Z "Biuletynu IPN". Fascynująca historia kobiecej siatki polskiego wywiadu. Historia, która zaczęła się w październiku 1939 roku
Aleksandra Pietrowicz, IPN Poznań Babska siatka Wbrew utartym poglądom, największe ciosy zadane zostały przez Polaków niemieckiej maszynie wojennej nie na frontach, na ziemi, na morzu i w powietrzu i nie w walce orężnej prowadzonej w podziemiu. Do klęski Niemiec przyczynił się, być może w sposób decydujący, wywiad Armii Krajowej. J. Nowak-Jeziorański, Wypowiedź, „Biuletyn Informacyjny ŚZŻAK Okręg Wielkopolska” 1999, nr 4, s. 6.
W warunkach panujących na ziemiach wcielonych do Rzeszy wywiad był jedną z głównych form działalności konspiracyjnej. Prowadziły go w różnym zakresie wszystkie organizacje działające na tym obszarze.Krzyżowały się tu centralne siatki wywiadowcze organizacji ogólnopolskich z siatkami tworzonymi przez struktury terytorialne. Docierano do najpilniej strzeżonych laboratoriów, poligonów, zakładów produkcyjnych i fortyfikacji. Wśród istniejących w okupowanej Wielkopolsce siatek wywiadowczych ewenementem była Ekspozytura Wywiadowcza Wojskowej Służby Kobiet ZWZ-AK.
Geneza Przysposobienie Wojskowe Kobiet, wywodzące się ze społecznego ruchu Przygotowania Kobiet do Obrony Kraju, w latach międzywojennych odegrało zasadniczą rolę w wyszkoleniu dziewcząt w zakresie pomocniczej służby wojskowej na wypadek działań wojennych. Struktura organizacji miała charakter paramilitarny, z podziałem na okręgi odpowiadające wojskowym dowództwom okręgu korpusu. Na czele PWK stała komendantka – por./gen. Maria Wittek.
Szkolenia i kursy, zarówno ogólnowojskowe, jak i specjalistyczne (łączności, administracji wojskowej, sanitarne, obrony przeciwlotniczej, samochodowe, gospodarcze) spełniały także doniosłą rolę w wychowaniu patriotycznym, a zawiązane między pewiaczkami więzi koleżeństwa i wzajemnego zaufania zdały egzamin w najtrudniejszych dniach okupacji. Liczba czynnych członkiń PWK w roku 1939 przekroczyła 47 tys. W październiku 1939 r. Maria Wittek „Mira” objęła w powstającym sztabie Służby Zwycięstwu Polski funkcję szefa Wydziału Pomocniczej Służby Wojskowej Kobiet. Pełniła ją następnie w sztabie ZWZ-AK (jako komendantka Wojskowej Służby Kobiet). Po klęsce wrześniowej pewiaczki samorzutnie zaczęły nawiązywać z sobą kontakty, szukając jednocześnie możliwości włączenia się w działalność konspiracyjną. Przebywająca w Warszawie przedwojenna komendantka okręgowa PWK w Poznaniu Czesława Unierzyska już w listopadzie 1939 r. zgłosiła Marii Wittek gotowość poznańskiego zespołu do pracy podziemnej. Od początku nastawiono się na działalność wywiadowczą. Dla zapewnienia zespołowi maksymalnego bezpieczeństwa postanowiono, że wszelkie zebrane informacje wywiadowcze będą przekazywane bezpośrednio do Marii Wittek, a dopiero za jej pośrednictwem do Oddziału II sztabu SZP (ZWZ-AK). W 1940 r., okresie świąt wielkanocnych przybyła do Poznania, a następnie do Rawicza, kurierka komendantki WSK Elżbieta Zawacka „Zelma”, przed wojną komendantka okręgu śląskiego PWK. W Poznaniu skontaktowała się z mieszkającymi tutaj dwiema nauczycielkami z „Liceum Raciborzanek” Bronisławą Wojciechowską i Marią Marszałkowską oraz z uczennicą tego liceum Pelagią Misiorną.Złożyły one wtedy przysięgę konspiracyjną ZWZ. Na czele wielkopolskiego zespołu WSK stanęła Maria Marszałkowska „Wanda”, niezwiązana zresztą z PWK. Wybór ten okazał się bardzo szczęśliwy. W krótkim czasie zdołała ona zorganizować dość rozgałęzioną i sprawnie działającą siatkę.
Struktury „Zelma” skontaktowała „Wandę” z mieszkającą w Rawiczu instruktorką PWK Haliną Kulczak „Dorą”, która pośredniczyła w docieraniu do znanych sobie członkiń PWK. W Poznaniu do siatki należały: Wanda Gajewska „Krystyna”, Stanisława Kostencka „Wróbelek” i jej siostra Regina, Halina Talarczyk „Muszka”, Maria Ładecka „Iza”, Zofia Tuchołka, Zofia Jaworowicz „Zośka”, Urszula Jankowska „Ula”. Wiosną 1942 r. dołączyły do pracy wywiadowczej Bronisława Wojciechowska „Bronka” i Pelagia Misiorna „Pela”. Wcześniej, jako reichsdeutsche, pełniły funkcję kurierek ZWZ na teren Rzeszy, współpracując z Elżbietą Zawacką, która od grudnia 1940 r. pod pseudonimem „Zo” była kurierką Wydziału Łączności Zagranicznej KG ZWZ. Również w 1942 r. poznańską siatkę zasiliły Maria Wierzejewska, siostry Irena „Maria” i Maria Aniela „Anna” Bobkowskie oraz Jadwiga Sobczak. W południowej Wielkopolsce z Rawicza siatką kierowała „Dora”, z którą współpracowała Maria Lipowska. „Dora” utrzymywała kontakty z mieszkającymi w Lesznie Janiną Błażejewską „Ludką” i Heleną Jabłońską, z Antoniną Szydłowską z Miejskiej Górki k. Rawicza, a także z Marią Nowicką „Marleną” z Włocławka (będącą jednocześnie kierowniczką referatu WSK w Inspektoracie Rejonowym Włocławek ZWZ-AK) i Czesławą Kowandy ze Środy Wlkp. Choć struktury wywiadowcze budowane były na bazie przedwojennych kontaktów PWK, z siatką współpracowali także mężczyźni: Czesław Szkudlarski „Grzegorz Chrząszczewski”, Zdzisław Kołodziejczak „Schmidt”, Feliks Tylman „Michalski”, N.N. „Okularnik” oraz dwaj bracia Marii Marszałkowskiej: Józef i Stanisław. Szacuje się, że w Ekspozyturze Wywiadowczej WSK działało około trzydziestu osób. Pracę wywiadowczą rozpoczęto od rozpoznania terenu. Chodziło o zlokalizowanie obiektów wojskowych (w tym koszar i magazynów), urzędów i posterunków policyjnych, instytucji partyjnych i urzędów administracji okupacyjnej, więzień i obozów oraz zakładów przemysłowych, zwłaszcza zbrojeniowych. Identyfikowano stacjonujące i przemieszczające się jednostki wojskowe oraz usytuowanie ważnych obiektów infrastruktury (elektrownie, gazownie, dworce kolejowe). Pozyskano oryginalne plany sytuacyjne niektórych obiektów wojskowych, zakładów zbrojeniowych i połączeń kolejowych. Dzięki kontaktom z kolejarzami obserwowano ruch transportów wojskowych. Przed niemieckim atakiem na ZSRS rozpoznano m.in. koncentrację Wehrmachtu na obszarze całego XXI Okręgu Wojskowego i V Okręgu Powietrznego. Możliwość wglądu do korespondencji żołnierzy Wehrmachtu walczących na froncie wschodnim dostarczała interesujących informacji o zaangażowanych tam jednostkach, prowadzonych operacjach oraz panujących nastrojach. Zdobywano także oryginały różnego rodzaju dokumentów, przepustek, kartek żywnościowych, odciski pieczęci urzędowych, wzory podpisów. Najważniejszym zakładem przemysłowym penetrowanym przez Ekspozyturę Wywiadowczą WSK były przedwojenne Zakłady Hipolita Cegielskiego w Poznaniu (w czasie okupacji Deutsche Waffen und Munitionsfabriken – DWM). Siatkę na ich terenie zorganizowała Wanda Gajewska. Działały w niej Maria Wierzejewska, siostry Bobkowskie i Jadwiga Sobczak, a od początku 1943 r. także „Bronka” Wojciechowska. Kilkakrotnie udało się wynieść z zakładów łuski produkowanej tam różnego rodzaju amunicji. Wykonano także rysunki techniczne i opisy niektórych produktów. Uzyskano ważne informacje dotyczące sieci kooperantów DWM, produkcji torped powietrznych, czołgów i lokomotyw, akumulatorów do łodzi podwodnych, samolotów i wozów pancernych, części różnego rodzaju broni. „Bronka” sporządziła m.in. zestawienie zamówień OKH (Oberkommando des Heeres; Naczelne Dowództwo Wojsk Lądowych) za lata 1940–1943. Zatrudniona w „Stomilu” (Posener Gummiwerke) „Muszka” przekazywała dane dotyczące produkcji różnych typów opon. Zofia Tuchołka, pracująca w dużych zakładach pralniczych Kretschnara, obsługujących głównie jednostki wojskowe, odnotowywała skrzętnie wszystkie ich numery polowe, uzyskane z wystawianych przez firmę rachunków. Urszula Jankowska, z pomocą swego wuja Antoniego Hoppego, rozpracowywała zakłady „Afa-Werken”, kooperujące m.in. z DWM. Ważnym osiągnięciem konspiratorek z Rawicza i Leszna było uzyskanie informacji na temat produkcji nowego typu czołgów, a także sporządzenie spisu urzędników (wraz z ich numerami telefonów) placówki policji bezpieczeństwa w Lesznie. Obserwowały one również ruch transportów wojskowych na swoim terenie. „Dora” zdobyła informacje na temat koszar w Rawiczu oraz mapę okolic Poznania z naniesionymi obiektami przemysłowymi, liniami kolejowymi i autobusowymi. Czesława Kowandy dostarczała informacji o ruchu transportów wojskowych jadących przez Środę Wlkp. Wraz z Janiną Błażejewską sporządziła plan wojskowego lotniska polowego w Mącznikach koło Środy Wlkp. Feliks Tylman, – jako pracownik zakładów Erge-Motor w Poznaniu – dzięki kilku zaufanym informatorom zdobywał istotne dane dotyczące przemysłu zbrojeniowego w Poznaniu. Dostarczał także rysunki konstrukcyjne z dokładnymi opisami oraz zestawienia sumaryczne produkcji takich zakładów, jak DWM, Erge-Motor, Fabryka Wyrobów Metalowych, Fabryka Heinkla, Fabryka Focke-Wulf w podpoznańskich Krzesinach czy zakład „Ostwerke” we Flugdorfie.
Cenne informacje o produkcji Focke-Wulfa pochodziły od Zdzisława Kołodziejczaka, zatrudnionego w poznańskiej filii tych zakładów na terenie Targów. Wykonał on m.in. dokładny plan fabryki oraz rysunki produkowanych elementów; dotarł ponadto do Gazowni i Wodociągów Miejskich, a także zdobył plan poznańskiego węzła kolejowego. Dużą pomocą, również teoretyczną, dotyczącą m.in. metod pracy wywiadowczej, służył wuj „Wandy” Czesław Szkudlarski, przedwojenny współpracownik Oddziału II Wojska Polskiego. W czasie okupacji pracował on w Kolejowym Urzędzie Pocztowym w Poznaniu. Nawiązał tam kontakty z kolejarzami, zdobywając m.in. informacje o translokacji transportów wojskowych. Dostarczył także danych o Zakładach Przemysłu Zbrojeniowego „Herkules”, produkujących aparaty radiowe. Stanisław Marszałkowski, brat „Wandy”, pracujący w zakładach Siemens Schuckert Werke w Poznaniu został, – jako znakomity fachowiec – kierownikiem robót elektrycznych w Zamku Cesarskim w Poznaniu, przebudowywanym na rezydencję Hitlera. Udało mu się skopiować plany konstrukcyjne tego obiektu. Uczestniczył także w projektowaniu instalacji elektrycznej w budowanej w Ludwikowie rezydencji namiestnika Greisera, zdobywając przy tej okazji wykaz poufnych numerów telefonicznych administracji okupanta. Dzięki „Okularnikowi” (N.N.) zatrudnionemu, jako goniec w Urzędzie Wyżywienia w Poznaniu zdobywano oryginały rozmaitych kart żywnościowych oraz informacje o każdej zmianie w systemie reglamentacji. Napływające z różnych stron meldunki stanowiły podstawę opracowywanych przez „Wandę” i szyfrowanych przez „Pelę” raportów, które – wraz z rysunkami konstrukcyjnymi, a także zdobytymi częściami maszyn, łuskami, oryginałami dokumentów i kartek żywnościowych – trafiały do dwóch głównych skrzynek kontaktowych w Poznaniu: u Wandy Gajewskiej i Stanisławy Kostenckiej. Tam odbierały je kurierki regularnie podróżujące między Poznaniem i Warszawą. Pierwsza to wspomniana już Elżbieta Zawacka. Po niej zadanie to pełniły Czesława Unierzyska „Jabłonowska” i Maria Swoboda „Cegielska” (lub „Ziegielska”). Przez trzy lata wszystko działało jak szwajcarski zegarek. Do czasu, gdy jako kurier, – ale nie Marii Wittek, lecz Oddziału II KG AK – przyjechał do Poznania Stefan Łamaszewski „Ryszard”. Pierwsze poważne zmiany w funkcjonowaniu wielkopolskiej siatki wywiadowczej WSK nastąpiły latem 1942 r. W lipcu przybył do Wielkopolski nowo mianowany komendant Okręgu Poznańskiego AK, dotychczasowy komendant Okręgu Śląskiego, zupełnie na tamtym terenie „spalony” ppłk/gen. Henryk Kowalówka „Zrąb”. Okręg, do którego został skierowany, był w stanie częściowego rozbicia po fali aresztowań, która zniszczyła sztab okręgu oraz sztaby dwóch inspektoratów rejonowych. Zadania odbudowy struktur podjął się kolejny inspektor rejonowy w Ostrowie kpt./ppłk Jan Kamiński „Franek”, który objął szefostwo Wydziału I (Organizacyjnego) sztabu. Ten niezwykłej odwagi i energii oficer wprowadził nowo przybyłego komendanta w jego rolę, zapewnił mu odpowiednio zakonspirowany lokal i zalegalizowanie oraz skontaktował z ocalałymi strukturami. Przystąpiono natychmiast do odtwarzania podstawowych komórek sztabu Okręgu. Nie było to łatwe – teren był, bowiem ogołocony w wyniku wysiedleń i aresztowań. Przez KG AK i Marię Wittek nawiązano kontakt z Marią Marszałkowską. We wrześniu 1942 r. została ona mianowana szefem Wydziału V sztabu (łączność, konspiracyjna). Jej zadaniem była odbudowa i doprowadzenie do skutecznego funkcjonowania łączności – tej chyba najbardziej newralgicznej dziedziny konspiracji. W związku z objęciem odpowiedzialnego i wymagającego ogromnego nakładu pracy stanowiska w sztabie „Ruta Wagner” (taki był nowy pseudonim „Wandy”) musiała – zgodnie z zasadami konspiracji – przekazać kierownictwo siatki wywiadowczej WSK odpowiedniej osobie. Wybór padł na Marię Ładecką. Przekazywanie wszystkich elementów pracy wywiadowczej siatki przeciągnęło się do końca 1942 r. Podpułkownik Kowalówka zamierzał także utworzyć w ramach Okręgu komórki WSK, które wypełniałyby zadania ustalone dla nich przez KG ZWZ-AK. Osobą przewidzianą na stanowisko szefa WSK w sztabie Okręgu była Halina Kulczak. Polecenie przygotowania się do nowych zadań przekazała jej 26 grudnia 1942 r. kurierka „Ziegielska”. Maria Marszałkowska skontaktowała „Dorę” z kpt. Kamińskim. Wywiadowczynie Ekspozytury WSK odniosły wrażenie, że KG AK zamierza zupełnie zmienić profil ich działalności. Brak niestety dokumentów, które pozwoliłyby dokładnie odtworzyć wprowadzenie na utarty szlak łączności – obsługiwany dotąd przez WSK – kuriera „Lombardu”. Jeszcze podczas Bożego Narodzenia 1942 r. Poznań odwiedziła „Ziegielska”, odbierając od „Wandy” kolejne meldunki wywiadowcze oraz dane do nawiązania kontaktu z jej następczynią „Izą”. Jak się potem okazało, tym razem jednak zamiast do szefowej WSK, trafiły one do zastępcy szefa Wydziału A.W. (Agencyjno-Wywiadowczego) „Lombardu” porucznika czasu wojny Stefana Łapickiego „Doktora” oraz do Bogdana Mystkowskiego „Wiktora”, sprawującego bezpośredni nadzór nad siatkami wywiadowczymi w Kraju Warty. Stało się to z pominięciem normalnej drogi służbowej, a więc bez wiedzy i zgody Marii Wittek. Stefan Łamaszewski został zwerbowany do pracy w „Lombardzie” w połowie grudnia 1942 r. Energiczny, atletycznie zbudowany mężczyzna dobrze znający język niemiecki, mający za sobą epizod służby w Legii Cudzoziemskiej, mógł wydać się Łapickiemu cennym nabytkiem. Miał odbywać podróże kurierskie do Rzeszy. Po zaprzysiężeniu (dostał pseudonim „Ryszard”) i instruktażu dotyczącym zasad pracy konspiracyjnej, wyruszył 19 lutego 1943 r. do Rastenburga (Kętrzyna). Posługiwał się fałszywymi dokumentami na nazwisko Oskar Lammer. Celem podróży było nawiązanie kontaktu z Hugonem Bartzem, podoficerem Wehrmachtu, który na początku 1943 r., w czasie pobytu w Warszawie, dał się zwerbować Łapickiemu. „Doktor” zlecił mu zadanie rozpracowania jednostek wojskowych w Okręgu I (królewieckim) oraz rozpoznania kwatery Hitlera w Gierłoży koło Kętrzyna. Po powrocie do swojej jednostki w Kętrzynie Bartz natychmiast zawiadomił o nawiązaniu kontaktu z wywiadem polskiego podziemia swoich przełożonych. Wkrótce otrzymał z Abwehry dokładne instrukcje dalszego postępowania. „Ryszard” spotkał się z Bartzem jeszcze 12 i 19 marca oraz 3 i 18 kwietnia. Za każdym razem otrzymywał odpowiednio spreparowane przez Abwehrę meldunki. Ostatnie spotkanie odbyło się w Królewcu. Każdorazowo trasa podróży wiodła przez Poznań, dlatego na początku marca „Doktor” zlecił Łamaszewskiemu nawiązanie kontaktu z Ekspozyturą Wywiadowczą WSK. Przez skrzynkę kontaktową przy ul. Ratajczaka 11 „Ryszard” 8 marca trafił do Marii Ładeckiej. Dysponował właściwymi hasłami, więc „Iza” obdarzyła go zaufaniem, przekazując przygotowane meldunki i materiały. Ponieważ krytykował ich, jakość i zadawał wiele szczegółowych pytań, poinformowała go, że funkcję kierowniczki Ekspozytury pełni dopiero dwa miesiące. Przy kolejnej bytności Łamaszewskiego w Poznaniu, 12 marca, „Iza” wręczyła mu obszerniejszy raport o pracy Ekspozytury, a także skontaktowała go z „Wandą”, której przekazał list z Centrali „Lombardu”. Proszono w nim o wyjaśnienie pewnych technicznych szczegółów związanych z przekazanym wcześniej do Warszawy planem sieci kolejowej Poznania oraz rysunkami technicznymi części do różnego typu uzbrojenia, a także o umożliwienie osobistych spotkań Łamaszewskiego z niektórymi członkami siatki. W związku z tym w mieszkaniu Stanisławy Kostenckiej (ul. Królowej Jadwigi 5a) „Ryszard” rozmawiał z „Michalskim” i „Marysią”, a w mieszkaniu Zofii Tuchołki (ul. Wielkie Garbary 34) poznał „Bronię” i „Pelę” oraz omawiał ze „Schmidtem” szczegóły planu Zakładów Focke-Wulfa i lotniska w Krzesinach. W celu wyjaśnienia sytuacji „Dory” i wywiadowczyń z jej siatki, w związku z otrzymanym przez nią wcześniej rozkazem KG AK przejścia do pracy w WSK, „Ryszard” udał się do Rawicza. Tam, deprecjonując wspomniany rozkaz, polecił „Dorze” zaktywizowanie działalności wywiadowczej. W czasie kolejnego pobytu w Poznaniu Łamaszewski dał do zrozumienia „Izie” i „Dorze”, że odtąd osobiście będzie kierował „siatką poznańską”. Było to sprzeczne z instrukcjami otrzymanymi (zresztą za pośrednictwem „Ryszarda”) z Centrali. „Doktor” pisał w nich wyraźnie, że „Iza” przejmuje kierownictwo całej „siatki »Wandy«” i wyłącznie przez nią mają przechodzić meldunki i do niej ma należeć przygotowywanie raportów oraz załatwianie wszelkich spraw organizacyjnych. O pozytywnej ocenie pracy wywiadowczej „babskiej siatki” świadczy następujący fragment listu Łapickiego, znaleziony przez gestapo przy aresztowanym „Ryszardzie”: Jesteśmy pełni uznania dla pracy pań, prowadzonej z narażeniem życia, co jeszcze bardziej podwyższa wartość uzyskanych informacji. Praca nie może być zaniedbywana i nie wolno zerwać współpracy z osobami, które dotychczas współpracowały ofiarnie. [...] Prosimy, żebyście nie dały odstraszyć się trudnościom, a my będziemy wam pomagać z całych sił. Prawdopodobnie członkinie Ekspozytury dały wyraz niechęci do nowego kuriera, a może i do współpracy z „Lombardem”, gdyż w dalszym ciągu listu Łapicki perswadował:
Uwaga o nieangażowaniu mężczyzn nie jest właściwa. W czasie trzeciego pobytu w Poznaniu (około 3 kwietnia) „Ryszard” dostarczył kilkanaście gazetek konspiracyjnych wydawanych w GG, przepustki na przejazdy koleją po Kraju Warty oraz znaczną ilość rozmaitych kartek żywnościowych. Kontaktował się z „Izą”, „Wróbelkiem”, „Marysią” i „Dorą”. Ostatni – jak się okazało – raz Łamaszewski odwiedził Poznań 15 kwietnia 1943 r. Odebrał kolejny raport, meldunki wywiadowcze (m.in. nowe rysunki techniczne „Michalskiego”) oraz dwie fotografie „Wandy”, potrzebne do wykonania dla niej w warszawskiej komórce legalizacyjnej „Agatona” fałszywych dokumentów. Z tymi materiałami w walizce – łamiąc wszelkie zasady pracy konspiracyjnej – udał się do Królewca na umówione spotkanie z Bartzem.
W hotelu już czekało na niego gestapo.
W rękach gestapo Placówka gestapo w Królewcu już 24 kwietnia zawiadomiła placówkę poznańską o aresztowaniu Łamaszewskiego i znalezieniu w jego walizce materiałów wywiadowczych z Poznania. Do pisma załączono oryginały tych materiałów wraz z tłumaczeniem na niemiecki. Poinformowano dalej, że gestapo warszawskie aresztowało Halinę Buczyńską26, u której mieszkał Łamaszewski, a jej mieszkanie było skrzynką kontaktową „Lombardu”, oraz Bogdana Mystkowskiego „Wiktora”27. Próba zatrzymania Łapickiego nie powiodła się. Ponieważ zachodziła obawa, że może on ostrzec o wsypie punkty kontaktowe w Poznaniu, zalecano niezwłoczne aresztowanie członków siatki. Kurier Łamaszewski, który przebywa czasowo w tutejszym więzieniu [...] i który okazał się przydatny przy ujęciu i zlikwidowaniu punktu kontaktowego w Warszawie [...] w razie potrzeby pozostaje do dyspozycji – pisali gestapowcy z Królewca. Poznańskie gestapo nie zwlekało z podjęciem akcji, zwłaszcza, że otrzymało szczegółowe informacje – „Ryszard” ujawnił adresy wszystkich punktów, które poznał w czasie czterokrotnych wizyt w Poznaniu. Przekazał także dokładne rysopisy osób, z którymi się kontaktował. Tak, więc 29 kwietnia aresztowani zostali: Maria Marszałkowska, której fotografię Łamaszewski miał przy sobie, i jej brat Stanisław, Maria Ładecka, Stanisława Kostencka, Urszula Jankowska i Irena Bobkowska. Feliks Tylman „Michalski”, który przybył z meldunkiem do mieszkania Kostenckiej, zorientowawszy się w sytuacji, podjął próbę ucieczki, w czasie, której został zastrzelony. W następnych dniach gestapo ujęło kolejnych członków Ekspozytury Wywiadowczej WSK, w sumie 24 osoby. Wraz z członkami ich rodzin oraz postronnymi osobami, które wpadły w zastawione kotły, do 3 czerwca 1943 r. liczba aresztowanych wzrosła do 42. Po przywiezieniu „Ryszarda” do Poznania (2 maja) rozpoczęło się śledztwo. Prowadzili je dwaj sekretarze kryminalni Wydziału IVE Kastner i Train pod nadzorem kierownika tego wydziału SS Hauptsturmfuehrera Kleina. O wadze, jaką poznańskie gestapo przywiązywało do tego śledztwa, świadczy nadany mu kryptonim: „Grosse Sache” (Duża Sprawa). Sytuacja aresztowanych była bardzo trudna, choćby ze względu na materiały przejęte przez gestapo z konspiracyjnego schowka w pokoju Ładeckiej, zdobyte w mieszkaniach Kostenckiej i Kulczak czy znalezione przy Łamaszewskim. Postawa „Ryszarda” w śledztwie, obszerne zeznania, jakie złożył, przywileje, jakimi się cieszył, jako więzień Fortu VII, sprawiły, że członkinie Ekspozytury nabrały przekonania, że był on od początku podstawionym przez gestapo prowokatorem, mającym rozpracować poznańską siatkę. Same, mimo stosowania przez śledczych „środków przymusu”, starały się przyznać tylko do tego, o czym gestapo już wiedziało lub na co miało dowody. Paradoksalnie, uzgodnienie zeznań ułatwił im kilkutygodniowy pobyt w pojedynczych, ale sąsiadujących ze sobą piwnicznych celach gmachu poznańskiego gestapo (Dom Żołnierza). Przydała się znajomość alfabetu Morse’a. W trakcie naszych porozumień wymieniłyśmy też między sobą posiadane informacje na temat dowodów, które gestapowcy mieli w swych rękach [...]. Uzgodniłyśmy między sobą, kto na poszczególne tematy będzie zabierał głos. W ten sposób przerzucałyśmy obronę osoby oskarżonej na tę z nas, która była w sprawie najlepiej zorientowana [...] zasadniczo się nam to udawało. W 1990 r. po otrzymaniu protokołu zeznań »Dory« i swoich stwierdziłam z satysfakcją, że nasze uzgodnione narzekania na Centralę były prawie identyczne” – wspominała „Wanda”. I dodawała:
To, że »Ryszard« nie wiedział, jakie meldunki przesyłałyśmy do Centrali przed jego przyjazdem do Poznania [...] było dla nas dobrodziejstwem. Szczególnie bestialsko została potraktowana Maria Marszałkowska, przetrzymywana w Domu Żołnierza przez sześć tygodni, cały czas w kajdankach, głodzona, osadzana potem na wiele tygodni w karcerze w Forcie VII i bita do nieprzytomności. Trzymała się bardzo dzielnie. W protokole jednego z jej przesłuchań znalazło się takie zdanie:
Nie mogę podać prawdziwego nazwiska »Broni«, ponieważ przyrzekłam, że nie będę wyjawiać żadnych tajemnic. Dotąd nie ujawniłam w zeznaniach żadnej tajemnicy organizacji. To, co było znane policji, potwierdziłam, ale nic ponadto. [...] Więcej na ten temat nie chcę zeznawać, ponieważ nie chcę złamać przysięgi. Jej milczenie dało „Schmidtowi” czas potrzebny na zorganizowanie ucieczki do Warszawy (6 czerwca). Sytuację „Wandy” pogorszyła dodatkowo fala aresztowań, która w kwietniu i maju 1943 r. ponownie niemal zupełnie rozbiła sztab Okręgu Poznań AK. W trakcie tego śledztwa (tzw. Sache Kurpisz, od nazwiska szefa Wydziału II sztabu29), w lecie 1943 r., ujawniona została funkcja Marszałkowskiej, jako osoby kierującej łącznością konspiracyjną. Była znów przesłuchiwana, tym razem przez gestapowców Wittego i Webera. Obaj byli wyjątkowo okrutni. Oto fragment wspomnień „Dory”:
W przeciwieństwie do potężnego Stefana, Maria była osobą niskiego wzrostu i wątłej budowy, gdy jednak on załamał się natychmiast, ona wykazała niebywały hart ducha i ciała. [...] Po odbyciu swej gehenny, która trwała łącznie trzy miesiące [...] przebywała razem z nami w celi nr 17. Pojawienie się jej w naszej celi było dla nas wszystkich wielkim wstrząsem. Brutalne śledztwo i pobyt w kazamatach Fortu VII nie załamały członkiń Ekspozytury Wywiadowczej WSK. W pierwszej kartce, jaką pozwolono jej wysłać do matki, „Wanda” – zaraz po przeniesieniu z gmachu gestapo do Fortu VII – poprosiła m.in. o cukier, cebulę, kwasek cytrynowy. Z tych produktów sporządziła atrament sympatyczny, którym pisała grypsy. Informowała o przebiegu śledztwa i o wiedzy gestapo na temat konspiracji poznańskiej. Matka przekazywała grypsy kpt. Kamińskiemu. Znalazły się w nich także numery telefonów wykorzystywanych przez gestapowców z Fortu VII, zdobyte przez dziewczyny z siatki wywiadowczej, które po ukończeniu śledztwa były wysyłane do pracy m.in. przy sprzątaniu kancelarii Fortu. Tak, więc aresztowanie nie przerwało ich działalności konspiracyjnej. Po ukończeniu śledztwa „w sprawie Kurpisza” sąd doraźny policji bezpieczeństwa w Poznaniu skazał Marię Marszałkowską na karę śmierci. Wyroku jednak nie wykonano, gdyż Maria jednocześnie była objęta sprawą o działalność wywiadowczą, a tego rodzaju przestępstwa (Landesverrat, czyli zdrada kraju) nie podlegały sądom policyjnym, lecz wojennym. Ponieważ jednak 7 lutego 1944 r. Sąd Wojenny Rzeszy zrezygnował z rozpatrywania sprawy WSK, przekazano ją Trybunałowi Ludowemu w Berlinie. Po wielomiesięcznym śledztwie i pobycie w kazamatach więzienia policji bezpieczeństwa w Forcie VII, gdzie kobiety zmuszano do ciężkiej pracy, wszystkich oskarżonych w „Grosse Sache” przekazano do dyspozycji prokuratury. W połowie listopada 1943 r. osadzono ich w więzieniu w Lipsku. Dopiero w okresie luty–kwiecień 1945 r. prokurator przy berlińskim Trybunale Ludowym sporządził dziesięć odrębnych aktów oskarżenia. Obok Łamaszewskiego objęto nimi Halinę Buczyńską, Halinę Kulczak, Marię Marszałkowską, Zofię Tuchołkę, Marię Ładecką, Zofię Jaworowicz, Stanisławę Kostencką, Urszulę Jankowską, Jadwigę Kaseję, Marię Wierzejewską, Irenę i Anielę Bobkowskie, Jadwigę Sobczak, Stanisławę Skoraszewską, Marię Lipowską, Marię Nowicką, Czesławę Unierzyską, Wandę Gajewską, Halinę Talarczyk, Janinę Błażejewską, Czesławę Kowandy, Helenę Jabłońską, Bronisławę Wojciechowską i Pelagię Misiorną. Wszystkim zarzucono szpiegostwo i zdradę państwa niemieckiego. Wśród oskarżonych nie było Stanisława Marszałkowskiego, który nie przyznał się do współpracy z wywiadem i wkrótce został „wyreklamowany” z gestapo dzięki staraniom kierownictwa firmy Siemens, bardzo ceniącego jego fachowe umiejętności. Do rozprawy już nie doszło. Akta sądowe zostały zniszczone prawdopodobnie w czasie bombardowania wiosną 1945 r., a 19 kwietnia 1945 r. do Lipska wkroczyli Amerykanie. Członkinie „babskiej siatki” ocalały i wróciły do Polski. Natomiast jedyny mężczyzna oskarżony w „Grosse Sache” zaszył się gdzieś w Szwajcarii i słuch o nim zaginął.
DODATEK HISTORYCZNY
Historia tajemniczej śmierci Stanisława Rajewskiego Historia morderstwa Stanisława Rajewskiego, który został skatowany a jego oprawcy nie zostali nigdy znalezieni. Te tragiczne wspomnienia zbrodni zamieszczamy za zgodą jego syna, który postanowił to opisać, by pokazać jak działał aparat komunistyczny.
Historia tajemniczej śmierci mojego TATY - Stanisława Rajewskiego Postanowiłem opublikować historię morderstwa mojego taty, nie po to, żeby kogoś oskarżać, ale po to, żeby pokazać, jak działał aparat komunistyczny i jak działa ta sama Rzeczpospolita kolesiów, ale w nowym demokratycznym ubranku. To jest tragedia, która dotknęła moją rodzinę, ale podobnych tragedii jest więcej. Między innymi, dlatego wystartowałem w wyborach, żeby Polska była Polską sprawiedliwą i żeby raz na zawsze skończyć z peerelowskimi układzikami. Mój start i moja wygrana nie podoba się wielu ludziom, z tak zwaną przeszłością. Nasiliły się ataki i naciski na moją osobę. Nasiliły się ataki i naciski na moją osobę, szykanowanie i poniżanie. Wielu ludzi, którzy wciąż mają krew mojego taty na rękach, chciałoby, żeby powtórzyła się historia z 1983 roku-ale my młodzi, nie możemy się bać i dopuścić do tego!!! Nieważne, do jakiej partii należymy-ważne, żebyśmy byli ludźmi i żebyśmy walczyli o lepsze jutro dla naszych dzieci!
Ostatnie chwile z życia taty 20 stycznia 1983 roku o godzinie 17.00, mój tata, Stanisław Rajewski (34 lata) pożegnał się z nami i udał się na spotkanie dostawców mleka z przedstawicielami mleczarni z Sieradza, które odbyło się na sali OSP w Gruszczycach.
Reszta historii jest już wielką niewiadomą i opiera się na zeznaniach świadków Z relacji świadków wynika, że po spotkaniu tata udał się do kierownika punktu skupu do Wrzącej na małą „wódeczkę”. Po tym wszyscy rozjeżdżają się do domów. Około 21.15 tata idzie w kierunku przystanku PKS we Wrzącej z jedną z koleżanek z pracy. Czeka aż, odjedzie w kierunku Wojkowa. Sam dalej idzie w kierunku Gruszczyc. Nie wiadomo, co dzieje się w ciągu kolejnych minut. Dochodzi godzina 22.00. W pewnym momencie na drodze w Gruszczycach zatrzymuje się „Żuk”. Jest ciemno, ale będący w pobliżu mężczyzna widzi wysiadającego kierowcę. Rozpoznaje w nim pana X mieszkańca Saren. Ten ostatni otwiera burtę i wyrzuca na drogę” jakąś "paczkę”. Samochód rusza i dopiero, gdy przypadkowy świadek tego zdarzenia dochodzi do owej „paki”, dostrzega nieprzytomnego mężczyznę. Przygląda mu się i rozpoznaje w nim mojego tatę. Ponieważ boi się o swoje życie, oddala się. Tata leży nieprzytomny na drodze. Nadjeżdża samochód osobowy, który prowadzi jeden z mieszkańców Gruszczyc. Ponieważ, rozpoznaje mojego tatę, zawiadamia nas przyjeżdżając do domu. Mama jedzie na miejsce zdarzenia. Karetka zabiera tatę do sieradzkiego szpitala. Po jakimś czasie przewozi go do Łasku. Tata przez 7 tygodni nie odzyskuje przytomności. 10 marca 1983 roku umiera.
Śledztwo Sekcja zwłok wykazuje, iż przyczyną śmierci taty było m.in. złamanie kości pokrywy i podstawy czaszki po stronie lewej, wylew krwawy nadoponowy i podogonowy, stłuczenie mózgu i pnia mózgu oraz pęknięcie nerek. Biegły sugeruje, że obrażenia powstały na skutek bicia tępym narzędziem z dużą siłą. Tak wyglądał Stanisław Rajewski na krótko przed pobiciem. Tak wyglądał Stanisław Rajewski po skatowaniu. Miał wtedy tylko 34 lata. Policja prowadzi śledztwo. Ludzie sugerują, kto jest sprawca mordu. Z relacji świadków wynika, że tego wieczoru, gdy tata zginął, X wielokrotnie przemierzał drogę swoim samochodem wspólnie z jakimś mężczyzną ( nieoficjalnie z zeznań jednego ze świadków miał być to ówczesny szef błaszkowskiej milicji). Sprawę przejmuje jeden z funkcjonariuszy MO w Błaszkach. Jest przekonany, że tata został pobity. W tym kierunku prowadzi śledztwo. Jest jednak zaskoczony, że ludzie mówią co innego do ucha, a co innego do protokołu. Wyraźnie boją się zeznawać. Nie ukrywają, że nie chcą zadzierać z X, bo ma znajomości i może zaszkodzić. Gdy ów milicjant pojawia się z taką notatką u zastępcy komendanta rejonowego milicji w Sieradzu, przełożony każe mu zniszczyć ten dokument. Milicjant jednak nie niszczy notatki, lecz zostawia ją w aktach. Dopiero później orientuje się, że „wyparowała” w dziwny sposób. Śledztwo trwa kilka miesięcy. Ponieważ X upozorował wypadek samochodowy to prokurator w dziwny sposób chce spowodować, żeby odejść od podejrzenia pobicia, a skupić się na wypadku samochodowym. Jednak na miejscu zdarzenia nie ma szkła ani krwi. Dodatkowo kożuch taty był nienaruszony. Mama zabiera kożuch do domu. Parę dni później zjawia się po niego milicjant i zabiera go do ekspertyzy. Parę miesięcy później przywozi kożuch. Ale jest on już pozacierany, zniszczony, są na nim ślady hamowania samochodu. Mama nie przyjmuje go. Dowód znika w niewyjaśnionych okolicznościach. Jak można się domyślić śledztwo nie przyniosło efektów i zostaje umorzone 27 czerwca 1983 roku. Wtedy nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, kto stoi za tym mordem. Gdy mama zaczęła domagać się wznowienia śledztwa dostała anonim, w którym doradzano jej, by przestała zajmować się tą sprawą. Co więcej mój wuja-milicjant z Sieradza został poinformowany w gabinecie swojego szefa o umorzeniu sprawy i dodatkowo zastraszony, że jeśli będą jakieś skargi ze strony mojej mamy to zostanie ukarany.
Dlaczego musiał zginąć? Już w listopadzie 1982 roku, a więc na kilka tygodni przed pobiciem, tata skierował pismo do Koła Łowieckiego nr 18 w Łodzi z zawiadomieniem o kłusownictwie pana X. Wielu sąsiadów denerwowało to, że X kłusuje po nocach, ale tylko tata odważył się wystąpić przeciwko temu. Tata miał powody by skarżyć się na X, bo jak któregoś dnia orał przy świetle księżyca, nagle padł strzał i koń poniósł. Tata nie puścił pługa i był wleczony przez dłuższy czas. Ponieważ proceder się powtarzał, tata udał się na posterunek milicji w Błaszkach i zawiadomił o kłusownictwie. Na drugi dzień , gdy odbierał mleko właśnie od żony X miał usłyszeć te słowa: „Ty szpiclu, wszystko wiem, chłopaki przyjechali i wszystko powiedzieli- my cię zgnoimy”. To właśnie wtedy tata zrozumiał, że nie ma co szukać sprawiedliwości na milicji i dlatego postanowił zawiadomić PZŁ, do którego wtedy należał X. Jeszcze dzień przed wypadkiem rozmawiał na ten temat z jednym z członków, koła, który poradził mu napisanie pisma do Sądu Koleżeńskiego Rady Łowieckiej w Łodzi. Tata nie zdołał tego zrobić, ponieważ w dniu, w którym miał je dostarczyć-został zamordowany- a pismo znikło z jego kieszeni. X dobrze wiedział od swojego kolegi, że tata w tym dniu pojedzie z tym pismem do niego.
Dlaczego było tak trudno o sprawiedliwość? X znany był z szerokich koneksji wśród wojewódzkich prominentów. Był członkiem ORMO. Z X bywali na polowaniach wojewodowie, prokuratorzy, szefowie sieradzkiej i błaszkowskiej milicji, oraz inne osobistości. X często gościł miejscowych notabli. Uchodził za człowieka z plecami. Zawsze potrafił się trzymać blisko władzy wcześniej komunistycznej a później solidarnościowej. Zawsze był za pan brat z milicją, policją i chętnie przyjmowany na salonach parafialnych. Ludzie bali się go, bo miał znajomości, pieniądze i broń. Gdy w 1993 usunięto go z koła łowieckiego, groził pozbawieniem życia jednemu z członków PZŁ. Ludzie w okolicy mówili także o innych dziwnych i niewyjaśnionych zbrodniach, których rzekomo sprawcą miał być X, ale atmosfera zastraszania spowodowała, że nikt nie odważył się głośno o tym powiedzieć.
Po wielu latach skończył się komunizm i przyszła „demokracja” Po 13 latach od mordu X zostaje aresztowany pod zarzutem zastrzelenia 78-letniego mieszkańca wsi Cienia. W toku śledztwa pojawia się świadek z przed wielu lat, który widział moment wyrzucania taty przez X. 21 lutego 1996 roku przed Sądem Wojewódzkim rozpoczyna się proces X z udziałem dwóch świadków incognito. Na ławie oskarżonych zasiada również były wojewoda sieradzki. 20 czerwca 1997 roku po wielu procesach zapada wyrok. X zostaje skazany na 25 lat pozbawienia wolności i 10 lat utraty praw publicznych za zamordowanie ze szczególnym okrucieństwem Bronisława Z. i na 15 lat więzienia i 7 lat pozbawienia praw publicznych za zamordowanie mojego taty. Łączny wyrok to 25 lat pozbawienia wolności i 10 lat pozbawienia praw publicznych. Ale to nie koniec zabawy. Oskarżony odwołał się od wyroku do Sądu Apelacyjnego Łodzi. 2 marca 1998 roku ogłoszono wyrok. Utrzymana została kara za zabójstwo Bronisława Z., natomiast za mord na moim tacie sąd zmniejszył wymiar kary do 8 lat pozbawienia wolności i 3 lat pozbawienia praw publicznych. Łączna kara zastała jednak utrzymana. Oskarżony wniósł kasację od wyroku i 9 listopada 1999 roku został uniewinniony. Sprawa taty wróciła do ponownego rozpatrzenia i niespodziewanie X został uniewinniony. Mieliśmy jeszcze szansę odwołania się do Trybunału Sprawiedliwości w Strasburgu- jednak stwierdziliśmy, że szkoda na to pieniędzy, bo nie doczekamy się sprawiedliwości. Po śmierci taty dostawaliśmy rentę (obecnie jest to 470 zł), a na pobyt jednego mordercy w więzieniu miesięcznie państwo wydaje około 3000 zł. Czy to jest sprawiedliwe? Nie!!!. Życia taty już nikt nie wróci, więc, po co okradać biednych ludzi, żeby dogadzać mordercy w wiezieniu!
Jeśli nie X to, kto??? Tylko Pan Bóg i mój tata znają odpowiedź na to pytanie- i niech tak zostanie.
Smutny finał Dziś X jest już w Domu Ojca. Zmarł w szpitalu w wyniku komplikacji pooperacyjnej. Jeśli rzeczywiście X pozbawił życia mojego tatę to teraz Pan Bóg już go sądzi i wiem, że tym razem nie uda się nikomu Boga przekupić. Modlę się za duszę X, aby Pan Bóg mu wybaczył jeśli to zrobił , tak jak ja mu wybaczyłem. Bardzo mi było trudno podejść do jego grobu i powiedzieć-WYBACZAM CI, ale cieszę się, że po 22 latach od śmierci taty zdobyłem się na odwagę i zrobiłem to. Dziś czuję się z tym lepiej, choć bardzo tęsknie za moim kochanym tatą i wiele bym dał, żeby żył! Opr. Fiatowiec na podstawie materiałów Karola Rajewskiego.
James Bond: Naziści i Iluminaci Ciekawe przypadki z życia Iana Fleminga. Czy zastanawiało Was kiedyś jak to się stało, że seria powieści o agencie Jej Królewskiej Mości zdobyła tak wielką popularność? Faktem jest, że ani fabuła ani postać głównego bohatera nie są specjalnie górnolotne. Można by rzec, że to tania rozrywka dla szerokiej gawiedzi. Ja mam inne skojarzenia. Większość osób wie, że pierwowzorem i autorem Jamesa Bonda była osoba Iana Fleminga. Agent brytyjskiego wywiadu z czasów II Wojny Światowej, wnuk Roberta Fleminga, założyciela funduszu inwestycyjnego wchłoniętego przez JP Morgan. Życiorys tej postaci jest faktycznie interesujący i nic dziwnego, że po przejściu na emeryturę zaczął pisać książki. Krążą pogłoski o jego rocznym romansie z Krystyną Skarbek, polską agentką w Służbach Brytyjskich, oficjalnie zamordowaną przez zawiedzionego kochanka w 1952 roku. Osobiście interesują mnie inne fakty z życia Iana Fleminga, których echa nie da się przeczytać w jego powieściach. Wiele osób słyszało lub czytało zapewne o księciu Bernardzie, mężu królowej Holandii, współzałożycielu grupy Bilderberg oraz członku SA. Postać ta jest niezwykle interesująca. Począwszy od jego pochodzenia, przez postawę wobec Niemców w czasie agresji na Holandię skończywszy na aferze samolotowej z powodu której musiał abdykować. W szczególności interesujący jest jego wpływ na formowanie Unii Europejskiej oraz założenie grupy Bilderberg. Był on również bliskim znajomym Józefa Retingera, którego nazwisko Polakom mówi niewiele chociaż zdecydowanie powinno. Zastanawiać może co wspólnego miał Ian Fleming z osobą księcia Bernarda. Otóż Ian Fleming był agentem, który na polecenie Churchilla zajmował się badaniem życiorysu księcia Bernarda przed dopuszczeniem tego do współpracy z Aliantami. Warto zwrócić uwagę na fakt, że echa tego wydarzenia przewijają się w twórczości pisarza-agenta w dość specyficzny sposób. Pominąwszy upodobanie Bonda do wódki z martini (który to drink był bardzo lubiany przez księcia Bernarda) postać księcia była wzorcem dla osoby hrabiego Lippe w opowiadaniu Thunderball . Ian Fleming bardzo często wzorował się na autentycznych postaciach, jednak zastanawiające jest czemu hrabia Lippe był przedstawiony jako postać zła - przeciwnik Bonda we wspomnianym opowiadaniu(chociaż w rzeczywistości podobno mieli bardzo dobre stosunki). Dodatkowo warto wspomnieć, że hrabia Lippe był członkiem tajnej organizacji przestępczej Red Lighting Tong. Stosunek Iana Fleminga do osoby księcia Bernarda jest niezwykle ciekawy jednak inne aspekty z życia agenta zdają się być jeszcze bardziej interesujące. Nie będę się rozpisywał o powiązaniach Fleminga z Allisterem Crowleyem - ojcem satanizmu. Skupię się na wydażeniach bezpośrednio poprzedzających śmierć autora. Wiążą się one z osobą prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki, Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. James Bond spotkał osobiście JFK na prywatnej kolacji u ich wspólnej znajomej. Warto wspomnieć, że miało to miejsce niedługo po tym, gdy JFK zdecydował się na kandydowanie na urząd prezydenta. Nie są znane szczegóły tego spotkania, mówi się, że rozmawiali na temat reżimu Fidela Castro. Być może jest to prawda, warto jednak wspomnieć o przemówieniu JFK dotyczącego tajnej organizacji planującej przejąć kontrolę nad światem w drodze spisku. Można stwierdzić, że jeżeli JFK miał na ten temat pewne wiadomości to z całą pewnością mogły one pochodzić od samego Jamesa Bonda - Iana Fleminga. Warto tutaj wspomnieć, że w bardzo niedługim czasie po tym spotkaniu zaczęto pierwszą ekranizację przygód agenta 007. Również niedługo po tym spotkaniu Ian Fleming dostał pierwszego zawału serca. JFK został zamordowany 22.11.1963 roku. Ian Fleming zmarł na zawał serca 12.08.1964 roku. Zaróno rodzina Kennedych jak i Fleminga doświadczyły później innych tragicznych wydarzeń. O rodzinie Kennedych mówi się nawet, że ciąży na niej fatum. Syn Fleminga przedawkował narkotyki w wieku 23 lat. Postać Iana Fleminga pozostała fascynująca nawet po śmierci. Poniżej fotografia nagrobka Agenta Jej Królewskiej Mości (a może Jego Prezydenckiej?) Andarian
Nie możemy więcej przegrać Ze Zbigniewem Ziobrą, wiceprezesem Prawa i Sprawiedliwości, posłem do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Maciej Walaszczyk
Jak przyjął Pan wynik wyborów? Głosy dobiegające ze sztabu PiS tuż przed końcem kampanii zapowiadały w starciu z Platformą zwycięstwo, a co najmniej remis, a na dwa dni przed wyborami Jarosław Kaczyński wybrał się pociągiem do Gdańska w symboliczną „podróż po zwycięstwo”. Stało się inaczej. - Musiałbym bujać ludzi, mówiąc, że to nie była porażka. Platforma, po fatalnych rządach, dostała silny wyborczy mandat, by je kontynuować przez kolejne cztery lata. Oznacza to, że powołując się na wynik wyborów, będzie niestety prywatyzować ostatnie polskie przedsiębiorstwa, takie jak Lotos, prywatyzować służbę zdrowia, trwonić szanse związane z gazem łupkowym czy geotermią i być może wróci do prywatyzacji Lasów Państwowych. Nie można tego nazywać dobrym wynikiem. Musimy sami się szanować i szanować też naszych wyborców. Było duże oczekiwanie na sukces, zwłaszcza, że ostatnio PiS nie wygrywało kolejnych wyborów. Platforma uzyskała lepszy wynik w samorządowych wyborach w 2006, wygrała wybory parlamentarne w 2007, wybory europejskie w 2009, wybory prezydenckie w 2010, kolejne wybory samorządowe w listopadzie 2010 roku i wreszcie zwyciężyła, co podkreślam po fatalnych rządach, w tych ostatnich, parlamentarnych. Uzyskała poza tym więcej mandatów w Sejmie niż cztery lata wcześniej. Jeśli do tego doliczyć Palikota, który do niedawna był w Platformie, to razem z nim mają 50 proc. poparcia. Takie są fakty. Czy można, więc mówić o dobrym wyniku i sukcesie tych wyborów?
Ale co Pan rozumie przez sukces? Chodziło o zdobycie wyniku na tyle dobrego, by nastąpiła dekompozycja obozu władzy, który miał odizolować minimalnie zwycięskie PiS od rządzenia? - Zapożyczając z terminologii sportowej, te wybory można było wygrać, może nie przez nokaut, ale na punkty. O takim zwycięstwie mówili zresztą przedstawiciele sztabu jeszcze tydzień przed wyborami. Podzielałem tę ocenę, to było w zasięgu ręki. Wbrew temu, co podają media, nie chcę mówić o odpowiedzialności za błędy, które popełniono w kampanii, a tym bardziej obarczać nimi kogokolwiek. Roztrząsanie tego niewiele by dało. Musimy jednak uczciwie spojrzeć na fakty, postawić diagnozę i wyciągnąć wnioski, by kolejne wybory były już na pewno wygrane. Nasi wyborcy muszą nam uwierzyć, że tak będzie. I zaangażowanie jest nam do tego ogromnie potrzebne. Nie zrobimy tego, zaklinając rzeczywistość, nazywając porażki sukcesem. To nie doda ani nam, ani im wiary i sił. Powinniśmy powiedzieć: sytuacja jest trudna i przez cztery lata nie będzie łatwiejsza, ale po uczciwej dyskusji potrafimy przystąpić do pracy, która da nam i Polsce w przyszłości zwycięstwo.
W PiS toczy się dyskusja na ten temat? - W PiS jest bardzo wielu mądrych i doświadczonych ludzi, dlatego tym bardziej taka dyskusja jest potrzebna. Ona się rozpoczęła i jestem przekonany, że doprowadzi nas do oczekiwanych, dobrych rezultatów. Sytuacja jest jednak bardzo poważna. Po szóstych z kolei przegranych wyborach, w sytuacji gdy za cztery lata w Warszawie może nie być Orbána, ale Zapatero z twarzą Palikota, ta dyskusja powinna się toczyć w życzliwych środowiskach i mediach w Polsce, takich jak „Nasz Dziennik”.
A Pan, jaki ma pomysł na wybrnięcie z tej sytuacji? - PiS przez najbliższe cztery lata nie może raczej liczyć na to, że większość mediów stanie się obiektywna, nie mówiąc już o jakiejkolwiek przychylności, że np. TVN24 zacznie nagle patrzeć władzy na ręce i wytykać rządowi błędy, nie może też liczyć na wsparcie wielu wpływowych w trzeciej RP środowisk, zwłaszcza tych, które dysponują wielkimi środkami. Nie możemy też liczyć, że niechętne nam instytucje państwa, które są niemal wszystkie w rękach Platformy, zmienią do nas stosunek.
To gdzie jest ta ukryta siła? - Zgadzam się z opiniami, które po wyborach ukazały się w „Naszym Dzienniku”, że wielka siła tkwi w ludziach w terenie, że nasze struktury nie wszędzie zdały egzamin, że należy je rozbudować i zaktywizować. Możemy i musimy znaleźć w naszej formacji tkwiące pokłady energii i zacząć je wykorzystywać. Drogą do tego może być większe upodmiotowienie współdziałających z nami ludzi, co można uzyskać przez nieco większą demokratyzację procesów decyzyjnych i wyborów personalnych. Ale oczywiście trzeba jednak wcześniej to przedyskutować, przemyśleć i zrobić „z głową”.
Myśli Pan o tych kilku milionach ludzi, którzy wbrew propagandzie i kłamstwom zagłosowali na PiS, albo konkretnie tych, którzy zaangażowali się w różne inicjatywy społeczne po 10 kwietnia? - Intuicyjnie wskazał pan, gdzie tej siły szukać. W terenie są tysiące, może dziesiątki tysięcy ludzi, którzy są nam życzliwi i często gotowi się zaangażować. Prawo i Sprawiedliwość musi się, więc rozwijać, jako struktura polityczna. Jeśli więc PiS miałoby być masowym ruchem, to nie da się nim skutecznie centralnie z Warszawy zarządzać. Dlatego musi być przemyślany pomysł demokratyzacji. Ale taki, który nie doprowadziłby do podziałów.
Choćby takich jak w połowie lat 90.? - Oczywiście, choć ówczesnym podziałom sprzyjała korzystna dla mniejszych partii ordynacja wyborcza. Jednak należy zrobić wszystko, by zachować jedność. Jest to proces w pełni możliwy, zwłaszcza, że prezesem PiS jest Jarosław Kaczyński, jego liderowania nikt nie kwestionuje. Nie można natomiast zabetonować partii i zadusić dyskusji po porażce, bo przyniesie to złe owoce. Trwanie i samozadowolenie to byłaby zła taktyka, która mogłaby spowodować w przyszłości spadek poparcia i kolejne porażki. Należy po prostu znaleźć złoty środek pomiędzy zmianami, które wyzwolą energię, a utrzymaniem status quo. Dlatego mówimy o korekcie, którą trzeba oczywiście dobrze przemyśleć.
A co nią jest? - Większa demokratyzacja partii, ale też bez nadmiernej przesady. Szerokie otwarcie na nowe środowiska. Być może powrót też do korzeni PiS, które czerpało z różnych źródeł: tradycji narodowej, piłsudczykowskiej, konserwatywnej, mogłoby być mocne skrzydło społeczne nawiązujące do idei solidarnego państwa, ale też by było miejsce dla ludzi otwartych na konkurencję wolnorynkową. W ten sposób możemy pozyskiwać różne środowiska, znajdując wspólny mianownik, który przede wszystkim wyznaczają wartości chrześcijańskie. Większa demokratyzacja i upodmiotowienie ludzi w partii są, moim zdaniem, potrzebne. Kiedy w czasie kampanii wyborczej przejechałem prawie 12 tys. kilometrów i odbywałem dziesiątki spotkań, w wielu miejscach spotykałem ludzi, którzy mówili mi, że ich deklaracje członkowskie leżą od wielu miesięcy, a czasami od wielu lat, i nie są rozpatrywane.
Co jeszcze chciałby Pan, żeby zmieniło się w PiS? - Konieczne wydaje się wprowadzenie oddolnych demokratycznych wyborów na szefów poszczególnych szczebli hierarchii partyjnej. W przypadku szefów okręgów prezes powinien mieć możliwość sprzeciwu albo zatwierdzania. W każdym razie nie mogą to być tylko nominaci wskazywani z góry, ale ludzie wybierani. Chodzi również o danie posłom większej swobody w klubie parlamentarnym, np. przy kształtowaniu składu prezydium klubu, wskazywaniu kandydata na wicemarszałka. Ludzie, mając świadomość, że partycypują w decyzjach, będą mieli większą motywację do zaangażowania się w pracę. Większa demokratyzacja w partii da działaczom także możliwość szerszego otwarcia się na środowiska lokalne.
Dlaczego jest problem z przyjmowaniem nowych członków? - Ponieważ niektórzy lokalni liderzy boją się o swoją pozycję i nie chcą konkurencji. Należy to zmienić. Można to uczynić poprzez wprowadzenie mechanizmów weryfikacji demokratycznej lokalnych liderów. Powinno się to oczywiście odbywać pod nadzorem i kontrolą właściwych ciał statutowych. Musimy się otworzyć na nowych członków. Jeśli odwołujemy się do doświadczeń Viktora Orbána, musimy wiedzieć, że na Węgrzech Fidesz działa w porozumieniu z całą masą inicjatyw obywatelskich. I to one, wspólnie z partią, doprowadziły do ubiegłorocznego zwycięstwa. Powinniśmy wypracować nowe formy komunikacji społecznej. Jako narzędzie tworzące wspólnotę i służące przekazywaniu informacji można przecież wykorzystywać coraz popularniejszy internet. Jeżeli ludzie ci będą traktowani podmiotowo, a nie instrumentalnie, jeśli poczują się częścią szerokiego ruchu społecznego, to przed wyborami będą aktywnie wspierać nasze cele i działania. To oni będą komunikować się również z tymi, którzy często nie idą na wybory. Nie mamy przecież możliwości oddziaływania poprzez największe media, które wspierają PO. A więc jedność, niekwestionowana pozycja prezesa Jarosława Kaczyńskiego, ale też konieczność korekty wewnętrznej. Trzeba wykrzesać z PiS maksimum energii.
Wspomniał Pan, że jeździł po Polsce i wspierał różnych kandydatów. Sam widziałem billboard, na którym kandydat PiS był sfotografowany z Panem, Jackiem Kurskim i Tadeuszem Cymańskim. To dowód na siłę i fakt istnienia frakcji „ziobrystów”? - Nie. Niektórzy kandydaci prosili mnie o wsparcie z tego względu, że jestem osobą rozpoznawalną dla wyborców i moja pomoc była dla nich ważna. Gdy mnie o to poproszono, czasami wspierałem kilku kandydatów na jednej liście. Nie można kandydatom na niższych miejscach na liście odbierać prawa do wsparcia przez znanego polityka. Oznaczałoby to, bowiem, że traktuje się ich instrumentalnie, a tak przecież nie jest. Każdy, kto jest na liście, jeśli będzie sumiennie pracował, powinien wiedzieć, że może dostać się do Sejmu.
W Sejmie mamy za to dwóch Ziobrów. - A jak mówi piosenka Andrzeja Rosiewicza: „Wystarczy cztery ziobra, a Polska będzie dobra” (śmiech).
Kiedy mówi Pan o zmianach w PiS i próbuje wyciągać wnioski z kolejnej przegranej kampanii, od razu przypomina się Paweł Poncyljusz sprzed roku, a nawet z początku 2010 roku. Nie ma Pan poczucia, że wchodzicie w koleinę, po której przejechano PJN? Niektórzy skończyli w Platformie. - Nie. Po pierwsze, Paweł Poncyljusz mówił o „Sulejówku dla Jarosława Kaczyńskiego”, a ja nie słyszałem, aby ktoś teraz kwestionował prezesurę lub jego silną pozycję. Po drugie, oni wywołali nie tyle dyskusję, co konflikt w kampanii samorządowej. Tymczasem w czasie kampanii, zwłaszcza w jej finale, partia musi mówić jednym głosem. Natomiast po wyborach, zwłaszcza przegranych, jest czas na dyskusję, zastanowienie i wnioski. Tym bardziej, że musimy pamiętać, iż są to kolejne przegrane wybory i nie możemy udawać, że – jak mówią młodzi ludzie – jest OK. Zwłaszcza, że jeśli chodzi o młodych Polaków, to za cztery lata w dorosłe życie wejdą kolejne roczniki i głosować będzie ponad milion nowych młodych wyborców. A jak pokazały ostatnie wybory, wśród nich niestety PiS nie jest faworytem, tylko Palikot i po części Platforma. Musimy zmierzyć się z wyzwaniem, jakim jest przekonanie ich do naszych racji. Nie można czekać na „cud” i myśleć, że będzie kryzys, i przy nieudolności Platformy to da nam władzę.
A system polityczno-medialny potrafi zarządzać nastrojami wyborców. - Zgadzam się. Będą wmawiać ludziom, że PO będzie sobie lepiej radziła z kryzysem niż PiS. Tak, więc trudności gospodarcze wcale nie muszą spowodować, że władza sama trafi w nasze ręce. A my nie możemy sobie pozwolić na kolejne 8 lat rządów Platformy i Tuska. Nie możemy zgodzić się na wizję, w której Tusk niczym Kaddafi będzie rządził Polską przez kolejne 20 lat. Z tą różnicą, że tam rządzono przy pomocy pięści i pałki. A w Polsce przy pomocy manipulacji i propagandy. Warunki są trudne, druga strona ma wielką przewagę w środkach oddziaływania. Tego teraz ani później nie jesteśmy w stanie zmienić. Jednak jeżeli będziemy czarować rzeczywistość i tłumaczyć, że osiągnęliśmy dobry wynik, to na pewno nie wygramy za cztery lata. Jeśli celem PiS jest bycie wieczną opozycją, to wtedy możemy powiedzieć, że nie jest to zły wynik, ale przecież nie o to chodzi. Istnieje wielkie niebezpieczeństwo, że PO, partia bezideowa, będzie coraz bardziej udawała, że jest prawicą, usiłując spychać nas na margines, świadczą o tym wypowiedzi Niesiołowskiego, który niedawno niewybrednie atakował hierarchów polskiego Kościoła, a dziś przedstawia się, jako obrońca krzyża i Kościoła. Natomiast Palikot i SLD będą budować tzw. nowoczesną lewicę.
Nie wierzy Pan w „Budapeszt w Warszawie”? To bardzo atrakcyjna analogia. - To, że Jarosław Kaczyński przywołał Budapeszt, powinno nas inspirować do ciężkiej pracy i modernizacji PiS na wzór Fideszu. Jednak musimy pamiętać, że realia, w których działał Viktor Orbán, mają wiele podobieństw, ale i różnic. Orbán w pewnym momencie uzyskał wsparcie części mediów elektronicznych. Poza tym na Węgrzech po prawej stronie działa narodowa partia Jobbik, która zbierała ataki establishmentu, a samemu Orbánowi pomagało to przesunąć się do centrum. Tymczasem dziś w Polsce PiS nie ma tej niemal wyłączności na racjonalną opozycję, jaką miał Orbán. W polskim Sejmie w ławach opozycji zasiada partia Palikota i SLD. I to oni będą chcieli przejąć głosy niezadowolonych z kryzysu, elektoratu popierającego dziś PO, mniej zainteresowanego akcentowaniem wartości i patriotyzmu, a raczej łaknącego łatwych obietnic. Inżynieria społeczna z wykorzystaniem mediów mainstreamowych będzie kierowała niezadowolonych z PO do Palikota, a po części do SLD. Ta sytuacja jest bardzo groźna. Może ona oznaczać, że jeśli PiS nie wyciągnie wniosków, za cztery lata będą rządzić do spółki Tusk i Palikot. To jest czarny scenariusz, nie możemy na to pozwolić. Dlatego schemat nie jest jednak dokładnie taki sam, ale Orbán powinien nas inspirować.
Rozmawiał Pan na ten temat z prezesem Kaczyńskim? - O tym dyskutujemy. Rozmawialiśmy na ten temat podczas obrad komitetu politycznego. Przede wszystkim o to, co się będzie działo, pytają nas ludzie. Przecież musimy im coś powiedzieć, przedstawić jakiś pomysł, a nie udawać, że nie widzimy problemu. Bo będzie powtórka z rozrywki, a PiS nie stać na jeszcze jedną porażkę.
A jeśli się nie uda? - Są dwie drogi: albo PiS stanie się wielką zwycięską formacją, która jest w stanie samodzielnie rządzić, albo będzie konieczne zbudowanie obok siebie dwóch ugrupowań. Jednego centrowego, a drugiego bardziej prawicowego i narodowego, by zagospodarować większość wyborców, a potem budować koalicję. To jest jednak scenariusz, którego nawet nie chcę rozważać. Dzisiaj priorytetem jest jedność, liderem Jarosław Kaczyński – musimy jednak wyciągać wnioski z przegranych. Dziękuję za rozmowę. Maciej Walaszczyk
Pytania o sarmatyzm Nie jest tak, że nasz kontakt z elementami kultury szlacheckiej może polegać wyłącznie na studiowaniu historycznych źródeł w bibliotekach i archiwach. Wystarczająco wiele takich elementów pozostało do dziś częścią rzeczywistości społecznej i tkanki kulturowej. Sarmatyzm historyczny jest pod pewnym względem tożsamy z nicią najbardziej autentycznej polskiej tradycji, po której idąc, możemy się dziś wydobyć z różnych labiryntów naszej epoki. Przeszłość jest tym, co minęło i co interesuje historyków, natomiast świadomość historyczna jako mentalny obraz przeszłości w społeczeństwie jest częścią obecnego stanu kultury. Dlatego dyskusja o treści i formach świadomości historycznej jest zawsze dyskusją o społeczeństwie współczesnym, co przede wszystkim jest zadaniem socjologów i publicystów, ale co powinno też interesować każdego myślącego człowieka, ze względu na jego własną sytuację w świecie.
Zapomniany fenomen Z badań socjologicznych, ale przede wszystkim z potocznego doświadczenia, wynika, że największą rolę społeczną odgrywa obraz historii najnowszej, tej zwłaszcza, która dla żyjących obecnie pokoleń pozostaje jeszcze przedmiotem żywej pamięci i przedmiotem sporów politycznych, bądź inspiruje do działania. Ale i obrazy epok bardziej odległych, w postaci utrwalonej wiedzy, mitów i symboli wchodzą w skład naszego umysłowego wyposażenia i wyobraźni. Nie wszyscy i nie w każdym momencie jesteśmy tego świadomi, ale również i tego rodzaju treści z ukrycia rzutują na nasz sposób rozumienia świata, a nawet na niektóre decyzje podejmowane tu i teraz. Z tego punktu widzenia możemy na przykład stwierdzić, że jeśli jakiś internetowy komentator wydarzeń współczesnych pisze, iż jego zdaniem „niektórzy politycy prawicowi mają skłonność do machania szabelką”, to w skład jego niewypowiedzianych i nieuświadamianych założeń wchodzi m.in. określone – negatywne – wyobrażenie epok historycznych, w których Polacy posługiwali się szablą. W dodatku ta negatywna ocena zapośredniczona jest przez sam język, gdyż wyrażenie „machanie szabelką” ma charakter idiomatyczny. Można, więc pytać o to, kiedy się ono pojawiło po raz pierwszy i w jakim kontekście społecznym nastąpiło jego utrwalenie. Nastąpiło to w latach PRL-u, pod wpływem głoszonej wówczas tezy, wymyślonej zresztą przez hitlerowską propagandę, że we wrześniu 1939 roku Polacy poszli „z szablami na czołgi”. Co z zagadkowych powodów usłużnie zilustrował Andrzej Wajda w filmie „Lotna” (1959), gdzie bohater, polski ułan w symbolicznej scenie bezsilnie wali kawaleryjską szablą w pancerz niemieckiego czołgu. Szabla przekuta została tym sposobem w symbol narodowej klęski. Z drugiej strony, ponieważ w dawnych wiekach noszenie szabli u pasa było przywilejem szlacheckim (szabla była identyfikowana, jako atrybut stanowy), na głębszym poziomie tego rodzaju gry symboliczne prowadzone po 1945 roku aktywizowały negatywne oceny historyczne związane ze szlachtą i epoką pierwszej Rzeczpospolitej. Komuniści i ich współpracownicy przejęli tu i wykorzystali na swój sposób tę część dorobku dziewiętnastowiecznej historiografii polskiej, która dzieje Rzeczpospolitej rozpatrywała niemal wyłącznie w aspekcie okoliczności i przyczyn wewnętrznych jej kryzysu i upadku. Trauma rozbiorów już u historyków ze szkoły krakowskiej przerodziła się w masochistyczną fascynację klęską państwa, co odżyło po II wojnie światowej. Do pewnego momentu prawie nikt nie zauważał, że bezustanne rozważania o upadku państwa i jego przyczynach, na pozór „trzeźwe i realistyczne”, w istocie zaś mające charakter intelektualnej obsesji, zupełnie przesłoniły nam fenomen znacznie ciekawszy. Tym zjawiskiem przeoczonym był sam fakt wielowiekowego istnienia tego państwa, jego struktury i zasad, na których się opierało. Fenomenu tym ciekawszego, że stworzonego przez pokolenia naszych przodków samodzielnie, na zasadach odmiennych i własnych, co zgodnie przyznawali zawsze zarówno jego obrońcy, jak i wrogowie.
Współczesne wyzwania Wysunięcie na pierwszy plan pytania nie o przyczyny upadku, ale o pozytywną zasadę istnienia i funkcjonowania dawnej Polski odróżnia obecny stan zainteresowań i dyskusji na ten temat od paradygmatu obowiązującego w PRL. Nowe zainteresowania dawną Polską skupiają się na tym, co ją na europejskim tle czyniło krajem jedynym w swoim rodzaju. Nie na renesansie, reformacji, baroku i oświeceniu, – bo te zjawiska były prawie wszędzie. Nowe zainteresowania skupiają się na sarmatyzmie i republikanizmie szlacheckim, których poza granicami Polski nie było. Odmienność Rzeczpospolitej od jej otoczenia, w której dawna historia polityczna widziała metafizyczną przyczynę rozbiorów, a którą historia kultury przykrywała systemem występujących u nas zjawisk ogólnoeuropejskich, zaczyna być obecnie postrzegana inaczej, – jako potencjalna wartość, godna nowego, źródłowego rozpoznania. Jeśli jest to odpowiedzią na jakieś nowe potrzeby czasu, to, o jakie potrzeby może tu chodzić? Pierwsze inicjatywy nowego spojrzenia na sarmatyzm były reakcją obronną przeciwko likwidatorskiej propagandzie historycznej komunistów, do której jeszcze po stanie wojennym zaprzęgano wznawiane wówczas celowo „Dzieje Polski” Michała Bobrzyńskiego i „Dzieje głupoty w Polsce” Aleksandra Bocheńskiego. Być może jednak w obecnej dekadzie nie byłoby tego nowego skupienia uwagi na czynnikach różnicujących dawną Polskę od jej kulturowo-politycznego otoczenia, gdyby dzisiejsze średnie i młode pokolenie, które jako pierwsze na skalę masową zaczęło swobodnie podróżować po świecie, nie doświadczyło w tym otwarciu swojej własnej, polskiej odmienności. Realne kontakty międzynarodowe mają zawsze kilka faz. Przechodzą od wstępnego przezwyciężania obcości, przez radosną fascynację i odkrywanie podobieństw, do ponownego uzmysłowienia kulturowych różnic, związanego najczęściej z wtórną, bo opartą na realnym porównaniu re-afirmacją kultury własnej. Często jest to dziś udziałem młodego pokolenia Polaków. Ta jego część, która mimo presji emigracyjnej nie ulega wynarodowieniu, – czyli większość, musi na własny użytek i po swojemu zaakceptować własną polskość, która ujawnia im się w kontaktach z innymi. Narodowe cechy kulturowe, które w procesie pierwotnej socjalizacji zostają wpisane w osobowość społeczną każdej jednostki, muszą zostać przez tę jednostkę emocjonalnie zaakceptowane, gdyż w przeciwnym razie zostanie ona obciążona poczuciem własnej niższości, nie będzie się sama cenić i w ucieczce od kompleksu po prostu zapomni o tym, kim jest. W tych warunkach pytania o sarmatyzm mają, więc nie tylko charakter czysto poznawczy. Poprzez psychospołeczne mechanizmy funkcjonowania świadomości historycznej posiadają też dla Polaków istotny wymiar egzystencjalny.
Czym sarmatyzm nie jest Postawy te nie mają nic wspólnego z postmodernistyczną modą na eksponowanie wyobrażeniowych tożsamości opartych na stanowiących ich wyróżnik „różnicach”. Nie chodzi też o przedstawianie wieloetnicznej Rzeczpospolitej w granicach jagiellońskich, jako figury ponowoczesnego społeczeństwa wielokulturowego, czy o lansowanie sarmackiej prowincji na fali aktualnej mody na peryferie i wszelkie kulturowe marginesy. Sarmatyzmu nie da się wpisać w postmodernistyczne mody, gdyż niesie on w sobie esencjalną treść, nieakceptowaną na tym gruncie. Jest ostentacyjnie chrześcijański i rodzinny (a więc patriarchalny), partykularny (a więc „nieeuropejski”). A przy tym, jako zhomogenizowana forma kultury narodowej nie jest „mniejszościowy” i nie daje się sprowadzić do jedynej nie-mniejszościowej a politycznie poprawnej formy kulturowego partykularyzmu, jaką w Unii Europejskiej wydają się być usilnie promowane regionalizmy. Ze słowem sarmatyzm ludzie politycznie poprawni kojarzą, więc dzisiaj przede wszystkim pierwotne, satyryczne znaczenie, jakie nadali mu jego wynalazcy w epoce oświecenia. Reklamując szkolne wznowienie ociężałego, propagandowego sztuczydła Franciszka Zabłockiego pt. „Sarmatyzm” (komedii napisanej w 1785 roku dla teatru stanisławowskiego w Warszawie), współcześni wydawcy reprodukują ówczesne rozumienie określenia sarmatyzm. „Sarmatyzm” to „satyra na świat ludzi uważających się za Sarmatów, a w istocie będących miernymi, ograniczonymi mieszkańcami większych lub mniejszych zaścianków” (www.czytelnia.onet.pl). Inna witryna (www.poczytaj.pl) reklamująca tę samą książkę precyzuje: „Warcholstwo, zarozumiałość, fałszywy honor, ciemnota i obskurantyzm szlacheckiej prowincji – wszystkie te cechy sarmatyzmu zostały tu zarysowane”. Kłopot z tym uwiecznionym przez Zabłockiego, i jak widać do dziś szeroko obecnym znaczeniem słowa sarmatyzm polega na tym, że komedia Zabłockiego to, wbrew pozorom, nie realistyczny reportaż z polskiego zaścianka, tylko przeróbka i częściowe tłumaczenie francuskiej sztuki Noëla de Hauteroche’a (z 1678 roku) „Le Nobles de Province” (Szlachta prowincjonalna). Zabłocki, zgodnie z panującą w jego obozie ideowym normą, nie wysilał się na oryginalną twórczość opartą na rzetelnej obserwacji polskich realiów. Na zamówienie króla Stasia, który używał teatru jako środka służącego zohydzaniu szlacheckiej opozycji, protegowany przez niego autor skopiował akcję i ideologię francuskiej sztuczki, którą Hauteroche napisał w czasach Ludwika XIV jako satyrę na prowincjonalną szlachtę francuską, oporną wobec wersalskiego dworu i jego absolutnego władcy i próbującą po cichu kultywować idee Frondy. Tak to podretuszowana, literacka klisza z drugorzędnego francuskiego naśladowcy Moliera stała się po latach sztandarem bojowym modernizatorów polskiego zaścianka oraz matrycą ich wyobrażeń o tradycji i charakterze swoistym rzekomo dla Sarmatów.
Błąd imitacyjnej modernizacji Oświecenie stanisławowskie było pierwszą w naszych dziejach próbą imitacyjnej modernizacji kulturowej. Wysunięte przez komunistów na pierwszy plan w programach nauczania, wypreparowane z dramatu faktycznej wojny domowej lat 1766-1772 i rosyjskich rządów w Polsce, zjawiska takie jak obiady czwartkowe, „Monitor” i teatr stanisławowski stały się dla PRL-owskiej inteligencji wzorem walki ze „współczesnym sarmatyzmem”. Jawnie deklarowali to w latach stalinizmu ówczesnej polityki kulturalnej, a po 1989 roku ten model odbił się czkawką, jako ukryty wzór prowadzonej przez środowisko „Gazety Wyborczej” walki z Ciemnogrodem. Obie antysarmackie kampanie modernizacyjne – ta oświeceniowa, i ta, która zaczęła się po 1945 roku i trwa do dziś – mają pewne cechy wspólne. Po pierwsze obie są inicjowane i sterowane przez stosunkowo wąskie elity o silnych skłonnościach kosmopolitycznych i filozoficznych predylekcjach do libertynizmu. To samo w obu przypadkach ideologiczne podłoże znajduje wyraz w publicystyce i literaturze (a dziś także w produkcjach filmowych i telewizyjnych), gdzie tworzy się czarny wizerunek wroga domowego, sprzedawany potem w kraju i za granicą, jako obiektywna informacja o charakterze Polaków, jako „mieszkańców mniejszych lub większych zaścianków”. Podstawą obu kampanii jest, więc swoisty literacko-medialny mit, który uchodzi za prawdę o rzeczywistości, ale w istocie rzadko bywa z nią konfrontowany, a jeśli już, to w swoiście wybiórczy i przewrotny sposób. Wreszcie, po trzecie, istotną, – choć trudno powiedzieć, w jakim stopniu zamierzoną funkcją tego mitu – jest rozbijanie systemu wartości i więzi spajających wewnętrznie społeczeństwo polskie. W Rzeczpospolitej przedrozbiorowej – państwie nieposiadającym ani naturalnych granic, ani silnej władzy centralnej, rozbudowanej administracji i wielu innych mechanicznych środków integracji – opierającym się w znacznej mierze na nieformalnych więziach zakorzenionych w homogenicznej kulturze szlacheckiej, tego rodzaju kampania mogła zaowocować modernizacją, ale za cenę społecznego rozkładu. I tak też się stało. Oświecenie wychowało Polaków nowoczesnych, tylko, że przy okazji tak ich skłóciło z Polakami nienowoczesnymi, tak przelało czarę wzajemnych urazów, żalów i nienawiści, że wobec agresji z zewnątrz naród nie był zdolny wystąpić solidarnie. W konfederacji barskiej o niepodległość biła się szlachta sarmacka; w insurekcji kościuszkowskiej – społeczni i polityczni radykałowie. W żadnym z tych zrywów nie było narodowej jedności, toteż Rzeczpospolita upadła. Taka była cena – nie tylko zdrady i prywaty, – ale i przyjętego wówczas modelu kulturowej modernizacji. Wniosek ten brzmi dzisiaj obrazoburczo, bo analizy, które do niego prowadzą, a które po raz pierwszy pojawiły się w I połowie XIX wieku, zostały w polskim myśleniu gruntownie zapomniane. A jednak uderzające licznych publicystów zbieżności między wiekiem XVIII i sytuacją obecną kazałyby nam dziś do tych analiz powrócić. Politycznie poprawna „walka z Ciemnogrodem” jest dziś takim samym błędem, jakim była w XVIII wieku bezsensowna walka z sarmatyzmem. Odwrócić ten błąd, od dwóch stuleci powtarzany przez ludzi, którzy może i nie są wrogami własnego narodu, ale szczerze wierzą, że problem Polski jest problemem wewnętrznym i tkwi w drugim Polaku – to także jest celem dzisiejszego powrotu do sarmatyzmu.
Żywa tradycja Istnieje z pewnością wiele środków zweryfikowania propagandowego mitu antysarmackiego, ale najprostszy z nich wydaje się tak oczywisty, że chyba tylko z tego powodu nikomu nie przychodzi do głowy. Nie jest przecież tak, że nasz kontakt z elementami kultury szlacheckiej może polegać wyłącznie na studiowaniu historycznych źródeł w bibliotekach i archiwach. Wystarczająco wiele takich elementów pozostało do dziś częścią rzeczywistości społecznej i tkanki kulturowej. Przetrwały wszak niektóre stare domy polskich rodzin lub mieszkania wypełnione przedmiotami pochodzącymi ze starych domów, których już nie ma. Co jeszcze ważniejsze, wszyscy, niezależnie od pochodzenia, stykamy się lub mamy w pamięci nasze kontakty z ludźmi, na których znać piętno przedwojennej kultury polskich elit, bezpośrednio lub pośrednio (za pośrednictwem starej inteligencji) opartej wszak na poszlacheckim kodzie moralnym i obyczajowym. Mamy rodziny, które to świadomie kultywują, pamiętamy też naszych krewnych, lub nauczycieli i profesorów zwanych kiedyś potocznie „przedwojennymi”, co znaczyło, że nawet w socjalistycznej biedzie znać było po nich dawną klasę. Wielu takich ludzi pozostało też na wojennej emigracji, nieliczni ocaleli za wschodnią granicą. Dwór szlachecki, jako pierwotny układ kultury istniał na ziemiach polskich do 1945 roku. Choć satyrycznie i groteskowo przedstawiany przez awangardowych pisarzy międzywojennego dwudziestolecia, zachowywał do końca swój autorytet i status matrycy najbardziej podstawowych wzorów obyczajowych, które przechodziły do warstwy inteligenckiej i urzędniczej, a także do części zamożnego chłopstwa. We dworach poznawano wartość wykształcenia, tak, że potomkowie dworskich oficjalistów wchodzili w XX wieku w szeregi inteligencji, a służące tam kobiety z ludu uczyły się gotować i nakrywać do stołu. Kto pamięta późniejszy, sterowany zalew socjalistycznego barbarzyństwa w życiu codziennym, nie powie, że ta ostania umiejętność jest mało ważna. Niech, więc każdy rozejrzy się w swoich własnych wspomnieniach, wśród własnych krewnych i znajomych, i na tej podstawie spróbuje odpowiedzieć, czym było to odległe promieniowanie polskich dworów i dworków? Czy rzeczywiście dostrzegaliśmy w nim jakikolwiek cień „warcholstwa, zarozumiałości, fałszywego honoru, ciemnoty i obskurantyzmu szlacheckiej prowincji”? Czy raczej było tak, że z tymi wspomnieniami i z tymi ludźmi kojarzy nam się biały obrus na stole, sztuka jedzenia nożem i widelcem (owszem, wstrętnie niedemokratyczna), czysta polszczyzna nawet w najgorszych momentach niedopuszczająca tego rodzaju wulgaryzmów, jakie dziś w mediach uchodzą za normalność? Rozejrzyjmy się tylko we własnych wspomnieniach i we własnym otoczeniu, a pod stertami postkomunistycznych śmieci i pseudoamerykańskich gadżetów znajdziemy tam niewątpliwie coś, co stanowi autentyczną nić naszej żywej tradycji. Idąc po tej nitce, trafimy najpierw w krąg przedwojennej inteligencji, przez nią dotrzemy do dziewiętnastowiecznego ziemiaństwa, i tak w jeszcze odleglejszą przeszłość przedrozbiorową, sarmacką. I chociaż się jej wstydzimy, bo tak nas nauczono w szkole, to na końcu tej drogi znajdziemy właściwie to samo, co pamiętamy z własnych domów i z własnych obserwacji. Długie trwanie jest, bowiem równie realnym mechanizmem historii, jak zmienność. Toteż sarmatyzm historyczny jest pod tym względem tożsamy z ową nicią najbardziej autentycznej polskiej tradycji, po której idąc, możemy się dziś wydobyć z różnych labiryntów naszej epoki.
Antysarmacka mitomania Z tych labiryntów wielu ludzi, skądinąd inteligentnych, nie potrafi się wyplątać. Niektórzy nie chcą, bo sami uciekli z rodzinnego domu i postanowili zamieszkać w labiryncie, w którym znaleźli to, czego w domu nie mieli: wolność indywidualną polegającą na możliwości ukrycia się przed wzrokiem innych. Tacy nie myślą o powrocie, boją się własnych wspomnień, a chcąc je odczarować, poddają je satyryczno-groteskowej deformacji. Czynił to na przykład w swoich powieściach i dramatach Gombrowicz. Zbuntowana przeciw tradycji literatura XX wieku dodała, więc do antologii oświeceniowych satyr na sarmatyzm kolejną porcję literackich klisz, które jednym zastąpiły rzeczywistość, innym wpoiły swego rodzaju schizofrenię polegającą na jednoczesnym potępianiu sarmatyzmu w zachwytach nad „Transatlantykiem” i na jego chwaleniu w innych kontekstach. Taką niekonsekwencję wykazywali na przykład Miłosz, czy idący za niejednoznacznym w stosunku do sarmatyzmu Gombrowiczem Jan Błoński. Niejednoznaczna była także w XIX i XX wieku relacja między ziemiaństwem a tworzącą się inteligencją. W PRL upowszechniła się teza Józefa Chałasińskiego o poszlacheckim rodowodzie polskiej inteligencji. Trzeba jednak pamiętać, że społeczny skład tej warstwy od jej początków nie był jednolity. Już pod koniec XVIII wieku mieliśmy inteligentów pochodzących z mieszczaństwa i z ludu, gdyby, więc rozumieć tezę o poszlacheckim charakterze inteligencji w sensie ściśle pochodzeniowym, byłaby ona rodzajem genealogicznego mitu. Prawdą jest, że znaczna część inteligencji dziedziczyła lub przejmowała ziemiańskie wzory. Ale zarazem stosunek inteligencji do ziemiaństwa bywał konfliktowy ze względów ideowych. Niejeden guwerner w ziemiańskim domu, który wchodził w konflikt z gospodarzami na tle tego, czego uczył (lub czego nie uczył) powierzone mu dzieci, stawał się radykałem i socjalistą. Toteż tworzona przez radykalną inteligencję literatura bardzo często wyrażała ten konflikt. W PRL, po ostatecznej likwidacji polskiego dworu, pozostała po nim już tylko ta doprawiona mu przez literaturę gęba. Jeśli wspomnieć przy tym napaści Brzozowskiego, wrogość Nałkowskiej, nie mówiąc już o lansowanym w PRL-owskiej szkole „Kordianie i chamie” Leona Kruczkowskiego, czy telewizyjnym serialu „Boża podszewka”, to można powiedzieć, że dwudziestowieczny antysarmatyzm, zdominowany został – podobnie jak osiemnastowieczny – przez postępowe mitotwórstwo literacko-artystyczne. Właśnie żeby zweryfikować tego rodzaju mity, powinniśmy się wczuć we własne, pozaliterackie doświadczenie rodzinne i biograficzne.
Nie wszystko przepadło Najważniejszą rzeczą, jaką Sarmaci ocalili z dwudziestowiecznej pożogi, był rodzinny stół. Nakrywany białym obrusem do każdego, nie tylko świątecznego obiadu. To przy nim powtarzano nam, dzieciom, nieśmiertelne nauki znane z piętnastowiecznego wiersza „O zachowaniu się przy stole”, które jak były pierwszym, tak były też ostatnim odblaskiem dawnej rycerskości i dworszczyzny (szczęśliwi, którym oświetlały one dzieciństwo w jakiejkolwiek epoce). Na obrusie stawiano potrawy narodowe. Skromny stół nie łamał się pod ich ciężarem i nie nosiły one takich fantazyjnych nazw, jakie podaje Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Ale sekret ich przyrządzania wyniesiony był w kobiecych rękach prosto z białych pałaców. Przy stole, kiedy z okazji świąt i imienin zbierała się rodzina i znajomi, rozmawiano. Prawie wszystko przepadło, ale trwała staropolska kultura rozmowy. Najwięcej i najbardziej zapamiętale mężczyźni rozmawiali w takich sytuacjach o polityce. Wśród ludzi z pokolenia, które pamiętam, była to namiętność powszechna i ponadklasowa – oczywisty dowód długiego trwania sarmatyzmu. Znacznie mniej trwałym pomnikiem dawnej Polski był dom. Tylko niewielu Polaków urodzonych po wojnie miało przywilej oglądania domów, w których mieszkali przed wojną ich dziadkowie. W projektach i urządzeniu tamtych domostw zbudowanych w polskim stylu, niezależnie czy były to dworki, czy wiejskie chałupy, czy jakieś – najliczniejsze – formy pośrednie między jednym a drugim, zaszyfrowane były pewne elementarne wartości i wzory. Przede wszystkim tradycyjna wizja życia rodzinnego. Nie warto już może rozwodzić się nad symboliczną funkcją domu, wszechobecną w literaturze polskiej od dwóch stuleci. Ale warto podkreślić, że te stare polskie domy, poprzedzające epokę modernistycznych willi w kształcie prostopadłościanu na wysokiej podmurówce, kodowały w swoim kształcie właściwy sarmatyzmowi stosunek do przyrody. Posadowione nisko, blisko ziemi, były przeciwieństwem nowoczesnych „maszyn do mieszkania”. Sprzyjały naturalnemu sposobowi życia, wśród roślin ogrodowych i domowych zwierząt: kotów, psów i koni. Stare polskie domy cechowało to, co było też istotą sarmackiego stylu życia: prostota i świadome samoograniczenie wymagań materialnych do średniego poziomu (unikanie z jednej strony biedy i brudu, a z drugiej bijącego w oczy luksusu). Jeśli literatura, na której starało się nas wychowywać „pokolenie Współczesności”, obfitowała w różne przekąsy i wymądrzania nad „polską formą”, to żywa pamięć może tę formę opisać, wyprowadzając jej reguły z obrazu naszych starych domów. Forma polska nie jest mieszczańska, a z drugiej strony nie opiera się na słowiańskim folklorze. Z folklorem, od którego odróżnia ją między innymi silny wpływ kultury klasycznej, łączy ją natomiast harmonijna korespondencja z miejscowym krajobrazem i klimatem. Formy polskiej nie da się też opisać ani zrozumieć w oderwaniu od treści, którą zawiera.
Niebezpieczeństwa wtórnej folkloryzacji A treść ta to przede wszystkim otwarcie na rodzimą przyrodę i historię oraz zainteresowanie wszelkimi mechanizmami rządzącymi życiem zbiorowym, w szczególności mechanizmami władzy, prawa i obyczajów. Dawny Sarmata był to homo politicus, a szlachta polska była pierwszym społeczeństwem obywatelskim w nowożytnej Europie. W XIX i XX wieku związane z tym cechy, w procesie emancypacji politycznej i unarodowienia warstw ludowych, stały się wspólnym dobrem całego nowoczesnego narodu. Ze względu na formotwórcze oddziaływanie kultury szlacheckiej na polskie warstwy ludowe nasza świadomość narodowa nie ma charakteru typowego nacjonalizmu opartego na plemiennym folklorze. Natomiast pewnym zagrożeniem dla niej były (w PRL) i mogą być (w UE) projekty odgórnie sterowanej, wtórnej folkloryzacji świadomości społecznej. Pierwszy taki projekt znamy z czasów PRL (a także z polityki kulturalnej Związku Sowieckiego, stosowanej w innych krajach bloku), co polegało na dążeniu do tego, by biegun tradycji w kulturze socjalistycznej ograniczyć wyłącznie do kultywowania ludowości, i to w jej swoiście oswojonej, „cepeliowskiej” wersji. Folklor, jako kultura pozbawiona pamięci historycznej i z istoty swojej posiadająca regionalny zasięg wielokrotnie w przeszłości wykorzystywany był w walce imperiów przeciwko mniejszym narodom. Można przy jego pomocy realizować wobec takich narodów politykę divide et impera. Nie przypadkiem Niemcy w czasie konferencji paryskiej po I wojnie światowej utrzymywali, że Ślązacy nie są Polakami. I nie przypadkiem III Rzesza starała się w okresie okupacji zainstalować nam Goralenvolk na Podhalu i Kaschubenvolk na Pomorzu.
Polityczne wysiłki nowoczesnych imperiów i metropolii, by w różnych grupach regionalnych rozbudzać tożsamość szczepową i dumę z folkloru, mogą też być zresztą obliczone nie tylko na rozbudzanie aspiracji politycznych wybranych grup etnicznych i pobudzanie separatyzmów osłabiających wrogie narody, ale także na skanalizowanie jakichkolwiek aspiracji politycznych, z którymi dane imperium czy dana władza mogłaby mieć kłopoty. Polityczne kierowanie uwagi na folklor, który jest zasadniczo zbiorem apolitycznych rudymentów kultury – dialektu, rękodzieła i pieśni obrzędowych, ma odwracać zainteresowania i aktywność społeczną mas od historii i niebezpiecznych pytań o mandat tych, którzy posiadają władzę. Taki był ukryty cel systemowej „folkloryzacji” kultury w epoce ZSRS, które czerpały zresztą wzór z analogicznych praktyk Rosji carskiej, wyrażających się w haśle „prawosławie, samodzierżawie, ludowość”. Dzisiaj folkloryzacji społeczeństwa sprzyjającej zawsze rządom autorytarnym można też dokonywać nie w oparciu o folklor sensu stricto, ale w oparciu o globalną pop-kulturę, czego przykłady mamy w Przystankach Woodstock i w innych wysiłkach tego typu, zmierzających do totalnego wyluzowania młodych.
Spuścizna wolności Dla większości elit i dziennikarzy w III RP jakiekolwiek pozytywne nawiązywanie do sarmatyzmu wydaje się wciąż dziwactwem albo dowodem umysłowego prymitywizmu. Intelektualizm, który myślące w ten sposób osoby sobie przypisują, zasadza się na jednej, bardzo charakterystycznej postawie. Na tym mianowicie, że tak zwane życie intelektualne, w ich mniemaniu polega na tłumaczeniu i komentowaniu książek, dyskusji i poglądów importowanych, w najlepszym zaś razie na produkowaniu polskich wersji lub – częściej – uproszczonych, polskich klisz problematyki, którymi żyje świat zachodni. Mówiąc po sarmacku, organiczną cechą polskiego życia umysłowego jest bezustanne wieszanie się na cudzych klamkach. Było to naturalne, a nawet konieczne w czasach żelaznej kurtyny, bo ówczesne możliwości nie pozwalały na wiele więcej, poza ograniczonym importem myśli zachodniej. Ale po 1989 roku sytuacja się zmieniła. “Otwarcie na Zachód” przestało być jakimkolwiek programem w sytuacji, gdy „Zachód” wlał się do nas szeroką falą. Tymczasem oryginalna, nieimitacyjna polska kultura i humanistyka, podobnie jak polski przemysł, uległa w III RP marginalizacji, wyparta z centrum przez składy konsygnacyjne dilerów rozprowadzających po polskiej prowincji intelektualne wyroby importowane. Interes rządzących dziś kulturą humanistów-dilerów polega na tym, by Polska, jeśli już ma istnieć na rynku, specjalizowała się, co najwyżej w intelektualnym serwisie mód paryskich. Sami nie potrafią zająć wobec Europy i świata jakiejkolwiek własnej, podmiotowej pozycji. Sarmatyzm jest, a raczej byłby dla nich, gdyby w ogóle raczyli go zauważać, kamieniem obrazy. Ale nie ze względu na jego rzekomy prymitywizm, przeciwstawiany ich domniemanemu wyrafinowaniu, tylko, dlatego, że należy on do tych nurtów i zjawisk polskiej kultury, których istotą było to, czego oni właśnie nie potrafią – zajmowanie suwerennego, polskiego stanowiska wobec świata. Dawni Polacy realizowali to swoim upartym trwaniem przy obywatelskiej wolności, na przekór nowożytnemu absolutyzmowi. Nawet nasze peryferyjne położenie w Europie, które sprawia takie męki dzisiejszym elitom, potrafili przekuć w naszą narodową markę – postrzegając Polskę, jako przedmurze – bastion chrześcijaństwa i cywilizacji. Ta rola Polski nie skończyła się na wiktorii wiedeńskiej. Powracała w późniejszych wielkich wydarzeniach historycznych: w powstaniu listopadowym, w wojnie polsko-bolszewickiej, w ruchu „Solidarności”. Dziś też nie przestaje być aktualnym zadaniem – w polityce i w obyczajach. Andrzej Waśko (ur. 1961), historyk literatury, publicysta, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego i WSFP „Ignatianum” w Krakowie. Wiceprezes Towarzystwa Nauczycieli Szkół Polskich, były wiceminister edukacji, związany z dwumiesięcznikiem „Arcana”, miesięcznikiem „Nowe Państwo”, tygodnikiem „Gazeta Polska”. Autor wielu książek, m.in. „Romantyczny sarmatyzm: tradycja szlachecka w literaturze polskiej lat 1831-1863” (1995) i „Demokracja bez korzeni” (2009). Andrzej Waśko
Bp Williamson ciągle na celowniku Żydów Grupa europejskich rabinów wezwała papieża Benedykta XIV do potępienia ostatnich wypowiedzi bp Richarda Williamsona. Wściekłość uczestników odbywającej się w Brukseli Konferencji Europejskich Rabinów wywołały słowa bp Williamsona opublikowane w newsletterze Bractwa Piusa X „The Eleison Comments”, w których według rabinów oskarżył on Żydów o zabicie Chrystusa. Rabini nazwali to cofnięciem się o dziesięciolecia, w „mroczne dni sprzed pełnego zrozumienia i wzajemnego szacunku dialogu pomiędzy Żydami i rzymskimi katolikami”. Przewodniczący konferencji rabin Pinchas Goldschmidt wezwał papieża do „zawieszenia rozmów z katolickimi ekstremistami do czasu, aż nie zobowiążą się oni do zwalczania antysemityzmu w swoich szeregach”. Biskup Williamson napisał, że winni śmierci Chrystusa są Żydzi, ponieważ na ich żądane Poncjusz Piłat skazał go na śmierć. Staraniem organizacji żydowskich bp Williamson w 2010 roku został uznany winnym tzw. „kłamstwa oświęcimskiego” i skazany na 14 tysięcy dolarów grzywny. W 2009 roku papież zdjął ekskomunikę bp Williamsona i dopuścił go do sprawowania funkcji biskupiej w Kościele. Niepotwierdzone oficjalnie informacje mówią o tym, że warunkiem tego było zdystansowanie się biskupa od wypowiedzi na temat holocaustu. W zeszłym miesiącu, podczas wizyty papieża w Berlinie, lider niemieckich Żydów Dieter Graumann powiedział, że jednym z problemów, które przeszkadzają w relacjach żydowsko-katolickich jest odmowa potępienia bp Williamsona przez Watykan. Podczas konferencji Graumann powiedział, że papież „wykazał zobowiązanie do wspierania ducha pozytywnego dialogu żydowsko-katolickiego zarówno przed jak i w trakcie trwania jego pontyfikatu. Dodał jednak, że „musi on jasno pokazać, że w Kościele Katolickim nie ma miejsca dla piewców nienawiści”.
http://autonom.pl
Niewyobrażalna bezczelność żydostwa nie wymaga komentarza – admin.
Rozmnożenie szczytów w Brukseli Dramatyczna sytuacja finansowa Unii Europejskiej, a szczególnie strefy euro, doprowadziła do konieczności szukania na gwałt ratunku. Dlatego w Brukseli niemal codziennie odbywają się posiedzenia na wysokim szczeblu w celu wypracowania satysfakcjonujących wszystkich rozwiązań. Drogą znajdującej się na progu bankructwa Grecji podąża już Portugalia, niepokojące sygnały wysyłają Hiszpania i Włochy. Być może decyzją polityków będzie ucieczka do przodu, dalsza, bardziej pogłębiona integracja, aż po niezwykle groźne dla konkurencyjności wewnątrzeuropejskiej ujednolicenie polityki fiskalnej. Jednak bardziej prawdopodobne wydaje się to, że z tych utopijnych wizji państwa członkowskie będą się wycofywać, mimo zachowania prointegracyjnej retoryki. Obawa o rozszerzenie kryzysu każe poszczególnym krajom bardziej zdecydowanie pilnować swoich interesów. Skutkiem tego brakuje pieniędzy na mechanizmy broniące unijnych przedsięwzięć, z programem unii walutowej na czele. Zanim wczoraj zebrała się i tak odłożona na 10 dni Rada Europejska, w Brukseli odbyły się przynajmniej cztery ważne spotkania. W piątek dyskutowali ministrowie finansów strefy euro. Omawiano sytuację po zaakceptowaniu dzień wcześniej przez grecki parlament pakietu oszczędnościowego. Jednak konieczność restrukturyzacji greckiego zadłużenia odczują i państwa członkowie unii walutowej, i sektor bankowy.
Straty wierzycieli - Ministrowie finansów zgodzili się, że bankowi wierzyciele długu Grecji będą musieli zaakceptować dużo większe straty, niż planowano w lipcu – powiedział przewodniczący eurogrupy Jean-Claude Juncker. Jednak nie uzgodniono ani sposobu kapitalizacji EFSF, ani kwoty. W sobotę odbyły się posiedzenia ministrów spraw europejskich i ministrów finansów całej Wspólnoty. Tego samego dnia późnym wieczorem spotkali się kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Rozmowy przedstawicieli dwóch największych krajów Unii miały być najpoważniejszym politycznym przygotowaniem do niedzielnego szczytu. Ale Paryż i Berlin nie znalazły wspólnego języka i poza ogólnikowymi sformułowaniami na temat konieczności współpracy i odpowiedzialności nie ogłoszono żadnych ustaleń obojga znaczących europejskich polityków.
Maraton do powtórki - Kryzys w strefie euro osiąga tempo i rozmiary bardzo niepokojące i wymaga odpowiedniego tempa ze strony Unii. Nie zawsze mieliśmy poczucie, że w Unii Europejskiej, a szczególnie w strefie euro, decyzje zapadają w odpowiednim tempie – powiedział po zakończeniu obrad premier Donald Tusk. Proces ten, zdaniem szefa polskiego rządu, nabrał przyspieszenia, ale nie został zakończony. Dlatego maraton posiedzeń się powtórzy. Jeszcze wczoraj odbył się wcześniej zaplanowany szczyt strefy euro (przywódców 17 państw). W środę ponownie spotkają się ministrowie finansów, następnie cała Rada Europejska, a na końcu jeszcze raz przywódcy eurogrupy. Całość może przeciągnąć się do czwartku. Szczególnie ważne jest to, że odbędzie się nadzwyczajne spotkanie szefów wszystkich 27 państw. O to między innymi zabiegała Polska i inne kraje spoza strefy euro, które chcą jednak mieć swój udział w podejmowaniu decyzji o znaczeniu dla całej Wspólnoty. Jak stwierdził Donald Tusk, „załatwienie” tego dodatkowego posiedzenia Rady nie było łatwe. – Kosztowało to nas dwie godziny i sporo emocji – stwierdził. Rzeczywiście kończąca szczyt konferencja opóźniła się dwie godziny. – Dzisiejsza dyskusja pokazała, że coraz mocniejsza jest świadomość wśród liderów UE, że do pogodzenia są dwie wielkie potrzeby polityczne – to jest wzmocnienie zarządzania gospodarczego, intensywniejsza kontrola, możliwość sankcji, większa integracja w obrębie grupy euro, a jednocześnie integracja całej dwudziestki siódemki. W ciągu najbliższych kilku czy kilkunastu dni może się rozstrzygnąć gospodarczy los Europy. Moim zdaniem, dochodzimy do tego historycznego konsensusu, jakim jest przekonanie, że integracja strefy euro nie jest alternatywą dla integracji dwudziestki siódemki. Takie przynajmniej było stanowisko Polski. Ale ten punkt widzenia okazał się dość powszechny – dodał premier. Szef rządu powtórzył swój zamiar wprowadzenia Polski do strefy euro. – Chcemy być w strefie euro. Jest ona domem w trakcie przebudowy, remontu, ale kiedyś mamy w nim zamieszkać. Dlatego się tej przebudowie przyglądamy – powiedział Donald Tusk. Niepokój budzi tworzenie się oddzielnych instytucji tylko dla strefy euro. Będzie ona miała wkrótce własny sekretariat, a po zakończeniu kadencji van Rompuya także oddzielnego stałego przewodniczącego. Wprawdzie według Tuska „najgroźniejsze pomysły w tym zakresie nie zostały przyjęte”, ale widoczna jest tendencja do tego, aby wbrew naszym interesom UE dzieliła się, a „Europa dwóch prędkości” stawała faktem.
Trzy stadia integracji Przed szefami państw i rządów na posiedzeniu Rady Europejskiej, czyli najważniejszego organu decyzyjnego Unii, stanęło zadanie nakreślenia zasad, na jakich będzie ratowana strefa euro – w szczególności, jak wzmocnić tzw. Europejski Mechanizm Stabilizacji Finansowej (EFSF). Środki na pomoc bankom i państwom strefy borykającym się z problemami finansowymi mają pochodzić z Europejskiego Banku Centralnego. Pojawia się jednak pytanie, kto te wydatki sfinansuje. – Jeśli chodzi o system bankowy, to większość szczegółów już została wypracowana. Także, jeśli chodzi o pomoc dla Grecji, jak zmniejszyć obciążenie długiem i jak włączyć w to kapitał prywatny. Kluczową sprawą jest wzmocnienie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji Finansowej. Należy osłonić przy pomocy tego instrumentu inne gospodarki UE, takie jak włoska czy hiszpańska, aby przeciwdziałać ewentualnemu wzrostowi zadłużenia czy też spadkowi oceny ratingowej dla tych krajów. To wzmocnienie jest niezbędne – powiedział w trakcie obrad przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek. Szef europarlamentu zauważył, że na razie EFSF jest jedynie wewnętrznym mechanizmem strefy euro, a nie Unii Europejskiej. Buzek opowiedział się za przeniesieniem go do Komisji Europejskiej i wzięciem pod kontrolę PE, żeby Komisja „stała się rządem gospodarczym Wspólnoty”. Jerzy Buzek jest przy tym zwolennikiem bardzo pogłębionej integracji we wszystkich dziedzinach. Mówi o trzech stadiach integracji europejskiej, obejmujących najpierw otwarcie granic, potem rynków, a w końcu tak zwaną integrację gospodarczą, bardziej ścisłą niż sama wspólna waluta. Chodziłoby o wspólną politykę gospodarczą, w tym fiskalną. – Jesteśmy pod wpływem decyzji, które zapadają obok nas – podsumowuje. Sam dziwi się, że „z powodu małej Grecji zagrożone są takie giganty, jak Francja czy Niemcy”, a przyczynę tego stanu rzeczy upatruje w „kryzysie zaufania”. Zapobiec temu może centralizacja decyzji. – Jeżeli nawet jakieś decyzje zapadają w mniejszym gronie, to powinny być zaraz rozszerzane na wszystkie – dodał. Dla krajów takich jak Polska istotne jest właśnie to, aby nie doszło do powstania „Europy dwóch prędkości”. – Polski rząd i polska prezydencja starają się, aby zmiany, które następują w UE, wzmacnianie strefy euro, nie doprowadziły do nowych podziałów, nowych barier oddzielających strefę euro od krajów, które w niej nie są, a w szczególności tych, które nie są, a chcą być – powiedział rzecznik prezydencji Konrad Niklewicz. [Prof. Buzek załamuje ręce, że "decyzje zapadają obok nas". Ale tak to być musi, gdy zamiast decydowania o sobie, mamy "współdecydowanie", razem z krajami mało Polsce przyjaznymi - admin]
Będą zmiany w traktacie? Polskę na szczycie reprezentują premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski. Przedstawiciel Grecji premier Jeorios Andreas Papandreu przyjechał z zatwierdzonym przez parlament swojego państwa planem oszczędnościowym i liczy na to, że instytucje unijne oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy nie wstrzymają pomocy dla bankrutującego kraju. – Grecja wielokrotnie udowodniła, że podejmuje konieczne decyzje, aby jej gospodarka dobrze prosperowała. Jasne jest, że kryzys zadłużeniowy nie jest grecki. Chodzi o kryzys europejski. Nadszedł, więc czas, abyśmy my, Europejczycy, podjęli rozstrzygające i skuteczne kroki – powiedział premier Papandreu. Minister Jacek Rostowski mówił o „ścianie przeciwpożarowej, która ma zapobiec rozlaniu się tego, co się stało w Grecji”. Mowa także była o samych podstawach funkcjonowania UE. – Jest zgoda na podjęcie dyskusji nad zmianą traktatu, przynajmniej w odniesieniu do problemów ekonomicznych i finansowych strefy euro. Wszyscy zgodzili się, że potrzebna jest intensywniejsza i prewencyjna kontrola, aby te kryzysy już nigdy się więcej nie powtórzyły, nie tylko w strefie euro – oświadczył Tusk. Na razie słyszymy tylko o „sondowaniu” możliwości, ale w perspektywie zmiana traktatu jest możliwa i oczywiście nie wiadomo, czy ogranicza się do kwestii finansowych. Szczegóły zmian nie są jeszcze określone, ale większość uczestników szczytu poparła tę inicjatywę.
Osobna konferencja Tuska Jakkolwiek wczorajszy szczyt to kulminacyjne i merytorycznie najważniejsze wydarzenie polskiej prezydencji, to od czasu wejścia w życie traktatu lizbońskiego nasza rola jest znacznie mniejsza. – Pojawiły się zupełnie nowe instytucje. Jest stały przewodniczący Rady Europejskiej, jest stały przedstawiciel do spraw polityki zagranicznej. Te dwie instytucje przejęły część zadań, które przed traktatem lizbońskim pełniła prezydencja – tłumaczy Niklewicz. Dlatego wyniki posiedzenia przedstawicieli państw zaprezentował przewodniczący Rady Europejskiej Herman van Rompuy i szef KE José Manuel Barosso, natomiast Donald Tusk musiał zorganizować oddzielną konferencję tylko dla polskich dziennikarzy. Jednak wciąż dużo pracy mają nasi dyplomaci podczas przygotowań. – Nie zmienił się udział prezydencji w przygotowaniu decyzji, które zapadają na szczycie. Przygotowuje je Rada UE do spraw ogólnych. A ta jest wciąż pod przewodnictwem polskiej prezydencji. Polska jest więc w pełni zaangażowana w przygotowanie szczytu – dodaje Niklewicz. Według porządku obrad Rada miała zajmować się zewnętrzną polityką gospodarczą Unii, agendą zbliżającego się szczytu grupy G20 i kwestiami klimatycznymi. Na te zagadnienia jednak zabrakło czasu. Pojawiły się natomiast kwestie związane z rynkiem wewnętrznym oraz przynależnością Bułgarii i Rumunii do strefy Schengen. Państwa te spełniają wymagane warunki, a jedynie opór Holandii i Finlandii powodował opóźnienie podjęcia decyzji. Zostały także omówione wyniki szczytu Partnerstwa Wschodniego, który odbył się 30 września w Warszawie.
Piotr Falkowski
Żyd o Izraelu i Polsce Straty terytoriów Palestyny „Unia Europejska nie mówi w tej sprawie (problemu palestyńskiego – przyp – AŚ) jednym głosem. Problemem są Polska, Czechy i inne kraje Europy Wschodniej. Jesteście bardziej proamerykańscy niż pozostali Europejczycy. Większość Europy Zachodniej zdecydowanie dystansuje się w tej sprawie od Waszyngtonu. Pytanie, czy stanowisko Polski i Czech, które hamują tu Europę, będzie się zmieniać. Byłem w Polsce, kiedy wizytę w Izraelu składał premier Tusk. Powiedział on, że Polska jest najwierniejszym przyjacielem Izraela. To bardzo zabawne, bo w tym samym czasie w Izraelu przeprowadzono badania opinii publicznej i okazało się, że ulubionym państwem izraelskich Żydów są Niemcy. Polska znalazła się na końcu listy. Polski rząd jest, zatem proizraelski, ale Izraelczycy nie są w zamian propolscy”. (Prof. Jeff Halper, antropolog, żydowski działacz pokojowy, zwolennik niepodległości Palestyny w wywiadzie dla Tygodnika Powszechnego nr 42 z 16.10.2011 r.). Profesor Halper ma oczywiście rację, tak w sprawie Palestyny, jak i w kwestii serwilistycznego stosunku władz polskich do Izraela. Jedno słowo komentarza należy się jednak w sprawie naszego stosunku do Izraela i kwestii palestyńskiej, tym bardziej, że niektórzy prawicowcy, a nawet narodowcy, dość ślepo popierają Izrael, posuwając się do stwierdzenia, że Izrael trzeba wspierać, bo jest reprezentantem naszej cywilizacji na Bliskim Wschodzie, (czym określają poziom swojej wiedzy o teorii cywilizacji Feliksa Konecznego)!? Powołują się przy tym na przedwojenne poparcie Ruchu Narodowego dla emigracji Żydów polskich do Palestyny. Mamy tu do czynienia z nieporozumieniem, czy też nadinterpretacją. To naturalne, że RN wspierał pośrednio ruch syjonistyczny głoszący przed wojną i wcześniej ideę powrotu na Bliski Wschód i zbudowania tam państwa żydowskiego. To zupełnie oczywiste wobec faktu istnienia ponad 3 milionowej mniejszości żydowskiej w ówczesnej Polsce (nawiasem mówiąc, emigracja taka, gdyby przeprowadzono ja na skalę masową, uratowałaby tych Żydów od śmierci z rąk niemieckich). Żydzi pokazali później, że potrafią to państwo zbudować i skutecznie walczyć o jego przetrwanie, że potrafią stać się, co najmniej lokalną potęgą (to prawda, że z ogromną pomocą USA i lobby żydowskiego w tym kraju). Budziło to i budzi wiele sympatii dla Żydów izraelskich. Jest jednak bardzo poważne, „ale”. Te wszystkie okoliczności nie usprawiedliwiają i nie mogą usprawiedliwiać ani dzisiaj, ani w przyszłości zła, jakie wyrządza Izrael słusznym prawom Palestyńczyków, nie usprawiedliwiają rasistowskiego prawa i rasistowskich faktów dokonanych (budowanie murów odgradzających a’la getta, niszczenie zasiedlenia palestyńskiego i budowanie osiedli żydowskich na ziemiach palestyńskich). Palestyńczycy mieli prawo czuć się pokrzywdzonymi przez ONZ w 1947 r., kiedy ta ustanawiała państwo żydowskie i arabskie w Palestynie. Ale to był pierwszy etap walki. Później, i tak jest do dnia dzisiejszego, Palestyńczycy walczyli i walczą już nie o coś więcej niż w 1947, ani o stan, z 1947, ale o prawa elementarne (pamiętajmy przy okazji, że Palestyńczycy to nie tylko muzułmanie, ale i chrześcijanie). Nie ma uzasadnienia dla izraelskiego terroru oraz braku zgody USA i Izraela dla niepodległości Palestyny. To znaczy, uzasadnienie jest, ale to uzasadnienie sakralne (prawo do ziemi palestyńskiej wywodzone z religii żydowskiej). Tymczasem Palestyna, jako młode państwo niepodległe, i z natury rzeczy słabe i wstrząsane problemami wewnętrznymi, nie będzie stanowić dodatkowego zagrożenia dla Izraela. Odwrotnie, może spowodować uspokojenie nastrojów. Izrael ze swą militarną potęgą (w tym bronią nuklearną) i poparciem USA jak również stałe i znane od dawna wady świata arabskiego, czyli brak umiejętności porozumienia między sobą, skłonność do słomianego zapału, interesy klanowe itd., są wystarczającym zabezpieczeniem niepodległości i, w ogóle, istnienia Izraela. Niepodległa Palestyna nie ma tu nic do rzeczy. Dlatego, jeżeli mówimy o decyzji Narodów Zjednoczonych w tej sprawie, wszelkie racje i także zwykła, elementarna sprawiedliwość, nakazują niepodległość Palestyny poprzeć, bez uszczerbku dla żywotnych interesów Izraela. Jeżeli chodzi natomiast o wyniki sondażu dotyczącego sympatii izraelskich Żydów, to, cóż – nihil novi sub sole. Jak widać, niechęć do Polski jest równie tradycyjna jak miłość do Niemiec. Nawet Holocaust nie „pomógł”. Postawa lizusowska niczego tu nie zmieni, co najwyżej podwyższy poziom pogardy…
Egipska Tora
The Egyptian Torah
Why did the ancient Israelites lie about ancient Egypt?
http://ashraf62.wordpress.com/the-egyptian-torah-2/#comment-622
Dr Ashraf Ezzat – 23.10.2011 tłumaczenie Ola Gordon
Dlaczego starożytni Izraelici kłamali o starożytnym Egipcie? James Henry Breasted
Wolimy określać siebie w kategoriach, „dokąd zmierzamy”, a nie „skąd pochodzimy”. Teraz człowiek jest tak bardzo mądrzejszy niż dawniej, że wszystko, co dotyczy przeszłości, jest dla nas przestarzałe i bez znaczenia. Nasza ignorancja na temat przeszłości nie bierze się z braku informacji, ale z naszej obojętności. Nie wierzymy, że historia jest ważna. Koncepcja historii odgrywa fundamentalną rolę w ludzkiej myśli. To daje możliwość „uczenia się z historii”. I wskazuje możliwość lepszego zrozumienia siebie w teraźniejszości, przez zrozumienie sił, wyborów, zmian i okoliczności, które doprowadziły nas do obecnej sytuacji. Nie ma, zatem nic dziwnego w tym, że historycy i filozofowie czasami kierowali swe wysiłki w stronę badania dziejów i charakteru wiedzy historycznej. Refleksje te można zgrupować w zbiór prac o nazwie „filozofia historii”. Amerykański historyk, archeolog i egiptolog, James Henry Breasted (1865-1935), jest jednym z tych historyków, którzy badali historię, nie poprzestając tylko na datach i imionach przodków i zapisach ówczesnych wydarzeń w odległej przeszłości, ale używał swojego intelektualnego skalpela, by zagłębić się w zakrytą prawdę historyczną, co przeniosło go do podówczas jeszcze tajemniczego świata starożytnego Egiptu, gdzie odkrył dla całej ludzkości, że to tutaj po raz pierwszy w historii ludzkości pojawiło się ludzkie sumienie.
Świt sumienia W swojej książce-arcydziele „Dawn of conscience” [Świt sumienia], Breasted napisał: „Podobnie jak większość chłopców z dzieciństwa nauczyłem się Dziesięciu Przykazań. Nauczono mnie przestrzegać je, bo zapewniano, że przyszły z nieba do rąk Mojżesza, że posłuszeństwo wobec nich było bardzo ważne. Pamiętam, że ilekroć skłamałem, pocieszałem się tym, że nie ma przykazania „Nie kłam”. W późniejszych latach, kiedy był znacznie starszy, zacząłem niepokoić się faktem, że kodeks moralny, który nie zakazywał kłamstw, wydawał się niedoskonały, ale to było dużo wcześniej zanim zadałem sobie ciekawe pytanie: Skąd wzięło się moje rozumienie tej niedoskonałości? Skąd wzięła się moja moralna miara, kiedy odkryłem tę lukę w Dekalogu? To odkrycie spowodowało czarny dzień dla mojego odziedziczonego szacunku dla teologicznego dogmatu „objawienia”. Musiałem zmierzyć się z bardziej niepokojącymi doświadczeniami, kiedy jako młody orientalista, dowiedziałem się, że Egipcjanie posiadali standardy moralne o wiele wyższe od Dekalogu, ponad 1000 lat zanim go napisano”. [Istnieje wszak przykazanie, by nie dawać fałszywego świadectwa, co autor chyba przeoczył - admin]
Życie po życiu W księdze wskazówek, „Amenemhat”, egipski król radził swojemu synowi, Sesostrysowi, by starał się osiągnąć najwyższe zalety, ponieważ po śmierci, w jednej chwili zobaczy całe swoje życie, a jego czyny dokonane na ziemi będą analizowane i oceniane przez sędziów. W ostatnich latach wiele książek opisywało doświadczenia osób, które były blisko śmierci. O tym fenomenie mówi się, że obejrzenie przez tę osobę całego życia w jednej chwili, jest powtarzającym się tematem dla wszystkich osób doświadczających bliskiej śmierci. Śmierć nie jest końcem, lecz stanem przejściowym. Takie doświadczenie odpowiada dokładnie wierze Egipcjan w życie pozagrobowe, które rozpoczyna się w Dniu Sądu, kiedy ocenia się życie człowieka. [Przeżycia tego rodzaju wielu naukowców składa na karb niedotlenienia mózgu. Kościół zajmuje wobec nich stanowisko neutralne - admin]
Dzień Sądu Ta szczegółowa scena z Papirusu Hunefear (ok. 1375 pne), pokazuje ważenie serca Hunefera na jednej szali Maata, z piórem prawdy na drugiej, przez Anubisa z głową szakala. Toth o głowie ibisa, będący pisarzem bogów, zapisuje wynik. Jeśli jego serce jest lżejsze od pióra, Hunefer może przejść w zaświaty. Jeśli nie, zostaje zjedzony przez Ammuta, oczekujące chimeryczne stworzenie, które składa się z morderczego krokodyla, lwa i hipopotama. Winiety takie, jak powyższa, były powszechną ilustracją w egipskich księgach umarłych. Starożytni Egipcjanie, jako pierwsi wierzyli w dzień sądu. Jak mówią opisy rytuałów, duch zmarłego, przed przypisanym mu sędzią, negował popełnienie grzechu, recytując 42 negatywne wyznania (podobne do znanych Dziesięciu Przykazań). Wielu historyków i egiptologów twierdzi, że Dziesięć Przykazań przepisali Izraelici z tych negatywnych wyznań, pochodzących z „The Book of the Coming Forth by Day” [Księga Odejścia] (powszechnie i niewłaściwie znana, jako „Księga zmarłych”). Podczas sądu, serce zmarłego, jako metafora sumienia, ważone jest piórem prawdy, żeby zdecydować o losie zmarłego. Siedzący Bóg życia pozagrobowego, Ausar (Ozyrys), przewodniczy na Sali Sprawiedliwości. Jury składa się z 42 sędziów/jurorów. Każdy/każda z nich zajmuje się specyficznym osądem poszczególnych grzechów, każdy ma na głowie pióro prawdy. Wyznaczony sędzia zadeklaruje swoją opinię o zmarłym, po wyrecytowaniu przez niego 42 negatywnych wyznań, poprzez oświadczenie Maa-Kheru (prawda głosu/działania). Tehuti (Thoth), pisarz neteru (bogów) zapisuje werdykt, podczas gdy Anbu (Anubis) waży serce ciężarem pióra prawdy. Rezultat jest następujący:
Jeśli szale nie równoważą się, oznacza to, że ten człowiek po prostu żył jak chciał. Dlatego Amam (Amit) zjada jego serce. Amam jest proteuszowym mieszańcem. Niedoskonała dusza odrodzi się ponownie (reinkarnacja) w nowym ciele fizycznym po to, żeby mieć możliwość dalszego rozwoju na ziemi. Ten cykl życia/śmierci/odnowy trwa do chwili udoskonalenia się duszy, poprzez spełnienie 42 negatywnych wyznań, w czasie życia na ziemi. I to oznacza reinkarnację.
Jeśli szale idealnie się równoważą, Ausar/Ozyrys wydaje pozytywny wyrok i ostateczne Maa-Kheru (prawdziwy głos). Doskonała dusza przechodzi przez proces transformacji i kolejnego narodzenia się. Wynik jego/jej ewaluacji określi, na który niebiański poziom (2-6) człowiek trafi. Zachowując cechy nośnika fizycznego, zmumifikowanego ciała, dusza mogła istnieć w nieznanym świecie Duat. W rezultacie, dusza mogła pracować w kierunku własnego zmartwychwstania, bez konieczności innej fizycznej reinkarnacji. Doskonała dusza przejdzie przez proces transformacji i jak opisują egipskie zapisy, „staje się gwiazdą (idzie do nieba) i dołącza do towarzystwa Ra i pływa z nim po niebie w swojej łodzi milionów lat”. „Chociaż odchodzisz, przychodzisz ponownie, chociaż śpisz, budzisz się ponownie chociaż umierasz, żyjesz ponownie” (wersety z egipskich tekstów pogrzebowych)
„Negatywne wyznania” z Papirusa Ani Deklaracja niewinności z „Księgi zmarłych” (ok. 1240 rpne) – przekład E A Wallis Budge
Bądź pozdrowiony Usekh-nemmt, który przychodzisz z Anu, nie popełniłem grzechu
Bądź pozdrowiony Hept-khet, który przychodzisz z Kher-aha, nie dokonałem zbrojnego rabunku
Bądź pozdrowiony Fenti, który przychodzisz z Khemenu, nie ukradłem
. . . Am-khaibit, który przychodzisz z Qernet, nie zabiłem ani mężczyzn ani kobiet
Neha-her, który przychodzisz z Rasta, nie kradłem zboża
Ruruti, który przychodzisz z nieba, nie kradłem ofiar
Arfi-em-khet, który przychodzisz z Suat, nie kradłem własności Boga
Neba, ltóry przychodzisz i odchodzisz, nie kłamałem
Set-qesu, który przychodzisz z Hensu, nie zabierałem jedzenia
Utu-nesert, który przychodzisz z Het-ka-Ptah, nie wymawiałem przekleństw
Qerrti, który przychodzisz z Amentet, nie popełniłem cudzołóstwa, nie spałem z mężczyznami
Her-f-ha-f, który przychodzisz ze swojej jaskini, nikogo nie doprowadziłem do płaczu
Basti, który przychodzisz z Bast, nie zjadłem serca
Ta-retiu, któy przychodzisz z nocy, nie zaatakowałem żadnego człowieka
Unem-snef, który przychodzisz z celi śmierci, nie jestem oszustem
Unem-besek, który przychodzisz z Mabit, nie ukradłem ziemi uprawnej
Neb-Maat, który przychodzisz z Maati, nie podglądałem
Tenemiu, który przychodzisz z Bast, nie oczerniłem [człowieka]
Sertiu, który przychodzisz z Anu, nie złościłem się bez powodu
Tutu, który przychodzisz z Ati, nie pożądałem żony żadnego mężczyzny
Uamenti, który przychodzisz z komnaty Khebta, nie zdeprawowałem żony [żadnego] mężczyzny Maa-antuf, który przychodzisz z Per-Menu, nie zanieczyściłem się
Her-uru, który przychodzisz z Nehatu, nikogo nie terroryzowałem
Khemiu, który przychodzisz z Kaui, nie złamałem prawa
Shet-kheru, który przychodzisz z Urit, nie ulegałem gniewowi
Nekhenu, który przychodzisz z Heqat, nie zamykałem uszu na prawdę
Kenemti, który przychodzisz z Kenmet, nie bluźniłem
An-hetep-f, który przychodzisz z Sau, nie oddawałem się przemocy
Sera-kheru, który przychodzisz z Unaset, nie inicjowałem konfliktów
Neb-heru, który przychodzisz z Netchfet, nie działałem w nadmiernym pospiechu
Sekhriu, który przychodzisz z Uten, nie byłem wścibski
Neb-abui, który przychodzisz z Sauti, nie dodawałem słów kiedy mówiłem
Nefer-Tem, który przychodzisz z Het-ka-Ptah, nie skrzywdziłem nikogo ani nie uczyniłem nic złego
Tem-Sepu, który przychodzisz z Tetu, nie odprawiałem magii przeciwko królowi
Ari-em-ab-f, który przychodzisz z Tebu, nigdy nie zatrzymałem [strumienia] wody
Ahi, który przychodzisz z Nu, nigdy nie podnosiłem głosu
Uatch-rekhit, który przychodzisz z Sau, nigdy nie przeklinałem Boga
Neheb-ka, który przychodzisz ze swojej jaskini, nigdy nie byłem arogancki
Neheb-nefert, który przychodzisz ze swojej jaskini, nigdy nie ukradłem bogom chleba
Tcheser-tep, który przychodzisz ze swojej świątyni, nie wyniosłem ciastek khenfu od duchów zmarłych
An-af, który przychodzisz z Maati, nigdy nie ukradłem chleba dziecku, ani nie potraktowałem pogardliwie biga mego miasta
Hetch-abhu, który przychodzisz z Ta-she, nie zabiłem zwierzęcia należącego do boga.
Podsumowanie Breasted podsumował w książce: „Teraz jest zupełnie oczywiste, że dojrzały społeczny i moralny rozwój ludzkości w dolinie Nilu, który jest 3000 lat starszy od Hebrajczyków, przyczynił się zasadniczo do stworzenia literatury, którą nazywamy Starym Testamentem. A zatem nasze moralne dziedzictwo wywodzi się z szerszej przeszłości człowieka, dużo starszej od Hebrajczyków, i przyszło do nas raczej przez Hebrajczyków, a nie od nich”. I w związku z tym, dlaczego starożytny Egipt był przedstawiany w izraelskich świętych księgach, jako siedlisko wszystkich rzeczy złych i niemoralnych, podczas gdy historia pokazuje nam inną i prawdziwszą narrację? A jeśli współczesna historia i archeologia obaliły niedokładną narrację Izraela o Egipcie, łącznie z exodusem, to, co to mówi o dokładności ogólnej narracji Starego Testamentu? Dlaczego uznajemy rzekomy izraelicki exodus w takiej wyrafinowanej i wysokiej moralnie cywilizacji? Jeszcze więcej, dlaczego starożytni Izraelici kłamali o starożytnym Egipcie? Starożytny Egipt to kraj, gdzie człowiek nauczył się odróżniać dobro od zła, gdzie mieszkał Bóg prawdy i gdzie kłamstwa uważano za ciężki grzech.
Od admina: jest faktem, iż z opisów biblijnych – jak choćby z historii stręczenia faraonowi własnej żony przez Abrahama – wynika, iż Egipcjanie stali dużo wyżej moralnie i etycznie od koczowniczych plemion Izraela.
Uzdrowienie międzypokoleniowe. Terapia wg dr Kennetha McAlla Doktor Kenneth McAll pracował w Chinach, jako chirurg oraz misjonarz. W czasie II wojny światowej został internowany przez Japończyków razem ze swoją żoną i dzieckiem. Doświadczenia pracy medycznej w Chinach doprowadziły go do odkrycia ścisłych związków pomiędzy niektórymi rodzajami chorób a działaniami duchowych sił zła. Napisał wiele artykułów i książek opisujących leczenie chorób psychicznych i nerwowych oraz uzdrawiającą moc modlitwy i Eucharystii.
Pierwsze lata praktyki lekarskiej Doktor Kenneth zaraz po studiach medycznych wyjechał do północnych Chin, gdzie miał razem ze swoją żoną, również lekarzem, obsługiwać terytorium, na którym mieszkało 10 milionów potencjalnych pacjentów. Wkrótce po jego przyjeździe wybuchła wojna chińsko-japońska oraz pojawiły się fanatyczne ugrupowania partyzanckie. Doktor McAll był wielokrotnie aresztowany i przesłuchiwany, skazano go także na karę śmierci. Jednak, jako jedynemu chirurgowi w okolicy wyrok ten zawieszono i pozwolono mu kontynuować praktykę lekarską. Pewnego wieczoru doktor odbywał jedną ze swoich regularnych pieszych wypraw do odległego szpitala, w celu dostarczenia potrzebnych tam leków. Szedł piaszczystą drogą, gdy nagle, ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu, dostrzegł obok siebie człowieka ubranego w długą białą szatę. Nieznajomy powiedział mu, że w jego wiosce jest wielu rannych, którzy potrzebują lekarskiej pomocy, i prosił go, aby niezwłocznie udał się tam wraz z nim. Kenneth McAll dał się przekonać. Szli dalej razem, gdy jednak doktor podchodził do bram wioski, spostrzegł, że towarzysz jego wędrówki zniknął bez śladu. Dowiedział się od mieszkańców wioski, że uniknął zasadzki zorganizowanej przez wojska japońskie i że szpital, do którego podążał, już został przez wrogów zajęty. Pytali go, zdziwieni, skąd się dowiedział, że w ich wiosce są ranni, byli, bowiem przekonani, że od wielu dni nikt spośród mieszkańców nie wychodził na zewnątrz. Doktor Kenneth uświadomił sobie, że ubrany na biało nieznajomy mówił do niego po angielsku, a w całej okolicy jedynym obcokrajowcem był tylko on sam. Zrozumiał, że to Jezus Chrystus zainterweniował w odpowiedzi na jego codzienną modlitwę całkowitego oddania się pod Bożą opiekę. To nadzwyczajne doświadczenie z całą wyrazistością uświadomiło mu, że każdy człowiek poddawany jest oddziaływaniu dobrych i złych duchów, natomiast osoba, która zawierzyła swoje życie Chrystusowi, jest pod Jego opieką – i dlatego siły zła nie mają do niej dostępu. McAll i jego żona nie cieszyli się długo wolnością. Zostali aresztowani przez Japończyków i osadzeni w obozie koncentracyjnym, w którym znajdowało się 1200 więźniów. Warunki obozowe były bardzo ciężkie. Wśród więźniów panowała wzajemna wrogość i nieufność. Każdy myślał tylko o własnym przetrwaniu; więźniowie zazdrośnie strzegli swoich rzeczy, bacząc na to, by nikt ich nie ukradł. Doktor Kenneth zebrał kilku współtowarzyszy niedoli i wraz z nimi każdego ranka, w ukryciu, wspólnie zaczął się modlić w intencji całego obozu i polecać Bogu potrzeby każdego z uwięzionych. W miarę upływu czasu coraz więcej osób przyłączało się do wspólnej modlitwy. I stała się rzecz niesamowita: atmosfera w obozie zaczęła się zmieniać, by po kilku miesiącach wytrwałej modlitwy osiągnąć klimat porozumienia i sympatii. Ludzie przestali walczyć o jedzenie i ubranie, dzielili się między sobą tym, co mieli, zaczęli pomagać sobie nawzajem, organizować wykłady, przedstawienia teatralne i koncerty. Wtedy po raz pierwszy w życiu dr Kenneth uświadomił sobie, jak potężną, uzdrawiającą moc otrzymują od Boga ci, którzy się modlą. Po czterech latach pobytu w obozie, gdy wojna się skończyła, dr Kenneth z żoną wyszli na wolność. Fizycznie byli wyniszczeni, każde z nich ważyło nie więcej niż 40 kg, ale ten trudny czas bardzo ich ubogacił duchowo. Wrócili oboje do Anglii i rozpoczęli pracę, jako lekarze pierwszego kontaktu. Doktor McAll nie mógł jednak zapomnieć o nadzwyczajnych wydarzeniach, których doświadczył podczas swego pobytu w Chinach. Szczególnie utkwiła mu w pamięci scena uzdrowienia człowieka chorego psychicznie – uzdrowienia poprzez modlitwę prostej wiejskiej kobiety. Człowiek ten miał napady szału, a miejscowi ludzie określali go mianem „diabelskiego szaleńca”. Byli przekonani, że jego choroba jest spowodowana opętaniem przez złego ducha. Ponieważ próby leczenia przez różnego rodzaju znachorów i specjalistów od białej magii okazały się nieskuteczne, postanowiono chorego ukamienować. Przykuto go łańcuchami do ściany i kamienowano. Kiedy jednak się okazało, że nie umarł, odczytano to, jako znak, że ma szansę na uzdrowienie. Poproszono, więc o pomoc prostą wiejską kobietę, głęboko wierzącą i rozmodloną chrześcijankę. Podeszła do zakrwawionego nieszczęśnika i zaczęła odmawiać prostą modlitwę, w której poprosiła Jezusa o uwolnienie chorego od złego ducha. Człowiekiem tym gwałtownie zatrzęsło, po czym stracił przytomność. Dla mieszkańców wioski stało się oczywiste, że zły duch go opuścił. Uwolnili go z łańcuchów, umyli, ubrali, nakarmili i opiekowali się nim do czasu, aż zabliźniły się wszystkie rany zadane mu podczas kamienowania. Ku wielkiemu zdziwieniu dr McAlla człowiek ten został całkowicie uzdrowiony. W tamtym czasie doktor był jednak bardzo sceptycznie nastawiony do zjawisk uzdrowień niewytłumaczalnych z medycznego punktu widzenia. Uważał, że tego rodzaju przypadki na pewno nie mają miejsca w cywilizowanym społeczeństwie. A jednak po kilku latach pracy w spokojnej angielskiej wiosce przekonał się, że ludzie chorzy psychicznie, ci podobni do „diabelskiego szaleńca” z Chin, mogą zaistnieć w jakimkolwiek miejscu na świecie, a jego obowiązkiem jest ich wyleczenie. Postawił sobie wtedy pytanie: czy jest to możliwe, aby modlitwa działała wszędzie tak samo skutecznie, jak to miało miejsce w Chinach? A może to tylko siła sugestii spowodowała wtedy uzdrowienie tego człowieka? W swojej praktyce lekarskiej nieustannie spotykał się z chorobami o podłożu psychosomatycznym. Widział, jak bardzo pozytywny lub niszczący może być wpływ umysłu i ducha na funkcjonowanie ludzkiego ciała. W końcu, nękany tymi pytaniami, w 1956 r. zdecydował się zdobyć gruntowniejszą wiedzę o chorobach psychicznych i sprawdzić, czy dotychczasowe metody ich leczenia są rzeczywiście najlepsze. Dlatego wrócił na uniwersytet, by zrobić specjalizację z psychiatrii oraz odbyć praktykę leczenia w szpitalach psychiatrycznych, w których nierzadko pacjenci przebywają do końca życia bez nadziei na wyleczenie. Sądził, że musi być jakiś sposób dotarcia do tego typu chorych i skuteczna terapia w ich leczeniu.
Odkrycie uzdrawiającej mocy modlitwy i sakramentów Po uzyskaniu specjalizacji z psychiatrii dr Kenneth McAll zrozumiał, że wiele emocjonalnych problemów ma swoją przyczynę w braku biochemicznej równowagi, a temu można łatwo zaradzić, stosując odpowiednie lekarstwa. Istnieje jednak wiele głębokich zranień w psychice i w sferze duchowej człowieka, które potrzebują innego rodzaju terapii. Rosnąca liczba zgłaszających się pacjentów skarżyła się na cierpienia spowodowane obecnością wokół nich „duchów” lub niepokojeniem przez „głosy” z innego świata, które były słyszane tylko przez chorych. Tego rodzaju objawy są dla psychiatrii niczym więcej jak tylko urojeniami i oznakami psychozy. W miarę upływu czasu dr McAll przekonał się jednak, że w wielu przypadkach doświadczenie obecności duchów i realność słyszanych przez pacjentów głosów nie była urojeniem. Niektóre głosy były wynikiem obecności złego ducha, w następstwie praktykowania okultyzmu. Inne wydawały się neutralne i nieszkodliwe, prosiły tylko o pomoc. Czasami pacjent był w stanie stwierdzić, że jest to głos jakiegoś krewnego, który niedawno umarł, ale najczęściej nie potrafił ducha zidentyfikować. Kim były te nieproszone, niespokojne duchy? Dlaczego i w jaki sposób zniewalały swoją obecnością ludzi? Dzięki starannej i często bolesnej analizie historii życia swoich pacjentów dr McAll powoli zaczął znajdować odpowiedzi na te pytania. Relacje między dwoma osobami zostają nawiązane dzięki dobrowolnej zgodzie obu stron. Mogą jednak osiągnąć taki stopień, w którym jedna osoba jest pasywna, całkowicie uzależniona od tej drugiej, a wtedy traci ona swoją osobową tożsamość, swój niezależny psychologiczny rozwój. Najczęściej pasywny partner jest nieświadomy utraty własnej tożsamości i jest całkowicie niezdolny do tego, aby o własnych siłach uwolnić się od tego uzależnienia. Ten stan określany jest, jako „syndrom bycia posiadanym”. Wielu chorych umysłowo pacjentów dr McAlla cierpiało z powodu utraty własnej tożsamości, na skutek takiego właśnie uzależnienia od osoby żyjącej lub zmarłej. „Syndrom bycia posiadanym” został opisany w artykule The Possession Syndrome dr P.M. Yapa, opublikowanym w 1960 r. w Journal of Mental Science. Zalecana tam przez autora terapia to elektrowstrząsy (ECT). Zdaniem innych psychiatrów bardziej skutecznym sposobem leczenia jest zerwanie uzależniających więzów pomiędzy osobą kontrolowaną i kontrolującą. Doktor McAll podkreśla, że gdy dokona się to podczas modlitwy, a osoba uzależniona odda się Bogu pod całkowitą Jego kontrolę, to wtedy następuje jej uwolnienie. Trzeba jednak pamiętać, że jest to proces długi, czasami bardzo bolesny, któremu trzeba się poddać z wielką sumiennością i ufnością, aż do całkowitego uzdrowienia. Najpierw konieczne jest zerwanie wszelkich złych uzależniających więzów z osobą kontrolującą, następnie trzeba jej całym sercem wszystko przebaczyć i wreszcie całkowicie oddać swoje życie Chrystusowi, by tylko On był jedynym Panem i przewodnikiem na drogach życia. Wieloletnia praktyka lekarska, szczegółowa analiza różnych przypadków chorobowych, historia życia pacjentów i ich rodzin oraz relacji międzyosobowych, również pomiędzy osobami żyjącymi i zmarłymi, doprowadziły dr Kennetha do przekonania, że źródłem wielu chorób może być brak przebaczenia, praktykowanie różnych form okultyzmu, dziedziczenie po przodkach nienaprawionego zła, niesprawiedliwości oraz krzywd. Wielką pomocą w zrozumieniu wzajemnej zależności między ludźmi było odkrycie przez dr McAlla ewangelicznej prawdy, że „wszyscy razem tworzymy jedno ciało w Chrystusie, a każdy z osobna jesteśmy nawzajem dla siebie członkami” (Rz 12, 5). Wybierając zło, człowiek zrywa więzy z Chrystusem i oddaje się pod panowanie duchowych sił zła. Te szybko zniewalają i w miejsce Chrystusowej miłości, która przynosi szczęście i tworzy wspólnotę, wprowadzają destrukcyjne siły, które niszczą harmonię duchowo-cielesną w człowieku. Ta moc zła, przyczyna różnorakiego ludzkiego cierpienia, potęguje się i jest dziedziczona z pokolenia na pokolenie. Jedynym skutecznym lekarstwem uwalniającym ludzi od tych złych mocy jest miłość Jezusa Chrystusa. Przez swoją śmierć oraz zmartwychwstanie Chrystus zwyciężył największe zło, przebaczył wszystkie grzechy i każdemu człowiekowi dał udział w tym zwycięstwie poprzez sakramenty pokuty i Eucharystii. Odkrycie tej prawdy stało się dla dra McAlla punktem zwrotnym w jego terapii leczenia różnego rodzaju chorób. Korzystając z całej dostępnej wiedzy medycznej, po szczegółowych badaniach, przeprowadzał diagnozę choroby i najpierw stosował powszechnie przyjęte metody leczenia. Gdy okazywały się nieskuteczne, szukał źródeł choroby w braku przebaczenia, w uzależniających i niszczących tożsamość więziach z innymi ludźmi, w okultyzmie, w odziedziczonych po przodkach, nienaprawionych krzywdach, niesprawiedliwości itp. Doktor McAll rysował drzewo genealogiczne rodziny chorego i szukał przyczyn choroby w złych relacjach łączących jego pacjenta ze zmarłymi przodkami lub z żyjącymi członkami rodziny. Ponieważ leczenie farmakologiczne w takich przypadkach jest nieskuteczne, dlatego uświadamiał swoich pacjentów, że konieczne jest, aby poprzez modlitwę zrywali więzy z siłami zła i nawiązywali osobisty kontakt z Bogiem. Niewytłumaczalne z medycznego punktu widzenia powroty do zdrowia w wyniku takiej modlitwy sprawiły, że dr Kenneth sam zaczął organizować dla swoich pacjentów Msze św., gdyż Eucharystia najpełniej uobecnia miłość Chrystusa w Jego męce, śmierci i Zmartwychwstaniu i dlatego jest najskuteczniejszym lekarstwem niszczącym wszystkie moce zła. Doktor Kenneth McAll w swojej książce Healing the family tree (Sheldon Press, London 1984) pisze, że zerwanie złych, zniewalających więzów z drugą osobą i powierzenie Chrystusowi kontroli nad swoim życiem działa tak samo skutecznie w przypadku ludzi ochrzczonych, jak i nieochrzczonych. Estera była 70-letnią wdową, której syn chorował na schizofrenię i przebywał w szpitalu w innym kraju. Zgłosiła się do dr McAlla z prośbą o pomoc. Z przeprowadzonego wywiadu lekarskiego doktor szybko zorientował się, że choroba Samuela spowodowana jest nieustannym zniewalającym wpływem matki na niego. Zaproponował wspólną modlitwę, w której Estera najpierw miała przedstawić cały problem Chrystusowi, a później oddać Mu całkowitą kontrolę nad sobą i swoim synem. Ponieważ była Żydówką, propozycja ta wydała się jej niewykonalna. Chcąc z niej skorzystać, musiałaby stać się chrześcijanką. Opuściła, więc gabinet lekarski, prosząc o kilka dni na podjęcie decyzji. Kiedy wyszła na zewnątrz, był ciemny wieczór. Nagle w ciemnościach zobaczyła duży, promieniujący krzyż i usłyszała głos Chrystusa, który prosił ją, aby oddała swojego syna i siebie pod Jego opiekę. Poruszona tym wydarzeniem Estera zawierzyła Jezusowi siebie, całe swoje życie oraz swego syna. Samuel nic nie wiedział o nawróceniu matki, ale od tego momentu rozpoczęła się stała poprawa jego zdrowia, aż do całkowitego uzdrowienia. Jako gorliwa chrześcijanka Estera nazywa siebie dzisiaj spełnioną Żydówką. 60-letnia Rut była matką i wdową, latami cierpiała na poważne dolegliwości sercowe. Najlepsi kardiolodzy byli bezsilni, a różnego rodzaje kuracje okazały się nieskuteczne. Kiedy zgłosiła się do dra Kennetha, ten z rozmowy wywnioskował, że musi być coś niewłaściwego w jej relacji z synem. Zapytana o to, wybuchła histeryczną złością i opuściła gabinet, trzaskając drzwiami. Po spotkaniu godzinami chodziła bez celu, aż w końcu weszła do pustego kościoła. Tam podczas modlitwy uświadomiła sobie, że kierując cały czas życiem swego syna, decydując o wszystkim za niego, postawiła siebie w miejscu Pana Boga. W ten sposób wyrządziła mu wielką krzywdę. Nagle usłyszała głos, który wyraźnie mówił: „Nigdy nie odcięłaś pępowiny od swego najmłodszego syna”. Początkowo myślała, że to mówi ktoś siedzący obok niej, gdy jednak się przekonała, że w kościele oprócz niej nie ma nikogo, i ponownie usłyszała te słowa, zrozumiała, że to sam Bóg mówi do niej. Upadła na kolana i z pokorą zaczęła się modlić: „Jeśli to jest prawdą, Panie, uczynię to teraz”. W krótkiej modlitwie powierzyła Panu Bogu swoje najmłodsze dziecko. Wtedy doznała dziwnego uczucia: wydawało się jej, że jakby nożycami przecięła pępowinę, która łączyła ją z synem. Wróciła do gabinetu dra Kennetha i opowiedziała o całym zdarzeniu. Lekarz poradził jej jeszcze, by poprosiła o odprawienie Mszy św. w intencji syna. Jej 35-letni syn Rufus, najmłodszy z piątki dzieci, był schizofrenikiem i przebywał w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy Rufus miał 8 lat, zmarł jego ojciec. Od tej chwili Rut całe swoje życie związała tylko z nim, decydując za niego praktycznie we wszystkim. Po Eucharystii odprawionej w intencji matki i syna, podczas której Rut odcięła zniewalające więzy łączące ją z dzieckiem, Rufus doświadczył radości całkowitego uwolnienia i uzdrowienia. Natychmiast napisał do swojej mamy, informując ją, że nareszcie poczuł się sobą. Poprosił władze szpitalne, aby pozwoliły mu spędzić weekend w domu brata. Czas pokazał, że Rufus został całkowicie uzdrowiony. Według relacji dr McAlla, po 20 latach od tamtego czasu Rufus cieszy się doskonałym zdrowiem, a jego mama, pomimo podeszłego wieku, nie ma żadnych problemów z sercem. Kolejny pacjent dra McAlla Cliff miał 30 lat i był nauczycielem. Pragnął wyleczyć się z homoseksualizmu oraz z irracjonalnego lęku przed kobietami i nawiązywaniem normalnych relacji z innymi ludźmi. Leczenie farmakologiczne okazało się nieskuteczne. Leczenie psychiatryczne nie przyniosło żadnej poprawy. Doktor McAll porozmawiał z jego mamą i dowiedział się szczegółów z okresu, gdy nosiła Cliffa pod swoim sercem. Była to dobra kobieta, mocno zaangażowana w życie swojej parafii. W czasie ciąży pracowała w szpitalu, jako pielęgniarka. Podczas nocnych dyżurów dopuściła się zdrady małżeńskiej, kilkakrotnie współżyjąc z jednym z pacjentów. Takie postępowanie matki bardzo negatywnie odbiło się na psychice dziecka, jego myśleniu i traktowaniu kobiet. Matka szczerze wyspowiadała się i poprosiła syna o przebaczenie zła, które mu wyrządziła. Wzruszony szczerością matki Cliff wybaczył jej. Pełne przebaczenie zerwało zniewalające więzy strachu, gniewu i awersji, całkowicie uwolniło Cliffa od skłonności homoseksualnych oraz lęku przed kobietami. Dzisiaj ma dużą, kochającą rodzinę i jest szczęśliwym mężem i ojcem. ks. Mieczysław Piotrowski TChr
Zdaniem prof. Stanisława Gomułki, premier Donald Tusk oszczędza, ale głównie na... wydatkach inwestycyjnych "Mówienie dzisiaj o nadciągającym kryzysie jest błędne" - ocenia w "Super Expressie" ekonomista, były wiceminister finansów prof. Stanisław Gomułka. I wskazuje, że według raportu MFW z ubiegłego miesiąca w przyszłym roku tempo wzrostu po obu stronach Atlantyku wyniesie od 1 do 2 proc. Zdaniem profesora - "to niewiele, ale to nie jest recesja, z jaką mieliśmy do czynienia trzy lata temu". Co jednak istotne - za sprawą błędnej reakcji na zagrożenia, Polska może - zdaniem prof. Gomułki - zmarnować swoją szansę:
Premier Tusk chcąc obniżyć deficyt budżetowy - a to jest obecnie największe wyzwanie, jakie przed nim stoi - na dzień dzisiejszy zdecydował się na cięcia w wydatkach inwestycyjnych. To znacznie ograniczy absorpcję środków unijnych, co praktycznie zahamuje proces modernizacji polskiej gospodarki. Zdaniem ekonomisty, zamiast ograniczać wydatki, należałoby się zająć chociażby reformą emerytalną:
I w zasadzie to obecnie podstawowe pytanie - na co zdecyduje się Donald Tusk? Czy dalej na nicnierobienie, bo będzie dbał przede wszystkim o to, aby być popularnym, czy w końcu podejmie realne kroki i reformy. (...) Bez reform nasz wzrost gospodarczy będzie - przy dobrych wiatrach - oscylował wokół 2-4 proc., a nie 5-6 proc. To oznacza, że nie zmodernizujemy kraju w szybkim tempie i nie zmniejszymy dystansu cywilizacyjnego, jaki dzieli nas od Europy Zachodniej. Prof. Gomułka dodaje, że "po czterech latach rządów tej ekipy trudno mieć nadzieję, że jej polityka ulegnie zmianie":
Liczyłem na to, że po wyborach premier będzie zdolny do realnych działań szczególnie w sferze gospodarczej. Niestety, zaczynam się niepokoić, że te nadzieje były płonne. Pesymistycznie nastroił mnie ostatni wywiad premiera w "Polityce", gdzie doktryna "tu i teraz" była dominująca. Dodatkowo wydaje się, że jedną z przyczyn konfliktu pomiędzy Tuskiem i Schetyną jest chęć tego drugiego do podjęcia mimo wszystko jakichś działań, których premier wciąż unika. To jest szalenie niepokojące. Sil
Prof. Zdzisław Krasnodębski: "Nowy ład wykuwa się w rewolucjach i teraz właśnie trwa rewolucja" W weekendowym "Fakcie" bardzo ważna rozmowa Doroty Łosiewicz z profesorem Zdzisławem Krasnodębskim. Rozmowa zatytułowana "Rewolucja trwa". Bo zdaniem socjologa - mamy do czynienia nie tyle z kryzysem ekonomicznym, ile z kryzysem systemowym:
Ten rodzaj gospodarki, który ukształtował się w ciągu ostatnich dwóch dekad, doprowadził do nierówności i rozwarstwienia społecznego i właśnie się wyczerpał. Dopóki wydawało się, że z tej formy kapitalizmu korzystają wszyscy, było w porządku. Gdy ludzie zaczęli sobie uświadamiać, że najbardziej zyskują nieliczni, zaczęli się burzyć. Idea wspólnego rynku poniosła fiasko. Ciekawa jest uwaga socjologa, że problem Grecji nie polega - jak głosi powszechna teza - na życiu na kredyt i ponad stan. Grecy mają problemy, bo powstał wspólny rynek, w którym znalazły się państwa o różnym stopniu rozwoju. Prof. Krasnodębski dodaje, że "na własne oczy" widział w Nowym Jorku, jak dużo jest resentymentu wobec finansistów z Wall Street; co ciekawe, nie tylko wśród lewicującej młodzieży, ale także wśród amerykańskich przedsiębiorców. I te żale, odczuwalne w różnych częściach świata, wylały się właśnie teraz. W sumie - zdaniem prof. Krasnodębskiego - kończy się przekonanie, że całkowita otwartość gospodarki i nieograniczone przepływy kapitału są lekiem na całe zło. Co szczególnie widać na południu Europy:
Grecja straciła niepodległość. Nie może dziś podejmować najważniejszych decyzji ekonomicznych dotyczących państwa. Sytuacja jest beznadziejna. Do drachmy wrócić nie może, w strefie euro sobie nie radzi. Dziś wiadomo, że program oszczędnościowy nie wystarcza. Tam trzeba głębokiej przebudowy gospodarki i mentalności. Prof. Krasnodębski opowiada także o nastrojach w Niemczech, w których da się zauważyć, jak mówi, "całe mnóstwo niezadowolenia":
Niemcy to zamożny kraj, który wszystkich wspiera. Zwykli Niemcy zaczynają mieć tego dość, widać i słychać potężne rozczarowanie Europą. (...) Mało, kto wie, że przez ostatnich 10 lat Niemcy zaciskali pasa. To bardzo zamożne społeczeństwo i tam zaciskanie pasa odbywa się oczywiście na zupełnie innym poziomie niż w Polsce. Ale to jednocześnie ciężko pracujące społeczeństwo. Mimo to realna pensja zmniejszyła się o 4 procent. Na pytanie, jak to wszystko się skończy, socjolog odpowiada historyczną uwagą, że "rewolty kończą się dokooptowaniem do starej elity nowej lub wyłonieniem zupełnie nowej elity":
Wyłoni się gospodarka bardziej uregulowana niż dotychczas, bardziej zakorzenia w lokalnych wspólnotach. Wzrasta oburzenie na rekinów finansjery, bo oni nie odpowiadają osobowemu wzorcowi przedsiębiorcy, który ciężko pracował na swoją firmę. W świecie wielkich finansów nie ma żadnej współzależności, pomiędzy jakością pracy a gigantycznymi pieniędzmi, jakie się dostaje. Stąd rewolta, którą obserwujemy, ma także charakter moralny. Ona łączy młodego lewicowca z konserwatywnym człowiekiem klasy średniej, który całe życie pracował, a teraz jego emerytura jest zagrożona. Socjolog dodaje, że jego zdaniem wynikiem rewolty nie będzie "jakaś forma nowego socjalizmu". Ale możliwa jest "bardzo głęboką korektą systemu":
Będą podejmowane próby regulowania rynków, politycy przestaną mówić, że z tym nie da się nic zrobić. To będzie zmiana na miarę tej z XIX wieku. Jestem zwolennikiem tezy, że rozwój społeczny odbywa się przez konflikt, prawa muszą być wywalczone, a patologie korygowane nie drogą perswazji, a walki. Nowy ład wykuwa się w rewolucjach i teraz właśnie trwa rewolucja. Jednocześnie prof. Krasnodębski - inaczej niż minister Jacek Rostowski - nie widzi miejsca na konflikt zbrojny. Jego zdaniem wszystko wyklaruje się w toku "ponadgranicznych i ponadnarodowych zamieszek":
Wojny wybuchają, gdy są mocne różnice między państwami. A teraz mamy do czynienia z rewolucją klasową. Mamy spór między tymi, którzy Europą zarządzają a zarządzanymi. Nacisk idzie od dołu. Odnosząc się do sytuacji Polski, socjolog stwierdza, iż wciąż nie wiemy, jak naprawdę wygląda sytuacja naszego budżetu:
Jeśli chodzi o wynik polskich wyborów, to widać, że ludzie ciągle są jeszcze zadowoleni z sytuacji i z ciepłej wody w kranie. Polska młodzież nie buntuje się jak Grecy czy Hiszpanie, bo jest pogodzona z rzeczywistością. Niezadowolenie pojawi się jednak także i w Polsce - przewiduje socjolog. Prej
Łowca kłamców Jeden amerykański wyborca pokazał, że polityków można skutecznie zmusić do dotrzymywania obietnic. Gdy na przełomie lipca i sierpnia Partia Republikańska nie chciała się zgodzić na proponowany przez Baracka Obamę plan ratowania budżetu oraz podniesienia limitu dopuszczalnego zadłużenia Stanów Zjednoczonych, nie była to tylko czysto polityczna rozgrywka. Republikanie kategorycznie sprzeciwiali się podwyżce podatków, bo obiecali wyborcom, że nigdy nie zagłosują za zwiększeniem danin publicznych. I zrobili to na piśmie! Zmusił ich do tego jeden człowiek – Grover Norquist, twórca organizacji Amerykanie na rzecz Reformy Podatkowej (Americans for Tax Reform – ATR). Każdego polityka, który złamie słowo, Norquist bezlitośnie piętnuje, jako kłamcę, przedstawiając na dowód podpisaną przez niego przysięgę. Odkąd kilku czołowych liderów konserwatystów boleśnie przekonało się o skuteczności tej metody, nikt nie śmie popierać zwiększania podatków. Szef ATR szachuje w ten sposób 236 z 435 członków Izby Reprezentantów i 41 ze 100 członków Senatu (w większości republikanów, ale dokument podpisało też trzech demokratów), a dodatkowo 1000 polityków na różnych szczeblach władz stanowych. Może warto wypróbować ten sposób u nas? Kwestia niespełnionych obietnic jest przecież jedną z najważniejszych w obecnej kampanii wyborczej.
Uczeń Reagana O 54-letnim Norquiście powiada się, że to najbardziej wpływowy amerykański polityk, który przez nikogo nie został wybrany. Już, jako nastolatek angażował się w kampanie wyborcze republikanów, później redagował libertariańskie gazety uczelniane na Harvardzie, działał w wielu prawicowych think-thankach, był ekonomistą w lobbingowej Amerykańskiej Izbie Handlu. Sławę zyskał, jako szef stowarzyszenia Amerykanie na rzecz Reformy Podatkowej, które założył w 1985 r. w wieku 29 lat. Miał mocne wsparcie ówczesnego prezydenta Ronalda Reagana, który budował obywatelską koalicję na rzecz swojej reformy podatkowej. Rok później Kongres przegłosował tzw. Tax Reform Act, obniżając najwyższą stawkę podatku dochodowego z 55 proc. do 28 proc. Reagan obawiał się, że w przyszłości kolejne ekipy w Białym Domu będą usiłowały utrącić tę zmianę i podnieść podatki. Norquist, który za cel postawił sobie dążenie do zmniejszenia odsetka PKB redystrybuowanego przez rząd federalny, zyskał uznanie prezydenta (Reagan był dla członków ATR idolem: organizacja od dawna promuje pomysł upamiętnienia go na dziesięciodolarówce i ustanowienia 6 lutego oficjalnym Dniem Ronalda Reagana). Grover Norquist szybko stał się ważną osobistością na amerykańskiej prawicy, a zarazem postrachem polityków, których zaczął zmuszać do podpisywania wymyślonego przez siebie „Zobowiązania do chronienia podatników” (Taxpayer Protection Pledge). To obietnica, że nigdy nie zagłosują za zwiększeniem podatków ani nie zlikwidują ulg podatkowych, jeśli nie zrekompensują tego obniżką stawek podatkowych (dolar obniżki podatków za każdego dolara zlikwidowanej ulgi).
Siła przysięgi Początkowo mało, kto traktował tę swoistą przysięgę wyborczą poważnie, mimo że Norquist zadbał o odpowiednią oprawę (każdy polityk podpisuje obietnicę w obecności dwóch świadków, a dokument składany jest w specjalnym sejfie). Szybko okazało się, że to nie zabawa, bo każdego, kto przysięgę zlekceważył, ATR publicznie demaskowała, jako kłamcę oszukującego ludzi. Temat był ciekawy dla mediów i bardzo nośny, więc taki polityk mógł być pewien, że informacja dotrze do sporej rzeszy wyborców. W 1990 r. obietnicę daną ATR złamał ówczesny prezydent George Bush, który w obliczu dużego deficytu i pod naciskiem opozycyjnej Partii Demokratycznej zgodził się na podniesienie stawek podatkowych, likwidację licznych ulg i zrezygnował z obniżki podatku od zysków kapitałowych (wiele lat później stwierdził, że żałuje tej decyzji). Norquist ostro go zaatakował, odwrócili się od niego partyjni koledzy i konserwatywni wyborcy. Bush senior przegrał kolejne wybory w 1993 r. z mało wówczas znanym gubernatorem z Arkansas Billem Clintonem. W amerykańskiej polityce był to jedyny od 30 lat wypadek, kiedy urzędującego prezydenta nie wybrano na drugą kadencję. „Wiadomość poszła w świat: łamiesz przysięgę, wylatujesz z urzędu” – skomentował Norquist. Szef ATR szybko wyrósł na niezwykle wpływową postać. Był podporą kolejnych kampanii najgłośniejszych liderów ruchu konserwatywnego – Newta Gingricha, George’a W. Busha czy Arnolda Schwarzeneggera. I dbał o to, by słowa dotrzymywali. Kiedy George W. Bush jeszcze, jako gubernator Teksasu chciał wprowadzić nowy podatek od sprzedaży, Norquist wykupił ogłoszenia radiowe, w których bezpardonowo go krytykował – tak jak kiedyś jego ojca. „Podnoszący podatki członkowie Partii Republikańskiej są tym, czym głowa szczura w butelce coca-coli: zagrożeniem dla wiarygodności marki” – przekonywał słuchaczy. Bush junior z pomysłu, czym prędzej się wycofał i lekcję odrobił:, kiedy w 2000 r. walczył o Biały Dom, jego program w zakresie podatków był konsultowany z Norquistem, a jedną z pierwszych decyzji po objęciu urzędu prezydenta było powierzenie szefowi ATR przygotowania planu cięć podatkowych.
Obniżki ważniejsze od babci Najbardziej widowiskowy sukces Norquista mogliśmy zobaczyć półtora miesiąca temu. Po jednej stronie prezydent Barack Obama i Partia Demokratyczna, żądający podwyższenia limitu zadłużenia, podniesienia podatków i grożący wizją bankructwa Ameryki, a po drugiej przeciwna zwiększaniu fiskalizmu republikańska część Kongresu, dysponująca głosami niezbędnymi do przyjęcia pakietu ratunkowego. Czyli ta część, której „weksle” Norquist przechowuje w siedzibie ATR w Waszyngtonie i nie zawaha się ich użyć. Do tego spanikowani inwestorzy na rynkach całego świata, z niepokojem wyczekujący, czy rząd federalny 2 sierpnia rano będzie w stanie zgodnie z prawem regulować zobowiązania.Nic dziwnego, że demokraci wprost nienawidzą Norquista trzymającego (dosłownie) za słowo republikanów i za wszelką cenę chcą go zmusić do złamania zasady weta wobec jakichkolwiek podwyżek podatków. Jeszcze przed rozstrzygnięciem konfliktu prezydent Obama teatralnie ogłosił, że liderzy Partii Republikańskiej muszą zdecydować, co jest dla nich ważniejsze: bezpieczeństwo ich dzieci czy to, by właściciele prywatnych odrzutowców nadal mieli ulgi podatkowe. Do ataku na Norquista przystąpili lewicowi artyści i dziennikarze. Komik Stephen Colbert pytał Norquista w swoim talk-show, czy uratowałby własną babcię przed śmiercią z rąk terrorystów, gdyby ich jedynym żądaniem była podwyżka podatków dla 2 proc. najlepiej zarabiających Amerykanów. Niespeszony szef ATR odpowiedział, że na pocieszenie zostałyby mu zdjęcia babci. Publicystka Arianna Huffington, założycielka popularnego portalu The Huffington Post, określiła Norquista mianem „czarnoksiężnika prawicowej sekty antypodatkowej”. On zaś dosadnie odgryzł się swoim oponentom, że ci, którzy twierdzą, iż moralne jest nałożenie dodatkowego podatku tylko na najbogatszych, myślą podobnie jak pomysłodawcy Holocaustu, mordujący i grabiący Żydów pod pretekstem, że jest to bogata mniejszość wyzyskująca innych.
Podatkowy raj Norquista Będąc w sytuacji bez wyjścia, demokraci na czele z Obamą ustąpili ostatecznie przed żądaniami republikanów: z planu ratowania finansów wykreślono wszystkie podwyżki podatków, a podniesienie dopuszczalnego limitu zadłużenia rządu federalnego o 2,4 bln USD zrównoważono programem cięć wydatków w ciągu następnej dekady o kwotę nawet nieco wyższą (2,417 bln USD). Późną nocą 1 sierpnia Norquist zakomunikował na Twitterze, że ATR odniosła zwycięstwo. Grover Norquist otwarcie mówi, że sprzeciwia się podatkom, ponieważ ich wysokość jest miernikiem tego, jak wiele władzy politycy mają nad życiem obywateli. „Nie chcę zniszczyć rządu. Chcę tylko, by stał się tak mały, żebym mógł go sam zaciągnąć do łazienki i utopić w wannie” – żartował w jednym z wywiadów. Od ponad 20 lat udowadnia, że można kierować państwem, nie podnosząc podatków, a politycy zawsze mają możliwość obcięcia wydatków, gdy brakuje im pieniędzy. Jeżeli twierdzą, że jest inaczej – zwyczajnie kłamią. Amerykanie płacą dziś najniższe podatki od 1950 r., o jedną trzecią niższe niż podatnicy w Unii Europejskiej, w tym Polacy. W dużej mierze to zasługa Norquista, który ma jednak ambitniejsze cele. Do 2025 r. chce zmniejszyć podatki w USA o połowę, a potem o kolejną połowę do 2050 r. Wówczas Ameryka stałaby się de facto rajem podatkowym.
Młot na podatki Grover Norquist urodził się w 1956 r. Wychował się w Weston w stanie Massachusetts. Od najmłodszych lat interesował się polityką. Kiedy miał 12 lat, jako woluntariusz wziął udział w kampanii wyborczej Richarda Nixona. Skończył ekonomię na Harvardzie, a następnie Instytut Przywództwa w Arlington w stanie Virginia (to kuźnia kadr amerykańskich konserwatystów). W drugiej połowie lat 80 XX wieku wielokrotnie wyjeżdżał w miejsca konfliktów zbrojnych, by wspierać ugrupowania walczące z proradzieckimi rządami (pomagał m.in. nikaraguańskim Contras, partyzantom UNITA w Angoli czy Renamo w Mozambiku). Dziś zasiada w zarządach licznych organizacji konserwatywnych, działających m.in. na rzecz praw rodziców czy powszechnego dostępu do broni. W 1998 r. założył Islamski Instytut Wolnego Rynku (jego żoną jest Samah Alrayyes, pochodząca z Kuwejtu specjalistka do spraw public relations). W 2008 r. opublikował książkę „Zostawcie nas w spokoju: niech rząd odczepi się od naszych pieniędzy, naszej broni i naszego życia”. Aleksander Piński
Palikot - ślepe narzędzie przyrody? Nie ma przypadków, są tylko znaki - mawiał niezapomnianej pamięci ks. Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Spróbujmy, zatem spojrzeć z tego punktu widzenia na wyborczy sukces Janusza Palikota, który z poparciem, co najmniej 10 procent głosujących wprowadził za sobą do Sejmu cały gabinet osobliwości. Z tego zapewne powodu komplementuje nasz naród francuska radykalna lewica - że to niby wracamy do normalności - no a w takiej sytuacji nic dziwnego, że w pośle Palikocie zakochał się nawet pan red. Michnik - w swoim czasie naznaczony na głównego inżyniera dusz w naszym nieszczęśliwym kraju. Skoro w 222 roku od rewolucji prezydentem takiej Francji jest Mikołaj Sarkozy, to, dlaczego w Polsce, na czele trzódki swoich odmieńców nie ma pojawić się Janusz Palikot? Wszystko wskazuje na to, że program jego działania stanowi powtórzenie strategii francuskich panamskich aferzystów z przełomu wieku XIX i XX, którzy z powodzeniem zwekslowali irytację rzeszy prostych ludzi przeciwko Kościołowi, chroniąc w ten sposób własną pozycję społeczną i to, co sobie wcześniej nakradli. Szczucie „na proboszcza” może okazać się skuteczne również i u nas - toteż nic dziwnego, że Janusz Palikot otrzymał wsparcie od kontrolujących media głównego nurtu Sił Wyższych, nie mówiąc już o całkowitym puszczeniu w niepamięć ofiarności emerytów, studentów, a podobno nawet nieboszczyków na jego poprzednią kampanię wyborczą. Bo strategia „gryzienia proboszcza” może zapewnić bezpieczeństwo tym, którzy przez ostatnie 30 lat Polskę rozkradali, podobnie jak przed stoma laty zapewniła bezpieczeństwo tym, którzy rozkradali Francję. Obecność posła Ryszarda Kalisza wśród „oburzonych”, demonstrujących w Warszawie przeciwko „tyranii rynku” pokazuje, kto i dlaczego próbuje w obliczu kroczącego kryzysu przejąć inicjatywę. Dlatego też poseł Palikot będzie stosował taktykę rozjątrzania przy pomocy swoich odmieńców opinii katolickiej, doprowadzając Polskę do stanu zimnej, a chwilami może nawet i gorącej wojny religijnej w nadziei, że całkowicie zaabsorbuje ona opinię publiczną. Wychodzi to naprzeciw oczekiwaniom strategicznych partnerów, dla których taka wojna religijna w Polsce, to prawdziwy dar niebios - zwłaszcza w postaci efektu zaabsorbowania nią opinii publicznej do tego stopnia, iż nawet nie zauważy, że państwa już nie ma. Wreszcie wojna religijna w Polsce stanowi element unijnej strategii narzucania europejskim narodom ideologii marksizmu kulturowego, w której nie ma miejsca na publiczną obecność etyki chrześcijańskiej, jako podstawy systemu prawnego. Marksizm wymaga urawniłowki, więc Polska nie może być jakąś enklawą, w której zasada „laickości republiki” jest podważana. Wyjaśnił to przed dwoma laty właśnie prezydent Sarkozy oznajmiając, że jeśli Kościół tę zasadę zaakceptuje, to znaczy - zredukuje się do roli socjalno-charytatywnej organizacji pozarządowej z elementami przemysłu rozrywkowego - to może nawet liczyć na dofinansowanie - podobnie jak podczas rewolucji francuskiej tak zwani „labusiowie”. Nic, zatem dziwnego, że funkcjonriusze „Gazety Wyborczej” rzuceni na religijny odcinek frontu ideologicznego próbują ośmielać współczesnych „labusiów”, by akomodowali Kościół do oczekiwań jego odwiecznych wrogów. Na początek, licząc zapewne, że mało, kto pamięta już dzisiaj bajkę Ezopa o wojnie wilków z owcami, próbują ciąć po skrzydłach. Ezop, bowiem opowiada, jak to prowadzące wojnę z owcami wilki wytłumaczyły owcom, iż do nich właściwie nic nie mają, a chodzi im tylko o wydanie psów-owczarków. Ale kiedy owce owczarki im wydały, wilki rozszarpały również owce, bo nie napotkały już żadnego oporu. Dlatego też „Gazeta Wyborcza” od lat szczuje na Radio Maryja, jako najgorszą skazę na ciele Kościoła i w przeszłości szczucie to budziło pozytywny rezonans również wśród wpływowej części duchowieństwa. Uprzejmie zakładam, że najwyraźniej ludzie ci nie zdawali sobie sprawy, iż kiedy tylko padnie najbardziej wysunięty bastion, to na pierwszej linii ataku znajdą się właśnie oni. Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Rozpętywana właśnie przez posła Palikota wojna religijna w Polsce może wreszcie pozwoli nawet tym najmniej spostrzegawczym i najbardziej tchórzliwym - bo z łotrami, to chyba przegrana sprawa - dostrzec, że to nie żarty, że to początek walki na śmierć i życie, w której w razie klęski nikt, również oni, nie zostaną oszczędzeni. I paradoksalnie, chwilowy sukces posła Palikota może stać się zapowiedzią jego przyszłej katastrofy - jednak pod warunkiem przełamania obecnego kryzysu przywództwa, który był nie do pomyślenia za życia błogosławionej pamięci Prymasa Stefana Wyszyńskiego. SM
Po orgazmie zwycięstwa Co tu ukrywać; mogło być gorzej, a nawet znacznie gorzej. Nie ma, co narzekać, bo skoro 9 października w naszym nieszczęśliwym kraju zwyciężyła demokracja, to i tak mamy niesamowite szczęście. Jeśli nie liczyć przypadku byłego zastępcy prezydenta Łomży, którego zmasakrowane zwłoki znaleźli nad Narwią wędkarze, to nikt nie zginął, przynajmniej z tego powodu, że on nigdzie nie kandydował, toteż tej śmierci nie można zaliczyć na karb zwycięstwa demokracji. Tymczasem w takiej Libii, gdzie demokracja właśnie też zwyciężyła, nie obyło się bez ofiar; właśnie ambasador Polski w tym kraju potwierdził, że tamtejszy tyran, przyjaciel Związku Radzieckiego oraz premiera-generała Wojciecha Jaruzelskiego, został najpierw ostrzelany przez samolot NATO, a następnie, kiedy próbował ukryć się w przydrożnym kanale - zastrzelony przez bojówkarzy kolaborującej z NATO Narodowej Rady Libijskiej. Zginął też jeden z jego synów, a los drugiego nie jest pewny. Tymczasem naszym tyranom w osobach generała Wojciecha Jaruzelskiego, czy Czesława Kiszczaka nie tylko nie spadł włos z głowy, ale w dodatku zażywają reputacji autorytetów moralnych, a w każdym razie - ludzi honoru, i to z nominacji samego najważniejszego, to znaczy może nie najważniejszego, bo najważniejszym cadykiem naszego nieszczęśliwego kraju jest prawdopodobnie pan Aleksander Smolar - ale w każdym razie - bardzo ważnego cadyka, czyli pana red. Adama Michnika. Widać, zatem, że demokracja okazała się dla naszego nieszczęśliwego kraju, a zwłaszcza dla naszych tyranów, nadzwyczaj łaskawa. Oczywiście nie ma rzeczy doskonałych, toteż nawet w przypadku wyjątkowej łaskawości demokracji, można dopatrzyć się w jej zwycięstwie również plusów ujemnych. Jednym z nich są powyborcze dintojry i to nie tylko w partiach, które według powszechnej opinii nie odniosły sukcesu na miarę zwycięstwa demokracji, ale również i w tych, które w powszechnym mniemaniu taki sukces odniosły. W zwycięskiej Platformie Obywatelskiej trwają przepychanki premiera Tuska z obdarzonym przezeń nieograniczonym zaufaniem marszałkiem Schetyną. O co tak się przepychają? Premier Tusk daje do zrozumienia, że o to, by wszyscy zobaczyli, kto rządzi. Nie wydaje się to przekonujące, bo „wszyscy”, a jeśli nawet nie zaraz „wszyscy”, to w każdym razie ci, którzy powinni takie rzeczy wiedzieć, doskonale wiedzą, że ani premier Tusk, ani marszałek Schetyna niczym nie „rządzą”, tylko z łaski Sił Wyższych piastują jedynie zewnętrzne znamiona władzy. Ale przecież można się przepychać również i o posiadanie zewnętrznych znamion władzy, więc pewnie chodzi właśnie o to. Jednakże przekonanie premiera Tuska, że chodzi o pokazanie, kto tu rządzi, napawa niepokojem, bo może świadczyć, iż stopniowo traci on kontakt z rzeczywistością. Takie rzeczy podobno się zdarzają; właśnie w „Gazecie Wyborczej” ukazał się reportaż z Libii, przedstawiający rozmowę tamtejszych lekarzy psychiatrów na temat poczytalności libijskiego tyrana. Z rozmowy wynika, że musiał on mieć potężnego fioła. A skoro takiego fioła miał pułkownik Kaddafi, to skąd możemy wiedzieć, że premier Tusk jest akurat na takie przypadłości uodporniony? Warto zauważyć, że jego przepychanki z marszałkiem Schetyną przypominają do złudzenia przepychanki partyjnego betonu z partyjnymi liberałami w 1981 roku, którym się wydawało, że w ten sposób nie tylko ratują, ale utrwalają swoją władzę, podczas gdy razwiedka miała już ich wszystkich na liście do internowania. Podobnie niezrozumiały charakter mają przepychanki w Prawie i Sprawiedliwości. Media donoszą, jakoby aktywizował się tam europoseł Ziobro i europoseł Kurski, ale co z tego ma wynikać - trudno zgadnąć, bo każde dziecko przecież wie, że tych wszystkich Umiłowanych Przywódców wystrugał z banana prezes Jarosław Kaczyński i wystarczy jedno jego słowo, by każdego pogrążyć w niebycie. Przekonał się o tym europoseł Michał Kamiński, dotychczas przypominający prosiaka wyłącznie zewnętrznie - że kiedy tylko został latoroślą odłączoną od życiodajnego pniaka prezesa Kaczyńskiego, żyje już tylko w krótkich momentach, kiedy akurat któryś z funkcjonariuszy medialnych potrzebuje, żeby mu przed kamerą czy mikrofonem coś na Kaczora nabluzgał. W SLD to, co innego. Tam celem dintojry jest odsunięcie przewodniczącego Napierniczaka, to znaczy pardon - oczywiście przewodniczącego Napieralskiego, żeby zrobić miejsce tamtejszemu parkowi jurajskiemu, którego przebudzenie sygnalizowałem jeszcze wiosną. I rzeczywiście - funkcję przewodniczącego Klubu Parlamentarnego SLD objął Leszek Miller, na widok, którego nawet odważny poseł Ryszard Kalisz zrezygnował z ubiegania się o funkcję przewodniczącego partii, wakującą po rezygnacji Napierni... to znaczy pardon - oczywiście przewodniczącego Napieralskiego. Wygląda na to, że dintojra nie ominie nawet Ruchu Palikota, bo podobno buntują się przeciwko niemu przedstawiciele Wolnych Konopi. Najwyraźniej jeszcze muszą trwać w nirwanie, w jakiej pewnie pogrążyli się z radości na widok niespodziewanego zwycięstwa. No, nie tak do końca niespodziewanego, skoro już starożytni Rzymianie posługiwali się pełną mądrości sentencją, iż nie ma takiej bariery, której nie przekroczyłby osioł obładowany złotem. Okazuje się, że nie tylko żelazo, ale właśnie przede wszystkim złoto posiada właściwości magnetyczne, bo do Ruchu Palikota został już przyciągnięty jeden Umiłowany Przywódca z SLD, a słychać, że w charakterze Doradcy Doskonałego do Spraw Wykluczonych do posła Palikota dołączył płomienny bojownik o szczęście ludu pracującego Piotr Ikonowicz, a także - postarzały senator Kazimierz Kutz. Widzimy, że w przypadku Ruchu Palikota plusy ujemne mieszają się z plusami dodatnimi - co przy fermentacji jest rzeczą zwyczajną. I tylko w Polskim Stronnictwie Ludowym o żadnych dintojrach nie słychać, bo PSL właśnie negocjuje z Platformą warunki umowy koalicyjnej, to znaczy - na ile, komu będzie można doić Rzeczpospolitą. Na żadne dintojry w takiej sytuacji nie ma ani czasu ani miejsca - podobnie jak w anegdocie o modłach w synagodze. Jakiś nieszczęśnik wrzaskliwie domagał się od Najwyższego 500 dolarów i robił przy tym tyle hałasu, że w pewnym momencie jeden z poważnych uczestników modlitwy wręczył mu 500 dolarów i kazał natychmiast się wynosić - „bo my tu modlimy się o naprawdę duże pieniądze!” I słuszna jego racja - bo musiał wiedzieć, że kiedy pewnego razu zebrani w synagodze modlili się bardzo hałaśliwie, w pewnym momencie w ścianie otworzyło się okienko, z którego wyjrzał aniołek i powiedział: „Pan Bóg prosi, żeby było ciszej!” Skoro tak, skoro nawet Pan Bóg prosi, to już wkrótce na pewno wszystko się uciszy. Nawet odgłosy katastrofy smoleńskiej, o której po wyborach prawie, że już nie słychać - a w tej ciszy będzie słychać pracowite cmokanie, chłeptanie, łapczywe połykanie, borborygmi i inne odgłosy, świadczące o gorliwym zagospodarowywaniu zwycięstwa demokracji przez jego beneficjentów. Bo jakże tu nie wypić i nie zakąsić, kiedy mimo pewnych mankamentów, u nas wszystko obyło się bez ofiar w ludziach, podczas gdy gdzie indziej cena zwycięstwa demokracji była znacznie wyższa? SM
1 procent? – Nie: 2 procent! Propozycja Konferencji Episkopatu Polski – by ludzie wierzący mogli przekazywać 1 procent swych podatków na swój Kościół, wzbudziła duże zainteresowanie – jak zawsze, gdy mowa o pieniądzach Kościołów. Mnie ta propozycja całkowicie zaskoczyła. Gdyby zgłosił ją p. Jerzy Urban albo p. Grzegorz Piotrowski, morderca ks. Popiełuszki, który fanatycznie nienawidzi Kościoła rzymskokatolickiego – to bym zrozumiał. Ale Episkopat? Chyba już 15 lat temu rozmawiałem z ówczesnym prymasem Polski. Powiedział mi, że dopóki żyje, nie zgodzi się na wprowadzenie podatku kościelnego, – bo skutkiem byłoby to, że za dziesięć lat kościoły w Polsce opustoszałyby jak w Niemczech czy w Szwecji. Cóż: być może niektórym księżom bardziej zależy na pieniądzach niż na wiernych... Oczywiście: jest pewna różnica między "podatkiem kościelnym” płaconym tylko przez wiernych – a tą propozycją. Jednak bardzo niewielka. W dystansie jest obojętne, czy podatek płacę osobiście – czy płacę go do kasy państwowej i płaci to państwo. Różnica jest psychologiczna – i p. Marek Siwiec, znany z szyderczego naśladowania słynnego gestu śp. Jana Pawła II, ujął to tak: "Ja rozumiem, żeby oni zaproponowali to, co jest w Niemczech, a czego oni się boją jak ognia, mianowicie, żeby się wierni dodatkowo opodatkowali na Kościół, w minimalnej kwocie. A nie sięgać do wspólnej kasy, tylko inaczej”. Otóż realna różnica leży w odpowiedzi na pytanie: "A co z ateistami czy wyznawcami kościołów w Polsce niezarejestrowanych?”. Jeśli oni nie będą płacić, to nie ma żadnej, powtarzam, różnicy, między tym systemem a systemem niemieckim, zabójczym dla religii. Nie tylko katolickiej. Jeśli natomiast płacić mają wszyscy – to, na co pójdą pieniądze od niewierzących? Bardzo rozsądne stanowisko zajął p. Andrzej Rozenek z "Ruchu Janusza Palikota”: "Pomysł odpisu od podatku jest bardzo dobrym pomysłem, ale pod warunkiem, że Kościół nie będzie sięgać do kieszeni podatnika w żaden inny sposób. Wycofanie religii ze szkoły, wycofanie jakichkolwiek dotacji na działalność kościelną – wtedy odpis od podatku”. Nie odpowiada to jednak na pytanie: a na co odpisywać pieniądze ludzi nieuznających Pisma Świętego? Może, więc zlikwidować nie tylko te subwencje, – ale również wszelkie subwencje dla partii politycznych? I wtedy powiedzieć ludziom: "Macie 2 procent. Możecie przeznaczyć 1 proc. na dowolny Kościół – a 1 proc. na dowolną partię polityczną. Albo nic na Kościół – i całe 2 proc. na dowolną partię! Albo na dwie – po 1 proc. na każdą...”. To by odciążyło budżet państwa od dotacji na partie – a ponadto ludzie mogliby płacić na partie, które im się podobają – a nie tylko na te partie, które są w Sejmie! Co wydaje się rozwiązaniem sprawiedliwym. JKM
Strefa €uro w strzępach Po tym, co się dzieje, jasno widać, że można tylko Bogu dziękować, że naszym euro-entuzjastom nie udało się wciągnąć Polski do €urolandii. Zresztą proszę sobie samemu przeczytać – co będę strzępił sobie język:
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/fundusz-efsf-wzmocniony-nawet-do-2-bln-euro,1,4885297,wiadomosc.html
Można się tam dowiedzieć, że „Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej (EFSF) opiewający obecnie na 440 mld €uro, ma być wzmocniony, jak podały źródła, poprzez tzw. lewarowanie, czyli zwiększanie możliwości kapitałowych funduszu bez zwiększenia jego środków z kasy państw strefy €uro”. Czyli, krótko pisząc, EFSF będzie udawał, że ma dodatkowe pieniądze – nie mając ich. Co oznacza tylko odwleczenie katastrofy. Najlepszy jest ten kawałek: „Z kolei szef eurogrupy Jan-Klaudiusz Juncker [NB. wyjętkowy unio-fanatyk z Luksemburga - uw. JKM] powiedział kilka dni temu, że jeśli banki i ubezpieczyciele prywatni nie zgodzą się dobrowolnie na większe straty niż uzgodnione latem 21%., »to będziemy musieli rozważyć obowiązkowe zaangażowanie wierzycieli« " Skąd my to znamy? I dobrze jest wiedzieć, co w UE oznacza słowo "uzgodnione". JKM
A tymczasem stuknęło nam 3 miliony wejść… W wywiadzie z 2 października, jaki udzieliła dr Leuren Moret Alfredowi Lambremont Webre’owi znajdują się tak szokujące informacje, że przekazuję je z rezerwą, choć tłumaczą wiele z tego, co się obecnie dzieje. Po „sensacjach” Benjamina Fulforda, które raczej wyglądają na dezinformację, należy być bardzo ostrożnym. Przedstawię go w skrócie. Moret ujawnia, że misje promów kosmicznych, które odbywały się w latach 1981-2011 miały swój ukryty cel – rozsianie pokrywy chemicznej w górnych warstwach atmosfery, by umożliwić skuteczne działanie broni masowego rażenia HAARP. Te informacje oparła ona m.in. na dokumentach marynarki Wojennej USA. HAARP jest bronią, za pomocą, której można kontrolować pogodę, powodować trzęsienia ziemi, kierować energię bezpośrednio na cel, a także może służyć do kontroli umysłu. Przykładami użycia tej broni były zamach na WTC, gdzie doszło do rozbicia molekularnego i rozsypania się budynków, huragan Katrina z 2005 roku, cyklon Myanmar (150,000 zabitych), trzęsienie ziemi w Chinach w 2008 roku (80,000 zabitych), trzęsienie ziemi na Haiti (200,000 zabitych) oraz operacja fałszywej flagi 11 marca 2011 w Fukushima z możliwymi 100,000 ofiarami śmiertelnymi do końca 2011 roku, skażeniem obejmującym Japonię, USA i Kanadę, które na dłuższą metę spowoduje depopulację ludzkości. W dniu, kiedy odbył się ten wywiad, 2 października, była 10 rocznica wprowadzenia ustawy HR 2977 o Ochronie Przestrzeni Kosmicznej, tzw. Space Preservation Act przez Kongresmana z Ohio Dennisa Kucinicha. Ustawę w zarysie przygotował dla Kucinicha rozmówca Moret, Alfred Lambremont Webre, a w pełni została wprowadzona do głosowania jeszcze przed zamachem na WTC. Ustawa miała poparcie 280 organizacji pozarządowych o charakterze pokojowym. Zabraniała użycia tandemu HAARP ze smugami chemicznymi w przestrzeni kosmicznej. Gwarantowała ona również zakaz użycia takich egzotycznych broni jak:
elektronicznej, psychotronicznej i informacyjnej
samych chemtraili, czyli smug chemicznych
ultra-nisko częstotliwościowych broni działających na dużych wysokościach plazmowych, elektronicznych, dźwiękowych i ultradźwiękowych
laserowych
strategicznych, thererowych (theater), taktycznych oraz pozaziemskich (extraterrestrial)
chemicznych, biologicznych, środowiskowych, klimatycznych i tektonicznych
Z niezrozumiałych powodów, 23 stycznia 2002 roku, Kucinich wycofał HR 2977, wprowadzając na jego miejsce HR3616, który nie zakazywał użycia chemtraili w przestrzeni kosmicznej i w ogóle nie zawierał terminu broni działających w przestrzeni kosmicznej, o których była mowa w HR 2977. Zmiany w ustawach podczas dokonywania procesu legislacyjnego są dość powszechnie stosowane, jednak w tym przypadku różnice były istotne. Bardzo istotne było użycie terminu „chemtrails” w HR 2977, co rodziło nadzieję na to, że Kongres się kiedyś zajmie tematem oprysków chemicznych na serio. Jednakże w HR3616 nie używa się już tego terminu, pominięto także promienie cząstek, promieniowanie elektromagnetyczne, plazmę, promieniowanie ultra-nisko i ultra-wysoko częstotliwościowe (ELF i ULF) i technologie kontroli umysłu. Te zmiany zablokowały możliwość ewentualnego postawienia przed sądem współwinnych zamachu, w tym operatorów stacji HAARP i systemu opartego na smugach chemicznych w atmosferze i przestrzeni kosmicznej (chodzi o bardzo wysokie warstwy atmosfery). Także publikacja takiej ustawy z jej niesamowitą treścią mogłaby być powodem do stworzenia się opozycji, która uniemożliwiłaby te sztucznie wywołane katastrofy już po zamachu na WTC. Leuren Moret ujawniła, że pierwsze misje promów kosmicznych, podczas których rozsiewano smugi chemiczne odbyły się w 1985 roku. W dokumentach Marynarki Wojennej mówi się o więcej niż ośmiu eksperymentach przeprowadzonych od roku 1985 do chwili obecnej przez dr Bernharta, które odbyły się z użyciem silników manewrowych promu kosmicznego, które modyfikowały jonosferę poprzez wyziewy aerozoli o dużej prędkości. Zarejestrowały to na częstotliwościach UHF i VHF radary w Arecibo, Kwajalein, Millstone Hill i Jicamraca.Te pionierskie modyfikacje jonosfery przez dr Bernhardta były monitorowane za pomocą systemów Incoherent Scatter Radar (ISR) na całym świecie oraz przez badanie próbek plazmowych NRL’s Plasma Physics Division. Eksperyment zogniskowanego ogrzewania jonosfery (IFH) w 1992 roku był zarejestrowany przez Arecibo, jako największe zaburzenie plazmowe w historii. W świetle zaistniałych faktów, zrozumiałe jest nagłe zaniechanie kosztownych misji promów kosmicznych – to nie oszczędności są przyczyną, a ujawnienie prawdziwego celu tych misji. Ciekawy jest też życiorys dr Bernhardta. Pracował dla Uniwersytetu w Kalifornii i Stanford, a następnie dla Marynarki Wojennej USA i laboratorium nuklearnego w Los Alamos. Następnie dla placówki HAARP w Gakona na Alasce, gdy we współpracy z ZSRR, a następnie Rosją tworzony był tajny program broni HAARP. W latach 1985-1999, do obserwacji sztucznie wytworzonej plazmy na średnich wysokościach, które oświetlały naturalne nierównomierności jonosfery, używane były przez niego ośrodki w Arecibo w Peru i w Niżnym Nowogrodzie w Rosji. Okazuje się, że ważną rolę w programie HAARP odgrywa Japonia. Na świecie jest obecnie 17 ośrodków HAARP, które wykorzystują smugi chemiczne w atmosferze oraz opryski w przestrzeni kosmicznej do wojny tektonicznej i pogodowej. Głównym dyrektorem programu HAARP w Japonii jest Shimamura Hideki, były szef Narodowego Instytutu badań Polarnych Japonii. Ta tajna broń tektoniczna oparta na HAARP i opryskach w przestrzeni kosmicznej, jest odpowiedzialna za wzrost ilości trzęsień ziemi w Japonii w latach 1995-2011 o 1070%. Pomiędzy 1891 i 1968 (77 lat) w Japonii było tylko 14 trzęsień ziemi o sile ponad 6.0. W latach 1995-2011 było ich już 32 i to w ciągu tylko 32 lat. Podobny wzrost odnotowuje się dla Indonezji, która była atakowana HAARP-em przez londyńskich bankierów, a celem tych zamachów tektonicznych była dodatkowa sprzedaż minerałów dla Chin. HAARP oraz inne bronie, które są obecnie produkowane, były teoretycznie opracowane już przez Nicola Teslę ponad 100 lat temu. Np. dla celów modyfikacji pogody za pomocą fal energetycznych tworzone są wiry, dla wywołania trzęsień ziemi tworzone są fale skalarne, a to nie koniec zastosowań.
http://www.examiner.com/exopolitics-in-seattle/leuren-moret-us-space-shuttle-covert-mission-was-chemtrails-space-for-haarp
Leuren Moret ujawnia prawdę o opryskach chemicznych: wojna totalna HAARP, cz.2
Ciąg dalszy skrótu tłumaczenia transkryptu rozmowy, jaką 2 października przeprowadził Alfred Lambremont Webre z dr Leuren Moret. Artykuł nie zawiera wszystkich informacji, jakie znalazły się w rozmowie, jednak jest na tyle szokujący, że wart był przetłumaczenia na język polski. Przed przeczytaniem tego fragmentu polecam zapoznać się z częścią pierwszą: >
Ukrywanie wojny sejsmicznej za pomocą HAARP W wywiadzie dla Exopolitics dr TV Leuren Moret omówiła opracowanie naukowe M. Hayakawy i Y. Hobary z października 2010 r. p.t. „Bieżący status badań sejsmiczno – magnetycznych dla krótkoterminowych prognoz trzęsień ziemi”. Wynika z niego, że „nowoczesne trzęsienia ziemi” charakteryzują się wysyłaną częstotliwością ULF, którą można wykryć aż do 12 dni przed trzęsieniem, 3-dniowym okresem ciszy przed trzęsieniem oraz transmisją fal o częstotliwości 2,5 Hz emitowanych przez HAARP podczas trzęsienia oraz zaraz po trzęsieniu, gdy występują wstrząsy wtórne. To nowe pole badań sejsmologicznych zbiega się w czasie z eksponencjalnym wzrostem ilości trzęsień ziemi o wielkiej magnitudzie, które rozpoczęło się od ok. 1965 roku. Wszystko rozpoczęło się właściwie w latach 50-tych, gdy zaczęto dofinansowywać American Geophysical Union, w celu prac nad HAARP-em po przykrywką badań sejsmicznych.
Wysłanie satelity Demeter w 2004 roku Moret podkreśla znaczenie francuskiego satelity Demeter, który jest komponentem broni opartej na HAARP i chemtrailach (w przestrzeni kosmicznej i w atmosferze). Nowa nauka – „Sejsmo – elektromagnetyka” (połączenie litosfery, atmosfery i atmosfery) jest dobrze finansowana, a zadaniem „Demeter” było dokładne monitorowanie sygnatur trzęsień ziemi, fal ULF (Ultra Low Frequency – o bardzo niskiej częstotliwości). Opracowanie Hayakawy i Hobary zawiera spis „nowoczesnych” trzęsień ziemi (po 1965 roku), które zawierały anomalie w postaci fal ULF (Spitak w Armenii, Loma w Prieta, CA w USA oraz Kobe/Izu/Kagoshima/Iwate w Japonii). Zawiera też spis trzęsień, które nie zawierały tej anomalii (Northridge w Kalifornii, Okushiri i Erimo w Japonii). Z tego opracowania Moret wyciąga ważny wniosek, że za pomocą HAARP rządy pewnych krajów czynią wrogie działania wobec własnych obywateli, wywołując trzęsienia ziemi, które powodują straszne kataklizmy środowiskowe.
„Tatuś HAARP” Badania, które wpłynęły na rozwój HAARP rozpoczęli już sowieci w latach 30-tych, a jeszcze wcześniej był Tesla z jego odkryciami dotyczącymi przebiegu fal. Najważniejsze dla bankierów jest cała dziedzina nauki, która prowadzi do rozwoju broni masowego rażenia (WMD – Weapons of Mass Destruction). Nazwiska osób i korporacji zaangażowanych w rozwój HAARP Moret znalazła dzięki powiązaniom ich z nazwiskiem dr Hideki, zwanego „Tatusiem HAARP” (Daddy HAARP). Wyszły one w korespondencji nt. HAARP, spisach naukowców i ich opracowaniach,w źródłach finansowania,w projektach międzynarodowych, a nawet w powiązaniach środowisk naukowych z korporacjami.
Nikon i jego związek z HAARP-em oraz chemtrailsami Leuren Moret trafiła n swoich poszukiwaniach na artykuł na stronie Nikona „Rozwój technologii obserwacyjnych: odczytując wiatry Antarktyki. Historia światła i ludzi” (“Development of Observation Technology: Reading the winds from the Antarctic, The Story of Light and People”). Uważa ona, że każde opracowania naukowe na temat przyrody, które są dotowane przez dziesiątki lat z pomocą dużych sum, są podejrzane. Można się domyśleć, że takie duże projekty jak HAARP będą w centrum zainteresowania międzynarodowych finansjerów i że ich kierunek będzie taki by był zgodny z ich interesem. Niewinne z pozoru „badania” (takie jak np. aurora, fale grawitacyjne, polarne chmury stratosferyczne – ‘noctilucent clouds’, wiatry antarktyczne) są najczęściej przykrywką dla groźnych aplikacji i planów, które się później ujawniają. Podobnie jak w przypadku nazwy satelity „Demeter” (bogini płodności ziemi, ale także bogini narkotyków), otwarta w maju 2011 roku japońska stacja antarktyczna HAARP „PANSY”, której nazwa ponoć oznaczająca odmianę fiołka, odkrywa jej prawdziwy cel. Słowo „pansy” może też pochodzić też z francuskiego „penser”, co oznacza „myśleć” lub „myśl”. Ponieważ uniwersytety japońskie w Kioto i Tokio są powiązane z globalistycznym City of London (centralna, bankowa część Londynu), to niedługo wyjdzie, jakie jest jej prawdziwe zastosowanie – jest to część planu broni masowego rażenia HAARP i chemtrailsów. Jest ona jedną z trzech stacji antarktycznych, które są od siebie oddalone dokładnie o 1000 mil i tworzą trójkąt równoramienny. Mogą one służyć o globalnego systemu kontroli umysłów.
Zintegrowany system: banki, korporacje i nauka Leuren Moret uważa, że propaganda za pomocą publikacji naukowych ma za zadanie ukrycie prawdziwej roli jaką pełni system HAARP w połączeniu z chemtrailsami, którym jest tworzenie trzęsień ziemi, tych samych które są rzekomo badane. Moret cytuje wspomniany na wstępie artykułu ze strony Nikona:
„Człowiek rozwijając naukę zaczął badać różne zjawiska. Trzęsienie ziemi w Tohoku w marcu 2011 podważyło zaufanie w niektóre gałęzie nauki. Nie można jednak zaprzeczyć, że Japonia będzie kontynuować swoją czołową rolę w świecie, jeśli chodzi o możliwości naukowe i technologiczne. Projekt „PANSY” się rozpoczął. Jego nazwa to skrót od Program of the Antarctic Syowa MST/IS Radar. Jest to wielkoskalowy projekt, którego oficjalnym zadaniem jest badanie antarktycznych wiatrów. Ludzkość będzie musiała zrozumieć nową rzeczywistość, w jakiej się znajdzie. Japonia znów, jako pierwsza będzie przecierać ten szlak.”
Więcej oszustw naukowych by ochronić Tepco (Fukushima) Leuren Moret omówila następnie artykuł Takashi Hirose w Counterpunch „Dlaczego oni nas oszukali z tym 9.0? Co ukrywaja Tepco i media?” (Why Did They Fake the “9.0”?: What TEPCO and the Media are Hiding). Podkreśla rolę oszustwa, w którym ośrodki naukowe są na usługach korporacji takich jak TEPCO, która brała udział w konspiracji operacji fałszywej flagi, jaka miała miejsce 11 marca 2011 r., w postaci ataku tektonicznego z promieniowaniem radioaktywnym. W artykule cytowany jest były dyrektor Narodowego Instytutu Badań Polarnych Japonii, geolog Shimamura Hideki. Powiedział on m.in.: „Nigdy przedtem niepojawiająca się magnituda 9,0 została wyprodukowana przez JMA poprzez arbitralne przerobienie skali” Moret dodaje, że do oceny siły trzęsienia ziemi używa się różne rodzaje skal. W Japonii w przeszłości używano skali Mj. Jeśli by się przekalkulowało (skomplikowana procedura) wielkie trzęsienie w Tohoku do skali Mj to wyjdzie 8,3 do 8,4 – tak to wyliczył Shimamura. Na wzrost wielkości do 9,0 pozwoliło przeliczenie do skali Mw (magnituda chwilowa), która jest używana tylko przez naukowców. Dzięki podniesieniu skali do 9,0 TEPCO mogło tłumaczyć fiasko wyjątkową wielkością trzęsienia, które występuje raz na 1000 lat i uniknąć odpowiedzialności za skutki trzęsienia, które tak naprawdę zostało sztucznie wytworzone przez tę kryminalną sieć. Jest niesamowite, że siły, które stoją za TEPCO są w stanie zabezpieczyć swoje interesy poprzez kontrolę nad całą społecznością naukową w globalnej skali.
http://www.examiner.com/exopolitics-in-seattle/leuren-moret-us-space-shuttle-covert-mission-was-chemtrails-space-for-haarp
W artykule znajdują się linki do materiałów wykorzystanych przez dr Leuren Moret.
Cały wywiad znajduje się tutaj: http://www.youtube.com/watch?v=tH0vJR8nLKw
Gorbaczow wzywa do amerykańskiej pierestrojki i utworzenia rządu światowego Były komunistyczny przywódca Michaił Gorbaczow powiedział zebranej publiczności w Lafayette College, że gospodarcze problemy Stanów Zjednoczonych wskazały potrzebę nowej amerykańskiej “pierestrojki”, zdefiniowanej przez “nowy porządek światowy” oraz system “globalnego zarządzania” (ang. global governance). Podczas tego spotkania, które było transmitowane na żywo w całym kraju, Gorbaczow nawiązał do zamieszek i demonstracji, które przetaczały się na świecie w ciągu ostatnich dwóch lat, w tym i Ruchu Okupacji Wallstreet w Stanach Zjednoczonych. “Świat potrzebuje nowych celów, które łączą ludzi”, powiedział. “Niektórzy ludzie w Stanach Zjednoczonych realizowali pomysł stworzenia globalnego imperium amerykańskiego, i to był od samego początku błąd. Inni ludzie w Ameryce obecnie zastanawiają się nad przyszłością ich kraju. Wielkie banki, duże korporacje, wciąż płacą takie same premie dla swoim szefom. Czy kryzys kiedykolwiek ich dotknął?… Wierzę, że Ameryka potrzebuje własnej pierestrojki”. W jaki jednak sposób ta “pierestrojka” miałaby się objawić? Według Gorbaczowa, jako “nowy porządek świata” charakteryzujący się systemem “globalnego zarządzania”. “Inni, w tym ja sam, mówiliśmy o nowym porządku świata, ale wciąż borykamy się z problemem budowy takiego światowego porządku…problemami środowiska, zacofania i ubóstwa, braku żywności …wszystko, dlatego, że nie mamy systemu globalnego zarządzania “, powiedział Gorbaczow. “Nie możemy pozostawić wszystkiego tak jak było wcześniej, kiedy widzimy, że te protesty przenoszą się do coraz to nowych krajów, gdzie ludzie żądają zmian, „ powiedział Gorbaczow. “Wraz z tym jak będziemy rozwiązywać problemy, te problemy poruszane przez ruchy protestujących, będziemy stopniowo szukać dróg ku ustanowieniu nowego porządku świata”, dodał Gorbaczow. Obecny ruch jest częścią budowania nowego porządku świata pod auspicjami ONZ UNPA Campaign. Inicjatywa ta ma na celu zastąpienie przedstawicieli rządowych w ONZ, przedstawicielami tzw. ludu (wybieranych w demokratycznych wyborach), tworząc w ten sposób globalny system demokratyczny aka Nowy Porządek Świata. Pod tym linkiem znajduje się dokument ONZ zatytułowany “Selected Quotes on Global Democracy and a World Parliament, 1793-2011” (Wybrane cytaty nt globalnej demokracji i Światowego Parlamentu), który jest zbiorem cytatów i wypowiedzi opowiadających się za powstaniem Światowego Rządu. Co ciekawe trzecim wg daty jest wiersz “Locksley Hall” Alfreda Tennysona z 1835 roku, o którym można więcej poczytać w artykule, „Kto rządzi światem? Wykład Stanleya Monteitha, Braterstwo Mroku.” Oczywiście, powołanie się Gorbaczowa na globalną niestabilność finansową ma na celu wykorzystanie jej jako pretekstu do dalszej centralizacji władzy i niszczeniu suwerenności, która będzie się zmniejszać wraz z koncentracją władzy w rękach elit sprawujących władzę nad globalnym systemem. Próba powołania się przez Gorbaczowa na ruch protestów, które ogarniają świat i etykietowanie ich, jako wezwania dla ustanowienia globalnego zarządzania jest delikatnie rzecz ujmując nieszczere. Nowy porządek świata oznacza jeszcze mniej demokratycznej reprezentacji. Globalny rząd jest ostatecznym wyrazem autokratycznych rządów, które są z natury niedemokratyczne. Amerykańska pierestroika Gorbaczowa nie będzie równoznaczna z wolnością i dobrobytem, a jedynie spowoduje obniżenie standardu życia jak też ograniczenie reprezentacji politycznej. W dosłownym tłumaczeniu “pierestrojka” oznacza “restrukturyzacje”, ale ostatnie komentarze Gorbaczowa zdecydowanie ilustrują fakt, że była ikona komunistów wzywa Amerykę, aby doświadczyła upadku w sowieckim stylu i wchłonięcia jej, jako wasala podporządkowanego ONZ-owskiemu globalnemu rządowi. Były przywódca Związku Radzieckiego już od dawna jest zwolennikiem przekształcenia Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz jej filii w architekturę globalnego rządu, niszcząc amerykańską suwerenność w tym procesie. We wrześniu 2000 r. Gorbaczow wezwał ONZ do ustanowienia w sowieckim stylu “organu centralnego” do kontrolowania świata biznesu i ochrony środowiska. Przez dziesięciolecia konsekwentnie wzywa do “nowego porządku świata”, w celu zastąpienia istniejących państw narodowych mających obecnie samostanowienie. Gorbaczow i jego koledzy globaliści tacy jak Zbigniew Brzeziński wyraźnie starają się wykorzystać i przejąć kontrolę nad zbiorowym niezadowoleniem wzrastającym na całym świecie, aby osiągnąć cel globalnego zarządzania, oddając jeszcze większą władzę elitom, które są odpowiedzialne za obecny finansowy upadek. Paul Joseph Watson
Niezaproszona nawet, jako obserwator, czyli “Prezydencja” Polski w Radzie Unii Europejskiej Gdy Polska przygotowywała się do objęcia przewodnictwa w Radzie Unii Europejskiej, premier Donald Tusk zapowiadał, że podczas półrocznej prezydencji nasz rząd będzie chciał uczestniczyć w spotkaniach strefy euro. Premier nie przejmował się zastrzeżeniami krajów mających wspólną walutę i twierdził, że minister finansów Jacek Rostowski weźmie udział w spotkaniach eurogrupy. Ale jak to często z deklaracjami Tuska bywa, na obietnicach się skończyło i Polska nie została zaproszona na żaden ze szczytów eurostrefy, na których dyskutuje się o kryzysie unijnej waluty i o pomocy dla zagrożonych bankructwem państw. Stało się tak, bo kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy nie życzą sobie obecności na takich spotkaniach jakiegokolwiek kraju spoza strefy euro, a ponieważ to oni podejmują kluczowe decyzje wiążące dla innych państw eurolandu, sprawa została przesądzona. Dla Berlina i Paryża nie ma żadnego znaczenia fakt, że Polska akurat przewodniczy Unii Europejskiej. Oczywiście eurogrupa z chęcią przyjmie każde finansowe zaangażowanie Polski w ratowanie wspólnej waluty, ale do procesu decyzyjnego nas nie dopuści. Nie mamy nawet szans na to, aby pełnić rolę obserwatora, choć i o to długo zabiegał polski premier. Dlatego nie ma się, co dziwić, że Donalda Tuska nie będzie również na najbliższym niedzielnym spotkaniu szefów rządów krajów strefy euro. W Brukseli ma najpierw nastąpić unijny szczyt z udziałem wszystkich krajów członkowskich, ale potem na sali zostanie tylko “17″. Także Donalda Tuska delikatnie, acz stanowczo wyproszą z eurospotkania Merkel i Sarkozy, bo polski premier nie ma tam nic do roboty. Nasz status mimo prezydencji się nie zmienił, ponieważ także przy okazji poprzednich spotkań, kiedy UE dyskutowała np. o sytuacji w Libii, Tusk był na rozmowach, ale po południu, gdy poruszano temat kryzysu finansowego, szefa polskiego rządu przy stole obrad już nie było. To najlepiej pokazuje, czym jest polska prezydencja w Unii, której poza szefem Platformy Obywatelskiej i jego współpracownikami nikt nie traktuje poważnie. A na pewno nikt znaczący w Unii Europejskiej. Prezydencja to tylko wygodny pretekst dla Donalda Tuska, aby przeciągać powołanie nowego rządu, żeby mieć więcej czasu również na zrobienie porządków w PO. Bo jakąż to ważną dla Polski i innych państw naszego regionu sprawę przepchnęliśmy w trakcie prezydencji? Nie jesteśmy w stanie nawet zorganizować u nas, w Warszawie, spotkania 27 państw na temat budżetu UE na lata 2014-2020, a o udziale w szczytach eurogrupy nie ma, co nawet marzyć. Nasz Dziennik
Kontrolowane bankructwo Grecji albo utrata finansowej suwerenności Władze UE, w tym jej ministrowie finansów, odwlekają wypłatę kolejnej transzy pożyczek dla Grecji (8 mld euro) co najmniej do początku listopada – najwyraźniej chcą zmusić rozrzutnych Greków do większych oszczędności i faktycznych reform. Tymczasem Niemcy przygotowują rozwiązania alternatywne do stosowanych dotychczas – przede wszystkim ewentualną „kontrolowaną niewypłacalność” greckiego państwa. Niemiecka telewizja ARD i dziennik „Frankfurter Allgemeine Zeitung” donosiły 5 października, że minister gospodarki RFN, Philipp Rössler z FDP, już przygotował wstępną koncepcję tzw. uporządkowanego, kontrolowanego bankructwa nadmiernie zadłużonych europaństw. Jej celem głównym ma być takie postępowanie upadłościowe, które doprowadzi do odzyskania wypłacalności przez eurodłużników. „Celem tego postępowania musi być też odzyskanie przez dane państwo, przeżywające finansowe trudności, gospodarczej konkurencyjności” – cytuje poufny list Rösslera poważny dziennik z Frankfurtu. Cichym założeniem tego planu jest zapewne i to, aby możliwie szybko „wycisnąć dłużnika jak cytrynę” i nie dopuścić do totalnej plajty Grecji czy innego państwa eurolandu. Plajty, po której liczni wierzyciele – przede wszystkim banki francuskie i niemieckie, a w nieco mniejszej skali banki belgijskie czy holenderskie – nie odzyskaliby od beztroskich (przez długie lata) Greków czy Portugalczyków ani jednego euro. Należy przypomnieć, że w same greckie papiery skarbowe banki z państw strefy euro „zainwestowały” aż ponad 54 mld euro (w tym banki francuskie ponad 9,3 mld, a niemieckie – 7,9 mld euro). Tymczasem wg opinii ekspertów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, eurobanki francuskie i inne i bez greckiego bankructwa wymagają dużego dokapitalizowania – na łącznym poziomie, co najmniej 180-200 mld euro. Ale ceną za finansową pomoc instytucji UE i Niemiec musiałoby być oddanie przez zadłużone państwo znacznej części suwerenności – w dziedzinie finansowobudżetowej. Programy uzdrowienia finansów takiego państwa powinny być, bowiem połączone z udziałem wierzycieli w ich realizacji – uważa minister Rössler, a także szereg jego kolegów z FDP i innych polityków. Tym bardziej, że dotychczasowe umowy o tzw. europejskim mechanizmie stabilizacyjnym euro (ESM), a dotyczące kwestii samodzielności danego państwa w zakresie spłat zadłużenia, pozostawiają zbyt duże pole do podejmowania decyzji politycznych, zamiast finansowo-gospodarczych. Federalny minister gospodarki uważa ponadto, że jest niezbędne wprowadzenie bardzo konkretnych i rygorystycznych zasad postępowania. Powinno tego dokonać gremium ekspertów z UE, w tym z Niemiec, organizując i nadzorując rokowania między państwem-dłużnikiem a jego europejskimi wierzycielami. Następnego dnia „Frankfurter Allgemeine Zeitung” podał informację o ostatnich wypowiedziach ministra spraw zagranicznych RFN, Guido Westerwelle (FDP), dotyczących planowanego ograniczenia „budżetowej suwerenności” państw-dłużników. Minister potwierdził, że MSZ pracuje nad planami „zaostrzonych interwencji” w budżetowe kompetencje eurodłużników. Niezbędne będzie też „utwardzenie” dotychczasowych zasad unijnego Paktu Stabilizacji i wprowadzenie nowej zasady: im mocniej jakiś kraj będzie zależny od pomocy pozostałych państw grupy euro, tym silniejsze prawa ingerencji w jego system finansowy powinny mieć władze UE i państw eurolandu – twierdzi berlińskie MSZ i jego szef. A jeżeli jakiś kraj UE uzyska finansowe wsparcie z przyszłego Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji (mającego obowiązywać od lipca 2013 r.), będzie musiał już automatycznie poddać się znacznemu ograniczeniu jego budżetowo-finansowej suwerenności. To ograniczenie ma następować m.in. drogą możliwości zewnętrznego wetowania projektu krajowego budżetu – jeszcze przed jego uchwaleniem przez narodowy parlament (!). Westerwelle wyraził też pogląd, że przygotowywane w Brukseli sankcje UE i jej instytucji za nieprzestrzeganie przez europaństwa zalecanej im polityki finansowej „powinny następować faktycznie i automatycznie”. Tomasz Myslek
Czy upadnie ostatni bastion bez ZUS? Michał Boni – szef doradców strategicznych premiera – zapowiedział na antenie radia TOK FM kolejne zwiększenie obciążeń fiskalnych w celu „wzmocnienia systemu emerytalnego i stabilności finansowej”. Minister zasugerował, że w pierwszej kolejności rząd „zatroszczy się” o osoby, które nie płacą składki emerytalnej. – Polsce potrzeba (…), aby wszyscy ci, którzy płacą podatki, a wybierają niepłacenie składek ubezpieczeniowych, płacili składki ubezpieczeniowe – bez ogródek wyjaśnił Boni. Rząd kłuje w oczy wolność zwłaszcza tych, którzy zdecydowali się pracować na umowę o dzieło, a o ubezpieczenie zdrowotne / emeryturę troszczą się we własnym zakresie (obecnie „osoba uzyskująca przychody wyłącznie na podstawie umowy o dzieło nie podlega ubezpieczeniom społecznym i zdrowotnemu”). Oficjalnie chodzi, więc o „długofalową i bardziej efektywną politykę społeczną”, dzięki której w przyszłości niepłacący składki ubezpieczeniowej „nie obudzą się z bardzo niską emeryturą, do której państwo będzie musiało dopłacać”. W rzeczywistości chodzi o doraźne ratowanie Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, którego środkami zarządza ZUS. Sytuacja państwowego systemu emerytur jest na tyle trudna, że Jan Vincent-Rostowski – minister finansów w rządzie Donalda Tuska – już dwukrotnie wspomagał wypłacanie świadczeń dla obecnych emerytów pieniędzmi odłożonymi „na czarną godzinę” dla dzisiejszych czterdziestokilkulatków (w 2010 roku rezerwa demograficzna została uszczuplona o 7,5 mld zł, w 2011 o kolejne 4 mld zł). W tym kontekście nie dziwi plan sięgnięcia do kieszeni ok. 3 mln obywateli, którzy pracują na umowę o dzieło. Niestety to, że prędzej lub później, ale jeszcze w trakcie drugiej kadencji rządu Donalda Tuska, padnie ostatni bastion wolny od ZUS-owskich obciążeń, jest prawie pewne. Pomysł jest na sejmowej „tapecie” od lipca tego roku. Propozycja „oskładkowania” umowy o dzieło padła m.in. podczas prac sejmowej podkomisji do spraw rynku pracy, a Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych zwróciło się do rządu „o sprawdzenie skutków fi nansowych wprowadzenia nowych rozwiązań”. Propozycje są również opiniowane w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Skutki „oskładkowania” umów o dzieło dobrze podsumował Bartosz Marczuk w „Dzienniku Gazecie Prawnej”: „kolejne obciążenia nakładane na pracujących podwyższają koszty pracy i wpędzają ustrzelonych przez państwo w szarą strefę”, dlatego „najlepiej dla gospodarki, aby pieniądze zostawały w kieszeniach podatników, którzy zrobią z nich lepszy użytek niż państwo”. Blazej Gorski
Bondsmeni i łowcy głów. Jak prywatne firmy wspierają wymiar sprawiedliwości? 62-letni Wayne Spath to najlepszy florydzki bondsmen. W Kanadzie czy w Wielkiej Brytanii jego działania są uznawane za bezprawne i podlegają takiej samej karze jak próba przekupienia sądu. W 46 stanach USA ta profesja jest jednak legalna i stanowi źródło utrzymania ponad 14 tys. osób. Gdyby nie kajdanki na bilbordzie przed biurem Spatha, jego klienci byliby przekonani, że wchodzą do renomowanej kancelarii prawniczej. Spath twierdzi, że pomaga ludziom. Podaje przykład 20-letniej kelnerki, która spędziła przeszło tydzień w areszcie, nim zwróciła się do niego o pomoc. Zatrzymano ją z powodu bójki z mężem, w której został on lekko ranny. Spath wziął od kobiety 200 dolarów i zgodził się wpłacić za nią kaucję w wysokości 2 tys. dolarów. Wcześniej przestudiował sprawę i uznał za znikome ryzyko, że młoda matka nie pojawi się na procesie. Gdyby się pomylił, straciłby 2 tys. dolarów, chyba, że któryś z pracujących dla niego łowców głów odszukałby zbiegłą i przyprowadził do sądu. Tak właśnie działają bondsmeni. Niektórzy z nich są równocześnie łowcami głów, czyli ścigają podejrzanych niestawiających się na proces. Zawód ten jest legalny tylko w USA i na Filipinach (pamiątka po amerykańskiej okupacji tego kraju). Około 4 proc. klientów Wayne’a Spatha nie stawia się na rozprawy. Trzy czwarte dociera z opóźnieniem wspierane przez jednego z siedmiu zatrudnianych przez niego łowców głów. W tym jednym feralnym odsetku był jednak ostatnio człowiek, za którego wpłacił 100 tys. dolarów. – Straciłem wszystko, co zarobiłem w tym roku. Jeżeli raz się pomylę, muszę mieć rację 17 kolejnych razy, aby wyjść na swoje – mówi Spath. Pechową kaucję wpłacił za handlarza narkotyków. Sprawa wydawała się czysta, bo oskarżony zaczął współpracować z rządem. Okazało się jednak, że bardziej odpowiada mu klimat brazylijskiej dżungli niż amerykańskiego więzienia. Spath nie traci jednak nadziei na odzyskanie pieniędzy – prześledził już trasę podróży oskarżonego, zdobył jego billingi i znalazł byłą dziewczynę. Jest przekonany, że wcześniej czy później zbieg popełni błąd. Bounty hunters (łowcy głów) mają w USA wiele uprawnień. Na przykład mogą wejść na prywatną posesję poszukiwanego bez nakazu aresztowania. Nie mogą jednak wejść na posesję kogoś innego – nawet, jeżeli mieliby informacje, że ukrywa się tam zbieg. – To jest typowo amerykański pomysł – ocenia John Goldkamp, profesor kryminalistyki na Uniwersytecie Temple w Filadelfii. – To jedyny wypadek w systemie sprawiedliwości, gdzie decyzja o wolności podejrzanego zależy od chęci zysku biznesmenów – dodaje. Zdaniem Billy’ego Kreinsa, rzecznika stowarzyszenia zawodowych bondsmenów w USA, jest to najlepszy system na świecie, bo „nic nie kosztuje podatników”. Co więcej, jest efektywny, ponieważ większość oskarżonych pojawia się w sądzie? Średnie roczne zarobki bondsmenów wynoszą 59 tys. dolarów. Biuro Statystyki Zawodów w USA zaklasyfikowało ten zawód do kategorii „specjalista od finansów”. Choć bondsmeni są efektywni, stany Illinois, Kentucky, Oregon i Wisconsin nie akceptują tej profesji. Wiele organizacji w Stanach Zjednoczonych, np. Amerykańskie Stowarzyszenie Adwokatury (ABA) czy Narodowe Stowarzyszenie Prokuratorów Okręgowych (NDAA), stara się zdelegalizować ów biznes w pozostałych stanach. Zarzuty są natury moralnej – bondsmeni dyskryminują biednych, których nie stać na zapłacenie 10-15 proc. wartości kaucji, i uzurpują sobie prawo do decyzji pozostających w kompetencji sądów. Najpoważniejszym argumentem są jednak oskarżenia o korupcję. Wielu prokuratorów jest przekonanych, że zblatowani sędziowie orzekają wysokie kaucje, aby oskarżeni musieli korzystać z usług bondsmenów, którzy nie konkurują ze sobą cenowo. Jako alternatywę proponują system oregoński – ścisły dozór policyjny nad oskarżonym i poręczenia majątkowe (nieruchomości?. Większość klientów bondsmenów to jednak właśnie oskarżeni o drobne przestępstwa niezamożni ludzie, niemający nawet tysiąca dolarów na zapłacenie kaucji. Bez pomocy bondsmenów musieliby spędzić w więzieniu kilka tygodni, aż do rozprawy. W tym czasie nie mogliby pracować, a ponadto obciążaliby państwo kosztami utrzymania w areszcie. – Pozwólmy zająć się tym prywatnemu sektorowi. My to po prostu zrobimy lepiej – tłumaczy Spath. Michal Kowalczyk
Twórcy sukcesu Palikota: Kaczyński, Tusk, Episkopat 10% głosów i 40 mandatów dla Ruchu Poparcia Palikota wstrząsnęło Polską. Widzę to choćby z tej racji, że gdy wraz z kilkoma kolegami założyłem Ruch Odparcia Palikota i wypowiedziałem tej formacji „wojnę totalną”, to odzew przekroczył najśmielsze oczekiwania. Jednak każda choroba ma swoje przyczyny, a choroby społeczne zwykle mają przyczyny skomplikowane. Jednak ktoś odpowiada za to, że rok temu czy jeszcze nawet dwa miesiące temu wszyscy naśmiewali się z Palikota, gdy tymczasem ten stał się trzecią siłą polityczną. Stawiam tezę, że dogodny klimat do rozwoju tej zarazy jest wspólnym dziełem PiS, PO i – niestety – episkopatu. Zacznijmy po kolei. Jarosław Kaczyński i PiS. To Kaczyński stworzył klimat, podglebie, na którym rozwinął się palikotyzm. Mniej więcej od końca sporu o konkordat, czyli od kilkunastu lat, w Polsce nikt nie zrobił kariery politycznej na antyklerykalizmie, a radykalne manifestacje wrogości do Boga i Kościoła traktowane były, jako niezręczne w ojczyźnie Jana Pawła II. Antyklerykałowie przyjmowali raczej pozycje na zasadzie „katolicyzm tak, ale…”, po czym mnożyli tyle wątpliwości, aby wyszło ostatecznie na to, że Kościół winien być z życia społecznego usunięty (klasyczne dla dziennikarstwa rodem z TVN i „GW”). Obrona krzyża pod Pałacem Prezydenckim, zwanego przez Jarosława Kaczyńskiego otwarcie „substytutem”, wiele zmieniła. Jakkolwiek protestujący tam ludzie nie słuchali biskupów, wyzywali duchownych od ubeków i w sumie stanowili rodzaj politycznej sekty (Sekty Smoleńskiej), to działali na rachunek Kościoła. Przez utajonych antyklerykałów, demoliberałów, relatywistów i lewaków, a także głupszą część młodzieży traktowani byli, jako wyraziciele „prawdziwego katolicyzmu”. Jak mi rzekł jeden znajomy lewak ze środowiska „Krytyki Politycznej”, stanowili wyraz „ludowego katolicyzmu”. Pierwsze kontrmanifestacje pod krzyżem, skrzyknięte na Facebooku przez młodych antyklerykałów, stanowiły znak, że akcja rodzi reakcję. Oto wariacka sekta obłąkanych politycznie ludzi, działających pod sztandarami chrześcijańskimi, wywołała masową i równie histeryczną reakcję tych, którym katolicyzm jest obcy, ale którzy aż do tej pory nie manifestowali swojej niechęci publicznie. Jednak teraz oto niechęć zamieniła się w otwartą nienawiść. Kierownictwo PiS zapewne było zachwycone tymi ekscesami, ponieważ polaryzowało opinię publiczną na „katolików”, – których politycznym reprezentantem miał być PiS – i „niekatolików”, których politycznym reprezentantem rzekomo miała być PO. Kaczyński nie przewidział, że dla antyklerykalnej tłuszczy Donald Tusk jest przywódcą nazbyt umiarkowanym, właściwie w sporze tym neutralnym. Tłuszcza szukała bardziej radykalnego przywódcy i znalazła go. To Janusz Palikot. Pomysł Kaczyńskiego nie udał się, a z probówki politycznej wyskoczył „mesjasz lewicy” z Lublina. Donald Tusk i PO. Tusk i Komorowski mogli ten cyrk pod Pałacem Prezydenckim skończyć w ciągu kwadransa. Wystarczyła zdecydowana akcja oddziałów prewencji, kilka świśnięć pałkami i jarmarku pod krzyżem by nie było, a sam krzyż znalazłby się w kościele – tak jak uzgodniły to władze z duchownymi. Tusk jednak tego nie chciał. Jego pijarowcy i marketingowcy stwierdzili, że radykalna polaryzacja za i przeciw krzyżowi smoleńskiemu, jakiej dokonuje Kaczyński, jest na rękę PO. Kaczyński, bowiem mobilizuje ok. jednaj czwartej elektoratu, gdy tymczasem rośnie dlań tzw. elektorat negatywny, który przekroczył już połowę głosujących. Ludzi tych politycznie reprezentuje Tusk. Dlatego im większą szopkę pod krzyżem urządzą smoleńszczycy i pisiarnia, tym notowania PO będą wyższe. Dlatego Tusk i Komorowski pozwalali na te wybryki, podniecali wręcz zgromadzonych nieudaną i nieudolną próbą przeniesienia krzyża, wmurowywaniem tablic 100 metrów od miejsca protestu itd. Pozwalali hodować Kaczyńskiemu „krzyżaków”, mobilizując politycznie swój elektorat do walki o „normalność” w obliczu najazdu „fanatyków”. Niestety, mobilizacja polityczna antyklerykałów nie została skonsumowana przez PO, które światopoglądowo jest nijakie. Gdyby partia wsparła polityczny antyklerykalizm, musiałaby utracić poparcie katolików. Kto zajął wolne miejsce? Palikot. Episkopat. Jako katolik z bólem muszę przyznać, że episkopat także przyczynił się do wyhodowania Palikota. Nie, biskupi ani nie protestowali pod krzyżem, ani nie okładali się pięściami z policją, ani nie udzielili poparcia żadnej ze stron. Grzechem episkopatu było zaniechanie. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że polscy biskupi byli niezwykle mocno podzieleni w sprawie krzyża. Jedni udzielali smoleńszczykom poparcia, inni dystansowali się od nich. W sytuacji, gdy w posoborowym Kościele zapanowała moda nie na silne przywództwo, ale na „kolegialność” (eklezjalny model „pogłębiania demokratyzacji”), sprawą tą nie mógł zająć się żaden autentyczny przywódca, lecz problem spadał na kolejne zebrania episkopatu, gdzie nie zapadały żadne decyzje. Biskupi wydawali mętne oświadczenia. Można w nich było wprawdzie wyczytać między wierszami, że „krzyżacy” działają na własne konto, a nie, jako reprezentacja katolików i Kościoła, jednak oświadczenia te były niejasne i naznaczone kompromisowymi ustaleniami. W tej sytuacji PO znajdywała w nich uzasadnienie dla przeniesienia krzyża, a PiS dla jego „obrony”. Niestety, przeciętny, a do tej pory skryty antyklerykał nie czytywał oświadczeń episkopatu, zadowalając się wsłuchiwaniem się w papkę medialną i oglądaniem przywiązanej do „substytutu” tzw. Joanny od Krzyża. Ukryty dotąd antyklerykał chciał zakończenia tej szopki, przeniesienia krzyża we właściwe dla niego miejsce i powrotu do normalności. Jednak pisiarnia wyła coraz głośniej, platformiarnia była zachwycona wzrastającymi sondażami poparcia dla partii głoszącej „normalność”, a biskupi chowali głowy w piasek. I wtedy pojawił się zionący siarką Prorok Antyklerykalizmu – Janusz Palikot. Ogłosił się rodzajem przywódcy Antysekty Smoleńskiej i wziął 10% w ostatnich wyborach. Adam Wielomski
24 października 2011 "To nie rządy rządzą światem, ale Goldman Sachs”- powiedział w telewizji państwowej BBC, znany makler giełdowy, pan Alessio Rastini. No cóż.. Pan Rastini jest członkiem z branży - nie ja. Jego wypowiedź przedrukowały dziesiątki gazet światowych, które nie są własnością Goldman Sachs. Goldman Sachs to największy bank inwestycyjny na świecie, doradca finansowy bogatych rodzin no i… rządów- niekoniecznie bogatych, bo żaden rząd nie ma żadnych pieniędzy, oprócz tych, które odbierze przemocą „obywatelom”. Każdy rząd jest goły jak święty turecki, dopóki nie odbierze ludziom pieniędzy. Wtedy może rozmawiać z Goldman Sachs, co z tymi pieniędzmi można zrobić, żeby było dobrze dla…. Goldman Sachs, no, bo przecież nie dla tych rządów, które kombinują w imieniu podatników z bankiem Goldman Sachs. Goldman Sachs doradza i ma bezpośrednie przełożenie na amerykańską Rezerwą Federalną, utworzoną w 1913 roku z 11 prywatnych banków, które tworzą bank centralny USA.. Trzymać pieniądze za przysłowiowe jaja- to jest początek sukcesu. Lincoln kombinował, żeby urwać się od dominacji banków, wtedy jeszcze banku centralnego USA nie było no i nie udało mu się. Został zastrzelony przez ”fanatyka „Południa 14. kwietnia 1865, niejakiego aktora- Johna Wilkersa Bootha w Teatrze Forda w Waszyngtonie Dostał kulę w mózg, ale wtedy był już w sposób zaawansowany chory na syfilis. Taka jest wersja oficjalna.. Ale Bóg jedyny wie - naprawdę, dlaczego! Podczas wyborów prezydenckich w 1860 roku otrzymał niecałe 40% głosów, głównie ze stanów Północnych.. I jak słusznie zauważył Clausewitz wcześniej: „każda demokracja parlamentarna prowadzi do wojny domowej”. No i zaprowadziła! Konfederaci chcieli wystąpić z Unii, zgodnie z prawem, ale Lincoln nie pozwolił.. Wojna secesyjna od 1861 do 1865- pochłonęła tysiące ofiar demokracji, bo obie strony nie chciały się pogodzić. Południe musiałoby zaakceptować Lincolna, który jeszcze dodatkowo i złośliwie przy pomocy „Proklamacji Emancypacji ( 22.09.1862)” Zniósł niewolnictwo na Południu - ale na Północy zostawił..(???) Rujnowało to Południe oparte na niewolnictwie. Niewolnictwo w Stanach Zjednoczonych zostało zniesione XIII poprawką do Konstytucji w 1865 roku. Niewolnictwo finansowane poprzez banki holenderskie.. Od roku 1776- Stany Zjednoczone, a od roku 1865- USA.. Kulę dostał też J.F. Kennedy w Dallas. I też chciał uniezależnić rząd USA od Rezerwy Federalnej. Dodrukował już samodzielnie nawet 4 miliardy dolarów, ale w 1963 został zastrzelony. Nie dodrukował więcej.. Obecnie prezydent Barack Hussain Obama każe drukować dolary, ale w ramach systemu Rezerwy Federalnej.. Napełniając nimi kieszenie bankierów z Wall Street.. Goldmanowi Sachsowi też się coś dostanie.. Dodrukował już z półtora biliona papierowego pieniądza... Może jak pan Lech Wałęsa pojedzie na Wall Street do tych wszystkich protestujących, to może przestaną drukować i tworzyć inflację.. Chociaż wątpię! Jak mogą to robić - to będą drukować. I nikt im nie zabroni. Aż zrujnują Amerykę do reszty...Ta robota bankierów nadymania papierowego pieniądza - to koszmar dla gospodarek. Goldman Sachs to bank założony w 1869 roku przez dwóch panów przybyłych z Niemiec.. Marcusa Goldmana i jego zięcia Samuela Sachsa. Tak się rozwinęli, że obecnie zajmują ważne miejsce na dolnym Manhattanie w Nowym Yorku przy Brad Street 85. Mają wiele przedstawicielstw we wszystkich ważnych miejscach świata. Już w 1930 roku wprowadzili dział obligacji komunalnych. Wiadomo- banki żyją z zadłużania, pardon- pożyczania. Pożyczają całym narodom za pośrednictwem swoich zaprzyjaźnionych z nimi rządów. Można śmiało powiedzieć, że współczesne rządy poszczególnych państw współuczestniczą w zorganizowanym rabunku swoich ”obywateli”. Praktycznie wszystkie państwa demokratyczne toną w długach - Grecja jest tego najbardziej jaskrawym przykładem .Co innego pożyczanie pieniędzy indywidualnym odbiorcom na swój rachunek, a co innego pożyczanie rządom- i to demokratycznym, które nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za swoje postępowanie. Więc pożyczają! Na razie tylko Wiktor Orban na Węgrzech zapowiedział, że nie będzie zadłużał nadal swojego narodu. Żeby tylko nie przepłacił bombardowaniem Budapesztu przez lotnictwo NATO. W końcu jest to sojusz obronny. Obronny przed nieposłusznymi. Bo przecież nie przeciw Rosji.. Kadaffiego planowali wykończyć w ciągu kilku tygodni - wykończyli go w siedem miesięcy.. Trochę się przedłużyło - ale cel został osiągnięty. Nareszcie dobiorą się do ropy, a Libijczycy i tak z tego nic nie będą mieli.. Libia należała do tej pory do krajów bardzo niewiele zadłużonych. Wkrótce wysunie się na czoło. To tylko kwestia czasu.. W 1999 roku Belgrad też był bombardowany przez NATO... Humanitarnie! Szkoły, szpitale, cywile- jak leciało. Cel- rozbić Jugosławię! I zrealizować interes niemiecki na Bałkanach. W lutym 2009 roku bank Goldman Sachs poinformował polską opinię publiczną, że kończy ze spekulacją obliczoną na spadek wartości złotego(????) Zatrudniony w banku Goldman Sachs pan premier Kazimierz Marcinkiewicz zaprzeczył jakby miał związek z działaniami spekulacyjnymi banku.(???). Ach!- zaprzeczył? Są tacy na tym Bożym świecie, którzy wierzą jedynie wiadomościom zdementowanym - ale oni są w mniejszości. W demokracji nie ma dla nich miejsca.Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego powinna zająć się tą sprawą- a o ile wiem, nie zajmuje się.. Żeby były premier Polski pracował dla obcego banku - nawet, gdy to jest Goldaman Sachs? I nawet, gdy Jeffrey Sachs robił z panem profesorem Balcerowiczem w Polsce „reformy”. Jak dobrze wyszły- okaże się jak wyjdą nam one bokiem... Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Bank Światowy, Goldman Sachs.. I dlatego tylko długi, długi i jeszcze raz długi.. Ale jak zdyscyplinować studenta w Tomaszowie, bo wypisywał na prezydenta różne rzeczy- to znalazło się aż ośmiu funkcjonariuszy.. Pana premiera Kazimierza Marcinkiewicza nikt nie dyscyplinuje- wprost przeciwnie- ciągle na wizji TVN 24. Może, dlatego, że pracuje dla Goldman Sachs Group Incorporated.. To nie jest w kij dmuchał.. Bank inwestycyjny, który spekuluje na złotówkę.. Raczej bank spekulacyjny.. I polski premier w tym banku.. To wielka kariera dla nauczyciela z Gorzowa Wielkopolskiego.. Do roku 2008 był dyrektorem w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju, ukończył również szkolenie w niemieckim Studium Funduszu Boscha.. Musiał się tam wiele nauczyć.. W roku 2001 napisał książkę pt.: „Pracowitość i uczciwość”. Nie powiem Państwu, co w niej jest, bo książki nie czytałem, i chyba nigdy nie przeczytam, ale sam tytuł jest frapujący.. Pracowitość obok uczciwości.. Uczciwość obok pracowitości.. I to wszystko w Goldman Sachs Group Incorporated- to musi szokować.. A pan Alessio Rastini miał rację.. ”To nie rządy rządzą świtem, ale Goldman Sachs”: I inne tego typu banki doprowadzając świat do ruiny gospodarczej.. No cóż… Jak twierdził zmarły w 1946 roku -John Mayard Keynes, czołowy światowy marksistowski socjalista, twórca teorii interwencjonizmu państwowego: „W odpowiednio długiej perspektywie wszyscy jesteśmy martwi”. …a Stalin wyraził to dosadniej: „Jedyna sprawiedliwość jest na cmentarzu”. Tylko zostaną place i ulice ich imienia.. Żeby ludzkość nie zapomniała.. Postępowa ludzkość! WJR
Strefa euro poszukuje nowych płatników starych długów
1. Im większe kłopoty mają kraje strefy euro, tym coraz częściej w krajach, które są członkami Unii Europejskiej, a do tej strefy nie należą, toczone są dyskusje o tym, czy do niej wchodzić czy też nie. Niezależnie od tego czy i w jakim stopniu w najbliższą środę zostaną rozstrzygnięte bieżące problemy tej strefy takie jak: kolejny pakiet pomocowy dla Grecji i skala umorzenia długu tego kraju, wielkość Europejskiego Funduszu Stabilizacji Finansowej (EFSF) i metody jego powiększenia oraz dokapitalizowanie banków komercyjnych posiadających obligacje krajów mających kłopoty finansowe, wygląda na to, że na długie lata, pogrąży się ona w kryzysie. Na ratowanie takich krajów jak Grecja, Portugalia czy Irlandia środki (a zasadzie gwarancje) zgromadzone w EFSF w wysokości 440 mld euro na razie wystarczą, ale jeżeli trzeba by było pomagać takim krajom jak Hiszpania i Włochy, które mają dług publiczny odpowiednio w wysokości 0,6 bln euro i 2 bln euro to wielkość tego funduszu powinna sięgnąć 2 bln euro.
2.W tej sytuacji w takich krajach jak Czechy czy Węgry mają miejsce poważne debaty czy do takiej unii walutowej, zadłużonej, gdzie ci mniej zamożni mają wspomagać finansowo tych bogatszych, w ogóle aplikować.Premier Czech wręcz sformułował tezę o tym, że strefa euro poszukuje nowych płatników starych długów i że Czesi nie są tak bogaci, aby płacić długi za innych. Premier Neczas jest zapewne pod wrażeniem tego, co stało się u sąsiadów, czyli na Słowacji. Wprawdzie ostatecznie Parlament tego kraju podjął decyzję o zwiększeniu swojego udziału w EFSF z 4,4 mld euro aż do 7,7 mld euro, ale ponieważ za tym rozwiązaniem nie chciała głosować jedna z partii koalicyjnych, najpierw przegłosowano wotum nieufności dla rządu, a dopiero w drugim głosowaniu mniejszościową koalicję poparła opozycyjna partia socjaldemokratyczna. Zaledwie po 1,5 roku rządzenia upadł, więc rząd Ivety Radicowej, na marzec zarządzono przedterminowe wybory, a 5 milionowa Słowacja została obciążona aż 8 mld euro gwarancji dla EFSF, sama będąc jednym z najmniej zamożnych krajów UE. Taka sytuacja budzi najwyższy niepokój w krajach, które maja podobny poziom zamożności, ale są od Słowacji większe i gdyby były członkiem strefy euro musiałyby składać się na pakiety pomocowe w jeszcze większym zakresie przynajmniej po kilkanaście miliardów euro. Stąd wypowiedzi szefów rządów Czech i Węgier mówiące, wprost, że obydwa kraje nie są zainteresowane wejściem do strefy euro w dającej się przewidzieć przyszłości.
3. Niestety w Polsce takiej debaty nie ma. Premier Tusk na kolejnych szczytach UE, potwierdza udział Polski w coraz to nowych koncepcjach, które rzucają na stół Kanclerz Angela Merkel czy Prezydent Nikolas Sarkozy. Mamy tylko szczęście, że większość tych ustaleń przynajmniej na razie nie jest realizowana, bo gdyby było inaczej, mielibyśmy się z pyszna. Tak było z propozycją przystąpienia Polski do paktu Euro plus, choć gołym okiem widać było, że jest ona dla naszego kraju niekorzystna. Niemcy i Francuzi forsowali, bowiem w jego ramach wyrównanie stawek podatku dochodowego od osób prawnych, co oznaczało dla Polski pozbawienie nas jednego z ostatnich atutów konkurencyjnych w postaci niższych stawek tego podatku. Teraz słyszymy o powołaniu „rządu gospodarczego” w UE i natychmiast słyszymy wypowiedź polskiego Premiera, że Polska ten pomysł popiera, a przewodniczący PE Jerzy Buzek wręcz podkreśla, że bez takiego rządu UE nie wyjdzie z kłopotów.
4. Dobrze, więc, że mamy przynajmniej sąsiadów, którzy dbając o swoje narodowe interesy nie pozwalają na przyjęcie w UE rozwiązań, które byłyby dla nich niekorzystne i w tej sytuacji bronią także nasz kraj przed „strzeleniem sobie w kolano”. Co więcej przywódcy tych krajów jasno stawiają tezy, pokazujące czarno na białym, do czego dążą najbardziej rozwinięte kraje UE, nie zważając na skutki forsowanych przez siebie decyzji dla najmniej zamożnych krajów euro? Ciągle mam jednak nadzieję, że także Polacy zatęsknią za tym, aby także nasz rząd pilnował na forum międzynarodowym naszych żywotnych interesów i że coraz częściej będą się o to upominali. Zbigniew Kuźmiuk
O dwóch takich, co ukradli Tuskowi euro... 10 kwietnia 2010 roku ginie ś.p. Prezydent Lech Kaczyński w katastrofie samolotu TU-154M. Znika, zatem przeszkoda, by Donald Tusk mógł wprowadzić Polskę do strefy euro. Jednak zupełnie niespodziewanie – w dniu 28 kwietnia 2010r. Grecja staje się bankrutem, ujawniając mechanizm „przepychania” takich krajów jak Polska - w interesie międzynarodowych spekulantów. A oto zapis nieudanej próby zrobienia z Polaków nędzarzy przez proroka z Kaszub, któremu – niestety – duża część społeczeństwa jeszcze wierzy. W dniu 23 października 2011 roku, polskie „postępowe” media piszą: „Do tej pory każdy rząd mówił o jak najszybszym przyjęciu euro. Gdy jednak wspólnej walucie grozi zagłada, szef resortu finansów jasno mówi, co stanie się z polskim złotym” – piszą, licząc zapewne na ciężką amnezję debilnej części polskiego społeczeństwa. W niedzielę, bowiem minister finansów Jacek Rostowski na konferencji prasowej po szczycie UE w Brukseli dokonał epokowego odkrycia, mówiąc: - Wejście Polski do strefy euro byłoby teraz nieroztropne, gdyż strefa euro potrzebuje gruntownej przebudowy i byłoby nieroztropne wprowadzać się do domu, gdzie stukają, pukają i przenoszą belki" - powiedział Rostowski. Ale trzy lata wcześniej Rostowskiemu nic nie pukało i nie stukało… Ta zmanipulowana informacja o „każdym rządzie” ukrywa prawdę o prawdziwych bohaterach, którzy uchronili Polskę przed tragedią, gdyby Tuskowi i Rostowskiemu udało się przepchnąć Polskę do strefy euro, tak jak to się udało wcześniej Grekom. Tym bohaterem był przede wszystkim ś.p. Prezydent Lech Kaczyński, który z racji swojego urzędu zablokował Tuskowi i Rostowskiemu możliwość wprowadzenia euro na tej samej zasadzie, jak to zrobiła Grecja. Bo Grecja weszła do strefy euro poprzez machinacje finansowe, ukrywające prawdziwy stan finansów państwa. Dlatego moim zdaniem, „prezydent musiał gdzieś polecieć”, by umożliwić Tuskowi realizację jego planów, za którymi ukrywali się międzynarodowi spekulanci. Do realizacji tego planu potrzebny był tylko sprytny księgowy, który swoje umiejętności kreatywnej księgowości ujawnił w 2010 i 2011 roku, okradając przyszłych emerytów z części funduszu OFE i zrzucając na dzieci przyszłych emerytów – bez emerytur, konieczność spłaty gigantycznego zadłużenia – większego niż z okresu epoki Gierka! Dzięki kreatywnej księgowości księgowego rządu Tuska, deficyt budżetowy Polski za 2010 rok nie przekroczył 55%, lecz osiągnął….Dokładnie 54.9%! Cóż za precyzja! Zapewne z podobną precyzją zamknie się 2011 rok, o ile NBP uratuje na koniec roku poziom złotówki…. Jednak to, że do tragedii finansowej w Polsce jeszcze nie doszło - mimo śmierci ś.p. Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010r. - to tylko „zasługa” kryzysu finansowego, który spadł na Europę w dwa tygodnie po tajemniczej katastrofie TU-154M i ujawnił sposób wejścia Grecji do strefy euro - w interesie międzynarodowych spekulantów. Kryzys finansowy, który w różnym stopniu dotknął niemal wszystkie kraje na świecie nie był jednak przyczyną, a jedynie katalizatorem bliskiego bankructwa Grecji. Przez lata budżet tego kraju notował duży deficyt, a kolejne wydatki finansowane były dzięki nowym emisjom obligacji. Prawdziwa sytuacja była od dłuższego czasu ukrywana dzięki kreatywnej księgowości i naginanym statystykom. Ujawnienie rzeczywistego poziomu długu już 10 lat temu najpewniej uniemożliwiłoby wejście Grecji do strefy Euro, a wspólna waluta pomogła Atenom w dalszym rolowaniu długu i to na jeszcze korzystniejszych warunkach. Z chwilą kryzysu finansowego, Grecja stała się niewypłacalna od dnia 28 kwietnia 2010 r., gdyż tego dnia odsetki od greckich obligacji wzrosły o 38 procent…. A o ile wzrosną odsetki od polskich obligacji, gdy obniżony zostanie rating Polski do negatywnego, aż strach myśleć. To będzie prawdziwy rachunek za rządy ekonomicznych idiotów, za który zapłaci społeczeństwo, w tym zwłaszcza tzw. średnia klasa i ludzie biedni. Dodać, bowiem należy, że Tusk usiłował wepchnąć Polskę do strefy euro w okresie kryzysu, który jednak z całą siłą ujawnił się zaraz po tragicznej śmierci ś.p. Lecha Kaczyńskiego… Przypominam, zatem, że już w lutym 2006 roku Prezydent Lech Kaczyński w rozmowie z AFP wyjaśnił, że przeciwny jest szybkiemu wprowadzeniu euro w Polsce, bowiem obawia się, że "wprowadzenie euro dzisiaj wywołałoby w sposób nieunikniony wzrost cen" i obniżenie poziomu życia ludności. Jednak po wyborach w 2007 roku, w połowie września 2008r. nowy premier Donald Tusk zadeklarował, że jego rząd zrobi wszystko, aby do połowy 2011 r. przygotować Polskę do wprowadzenia euro - tak, aby Komisja Europejska mogła jeszcze w tym samym roku podjąć decyzję o wejściu Polski do strefy euro – dodał Tusk. Na deklarację Tuska odpowiedział prezydent Kaczyński oświadczając 29 września 2008r. w Elblągu, że w sprawie wprowadzenia w Polsce waluty euro "musi być referendum". Na konferencji prasowej prezydent powiedział, że rok 2011 jest "całkowicie niewykonalną" datą, jeśli chodzi o wejście Polski do strefy euro, także - w jego przekonaniu - również rok 2012 jest przedwczesny. "Czy euro będzie?" - zastanawiał się Lech Kaczyński. Jego zdaniem, euro będzie w Polsce, jeżeli ten system europejskiej waluty się sprawdzi. W ocenie Lecha Kaczyńskiego, nikt rozsądny nie potrafi dzisiaj wskazać, jaka jest konkretna, optymalna data wprowadzenia w Polsce euro, bo to jest bardzo silnie związane z tym, co się będzie działo na świecie po tym, co się ostatnio zdarzyło w USA. Zmiana waluty narodowej na ponadnarodową jest zmianą fundamentalną, olbrzymią (...) Jest też rezygnacją znacznej części suwerenności, pamiętajmy o tym" - mówił prezydent. Po tej wypowiedzi ś.p. Lecha Kaczyńskiego zaczęła się niewyobrażalna nagonka na Prezydenta i ten cały spektakl pomawiania ś.p. Kaczyńskiego o blokowanie słusznej linii partii i rządu, oraz dorabianie Kaczyńskiemu gęby zacofanego przedstawiciela Ciemnogrodu. Najlepiej wyraził to Sławomir Nowak, szef gabinetu premiera Donalda Tuska twierdząc, że wypowiedzi prezydenta o złotówce, jako gwarancie suwerenności świadczą o XIX-wiecznym postrzeganiu rzeczywistości - My zmierzamy do innego modelu - powiedział w Radiu Zet. Ale to właśnie Tusk wraz ze swoim wiernym dworem, już od września 2008 roku zmierzał do realizacji postępowego modelu katastrofy Państwa, co potwierdził sam Tusk - bawiąc 21 października 2008 r. Szanghaju - gdzie zapowiedział, że „w przyszłym tygodniu przygotowana będzie agenda wprowadzania w Polsce euro”. Tusk zaznaczył przy tym, że nie dopuszcza nawet takiej myśli, aby "ktoś mógł zwątpić w sens ambitnego planu" wprowadzenia w Polsce euro w 2011 roku. Jednak w ten „ambitny plan” dyletanta ekonomicznego nie wierzył ś.p. Lech Kaczyński, blokując Tuskowi realizację tego planu. I jest to tylko jeden powód, dlaczego spoczywa na Wawelu. Bo to ś.p. Lech Kaczyński wraz z bratem Jarosławem ukradli Tuskowi euro, ratując Polskę przed katastrofą… Warto odnotować, że w tej nierównej walce z ekonomicznymi dyletantami, będącymi na pasku międzynarodowych spekulantów i za którymi stały wszystkie postępowe media, piejące z zachwytu nad perspektywą waluty Euro już w 2011 roku, niepodważalną rolę odegrał drugi z braci – Jarosław Kaczyński. To on już we wrzesniu 2008 r. powiedział w Lubaczowie na spotkaniu z mieszkańcami, że jest przeciwny wprowadzeniu euro w ciągu najbliższych kilku lat. Jego zdaniem może to spowodować znaczne pogorszenie sytuacji ekonomicznej Polaków. Zaś w Rzeszowie prezes Kaczyński dodał, że Polska powinna przyjąć wspólną walutę za 15, 20 lat. Zaznaczył, że wprowadzenie euro wiąże się z podwyżkami cen, co, jak podkreślił, miało miejsce we wszystkich krajach przyjmujących europejską walutę. Były premier powiedział też, że szybkie zastąpienie złotówki europejską walutą może być w interesie międzynarodowych spekulantów finansowych, których, jak się wyraził, określa się elegancko "rynkami finansowymi". Reakcją na to „zaściankowe” i wsteczne stanowisko prezesa PIS, była wypowiedź Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, która zagrzmiała: polskich emerytów nie da się zastraszyć, oni przeżyli w życiu tyle trudów, że są bardzo odporni. My ich nie doceniamy, oni chcą być w Europie! Większego kretynizmu, uzasadniającego wejście Polski do strefy Euro nie słyszałem i pewnie już nie usłyszę, gdyż doskonale wtedy wiedziano, że po wprowadzeniu euro, polski emeryt stanie się nędzarzem w Europie, zmuszonym przeżyć kolejne po komunie trudy – w imię „postępu”. Słowa przydupaski Tuska ujawniły całą „głębię” myślenia o Polsce i o Polakach, których Tusk na siłę usiłował „zmodernizować” wraz ze swym kreatywnym księgowym i wepchnąć do upadającej dziś strefy euro. Nie zapominajmy, kto to euro Tuskowi wtedy ukradł, ratując Polskę przed losem Grecji. Nie zapominajmy też, że od chwili, gdy ś.p. Prezydent Kaczyński poleciał do Smoleńska wszystko się w Polsce zmieniło i już Polaków nie uratuje gajowy z Budy Ruskiej, który nie potrafi nawet sklecić jednego zdania bez jednego błędu… Kapitan Nemo – blog