185

09 maja 2010 Od nowiu do pełni... księżyca.. Jak to wyraził się niestrudzony budowniczy Niemiec, człek konsekwentny , zdecydowany i z pewnością nietuzinkowy, Otto von Bismarck:” Nigdy się tyle nie kłamie, jak przed wyborami, w czasie wojny lub po polowaniu”(???). Nie przeszkadzało mu to oczywiście nienawidzić Polaków.. Od zjednoczenia  księstewek pruskich, zjednoczone Niemcy wywołały już trzy wojny , w tym dwie światowe.. Przy pomocy pruskich junkrów, a często przeciw nim. Junkrzy to taka polska szlachta, z której potem narodziła się biurokracja. Nic pożytecznego nie robić, a jedyne co robić to pasożytować i żyć z cudzej pracy, pod – jak najbardziej- szczytnymi hasłami. Każde miło dźwięczące hasło można wymyślić na poczekaniu, a przy pomocy  środków masowej dezinformacji – przekonać masy. Żeby się nie buntowały przeciw kolejnej nałożonej na nią kontrybucji, potrzebnej- rzecz jasna- do sfinansowania potrzeb biurokracji. A te jak wiadomo są nieograniczone, i apetyt- w jej przypadku- bardzo rośnie w miarę jedzenia. Ale to bardzo! Pierwszą ofiarą każdej wojny – jest oczywiście prawda, zdrowego rozsądku -każde wybory demokratyczne, a polowanie??? W demokracji wojna przeciw  ludzkiej świadomości toczona jest bezustannie, a nie tylko  w czasie demokratycznych wyborów i „ święta demokracji”, podczas to którego święta, masy ludowe składają hołd …demokracji. Hołd złożony cnocie przez występek? To nie jest cnota! O co chodziło Bismarckowi z tym polowaniem? Może o to, że każdy z myśliwych przyznaje się do upolowanej zwierzyny, bo każdy chce zabłysnąć w łowczym towarzystwie. A nie  każdy zwierzynę upolował.. Bo zwycięstwo ma wielu ojców- klapa- same sieroty! Natomiast polowanie na „obywateli” przez biurokrację- trwa permanentnie. I biurokracja na razie zwycięża.. Jak długo? Aż  budowany przez nią biurokratyczny ustrój się zawali.. Pod ciężarem własnej głupoty. Tak jak z tym łukiem triumfalnym, który runął na  głowę zwycięzcy.. Gdy dziecko w wypracowaniu napisało, że:” Jeż i jaskółka to zwierzęta, które pomagają rolnikowi  w zjadaniu robaków”- pomyślałem, że dziecku się poprzestawiało, bo nasłuchało się tych ekologicznych bzdur wyssanych z brudnego ekologicznego palca, podszytych kłamstwem i wywracaniem normalnej świadomości człowieka, na świadomość ekologiczną, czyli neopogańską. A tu masz babo ekologiczny placek.. Dziewiętnastego kwietnia bieżącego roku, niejaka pani Małgorzata Górska z Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków , została uhonorowana tzw. ekologicznym Noblem, na który składa się suma 900 000 dolarów(!!!). Podzielona między sześć ekologicznych osób, szerzących neopogaństwo  w różnych częściach świata. Walczących z chrześcijaństwem, gdzie centrum teocentryczne stanowi Pan Bóg ze swoimi dziesięciorgiem przykazań, a nie – ekocentryczne- gdzie  poszczególne części przyrody, ubóstwiane przez lewicowych ekologów pracujących nad zmianą naszej świadomości chrześcijańskiej- jak widać za niemałe pieniądze.. Przyroda stworzona została dla człowieka, a nie przeciw człowiekowi.. I człowiek nie ma obowiązku oddawania jej czci.. Chrześcijanin ma obowiązek czcić swego Boga i nie mieć innych przed nim.. Nie będziesz miał obcych bogów przede mną.. Lewica ekologiczna podsuwa nam  obcych bogów, żeby zmusić nas-  już często ustawowo i demokratycznie do czczenia żab, drzew, ptaków, motyli.. A człowiek w sposób naturalny dba o swoją własność, jeśli jest jego.. A nie wspólna, zbudowana na komunistyczno- kolektywnej świadomości.. W nowym  Kodeksie Pracy, pardon- Karnym będą nowe kary, za” zabójstwa” istot czujących.. Jak tak dalej postęp będzie postępował, doczekamy się kary śmierci dla człowieka za zabicie motyla, a za zabicie człowieka, będzie – powiedzmy- rok w zawieszaniu na … miesiąc(!!!!).. Przywłaszczanie nazw - Lewica ma we krwi. Socjaliści  przechwycili nawet nagrodę Karola Wielkiego(!!!),której nie tak dawno  beneficjentem został pan premier Donald Tusk. Ślub chrześcijański zawarł w obliczu Boga Wszechmogącego dopiero podczas … ostatniej kampanii prezydenckiej i… demokratycznej(????). Wcześniej nie był mu potrzebny- ale tak postanowili  specjaliści od piaru. W demokracji liczy się otumaniony tłum, jego głos, jego emocje, jego odczucia.. I kolor krawata kandydata- rzecz jasna. Ten jest często  najważniejszy. Pan Bóg jest monarchą  i z  ochlaj-kracją nie ma nic wspólnego. Od koloru krawata zależy często nasz demokratyczny los.. Tak było w przypadku kandydata równie demokratycznego jak pan premier Donald Tusk, pana Aleksandra Kwaśniewskiego.. Tyle, że ten ostatni doskonale również  tańczył disco- polo. A Polacy „ to jedna rodzina”- dośpiewywał mu chórek innego kandydata, tym razem z demokratycznego- Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Dzięki swoim magicznym i emocjonalnym sztuczkom mieszczącym się w szerokim pojęciu” wartości demokratycznych”( cokolwiek te wartości miałyby oznaczać), został dwukrotnie prezydentem Polski(!!!). Ile to dobrego demokracja może dla nas zrobić, prawda? Antychrześcijańscy socjaliści wręczają nagrodę imienia Karola Wielkiego, który Europę zjednoczył w duchu chrześcijańskim, ludziom, którzy – jako socjaliści- ze swej natury są wrodzy chrześcijaństwu i robią prawie wszystko przeciw Panu Bogu uchwalając demokratyczne ustawy sprzeczne z naturalnym prawem Bożym.. Karol Wielki pochodził z dynastii Karolingów, był synem Pepina Krótkiego, i wnukiem wielkiego Karola Młota. Gdyby nie  wojska frankijskie Karola Młota, które  pod jego wodzą w roku 732 po narodzeniu Chrystusa rozgromiły pochód Saracenów arabskich z Półwyspu Pirenejskiego pod Poitiers, bylibyśmy dzisiaj prawdopodobnie muzułmanami.. Karol Młot położył wielkie zasługi w połączenie rozbitych królestw :Austrazji, Neustrii, Burgundii i Akwitanii. Wszystko to połączył w Królestwo Franków. Jego wnuk, Karol Wielki, utworzył   państwo karolińskie, a po rozbiciu chanatu Awarskiego, w latach 791-796, koronowany został na cesarza przez papieża Leona III w roku 800 po narodzinach Chrystusa. Był na tyle skromny, że  nie chciał przyjąć korony..

Chanat Awarski zagrażał zarówno Frankom jak i Słowianom.. Ale wracając do tzw. ekologicznego Nobla, przyznawanego przez The Goldman Environmental Fundation. Czy ktoś słyszał, żeby zasłużony dla dynamitu Albert Nobel, w swoich badaniach i twórczym wysiłku odkrycia, wspominał coś o ekologii?? Albo o pokoju??? Nie mogą socjaliści założyć sobie swoich nagród, tylko przywłaszczają cudze.. Zamulając świadomość – ludzkości.. Pani Małgorzata Górska dostała nagrodę, za obronę przyrody pod Augustowem, w Dolinie Rospudy, przeciw tamtejszym ludziom tam zamieszkującym. Chodzi o obwodnicę dla ludzi, gdzie już dawno spełniono wszystkie wydumane ekologiczno- pogańskie normy, a sprawa nadal nie jest załatwiona.. Za blokowanie rozwoju cywilizacyjnego przyznawane są nagrody ekologiczne.. Ekologiczna Nagroda Goldmanów. I to  na naszym terytorium, na którym  nie możemy się sami zarządzić.. Słuchamy obcych ,i nagrody przeciw nam- także odbieramy od obcych.. Sobieski kochał Marysieńkę, ale ciągnęło go do Turków; Dedal potrafił różne rzeczy, więc pewnego dnia żona Minosa urodziła dziecko; a na łące leżała Zosia, a przez jej środek  płynął strumień.. A czy na pewno walutą angielską są funty i penisy????? Oto jest pytanie! Myślę, więc… czasami jestem.. WJR

Co mi mówią, co sam widzę, co czuję Co mi mówią? Że Platforma Obywatelska jest w kampanii wyborczej „»Wycofana«, szanująca ból Jarosława Kaczyńskiego” (Agata Nowakowska w „Gazecie Wyborczej”). Że wyrażane m.in. przez mnie obawy przed jednoczesnym oddaniem wszystkich najwyższych urzędów państwa w ręce PO, co uwolni ją od jakiejkolwiek kontroli opozycji i da Tuskowi władzę, jakiej nie miał w Polsce nikt od czasów Jaruzelskiego, są bezpodstawne. „Wygrana Bronisława Komorowskiego nie będzie oznaczała, że PO ma wszystko. To teza naszych przeciwników. Komorowski nie będzie prezydentem PO, tylko prezydentem wszystkich Polaków” (Sławomir Nowak dla „Faktu”). Że PO to „Polska jasna, optymistyczna”, a PiS to „Polska ciemna”, „pełna zawiści” (tenże Sławomir Nowak w RMF FM) I żebym − przestrzegają życzliwie ludzie, z których większość od zawsze słynie z nieżyczliwości wobec wszystkich spraw, w które wierzę − nie angażował się przypadkiem po stronie Jarosława Kaczyńskiego, bo mu tym zaszkodzę, odstraszając umiarkowanych, centrowych wyborców swym radykalizmem. Ta życzliwa rada, formułowana w ostatnich dniach na wiele sposobów, nie jest kierowana jakoś szczególnie do mnie, ale do wszystkich publicystów etykietowanych jako „prawicowi”. Co sam widzę? Stefana Niesiołowskiego, z nominacji PO wicemarszałka Sejmu, który bezpardonowo przejeżdża się Marcie Kaczyńskiej, atakując ją jako rozwódkę i oskarżając, że jej żałoba po rodzicach musi być nieszczera, skoro w niecały miesiąc po ich pogrzebie włącza się w kampanię wyborczą (nie widziałem, żeby jakkolwiek się w nią włączyła, były tylko spekulacje prasowe, że podobno ma to zrobić).

Kazimierza Kutza, z ramienia PO senatora, równie brutalnie boksującego Elżbietę Jakubiak, oskarżającego Jarosława Kaczyńskiego o „maoizm i leninizm” oraz „obrzydlistwo” wykorzystywania w wyborach żałoby − na tej wyłącznie podstawie, iż podczas jedynego jak dotąd publicznego wystąpienia ubrany był na czarno. Władysława Bartoszewskiego, podsekretarza stanu w kancelarii premiera RP i członka komitetu honorowego kandydata Bronisława Komorowskiego, który za odwoływanie się przez Jarosława Kaczyńskiego do „testamentu brata” nazywa go w austriackiej gazecie „nekrofilem” i powtarza to z pasją, a wzywany do opamiętania brnie, wzbogacając swą ocenę jeszcze o „pedofilię” i „moralną obrzydliwość”. Andrzeja Wajdę, członka komitetu honorowego kandydata Bronisława Komorowskiego, który w gazecie francuskiej zadaje pytanie wedle retorycznego wzorca przećwiczonego ongiś przez Leppera: czy to Lech Kaczyński spowodował katastrofę, zmuszając pilotów do lądowania pomimo mgły i ostrzeżeń rosyjskiej kontroli lotów? Obserwuję też pewną bezradność i brak profesjonalizmu działaczy PiS, nagminnie dających się „wkręcać” zdeklarowanym dziennikarzom prorządowym w rozmowy, w których, cokolwiek powiedzą, muszą wypaść źle. Na przykład, Pawła Kowala, tłumaczącego się Monice Olejnik z filmu Ewy Stankiewicz i z tego, co mówili w nim rozmówcy Pospieszalskiego. Albo Joannę Kluzik-Rostkowską, która, gdy Jacek Żakowski zaczyna wywiad z nią od ataku na wiersz Jarosława Marka Rymkiewicza (za słowa „nie można Polski oddawać złodziejom”) zamiast powiedzieć mu, że nie jest krytykiem literackim, tylko szefową sztabu wyborczego, wdaje się w zapewnienia, że „nie rozumie tego wiersza” i odcina się od poety. Co czuję Czuję, że PO i występujące w jej interesie media establishmentu sięgnęły po metodę, która dała Tuskowi zwycięstwo w debacie przedwyborczej dwa lata temu. Wtedy sekretem zwycięstwa było pousadzanie poza kadrem i zasięgiem mikrofonów facetów, którzy chamskimi obelgami, porykiwaniem i tupaniem skutecznie wyprowadzili Kaczyńskiego z równowagi. Ponieważ wiadomo, że Jarosław Kaczyński nie potrafi sobie poradzić z chamstwem i zwykle nie wytrzymywał, kiedy atakowano brata albo matkę, przeciwnik usiłuje sprowokować go do jakiejkolwiek reakcji, którą usłużni propagandyści mogli by roztrąbić, jak owo nieszczęsne „ZOMO”. Wystarczy, by Kaczyński odciął się jakkolwiek, wdał się w kłótnię, odszczeknął, rzucił bodaj jedno ostre słowo, dalej już pospolite ruszenie salonów będzie wiedziało, co z tym zrobić. Jeśli „rozwódka udająca nieszczerze żałobę” i „nekrofil” nie wystarczą, to w najbliższych dniach spodziewać się należy jakichś kpin z umierającej matki. Wytrzyma, czy da się sprowokować? A w głowie mi dźwięczą słowa Jana Krzysztofa Kelusa: Maturzyści mi mówili Że to mógł wymyślić Haszek Aby słowem „pokój” judzić Aby słowem „pokój” straszyć Ale tego, że można straszyć ludźmi pogrążonymi w modlitwie, żałobnymi zniczami, flagami narodowymi, że można judzić do walki z „demonem polskiego patriotyzmu”, a określenia „prawy Polak” używać jako obelgi − tego i Haszek by wymyślić nie mógł. Pytanie retoryczne, czy Michnik to wymyślił, czy też pracując przez ostatnie dwadzieścia lat, niczym Frankenstein, nad potworem, nie wiedział, co hoduje? PS. Pod powyższym szyldem „Co mi mówią, co sam widzę, co czuję” postanowiłem dzielić się tu na blogu co jakiś czas swymi refleksjami związanymi z wyborami, aż do ich rozstrzygnięcia. Piszę wyłącznie w imieniu własnym i za wszystko, co piszę, odpowiadam wyłącznie ja (niby to oczywiste, ale sytuacja wymaga dokonania tego zastrzeżenia). Rafał A. Ziemkiewicz

Nowa dyscyplina sportu: Strzelanie precyzyjne do ludzi Nowa dyscyplina sportu: Strzelanie precyzyjne do ludzi. Aplauz Gazety Wyborczej. Brytyjski snajper Craig Harrison zastrzelił dwóch talibów z odległości prawie dwóch i pół kilometra. Informację podały światowe agencje prasowe; w Polsce zrobiła to “Gazeta Wyborcza”, z zastrzelenia dwóch osób robiąc rekord świata. Zupełnie jak podczas komentowania zawodów sportowych. “Snajperski rekord” – z entuzjazmem napisał dziennikarz “Wyborczej”, Bartosz Węglarczyk, wyraźnie nie kryjąc satysfakcji, że kapral Harrison ustanowił “rekord świata”, oddając dwa strzały z dystansu 2475 m. Poprzedni rekord należał do Kanadyjczyka, który także w Afganistanie zabił człowieka z odległości 2430 m, o czym również nie omieszkał poinformować Węglarczyk. Może, pomimo lecącego na łeb, na szyję spadku czytelników redakcja “GazWyb”, podkręci rywalizację, fundując okazały puchar następcy Craiga Harrisona? W końcu w Afganistanie znajduje się ich wielu, między nimi “nasi” żołnierze, zaprowadzający w tym kraju “pokój”, a że czynią to przy pomocy kul karabinu – to akurat dla niektórych dobra wiadomość. Przynajmniej Węglarczyk będzie mógł ogłosić kolejny “rekord”. Za Bibula.com Po raz kolejny chylimy czoła przed wyśrubowanymi standardami etyki dziennikarskiej, jakie zaprowadził w polskojęzycznej prasie – przepraszamy za skojarzenia – organ Adama Michnika. – admin.

Marucha

Jak się Kaczyński na obchody wpychał - cd.

27 stycznia Mariusz Handzlik do Radosława Sikorskiego: Szanowny Panie Ministrze. Uprzejmie informuję, że w związku z przypadającą w tym roku 70. rocznicą mordu polskich jeńców wojennych w lesie katyńskim, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Pan Lech Kaczyński planuje oddać hołd ofiarom na Polskim Cmentarzu Wojennym w Katyniu.

23 lutego Andrzej Kremer (MSZ) do Władysława Stasiaka: Szanowny Panie Ministrze. W nawiązaniu do rozmów odbytych z Panem Ministrem w dniu 22 lutego i 12 lutego oraz do pisma (...) pozwolę sobie ponownie potwierdzić Panu Ministrowi, że zgodnie z coroczną tradycją, Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa organizuje, w dniu 10 kwietnia 2010, wyjazd oficjalnej delegacji polskiej na coroczne uroczystości w Katyniu. (...) Mając powyższe na uwadze, zwracam się do Pana Ministra z uprzejmą prośbą o ostateczne potwierdzenie gotowości Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej do uczestniczenia w tych uroczystościach i przewodniczenia delegacji polskiej. Ta korespondencja, opublikowana przed chwilą na stronach Wprost, ostatecznie wyjaśnia sprawę rzekomego "wciskania się" nieproszonego Kaczyńskiego na katyńskie uroczystości. Nie ulega już wątpliwości nie tylko to, że prezydent zaplanował swój wyjazd na długo przedtem zanim Putin zaplanował wyjazd Tuska, ale też że była to delegacja jak najbardziej oficjalna, a o jej przewodniczenie prezydent został poproszony przez MSZ Radka Sikorskiego. Jednoznaczne rozstrzygnięcie tej kwestii rodzi jednak nowe pytania. Dlaczego polska dyplomacja nigdy oficjalnie nie potwierdziła tego, o czym świetnie wiedziała i na co miała  dokumenty, tylko dopuściła do żenującej i upokarzającej głowę państwa, a więc i samo państwo, dyskusji na temat rzekomego wpychania się prezydenta na uroczystości? Czy bierne przysłuchiwanie się kolejnym wypowiedziom poniżającym prezydenta i podważającym zasadność jego wyjazdu do Katynia było zgodne z polską racją stanu? Dlaczego polskie media w tym akurat przypadku zaniechały swoich funkcji kontrolnych i aż do dzisiaj nie sprawdziły jak to naprawdę było i kto w tym gorszącym sporze ma rację? Dlaczego dziennikarze zamiast informować wzięli czynny - świadomy lub nie - udział w kampanii dezinformacji, nie tylko nie prostując ewidentnych jak widać przekłamań, ale także wzmacniając je swoimi komentarzami lub "listami do redakcji"? Dlaczego Tusk przyjął zaproszenie Putina na osobne uroczystości, a jego kancelaria wspólnie z kancelarią Putina uzgodniła ich datę na o trzy dni wcześniejszą niż oficjalne polskie obchody (Centrum Informacyjne Rządu "Datę spotkania Premierów RP i FR w Katyniu/Smoleńsku (7 kwietnia) ustaliły w trybie roboczym kancelarie Szefów obu rządów"), zamiast zaprosić Putina do wzięcia udziału w oficjalnych polskich uroczystościach odbywających się jak co roku 10 kwietnia? Dlaczego politycy Platformy i kibicujące im media (o postkomunistach i licznych użytecznych idiotach bez przydziału nie wspominając) włożyły tyle wysiłku w obniżenie rangi polskich oficjalnych uroczystości, a premier dał się użyć do podniesienia rangi rosyjskich (bo nie wspólnych) uroczystości, zamiast zadbać o odpowiednią rangę, oprawę i gości uroczystości polskich? Jacek Saryusz-Wolski (PO): Nie można wykluczyć tego, że zaproszenie, które wystosował Putin do premiera Tuska to tak naprawdę próba rozegrania polskich władz, zastosowanie polityki "dziel i rządź". Natomiast to jest sprawa tej wagi, w której Polacy nie powinni się dać dzielić i powinni działać wspólnie. Nie zgadzam się ze słowami Sikorskiego. To jest miejsce i dla polskiego premiera i dla polskiego prezydenta. Mogliśmy mieć jedne wspólne obchody, z premierami i prezydentami Polski i Rosji. Mogliśmy mieć od biedy podwójne obchody, jedne z prezydentami Polski i Rosji, drugie z premierami Polski i Rosji. Dzięki wspólnym wysiłkom rosyjskiej i polskiej dyplomacji, mieliśmy jedne oficjalne polskie obchody z prezydentem Polski i jakimś wiceministrem Rosji, poprzedzone oficjalnymi rosyjskimi obchodami, które dla odmiany uświetnił obecnością premier Polski i czołówka partii rządzącej. Putin rozegrał Tuska jak dziecko. Niestety, ponieważ dwa lata temu udało się z dyplomacji pozbyć "dyplomatołków" i teraz stery dzierżą tam same tuzy, z Radkiem Sikorskim na czele, nikt tego nie zauważył. Albo, co gorsza, zauważył ale mu to było na rękę bo im gorzej dla Kaczyńskiego, tym lepiej dla Tuska. Nawet jeśli tak naprawdę gorzej dla Polski, a lepiej tylko dla Putina.Kataryna

Jedni o czołgach z kirem, drudzy o śledztwie Ostatnio widzę coraz więcej wyborów zero-jedynkowych. Zdaję sobie sprawę, że tak wymuszone niejako patrzenie na sprawy polityczne może prowadzić do błędnych wniosków i rozczarowania. Ale wyjścia nie mam, bo stać po środku, szczególnie po ostatnich wydarzeniach, nie zamierzam. Wystarczy obserwować dwóch polityków: Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego oraz liczące się siły medialne. Oto próbka. Agata Nowakowska, "Gazeta Wyborcza":Miliony Polaków współczuje jej po śmierci obydwojga rodziców. Te sympatię sztabowcy PiS próbują przekuć w poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego. (...) "Wycofana", szanująca ból Jarosława Kaczyńskiego Platforma zbierała podpisy pod kandydaturą Bronisława Komorowskiego po rodzinach, znajomych i w biurach poselskich. Żadnych stolików, stoisk z balonikami itp. W tym samym czasie działacze PiS bez oporów szukali poparcia pod kościołami, a w zamian za podpisy rozdawali wyczernione zdjęcia pary prezydenckiej. (...) To, jak szybko PiS zorganizował się do walki wyborczej, budzi respekt. To, że ma ciągotki do chowania się za tarczą żałoby - już nie.

Jacek Hołub, "Gazeta Wyborcza": Czwartek w nocy. Na antenie Radia Maryja szef rozgłośni i poseł PiS Antoni Macierewicz, który po katastrofie pod Smoleńskiem jest stałym komentatorem stacji. - Przy tych wyborach przecież to będą przekręty nie z tej ziemi! - woła o. Rydzyk. - Widzimy przecież: Komorowski, człowiek WSI - ja cytuję pana Szaniawskiego. Pan milczy, nie wiem... [zwracając się do Macierewicza]. W każdym razie ja tu czytam pana profesora Szaniawskiego, który obserwuje to wszystko, zresztą za "Naszym Dziennikiem", jeżeli coś przekręcam, to proszę sobie sprawdzić. Seweryn Blumsztajn, "Gazeta Wyborcza": Jarosław Kaczyński wypominał redaktorom "Gazety" rodziców w KPP, ale o mordowanie w Katyniu jeszcze naszych przodków nie oskarżano. (...) Ja też siedziałem w komunistycznym więzieniu. W 1968 r. komuniści zorganizowali okropną antysemicką nagonkę i siedziałem wtedy w jednej sprawie z Jadwigą Staniszkis. Bywa często, że jestem zażenowany różnymi jej wypowiedziami, ale nigdy jeszcze tak mi za nią nie było wstyd jak teraz. Monika Olejnik, "Gazeta Wyborcza": Ludwik ma piękny życiorys, był współzałożycielem i wiceprezesem naszej partii, także w jego przypadku nie widzę przeszkód, żeby wrócił do PiS" - tak Adam Lipiński na łamach "Gazety Wyborczej" namawia do powrotu Ludwika Dorna. Ciekawe, czy pamięta, że Dorn mówił o Jarosławie Kaczyńskim, że ten przemawia jak nietrzeźwy Kwaśniewski, czy pamięta o słowach Dorna: "niezbędnym przedsięwzięciem jest rozwiązanie przez PiS problemu, jaki obecnie stanowi dla partii jego prezes, pan Jarosław Kaczyński". (...) Kto mówi prawdę o Jarosławie Kaczyńskim - Dorn czy te milion 650 tys. podpisów, które udało się tak szybko zebrać. Żeby Dorn wrócił na łono PiS, musiałby chyba zjeść nakład książki. Pan prezes na niezwykle krótkiej konferencji powiedział nam wczoraj, że Polska zasługuje na to, żeby być silna, sprawiedliwa i dumna. Zobaczyliśmy uśmiechniętego Kaczyńskiego w towarzystwie nie eunuchów, ale dorodnej młodzieży i Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Niestety, nie było szans na pytania i nie wiemy, czy pan prezes zgadza się ze swoimi żołnierzami, którzy w Sejmie narzekali na śledztwo prowadzone przez Rosjan. Żądają, aby gospodarzem śledztwa była Polska. Żołnierze prezesa Kaczyńskiego, czyli panowie Mularczyk, Błaszczak, Zieliński, zapomnieli, że prokuratorem generalnym w Polsce jest Andrzej Seremet, a tegoż to prokuratora wybrał nie kto inny, tylko prezydent Lech Kaczyński. Jeżeli są pretensje do prokuratury, to właśnie tam trzeba je kierować. Daniel Olbrychski w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej": Warto przypomnieć, że spotkanie 7 kwietnia w Katyniu zainicjował premier Putin. Była to piękna uroczystość. Potem pokazano film "Katyń" Andrzeja Wajdy, najpierw na kanale Kultura. Do tego doszła tragedia w Smoleńsku i kolejne gesty Putina. Wzruszenia nie da się zagrać, zwłaszcza jeśli się jest b. pułkownikiem KGB. To było autentyczne. Co my tu mamy? Zatroskanie o psychikę o. Rydzyka, którego "Gazeta Wyborcza" tropi z większą "precyzją" i zaangażowaniem, niż patrzy na ręce rządzącym, chyba, że akurat sprawuje władzę Kaczyński. Dalej piękne porównanie wspaniałego sztabu Komorowskiego, który przy organizacji składania podpisów nie miał baloników, a PiS jedzie czołgiem z kirem. Nic już nie zaskoczy, skoro lider PiS jest dla tej grupy dziennikarzy zły nawet, gdy prawie się nie odzywa i dochodzi do siebie po tragedii. Wypada czekać, aż ktoś obwini Jarosława Kaczyńskiego za tragedię. Blumsztajnowi wstyd jest za prof. Staniszkis, bo ta ostro odpowiedziała groźbą walki na słowa z jątrzącym środowiskiem. W całym wywodzie musiała paść wzmianka o znienawidzonym Kaczyńskim. Monika Olejnik zaś ma za złe Dornowi, że jego formacja popiera lidera PiS w wyborach prezydenckich. Kpi, ironizuje na poziomie własnego talentu dziennikarskiego i myśli, że nikt nie pamięta o jej "krokodylich łzach". W dodatku sugeruje, że Kaczyński maczał palce w jakże skandalicznych żądaniach "żołnierzy PiS", by Polska przejęła śledztwo od Rosji. 

Olbrychski tuliłby się z Putinem nawet dłużej i w zupełnie innej scenerii, niż Tusk. Za całokształt, za to, że jest naszym sąsiadem, za to nawet, że jest KGB-owcem, a jego wzruszenie dlatego autentyczne. Od tego wazeliniarstwa zwiększa się poczucie niesmaku. Nie o to chodzi w pojednaniu, by jeden z drugim aktorem wypowiadali się za naród i totalnie nie zważając na postępy w śledztwie i zaniedbania, już dziękowali. Jak widać, tyle w tym autentyczności, co w przemówieniu Putina nad mogiłą katyńską. Z drugiej zaś strony mamy "Rzeczpospolitą", zaangażowaną, ale w wyjaśnianie przyczyn tragedii. Na pewno wielu ma pretensje do redakcji tej gazety, że miesza się w spór polityczny i stoi bardziej po stronie jednej partii. Niestety, w ostatnim czasie jest to nieuniknione. Widząc zaniedbania ze strony polskiego rządu i prośby po miesiącu ze strony Ministra Sprawiedliwości o zabezpieczenie miejsca katastrofy, w którym nadal znajdują się szczątki ofiar, a także kłótnie Edmunda Klicha z ministrem obrony narodowej, z drugiej zaś - cichego Jarosława Kaczyńskiego - trudno nie punktować tych pierwszych. Wybór zero-jedynkowy jest między Komorowskim a liderem PiS. Mogę stać z boku, nie pójść zagłosować, bo mojego Prezydenta już nie ma, ale wtedy de facto przykładam rękę do zwycięstwa fatalnego kandydata PO, a partia rządząca ma monopol władzy. Z drugiej strony barykady Jarosław Kaczyński, który ujął siłą po stracie brata. Widać, że jemu nie zależy na żyrandolu a misji. Podobna sytuacja jest w mediach - określamy, kto jest bliżej prawdy i faktycznie patrzy na ręce rządzącym - a przede wszystkim - interesuje się śledztwem. Robi to środowisko "Gazety Wyborczej",  wypuszczające wrzutki o śp. Lechu Kaczyńskim podczas lotu do Gruzji z ewidentną sugestią, zajmuje się Rydzykiem i obśmiewa Dorna czy może "Rzeczpospolita", która dotarła do umowy polsko-rosyjskiej z 1993 roku, zlekceważonej przez rząd? Dla mnie wybór dziś jest oczywisty. GW1990

W POLSCE SKANDAL ZA SKANDALEM A DYMISJI BRAK...CZYLI HONORU BRAK Ostatnie doniesienia, że w najlepsze trwa szabrowanie terenów katastrofy pod Smoleńskiem nijak się mają do zapewnień "rządowych", że zrobiono wszystko celem zabezpieczenia miejsca. Minister Kopacz w sejmie wciskała tezę, że na 1 metr przekopano ziemie tragedii zapewniając, że wszystko zostało zabrane(może szukano tylko łusek). Minister Graś i Boni mówią, że różne elementy mogą "wypływać" z bagnistego terenu. Zdaje się, że prawda zaczyna wypływać z tego bagna jakie nas otacza, że całe to śledztwo to fikcja. Śledczym nie jestem ale coś takiego by ludzie wynosili z katastrofy głowy państwa różne elementy, od proporca prezydenckiego po paszporty to urąga podstawowym normom prowadzonego śledztwa. Szkoda tylko, że operator "nie dmuchnął" czarnej skrzynki, którą sfilmował i poczekał z jej ujawnieniem do wyników śledztwa, by potem przekazać je międzynarodowej komisji bo myślę, że takowa powstanie. A tak na marginesie to nawet amatorzy posiadają sprzęt (sondy jakie używają saperzy) który wyszukuje np. przedmioty metalowe i żałosne są te banalne tłumaczenia. Odpowiedzialność? Minister Kopacz już dawno powinna wylecieć za to co się dzieje w służbie zdrowia. Tak samo minister Klich (zawód psycholog), który doprowadził do patologii w silach zbrojnych dopuszczając do takich luk proceduralnych, że w jednej katastrofie ginie najwyższa generalicja. Nie zapominajmy też o innych członkach rządu jak v-ce premier Pawlak ze skandaliczna umową gazową (kiedy wie o wielkich złożach łupków kwarcowych), minister Sikorski za całą działalność na polu zagranicznym w tym słownictwo względem prezydenta L. Kaczyńskiego, nawet ci gdzieś tam schowani w tle jak minister transportu za kłamstwo autostradowe (tych dróg nie będzie na Euro 2012 a zapewniał), minister edukacji za rozwalanie szkolnictwa, minister finansów za zadłużanie i polityczne naciski na NBP (już ustawę chcą zmieniać, by wyciągnąć kasę). Marszałek Komorowski za słownictwo ("jaki prezydent taki zamach"), za to, że chciał bez podstaw impeachment stosować po wyborach, za arogancje (w każdym "przemówieniu" wobec opozycji i nie tylko) i cały szereg dziwnych zdarzeń jakie miały miejsce przy parcelacji mienia wojskowego, zakupu aneksu do raportu WSI, sprawa Szeremietiewa itd. Ten pan "kandydat" obecnie cementuje układ w wojsku wywodzący się z dawnego systemu (gen. Cieniuch to przecież absolwent sowieckich szkół) a skandalem jest już zapowiedz tworzenia nowej ustawy "pod wiek generała" tak, by przyszły emeryt trochę porozkazywał (patrz mianował swoich) przez dalsze kilka lat. A przecież mamy zdolną kadrę młodych dowódców nie skażonych sowieckim szkolnictwem. Proszę wiec, by stworzono ustawę pod mój wiek abym np. pływał w dobrobycie... Przyglądając się temu co w Polsce się wyprawia to na uwagę zasługuje też sytuacja w PKP. Niewiadomo czemu podzielono ten narodowy skarb (oczywiście wcześniej doprowadzając go do ruiny - kto za to odpowiada?) tak, że pojawiły się spółki i spółeczki - a to jedna od wagonu, druga od parowozu, trzecia co szybciej jedzie a czwarta ma tory lub trakcje, piąta sprzedaje bilety a szósta ma dworce. Świetny pomysł i jaki tani - w każdej jest teraz prezes (sorry manager) który liczy ile zarobić (oczywiście prywatnie) na sprzedaży "udziałów". Szkoda tylko, że nikt nie zwrócił się do mnie bo może bym kupił jeden lub dwa semafory i kasowałbym za przejazd pod nimi - a jak by nie płacili to bym włączył czerwone światło i basta. Czekałbym na tych co zapłacą - z Niemiec, Francji, Chin a może z Rosji (chyba tutaj nie mógłbym dać czerwonego światła bo pewnie umowa zawierałaby klauzule, że ONI musza na różowym bo chodzi o pojednanie rosyjsko-niemieckie). Bo nasze pojednanie porównywalne jest do czterech liter zaczynających się na „D... z batem” (tyt. zaczerpnięty z Gazety Polskiej - odsyłam do czytania). Mógłbym też kupić windę, którą zjeżdzają górnicy do kopalni, albo wieże kontrolną lotów. Nie głupim i chyba najlepszym pomysłem byłoby zakupić klucze do archiwum rzeczy niejawnych. Dzisiaj mamy "zielona wyspę" z całym dobytkiem którym straszono za rządów PiS-u. A to że zdrożeje żywność, paliwo będzie po 5 zł za 1 litr, że będzie krach na giełdzie i rynku, że przedsiębiorcy będą likwidować miejsca pracy itd. To straszenie wtedy to chyba była linia programowa PO bo dziś zgadza się to do joty.

Odświeżyć własnego ducha Zalecam przestać oglądać TVN w różnych odmianach, Polsatu też oraz Superstacji która jest agendą Gazety Wyborczej (własność Agory) - tak dla odświeżenia własnego ducha, a przy okazji zobaczycie państwo, iż po za trudno dostępnym Trwam nie da się tv w ogóle oglądać (no może po za misją specjalną, programami Jana Pospieszalskiego i B. Wildsteina). W tv królują te same "autorytety" słusznie nazwane kiedyś "łże elity", aplikuje się nam fałszywe sondaże, pokazuje pana Komorowskiego na każdym kroku (niedługo będzie transmisja na żywo jak udał się do...) a Rada Etyki Mediów będzie się zastanawiała dlaczego transmisja nie pokazała "drugiej strony" tej poprawnej politycznie oczywiście, czemu będzie winny dziennikarz. I tak na myśl mi przychodzi co by się działo w mediach gdyby PiS był przy władzy a samolot wypełniony byłby ekipą rządząca z komitetem honorowym p. Komorowskiego oraz gen. Jaruzelskim lecący na paradę wojskowa do Moskwy. Pewnie jak mawiał p. Komorowski w Malezji, by o tym pisano, w Niemczech zrobiono by bojkot używania kartofli a Sarkozy uczyłby się chodzenia na szczudłach, by nie być „małym prezydentem”. Mam nadzieje, że kumple Niesiołowskiego, Czumy, Palikota itd. łącznie z lokalnymi "działaczami sobie - siakami". podczas najbliższych wyborów odejdą w zapomnienie tak jak Unia Wolności (dziś skupiona wokoło komitetu honorowego p. Komorowskiego), oraz skupieni przy SLD itp. lewicy (Millery, Olechowskie, Cimoszewicze) gdyż już najwyższy czas zacząć odbudowywać Polskę w całym tego słowa znaczeniu - Obywatelską Polskę. Naród nie zasługuje na taka poniewierkę, by uczciwy błąkał się na marginesie we własnym kraju lub "na zmywaku" w Londynie - a inni wyjeżdżali na Florydę grać w golfa. Dość tego! Piotr Zarębski

Hucpa: Zalegająca w płatnościami koszerna fabryka zaskarżyła miasto W stylu charakterystycznym dla wielu organizatorów podejrzanych przedsięwzięć – czyli obronę przez atak – właściciele firmy Tuborburg LLC z miejsowości Ogdensburg w stanie Nowy Jork, bracia Menachem i Scheuer Bistritzky zaskarżyli władze miejskie o “niesprawiedliwe warunki pobierania opłat za wodę i ścieki oraz za nie dostarczenie dokumentacji potrzebnej do sfinalizowania umowy o kupnie własności.” Fabryka braci Bistritzkich produkuje koszerne przetwory mleczne i funkcjonuje pod tą własnością od dwóch lat, kiedy to poprzedni żydowscy właściciele – firma Ahava Food Corp. z siedzibą w Kalifornii – nie uiszczając opłat za wodę i za dzierżawę (którą zalegali na sumę 700 tysięcy dolarów), decyzją sądu utracili własność. Nowi właściciele wydają się cierpieć na podobną nieudolność płacenia za pobieraną wodę i przestrzeganie umowy, zalegając już miastu na sumę ponad 160 tysięcy dolarów. Warunki umowy miasta z nowymi właścicielami były proste: fabryka zgodziła się na zapłacenie 125 tysięcy dolarów pierwszej wpłaty, 13 rat miesięcznych po 12 tysięcy dolarów i końcową wpłatę w wysokości 900 tysięcy dolarów. Niestety, nowy właściciel po raz kolejny nie wpłacił na czas kolejnej raty – powiedział Arthur J. Sciorra z urzędu miejskiego, co stanowi podstawę do przejęcia fabryki przez władze. Firma po otrzymaniu ostrzeżenia o możliwości przejęcia i zbliżającej się daty wpłacenia ostatniej pokaźnej sumy, przystąpiła do akcji. Najpierw stwierdziła, że władze nie dostarczyły wymagających dokumentów koniecznych do sfinalizowania umowy o kupnie, co jednak nie ma nic do rzeczy z kolejnymi zaniedbaniami wpłat miesięcznych, a potem prawnicy firmy doszli do wniosku, że najlepiej jest po prostu zaskarżyć władze miejskie, co też skwapliwie uczyniono.  Wniesiono zatem do sądu pozew przeciwko miastu Ogdensburg o odszkodowanie w wysokości 11 milionów dolarów.

W ten sprytny sposób, nie płacąc rat, nie dotrzymując umów, można – przy przychylności sądów i elekwencji prawników – stać się właścicielem i na dodatek otrzymać “odszkodowanie” dziesięciokrotnie przekraczające wartość fabryki. Cała nadzieja w niezależności sądów i nieprzekupności sędziów. VVon! czyli rozpędzeni w różnych krajach za3majcie się!
Maj 201 Pierwsze ofiary ocieplenia Jak podaje specjalna komisja Ministerstwa Zdrowia na terenie naszego kraju pojawiły się pierwsze przypadki oparzeń spowodowanych nagłym, radykalnym ociepleniem stosunków polsko – rosyjskich. Sytuacja może się drastycznie pogorszyć po, zapowiadanej na 9 maja, akcji zapalania zniczy na grobach żołnierzy sowieckich. Komisja apeluje o spokój i rozwagę w dawkowaniu ocieplenia. „Jeśli tak dalej pójdzie będzie można mówić o epidemii. Zaapelowałam już do swoich kolegów z Ministerstwa Spraw Zagranicznych aby spowodowali coś, co chociaż na chwilę, oziębiłoby nasze relacje ze wschodnim sąsiadem” powiedziała szefowa resortu zdrowia Ewa Kopacz. Rzecznik MSZ stwierdził, że resort kierowany przez Radosława Sikorskiego pozytywnie odpowiedział na apel min. Kopacz i w celu postulowanego oziębienia odmawia przyjęcia od strony rosyjskiej czarnych skrzynek z rozbitego Tupolewa, zwalając całą winę na, Bogu ducha winnych, rosyjskich śledczych. „Będziemy również świadomie rozwalać ewentualne ogrodzenia stawiane przez Rosjan w miejscu smoleńskiej katastrofy, aby odkrywane tam przedmioty należące do ofiar mogły być nadal rozkradane przez miejscową ludność” dodaje rzecznik.

Bronisław Komorowski zakłada antykwariat P.o. prezydenta RP, marszałek Komorowski otrzymał od prezydenta Miedwiediewa 67 tomów akt ze śledztwa katyńskiego. Kancelaria marszałka już przygotowuje specjalne certyfikaty, które wydawać będzie historykom chcącym zapoznać się z ich zawartością. Wiadomo, że zakaz wglądu do akt obejmie etatowych pracowników IPN oraz dziennikarzy niektórych mediów (m in. Naszego Dziennika i Rzeczpospolitej). Tymczasem to nie koniec szczęśliwych informacji dotyczących uzyskiwania przez Komorowskiego ważnych i nieznanych dotąd dokumentów i innych cennych przedmiotów. Następna wizyta marszałka sejmu obejmuje Sztokholm, gdzie Komorowski otrzyma egzemplarz pierwszego wydania „O obrotach sfer niebieskich” Mikołaja Kopernika. W Waszyngtonie z kolei dostanie oryginał „Deklaracji Niepodległości” a w Sevres pod Paryżem odbierze wzorzec metra. Lech Wałęsa zapowiedział przekazanie Komorowskiemu wszystkich dokumentów dotyczących agenta o pseudonimie „Bolek”, które swego czasu „wypożyczył” z UOP – u. Do kancelarii dzwonił również anonimowy osobnik gotowy pośredniczyć w operacji przekazania marszałkowi Komorowskiemu Bursztynowej Komnaty. „Bronisław Komorowski ma po prostu szczęśliwą rękę do podarunków” podsumował sprawę dr Andrzej Krzysztof Kunert, przyszły kierownik marszałkowskiego antykwariatu.

Nowy Prymas nie będzie grał. Nowym Prymasem Polski zostanie arcybiskup Józef Kowalczyk. W wywiadzie dla telewizyjnej Panoramy, stwierdził, że „nie będzie grał roli ojca narodu”. Były pułkownik Służby Bezpieczeństwa Walerian Molibden podkreśla, że zapewnienia abpa Kowalczyka są szczera prawdą. „Rzeczywiście JE ks. abp nie będzie grał roli ojca narodu. W resorcie przygotowaliśmy dla niego dawno temu zupełnie inną rolę. Już wyciągamy z archiwów gotowy scenariusz” – podkreślił pułkownik Molibden.

„Lista Żakowskiego” budzi kontrowersje Od kilku tygodni dostępna jest w internecie lista katalogowa pracowników i współpracowników Instytutu Pamięci Narodowej zwana „listą Żakowskiego”. Publicysta „Polityki” skopiował ją nielegalnie w czytelni IPN w Warszawie a następnie zamieścił w sieci. Kilku profesorów, których nazwiska znalazły się na liście, zamieściło na łamach prasy list protestacyjny, potępiając poczynania Żakowskiego. W piśmie tym zwrócono uwagę na to, że na tzw. liście znajdują się zarówno pracownicy Instytutu jak i osoby, które tylko korzystały z warszawskiej czytelni IPN, przeglądając akta, które są w posiadaniu tej placówki, ale nie utożsamiając się z jej dotychczasowymi działaniami. Zamieszczenie przez Żakowskiego listy w internecie poparli: redaktor Adam Michnik oraz abp Józef Życiński.

Katyń 1940 Jak poinformowały rosyjskie media Służba Wywiadu Zagranicznego Federacji Rosyjskiej, w ramach ocieplania stosunków polsko – rosyjskich, przygotowuje scenariusz rekonstrukcji historycznej (z elementami inscenizacji) rozstrzelania polskich oficerów w Katyniu podczas II wojny światowej. Ambasador Grynin przekazał już specjalne zaproszenie na rekonstrukcję dla Jarosława Kaczyńskiego i całego klubu parlamentarnego PiS. Strona rosyjska proponuje posłom PiS – u czynne uczestnictwo w przygotowywanym przedstawieniu i prosi o podanie dokładnych rozmiarów, aby zdążyć na czas z uszyciem odpowiednich mundurów, w których goście z Polski mieliby wystąpić w przyszłym roku w Katyniu.

Trybunał w Strasburgu wyrokuje! Potomkowie mieszkańców Sodomy i Gomory przeżywają chwile tryumfu. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu nakazał wszystkim wydawcom Biblii wykreślenie z jej kart fragmentów naruszających dobre imię mieszkańców dwu wymienionych miast. „To niedopuszczalne aby w XXI wieku publikowano oszczerstwa o postępowych, wyprzedzających swoją epokę upodobaniach seksualnych starożytnych Sodomitów” – czytamy  w oświadczeniu Trybunału. Potomkowie Judasza Iskarioty zapowiadają złożenie przed europejskimi sądami podobnych pozwów, mających oczyścić dobre imię szlachetnego apostoła.

Radosław Sikorski trenuje Minister Radosław Sikorski ostrzega stronę niemiecką, że jeśli nie dotrzyma ona obietnicy umieszczenia fragmentu gazociągu północnego pod dnem Bałtyku, aby nie zakłócał on żeglugi do portu w Świnoujściu, to on sam osobiście „wkopie 20 kilometrów gazowej rury”. W tym celu szef MSZ już od tygodni intensywnie trenuje nurkowanie oraz pobiera nauki operowania łopatą przy budowie stadionu narodowego.

Koniec problemów ze Steinbach! Rzecznik polskiego MSZ ogłosił kolejny sukces polskiej dyplomacji. Od maja br. skończą się nasze kłopoty z szefową Związku Wypędzonych Eriką Steinbach. „Nazwisko tej Pani już nigdy nie zakłóci naszych relacji z Niemcami. Dokładnie 1 maja 2010 r. Erika Steinbach zmienia nazwisko na Steinbuch! To wspaniałe zwycięstwo!” – dodaje rozentuzjazmowany prof. Bartoszewski. VVon! jest częścią kwartalnika Powiernictwa Polskiego Łukasz Kołak

Kaczyński przejmujący Jarosław Kaczyński skierował słowo do Rosjan. Podziękował im za gesty pojednania po 10 kwietnia, wspomniał o ofiarach stalinowskiego reżimu również ze strony rosyjskiej. Nie epatował zapalaniem zniczy nad grobami żołnierzy radzieckich, sztucznymi elementami pojednania na siłę. Lider PiS wypadł w przemówieniu naprawdę dobrze. Jeśli dalej nie będzie popełniał błędów i utrzyma wizerunek męża stanu - może wygrać w cuglach z Komorowskim. Przede wszystkim doskonały jest sam pomysł skierowania słowa do Rosjan, bez żadnej przesady. W obliczu parady w Moskwie i udziału w nich Komorowskiego, Kaczyński zwróci nim swoją uwagę. Oddziałuje też na prawicowy elektorat - kandydat PO obok Jaruzelskiego w Moskwie uczestniczą w obchodach zwycięstwa nad faszyzmem, co z kolei przyniosło Polsce straszliwą okupację, a lider PiS przygotował oddzielne słowo. 

Widać, że Kaczyński schudł, tragedia zostawiła na nim piętno. Poruszające jest nawiązanie do zmarłego, ukochanego brata, który wziąłby dziś udział w uroczystościach. W jego orędziu nie mogło zabraknąć mocnego nawiązania do Katynia. Z jednej strony ogromna tragedia, z którą się zmaga, z drugiej zaś emanuje siła.  Jeżeli kampania będzie miała nadal taki przebieg, kto wie, jak się zakończy walka o prezydenturę.   

Bukowski o Dniu Zwycięstwa: Rosja niczego nie wygrała My oswobodziliśmy cały świat od Hitlera – tak zbudowany jest ten mit. A fakt, że sami stworzyli Hitlera, uzbroili i pchnęli ku wojnie? O tym się nie wspomina - mówi rosyjski dysydent Władimir Bukowski. Fronda.pl: Dlaczego data 9 maja i w ogóle „wielka wojna ojczyźniana” są tak ważne dla tożsamości współczesnych Rosjan?

Władimir Bukowski*: Ta wojna była ostatnim wielkim wydarzeniem, z którym system sowiecki dał sobie radę i zwyciężył. Moralnie i emocjonalnie służy ludziom jako usprawiedliwienie wszystkich nieszczęść i cierpień, których doznali w dziesięcioleciach przed- i powojennych. To jedyne osiągnięcie, którego się nie wstydzą. Choć tak naprawdę jest się czego wstydzić. To wszystko nie było takie proste. Jednak dla wielu ludzi to jasny epizod: napadnięto na nas, a my zwyciężyliśmy, uwolniliśmy cały świat od Hitlera. Tak im to podsuwano i tak to zapamiętali: że dziś można się tym chlubić. Oczywiście szeroko wykorzystuje się do tego propagandę. Gdyby jej nie było, ludzie inaczej patrzyliby na te wydarzenia. Jednak jako że jeszcze za Breżniewa stosowano ostrą propagandę, a to był jeden z jej głównych elementów, to taka pozostała świadomość, przynajmniej starszego pokolenia.

A czego Rosjanie powinni się wstydzić? My oswobodziliśmy cały świat od Hitlera – tak zbudowany jest ten mit. A fakt, że sami stworzyli Hitlera, uzbroili go i pchnęli ku wojnie? O tym się nie wspomina. O tym większość nie wie i wiedzieć nie chce. Ważne, że zwyciężyliśmy. Z ogromnymi stratami, po bohatersku.

Gdy spojrzy się na twórczość takich ludzi jak Sołżenicyn i Okudżawa, którzy nigdy nie byli komunistami, widać, że mit wielkiej wojny ojczyźnianej był ważny także dla nich. Okudżawa trafił na front jako ochotnik w wieku 18 lat. Sołżenicyn też walczył na wojnie. Dla nich to było wielkie wydarzenie, a później pozostało odczucie uczestniczenia w ogromnym wydarzeniu w historii świata. Oczywiście, żaden z nich nigdy nie powiedział, że oswobodziliśmy świat od Hitlera. Obaj doskonale zdawali sobie sprawę, że w miejsce Hitlera przynieśli inną tyranię, inny system totalitarny. Co innego ludzie prości. Człowiek szuka w swoim życiu czegoś pozytywnego. Zwycięstwo nad nazizmem to było osiągnięcie. Takie rzeczy łatwo wbić do głowy ludziom, którzy od stu lat nie mają powodu do chluby, których życie jest nieszczęśliwe.

A może to święto powinno być ważne dla zwykłych Rosjan? Przecież bronili swoich domów przed najeźdźcą. Tak to postrzega wielu ludzi, którzy nie zastanawiają się nad przyczynami tej wojny, nad celami dowództwa. Dla nich była to wojna obronna. I faktycznie, Hitler napadł, a oni się bronili. W mojej rodzinie prawie wszyscy byli na froncie. Ojciec i ciotka, która była ochotniczką ze szkoły medycznej. Cała szkoła poszła na wojnę. Oczywiście ich stosunek do tego wszystkiego był jednoznaczny. Nie wiedzieli o żadnych działaniach zakulisowych. O czym rozmawiał Hitler ze Stalinem i Ribbentrop z Mołotowem. Nigdzie o tym wówczas nie pisano. A teraz byłoby to trudniej utrzymać w tajemnicy. O wiele więcej wiadomo. Informacje o latach przedwojennych, o manewrach Stalina z Hitlerem są jawne. Ci, którzy nie przyjęli tej informacji, nie chcą jej przyjąć, nie szukają jej. To eskapizm. Oni uciekają do tej legendy od rzeczywistości. Są oczywiście ludzie słabo wykształceni, którzy nie są w stanie przeczytać materiałów źródłowych i badań. Dla nich wygląda to tak, jak im wmówiono. A każdy myślący człowiek z łatwością znajdzie wszystkie szczegóły o przygotowaniach Stalina do wojny światowej, polityce wobec Niemiec. Wszystko to jest dostępne.

Nie przybędą przywódcy Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii? Jak Pan myśli, dlaczego? Nie znam przyczyn ich nieobecności, bo nie składali wyjaśnień. Wydaje mi się, że sytuacja jest dla nich zbyt niejasna, żeby się na to decydować. Pozostają kwestie sporne o dniu zwycięstwa i jego rezultatach. Zachód nie jest też gotów w całości uznać we współczesnej Rosji, kontynuatorce ZSRS, pełnoprawnego zwycięzcy. To skomplikowane z punktu widzenia historii. II wojnę światową zaczynali razem Hitler i Stalin, dlatego trudno postawić Związek Radziecki na równi z Zachodem. Pytanie o wygranych pozostaje niejednoznaczne. Rosja niczego nie wygrała, tylko przegrała. Żołnierze wierzyli, że po wojnie wszystko zmieni się na lepsze, skończą się represje, a w kraju będzie można żyć normalnie. Zamiast tego po wojnie nadeszła kolejna fala represji, miliony ludzi zesłano do łagrów, w tym wszystkich więźniów i wielu walczących na froncie. Po wojnie w Rosji się nie poprawiło, tylko pogorszyło.

Czy p.o. prezydenta Bronisław Komorowski zdecydował słusznie przyjmując zaproszenie do Moskwy? To trudne pytanie. Nie wiem. Ja bym tego nie zrobił, ale on ma własną politykę, należy do określonej grupy politycznej. Ja bym tego nie robił, bo tak naprawdę żadnego zwycięstwa nie było. Bo niby czyje to zwycięstwo? Nie było zwycięstwem narodu rosyjskiego ani narodu ukraińskiego, a już na pewno nie narodu polskiego. W wyniku tego zwycięstwa kraj prawie 50 lat właściwie pozostawał pod okupacją. W ten dzień nie mają czego świętować ani Rosjanie, ani Polacy, ani Ukraińcy, ani Bałtowie.

Co może wyniknąć z tej decyzji? Polityka polskiego rządu nakierowana jest obecnie na poprawę stosunków z Rosją. Polacy czynią takie starania od momentu dojścia do władzy premiera Donalda Tuska. Stąd wspólna ceremonia w Katyniu. Stąd i ten nieszczęśliwy wypadek, w którym zginęło z prezydentem całe jego otoczenie. To polityka nakierowana na znalezienie rozwiązania tego problemu, które mogłyby przyjąć obie strony. Nie jestem zwolennikiem takiego podejścia. Jestem człowiekiem prostym i na świat patrzę prosto. W Katyniu mamy do czynienia ze zbrodnią, masowym zabójstwem. Zabójców należy skazać, ofiary zrekompensować.

W piątkowym wywiadzie dla „Izwiestii” prezydent Miedwiediew właśnie o tym mówił, że trzeba ukarać przestępców, otworzyć archiwa, a o Katyniu, że to „mroczna karta, w której nie było prawdy”. Może to pierwsze sukcesy polityki polskiego rządu? Na razie słyszymy tylko słowa. Nie idą za nimi czyny. Archiwa pozostają zamknięte. Nawet te, które otwarto w 1992 roku. Próby uczciwego opowiedzenia o własnej przeszłości, ujawnienia wszystkich brudnych tajemnic i zbrodni... takiej próby faktycznie nie ma. Jeśli będziemy o czymś mówić, to nie znaczy, że to się stanie. Byłym tylko rad, gdyby rosyjskie władze dziś zdecydowały się wreszcie zmierzyć się z przeszłością, ujawnić wszystkie brudne tajemnice, pokazać je światu, uznać winę systemu sowieckiego w tych zbrodniach. Mówię o tym od 20 lat. Że należy osądzić komunizm jako zbrodniczy system, tak jak osądzono nazizm, jako zbrodnię przeciwko ludzkości. Jeśli władze na to pójdą, to świetnie. Jednak wątpię, czy posuną się tak daleko. Obecnie muszą załatać stosunki z Polską, pojednać się, żeby nikt niczego od nikogo nie żądał. A dalej według mnie iść nie chcą. Obecny reżym zasadza się na kontynuacji reżymu sowieckiego, a nawet na jego restauracji, na ile jest to możliwe. Stąd agresja wobec sąsiadów, próba przywrócenia sowieckiej sfery wpływów. Stąd ucisk wewnętrzny, wprowadzenie cenzury, kontrola mediów. Czy teraz władze odwrócą się o 180 stopni, zaczną demontować ten system? Kilka lat temu Putin powiedział, że załamanie się ZSRS było największą geopolityczną katastrofą XX wieku.

5 lat temu z podobnego zaproszenia do Moskwy skorzystał ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Posadzono go w 3. rzędzie, skąd wysłuchał mowy, w której nawet nie wymieniono Polaków jako walczących po stronie aliantów. Tym razem, po tych wszystkich wydarzeniach, Rosja będzie zachowywać się bardziej uprzejmie. Wspomniana zostanie rola Polaków, a Komorowski nie będzie siedział w ostatnim rzędzie. To jednak niewiele znaczy, to zwyczajny protokół. A prawdziwe pytanie jest o to, czy reżym będzie się zmieniał? Na razie brak oznak, żeby miał zmieniać się na lepsze, poważnie zmierzyć się z własną historią. Minęło 65 lat od tego zwycięstwa, a nam opowiada się różne gadki o pojednaniu z Polską, a w tym samym czasie w wielu prowincjonalnych miastach Rosji stawia się pomniki Stalina. Tego nie ma w wiadomościach. Znaczy, że kraj nie chce się zmierzyć ze swoją historią.

Ale podobno w Moskwie portrety Stalina jednak nie zawisną. Może to pierwszy krok w stronę odkłamania historii Związku Sowieckiego? Daj Bóg. Będę szczęśliwy, jeżeli to pierwszy krok i za nim pójdą następne. Jednak do tej pory nie mogę zrozumieć, dlaczego w ogóle pojawił się pomysł, by wieszać portrety Stalina. Dobrze, że został zablokowany. Może wynika to z bieżącej koniunktury. Ale że taki pomysł w ogóle poważnie rozważano i pozwolono rozwiesić w Moskwie portrety Stalina, samo to wydaje się zdumiewające i świadczy o stanie społeczeństwa.

Patriarcha Moskwy Cyryl powiedział, że zwycięstwo jest dziełem narodu, a nie Stalina. To samo powtórzył w piątek prezydent Miedwiediew. Czy te wypowiedzi mogą być przełomowe? To samo jako pierwszy powiedział sam Stalin. To jego słynna fraza. Wszyscy winniśmy wdzięczność narodowi, bo to on pobił wroga, a nie my.

No proszę, czyli nadal wszyscy mówią Stalinem. Może o tym nie wiedzą, nie chcę tego oceniać. W każdym razie nic przełomowego w tych słowach nie widzę. Rozmawiał Michał Jasiński

Władimir Bukowski (1942) - rosyjski dysydent, pisarz i działacz polityczny mieszkający w Cambridge. 12 lat spędził w sowieckich więzieniach, obozach pracy i zakładach psychiatrycznych. Przeciwnik Unii Europejskiej. Autor książek m.in. "I powraca wiatr", "Moskiewski proces", "Listy rosyjskiego podróżnika".

Marzenia, świeczki i ogarek W kampanii prezydenckiej początek ostrego startu. 6 maja o godzinie 24.00 upłynął termin złożenia przez komitety wyborcze co najmniej 100 tysięcy podpisów, co jest warunkiem zarejestrowania kandydata przez Państwową Komisję Wyborczą ze wszystkimi tego konsekwencjami, zwłaszcza – przydziałem darmowego czasu antenowego w państwowej telewizji i radiu – co dla wielu kandydatów może być celem samym w sobie. Na trzy godziny przed upływem terminu wiadomo, że podpisy złożył Waldemar Pawlak, Grzegorz Napieralski, Andrzej Olechowski, Marek Jurek i niektórzy mniej znani kandydaci, zaś sensacją dnia stało się dostarczenie rekordowej liczby około 1700 tysięcy podpisów przez sztab wyborczy Jarosława Kaczyńskiego, który w ten sposób ponad dwukrotnie przebił sztab wyborczy Bronisława Komorowskiego, legitymujący się jedynie 700 tysiącami podpisów. Prawnego znaczenia nie ma to oczywiście żadnego, natomiast pokazuje kilka rzeczy jednocześnie. Po pierwsze – sprawność sztabu wyborczego Jarosława Kaczyńskiego, a także – jego politycznego zaplecza. Po drugie – potwierdza przypuszczenia, że wahadło sympatii opinii publicznej wychyliło się wyraźnie w stronę Jarosława Kaczyńskiego, który w związku z tym – po trzecie – ma szanse na przejście do drugiej tury z Bronisławem Komorowskim. A w drugiej turze – na czyje głosy może liczyć Jarosław Kaczyński, a na czyje – Bronisław Komorowski? Jarosław Kaczyński może liczyć na głosy, które w pierwszej turze zbierze Marek Jurek oraz część głosów zebranych przez Waldemara Pawlaka. Wprawdzie PSL jest w koalicji z Platformą Obywatelską, ale nie jest tajemnicą, iż ta koalicja jest małżeństwem z rozsądku i to w dodatku takim, w którym tzw. „ciche dni” zdarzają się dość często. Ale może też zebrać głosy tych wyborców, którzy niezależnie od sympatii partyjnych uważają, iż niebezpieczne byłoby oddanie Platformie Obywatelskiej pełnej kontroli nad państwem – co nastąpiłoby w przypadku zwycięstwa Bronisława Komorowskiego. Oczywiście ta pełna kontrola PO to tylko taki skrót myślowy; pełną kontrolę nad państwem polskim sprawują tajne służby, dobrze, jeśli tylko tubylcze – ale nie wszyscy wyborcy w takie spiskowe teorie wierzą, zwłaszcza, że „Gazeta Wyborcza” i powtarzający za nią Salon każdego wyznawcę spiskowej teorii uważa nie tylko za oszołoma i łajdaka, ale ostatnio, za sprawą gorliwości Jego Ekscelencji – nawet za grzesznika. A skoro nie wierzą, to mogą myśleć, że w przypadku zwycięstwa Bronisława Komorowskiego Platforma Obywatelska stanie się dyktatorem Polski, podobnie jak kiedyś PZPR – a taka ewentualność może skłonić ich do poparcia mniejszego zła, to znaczy – powierzenia urzędu prezydenckiego przedstawicielowi innej opcji. Bo Bronisław Komorowski może liczyć na głosy wyborców Andrzeja Olechowskiego i Grzegorza Napieralskiego. Warto jednak zwrócić uwagę, iż zbyt ostentacyjne poparcie SLD dla Bronisława Komorowskiego w II turze może w oczach części wyborców być dla niego pocałunkiem Almanzora. Wprawdzie smoleńska katastrofa połączyła obóz zdrady i zaprzaństwa z obozem płomiennych obrońców interesu narodowego braterstwem przelanej krwi – a w każdym razie w tym kierunku zmierzały przemyślenia pana posła Ryszarda Kalisza – ale nie wszyscy zaraz muszą się tym nastrojom poddawać i po staremu myśleć, że co komuna, to komuna. W każdym razie wybory będą miały charakter plebiscytu między Jasnogrodem, a Ciemnogrodem – i w tym właśnie kierunku zmierza linia propagandowa razwiedki, Salonu i „Gazety Wyborczej”. Chociaż wybory tubylczego prezydenta przedstawiane są jako najważniejsze polityczne wydarzenie, to wcale nie musi to być prawda, bo przecież na prawo i lewo od Polski świat nadal istnieje, a konkretnie – istnieją strategiczni partnerzy, którzy mają względem nas i naszego państwa swoje zamysły. Pośrednio zwrócił na to uwagę Jarosław Kaczyński, realistycznie akcentując w swoim przemówieniu nasze „prawo do marzeń o Polsce silnej, zasobnej i sprawiedliwej”. Ano, marzyć wolno każdemu, kto by tam zabraniał ludziom marzyć, zresztą – nawet gdyby i chciał, to trudno byłoby mu to wyegzekwować. Marzyć zatem o Polsce silnej, zasobnej i sprawiedliwej będziemy mogli sobie do woli i nikt nam tego nie zabroni. Ale – jak śpiewał Wojciech Młynarski – „miewamy często głupie sny, ale potem się budzimy i...” No i wtedy następuje bolesny powrót do rzeczywistości, którą niestety w przewidywalnym czasie będą coraz mocniej kształtowały uzgodnienia strategicznych partnerów, coraz mocniej ujmujących ster europejskiej polityki. Wskazują na to liczne znaki na ziemi, a właściwie jeden, o którym za chwilę. Żeby lepiej przybliżyć zrozumienie wymowy tego znaku, chciałbym przypomnieć historię opowiedzianą przez Adama Grzymałę-Siedleckiego o spostrzeżeniu poczynionym w miasteczku Prele, położonym w dawnych Inflantach Polskich. W początkach XX wieku miasteczko to było zaludnione w większości przez Żydów, więc pewnego wieczoru uwagę Grzymały-Siedleckiego zwróciła iluminacja, jaką prelowscy Żydzi urządzili w oknach swoich domów, niczym w piątek – a właśnie nie był piątek. Przygodny Żyd zapytany o przyczynę jarzących się w oknach świec, odpowiedział wymijająco, że to ot, tak sobie, żeby było jaśniej. I dopiero następnego dnia się okazało, że rewolucjoniści zamordowali onegdaj słynącego z niechęci do Żydów rosyjskiego ministra Plehwego i iluminacja w Prelach odbywała się najwyraźniej na cześć tego wydarzenia. Skąd jednak tamtejsi Żydzi wiedzieli o udanym zamachu, skoro radia jeszcze nie było, a wysyłanie depeszy mogło w tej sytuacji być jednak ryzykowne? Na to pytanie Grzymała-Siedlecki nie znalazł odpowiedzi, ale nie o to chodzi, bo ta ilustracja rzuca snop światła na inicjatywę, z jaką wystąpiła liczna grupa znanych osobistości. Chodzi o apel, by w dniu 9 maja w całej Polsce zapalić świeczki na grobach żołnierzy Armii Czerwonej, poległych i pochowanych na terenie Polski. Jest to dalszy ciąg inicjatywy objawionej w czasie żałoby po smoleńskiej katastrofie przez Jego Ekscelencję abpa Józefa Życińskiego, który w odpowiedzi na niesłychane objawy życzliwości i ze strony zwykłych Rosjan i ze strony władz Federacji Rosyjskiej wezwał do roztoczenia opieki nad grobami żołnierzy radzieckich. Ten apel, powiedzmy sobie otwarcie i szczerze, służył nie tyle grobom, co zwróceniu uwagi na autora pomysłu, bo niezależnie od przyjaciół Związku Radzieckiego, których w Polsce jest znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać i niezależnie od harcerzy, którzy opiekują się grobami, działa też rządowe BONGO, czyli Biuro Opieki Nad Grobami Obcokrajowców, ale mniejsza już o to. Ważniejsze bowiem jest to, że apel, wraz z nazwiskami jego sygnatariuszy ogłosiła „Gazeta Wyborcza”, która nigdy nie zapomina o leninowskich przykazaniach dotyczących organizatorskiej funkcji prasy. Wydaje się oczywiste, iż przedstawienie pełnej listy sygnatariuszy skierowane było do wiadomości rosyjskiej ambasady, a za jej pośrednictwem – do władz Federacji Rosyjskiej, jako swego rodzaju deklaracja lojalności nie tylko podpisanych osobistości, ale również środowisk - na wypadek dalszego zacieśnienia współpracy strategicznych partnerów przy ostatecznym rozwiązywaniu kwestii polskiej. Przede wszystkim apel podpisali prawie wszyscy wpływowi Żydzi, co stanowi dodatkową poszlakę, iż podczas rozmów, jakie w ubiegłym roku prezydent Miedwiediew przeprowadził z izraelskim prezydentem Peresem, sprawa utworzenia Żydolandu w ramach ostatecznego rozwiązywania przez strategicznych partnerów kwestii polskiej mogła zostać owocnie poruszona. Wskazuje na to również obecność pośród sygnatariuszy apelu prawie wszystkich znanych koniunkturalistów, co skłania do podejrzeń, że mogły zostać poczynione nawet jakieś ustalenia natury finansowej. Czy w przeciwnym razie apel w sprawie świeczek podpisywałby Andrzej Wajda? I wreszcie listę sygnatariuszy apelu w sprawie świeczek zamyka JE abp Józef Życiński, co sprawia, że i perspektywa ewentualnego utworzenia u nas Żywej Cerkwi też nabiera rumieńców, zwłaszcza w sytuacji, gdy niektórzy przedstawiciele hierarchii zostali właśnie przez Salon surowo napiętnowani za pogrążanie się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych. SM

OSTATNI REMONT Wśród licznych pytań, związanych z katastrofą prezydenckiego samolotu, nie powinno zabraknąć kwestii dotyczących okresu poprzedzającego wypadek. Warto z uwagą prześledzić ciąg zdarzeń, który doprowadził do tragicznego 10 kwietnia. Tym bardziej, jeśli pojawiają się w nim sytuacje wyjątkowe, niestandardowe. Z całą pewnością, do takich sytuacji można zaliczyć okoliczności, w jakich doszło do remontu prezydenckiego Tu 154M Lux. Jak pamiętamy, w kilka godzin po katastrofie pojawiło się oświadczenie dyrektora generalnego zakładów „Aviakor” w Samarze Aleksieja Gusiewa, który zapewniał, że wykonany w tych zakładach remont Tu 154 został przeprowadzony zgodnie z dokumentacją techniczną zatwierdzoną przez konstruktora, autora tego samolotu. „Wykonano także remont kapitalny wszystkich trzech silników, podczas którego nie ujawniono żadnych odchyleń od normy. Po remoncie wykonano dwa loty doświadczalne, jeden z nich odbył się przy udziale polskich lotników „ – informował Gusiew. Tupolewy, które obsługują loty przedstawicieli najwyższych władz, mają prawie 20 lat. Po takim okresie eksploatacji muszą przejść generalny remont. Choć od dawna mówiło się o konieczności wymiany wysłużonych maszyn, decyzji w tej sprawie nigdy nie podjęto. Ostatnia zapowiedź "szybkiego zakupu" nowych samolotów dla VIP-ów pochodziła z 3 grudnia 2008 roku. Premier Donald Tusk zareagował wtedy na doniesienia o kłopotach prezydenckiego Tu 154 w drodze do Japonii. Zapytany kilka dni później przez Kancelarię Premiera Urząd Zamówień Publicznych odparł, że zakupu można dokonać pilnie, bez przetargu "ze względu na istotny interes bezpieczeństwa państwa". Oznaczałoby to ominięcie normalnych procedur obowiązujących w Polsce. Nieoficjalnie podawano, że rząd zebrał na ten cel z oszczędności w kilku resortach ok. 150 mln zł. Okazało się jednak, że usterka samolotu w Ułan Bator spowodowana była błędem eksploatacyjnym, czyli ludzkim. Później - kasa państwa zaczęła świecić pustkami, a politycy nie chcieli się narazić opinii publicznej zakupami "dóbr luksusowych". Jednocześnie resort obrony – za pośrednictwem Agencji Rozwoju Przemysłu – pracował nad procedurą długoterminowego leasingu dwóch samolotów Embraer EMB-175 od PLL LOT. Pierwszą maszynę miano przekazać latem 2009 roku, drugą do końca roku. Obserwatorzy zastanawiali się zatem, po co wydawać pieniądze na kosztowny remont starych samolotów, skoro niebawem będą do dyspozycji nowe? Ostatecznie zdecydowano o kapitalnym remoncie obu Tu 154. Postępowanie przetargowe, mające doprowadzić do wyłonienia wykonawcy zostało uruchomione w MON 11 lutego 2009. Oferty wstępne 26 lutego 2009 złożyły MAW Telecom Intl. i Polit-Elektronik, Metalexport-S oraz Bumar. Komisja DZSZ MON uznała, iż tylko pierwsza oferta spełnia wymagania przetargu. Oferta Bumaru została zdyskwalifikowana, a Metalexport-S poproszono o uzupełnienie dokumentów i złożenie wyjaśnień. Ostatecznie 5 marca 2009 jego ofertę także zdyskwalifikowano. Jako jedyną (z ceną 69,637 mln zł.) przyjęto w dn. 7 kwietnia 2009 roku ofertę firm MAW Telecom Intl. i Polit-Elektronik – reprezentujących przemysł rosyjski. Zgodnie z założeniami przetargu, samoloty miały być wyremontowane i zmodernizowane w dwóch turach, pierwszy natychmiast po przetargu, drugi pod koniec 2009.

Kontrakt obejmował remont główny i przedłużenie resursu technicznego oraz modyfikację obu rządowych Tu-154M Lux , remont główny 8 silników D-30KU, remont główny silnika TA-6A oraz remont agregatów zapasowych z apteczek technicznych samolotów.

MON wybrało wykonawcę remontu bez analizy propozycji cenowych innych firm, m.in. Bumaru. A to właśnie Bumar zajmował się wcześniej obsługą techniczną tupolewów, zlecając remonty podmoskiewskiemu przedsiębiorstwu WARS400 z Wnukowa. Dysponuje ono pełną dokumentacją tego samolotu, a także licencjonowanymi ekspertami, którzy radzili sobie m.in. z dodatkowym nowoczesnym wyposażeniem awionicznym produkcji zachodniej, zamontowanym w maszynie prezydenckiej. Już wówczas pojawiały się głosy niektórych analityków, że zakład w Samarze nie ma takiego doświadczenia i nie daje gwarancji rzetelnego wykonania remontu. Znawcy rosyjskiego przemysłu lotniczego przypominali, że Samara przez 6 lat nie mogła się wywiązać ze zlecenia na remont czeskiego Tupolewa. Według źródeł nieoficjalnych, remont jednego polskiego Tu-154M ubezpieczono na wypadek niepowodzenia przedsięwzięcia do kwoty 22,5 mln zł plus VAT. Nie wiemy zatem – co zdecydowało o wyborze tego właśnie zakładu i czy fakt, że jego prezesem jest zięć byłego prezydenta Rosji miał dla tej decyzji jakiekolwiek znaczenie. Warto natomiast przyjrzeć się bliżej firmie, która wygrała przetarg i zdecydowała o powierzeniu remontu spółce w Samarze. MAW Telecom rozpoczęła działalność w 1990 roku. Już w 1993 roku nawiązała współpracę z wojskiem dostarczając armii pierwsze telefony komórkowe. Od roku 2000, MAW Telecom International S.A. wraz ze spółkami bliźniaczymi: MAW Telecom SRP i MAW Telecom TPS tworzą grupę kapitałową, jedną z największych w sektorze lotniczo-zbrojeniowym. Firma Polit Elektronik stała się znana w roku 2009, jako poszkodowana w aferze sprzedaży przestarzałych części zamiennych do myśliwców Mig-29. Do próby sprzedaży Polsce starych części zamiennych zamiast nowych miało dojść w maju 2006 roku. Transakcję zablokowała rosyjska Federalna Służba Bezpieczeństwa. Według FSB, oferowane jako nowe części pochodziły z lat dziewięćdziesiątych, a gwarancja na nie już dawno wygasła. Części do myśliwców miały podrobioną dokumentację techniczną. Za przeterminowane urządzenia polska firma Polit-Elektronik, reprezentująca nasze ministerstwo obrony, miała zapłacić równowartość niemal dwóch milionów USD. W 2009 roku w moskiewskim procesie skazano dyrektora i zastępca dyrektora firmy Aviaremsnab, handlującej częściami do samolotów. Jak donosił wówczas "Kommiersant" - "Polska nie straciła tylko dzięki FSB". Z informacji zamieszczonych na stronie internetowej MAW Telecom International S.A wynika, że od roku 2007 wzrosła liczba kontraktów podpisanych przez spółkę z Ministerstwem Obrony Narodowej. To MAV w 2007 roku wyposażył BOR w radiotelefony z funkcją szyfrowania, a w 2008 zawarł kontrakt na dostawę Mobilnego Zestawu Rozpoznania Radioelektronicznego - SIGINT , systemu VCS dla Sił Powietrznych oraz systemu TACAN dla Marynarki Wojennej. W 2009 roku firma, prócz kontraktu na remont rządowych Tupolewów otrzymała m.in. kontrakt na dostawę mobilnego systemu łączności radiowej dla Żandarmerii Wojskowej oraz na dostawę dwóch mobilnych systemów nawigacyjnych TACAN dla Sił Powietrznych. Wiceprzewodniczącym Rady Nadzorczej MAW Telecom Intl S.A jest gen. broni w st. spocz. Henryk Tacik. Na tle pozostałych członków Rady - Stefana Kamińskiego i Macieja Czyżewskiego – to postać znana i charakterystyczna. W III RP gen. Tacik pełnił wiele funkcji wojskowych, a zakończył karierę jako szef Dowództwa Operacyjnego MON. Stanowisko to stracił w kwietniu 2007 roku, za czasów ministra Aleksandra Szczygły. Przyczyną dymisji Tacika miał być fakt, że był absolwentem (w latach 1986–1988) Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie. Wraz z Tacikiem stanowiska utracili wówczas szef sztabu Wojsk Lądowych, gen. Zbigniew Cieślik, oraz dwóch zastępców Tacika: wiceadmirał Marian Prudzienica i gen. Józef Leszega. Wszyscy studiowali na uczelniach wojskowych w ZSRR lub w NRD. Po odejściu z wojska gen. Tacik, śladem wielu wojskowych LWP związał się z biznesem. Nazwisko generała znajdziemy również w Raporcie z Weryfikacji WSI, w rozdziale 11, dotyczącym m.in. nieprawidłowości przy organizacji zakupów wojskowego sprzętu specjalistycznego. Opisano w nim mechanizm działań podmiotów gospodarczych zajmujących się dystrybucją i serwisem sprzętu wojskowego, w których zatrudniano byłych żołnierzy WSI i WP. Taka sytuacja powodowała, że firmy te prowadziły rozpoznanie rynkowe poprzez swoich pracowników wywodzących się z WSI, którzy mieli kontakty z byłymi kolegami z WSI i uzyskiwali w ten sposób od nich wyprzedzające informacje o planowanych przez MON zamówieniach. W wielu przypadkach, do przetargu przystępowała tylko jedna firma, która dysponowała wiadomościami o planowanych przez WSI transakcjach. Nazwisko generała Tacika wymienia się w związku w działalnością nielegalnego lobby na rzecz firmy SILTEC i tzw. „Aneksu do Koncepcji rozwoju systemów ochrony kryptograficznej w resorcie Obrony Narodowej”. W dokumencie tym najwyżsi dowódcy WP zatwierdzili plan niestosowania obowiązujących przepisów w procedurze akredytacji urządzeń kryptograficznych oferowanych przez spółkę SILTEC. Firma ta powstała w 1982 r. prawdopodobnie jako firma przykrycia Zarządu II Sztabu Generalnego LWP.( wywiad wojskowy) W porozumieniu z firmą DGT-System nieformalnie podzieliły między siebie rynek dostaw sprzętu komputerowego i komunikacyjnego dla WP, wygrywając wszystkie większe przetargi (niektóre z nich opiewały na kilkanaście milionów złotych). Nie wiemy – jakie kryteria zdecydowały w 2009 roku o wyborze firm MAW Telecom International i Polit-Elektronik w przetargu na remont i modernizację rządowych Tu 154, a tym bardziej – co sprawiło, że remont samolotów powierzono spółce z Samary. Prezydencki Tupolew nr. 101 trafił do Rosji w maju 2009 r. W lotniczym światku pojawiły się wówczas spekulacje, że zwycięzcy przetargu nie sprostają wymaganiom, opóźnią terminy itp. Wbrew tym obawom, firma „Aviakor” wykonała zadanie i zwróciła samolot w przewidzianym terminie. Dziś mówi się, że do katastrofy w Smoleńsku mogłoby nie dojść, albo jej rozmiary mogłyby być mniejsze, gdyby w ostatnich dwóch dekadach odnowiono VIP-owską flotę. Zdaniem niektórych fachowców z branży lotniczej, nie zrobiono tego z uwagi na koszty oraz dziwne gry lobbystów wokół planowanych lub rozpoczętych postępowań przetargowych. Ścios

DROGA DO SMOLEŃSKA Lech Kaczyński wraz z elitą niepodległościową znalazł się w wirze wielkiej rosyjskiej operacji odzyskiwania wpływów na obszarze dawnego imperium i to w uzgodnieniu z Niemcami oraz za zgodą rządu Donalda Tuska. Była to w istocie gigantyczna pułapka, która zatrzasnęła się wraz ze startem Tu-154 10 kwietnia o godzinie 7.20 czasu warszawskiego Prawidłowa analiza tragedii smoleńskiej musi uwzględniać cały kontekst polskiej sytuacji politycznej. Opisywałem go, nie zdając sobie jeszcze sprawy z czekających nas wydarzeń, ponad miesiąc temu na łamach „GP” w artykule: „Polska w sieci służb”. Dziś wiemy już dużo więcej.

Polska polityka niepodległościowa Podstawową tezą tego artykułu było przeświadczenie, że prezydent Lech Kaczyński jest mężem stanu, który pierwszy od śmierci Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego prowadził rzeczywiście suwerenną polską politykę międzynarodową. Głównym celem tej polityki było uczynienie z Polski realnego gracza na europejskiej i światowej scenie. Bezpośrednim zadaniem realizowanym przez Kaczyńskiego było skupienie wokół Polski państw Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej od Odry po Dniepr i od Bałtyku po morza Adriatyckie, Czarne i Kaspijskie. Tak pomyślany blok, zdolny dzięki źródłom kaspijskim do samodzielności energetycznej, silny potencjałem terytorialnym i ludnościowym, wsparty sojuszem z USA i udziałem w UE, mógł odgrywać samodzielną rolę między Niemcami i Rosją.

Skuteczny mimo przeszkód Kaczyński realizował tę politykę także po upadku rządu Jarosława Kaczyńskiego i przejęciu władzy w USA przez Demokratów, a w Polsce przez kapitulanckie rządy Tuska i Komorowskiego. Uważał bowiem trafnie, że długofalowa koniunktura wyznaczana jest z jednej strony światowym potencjałem USA i nieuchronnymi przemianami w Rosji, a z drugiej naturalną koniecznością integracji państw Europy Środkowej wokół lidera, którym mogła być tylko Polska. To szczególne miejsce Polski wynika zarówno z racji potencjału terytorialnego, ludnościowego i gospodarczego, jak i z racji oddziaływania kulturowo-cywilizacyjnego, w czym polski katolicyzm odgrywa kluczową rolę. Polityka Kaczyńskiego z powodzeniem realizowana w czasach ofensywy USA w Europie okazała się skuteczna także w okresie wycofywania się Ameryki. Wbrew różnorodnym propagandowym okrzykom okazało się bowiem, że idea Europy Środkowej jest realizowana i skupia te państwa wokół Polski także wówczas, gdy w Europie zaczyna dominować porozumienie rosyjsko-niemieckie. Przeciwieństwa takie jak kryzys gospodarczy, egoizm wielkich graczy UE i traktat lizboński, a nawet narastająca presja rosyjsko-niemiecka, zaczęły odgrywać rolę jednoczącą, a nie destrukcyjną jak w przeszłości. Determinacja polskiej polityki niepodległościowej wydawała owoce, powstał efekt tzw. kuli śniegowej, gdzie nawet pozornie negatywne okoliczności obracały się na korzyść tej linii politycznej.

Operacja katyńska W tej sytuacji rozbicie i eliminacja polityki niepodległościowej stała się jednym z głównych zadań służb specjalnych działających przeciwko Polsce. Dezinformacyjno-inspiracyjny aspekt tych działań opisałem w zarysie we wspomnianym artykule, koncentrując się na realizowanej wówczas „operacji katyńskiej”. Jej celem jest przede wszystkim usunięcie barier dzielących wciąż Rosję od Europy Zachodniej, ale tak, by nie zrezygnować i nie utracić dziedzictwa ZSRR. Do tego niezbędny był partner, który zaakceptuje gesty, nie domagając się faktów. Takie było źródło negocjacji Putin–Tusk, które doprowadziły do wyeliminowania prezydenta Kaczyńskiego z uroczystości katyńskich, mających połączyć premierów Polski i Rosji w Katyniu w 70. rocznicę mordu. Tusk podczas tego spotkania nie tylko rezygnował publicznie z domagania się prawdy o ludobójczym charakterze katyńskiej masakry, ale jak na ironię zgodził się, by stało się ono symbolem energetycznego podporządkowania Rosji. Podczas katyńskich rozmów premier Polski wyraził zgodę na podpisanie umowy gazowej uzależniającej Polskę na 30 lat od dostaw gazu z Rosji w sytuacji, gdy właśnie podano do wiadomości publicznej, że Polska dysponuje największymi w Europie złożami gazu. Katyńskie rozmowy 7 kwietnia 2010 r. stały się więc symbolem takiego porozumienia z Rosją, w którym Polska rezygnuje z prawdy na temat sowieckiego ludobójstwa oraz staje się energetyczną kolonią Rosji. Trudno o dobitniejszą demonstrację, co oznacza odrzucenie polityki Kaczyńskiego i jaka jest alternatywa wobec myśli niepodległościowej.

Katyń: geneza dramatu Rozmowy katyńskie są kluczem do zrozumienia wydarzeń, jakie dziś przeżywamy. Dla Rosji wyeliminowanie Kaczyńskiego z tych rozmów było warunkiem osiągnięcia swojego dziejowego celu geopolitycznego, czyli usunięcia czynnika integrującego Europę Środkową i oddzielającego Rosję od Niemiec. Tusk się na to godził. Kaczyński nie. Więc Tusk miał być fetowany, a Kaczyński eliminowany. Decyzja Tuska o osobnym spotkaniu z Putinem w Katyniu, bez Prezydenta Kaczyńskiego, jest kamieniem węgielnym i początkiem nieuchronnego biegu wydarzeń, które doprowadziły do tragedii smoleńskiej. Po pierwsze dlatego, że było oczywiste, iż na uroczystości 10-go wraz z Prezydentem będą chcieli pojechać wszyscy, którzy od lat domagali się, by Rosja ujawniła prawdę o katyńskim ludobójstwie. W ten sposób prezydencki samolot stawał się swoistą pułapką, do której zmierzali polscy patrioci, chcący być 10 kwietnia razem ze swoim Prezydentem, właśnie dlatego, że obecność 7 kwietnia oznaczałaby akceptację rosyjskiego dyktatu. Po drugie dlatego, że Rosja, dążąc do wyeliminowania Prezydenta, tylko spotkaniu z Tuskiem nadała status wizyty państwowej. Każdy, kto zna bizantyjskie obyczaje rosyjskie, rozumie, że musiało to mieć konsekwencje także w systemie bezpieczeństwa i w ogóle w skali zaangażowania władz rosyjskich w przygotowanie wizyty Prezydenta. Praktycznie oznaczało to np., że system automatycznego naprowadzania (ILS) 7 kwietnia podczas lądowania Tuska i Putina gwarantował bezpieczeństwo samolotom lądującym w Smoleńsku. Natychmiast jednak po odlocie premierów system zwinięto i 10-go już go oczywiście nie było. Po trzecie wreszcie dlatego, że porozumienie katyńskie (o czym Tusk nie musiał, ale powinien wiedzieć) było częścią z góry przygotowanej operacji odzyskiwania wpływów w przestrzeni posowieckiej od Azji Środkowej po Ukrainę i Polskę. Nie przypadkiem wówczas właśnie dochodzi do przewrotu w Kirgizji, podpisania umowy z Janukowyczem w sprawie stacjonowania Floty Czarnomorskiej, rozpoczęcia budowy Nord Streamu i oficjalnego protestu Rosji w sprawie budowy w Polsce amerykańskiej bazy rakietowej. Nawet więc jeżeli Tusk nie wiedział o tym wszystkim, gdy jesienią 2009 r. zaczynał negocjować spotkanie katyńskie (zapewne za pośrednictwem Adama Rotfelda, swego głównego przedstawiciela w rozmowach z Putinem, a zwłaszcza z Miedwiediewem), to 7 kwietnia musiał już wszystko zrozumieć. Lech Kaczyński oczywiście nie wiedział nic o groźnych szczegółach zaniechań w sferze bezpieczeństwa. Jechał do Katynia, by z determinacją przeciwstawić się polityce likwidacji Europy Środkowej. Jego przemówienie przygotowane na tę uroczystość jest tego najlepszym świadectwem. Podobnym świadectwem jest analiza przygotowana przez BBN na polecenie ministra Aleksandra Szczygły, która miała zostać opublikowana zaraz po powrocie z Katynia. Kaczyński wraz z niepodległościową elitą znalazł się w wirze wielkiej rosyjskiej operacji odzyskiwania wpływów na obszarze dawnego imperium, i to w uzgodnieniu z Niemcami oraz za zgodą rządu Donalda Tuska. Była to w istocie gigantyczna pułapka, która zatrzasnęła się 10 kwietnia wraz ze startem Tu-154 o godzinie 7.20 czasu warszawskiego

Gruziński zamach, smoleński epilog Te wydarzenia mają swoje antecedensy i swoje epilogi. I jedne, i drugie są swoistym, choć pozornie niewidocznym śladem przygotowań. Epilogiem jest wciąż tajemnica filmu trwającego minutę i 24 sekundy, a nagranego w 3 minuty po katastrofie. Pokazuje on wydarzenia wokół rozbitego samolotu, których prawdziwego sensu wciąż nie rozumiemy i nie chcemy dopowiedzieć. Choć przecież wszyscy z nas rozumieją, co znaczą słowa „nie ubiwaj”. Ten film obejrzało już 500 tysięcy widzów na całym świecie, nieporównanie więcej niż film Andrzeja Wajdy o Katyniu. Jak podała 27 kwietnia br. Prokuratura Generalna, Biuro Kryminalistyczne Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego uznało ten film za autentyczny... w co wciąż tak trudno uwierzyć. Do antecedensów należy przede wszystkim operacja gruzińska. Opisując miesiąc temu szereg działań wymierzonych w Polskę, z różnych względów pominąłem „operację gruzińską”, której swego czasu poświęciłem szerszą analizę przedstawioną na seminarium w Wyższej Szkole Medialnej w Toruniu. Istotą tej operacji była próba sprawdzenia, na ile w Polsce istnieją siły zdolne zaakceptować zamach wymierzony w Prezydenta RP. Czy zdolne są one do przeciwstawienia się Prezydentowi i obozowi niepodległościowemu i czy mają szanse narzucić społeczeństwu swoją wersję wydarzeń nawet wówczas, gdy w grę wchodzi zagrożenie Głowy Państwa. Odpowiedź znamy. Udzielono nam jej wówczas publicznie, stwierdzając: „Jaki prezydent, taki zamach, bo z 30 metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera”. Swoistym zamknięciem tej operacji są przemówienia wygłaszane przez polityka chcącego uchodzić za Ojca Ojczyzny, Patera Patriae, który jest gotów wesprzeć i obronić strwożoną zamachem Polskę, zagwarantować ład, porządek, a przede wszystkim spokój. Polityk ten wciąż nie potrafi pojąć, dlaczego jego przemówienia i ton, jaki przybrał, brzmią dla Polaków jak olbrzymi dysonans. Rzecz w tym, że wbrew przygotowanym analizom w Polsce nie doszło do chaosu, strachu, atmosfery społecznego przerażenia. Przeciwnie, śmierć całej nieomal elity niepodległościowej sprawiła, że naród zaczął skupiać się wokół ocalałego spadkobiercy i realizatora polityki niepodległościowej – Jarosława Kaczyńskiego. Miejsce małości i strachu zajmuje duma z polskości i wola odzyskania wreszcie własnego państwa. Antoni Macierewicz

Plajta państwa na torach - pasażerowie ofiarami kolei Państwo sprawne w czasie żałoby okazało się bezsilne w kierowaniu koleją. Zapowiadana liberalizacja to czysta fikcja. Za nieudany eksperyment zapłacili pasażerowie i podatnicy. PKP Polskie Linie Kolejowe dotrzymały słowa – nie wpuściły wczoraj na swoje tory 48 pociągów InterRegio należących do PKP Przewozy Regionalne. Kolej brnie w piramidę absurdów. Nie dość, że przewoźnicy nie potrafią się dogadać ze sobą, to jeszcze przestają wozić pasażerów. Wczoraj z powodu długów jednej spółki kolejowej – Przewozów Regionalnych – wobec innej – zarządzających kolejową infrastrukturą PKP PLK – 48 pociągów nie wyjechało na tory. Co najmniej 20 tys. pasażerów zostało na peronach z biletami w rękach. Jakby tego było mało, przewoźnik w ogóle nie poinformował o dziurach w rozkładzie jazdy, bo do ostatniej chwili liczył, że uda mu się dogadać z PKP PLK. Koleje w Polsce nigdy nie były sprawne, ale wczorajsze zatory pokazały dodatkowo bezradność właściciela – państwa. Kolejarski bałagan sięgnął wczoraj dna. Spółki, do których polski podatnik dokłada rocznie ponad 1 mld zł, nie są w stanie wygenerować złotówki zysku. Kolejowy moloch nie potrafi nawet sprzedać swoich nieruchomości wycenianych na setki milionów złotych. Woli sięgać po pieniądze z budżetu państwa. PKP to obraz nędzy i rozpaczy. – Z upadających dworców znikają setki kas biletowych, nie ma nowych pociągów, a liczba pasażerów zaczyna spadać. Kolej sama się zwija – mówi Jakub Majewski, ekspert rynku kolejowego, były szef Kolei Mazowieckich. Tadeusz Syryjczyk, były minister transportu, ostrzega: pasażerowie mogą odwrócić się od kolei, i to na długie lata. Chyba że PKP pójdą po rozum do głowy i zamiast myśleć wyłącznie o swoim interesie, zadbają w końcu o pasażerów. Jeżeli nie, to pociągi będą wozić wyłącznie kolejarzy. Władze PLK twierdzą, że nie będą dalej kredytować spółki, która jest im winna blisko 200 mln zł za korzystanie z torów. Na tym konflikcie najbardziej ucierpieli pasarzerowie. Do ostatniej chwili podróżni nie wiedzieli, czy ich pociąg odjedzie. Wielu pasażerów o tym, że połączenie zostało zlikwidowane, dowiedziało się dopiero na dworcu. Pociągi nie zniknęły z rozkładów jazdy. W kasie nikt nie potrafił udzielić im rzetelnej informacji. – Słyszałem o jakimś strajku czy kłótni na kolei, ale to było kilka dni temu. Nie umiem posługiwać się internetem, więc przyszedłem na dworzec. Miałem jechać do córki do Warszawy, tym o 9.30, bo znacznie tańszy od InterCity. Przychodzę, a tu pociągu nie ma – opowiada zdenerwowany Jerzy Guśpiel z Katowic. Ze stolicy Śląska nie wyruszyło osiem pociągów InterRegio. Z Katowic nie wyruszyły lub przez to miasto nie przejechały pociągi InterRegio łączące najważniejsze miasta w kraju. – To są bardzo poważne utrudnienia w ruchu pasażerskim. Nie potrafię oszacować, ilu pasażerów dzisiaj nie przewieziemy, ale biorąc pod uwagę fakt, iż Śląsk zamieszkuje około 4 mln ludzi, można sobie wyobrazić skalę zjawiska. Ciągle mam nadzieję, że ten kryzys zostanie rozwiązany, i to szybko – mówi Przemysław Gardoń, dyrektor Śląskiego Zakładu Przewozów Regionalnych. Nie inaczej było w innych miastach. Pasażerom jadącym z Krakowa zlikwidowano 9 połączeń. Z Warszawy nie wyjechały pociągi do Krakowa, Poznania, Katowic i Wrocławia. Bilety na te połączenia sprzedawano w kasach jeszcze w poniedziałek wieczorem. Pracownicy kas twierdzili bowiem, że nie wiedzą, jakich pociągów będą dotyczyły zmiany. – Dzwoniłam poprzedniego dnia wieczorem, żeby się upewnić, że mój pociąg na pewno jedzie. Otrzymałam odpowiedź twierdzącą i dopiero na dworcu okazało się, że go nie ma – żaliła się mieszkanka Łodzi, która spieszyła się do stolicy na samolot. Studentka z Poznania, która próbowała dostać się pociągiem o godzinie 6 rano do Krakowa na obronę pracy dyplomowej, również musiała szybko szukać innego połączenia. A z tym nie było łatwo. W kolejkach do informacji trzeba było stać nawet parę godzin. Nie było też jasnych reguł, czy bilety zakupione na InterRegio można wykorzystać np. w pociągach PKP Intercity. Niektórzy się decydowali na wykorzystanie dłuższego i droższego połączenia, byleby dotrzeć do celu. W Gliwicach wszystkich pasażerów, którym zlikwidowano przejazd do Przemyśla, skierowano na trasę dłuższą o godzinę i z przesiadką. – Wszyscy skorzystali, nie było na razie żadnych zwrotów – przekonuje kasjer z gliwickiego dworca. Teoretycznie bilety były honorowane w pociągach InterCity, jednak w większości składów nie było już miejscówek. W ofercie były tylko miejsca stojące, na które nie wszyscy się zdecydowali. Niektórzy próbowali oddać bilety. Ale i to nie zawsze było proste. Jeden z pasażerów z Warszawy, kiedy chciał otrzymać zwrot pieniędzy, dowiedział się, że nie może tego zrobić bez potwierdzenia zakupu. – Tak jest, gdy płaci się kartą, bez potwierdzenia nie dostanie się zwrotu – tłumaczy kasjerka z Warszawy. Generalnie jednak bez względu na datę zakupu wczoraj bilet można było zwrócić. Jednak już od dziś, ale tylko do 9 maja włącznie, zwracane będą pieniądze tylko za te kupione w przedsprzedaży przed 3 maja. Do niedzieli 9 maja bilety zakupione na wstrzymane pociągi InterRegio będą honorowane w składach PKP Intercity i Tanich Liniach Kolejowych. Nie wiadomo, co będzie dalej. Jakie połączenia będą działały dzisiaj? – Nie mamy żadnych wskazówek – przyznaje pracownik kas z gliwickiego dworca.

InterCity następne? PKP Przewozy Regionalne szacują, że wczorajsze zamieszanie mogło dotknąć nawet 50 tys. pasażerów. Za tę sytuację spółka oskarża PKP PLK. I skarży się, że zablokowane zostały najbardziej dochodowe połaczenia. Mniej komfortowe od PKP Intercity, ale też o wiele tańsze InterRegio odebrały konkurencji pasażerów i przychody. Według ekspertów w 2009 roku na tej działalności PKP PR spółka PKP Intercity straciła ok. 40 mln zł. Szef PKP PLK Zbigniew Szafrański tłumaczy, że do likwidacji połączeń zmusza ich rosnące zadłużenie. – Chcieliśmy, żeby PKP Przewozy Regionalne zlikwidowały pociągi, które się nie opłacały – mówił wczoraj na konferencji prasowej. Argumentem za wstrzymaniem 48 składów InterRegio miała być też obawa, że 40 tys. kolejarzy nie dostanie wypłat z powodu utraty płynności finansowej spółki. Wymuszone przez PKP PLK cięcia wymierzone są jednak nie tylko w Przewozy Regionalne, ale też w Intercity. Do dzisiaj ta spółka ma termin na przedstawienie listy pociągów, które zlikwiduje. Jeśli tego nie zrobi, 15 maja z rozkładu może wypaść co najmniej 20 pociągów łączących największe polskie miasta. Dziennik "Gazeta Prawna"

Groby zwycięzców. I mam do Państwa poważną prośbę: Potrzebne są mi do kampanii wyborczej ściągnięte z Sieci obietnice przywódców PO - sprzed wyborów - skonfrontowane z rzeczywistością powyborczą - i obietnice przywódców PiS sprzed poprzednich wyborów.. też te nie dotrzymane, oczywiście. Musimy zdemaskować te "prawicowe" partie. NB. zauważyli (ci z Państwa, ktorzy zadali sobie trud, by słuchać tej audycji w PR-Kielce), że pod sam koniec przedstawiciel PiS domagał sie praw socjalnych - co skomentowałem: "Rozumiem, że słuchaliśmy przedstawiciela SLD". Ten ostatni siedział obok mnie i chichotał radośnie... Tak trochę weselej - napisało mi się coś o masochizmie: Kraj masochistów Byłem dziś w Państwowym Urzędzie. Sprawę, o dziwo, załatwiłem sprawnie. Po czym zostałem skierowany do kasy, gdzie miałem zapłacić - podobno - 18,50 zł. W kasie były dobrze zakratowane dwie Panie. Jedna jadła śniadanie - i na mój widok odwróciła się, by jeść śniadanie nie patrząc na mnie. Druga starannie przekładała papiery - i gdzieś po minucie raczyła się do mnie łaskawie odezwać. Po czym wyjaśniła, że nie powinienem płacić 18,50 zł, lecz 18 zł. W efekcie zapłata tej sumy zajęła ponad 10 minut. W firmie prywatnej ekspedient podlatuje do klienta, by mu pomóc - czasem wręcz nachalnie - a już z przyjęciem pieniędzy nie ma nigdy najmniejszego problemu. Zwłaszcza o 50 groszy. Proszę mi wytłumaczyć: dlaczego ciągle wielu ludzi wręcz życzy sobie, by jak najwięcej firm było państwowych? Jedynym wyjaśnieniem jest ten sam masochizm, z jakim świętujemy rocznice bitew, gdy nas zbito na miazgę - a nie bitew, gdzie to my zbiliśmy wrogów na miazgę... Co prawda: parę lat temu tłumaczyłem ten ostatni fenomen inaczej: gdy nas zbiją na miazgę, to trupy leżą w jednym miejscu i można je hurtem odwiedzić, Wielki Wieniec dźwigając. Gdy my zbiliśmy na miazgę, to trupy zwycięzców leżą po większej części każdy w swoim grobowcu rodzinnym, rozsypane na 80 lat... No i jak tu uczcić groby zwycięzców? JKM

Dwie Polski, dwie Rosje Choć w mediach słychać skrzek karłów, musimy dawać świadectwo. To była dziwna noc. Pierwszy raz od wielu lat nie mogłem ani pisać, ani spać. Siedziałem w swoim pokoju pełen niepokoju, słuchając „Pieśni ciszy” ukraińskiego kompozytora Valentina Silvestrova. Przy nostalgicznych dźwiękach fortepianu Siergiej Jakowienko wyśpiewywał barytonem wiersze rosyjskich poetów: Aleksandra Puszkina, który najpierw za krytykę carskiej tyranii trafił na zesłanie, by później komentować wybuch powstania listopadowego słowami: „Nasi starzy wrogowie zostaną wytępieni”, Michaiła Lermontowa, zesłanego na Kaukaz, gdzie w 1841 roku zginął w pojedynku zaaranżowanym przez carską policję, Sergiusza Jesienina, który w 1925 roku miał się powiesić na rurze grzewczej w leningradzkim hotelu Internacjonał (ale trumna z jego ciałem została zalana betonem w celu uniemożliwienia ewentualnej sekcji zwłok), wreszcie Osipa Mandelsztama, zmarłego w 1938 roku w łagrze pod Władywostokiem, dokąd trafił za działalność antyrewolucyjną. Na płycie były też dwa utwory do wierszy Fiodora Tiutczewa, który Polskę nazywał „Judaszem Słowiańszczyzny”, ze względu na jej katolicką tożsamość i opór wobec imperialnej Rosji. Dlaczego właśnie tej nocy odsłoniła się przede mną szalona rosyjska dusza, niezrównoważona, rozdarta na części, upokarzana i upokarzająca? Czemu znalazłem się w zaklętym kręgu rosyjskich dramatów, tuszowanych zbrodni i rozpaczliwych buntów? Nie wiem. Wiem tylko, że przesiedziałem w tym stanie do rana. Do chwili, gdy na jednej ze stron internetowych zobaczyłem informację o katastrofie polskiego samolotu pod Smoleńskiem. Dla mojego i – podejrzewam – dla kilku innych pokoleń Polaków tragedia, która wydarzyła się 10 kwietnia 2010 roku, jest apokalipsą. Zmienia wszystko. Przywraca naszej świadomości doświadczenie zbiorowej ofiary, które mieli świadkowie II wojny światowej. Wprowadzając eschatologiczny niepokój, pozwala naprawdę zrozumieć uczestników kampanii wrześniowej, powstańców warszawskich, żołnierzy wyklętych. Ten powrót żywej pamięci narodowej, potwierdzony pochówkiem prezydenckiej pary na Wawelu, buduje pomost między Polską dawną a dzisiejszą. Jest potwierdzeniem wspólnoty polskiego losu, który jednoczy żywych i umarłych. Każe na nowo uwierzyć, że wielkie wydarzenia z udziałem Boga nie odeszły bezpowrotnie w przeszłość, ale dzieją się również tu i teraz. I wymagają od nas zajęcia stanowiska. Czesław Miłosz napisał kiedyś: „Wolno nam było odzywać się skrzekiem karłów i demonów/ Ale czyste i dostojne słowa były zakazane/ Pod tak surową karą, że kto jedno z nich śmiał wymówić/ Już sam uważał się za zgubionego”. Tak żyliśmy. W obawie przed intelektualną kompromitacją stroniliśmy od słów takich jak Bóg, prawda, dobro, honor, ojczyzna. Kiedy zdemoralizowani politycy przy wtórze cynicznych mediów zwalczali Instytut Pamięci Narodowej, pluli na urząd prezydenta, a w polityce zagranicznej sprowadzali Polskę do poziomu przestraszonej panienki, my w poczuciu bezsilności machaliśmy ręką. Ale smoleńska tragedia wyzwoliła w nas nowe siły. Przynagleni duchowo, wyszliśmy z podziemia, żeby wspólnie się modlić, śpiewać pieśni i palić znicze. Tego zbiorowego doświadczenia nie wolno nam zaprzepaścić. Choć w mediach znów słychać skrzek karłów, musimy wciąż dawać świadectwo. W codziennym życiu i przy urnach wyborczych. Ogólnonarodowe pojednanie? Nic takiego nigdy nie nastąpi. Ma rację Jarosław Marek Rymkiewicz, kiedy powtarza za Mickiewiczem, że są „Dwie Polski – ta o której wiedzieli prorocy/ I ta którą w objęcia bierze car północy/ Dwie Polski – jedna chce się podobać na świecie/ I ta druga – ta którą wiozą na lawecie”. Nie ma sensu tracić sił na przekonywanie tych, dla których Polska jest tylko miejscem do mieszkania, a jej dziejową misją ma być upodobnienie się do sprawnej firmy, koncernu pomnażającego majątek i święty spokój. Trzeba raczej zadbać o to, by w sobie ocalić rozbudzoną w ostatnich tygodniach pasję, świadomość historyczną i eschatologiczną wyobraźnię. Nie możemy ponownie dać się uśpić medialnymi peanami na cześć materializmu, pragmatyzmu, wygodnictwa. Tym bardziej że – wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi – jeszcze raz zostaliśmy wydani na pastwę Rosji.

Prawda jest bowiem taka, że dla świata, który przez miesiąc zdążył zapomnieć o Smoleńsku, wciąż jesteśmy kłopotliwym państewkiem, komplikującym stosunki ze wschodnim mocarstwem. Jeśli zwycięży u nas „polityka miłości”, automatycznie znajdziemy się w strefie rosyjskich wpływów. Jeśli nie – znów będziemy musieli toczyć nierówną walkę o niepodległość; niekoniecznie zbrojną, na pewno jednak polityczną i gospodarczą. Co lepsze? Dobrowolnie podporządkować się Rosji i cieszyć się jej protekcjonalnym uznaniem czy zdecydować się na trudną, ale godną kontynuację historycznego konfliktu? Niestety, zawsze znajdą się w Polsce ludzie, dla których to pytanie pozostaje otwarte. Kłopot z Rosją polega na jej rozdwojeniu jaźni, którego symboliczną figurą jest dwugłowy orzeł. Można uwielbiać przeciętnych Rosjan za ich biesiadną naturę i niezwykłą wrażliwość, ale nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy. Cyniczna władza i duszoszczipatielnyj lud od wieków pozostają bowiem w tym kraju w chorobliwym związku. Tylko tam poczucie krzywdy nagle potrafi się przerodzić w ślepą wierność bezdusznemu imperium. Być może właśnie przed taką Rosją usiłowały mnie przestrzec niespokojne duchy dawnych poetów. Wojciech Wencel

Dla jednych – sondażowy blef, dla innych – oczekiwana prawda Obszerny artykuł opisujący przebieg badań sondazowych, wyjaśniający wątpliwości i odnoszący się do polemik. Mocno polecany uczestnikom pierwszej próby sondażowej, a szczególnie zgłaszającym się nowym ankieterom W komunikacie ogłoszonym 28 kwietnia w Radiu Maryja, zamieszczonym na stronie internetowej polskie-wici.pl, a także przesłanym do agencji PAP i do redakcji Naszego Dziennika, podałem do publicznej wiadomości wyniki badania opinii publicznej uzyskane w ramach koordynowanej przeze mnie społecznej inicjatywy sondażowej. Wyniki te zostały zlekceważone przez główne media, mimo że zwykle bardzo pasjonują się one liczbami i słupkami prezentowanymi przez różnorodne ośrodki sondażowe. Jeśli już zamieszczono wzmiankę o tych wynikach, to zwykle w kpiarskim tonie i z konkluzją, że nie ma o czym mówić. Jednak jest o czym mówić! Powiem więcej – niedługo będziemy wszyscy zmuszeni, by o tym mówić – sprawa jest poważna i na nic nie zda się jej ośmieszanie. Na kilku forach internetowych doszło do ostrych polemik, w których głosy wyrażające ulgę, że wreszcie ktoś ujawnił prawdę, zostały zdominowane przez sceptycyzm i niewiarę w rzetelność społecznych badań, a jeszcze częściej przez głosy wykpiwające wyniki, metodologię, a najczęściej drwiące ze mnie. Mam dość dobrze ugruntowaną ocenę własnej wartości i nie jestem szczególnie wrażliwy na wynurzenia ujawniające frustrację mądrali internetowych, najczęściej zachłystujących się wolnością słowa i odwagą płynącą z anonimowości. Znalazła się jednak w tym chaosie komentarzy jedna rzecz bardzo pozytywna. Mianowicie, wielu komentatorów zaczęło zadawać konkretne i całkiem uprawnione pytania: Jak ten sondaż robiono? Czy dobrano reprezentatywną próbkę? Czy poprawnie zastosowano metody statystyczne? Czy fizyk może się takimi sprawami zajmować? I wreszcie, kto to w ogóle jest ten Rafał Broda? Nagle, z wątpliwości, lub z niewiary w wyniki, obudziła się w wielu ludziach potrzeba poznania szczegółów badań; potrzeba, której dotychczas w ogóle nie odczuwali, naiwnie wierząc, że nad prawdą profesjonalnych ośrodków sondażowych czuwają specjaliści, którzy wiedzą, co robią i nie pozwoliliby sobie na błędy. To przebudzenie, mam nadzieję, nie ograniczy się wyłącznie do naszego sondażu, ale dzisiaj z wielką chęcią wypełnię swoja powinność, udzielając pełnych wyjaśnień wątpiącym. Najpierw jednak kilka słów o sobie, bo wyrafinowane epitety w rodzaju “radiomaryjny profesor”, “wykładowca w Rydzykowej szkole”, czy “z wykształcenia fizyk-publicysta związany ze środowiskiem Naszego Dziennika”..etc., dalece nie wyczerpują mojej charakterystyki, czy zawodowego życiorysu. Jestem fizykiem, rocznik 1944, absolwentem UJ (1966), zajmującym się już przez prawie 45 lat czysto poznawczymi, doświadczalnymi badaniami struktury jąder atomowych. Doktorat -1971, habilitacja-1981, tytuł profesora 1991. Pracuję od początku w Instytucie Fizyki Jądrowej PAN w Krakowie, który nie jest związany z uczelnią, a jest instytutem naukowo badawczym. Niezręcznie jest mówić o swoim dorobku naukowym i łatwiej polecić pozyskanie informacji o mnie u pierwszego z brzegu polskiego fizyka jądrowego. Jeśli to nie wystarczy to proszę zasięgnąć takiej opinii w dowolnym światowym ośrodku, w którym są fizycy zajmujący się badaniem struktury jąder atomowych. Dla celu tej prezentacji wystarczy, gdy wyznam, że zarówno dorobek naukowy, jak i wiek, skłaniają mnie do wielkiej ostrożności, by nie autoryzować swoim nazwiskiem jakiekolwiek wątpliwego twierdzenia, czy wyników badań. Dlatego mogę potwierdzić, że podając publicznie wyniki przeprowadzonych badań sondażowych, które zasadniczo kwestionują ważność wyników prezentowanych w mediach przez ośrodki sondażowe, miałem pełną świadomość tego, co firmuję własnym nazwiskiem. Pozostaje jeszcze wyjaśnić to, co szczególnie “wnikliwi” krytycy określają jako “radiomaryjność”. Gdyby na podstawie jednego tylko wykładu, o dziwo, właśnie na temat manipulacji sondażami, który wygłosiłem na sympozjum organizowanym w WSKSiM w Toruniu, można było zyskać zaszczytną kwalifikację “wykładowcy szkoły Rydzyka”, to mógłbym wypisać imponującą listę uniwersytetów, szkół wyższych i ośrodków naukowych w Polsce i w świecie, w których mam zaszczyt być wykładowcą. Z Radiem Maryja jestem związany od bardzo dawna, po wielekroć tam występowałem i w miarę możliwości zabieram głos na jego antenie na temat spraw publicznych, które nie mogą pozostać wyłącznie domeną komentatorów wyselekcjonowanych przez dysponentów większości mediów w Polsce. Radio Maryja otworzyło niezwykle ważny fragment przestrzeni publicznej, który bez istnienia tego ośrodka byłby całkowicie nieobecny, a jest nie tylko ważnym fragmentem tej sfery, ale jest, jak sądzę, dla przetrwania Polski najważniejszą jej częścią. Uważam, że każdy Polak powinien interesować się sprawami publicznymi i w miarę możliwości w nich uczestniczyć. Bez Radia Maryja wiele osób takich jak ja byłoby pozbawionych możliwości uczestnictwa. Hałaśliwe ataki na Radio Maryja niewiele mówią o Radiu, natomiast bardzo wiele mówią o ich autorach i wykonawcach. W jednym z moich tekstów p.t. “Kim są moherowe berety?” [Nasz Dziennik, 16.06.2009], podsumowującym analizę osobowego składu aktywnych słuchaczy Radia Maryja, ujawnił się obraz kompletnie nie przystający do tego, który przez długie lata tworzono w monopolistycznych mediach. Nie mam wątpliwości, że Rodzina Radia Maryja to jest moje środowisko o wiele bardziej, niż to, w którym pół-idioci i ich wykształceni sprzymierzeńcy, powtarzają bez końca wszczepione im robocze hasła typu – “maybach”, czy pod innym adresem – “borubar”, a być może od teraz też pod moim adresem -”radiomaryjny profesor”. Spróbuję wyjaśnić, dlaczego fizyk zajmuje się sprawą, która powinna być domeną socjologów. Od bardzo dawna zwracałem uwagę na wątpliwą wartość wyników sondażowych i ich manipulacyjny charakter, a pierwszy artykuł na ten temat [Arcana 3 (9) 1996] napisałem jeszcze zanim R.Dyoniziak wydał znaną dość szeroko i niezłą, choć rzadko przytaczaną, książkę na ten temat [„Sondaże, a manipulowanie społeczeństwem”, wyd. TAiWPN Universitas, Kraków 1997]. W kolejnych latach z narastającym niesmakiem przyglądałem się eksplozyjnie rozwijającej się manii sondażowej, która w polskim wariancie przybrała szczególnie karykaturalną postać. To wszystko się bezkarnie działo, socjologowie uczelniani milczeli, a socjologowie medialni zachłystywali się wirtualnymi liczbami, stwarzając pozory naukowości, a z drugiej strony ujawniając bez zażenowania swoje poglądy i zaangażowanie polityczno-ideologiczne, które nie pozostawiają żadnego miejsca na krytyczną ocenę bezstronności badań. Dla fizyka interesującego się tymi sprawami i świadomego niezwykłej szkodliwości zjawiska, obserwacja takiej praktyki jest nie do zniesienia. Niefrasobliwe żonglowanie całkiem niepewnymi liczbami, a nawet używanie ich jako przesłanek w argumentacji niosącej zabójcze skutki polityczne, to nadużycie, któremu żaden naukowiec nie powinien się beztrosko przyglądać, a tym bardziej w nim uczestniczyć. Z drugiej strony zawsze zdawałem sobie sprawę z tego, że żadne argumenty nie przekonają tych, którzy uprawiają taki proceder – dla jednych to duże pieniądze, dla drugich wyjątkowe korzyści polityczne. Jedyną drogą do zmiany tego stanu rzeczy mogło być praktyczne sprawdzenie wyników, tzn. przeprowadzenie własnych i możliwie rzetelnych badań – oczywiście z pełną gotowością do przyjęcia takiej prawdy, jaką ujawni uczciwy proces badawczy. Cała strona techniczna i zastosowanie praw statystyki nie przedstawiają żadnych trudności dla przeciętnego fizyka. Również nietrudne jest takie zdyscyplinowanie postępowania, by wykluczyć własny subiektywizm. Dwa elementy są jednak mniej trywialne i bardzo istotne. Pierwszy jest stosunkowo łatwy do pokonania i polega na takim sformułowaniu pytań ankiety, by wykluczyć ich wpływ na wybory dokonywane przez badaną osobę. Drugi, po stokroć trudniejszy i decydujący o rzetelności wyniku, to wybór reprezentatywnej próbki, tzn. uzyskanie odpowiedzi od odpowiednio licznej grupy respondentów, którzy odzwierciedlają średni rozkład opinii w polskim społeczeństwie. Tutaj natrafia się na główną trudność i ona w gruncie rzeczy powstrzymuje przed podejmowaniem takich badań. Problem dotarcia do reprezentatywnej próbki jest zapewne najważniejszą przyczyną deformacji wyników uzyskiwanych przez profesjonalne ośrodki sondażowe. Powrócę do tego w dalszej części artykułu.

Dlaczego, mimo takich trudności, podjąłem inicjatywę badań opinii publicznej? Stało się to w wyniku niezwykłego splotu okoliczności, które podsumowałem we wcześniej wspomnianym artykule: “Kim są moherowe berety?”. Sekwencja wydarzeń była następująca: W marcu 2009 ogłosiliśmy wraz z kpt. Z. Sulatyckim ostro sformułowany list do najwyższych władz RP, potępiający szkodliwe działania i zaniedbania rządu. Lawina zgłoszeń od osób pragnących podpisać ten list rozpoczęła długotrwałą akcję zbierania podpisów, których w sumie zebrano ponad 35 tysięcy. Informacje przekazywane nam przez większość podpisujących umożliwiły wykonanie szczegółowej analizy składu osobowego sygnatariuszy. Okazało się skład ten obejmuje równomiernie całą Polskę, wszystkie środowiska społeczne, choć ze znaczną przewagą ludzi wykształconych i mieszkańców dużych miast; ta przewaga zapewne wynikała z udziału w akcji ludzi bardziej aktywnych. Napływały do mnie liczne sugestie, by tę nadzwyczajną mobilizację sygnatariuszy przekuć w utworzenie jakiegoś ruchu społecznego, który pomógłby uzdrowić sytuację Polski. Moje własne wcześniejsze doświadczenia i rozczarowania związane z takimi inicjatywami nie skłaniały do takiego zaangażowania Zamiast tego, zaświtała mi myśl, że być może uda się wykorzystać ten potencjał ludzi dobrej woli do uruchomienia niezależnej inicjatywy badania opinii publicznej. Istota pomysłu polegała na próbie zorganizowania możliwie licznej grupy ankieterów, którzy w swoich miejscach zamieszkania podejmą się uzyskania odpowiedzi na pytania przekazanej im ankiety od losowo wybranych respondentów. Potencjalnym ankieterom zakreślono warunki, na jakich przyjęte będzie ich uczestnictwo w akcji. Chodziło o zobowiązanie się do wspólnego i uczciwego poszukiwania prawdy o opiniach Polaków, przez rygorystyczne przyjęcie zasad umożliwiających dotarcie do reprezentatywnej próbki badanych. Wykluczono badanie najbliższego otoczenia, rodziny, czy grona znajomych, których poglądy ankieter zna, a także zorganizowanych środowisk, które mogą faworyzować jakąkolwiek grupę poglądów. Zalecane było skłanianie badanych do samodzielnego wypełniania ankiety i takie zbieranie wypełnionych formularzy, by maksymalnie zapewnić badanemu komfort anonimowości. Ankieterzy musieli także podać pełną identyfikację swojej osoby i umieć posługiwać się internetem, by zapewnić możliwość szybkiego kontaktu. Pomysł przedstawiłem w Radiu Maryja, bo oczywiście nie ma żadnego innego miejsca, w którym taka inicjatywa mogłaby być dostatecznie szeroko podana do publicznej wiadomości. Mimo bardzo pozytywnej reakcji, zgłoszenia ankieterów napływały mniejszym strumieniem, niż się spodziewałem, ale z inicjatywy inż. Zbigniewa Wysockiego zgłosiła się też do współpracy liczna grupa członków Stowarzyszenia Morskiego i Gospodarczego im. E. Kwiatkowskiego. Gdy liczba ankieterów osiągnęła pułap 85 osób, zadecydowałem o rozpoczęciu pierwszej próby sondażu. W międzyczasie utworzyliśmy stronę internetową polskie-wici.pl, na której przekazywałem wszelkie informacje i instrukcje, jak przeprowadzać badania. Sygnał do rozpoczęcia badań i odpowiednie materiały zostały przekazane ankieterom 21 marca, a termin odesłania raportów o uzyskanych wynikach został ustalony na 11 kwietnia. Tragiczna sobota 10 kwietnia czasowo wyhamowała akcję. Kolejne dwa tygodnie minęły na gromadzeniu raportów od ankieterów; oczywiście od 10 kwietnia już nie prowadzili oni badań. Podsumowanie uzyskanych liczb było trywialne.

Badania i wyniki. Badania prowadziło 37 ankieterów, a wielu z nich korzystało z pomocników przy zbieraniu danych; w sumie zaangażowanych było 69 osób. Z przedstawionych mi w raportach dodatkowych informacji o badanych środowiskach wynikał bardzo klarowny obraz pozwalający uznać próbkę za wystarczająco reprezentatywną. Warto dla przykładu przytoczyć fragment raportu przekazanego mi przez ankietującą osobę, która wraz z trzema pomocnikami zebrała wyjątkowo dużą liczbę (109) danych. Dane zbierane były w środowiskach: – doktorantów Wydziału Geologii, Geofizyki i Ochrony Środowiska AGH w Krakowie (17 osób), – studentów Geofizyki Poszukiwawczej na tym samym wydziale AGH w Krakowie (18 osób) – mieszkańców Sidziny i pracujących w Sidzinie (około 45 osób) – mieszkańców Krakowa, Trzebini i innych (reszta – około 26 osób) Ważną informacją, o którą prosiłem ankieterów były liczby osób, które odmówiły udziału w sondażu. Okazało się, że na 1318 osób, 1152 zgodziło się odpowiedzieć, a zaledwie 166 (12.6 %) odmówiło. Może nasunąć się podejrzenie, że być może ankieterzy, wbrew zaleceniom, zwracali się do osób z najbliższego sobie kręgu. Jednak relacje z akcji pozwoliły ustalić, że tak nie było. Kontakt z badanym poprzedzony był krótkim przedstawieniem się ankietera i wytłumaczeniem, że jest to ogólnopolski społeczny sondaż, motywowany chęcią sprawdzenia wyników ośrodków sondażowych, podawanych nam w mediach, a także prośbą, by uczciwie odnotować w ankiecie swoje prawdziwe poglądy. Można przypuszczać, że kultura i właściwe podejście naszych ankieterów do badanych osób przyczyniły się do pozytywnych reakcji. Z relacji także wynikało, że w większości ankieterzy nie zetknęli się z negatywnymi reakcjami, choć wiele osób wyrażało wątpliwości pytaniami – Czy to ma sens?, Dla kogo to jest? Dla kogo Pan/Pani naprawdę pracuje? Niektórzy krytycy, poszukujący „dziury w całym”, stwierdzali, że próbka nie jest reprezentatywna, bo wśród odpowiadających była nieznaczna przewaga kobiet (56 % kobiet 44 % mężczyzn). Boże drogi! Nikt nie podaje takich danych, a nawet nie zapytuje o to profesjonalne ośrodki sondażowe. Te proporcje są z pewnością zupełnie wystarczające dla reprezentatywności, a jeśli ktoś chce tę różnicę potraktować poważnie, to może wysnuwać wnioski na temat bardziej pozytywnego podejścia kobiet do takich inicjatyw, lub generalnie do kontaktów z ludźmi, w tym przypadku z ankieterami.

W badaniach zapytano o dwa tematy, które były neutralne politycznie, a w dalszej części zbadano temat stricte polityczny tzn. prognozy wyborcze. Pełne wyniki zamieszczone są na podanej wcześniej stronie internetowej. Pytanie dotyczące poparcia legalizacji eutanazji w Polsce poprzedzono dwoma neutralnymi pytaniami, skupiającymi uwagę i ustalającymi czy odpowiadający wie, czego dotyczy pytanie. Odpowiedź na zasadnicze pytanie wykazała 14.5 % poparcia dla legalizacji eutanazji i 19.8 % odpowiedzi – nie wiem, a 65.7 % opowiedziało się przeciw legalizacji. Uzyskano wynik drastycznie różny od niedawno nagłośnionego hałaśliwie w mediach 53% poparcia dla legalizacji. Także pytanie o stopień zadowolenia z integracji Polski z UE poprzedzone było pytaniami pobudzającymi do świadomej odpowiedzi na pytanie zasadnicze. W odpowiedzi na te pomocnicze pytania stwierdzono, że 55.0 % respondentów uznaje, że Polska odniosła korzyści z integracji, ale tylko 36.8 % stwierdza, że sam osobiście takie korzyści odniósł. Sumując liczbę odpowiedzi na główne pytanie o stopień zadowolenia („bardzo”, „raczej”), okazało się, że 46.2 % respondentów jest zadowolonych z integracji, 33.6 % niezadowolonych, a 19.0 % ma wątpliwości, przy znikomym 1.8 % osób, które nie udzieliły odpowiedzi. Mamy zatem pokaźną większość ludzi zadowolonych z integracji, ale jest to blisko dwukrotnie mniejsza grupa, niż liczby 80-85 % podawane regularnie przez różne ośrodki sondażowe, a następnie wzmacniane politycznymi hasłami o rekordowym euro-entuzjazmie Polaków.

Wyniki dotyczące tych dwóch, neutralnych politycznie tematów, pozostają ważne także dzisiaj i zdecydowanie podważają wiarygodność wcześniejszych sondaży. Są to, moim zdaniem, bardzo łatwe sprawy do zbadania, chociaż ich weryfikacja wymagałaby przeprowadzenia referendum. Każdy jednak, kto w miarę uczciwie oceni metodykę naszych badań i uzna ich wiarygodność, musi stwierdzić, że skala nieprawdy jest wprost oszałamiająca. Całkiem inaczej mają się sprawy z wynikami dotyczącymi prognoz wyborczych. W nowej rzeczywistości po 10 kwietnia wyniki te są dzisiaj całkowicie nieaktualne. Ich wartość polega głównie na możliwości porównania z wynikami sondaży z tego samego okresu, które były publikowane w mediach. Sytuacji sprzed katastrofy nie da się już odtworzyć, są to więc wyniki nieweryfikowalne. Trzeba zrobić nowe badania, a jeśli rezultat też będzie tak bardzo odmienny od wyników podawanych w mediach, weryfikacja odbędzie się w dobrze kontrolowanych, uczciwych wyborach. Takie badania wkrótce zrobimy, natomiast, kontrolą uczciwości wyborów musi się zająć ktoś inny. W pytaniu dotyczącym wyborczego poparcia poszczególnych partii politycznych nie podaliśmy nazw partii, wychodząc z założenia, że każda osoba dokonująca świadomego wyboru powinna znać nazwę partii, na którą chce głosować. W innym pytaniu, dotyczącym wyborów prezydenckich wymieniliśmy alfabetycznie wszystkie nazwiska potencjalnych kandydatów, których rozważano przed 21 marca, w momencie rozpoczęcia naszych badań. To było jeszcze przed prawyborami w PO, stąd obecność także R. Sikorskiego na tej liście. Najbardziej istotna i dla wielu zaskakująca, a nawet niewiarygodna różnica w porównaniu do wyników ośrodków sondażowych polega na odwróceniu prognoz dla najważniejszych konkurentów w wyborach. Jeżeli w sondażach medialnych PO cieszyła się poparciem ponad 50 %, a PIS tylko 24 %, to w naszych PIS wygrywał – 49.8 %, a poparcie PO było znacząco niższe – 31.0 %. Podobne odwrócenie prognoz ujawniło się w wyborach prezydenckich. Bronisław Komorowski uzyskujący średnio w dotychczasowych sondażach ok. 35 %, wygrywał w każdym sondażu ze ś.p. Lechem Kaczyńskim – ok.22 %, natomiast w naszym L. Kaczyński osiągnął aż 30.6 %, a B. Komorowski zaledwie 16.9 %. Łatwo także zauważyć, że nawet dodanie prognozy dla R. Sikorskiego (7.6 %), dało też mniejsze sumaryczne poparcie kandydatów PO – 24.5 %. Fenomen tego odwrócenia wyników dla głównych konkurentów jest bardzo dziwny, zważywszy, że prognozy dla pozostałych kandydatów nie wykazywały wielkich różnic naszego sondażu z tymi, publikowanymi w mediach.

Rozważania końcowe W badaniach opinii publicznej nikt nie może uczciwie gwarantować prawdziwości uzyskanych wyników. Ich wiarygodność uzyskuje się przez powtarzalność osiąganą w badaniach nowych grup osób, ale prawdziwym testem jest weryfikacja wyborcza, lub w referendum. Także ja nie mogę gwarantować prawdziwości naszych wyników. Mogę tylko zapewnić, że nasz sondaż przeprowadziliśmy uczciwie i z największą starannością. W gruncie rzeczy wszystkie aspekty badań można dobrze kontrolować i postępować zgodnie z rygorami wytyczającymi drogę do prawdy, ale jednej rzeczy nie da się skontrolować do końca – jest nią praca ankieterów, od której prawie wszystko zależy. W naszym sondażu ankieterzy pracowali społecznie, motywowani wyłącznie chęcią poszukiwania prawdy. Nie jest łatwo uwolnić się od subiektywizmu i dlatego w kontaktach z ankieterami kładłem szczególny nacisk na uczciwe poszukiwanie prawdy i za wszelką cenę unikanie tych wszystkich kroków, które mogłyby sprzyjać jakiejkolwiek tendencji, bo byłoby to oszukiwaniem samych siebie. Wnikliwie czytałem przekazywane mi przez ankieterów raporty i znajdywałem w nich głębokie zrozumienie całego procesu badań, a także ogromny, wręcz zachwycający ładunek dobrej woli i poświęcenia. Chwała i gorące podziękowania należą się wszystkim uczestnikom naszej pierwszej próby społecznego sondażu. Dzięki pracy ankieterów mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nasze wyniki uzyskano w najbardziej rzetelny sposób, jak było to możliwe. Stwierdzając to, nie mogę uniknąć odniesienia się do badań prowadzonych przez profesjonalne ośrodki badania opinii publicznej, a mówiąc wprost, nie mogę nie wskazać potencjalnej przyczyny fałszywości ich wyników. Moim zdaniem głównym źródłem ich błędów jest trwała niemożność dotarcia z pytaniami do reprezentatywnej próbki. Można niezwykle starannie zaplanować badania, posłużyć się danymi GUS i skierować ankieterów do ściśle wyznaczonych respondentów, ale i tak jedynymi ważnymi elementami są odpowiedzi na pytania: kim są ludzie, którzy nie odmówili udziału w badaniach i odpowiedzieli na pytania ankiety? Czy warunki, w jakich odpowiadali skłaniały ich do uczciwej odpowiedzi? Czy praca ankieterów była w pełni uczciwa? Stawiam te mocne pytania i wątpliwości, bo ośrodki sondażowe nigdy nie zdradzają swojej „kuchni”, natomiast, można dotrzeć do wyznań ich byłych ankieterów, których opowieści budzą zdumienie. Zgłosiło się do mnie kilka byłych ankieterów, którzy oferowali swoją pomoc w naszych badaniach. Nie skorzystałem z oferty, bo bałem się rutyny wynikającej z ich wcześniejszego zaangażowania motywowanego materialnymi korzyściami. Wykorzystałem, natomiast, te kontakty do rozmowy o tym, jak odbywały się ich badania na zamówienie. Otrzymałem także kilka pośrednich relacji od ludzi, którzy zetknęli się z opowieściami byłych ankieterów. Pominę drastyczne, ale wcale nierzadkie przykłady, gdy ankieterzy obciążeni niewdzięczną i wymagającą pracą, zirytowani niskim wynagrodzeniem i zdeprymowani licznymi odmowami uczestnictwa w badaniach, sami wypełniali ankiety wymyślonymi przez siebie danymi. Poprzestanę na opowieści ankietera, który według wyznaczonego klucza, zgodnie z instrukcją, chodził od mieszkania, do mieszkania, by w sposób naruszający całkowicie anonimowość odpowiadającego skłaniać ludzi do odpowiedzi. Oczywiście tylko mały ułamek ludzi zgadza się na takie warunki i ci, którzy się zgadzają stanowią specyficznie wybraną grupę. Trzeba nie mieć zupełnie wyobraźni, by w dzisiejszej Polsce, ze wszystkimi patologiami organów państwowych, z niekontrolowaną jawnością danych osobowych, z wykorzystywaniem prawniczej i biurokratycznej machiny do gnębienia ludzi, liczyć na to, że normalni ludzie zdradzą swoje preferencje wyborcze nieznanemu ankieterowi. Można z góry przewidzieć, że tak badane osoby będą częściej faworyzować polityków i partie władzy, trzymającej wszystkie nici w ręce. Rzadko zdarzają się momenty tej odwagi wyzwolonej do prawdy, która ujawniła się takim obrazem, jak w owym dokumencie „Solidarni 2010”, który swoim autentyzmem poraził wszystkich beneficjentów sondażowej i medialnej demokracji bez wartości. Obserwowałem przez długie lata polityczne sondaże wyborcze. Nie mają one wiele wspólnego z rzeczywistością. Prawidłowość akcji jest zawsze taka sama – w długim okresie przed wyborami liczbami z pożądanym wynikiem wyborów ustawia się cel manipulacji. Później, w miarę zbliżania się terminu weryfikacji wyborczej, wyniki zmierzają w stronę prawdy, ale tylko na tyle ile trzeba, by uniknąć kompromitacji. Dzieje się tak zawsze i bez wyraźnego związku z wydarzeniami na scenie politycznej, czy z jakimiś ważnymi elementami kampanii wyborczej. Dzieje się tak, aż do końca, chociaż często ośrodki sondażowe nie zdążą się „poprawić”, a operacja „właściwego” liczenia głosów nie całkiem się uda. Wtedy następuje kompromitacja, taka jak w wyborach prezydenckich 2005. Przeprowadzona pierwsza próba społecznego sondażu opinii publicznej wykazała, że inicjatywa wykorzystująca ideowe zaangażowanie ludzi w szukanie prawdy ma wielkie perspektywy. Zwiększanie liczby ankieterów jest najlepszą drogą do poprawy wiarygodności wyników. Nie dlatego, by potrzebna była większa liczba badanych osób, ale dlatego, by poprzez docieranie do różnych środowisk poprawiała się reprezentatywność badanej grupy. Jeśli spojrzymy optymistycznie na rozwój naszej inicjatywy, to warto już teraz poszukać dla niej nazwy. Moją roboczą propozycją jest skrót -SIS – Społeczna Inicjatywa Sondażowa. Zapraszam wszystkich do uczestnictwa – w roli ankieterów SIS, ale także w roli badanych. Prawda ma moc wyzwalającą i Polska jej potrzebuje, a Polska jest najważniejsza!!! Rafał Broda

Słyszeliśmy strzały – zeznali w prokuraturze milicjanci rosyjscy Z zeznań rosyjskich milicjantów, którzy przybyli na miejsce katastrofy prezydenckiego samolotu w Smoleńsku wynika, że słyszeli oni dźwięki przypominające wystrzały. W protokołach z przesłuchań jest mowa o hukach i odgłosach przypominających wystrzały – informuje Radio Zet. Zeznania te, o ile są prawdziwe wykluczają zatem najbardziej popularną dotąd tezę, że strzały słyszane na krążącym w internecie od dnia katastrofy, amatorskim filmiku, są strzałam oddawanymi właśnie przez milicjantów próbujących odstraszyć szabrowników. Pozostaje zatem już tylko jedna wersja, wykluczająca świadome użycie broni, a mianowicie, samozapłon amunicji w wyniku nagrzania magazynków od płonącego paliwa lotniczego. Jak na ostatnią “deskę ratunku” przed tropicielami spisku, hipoteza to dość wątła. Z dostępnych filmów z miejsca katastrofy wyraźnie widać, że skala pożaru nie była nawet umiarkowana, były tylko 2 niewielkie ogniska ognia i ewentualność że właśnie w nich znalazła się broń BOR-owców, graniczy z nieprawdopodobnym przypadkiem. Jeszcze słabiej w tej teorii wypada sam odgłos “strzału”. Dla osób które oglądały film, a teraz okazuje się, że także dla przybywających na miejsce milicjantów, są to ewidentne strzały nie eksplozje. Tymczasem w przypadku samozapłonu amunicji w magazynku mielibyśmy do czynienia z całkiem innym odgłosem eksplozji. Jedyna możliwość, by dźwięki eksplodującej w wyniku samozapłonu amunicji przypominały to co słyszymy na filmie, mogła zaistnieć tylko wówczas, jeśli pocisk znajdowałby się w komorze, ale i wówczas odgłos strzału zlałby się zapewne z odgłosem eksplozji pozostałych naboi. W końcu temperatura działająca na pocisk w komorze, oddziaływałaby także na magazynek. Kwestia strzałów musi zatem być nadal wyjaśniana. Pozostaje jeszcze druga kwestia, co do której prokuratura milczy a która jest równie niepokojąca. W wyniku dotychczasowych analiz stwierdzono że kamera zarejestrowała głosy kobiet i mężczyzn mówiących po rosyjsku i wypowiedzi mężczyzn po polsku. Mimo powszechnie stawianych pytań, kto na miejscu tragedii, w kilkanaście minut po niej, mógł mówić po polsku, prokuratorzy starannie unikają wypowiadania się w tym temacie. Jak wiadomo na miejscu tragedii, w okolicach godziny 8:56-9:00 było przynajmniej dwóch Polaków. Jednym z nich był ambasador RP w Rosji, Jerzy Bahr i z pewnością nie jego głos słychać na nagraniu. Drugim był polski reporter TVP, który także nakręcił film. Jednak pobieżna analiza wykazuje że działo się to już po powstaniu pierwszego filmu, a po drugie, dzięki nagraniu słyszymy dokładnie każde wypowiadane przez niego słowo. Nie ma wśród nich znanych z filmu fraz “Uspokój się!”, czy “Patrz mu w oczy”. Kto zatem mówi po polsku, tuż po katastrofie pod Smoleńskiem? Wciąż czekamy na odpowiedź na to pytanie. KonserVat (" To jednak były strzały")

Rosyjskie śledztwo inne niż wszystkie Sposób prowadzania rosyjskiego śledztwa mającego wyjaśnić przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu z 10 kwietnia br. najwyraźniej odbiega od standardów stosowanych na całym świecie. To rodzi pytania o to, czy śledczy będą w stanie precyzyjnie ustalić, co było bezpośrednią przyczyną tragedii. Sposób prowadzenia przez Rosjan śledztwa w sprawie katastrofy prezydenckiego Tu-154M znacznie odbiega od światowych standardów. Przykładem takiego postępowania może być chociażby raport, jaki opracowała francuska komisja badająca wypadek samolotu Concorde z lipca 2000 roku pod Paryżem. Dokument został w całości opublikowany tuż po jego zatwierdzeniu przez komisję. Ta po szczegółowym śledztwie doszła do wniosku, że przyczyną katastrofy był kawałek blachy tytanowej o wymiarach 43 na 4 cm, znaleziony na pasie startowym. Specjaliści dopasowali tę blachę do zniszczeń opony samolotu i rozwiązali zagadkę. Drugim wzorcowym śledztwem było dochodzenie w sprawie przyczyn katastrofy lotu PanAm 103, który rozbił się w Lockerbie w grudniu 1988 roku. Był nią wybuch bomby, a dowodem tego stał się znaleziony w lesie w strzępie koszuli kawałek płytki obwodu drukowanego o wymiarach 0,8 na 1,25 centymetra. Eksperci ustalili, że jest to część elektronicznego zapalnika czasowego bomby. Wyjaśnienie sprawy zajęło trzy lata, a sama procedura zbierania szczątków samolotu trwała… pięć miesięcy. Zatrudniono do tego blisko tysiąc policjantów i żołnierzy, przeczesano powierzchnię kilkunastu kilometrów kwadratowych. Każdy znaleziony przedmiot został dokładnie opisany i zabezpieczony oraz sprawdzony na obecność śladów materiałów wybuchowych. W tym kontekście doniesienia z miejsca katastrofy Tu-154M na temat prowadzonego śledztwa naprawdę szokują. Jak wiadomo, teren katastrofy został dość szybko przeszukany, a szczątki (przynajmniej te większe) przewiezione. Potem miejsce katastrofy – wyglądające jak przeorane pole – pozostawiono bez opieki, mimo że osoby odwiedzające ten teren bez trudu znajdowały rzeczy należące do pasażerów samolotu, podobnie zresztą jak odnajdowane były mniejsze części tupolewa. Wątpliwości budzi także sposób przeprowadzenia i udokumentowania sekcji zwłok ofiar katastrofy. Amerykańska instrukcja z 1976 roku dotycząca sposobu prowadzenia medycznych działań w dochodzeniu dotyczącym wyjaśnienia wypadków lotniczych określa czas (96 godzin po zakończeniu ostatniej sekcji), w którym wszystkie protokoły, preparaty, zabezpieczone i udokumentowane próbki, dokumentacja fotograficzna i rentgenowska przekazywane są stosownemu instytutowi medycyny sądowej. Dokumentacja musi zawierać: szacunkowy czas przeżycia od chwili uderzenia w ziemię, datę i godzinę zgonu, opis śladów ognia, błota, ziemi czy paliwa, szacunkowy czas działania ognia, położenie ciała lub jego szczątków względem samolotu. To także szczegółowo opisane obrażenia – osobno dla każdego z organów oraz opis przyczyn doznanych oparzeń, obrażeń mechanicznych oraz kolejność doznanych obrażeń. Tymczasem z ujawnionych raportów z sekcji zwłok dokonanej przez rosyjskich śledczych wynika, że dokumentacja ta została najwyraźniej przygotowana w pośpiechu, niedokładnie i z pominięciem podstawowych zasad rzetelności. Brakuje na niej chociażby m.in. podpisów polskich prokuratorów, którzy, według zapewnień, mieli być obecni przy badaniach, godzina zagonu jest przyjęta umownie, a przyczyna śmierci to uraz wielonarządowy. Na próżno w dokumentacji szukać opisu mechanizmu uszkodzeń, kolejności powstawania obrażeń czy wskazania przyczyny zgonu…

Zniszczenia jak przy eksplozji termo barycznej Zastanawia też przyczyna całkowitego zniszczenia środkowej części samolotu, gdzie przebywali pasażerowie. Odłamana część ogonowa i usterzenie zachowały się w podobnym stanie jak na zdjęciach z miejsc podobnych katastrof lotniczych. Kabina pasażerska natomiast jest we fragmentach ok. pół na pół metra. Ciała są zmasakrowane, porozrywane, poparzone – choć nie potwierdzono ani wybuchu, ani też dużego pożaru paliwa. Jak wskazują autorzy wielu wpisów internetowych, którzy wielokrotnie analizowali zdjęcia, odłamane skrzydła ze zbiornikami paliwa leżały przecież kilkadziesiąt metrów dalej. Nic nie wiadomo o stanie kabiny załogi. Kokpit, z natury rzeczy zawierający kluczowy materiał dowodowy, znikł z powierzchni planety. Warto przypomnieć, że zniknięcie części samolotu zauważył fotoreporter “Naszego Dziennika” obecny na miejscu zdarzenia w dniu katastrofy. Nie sposób ustalić, czy kabina pilotów odłamała się od reszty kadłuba tak samo jak część ogonowa, czyli mniej więcej w całości, uległa całkowitej destrukcji, czy po prostu “wyparowała”. A szczątki samolotu oraz przedmioty znalezione na miejscu wypadku, również ciała ofiar mogłyby potwierdzić lub wykluczyć hipotezę eksplozji wolumetrycznej (termobarycznej) w kabinie pasażerskiej, która jest zgodna z udokumentowanym na zdjęciach stanem wraku i informacjami na temat stanu zwłok. Specjaliści wypowiadający się na forach internetowych zwracają uwagę, że odpowiedź mogłaby przynieść analiza spektrometryczna na miejscu katastrofy szczątków maszyny czy na zwłokach ofiar (takie obrażenia dają charakterystyczny obraz radiologiczny, w czasie eksplozji na ciała działa także znacznie wyższa niż w przypadku pożaru temperatura). Jeśli doszłoby do takiej eksplozji, to odnaleziono by ślady substancji (w postaci pyłów) niewystępujących w konstrukcji samolotu. Rosjanie są pionierami użycia eksplozji termobarycznych w technice wojskowej (przykład Czeczenii) – uwolniony aerozol wypełniający pomieszczenie eksploduje, dokonując poważnych zniszczeń – twierdzi jeden z autorów wpisu. W tym kontekście zastanawiające jest, czy po zakończeniu śledztwa szczątki Tu-154M zostaną zwrócone Polsce, czy też może strona polska nie będzie w ogóle się nimi interesowała (mając wrak do dyspozycji, można przeprowadzić badania na własną rękę). Nie wiemy też, co stanie się z miejscem katastrofy – i tak już zaoranej i przekopanej. To jednak jeszcze nie likwiduje ewentualnych śladów podejrzanych substancji, sprzyjałoby temu dopiero zdjęcie i wywiezienie wierzchniej warstwy gruntu. Może więc warto obserwować, co będzie działo się dalej w – na razie – ponownie strzeżonej strefie. Marcin Austyn

Skandal na paradzie wojskowej w Moskwie: Polscy żołnierze defilowali za sztandarami z Leninem Komorowski nie wiedział albo wiedzieć nie chciał Skandal na paradzie wojskowej w Moskwie. Przedstawiając Kompanię Reprezentacyjną Wojska Polskiego, rosyjski spiker mówił o “polskich żołnierzach, którzy walczyli z hitlerowcami na terenie Związku Sowieckiego, brali udział w zdobyciu Berlina i defiladzie zwycięstwa w Moskwie w 1945 roku”. Mowa oczywiście o utworzonej pod sowieckim protektoratem Ludowym Wojsku Polskim. O innych frontach, na których walczyły autentyczne polskie formacje: 2. Korpus Polski gen. Władysława Andersa, I Samodzielna Brygada Spadochronowa gen. Stanisława Sosabowskiego, I Dywizja Pancerna gen. Stanisława Maczka czy polskie dywizjony lotnicze w Wielkiej Brytanii, nie padło ani jedno słowo. Sobotnie spotkanie marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem dotyczyło m.in. materiałów ze śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej oraz śledztwa związanego z katastrofą prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Komorowski powiedział, że prezydent Miedwiediew “wykazał się daleko idącym zrozumieniem, deklarując, iż w stopniu maksymalnie szybkim trzeba dać stronie polskiej szansę na ujawnienie opinii publicznej zapisów czarnych skrzynek i innych materiałów ze śledztwa rosyjskiego”. Poinformował również, że prezydent Rosji obiecał interwencję w sprawie szczególnego zabezpieczenia miejsca katastrofy samolotu, gdzie – jak wynika z doniesień mediów – ciągle jeszcze można znaleźć rzeczy osobiste ofiar katastrofy. Prezydent Rosji przekazał też marszałkowi Sejmu 67 tomów akt z rosyjskiego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej. Komorowski oświadczył jednak, że nie wie, co znajduje się w dokumentach przekazanych mu przez Miedwiediewa. – Nie wiem, dostałem jeden tom, dzisiaj zostanie przekazanych sześćdziesiąt parę tomów dokumentów. Zostaną one obejrzane przez historyków i będą ocenione. Z tego, co zrozumiałem, są to dokumenty ze śledztwa rosyjskiego, więc najprawdopodobniej to dokumenty, o które strona polska od dłuższego czasu zabiegała. Na pewno nie są to wszystkie dokumenty. Sprawdzamy, czy są one znane stronie polskiej – mówił w sobotę po spotkaniu z prezydentem Miedwiediewem marszałek Komorowski. Mimo że “nie wiedział”, co znajduje się w tych tomach, to oceniał, iż podarowanie nam części materiałów ze śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej prowadzonego w latach 1990-2004 przez Główną Prokuraturę Wojskową Federacji Rosyjskiej jest “krokiem w dobrą stronę”. Komorowski liczy na to, że poczynione zostaną następne kroki. – Prezydent Miedwiediew zapowiedział, że zrealizuje w pełni swoje zapowiedzi ze spotkania na Wawelu, w dniu pogrzebu prezydenta Lecha Kaczyńskiego, i traktuje przekazanie części tych dokumentów jako wykonanie swojej obietnicy. Mieliśmy z tym związane daleko idące nadzieje, że kolejne kroki będą oznaczały, iż minie w pełni okres kłamstwa katyńskiego, że zbrodnia katyńska zostanie ujawniona nie tylko wobec Polski, bo przecież my o Katyniu wiemy. Problem polega na tym, żeby o tym dowiedzieli się także Rosjanie, mogli to przeżyć także jako cząstkę wspólnego, bolesnego doświadczenia z życia naszych narodów w ramach systemu totalitarnego – dodał marszałek Komorowski. Ocenił, że istnieje duża szansa “nie tylko przez uruchomienie ponownego śledztwa katyńskiego przez Rosję, ale także przez wolę polityczną na jednoznaczną rehabilitację ofiar zbrodni katyńskiej”.

Odznaczeni za prawdę o Katyniu Po spotkaniu z prezydentem Rosji marszałek Sejmu złożył kwiaty na cmentarzu Dońskim pod tablicami upamiętniającymi aresztowanych przez NKWD gen. Leopolda Okulickiego oraz Delegata Rządu RP na Kraj Stanisława Jasiukowicza “Opolskiego”. Obaj zginęli w sowieckim więzieniu. Marszałek złożył także wiązankę kwiatów przed pomnikiem Żołnierzy Armii Czerwonej, a na placu Łubiańskim – przy Kamieniu Sołowieckim upamiętniającym ofiary stalinowskiego terroru. W polskiej ambasadzie w Moskwie marszałek Komorowski odznaczył rosyjskich obywateli zasłużonych dla ujawniania prawdy o zbrodni katyńskiej. Odznaczenia te wręczyć miał już prezydent Lech Kaczyński podczas uroczystości w Katyniu 10 kwietnia bieżącego roku. Komorowski odznaczył również tych, którzy zasłużyli się w akcji ratowniczej po katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Wśród nich znaleźli się m.in. lekarze, strażacy, żołnierze i eksperci od medycyny sądowej. W sobotę na ręce marszałka przekazane zostało godło RP z prezydenckiej salonki rozbitego TU-154. Odbierając je, Komorowski zapowiedział, że nazajutrz trafi ono do Smoleńska oraz Katynia. Wczoraj marszałek spotkał się z kanclerz Niemiec Angelą Merkel. Nie doszła natomiast do skutku anonsowana rozmowa z prezydentem Francji, gdyż Nicolas Sarkozy odwołał swój przyjazd do stolicy Rosji. Z Moskwy Bronisław Komorowski udał się do Smoleńska na miejsce katastrofy prezydenckiego samolotu TU-154, a następnie do Katynia. Marszałek stwierdził, że będąc w Moskwie, nie można nie przybyć na miejsce katastrofy, w której zginął prezydent Polski, a także jego przyjaciele. Jeszcze przed wyjazdem do stolicy Rosji wizyta w Smoleńsku i Katyniu nie figurowała jednak w programie. W miejscu tragedii przy smoleńskim lotnisku, obok symbolicznego kamienia, gdzie składane są wiązanki kwiatów, marszałek zapalił znicze. W obecności gubernatora okręgu smoleńskiego, który uroczyście – chlebem i solą – przywitał pełniącego obowiązki prezydenta na granicy swojego okręgu, Bronisław Komorowski zaznaczył, iż bardzo zależy nam na właściwym zabezpieczeniu terenu katastrofy. Gubernator poinformował, że ustanowiony został specjalny posterunek milicji przy miejscu tragedii. Zadeklarował, iż po zakończeniu wyjaśniania przyczyn katastrofy, we współpracy ze stroną polską utworzone zostanie miejsce pamięci ofiar. W Katyniu marszałek wziął udział we Mszy św. odprawionej na polskim cmentarzu w intencji zamordowanych w Katyniu, a także ofiar smoleńskiej katastrofy. Komorowski podkreślał, że liczy, iż wszystkie dokumenty ze śledztwa katyńskiego zostaną odtajnione i upublicznione. Artur Kowalski

10 maja 2010 Niewyczerpalne źródło - pragnienie.. to jest ta inspiracja, która człowieka, szczególnie człowieka obywatelskiego pcha do przodu; żeby zrobić coś dobrego, żeby zaistnieć w dobrej sprawie, żeby się przypodobując innym- zmienić świat na lepsze, co ja piszę – na jeszcze lepsze.. Bo świat nie jest, ani dobry, ani doskonały, o czym wie i przekonuje nas każdy obywatelski socjalista. Świat stworzony przez Pana Boga jest niedoskonały. Trzeba go poprawić! I z tych dobrych, socjalistycznych  chęci powstaje….piekło!

W rozmowie z socjalistą, mamy takie samo wrażenie jak w rozmowie z policjantem.. Wydaje nam się- słusznie czy nie- że kłamiemy. Jakoś odruchowo staramy się obronić przed posądzeniem o kolejne wykroczenie.. A socjalista ma tyle do zrobienia jeszcze w życiu,  że w rozmowie z nim, wydaje nam się, że my- do zaoferowania światu -nie  mamy nic. Gościem wczorajszej rozmowy w programie” Młodzież kontra”, był pan Grzegorz Bernard Napieralski, przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej i kandydat na prezydenta III Rzeczpospolitej z socjalistycznego ramienia tej partii. Pan Grzegorz doskonale sobie radzi , że tak powiem marketingowo; jest radosny, uśmiechnięty- jak to się pisze od ucha do ucha- bardzo wygadany i trudno doszukać się przerwy marketingowej podczas słowotoku, którym zalewa słuchających słuchaczy. Jak to pisał swojego czasu pan Adam Michnik, ale o kim innym, o innym kandydacie na prezydenta, zresztą prezydentem potem  został, że :” mówi wszystko co wie, ale nie wie co mówi”.(????). W każdym razie bardzo chwalił socjalistę Zapatero,  który premieruje w normalnej kiedyś Hiszpanii, a dzisiaj doprowadza swoimi socjalistycznymi rządami ten piękny kraj do …. socjalistycznego dziadostwa. Powiedział nawet, że dzięki premierowi Zapatero Hiszpania zrobiła:” skok cywilizacyjny”(????) Naprawdę??????? To jest tak jak z tą staruszką , która robiła zakupy w warzywniaku: - Chciałam wziąć pięć kilo ziemniaków, ale chyba nie doniosę do domu.. - Niech babcia bierze! Ja babci tak zważę, że babcia spokojnie doniesie..(???) W socjalizmie, także hiszpańskim w wersji europejskiej, tak ważą, że jakoś  zawsze wydatki są wyższe od przychodów, czym charakteryzuje się nowoczesność, obywatelskość i współczesność socjalizmu. Bo wersja azjatycka socjalizmu- to mordowanie i sterty ciał tak jak u Pol-Pota, socjalisty i absolwencie francuskiej  Sorbony, czy w państwie socjalizmu i komunizmu, jakim był Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, gdzie towarzysze  Lenin, Trocki i Stalin – wymordowali miliony ludzi w imię fałszywej ideologii równości i wspólnoty. Bo socjalizm- jako ustrój wymyślony przez nowego człowieka, człowieka socjalizmu, najlepiej budować na stertach z ludzkich ciał, bo wszyscy- w myśl tej obłędnej ideologii- przeszkadzają w gruncie rzeczy  w budowie tego najszczęśliwszego ustroju świata.

Walka klasowa narasta w miarę rozwoju socjalizmu.. Właśnie, już niedługo Hiszpania, jako kraj nie doniesie socjalizmu dalej niż za Pireneje, bo tam mają własny socjalizm redystrybucyjny, redystrybuujący pieniądze z jednej kieszeni do innej- biurokratycznej i marnotrawnej, bo socjalizm zawsze pozostanie ustrojem  przemieszczania wytworzonego bogactwa, a nie jego tworzenia.. Tworzeniem bogactwa zajmuje się kapitalizm, system wolności gospodarczej i wolnych wyborów oparty na prywatnej własności i ciężkiej pracy ludzi odpowiedzialnych i rozumnych, a nie na  rozległym obszarze upaństwowionej własności, czyli niczyjej własnościowo, ale zarządzanej przez państwową  biurokrację. I na to marnotrawstwo biurokracja socjalistyczna w Związku Socjalistycznych Republik Europejskich potrzebuje pieniędzy ludzi ciężko pracujących, które  musi zmarnować, bo taka jest jej istota.. I wszystkie te socjalistyczne państwa , kiedyś europejskie,   w sensie cywilizacyjnym- toną w długach. Długach nie cywilizacyjnych europejsko. Na pytanie prowadzącego program, jaki to „ skok cywilizacyjny”, skoro Hiszpania domaga się pomocy od Unii Europejskiej w wysokości 280 miliardów euro(?????)- pan Grzegorz Bernard Napieralski, przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej  i kandydat na prezydenta odpowiedział wymijająco, bo zdobycze, bo oś tam, bo postęp.. A prawda jest oczywista! Uwielbiany przez kandydata na prezydenta- pana Napieralskiego Grzegorza- socjalizm bankrutuje. I to jest oczywista oczywistość.. I ma szczęście  premier Zapatero, że generał Franco już nie żyje i  na dodatek jego pomniki usuwa się w całej Hiszpanii. Żeby wymazać go  ze świadomości. Hiszpanów.. Jeśli pan Napieralski ma taki sam pomysł na Polskę, jak premier Zapatero na Hiszpanię- to marny nasz los.. wydatki, wydatki, wydatki i jeszcze raz wydatki.. Rozbudowuje się głównie budżetówkę i tam się dobrze płaci.. kosztem tych co bogactwo wytwarzają.. Byłem w ubiegłym roku w Hiszpanii - więc wiem.. Pan Grzegorz jest synem szczecińskiego, etatowego instruktora  tamtejszego Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, i nie piszę tego dlatego, że syn  ma odpowiadać za postępowanie ojca.. Ale widać  wyraźnie, na przykładzie Napieralskich, że czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na wczesną starość trąci.. Przypominam młodym czytelnikom, że Komitet Wojewódzki to nie to samo co Kuba Wojewódzki., zwany przez mnie -Kubą Powiatowym. To inna para socjalistycznych kaloszy, w wersji bardziej europejskiej i bardziej wyszczekanej.. I umocowany bardzo mocno w sferach michnikowszczyzny.. Pan Grzegorz Bernard Napieralski jest  zawodowym magistrem nauk politycznych z aż dwiema specjalizacjami(????) Jedna to zakres integracji europejskiej… a druga- administracja i marketing polityczny(???). Naprawdę niezłe przygotowanie jak na stanowisko prezydenta III Rzeczpospolitej. Wygląda na to , że jest nowy politruk w wersji europejskiej, ze specjalizacją- zakłamać swój wizerunek w stopniu niebywałym. I do tego jest przygotowany zawodowo. Żeby zakłamywać! Nie wiem jak sprawdził  się jako pracownik techniczny w Zakładach Graficznych” Kema” w Szczecinie, gdzie pożytecznie pracował... Ale wiem jedno!  Niesie ze sobą wartości antycywilizacyjne, jako człowiek Lwicy i ma przygotowane demokratyczne ustawy dotyczące konstruowania dzieci w probówkach - do tego za pieniądze wszystkich podatników.. No i – jak to ma w zwyczaju Lewica- będzie rozdawał upaństwowione pieniądze wszystkim dookoła, głównie biednym, a najgłówniej aparatowi, który te pieniądze będzie… rozdzielał biednym. Bo najbiedniejsi są ludzie biedni  spowodowani  przez lewicowe rządy od dwudziestu lat, łącznie z tymi, które mienią się rządami” prawicowymi’- a są lewicowe.. Formacja Sojuszu Lewicy Demokratycznej ma w tym również swój udział.. Premier Leszek Miller powiększył dług Polski coś o  około 20 miliardów dolarów(!!!)- i to w tempie stachanowskim! A ilu bezrobotnych  pojawiło się na rynku podniesionych podatków? „Dopóki mój szef myśli, że ja dużo zarabiam, dopóty ja będę tak robił, żeby on myślał, za ja dużo robię”- myśli sobie taki  czy inny homo sovietikus. I tak sprawy idą po staremu.. Tylko to stare jest budowane przez młodych, którzy myślą po staremu. I nie przychodzi im do głowy, że socjalizm sprzed 1989 roku … Po prostu .zbankrutował! Zabrakło pieniędzy.. Trochę pozwolili, trochę odczekali, i  znowu to samo..

Marnotrawny socjalizm.. Dlaczego nie? To jest przecież najlepszy ustrój pod słońcem.. Dla biurokratycznych nierobów i wszelkich leworęcznych – skręconych ideologicznie.. Socjalizm oczywiście tak- ale wypaczenia nie! WJR

Decyduje pierwsze 48 godzin Miejsce katastrofy powinno zostać w całości ogrodzone, następnie "metodycznie, dzień po dniu" przeszukane, a każdy najdrobniejszy fragment kadłuba samolotu i inne ślady powinny zostać zabezpieczone W najbliższym czasie powinno zostać wszczęte śledztwo dotyczące zaniedbań premiera, ministra spraw zagranicznych i ministra sprawiedliwości w prowadzeniu postępowania przygotowawczego w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem - uważa Bogdan Święczkowski. Były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i prokurator Prokuratury Krajowej mówił o tym w "Rozmowach niedokończonych" w Radiu Maryja. Wskazywał, że dla śledztwa najważniejsze jest pierwsze 48 godzin od zdarzenia. Święczkowski podkreślił, że w wyniku zaniechania polskich władz dochodzenie jest pod kontrolą Rosji, a zaniedbania, jakich do tej pory dopuścili się śledczy Federacji Rosyjskiej, mogą sprawić, że szanse na wyjaśnienie powodów tragedii są zerowe. - Każdy prokurator, każdy śledczy, każdy doświadczony policjant czy oficer służb specjalnych wie, że dla śledztwa, dla wyjaśnienia takiej katastrofy najważniejsze jest pierwsze 48 godzin - podkreślił Bogdan Święczkowski, były szef ABW i były prokurator Prokuratury Krajowej. Zauważył, że jeżeli w tym czasie nie zabezpieczy się w sposób prawidłowy miejsca katastrofy i dowodów, to "nigdy nie wyjaśni się takiego zdarzenia". - I w moim przekonaniu, niestety nigdy do końca nie wyjaśnimy tej katastrofy, dlatego że zostały zmarnowane te pierwsze dwa dni przez stronę polską - ocenił były prokurator Prokuratury Krajowej. Dodaje, że nie zabezpieczono w prawidłowy sposób dowodów katastrofy. - Sposób, w jaki składowano części tego samolotu - na otwartej przestrzeni, to jest skandal nad skandale. Jakakolwiek zmiana warunków atmosferycznych niszczy dowody - wskazuje. Według Święczkowskiego, teren katastrofy powinien zostać w całości ogrodzony, następnie "metodycznie, dzień po dniu" przeszukany, a każdy najdrobniejszy fragment kadłuba samolotu i inne ślady powinny zostać zabezpieczone. Były szef ABW odnotowuje, że może są to standardy pracy służb rosyjskich, ale to tym bardziej potwierdza, że polscy śledczy mogli i powinni mieć wpływ na postępowanie. - Strona polska nie uczyniła nic, żeby powstał międzynarodowy zespół śledczy pod kierunkiem polskich prokuratorów, żeby to polscy prokuratorzy od razu na miejscu zdarzenia zabezpieczyli teren katastrofy - powiedział na antenie Radia Maryja prokurator. - Jak to możliwe, że polskie czarne skrzynki polskiego samolotu są w dyspozycji Rosjan? - pytał prokurator, dodając, że taka sytuacja zawsze będzie rodzić podejrzenie, że "ktoś przy tych czarnych skrzynkach manipulował". - Kto nam zagwarantuje, że nic nie zostało uszkodzone? - kontynuował. Stwierdził, że pokazywane w mediach metody badania tych przyrządów są archaiczne, gdy tymczasem polskie służby dysponują w tym względzie superspecjalistycznym sprzętem. - Jeżeli słyszę, że strona polska chce wysłać teraz do Smoleńska archeologów, to mnie ogrania pusty śmiech. Premier naszego rządu, jego doradcy, minister sprawiedliwości oraz inne osoby, w tym naczelny prokurator wojskowy, po prostu się kompromitują takim stwierdzeniem - stwierdził były szef ABW Bogdan Święczkowski. - Powinni tam pojechać technicy i przeprowadzić oględziny, teren powinien być ogrodzony przez pół roku, tak aby móc przeprowadzać kolejne oględziny, żeby uzyskać kolejne dowody, to jest standard, to jest podręcznik - zauważył. Dodał, że w ciągu kilku godzin od katastrofy powinna zostać zawarta dwustronna umowa o powołaniu wspólnego zespołu śledczego. Rosja powinna na to przystać, skoro - jak się szeroko mówi - jest pozytywnie nastawiona. - Wskazane było, żeby to służby polskie kierowały od początku zespołem śledczym - zaznaczył Święczkowski. Podkreślił, że konsekwencją braku takich działań jest to, że zwracamy się do Rosjan po prośbie. - My jesteśmy teraz zwyczajnym petentem strony rosyjskiej i możemy czekać, żeby nam te wnioski o pomoc prawną wykonano - ocenił. Przypomniał, że możemy sobie czekać na materiały od Rosjan, które może wpłyną, a może nie wpłyną. - Cokolwiek się stanie, to zawsze będzie można powiedzieć, że to Rosjanie, źle oględziny przeprowadzone - to Rosjanie. A my? A my nic. Na terenie Rosji przebywa dosłownie jeden prokurator, a w Polsce działa trzech prokuratorów, to jest coś niebywałego, ja nie potrafię tego zrozumieć - powiedział były szef ABW. Dodał, że jednocześnie z Prokuratury Krajowej pozbyto się kilkunastu prokuratorów, takich jak on, którzy z wielką chęcią zaangażowaliby się w to śledztwo. - Potraktowano nas jak śmieci, decyzję dostałem pocztą. Powiedziano tylko: siedźcie cicho na emeryturkach, ale ja powiedziałem: nie - relacjonował. - To śledztwo jest pod kontrolą Rosjan, także w moim przekonaniu ta katastrofa nie zostanie wyjaśniona w sposób rzetelny, zawsze będą znaki zapytania - zaznaczył prokurator. Podkreślił, że jest zaskoczony stwierdzeniami o jakimś polonofilstwie prokuratorów rosyjskich, w tym prokuratora generalnego Jurija Czajki. - Poznałem pana Czajkę i wiele by można powiedzieć, ale że to są przyjaciele Polski, to bym sobie nie pozwolił na takie stwierdzenie - oznajmił. Zakwestionował także kompetencje naczelnego prokuratora wojskowego Krzysztofa Parulskiego. - Mam najgorsze zdanie o jego kompetencjach. Wiedząc, jakie stosunki tam panują, mogę powiedzieć, że ten człowiek sobie nie poradzi - przekonuje. Krytycznie ocenia też roszady personalne w postaci m.in. oddelegowania prokuratora cywilnego Marka Pasionka.

Zenon Baranowski

Walka o prezydenturę z IPN w tle Wspólny lot Bronisława Komorowskiego i Wojciecha Jaruzelskiego do Moskwy, ogłoszony niemal równolegle z podpisaniem ustawy anty-IPN-owskiej, to z pewnością nie zbieg okoliczności. Platforma Obywatelska w ten sposób jednoznacznie kieruje swoją ofertę do elektoratu SLD. Podpisanie przez Bronisława Komorowskiego nowelizacji ustawy o IPN wprowadziło w zdumienie cały szereg środowisk patriotycznych w Polsce. Zwykli obywatele, a nawet większość konstytucjonalistów podkreślają, że pełniący obowiązki prezydent RP marszałek Sejmu powinien do czasu wyborów podejmować tylko najbardziej konieczne decyzje, powstrzymując się od radykalnych kroków. Jest to nade wszystko związane z wymiarem moralnym w sprawowaniu urzędu, który objął nie na skutek decyzji wyborców, lecz z powodu smoleńskiej tragedii. Na domiar wszystkiego prezydent Lech Kaczyński zostawił swoją wolę co do nowelizacji ustawy o IPN, wyrażając pragnienie skierowania jej do Trybunału Konstytucyjnego. Było to ze wszech miar zasadne, gdyż błędy konstytucyjne dawało się wychwycić w prosty sposób. (Wystarczy wymienić niedookreślenie proceduralne wyboru Rady IPN, wprowadzenie ograniczenia dostępności urzędów państwowych - cenzus wykształcenia dla członków Rady, uzależnienie partyjne prezesa IPN itp.).

Platforma bierze wszystko Poza względami merytorycznymi niezwykle ważkie są argumenty moralne. Zrealizowanie woli zmarłego prezydenta wpisywało się bowiem w powszechnie deklarowane hasła o potrzebie moralnej odnowy polskiej polityki. Tymczasem zamiast odrodzenia mamy do czynienia z zagarnianiem kolejnych stanowisk i ze skrajnym upartyjnianiem życia publicznego w naszym kraju. Bronisław Komorowski nie tylko podpisał kwestionowaną przez śp. Lecha Kaczyńskiego i śp. Janusza Kurtykę ustawę. Równolegle w sposób błyskawiczny przeprowadził przez Sejm kolejną nowelizację, która daje marszałkowi Sejmu możliwość wyznaczenia na okres przejściowy pełniącego obowiązki prezesa ze wszystkimi uprawnieniami (wybór dokonany spośród wiceprezesów IPN). W ten sposób marszałek oraz Platforma Obywatelska sami zaprzeczyli treści uzasadnienia umieszczonego pod pierwszą nowelizacją ustawy o IPN, gdzie tłumaczą nowelę potrzebą "odpolitycznienia" Instytutu. I tak owo odpolitycznienie będzie polegać na tym, że marszałek Sejmu będzie wyznaczał prezesa IPN przynajmniej na pół roku (tyle bowiem czasu może zająć wybór nowego prezesa pod rządami podpisanej przez Komorowskiego ustawy). Rodzi się sugestia, aby wprost nadać marszałkowi uprawnienia sprawowania przez niego urzędu prezesa IPN. Wtedy dopiero mielibyśmy do czynienia z prawdziwym "odpolitycznieniem" Instytutu. Podpisana przez Bronisława Komorowskiego nowelizacja ustawy o IPN jest nie tylko budzącym potężne zastrzeżenia konstytucyjne aktem prawnym uderzającym w samo serce Instytutu. Jest to również w poważnej mierze najnormalniejszy w świecie bubel prawny, szczególnie niepraktyczny w obecnych warunkach. Zaledwie Bronisław Komorowski podpisał ustawę, natychmiast musiał ją nowelizować poprzez nadanie sobie kompetencji mianowania p.o. prezesa IPN. W przeciwnym razie nastąpiłby całkowity paraliż instytucji, która przez wiele miesięcy nie mogłaby normalnie funkcjonować bez prezesa. Ów wielomiesięczny paraliż wynika zaś ze skomplikowanych procedur wyłaniania Rady Instytutu, które to wchodzą w życie na skutek nieszczęsnego podpisu marszałka Sejmu. Stara ustawa doskonale radziła sobie z trudną sytuacją zaistniałą po katastrofie katyńskiej. Po prostu szybki konkurs i wybór prezesa (taką decyzję podjęło Kolegium IPN). Okazuje się, że na tym nowelizacje podpisanej ustawy się nie skończą. Aby ustawa mogła wejść w życie, za kilka tygodni trzeba będzie głosować nad kolejną poprawką. Niemożliwy do zrealizowania jest zapis, że pierwsze posiedzenie Rady Instytutu zwołuje prezes. Prezes zginął w wypadku samolotowym, nie będzie zatem mógł zwołać Rady. Ile jeszcze trzeba będzie głosować poprawek do świeżo podpisanej ustawy, trudno dziś przewidzieć. Są też przesłanki, by sądzić, że Bronisław Komorowski wbrew woli tragicznie zmarłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego podpisał wątpliwą konstytucyjnie ustawę będącą realnym bublem prawnym. A wystarczyło tylko zawetować tę ustawę bądź skierować ją do Trybunału Konstytucyjnego i na bazie starej ustawy zostałby szybko przeprowadzony konkurs na prezesa IPN. Konkurs, a nie mianowanie przez marszałka Sejmu p.o. prezesa. Ów konkurs ogłoszony przez Kolegium IPN został uznany przez Platformę Obywatelską za działanie zbyt pospieszne, agresywne i polityczne. Nadanie marszałkowi prerogatyw wyznaczenia następcy prezesa Kurtyki jest za to jak najbardziej "apolityczne" i podyktowane "dobrem Instytutu".

IPN do likwidacji Namacalnie widać, że prawda jest całkiem inna. Przypomnijmy sobie, dlaczego przed kilkoma miesiącami Platforma zgłosiła do Sejmu projekt nowelizacji ustawy o IPN. Stało się tak dlatego, że partii rządzącej nie spodobała się jedna książka dotycząca Lecha Wałęsy wydana przez Instytut. Później innej partii nie spodobały się publikacje o generale Wojciechu Jaruzelskim czy Aleksandrze Kwaśniewskim. I tak zmienia się ustawę z powodu prac naukowych. Nie ulega zatem wątpliwości, że taki sposób reagowania jest jednoznacznym uderzeniem w wolność badań naukowych. A bez wolności nauki nie ma po prostu wolności słowa. Dodajmy do tego okoliczności podpisania nowelizacji ustawy o IPN przez Bronisława Komorowskiego i będziemy mieli pełen obraz, jak w skrajny sposób następuje upartyjnienie Instytutu, co więcej - upartyjnienie badań naukowych w Polsce. Doskonale zauważyli to naukowcy, którzy w wielkiej liczbie apelowali do marszałka Komorowskiego o odrzucenie szkodliwej noweli. Tymczasem zamiast odrzucenia ustawy mamy kolejną nowelę zwiększającą kontrolę partii nad Instytutem. Wielu obserwatorów wszystko to napawa poważnym smutkiem. Nadzieje na moralną odnowę polskiego życia politycznego po katyńskiej katastrofie pękły niby bańka mydlana w tempie wręcz błyskawicznym. W lokalnym radiu w dyskusji z działaczem lubelskich wojewódzkich struktur SLD usłyszałem zdanie, że lewica popiera decyzję marszałka Komorowskiego w sprawie podpisu pod nowelizacją ustawy o IPN, gdyż jest to bardzo realny krok w kierunku ostatecznej likwidacji Instytutu. Trudno nie przyznać racji temu twierdzeniu. Rządzącej partii chodzi bowiem na początku o paraliż tej szkodliwej z ich punktu widzenia instytucji, później dokonanie czystki personalnej, wreszcie podporządkowanie IPN tzw. poprawności politycznej definiowanej na salonach historycznych organizowanych przez "Gazetę Wyborczą", a w końcu po prostu likwidację tej instytucji. Należy się spodziewać, że już w niedługim czasie jedynie uprawnione będą publikacje historyczne w stylu odpowiedzi na pytanie, dlaczego stan wojenny był polityczną koniecznością i na czym polegała wielkość historycznego kompromisu między Lechem Wałęsą i Wojciechem Jaruzelskim. Historycy "niepoprawni politycznie" zostaną zaś wyrzuceni poza margines.

Monopol dwóch partii Oprócz refleksji merytorycznej na temat niezwykle kontrowersyjnej decyzji Bronisława Komorowskiego w kwestii podpisania noweli ustawy IPN-owskiej pojawia się cały szereg pytań natury politycznej. Jaka kalkulacja przyświeca Platformie Obywatelskiej walczącej dziś o najwyższy urząd w kraju? Czy tak wyzywające zachowanie kandydata na prezydenta przyniesie spodziewany efekt wyborczy? Każdy odpowie, że jest to działanie przynajmniej nierozsądne. Sama wypowiedź Bronisława Komorowskiego, który zakomunikował społeczeństwu, że gdyby Lech Kaczyński chciał skierować ową ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, to by to uczynił, była wręcz oburzająca. Prezydent otrzymał na biurko znowelizowaną ustawę o IPN dosłownie na kilka godzin przed katyńską katastrofą. Jak więc mógł ją gdziekolwiek skierować? Niektórzy odczytali te słowa Komorowskiego jako próbę sprowokowania Jarosława Kaczyńskiego do ataku, tak, by można było zakomunikować światu, że Prawo i Sprawiedliwość znowu jest agresywne. Agresywne PiS to powrót do PR-owskiej polityki Platformy sprzed kilku tygodni (straszenie obywateli "kaczyzmem", widmem IV RP). Jeśli taki był cel Bronisława Komorowskiego, to należy stwierdzić, że prowokacja ta okazała się po prostu nieskuteczna. W międzyczasie marszałek Sejmu zwielokrotnił liczbę ukłonów w kierunku elektoratu lewicowego. Takim niewątpliwym gestem była zapowiedź zabrania na pokład rządowego samolotu generała Jaruzelskiego, zaproszonego przez Kreml na majowe obchody rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. Wspólny lot Komorowskiego z Jaruzelskim ogłoszony niemal równolegle z podpisem pod ustawą anty-IPN-owską to z pewnością nie zbieg okoliczności. Platforma w ten sposób jednoznacznie kieruje swoją ofertę do elektoratu SLD. Oczywiście widać tu pewien brak logiki, gdyż elektorat Grzegorza Napieralskiego i tak w drugiej turze wyborów prezydenckich zagłosowałby na Komorowskiego. Wygląda więc na to, że manewr jest obliczony już na pierwszą turę, tak, aby pogrążyć lewicę i na stałe przejąć jej elektorat z myślą o przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. "Zaorać SLD" i dążyć konsekwentnie do dwubiegunowego układu na polskiej scenie politycznej - oto przypuszczalny scenariusz działań związanych z kandydaturą Bronisława Komorowskiego. Jednakże z punktu widzenia wyborów prezydenckich działania te są samobójcze. Pozyskując bowiem elektorat lewicowy, Komorowski traci bardzo cenny elektorat centrowy, który oczekuje umiaru w wykonywaniu przez niego obowiązków prezydenta po tragedii smoleńskiej. Jaki ma sens tak agresywna polityka? Odpowiedzi na to pytanie może być kilka. Najbardziej prozaiczna to pycha, naiwna wiara w sondaże i w potęgę własnej partii. Takie zadufanie kończy się często klęską, boleśnie doświadczył tego Donald Tusk przed pięciu laty, kiedy to pomimo korzystnych dla siebie sondaży przegrał wybory z Lechem Kaczyńskim. W tej sytuacji można oczekiwać, że analitycy z PO biorą pod uwagę możliwość porażki. Jeśli tak, to możliwy jest inny scenariusz. Do działań radykalnych może Komorowskiego popychać sam premier Tusk. Wielu twierdzi, że został on przed kilkoma miesiącami niejako zmuszony do rezygnacji z kandydowania na urząd prezydenta przez środowiska pozornie usytuowane na drugiej linii sceny, ale realnie sterujące polską polityką. Zmuszony do rezygnacji premier wcale nie musi chcieć zwycięstwa Komorowskiego. Po pierwsze - prezydent Komorowski zdetronizowałby szybko Tuska w roli niekwestionowanego lidera w obozie PO. Po drugie - sprawowanie rządów, gdy ma się "swojego" prezydenta, jest wbrew pozorom bardzo trudne. Wszelkich potknięć rządu nie da się już usprawiedliwić twierdzeniem, że to wina prezydenta, który wszystko wetuje. Prezydent z PO dałby jasny komunikat społeczeństwu: pełnię władzy w kraju posiada Platforma, mając pełnię władzy, odpowiada za wszystko. Taki stan rzeczy na ponad rok przed wyborami parlamentarnymi mógłby pogrążyć rząd Tuska. Jarosław Kaczyński jako prezydent to znowu strumień argumentów na uzasadnienie braku skuteczności obecnej ekipy rządowej, to niejako niezbędne alibi na pogłębiającą się nieudolność. Wydaje się to poważnym powodem dla Donalda Tuska, dla którego Bronisław Komorowski powinien wybory przegrać. Przejęcie zaś elektoratu SLD przez Platformę daje potężny kapitał na przyszłoroczne wybory parlamentarne, w sposób jednoznaczny czyszcząc lewicową konkurencję na scenie parlamentarnej. Komorowski zdobywający elektorat lewicowy na wybory parlamentarne i Komorowski osłabiający swoją pozycję w czerwcowych wyborach prezydenckich - oto gra, którą może zakulisowo aranżować Donald Tusk. Podsumowując powyższe rozważania, można snuć przypuszczenia, że z pozoru nierozsądne działania Platformy przed wyborami prezydenckimi mogą być logiczne, jeśli przyjmiemy jako założenie rozbieżność interesów Bronisława Komorowskiego i Donalda Tuska. Dodać należy, że tak prowadzona gra przynosi mimo wszystko państwu polskiemu duże szkody, czego namacalnym dowodem jest nowelizacja ustawy o IPN. Profesor Mieczysław Ryba

Deja vu 1947-2010 Namiestnik Komorowski 8 maja 2010 roku udał się z dwudniową wizytą do Moskwy, w trakcie której spotkał się z przywódcami Federacji Rosyjskiej. Czy w darze oprócz 67 tomów,  dawno znanych dokumentów katyńskich, otrzymał również mandarynki? Prawie 1.700 000 Polaków poparło kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego na prezydenta RP, podczas gdy sztab wyborczy Komorowskiego zebrał 770.000 podpisów. Publikowane sondaże nieustannie wskazują, iż kandydat Komorowski może liczyć na ponad 50% poparcie Polaków w wyborach prezydenckich. System komputerowy dla Państwowej Komisji Wyborczej dostarcza firma, której właściciel był zamieszany w ujawnienie, rozpracowywanej przez CBA afery gruntowej.

Sytuacja ta przypomina wydarzenia z lat 1946-1947 21 października 1946 roku PPR i PPS dokonały podziału mandatów w Sejmie Ustawodawczym z puli, którą miały uzyskać cztery partie występujące oficjalnie pod nazwą Bloku Stronnictw Demokratycznych. Uzgodniono także, że „PSL nie powinno zdobyć w wyborach więcej jak 15% ogólnej liczby posłów”. Miesiąc później Zenon Kliszko koordynujący przygotowania do fałszowania wyborów stwierdził: „W sprawie stosunku do PSL były zasadnicze różnice między nami a PPS. My byśmy chcieli, żeby procent mandatów dla PSL był bliższy 10 niż 15%.” Ostatecznie pod wpływem sugestii Stalina i obaw kierownictwa PPR co do lojalności PPS w Sejmie Ustawodawczym, próg ten obniżono do niecałych 7%. Zostało to zatwierdzone przez Stalina w trakcie spotkania z kierownictwem PPR i PPS w Soczi w połowie listopada 1946 roku, który – jak zanotował Edward Osóbka-Morawski : „Na drogę nas Stalin obdarował mandarynkami i była b. życzliwy”. Umowę między socjalistami a komunistami podpisano w końcu listopada 1946 roku. Obie partie uzgodniły, że zwalczać będą PSL, „które stoczyło się do roli legalnej nadbudówki reakcyjnego podziemia”. Potwierdzono także, że przewaga posłów czterech partii w przyszłym sejmie miała wyrażać się w granicach 75%. Uzgodniono także, że kandydata na prezydenta desygnuje PPR, na premiera – PPS, a na marszałka sejmu – SL. W sytuacji, gdy tajne uzgodnienia pomiędzy Bierutem i Stalinem, a następnie przywódcami PPR i PPS przesądziły ostatecznie o wyniku wyborów do Sejmu, istotnego znaczenia nabierała ich wewnętrzna funkcja. Wybory do Sejmu Ustawodawczego miały w zamyśle komunistów  zapewnić jej władzę na następne lata. Przemoc, podstawowe narzędzie systemu totalitarnego, została wkomponowana w formalnie obowiązujące demokratyczne procedury wyborcze odwołujące do postanowień Konstytucji marcowej. Pepeerowską koncepcję wyborów przedstawił aktywowi partyjnemu 4 grudnia 1946 roku Roman Zambrowski w sposób następujący: rola państwa jako aparatu przemocy, jako aparatu nacisku w rękach obozu demokratycznego, jest rolą bardzo dużą. Jasna rzecz, biorąc pod uwagę ustrój nasz i rolę państwa, wszystkie inne istniejące warunki, nie może być mowy, żeby reakcja mogła za pomocą kartki wyborczej wydrzeć nam władzę: demokracja ma dość środków, robotnicy i chłopi są uzbrojeni nie tylko w kartkę wyborczą i tak zagadnienie przy wyborach nie stoi”. Wyciągając wnioski organizacyjne z referendum komuniści inaczej postrzegali rolę frekwencji wyborczej. PPR nakazało zastosować konkretne formy działań w celu zastraszenia i zniechęcenia do udziału w wyborach wrogo nastawionej do komunistów ludności. Dobitnie wyłuszczył to aktywowi Roman Zambrowski: „Dbajmy o frekwencję takich ludzi, którzy będą głosować za blokiem wyborczym, a róbmy wszelkie trudności i dążmy do obniżenia frekwencji tych, którzy chcą głosować przeciw blokowi.”  UB i Grupy Ochronno-Propagandowe sformowane przez Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego i wojsko uruchomiły na wielką skalę machinę propagandy, indoktrynacji i bezpośredniego nacisku na ludność. Uchwalona 22 września 1946 roku na XI sesji KRN ordynacja wyborcza została świadomie skonstruowana w sposób zapewniający władzom administracyjnym możliwość szerokiej ingerencji w proces wyborczy. Ordynacja nie precyzowała kompetencji pełnomocników list i mężów zaufania, dając równocześnie przewodniczącym komisji (w większości członkom PPR) prawo ich usuwania. Starostowie wydawali tzw. świadectwa moralności. Otrzymało je tylko 455 przedstawicieli PSL, spośród których do lokali wyborczych wskutek utrudnień dotarło mniej niż 300, a i większość tych usunięto przed otwarciem urn. Ordynacja nie zapewniła też  parytetu partii politycznych w obsadzie komisji wyborczych. Uczyniono to tylko na szczeblu centralnym. Dwóch przedstawicieli PSL – Stanisław Mazur i Stanisław Osiecki, reprezentowało Stronnictwo w dwunastoosobowej Państwowej Komisji Wyborczej. Do okręgowych i obwodowych komisji wyborczych nie dopuszczono żadnego przedstawiciela PSL, natomiast dominowali w nich członkowie PPR.  Nad poszczególnymi komisjami wyborczymi pracowało co najmniej dwóch funkcjonariuszy UB. Zgodnie z instrukcją MBP z grudnia 1946 roku mieli oni zajmować się  całokształtem przygotowań do wyborów w danym obwodzie, werbować członków komisji i miejscową ludność oraz utrzymywać ścisły kontakt z powiatowym sztabem wyborczym, któremu zobowiązani byli składać co trzy dni sprawozdania ze swojej pracy. Dla każdego obwodu wyborczego UB założyło i prowadziło teczki obserwacyjne. Wedle raportu płk Siemiona Dawidowa, doradcy MGB przy MBP „organa bezpieczeństwa zwerbowały jako agentów w komisjach obwodowych 21 777 osób, czyli 47,2%; w okręgowych 153 osoby, czyli 43,3 %”. Tuż przed wyborami wzmożono agitację przedwyborczą Bloku – odbywały się wiece, zebrania i mityngi z udziałem czołowych działaczy czterech partii. W masowej kampanii propagandowej, którą finansowano z pozostających poza kontrolą funduszy publicznych, ogromną rolę odegrał kontrolowany przez komunistów rządowy aparat propagandowy. Władysław Bieńkowski instruował partyjnych aktywistów, by wytwarzali atmosferę, że na Blok „głosuje każdy uczciwy człowiek, czyli tylko głupi lub przekupny człowiek nie głosuje na blok. Taka atmosfera pewności zwycięstwa bloku i presji moralnej,  której każdy będzie wstydził się przyznać, że nie głosuje na blok, jest jednym z warunków oddziaływania na społeczeństwo”. W propagandzie komunistycznej nagminnie posługiwano się językiem, w którym informacje o przeciwniku były zdaniami wartościującymi. Działalność obozu niepodległościowego w okresie okupacji niemieckiej oraz powojenną PSL określano terminami zaczerpniętymi z kryminologii: wróg nie uprawiał polityki, ale działalność przestępczą. Cel był oczywisty: wywołać negatywne sądy o każdej wartości głoszonej przez niepodległościową konspirację wojenną i powojenne PSL, pozbawić należnych im zasług i wskazywać na ZSRS i komunistów jako rzeczywistych „zbawców” ojczyzny. Dokonywano przejrzystej czarno-białej polaryzacji: wszystko co narodowe miało być utożsamiane z PPR, antynarodowe (zdradzieckie, kapitulanckie, faszystowskie, reakcyjne) zaś z PSL. Propaganda doprowadziła do całkowitego zmienienia znaczenia wielu pojęć, takich jak: demokracja, parlament, sąd, praworządność, sprawiedliwość. Pomijano oczywiście fakty stacjonowania w Polsce Armii Czerwonej, nie ujawniano pracy tysięcy sowieckich „doradców”, kontrolujących życie polityczne, społeczne i gospodarcze kraju, co czyniło polską suwerenność całkowitą fikcją. 4 grudnia 1946 r. Bierut w rozmowie z szefem doradców MGB w Polsce zwrócił się z prośbą o ponowną pomoc sowiecką przy fałszowaniu wyborów do Sejmu Ustawodawczego. Stalin w związku z powyższym ponownie wysłał do Warszawy grupę Pałkina 10 stycznia 1947 r. Jednak jak raportował Pałkin, tym razem kierownictwo PPR podjęło samo „właściwe” przygotowania:  „W celu zachowania pełnej konspiracji Bierut wraz z kierownictwem PPR zarządził jednocześnie podjęcie dodatkowych kroków, a mianowicie zamianę urn wyborczych w niektórych obwodach, podrzucanie do urn kart do głosowania, a w niektórych komisjach, gdzie nie było mężów zaufania z partii Mikołajczyka, przygotowanie dwóch egzemplarzy protokołów; w jednym z nich miało nie być danych liczbowych. Protokół bez liczb miała następnie otrzymać trójka z PPR w celu wpisania odpowiednich danych”.  Według raportu w ramach tych działań zapewniono odpowiednie warunki dla dokonywania fałszerstw. Przede wszystkim na ok. 5,5 tys. komisji obwodowych utworzono 3515 komisji złożonych tylko i wyłącznie z członków PPR, co stanowiło ponad połowę wszystkich komisji. PSL miało swoich mężów zaufania tylko w 1,3 tys. komisji. Tam gdzie nie było PSL-owców, „trójki” PPR sporządzały nowe, fałszywe protokoły wyborów – zupełnie oderwane od wyników głosowania. W wyborach 19 stycznia 1947 roku wedle oficjalnych danych wzięło udział 89,9% uprawnionych, ważnych głosów oddano 96,3%, z czego na Blok Demokratyczny – 80,1%, na PSL zaledwie 10,3%  Warszawska ulica komentowała to kpiąco: „Wybory to taka szkatułka: wchodzi Mikołajczyk – wychodzi Gomułka”. W efekcie w „wybranym” Sejmie Ustawodawczym PPR uzyskała 114 przedstawicieli, PPS – 116, SL – 109, SD – 41, a PSL zaledwie 27 posłów. Stanisław Mikołajczyk na konferencji prasowej w Warszawie 23 stycznia 1947 roku posłużył się wynikami wyborów w obwodach, gdzie byli obecni mężowie zaufania Stronnictwa. W trzech obwodach w Warszawie PSL uzyskała 2896 głosów, a blok komunistyczny 2387. W kontrolowanych obwodach okręgu poznańskiego PSL uzyskało 68,8%, a blok rządowy – 32,5 %.  Równocześnie prezes PSL uznał, iż „wybory powinny zostać natychmiast unieważnione, ponieważ nowy rząd, który wyjdzie z wyborów, nie będzie – w momencie dla Polski trudnym i decydującym wyrazicielem woli większości narodu”. Wyraził również nadzieję, iż Sąd Najwyższy nieuczciwe wybory unieważni. Stronnictwo złożyło protest generalny i 52 protesty szczegółowe we wszystkich okręgach. Wszystkie zostały odrzucone. Co zrobimy, jeśli sytuacja powtórzy się 20 czerwca 2010 roku? Godziemba

Incydent gruziński Ujawniamy szczegóły prokuratorskiego postępowania, które wszczęto w 2008 r., gdy pilot prezydenckiego tupolewa odmówił wykonania polecenia Lecha Kaczyńskiego, by lądować w Tbilisi Arkadiusz Protasiuk, kapitan prezydenckiego Tu-154M podczas lotu do Smoleńska, był drugim pilotem załogi, z którą w sierpniu 2008 r. Lech Kaczyński leciał do Gruzji. Na pokładzie samolotu prezydent próbował wtedy nakłonić pilotów, by mimo niebezpieczeństwa lądowali w stolicy Gruzji Tbilisi.

"Proszę wykonać polecenie" "Prezydent wszedł do kabiny załogi i zapytał: panowie, kto jest zwierzchnikiem sił zbrojnych? Odpowiedziałem: Pan, Panie Prezydencie. To proszę wykonać polecenie i lecieć do Tbilisi - powiedział Prezydent i wyszedł, nie czekając na żadne wyjaśnienia". To fragment relacji kapitana Grzegorza Pietruczuka, który 12 sierpnia 2008 r. dowodził załogą prezydenckiego samolotu lecącego do Azerbejdżanu. Relacja pochodzi z akt postępowania, które jesienią 2008 r. prowadziła prokuratura wojskowa, sprawdzając, czy Pietruczuk popełnił przestępstwo, gdyż nie wykonał rozkazu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Świadkiem i uczestnikiem konfliktu dowódcy z prezydentem był kpt. Arkadiusz Protasiuk - wówczas drugi pilot. Po niespełna 20 miesiącach, 10 kwietnia 2010 r., to on dowodził tupolewem, który z prezydentem i 95 osobami na pokładzie rozbił się na lotnisku w Smoleńsku. W obu lotach brał też udział nawigator mjr Robert Grzywna. Przypominamy - z nieznanymi dotąd szczegółami - incydent gruziński, bo jest on przywoływany jako argument, że w przeszłości dochodziło do presji na pilotów ze strony prezydenta i jego ludzi. Nie rozstrzygamy, czy to naciski na załogę spowodowały, że 10 kwietnia pilot próbował w trudnych warunkach atmosferycznych posadzić maszynę na płycie lotniska w Smoleńsku. Przypominamy, że prokurator generalny Andrzej Seremet mówił, iż na razie nie znaleziono na to żadnych dowodów.

Kapitan odmawia zmiany planu 12 sierpnia 2008 r. o godz. 12.25 (wszystkie godziny według czasu polskiego) prezydent Kaczyński w towarzystwie przywódców Litwy, Łotwy i Estonii wyruszył z pomocą dyplomatyczną do Gruzji, na której teren zaczęły wkraczać wojska rosyjskie. Samolot miał dolecieć do miejscowości Gandża (w aktach postępowania występuje w transkrypcji angielskiej jako Ganja, nazwa azerska - Ganca) w graniczącym z Gruzją Azerbejdżanie. Stamtąd delegacja miała opancerzonymi samochodami przejechać do stolicy Gruzji Tbilisi (ok. 300 km). W trakcie lotu zaplanowano lądowanie w Symferopolu na Krymie, gdzie do samolotu dosiadł się prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko. Taki plan lotu dostała załoga dowodzona przez kpt. Grzegorza Pietruczuka. Zgodnie z tym planem samolot miał pozwolenie na kurs do Azerbejdżanu i gwarancje bezpieczeństwa na tej trasie. Samolot z Krymu, zamiast skierować się bezpośrednio w stronę Gruzji, miał lecieć łukiem, nad Turcją, by ominąć strefę powietrzną Rosji. Jednak w czasie postoju w Symferopolu prezydenccy ministrowie Maciej Łopiński i Władysław Stasiak (zginął w katastrofie pod Smoleńskiem) przekazują pilotowi, że Lech Kaczyński żąda zmiany planu i lotu prosto do Tbilisi. Kapitan odmawia, mimo że polecenie osobiście powtórzył prezydent. Zaalarmowany w sprawie konfliktu zastępca dowódcy sił powietrznych gen. Krzysztof Załęski o godz. 15.29 wysyła faksem z Warszawy do dowódcy 36. Pułku Lotniczego (w jego skład wchodzą samoloty, którymi podróżuje prezydent i rząd) płk. Tomasza Pietrzaka rozkaz wykonania woli głowy państwa. Na papierze firmowym zastępcy dowódcy sił powietrznych Załęski pisze odręcznie: "Proszę natychmiast wykonać polecenie Pana Prezydenta i wykonać przelot z lotniska Ganja do lotniska w Tbilisi". Oznacza to, że gen. Załęski nie nakazał lotu bezpośrednio do Tbilisi, lecz najpierw zgodnie z planem do Gandżi - i dopiero potem wykonać dodatkowy lot do stolicy Gruzji. Kpt. Pietruczuk argumentuje, że nie ma zgody dyplomatycznej na przelot do Tbilisi, obszar powietrzny Gruzji jest objęty działaniami wojennymi, samolot nie ma systemu rozpoznania SWÓJ-OBCY kompatybilnego z takimi systemami w samolotach rosyjskich, z którymi nie można też nawiązać łączności radiowej, bo pracują na innych częstotliwościach. Jego zdaniem samolot mógł zostać ostrzelany przez jedną ze stron konfliktu. Wszystko to oraz brak wiarygodnych informacji o sytuacji na lotnisku w Tbilisi sprawia, że pilot uznaje lot do Gruzji za groźny dla życia prezydenta i bezpieczeństwa samolotu. Ostatecznie tupolew leci do Gandżi. Do Tbilisi prezydent z delegacją dojechali samochodami.

"Przyniósł wstyd i wykazał się tchórzostwem" Spór z pilotem miał dalsze konsekwencje. Po powrocie delegacji, 25 sierpnia 2008 r., poseł PiS Karol Karski złożył do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez kapitana samolotu, który "odmówił wykonania rozkazu". "Żołnierz ten przyniósł wstyd Państwu Polskiemu oraz jego Siłom Zbrojnym. Wykazał się tchórzostwem, gdy tego samego dnia w Tbilisi lądował samolot prezydenta Francji. Przyniósł wstyd Państwu Polskiemu w oczach innych głów państw znajdujących się wówczas na pokładzie i doprowadził do drwiących z Polski artykułów w prasie zagranicznej" - pisał Karski. Zarzucił Pietruczukowi, że "utrudniał prezydentowi wykonywanie jego konstytucyjnych obowiązków", "naraził go na niebezpieczeństwo utraty życia" (bo droga lądowa przebiegała "w pobliżu linii frontu"), a nawet "wbrew woli przetrzymywał Prezydenta w samolocie wojskowym i pozbawiając wolności przetransportował do miejsca, gdzie Prezydent nie chciał się znaleźć". Na koniec Karski pyta dramatycznie: "Czy rząd zamierza tolerować tego typu elementy rozprężenia [tak w oryginale] oraz nieprzystojące żołnierzom zawodowym tchórzostwo w obecności Głowy Państwa?". I ostrzega: "przyzwolenie może doprowadzić do sytuacji, iż w morze nie będą wypływać polskie okręty wojenne (bo kapitanowie uznają, że jest to niebezpieczne), polskie patrole na misjach pokojowych zaczną odmawiać wyjazdu w teren (bo w bazie jest bezpiecznie), a w sytuacji ewentualnej agresji na Polskę żołnierze będą odmawiać jej obrony".

Na pokładzie dowodzi kapitan Prokuratura po trzech miesiącach rozmów ze świadkami i analizach dokumentów odmówiła wszczęcia śledztwa. Przyznała, że wprawdzie to prezydent jest zwierzchnikiem wojska, ale "Regulamin lotów sił zbrojnych" wyraźnie mówi, że na pokładzie samolotu "decyzjom pilota muszą się podporządkować wszyscy, niezależnie od ich stopnia wojskowego i statusu". "Głównym decydentem na pokładzie samolotu jest dowódca, który ponosi odpowiedzialność za bezpieczeństwo statku" - czytamy w orzeczeniu prokuratury. Stwierdza ona, że "podjęta przez kpt. Pietruczuka decyzja była prawidłowa i zgodna z przepisami", a "wykonując w takich warunkach polecenie lotu do Gruzji", pilot "naruszyłby prawo, narażając ludzi i statek powietrzny".

Sarkozy w asyście myśliwców Prowadzący sprawę prokurator rozmawiał (nie były to przesłuchania, lecz tzw. rozpytanie) z pilotami, dowódcami i osobami z ekipy prezydenta. Z notatek po tych rozmowach wynika, że konflikt między załogą a pasażerami był dramatyczny. Po pierwszej odmowie urzędnicy prezydenccy i sam prezydent przeprowadzają kilkanaście rozmów telefonicznych - m.in. z dowódcą 36. Pułku Lotniczego płk. Tomaszem Pietrzakiem (rozmowa obok), z gen. Załęskim i z dowódcą sił powietrznych gen. Andrzejem Błasikiem (zginął pod Smoleńskiem). Dowódca samolotu kpt. Pietruczuk jest na "gorącej linii" z płk. Pietrzakiem. Gdy mówi, że nie wykona rozkazu lotu do Tbilisi, do kabiny wchodzi prezydent Kaczyński, zadając cytowane już pytanie: "Kto jest zwierzchnikiem sił zbrojnych?". Drugi pilot kpt. Protasiuk opowiedział prokuratorowi, że po wyjściu prezydenta z kokpitu wszedł tam minister Stasiak, "który jednak nie wymuszał na załodze konkretnych działań. Stwierdził tylko, że należy wszystko dokładnie rozważyć i dopiero podjąć decyzję". Protasiuk pamiętał też, że towarzyszący tupolewowi rządowy samolot ukraiński również nie zdecydował się lecieć do Gruzji. Gen. Załęski wyjaśnił prokuratorowi, że wydając rozkaz lotu do Tbilisi, "miał na myśli lot w zgodzie z przepisami, czyli po otrzymaniu wymaganych zgód". Zapewne więc przewidywał, że o zgodę na lot do Gruzji trzeba będzie się wystarać po wylądowaniu w Azerbejdżanie. Płk Pietrzak w rozmowie z prokuratorem poparł decyzję pilota. "Prawdą jest, że w tym czasie lądował w Gruzji samolot prezydenta Francji, ale jego lot odbył się w asyście rosyjskich samolotów wojskowych" - tłumaczył (prezydent Sarkozy leciał z Moskwy).

Łopiński: prezydent nie rozumiał stanowiska pilota Prokurator rozmawiał również z Maciejem Łopińskim i dowódcą ochrony BOR ppłk. Krzysztofem Olszowcem."Prezydent nie rozumiał stanowiska pilota i był poirytowany całą sytuacją" - relacjonował Łopiński. Olszowiec (jeden z najbardziej zaufanych ludzi Lecha Kaczyńskiego) według pilotów był przeciwny lotowi do stolicy Gruzji, "bo podległe mu służby nie były do tego przygotowane". Olszowiec powiedział prokuratorowi, że "po powrocie do kraju rozmawiał z Prezydentem i odniósł wrażenie, że nie ma on pretensji do pilota. Mówił nawet, że może dobrze się stało, bo do Tbilisi dotarł na czas i nie było żadnych problemów". Jeszcze tego samego dnia wieczorem Lech Kaczyński i towarzyszący mu prezydenci wystąpili w Tbilisi na słynnym wiecu poparcia dla gruzińskiego przywódcy Micheila Saakaszwilego. A 13 sierpnia prezydencki samolot po uzyskaniu wymaganych pozwoleń i zabezpieczeniu korytarza powietrznego przeleciał z Azerbejdżanu do stolicy Gruzji, skąd zabrał delegację w drogę powrotną. Wyprawa gruzińska była jednym z największych sukcesów prezydentury Lecha Kaczyńskiego.

Gosiewski: czy rząd premiuje tchórzostwo Jeszcze w trakcie czynności prokuratorskich szef MON Bogdan Klich odznaczył kpt. Pietruczuka resortowym medalem "Za Zasługi dla Obronności Kraju" w uznaniu za "przestrzeganie procedur i poczucie odpowiedzialności za bezpieczeństwo czterech prezydentów na pokładzie". Wywołało to ostrą reakcję szefa klubu PiS Przemysława Gosiewskiego (zginął w katastrofie pod Smoleńskiem). W poselskim zapytaniu nr 2496 z 23 września 2008 r. Gosiewski pisze do szefa MON: "Czy Minister, podejmując decyzję o odznaczeniu, chciał pokazać, iż będzie premiował w przyszłości przypadki niesubordynacji, tchórzostwa i odmawiania wykonywania rozkazów?".

Klich: pilot nie mógł postąpić inaczej Minister Bogdan Klich odpowiada 28 października 2008 r.: "Zarówno dowództwo Sił Powietrznych, jak i załoga nie posiadały wiarygodnych danych dotyczących zapewnienia wymaganej kontroli organów ruchu lotniczego w przestrzeni powietrznej oraz aktualnego stanu lotniska w Tbilisi. Nie był znany także stan pasa oraz urządzeń lotniskowych po bombardowaniu lotniska. Pilota informowano o braku pokrycia radarowego obszaru Gruzji". Klich zwraca też uwagę na "krótki czas pozostały do planowanego startu z lotniska w Symferopolu, a tym samym brak możliwości pozyskania nowych zgód dyplomatycznych; stan zagrożenia spowodowany sytuacją militarną w Gruzji; brak potwierdzonych informacji dotyczących aktualnego stanu i możliwości bezpiecznej realizacji lotów w przestrzeni powietrznej kraju oraz rejonie lotniska Tbilisi". Szef MON podkreśla, że „brak zgody na wlot w przestrzeń powietrzną państw, granice których musiałby przekroczyć, aby wykonać lot po zmienionej trasie, wiąże się z ryzykiem, iż statek powietrzny będzie traktowany jako » naruszyciel «. Samolot Tu-154M nie jest przystosowany do operowania w strefie konfliktu zbrojnego”. Minister zdecydowanie staje po stronie pilota: "biorąc to pod uwagę i mając na względzie rangę i ilość przewożonych pasażerów, dowódca załogi nie mógł postąpić inaczej (...) co zostało potwierdzone w przeprowadzonym postępowaniu wyjaśniającym (...). Należy stwierdzić, iż działał on pod presją ciążącej na nim odpowiedzialności za podjętą decyzję. (...) Kpt. pil. Grzegorz Pietruczuk wykazał się odpowiedzialnością, profesjonalizmem i bardzo dobrą znajomością obowiązujących przepisów, co absolutnie nie powinno być traktowane jako brak zdyscyplinowania czy też tchórzostwo. Wręcz przeciwnie, działał w myśl najwyższych wartości, jakimi są zapewnienie bezpieczeństwa najważniejszej osobie w państwie oraz pasażerów i załogi" - pisze Klich. Zapytaliśmy posła Karskiego, jak z perspektywy czasu ocenia swoje doniesienie na pilota Tu-154. Odparł, że nie pamięta dziś szczegółów i powtórzył, że prezydent Francji lądował wtedy w Gruzji. Prezydencki minister Maciej Łopiński na prośbę o kontakt nie odpowiedział. W jego imieniu biuro prasowe Kancelarii Prezydenta przysłało informację, że "zeznania złożone przez pana ministra są objęte tajemnicą śledztwa. O wszelkie informacje prosimy zwracać się do prokuratury". Wojciech Czuchnowski, Renata Grochal

Prezydent kazał lądować w Tbilisi Manipulacja "Wiadomości" TVP. Telewizja publiczna fałszywie przedstawiła widzom nasz sobotni artykuł o konflikcie Lecha Kaczyńskiego z pilotem w sierpniu 2008 r. W tekście "Incydent gruziński" opisaliśmy akta umorzonego postępowania prokuratury wojskowej, która jesienią 2008 r. sprawdzała - po doniesieniu posła PiS Karola Karskiego - czy pilot Tu-154 kpt. Grzegorz Pietruczuk popełnił przestępstwo, nie wykonując rozkazu prezydenta. Chodziło o zdarzenie z 12 sierpnia 2008 r., gdy Lech Kaczyński z przywódcami Litwy, Łotwy, Estonii i Ukrainy wyruszył z pomocą dyplomatyczną do Gruzji zagrożonej konfliktem zbrojnym z Rosją. Samolot miał lądować w Azerbejdżanie, skąd samochodami opancerzonymi delegacja miała przejechać do stolicy Gruzji Tbilisi. Jednak na lotnisku w Symferopolu na Krymie prezydent postanowił zmienić plan, domagając się lotu wprost do Tbilisi. Pilot odmówił, mimo że rozkaz prezydenta potwierdził na piśmie zastępca szefa Sił Powietrznych (a dokładniej - rozkazał, by z Gandży w Azerbejdżanie lecieć do Tbilisi). Kpt. Pietruczuk stanął na stanowisku, że niezapowiedziany lot nad strefę działań wojennych jest zbyt niebezpieczny. Na pokładzie miał nie tylko polską głowę państwa, ale także czterech innych szefów państw i rządów. Prokuratura przyznała rację pilotowi. Odmówiła wszczęcia śledztwa, potwierdzając, że zagrożenie było zbyt poważne, i przypominając, że według prawa na pokładzie samolotu decydujący głos ma jego dowódca. Konflikt na lotnisku w Symferopolu był dramatyczny. Jednym z jego świadków był kpt. Arkadiusz Protasiuk, wtedy drugi pilot. 10 kwietnia 2010 r. to on dowodził lotem prezydenckiego tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem.

Jak kłamią "Wiadomości" Faktowi, że prezydent Kaczyński nakazał dowódcy Tu-154 lot do Tbilisi, zaprzeczył przed kamerą europoseł PiS Adam Bielan, który był wówczas na pokładzie: - Żadnych rozkazów ze strony pana prezydenta nie było. Wtórował mu dziennikarz Michał Karnowski, też uczestnik tamtego lotu: - Nie mogło być i nie było sytuacji, żeby prezydent Lech Kaczyński lub ktokolwiek z tej ekipy szedł do pilotów i narażał na niebezpieczeństwo samolot. Skala manipulacji dokonanych przez "Wiadomości" budzi zdumienie. Dowodów na to, że 12 sierpnia 2008 r. Lech Kaczyński wydał załodze Tu-154 polecenie lotu do Tbilisi, przytoczyliśmy w tekście sześć. Dwa pochodzą od posłów PiS, którzy żądali ukarania pilota za niewykonanie rozkazu prezydenta RP jako zwierzchnika Sił Zbrojnych. ("Pilot ten nie wykonał polecenia Zwierzchnika Sił Zbrojnych Prezydenta RP" (z doniesienia posła PiS Karola Karskiego do prokuratury, 25 sierpnia 2008 r.). ("Czy pilot ma prawo odmówić wykonania rozkazu zwierzchnika Sił Zbrojnych RP?" (z zapytania przewodniczącego klubu PiS Przemysława Gosiewskiego; 25 września 2008 r.). ("W pewnym momencie do kabiny pilotów przyszedł Pan Prezydent Lech Kaczyński i zapytał członków załogi, kto jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, a po otrzymaniu odpowiedzi wydał polecenie lotu do Gruzji i lądowania w Tbilisi, po czym wyszedł" (z uzasadnienia decyzji o odmowie wszczęcia śledztwa z doniesienia posła Karskiego, podpisanego przez ppłk. Kazimierza Haładaja, zastępcę wojskowego prokuratora garnizonowego we Wrocławiu delegowanego do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, sygn. Po. Śl. - 97/08). („Na pytanie: »Kto jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych? «, pilot odpowiedział: „Pan, panie prezydencie «. Prezydent wydał polecenie i wyszedł” (z rozpytania prokuratorskiego dowódcy samolotu Tu-154 kpt. Grzegorza Pietruczuka; 5 września 2008 r.; akta postępowania Po. Śl. - 97/08). ("Po wyjściu prezydenta Lecha Kaczyńskiego do kabiny przyszedł minister Władysław Stasiak, który jednak nie wymuszał na załodze konkretnych działań. Stwierdził tylko, że należy wszystko dokładnie rozważyć i dopiero podjąć decyzję" (z rozpytania prokuratorskiego drugiego pilota samolotu Tu-154 kpt. Arkadiusza Protasiuka; 12 września 2008 r., akta postępowania Po. Śl. - 97/08). ("Odbyła się rozmowa kpt. pil. Grzegorza Pietruczuka z osobami towarzyszącymi prezydentowi RP, jak i z nim osobiście" (z odpowiedzi szefa MON Bogdana Klicha na pytanie posła Gosiewskiego; 28 października 2008 r.). "Wiadomości" TVP nie przytoczyły żadnego z tych dokumentów, mimo że część jest dostępna na stronie sejmowej. Nie wspomniały o towarzyszącym artykułowi wywiadzie z byłym dowódcą 36. Pułku Lotniczego płk. Tomaszem Pietrzakiem, który potwierdza, że prezydent osobiście naciskał na zmianę planu lotu. "Wiadomości" zaplątały się we własne kłamstwa. Ustami Karnowskiego zaprzeczyły, by do konfliktu z pilotem doszło w powietrzu. Ale przecież "Gazeta" wyraźnie napisała, że rozegrał się na lotnisku w Symferopolu.

Jak przyleciał Sarkozy Kolejna manipulacja "Wiadomości": "W tym czasie w drodze do Tbilisi był już prezydent Francji Nicolas Sarkozy. Doleciał pół godziny wcześniej od Lecha Kaczyńskiego". Miałoby to dowodzić, że lądowanie w stolicy Gruzji było bezpieczne. Jednak z dokumentów przytoczonych w naszym tekście wynika, że Sarkozy mógł bezpiecznie lądować w Tbilisi, bo jego samolot leciał z Moskwy w asyście rosyjskich myśliwców. Na taką eskortę prezydencki tupolew nie mógł liczyć. Nie był nawet w stanie nawiązać z Rosjanami łączności radiowej, bo nadawał na innych częstotliwościach. Istniało zagrożenie, że któraś ze stron konfliktu uzna go za "wrogą maszynę" i zestrzeli.

Dlaczego "Gazeta Wyborcza" przypomina ten incydent? Pytają "Wiadomości" TVP, ale przytaczają tylko fragment naszego wyjaśnienia, w którym piszemy: "Nie rozstrzygamy, czy to naciski na załogę spowodowały, że 10 kwietnia pilot próbował w trudnych warunkach atmosferycznych posadzić maszynę na płycie lotniska w Smoleńsku". Reporter Marek Pyza pomija pierwsze zdanie: "Przypominamy incydent gruziński, bo jest przywoływany jako argument, że w przeszłości dochodziło do presji na pilotów ze strony prezydenta i jego ludzi". Pomija też nasze zdanie ostatnie: "Przypominamy, że prokurator generalny Andrzej Seremet mówił, iż na razie nie znaleziono na to [na naciski] żadnych dowodów". Z miedzianym czołem wypowiedź Seremeta "Wiadomości" przytaczają od siebie - jako dowód na złe intencje "Gazety". Reporter Pyza je zna: - Nasuwają się pytania o intencje "Gazety". Dlaczego redakcja poświęciła aż dwie strony na opisanie sprawy, która nie ma związku z katastrofą w Smoleńsku? Czy to podpowiedź dla prokuratorów, że prezydent Kaczyński jest winny katastrofie? Aż trudno w to uwierzyć.

Klich w "Zetce": Bielan kłamie O "incydencie gruzińskim" dyskutowano też wczoraj w Radiu ZET. Adam Bielan z PiS dodał nowy fakt do swojej wersji: - Był rozkaz [lotu do Tbilisi], ale wydany przez dowództwo Sił Powietrznych na polecenie ministra obrony pana Klicha, polityka Platformy Obywatelskiej, po rozmowie pana ministra z panem prezydentem. Żadnego rozkazu nie wydał pan prezydent. Minister Klich replikował natychmiast: - Adam Bielan skłamał. Pan prezydent zadzwonił do mnie i polecił mi zmianę trasy lotu samolotu - tak by mógł dolecieć do Tbilisi. Wysłuchałem i odmówiłem wykonania tego polecenia, informując prezydenta, że polecenia może mi wydawać premier, ponieważ jest moim zwierzchnikiem, a nie prezydent. Klich przypomniał, że po wizycie prezydenta w Gruzji spotkał się z kapitanem samolotu; pilot był w złym stanie psychicznym. Minister obiecał, że włos z głowy mu nie spadnie. Potem odznaczył go medalem za zasługi dla lotnictwa.

Uzupełnienie, godz. 21.05 Bielan w Zetce (potem powtórzył to w TVN 24) stwierdził, że tekst "Gazety" jest oparty na "przecieku". - Mam nadzieję, że też się odbędzie śledztwo w jaki sposób do tego przecieku doszło- powiedział. Tymczasem korespondencja posła Gosiewskiego z ministrem Klichem jest dostępna na stronie sejmowej, a akta postępowania prokuratorskiego, po decyzji o odmowie wszczęcia śledztwa są jawne i dostaliśmy je do wglądu za zgodą wojskowej prokuratury okręgowej w Warszawie.

Wojciech Czuchnowski, Renata Grochal

Donald na spytkach Autorski przegląd prasy Dziś w „Gazecie wyborczej” wywiad z Donaldem Tuskiem. Warto wyciąć i zachować. Oto pierwsze sześć dociekliwych pytań Renaty Grochal, Jarosława Kurskiego i Bartosza T. Wielińskiego.

- “Ma Pan krew na rękach? Tak Mówią w telewizji publicznej.”

- “Był Pan zdziwiony decyzja o pochówku prezydenckie pary na Wawelu? To element nowego mitu założycielskiego PiS?”

- “Szef klubu Po Grzegorz Schetyna powiedział, że PiS zawłaszcza tę tragedię.”

- “No bo są dwie Polski, ‘ta co się chce podobać na świecie, i ta którą wiozą na lawecie’, bo co się rozerwało, to już się nie sklei, nie można oddać Polski w ręce złodziei(Rymkiewicz)”

- “Jarosław Kaczyński apeluje: ‘wszystkich tych, którzy chcą kontynuować dzieło ofiar smoleńskiej katastrofy, którzy chcą aby prawa Polska i prawi Polacy na zawsze podnieśli głowy, wzywam do współpracy. Dla dobra Polski.’ To zawłaszczanie tragedii dla potrzeb politycznych?”

- “Pan proponuje ekumenizm, a odpowiedzią jest szukanie spisków, podejrzliwość, bo śledztwo się przeciąga a ludzie chcą konkretów. Propaganda w publicznej TV i radiu, ataki Radia Maryja, biskupa Ryczana itd… Zdoła Pan zasypać ten podział?” Osobliwy wywiad. Biedny premier surowo rozliczany jest ze zbyt słabych, jak na oczekiwania prowadzących, odpowiedzi. Ale odpowiedzi na co? Pytania? To raczej retoryczne hasła lub stwierdzanie faktów. Nieco ciekawiej jest w drugiej części. Tusk potwierdza poparcie dla Bronisława Komorowskiego i zaznacza, że to optymalny wybór. W stosunku do Rosji deklaruje, że “czas samych gestów dobiega końca. By mówić o postępach w stosunkach z Rosją trzeba konkretów”. Ale wywiad dominuje temat wyborczy. Premier wieszczy znów pod dyktando prowadzących wywiad, że “całą brudna robotę będzie robić telewizja i publicyści IV RP”. A kto robi brudną robotę w III RP?

Semka

MSZ zapomniało o Polakach z Wileńszczyzny Polacy mieszkający na Litwie są dyskryminowani choćby tylko za to, że powołują się na przysługujące im prawa Litewskie władze szykanują Polaków, nakładając na nich m.in. horrendalne kary finansowe za wieszanie na prywatnych posesjach tablic z polskimi nazwami ulic, co umożliwia im chociażby traktat polsko-litewski z 1994 roku. Poseł Artur Górski z PiS złożył w ubiegłym tygodniu na ręce marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego i ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego interpelację w tej sprawie. Górski pyta, co rząd zamierza zrobić, by przerwać nękanie naszych rodaków mieszkających na Litwie. W związku z brakiem działania ze strony rządu Donalda Tuska Polacy mieszkający w Dziewieniszkach, Jaszunach, Koleśnikach i Turgielach postanowili w ostatnich miesiącach sami zadbać o przysługujące im prawa i wieszają na prywatnych domach i posesjach tablice z polskimi nazwami ulic. Prawo do tego daje im między innymi polsko-litewski traktat z 1994 roku, a także Konwencja Ramowa Rady Europy o ochronie mniejszości narodowych i Europejska Karta Samorządowa. Dokumenty te stwierdzają, że na terenach zwarcie zamieszkałych przez mniejszość narodową mniejszość ta ma prawo do tablic informacyjnych w języku ojczystym. W przypadku wspomnianych powyżej miejscowości Polacy stanowią od 70 do ponad 80 proc. wszystkich mieszkańców. Mimo to, jak czytamy w interpelacji posła Artura Górskiego, w ostatnich dniach Litewska Państwowa Inspekcja Językowa nałożyła na dyrektora samorządu rejonu solecznickiego pod Wilnem Bolesława Daszkiewicza grzywnę za "obecność litewsko-polskich tablic z nazwami ulic". "Inspektorom nie podobało się to, że obok nazw w języku urzędowym, czyli litewskim, czego wymaga ustawa o języku państwowym, były powieszone także nazwy ulic w języku polskim"- czytamy w interpelacji poselskiej. Daszkiewicz został ukarany karą pieniężną w wysokości aż 1,2 tys. litów, czyli około 1,5 tys. złotych. Tymczasem wspomniane tabliczki znajdowały się na prywatnych domach i zostały powieszone przez ich właścicieli bez wiedzy i zgody kierownika rejonu, w związku z czym nie powinien on ponosić za to odpowiedzialności, nie może bowiem ingerować w działania mieszkańców dokonywane na ich własnych posesjach. "Warto podkreślić, że jest to już druga kara nałożona w ostatnim czasie na kierownika samorządu rejonu solecznickiego z powodu dwujęzycznych nazw ulic" - pisze poseł Górski w piśmie skierowanym do marszałka Bronisława Komorowskiego i ministra Radosława Sikorskiego. Kilka miesięcy temu Bolesław Daszkiewicz z tego samego powodu został ukarany grzywną w wysokości 450 litów (ok. 550 zł). Tym razem jednak Litewska Państwowa Inspekcja Językowa postanowiła karę podwyższyć, zarzucając mu, że nie wykonał jej wcześniejszego polecenia. Zastrzegła także, że następnym razem nałoży już najwyższą przewidzianą w litewskim prawie grzywnę w wysokości 1,5 tys. litów (czyli niemal 1,9 tys. zł). Polacy mieszkający na Wileńszczyźnie obawiają się także, iż podobne kary inspekcja może nałożyć na kierownika samorządu rejonu wileńskiego, który - jak podkreśla poseł Górski - nie ma w rzeczywistości "kompetencji formalnoprawnych, aby spowodować zdjęcie tabliczek z polskimi nazwami ulic", ponieważ administruje jedynie gmachami publicznymi. Poseł w interpelacji zwraca się z pytaniem o to, jakie działania podejmuje rząd, aby strona litewska wykonywała traktat polsko-litewski z 1994 roku w kwestii prawa do pisania nazw ulic i miejscowości także w języku mniejszości. Poseł pyta również, czy MSZ podejmie zdecydowane działania, by wziąć w obronę przedstawicieli polskiej mniejszości, w tym kierownika samorządu rejonu solecznickiego, w kwestii nakładania kolejnych kar finansowych za polskojęzyczne nazwy ulic. Górski poinformował także ministra Sikorskiego, że przy dalszym braku pilnych i skutecznych działań ze strony MSZ w kwestii kary nałożonej na kierownika samorządu rejonu solecznickiego - lub też w kolejnych tego typu przypadkach - część posłów Prawa i Sprawiedliwości wyraziła gotowość przeprowadzenia zbiórki pieniędzy na pokrycie powyższych kar. "Rodzi się jednak pytanie, czy Polskie Państwo naprawę jest tak słabe i bezradne, aby posłowie byli zmuszeni do udzielania prywatnego wsparcia naszym rodakom mieszkającym na Wileńszczyźnie?" - pyta poseł. Marta Ziarnik

Ballada o posiadaczach złotego rogu Zrozumiała jest wściekłość Tuska na to, co się w Polsce dzieje, ponieważ niedługo zarówno namiestnik Komorowski, jak i pożałowania godna „koalicja”, zostaną odsunięci od władzy, a po gabinecie ciemniaków będzie tylko wspomnienie. Tusk ma czelność grozić destabilizacją kraju, podczas gdy to za czasów jego gabinetu przepotwornych ciemniaków doszło do skrajnej destabilizacji Polski, destabilizacji największej od 1989 r., której końca jeszcze nie widać. Możemy się jedynie zastanawiać, czy w chwili ostatecznego starcia Tusk wraz z namiestnikiem i tą plejadą gwiazd, co się rzuciła do składania hołdów armii czerwonej, zechce wzorem Jaruzela w 1981 r. błagać Rosjan o interwencję zbrojną, ale tym razem, mam nadzieję, że wojsko polskie nie stanie po stronie ludzi skompromitowanych, którzy po odsunięciu od władzy za swoją działalność – szczególnie w związku ze śledztwem dotyczącym katastrofy smoleńskiej oraz przeprowadzonym 10 kwietnia aksamitnym zamachem stanu - powinni stanąć przed wymiarem sprawiedliwości. A przecież mieli tyle możliwości, by wygrać. I to teraz, w obliczu tej wielkiej polskiej tragedii. Nawet bowiem jeśli parę lat ich rządów to jedne pasmo klęsk (np. jeśli chodzi o wzmacnianie sojuszu z USA, bo o reformie finansów publicznych nie wspomnę) i nieporozumień, których najlepszym podsumowaniem są kuriozalne wprost słowa W. Pawlaka: „Do wakacji możemy się bujać z tą sprawą, a potem będziemy musieli się zastanawiać, czy ogrzewać się gazem czy gazetami, więc warto, żebyśmy tę sprawę załatwili szybko” (innymi słowy, jak nie Rosja to Białoruś, trzymając się stylu myślenia „establishmentu”) - to właśnie 10 kwietnia 2010 mogli wykazać się wielkością i klasą. Oczywiście, gdyby je mieli. Mogli od razu wziąć sprawy w polskie ręce, mogli wezwać na pomoc USA i NATO, mogli naraz faktycznie przemówić językiem polskim, a nie językiem ciemniaków, który znamy jak peerel, językiem zakłamanym, językiem konfrontacji, językiem nieustannego jątrzenia i prowokowania jednych obywateli przeciwko drugim. Z. Herbert stwierdził kiedyś gorzko, że wolność bez przelanej krwi niewiele jest warta i ta polska krew, jak wiemy, została przed miesiącem przelana. Ale nawet tej daniny krwi nie był w stanie gabinet ciemniaków potraktować jako fundamentu poważnej zmiany kraju – właśnie zmiany pozwalającej opamiętać się w obłędnej polityce serwilizmu wobec Moskwy. Przeciwnie, ten serwilizm pogłębiono, mimo że nie tylko na obecnym etapie „śledztwa” nie da się wykluczyć udziału Rosjan w doprowadzeniu do smoleńskiej tragedii (choćby w tym, że nie zamknięto lotniska w warunkach niepozwalających na lądowanie), mimo że widać, iż Rosjanie mataczą z wyjaśnianiem przyczyn tragedii, mimo że Moskwa w najmniejszym stopniu nie zmieniła swojej neoimperialnej polityki zagranicznej, której istota polega na konsekwentnym marginalizowaniu pozycji Polski w Europie, mimo że władze rosyjskie wcale nie przeformułowały swojego stanowiska w kwestii Katynia – stanowiska zaskarżonego przez Rodziny Katyńskie. Tusk ze swoimi kolegami z boiska i innych sfer, mieli niezwykłą okazję, by w chwili wielkiego wstrząsu i chwili wielkiego przebudzenia się Polaków, w chwili zjednoczenia się wielu serc wokół kolejnej katyńskiej tragedii, stanąć po stronie obywateli, a nie po stronie Moskwy. Wybrali to ostatnie, wrzaskliwie wspierani przez Czerską i zgraję innych, pożal się Boże, autorytetów medialnych, które wpiszemy na listę hańby. Jaki więc jest finał neopeerelu i ballady o złotym rogu? Ludzie krzyczą na Krakowskim Przedmieściu „Michnik kłamie” , a większość Polaków (70%) domaga się, jak słyszałem dziś w radiu, śledztwa międzynarodowej komisji. Gdzie to wyczulenie gabinetu ciemniaków na głos obywateli? Kogo ten rząd tak naprawdę słucha? Doradców z Moskwy? Swoją drogą, piękne i przemawiające do wyobraźni zakończenie drogi wybitnego dysydenta, który przez wiele lat sądził, że będzie rządcą polskich dusz i dla wielu przecież takim rządcą był. Ja nie wiem, czy dziś jest w stanie zrozumieć, co się stało, skoro Polacy już nie w domach przy kolacji, lecz głośno na warszawskich ulicach są w stanie krzyczeć, że on kłamie. Tak przecież kwitowano kiedyś Urbana, czyż nie? Nic po nich nie zostanie. Nagle odkryły się zgniłe, spróchniałe fundamenty III RP - sierp w jednej ręce, a młot w drugiej. Jeśli bowiem ktoś chce składać hołdy czerwonoarmistom, to w takim razie powinien sobie z Kozłówki przywieźć faksymile plakatu z zaplutym karłem reakcji, który do czerwonoarmistów strzelał. Polacy chcą czegoś zupełnie nowego. Nareszcie. I nie powstrzyma już tego ani Michnik, ani Tusk, ani Komorowski. FYM

Formalizm? Dziś w artykule (a zdarza się to, niestety, i w „poważnych” książkach...) znów przeczytałem, że obywatele II RP na terenach zajętych przez Związek Sowiecki zostali w 1939 roku przez okupanta „pozbawieni obywatelstwa polskiego”. Co często łączy się z biadoleniem, że Sowieci odebrali im  je „bezprawnie”. Jest to nonsens prawny.  Żaden „bezprawny” akt nie może nieść żadnych skutków prawnych!!! Z definicji słowa: „bezprawny”!! Konstytucja  II RP nie przewidywała odbierania obywatelstwa przez inne państwa, ani przez jakiekolwiek organizacje, czy to Związek Filatelistów, czy Kościół Rzymsko-katolicki.  Z punktu widzenia polskiego decyzja Rady Najwyższej ZSRS „o odebraniu obywatelstwa” obywatelom II RP jest równie ważna, co ogłoszenie przeze mnie, że „odbieram Chińczykom prawo do nazywania się Chińczykami”. Albo bowiem ma się prawo do dokonania jakiegoś aktu – albo się go nie ma... Władze Związku Sowieckiego takiego prawa nie miały. Oczywiście: Sowieci twierdzili, że „Państwo polskie przestało istnieć”. Jednak to jest tylko ich punkt widzenia. Z naszego punktu widzenia II RP trwała, panowała nad częścią swojego terytorium (statki Marynarki Wojennej!!) i prowadziła wojnę. A nawet była w tej wojnie sojusznikiem ZSRS. Całkowicie formalnie: 30-VII 41 został podpisany „Układ Sikorski-Majski” - więc chyba Sowieci nie podpisali go z rządem państwa, które „przestało istnieć”. Musieliby najpierw notyfikować, że państwo to na nowo powstało... Dopiero po wykryciu mordu w Katyniu, 25-IV-43 rząd sowiecki zerwał stosunki z rządem II RP (co nie oznacza, że przestał uznawać jej istnienie!!!). W lipcu 1944 ZSRS zawarł z marionetkowym „tymczasowym rządem polskim” tzw. układy republikańskie, m.in. o granicach  – więc de facto przestał uznawać II RP,  tworząc „Rzeczpospolitą 2 ½” z obowiązującą w niej odpowiednio „poprawioną” konstytucją „marcową” (z 1921 roku) ), a 5-VII-1945 uznanie dla II RP zostało formalnie cofnięte – również przez  RF, UK i USA Te rozważania nie mają jednak żadnego znaczenia. Ważne jest nie to, co postanowiły władze ZSRS, ONZ czy Afganistanu – tylko stan prawny według prawa polskiego. A według niego dopiero pod koniec wojny, zajęciu całej Polski przez okupanta i likwidacji (w 1947) Marynarki Wojennej na obczyźnie II RP przestała istnieć (czego zresztą wielu ludzi, nazywających  śp. Ryszarda Kaczorowskiego „prezydentem Polski”,  nie uznawało i nie uznaje!). Z całą pewnością jednak wg naszego prawa w latach 1939-41 II RP istniała – i nas obowiązuje jej prawo, a nie prawa ZSRS! Tak więc ci ludzie nigdy obywatelami II RP być nie przestali. O ile nie podpisali  rezygnacji (co większość, rzeczywiście, uczyniła) Ale to inna sprawa. Ja tylko pytam: dlaczego dziś przyjmuje się powszechnie punkt widzenia sowieckich okupantów?!?  JKM

Przeoczony moment ustrojowy Ordynacja wyborcza a konstytucja Powszechnie uważa się, że dwie decyzje rozstrzygają o charakterze ustroju, a więc są kluczowe w każdej konstytucji: pierwsza dotyczy systemu rządu, druga - ordynacji wyborczej. W pierwszym przypadku trzeba rozstrzygnąć między rządem prezydenckim a parlamentarnym. Przy rządach prezydenckich prezydent wybierany jest w wyborach powszechnych i automatycznie staje się szefem rządu. Pozwala to względnie precyzyjnie oddzielić od siebie władze wykonawczą, ustawodawczą i sądowniczą. Przy rządach parlamentarnych szefem rządu jest przywódca najsilniejszej partii w parlamencie, który powołuje, w porozumieniu z parlamentem swoich ministrów. Prezydenci są w tych warunkach wybierani przez zgromadzenie narodowe lub jakieś ciało elektorskie i ich pozycja ma charakter głównie honorowy. Możliwe są też rozwiązania pośrednie. Z takim mamy do czynienia w przypadku Polski, gdzie prezydent jest wybierany w wyborach powszechnych i posiada kompetencje szersze niż te, jakie na ogół mają prezydenci w systemie rządów parlamentarnych. W przypadku ordynacji wyborczej także rozstrzygamy między dwiema podstawowymi opcjami: jednomandatowymi lub wielomandatowymi okręgami wyborczymi. Na poziomie bardziej szczegółowym różnych możliwości są dziesiątki. Niemniej, ten zasadniczy podział wystarczy dla niniejszej dyskusji.

Rozstrzygnięcia początkowe a powodzenia przedsięwzięcia. Jakiekolwiek racjonalne działanie zaczyna decyzja o tym, co chce się osiągnąć, jaki ma być jego cel. Następnie przystępuje się do określenia środków, które pozwoliły by go osiągnąć. Dalsze problemy i ich rozwiązania są wyznaczone przez podstawowe rozstrzygnięcia pierwotne. W języku historyków gospodarczych określa się to, jako „zależność od ścieżki”. W przypadku państwa, zarówno podstawowe cele jak i narzędzia ich osiągania ujmuje konstytucja. Istnieje bogata wiedza dotycząca efektów poszczególnych rozwiązań ustrojowych. Wedle wybitnego politologa amerykańskiego polskiego pochodzenia, Adam Przeworskiego: „Możemy przewidzieć skutki prezydencjalizmu versus parlamentaryzmu, znamy skutki alternatywnych systemów wyborczych oraz skłonni jesteśmy przyjąć, że niezawisłe sądownictwo odgrywało ważną rolę w polubownym rozstrzyganiu konfliktów, ale nasza obecna wiedza empiryczna pozostawia szeroki margines dla sporów wokół projektu instytucjonalnego.”

Szczęśliwie się składa, że to nie politolodzy decydują o sprawach ustrojowych. Konstytucja powinna wyrażać aspiracje narodów, a nie badaczy z tej, czy innej dyscypliny. Ustrój państwa powinien służyć społeczeństwu w określonym miejscu, na określonym poziomie rozwoju, nie ograniczając zarazem jego możliwości adaptacyjnych. Mówiąc więc o ustroju państwa i podstawowych rozstrzygnięciach, które ten ustrój wypełniają treścią, mówimy o sprawach kluczowych dla przyszłości narodów. Nie zawsze cele są trafnie wybrane i określone – nie zawsze wyrażają aspiracje narodów; nie zawsze też wybrane środki służą realizacji przyjętych celów. A wreszcie, ramy organizacyjne, tworzące podstawy ustroju nie zawsze sprzyjają realizacji interesu zbiorowego, pozostawiając interesom partykularnym nadmierną swobodę działania kosztem interesu ogólnego.

Sposób podejścia do przebudowy ustrojowej w Polsce po upadku komunizmu Zmarła przed kilkunastu laty prof. Janina Zakrzewska należała do najwybitniejszych uczestników podjętych po 1989 roku prac nad nową konstytucją dla Polski, chociaż jej poziom kompetencji był odwrotnie proporcjonalny do jej wpływu na tok tych prac. Należała do nielicznych osób świadomych znaczenia i pilności przedsięwzięcia. W swoich artykułach z początku lat 1990-tych wskazywała na fundamentalne zasady, jakie powinny przyświecać pracom nad Konstytucją. Stwierdzała, że „Nie ma dobra państwa bez dobra jego obywateli”. Nie w hasłach […]powinien się wyrażać przyjęty system wartości, lecz w takich sformułowaniach ustawy zasadniczej, z których ów przyjęty system wartości będzie wynikać”. „[…] jeżeli mamy mieć demokrację, to parlamentarna gra przy tworzeniu konstytucji musi się toczyć wokół jakiejś wizji państwa, a nie jawić się obywatelom jako targowisko próżności.” Zakrzewska bezskutecznie naciskała na przyspieszenie prac nad nową koncepcją ustrojową polskiego państwa. Niestety napotykała na mur niezrozumienia i obojętności. Również zagraniczni obserwatorzy wydarzeń w Polsce wcześnie zwrócili uwagę na grzech pierworodny polskiej transformacji ustrojowej: to jest na zaniedbanie u jej początków kwestii ustroju państwa - rozumianej szerzej, aniżeli eliminacja specyficznych wyróżników państwa komunistycznego.  W wydanym w 1991 r. dziełku, Ralf Dahrendorf tłumaczył swemu „polskiemu przyjacielowi” (określenie użyte w podtytule), że szybkie opracowanie i przyjęcie nowej konstytucji ma kluczowe znaczenie dla jakości rządów. W wydanej rok później pracy, Bruce Ackerman, wybitny konstytucjonalista amerykański, zauważa, że naczelnym priorytetem polityków kierujących pokomunistyczną transformacją „[…] nie powinna być prywatyzacja gospodarki, ani budowa społeczeństwa obywatelskiego. Cokolwiek liberałowie nie myśleliby o tej sprawie, bezpośredniej uwagi wymaga przede wszystkim organizacja państwa. Właściwy moment konstytucyjny dla rewolucji liberalnej trwa krócej, niż to się zazwyczaj uważa”. Polska, w jego ocenie, przeoczyła ów moment. Przeoczenie momentu konstytucyjnego zdarzyło się już w naszych dziejach wcześniej. Zdaniem wybitnego przedstawiciela dziewiętnastowiecznej krakowskiej szkoły historycznej, Stanisława Tarnowskiego, rozbiory Polski były konsekwencją takiego przeoczenia w drugiej połowie XVI wieku. Tarnowski pisał o tym okresie: „Nowej konstytucji, nowych fundamentalnych praw potrzebowała Polska i czuła, że ich potrzebuje. Z tego popędu mogło zrobić się coś wielkiego. Pozostał daremnym, a w skutkach szkodliwym, dlatego że działały w nim instynkty, a co najwyżej opinie, a nie polityczne przekonania; drażliwości i zazdrości, więcej niż polityczne namiętności. Był ferment, chaos, w którym znajdowało się wiele zdrowych, silnych pierwiastków, myśli i żądań trafnych, ale nie było jednego stałego kierunku i określonego celu, który by złe od dobrych oddzielił i z konsekwencją systematycznie dążył do wykonania reformy.” Powyższa diagnoza odpowiada równie dobrze sytuacji sprzed ponad czterystu lat, jak i tej sprzed lat dwudziestu.  Krytykując, nie wprost , realizację prac nad nową konstytucją, Zakrzewska pisała, że „[…] jeżeli mamy mieć demokrację, to parlamentarna gra przy tworzeniu konstytucji musi się toczyć wokół jakiejś wizji państwa, a nie jawić się obywatelom jako targowisko próżności”, a przecież tak właśnie się to odbywało. Wracając do dwóch przełomowych rozstrzygnięć dotyczących ustroju państwa, decyzji o typie rządu i ordynacji wyborcze, Janina Zakrzewska zauważa, iż pierwsze zapadło siłą inercji: zastosowano tu część postanowień zawartych w przyjętej w 1989 r. noweli Konstytucji z 1952 r. „[…] bez wcześniejszej wyraźnej decyzji, do jakich zasadniczych rozstrzygnięć należy dopasować konkretne rozwiązania.” Drugie zapadło już w sposób wykalkulowany. „Dlaczego, jak to niektórzy uważają, zadaniem ordynacji i w ogóle organów państwa miałoby być ‘promowanie’ partii politycznych - pisze Zakrzewska – pozostaje sprawą tajemną”. Owa „tajemna sprawa” przesądziła w sposób trwały o sposobie wyboru „narodowej reprezentacji”. Autorka ujawnia niektóre motywy kierujące parlamentarzystami przy tej decyzji. „Ordynacja uchwalona w czerwcu 1991 roku była wynikiem kompromisu, wymuszonym w dużej mierze przez lewą stronę izby i dawny układ koalicyjny, oraz wynikiem rozłamu wśród posłów ‘Solidarności’[...] trudno oprzeć się […] wrażeniu, że prace nad prawem wyborczym były zdominowane bardziej interesem partyjnym niż ogólnokrajowym”. Przyjęcie ordynacji proporcjonalnej i oddalenie o dwa lata terminu demokratycznych wyborów do sejmu było zwycięstwem obozu pokomunistycznego, a zarazem strategiczną porażką obozu „Solidarności”. Włodzimierz Cimoszewicz, może wkrótce potem triumfalnie oświadczyć: „Nie kryję, że z pewną nadzieją oczekiwałem narastania rozdźwięku w OKP.” Zauważmy jednak, iż pierwszymi, którzy zgłosili pomysł zastosowania w wyborach do Sejmu z 1991 r. ordynacji proporcjonalnej byli posłowie Waldemar Pawlak z PSL i Niesiołowski z ZChN.

Skuteczność i odpowiedzialność, czy proporcjonalność i reprezentacja mniejszości? W tym samym czasie, to jest w początkach lat 1990-tych toczyła się na łamach znanego kwartalnika anglojęzycznego „Journal of Democracy” dyskusja nad stosownym dla społeczeństw pokomunistycznych systemem wyborczym. Dyskusję sprowokował umieszczony tam artykuł Arenda Lijpharta, znanego adwokata ordynacji proporcjonalnej. W swej argumentacji Lijphart skoncentrował się na takich wartościach, jak reprezentacja interesów mniejszości oraz zakres świadczeń socjalnych związanych z ideą państwa dobrobytu. W niektórych wypowiedziach w Polsce pojawił się argument, że okręgi jednomandatowe prowadzą do nad-reprezentacji interesów lokalnych kosztem interesu ogólnego. Warto jednak zauważyć, że społeczeństwo obywatelskie konstytuuje się właśnie na poziomie lokalnym. Ponadto, osłabienie reprezentacji interesów terytorialnych prowadzi do nadmiernego wzmocnienia interesów sektorowych, a to stało się jednym z głównych zagrożeń dla funkcjonowania polskiego państwa. W polemikach ze stanowiskiem Lijpharta proponowano rozszerzenie zakresu oceny wartości ordynacji wyborczych o takie kryteria, jak: efektywność rządu - rozumianą jako zdolność do realizacji celów zawartych w programie wyborczym; stabilność rządu; odpowiedzialność polityków przed wyborcami - rozumianą jako zdolność elektoratu do usunięcia polityków, którzy nie sprawdzili się.  Obie strony przyjęły za pewnik prawo sformułowane przez Maurice’a Duvergera, które mówi, że w przypadku okręgów jednomandatowych liczba partii zmierza do dwóch, odmiennie jednak tę prawidłowość oceniając. Q. L. Quade, argumentując na rzecz okręgów jednomandatowych trafnie wskazał na niektóre istotne problemy związane z wielomandatowością.

„Aby udowodnić, że skłonność PR do utrwalania podziałów i mnożenia partii jest rzeczą dobrą, niezbędna jest szersza argumentacja. Trzeba wyjaśnić, w jaki sposób system polityczny ma być sprawiedliwy, jeżeli poddaje się on odśrodkowym naciskom interesów; jak ma on dbać o ogólny dobrobyt, jeżeli ‘reprezentuje’ tylko cząstkowe, partykularne interesy społeczeństwa; jak rząd, sklejony z powyborczych odłamków w drodze tajnych przetargów międzypartyjnych, może być uznany za odpowiedzialny.” Całą dyskusję podsumowała pod koniec lat 1990-tych prof. P. Norris z Uniwersytetu Harwarda stwierdzając, że: „Istota kontrowersji dotyczy tego, czy kraje powinny przyjąć systemy większościowe stawiając na pierwszym miejscu skuteczność i odpowiedzialność rządu, czy proporcjonalne, które dają większą równość szans partiom mniejszościowym i większą różnorodność przedstawicielską.” Z tym stanowiskiem zgodził się w zasadzie też Arend Lijphart. Nasuwa się jednak w związku z tym pytanie, czy w warunkach ograniczonej odpowiedzialności rządu można mówić o skutecznej reprezentacji jakichkolwiek rozsądnie rozumianych środowisk mniejszościowych?  Reprezentacja musi być skuteczna; słabość mechanizmów zapewniających elektoratowi zdolność do rozliczenia polityków znaczy, że reprezentacja staje się wątpliwą. Wydaje się, że to właśnie ułomność mechanizmów rozliczania polityków przez elektorat w przypadku ordynacji proporcjonalnej jest odpowiedzialna za stwierdzony w niektórych badaniach porównawczych, statystycznie istotny, chociaż dość słaby, pozytywny jej wpływ tej na poziom korupcji. Statystyczna słabość tej zależności wynika stąd, że ordynacja jest jednym ze zbioru czynników mających wpływ na jakość funkcjonowania systemu politycznego. Istnieją inne mechanizmy rozliczania polityków z podejmowanych przez nich działań, jak: wymiar sprawiedliwości i władza sądownicza w ogólności; wewnętrzna kontrola w państwie; środki masowego przekazu; organizacje profesjonalne, itp. Niemniej, zdolność elektoratu do rozliczenia jego parlamentarnych przedstawicieli należy do najważniejszych. W warunkach słabości pozostałych mechanizmów, zastosowanie ordynacji proporcjonalnej w wyborach parlamentarnych powoduje, że społeczeństwo staje w obliczu nadmiernej władzy klasy politycznej i własnej słabości, tj. zmienia się postulowany przez teorię demokracji wektor zależności. Problemem Polski jest słabe państwo i politycznie słabe społeczeństwo, a jednym z jego głównych przyczyn jest ordynacja wyborcza. Po drugie, o ile pojęcie większości ma swój względnie precyzyjnie określony wymiar arytmetyczny, to należy zadać pytanie o reprezentacje jakich mniejszości może tu chodzić? Kiedyś mówiono o klasach społecznych, mniejszościach etnicznych i religijnych. Obecnie, coraz częściej – przynajmniej w świecie zachodnim – mówi się o gejach, lesbijkach i kobietach. Te ostatnie z pewnością w wysoko rozwiniętych społeczeństwach Zachodu do mniejszości nie należą. Można więc podejrzewać, że nie chodzi tu o reprezentację mniejszości, ale o ograniczeniu publicznej odpowiedzialności polityków?

Czy można zmienić złą ścieżkę? Pytani o ich stosunek do państwa, politycy z reguły określają się jako „państwowcy”, tj. zwolennicy silnego, skutecznego państwa prawa. Tymczasem, nasze państwo jest słabe, a w związku z tym nieskuteczne; nie jest ono też państwem prawa. Sprowadzanie przyczyn tego zjawiska do kwestii ordynacji wyborczej byłoby daleko idącym uproszczeniem. Z drugiej jednak strony, jak przekonywująco wykazują krytycy systemu proporcjonalnego, ordynacja ta sprzyja nieprzejrzystości procesu politycznego, utrudnia więc kontrolę elektoratu nad jego przedstawicielami, a zatem również osłabia mechanizm wymuszający publiczną odpowiedzialność tych ostatnich. Słabość kontroli oznacza, że politycy nie mają skutecznych bodźców, by jasno formułować strategiczne cele i dokonywać wyboru optymalnych metod ich realizacji. Stąd brak wizji rozwojowej i długofalowego horyzontu stosowanych polityk. Skoro źródłem słabości państwa i widocznej na każdym kroku nieskuteczności rządów są rozwiązania ustrojowe, to ich przezwyciężenie wymagałoby całościowej reformy państwa. Tej nie da się dokonać bez zmiany ordynacji wyborczej do Sejmu. Ale politycy, którzy zasiadają w nim i chcą tam zasiadać dalej, zawdzięczają swoje kariery okręgom wielomandatowym. Jest więc mało prawdopodobne, by zgodzili się łatwo na zmianę systemu wyborczego. Źle zaprojektowany ustrój trudno zmienić, bo wokół jego instytucji obudowują się środowiska korzystające z patologii, a pozostała część społeczeństwa uczy się z nimi współżyć. Niccolo Machiavelli zauważył, że „[…] korzystnych zmian ustrojowych nie zaprowadzi się nigdy bez niebezpieczeństwa, ponieważ olbrzymia większość ludzi nigdy nie zgodzi się na ustanowienie nowego prawa dotyczącego ustroju państwa, o ile nie dowiedzie się jej konieczności takiego posunięcia; konieczność taka wywołana może być jedynie grożącym niebezpieczeństwem, a więc zanim udoskonali się ustrój, państwo może niespodziewanie stanąć w obliczu własnej zguby.” Miejmy nadzieję, że zdołamy zmienić ordynację wyborczą zanim do tej ostatniej ewentualności w Polsce dojdzie. Prof. Antoni Z. Kamiński

Salomonowa dymisja Jeszcze mam w pamięci publikacje piętrzące dowody, że oskarżenie, jakoby współpracownicy Bronisława Komorowskiego pojawili się na pogrzebie Anny Walentynowicz w stanie wskazującym na spożycie jest fałszywe (choćby ta) Już prawie dałem się przekonać, a tu właśnie dowiaduję się, że Komorowski jednak swego asystenta odpowiedzialnego za ten incydent zwolnił. Wynikałoby z tego, że faceci jednak faktycznie byli pijani i narobili wstydu, a Komorowski zachował się jak trzeba, przy okazji potwierdzając, co i bez tego wiadomo, że salonowe media potrafią w obronie „swoich” łgać jak najęte. Ale jak w takim razie rozumieć wyjaśnienie jego biura prasowego, że Marszałek pozbył się pana Smolińskiego „nie mając pełnej możliwości oceny zdarzenia, ale kierując się potrzebą szczególnej dbałości o utrzymanie powagi atmosfery żałoby”? Chyba każdy przyzna, że coś się tu nie zgadza. Jeśli Komorowski nie wie, bo nie ma możliwości sprawdzić (naprawdę takie to trudne?) czy jego podwładny zrobił to, o co został − życzliwe mu media twierdzą, że niesłusznie − oskarżony, to za co i dlaczego go ukarał? A jeśli jednak wie, to dlaczego nie powie jasno, że to kara za ten konkretny eksces, tylko udaje, że nie wie? Jak można karać podwładnego za naganny czyn i jednocześnie twierdzić, że wcale go on nie popełnił? A można. Przykład idzie z góry. Przecież tak właśnie zachował się premier Tusk po ujawnieniu afery hazardowej. Stanowczo zaprzeczył, jakoby jego najbliżsi współpracownicy byli czemukolwiek winni, i wszystkich hurtem usunął z zajmowanych stanowisk, zapewniając, że przeniesienie z ministerialnego stanowiska na tytularną funkcję w klubie poselskim to bynajmniej nie kara, ale wręcz zaszczyt. Czy to się staje stałym partyjnym obyczajem? Czy każdy członek PO, którego media na czymś przyłapią, będzie teraz karany w akompaniamencie zapewnień, że wcale nie jest karany, bo nie ma do tego żadnego powodu, tylko nagradzany powierzeniem mu nowej, odpowiedzialnej funkcji? To zupełnie jak za czasów nieboszczki PZPR − towarzysz pierwszy sekretarz odchodził zawsze ze względu na zły stan zdrowia, i rozruchy przeciw niemu nie miały z tym nic wspólnego, a towarzysz niższej rangi, jeśli wpadł albo podpadł, awansował na stanowisko ambasadora w Mongolii. Kiedy przyjdzie czas na głasnost’? Rafał A. Ziemkiewicz

KTO ZADA PYTANIA? Osobliwą kategorią ludzi, są polscy dziennikarze. Powszechne wśród nich zdaje się być przekonanie o posiadaniu szczególnej wiedzy i zrozumienia mechanizmów rządzących polskimi sprawami. Można się nawet zastanawiać; dlaczego ludzie mieniący się elitą i „czwartą władzą” ulegają tak zdumiewającemu przesądowi, jakoby z uwagi na pracę w firmie medialnej posiedli dar oceniania rzeczywistości i formułowania nieomylnych sądów? Skąd bierze się to odczucie o własnej wyjątkowości i zdolnościach?  

Nie wiadomo -  czy miałyby one pochodzić z bliskości źródeł władzy, ilości otrzymywanych informacji, czy może być wartością nadaną, poprzez sam fakt grupowej przynależności. Jeszcze bardziej zdumiewające, (choć wynikające z pierwszego zabobonu) jest przeświadczenie, że  szczytem oczekiwań społeczeństwa jest czytanie lub wysłuchiwanie tego, co dany dziennikarz ma nam do powiedzenia, w formie osobistych ocen, analiz czy opinii. Jeśli nawet, są wśród nich tacy, których głosu warto wysłuchać, to przecież cecha ta nie jest bynajmniej powszechną i dotyczy zaledwie wyjątków. Większość „osobistych przemyśleń” dziennikarzy to zbiory banalnych, powierzchownych myśli, nacechowanych zwykle mnóstwem kompleksów, obaw lub demagogicznych naleciałości. Czytanie o tym, co pracownik gazety ma do powiedzenia na temat przemówienia polityka, zgłębianie ocen „tła” i „okoliczności” w jakich przemówienie nagrano, czy wysłuchiwanie opinii „co należy myśleć” o słowach tego polityka, nie jest -  jak sądzę - szczytem marzeń i oczekiwań Polaków wobec dziennikarzy. Podobnie – jak wysłuchiwanie miałkich wykładów o potrzebie „debaty publicznej” , „pokonywaniu podziałów”, czy poprawnej egzegezy  konkretnych decyzji politycznych. Dawid McQuaid, szef warszawskiego biura agencji Dow Jones Newswires, powiedział kiedyś, że najpoważniejszym grzechem polskich dziennikarzy, jest dążenie do sprawowania rządu dusz. To naturalna pokusa. Mieć władzę większą od polityków, móc narzucać innym własny sposób widzenia, zasłaniać lub odkrywać rzeczywistość, kreować fakty, tworzyć problemy, niszczyć byty lub powoływać je do życia. A skoro dziennikarstwo daje władzę, warto w III RP być dziennikarzem i we władzy tej uczestniczyć. Tym bardziej, gdy „stan czwarty” jest pełen przywilejów niedostępnych innym „stanom”, bo otrzymuje za darmo, ex definitione to, na co inne „stany” muszą dopiero zasłużyć - zaufanie społeczne. Chciałoby się powiedzieć, że wszystko to już było. Przed wielu laty członek partii komunistycznej Jerzy Surdykowski, napisał w „Tygodniku Powszechnym": „W komunizmie dziennikarz-publicysta miał być lepiej wiedzącym i dalej widzącym „ojcem narodu", wieść go jak pasterz ku jedynie słusznej przyszłości.” Nie wiem, jak mocna jest ta sama pokusa wśród dzisiejszych dziennikarzy, ale niepodobna nie dostrzec podobieństw. Są przecież i tacy, którzy wykorzystują swój zawód, by „uprawiać politykę” -  a w ramach tej misji próbują manipulować odbiorcą w interesie partii, grupy interesu, czy idei.  Czym wówczas różnią się od poprzedników z czasu PRL-u, których zadaniem było służenie władzy, przeciwko własnemu społeczeństwu? Może też z tej, „historycznej zaszłości” bierze się przeświadczenie o wyjątkowym charakterze dziennikarskich ocen i sądów, a wiara w zdolności „demiurga” zastępuje zdolność do samooceny. Nie ma, chyba istotnej różnicy pomiędzy dziennikarzem służącym decydentom lub grupie interesów, a politykiem. Prócz jednej – ten pierwszy korzysta z nienależnego mu zaufania publicznego, posługując się zawodem dziennikarskim, jak oszust fałszywym dokumentem, utwierdzając odbiorcę w przekonaniu o dziennikarskiej niezależności i rzetelności. Być może, wyrażam tylko własne przekonanie, ale sądzę, że większość dziennikarzy nie zrozumiała jeszcze, że po 10 kwietnia Polska jest innym krajem, a Polacy innym społeczeństwem. Myślę, że już wkrótce ta „inność” powinna wyrazić się w odrzuceniu dziennikarskich zabobonów i powrocie do prostych, elementarnych zasad regulujących relacje dziennikarz – odbiorca. Można to nazwać postulatem prawdy – wartości deficytowej w polskim dziennikarstwie. Stanowi on, że pierwszym zadaniem dziennikarza jest przedstawianie rzeczywistości, a nie jej kreowanie i ocenianie. O tym, jak trudny to postulat mogliśmy się przekonać podczas tygodnia żałoby narodowej, gdy spod gruzów medialnych kłamstw, oszczerstw i manipulacji wydobyto na chwilę prawdziwe oblicze Prezydenta Kaczyńskiego i wielu innych postaci, które zginęły w katastrofie smoleńskiej.  Był to może jedyny tydzień w 20 leciu III RP, gdy mogliśmy powiedzieć, że media nie kłamią. A przecież nie uczyniły nic niezwykłego, bo pokazały jedynie rzeczywistość taką, jaka istnieje i pozwoliły milionom Polaków dostrzec prawdziwy obraz. Wielu dziennikarzy, zamiast tłumaczyć nam „jak należy widzieć”, potrafiło pokazać to tylko, „co widać”, pozostawiając oceny społeczeństwu.  Te bowiem zawsze powinny należeć do odbiorcy, który na podstawie dostarczonych mu rzetelnych informacji, może podjąć decyzję, sformułować pogląd, dokonać krytycznej analizy. Byle tylko, otrzymał obiektywny przekaz i prawdziwą informację. Późniejsze wydarzenia - w tym haniebna reakcja na film „Solidarni 2010” czy fałszerstwa związane z wywiadem Miedwiediewa – stanowiły powrót do optyki „jak należy widzieć” i były wyrazem niebywałej pogardy wobec inteligencji i uczuć Polaków. Tymczasem, czeka nas okres, gdy postulat dziennikarskiej prawdy, rozumianej jako przekaz informacji, staje się wręcz nieodzowny, a od nas tylko zależy – czy i jak potrafimy ten obowiązek wyegzekwować. Jeśli dziennikarze nie zechcą stanąć po stronie społeczeństwa, ogromna większość Polaków zostanie skazana na przypadkowy i bezrozumny wybór przyszłego prezydenta. W tej chwili bowiem nie obowiązuje w Polsce podstawowy wymóg demokracji, polegający na prawie wyborców do posiadania pełnej i rzetelnej wiedzy na temat osób kandydujących w wyborach powszechnych. Nie obowiązuje zasada, zgodnie z którą obywatele mają prawo znać przeszłość osoby, pretendującej do najwyższego stanowiska w państwie. Mają prawo wiedzieć; kim jest człowiek, któremu powierzają los państwa, co robił w przeszłości, jakie posiada predyspozycje, poglądy i zamiary. Mają prawo znać dokładny życiorys kandydata, sięgający wielu lat wstecz; efekty jego pracy na zajmowanych stanowiskach, zakres i konsekwencje podejmowanych decyzji. Mają prawo wiedzieć, kim są ludzie z jego otoczenia, jakie wartości reprezentują, z jakich środowisk się wywodzą. Wszystko – co dotyczy osoby kandydującej na najwyższe stanowisko w państwie, ma prawo być przedmiotem zainteresowania społeczeństwa i podlegać rzeczowej i dogłębnej ocenie. Reguły demokracji, nakładają natomiast na polityka obowiązek wyjaśnienia spraw - szczególnie tych najbardziej kontrowersyjnych i trudnych. Nam zaś, udzielają trwałego prawa do zadawania pytań i oczekiwania wyczerpujących odpowiedzi. Ma to gwarantować poczucie bezpieczeństwa i równie ważne prawo do dokonania wolnego, nie obarczonego błędem wyboru. Wiemy, że te reguły są dziś zbiorem niespełnionych życzeń, a przeszłość kandydata Platformy stanowi depozyt „tajnej wiedzy”, dostępnej dla niewielkiej grupy osób. Zdecydowana większość Polaków nie posiada nawet podstawowych informacji o działaniach i  intencjach Bronisława Komorowskiego, a oficjalny przekaz na temat tego kandydata obarczony jest wieloletnią  dezinformacją i gigantyczną manipulacją. Istnieją zatem dziesiątki pytań, jakie należy zadać temu człowiekowi, domagając się wyjaśnień i wyczerpujących odpowiedzi. Są dziesiątki okoliczności, dotyczące życiorysu kandydata, które powinny być wyjaśnione podczas kampanii. Są kluczowe pytania, za którymi kryją się ogromne afery, ludzkie nieszczęścia, i niezbadane dotąd tragedie. Choć do obowiązków dziennikarzy należy opisywanie rzeczywistości, żaden  dumny przedstawiciel „czwartej władzy” nie miał dość odwagi, by zadać te pytania. W imieniu oszukiwanych i manipulowanych. Zamiast wypełnienia obowiązku, otrzymujemy „analizy” i refleksje na temat kandydatów. Zamiast odpowiedzi kandydata, dostajemy dawkę ogłupiającego bełkotu, który nie może przynieść żadnej, racjonalnej wiedzy. Jeśli dziennikarze nie zdobędą się na „tydzień prawdy” i odwagę tak prostą, by stanąć po stronie  społeczeństwa –  wybory prezydenckie będą tylko ponurą farsą z demokracji i kpiną z praw obywatelskich. Obawiam się, że takiej pogardy i nadużycia społecznego zaufania, Polacy nigdy nie zapomną. Ścios

Rusofobia bezobjawowa Rusofobia - wrogość lub niechęć do Rosjan i do wszystkiego, co rosyjskie (Słownik Języka Polskiego) Konia z rzędem temu, kto znajdzie u Kaczyńskiego objawy rusofobii, w jej właściwym znaczeniu. U Kaczyńskiego - zaznaczam - a nie we własnym wyobrażeniu na jego temat, bo to wbrew pozorom nie jest to samo. Zabawne są reakcje na wczorajsze orędzie Kaczyńskiego, i nie mam tu bynajmniej na myśli dociekań czy czajniczek to czajniczek, czy atrapa (poświęcony scenografii orędzia fragment dzisiejszego wywiadu Moniki Olejnik z Pawłem Poncyljuszem brzmi jak wcale udana autoparodia), ale udawane zaskoczenie i dziwne podniecenie niemałej grupy polityków i komentatorów tym, że Kaczyński zrobił coś, co nie przystaje do swojej karykatury. Mnie w przesłaniu Kaczyńskiego do Rosjan nic nie zdziwiło, bo, po pierwsze, z braku przesłanek nigdy go za rusofoba nie uważałam, a po drugie, nie odmawiam mu człowieczeństwa i ludzkich odruchów. A tym właśnie było jego wystąpienie - osobistym podziękowaniem dla tych Rosjan, którzy mu okazali współczucie i ciepło po stracie ukochanego brata. Co to ma wspólnego z jego wcześniejszymi wypowiedziami na temat Putina i jego polityki? Mam nadzieję, że mi to wytłumaczy ktoś kto stawia znak równości między stosunkiem do zwykłego obywatela państwa, którego władze nie są nam przyjazne, a stosunkiem do tychże władz i ich polityki. Przestrzegałabym jednak przed takim rozumowaniem, bo od niego prosta droga do uznania, że każdy komu się nie podobały rządy Kaczyńskich i je krytykował jest polonofobem. Myślę, że sam Kaczyński taki "deal" by wziął z pocałowaniem ręki. To jak, utożsamiamy niechęć do konkretnej władzy z fobią wobec narodu? Nie jest to zresztą jedyny problem jaki sobie szykują ci wszyscy, którzy od wczoraj komentują wystąpienie Kaczyńskiego, rzekomo cudownie uzdrowionego z rusofobii. Bo jeśli krytyczne, a nawet bardzo krytyczne, wypowiedzi Kaczyńskiego o rosyjskiej polityce i rosyjskich władzach (a nie znam żadnej jego krytycznej wypowiedzi odnoszącej się do samych Rosjan, tylko za to, że są Rosjanami), są objawem rusofobii, to czym jest ta wypowiedź: "Jest pytanie, czy jest w ogóle możliwe pojednanie polsko-rosyjskie na gruncie prawdy historycznej w sytuacji, gdy tak naprawdę nie toczy się żadna debata o historii pomiędzy polskimi historykami i rosyjskimi, a odzywają się tylko i wyłącznie głosy czysto polityczne. Kontestowanie uchwały, która nie dotyka polityki zagranicznej i współczesnych problemów świadczy o tym, że to strona rosyjska nie potrafi jeszcze sobie poradzić z własną, trudną historią i widzi ją czysto politycznie, niepotrzebnie angażując się w obronę czegoś, czego się nie da obronić – a więc Rosji stalinowskiej. To jest tak, jakby Niemcy chcieli bronić – na szczęście nie chcą – przeszłości hitlerowskiej. Po prostu się nie da. Nie warto, bo to brzydkie, to źle pachnie, to się bardzo źle kojarzy i za tym – za stalinizmem – kryje się ogrom zbrodni, których nie warto dzisiaj z perspektywy wielu, wielu dziesiątków lat próbować brać na własne plecy politykom rosyjskim. Rosja pod wieloma względami nie potrafi jeszcze pozbyć się skutków traumy upadku własnego imperium. Trzeba przyjąć, że potrzebny jest czas, a w Polsce koncepcja długiego marszu, która musi oznaczać, że się nie zrażamy różnymi dziwnymi zachowaniami rosyjskimi, dziwnymi reakcjami, dziwnymi ocenami historii najnowszej. Nie zrażamy się, mówimy swoją prawdę i czekamy na lepszy czas, a próbujemy na co dzień budować tkankę współpracy."Bez wątpienia rusofobiczna, prawda? A to Bronisław Komorowski, sprzed ledwie kilku miesięcy. Jestem przekonana, że gdyby się komuś chciało zrobić porządny research i zgromadzić więcej cytatów z Kaczyńskiego i Komorowskiego, to po ich wymieszaniu nawet najbardziej spostrzegawczy nie byliby w stanie odróżnić który jest czyj. Bo jeśli Kaczyński jest rusofobem, to jest nim także Komorowski. A raczej był, bo o takich wypowiedziach nikt dzisiaj nie chce pamiętać, dzięki czemu łatwiej budować kontrast między oboma kandydatami, zwłaszcza gdy się ma na podorędziu dziennikarzy, gotowych wtórować Platformie w oskarżaniu Kaczyńskiego o rusofobię, wyrażaniu zdziwienia, że ją porzucił, i oburzaniu się, że cynicznie udaje na użytek kampanii. Tymczasem rusofobami według definicji w jakiej się wpycha Kaczyńskiego okazałaby się pewnie większość polityków Platformy, w każdym razie gdyby przyszło im się na ten temat wypowiadać a nie mieliby akurat politycznego interesu, żeby udawać miłość do Putina i putinowskiej Rosji. To nie wdzięczność do zwykłych Rosjan jest koniunkturalna, bo ona akurat jest uzasadniona, ale nagły przypływ miłości do Putina, który dzisiaj jest taki sam jaki był wtedy gdy skutecznie zagrał Tuskiem przeciwko Kaczyńskiemu. Dzisiaj po prostu może sobie pozwolić na gesty, bo niewiele go kosztują, a mogą się opłacić. Przekazanie Polsce jawnych dokumentów na temat zbrodni, co do sprawstwa której nikt nie ma wątpliwości od kilkudziesięciu lat to całkiem rozsądna cena za milczenie Polski na temat imperialnych zakusów Rosji, których ostatnio coraz więcej. Były minister spraw zagranicznych Łotwy szczerze powiedział w wywiadzie, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego wszyscy odetchnęli z ulgą, bo przeszkadzał i Rosji i Niemcom. Dzisiaj nikt Putinowi przeszkadzać nie zamierza, ani w polityce, ani w interesach, ani w śledztwie. Na radość z niespodziewanego pojednania  z rosyjską władzą przyjdzie czas, gdy się przekonamy ile nas ono kosztuje. Wracając do Kaczyńskiego, nie wykluczam, że się mylę i on naprawdę jest rusofobem, ale wtedy nie powinno być problemu ze znalezieniem odpowiednich cytatów na potwierdzenie jego rusofobii. Rusofobii rozumianej inaczej niż krytyczny stosunek do polityki rosyjskich władz, bo to właśnie bezkrytyczny do niej stosunek jest niezdrowy. A obawiam się, że taki może być teraz trend, po rzekomym "przełomie emocjonalnym" we wzajemnych stosunkach. Przełomie, który widzą głównie politycy i dziennikarze, bo jakoś umyka on sowietologom, patrzącym na Rosję i wydarzenia po 10 kwietnia bez egzaltacji.

Przeproście Zbigniewa Ziobro! Sąd uznał, ze zarzuty wobec Zbigniewa Ziobro o pokazanie akt Jarosławowi Kaczyńskiemu były pozbawione wszelkich podstaw. Czy ktoś mu teraz zwróci honor? Czy były Minister Sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski i były Prokurator Krajowy Marek Staszak przeproszą go we wszystkich mediach na koszt własny, tak jak Ziobro przepraszał doktora G.?

 1. Gdy go oskarżali, cała Polska huczała przez wiele dni i poniewieraniem nie było końca. Gdy oskarżenia upadły, jest cisza i z trudem można było odleźć w sieci taką oto wiadomość: Sąd w Warszawie uwzględnił zażalenie b. ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobro (PiS) na podstawę umorzenia przez płocką Prokuraturę Okręgową w 2009 r. śledztwa w sprawie udostępnienia akt z postępowania, dotyczącego mafii paliwowej. Jak poinformowało PAP w komunikacie biuro prasowe klubu parlamentarnego PiS, sąd uznał, iż czyn który zarzucano Ziobro "nie zawierał znamion czynu zabronionego", a on sam, udostępniając akta śledztwa szefowi PiS Jarosławowi Kaczyńskiemu, "działał zgodnie z prawem". Zażalenie Ziobry (obecnie jest on europosłem PiS) rozpatrywał Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia. Orzeczenie w tej sprawie jest prawomocne i nie podlega zaskarżeniu.

2. No cóż, nie chcę się natrętnie przypominać, ale pisałem wiele razy, że zarzuty wobec ministra Ziobro funta kłaków nie są warte, a oskarżenie jest hucpą polityczną, nie mającą nic wspólnego ze sprawiedliwością. Udowadniałem to  merytoryczna analizą przepisów prawa (por. moje wpisy m.in. z 8 lipca i 11 sierpnia 2008 r.). Kubły pomyj wylewali na mnie za to ci, którzy już widzieli byłego ministra za kratami mamra. Najpierw jego, a potem kto wie, może dałoby się zamknąć i samego Kaczyńskiego. Skazany nie mógłby juz wszakże kandydować, o to chodziło... No i co teraz?

3. Kiedy minister Ziobro powiedział o jedno słowo za dużo (zdaniem sądu za dużo, bo moim zdaniem powiedział w sam raz) w sprawie doktora G., człowieka szlachetnego, który nie zabijał ludzi, a tylko drobiazg, według oskarżenia brał od nich łapówki - otóż za to słowo, wypowiedziane z wysokości ministerialnego urzędu, pan Ziobro został zmuszony do przeprosin we wszystkich głównych mediach na koszt własny. Ziobro milczy co do kwoty, ale musiało go to kosztować setki tysięcy złotych. Sąd specjalnie dla niego stworzył dwa precedensy, po pierwsze, że za ministerialne słowo Ziobro odpowiedział prywatnie, a po drugie przeprosiny musiał sfinansować sam, nawet przyjaciele nie mieli prawa mu pomóc.

4. Armaty oskarżenia przeciw Zbigniewowi Ziobro wytoczyły nie krasnoludki, tylko konkretni ludzie. Ministrem Sprawiedliwości był pan Zbigniew Ćwiąkalski, Prokuratorem Krajowym Marek Staszak, za którymi stali ich polityczni mocodawcy. No to teraz adekwatnie Ziobro powinien pozwać ich przed sąd, z którego powinni wyjść z wyrokami zasądzającymi od nich obowiązek przeproszenia we wszystkich mediach ogólnopolskich, sfinansowanych na koszt własny. I co wy na to, czcigodni komentatorzy?   

Janusz Wojciechowski

Szczucie premierem Od jakiegoś czasu można traktować “Gazetę Wyborczą” jako biuletyn rządowy. Wypasiony i obszerny, obejmujący rozmaite sfery życia społecznego, ale zasadniczo nakierowany na chwalenie i uzasadnianie rządowych inicjatyw i, przede wszystkim, na rozprawę z opozycją, a właściwie, szerzej: na ośmieszanie i dezawuowanie krytyki w rząd wymierzonej i alternatywne wobec rządowych projekty polityczne. Kolejny z rzędu wywiad z premierem Donaldem Tuskiem, który ukazał się w poniedziałkowym numerze organu Michnika, pokazuje, jak niesprawiedliwe byłoby to podejście. “Wyborcza” wprawdzie funkcjonuje w koalicji z rządem, ale jej ambicje idą znacznie dalej. Nie tylko, co oczywiste, działa na rzecz jego – a więc i swojego – zwycięstwa, ale chce ukształtować rząd ów i jego szefa na swój obraz i podobieństwo. Wczorajszy wywiad to nie tylko zgodne odsądzanie od czci i wiary opozycji i wszystkich krytycznych wobec polskiego status quo, to także zniecierpliwione połajanki premiera za brak stanowczości w rozprawie z przeciwnikami. “Ma pan krew na rękach? Tak mówią w telewizji publicznej” – tak zaczyna się ów wywiad. Właściwie trudno to komentować. Prezentowanie jako stanowiska telewizyjnej stacji wypowiedzi jednej z postaci występujących w jednym z dokumentów w niej pokazywanych nie jest zwykłym nadużyciem, jest kpiną. To, że może funkcjonować w Polsce w obiegu publicznym, świadczy, że poziom debaty prezentowany przez dominujące ośrodki opiniotwórcze w naszym kraju osunął się poniżej bruku. Premier Tusk stara się spełnić oczekiwania “Wyborczej”. Deklaruje, że wygrana PO w wyborach to zwycięstwo Polski, gdyż “jeśli przegramy te wybory, to możemy stać się kolejnym zdestabilizowanym krajem Europy”. Od uznania, że sukces opozycji to klęska państwa, do deklaracji, że samo istnienie opozycji jest zagrożeniem demokracji, droga niedaleka. Wielu zresztą polityków PO zdążyło ją przemierzyć. Ale “Wyborczej” ciągle mało. Jest zaniepokojona. “Nastawiacie się na agresywną kampanię PiS, ale oni robią wiele, żeby nie popełnić tego błędu” – piętnują dziennikarze perfidię opozycji. Premier rozumie. “Kampania PiS to Pospieszalski” – deklaruje. Istnieją różne standardy: białoruskie, wenezuelskie, ostatnio doczekaliśmy się polskich. Krytyka rządu to propaganda opozycji – premier stwierdza to, co wielokrotnie podnosiły jego media i politycy jego partii. Ale “Wyborczej” nadal mało. “Całą brudną robotę będą robili telewizja i publicyści IV RP?” – pytają przedstawiciele “Gazety”. Wypowiedzi o brudnej robocie w ich ustach brzmią wyjątkowo wiarygodnie. W tej dziedzinie stali się już przecież klasykami. Premier Tusk próbuje się dostosować: “Odbieram sygnały, które pojawiają się coraz intensywniej, że zaplecze Jarosława Kaczyńskiego będzie chciało z żałoby i tragedii zrobić główną oś w tej kampanii”. Taka insynuacja to już coś, ale mentorzy nie są do końca zadowoleni. Wyraźnie mają za złe premierowi, że nie postarał się bardziej i w TVP, która jest jednym z głównych tematów wywiadu, można znaleźć inne głosy niż w zgodnym chórze pozostałych mediów elektronicznych. Innymi słowy, że Pospieszalski, którego premier wymienia chyba równie często co Kaczyńskiego, ciągle bruździ. Premier trzyma się zasad III RP. Wprawdzie nie widział “Solidarnych 2010″, ale ma na temat tego filmu sprecyzowaną opinię, tak jak miał na temat biografii Lecha Wałęsy pióra Pawła Zyzaka. Dużo mówi o insynuacjach. Stara się. Cóż, “Wyborcza” musi się Tuskiem na razie zadowolić. Bo nie dostrzega na horyzoncie politycznym nikogo lepszego. Bronisław Wildstein

Jak minister Miller wykręcił numer 112 Ponad 4 mln zł, bez przetargów, trafiło do dwóch informatycznych firm dzięki decyzjom szefa MSWiA Jerzego Millera. Teraz podlegli mu urzędnicy piszą rozporządzenie, dzięki któremu obie firmy staną się faworytami w wyścigu o publiczne zamówienie warte minimum 300 mln zł - ustalił "DGP". W gabinetach resortu zapadają właśnie decyzje dotyczące sposobu funkcjonowania numeru alarmowego 112. Urzędnicy działają pod potężną presją czasu - 112 musi zacząć "dzwonić" przed Euro 2012. Oraz pod presją ministra Millera. "Gdy jesienią zastąpił Grzegorza Schetynę, zawiesił funkcjonowanie rozporządzenia dotyczącego 112. To był szok, było one tworzone w bólach przez 7 lat lat i obowiązywało zaledwie kilka miesięcy" - wyjaśnia jeden z urzędników. Nasze nieoficjalne informacje potwierdza rzecznik ministra Małgorzata Woźniak: "Pracujemy nad nowym projektem rozporządzenia" - mówi i dodaje, że nowe oparte będzie na modelu z Krakowa: "Tam w krótkim czasie, przy stosunkowo niewielkich środkach, można było sprawnie zorganizować system zgłoszeń alarmowych dla numeru 112, ale także 998 (straż pożarna) i 999 (pogotowie ratunkowe)". Autorem "krakowskiego modelu" jest ówczesny wojewoda małopolski, a dziś minister Jerzy Miller. Odkryliśmy, że budując tamtejsze Centrum Powiadamiania Ratunkowego, całkowicie ominął tryb przetargowy. "Od początku było wiadomo, że gros środków pochłonie program komputerowy. To serce systemu" - wyjaśnia osoba, która brała udział w pracach nad CPR. Aplikacja służy operatorowi CPR do rejestrowania zgłoszeń - nagrywa je, a elektroniczne formularze przekazuje do straży lub pogotowia. Na cyfrowej mapie pokazuje miejsce, z którego dzwoni proszący o pomoc. Pomaga też dyspozytorowi, gdy dzwoni obcokrajowiec - program podsuwa operatorowi proste pytania w języku dzwoniącego. Choć wiele firm teleinformatycznych oferuje podobne programy (np. Wasko z Gliwic) wojewoda zdecydował się na rozwiązanie czeskiej firmy MediumSoft, której reprezentantem w Polsce jest poznański CompWin. "Zostaliśmy poleceni (wojewodzie - red.) przez firmę MediumSoft jako ich partner technologiczny w Polsce" - odpisała na nasze pytania Katarzyna Wudarczyk z poznańskiej spółki. Polecenie okazało się skuteczne - z dokumentacji zgromadzonej w Urzędzie Zamówień Publicznych wynika, że pierwsza umowa z CompWin została podpisana przez wojewodę Millera 2 grudnia 2008 r. "Jej wartość wynosiła 52 tys. zł., czyli tuż poniżej progu 15 tys. Euro, od którego istnieje ustawowy obowiązek organizowania przetargu" - mówi rzecznik UZP Anita Wichniak-Olczak. "Od szefostwa słyszeliśmy, że CompWin pracuje za darmo. Mieli brać niewielkie sumy za serwis ich aplikacji" - przyznaje "DGP" jeden z krakowskich urzędników. W rzeczywistości już po roku CompWin otrzymał kolejny przelew z konta UW w Krakowie. Kwotę 915 tys. zł - według umowy UW płacił "za dzierżawę" systemu. Tym razem wartość zamówienia zobowiązywała wojewodę do zorganizowania przetargu - ale ten się nie odbył.- Podstawą decyzji podjętej przez wojewodę był art. 67 ustęp 1 prawa o zmówieniach publicznych – informuje nas rzecznik UZP. Mówi on, że zamawiający może nie zorganizować przetargu, gdy jest tylko jeden jedyny producent danej rzeczy lub w przypadku zamówienia dotyczącego dzieła sztuki. "To wtedy się zorientowaliśmy, że wykonawca został przesądzony podczas zawierania pierwszej umowy, tej o wartości poniżej progu, dla którego trzeba organizować przetargi. Bo po uruchomieniu systemu nie można go wyłączyć" - podejrzewa jeden z rozmówców. Rzeczywiście - w momencie podpisywania drugiej umowy krakowski CPR już działał. I gdyby go wyłączyć np. przestałyby jeździć wozy straży pożarnej. W ten sposób tłumaczy uniknięcie przetargu rzecznik wojewody małopolskiego Joanna Sieradzka: "CPR jest miejscem wyjątkowo wrażliwym na wszelkie zmiany... demontaż systemu mógłby poważnie zakłócić jego pracę, a w sytuacji, gdy chodzi o życie i zdrowie ludzi (mamy pod opieką ok. 1,6 miliona osób) oraz o bezpieczeństwo mienia, nie można pozwolić sobie na żadne przerwy w działalności...". To nie wszystko - jak ustaliliśmy, firmy dostały jeszcze jeden przelew za ten sam system. Na początku marca, dzięki formalnemu wnioskowi ministra Millera, środki ze specjalnej rezerwy budżetowej uruchomił minister finansów Jan Rostowski. "Decyzją z 10 marca przeznaczyliśmy kwotę 3 mln zł z przeznaczeniem na kupno systemu informatycznego" - potwierdza rzecznik resortu finansów Magdalena Kobos. Jaka firma dostała pieniądze, skoro już wcześniej otrzymala ponad milion złotych? Tym razem Urząd Wojewódzki w Krakowie zapłacił za „przejęcie na własność” systemu, gdyż wcześniej zgodnie z umowami jedynie go dzierżawił. W ten sposób do firm CompWin i MediumSoft bez przetargów trafiło ponad 4 mln zł. Jednak to niewielka suma wobec zarezerwowanych już środków z dwóch programów unijnych na zbudowanie ogólnokrajowego systemu 112. Z danych dostępnych publicznie wynika, że koszt budowy wyniesie 450 mln zł. Wewnętrzny dokument MSWiA wskazuje, że sam system informatyczny będzie kosztował 300 mln zł! Jak ustaliliśmy, pisane w resorcie rozporządzenie oparte będzie na modelu CPR funkcjonującym w Krakowie. To oznacza, że obydwie firmy mogą zaproponować gotowy produkt pod pisane dopiero prawo. Żadna inna firma nie będzie miała szans. Nawet jeśli dojdzie do przetargów. W czwartek: Dlaczego NIK i strażacy krytykują pomysł ministra Milera i CPR Robert Zieliński

Jak przykryć aferę? W ubiegłym tygodniu „Dziennik Gazeta Prawna” opublikował artykuł Roberta Zielińskiego „Jak minister Miller wykręcił numer 112”. Okazuje się, że ponad 4 mln zł, bez przetargów, trafiło do dwóch informatycznych firm dzięki decyzjom szefa MSWiA. Teraz podlegli mu urzędnicy piszą rozporządzenie, dzięki któremu obie firmy staną się faworytami w wyścigu o publiczne zamówienie warte około 450 mln zł. Chodzi o budowę w Polsce systemu powiadamiania ratunkowego, czyli numeru telefonu 112. Z ustaleń „Wprost" wynika, że raport NIK, obejmujący minione 7 lat, nie pozostawia suchej nitki w ocenie działalności wszystkich szefów MSWiA (poza Grzegorzem Schetyną, który zaczął coś robić w sprawie numeru 112), ale w stosunku do Jerzego Millera padają najcięższe zarzuty. Wydawało się, że ustalenia „DGP” wstrząsną MSWiA. Tak się nie stało. Dlaczego? Bo inne media uznały, że nie ma problemu. Ktoś się postarał, by dostarczyć temat zastępczy. Dano przeciek o piątym głosie w kokpicie samolotu prezydenckiego i w ten sposób nie trzeba było zajmować się skandalem w MSWiA. Jerzy Miller stoi na czele polskiej komisji wyjaśniającej okoliczności katastrofy pod Smoleńskiem. Czy w świetle informacji „DGP” nie powinien ustąpić, by jego miejsce zajęła osoba nieuwikłana w żadną aferę? Miller ma teraz na głowie co innego niż katastrofa smoleńska. Stoi w obliczu własnej zawodowej katastrofy.Latkowski

Minister tłumaczy się z przetargu: nie mój błąd JERZY MILLER O SYSTEMIE 112: DOSZŁO DO PRZEKROCZENIA PRAWA Doszło do naruszenia prawa, jednak było to działanie przypadkowe, a błąd popełnił nie Jerzy Miller, tylko jego współpracownik. W taki sposób szef MSWiA Jerzy Miller broni się przed zarzutami, że podczas wyboru wykonawcy programu pilotażowego Centrum Powiadamiania Ratunkowego doszło do złamania prawa. "Dziennik Gazeta Prawna" podał, że według kontrolerów NIK, sprawdzających wykonanie budżetów przez wojewodów, Jerzy Miller, jako wojewoda małopolski, złamał prawo podpisując bez przetargu umowę z firmą, która wydzierżawiła aplikację do obsługiwania dzwoniących na numer alarmowy 112.

Miller: Od tego jest zespół osób Jerzy Miller przyznał na konferencji prasowej w Warszawie, że doszło do "oczywistej pomyłki". - To jest naruszenie prawa, z nikim nie będę na ten temat dyskutował (...), ale przyznam, że zupełnie zaskoczyły mnie dodane do tego faktu komentarze, które są fałszywe - powiedział minister, odnosząc się do doniesień medialnych. - Żaden wojewoda nie przygotowuje umów własnoręcznie. Od tego jest zespół osób (...) które taką umowę przygotowują i sprawdzają. W związku z tym mogę się tylko domyślać, że ktoś kto tę umowę przygotowywał spojrzał na kwotę ryczałtową 52 tys. zł, uznał, że wszystko jest w porządku i sprawę dał mi do podpisania - wyjaśnił minister.

Negatywna ocena NIK Miller zapowiedział też, że obecnie jako szef MSWiA nie będzie prowadził żadnych rozmów, które miałyby wyjaśnić tę pomyłkę. Dodał, że NIK ocenił pozytywnie wykonanie przez niego budżetu województwa małopolskiego, natomiast Izba negatywnie oceniła jedynie zamówienie publiczne dot. programu pilotażowego CPR. Minister poinformował ponadto, że rozmawiał na temat tej umowy z kontrolerami NIK, mimo iż nie miał takiego obowiązku. - Nie pełniłem w momencie kontroli funkcji wojewody małopolskiego, a kontroluje się nie osobę a instytucję - wyjaśnił.

NIK: Mamy zastrzeżenia Rzecznik NIK Paweł Biedziak powiedział natomiast, że kontrola dotycząca wydatkowania środków przez wojewodów, w tym przez Millera, jeszcze trwa. - Nie kwestionujemy zasadności wydatkowania pieniędzy przez wojewodę małopolskiego, ale mamy zastrzeżenia do wyboru wykonawcy w tej sprawie. Wedle polskiego prawa powinien on zostać wybrany w trakcie wdrożonej procedury przetargowej - wyjaśnił Biedziak.Centrum Powiadamiania Ratunkowego (CPR) w Krakowie zostało utworzone przez wojewodę małopolskiego w kwietniu 2009 r. jako program pilotażowy a plany tego pilotażu zaakceptował ówczesny wicepremier i szef MSWiA Grzegorz Schetyna - podał w poniedziałek resort. CPR koordynuje działania służb ratowniczych i obsługuje numer 112 oraz 998. Swoim zasięgiem obejmuje Kraków oraz powiat krakowski - ok. 1,6 mln ludzi (łącznie z turystami, studentami i osobami tam pracującymi). Od początku działania pracownicy CPR odebrali ponad 350 tys. połączeń - średnio 954 każdego dnia. W tym na numer 998 - ponad 70 połączeń dziennie (3 w ciągu godziny), a na numer 112 - prawie 880 (ponad 36 w ciągu godziny). tka/mtom

Nowy Kaczyński wytrąca PO z rytmu Dziś to PiS próbuje się pokazać z innej strony. Frontmani Platformy wierzą natomiast, że skutek odniosą stare sztuczki – pisze publicysta „Rzeczpospolitej". W Dzień Zwycięstwa Bronisław Komorowski otrzymał od Jarosława Kaczyńskiego dwuznaczny podarek: wideowystąpienie do Rosjan. Wyborczy rywal marszałka Sejmu oznajmił, że 9 maja trzeba było być w Moskwie na placu Czerwonym, aby podkreślić udział Polski w zwycięstwie nad III Rzeszą. Przypomniał, że Polacy w czasie wojny nie tylko cierpieli pod knutem NKWD, ale i zaznali wielu dowodów życzliwości od zwykłych Rosjan. Potwierdził nadzieje wielu Polaków, że tragedia katyńska może być szansą na pojednanie obu narodów i do pewnego stopnia (choć nie wprost) poparł akcję palenia zniczy na grobach sowieckich żołnierzy. Słowem, Kaczyński ukradł show Komorowskiemu, podchwytując to wszystko, co wcześniej mówili politycy PO i pisali w swoich odezwach życzliwi im intelektualiści. Jeśli dobra taktyka polega na robieniu tego, czego przeciwnik się nie spodziewa, to Kaczyński zdezorientował Platformę Obywatelską już po raz drugi w ciągu kilku dni. 6 maja przebił PO, pokazując Polakom ponad półtora miliona podpisów zebranych pod swoją kandydaturą, a 9 maja zaskoczył raz jeszcze, wchodząc na obszar, który Donald Tusk i Bronisław Komorowski uważali za swoją wyłączną domenę. Jak na cztery dni dwie niemiłe niespodzianki to dużo.

Groza nadciąga W ogóle Jarosław Kaczyński to bezczelny polityk. Milczy, nie rozpętuje żadnej awantury, nikogo nie obraża ani nie wyzywa na pojedynek. Czy to nie skandal? Politycy Platformy liczyli, że po żałobie szybko dojdzie do czołowego zderzenia z dobrze im znanym Kaczyńskim, a tu muszą oglądać nową, powściągliwą wersję swego ulubionego adwersarza. Chodzą więc dookoła milczącego Kaczyńskiego i narzekają – a to że miga się od debat i chowa za żałobą, a to że na pewno chce wciągnąć do kampanii swoją bratanicę i fotografuje się z wnuczkami brata. Na zapas pomstują na "knebel żałoby" mający – jak chce Waldemar Kuczyński – polegać na cenzurowaniu wolnej dyskusji. "Od wypadku pod Smoleńskiem maniera etykietowania antypisowskiej krytyki jako z góry obelżywej, nienawistnej nabrała cech szantażu cenzorskiego. Krytyka PiS, jego prezesa i zmarłego brata jest przedstawiana jako przestępstwo moralne, godzenie w powagę żałoby i lekceważenie cierpienia ludzi, którzy stracili bliskich. Przy tym szantaż nie obejmuje jednakową ochroną wszystkich ofiar i dotkniętych żałobą, lecz głównie prezydenta i jego brata. Tutaj ma obowiązywać jako coś, czemu nie wolno się przeciwstawić, zasada: mówić dobrze, a jak już nie, to z zasznurowanymi ustami, a najlepiej milczeć. (...) Politycy PiS, przyjmijmy z dobrą wiarą, że szczerze, przybrali żałobne szaty, miny i słowa. Ale ich medialne i internetowe armie są w natarciu, wykorzystując w stopniu niespotykanym wcześniej rynsztokowy rezerwuar języka. Ich samych żałobna cenzura nie obowiązuje rzecz jasna, bo wymyślają tym, którzy, ich zdaniem, zmarłych i ich rodzin nie chcą uszanować" – pisał polityk i publicysta w "Gazecie Wyborczej". Kto, gdzie i kiedy używa "niespotykanego wcześniej rynsztokowego rezerwuaru języka"? – Kuczyński nie wyjaśnia. Ale dobrze tworzyć klimat nadchodzącej grozy. Podobnie nie dowiadujemy się, gdzie występować mają wszystkie te cenzuralne praktyki? Czy objęto nimi "Wyborczą" albo "Politykę"? Chyba nie, bo Kuczyński pisze na łamach "GW", co chce. Ze słów "internetowe armie" można wnioskować, że chodzi o dyskusję w Internecie. Ale gdzie są w takim razie internetowi zwolennicy Platformy? A skoro nawet oni są bierni, a w sieci hulają "cyberpisiory", to jak ich uciszyć bez walki z całym Internetem? Ponure przepowiednie Kuczyńskiego uzupełniają politycy PO, na wyścigi wieszczący najbardziej ponure scenariusze. Na łamach "Wyborczej" Grzegorz Schetyna ogłasza na przykład, że "PiS zawłaszcza tragedię", a Sławomir Nowak zapowiada: "Kaczyński się nie zmieni".

Nie zmieni się? Ależ właśnie się zmienia. Nie zmieniają się za to tradycyjni zagończycy Platformy. Donald Tusk był na tyle przewidujący, by po tragedii smoleńskiej zmusić Janusza Palikota do schowania się do mysiej dziury. Ale zabrakło mu przezorności w stosunku do szacownych starców Platformy – Władysława Bartoszewskiego i Kazimierza Kutza. Ci zaś młócą PiS, tak jak robili to od 2005 roku. Reżyser ruga na przykład w TVN Elżbietę Jakubiak za to, że śmiała przyjść do studia w czerni, a sekretarz stanu w Kancelarii Premiera wciąż uważa, że jego status "człowieka przyzwoitego" pozwala mu protestować "zarówno przeciwko pedofilii, jak i nekrofilii każdego rodzaju" (to o wykorzystywaniu śmierci Lecha Kaczyńskiego w kampanii). Na tym tle komentarz Stefana Niesiołowskiego do orędzia lidera PiS do Rosjan zabrzmiał całkiem banalnie – wicemarszałek Sejmu uznał je po prostu za "cynizm". Parę miesięcy temu zadawałem pytanie, czy PiS nie przypomina czasem cyrkowego psa, który nie jest w stanie nauczyć się nowych sztuczek. Okazuje się, że dziś to PiS próbuje pokazać się z innej strony, a wiarę, iż stare sztuczki odniosą skutek, wykazują frontmani PO.

Nie tylko amok tłumu Zdobywając 1,7 miliona podpisów, PiS pokazał, że po 10 kwietnia prawicowy elektorat się zmobilizował. Że emocje nie skończyły się wraz z pogrzebem prezydenta Kaczyńskiego na Wawelu. Bo bez tego specyficznego efektu – owej niewidocznej gołym okiem meksykańskiej fali – nie zgromadzono by chyba aż tylu podpisów w tak krótkim czasie. Tym bardziej że nie zbierano ich jedynie – jak chcą liberalni publicyści – przed kościołami. Kolejki ustawiały się także przed lokalami Prawa i Sprawiedliwości. Czy to wyłącznie irracjonalna "nekrofilia", czy raczej tęsknota za zmianą? Platforma uważa za coś oczywistego, że owo "moralne wzmożenie" – jak lubią je lekceważąco nazywać publicyści III RP – to odruch oparty wyłącznie na emocjach. Emocje oczywiście są, ale jest też i racjonalna konstatacja, że prezydentura Lecha Kaczyńskiego winna być kontynuowana. PO chce te racjonalne czynniki zredukować do amoku tłumu, pobudzonego chorobliwym mitem ofiary. Tyle że etykietką "pisowska agitacja" okleja się wszystkie niewygodne dla PO debaty publiczne. Taką łatkę przypięto niedawnym kazaniom biskupów w Kielcach i we Wrocławiu z okazji 3 maja. Gromy posypały się na Jana Pospieszalskiego i Ewę Stankiewicz za film "Solidarni 2010", który okrzyknięto – jakżeby inaczej – "pisowską propagandą". Co innego, gdy inni biskupi popierają akcje palenia świeczek na grobach żołnierzy sowieckich. Wtedy jest to szlachetny odruch sumienia, a nie popieranie linii PO. W podobnie prymitywny sposób – jako "armię PiS" – definiuje się kilka tysięcy ludzi, którzy zgromadzili się w niedzielne popołudnie przed Pałacem Prezydenckim. Być może rzeczywiście wielu z nich 20 czerwca poprze Jarosława Kaczyńskiego, ale na Krakowskie Przedmieście w Warszawie przywiodła ich nie partyjna komenda przecież, ale niepokój o toczące się po katastrofie śledztwo, które oddano w rosyjskie ręce. Powstający na naszych oczach Ruch 10 kwietnia wychodzi zresztą poza ciasny pisowski partykularyzm. To elita intelektualna, która hasła IV RP nie pojmuje jako prymitywnej walki o władzę dla PiS. Co więcej, często ludzie ci mogliby wiele powiedzieć o małostkowości polityków z otoczenia Jarosława Kaczyńskiego. A jednak na nowo podejmują pomysły na reformę kraju oraz dyskusję o jego przyszłości.

Wyzerowane liczniki Jarosławowi Kaczyńskiemu pomaga także sama Platforma, która od trzech tygodni strzela sobie w stopę. Wpierw smoleńska katastrofa skasowała cały efekt propagandowy prawyborów w PO. Potem zlekceważono społeczną potrzebę systematycznej i rzeczowej wiedzy o okolicznościach wypadku – co zaowocowało brakiem zaufania milionów Polaków do komunikatów rządu. A gdy wybuchło powszechne oburzenie wywołane brakiem odpowiednich zabezpieczeń w miejscu smoleńskiej tragedii, Bronisław Komorowski sprawę zlekceważył. Podobnie jak jego koledzy zlekceważyli kwestię liczby zbieranych podpisów. Ostatni wideoczat marszałka Sejmu z Moskwy też nie był specjalnie porywający. Nic więc dziwnego, że publicyści III RP biją na alarm i przywołują Platformę do porządku. Mają sporo racji. Dziś widać bowiem wyraźnie, że prezes Kaczyński ma w tej kampanii szansę dokonać pojednania "starego z nowym". Wystarczy, że sięgnie po młodsze pokolenie, że pokaże mniej znane twarze, takie jak Joanny KluzikRostkowskiej czy Pawła Poncyljusza, a przypomni Polakom, że PiS był kiedyś partią walczącą z barierami w awansie młodego pokolenia. A tak jak prezes może stworzyć swój wizerunek na nowo, tak PiS ma szansę błysnąć czymś nowym w wyborach do Sejmu w 2011 roku. Skoro unowocześnić potrafili się brytyjscy konserwatyści oraz węgierski Fidesz, to dlaczego nie miałaby tego dokonać młoda generacja członków PiS? Jeśli Kaczyński wykorzysta ten wyjątkowy czas, może i wygrać, i odblokować partię. Dziś po raz kolejny przekonujemy się o prawdziwości słów publicystów Igora Zalewskiego i Roberta Mazurka, którzy kiedyś stwierdzili, że gdy Kaczyński krzyczy, pokazuje swoją słabość, gdy milczy – paraliżuje swoich wrogów. Jeśli Kaczyński nie da się swoim adwersarzom wyprowadzić z równowagi, jeśli zachowa dzisiejszy spokój, ma szansę na wyrównaną walkę z Komorowskim. Każdy wysiłek, by wznieść się ponad siebie i ponad swoje utarte nawyki, może przynieść zaskakująco dobre rezultaty. Ma rację bloger Salonu24, gdy pisze, że katastrofa smoleńska wyzerowała pamięć społeczną i unieważniła siłę wszystkich wcześniejszych "antykaczyńskich stereotypów". Czy lider PiS jest do tego zdolny? Do pierwszej tury zostały tylko 42 dni, a jeśli założyć, że będzie druga – 56 dni. Która to już życiowa szansa Jarosława Kaczyńskiego? Piotr Semka

Katastrofa ekologiczna Pomimo troski ekologów o ginące gatunki zapowiadana katastrofa ekologiczna dotarła już do Europy. W Azji wprawdzie misia pandę uratowano, ale za to słonie - symbole szczęścia zniknęły z ulic Bangkoku. To nie koniec dramatu. W Europie zagrożone są wszystkie tygrysy i tygryski. A mieliśmy ich kilka. Najsławniejszy to tygrys irlandzki. Premier Tusk był nim tak zafascynowany, że nawet na gruncie rodzimym chciał zaszczepić kod genetyczny tego drapieżnika. Dobrze chciał, ale na szczęście mu się to nie udało. W Europie Wschodniej mieliśmy w zasadzie kilka tygrysów lub tygrysków. Dużą sławą cieszył tygrys estoński. Funkcjonował tak jak koń, którego woźnica z przyczyn ekonomicznych usiłował oduczać jedzenia. Proces oduczania przebiegał pomyślnie i koń już prawie się tego oduczył, gdy nagle i niespodziewanie zdechł. Cóż to był za dramat! Mamy poza tym kilka innych tygrysków, ale te aktualnie lecą na łeb. Usiłuje się je uratować przed zderzeniem z gruntem realiów i złapać je w sieć (niektórzy nieufni twierdzą, że to wnyki). Niekiedy nasz europejski rezerwat określa się mianem „eurokołchozu”. A wszystko to za sprawą tego, że hodujemy tu zwierzęta domowe. np. PIGS albo PIIGS, a czasami i nawet PIIGGS. Nazwa „eurokołchoz” nie jest jednoznacznie ścisła i dlatego proponuję skorzystać z myśli klasyka. Termin „folwark zwierzęcy” jest bardziej adekwatny, bo jedne PIGS są równiejsze od innych PIIGS lub PIIGGS. Z powodu PIGS, a w zasadzie G jak Greece została złamana zasada Traktatu UE mówiąca o tym, że państwa UE nie ponoszą odpowiedzialności finansowej za pozostałe państwa UE. Brzmi to tak samo jak w dowcipie o kolejarzu zapytanego, po co są rozkłady jazdy, skoro pociąg i tak się spóźnił. Na co kolejarz słusznie odpowiedział: „A skąd by pan wiedział, że pociąg się spóźnił, gdyby pan nie posiadał rozkładu jazdy.” Podobnie jest z traktatami. Skąd byśmy mogli wiedzieć, że traktat został złamany, gdyby go wcześniej nie podpisano? W każdym razie w naszym folwarku zwierzęcym PIGS, a dokładniej G jak Greece dostało zastrzyk, ale i tak nie stanęło na własnych nogach. Wręcz przeciwnie. System immunologiczny i nerwowy mu się załamał. Jak wiadomo ciałka czerwone to tacy policjanci, którzy chronią organizm zwierzęcy przed chorobą. Ostatnio właśnie takie ciałka czerwone zaobserwowano w Atenach, gdy zastosowano terapię szokową. Ciałka czerwone tzn. policjanci ostro walczyli z chorobą. W kolejce do punktu terapii szokowej stoją pozostałe litery PIGS, czyli PIS i proszę tego nie mylić z jednym ugrupowaniem tygryska, który wpadł w sidła. P jak Portugal, I jak Irland i S jak Spain to pozostałe litery PIGS. Pewnie dla nich jeszcze wystarczy na terapię szokową wbrew Traktatowi. Gorzej będzie, gdy w kolejce po terapię ustawi się równiejsze PIIGS (P jak Portugal, I jak Irland, I jak Italy, G jak Greece i S jak Spain), albo jeszcze bardziej równiejsze PIIGGS (P jak Portugal, I jak Irland, I jak Italy, G jak Greece, G jak Great Britan i S jak Spain). Nie należy też zapominać o całej plejadzie złapanych do sieci tygrysków. One też na coś czekają. Ale nasz rezerwat to świat, który nie może zaginąć. O to postarają się nasi ekolodzy i wymyślą jakiś trik np. podatek od CO2, czyli od oddychania. Podatek będzie się wyliczać w zależności od pojemności płuc. Dlatego pozostaję optymistą wobec szerzącej się katastrofy ekologicznej. Zbliża się lato i wyjeżdżam na wieś zobaczyć jak kwitną pejzaże ugorów za fundusze UE. Trzeba się jedynie pospieszyć, bo nie wiadomo kiedy nasze rozbrykane tygryski i PIGS popsują nam urlop. Maciej Jachowicz

Jacek Bartyzel o paradzie w Moskwie Polityczne i metapolityczne konsekwencje udziału w moskiewskiej paradzie

Przyszłe podręczniki historii, politologii i stosunków międzynarodowych będą zapewne podawać za wzór mistrzostwa w osiąganiu strategicznych celów politycznych sposób, w jaki przywódcy rosyjscy zdołali w tak krótkim czasie – kilku zaledwie tygodni od tragedii smoleńskiej – i tak minimalnymi nakładami, przekreślić poniesioną na przełomie 1989/90 roku stratę na rubieżach imperium w postaci utraty kontroli nad prowincją nadwiślańską. Jakże mało, podkreślmy to raz jeszcze, trzeba było zainwestować, a jak ogromny i wręcz przechodzący zapewne oczekiwania zysk! Kilka pokazowych, duszoszczipatielnych gestów, tak lubianych przez wszystkie nacje słowiańskie, jak ten z podniesieniem zbolałego premiera Tuska przez zatroskanego Władimira Władimirowicza; „wielkoduszne” przyznanie się w końcu do mordu katyńskiego, która to sprawa tak naprawdę już od dawna była kulą u nogi Kremla, więc nadarzająca się okazja jej odrzucenia daje mu wizerunkową i polityczną korzyść nie do przecenienia; uznanie wkładu polskiego w pokonanie „germańskiego faszyzmu”, wyrażone „zaszczytem” defilowania polskich żołnierzy zaraz po rosyjskich bojcach – i proszę: w Polsce ze wszystkich stron, z lewicy i prawicy, młodych i starych, aktorów i profesorów, ateuszy i biskupów, płynie nieprzerwany potok wiernopoddańczych aktów strzelistych, prawdziwy orgasmus wdzięczności i dozgonnej już, polsko-rosyjskiej miłości. Sam Jego Ekscelencja TW „Filozof” pobłogosławił pastersko zainicjowaną przez szeroki front „autorytetów” od Gazety Wyborczej po prof. Adama Rotfelda i red. Adama Szostkiewicza, akcję zapalania zniczy na grobach radzieckich „wyzwolicieli”. Nawet pozujący na chłodnych analityków redaktorzy portalu konserwatyzm.pl „podniecili się zachowawczo” na wieść o zaszczycie drugiego miejsca dla Polaków w moskiewskiej paradzie. A przede wszystkim, z „niezależnych” i „pluralistycznych”, jak wiadomo, szczekaczek me(r)dialnych wydobywa się z hałasem i częstotliwością młota pneumatycznego jednobrzmiący ryk: „przełom, przełom, przełom!”, „ocieplenie, ocieplenie, ocieplenie!”. Nie wiem czy rację ma red. Stanisław Michalkiewicz twierdząc, że to sami razwiedczycy: mnie osobiście wydaje się, że niemało tam bezinteresownych „pożytecznych idiotów” czy niewolników własnych lub cudzych schematów pseudogeopolityki czy „realizmu”. Coś jednak musi być na rzeczy, bo w tak znakomicie zorkiestrowanej epidemii polityki miłości jacyś „szatani muszą być czynni”; chyba nie powinniśmy nazbyt pochopnie odsyłać do lamusa historii wiedzy o niezliczonych „zwycięstwach prowokacji”, którą zawdzięczamy Józefowi Mackiewiczowi czy o komunistycznej „strategii podstępu i dezinformacji”, udostępnionej przez Anatolija Golicyna. Gdybyż zresztą chodziło tylko o ów erotyczny szał, stymulowany telewizyjną wiagrą, to jeszcze byłoby pół biedy; to przecież tylko ów powabny naddatek, głaszczący uszy kremlowskich władców. Najważniejszy jest przecież sam nagi, polityczny fakt odzyskania przez Moskwę kontroli nad Polską, której stopień można porównać do sytuacji po „sejmie niemym” w 1717 roku. Oczywiście, Rosja będzie także w jakimś stopniu respektować interesy niemieckie, zwłaszcza na obszarach należących do b. Rzeszy przed 1937 rokiem, bo jest to rozwiązanie korzystne dla obu stron. Ceną, jaką musieliśmy zapłacić za ponowne wzięcie nas w protekcję „imperatorowej” (i te parędziesiąt teczek dokumentów sprawy katyńskiej, historykom i tak już znanych), z pewnością było ostateczne wyrzeczenie się uprawiania jakiejkolwiek aktywnej polityki zagranicznej na Wschodzie (a na Zachodzie też już się jej wyrzekliśmy, bo przecież od tego są komisarze unijni). Czy o tej kapitulacji obecnego rządu RP i formalnego p.o. Prezydenta (który jako „kuzyn imperatora” będzie nieomal samotnie odbierał defiladę u jego boku, bo przecież wiadomo już, że zachodni przywódcy jednak do Moskwy nie przyjadą) zadecydowała rozpacz bezsilności z racji poczucia, że obecna administracja amerykańska nie stwarza nawet pozorów, że Polska ma dla imperatora Zachodu jakiekolwiek znaczenie, a nasi potencjalni „partnerzy strategiczni” na Wschodzie (vide wyczyny prezydenta Juszczenki czy uchwała Sejmu Litewskiego w sprawie polskich nazw) za najlepszy sposób realizacji tego partnerstwa uważają czynienie Polsce i Polakom dotkliwych afrontów, czy też jest to po prostu zwykły oportunizm i „tumiwisizm” tej formacji, która w polityce widzi tylko pijar, „żyrandole” i interesiki „Zbychów, Rychów i Mirów” – tego nie wiemy. Rezultat jest przecież w każdym wypadku taki sam: państwo polskie znalazło się na powrót w ścisłej strefie dominacji rosyjskiej. Lecz przecież konsekwencje decyzji o wysłaniu polskich żołnierzy na moskiewską paradę zwycięzców i delegacji państwowej na najwyższym szczeblu (zaproszenie Wojciecha Jaruzelskiego jest tu doprawdy zupełnie drugorzędnym szczegółem) są jeszcze bardziej brzemienne i długofalowe od kwestii stricte politycznych. Oznacza to bowiem uznanie i legitymizację rosyjskiej (a faktycznie i historycznie – sowieckiej) wizji II wojny światowej i wynikającej stąd, wciąż aktualnej, koncepcji porządku światowego. Jak wiadomo, kto panuje nad przeszłością, ten panuje nad teraźniejszością, a kto panuje nad teraźniejszością, ten panuje nad przyszłością. W tej „polityce historycznej”, którą właśnie „suwerennie” uznaliśmy, II wojna światowa to gigantomachia sił Dobra i Zła, w której jedynym „imperium Zła” jest „faszyzm”, czyli hitlerowska III Rzesza i wszyscy jej sojusznicy, natomiast „imperium Dobra” to antyfaszystowska koalicja „demokracji”, lecz przecież summum bonum w tym imperium jest tylko radziecka demokracja socjalistyczna, która poniosła najwięcej ofiar i wniosła największy wkład w zwycięstwo nad „faszystowskim” demonem, jak babiloński bóg Marduk nad potworem Kingu. Świętowanie tej „kosmogonii”, jaką był Dzień Zwycięstwa nad faszyzmem (nawiasem mówiąc, o totalności dzisiejszego triumfu kremlowskich panów świadczy i ten wymowny szczegół, że na powrót łykamy bez zakrztuszenia się ten fałsz, iż wojna zakończyła się 9 maja, podczas gdy przecież armia niemiecka skapitulowała przed aliantami zachodnimi dzień wcześniej w Reims, a podpisanie nazajutrz raz jeszcze tego aktu także przed armią sowiecką było wymuszone przez Stalina), sprawia, że mówienie odtąd o komunizmie jako o „imperium Zła” staje się jakimś niewyobrażalnie skandalicznym „bluźnierstwem”: jakże nazwać „złym” boga Marduka, który pokonał potwora i na jego trupie wywiódł świat z chaosu do porządku? Logika czczenia tej kosmogonii jest nieubłagana. I nie chodzi tu tylko o naszą ojczyznę, o to, że tak licznie znów objawieni czciciele „Marduka” przemarsz przez Polskę i jej podbój na powrót nazywają wyzwoleniem, pisząc to bez cudzysłowu (nawiasem mówiąc, można by im postawić pytanie: czy ziemie i miasta Rzeczypospolitej, zajęte przez krasnoarmiejców począwszy od 3 stycznia 1944 roku, jak Równe, Łuck, Lwów, Stanisławów, Nowogródek, Wilno czy Grodno, też zostały „wyzwolone”, czy „tylko” Lublin, Warszawa czy Kraków?). Tam bowiem, gdzie zmagają się siły Dobra i Zła, tam wszystko, co z jakichkolwiek powodów przeciwstawiało się „Dobru”, lub choćby stało mu na drodze, musi zostać potępione. Poddaję to pod rozwagę zwłaszcza prorosyjsko rozentuzjazmowanym prawicowcom. Jeśli „złymi chłopcami” byli tylko Hitler i jego szajka, a druga strona to sami „dobrzy chłopcy”, to musimy potępić rozpaczliwie walczących o swoją wolność Łotyszów czy Estończyków, admirała Horthy’ego i marszałka Antonescu, a bohaterskich Finów i ich wspaniałego marszałka Mannerheima uznać winnymi „napaści” na miłujący pokój Związek Sowiecki; musimy usprawiedliwić zaś rzeź tysięcy Chorwatów czy haniebne wydanie przez Anglików Sowietom na zagładę żołnierzy z antybolszewickich formacji różnych narodów. I nie koniec na tym: musimy także uznać za słuszne szalejące po wojnie we Francji czy Włoszech i dokonywane głównie przez tamtejszych komunistów, „antyfaszystowskie epuracje”, skazanie na dożywocie mistrza prawicy Charlesa Maurrasa czy zamordowanie filozofa Gentilego, pochwalić zaś wydawanie amerykańskim lotnikom rozkazów zrzucania bomb na „gniazda papizmu”, czyli zabytkowe kościoły we Włoszech i Francji, czy takie celowe prowadzenie działań wojennych, żeby obrócenie klasztoru na Monte Cassino w gruzowisko stało się nieuchronne, czy wreszcie potworne zbrodnie zmasakrowania Drezna w nalocie dywanowym i zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki – miasta akurat mające najwięcej katolików w Kraju Wiśni. Winniśmy też delektować się wręcz tym wybornym żarcikiem jankeskiego wojaka, który w sanctum sanctorum chrześcijańskiej Europy, w Akwizgranie, rozparł się na cesarskim tronie Karola Wielkiego i strzelił sobie fotkę z przekrzywioną błazeńsko na swoim pustym, demokratycznym łbie, cesarską koroną. I jeśli zło absolutne to „faszyzm”, a dobro absolutne to „demokracja” i „antyfaszyzm”, to nie ma argumentu, który można by przeciwstawić tezie – jak najbardziej mieszczącej się w logice świętowania Dnia Zwycięstwa – o hiszpańskiej wojnie domowej, jako uwerturze do zmagań z faszystowską bestią w II wojnie światowej. Tylko patrzeć, jak „Dąbrowszczaków” i „generała Waltera” będziemy znowu uznawać za „naszych” kombatantów. Zresztą, przypomnijmy, że niewiele brakowało, by frankistowska Hiszpania też została z rozpędu „wyzwolona” – czego tak bardzo domagał się demokrata Józef Stalin – i tylko wyjście na plac przed Pałacem Królewskim w Madrycie miliona z okładem Hiszpanów, aby zademonstrować swoją solidarność z Szefem Państwa i gotowość do walki z ewentualnym najeźdźcą, ostudziło te zapały.Powiedzmy bez ogródek: dla nas, i jako dla Polaków, i jako dla politycznych żołnierzy Tradycji, 9 maja nie jest i nie może być żadnym „Dniem Zwycięstwa”. Zupełnie niezależnie od tego akcydensu historycznoideologicznego, jakim był fakt, iż najpierw same Niemcy poddały się dobrowolnie szajce morderców i rasistowskich obłąkańców, a później ta sama banda rozniosła pożogę i zbrodnię na świat, rok 1945 to tragiczny finał owej rozpoczętej Wielką Wojną Białych Ludzi 1914-1918 zagłady i samozagłady Starej Europy – tego największego doczesnego cudu w dziejach cywilizowanej ludzkości – dobijanej pod koniec wojny i po jej zakończeniu przez bolszewicką barbarię na Wschodzie a przez demokratycznych nuworyszy zza Atlantyku na Zachodzie. Dlatego raczej zamknę oczy, aby nie widzieć tej hańby, że polski żołnierz będzie defilował w rocznicę tej pobiedy. I na pewno nie będę radował się – jak pewien notoryczny patriota PRL-u z PAX-owskiego chowu – tym, że w maju 1945 roku żołnierz LWP zatknął polską flagę na gmachu Reichstagu obok flagi radzieckiego „sojusznika”. Prędzej, zadumany nad przemijaniem postaci świata, szklaneczką calvadosu czy lampką armagnac’a wzniosę bezgłośny toast ku czci żołnierzy z francuskiego Legionu Charlemagne i ich kapelana – legitymistę, ks. Jeana de Mayol de Lupé, którzy jako ostatni stawiali w Berlinie opór bolszewicko-kałmuckiej dziczy, broniąc przecież tak naprawdę nie zbrodniarza w ząbek czesanego, lecz Sacra Europa. Jacek Bartyzel 

NOWY PRYMAS, CZYLI STARY UKŁAD Kariera abp. Kowalczyka jest ewenementem w najnowszej historii Kościoła katolickiego. Nigdy bowiem dotąd nuncjusz papieski nie sprawował swego urzędu przez ponad 20 lat, będąc na dodatek obywatelem tego samego kraju. Od ponad roku spodziewałem się, że arcybiskup Józef Kowalczyk zostanie arcybiskupem gnieźnieńskim i Prymasem Polski. Pisałem o tym np. w grudniu 2009 r., w “Gazecie Polskiej”, w felietonie Wilki i pasterze. Cytuję: “Abp. Kowalczykowi, który tak wytrwale zabiega, i to bez żadnej kozery, o prymasowski urząd.” W tym samym miesiącu portal “Fronda”, omawiając mój wywiad, napisał: Ks. Isakowicz-Zaleski wskazuje, że abp Muszyński będzie prymasem tylko przez 3 miesiące. Pytanie o to, kto będzie jego następcą? – Widać dobrze, że o tę godność stara się obecny nuncjusz apostolski w Polsce, abp Józef Kowalczyk. Warto też przypomnieć, że w ubiegłym roku nuncjusz rozesłał do wszystkich biskupów polskich pytanie, kogo oni widzą na stanowisku Prymasa, sugerując przy tym niedwuznacznie swoją osobę. Prawie 100 arcybiskupów i biskupów w mniejszym lub większym stopniu zawdzięcza mu swoje nominacje, dlatego też owe kuriozalne “prawybory” mogła więc wygrać tylko jedna osoba. Kariera abp. Kowalczyka jest ewenementem w najnowszej historii Kościoła katolickiego. Nigdy bowiem dotąd nuncjusz papieski nie sprawował swego urzędu przez ponad 20 lat, będąc na dodatek obywatelem tego samego kraju. Nigdy też dotąd nuncjusz nie został urzędującym arcybiskupem w kraju, w którym posługę tę sprawował. Jest to odstępstwo od wszystkich norm, które obowiązują w dyplomacji watykańskiej. Co do obsadzenia urzędu metropolity gnieźnieńskiego, to spodziewałem się, że ta najważniejsza archidiecezja polska otrzyma nowego ordynariusza w sile wieku, mającego duże doświadczenie duszpasterskie, czyli kogoś podobnego do np. arcybiskupa Kazimierza Nycza w Warszawie, biskupa Stepana Regmunta w Zielonej Górze czy Piotra Libery w Płocku. Otrzymała jednak urzędnika watykańskiego, który nie ma absolutnie żadnego doświadczenia duszpasterskiego, gdyż nigdy w życiu nie kierował nie tylko diecezją, ale i zwykłą parafią. Problemy Kościoła zna więc wyłącznie zza biurka. Co więcej, nowy ordynariusz ma już 72 lata, czyli już za trzy lata będzie zmuszony złożyć rezygnację. Będzie to więc metropolita, a zarazem i Prymas, przejściowy, bardziej piastujący swój urząd niż rozwiązujący bieżące problemy. Nie negując wielu zalet nuncjusza, trzeba przypomnieć, że popełnił on kilka poważnych błędów natury personalnej. Po pierwsze, do końca faworyzował swojego przyjaciela z Watykanu arcybiskupa Juliusza Paetza, który ze względu na powszechnie znane problemy osobiste nigdy biskupem nie powinien zostać. Co więcej, nie reagował na sygnały ostrzegawcze, które docierały najpierw z Łomży, a później z Poznania. O sprawie tej Jan Paweł II dowiedział się więc nie od swego nuncjusza, ale poprzez list wręczony na prywatnym spotkaniu przez Wandę Półtawską. Po drugie, nuncjusz faworyzował także arcybiskupa Stanisława Wielgusa, bagatelizując sygnały ostrzegawcze napływające z Instytutu Pamięci Narodowej, co skończyło się ogromnym kryzysem w archidiecezji warszawskiej. Po trzecie, w swym działaniu był zwolennikiem “sojuszu ołtarza z tronem”, zaprzyjaźniając się bardzo łatwo z wieloma dygnitarzami państwowymi. Dla obecnego obozu rządzącego ta nominacja jest więc dobrą wiadomością. Nominacja ta utrwala także w Episkopacie Polski wpływy byłych urzędników watykańskich, którzy tworzą zgraną grupę, a którzy starając się o poszczególne urzędy w Polsce, obsadzili najważniejsze archidiecezje. Dla przykładu można wymienić tutaj Gdańsk i Kraków oraz kilka innych diecezji. A dzieje się to w sytuacji, gdy Kościół polski potrzebuje nie utrwalania urzędniczych schematów, ale jak ryba wody nowego, ożywczego spojrzenia na wiele trudnych spraw. Od tego bowiem zależy jego przyszłość. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
185 Czytanie materiałów nietekstowych Iid 17985
185 Manuskrypt przetrwania
2 (185)
4 (185)
185
botanika egzamin 2007 185, Science ^^, Farmacja, 1 rok, Botanika, egzamin
megane 160 185
185 - Kod ramki - szablon
ppsa art  185 informacje o jednostce
185 01 üáí¬Ęş î ĹźĘČ»
Mazowieckie Studia Humanistyczne r1997 t3 n2 s183 185
137628 CFO 185 A 1
185
178 185
podwyz alimet 185, Sądowe
184 185

więcej podobnych podstron