528

Łukasz Kamiński, prezes IPN: "Ofiary totalitaryzmów – czy zrobiliśmy już wystarczająco wiele?" Prezes Instytutu Pamięci Narodowej Łukasz Kamiński przemawia podczas obchodów Europejskiego Dnia Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych w Muzeum Powstania Warszawskiego, 23 bm. w Warszawie. PAP

Dnia 23 sierpnia 2011 r. w Warszawie po raz pierwszy obchodzony jest Europejski Dzień Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych. W Muzeum Powstania Warszawskiego odbyła się konferencja przedstawicieli europejskich instytucji zajmujących się rozliczaniem z totalitarną przeszłością, przebywających w Warszawie na zaproszenie Instytutu Pamięci Narodowej i ministrów sprawiedliwości państw UE. Uczestnicy przed przyjęciem tzw. Deklaracji Warszawskiej, zobowiązującej do inicjatyw zapobiegających propagowaniu reżimów totalitarnych, wysłuchali wystąpienia prezesa IPN dr Łukasza Kamińskiego:

Ofiary totalitaryzmów – czy zrobiliśmy już wystarczająco wiele? Wszyscy, niezależnie od dzielących na różnic pokoleniowych, jesteśmy dziećmi XX wieku. Pragnęlibyśmy, aby ten okres w dziejach świata zapamiętany został, jako czas niezwykłego rozwoju, postępu technicznego, przekraczania barier społecznych i tryumfu demokracji. Doskonale jednak wiemy, że tak się nie stanie. Wiek XX był czasem masowych zbrodni, dokonywanych na niespotykaną wcześniej skalę. Większość z nich, aczkolwiek nie wszystkie, popełnili sprawcy wyznający jedną z dwu totalitarnych ideologii - nazizm lub komunizm. Ten okres nie powinien zostać jednak zapamiętany, jako epoka zbrodniarzy. Wiek XX był czasem ofiar – milionów zamordowanych i milionów tych, którym dane było przeżyć, ale doznane cierpienia naznaczyły ich na zawsze. Spotkaliśmy się dzisiaj nie tylko po to, aby uroczyście obchodzić Europejski Dzień Pamięci Ofiar Reżimów Totalitarnych. Naszym celem jest także refleksja nad tym, co udało nam się dla nich uczynić i co możemy jeszcze zrobić. Nie jesteśmy pierwszymi na tej drodze. Już w czasie, gdy popełniano zbrodnie, zawsze znajdowali się ludzie, którzy starali się pomóc prześladowanym i ich rodzinom, utrwalić dla potomnych nazwiska ofiar i miejsca kaźni. Wielu z tych dzielnych ludzi także padło ofiarą represji. Ich czyny powinny stać się dla nas źródłem inspiracji. Ofiary żądają sprawiedliwości. Pierwszym i najbardziej podstawowym zadaniem jest ukaranie sprawców zbrodni. W przypadku reżymu narodowo-socjalistycznego na pierwszy rzut oka liczby mogą robić wrażenie – tysiące zbrodniarzy zostało skazanych w licznych procesach przeprowadzonych na terenie kilkunastu państw. Jeśli jednak zestawimy te liczby ze skalą dokonanych zbrodni i milionami ich ofiar, okaże się, że ukarano zaledwie niewielki odsetek sprawców. W przypadku zbrodni komunistycznych odsetek ten jest jeszcze niższy. Przyczyn takiego stanu rzeczy jest wiele. W wielu sprawach brakowało świadków (także, dlatego, że czasem wszystkich zgładzono), dowody rzeczowe zostały zniszczone, niewielu sprawców przyznawało się do popełnionych zbrodni. Oprawcy mogli korzystać z praw, których pozbawili swoje ofiary.

Niewątpliwie był i jest to wyraz naszej moralnej nad nimi przewagi. Nie zmienia to jednak bólu ofiar i ich najbliższych, gdy z rozmaitych przyczyn formalnych procesy zbrodniarzy kończyły się ich uniewinnieniem lub rażąco niskimi wyrokami. Pamiętać jednak musimy, iż na taki stan rzeczy złożyły się także przyczyny polityczne. W warunkach zimnej wojny niedawni nazistowscy zbrodniarze często okazywali się przydatni dla jednej lub drugiej strony konfliktu. Z kolei pokojowy w większości wypadków upadek systemu komunistycznego, połączony z upływem dziesiątków lat od popełnienia największych zbrodni, powodował i niekiedy do dziś powoduje przekonanie, iż przestępstw tych nie warto ścigać. W tej sytuacji tym większe znaczenie ma fakt, że w wielu państwach Europy wciąż podejmuje się wysiłki na rzecz postawienia przed sądem nazistowskich i komunistycznych zbrodniarzy. Nawet, jeśli procesy te w większości wypadków nie kończą się osadzeniem wiekowych już skazanych w więzieniu, są wyraźnym symbolem naszej determinacji. Przed oblicze sprawiedliwości trafiają przede wszystkim bezpośredni wykonawcy zbrodni - funkcjonariusze aparatu bezpieczeństwa, wojska i formacji pomocniczych. Rzadko udaje się doprowadzić do osądzenia czynów tak zwanych "morderców zza biurka" - politycznych mocodawców i twórców zbrodniczych ideologii. Prowadzić to może do powstania mylnego i niebezpiecznego wrażenia, że ideologie, które doprowadziły do stworzenia systemów totalitarnych oraz ich twórcy są "niewinni", że za wszystko odpowiadają jedynie wykonawcy z niższych szczebli. Do zupełnych wyjątków należą przypadki (ta reguła sprawdza się jednakowo w odniesieniu do obu systemów totalitarnych) pociągnięcia do odpowiedzialności prokuratorów przedstawiających fałszywe akty oskarżenia i sędziów skazujących niewinnych ludzi. W tym miejscu należy podkreślić, iż sprawiedliwość wymaga też rehabilitacji ofiar, straconych i więzionych na podstawie bezprawnych wyroków. W przypadku rozliczeń z oboma systemami totalitarnymi przyjęto dwa modele rehabilitacji. Pierwszy z nich opiera się na jednorazowym akcie unieważniającym wszystkie wyroki wydane na podstawie konkretnych, "politycznych" aktów prawnych. W drugim modelu rehabilitacja następuje w wyniku indywidualnych postępowań, w toku, których ofiary lub ich najbliżsi muszą wykazywać niesłuszność konkretnego wyroku. Oba modele nie są doskonałe. Pierwszy zwykle nie obejmuje wszystkich aktów prawnych, na podstawie, których zapadały wyroki motywowane politycznie, ponieważ często, dla dodatkowego poniżenia przeciwników systemu, oskarżano ich o rzekome przestępstwa kryminalne. Drugi nierzadko jest uważany przez ofiary i ich najbliższych za upokarzający, powodujący dodatkowe cierpienia. Jak się wydaje, zasadniczy ciężar postępowania w tego typu sprawach powinien spoczywać na strukturach państwa, a nie na ofiarach. Z problemem rehabilitacji związana jest sprawa odszkodowań. Generalnie należy stwierdzić, że są one spóźnione i w większości wypadków niesatysfakcjonujące dla ofiar. Można oczywiście stwierdzić, że takich cierpień, o jakich dziś mówimy nie jest w stanie zrekompensować żadne odszkodowanie. To prawda. Ale czy nie jest to zbyt łatwa ucieczka od problemu?

Ofiary domagają się prawdy. Popełnione zbrodnie i nieprawości muszą zostać opisane. Niezbędnym jest także poznanie i zrozumienie mechanizmów funkcjonowania systemów totalitarnych. Uważać jednak należy by zrozumienie nie prowadziło do usprawiedliwienia, jak się to niestety niekiedy dzieje. Poznanie prawdy oznacza także przezwyciężenie kłamstw, jakie na temat ofiar rozpowszechniała totalitarna propaganda. W przypadku sytemu komunistycznego kłamstwa te utrwalano nieraz przez dziesięciolecia. Ktoś mógłby stwierdzić, że dla zaspokojenia tej potrzeby wystarczą akademickie środowiska naukowe, prowadzące badania także nad tą problematyką. Skala wyzwań i problemów, które muszą zostać zbadane prowadzi jednak do wniosku, że potrzebne są wyspecjalizowane instytucje, cieszące się wsparciem państwa. Mogą one prowadzić wieloletnie i systematyczne badania. Wcześniej czy później powstały one w większości państw, które przeżyły niemiecką okupację lub komunistyczną dyktaturę. Brak takich instytucji prowadzi do marginalizacji problemu ofiar i niemożności poznania prawdy przez tych, którzy przeżyli i ich bliskich. Jednym z podstawowych warunków prowadzenia badań nad dziejami systemów totalitarnych jest swobodny dostęp do dokumentów wytworzonych w czasie dyktatury. Akta muszą być dostępne zarówno dla badaczy, jak i dla ofiar i ich bliskich. Niestety w minionych dziesięcioleciach dostęp do archiwów nie zawsze był możliwy, a i dziś nie wszystkie akta wytworzone przez struktury systemów totalitarnych są powszechnie dostępne. Dotyczy to także niektórych państw europejskich, a w pierwszym rzędzie Rosji. Wbrew pozorom nie jest to problem wyłącznie środkowoeuropejski. Nie ma takiego państwa w Europie, którego obywatele nie padli by ofiarą represji sowieckich. Jednym z najważniejszych wyzwań, jakie stoją przed instytucjami powołanymi do badania zbrodni popełnionych przez systemy totalitarne jest sporządzenie imiennych list ofiar. Niestety w większości wypadków zadanie dalekie od ukończenia. Ofiary nie mogą pozostać anonimowymi liczbami – tysiącami i milionami. Do tego wszak dążyli sprawcy zbrodni, do ostatecznego odczłowieczenia ofiar poprzez pozbawienie ich nawet własnego imienia. Zapewne nigdy nie uda nam się ustalić pełnej listy ofiar, ale dopóki jest szansa na dodanie do niej choćby jednego nazwiska, nie powinniśmy ustawać w wysiłkach. Problemem, jaki pojawia się w związku z dążeniem do poszukiwania prawdy o zbrodniach, jest kwestia prawnej odpowiedzialności tych, którzy im zaprzeczają. W kilkunastu państwach europejskich negowanie Holocaustu lub szerzej zbrodni nazistowskich jest karane. W innych próby wprowadzenia takich rozwiązań zakończyły się niepowodzeniem. Nieliczne są państwa, w których karane jest także zaprzeczanie zbrodniom komunizmu. Dotychczas nie udało się wypracować wspólnego stanowiska w tej sprawie ani na forum Rady Unii Europejskiej, ani w Parlamencie Europejskim. Brak zgodności w tej kwestii wynika między innymi z tego, iż obrona ofiar i prawdy historycznej krzyżuje się w tym przypadku z innymi wartościami – wolnością słowa i wolnością badań naukowych.

Ofiary wymagają pamięci. Pamięć jest pojęciem wielowymiarowym. Jednym z nich jest wymiar symboliczny. O naszej pamięci świadczą pomniki, nazwy ulic i placów. Pozostaną one znakami, które odczytywać będą potomni. Z drugiej strony pamięć ofiar zmusza nas do refleksji nad tymi przypadkami, gdy w symboliczny sposób uhonorowani są eksponenci reżimów totalitarnych, niekiedy bezpośrednio odpowiedzialni za zbrodnie. W zdecydowanej większości przypadków dotyczy to oczywiście systemu komunistycznego, aczkolwiek wbrew pozorom nie jest to tylko i wyłącznie problem Europy Środkowo-Wschodniej. Pamięć wymaga od nas także troski o miejsca wiecznego spoczynku ofiar. Wciąż jeszcze zbyt wiele jest zapomnianych mogił, w których spoczywają anonimowe ofiary. Z drugiej strony wciąż nie odnaleźliśmy grobów wielu osób, których nazwiska są nam znane. Pamięć ma też bardziej praktyczny, a jednocześnie żywy wymiar. Jest nim edukacja. Przekazywanie młodemu pokoleniu wiedzy o zbrodniach systemów totalitarnych nie jest rzeczą łatwą. Posiadamy jednak już w naszych państwach wiele znakomitych doświadczeń w tym zakresie. Warto, abyśmy się nimi dzielili i upowszechniali najlepsze rozwiązania. Powinniśmy także myśleć o projektach ponadnarodowych, służących rozszerzaniu wiedzy o systemach totalitarnych i ich ofiarach w skali europejskiej. Należy przy tym zwrócić uwagę, iż tego typu projekty nie służą tylko i wyłącznie przekazywaniu konkretnej wiedzy na temat wydarzeń, faktów i osób. Jest to w dużej mierze edukacja obywatelska, kształtująca postawy młodych ludzi. Spośród licznych form edukacji historycznej warto zwrócić uwagę na muzea. Od dwudziestu lat na całym świecie powstają nowoczesne muzea. Przy pomocy niestosowanych wcześniej w tego typu placówkach form i środków przekazu przybliżają one odbiorcom także trudną prawdę o systemach totalitarnych i popełnionych zbrodniach. Muzea przestały być magazynami pokrywających się kurzem eksponatów, stając się ważnymi centrami edukacji i żywej pamięci. Ważnym aspektem jest działanie na rzecz utrwalenia doświadczeń żyjących świadków historii. Punktem odniesienia jest tu oczywiście wielki program rejestracji świadectw ocalałych z Holokaustu. Relacje świadków są i pozostaną najlepszą odpowiedzią na kłamstwa tych, którzy zaprzeczają popełnionym zbrodniom. Kwestia pamięci niewątpliwie stwarza największe możliwości współpracy, szczególnie w aspekcie edukacji. Jednym z podstawowych wyzwań wydaje się przezwyciężenie istniejącego wciąż wyraźnego podziału Europy. Wzdłuż dawnej żelaznej kurtyny przebiega dziś nowa linia dzieląca nasz kontynent – jej wyznacznikiem jest odmienna pamięć o systemach totalitarnych i ich ofiarach. Te trzy podstawowe wartości – sprawiedliwość, prawda i pamięć są ze sobą nierozerwalnie związane, żadna nie może istnieć w oderwaniu od dwu pozostałych. Z tego też powodu wszelkie próby działań wybiórczych, cząstkowych nie tylko skazane są na porażkę, ale mogą też być przyczyną nowych cierpień. Podobny skutek odnieść mogą działania, których głównym motorem nie jest zaspokojenie potrzeb ofiar, lecz kalkulacje polityczne lub ekonomiczne. Prowadząc debaty historyczne, prawne i polityczne często różnicujemy zbrodnie z uwagi na okoliczności ich popełnienia, naturę danego systemu totalitarnego, czas i miejsce. Musimy jednak pamiętać o tym, że z perspektywy ofiar tych różnic nie widać. Masowy grób zawsze wygląda tak samo – kości i czaszki, resztki ubrań, guziki, czasem przeoczona przez oprawców obrączka lub symbol wiary. Wszystkie ofiary są równe, przysługuje im takie samo prawo do sprawiedliwości, do prawdy i do naszej pamięci. Pytanie postawione w tytule niniejszego wystąpienia ma oczywiście charakter retoryczny. Wiemy, że nigdy nie zrobimy wystarczająco wiele dla ofiar systemów totalitarnych, przesądza o tym skala krzywd i zbrodni. Ta świadomość nie może jednak nas zwalniać z nieustannych dalszych wysiłków. Jesteśmy to winni ofiarom systemów totalitarnych i ich bliskim, którzy wciąż domagają się sprawiedliwości, prawdy i pamięci. Jesteśmy to winni sami sobie, byśmy kiedyś mogli ze spokojnym sumieniem złożyć raport z naszej pracy. Jesteśmy wreszcie to winni przyszłym pokoleniom, by mogły zrozumieć to, co wydaje się niepojęte i czerpać naukę z gorzkiego dziedzictwa XX wieku. Na zaproszenie Instytutu Pamięci Narodowej w uroczystościach udział wzięli:

- Dr. Chantal Kesteloot, Centre for Historical Research and Documentation on War and Contemporary Society, Belgia

- Valeri Katsunov, The Committee for Disclosing and Announcing Affiliation of Bulgarian Citizens to the State Security and the Intelligence Services of the Bulgarian National Army, Bułgaria

- Dr. Pavel Žáček, Institute for the Study of Totalitarian Regimes, Czechy

- Miroslav Lehký, Institute for the Study of Totalitarian Regimes, Czechy

- Dr. Neela Winkelmann, Institute for the Study of Totalitarian Regimes, Czechy

- Toomas Hiio, Estonian Institute of Historical Memory, Estonia

- Marcel Floor, Head of Department of Victims and Remembrance WWII Ministry of Health, Welfare, and Sport, Holandia

- Prof. Marjan Schwegman, Institute for War Documentation, Holandia

- Dr. Edwin Klijn, Institute for War Documentation, Holandia

- Teresė Birutė Burauskaitė, Lithuanian Center for Genocide and Resistance Movement Research, Litwa

- Ronaldas Račinskas, International Commission for the Evaluation of the Crimes of the Nazi and Soviet Occupation Regimes in Lithuania, Litwa

- Andris Šillers, Museum of the Occupation of Latvia, Łotwa

- Joachim Förster, Federal Commissioner for the Records of the State Security Service of the Former German Democratic Republic, Niemcy

- Damiana Otoiu, Institute for the Investigation of Communist Crimes and the Memory of the Romanian Exile, Rumunia

- Matej Medvecky, Nation's Memory Institute, Słowacja

- Andreja Valič, Study Centre of National Reconciliation, Słowenia

- Camilla Andersson, Institute for Information on the Crimes of Communism, Szwecja

- Anders Hjemdahl, Institute for Information on the Crimes of Communism, Szwecja

- Mária Schmidt, House of Terror Museum, Węgry

- Dr. János Tischler, Węgierski Instytut Kultury w Warszawie, Węgry

DODATEK HISTORYCZNY

MORDERSTWO śp. LEPPERA JEST FAKTEM !! Przegląd najnowszych i nieco starszych informacji. Polecam!

Proszę Was wszystkich o głosowanie - tutaj (kliknięcie na link) - a następnie o naciśnięcie przycisku: "promuj".

Kim są mordercy Andrzeja Leppera - demaskuję kompleks jot -link tutaj.

Kliknij tutaj, by wypromować także ten tekst.

Każdy głos jest ważny, Twój też. Dzięki temu dotrzemy z niezależną informacją do mnóstwa ludzi! Dziękuję! Tekst został podzielony na cztery duże sektory (podpunkty). Jeśli znasz już materiały z danego podpunktu, przejdź do następnego.

wywiad z Andrzejem Lepperem w Chicago o aferach - link tutaj

film Andrzeja Pastuszki - jak walczyć z systemem! Link tutaj

1. Materiały z GS: cyt. "Prokuratura bada, czy ktoś mógł się dostać do biura Andrzeja Leppera przez dach kamienicy - dowiedziało się RMF FM. Wiadomo, że w pokojach b. szefa Samoobrony ktoś był tuż po jego śmierci. Jednocześnie stawia się tezę, że to było samobójstwo, bo nie pozostawiono śladów na ciele Leppera - jeśli odurzył go fachowiec to ślady nie będą widoczne, a te bardziej ulotne mogły ulec zniszczeniu po odnalezieniu ciała, bo jak już wiemy w miejscu jego śmierci było wielu ludzi. No i podstawowe pytanie - skąd ktoś by wiedział, że Lepper popełni samobójstwo i w dodatku zdążyłby przyjechać i niepostrzeżenie wejść do jego biura i je opuścić? Wydaje się, że mógł to zrobić jedynie morderca, który miał szczegółowy plan działania. link

Lepper na pewno nie powiesił się przez długi - tak twierdzi Bogusław Warchulski, pełnomocnik wyborczy Samoobrony. - Andrzej Lepper wcześniej czegoś się obawiał. - mówi Warchulski w "Kurierze Lubelskim". Według niego Lepper nie miał powodów, by odbierać sobie życie. Jego syn czuł się coraz lepiej, a afera gruntowa tylko mobilizowała go do działania. Motywem nie były zdaniem Warchulskiego także kłopoty finansowe. - Z tego co wiem, miał 4 tysiące złotych długu. Przez taką sumę nie popełnia się samobójstwa - uważa. [...] Pytanie - dlaczego tak szybko to stwierdzono, jeszcze przed rozpoczęciem śledztwa i poznaniem wyników sekcji zwłok. Sama sekcja została przeprowadzona zbyt późno, a niektóre substancje chemiczne znikają z organizmu już po 20 godzinach i stają się niewykrywalne. Nikt nie mówi np. o rusztowaniu tuż za oknem pokoju Leppera. Łatwo było przez nie wejść na piętro. Uważam, że Lepper nie popełnił samobójstwa. Mógł dostać jakiś środek, który go ubezwłasnowolnił. Wielu osobom zależało na jego śmierci. Gdyby Samoobrona nie mogła startować w wyborach pod własnym szyldem, Andrzej Lepper zamierzał ogłosić poparcie dla PiS. Niektórym partiom i politykom byłoby to bardzo nie na rękę, bo oznaczałoby więcej głosów dla PiS. link_1_fakt link_2_Polska_Times

'Wprost' dotarł do zdjęcia telewizora znajdującego się w pokoju Andrzeja Leppera, w którym obraz został zastopowany o godzinie 13:15:04. Tymczasem według prokuratury zgon szefa Samoobrony nastąpił przed południem. RMF FM dodaje, że obraz został zatrzymany w chwili, gdy na ekranie widniała twarz premiera Donalda Tuska - tego ?Wprost? już nie podał, ciekawe, dlaczego? źródło_1_Wprost źródło_2_Fakt źródło_3_Niepoprawni.pl

W życiu byśmy nie wpadli, jak proste potrafią być odpowiedzi na najbardziej skomplikowane pytania. Policyjni technicy wstępnie ustalili, że dekoder telewizji satelitarnej zawiesił się sam. Pozwoliłem sobie na rozmowę z "technikiem niepolicyjnym" pracującym od wielu lat dla firmy zajmującej się serwisem dekoderów różnych marek, w tym tych Polsatu, przez którego ręce przechodzi przynajmniej kilkadziesiąt takich urządzeń dziennie. Stwierdził on, że byłby to pierwszy taki przypadek w jego karierze. Zdarza się, że dekodery zawieszają się, ale następuje to najczęściej przy próbie wejścia i korzystania z menu, a samoczynne zawieszanie, o jakim słyszał skutkuje zawsze resetem urządzenia. No cóż, policyjni technicy, jak widać wiedzą więcej, lub istniała silna potrzeba szybkiego wyjaśnienia sprawy (podobnie zresztą, jak w sprawie smoleńskiej), niezależnie od faktów. źródło

Krwawy żniwiarz przechodzi przez Samoobronę: Maj - dr Ryszard Kuciński - prawnik Leppera; Czerwiec - Wiesław Podgórski - doradca - "samobójstwo"; Lipiec - Róża Żarska umiera w Moskwie - prawnik Leppera; Sierpień - Andrzej Lepper - "samobójstwo" źródło

2. Pytania zadają: bloger "mocniejszy" i ja:

W pełni się zgadzam z tym zdaniem. Bo teorie spiskowe tworzą spiskowcy, najpierw obmyślają spisek w teorii, a potem go realizują. Normalni ludzie występują z otwartą przyłbicą, nie tworzą spisków, mafii, masonerii, grup terrorystycznych, nie knują przeciw bliźnim w ukryciu. Normalni ludzie ujawniają spiski ludzi chorych. Normalni ludzie rozważają, czy jakieś wydarzenia mogły być wynikiem spisku czy nie, jakie są na to dowody. A historia, jak uczą nawet podręczniki, jest pełna spisków małych i dużych. Oczywiście bywa też, że ktoś dopatruje się spisków, gdzie się da i nie da i wpada w paranoję, ale już lepsze to niż spiskowanie przeciw bliźnim. Fronda ocenzurowała (wyrzuciała) mój komentarz pod artykułem 'Pytania w sprawie śmierci Leppera', w którym odniosłem się do początkowej tezy Tomasza Terlikowskiego, brzmiącej:

Choć pierwsza diagnoza lekarska nie pozostawia wątpliwości, że śmierć lidera Samoobrony była samobójstwem?'

Zauważyłem, że diagnoza o 'samobójczym powieszeniu' - wychodząc poza kompetencje lekarskie - tworzy silne podejrzenie zmowy w celu wmówienia społeczeństwu, że Andrzej Lepper sam i dobrowolnie odebrał sobie życie. Wyrzucenie komentarza można potraktować jako potwierdzenie uczestnictwa mediów w zmowie.

[komentarz Jarek_Kefir]: redaktor naczelny "Frondy" współpracuje z kompleksem judeocentrycznym (kompleks jot, oskarżany o zabójstwo ś.p. Leppera). Zaś "Fronda" to tzw "kontrolowana opozycja", kontrolowana odpowiednio przez służby i hasbarę (komentarze) Dowody?

-proamerykański i proizraelski ton Frondy;

-usunięcie z Frondy anty żydowskiego publicysty Andrzeja Szuberta;

-redaktor naczelny Frondy popełnił artykuł, w którym JAWNIE nawołuje do jeszcze mocniejszego sojuszu Polski z Izraelem;

-jeden z czytelników Frondy i blogerów na Frondzie zarzucił to redaktorowi naczelnemu i określił go jako syjonistę (czyli judeocentryka). Wypunktował także to i owo. Tekst ten został usunięty przez administrację Frondy a bloger prawdopodobnie zbanowany;

-na forum frondy działa neokonserwatywna hasbara. Neokonserwatyzm nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem sensu stricte. Neokonserwatyzm to strategia ogłupiania patriotycznej części społeczeństw świata. Do tej bandy należy m.in. PiS i ostatnio LPR, której lider, Roman Giertych zbliżył się towarzysko z PO. Neokonserwatyzm jest nacechowany nienawiścią do islamu (to jeden z filarów kompleksu jot), ma kurs proamerykański i proizraelski. Popiera też ludobójstwo NATO w Iraku, Libii i Afganistanie (w ciągu 10 lat zginęło tam 5 milionów ludzi). Neokonserwatyzm jest stosowany przez hasbarę na forach w ostateczności, gdy publice nie udaje się wmówić kursu neoliberalnego, najwłaściwszego hasbarze, np ze względu na specyfikę danego forum. Proszę też pamiętać, że neokonserwatyzm popiera wynalazki w stylu GMO i określa nas jako "kreujących teorie spiskowe głupków". [koniec komentarza]

Pytania o okoliczności związane z wyjaśnianiem śmierci Andrzeja Leppera:

Kto go znalazł po śmierci, koledzy czy ktoś z rodziny?

Gdzie został znaleziony?

Czy pokój gościnny był pomieszczeniem prywatnym?

O której godzinie został znaleziony, czy przed 17.?

O której godzinie została powiadomiona policja, czy tuż po 16.?

O której godzinie policja znalazła się na miejscu?

Kto powiadomił policję?

Kto orzekł, że śmierć nastąpiła między 15. a 16., czy lekarz?

Dlaczego policja twierdzi, że dokładna godzina śmierci nie została ustalona?

Dlaczego lekarz stwierdził samobójstwo, wykluczając w ten sposób działanie innej osoby lub osób?

Skąd mógł wiedzieć, kto nałożył pętlę na szyję nieboszczyka albo czy nieboszczyk nie został do tego przymuszony?

Czy lekarz ma kompetencje do orzekania o tym, kto nakłada pętlę na szyję osoby uduszonej?

Czy lekarz ma kompetencje do orzekania o tym, czy osoba powieszona działała lub nie pod przymusem?

Dlaczego prokuratura wyznaczyła początek śledztwa na poniedziałek, skoro policja zaczęła prace od piątku?

Dlaczego prokuratura wyznaczyła na poniedziałek początek śledztwa, skoro lekarz stwierdził ?powieszenie samobójcze??

Skoro twierdzi się, że Andrzej Lepper został znaleziony o 16.20, a wcześniej informowano o powiadomieniu policji tuż po 16. ? dlaczego policja i pogotowie znalazły sie na miejscu dopiero o 17.?

Jak się ma do powyższego i skąd wyszła wiadomość o znalezieniu przewodniczącego Samoobrony przed 17.?

Dlaczego przez 5 godzin nie podjęto oględzin?

Czy w tym czasie mogły ulotnić się substancje na ciele lub w ciele zmarłego użyte na przykład do uśpienia go?

Czy prowadzono badania pod kątem hipotezy uśpienia i powieszenia uśpionego Andrzeja Leppera?

Co się działo w miejscu oględzin między 17. a 22.?

Czy w czasie oględzin między 22. a 3. w nocy badano ciało Andrzeja Leppera?

Kiedy faktycznie padła diagnoza o 'powieszeniu samobójczym', po przybyciu pogotowia o 17. czy w czasie oględzin między 22. a 3. w nocy?

Czy łazienka, w której znaleziono denata była częścią pomieszczeń prywatnych czy też ogólnodostępnych biura?

Człowiek, który boi się o swoje życie, chce żyć. Jak w tym świetle wygląda pochopne 'lekarskie' orzeczenie o samobójstwie, jak wygląda szybkie nagłośnienie go przez policję i prokuraturę? Jak wygląda ta część mediów i dziennikarzy, która zachowała się co najmniej bezkrytycznie? Niechlujstwo to czy zmowa?

[komentarz Jarek_Kefir] Moje pytania:

-czy będą badania spektrograficzne bądź badania spektroskopii magnetycznej (MRI) na obecność w ciele Leppera śladowych ilości substancji szybko rozpadających się, takich jak GHB, GLB czy oxazepam? Czy będzie ekshumacja zwłok ś.p. Pana Andrzeja? Czy powtórzy się schemat znany ze Smoleńska, gdzie prokuratura po prostu odmówiła ekshumacji według swojego kryminalnego widzimisię?

-dlaczego media kłamały na temat rzekomych gigantycznych długów rodziny Leppera? Pewne środowiska z kryminalnych mediów sugerowały nawet, że A. Lepper zaciągnął gigantyczny kredyt we Frankach szwajcarskich. Akurat zbiegło się to z alarmującymi doniesieniami na temat tego, że Frank bije kolejne niechlubne rekordy. Łatwy chwyt psychologiczny, prawda? Ciemny lud to kupi. Tymczasem długi tej rodziny nie przekraczały czterech tysięcy (!) złotych. Przypominam, że udział w wojnie informacyjnej (media, hasbara itp) jest tak samo kryminalny jak konwencjonalne działania militarne z użyciem wojska. Winni propagandy, medialnych kłamstw i oszczerstw zostaną rozliczeni "według prawa i zwyczaju wojny" jak Królestwo Polskie uzyska niepodległość. Dotyczyć to będzie zarówno hasbary jak i kryminalnych dziennikarzy.

-Andrzej Lepper samodzielnie, fizycznie przewiózł chorego syna do szpitala, w którym traktuje się ludzi bardziej humanitarnie i z szacunkiem. Wtedy jego syn znacznie wyzdrowiał. Jednak jest jeszcze trochę do zrobienia w tej sprawie, w kwestii zdrowia jego syna. Czy ojciec który widzi znaczną poprawę zdrowia syna, co oczywiście mobilizuje każdego do dalszej walki, popełnia samobójstwo? TO WYKLUCZONE! Gdyż wtedy w ciele człowieka uwalnia się ogromna ilość pozytywnych neuroprzekaźników / hormonów, mających właśnie mobilizować do walki. Np nadnercza produkują dużą ilość noradrenaliny, która pobudza i poprawia nastrój, zaś "ośrodek nagrody" w mózgu otrzymuje zastrzyk z dopaminy. Depresję można więc wykluczyć, bo dochodzi jeszcze przygotowanie Andrzeja Leppera do kampanii wyborczej.

-dlaczego śledztwo wszczęto z artykułu 151 Kodeksu Karnego, który wprost mówi o UDZIALE OSÓB TRZECICH? Dlaczego ten fakt sprytnie zataiły media? Dlaczego o tym się nie mówi? [koniec komentarza]

Materiały do analiz e - śledczych:

1 ) Wirtualna Polska, Andrzej Lepper nie żyje.

2 ) Wirtualna Polska, Andrzej Lepper nie żyje: 'Wszystko wskazuje na to, że polityk popełnił samobójstwo przez powieszenie' Opolskie Nasze Miasto, Lider Samoobrony Andrzej Lepper nie żyje. Popełnił samobójstwo przez powieszenie: 'Policja mówi, że popełnił samobójstwo przez powieszenie'.

3 ) Onet, Andrzej Lepper nie żyje.

4 ) Fronda, Terlikowski: Tajemnica śmierci.

5 ) Kampania Na Żywo, Andrzej Lepper nie żyje. Nowe informacje.

6 ) Wirtualna Polska, 'Powieszenie samobójcze' - taką przyczynę śmierci Leppera wpisał lekarz.

7 ) Onet, Andrzej Lepper nie żyje. Nie zostawił listu pożegnalnego.

8 ) Fakt, Andrzej Lepper nie żyje. Popełnił samobójstwo.

9 ) Gazeta Wyborcza, Andrzej Lepper nie żyje.

10) Rzeczpospolita, Kłopoty finansowe przyczyną samobójstwa?

11) Niezależna.PL, 'GP' ma nagranie rozmowy z Lepperem. źródło

3. Materiały od mojego informatora z moim komentarzem:

Sakiewicz dodaje, że po tej rozmowie skontaktował się z prawnikami Kaczyńskiego. - Później już nie miałem bezpośredniego kontaktu z Andrzejem Lepperem, podtrzymywałem jedynie kontakt z naszym wspólnym znajomym. To jemu Andrzej Lepper przekazywał wiele szczegółów, które później trafiły do mnie - dowiedziałem się m.in., że Andrzej Lepper miał spisane informacje na temat afery przeciekowej i innych w dwóch notesach i zeszycie. Przekazał mi, że znajdują się one w siedzibie Samoobrony - mówi Sakiewicz. źródło: onet.pl

Mój komentarz: pamiętacie, jak w pierwszym tekście pisałem o tym, że z biura szefa Samoobrony RP zniknęły pewne akta? Jest to informacja nieoficjalna, podał ją człowiek który ma dobre źródła informacji. Czy były to akta na temat afery przeciekowej? Andrzej Lepper rządził dwa lata z PiSobolszewikami i znał niuanse biznesowo - prawniczo - mafijno - operacyjne (służby specjalne i wywiady). Znał też wszystkie szczegóły zlikwidowania naszego wywiadu, czyli WSI, i zastąpienia starych agentów nowymi, popierającymi już "dobrą Amerykę" i "przylądek demokracji na Bliskim Wschodzie" czyli Izrael. Białoruskie media bardzo dużo uwagi poświęcają śmierci Andrzeja Leppera, który wiele razy gościł u naszych wschodnich sąsiadów, a ostatnio mówił, że Polska nie powinna się mieszać w wewnętrzne sprawy tego kraju. Wadim Hihin, redaktor naczelny prołukaszenkowskiego magazynu "Biełaruskaja Dumka" w rozmowie z "Super Expressem" mówi, że w sprawie śmierci Leppera "podejrzanym staje się Radek Sikorski". Hahin uważa, że wiele przesłanek każe się zastanowić, czy Andrzej Lepper rzeczywiście popełnił samobójstwo. Według dziennikarza ktoś mógł mieć interes, aby zabić Leppera. - Andrzej Lepper dążył do rozwoju stosunków gospodarczych między Białorusią a Polską. (...) Myślę, że miał politycznych wrogów, którzy nie byli zainteresowani rozwojem współpracy gospodarczej i dobrosąsiedzkich między naszymi krajami - mówi w rozmowie z "Super Expressem". Kto według dziennikarza byłby takim wrogiem politycznym? - Mówię m.in. o Radku Sikorskim, który buduje swoją karierę na rozgrywaniu kwestii białoruskiej i histerii wokół wewnętrznych spraw naszego kraju. Ktoś taki staje się podejrzany - powiedział. Jak dodaje, może nazwać Sikorskiego "błaznem czy amerykańskim pieskiem, ale o tym, czy zabił Leppera może zdecydować tylko niezależne śledztwo".

Mój komentarz: Białoruś jest solą w oku kompleksu judeocentrycznego (jot), którego Sikorski jest gorącym agitatorem. Radosław Sikorski jest Żydem o zmienionym na polsko brzmiące nazwisko. Ożenił się z Żydówką, panią Appelbaum. Sikorski w czasach wojny w Afganistanie (ZSRR) był bardzo aktywnym w tym kraju agentem Mossadu i CIA. Walczył po stronie Talibów przeciwko ZSRR. Więcej nie napiszę, skorzystajcie z wyszukiwarek, gdyż Sikorski znany jest z wytaczania procesów niepokornym internautom. Sikorski, jako minister jest głównym koordynatorem w atakach na niepodległą Białoruś Aleksandra Łukaszenki. Możliwe jest, że to on skłonił międzynarodowych spekulantów do tegorocznych ataków na białoruską walutę i w ten sposób na wywołanie kryzysu w tym kraju, niepodległym od międzynarodowej, kryminalnej lichwy.

autor: monitorpolski 10 Sierpień 2011 o 10:41 am

cyt. "Jak pamiętamy, Wayne Madsen - dziennikarz amerykański, były agent NSA, napisał artykuł, w którym wprost oskarżył Radka Sikorskiego o zabicie polonem Litvinenki. O ile się nie mylę, nigdy tego nie wycofał, a Sikorski nie założył mu sprawy o zniesławienie. Artykuł jest chyba niedostępny w necie, nie mogę go znaleźć. Pisał tam, że śmierć Litvinenki spowodowana była symbolicznie spowodowana polonem (jako że Sikorski jest "Polakiem")". koniec cytatu.

"'Pan Kaczyński wychodzi i oznajmia, że dokładnie trzeba zbadać przyczynę śmierci Leppera. Tymczasem oni chcą grać w kampanii nekrologami. Żerować na śmierci Leppera. Mówią, że chcą powołać komisję. A najpierw uknuli seksaferę, aferę gruntową. Przecież to oni robili, tego nie robiła Platforma Obywatelska ? mówi Wanda Łyżwińska, była posłanka Samoobrony, dobra znajoma Andrzeja Leppera w rozmowie z portalem tvp.info.

Żona jednego z bohaterów seksafery - Stanisława Łyżwińskiego twierdzi także, iż nie wierzy w samobójczą śmierć lidera Samoobrony. Zastanawia się nad tym, iż "już po wstępnych oględzinach prokuratura orzekła, że to samobójstwo".

- Nie było nawet sekcji, a prokuratura zastrzegła, że osoby trzecie nie brały udziału w zdarzeniu? Skąd taka pewność? Poza tym ja się zastanawiam, dlaczego sekcja zwłok była wykonana dopiero po trzech dniach. Moim zdaniem to było granie na czas - mówi dla serwisu tvp.info Łyżwińska. Wandę Łyżwińską zastanawia także, skąd dziennikarze biorą informacje o potencjalnych powodach samobójstwa. - Szuka się na siłę przyczyny samobójstwa, tak jakby ktoś chciał odwrócić uwagę od istoty sprawy - dodaje". źródło - TVP Info, Onet.p

Mój komentarz: to już jest szokujące, że partia PiS, która najbardziej skorzystała na śmierci Leppera, chce teraz grać jego nekrologami. Po trupach do celu. Przecież to PiS i kontrolowane przez tą partię CBA i prokuratura spreparowały aferę gruntową i później seksaferę. Preparowano dowody, kupowano zeznania świadków, innych świadków zastraszano. Robiono to w sposób profesjonalny. PiS - afery: gruntowa i seksafera to znakomity przykład motta znanego bojownika o prawa człowieka, Malcolma X:

"Media są najpotężniejszą strukturą władzy na Ziemi. Mogą winnego uniewinnić, a niewinnego uznać winnym, i w tym tkwi ich moc". Dodam, że współczesne wielkie koncerny medialne są kontrolowane właśnie przez kompleks jot, czyli kilkanaście bardzo bogatych klanów rodzinnych. cyt. "Jak przypomina Jan Grudniewicz, cytowany przez USOPAL : 'Postawione wcześniej rusztowanie budowlane jakby czekało kiedy będzie stosowna chwila aby dokonać zbrodni. Jak się dowiedzieliśmy od osób będących wówczas w lokalu Samoobrony, gdy stawiano rusztowanie 22 czerwca 2011 r.przedstawiciel firmy je stawiające był w lokalu Samoobrony i pod pretekstem sprawdzenia rur kanalizacyjnych był w tej łazience i fotografował komórką rury i łazienkę. Media tez nie podały, że w lokalu była czynna kamera która kontrolowała hol i korytarz biura i mogła nagrać wspólnika. Mordercy mogli uciec w górę na dach 5 piętrowego budynku lub w dół albo wejść przez okno do pomieszczeń w innej kondygnacji. Musiało w przygotowaniu brać udział wielu ludzi, więc nie był to pojedynczy bandyta ale wyspecjalizowana komórka zawodowych zabójców mających wpływ na władzę i pewna swojej bezkarności".

Zygmunt Wrzodak - Nie żyje Andrzej Lepper: "Informacja, którą otrzymałem od jednego z posłów o tragicznej śmierci Andrzeja Leppera, wstrząsnęła mną. On facet twardziel, tyle przeszedł, odbierał tyle prymitywnych ciosów propagandy ze strony mediów syjonistycznych z Gazetą Polską i Wyborczą na czele, któremu tak wielu ludzi wyrządziło wielką krzywdę! Wydaje się czymś niewiarygodnym, żeby on, Andrzej Lepper popełnił samobójstwo. On głęboko wierzący człowiek, ten który z różańcem się nie rozstawał, mógł popełnić samobójstwo? W dodatku nie zostawia żadnego listu pożegnalnego! Rozmyślam o wielu wersjach i o tej też, że praktycznie został sam. Jego byli towarzysze partyjni i związkowi opuścili go, poszli na współpracę z ludźmi z organizacji internacjonalistycznej, jaką jest PiS. Obecnie prawie każdy z nich pcha się do mediów, aby niby żałując Leppera, przypomnieć o sobie. Właśnie taki jest nasz Naród nizinny; łatwo przychodzi nam coś dobrego, ale uszanować tego nie potrafimy. Teraz lamentuje pani Begger, ta od kosza brudnej bielizny, w który wkładali ją w TVN, by ośmieszać i kompromitować właśnie Leppera. A gdzie jest pokrętny karierowicz Filipek i jemu podobni, którym Andrzej Lepper otworzył szeroko drzwi do karier politycznych, ale oni uszanować tego nie potrafili. Osobnym rozdziałem jest obrzydliwy, parszywa menda polityczna Ryszard Czarnecki urodzony w Anglii w żydowskiej dzielnicy Londynu, znajomy Rudolfa Skowrońskiego (już 12 lat ścigany listem gończym). Ta kreatura polityczna lansuje się w mediach, ogłaszając się ekspertem od Leppera, ale ani słowem nie bąknie, że go zdradził, że rozbijał Samoobronę, że ośmieszał Leppera w mediach, że był koniem trojańskim w Samoobronie. Nie wspomni o swoim pryncypale - obrzydliwym kłamcy politycznym, obleśnym nieudolnym, zakompleksionym syjoniście Kaczyńskim. To ten miał za zadanie zniszczyć dwie partie LPR (przy pomocy Giertycha) oraz Samoobronę Te dwie partie były antysystemowe ? czyli twardo staliśmy za interesami narodowymi. Oskarżenie Leppera, jakoby brał udział w ,,aferze gruntowej? oraz w ,,seks-aferze?, było ciosem potężnym w Leppera. Masoni wiedzą, że jak nie da się zniszczyć człowieka medialnie, podstępnie np. rozbijając struktury, przejmując bliskich ludzi, uruchamiając służby specjalne wewnętrzne i zewnętrzne, to skuteczną metodą walki z takim silnym człowiekiem jest oskarżenie w sprawach obyczajowych, najlepiej to gwałciciel. Tak oskarżyli Andrzeja Leppera. Do takich zadań zawsze można znaleźć bez problemu odpowiednie osoby. Jeżeli takie metody nie dają rezultatu, to kolejny etap - skrytobójcze morderstwo. Proszę zauważyć, że wszystko to miało miejsce wokół Andrzeja Leppera. Kim się posłużyli ,,ludzie z cienia?, by zlikwidować politycznie Andrzeja Leppera Jarosławem Kaczyńskim, a ta pospolita menda społeczna Czarnecki próbuje medialnie odwrócić uwagę ludzi od roli, jaką odegrał w zniszczeniu Leppera Kaczyński. Podobną drogę przeszedłem ja, ciągły atak medialny na mnie ze strony takich mediów jak: Wprost, Gazeta Wyborcza, G. Polska, Polsat, TVP, TVN i inne. Dostawałem straszliwe anonimy o rychłym moim zejściu, moich dzieci itd. To nie pomagało, zabili w rytualny sposób mojego rzecznika prasowego Andrzeja Krzepkowskiego, tak by wystraszyć ówczesną narodową Solidarność Ursusa. Gdybym nie zmienił wtedy swojego postępowania, zapewne mnie też by nie było wśród was. Do dzisiaj nie ma winnego morderstwa. Dla Andrzeja Leppera nie istniał immunitet parlamentarny, ponieważ był według Kaczyńskiego warchołem, i wszystkie sprawy na początku przegrywał, a bronienie się przed sądem zajmuje bardzo dużo czasu. Gdy przestał być posłem, jeździł od sądu do sądu, od prokuratury do prokuratury, a to wszystko było zaplanowane przez mafię - tę wewnętrzną i tę zewnętrzną, tak by męczyć człowieka, by nie miał czasu na politykę. Gdzie był wtedy Czarnecki i inni jego bliscy współpracownicy, którzy tak ochoczo lansują się na tragedii Leppera!!! Podobny scenariusz zastosowali wobec mnie. Ja od czterech lat mam ciągłe sprawy cywilne związane z moją działalnością publiczną w sejmie. Dwie przegrane z sześciu spraw cywilnych z Eureko i Podkulski z Podkarpacia, doprowadziły mnie praktycznie do ruiny finansowej. Też mnie zdradzili niby moi przyjaciele z Ursusa, którzy sprzedali się Bochniarzowej i doprowadzili do likwidacji Ursusa, za który ludzie oddawali życie".

4. Monitor Polski, kryminalny "wymiar sprawiedliwości" zamieszany w zabójstwo Andrzeja Leppera?

Rozmowa telefoniczna z Goczyńskim:

http://www.youtube.com/watch?v=tEHhbkG-RFA

Uwaga: Nie można wykluczyć, że Bogdan Goczyński został uwięziony, gdyż stanowił zagrożenie dla ludzi chcących zamordować Andrzeja Leppera. Fakty ujawnione w poniższej rozmowie telefonicznej nie powinny być ignorowane. Jeśli w Polsce są jeszcze prawdziwi przedstawiciele wymiaru prawa, to powinni się zainteresować ludźmi, którzy węszyli wokół Goczyńskiego w Nadarzynie. Bardzo niezwykła jest także sprawa przebitych czterech opon samochodu dziennikarza. Tego typu metody świadczą o tym, że w pobliżu siedziby Samoobrony już na długo przed zabójstwem śp. Andrzeja Leppera kręcili się niebezpieczni ludzie. „Andrzej Lepper zaraz przed śmiercią odmówił pomocy Goczyńskiemu” – tę niezwykłą informację usłyszałem dzisiaj w rozmowie z Waldemarem Kalinowskim, wiceprezesem Porozumienia Rawskiego z Gdańska, organizacji, która m.in. zajmuje się sprawami poszkodowanych przez tzw. „sądy rodzinne” rodzicom. Bogdan Goczyński blisko współpracował z Porozumieniem Rawskim, brał udział w pracach komisji sejmowych, raz nawet udało mu się dojść do głosu, mimo, że Ryszard Kalisz uznał, że nie był wpisany na listę. Zainteresowała mnie historia z Lepperem, tym bardziej, że Bogdan sam mi mówił, że jego sąsiadów odwiedzają jacyś „dziwni cywile”. Z uwagi na to, że dziennikarz ma wyjątkowo krytyczną wobec wymiaru sprawiedliwości opinię i nie boi się przelać jej w słowa na swoim blogu oraz na niezależnych stronach internetowych, sądziłem, że to jest po prostu neo-SB, czyli ABW i jej pochodne. Po rozmowie z Kalinowskim widzę jednak, że się myliłem. Wizyta smutnych panów mogła mieć związek z późniejszym morderstwem Andrzeja Leppera (chyba nikt normalny nie sądzi, że się ot tak powiesił wcześniej się dusząc…). Dlaczego Goczyńskiemu przebito, 4 koła gdy parkował pod biurem samoobrony?! Moim zdaniem śp. Andrzej Lepper był na celowniku od dłuższego czasu, osoba taka jak Goczyński, ze swoją inteligencją i zrozumieniem tego, co się dzieje w świecie, mogła zacząć węszyć. „Smutni panowie” zapewne nie wiedzieli, że dziennikarzowi chodziło o pomoc prawną w napisaniu skarg konstytucyjnych, dlatego też zrobili na własną rękę „dochodzenie”. Ciekawe jest to, że wkrótce potem Goczyńskiego aresztowano. 5 lat po wyroku i dlaczego dopiero teraz – tak nagle. Podejrzane jest też to, że nie przedstawiono mu od razu wyroku – jak sam skazany twierdzi, nie było to zgodne z prawem. Czyżby w polskim wymiarze sprawiedliwości pracowali ludzie powiązani ze „smutnymi panami”, którzy nękali sąsiadów Goczyńskiego? Postanowiłem zamieścić tę rozmowę – jest ona w kompilacji z wypowiedzią samego skazanego oraz prawnika z Gdańska, niezależniego wideo-bloggera i znanego opozycjonisty, Klaudiusza Wesołka. Bogdan Goczyński powinien na siebie uważać, a publikuję to z uwagi na jego bezpieczeństwo. Choć jestem przekonany, że nic nie wie o tych gościach, którzy śledzili Leppera, to należy uważać w tych złych dla porządnych ludzi czasach. Na koniec mały komentarz na temat tego, jakich mamy sędziów – od bezrobotnego Goczyńskiego zasądzono 7 tysięcy złotych miesięcznie alimentów!!! Sąd Okręgowy w Warszawie, wydział IV Cywilny. Czy to nie jest eksterminacja? Co zawiera płyta, którą Krzysztof Rutkowski dostał od anonimowego mężczyzny na cmentarzu podczas pogrzebu Andrzeja Leppera? Detektyw zdradza w rozmowie z Wirtualną Polską, co do tej pory udało mu się ustalić ws. Okoliczności śmierci lidera Samoobrony. O tym, że sprawą wyjaśniania okoliczności śmierci Andrzeja Leppera zajmuje się prywatny detektyw i były poseł Samoobrony Krzysztof Rutkowski ponad tydzień temu informował „Super Express”. Detektyw tłumaczył, że córka i zięć Leppera zjawili się w jego łódzkim biurze trzy dni po śmierci lidera Samoobrony. – Nie mieli wątpliwości, co do samego samobójstwa, ale jego podłoża. Byli bardzo rozżaleni. Podejrzewali, że ktoś mógł Leppera szantażować lub w inny sposób zmusić go do podjęcia tak dramatycznej decyzji – mówi Wirtualnej Polsce Rutkowski. Córka Leppera miała mu mówić o różnych osobach, wymieniać konkretne nazwiska. – Pytała też o ludzi z bliskiego otoczenia ojca. Rodzina nie znała dobrze tego środowiska – wyjaśnia.

Ostatni wywiad Detektyw przyznaje, że wraz z pracownikami swojego biura bardzo intensywnie pracuje, zbierając materiały i informacje, które mogą okazać się istotne. Jak na razie jednym z najważniejszych dowodów jest nagranie, które Rutkowski otrzymał w czasie pogrzebu Andrzeja Leppera w Krupach niedaleko Zielnowa. – Na cmentarzu podszedł do mnie nieznany mężczyzna i podał płytę DVD ze słowami: „proszę to wykorzystać” – opowiada b. poseł Samoobrony. Nagranie trwa około pięciu minut. Jest fragmentem dłuższego niepublikowanego nigdzie wcześniej wywiadu z Andrzejem Lepperem. – Nagranie zostało zrobione niedawno, w ciągu kilku ostatnich miesięcy w biurze lub mieszkaniu Leppera – mówi Rutkowski. Na razie nie chce ujawniać, co jest tematem wywiadu. Zapewnia jednak, że dowodzi on, że lider Samoobrony posiadał wiedzę, przez którą dla wielu osób mógł być niewygodny. Lepper był tego świadom. – Na nagraniu widać, że czegoś się obawia. Czuł się zaszczuty, żył pod bardzo silną presją – podkreśla Rutkowski. Kto i dlaczego przekazał mu płytę? Nie docieka. Ujawnia, że mężczyzna, który zaczepił go na pogrzebie, powiedział, że sam się do niego jeszcze odezwie. Do tej pory jednak nie nawiązał kontaktu. Pytany, czy wierzy w autentyczność zapisu, zapewnia: – Przed kamerą na pewno siedzi Andrzej Lepper, nie jego sobowtór. Rutkowski nie potrafi odpowiedzieć, jaki był cel wywiadu i dlaczego ktoś go zarejestrował. – Brzmi to jak rozmowa podsumowująca pod koniec życia – opowiada detektyw. Co zamierza zrobić z nagraniem? Zapowiada, że wkrótce przedstawi je opinii publicznej. – Postaramy się zrobić to jak najszybciej. Oprócz płyty ujawnimy również inne materiały, które gromadzimy, m.in. zeznania świadków – mówi. Detektyw tłumaczy, że wskaże nazwiska osób, które mogły przyczynić się do śmierci Leppera. – Wiadomo, że nikt mu pętli na szyję nie założył i stołka nie kopnął. Zrobił to sam. Jednak do jego decyzji ktoś mógł się przyczynić. A podżeganie, nękanie czy szantażowanie jest przestępstwem – wyjaśnia Rutkowski. Kto może się obawiać ujawnienia nagrania? Zdaniem b. członka Samoobrony może być ono niewygodne zarówno dla ludzi obecnie urzędujących, jak i członków poprzedniego rządu, a także osób z kręgu bliskich współpracowników Leppera. źródło: Wirtualna Polska. Astral Projection cosmosis

„Alles ist ganz verjudet” czyli „Wszystko jest zupełnie zażydzone” Prof. Iwo Cyprian Pogonowski - polski patriota na emigracji w USA, historyk hobbysta, w ciekawym tekście: "Zabory Polski Zarzewiem Obydwu Wojen Światowych"

http\\:www.pogonowski.com

Zabory Polski były zarzewiem obydwu wojen światowych, ponieważ dały one możność do rozwoju megalomanii pruskiej i do uformowania ambicji stworzenia imperium niemieckiego od Renu do Władywostoku. Oczywiste jest, że megalomania Prusaków, była powodem obydwu wojen światowych wywołanych po kolei: pierwsza przez Niemieckie Cesarstwo (1870-1914), a druga przez rząd niemiecki pod egidą Nazistów. W perspektywie historycznej wiadomo jak w roku 1648, z końcem Złotej Dekady eksploatacji Ukrainy przez lichwiarzy żydowskich, tak zwanych „Arendarzy, których obecnie w USA nazywano by „banksterami,” wybuchło krwawe powstanie Bohdana Chmielnickiego w polskiej wówczas prowincji Ukrainie (tak nazwanej przez Polaków, jako że była to wówczas polska prowincja kresowa „u kraju” Polskiej Rzeczypospolitej Szlacheckiej) na terenach historycznych dawnej Rusi Kijowskiej. Trzeba pamiętać że państwo niemieckie od początku było budowane na ziemiach Lechitów Zachodnich którzy jako autochtoni nadali nazwy słowiańskie na terenach na wschodnim wybrzeżu Renu, gdzie istnieję bo dziś szczątki fortyfikacji frankońskich „Limes Sorabicus” i „Limes Saxoniae,” rozciągały się of Marchii Awarskiej do Marchii Duńskiej i tały się tysiąc lat temu frontem wypadowym dla „Drang nach Osten.” wówczas Berlin nazywał się Bralin. Jeszcze do końca Drugiej Wojny Światowej południowy Berlin nosił nazwę „Nowa Wieś,” a nazwa Hanower pochodzi od nazwy słowiańskiej „Hanów.” Powstanie Chmielnickiego w XVII wieku spowodowało panikę wśród „arendarzy,” czyli ówczesnych „banksterów” żydowskich (termin ten powstał w USA po spowodowaniu przez finansistów-banksterów „szwindlu na trylion dolarów” nieściągalnymi długami hipotecznymi co spowodowało obecny kryzys na świecie na początku XXI wieku). Powstanie Chmielnickiego zapoczątkowało panikę bankierów żydowskich, którzy, według profesora Izraela Szachaka, obawiali się, że będą wypędzani z Polski tak jak wcześniej byli oni wypędzani z Hiszpanii i innych krajów zachodniej Europy. Bankierzy żydowscy wówczas rozpoczęli wywózkę żydowskiego kapitału z Polski do protestanckiego Berlina, raczej niż do antysemickiego Petersburga lub katolickiego Wiednia. Wywózka kapitałów z Polski do Berlina przyczyniła się w 1701 roku do finansowania nowego Królestwa Pruskiego w Berlinie, przyszłego inicjatora rozbiorów Polski w latach 1762-1795. Natomiast w 1870 roku Berlin zdominował całą Rzeszę Niemiecką, składającą się wówczas z ponad 350 malutkich niezależnych państewek. Stało się to po udanej wojnie przeciwko Francji, którą Prusacy gruntownie obrabowali, dzięki czemu unowocześnili przemysł niemiecki i rozbudowali stocznie tak, że szybko stali się konkurentami Imperium Brytyjskiego. Warto zauważyć, że wówczas Berlin po raz pierwszy w historii stał się stolicą zjednoczonych Niemiec. Już w 1903 roku Anglicy widząc, że przegrywają konkurencję z eksportem niemieckim i są zagrożeni wielką rozbudową floty niemieckiej, planowali napad niszczycielski na Niemcy w celu zniszczenia nowych stoczni i nowoczesnego przemysłu niemieckiego, z którym przegrywali konkurencję. Do Pierwszej Wojny Światowej doszło z inicjatywy Berlina w 1914 roku. Stało się to za pomocą 12-godzinnego ultimatum wręczonego rządowi w Petersburgu przez ambasadora niemieckiego nazwiskiem Fontaine. Człowiek ten, ze szkoły Bismack’a, płakał, gdy wręczał to ultimatum ponieważ, wierzył on że jest świadkiem końca ery współpracy Berlina z Rosją - współpracy stabilizowanej rozbiorami Polski i walką z polskimi ruchami niepodległościowymi. Rosjanie poczęstowali Fontaine’a wódką, pocieszali go i dobrze go rozumieli.

W 1914 roku ultimatum niemieckie było faktycznym wypowiedzeniem wojny Rosji. Zawierało ono stwierdzenie, że jeżeli Rosja nie zdemobilizuje się w ciągu 12 godzin to natychmiast znajdzie się w stanie wojny z Niemcami. Wkrótce po upadku caratu minister obrony przy rządzie Kerensky’ego, Aleksander Guczkow (1862-1936) napisał, że Niemcy chcą zrobić kolonię z Rosji tak, jak Anglicy uczynili z Indiami. Guczkow był słusznie przekonany, że Berlin chce stworzyć Imperium Niemieckie „od Renu do Władywostoku,” i w ten sposób zdobyć przewagę nad Imperium Brytyjskim.

Nic dziwnego, że później Hitler nazywał Rosję Afryką a Rosjan murzynami Niemców. Trzeba pamiętać, że w wersji hitlerowskiej „Tysiącletnie Niemcy” miały być terenem „etnicznie czysto niemieckim” od „Renu do Dniepru”, podczas, gdy Imperium Niemieckie miało sięgać od Renu do Władywostoku. Brak wystarczającej ilości Niemców na froncie wschodnim mieił być „wyrównany” przez obywateli Polski, których przeszło trzy miliony Hitler miał nadzieją zmobilizować po zawarciu paktu Polską. Hitler starał się o taki pakt od 5go sierpnia, 1935 do 26go stycznia 1939, kiedy Polacy wręczyli Ribbentrop’owi w Warszawie odmowę przystąpienia do paktu z Niemcami przeciwko Rosji. Polska odmowa miała katastrofalne skutki dla Niemców, którym brakowało milion żołnierzy rocznie na wschodnim froncie. Najwyraźniej rząd Hitlera chciał użyć Polaków do pokonania Rosji, poczym zlikwidować polskiego sojusznika, żeby stworzyć czysto niemiecki teren od Renu do Dniepru. W tym stanie rzeczy Marszałek Józef Piłsudski stworzył polską jedynie słuszną doktrynę obronną, nakazując rządowi polskiemu: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją jak długo się da; jak nie będzie to możliwe podpalcie cały świat, ale nie sprzymierzajcie się ani z Niemcami ani z Rosją.” Plan Piłsudskiego uratował Rosję od klęski, fakt, którego do dziś Moskwa nie chce uznać. Potrzebę strategii Piłsudskiego dla przetrwania Polaków na ziemiach Piastowskich potwierdza fakt, że w 1945 roku w momencie ich katastrofalnej klęski, Niemcy mieli wielkie zasoby gazu trującego, wystarczające żeby mogli dokonać egzekucji 51 milionów Słowian w ramach nazistowskiego „Planu Wschodniego.” Zabory Polski były zwieńczeniem kariery Hohenzollernów berlińskich, którzy objęli rządy w Brandenburgii w 1415 roku i po hołdzie przed królem Polski w Krakowie w 1525 rządzili w Księstwie Prus jako protestanccy wasale katolickiego króla Polski do roku 1656, kiedy Fredrick Wilhelm Hohenzollern został na krótko wasalem Szwecji z lenna Prus. W 1701 tytuł króla w Prusach zdobył Fryderyk I, a w 1772 Fryderyk II („Wielki”) został „Królem Prus.” W 1871 roku Wilhelm I, Król Prus został pierwszym Cesarzem Niemiec. W 1918 roku Cesarz Wilhelm II Hohenzollern był zmuszony abdykować 28 listopada 1918 przez rząd Republiki Weimarskiej. Cesarstwo Niemieckie trwało 47 lat, a Wilhelm II otrzymał azyl w Holandii i wraz z synem złamał zasadę, że „pokonany król pruski ginie w boju na czele swych żołnierzu.” Wilhelm II posumował sytuację, kiedy powiedział, „alles ist ganz verjudet” czyli „wszystko jest zupełnie zażydzone” a zwłaszcza Republika Weimarska. Plany Imperium Niemieckiego od Renu do Władywostoku w formie bardziej brutalnej podjął rząd Hitlera. Międzynarodowa zbrodnia rozbiorów Polski była kamieniem węgielnym planów imperialnych Berlina w zaiicjowaniu obydwu Wojen Światowych. Katastrofalna klęska Hitlera u progu ery nuklearnej zakończyła okres, w którym zabory Polski były zarzewiem wojen światowych i podłożem rozkwitu imperializmu pruskiego. Likwidacja Prus w 1945 roku była aktem sprawiedliwości dziejowej i dokonała podstawowej zmiany sytuacji geopolitycznej Europy Środkowej. W tej nowej sytuacji zaistniały możliwości prawdziwie naturalnego rozwoju państwa Polskiego. Demaskator

Miłość i polityka wokół gabinetu Gierka „Gierek chciał wprowadzić zachodnie metody zarządzania do polskich przedsiębiorstw i w naturalny sposób wymusić zmianę systemu tylnymi drzwiami” mówi Paweł Bożyk jego główny doradca ds. ekonomii 22 sierpnia 2011r na spotkaniu w klubie Ronina promującym jego najnowszą książkę o wielkiej miłości autora do arystokratki Anny Marii. To książka o życiu dwojga zakochanych w sobie ludzi przeplatana wątkami wielkiej polityki i kulisów zamachu politycznego dokonanego na prozachodnim I sekretarzu KC PZPR Edwardzie Gierku z gen. Jaruzelskim i sekretarzem Kanią w tle. Profesor Paweł Bożyk to człowiek, który bardzo szybko potrafi właściwie ocenić zastaną rzeczywistość. Sprawia wrażenie energicznego, a zarazem ciepłego i otwartego intelektualisty. Wydaje się być przy tym autentyczny, a sposób, w jaki opowiada o tamtych czasach sprawia, że chce sie tego słuchać. Najbardziej zaskakuje stwierdzeniem, że „dochody z prywatyzacji przedsiębiorstw zbudowanych w czasach Gierka znacznie przewyższyły wysokość długów zaciągniętych wtedy przez Polskę”. Książka „Hanka miłość polityka” została wydana tuż po tragicznej śmierci żony Pawła Bożyka, do której być może by nie doszło gdyby karetka pogotowia dojechała na czas. Autor książki bardzo ciężko przeżył tą śmierć, a na skutek ogromnego bólu, jakiego doznał po stracie ukochanej osoby w jego pamięci zaczęły wracać wspomnienia z dawnych lat, niektóre nawet bardzo szczegółowo. Profesor postanawia je spisać i dołączyć do już napisanej wiele lat temu ale nigdy nie wydanej książki, nie podaje dyspozytorki pogotowia do sądu, zamiast tego zakłada Fundację im. Hanki Bożyk i walczy o poprawę warunków ochrony zdrowia www.hankabozyk.pl . Zamiast szczegółowej recenzji poniżej załączam fragmenty książki.

Zamiast wstępu Jest to opowieść o życiu i miłości, a może o miłości i życiu. Oba te wątki przeplatają się wzajemnie i nie wiadomo, który jest ważniejszy. Wątek o życiu jest niezwykły, niezwykłe są bowiem losy Hanki i moje. Nasze życie było barwne i burzliwe. Na początku wszystko nas dzieliło. Ona – panienka z dobrego domu, o błękitnej krwi, niezwykle urodziwa, dobrze wychowana, ciepła i serdeczna w stosunkach z ludźmi, mimo tego, że bardzo wcześnie zabrakło jej rodziców. Ja – sierota od wczesnego dzieciństwa, wychowanek Domu Dziecka, schowany pod skorupą nieczułego twardziela, ale niezwykle pracowity i chyba trochę zdolny. Wątek o miłości jest jeszcze bardziej niecodzienny niż wątek o życiu. Od chwili spotkania nie mogliśmy żyć bez siebie. Każde, nawet najkrótsze rozstanie wiązało się z tęsknotą, jakby w obawie, że nie spotkamy się już nigdy. Nasze życie na pozór było usłane różami. Szybko znaleźliśmy się na szczytach kariery – naukowej, politycznej, towarzyskiej. Spotykaliśmy się z możnymi tego świata, z ludźmi polityki, nauki, kultury, znanymi z pierwszych stron gazet i to nie tylko w Polsce, lecz także za granicą. Zwiedziliśmy prawie cały świat, publikowaliśmy tam artykuły i książki. Czyż można od życia oczekiwać czegoś więcej? Każdy przecież o tym marzy. A jednak Hanka ciągle żyła w strachu, że mnie utraci, każdy mój wyjazd budził w niej niepokój, że zginę w wypadku bądź porzucę ją dla innej. Nie wiem, dlaczego tak myślała, mogła być pewna, że nigdy nie zostawiłbym jej samej. Przez całe życie miałem przed oczyma sen z nocy poślubnej, w którym Hanka nagle umiera i zostawia mnie płaczącego. Nigdy nie zapomniałem o tym śnie. Każda choroba Hanki budziła mój lęk. Do rozpaczy doprowadziło mnie wykrycie u niej niezwykle rzadkiej, zagrażającej życiu, choroby oka. Jeszcze większym koszmarem był nawrót tej choroby po dwudziestu latach. Hanka nie dała się jednak pokonać chorobie i z pomocą medycyny została skutecznie wyleczona. Zmarła nagle, niespodziewanie, w pełni sił i rozkwicie urody, osierocając mnie, syna, rodzinę i zostawiając dziesiątki przyjaciół i tysiące znajomych. Szanse na dalsze wspólne życie odebrała nam dyspozytorka pogotowia ratunkowego, która zlekceważyła wezwanie, gdy Hanka potrzebowała pomocy lekarza. Czy musiało do tego dojść, by spełniła się przepowiednia przekazana we śnie w czasie nocy poślubnej? Szok, jaki przeżyłem, stał się głównym powodem dokonania retrospekcji naszego życia i miłości, szukania odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób miłość ta pokonała wszelkie przeszkody pojawiające się na naszej drodze. Najważniejszą była z pewnością polityka. Wpadłem w jej wir przypadkowo pod koniec 1972 roku. Do tego czasu niewiele mnie interesowała. Może, dlatego los zagiął na mnie parol, wykorzystując do tego celu argument szczególnej wagi – przedstawioną osobiście przez Edwarda Gierka propozycję pracy w charakterze jego asystenta (lub, jak kto woli, doradcy). Gierek był wtedy I sekretarzem KC PZPR, u szczytu powodzenia i sławy. Czy chłopak, który piętnaście lat wcześniej przyjechał do Warszawy z Domu Dziecka, nie znając tu dosłownie nikogo, mógł się temu oprzeć? Ja się nie oparłem. Polityka nie sprzyjała naszej miłości. Hanka pochodziła z rodziny ceniącej wartości zgoła odmienne od tych, które gloryfikowała polityka PRL-u. A jednak nie zostałem postawiony przed dylematem: miłość albo polityka. Hanka zaakceptowała mój wybór. Gdyby było inaczej, z pewnością nie zdecydowałbym się na tę pracę. Hanka była mądrą kobietą, trzymała rękę na pulsie mojego romansu z polityką, nigdy jednak bezpośrednio się do niej nie wtrącała. Ale zawsze, gdy miałem chwile wahania, a było ich wiele, potrafiła podpowiedzieć mi słuszny wybór, chroniła mnie przed popełnianiem błędów. Była głęboko zaangażowana we wszystko, co robiłem, żyła tym, czym ja żyłem. Jednocześnie była twardą kobietą. Strzegła naszej miłości z żelazną konsekwencją, ingerowała bez skrupułów wtedy, gdy widziała powstające zagrożenie. Broniła też wartości, które wyznawała. Jako katoliczka chciała wziąć ślub kościelny, ochrzcić syna i wychować go zgodnie ze swymi przekonaniami. A ja spełniłem te warunki, nie obawiając się reakcji otoczenia. Pierwotnie książka ta miała powstać dwadzieścia lat wcześniej, w pierwszych dniach transformacji. Byłem już w przededniu podpisania umowy wydawniczej. Wtedy to Hanka odebrała telefon od anonimowego rozmówcy, który „poradził” jej, by namówiła mnie do rezygnacji z publikacji książki. – Jest pani piękną, młodą kobietą – usłyszała Hanka. – Czy chciałaby pani do końca życia chodzić o kulach i to bez męża, bo o wypadek samochodowy przecież nietrudno? Argumenty były przekonujące, tamta książka nigdy nie powstała, ta tylko częściowo nawiązuje do pierwotnego pomysłu. Tam miało być dużo o polityce, mniej o miłości, tu jest dużo o miłości, mniej o polityce. Jeżeli w tej książce udało mi się pokazać, choć w części, jakim wspaniałym człowiekiem była Hanka, ile jej zawdzięczam i jak mi jej brakuje, to moje zamierzenie zostało zrealizowane.

Zamach polityczny na Gierka Dwutygodniowa nieobecność Gierka w Warszawie spowodowała zauważalną gołym okiem zmianę układu sił na szczytach PZPR. Zresztą jeszcze przed wyjazdem na Krym Gierek zgodził się na zmiany personalne, które go wyraźnie osłabiły politycznie. Należały do nich zastąpienie Jaroszewicza przez Babiucha, uznanie Kani za pierwszego zastępcę Gierka i demonstracyjnie deklarowana przez Gierka sympatia do Jaruzelskiego. Pozycja Kani z każdym dniem stawała się coraz mocniejsza i to nie tylko, dlatego, że nadchodziły czasy, w których znaczenie resortów, którymi kierował, zwyczajowo jest większe niż np. resortów gospodarczych. Sytuacja polityczna w kraju była nieporównywalnie bardziej napięta niż przed wyjazdem Gierka na urlop. Na Wybrzeżu wrzało, robotnicy formułowali coraz więcej żądań, znaczna ich część w warunkach wymęczonej strajkami gospodarki była nie do zrealizowania. W gabinecie Kani bez przerwy siedział Wojciech Jaruzelski. Praktycznie to ten tandem podejmował już większość decyzji politycznych. Formalnie Gierek wciąż był I sekretarzem i zgodnie z obowiązującymi regułami to do niego należało podejmowanie najważniejszych decyzji. Faktycznie Gierkowi tylko podsuwano do podpisu decyzje podejmowane gdzie indziej. Nie znaczy to jednak, że Gierek nie miał już, na kim oprzeć się politycznie. Do jego ludzi należeli wciąż premier Edward Babiuch, minister spraw wewnętrznych Stanisław Kowalczyk i kilku innych. Wypoczęty, z nowymi siłami Gierek rwał się na Wybrzeże. Uważał, że dogada się z robotnikami i ich przywódcą Lechem Wałęsą. Wierzył w swoją charyzmę i zdolności do porozumienia się nawet w bardzo trudnych okolicznościach. Ale przedtem Gierek postanowił spotkać się z Kardynałem Stefanem Wyszyńskim. Obaj darzyli się sympatią, w latach siedemdziesiątych spotykali się wielokrotnie. Pierwsze spotkanie Gierka z Kardynałem miało miejsce na początku dekady. Ale zanim do niego doszło Gierek posłał do Wyszyńskiego Piotra Jaroszewicza. Chodziło o stworzenie przyjaznej atmosfery dla spotkania na najwyższym szczeblu. Jaroszewicz przyniósł zgodę władz na zbudowanie pięćdziesięciu świątyń. Złożył też deklarację o gotowości rozpoczęcia ścisłej współpracy między państwem a Kościołem. Kardynał Stefan Wyszyński ucieszył się oczywiście z tego, co usłyszał, z zadowoleniem przyjął też zgodę na budowę nowych świątyń. Po latach napięć w stosunkach między państwem a Kościołem nadchodziły nowe czasy. Tym samym przyjazny klimat dla pierwszego spotkania Edwarda Gierka z najważniejszą osobą w polskim Kościele został stworzony. Spotkanie to odbyło się w gmachu Sejmu; wszystkie spotkania Gierek – Wyszyński odbywały się zresztą w tym miejscu. Był to teren neutralny, najwłaściwszy dla tego typu spotkań. Obaj Panowie czuli się tu najswobodniej. Gierek od samego początku darzył Stefana Wyszyńskiego wielkim szacunkiem i tak było do końca. Ubolewał nad postępowaniem wobec Kościoła swoich poprzedników. Przepraszał Kardynała za to wielokrotnie. Stefan Wyszyński uważał, że Gierek jest szczery w swoich wypowiedziach. Szybko zresztą Kościół przekonał się, że deklaracje Gierka nie były bez pokrycia. We wrześniu 1980 roku Gierek chciał poradzić się Kardynała, co powinien w zaistniałej sytuacji uczynić. Zdawał siebie sprawę z przygotowań poczynionych przez S. Kanię i W. Jaruzelskiego dotyczących zmiany na stanowisku Pierwszego Sekretarza. Zaprosił, więc Kardynała Wyszyńskiego do pałacyku w Natolinie, ale pałacyk został przez Kanię zamknięty, samochody zawrócono, wobec czego Gierek zaprosił Kardynała dla Klarysewa, gdzie mieszkał. Kardynał Wyszyński niedwuznacznie wskazał Gierkowi na zagrożenia ze strony jego najbliższych współpracowników; to oni chcą Pana usunąć ze stanowiska, ich niech się Pan najbardziej obawia – powiedział. Nie padły wprawdzie nazwiska Stanisława Kani i Wojciecha Jaruzelskiego, ale Gierek nie miał wątpliwości, o kogo chodzi. Jeszcze przed wyjazdem na urlop w czasie jednej z moich rozmów z Gierkiem do jego gabinetu wszedł nagle minister spraw wewnętrznych, Stanisław Kowalczyk. Takie zachowanie świadczyło o nadzwyczajnej ważności spraw, które chciał przedstawić Gierkowi. Spojrzał na mnie wymownie, jakby chciał mnie wyprosić, ale Gierek odezwał się: – Paweł jest wprowadzony w sprawy, może wziąć udział w naszej rozmowie. - Chciałem was poinformować oficjalnie, że Wałęsa to nasz człowiek, współpracujemy z nim, także finansowo, już od siedmiu lat – oświadczył Kowalczyk. – Jestem, więc pewien, że się dogadamy. - To dobrze – odpowiedział Gierek. – Rozmawiajcie z nim, nie róbcie mu krzywdy. Sam myślę, czy nie wybrać się na Wybrzeże, ale to chyba jeszcze za wcześnie. Niech Jagielski wpierw podpisze z Wałęsą porozumienie, a wtedy zobaczy się, w każdym razie dopuszczam taką możliwość. Ja również zgłosiłem gotowość wyjazdu na Wybrzeże, tym bardziej, że w negocjacjach po stronie rządowej brało udział kilku członków mojego Zespołu Doradców Naukowych I sekretarza. Próbowałem to zasugerować Kani, który decyzje w tej sprawie podejmował osobiście. – Na razie nie jesteście potrzebni, gdy taka potrzeba zaistnieje, będę pamiętał, że jesteście gotowi – odpowiedział Kania. Szybko zorientowałem się, że stosunek Kani do mnie stał się nagle oficjalny i sztywny. Najwyraźniej wiedział już o moich rozmowach z Gierkiem jeszcze przed urlopem dotyczących odsunięcia jego i Jaruzelskiego od władzy. Widocznie już wtedy gabinet I sekretarza był na podsłuchu. Teraz nie tylko podsłuchiwali oni Gierka, lecz także kazali skierować od razu do siebie połączenia telefoniczne z gabinetem Gierka. Gierek siedział, więc samotnie, w ciszy i bezczynnie. Sytuacja taka trwała około tygodnia. Ostatniego dnia Gierek zadzwonił i poprosił mnie do siebie. - Wczoraj – powiedział – przypomniałem sobie rozmowę z tobą chyba sprzed dwóch lat, gdy powiedziałeś mi, że wkrótce zostanę wyrzucony ze stanowiska przez kolegów z Biura Politycznego. Wydaje mi się, że właśnie nadszedł ten moment. Siedzę tu sam, nikt do mnie nie dzwoni i nikt nie przychodzi. Widać, ktoś inny już rządzi partią, ktoś inny rządzi Polską. Nawet Jurek Waszczuk przychodzi rzadziej. Siedząc tak samotnie, wpadłem na pomysł, byśmy jutro obaj polecieli do Gdańska i spotkali się z Wałęsą. Zaraz zamówię samolot. Powiem Wałęsie, że jako I sekretarz, jestem nim przecież nadal, bo nikt mnie ze stanowiska oficjalnie nie zdjął, zgadzam się na w pełni demokratyczne wybory. Zobaczymy, jaka będzie reakcja, mam nadzieję, że pozytywna. Pokrzyżuję Kani i Jaruzelskiemu ich plany, bo jestem pewien, że oni coś knują przeciwko mnie. Wylot o dziewiątej. Żadnego wylotu do Gdańska ani o dziewiątej, ani później jednak nie było. Następnego dnia, gdy tylko włączyłem radio, usłyszałem komunikat, że I sekretarz KC PZPR Edward Gierek poczuł się źle i został zabrany na oddział kardiologiczny w Aninie. Przecież jeszcze wczoraj Gierek był w doskonałym stanie fizycznym – pomyślałem. Nie skarżył się na żadne dolegliwości, a czynił to zawsze, gdy miał jakiekolwiek kłopoty ze zdrowiem. Było dla mnie jasne, że Gierek zapadł na tzw. chorobę polityczną. Dzień, w którym objawy tej „choroby” wystąpiły w całej pełni, był najlepszy z możliwych dla Kani i Jaruzelskiego, a więc inicjatorów zmiany na stanowisku I sekretarza. W tym dniu odbywało się, bowiem posiedzenie Sejmu, większość członków i zastępców członków KC PZPR była, więc w Warszawie. Wystarczyło tylko na wieczór zwołać posiedzenie nadzwyczajnego Plenum KC PZPR i odwołać Gierka z funkcji I sekretarza. Tak też się stało. Późnym wieczorem na nadzwyczajnym plenum KC PZPR Edward Gierek został zastąpiony przez Stanisława Kanię. Sprzeciwów nie było, sala przyjęła w milczeniu propozycję i ją przegłosowała. Uzasadnienie: ciężki stan zdrowia Gierka, sytuacja polityczna w kraju napięta, nie można, więc czekać, aż wyzdrowieje. Wiedziałem, że lada dzień ja także padnę ofiarą tej samej choroby. Moim zadaniem było przecież wzmacnianie pozycji politycznej Gierka poprzez dostarczanie mu prawdziwych informacji. Informacje te otrzymywali, co prawda, także inni członkowie Biura Politycznego, w tym Kania i Jaruzelski, ale oficjalnie ich odbiorcą był wyłącznie Gierek. - Nie sadzisz, że najważniejsze z tych raportów należałoby jak najszybciej opublikować w formie książki? – zapytał mnie pewnego dnia profesor Andrzej Werblan, który w tym czasie był sekretarzem KC PZPR, człowiek bardzo wykształcony, świetnie władający piórem, autor wielu książek i artykułów. – Co zrobisz, jak te raporty znikną, ktoś je zabierze, a może nawet zniszczy. Nikt nigdy nie dowie się, o czym Gierek, a razem z nim Kania i Jaruzelski byli informowani. Dla ciebie raporty przygotowywane dla Gierka też będą miały ważkie znaczenie. Zgodziłem się z tymi argumentami. Raporty opublikowano w formie maszynopisu. Przygotowano kilkadziesiąt egzemplarzy, część z nich rozesłano do bibliotek uniwersyteckich, część pozostawiono w KC, resztę zabrali członkowie Zespołu Doradców Naukowych. Potem materiały te bardzo się przydały. Profesor Werblan miał, więc świetny pomysł; nieprzypadkowo zresztą, był człowiekiem niezwykle doświadczonym, jadł chleb z niejednego pieca politycznego, wiedział, więc, jak mi pomóc. Nie ulegało wątpliwości, że zmiana na stanowisku I sekretarza była niczym innym, jak swego rodzaju politycznym zamachem stanu o charakterze policyjno-wojskowym. Kania odpowiedzialny był, bowiem w partii za służby policyjne i bezpiekę, Jaruzelski – za wojsko. Hasłem do tej zmiany był zamiar wyjazdu Gierka na Wybrzeże do Wałęsy. A co byłoby, gdyby Gierek z nim się dogadał? Istniały na to wielkie szanse. Do chwili odwołania ze stanowiska Gierek właściwie pozostawał poza krytyką; główne jej ostrze kierowane było na rząd. Gierek mógł, więc łatwo znaleźć odpowiedzialnych za kryzys, zdjąć ich ze stanowisk, powołać na nie także fachowców z grona krytyków i wziąć stery w swoje ręce. Wypoczęty na Krymie Gierek wykazywał wiele energii i inicjatywy w kierunku zrealizowania takiego posunięcia. Na to inicjatorzy zamachu politycznego nie mogli pozwolić. Co dziwne, Gierek niemal do końca uważał, że Kania i Jaruzelski to jego najbardziej zaufani ludzie, oddani mu politycznie w stu procentach. Oceniał ludzi swoją miarą. Sam był ulepiony z innej gliny niż jego partyjni współpracownicy, którzy po to zostali członkami partii, a następnie funkcjonariuszami w aparacie partyjnym, by zdobyć władzę. Innymi słowy, celem ich działalności było dotarcie do najwyższych stanowisk w partii i państwie. W tym dążeniu byli bezwzględni, eliminując z gry każdego rywala. Gierek był natomiast wynoszony do pełnienia coraz ważniejszych funkcji w partii przez zachodzące wydarzenia. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pasował coraz bardziej do czasów, które nadchodziły. Szybko uznano go na Śląsku za dobrego gospodarza, popierał działalność gospodarczą, która mieszkańcom tego regionu, zwłaszcza jego najważniejszych miast, ułatwiała życie. Gierek często widywany był wśród ludzi, zwłaszcza górników, uważany był przez nich za swego. Panowała opinia, że nauczył się tego na Zachodzie, pracując ciężko w Belgii, a następnie we Francji. To ta opinia zdecydowała w 1970 roku o przywiezieniu go do Warszawy przez Kanię i Szlachcica w związku z odwołaniem Władysława Gomułki ze stanowiska I sekretarza. Gierek długo bronił się przed wyborem na miejsce Gomułki, jakby przeczuwając, że „starzy” gracze polityczni chcą go wykorzystać, żeby wypełnić lukę po Gomułce. Pasował im bardzo do polityki, którą zamierzali prowadzić. Był, bowiem człowiekiem Zachodu, znał język obcy, był dynamiczny, wsławił się tym, że dużo budował i dobrze gospodarował. Był, więc odpowiednim człowiekiem na lata siedemdziesiąte. Gierkowi bliska była idea przyspieszenia tempa rozwoju polskiej gospodarki; wiedział, że w warunkach stagnacji niczego nie da się zrobić. Nie przywiózł jednak ze sobą ze Śląska gotowej koncepcji polityki realizowanej potem w latach siedemdziesiątych. Polityka ta powstała już po przyjeździe Gierka do Warszawy w latach 1971-1972. Gierek szybko poparł ją i uznał za swoją, bo był przekonany, że w nadchodzących czasach może ona Polsce wiele pomóc. Polska końca lat sześćdziesiątych była kryta strzechą, z drewnianymi opłotkami, wozami ciągnionymi przez konie i dwuhektarowymi gospodarstwami. Prawie zawsze zachodnie audycje telewizyjne o Polsce zaczynały się od takiej właśnie przebitki. Nie znaczy to, że w latach sześćdziesiątych Polska w ogóle się nie rozwijała i niczego nie zbudowała. Znaczy jedynie, że to, co zrobiono, nie wystarczyło, by zmienić stereotyp Polski w świecie. Gomułkę zastąpiono na stanowisku I sekretarza, dlatego, że jego rządy utrwalały zacofany obraz kraju. Gierek wylansowany został przez środki masowego przekazu, jako człowiek przebojowy i śmiały, otwarty na największe wyzwania. W rzeczywistości był nieśmiały, a zarazem skromny. Telewizja pokazywała go stale, jako supermena, ubranego w dobrze skrojone, eleganckie garnitury, ciągle inne, kolorowe krawaty i wyglancowane buty. Miałem nawet wrażenie, że w tym ubiorze Gierek czuł się skrępowany. Gdy poznał mnie bliżej, często w czasie rozmów pozwalał sobie na zdjęcie marynarki, a nawet raz czy dwa wyciągnął nogi na stoliku, żeby je rozprostować. Niestety, nie udało mi się przekonać ludzi odpowiedzialnych za medialny obraz Gierka, by od czasu do czasu pokazać go, jako normalnego człowieka, ubranego swobodnie i mówiącego bez kartki. Parę razy próbowano to zrobić, ale na kilometry pachniało sztucznością. Gierek miał dwie twarze; jedną tę oficjalną, utrwalaną codziennie przez telewizję, i drugą prywatną, znaną tylko rodzinie i najbardziej zaufanym współpracownikom. Różnice dotyczyły przy tym nie tyle wyglądu, co odbioru społecznego. W obu przypadkach Gierek prezentował się okazale, był wysoki, przystojny, zawsze dobrze ostrzyżony, na ogół uśmiechnięty. Prezentowany oficjalnie budził respekt i szacunek, był jednak na dystans od zwykłego Polaka. Prywatnie emanował ciepłem człowieka przyjaznego ludziom, zatroskanego ich problemami, cieszącego się z ich szczęścia i bolejącego nad niepowodzeniami. Położenie akcentu na polityce społecznej, a więc na tworzeniu nowych miejsc pracy, by każdy chętny do pracy mógł ją znaleźć, na podnoszeniu zarobków, by starczały one na zaspokojenie najważniejszych potrzeb, na ochronie zdrowia, by każdy mógł skorzystać z pomocy lekarskiej, na stworzeniu odpowiedniego systemu emerytalnego, by na koniec życia ludzie nie przymierali głodem, nie wynikało, więc z hołdowania odpowiednim zasadom tej polityki, ale z głębokiego przekonania, iż tylko takie rozwiązania są słuszne. W mojej współpracy z Gierkiem wydzielić można było dwa etapy – pierwszy, raczej oficjalny i drugi zawierający wiele elementów półprywatnych, a niekiedy wręcz prywatnych. Pierwsze dni współpracy były sympatyczne, ale nie wykraczały poza zakres urzędowy. Ze względu na różnicę wieku i pozycji służbowych nie mogło być inaczej. Gierek starał się zawsze dystans ten zminimalizować, np. zawsze pytając, czego bym się napił. Na ogół siadaliśmy obaj przy niskim stoliku na fotelach, by można było porozmawiać wygodnie i bezpośrednio, twarzą w twarz. Miał wciąż przed oczyma wizytę z ministrem Witoldem Trąmpczyńskim u Rydygiera, który rozparty na krześle za biurkiem przez kilkanaście minut nie poprosił ich nawet, żeby usiedli. Gierkowi to się nigdy nie zdarzyło. Z biegiem czasu dystans między Gierkiem a mną malał; oczywiście z inicjatywy I sekretarza. Ostatnie lata współpracy były wyjątkowo sympatyczne. Miałem dostęp do szefa bez ograniczeń, prawie zawsze. Mogłem też rozmawiać z nim na każdy temat. Gierek demonstrował zaufanie do mnie, wiedział, że nie wynoszę poza gabinet spraw będących przedmiotem rozmów. Spory ich procent nie docierał nawet do Jurka Waszczuka, chyba, że dowiadywał się on o nich od samego szefa. Zgodnie z ustalonymi zasadami nie byłem politykiem, lecz osobistym asystentem (doradcą) Edwarda Gierka. Moją rolą nie było, więc polityczne oddziaływanie na podmioty gospodarcze, od przedsiębiorstw począwszy, a na ministerstwach i Komisji Planowania skończywszy. Nie przekazywałem nikomu poleceń Biura Politycznego, plenów i zjazdów partii, lecz jedynie informowałem Gierka o tym, co dzieje się w polskiej gospodarce, zwłaszcza, jak na tę gospodarkę oddziałują przemiany w gospodarce światowej, w handlu międzynarodowym, w koniunkturze. Za swą pracę byłem oceniany tylko przez Gierka. Na bieżąco dawał mi do zrozumienia, czy jest zadowolony z mojej pracy, czy też nie. Tak było do ostatnich dni. Zwolnienie Edwarda Gierka ze stanowiska I sekretarza nie oznaczało mojego natychmiastowego odejścia z pracy. Kania i Jaruzelski chcieli zachować pozory przyzwoitości, przecież obaj otrzymywali raporty przygotowywane przeze mnie i przez Zespół Doradców Naukowych. Byłem, więc nadal zapraszany do gabinetu, w którym od chwili wyboru urzędował następca Gierka – Stanisław Kania. Często spotykałem tu Wojciecha Jaruzelskiego, ale przeważnie Kania był sam. Zmieniło się jednak miejsce biurka I sekretarza; o ile Gierek siedział tuż przy drzwiach wejściowych do gabinetu, o tyle Kania wybrał miejsce w środku gabinetu, przy ścianie z prawej strony. Wchodzący musiał, więc pokonać spory dystans, zanim dotarł do jego biurka. Inna była też pora spotkań; Gierek preferował przedpołudnie, Kania – późny wieczór, na ogół około dwudziestej drugiej. Także tematyka rozmów była inna; Gierek wolał rozmawiać o problemach strategicznych, Kania – operacyjnych. Wymuszała to odmienna sytuacja gospodarcza i polityczna. Atmosfera w kraju stawała się coraz bardziej nerwowa. Robotnicy strajkowali bez przerwy, na granicy z Polską stała Armia Czerwona, brakowało mięsa i wędlin, a symboliczny ocet stawał się coraz powszechniejszą dekoracją sklepów spożywczych. Współpraca z Kanią była w każdym calu inna niż z Gierkiem, bardziej oficjalna i sztywna. Z formalnego punktu widzenia wszystko było w porządku. Kania starał się zachowywać fair. Może tylko bardzo późna godzina spotkań ciążyła mi coraz bardziej. Rozmowy w cztery oczy trwały na ogół godzinę i więcej, coraz częściej, więc wracałem do domu po północy. Hanka była ledwie żywa, zawsze jednak cierpliwie na mnie czekała. Nie przygotowywała kolacji, wiedziała, że coś zjadłem w pracy. Na jakiekolwiek rozmowy było za późno, Hanka zaraz kładła się do łóżka, ja też. I tak mijały tygodnie. Na rozmowy mieliśmy niedziele, na ogół wieczorem. Przedpołudnie starałem się poświęcić Piotrkowi, który chodził do liceum na Saskiej Kępie. Uczył się nieźle, w każdym razie, gdy ja przychodziłem na wywiadówki, nauczyciele na niego się nie skarżyli. Pytanie, które Hanka zadawała mi prawie codziennie, brzmiało mniej więcej tak: – Jak długo to jeszcze potrwa – ta napięta sytuacja w kraju i twoja szamotanina? Odpowiedź też właściwie miałem tylko jedną: – Nie wiem i nikt tego nie wie. Spokój może skończyć się jutro, a może jeszcze potrwać miesiące i lata. O wszystkim zdecyduje zapewne przypadek. Na ogół w takich sytuacjach odgrywa rolę najważniejszą. Wiedziałem jednak, że niezależnie od tego, co się stanie w kraju, nie mogę dłużej pozostawać w tej pracy. Im później rozstanę się z polityką, tym gorzej. Dlatego też w czasie któregoś spotkania z Kanią napomknąłem, iż chciałbym się poświęcić wyłącznie nauce. - A może chcecie zostać dyplomatą? Mamy wolne stanowisko ambasadora w Austrii, nadajecie się na to stanowisko; znacie języki obce, potraficie się odpowiednio zachować. Co myślicie o tym? – zapytał Kania. - Bardzo dziękuję – odpowiedziałem, – ale to nie dla mnie, z wielu powodów nie mogę przyjąć tej propozycji. Wkrótce otrzymałem zgodę na rozwiązanie umowy, mogłem, więc skupić się tylko na pracy w SGPiS. Hanka na szczęście nie ucierpiała zawodowo na tej zmianie; Polski Instytut Spraw Międzynarodowych nie próbował jej dokuczyć. Za to liceum, w którym uczył się Piotrek, postanowiło odegrać się na nim za polityczne grzechy ojca. Gdy przyszedłem na wywiadówkę tuż po zmianie pracy, okazało się, że Piotrek nie jest już dobrym uczniem, tylko bardzo złym i to pod każdym względem. Podjęliśmy, więc błyskawicznie decyzję o przeniesieniu go do innego liceum, które Piotrek ukończył z oceną bardzo dobrą. Photofanka

Do pobicia Polski trzeba dwojga

1. 72 lata temu, 23 sierpnia 1939 roku w Moskwie Ribbentrop i Mołotow złożyli podpisy i uścisnęli nawzajem dłonie. Imperia się dogadały. Wyrok na Polskę został podpisany.Za kilka dni machina wojenna miała ruszyć i zmiażdżyć, tego - jak powiedział Mołotow "pokracznego bękarta traktatu wersalskiego"...

2. 23 sierpnia 1939 roku moja 17 letnia wówczas matka wracała do Wilna z radosnej, szkolnej wycieczki nad morze. Pociąg przejeżdżał przez Wolne Miasto Gdańsk. Jakieś kobiety na polu wygrażały pięściami w stronę polskiego pociągu. Matka nie rozumiała tych gróźb. I nie wiedziała też wtedy, ze za kilka miesięcy pojedzie pociągiem na inną wycieczkę, tym razem na wschód...

3. Sierpniowy pakt niemiecko-rosyjski był przepisem na sprawienie Polsce i jej obywatelom największego w dziejach Polski nieszczęścia. Oczywiście nie tylko Polska była przedmiotem tego zbrodniczego porozumienia, ale niewątpliwie największą jego ofiarą. Żaden inny kraj nie stracił w tej wojnie piątej części swoich obywateli. Żaden też, z Niemcami włącznie, nie stracił tak wielkiej część swojego terytorium. W 1939 roku Polska stawała do walki z 35 milionami obywateli, a jej terytorium liczyło 388 tysięcy kilometrów kwadratowych. Po wojnie ludność stopniała do 28 milionów (zastanawiam się, czy nawet nie mniej?), a terytorium skurczyło się do 312 tysięcy kilometrów kwadratowych.

A przecież kończyliśmy wojnę w Berlinie, jako jej zwycięzcy...,

4. Pakt Ribbentrop-Mołotow został przez Polaków przeklęty, także w Europie wspominany jest, jako symbol politycznej zbrodni. Nawet Niemcom jest z jego powodu trochę przykro, Rosji chyba mniej, a może nawet wcale. Zresztą Rosja nie ma już niczego, co dzięki temu paktowi zyskała. Nie należy już do Rosji zabrane wtedy Polsce Wilno ani Lwów, nie są jej częścią państwa bałtyckie. A niemiecki żal nad paktem może być nawet całkiem szczery, bo summa summarum trochę się musieli po wojnie przesunąć i zmniejszyć, a przejściowo nawet podzielić.

5. W 1939 roku nie byliśmy potęgą. Byliśmy jednak na tyle silnym krajem, ze pojedynkę nie można było nas pobić. Owszem, Niemcom szło nieźle w pierwszych dniach wojny, głównie zresztą, dlatego, że na życzenie Anglii i Francji rząd polski opóźnił mobilizację i 1 września spora część polskich dywizji zamiast na froncie była jeszcze w transportach. Ale i tak, gdyby nie sowiecki nóż w plecy, na Kresach Wschodnich można się było długo jeszcze bić, a nawet podejmować kontrofensywy, jedną taką pokazał generał Kleeberg. Państwo polskie miało jeszcze spore rezerwy, a Niemcom wydłużały się i rwały linie zaopatrzenia. Do zimy by nas nie pobili. Wtedy może i alianci zachowaliby się inaczej.

6. Pakt Ribbentrop-Mołotow pokazał, że do pobicia Polski trzeba dwojga. Czasami nawet trojga. Jedno imperium na nas nie wystarcza. Francuzów Niemcy bili w 1940 roku sami (no, w końcówce trochę Włosi im pomogli, ale niewiele), ale z kolei Francuzom pomagali Anglicy, poza tym Niemcy podbijali też wtedy Belgię i Holandię, że o Luksemburgu nie wspomnę.

7. Od tego strasznego paktu minęło 72 lata. Dziś Europa jest inna, pokojowa, przyjazna. Niektórym wydaje się, że już na zawsze. A ja niestety nie jestem tego pewien. A gdy słyszę, że w Wilnie Polak nie może nazywać się po polsku, to jakbym słyszał chichot Ribbentropa i Mołotowa. Janusz Wojciechowski

Zdecydujcie się! Kiedy tłum rebeliantów bierze szturmem Trypolis przy zbrojnym poparciu Zachodu, na S24 Polacy drą szaty na temat, że to wszystko imperialistyczny spisek, bo nafta, bo finansjera, bo Mossad, bo Amerykanie, bo Żydzi, bo masoni, bo Bruksela, i w ogóle braterstwo polsko-libijskie w niebezpieczeństwie. Kadafi przecie nie był taki zły, wywodzą sieroty po ZSMP. Wszak dbał o standard życia swego narodu, który nigdy nie miał tak dobrze, jak pod nim. Więc co z tego, że przeciwnicy ustroju żyli w Libii krótko i kończyli marnie, a dzieci w szkołach uczyły się bzdetów z “zielonej książeczki” pióra pułkownika, podczas kiedy dwór i familia wodza tarzały się w złocie i dziwkach na perskich dywanach rozłożonych w wojłokowym namiocie, w wolnych chwilach wystawiając przez dziurę w ścianie rękę do pocałowania suplikantom z całego świata. Ciepło się tez w Polsce wspomina, że w przeciwieństwie do zdradzieckiego Zachodu, pułkownik Kadafi zawsze zachowywał się szarmancko i jak należy, bo dawał zarobić Polakom, od Elektrimu przez Cenzin do Budimexu, i to w dolarach. Każdemu coś skapnęło, od inżyniera do politruka. A teraz, co? Wredni kapitaliści sami wszystko zabiorą i do sejfu schowają. Ja mam dla was, drodzy polscy miłośnicy pułkownika Kadafiego, zwięzłą radę:

Zdecydujcie się. Zdecydujcie się, czy chcecie być częścią Zachodu z całą jego moralną ambiwalencją, ale za to mieć, co wlewać do baku i móc legalnie zrywać truskawki w Hiszpanii, bez uciekania w kukurydzę na widok policji. Czy też do żadnej wspólnoty cywilizacyjnej z Zachodem się w ogóle nie poczuwacie, natomiast ściska wam serce żal, że Układ Warszawski rozwiązano za wcześnie, w wyniku, czego nie było wam dane gwałcić, palić i łupić w zdobytym Paryżu czy innej Kopenhadze, ramię w ramię z bratnią Armią Radziecką. Po prostu zastanówcie się, po której chcecie być stronie. Błogosławionego stanu geopolityki wedle piosenki ludowej “a ja sobie stoję w kole i wybieram, kogo wolę” ani stanu dumnej neutralności typu “okopać się i nie wtrącać się „dla Polski nie ma i nigdy nie było. Wcześniej czy później będziecie musieli się zdeklarować, czy jesteście lojalnym członkiem NATO bombardującego Libię lub kogoś innego, czy też wolicie oprzeć swoje szczęście i dostatek na eksporcie szczap sosnowych do samowarów w rosyjskich bufetach dworcowych i przyjmowaniu pozycji Trendelenburga za każdym razem, kiedy starszy brat zaczyna rozpinać szynel. Obecna salonowa hagiografia czerwono-zielonego arabskiego satrapy oraz ogólne zawodzenie przy tej okazji na temat nikczemności i moralnego upadku świata zachodniego, na tle, którego nieskalaną bielą odcina się polski charakter narodowy, brzmią nieco surrealnie, biorąc pod uwagę ogólnie znaną lawinę sukcesów moralnych ostatnich dwudziestu lat polskiej historii najnowszej. Jedną z lepszych ilustracji surrealności polskiego charakteru narodowego jest uporczywa pogłoska, że dostarczone wam przez najbliższego sojusznika nowiutkie myśliwce F-16 podobno rozbieraliście na części, szukając w nich tajemniczej elektroniki, która pozwoliłaby zdradzieckim Amerykanom wydrzeć wam kontrolę nad zakupioną bronią. Teraz płaczecie, że jak żeście te samoloty z powrotem złożyli do kupy, to one nie bardzo chcą działać i często się psują. Nie widzicie natomiast związku miedzy tym, że pozostałe 25 krajów uzbrojonych w F-16 nie demontowało swoich samolotów w celu poszukiwania dowodów antyduńskiego, antyholenderskiego czy antytajlandzkiego spisku podstępnych Jankesów, a tym, że te ich samoloty jakoś mniej im się psują. Również ciekawe, że jakoś nigdy nie poważyliście się z podobnego powodu podnieść ręki na swoje Tu-154M i zobaczyć, co mają w środku, zanim pozwoliliście nimi latać trzem kolejnym prezydentom. Mało tego, teraz ostatniego Tupolewa ’102′ prędzej upchniecie ze stratą do Kirgistanu, Mali albo (najlepiej) do Korei Północnej, niż go rozbierzecie, żeby poniewczasie zobaczyć, co w nim było. Stary Wiarus

Ten podatek nas zabije „Jestem zwolennikiem wprowadzenia w Polsce podatku od nieruchomości, katastralnego, przed którym uciec się nie da. A nieruchomości są dobrym wskaźnikiem zamożności.”- mówi prof. Rybiński, odpowiadając na pytanie o miganie się przez najbogatszych Polaków przed płaceniem podatków. Przeprowadzający wywiad z ekonomistą bracia Karnowscy, przytomnie zauważają, że podatek ten zrujnuje starsze panie, które żyją ze skromnych emerytur w odziedziczonych mieszkaniach wartych setki tysięcy złotych. Rybiński zbywa to pytanie enigmatycznym stwierdzeniem, że „można to tak zaprojektować, żeby nie uderzało w te osoby”. Podatek katastralny, czyli haracz od wartości gruntów i nieruchomości, jest daniną, która występuje w większości krajów zachodniej cywilizacji. Prof. Rybiński przyznaje, że nie zwiększa on nierówności społecznych. Możliwe. Jednak w tych krajach własne domy i mieszkania posiadają ludzie o innym statusie materialnym. Wielu z nich kupiło nieruchomości po realnych cenach rynkowych bądź rozłożyła sobie raty w taki sposób, że wliczyła w nie koszty związane z tym podatkiem. Sytuacja w krajach postkomunistycznych prezentuje się zupełnie inaczej. U nas prawie każdy obywatel ma własne mieszkanie, które wykupił za grosze ( nie dotyczy to oczywiście ludzi, którzy dziś kupują już mieszania po cenach rynkowych) w latach 90-tych bądź odziedziczył je po rodzinie. W naszym kraju nie trzeba być również zamożną osobą by mieszkać w kilkunastoletnim domku jednorodzinnym. Wielu Polaków odziedziczyło również mieszkania w centrach miast, które dopiero dziś nabierają ogromnej wartości. „Przeciętny Francuz lub Niemiec, który chce mieć własny dom, kupuje go lub buduje, za­ciągając ogromny kredyt, który spłaca nierzad­ko do końca życia. Natomiast wielu Polaków na cele budowlane brało pożyczki niewielkie lub nie brało ich wcale. Francuzowi, bowiem nie przyjdzie do głowy, że może zakasać ręka­wy i popołudniami oraz w soboty i podczas urlopów wylewać podłogi lub montować okna. Tymczasem setki tysięcy domów w Polsce po­wstało właśnie w ten sposób – budowanych samodzielnie, co najwyżej z pomocą szwagra, teścia, brata.”- pisał niedawno prof. Wojciech Polak w Gazecie Polskiej. Proszę sobie teraz wyobrazić, co by się stało gdyby rządzący wprowadzili ten podatek, (co próbują robić od wielu lat, obecnie prace nad nim intensywnie trwają). Otóż dziś cena przeciętnej wielkości domu pod Warszawą czy w niezłej dzielnicy mojego Olsztyna oscyluje w granicach 1 miliona złotych. Ja również mieszkam w domku jednorodzinnym i jestem otoczony sąsiadami, którzy należą do polskiej średniej klasy (policjanci, wykładowcy akademiccy, nauczyciele, drobni przedsiębiorcy). Moi rodzice kupili działkę, na której stoi nasz dom 15 lat temu za stosunkowo niewielkie pieniądze. Dokładnie to samo zrobili moi sąsiedzi. Jednak teraz wartość działek w miejscu, gdzie mieszkamy wzrosła, z uwagi na rozrastanie się miasta, kilkadziesiąt razy. Ostatnie pogłoski mówią o katastrze w wysokości 1,8-2,4 %. A więc każdy z nas będzie musiał płacić rocznie państwu około 10-20 tysięcy złotych. Dokładnie w takiej samej sytuacji będzie rodzina, która od kilkudziesięciu lat zajmuje, warte dziś 800-900 tysięcy złotych, mieszkanie w kamiennicy w centrum większego miasta. Czy stać ją będzie na wyłożenie 10 tysięcy rocznie? Na dodatek ceny nieruchomości bez przerwy się wahają i podatek może każdego roku wzrastać w zależności od czynników, na które nie mamy wpływu. „Podatek katastralny obejmie także miesz­kania. W wielu przypadkach będzie to ozna­czało podwojenie miesięcznych czynszów. W najtragiczniejszej sytuacji znajdą się mieszkańcy centrów dużych miast, zakopiań­skich Krupówek czy gdańskiego Długiego Tar­gu. Tam podatek od najmniejszego i najbar­dziej zniszczonego mieszkania będzie wręcz nieludzki. Podatek katastralny może okazać się także rujnujący dla rolników i w ogóle dla mieszkańców wsi.”- zauważa Polak. Dla mnie podatek katastralny oznacza wyprowadzkę z domu zbudowanego przez moich rodziców, albo zarobienie dodatkowych kilkudziesięciu tysięcy złotych rocznie by spłacić wiecznie nienasyconą bestie fiskalną. Nie można zapominać również, że wszyscy posiadacze mieszkań „na wynajem” będą musieli podnieść czynsze o 100 % by móc zarobić na ten podatek. Tym samym ludzie, którzy będą zmuszeni sprzedać swoje nieruchomości by mieszkać w wynajętych lokalach i studenci będą płacić za wynajem horrendalne sumy. A co zrobić z tymi, którzy z ledwo uciułanych pieniędzy kupili jakiś czas temu kawałek ziemi dla wnuków, która warta jest dziś setki tysięcy złotych? A jak poradzą sobie właściciele małych zakładów produkcyjnych, mechanicy samochodowi, którzy utrzymują rodziny z jednego zakładziku, który nagle teraz stanie się drogą nieruchomością? Mark Twain mawiał, że są tylko dwie pewne rzeczy na świecie: śmierć i podatki. Niestety podatek katastralny w tak biednym kraju jak Polska spowoduje śmierć ( i nie jest to demagogia) wielu ludzi, którzy nie wytrzymają masowych wywłaszczeń. Nie zapominajmy o tym, co mówił Alexis de Tocqu­eville: “Nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”. Rządowi PO, i każdemu po nim, tych pieniędzy na pewno w niedługim czasie zabraknie, o czym przestrzega zresztą również prof. Krzysztof Rybiński pisząc byśmy odpięli pasy, bo i tak wszystko stracone. W przypadku podatku katastralnego jego słowa nabierają nowego sensu. Łukasz Adamski

Gazeta uciśnionych i prześladowanych Złamał mi się ząb i musiałem szybko zająć kolejkę przed gabinetem dentysty. U dentysty jak u dentysty – nudy. Warkot wiertarki, jakaś starsza pani obok i gazety na kupce. Zacząłem je przeglądać i trafiłem na gazetę reprezentującą prześladowanych i uciemiężonych Polaków. Jest taka gazeta w Polsce i bynajmniej nie jest to „Gazeta Polska”. Przeciwnie – to Newsweek. Co otworzę stronę to widzę tam felieton jakiegoś uciemiężonego i prześladowanego dziennikarza, który nie chce powrotu reżimu pisowskiego. Pierwszy jest Maziarski, zdobywa się on nawet na jakąś polemikę z Igorem Janke, ale nie wiem, o co chodzi dokładnie, bo Maziarski ma taki styl, że nie wiadomo czy kończy czy zaczyna. Zupełnie jak świętej pamięci profesor Geremek – nigdy nie było wiadomo czy wchodzi po schodach czy z nich schodzi. No, ale Maziarski w tym swoim twórczym somnabulizmie wyznaje nam, że za rządów Kaczyńskiego był prześladowany. Tak, tak chodzili za nim jak za komuny i mieli na niego oko. On dokładnie nie opowie jak to było, bo boi się ich powrotu, ale nie było wcale wesoło. Kiedy to przeczytałem od razu przypomniałem sobie, że Maziarski to wyleczony alkoholik, a o swoim leczeniu, pijaństwie i kompleksach napisał kiedyś nawet książkę. Bardzo zabawną, ale tytuł niestety nie zapada w pamięć. Nie przejąłem się więc Maziarskim, ale czytając go przypomniał mi się mój kolega, też dziennikarz, który miał niezawodny sposób na uzyskanie zwolnienia lekarskiego na tak zwany „depres”. Otóż szedł do lekarza psychiatry, siadał przed nim i wpatrując się doktorowi głęboko w oczy mówił – wie, pan co kochany panie doktorze? Robaki do mnie gadają. Zawsze wychodził z L4 zwalniającym go z pracy co najmniej na miesiąc. Numeru nie dało się powtarzać zbyt często, ale jak człowiek nie mógł już wytrzymać w redakcji to mógł spokojnie sobie takie L4 zafundować. I kiedy tak patrzyłem na to zdjęcie Maziarskiego w Newsweeku, to z tymi mądrymi oczami wpatrzonymi uważnie w czytelnika, od razu pomyślałem, że do Maziarskiego robaki gadają już bez przerwy. A do tego – to też dobry numer na L4 – kosmici zamontowali mu w plombie pod zębem podsłuch i przez to on nie może teraz nic mówić i komunikuje się ze światem poprzez te felietony, a z żoną za pomocą pisania na takich małych żółtych karteczkach. Następny w kolejce był Cieślik, którego rodzina mordowała Żydów w czasie wojny, przez co Cieślik teraz ma poczucie winy. O tym jednak pisał wcześniej. W tym numerze, co leżał u dentysty pisał o dendrologach. Dendrolodzy jak wiadomo jeden w drugiego są wariatami. Największym zaś jest Maciej Giertych, ale zaraz wyprzedzi go pani Kruk, która nie rozumie jak samolot mógł stracić skrzydło przez to, że zahaczył o brzozę. Nie rozumie tego ta biedna kobieta – drzewo – dendrologia? Kapujecie? Dendrolog – znaczy wariat. Dobrze, że Cieślik nie wie o tym, że urodziłem się tego samego dnia co Roman Giertych, tylko trochę wcześniej, bo zacząłby pisać o astrologii. To też dobry sposób na udowodnienie wszystkim wszystkiego. Myślę, że już niedługo ktoś w tym Newsweeku zacznie układać horoskopy opozycji i zaznaczać datę śmierci czarnym flamastrem. Śmierci hipotetycznej rzecz jasna, bo horoskop jak pamiętamy to wykres potencjałów życiowych, a nie wróżba. Po Cieśliku był Chrabota, który płakał – 15 sierpnia 2011 – że tę biedną dziennikarkę mohery pobiły pod Jasną Górą i to jest straszne, bo jeszcze nazwały te mohery tych dziennikarzy za przeproszeniem „kur…mi”. Tak, tak, a to przecież nieprawda. Oni się bowiem zachowywali godnie i stosownie do okoliczności. Potem było coś o politykach na Twitterze, ale na to poświęcę osobną notkę, a na koniec umieścili płaczącego Jastruna. Dlaczego Jastrun płakał? Ano dlatego, że ciągle pisze się o tej katastrofie, o tym samolocie pieprzonym, o tych nieboszczykach cholernych, te spiski, te chore projekcje, wszystko to jest straszne. A przecież trzeba się bawić, cieszyć, śmiać, ha, ha, ha, ha, śmiać się trzeba, a te skurczybyki nie chcą. I tylko jątrzą i tylko o tym samolocie, i ciągle to samo. Całe szczęście, że mnie dentysta zawołał, a potem się okazało, że z tym zębem to zupełna makabra, bo mógłbym po tekście Jastruna zemdleć. Jeśli bowiem Maziarski ucina sobie pogawędki z pędrakami na kartoflisku i ma podsłuch w plombie to Jastrun regularnie odwiedza Kasjopeję, a w nocy przemienia się w wielkiego włochatego pająka i biega po ulicach, przy których mieszkają jego koledzy z redakcji sycząc – pissss, pisssss, pissss. Nie może być inaczej. Pamiętam nieboszczkę „Trybunę Ludu”, jaka to była normalna gazeta w porównaniu w tym śmieciem, jaka subtelna i jaka dbała o szczegół, jak te kłamstwa były wysmakowane i dobrze podane jeśli się je zestawi z felietonami Maziarskiego, Cieślika i tego trzeciego. To się nie mieści w głowie. Jeśli ktoś miał to nieszczęście, że także czytał przez przypadek Newsweek zapraszam go na stronę www.coryllus.pl i zachęcam do zakupienia książek Toyaha i moich. To naprawdę znakomita odtrutka na te pomyje. Po prostu świetna. Powinni ją podawać w aptekach. Coryllus

Zaskakujący zwrot ws. Strauss-Kahna. Wycofano oskarżenie. Nowojorscy prokuratorzy zwrócili się z prośbą do sądu o wycofanie zarzutu napaści seksualnej wobec byłego szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Dominique’a Strauss-Kahna – informuje Reuters. Rekomendacje w tej sprawie złożono w kancelarii sądu na Manhattanie. Właśnie taki rozwój wypadków przewidywali byli prokuratorzy z Nowego Jorku.- Prokuratura będzie musiała ostatecznie wycofać oskarżenie, bo nie jest w pełni przekonana, co do każdego punktu oskarżenia – powiedział agencji Bloomberg Thomas Curran, były prokurator Manhattanu. Strauss-Kahn, oskarżony o przestępstwa seksualne, ma stawić się przed sądem na Manhattanie jutro. Eksperci uważają, że właśnie wtedy prokuratura ostatecznie odstąpi od oskarżenia byłego szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego, gdyż nie jest w stanie przekonywująco udowodnić jego winy. 14 maja pokojówka z hotelu Sofitel w Nowym Jorku oskarżyła Francuza o gwałt i zmuszenie jej do seksu oralnego. Strauss-Kahn nie przyznał się do winy. Po tych oskarżeniach Strauss-Kahn, jeden z najbardziej wpływowych ludzi na świecie, trafił do aresztu, który następnie sąd zamienił na areszt domowy. Gdy jednak okazało się, że zeznania pokojówki są pełne sprzeczności, a ona sama w przeszłości oszukiwała amerykańskie władze i miała także kontakty ze światem przestępczym, sąd zwolnił Strauss-Kahna z aresztu domowego. Nakazał mu jednak pozostanie w USA.

Pokojówka złożyła pozew cywilny przeciwko Strauss-Kahnowi Nowojorska pokojówka, która oskarżyła byłego szefa MFW Dominique’a Strauss-Kahna o molestowanie seksualne, złożyła na początku sierpnia pozew cywilny. Domaga się odszkodowania, tłumacząc, że w następstwie ataku została poniżona, a jej życie legło w gruzach. W 17-stronicowym dokumencie nie wspomniano o konkretnej sumie odszkodowania za straty moralne i fizyczne poniesione przez Nafissatou Diallo w wyniku „brutalnej i sadystycznej napaści” z 14 maja br. Wysokość tej kwoty ma zostać ustalona podczas procesu. Adwokaci pokojówki, którzy od dawna zapowiadali złożenie pozwu cywilnego, twierdzą, że były szef MFW „celowo dokonał brutalnej napaści seksualnej na Diallo”, w wyniku czego została ona „poniżona”. Strauss-Kahn, zmuszając pokojówkę do seksu oralnego, miał także „naruszyć godność Diallo jako kobiety”. W wyniku ataku, życie 32-latki oraz jej córeczki „legło w gruzach”. W pozwie napisano również, że Strauss-Kahn, były faworyt francuskich wyborów prezydenckich w 2012 r., „atakował kobiety w pokojach hotelowych na całym świecie”. Według adwokatów pokojówki, proces powinien odbyć się w sądzie na Bronksie. To w tej nowojorskiej dzielnicy mieszka pochodząca z Gwinei Diallo.

http://wiadomosci.onet.pl

Na marginesie uniewinnienia Nergala Chyba cała Polska wie już, że czołowy polski satanistyczny celebryta Adam Darski ps. Holocausto oraz Nergal został uniewinniony z zarzutu obrazy uczuć religijnych chrześcijan, jakiej miał się dopuścić niszcząc egzemplarz Biblii podczas koncertu zespołu Behemoth w Gdyni AD 2007. “Artysta” wyłgał się oświadczając w prokuraturze, że nie było jego zamiarem obrażanie niczyich uczuć religijnych, zaś samo zdarzenie należy uważać za element działalności artystycznej, którą prowadzi. Od razu po ogłoszeniu wyroku Nergal podziękował na Facebooku za zwycięstwo szatanowi, co wywołało ciekawy komentarz Ewy Czaczkowskiej z “Rzeczpospolitej”, która na chwilę zapomniała, że należy do otwartego kościoła łagiewnicko-katolickiego. Mam na tę sprawę nieco szersze spojrzenie i postaram się je Państwu uzasadnić.

1. Bardzo niedobrze się dzieje, że sprawę procesu z Nergalem oddaliśmy (my, katolicy) niejakiemu Ryszardowi Nowakowi, b. posłowi Unii Pracy, działaczowi PSLu i Samoobrony. Już same te nazwy partyj i przypomnienie ekscesów parlamentarnych Nowaka sprawiają, że każdy dwa razy zastanowiłby się nim kupiłby od niego używany samochód. Walka z sektami Nowaka jest nieskuteczna, a jego poszczególne inicjatywy, np. tworzenie list zespołów muzycznych – satanistycznych, są realizowane przez dyletantów.

2. Krótka kwerenda internetowa po działalności Behemotha wskazuje, że podarcie Biblii występowało również na innych koncertach, które mają zwykle podobną oprawę (ob)sceniczną.

3. Dziwne jest nieporuszanie w ramach walki z satanistami kwestji bluźnierstwa odnoszącego się do Osób Boskich. Bez trudu można by wskazać takie przypadki w tekstach Behemotha i innych zespołów i wydaje mi się, że to byłaby lepsza droga do wskazywania na naruszenie uczuć religijnych. Autor bluźnierstw nie mógłby się bronić zamkniętością imprez, na których głosi swoje tezy tudzież umieszczaniem ich tylko na płytach. Prawo polskie np. teoretycznie nie dopuszcza do promocji zbrodniczych ideologij i nie można uzasadniać łamanie tego zakazu faktem, że nawołuje się do nienawiści względem różnych nacyj na spotkaniach biletowanych. Byłby to absurd.

4. Wracając do kwestji niszczenia Biblii – jesteśmy tu o krok od niezłego samobója. Mało kto pamięta pośród katolików, że katechizm św. Piusa X wprost nakazuje palenie niekatolickich wydań Pisma Świętego.

P. Co powinien uczynić katolik, gdyby mu wpadła w ręce Biblia heretycka lub niepotwierdzona od Kościoła?

O. Gdyby komu z katolików wpadła w ręce Biblia heretycka lub niepotwierdzona od Kościoła, powinien ją natychmiast spalić lub oddać proboszczowi.

P. Dlaczego Kościół zabrania Biblii heretyckich lub niepotwierdzonych przez siebie?

O. Kościół zabrania Biblii heretyckich lub niepotwierdzonych od siebie dlatego, że nieraz bywają sfałszowane i zawierają błędy, które mogłyby nas zachwiać w wierze świętej. Z tejże przyczyny zabrania Kościół i tych przekładów Pisma świętego, które uzyskały potwierdzenie jego, ale zostały przedrukowane z opuszczeniem objaśnień przez niego pochwalonych.

5. Jeśli Kościół ma takie stanowisko względem Biblij niekatolickich, Nergal jakby był odrobinę bystrzejszy, oświadczyłby, że podarł protestanckie wydanie Biblii i przy okazji dokopałby nietolerancji katolików.

6. Skoro Kościół dopuszczał palenie innowierczego wydania Pisma Świętego i ogólniej pism fałszywych religij, to w czasach wolności religijnej powinien dopuszczać symetrję z ich strony. Jeśli mamy wierzyć ideom wynikającym z “Dignitatis humanae”, to nie powinniśmy się dziwić, że państwo w równy sposób chroni prawa satanistów jak katolików. A nawet, że bardziej broni mniejszości przed tyranją większości.

7. Mam nadzieję, że w prosty sposób pokazałem, jak błędne jest granie na warunkach naszych przeciwników. Należy odrzucić błędne założenia wolności religijnej i chronić wartości prawdziwej religji w oparciu o wartości uniwersalne. Karą za bluźnierstwo, w zależności od jego ogromu, mogłaby być także kara główna.

8. W systemach demoliberalnych ochrona praw wierzących jest fikcją. One dążą do ateizmu, mają to wbudowane. Nergala nikt nigdy nie skazał i zapewne nie skaże za złamanie żadnych paragrafów. Z tego, co mi wiadomo, jedyną karą, jaką mu wymierzono w Polsce za działalność pseudoartystyczną, było kilka kopniaków i fang – “podziękowanie” za utwór “Chwała mordercom [św.] Wojciecha” przekazane mu kilkanaście lat temu, gdy usiłował pojawić się w niewłaściwym stroju na niewłaściwym wydarzeniu artystycznym. Przedsoborowy

Dwie Ameryki. Ameryka Romańska i Ameryka Fenicka Czołowi metapolitycy południowoamerykańscy (Carlos A. Disandro, Alberto Buela czy Primo Siena), reorientujący refleksję geopolityczną na tory humanistyczne i transcendentalne, od dawna zwracają uwagę na fundamentalną przeciwstawność dwu Ameryk, powstałych i rozwijających się w zupełnie odmiennym kontekście religijnym, kulturalnym i politycznym. W tej krótkiej nocie streścimy zasadnicze myśli jednego z tych autorów – argentyńskiego filologa klasycznego, filozofa, teologa i poety Carlosa Alberta Disandro (1919-1984). Punktem wyjścia jego refleksji jest teza, iż Ameryka jako kontynent stanowi geograficzny, geologiczny i kosmograficzny odpowiednik półkuli wschodniej; to przestrzeń geopolityczna otwarta na sakralizację, jaka dokonała się w naszej części świata, ale do czasu jej odkrycia przez Kolumba i innych konkwistadorów „dziewicza” i niejako uśpiona. Odkrycie Ameryki zmienia tę sytuację: odtąd spotykają się w niej i łączą ze sobą geografia z historią. Ameryka staje się przestrzenią geopolityczną włączoną w dziedzictwo Imperium Rzymskiego i jego średniowiecznych następstw, na czele z religijnymi (chrześcijaństwem). Z tą samą chwilą jednak następuje na półkuli zachodniej odtworzenie sięgającego starożytności podziału świata (post)rzymskiego na dwie części: centrum („przestrzeń wewnętrzną”) i peryferie imperium. Owo odtworzenie przebiera postać polaryzacji na „zromanizowaną Amerykę hiszpańską” (América hispánica romanizada) oraz peryferyjną Amerykę brytyjską (América británica), która jest „oddzielona od większości świata” – jak pisał już o starożytnej Brytanii poeta Wirgiliusz. Tu ważna dystynkcja terminologiczna. Tę część Ameryki, w której odtworzona została „przestrzeń wewnętrzna” imperium rzymsko-średniowiecznego nazywana była – i tak powinno pozostać – Ameryką Hiszpańską (Hispania rzymska to zarówno nowożytna España, jak Portugalia i przestrzeń lusitanidad, czyli w tym wypadku przede wszystkim Brazylia), Iberoameryką (Iberoamérica) i Ameryką Romańską (América Románica), ale nie Ameryką Łacińską (América Latina). Ten ostatni koncept nazewniczy, tak dziś rozpowszechniony, był w ogóle nieznany do połowy XIX wieku. Został on wymyślony przez chilijskiego masona, progresistę i liberała Francisco Bilbao w 1856 roku, i natychmiast podchwycony przez propagandę „cesarza Francuzów” Napoleona III; rozpropagował ją zwłaszcza ideolog „panlatynizmu” Michel Chevalier oraz autorzy periodyku Revue de races latines. Zmiana nazwy nie była więc „niewinną” korektą, gdyż zbiegały się w niej konkretne interesy, z jednej strony francuskie (dążenie do budowy własnego, narodowego imperium i wyparcia oraz zatarcia hiszpańskiego piętna kontynentu – Francuzi to przecież też kulturowo „rasa latyńska”), z drugiej zaś amerykańskich (kreolskich) liberałów – buntowników przeciwko prawowitej władzy króla Hiszpanii nad wicekrólestwami amerykańskimi, którzy też chcieli zerwać nie tylko już polityczną, ale i kulturową oraz religijną więź z hiszpańsko-rzymską Macierzą. Powołanie (vocación) Ameryki Hiszpańskiej/Romańskiej/Iberoameryki zawiera się w pojęciu hispanidad, które jest identyczne z Ekumenicznym Imperium Powszechnym (Imperio Ecuménico Universal), jako zadaniem do wypełnienia przekazanym przez Rzym (będący z kolei dziedzicem kultury greckiej i całej tradycji indoeuropejskiej) katolickim narodom romańskim. Konkwista Ameryki przez Hiszpanów i Portugalczyków oznaczała włączenie Ameryki do tego ekumenicznego, katolickiego, rzymskiego imperium. Potwierdza to nawet północnoamerykański (ale tylko „z urodzenia”) poeta Thomas Stearns Eliot słowami: „jako spadkobiercy cywilizacji europejskiej jesteśmy jeszcze obywatelami Cesarstwa Rzymskiego”. W rzeczywistości oznacza to trwały i niepojednalny antagonizm pomiędzy rzymską „przestrzenią wewnętrzną” Ameryki a tym, co powstało (czy raczej też zostało odtworzone) na jej północnych peryferiach. Tę przestrzeń Disandro nazywa Ameryką Fenicką (América Fenicia), z racji jej korzeni historycznych i antropologicznych. Ameryka Północna została skolonizowana głównie przez angielskich purytanów, zjudaizowanych i interpretujących fanatycznie prawo mojżeszowe. Uważając się za „rasę wybraną” i wzbudzając w sobie tego samego ducha, co Izraelici starożytni, purytanie praktykowali analogiczną politykę radykalnego unicestwienia napotkanych (indiańskich) „Filistynów”. Na tę różnicę religijną (a w konsekwencji także etyczną) nakłada się inna: geopolityczna. Ameryka purytańska i anglofońska jest talassokratyczna w typie fenickim, napędzana zmysłem handlu morskiego (comercial marítimo), co znakomicie koresponduje z doktryną religijną kalwinizmu, głoszącego, iż sukces ekonomiczny jest znakiem łaskawości Bożej. Dla Amerykanów z Północy, tak samo jak dla starożytnych Fenicjan, żeglować (navegar) znaczy handlować, tworząc jednocześnie wzdłuż szlaków handlowych strefy swojej dominacji i siły. Przeciwnie, charakter konkwisty przedsięwziętej przez narody iberyjskie (Hiszpanów i Portugalczyków) unaocznia rys wskazujący na ich rzymskość: otóż, tak samo jak dla Rzymian, conquistar znaczy dla nich objąć na trwałe w posiadanie odkrytą i zdobytą ziemię, natomiast żeglowanie przez morze jest tylko środkiem, nigdy celem. To cywilizacja geokratyczna. Ameryka Północna (Stany Zjednoczone), im bardziej wzrastała w siłę, tym chętniej porównywała się do Rzymu, ale to tylko (samo)oszustwo; w rzeczywistości to nie „nowy Rzym”, lecz współczesna kopia fenickiej Kartaginy. Ostateczną konsekwencją jest odmienny charakter imperiów budowanych przez dziedziców Rzymu – Hiszpanów i dziedziców Fenicji/Kartaginy – (północnych) Amerykanów. Konkwistadorzy iberyjscy włączali nie tylko ziemię, ale i jej mieszkańców do Imperium Ekumenicznego, przede wszystkim chrzcząc ich, a więc czyniąc z nich chrześcijan – katolików o tej samej randze moralnej, żyjących pod tym samym kodeksem etyczno-prawnym, opartym o zasady wyłożone w Monarchii Dantego: „wolność, miłość, sprawiedliwość” (dopiero nieszczęsna niepodległość, przesiąknięta europejskim liberalizmem i jakobinizmem, wypaczyła to trójprawo w triadę rewolucyjną, w której „braterstwo” karykaturuje miłość, a „równość” – sprawiedliwość, pogrążając kraje romanoamerykańskie w chaosie oscylującym miedzy anarchią a militarnym despotyzmem). Talassokratyczne imperium północnoamerykańskie opasuje świat siecią powiązań komercyjnych, uzależniających ekonomicznie, i wojskowych baz w strategicznie ważnych punktach, z których może w każdej chwili interweniować, zmuszając do posłuszeństwa, gdy tylko hegemon uzna swoje interesy handlowe i polityczne (co w tym wypadku jest właściwie jednością) za zagrożone. „Ład duszy” i zbawienie poddanych nie interesuje hegemona tego imperium. Jacek Bartyzel

Gmyz: ”Wśród donosicieli byli też obecni ordynariusze i biskupi pomocniczy” Wiosną przyszłego roku ukaże się książka Cezarego Gmyza o inwigilacji Watykanu za pontyfikatu Jana Pawła II. Autor zdradza portalowi Fronda.pl szczegóły publikacji. O czym będzie twoja nowa książka? Trzeci rok nad nią pracuję, zbieram materiały dotyczące inwigilacji Watykanu za pontyfikatu Jana Pawła II. To oczywiście nie dotyczy całego pontyfikatu, bo materiał w IPN jest do 1990 r. Przygotowywany materiał będzie, więc obejmował czas od wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Apostolską do upadku komunizmu.

Dowiemy się wielu nowych i wstrząsających informacji? Bardzo wielu nowych rzeczy. Te dokumenty do tej pory były bardzo słabo badane. Kościelna komisja badała je częściowo. Skala inwigilacji w Watykanie była niezwykła. Było około stu źródeł informacji w bliskim i dalszym otoczeniu Jana Pawła II. Przekazywano informacje z jego prywatnych spotkań.

To były osoby z najbliższego otoczenia papieża? Z najbliższego nie, ale z bliskiego tak. Przypomnę, że taką osobą był Tomasz Turowski. Wśród donosicieli byli też tacy, którzy otrzymali np. największe watykańskie odznaczenie. Są to również osoby, które pełnią dziś funkcję ordynariuszy diecezji i są biskupami pomocniczymi.

Dlaczego książki nie wydajesz na jesieni, jak pierwotnie planowałeś, ale dopiero na wiosnę? Archiwa są „żyjące”. Wiele dokumentów jest odtajnianych na bieżąco. Chciałbym mieć kompletne informacje. Ważne dokumenty odnajdują się w miejscach, w których nie powinny się znaleźć. To nie będzie tylko książka o samej agenturze, ale też o też o osobach, które najpierw były ofiarami, a później zostały złamane i donosiły. Unikam perspektywy, że najgorsi byli donosiciele.

Co wiemy, więc o ich mocodawcach z PRL-owskich służb specjalnych? Żyją. Wśród nich jest jeden z najbogatszych Polaków, który był oficerem Wydziału XIV, zajmującego się wywiadem nielegalnym.

Jan Paweł II był osaczony agenturą? Takiego słowa bym nie użył. Za jego pontyfikatu było w Watykanie ok.1000 Polaków, z których ok. 10 proc. współpracowało z bezpieką. Czyli odsetek agentów w otoczeniu Jana Pawła II był podobny do odsetka donosicieli u apostołów. Byli również tacy, którzy potrafili się werbunkowi oprzeć i ich była większość. Jarosław Wróblewski

Sześć możliwych przyczyn "samobójstwa" Leppera Śledczy mają coraz mniej pewności, że Andrzej Lepper popełnił samobójstwo. Dzisiejszy "Super Express" podaje sześć hipotez śmierci Szefa Samoobrony. Oto sześć hipotez śmierci Andrzeja Leppera, które przedstawił "Super Express":

Pierwsza tzw. wątek białoruski - Lepper robił za naszą wschodnią granicą interesy. Wkrótce miał dostać zgodę na 90-letnią dzierżawę lasu. Uzyskane z jego eksploatacji drewno miał wysyłać do Polski. Na tym biznesie - jak szacuje gazeta - mógł zarobić krocie. Być może jego plany były komuś nie na rękę.

Druga hipoteza jest forsowana przez redaktora naczelnego "Gazety Polskiej" Tomasza Sakiewicza - Lepper miał informacje dotyczące wpływowych osób, a mówiące o interesach prowadzonych na granicy prawa. Ta wiedza - jak domniemywa gazeta - mogła być dla wielu osób niewygodna.

Trzecia hipoteza: długi, jakie miał posiadać Andrzej Lepper. Na jego biurku śledczy mieli odnaleźć liczne wezwania do zapłaty, wystawione na jego nazwisko. Jak ustalił "Super Express", kierowana przez niego partia miała debet na koncie, miała też problemy z opłaceniem czynszu za wynajmowaną w Warszawie siedzibę.

Czwarty powód śmierci Andrzeja Leppera: ciężka sytuacja rodzinna szefa Samoobrony, a szczególnie ciężka choroba jego syna.

Piąta hipoteza: szantaż - któremu mógł zostać poddany Lepper. Według tabloidu, były wicepremier miał być częstym gościem agencji towarzyskich i ktoś mógł chcieć wykorzystać swą wiedzę na ten temat.

Ostatnia hipoteza: morderstwo - i późniejsze upozorowanie samobójstwa. Napastnik miałby się dostać do biura Samoobrony po rusztowaniu. Wszystkie hipotezy są analizowane przez śledczych i prokuraturę. Znamienne jest to, że dopiero teraz pojawiają się przesłanki, które mogą świadczyć o tym, że Lepper nie popełnił samobójstwa.

memento/Super Express

Trypolis prawie cały w rękach powstańców Siły Muammara Kadafiego kontrolują jedynie 10-15 procent Trypolisu i powinny poddać się, aby uniknąć rozlewu krwi w stolicy Libii – oświadczył szef włoskiej dyplomacji, Franco Frattini. Według źródeł dyplomatycznych, Kadafi przebywa w swojej rezydencji. Ujęto natomiast dwóch synów dyktatora. Polskie MSZ wyraża zadowolenie z zakończenia rządów Kadafiego. Z kompleksu w centrum Trypolisu wyjechały rano czołgi, które ostrzeliwują miasto. Agencja dpa podawała w niedzielę, że Kadafi uciekł z rodziną z Trypolisu w kierunku Algierii. Powołała się na „koła dobrze poinformowane” w libijskiej stolicy. Wokół kompleksu pałacowego Kadafiego, Bab al-Azizija, trwają zacięte walki. Walki były szczególnie intensywne w południowej części miasta. Od godz. 6 rano słychać było odgłosy broni lekkiej i ciężkiej – relacjonowała agencja AFP.

Synowie Kadafiego ujęci Zatrzymany przez powstańców najstarszy syn dyktatora Libii Muammara Kadafiego – Mohammed powiedział nad ranem w telefonicznej rozmowie z telewizją Al Dżazira, że jest w areszcie domowym w Trypolisie. Strzały przerwały jego wypowiedź. Saif al-Islam, drugi syn Kadafiego również został aresztowany przez powstańców w niedzielę wieczorem. Powołując się na telewizję Al Dżazira Reuters i CNN podały, że gwardia stanowiąca ochronę Kadafiego złożyła broń.

Polskie MSZ: gratulujemy Libijczykom Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP wita z zadowoleniem zakończenie 42-letnich rządów płka Muammara Kadafiego w Libii – napisał w komunikacie rzecznik resortu Marcin Bosacki. Zapewnił, że Polska jest gotowa wspierać Libijczyków w odbudowie kraju.„Gratulujemy Libijczykom i Przejściowej Radzie Narodowej położenia kresu reżimowi, który przez długie lata był sponsorem grup terrorystycznych mających na sumieniu niemałą liczbę niewinnych ofiar w wielu państwach świata, a w ostatnich miesiącach nie zawahał się użyć ślepej przemocy przeciwko własnemu narodowi” – czytamy w komunikacie.

MSZ zaznacza w nim, że Polska od początku wspierała wolnościowe aspiracje Libijczyków. „Również i teraz – w nowych, zmienionych warunkach – gotowi jesteśmy wesprzeć Libijczyków w trudnym wysiłku odbudowy i kształtowania nowej rzeczywistości” – napisano w komunikacie.

Broń Kadafiego w nieodpowiednich rękach? „Jeżeli reżim Muammara Kadafiego upadnie w najbliższym czasie, chaos w Libii może sprawić, że duże zapasy broni, które zgromadził dyktator, wpadną w niepowołane ręce” – pisze poniedziałkowy „The New York Times”, powołując się na wysokiej rangi polityków. „Amerykanie już przygotowują się na taka ewentualność. Niepokój ekspertów wzbudzają zwłaszcza rakiety przeciwlotnicze, które mogą zostać skradzione i sprzedane” – donosi NYT w internetowym wydaniu. Z arsenału Kadafiego zniknęły już niezliczone rakiety, włącznie z przenośnymi pociskami ziemia – powietrze typu SA-7. Specjaliści w USA obawiają się przede wszystkim, że tego rodzaju broń, która może być użyta przeciw cywilnym samolotom, trafi w ręce handlarzy bronią.

http://tvp.info

Jakiś ekspert telewizyjny z wyraźnym ubolewaniem i niesmakiem zapodał, iż Kadafi ma tego typu mentalność, iż będzie wolał zginąć, niż się poddać. Zgroza. – admin.

"Kommiersant": Sbierbank, największy w Rosji bank depozytowy, rozważa kupno polskich Millennium Banku i Kredyt Banku Sbierbank, największy w Rosji bank depozytowy, rozważa kupno polskich Millennium Banku i Kredyt Banku - informuje we wtorek dziennik "Kommiersant", powołując się na źródła w bankach inwestycyjnych. "Aktualnie Sbierbank przygląda się Millennium Bankowi i Kredyt Bankowi, które zostały wystawione na sprzedaż" - cytuje jednego ze swoich rozmówców gazeta. Inny informator powiedział:

"Sbierbank od dawna deklaruje zainteresowanie polskim rynkiem i obecnie przygląda się kilku graczom". "Kommiersant" twierdzi, że źródło w Sbierbanku potwierdziło mu "zainteresowanie polskimi aktywami". Według dziennika w wypadku Millennium Banku konsultantami Sbierbanku są: Deutsche Bank i Nomura.

"Kommiersant" przypomina, że w 2010 roku Sbierbank był wymieniany wśród pretendentów do kupna Banku Zachodniego WBK, który ostatecznie przypadł hiszpańskiemu Santanderowi. Gazeta podkreśla, że "Sbierbank dysponuje znaczącym zyskiem, który wykorzystuje do agresywnych zakupów". W kwietniu ubiegłego roku prezes Sbierbanku German Gref oświadczył, iż plany banku przewidują jego wyjście w najbliższych czterech latach na rynki: krajów WNP, Europy Wschodniej i tzw. rozwijające. W końcu 2009 roku Sbierbank stał się właścicielem jednego z wiodących banków na Białorusi, czyli BPS-Banku, płacąc za niego ponad 280 mln dolarów. Rosyjskie media informowały także o planach kupienia przez Sbierbank kazachstańskiego BTA-Banku i jednego z 10 największych banków na Ukrainie. Niedawno Sbierbank porozumiał się w sprawie kupna austriackiego Volksbanku. Kapitalizacja Sbierbanku wynosi 2,17 bln rubli (ok. 74,1 mld dolarów). W 2010 roku jego dochód osiągnął 181,6 mld rubli (ok. 6,2 mld dol.). Największym udziałowcem Sbierbanku (57,6 proc. akcji) jest Centralny Bank Rosji. Największym udziałowcem Banku Millennium jest portugalska firma BCP, która posiada 65,5 proc. akcji polskiego banku. Pod koniec lipca tego roku prezes BCP Carlos Santos Ferreira poinformował o zmianach w polityce spółki na najbliższe lata, ujawniając, że europejskie oddziały grupy, w tym polski Bank Millennium, "przestały być dla firmy strategiczne" i Portugalczycy skoncentrują się na inwestycjach w Afryce, Brazylii i Chinach. Według analityków, zapowiedź ta była wyraźnym sygnałem, że BCP zamierza sprzedać swoje udziały w Banku Millennium. Portugalski BCP wynajął Deutsche Bank i Nomurę do przeprowadzenia wyceny wartości swojego biznesu w Polsce. Bank Millennium powstał w 1989 r. Działał pierwotnie, jako Bank Inicjatyw Gospodarczych, a po połączeniu z Bankiem Gdańskim S.A. w 1997 r. jako BIG Bank Gdański SA. Pod aktualną nazwą występuje od 2003 r. Zaś Kredyt Bank jest kontrolowany przez belgijską Grupę KBC. W lipcu br. Grupa poinformowała o chęci sprzedaży m.in. polskich spółek zależnych - Kredyt Banku i Towarzystwa Ubezpieczeń i Reasekuracji Warta. Z Moskwy Jerzy Malczyk (PAP)/Sil

Minister od opluwania, Jacek Rostowski, stanie przed sądem? Przecież ten człowiek już kompletnie nie wie co mówi. Może kaftan ...? Tryb wyborczy jest doskonałą okazją pozbycia się szkodnika. Przypomnijmy sobie najpierw wydarzenia sprzed kilku miesięcy:

"Jeden ze świadków zdarzenia opisuje, że Jacek Rostowski miał „szał w oczach”. – Zaczął doskakiwać do Poncyljusza jak bokser w ringu. Krzyczał, że poseł PJN nic nie rozumie – mówi świadek. – Krzyczał: To nieprawda, co pan mówi. Zarzucił posłowi PJN „ignoranctwo”, „nieuctwo” i pytał czy poseł Poncyljusz na pewno przeczytał jego wczorajszy artykuł w Gazecie Wyborczej" tinyurl.com/3lh3kdg

Chamstwo, jakie zaprezentował Jacek Rostowski w Sejmie 19 sierpnia wobec opozycji i posłanki PiS Beaty Szydło stawia go, już nawet nie w szeregu wykluczonych meneli spod budki z piwem, ale dużo, dużo niżej ... Wtedy to bezczelnie wmawiał opozycji:

"Jesteście kompletnie i totalnie bezbronni. Jesteście kompletnie i totalnie bez pomysłów w obliczu tej zawieruchy w gospodarce światowej, ..." a posłankę Beatę Szydło uznał za nierozgarniętą:

"... trzeba umieć nie tylko zapamiętać dane GUS, ale i zrozumieć ..."

Niczego innego nie można było spodziewać się również po jego dzisiejszej wizycie w mediach, w radiu TOK FM. Skoro ktoś zachowywał się dotąd, jakby kłamstwo i chamstwo miał w genach, to nie mogło być inaczej i tym razem! Kłamstwo, obłuda i pogarda wobec swoich przeciwników politycznych, wyzierały z prawie każdego zdania, jakie Jacek Rostowski wygłosił do Dominiki Wielowieyskiej:

"PiS znalazł się w bardzo takiej trudnej sytuacji, bo nagle zdał sobie sprawę, sześć, siedem tygodni przed wyborami, że zasadnicza oś tej kampanii wyborczej, będzie gospodarka. I nie mają nikogo, nie mają ludzi. Ich przedstawiciel, ich główny polityk od spraw gospodarczych jest etnografem ... jest to jest najważniejsza sprawa teraz. (Dominika Wielowieyska: "Mówi pan o Beacie Szydło?" Jacek Rostowski: "Tak!"). I to mówi człowiek nie posiadający ani tytułu, ani stopnia naukowego

pl.wikipedia.org/wiki/Jacek_Rostowski

minister w rządzie, w którym ministrem obrony narodowej był do niedawna politolog, specjalista stosunków międzynarodowych

pl.wikipedia.org/wiki/Bogdan_Klich

a po nim jest specjalista od handlu zagranicznego i PR-u

pl.wikipedia.org/wiki/Tomasz_Siemoniak

natomiast Skarbem Państwa zajmuje się geodeta!!!

pl.wikipedia.org/wiki/Aleksander_Grad

A mówi to wszystko wobec osoby, która:

"W 1989 ukończyła studia w Katedrze Etnografii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. W latach 1989–1995 była doktorantem na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UJ. W 1997 ukończyła studia podyplomowe dla menedżerów kultury w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie, a w 2001 w Akademii Ekonomicznej w Krakowie w zakresie zarządzania terytorialnego."

pl.wikipedia.org/wiki/Beata_Szyd%C5%82o

Nic dodać, nic ująć - słoma z butów Jacka Rostowskiego i tak będzie zawsze wystawała, gdziekolwiek się pojawi.

Kontynuując swój wywód, Jacek Rostowski przedstawił swoje kolejne zarzuty wobec PiS-u:

"I przez 4 lata w ogóle się ekonomią nie zajmowali, tylko zajmowali się tym czym można z helu zrobić sztuczną mgłę"

(Za te słowa, nawet "rozgrzany sędzia", nie będzie miał wyboru i będzie musiał skazać Jacka Rostowskiego ... - jeśli tylko tego zażąda strona przez niego obrażana) Za dalsze zaklinanie rzeczywistości, również:

"No i teraz przyszły poważne czasy, naprawdę poważne czasy, kiedy Polska stoi przed wielkimi wyzwaniami. I oni są kompletnie i totalnie nieprzygotowani. Jedyna ich sugestia, jak powiedział Jarosław Kaczyński w sobotę, jest: Pieniądze są, trzeba je znaleźć i umieć je wydać, powiedział. No i że on umie je wydać. W to na pewno wierzę, ale to nie będzie możliwe, by je wydawać, tak jak on proponuje i zmniejszać dług publiczny." Tymi słowami, minister finansów Jacek Rostowski zakończył swój kolejny medialny występ.

tinyurl.com/3q79m6k

Teraz już chyba stało się jasne, że dzisiejsze słowa Jacka Protasiewicza:

"W którymś momencie trzeba powiedzieć: Stop kłamstwu" wypisz wymaluj pasują raczej do dzisiejszego medialnego wystąpienia ministra finansów z rządu PO!

Link do zdjęcia wprowadzającego: tinyurl.com/3pp866k

1normalnyczlowiek

Dezinformacja w sprawie Libii? Jest bardzo możliwe, iż wszystkie entuzjastyczne wiadomości o rychłym upadku „dyktatora” libijskiego są mało zgodne z prawdą – a filmy, ukazujące wciąż ten sam wiwatujący „tłum”, to manipulacja komputerowa. Bo oto czytamy na niezastąpionej witrynie informacyjnej, Onet.pl:

Syn Kaddafiego wolny Syn libijskiego dyktatora Muammara Kaddafiego, Saif al-Islam, nie znajduje się w rękach powstańców, jak podawano wcześniej. Trypolis „jest pod naszą kontrolą”, powstańcy dali się „zwabić w pułapkę” – powiedział.39-letni Saif al-Islam ukazał się dziennikarzom przed hotelem „Rixos”, w konwoju uzbrojonych land cruiserów. Na nagraniu wymachuje pięściami, uśmiecha się, pozdrawia tłum, ściskając dłonie swoich zwolenników przez hotelem, a także układa palce na znak „V”, symbolu zwycięstwa.

Tragiczne doniesienia z Trypolisu, mieszkańcy zdezorientowani Lekarz z Trypolisu określił dzisiaj sytuację w swoim szpitalu jako tragiczną. Mieszkańcy libijskiej stolicy oraz Bengazi są zdezorientowani w związku z doniesieniami, że dwaj synowie Muammara Kaddafiego nie są jednak w rękach powstańców – podaje BBC. Lekarz z Trypolisu Mohmad Harisza cytowany przez BBC, opisując straszną sytuację w szpitalu powiedział: „Potrzebujemy lekarzy, chirurgów, ortopedów i anestezjologów. Potrzebujemy pielęgniarek, radiologów, potrzebujemy wszystkiego”. [I to jest właśnie konkretny "sukces" sił demokracji, wyzwalających naród libijski od dyktatora - admin]

Jak pisze agencja Reutera, wydaje się, że czołgi i snajperzy Kaddafiego kontrolują tylko niewielkie obszary stolicy, głównie wokół silnie ufortyfikowanego kompleksu Bab Al-Azizija, który w nocy z poniedziałku na wtorek był bombardowany przez NATO. Opozycyjna telewizja Libya TV z siedzibą w Dausze, w Katarze, informuje, że „prawie trzy czwarte” Trypolisu jest w rękach powstańców. Jednak w powstańczej stolicy na wschodzie kraju, Bengazi, ludzie są zdezorientowani, a wielka radość ze zwycięstwa zamienia się w ostrożność – informuje korespondent BBC. Także w Trypolisie panuje dezorientacja – podaje AFP. W nocy z poniedziałku na wtorek BBC i CNN poinformowały, że syn Kaddafiego, Saif al-Islam, nie znajduje się w rękach powstańców, jak podawano wcześniej. „Wzbudziło to wątpliwości co do wiarygodności powstańców” – pisze agencja Reutera (…) 39-letni syn dyktatora twierdzi, że siły rządowe kontrolują Trypolis, a powstańcy dali zwabić się w pułapkę. Na pytanie jednego z dziennikarzy, czy jego ojciec jest bezpieczny i przebywa w stolicy, odpowiedział: „Oczywiście”. Według Saifa, wojska Kaddafiego „w poniedziałek zadały ciężkie straty rebeliantom, którzy szturmowali” Bab Al-Aziziję. W wywiadzie dla CNN libijski ambasador w USA i przedstawiciel powstańczej Narodowej Rady Libijskiej Ali Sulejman Aujali powiedział, że inny syn Kaddafiego, Mohammed, zdołał uciec z niewoli powstańców. Okoliczności ucieczki pozostają niejasne. Prawdy dowiemy się w swoim czasie. W każdym bądź razie – bez względu na różnice kulturowe i religijne, jakie nas dzielą od Libijczyków – życzymy im zwycięstwa nad bandytami, złodziejami i manipulatorami. Gajowy Marucha

Militarne gołodupstwo Polaków w środku Europy Obłuda sięgająca zenitu w polskiej polityce to niestety żadna nowość. Jednak w ostatnich 4 latach jest ona tak uderzająca, że aż człowiek dziwi się przeglądając kolejne sondaże.

Wesoła gromadka, która nazywana jest powszechnie rządem Donalda Tuska, z dnia na dzień wpada w coraz większe polityczne bagno, a sondaże na przekór pokazują ich zdecydowaną dominację nad innymi partiami. Prezentowane wyniki są już tak śmieszne, że zakrawają o kpinę z inteligencji przeciętnego Polaka. Zwłaszcza w kontekście ostatnich wyczynów związanych z MON, Bogdanem Klichem i w ogóle całym raportem komisji Millera. Sytuacja jest następująca: Bogdan Klich podaje się do dymisji, gdy na światło dzienne wychodzi raport Millera. Tusk dymisję przyjmuje, ale nie z powodu opieszałości i zaniedbań ministra, ale dlatego, że Bogdan Klich był świetnym szefem resortu i wykazał się ogromnym honorem czyniąc taki krok. Po kilku dniach na to samo stanowisko zostaje mianowany były dyrektor Programu 1 w Telewizji Polskiej i były wiceprzewodniczący rady nadzorczej PAP. Zamiana ta jest niesłychanie ważna, bo nowy minister może lepiej „sprzedawać” swój resort w telewizji, niż jego poprzednik – psychiatra. Tomasz Siemoniak, bo o nim mowa, na dzień dobry rozwiązuje 36. Specpułk Lotnictwa i zwalnia 13 oficerów (w tym 3 generałów), w tym jakże świetnie dotychczas zarządzanym resorcie. Było po prostu tak idealnie, że aż trzeba było pozbyć się przed kamerami kilku mniej znanych twarzy. Wszystko po to, by nikt nie mógł powiedzieć, że za katastrofę smoleńską żaden delikwent nie poniósł odpowiedzialności. Ale jak w końcu wygląda sytuacja w całym resorcie i w ogóle polskiej armii? Raport Millera niestety jest nic nieznaczącym dokumentem. Pomimo, że obarcza częściowo winą kontrolerów rosyjskich (daj Bóg, żeby ktokolwiek wiedział gdzie teraz są), to i tak oskarża polskich pilotów winą – bo byli źle wyszkoleni, bo załoga była źle dobrana. Stwierdzenie tego faktu ma dwojakie znaczenie. Po pierwsze – po publikacji raportu MAK, Polsce napluto w twarz, ale obecna władza powtarzała, że deszcz pada. Po drugie – pozwolenie na zniszczenie reputacji polskich pilotów na arenie międzynarodowej jest krokiem całkowicie nieodpowiedzialnym. To właśnie polskie lotnictwo było tym elementem polskiego wojska, przed którym Rosjanie czuli, jako taki respekt ze względu na posiadane przez Polaków F-16. Tym samym strona polska sama zaczęła pluć, ale pod wiatr. Od tego momentu całkowitej degradacji ulega nie tylko sprzęt wojska, ale także jego reputacja. Wypadałoby, więc zapytać o to, co ma aktualnie pozytywny wydźwięk w polskiej armii. W końcu prawie 4 lata rządów pozbawionych negatywnych działań powinny mocno zaprocentować. I w tej materii, rządzący wymieniają głównie to, co nazwano profesjonalizacją armii. Niestety tylko nazwano, bo bynajmniej nasze wojska ani nie są profesjonalne, ani nie mają profesjonalnego sprzętu, ani też nie są tak szkolone jak być powinny. Te fakty nie przeszkadzają natomiast w snuciu bajek o sprofesjonalizowanym wojsku przez Bogdana Klicha i innych zainteresowanych. To, co w innych krajach zajmowało długie lata i kosztowało ogromne pieniądze, w Polsce pod wodzą Platformy Obywatelskiej zajęło zaledwie rok czasu i było praktycznie bezpłatne. I, co najważniejsze, ograniczyło się chyba tylko do zniesienia przymusowego poboru. Teraz, gdy do wojska idą tylko Ci chętni, uważa się, iż idą sami profesjonaliści – z całym szacunkiem dla każdego, kto chce służyć w wojsku, ale wiemy wszyscy, że nikt nie urodził się od razu komandosem. Pomija się również fakt, że zajmują oni miejsca tych, którzy postanowili ze służby odejść ze względu na niejasną sytuację w wojsku, choćby z powodu emerytur. W konsekwencji jest to strata wydanych wcześniej pieniędzy, bo odchodzący żołnierze posiadają często ogromne doświadczenie (np. z misji w Iraku czy Afganistanie), które nabywali dzięki dużym nakładom finansowym państwa. Efektem tego jest sytuacja, w której żołnierze o zdecydowanie gorszych predyspozycjach muszą być od nowa szkoleni, by byli zdolni obejmować takie czy inne funkcje. Z tego powodu człowiek zadaje sobie pytanie, czy taka rozsypana, (ale profesjonalna!) armia, która pracuje na sprzęcie w często opłakanym stanie, w przypadku zagrożenia z którejkolwiek ze stron, byłaby w stanie obronić terytorium państwa polskiego? Zdaje się, że raczej nie, zwłaszcza, gdy przyglądniemy się jednej z wypowiedzi gen. Waldemara Skrzypczaka. W wywiadzie udzielonym tygodnikowi Uważam Rze (numer 27/2011) mówi: Nasze wojsko dysponuje siłą korpusu, a zakłada się, że może on bronić terytorium 200km², czyli dwóch województw. Prosty rachunek pozwala nam obliczyć, że w przypadku inwazji na nasze terytorium, Polacy straciliby 14 z 16 województw, bo więcej nie bylibyśmy w stanie obronić. Mnie taki wynik nie satysfakcjonuje. Ale wyjaśnienie może być całkiem proste. Po pierwsze – pieniądze wydawane na wojsko niezbyt często wydawane są z głową. Wystarczy sobie przypomnieć wszystkie wydarzenia dotyczące zakupu pięciu sztuk śmigłowców Mi-17 i firmy Metalexport-S, która sądziła się z MON za zerwanie umowy. Po drugie – trzeba zajrzeć do statystyk i zobaczyć ile w rzeczywistości powinno wydawać się pieniędzy na polskie wojsko, a ile wydano. Wielu zapewne pamięta uśmiech Bronisława Komorowskiego, który w zeszłym roku przy okazji kampanii wyborczej przypominał o ustawie, która była m.in. „jego dzieckiem”. Chodzi oczywiście o tą, która obliguje państwo do wydawania rocznie na wojsko nie mniej niż 1,95% PKB z danego roku. Ten temat poruszałem już w sierpniu zeszłego roku, gdzie pokazałem, że w 2008r. było to 1,67% PKB, a w 2009r. – 1,81%. Nie trzeba być matematykiem, aby wyciągnąć wnioski, że oszczędzano na bezpieczeństwie Polaków. Podsumowując zwróćmy uwagę na podstawową kwestię. Stan polskiej armii jest tragiczny i można zauważyć to gołym okiem. Niewyszkoleni żołnierze są wizytówką profesjonalnej armii, a ich sprzęt czasem jest wręcz niezdolny do użytku (np. Marynarka Wojenna nadaje się już tylko do muzeum). W przypadku agresji z którejkolwiek ze stron (a takich zdarzeń nigdy nie wolno wykluczać, ani w Polsce, ani w żadnym innym kraju na świecie), musielibyśmy wybierać co bronić. Nie można też zakładać, że taki wytwór jak NATO od razu rzuciłby się do obrony i dopomógł sojusznikowi w trudnej sytuacji. Tak, więc skazani na samych siebie, Polacy są zwyczajnie militarnymi gołodupcami. Ale mamy za to coś, czego inni nie mają – zdymisjonowanego ministra o wielkim honorze. Marcin Rol

Raport Komisji Millera jak Manifest PKWN Raport komisji pod wodzą Jerzego Millera gdyby nie trzydniowy poślizg, „pięknie” wpisałby się w haniebną tradycję kupczenia polskim interesem narodowym i wysługiwanie się Kremlowi w zamian za możliwość zarządzania nadwiślańską krainą z moskiewskiego nadania i przypominałby Manifest PKWN. Oba dokumenty, bowiem opublikowano w lipcu. Manifest PKWN w Chełmie 22 lipca 1944 roku, rzekomo z inicjatywy kontrolowanego przez sowietów Związku Patriotów Polskich zaś raport Millera nosi datę 25 lipca 2011 i stworzył go „niezależny” zespół polskich ekspertów. Jak dzisiaj wiadomo manifest PKWN został zatwierdzony i podpisany przez Stalina 20 lipca, a nad jego treścią czuwał on sam osobiście. Choć przez cały czas trwania PRL można było w chełmskim muzeum oglądać maszynę, na której jakoby wydrukowano ten wiekopomny dokument to prawda jest taka, że powstał on w Moskwie i tam również wyprodukowano jego pierwszą, trzyszpaltową wersję, którą rozwieszono na ulicach Chełma 22 lipca. Nie ulega wątpliwości, że po to, aby Stalin mógł czuwać nad treścią odezwy do narodu polskiego to musiał istnieć jej rosyjski pierwowzór, na który to „ojciec narodów” mógł nanosić swoje poprawki. Jak się okazuje i raport Millera ma swój rosyjski pierwowzór gdyż jego wersja w tym właśnie języku, która jakoby miała opóźniać upublicznienie treści raportu z uwagi na trudności z tłumaczeniem, nosi datę 1 lipca 2011 roku. Jeżeli traktować poważnie dokumenty państwowe to wynika z nich to, że wersja rosyjska była pierwszą i wyprzedziła „polski” raport o ponad trzy tygodnie. Wszelkie późniejsze tłumaczenia się z wyjścia na jaw tej wpadki przez szefa MSWiA były tylko rozpaczliwą próbą zakrzyczenia dyskredytującej jego jak i całą komisję, prawdy. Zapewne kiedyś historycy będą analizować i wyjaśniać tę dziwną historię z datowaniem owych wersji językowych dokumentu. Jeżeli sobie przypomnimy słowa prezydenta Rosji wypowiedziane 6 grudnia w Warszawie, który mówił:

„Nie dopuszczam możliwości, by w sprawie katastrofy smoleńskiej śledczy polscy i rosyjscy doszli do różnych ustaleń”

To nie można wykluczyć, że tak jak w 1944 roku Stalin, tak obecnie Miedwiediew lub Putin kontrolowali na bieżąco, czy aby grudniowe słowa rosyjskiego prezydenta będące tak naprawdę rozkazem, zostały potraktowane z należytym respektem. I w zasadzie trzeba przyznać, że Jerzy Miller spełnił wytyczne kremlowskich mocodawców, a ci wielcy łaskawcy musieli wyrazić zgodę na napisanie kilku słów krytyki na temat kontrolerów ze Smoleńska. Dzięki temu zapewne miało powstać wrażenie wyjścia z twarzą samego Millerowi i pozostałym członkom komisji. Treść dokumentu z trudem upozorowana została na fachowy i profesjonalny tekst, lecz bardzo łatwo zorientować się, że z ową fachowością i profesjonalizmem nie ma on nic wspólnego. I na nic zdadzą się tutaj zachwyty nad dziełem Millera wyrażone przez samego Adama Michnika. Weźmy, jako pierwszy z brzegu przykład, słynną już tytanową brzozę. W raporcie podano, że jej grubość to 30-40cm. Ta porażająca precyzyjność pomiaru, kluczowego według propagandzistów z obu krajów dowodu jest totalną kompromitacją. To tak jakby w szkolnym podręczniku podano, że Polska liczy 30-40 milionów mieszkańców i zajmuje obszar 300-400 tysięcy kilometrów kwadratowych powierzchni. Skoro nie zmierzono dokładnie brzozy to cóż tu mówić o badaniach wraku czy czarnych skrzynek, do których dostęp był o wiele trudniejszy. Na owej brzozie jak pamiętamy fotografowany był dziennikarz Jan Osiecki. Szkoda, ze nie wspiął się na nią z centymetrem w dłoni, któryś z polskich ekspertów. Jednym słowem dowiedzieliśmy się dokładnie tego, co podano niemal natychmiast w chwilę po tragedii z 10 kwietnia, a przez całe te 16 miesięcy odgrywano tylko polsko-rosyjski spektakl według tak precyzyjnego scenariusza, że niemożliwym wydaje się, aby powstał on dopiero po 10 kwietnia. Wydaje się, że znał go już w 2009 roku odznaczony przez Bronisława Komorowskiego za swoje zasługi były rosyjski ambasador Rosji w Polsce, Grinin, który świetnie i profesjonalnie swoimi kłamstwami wpisał się w grę polskiej i rosyjskiej dyplomacji zmierzającą do dyskredytowania i poniżania polskiej głowy państwa. Posłanka PiS, Elżbieta Kruk porównując wyniki pracy polskiej komisji do słynnej komisji akademika Burdenki, która zbrodnią za Katyń obarczała Niemców, naraziła się na zmasowany atak tak zwanych „wiodących” mediów i polityków partii rządzącej. Myślę, że ową furię spowodowało to, że posłanka powiedział prawdę, a prawda w III RP już od jej zarania ma wielu zajadłych oraz wpływowych wrogów. kokos26

Terror skandynawskich “Rzeczników Ochrony Praw Dziecka” Grupa detektywistyczna Krzysztofa Rutkowskiego przyznała, że pod koniec czerwca (br.) odebrała polskie dziecko z domu norweskiej rodziny zastępczej w Oslo. Dziewięcioletnia Nikola została przekazana rodzicom w Polsce. Wydarzenie zwróciło uwagę na pewien kontrowersyjny proceder stosowany w wielu europejskich krajach. Dziewczynka została przekazana norweskiej rodzinie zastępczej 30 maja za sprawą gminnej organizacji praw dziecka w Oslo. Z nieoficjalnych wiadomości wynika, że Nikola była smutna i osowiała, co zdaniem norweskich urzędników “miało wskazywać, że w polskim domu dzieje się coś niepokojącego”.

Bezradne państwo Rutkowski działał na zlecenie rodziców dziecka. Podczas akcji Nikola pozostawała w ciągłym kontakcie z rodzicami. Dlatego bez sprzeciwu zsunęła się na lince z okna i ufając grupie detektywistycznej, pojechała do Polski. Zanim doszło do akcji odbicia dziecka, sprawa dziewięciolatki została zgłoszona do kierownika Wydziału Konsularnego polskiej ambasady w Oslo. Marek Pędzich przekonywał rodziców, że powinni współpracować ze stroną norweską. Zachęcał, aby skorzystali z adwokata i tłumacza oraz dostosowali się do norm państwa demokratycznego. Rodzice Nikoli nie posłuchali przedstawiciela polskich władz. Wiedzieli, że nie mogą spodziewać się pomocy.

Szczęśliwi rodzice Opis akcji Rutkowskiego przypomina film sensacyjny. Nieoznakowane samochody podjechały pod dom rodziny zastępczej. Sypialnia była na pierwszym piętrze. Nikola posiadała przy sobie telefon i pozostając w kontakcie z rodzicami, wiedziała, że będzie uwolniona. Zsunęła się na lince z okna i wsiadła do samochodu, aby wrócić do kraju. Rodzice zastępczy dopiero rano zorientowali się, że dziecka nie ma w pokoju. Rozpoczęło się poszukiwanie w całym kraju. Tymczasem prawdziwi rodzice już w Polsce, na konferencji prasowej zwołanej przez Krzysztofa Rutkowskiego, wyrażali swoje wzruszenie i zadowolenie. Detektyw stwierdził, że dziecko było po prostu więzione przez norweskie władze. Akcja odbicia była trudna, gdyż istniało ryzyko aresztowania i surowego ukarania przez norweski wymiar sprawiedliwości.

Dlaczego zabrali dziecko? Nikola nie wróciła do domu ze szkoły 30 maja 2011 roku. Rodzice dowiedzieli się, że zabrali ją Gminni Rzecznicy Ochrony Praw Dziecka (Barnevernstjeneste). Urzędnicy mieli zauważyć, że dziecko „było smutne i osowiałe”. Za przyczynę takiego stanu przyjęto sytuację w domu. Dziecko trafiło do norweskiej rodziny zastępczej. Rodzice nie mogli mieć kontaktu z Nikolą, natomiast zgodnie z norweskim prawem, mieli płacić 1000 euro miesięcznie na utrzymanie. Wiedzieli, że organizacje socjalne mają także prawo do zmieniania tożsamości dziecka, a co za tym idzie – zerwania na zawsze kontaktu z rodzicami. Konsul RP w Oslo, Adrianna Warchoł, podjęła próbę kontaktu z organizacją Barnevernstjeneste. Jednak przedstawiciele polskich władz, w tym MSZ, przyznali, że nie mogą pomóc ani dziecku, ani rodzinie, gdyż osoby przebywające na terenie Norwegii podlegają prawu norweskiemu. Działania konsula ograniczyły się do przekazania listy tłumaczy oraz kancelarii adwokackich. Odebranie Nikoli nie było jedynym tego typu przypadkiem w ciągu ostatnich lat. Wydział Konsularny Ambasady RP w Oslo otrzymał w ciągu ostatniego roku kilkanaście sygnałów i zgłoszeń od mieszkających w Norwegii Polaków o ich problemach wynikłych z działań Barnevernstjeneste. Polski MSZ przestrzega jedynie Polaków, że powinni mieć świadomość, iż w Norwegii istnieją pewne wzorce postępowania i zachowania w stosunkach pomiędzy rodzicami a dziećmi, często odmienne od panujących w innych krajach, innych kręgach kulturowych, religijnych. Istnieją przykłady zachowań tolerowanych, dopuszczalnych lub usprawiedliwianych gdzie indziej, które w Norwegii zwalczane są z całą stanowczością. W podobny sposób odbiera się rocznie nawet 3 tysiące dzieci emigrantom z różnych krajów. Czy w ten sposób chce się uszczęśliwiać norweskie bezdzietne rodziny? Dziwne praktyki na północy Kraje północnej Europy podejmują wiele kontrowersyjnych rozwiązań związanych z tzw. polityką rodzinną. W Szwecji powstał nawet komitet zaangażowany w sprawy pochopnego odbierania dzieci rodzicom. Szwedzka prawniczka Ruby Harrold-Claesson opisuje, że komitet założyli duński adwokat i szwedzka prawniczka Siv Westerberg, która wygrała siedem spraw przeciwko państwu szwedzkiemu w Europejskim Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Później do komitetu dołączyli mieszkańcy Norwegii i Finlandii. Organizacja powstała, dlatego, że w ocenie założycieli, prawo zaczęło terroryzować dzieci i rodziców. Dzieci zaczęto odbierać rodzicom z banalnych powodów. Harrold-Claesson opisała sytuację rodziny Olssonów, której odebrano dzieci, dlatego, że rodzice mieli jakoby za niski iloraz inteligencji. Okazało się później, że rodzice mieli standardowe IQ. Olssonowie wygrali sprawę przed Europejskim Trybunałem. Władze Szwecji nie dały jednak za wygraną. Uznały, że skoro dzieci tyle czasu przebywały u rodziców zastępczych, nie powinny wracać do domu. Sprawa trwała kilka lat; zanim się skończyła dzieci dorosły, a rodzice dostali odszkodowanie. Obecnie w Szwecji głośna jest sprawa Dominika, którego policja wyciągnęła z samolotu, gdy rodzina opuszczała Szwecję. Chłopiec miał chodzić do szkoły w Indiach, skąd pochodziła jego matka. I tak rodzina weszła w spór z Urzędem Szkolnym, gdyż w oczekiwaniu na wyjazd chłopiec uczył się w domu. Zabrany rodzicom trafił do rodziny zastępczej. Rodzice mogą go zobaczyć, co piąty tydzień przez godzinę, pod nadzorem urzędników.

Pierwsze jest państwo Władze mają w krajach skandynawskich pierwszeństwo w ustalaniu, co jest najlepsze dla dziecka. Jeżeli w przychodni zdrowia ktoś uzna, że dziecko powinno chodzić do przedszkola, to matka nie ma tu nic do powiedzenia, mimo że sama chciałaby zająć się wychowaniem. Jeśli się nie zgodzi, dziecko trafi do rodziny zastępczej. Gorliwość urzędników wynika z nagród i dotacji za wyniki. Poza tym za dziećmi umieszczanymi w rodzinach zastępczych podążają duże pieniądze. Zdarza się, że rodzice zastępczy to znajomi lub krewni urzędników socjalnych. W szwedzkiej gminie Nybro upośledzony chłopiec znalazł się w rodzinie zastępczej, której płacono 10 tys. koron (4 tys. zł) za dobę. Celem okazuje się przejęcie dziecka i podążającej za nim dotacji. Cierpienie wynikające z rozłąki z rodzicami nie ma tu znaczenia. Wszystko zaczęło się w 1979 roku, kiedy zakazano prawnie wymierzenia klapsa dziecku. W Szwecji rządziła wtedy partia socjalistyczna. Rodzinę traktowano, jako zagrożenie dla nowego, postępowego społeczeństwa. Dziś prawo tak się rozwinęło, że dziecko można stracić z byle powodu. Rocznie odbiera się rodzicom 20 tys. dzieci. System odbierania dzieci kosztuje 28 miliardów koron. Krzysztof Rutkowski krytykowany jest za to, że odwołując się do prawa kaduka, dokonał porwania polskiego dziecka z rodziny zastępczej w Norwegii. Jednak akcja detektywa wywołała dyskusję o prawie obowiązującym w wielu europejskich krajach. Polskie elity polityczne, zafascynowane europejskimi rozwiązaniami, mogą nawet nie zauważyć, kiedy Polakom zafundują podobne piekło… Rafał Pazio

KOMENTARZ ZE SZWECJI: Przytoczone przez Rafała Pazio statystyki wydawały mi się przesadzone a samo zjawisko wyolbrzymione. Wyjeżdżając przed trzema tygodniami do Szwecji postanowiłem zasięgnąć języka u znajomych mieszkających w regionie Skane (południe kraju) i zweryfikować historie o porywanych w majestacie prawa dzieciach. Kolega (trochę niechętnie) podał mi adres Petera (nazwiska do wiadomości redakcji). Mieszkaniec Degebergi znany jest w okolicy z organizacji ogródkowych “lopisów” (lopis marknad – bardzo popularny w Skandynawii rodzaj wyprzedaży, z której dochód jest zwykle przeznaczany na cele charytatywne, wakacje dla dzieci z lokalnej szkoły, miejski klub sportowy itp.) Pieniądze, które Peter zarobi wyprzedając sprzęty domowe i elektronikę (kupuje ją od znajomych i na dużych “lopisach”) chomikuje na bankowym koncie. Ma nadzieję, że pomimo choroby nerek i niskich zarobków uda mu się kiedyś odzyskać dwójkę dzieci. Syna i córki państwo pozbawiło go przed 3 laty z powodu “niewystarczających dochodów” (razem z żoną mają ok. 11.000 koron miesięcznie czyli ok. 4400 zł!; mieszkanie wynajmują) oraz postępującej choroby. Z dziećmi nie mają kontaktu od ponad 2 lat. Nie wiedzą również w jakim mieście zostały umieszczone. Od Petera dostałem 4 kolejne kontakty do osób, których urzędnicy pozbawili prawa do opieki nad pierworodnymi… Piotr Żak Rafał Pazio

Dowód ws. Smoleńska został spreparowany? Różnica pomiarów długości urwanego skrzydła tupolewa wynosi 1,4 m. Według komisji rządowych i prokuratury wojskowej rejestratory Tu-154M nie odnotowały żadnej informacji o niesprawności jakiegokolwiek systemu lub urządzenia samolotu do chwili, kiedy maszyna uderzyła skrzydłem w drzewo. Dopiero urwanie końcówki lewego skrzydła spowodowało gwałtowny przechył i obrót na plecy, co zakończyło się bezprecedensową tragedią i śmiercią wszystkich pasażerów odrzutowca.

Mordercza brzoza Wersja o rozbiciu się samolotu o drzewo pojawiła się natychmiast po katastrofie, zanim jeszcze ustalono najważniejsze fakty czy liczbę ofiar. Teoria ta jest, więc równie stara jak dezinformacje o czterech podejściach do lądowania czy nieposłuszeństwie pilotów wobec poleceń kontrolerów. W przeciwieństwie do innych kłamstw odcięcie skrzydła przez drzewo jest jednak wciąż uznawane przez oficjalne kręgi w Rosji i Polsce za jedynie prawdziwą wersję. I trzeba przyznać, że do pewnego czasu była ona rzeczywiście spójna i odporna na ustalenia śledztw. Mimo że przecięcie tępym pniem dziesięć razy szerszego od drewna kawałka blachy wydaje się sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, to jednak teoria trzymała się mocno, bo jej elementy pasowały do siebie, jak ulał. Twórcą tej wersji wydarzeń był wyjątkowo płodny smoleński bloger i badacz katastrofy Siergiej Amielin. Potem przyjęły ją rządowe komisje obu krajów. Kiedy szczątki rozbitej maszyny przewieziono z wrakowiska na betonowy plac koło lotniska, leżały one blisko pół roku pod gołym niebem, dzięki czemu deszcz zmył z nich większość śladów katastrofy. W czasie tego długotrwałego procesu wiele osób filmowało i fotografowało szczątki. Dokładnie długość oderwanej końcówki skrzydła analizował niezmordowany Amielin. W swojej książce Ostatni lot. Spojrzenie z Rosji stwierdza on wielokrotnie, że część skrzydła, która odpadła na skutek uderzenia w drzewo, mierzy ok. 4,5 m (s. 93–94). W projekcie raportu końcowego MAK podał, że w wyniku zderzenia z drzewem doszło do oddzielenia końcówki lewego skrzydła o długości ok. 4,7 m.

Uwaga, złe drzewo! Amielin przedstawił dokładny opis tego, jak drzewo pozbawiło odrzutowiec części skrzydła. Twierdzi on, że „w miejscu uderzenia pień został nie tyle złamany, ile ściosany, zupełnie jakby drzewo przegryziono”. Jego opis dowodzi, że zbadał sprawę bardzo wnikliwie: „Poszycie skrzydła zaczęło się rozpadać, brzoza zagłębiała się w nie, a ostre krawędzie niszczonej konstrukcji wgryzały się w drzewo z trzech stron – aż w końcu je połamały. Po drugiej stronie brzozy (przeciwnej niż ta, z której nadleciał samolot) widać charakterystyczne rozszczepienie w miejscu złamania, które świadczy o tym, że brzoza nie została do końca przecięta przez skrzydło. To skrzydło zostało całkowicie przecięte. Jego 4,5-metrowa końcówka oderwała się i upadła 100 m dalej, na kursie samolotu. A drzewo, bardzo poważnie uszkodzone, złamało się moment później pod własnym ciężarem” (s. 53–54). Skrzydło złożone na betonie pod smoleńskim niebem wiernie odpowiadało opisowi Amielina. Na zdjęciach widać poszarpane poszycie dokładnie w miejscu, które wskazał rosyjski badacz. Ponieważ obraz ten świetnie pasował do teorii, więc nie dziw, że została ona przyjęta, jako jedyna oficjalna wersja katastrofy.

Fachowcy na wrakowisku Przeciw tej teorii wystąpili jednak w końcu zeszłego roku polscy eksperci. Stwierdzili oni nieoczekiwanie, że według pomiarów dokonanych na miejscu zdarzenia przez przedstawicieli strony polskiej, oderwany fragment lewego skrzydła miał nie 4,7 lecz… 6,1 m (podkreślono nawet, że chodzi tu o długość tej części skrzydła, która się zachowała). „Można przyjąć – czytamy dalej – po uwzględnieniu zmiażdżonych fragmentów skrzydła w wyniku zderzenia z drzewem, że od konstrukcji oderwany został fragment o długości od 6,4 do 6,7 m” (Uwagi RP do projektu Raportu końcowego MAK z badania wypadku samolotu Tu-154M nr boczny 101, s. 55). Blisko 1,5-metrowy błąd w pomiarze długości niewielkiego kawałka metalu nie mógł oczywiście wyniknąć z niechlujstwa czy braku specjalistycznego sprzętu. Problem jest tym bardziej intrygujący, że pomiary dokonane na miejscu katastrofy nie tylko w tym punkcie okazały się sprzeczne z rosyjską rekonstrukcją ostatnich sekund lotu. Polscy eksperci uznali np., że samolot w momencie uderzenia w ziemię leciał przechylony na lewe skrzydło, a Rosjanie – że na prawe (według Polaków obrócił się tylko o 160 st. wokół swojej osi, a według Rosjan aż o 200–210 st.). Różnica w ocenie długości urwanego skrzydła ma jednak znaczenie szczególne, gdyż jest to główny materialny dowód, który potwierdza teorię pancernej brzozy. Mimo że przedstawiona przez Polaków długość urwanego fragmentu skrzydła jest w sprzeczności z ww. teorią, Rosjanie, o dziwo, ulegli sile naszych argumentów i zwiększyli w swoim końcowym raporcie długość amputowanej części do 6,5 m (raport końcowy MAK ss. 188 i 204). Dzięki temu oba raporty posługują się podobnymi wielkościami. Ubocznym skutkiem tej drobnej poprawki jest jednak to, że spójna wcześniej koncepcja brzozy niszczycielki zaczęła się rozpadać. Według rosyjskich danych dotyczących toru lotu i pozycji brzozy, uderzenie nie mogło, bowiem nastąpić ponad 6 m od końca skrzydła. Powstaje ponadto pytanie, jak to możliwe, że przez wiele miesięcy badań doświadczeni eksperci rosyjscy nie zauważyli, że kluczowy kawałek badanego samolotu jest o jedną trzecią dłuższy, niż to podawali. Niewyjaśnioną zagadką pozostaje nawet sposób odłamania końcówki skrzydła. Jeden z badaczy brzozy ujął to obrazowo: drzewo przecięło płat jak nóż. Chociaż z drewna brzozowego nie produkuje się zwykle noży do metalu, to zdjęcia skrzydła w lesie zdawały się wskazywać, że zostało ono rzeczywiście równo odcięte od reszty. Po złożeniu na betonowym obrysie widoczne stało się jednak, że rana jest straszliwie poszarpana. Nie ma wątpliwości, że doszło tu do gwałtownego przerąbania, a nie chirurgicznego cięcia. Zagadkę długości oderwanego kawałka skrzydła niełatwo jest wyjaśnić. Można by spekulować, że oderwana ponad sześciometrowa końcówka nie pasowała do koncepcji pancernej brzozy. W związku z tym jakiś sprytny funkcjonariusz spośród fachowców, którzy cięli wrak na smoleńskim pobojowisku, dopasował przy okazji rozmiary urwanej końcówki do przyjętej koncepcji, rozrywając ją w miejscu, gdzie powinna uderzyć brzoza. Po skróceniu końcówki skrzydła o 1,5 m wszystko pasowało już do siebie i teoria nabrała spójności. W pośpiechu zapomniano jednak o tym, że ten fragment zmierzyli w pierwszych dniach po katastrofie polscy eksperci. Kiedy Polacy oficjalnie zauważyli tę niezgodność, Rosjanie woleli nie podejmować dyskusji i zmienili liczbę w swoim raporcie.

Co ciekawe, Siergiej Amielin nawet po opublikowaniu przez MAK materiałów podających długość utraconego skrzydła, jako 6,5 m, nadal z uporem twierdzi, że było to tylko 4,5 m. Kto ma w tym sporze rację? Czy wygląd i długość końcówki skrzydła mogły się zmienić kilka dni po katastrofie? Czy mogło ono zostać rozszarpane na dwie części, aby upozorować, że urwał je pień drzewa? Sprawa wyjaśni się, kiedy wrak Tu-154M wróci do Polski. Jeśli wróci.

Tańcząca brzoza Długość urwanego kawałka skrzydła nie jest jedynym problem, z jakim musieli się zmierzyć twórcy teorii pancernej brzozy. Znacznie poważniejszym było dopasowanie do tej wersji parametrów lotu i lokalizacji kluczowych obiektów w przestrzeni. W opublikowanym w maju 2010 r. wstępnym raporcie MAK stwierdzono, że zderzenie lewym skrzydłem z brzozą nastąpiło 80 m na lewo od przedłużonej osi pasa lotniska. Według Amielina drzewo rosło 75 m od osi pasa (s. 83). Polscy badacze brzozy (Jan Osiecki, Tomasz Białoszewski, Robert Latkowski, Ostatni lot, s. 285) twierdzą, że było to tylko 73 m. Według Amielina samolot leciał równolegle do osi pasa, przesunięty o ok. 60 m na południe. Raport końcowy MAK doprecyzował, że zderzenie z fatalną brzozą nastąpiło przy odchyleniu bocznym samolotu od osi pasa wynoszącym dokładnie 61 m (s. 83). Mimo drobnych różnic wszystkie kawałki tej układanki pasowały do siebie i sprawa wydawała się zamknięta. Argumenty przeciwników tej teorii, ukazywały się gdzieś w zakamarkach internetu czy w pojedynczych publikacjach, wydawały się niewiarygodne i nie do udowodnienia. Z czasem pojawiało się jednak coraz więcej danych sprzecznych z jedynie słuszną rekonstrukcją katastrofy. W miarę postępów śledztw, zarówno oficjalnego jak i obywatelskiego, dokonywano ustaleń i zdobywano dane, które nie dają się pogodzić z ogólnie przyjętą wersją. Przełomowe znaczenie miało tu ujawnienie raportu Millera.

Eksperci Millera zaprzeczyli sobie Co prawda, jeśli chodzi o rekonstrukcję katastrofy, polska komisja poszła wiernie tropem rosyjskich pionierów, ale chcąc udowodnić ogrom wykonanej pracy, opublikowała też swoje szczegółowe ustalenia, np. dotyczące parametrów lotu czy położenia obiektów i szczątków samolotu. Te podstawowe badania, zwłaszcza dokonane w Smoleńsku zaraz po katastrofie, mają ogromne znaczenie, bo eksperci wykazali się tu dużą precyzją. Niekiedy posunęli się wręcz do granic absurdu, np. wyliczając czas zderzenia samolotu z brzozą z dokładnością do 0,001 s. Wielkie osiągnięcie ekspertów rządowych polega na wykazaniu, wbrew własnej wersji wydarzeń, że samolot nie mógł w ogóle stracić skrzydła na brzozie, bo rosła ona w takim miejscu, że było to fizycznie niemożliwe. Polscy eksperci w pomiarach na miejscu katastrofy ustalili bowiem, że pancerna brzoza stała nie 75, lecz tylko 63 m od przedłużonej osi pasa (patrz tab. nr 1 na str. 66 i tab. 2 do zał. 4). Z wykresów podejścia załączonych do raportu Millera wynika też, że samolot leciał trochę dalej od osi pasa, niż to ustalili Rosjanie. Krótko mówiąc, przeszedł on prawie dokładnie środkiem nad pancerną brzozą. Minął ją nie końcówką skrzydła, lecz centropłatem. Jeśli te precyzyjne ustalenia komisji Millera są prawdziwe, to samolot zwalił brzozę, co najwyżej kadłubem lub podwoziem. Żadną miarą nie mógł na niej stracić końcówki skrzydła.

Pojedynek na czasy Eksperci rządowi nie przejmują się tym, podobnie jak nie razi ich, że wiele szczegółów oficjalnej wersji katastrofy kłóci się otwarcie z powszechnie dostępną wiedzą na jej temat. Zarówno Rosjanie, jak i Polacy twierdzą np., że samolot zerwał kikutem lewego skrzydła linię wysokiego napięcia. Już od ponad roku wiadomo jednak, że linia ta zerwana została półtorej minuty przed przelotem tupolewa i czas ten jest niekwestionowany, bo pochodzi z bardzo dokładnych zegarów serwerów elektrowni. Sprawa jest na tyle poważna, że Amielin i inni badacze brzozy uznali nawet, że do katastrofy musiało dojść półtorej minuty wcześniej, niż głosiła oficjalna wersja MAK. Rosyjska komisja w raporcie końcowym podtrzymała jednak swoje pierwotne ustalenia, a polski czas różni się od przyjętego przez nich tylko o 1,5 s. Równocześnie obie komisje nadal uważają, że linię energetyczną zerwał polski odrzutowiec.

Z profilu podejścia Tu-154M do lotniska, który zamieszczony został w zał. nr 1 do raportu Millera, wynika, że odchylenie kursu samolotu w lewo nastąpiło dopiero ponad dwie sekundy po minięciu pancernej brzozy. W zał. 4. „Geometria zderzenia samolotu” czytamy, że samolot zaczął zakrzywiać tor lotu w odległości 690 m od progu drogi startowej (tj. 165 m po minięciu brzozy) i że kadłub znajdował się wówczas ok. 18 m nad ziemią. Oznacza to, że po minięciu brzozy samolot leciał nie tylko prosto jak strzała, ale też bardzo szybko wznosił się w górę. Aż trudno uwierzyć, aby mógł to zrobić po ciężkim uszkodzeniu. Wiadomo, że gdyby maszyna uderzyła w przeszkodę z taką siłą, że złamałaby na niej skrzydło i naruszyła konstrukcję, musiałby natychmiast zmienić się jej kurs i inne parametry lotu. Kiedy samolot minął brzozę, żadne odchylenie od kursu jednak nie nastąpiło. Nie drgnęła nawet prędkość przyrządowa ani wysokość radiowa. Oficjalnej wersji przeczy też np. brak innych oznak przelotu odrzutowca koło brzozy. Nie ma tam śladów strug gorących gazów wyrzucanych z ogromną prędkością z silników. Pozostały śmieci i inne rupiecie, które powinny być odrzucone na ogromną odległości, gdyby przeleciał nad nimi potężny odrzutowiec. Z wielu takich przesłanek można wnioskować, że złamana brzoza może być równie fałszywie oskarżana o spowodowanie tragedii jak polscy piloci. Prawa fizyki nie ulegają zmianie pod naciskiem polityków ani nie wpływa na nie intensywność kampanii propagandowej. Dotyczy to nie tylko możliwości odcięcia drzewem skrzydła odrzutowca, ale i efektu tej operacji. Zarówno wierzchołek pancernej brzozy upadł wbrew prawom fizyki, jak i końcówka skrzydła poleciała nie tam, gdzie powinna. Eksperci obu rządów nie przejęli się jednak tym, zgodnie z heglowską zasadą, że jeśli fakty przeczą naszej teorii, to tym gorzej dla faktów.

Jedyny świadek Bezpośrednim świadkiem, który mógłby potwierdzić, że smoleńska brzoza przerąbała skrzydło odrzutowca, jest Nikołaj Bodin, właściciel zapuszczonej działki obok feralnego drzewa, który przypadkowo był na miejscu. Pęd gazów wyrzucanych z silników tupolewa przewrócił Bodina na ziemię, a nie porwał go dalej tylko, dlatego, że złapał się kurczowo koła swojego samochodu. Po przelocie samolotu Bodin widział upadek korony drzewa, ale nie zauważył żadnego rozszarpywania skrzydła ani odpadającej końcówki. Świadek zeznał rosyjskim prokuratorom, że nie spostrzegł, aby od samolotu po minięciu brzozy cokolwiek odpadło, a maszyna leciała dalej po prostej. Kluczowym dowodem na rzecz niewinności brzozy jest miejsce, gdzie znaleziono końcówkę skrzydła. Raport Millera (patrz tabela 1) precyzyjnie lokalizuje, że urwany fragment upadł 110 m od brzozy i 20 m bliżej toru lotu. Nikt ze zwolenników oficjalnej teorii nie wyjaśnił dotychczas, jaka tajemnicza siła przeniosła tak daleko urwaną końcówkę skrzydła, i to w kierunku osi pasa. Najprostszej możliwości, że końcówka odpadła od samolotu niedaleko od miejsca, gdzie ją znaleziono, komisje rządowe obu krajów nie wzięły pod uwagę. Nie dopuszczają takiej wersji, gdyż musiałyby wówczas przyznać, że to właśnie w pobliżu tego miejsca zadziałała na samolot niszczycielska siła, która rozbiła maszynę i doprowadziła do jej zagłady. Eksperci rządowi nie chcą też dostrzec faktu, że tę najprostszą hipotezę potwierdzają inne dane zawarte w obu raportach. Np. na rys. 13 zamieszczonym w raporcie Millera widać, że zaraz po przelocie nad miejscem, gdzie spadło skrzydło, nastąpiło – zgodnie z prawami fizyki – odchylenie kursu maszyny w lewo.

Tadeusz Święchowicz

Wokół hipotezy 15 m Zwolennicy „hipotezy piętnastu metrów” (nazwa autorstwa P. Jakuckiego), a więc takiej koncepcji, że tupolew uległ zniszczeniu nad Siewiernym w powietrzu, a następnie spadł na ziemię – nie biorą pod uwagę jednego podstawowego zagadnienia: ruskim zamachowcom chodziło nie tylko o eliminację fizyczną osób uznawanych przez Kreml za wrogie (na pewno też celem nie był wyłącznie polski Prezydent), ale też o to, by uzyskać bezcenne łupy, czyli natowski sprzęt. Pisałem o tym już w połowie maja 2010 r. http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/05/piraci-terrorysci-i-czekisci.html

odwołując się do opublikowanego w „Washington Times” tekstu B. Gertza, który wymieniał straty poniesione 10-go Kwietnia przez NATO w dziedzinie przeróżnych danych Sojuszu Północnoatlantyckiego (zakodowane plany obrony, dane personalne etc.)

http://www.washingtontimes.com/news/2010/may/13/inside-the-ring-86422687

jak wiemy wszak Ruscy uzyskali dostęp do telefonów, komputerów, notatników i innych przedmiotów, które mieli przy sobie podróżujący w prezydenckiej delegacji wojskowi, przedstawiciele BBN i sam Prezydent. Gdyby planowano wyłącznie wysadzenie nadlatującego samolotu, czyli po prostu unicestwienie ludzi lecących na uroczystości katyńskie, zamachowcom wystarczyłoby dokonanie „poremontowego” sabotażu na pokładzie i doprowadzenie do wypadku lotniczego, po którym np. eksplodowałoby paliwo. Jeśli zaś planowano wziąć łupy warte więcej niż kilka lat pracy kretów ulokowanych w strukturach NATO (już pomijam takie drobne „trofea”, jak zegarki czy pieniądze), to należało zaatakować delegację w taki sposób, by samolot właśnie zniszczeniu nie uległ, a więc, by w trakcie zamachu do żadnego pożaru czy eksplozji nie doszło, gdyż wtedy destrukcja objąć mogłaby telefony, laptopy, notatniki, bagaże itd. Załóżmy jednak dzisiaj, że zamachowcom chodziło tylko o ludzi, a łupy uzyskali niejako przypadkowo – zostawmy, więc kwestię tego, co udało się Ruskom zagarnąć (i to tak sprawnie, że przed przybyciem z Katynia polskich borowców, których zadaniem byłoby m.in. zabezpieczenie tego typu cennych przedmiotów). Zostawmy także na chwilę hipotezę dwóch miejsc, czyli maskirowki na Siewiernym oraz problem dwóch samolotów, na które mogła zostać rozdzielona delegacja i rozważmy kilka zagadnień. Czy gdyby doszło do eksplozji, to samolot mógłby się obrócić? Przy rozpiętości skrzydeł blisko 38 m (dokładnie 37,55) to taki całkowity obrót na tak niskiej wysokości wydaje się zgoła nieprawdopodobny – samolot raczej, przechyliwszy się gwałtownie, spadłby na prawe lub lewe skrzydło, krusząc je całkowicie, a częścią wypuszczonego podwozia zaryłby się w głąb grząskiej ziemi (ewentualnie jedno ze skrzydeł by się złamało przy obrocie, ale drugie byłoby całe, o ile, co już wstępnie przyjęliśmy, nie doszłoby do wybuchu paliwa i wielkiego pożaru). No bo chyba nie zakładamy, że z wysokości 15 m spadłby na wypuszczone podwozie – bierzemy przecież pod uwagę wygląd szczątków, które pokazane są 10 Kwietnia na Siewiernym i o których to szczątkach opowiadali polscy świadkowie (ruskie zeznania leśnych dziadków nas w tej chwili nie interesują). Jak więc wyjaśnić ten wygląd szczątków i schemat ich rozkładu, jeśli samolot na wys. 15 m nie mógł „lądować w położeniu plecowym” (nie widać śladów na pobojowisku po takim obrocie), że się posłużę technicznym określeniem gen. Parulskiego? Musielibyśmy „uruchomić wyobraźnię”, jak zalecał dziennikarzom tenże gen. Parulski i założyć dodatkowo, że tupolew już dokonując rekonesansu pogodowego nad lotniskiem, zaczął się, zgodnie z legendami smoleńskimi, ostro przechylać na jedno ze skrzydeł, a więc, że załoga straciła panowanie nad maszyną (wprawdzie spreparowane w Moskwie „zapisy CVR” nie wskazują na to, by piloci zgłaszali usterkę, ale mniejsza z tym, przyjmijmy, iż zaszło to tak szybko, że się nie zdążyli zorientować), ta zaś maszyna już na wysokości tychże 15 m była w pozycji, w której eksplozja doprowadziłaby do, by tak rzec, „dalszego obrócenia” statku powietrznego i w rezultacie jego „dachowania”, że się wyrażę językiem kierowców. Mamy tu przynajmniej dwie możliwości dalszego scenariusza wydarzeń (nie chcę zbytnio komplikować scenariusza): 1) tupolew spada natychmiast po obróceniu i rozpada się na boki, jak surowe jajko, 2) tupolew jest rozpędzony do tego stopnia, że spadające części jeszcze koziołkują dalej, ryjąc ziemię i niszcząc roślinność. W pierwszym przypadku schemat rozkładu szczątków powinien być zupełnie inny niż na Siewiernym. Tupolew tak czy tak swym ciężarem wbiłby się w ziemię (byłby dół) i leżałby odwrócony na skruszonym kadłubie, ale wtedy cały spód samolotu byłby, sądzę, w jednym kawałku - mniej więcej jak na zdjęciu wraku po katastrofie tupolewa 154 w styczniu 1993 w New Delhi poniżej. Wspomniana przeze mnie katastrofa tupolewa w Indiach jest o tyle wartym przywołania „zdarzeniem lotniczym”, że nie tylko samolot podczas problemów z lądowaniem uderzył skrzydłem w jakieś lotniskowe instalacje i uległ obróceniu, ale też, co po wyglądzie wraku z trudem można byłoby stwierdzić, NIKT spośród 152 pasażerów i 13-osobowej załogi po tym wypadku, mimo zapalenia się samolotu, NIE ZGINĄŁ

http://dgca.nic.in/accident/acc93.pdf

s. 5: „On 9th January, 1993 TU-154 aircraft No. 85533 wet leased by Indian Airlines from Uzbekistan Airways was operating flight IC-840 from Hyderabad to Delhi. The aircraft was being flown by Uzbeki operating crew and there were 165 persons on board including the crew. The aircraft touched down slightly outside the right edge of the runway, collided with some fixed installations on the ground, got airborne once again and finally touched down on kutcha ground on the right side of the runway. At this stage the right wing and the tail of the aircraft broke away and it came to rest in an inverted position. During the process, the aircraft caught fire and was destroyed. Most occupants of the aircraft escaped unhurt. Six persons suffered either limb fracture or other serious injuries while 45 persons suffered injuries of a minor nature.”). Oczywiście, były osoby ranne, ale podkreślam, nikt nie zginął. W drugim natomiast przypadku można by przyjąć, że schemat rozkładu szczątków na Siewiernym z grubsza wygląda „prawdopodobonie”, gdyż części tupolewa torowałoby sobie z impetem drogę „na różne strony”. No ale wtedy ślady tego torowania byłyby widoczne dla każdego, kto przybyłby na miejsce katastrofy. Abstrahuję od takich kwestii jak rozsypane fotele, bagaże i ciała, ponieważ od tych kwestii abstrahuje też, niestety, „hipoteza 15 m”. Kawałki samolotu poważnie zryłyby ziemię, sponiewierałyby drzewa i krzewy, tworząc krajobraz, jak po przejściu porządnej nawałnicy – a zarazem same te koziołkujące części wytarzane byłyby kompletnie w błocie, roślinności, śmieciach, paprochach etc. Nic takiego ani na pobojowisku, ani na częściach wraku na Siewiernym „po katastrofie” nie widać - wrak jest porozdzierany, pocięty, porozsypywany. Dlaczego zatem te szczątki na smoleńskim lotnisku (na zdjęciach) tak wyglądają jak wyglądają? Z prostego powodu. Przypomnijmy sobie dość zgodne w jednej podstawowej kwestii relacje olbrzymiej większości świadków: „wygląd wraku jest taki, że nikt nie miał prawa przeżyć”. Taki właśnie efekt chcieli uzyskać Ruscy podczas makabrycznej inscenizacji na Siewiernym. „Jeden rzut oka” osoby nadbiegającej miał wystarczyć za całą akcję poszukiwawczo-ratowniczą, która „z oczywistych względów” miała się wydać zupełnie „niepotrzebna”. Niepotrzebna też była jakaś specjalna akcja przeciwpożarowa, bo i pożaru akurat, szczęśliwym dla Rusków zrządzeniem losu, nie było. Jedyne, co było naprawdę potrzebne, to błyskawiczne posprzątanie „miejsca wypadku”.

http://www.baaa-acro.com/Photos%20d'accidents%201993.htm

http://freeyourmind.salon24.pl/304267,zamach-tak-ale-czy-na-siewiernym

http://freeyourmind.salon24.pl/312715,wokol-hipotezy-z-katastrofa-na-siewiernym

http://freeyourmind.salon24.pl/332113,podstawowe-problemy-zwiazane-z-wypadkiem-smolenskim

FYM

CZEGO DOMAGAJĄ SIĘ RYNKI W piątek Ben Bernanke ma przemówić na Sympozjum Rezerwy Federalnej z Kansas City w Jackson Hole w stanie Wyoming. Dla „rynków” ma to być „kulminacja”. Tak ważnego przemówienia to nie było chyba od czasów Chruszczowa w czasie XX Zjazdu KPZR! A jak wiadomo, że najważniejsze są przemówienia. „Rynki” (oczywiście „finansowe” bo innych w liczbie mnogiej to nie ma) wstrzymują oddech, czy QE3 zostanie ogłoszone, czy nie? A tymczasem kanclerz Angela Merkel „mąci wodę” „drażniąc rynki upartym brakiem zgody na emisję wspólnych obligacji strefy euro. Podobno Kanclerz jest doskonale świadoma tego, że euroobligacje – a wraz z nimi bardziej zintegrowana fiskalnie unia – są jednym z konkretnych rozwiązań, których domagają się rynki”.

http://forsal.pl/artykuly/540339,koefoed_oczy_rynkow_zwrocone_na_jackson_hole.html

NO…! Jak się „rynki” domagają, to Kanclerz musi słuchać. A jak nie posłucha, to „rynki” znajdą sobie nowego kanclerza? W 2008 roku to „rynki” wzięły stronę Obamy, jak obiecywał Bóg wie co, bo się szybko zorientowały, że przynajmniej część tych obietnic będzie musiał sfinansować coraz więcej pożyczając na „rynkach”. Czas teraz na „Niemiaszków”. Dziwne tylko to, że skoro „rynki” wiedzą, co jest „dobre”, a Pani Kanclerz wie, kto i jak może sfinansować kampanie wyborczą jej lub opozycji, to, dlaczego „drażni” „rynki” swoim „uporem”? Wariatka jakaś? Póki, co na spanikowanych „rynkach”, które nie za bardzo wiedzą, co zrobić z dolarami wydrukowanymi przez Bernanke w ramach QE i QE2 wzrasta popyt na amerykańskie obligacje. Bo nadal „najbezpieczniejsze”. Oprocentowanie 10 latek USAA+ spadło, więc po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej poniżej 2%. Jak to możliwe? Jeśli „inwestorzy” akceptują stopę zwrotu w wysokości 2% to mam kolejny dowód, że o realnej gospodarce nie mają oni zielonego pojęcia. Bo jakby mieli to zainwestowaliby inaczej. Gwiazdowski

Propozycja debat to nic innego jak próba ucieczki od rozliczenia za 4 lata rządzenia

1. Już kolejny dzień z rzędu media wałkują rzucony przez Donalda Tuska pomysł debat jego ministrów, z ekspertami Prawa i Sprawiedliwości. Zwieńczeniem tych debat miałby być pojedynek Donalda Tuska z Jarosławem Kaczyńskim. Pomysł został przedstawiony następnego dnia po próbie wywołania w Sejmie przez PiS debaty na temat skutków zawirowań na rynkach finansowych dla polskiej gospodarki. W debacie tej zabierał głos zarówno Premier Tusk jak i jego główny guru od finansów minister Rostowski, ale ograniczyli się oni do niewybrednych ataków na główny klub opozycyjny. Zdaniem Tuska Kaczyński w 2007 roku uciekł od sprawowania władzy, choć rządził w okresie niebywałej koniunktury światowej, a teraz wręcz pcha się do władzy, mimo że na horyzoncie widać kryzys. Rostowski z kolei oskarżył przedstawicieli PiS-u zabierających głos w debacie, że nie przedstawili żadnych propozycji, które mogłyby przyśpieszyć nasz wzrost gospodarczy i poprawić sytuację finansów publicznych. Te żądania wprawdzie nie miały nic wspólnego z tematem debaty, (bo to rząd akurat powinien przedstawić instrumenty złagodzenia wpływu zawirowań na rynkach finansowych na gospodarkę), ale rządzący nie przepuszczają żadnej okazji wygłoszenia połajanek wobec opozycji.

2. I nagle następnego dnia zmiana sytuacji o 180 stopni. Propozycja debat z PiS-em, jako główną partią opozycyjną, ba okazuje się, że eksperci tej partii w różnych dziedzinach są godni zaproszenia do debaty, a rządzący mogą się nawet zgodzić na warunki przez nich stawiane. Tyle tylko, że parę godzin wcześniej, TVN zwrócił się do rzecznika prasowego PiS z propozycją takich debat, więc wygląda na to, że Premier Tusk albo ma zdolność jasnowidzenia albo też bardzo ściśle współpracuje z telewizją Mariusza Waltera. Wygląda na to, że propozycja debat zgłoszona przez Premiera Tuska, to nic innego jak próba ucieczki od rozliczenia za 4 lata rządzenia. I trudno się dziwić skoro z 10 zobowiązań podpisanych tuż przed wyborami uroczyście przez Premiera Tuska udało się zrealizować tylko jedno (wycofanie wojsk z Iraku), o czym napisałem dwa dni temu.

3. Równie fatalnie wygląda realizacja zapowiedzi z expose Premiera Tuska. Według tych, którzy analizowali to wystąpienie, Premier Tusk złożył w nim aż 182 różnego rodzaju zobowiązania z tego 73 to tzw. twarde zobowiązania. Ich realizacja idzie jak po grudzie, zaledwie kilkanaście z nich zostało zrealizowane, przy czym niektóre tylko częściowo tak jak np. podwyżki płac tylko dla nauczycieli, choć w zapowiedziach były podwyżki płac dla całej sfery budżetowej. Ostatecznie dojdzie jednak do realnego obniżenia wynagrodzeń w sferze budżetowej (poza wspomnianymi nauczycielami), bo przy 5% inflacji i zamrożeniu płac w tej sferze, będziemy mieli do czynienia z ich realną obniżką. Szczególnie rażące są podwyżki podatków zamiast ich obniżania czy gwałtowny wzrost deficytu sektora finansów publicznych (do 120 mld zł rocznie) przy deklarowaniu jego wyraźnego zmniejszania. Podobnie wyglądałby opis ponad 60 zobowiązań Tuska z expose. Z reguły mamy do czynienia albo z nic nie robieniem w danej dziedzinie albo z podejmowaniem działań, które przynoszą skutki odmienne od tych, które zapowiedział Premier.

4. Ponieważ publiczne rozliczanie rządu Tuska z jego dokonań przyniosłoby dla popularności Platformy katastrofalne skutki, więc sam Premier i jego ministrowie będą na wyścigi proponowali dyskusje o przyszłości opozycji, której wcześniej ostentacyjnie nie znosili. PiS już ponad miesiąc temu ogłosiło swój program i ma w swoich szeregach dostateczna ilość ekspertów, którzy mogą debatować o przyszłości z ministrami rządu Tuska jak równy z równym. Elementarna przyzwoitość nakazuje jednak, aby rząd Tuska wcześniej rozliczył się przed Polakami z „osiągnięć” swoich 4-letnich rządów. Jeżeli to zrobi to droga do merytorycznych debat o przyszłości z ekspertami PiS-u jest oczywiście otwarta.

Zbigniew Kuźmiuk

Przymiarki Dyletanta z Kaszub do „manewru gospodarczego”… Rząd Tuska, podobnie jak rząd towarzysza Gierka, szykuje się do wielkiego „manewru gospodarczego”, którego z oczywistych względów nie może ani ujawnić, ani tym bardziej przeprowadzić przed wyborami. Przypomnijmy, że „manewr gospodarczy” Gierka polegał na drastycznej podwyżce cen, co w warunkach gospodarki rynkowej osiągnąć można drogą okrężną – drastycznie zwiększając podatki. Rząd Tuska jest, bowiem wiernym odbiciem rządu tow. Gierka i jedyną różnicą jest to, że działa w ramach tzw. gospodarki rynkowej i że w znacznie szybszym tempie - Tusk zadłużył Polskę. Dlatego Dyletant z Kaszub znacznie szybciej musi przeprowadzić znany za komuny „manewr gospodarczy”. Dodać warto, że Tusk ten manewr przeprowadza już od końca 2010 roku, gdy wprowadził wyższy VAT - czyli po zaledwie trzech latach swojego „rządzenia”. Gierek musiał dokonać podwyżki cen po sześciu latach, czyli w 1976 roku… Przy okazji, nikt chyba nie zapomniał obietnic Dyletanta z Kaszub i jego ekonoma Vincenta, że zwiększony VAT nie wpłynie na zmianę cen ? Jak te ceny się zwiększyły w 2011 roku, widać po poziomie inflacji, która grubo przekracza 4%, skutecznie niwelując skutki wzrostu gospodarczego... Po wprowadzeniu wyższego od stycznia 2011r. VAT, a następnie – skoku w 2011 roku na kasę OFE oraz na rezerwę demograficzną, Tusk po wyborach sprzeda wszystko, co jeszcze po Gierku pozostało, ale i tak nie wystarczy to do zapłacenia wszystkich zobowiązań, wynikających z „księżycowej ekonomii” Dyletanta z Kaszub i jego przybocznego ekonoma. Bo właśnie ekonom Rostowski i jego ministerstwo przekazali informację, dotyczącą zobowiązań z tytułu długu Państwa na rok 2012. I tak, według stanu na koniec czerwca 2011 r., w przyszłym roku zapadają obligacje rynkowe o wartości 105 mld 302 mln zł, bony skarbowe o wartości 16 mld 747 mln zł oraz obligacje oszczędnościowe warte 1 mld 962 mln zł. Łącznie więc trzeba będzie zapłacić właścicielom obligacji i bonów skarbowych – bagatela – tylko 124 miliardy i 11 milionów złotych ! I to poza budżetem Państwa, którego cały dochód na rok 2011 zaplanowano na kwotę 273,3 mld zł, przy planowanych wydatkach budżetowych na poziomie 313,5 mld złotych. Zmniejszenie deficytu budżetowego, odbędzie się więc na klasycznej zasadzie, znanej już z „manewru gospodarczego” tow. Gierka: czyli na sięgnięciu do kieszeni podatników i zmniejszeniu wydatków. Jeśli chodzi o zwiększenie wpływów, to za wszystko zapłacą podatnicy, z których państwo zdziera daniny, zawarte w podatkach VAT, PIT, CIT oraz w akcyzie. Do głównych pozycji wydatkowych – oprócz kosztów obsługi długu publicznego (określonego na 2011 r. w kwocie 38,6 mld zł), najbardziej znaczące w 2011 roku są: - subwencje dla jednostek samorządu terytorialnego (48,6 mld zł), - dotacje dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (37,1 mld zł). Zakładając, że koszt obsługi długu publicznego wyniesie w 2012 roku kwotę 40 mld złotych, to i tak zabraknie do jego sfinansowania ponad 84 miliardy złotych ! Już teraz można przewidzieć, że Dyletant z Kaszub, wraz ze swym wiernym ekonomem – nie zawahają się przed sprzedażą Lotosu – nawet Gazpromowi, a oprócz tego zwiększą wszystkie podatki i obetną subwencje dla samorządów i dotacje dla Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Dyletant z Kaszub zdusi więc wszelką przedsiębiorczość w 2012 roku, gdyż takie są zawsze rezultaty ekonomii księżycowej: Niezależnie – czy stosowane w gospodarce socjalistycznej, czy też tzw. liberalnej. To nie wszystko: dla sfinansowania długu, Dyletant z Kaszub wraz ze swym ekonomem, będą zmuszeni wyemitować kolejne obligacje i bony, dla pokrycia zobowiązań, które zapadną w 2012 roku ! Ten „manewr gospodarczy” (zapowiadany w 2007 r. przez Tuska, jako „cud gospodarczy”) nie tylko nie zmniejszy zadłużenia Polski, ale je jeszcze zwiększy ! Zgodnie z komunikatem MF, od początku tego roku, zadłużenie Polski wzrosło o 50 mld 369 mln zł, czyli o 7,2 proc ! Dyletanctwo ekonomiczne jest niezależne od partyjnej przynależności, podobnie jak skutki tego dyletanctwa. One nie dosięgną przecież jedynie wyborców bohaterskiej Platformy Obywatelskiej! One dosięgną każdego, kto w tym kraju ma PESEL czy NIP. Z dużym prawdopodobieństwem można więc przewidzieć, że niebawem ruszy kolejna fala emigracji za mniej opodatkowanym chlebem, że nie wspomnę o buncie społecznym. On wybuchnie wcześniej, niż się to stało za towarzysza Gierka - gdyż dyletanctwo Tuska przekracza także ówczesne - socjalistyczne i „wyśrubowane” normy. Kapitan Nemo – blog

Michnikowszczyzna z Gazety Polskiej Anarchista Piotr Lisiewicz w Gazecie Polskiej z dnia 17 sierpnia 2011 postanowił zmusztrować Katarynę i Łażącego Łazarza, w sposób, w jaki Michnik musztruje niezależnych od GW polityków i publicystów. Oto doczekaliśmy się nowej, jakości po prawej stronie publicystyki. Zdaje się, ukonstytuowała się przy GP Weryfikacyjna Rada Ocalenia Narodowego. Publicysta i anarchista Piotr Lisiewicz w swojej poczytnej rubryce ZYZIU NA KONIU HYZIU popełnił taki oto felietonik, przywołujący do porządku "nieprawomyślnych" blogerów i niezatwierdzone prawicowe media:

> Nie warto byłoby tu wspominać o wpisach blogerki Kataryny, która zarzuciła Tomaszowi Sakiewiczowi, że "taśmy Leppera „ujawnił dla celów komercyjnych. Piszę tylko, dlatego, że sprawa ta pokazuje, iz powinniśmy być w "GP" bardziej szowinistyczni wobec różnych nowo nawróconych, nowo zradykalizowanych i nowo powstałych mediów chcących wpływać na nasz obóz. Do rządu dusz w nim powinnybyć dopuszczane wyłącznie osoby, które w czasie bardzo wielu lat działalności poddane były próbie i potrafiły oprzeć się pokusie przyspieszonej kariery. Np. w roli koncesjowanej opozycji. Mający w dorobku niezłe teksty, lecz niewielki staż bloger Łażący Łazarz bzdurnie atakujący Piotra Bączka, działającego konsekwentnie od lat 80., b. szefa Komisji Weryfikacyjnej WSI, powinien szybko poznać swoje miejsce w szeregu. Rzecz jasna w tej hierarchii powinna istnieć pewna możliwość przyspieszonego awansu dla 20-parolatków, ale tylko tych, po których widać, że są nieprzemakalni na propagandę spoza naszej sympatycznej sekty. Tylko wtedy media/służby próbujące nas dezintegrować okażą się bezradne. Tekst jest kapitalny i przywołujący natychmiastowe skojarzenia z Gazetą Wyborczą, jeśli chodzi o poziom arogancji, służalstwa Redaktorowi Naczelnemu i manipulacji. Spróbujmy się mu przyjrzeć dokonując małej egzegezy. W pierwszych słowach dowiadujemy się, że o wpisach Kataryny w ogóle nie warto wspominać. Przede wszystkim, dlatego, że odważyła się zarzucić komercję Tomaszowi Sakiewiczowi Redaktorowi Gazety Polskiej. Zarzuciła coś SAMEMU SAKIEWICZOWI - od dziś tych wpisów nie wspominamy. Zarzucasz Sakiewiczowi - skazujemy Cię na niebyt. To się rozumie samo przez się. Sposób znany, tak właśnie na niebyt skazał (a przynajmniej próbował) Adam Michnik wielu publicystów i pisarzy, z Waldemarem Łysiakiem na czele. Na czym polegały te straszne zarzuty Kataryny względem Sakiewicza, które tak oburzyły anarchistę Lisiewicza? Otóż blogerka podzieliła się swoimi wątpliwościami dotyczącymi wartości "taśm Leppera" i zadała Sakiewiczowi szereg pytań, zaniepokojona przekazem medialnym RedNacza GP typu "wiem, ale nie powiem", "rok temu dowiedziałem się czegoś, co mogło spowodować śmierć Leppera rok później", "chronię informatorów, dlatego nic nie powiem publicznie tylko wszystko przekazuję krystalicznie uczciwej i wiarygodnej prokuraturze", "nie opublikuję nawet fragmentu za to zrobię objazd ze swoim "nic nie mogę powiedzieć" po wszystkich redakcjach i stacjach telewizyjnych, jakie się da" itp. Zbrodnia Kataryny tu jest aż nadto widoczna. Zadawać pytania Sakiewiczowi? - bezczelność, o której nie warto wspominać. Do złotego cielca się modli, a nie go dotyka. Ja sam nie jestem przekonany, że Sakiewicz nie ma jakiejś bomby za pazuchą, ale fakt, że sposób, w jaki rozegrał tą sprawę nasuwa wiele wątpliwości i rodzi szereg pytań. I akurat dziennikarz śledczy Sakiewicz pierwszy powinien sobie z tego zdawać sprawę. Następnie dowiadujemy się, że Gazeta Polska była do tej pory zbyt łagodna. Zwłaszcza dla różnych nowo nawróconych, nowo zradykalizowanych i nowopowstałych mediów. Rozumiem, (co wynika z dalszej części wypowiedzi), że np. dla Nowego Ekranu. Nie dość, że to medium w sposób chamski, bez konsultacji z Sakiewiczem i Lisiewiczem miało czelność nowo powstać to jeszcze prawdopodobnie się natychmiast nowo nawróciło i nowo zradykalizowało. Bezczelność, którą należy zwalczać wszelkimi szowinistycznymi sposobami. Zwłaszcza, że nie ulega wątpliwości, że Nowy Ekran chce wpływać na obóz Gazety Polskiej, Lisiewicza i Sakiewicza. Bo jakby ktoś nie wiedział to ICH OBÓZ. A jak ktoś chce wpływać na obóz właściciela obozu (nie ważne czy to obóz szczepu, sekty, jakiś lager czy np. prywatny obóz polityczny GP nazywany prawicą niekoncesjonowaną lub koncesjonowaną - o czym dalej), bez zgody właściciela obozu, to właściciel obozu bierze szczuje psami i po temacie. Proste i jasne jak mina Lisiewicza w felietonie. Przy okazji (w następnym zdaniu zaczynającym się od słów "Do rządu dusz...") dowiadujemy się, że do rządu dusz w prywatnym obozie prawicy polskiej Gazety Wyborczej, o pardon, Gazety Polskiej oczywiście, nie powinien być dopuszczany byle, kto. Żeby można było coś pisać dla Państwa to osoby piszące muszą przejść jakiś rodzaj inicjacji, weryfikacji, prób (najlepiej próbie czasu, ale przykład Kataryny pokazuje, że to za mało) a zwłaszcza wykazać, że broń Boże nie pójdą na lep przyspieszonej kariery, np. w roli koncesjowanej opozycji. Kto by miał weryfikować i sprawdzać to nie wiem, mogę tylko podejrzewać, że ukonstytuowała się jakaś Weryfikacyjna Rada Ocalenia Narodowego, do której powinienem się zgłosić po akceptację i o której albo nie wiedziałem (z czystego gapiostwa) albo podstępnie postanowiłem ją oszukać. Piszę o sobie, bo z dalszej części wynika, że chodzi bezpośrednio o moją osobę, (jako przykład kardynalny), zatrzymam się, więc jeszcze przez chwilę przy tym zdaniu imć anarchisty Lisiewicza, kaprala (a może już oficera) samego Szefa Obozu. Otóż, być może każda kariera w mediach szybsza niż Redaktora Sakiewicza jest zbyt przyspieszona. To przyspieszenie nie ma nic wspólnego z zasługami, czy zdolnościami lub chociażby szczęściem - bo jakby tylko oto chodziło to sine non qua, że kariera Sakiewicza byłaby najszybsza i koniec. Nie, kariera szybsza od kariery Sakiewicza to kariera człowieka, który uległ pokusie, a więc ktoś go kusił, ktoś zły, najpewniej diabeł jakiś, do występowania w roli koncesjowanej opozycji. I tu trochę zgłupiałem, bo widać jestem kompletnie niedoinformowany. Otóż o ile dobrze pamiętam Premier Tusk zakoncesjonował tylko PiS, jako opozycję, gdyż tylko z Jarosławem Kaczyńskim wyraził publicznie chęć debatowania przed wyborami. Wcześniej tylko PiS był przez media mainstreamowe i np. Gazetę Polską zauważany, jako opozycja. Czyżbym miał pełnić jakąś rolę w PiS i to jest tajemnica mojej "przyspieszonej kariery"? Nic o tym nie wiem, ale być może powinienem się domyślić, bo wygląda na to, że Lisiewicz i Gazeta Polska, współpracująca z PiS dobrze wie. Cholera, co to może być? Muszę szybko się dowiedzieć, gdzieś zadzwonić (najlepiej do Sakiewicza, osoby najlepiej poinformowanej), bo kto wie, może chodzi o jakiś urząd albo miejsce dla mnie na listach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Taka okazja nie może mi się zmarnować. Następny wywód zaczynający się od zdania "Mający w dorobku niezłe teksty..." już jest czysto personalny i dotyczy expressis verbis mojej osoby. Czytam to zdanie i się napawam: "Mający w dorobku niezłe teksty (...) Łażący Łazarz". Sam Piotr Lisiewicz, którego czytałem od lat pochwalił mnie tutaj, że mam w dorobku niezłe teksty. Yes, yes, yes! Zaraz po opublikowaniu tego tekstu, pewnie już nie tak "niezłego" (a nawet fatalnego w opinii wielu - założymy się?) idę się upić. Znam opinię Lisiewicza od kilku dni, więc flacha się mrozi, a wódkę - tak jak i szanowny recenzent - umiem pić z gwinta. Niestety czytając dalej dowiaduję się, że mam zbyt niewielki staż. Ma rację, w końcu, co to jest 4 lata i 400 postów w blogosferze. Rysio Czarnecki ma większy. Co prawda blogerka Kataryna (oby jej imię przemilczano na zawsze) ma jeszcze większy, ale widać nie ma niezłych tekstów, bo o jej wpisach (przypominam) nie warto wspominać. Cóż lepiej być pierwszym Andersenem niż trzecim Oskarem Wilde'm. Dalej jest jeszcze ciekawiej. Otóż zgodnie z najlepszymi wzorcami manipulacji prof. Michnika moja obrona przed Ściosem/Bączkiem została nazwana "bzdurnym atakiem na Piotra Bączka". Wiadomo, Baczkowi i Ściosowi atakować wolno, to norma, kontrola mediów, słuszne przywołanie do porządku i dobrotliwe, niemal ojcowskie pogrożenie paluchem. Ale jeżeli szczeniak Łazarz o niewielkim stażu odpowiada, o, to już, co innego. To atak. Atak na człowieka z dorobkiem, atak na konsekwentnego działacza od lat 80., atak na b. szefa Komisji Weryfikacyjnej WSI. A tego robić nie wolno. Atak na Bączka z dorobkiem i były Very Important Stanowiskiem jest bzdurny z definicji. Tu nie trzeba nic nikomu tłumaczyć ani wyjaśniać. Bzdurny i koniec! Dokładnie tak jak w opinii środowiska Gazety Wyborczej są bzdurne wszelkie ataki (a zwłaszcza ataki obronne) na Adama Michnika, posiadającego dorobek i który w więzieniu siedział nie jedząc nie pijąc, ale pisząc i publikując dzięki tajemnej poczcie gołębi pocztowych. W jedną stronę pakunek z ołówkiem i bibułką, w drugą stronę maszynopis z nowym tekstem. I za ten właśnie bzdurny atak i niski blogerski staż powinienem - w opinii anarchisty Lisiewicza - poznać swoje miejsce w szeregu. Zaglądam do słowniczka, bo mi nie pasuje stawianie do szeregu przez anarchistę. Zero logicznego wyjaśnienia. Widać Lisiewicz przestał być anarchistą albo stał się jakimś nowym, lepszym, nowocześniejszym typem anarchisty zaakceptowanym przez GP - tylko, że słowniki reagują jak to słowniki, z pewnym opóźnieniem. mam tez pretensję do GaPola i Lisiewicza, bo nie wiedziałem, że jest jakiś szereg. Jeśli czytał moje teksty i kilka mu się podobało to mógł do jasnej ciasnej mi po koleżeńsku o tym powiedzieć. Jak mam znać miejsce w szeregu nie wiedząc o jego istnieniu? Być może, jakbym znał, to bym się z niego nie wychylił, miał karierę jak stryjenka sobie życzy wcale nieprzyśpieszoną, ale odpowiednią i nie zabierałbym miejsca innym karierowiczom w koncesjowanej opozycji, czyli PiS. Nie wiem ponadto, kto ustawia ten szereg, ustala to miejsce w szeregu, w tej hierarchii - bardzo proszę by mi o tym powiedziano. Może z namaszczenia Sakiewicza Lisiewicz, Ścios i Bączek w trójcy jedyni prawicowi, albo raczej z namaszczenia Bączka Lisiewicz, Sakiewicz i Ścios czy inny zaakceptowany byt blogerski o odpowiednim poziomie i odpowiednim stażu. Tu też czuję się zagubiony, bo Ścios zaczął pisać później niż ja, ale Ścios to wszak (jak widać) inne/lepsze Coś. Wszak Lisiewicz skomentował niniejszym zarówno mnie jak i Katarynę, złą dwójkę skarconą słusznie przez Ściosa. Nie wiem tylko czy WeRONa to to samo, co W Trójcy Jedyna Prawica, czy inne byty, jeden od weryfikacji drugi od ustalania szeregu i określania w nim miejsca. Miałbym, więc prośbę, by - celem unikania kolejnych nieporozumień - Gazeta Polska opublikowała jakąś tabelę, bądź graf, z której będzie wynikało, jaki publicysta gdzie ma szereg, jakie ma w nim miejsce, co mu wolno a co nie i do kogo się zwracać o weryfikację (sprawdzenie czy jest się nieprzemakalnym na propagandę) i możliwość awansu, gdy już nie jest się 20-latkiem i nie ma się możliwości zgodnego z prawem i obozem GaPola przyspieszonego awansu w hierarchii.

Chociaż mnie to już nie dotyczy pewnie, bo jestem szefem mediów - łamane na - służby, które należy stanowczo i szowinistycznie bardziej zwalczać. Ale innym kolegom blogerom i publicystom, być może taka rozpiska czy tabela w życiu pomogła. Pocieszające jest to, że Lisiewicz zapowiedział, iż będę znał swoje miejsce w szeregu - wiec pewnie coś niebawem opublikują. Ostatnie zdanie, do którego już troszkę się odniosłem jest kwintesencją przekazu. Wiadomo już, że te nowopowstałe i jednocześnie nowonawrócone i nowozradykalizowane media (tu musi chodzić o NowyEkran.pl bo mnie tam wymieniono a inne media powstały staro i staro się nawróciły) to media/służby. Raz podstawiamy "media"mówiąc o Nowym Ekranie, a raz "służby"- to chyba jasne prawda? Bo to to samo! Paniali?! Wykuć do jutra na blachę! Mało tego, media/służby próbujące ICH zdezintegrować, które dzięki ich działaniom (np. szowinizmowi) powinny okazać się bezradne. I znowu bombka (a raczej bączek), bo nowo anarchista Lisiewicz nie wyjaśnił, kogo Nowy Ekran ma dezintegrować. Czy cały obóz, czy WeRONę, czy w Trójcy Jedyną, czy jakąś (bliżej nieokreśloną, wiadomo tylko, że nie chodzi o PiS - jako jedyny zauważany przez Tuska i media) opozycję niekoncesjonowaną czy też tą ich sympatyczną sektę. Nic nie wyjaśnił. Natomiast ja osobiście najmniej wiem o tej sekcie. Poproszę o listę członków, lub chociaż publikację jakiegoś nagrania z obrad lub rozmów tej sekty. Bo do cholery, nie może tak być bym był bezradny w dezintegrowaniu czegoś, jeśli nawet nie wiem, co mam dezintegrować. Może Lisiewicz się myli, może nie jest chwalipiętą, może tym sprytnym sposobem, że nie dowiem się, co mam dezintegrować jestem właśnie aktualnie bezradny w tej dezintegracji. Przepraszam, że tyle o tym wszystkim piszę, ale Panie Lisiewicz, to, co żeś Pan wypichcił to właśnie czysta manipulacja, próba dezintegracji swobody wypowiedzi i michnikowszczyzna całą gębą. Rozumiem Cię jednak. Widać znasz kolego neoanarchisto swoje miejsce w szeregu, rozkaz padł i musiał zostać wykonany. Do realizacji zamówienia dowalenia Katarynie i Nowemu Ekranowi karnie odmaszerowałeś. Za to RedNacz Sakiewicz z pewnością pochwalił na neoanarchistycznej odprawie neoprawicy walczącej z wolnym słowem, zgrupowaniu WeRONy, obradach W TRÓJCY JEDYNYCH, w sztabie obozu czy mitingu waszej sympatycznej sekty, pogładził po głowie, przyszczypał policzek i kto wie.. może będzie podwyżka za felietony i zlecenia kolejnych artykułów? Jedyne, co pociesza, to próba ratowania twarzy przez lubianego (skądinąd) przeze mnie Lisiewicza, poprzez wprowadzenia właśnie sformułowania "naszej sympatycznej sekty”, co nadaje felietonowi delikatny posmak dystansu. Takie "musiałem to to zrobiłem, ale do końca tak nie uważam, może napiszę jeszcze inaczej, gdy grosza będę miał więcej ni nie będę musiał wykonywać poleceń". Współczuję, bo świadomość, że taka Kataryna nic nie musi i pisze to, co uważa, a taki Łazarz zrobił sprytną karierę i też może skomentować, co chce i jak chce - musi być niewątpliwie dla niektórych nieznośna.Na koniec chcę neoMichnikowszczyźnie Gazety Polskiej zadedykować sympatyczny/symptomatyczny wierszyk Andrzeja Bursy. Niech to będzie podsumowanie ich arogancji i manipulacji, jako tzw. prawicowego tygodnika. Kiedyś pewnie tacy byliście, być może nawet całkiem nie dawno, a dziś robicie, co robicie i guzik na tym zyskacie. Łażący Łazarz

Dokumenty zastrzeżone W II kwartale 2011 roku udaremniono ponad 1,8 tysiąca prób wyłudzenia kredytów przez osoby posługujące się cudzymi dokumentami tożsamości, na łączną kwotę ponad 149 milionów złotych. Większość z nas została kiedyś okradziona lub zgubiła portfel z dokumentami. System Dokumenty Zastrzeżone chroni osoby, które utraciły swoje dokumenty tożsamości. Ogranicza możliwości ich późniejszego wykorzystania do celów przestępczych popełnianych w imieniu i na szkodę osoby, która dokumenty utraciła. W Polsce podstawowymi dokumentami potwierdzającymi tożsamość są dowody osobiste oraz paszporty. Jednak w praktyce, w tym celu powszechnie stosowane są np. prawa jazdy, książeczki wojskowe lub nawet karty płatnicze, na których wydrukowane jest nasze imię i nazwisko. Najlepiej jest zastrzec je wszystkie. Jednak nawet ci, których nie spotkała przygoda z utrata dokumentów, nie do końca powinni czuć się pewnie. Codziennie znajdujemy się w sytuacjach, w których nasze dokumenty tożsamości i karty płatnicze wędrują z rąk do rąk, wcale niezaufanych osób. Niejednokrotnie też są kopiowane, za naszą (wymuszoną) zgodą. Dalszy los tych kopii czasami mógłby nas naprawdę zadziwić… Kiedy więc kończy się termin ważności dokumentu lub tez wymieniamy go z innych przyczyn (np. przeprowadzka) i dokument z obciętym rogiem ląduje w szufladzie, to także dobry moment, aby go zastrzec. Podrobienie dokumentu z drobną korektą daty ważności jest przy dzisiejszych możliwościach poligraficznych prostą czynnością. Nie można liczyć na to, że się uda, że takie rzeczy zdarzają się innym a nie nam. Ostatnie miesiące potwierdzają zjawisko, które obserwujemy od kilku kwartałów. Od 12 miesięcy utrzymuje się stosunkowo wysoki poziom łącznych kwot prób wyłudzeń kredytów, przy mniejszej liczbie podejmowanych prób (w porównaniu do danych z lat 2008, 2009 oraz pierwszej połowy 2010 roku). Po rekordowo wysokich danych o próbach wyłudzeń z IV kwartału 2010 r. ostatnie trzy miesiące były nieco spokojniejsze, jednak pod względem łącznej kwoty prób wyłudzeń osiągnięto drugi wynik w historii prowadzonych badań – 149 mln złotych przy 1.831 próbach. Odnotowane ponad 1,8 tysiąca prób wyłudzeń to trzeci najniższy wynik w historii badań. Do tak dobrych wyników przyczynia się stale rozwijająca się baza Dokumentów Zastrzeżonych. W minionym kwartale odnotowano wzrost bazy Systemu DZ o 26.991 dokumentów. Wielkość bazy przekroczyła tym samym milion sztuk i wyniosła dokładnie 1.000.712. „Obserwując informacje o znacznym spadku przestępczości z wykorzystaniem cudzych i sfałszowanych dokumentów podanymi przez Komendę Główną Policji mieliśmy nadzieję, na korzystny trend spadkowy w tym zakresie. Niestety na to musimy jeszcze trochę poczekać. Podobnie, jak w ostatnim kwartale 2010 r. nadal zdarza się wiele prób wyłudzeń na ogromne kwoty. Odnotowano aż pięć prób wyłudzeń na kwoty 4 miliony złotych i więcej, pośród których najwyższą był wniosek na 20,3 mln złotych (11 maja 2011 r., w woj. opolskim).” mówi Grzegorz Kondek ze Związku Banków Polskich, koordynujący prace Kampanii. Anna Raciniewska

Wzajemnych oskarżeń w trybie wyborczym ciąg dalszy Komitet wyborczy PO złoży jeszcze dziś pozew w trybie wyborczym przeciwko PiS za słowa „za rządów PO nic się w Polsce nie zmieniło”- zapowiada szef sztabu wyborczego PO Jacek Protasiewicz. PiS na to: PO chce „przykryć” złamanie ordynacji wyborczej. Protasiewicz tłumaczy, że Platforma składa wniosek przeciwko PiS, bo przyszedł czas, żeby „powiedzieć stop kłamstwu”. - Ja rozumiem, że panowie z PiS bardzo chcą wrócić do władzy, ale nie używając kłamstwa i nie uciekając od debat publicznych. Tryb wyborczy już działa i z niego skorzystamy. Bardzo szybko, jeszcze dziś - zapowiedział Protasiewicz. Sąd okręgowy rozpoznaje wniosek w ciągu 24 godzin, nawet pod usprawiedliwioną nieobecność wnioskodawcy lub uczestnika postępowania. Na wyrok sądu okręgowego, w terminie 24 godzin od jego wydania, można złożyć odwołanie do sądu apelacyjnego, który rozpozna je także w 24 godziny. Według PiS Platforma - zapowiadając pozew w trybie wyborczym - chce „przykryć” fakt złamania ordynacji wyborczej. - Od dzisiejszego poranka politycy PO straszą, że złożą w trybie wyborczym pozew przeciw Prawu i Sprawiedliwości - czytamy w oświadczeniu szefa sztabu wyborczego PiS Tomasza Poręby. - Z ich oświadczeń wynika, że PO będzie chciał udowodnić przed sądem, że dobrze rządzi. Wniosek ten jest na tyle kuriozalny, iż należy sądzić, że stanowi wyłącznie zasłonę dymną i ma służyć jedynie przykryciu prawdziwego problemu PO, czyli złamania prawa wyborczego przez tę partię” - głosi oświadczenie. Poręba przypomina, że PKW we wtorek zwróciła się do pełnomocnika wyborczego Komitetu Wyborczego PO o złożenie wyjaśnień w sprawie akcji „Polska w budowie”. Jak zauważył, PKW pyta m.in., kto był organizatorem konferencji w tej sprawie 5 sierpnia i jej charakteru, a w szczególności odniesienia się do kwestii prezentowanych spotów wyborczych oznaczonych informacją „sfinansowane ze środków KW Platforma Obywatelska RP”. 5 sierpnia Platforma Obywatelska zorganizowała konferencję prasową, podczas której zaprezentowano m.in. spoty telewizyjne. Została ona zorganizowana, zanim Platforma złożyła w PKW wymagane zawiadomienie o utworzeniu komitetu wyborczego. Politycy PiS i SLD zwrócili się w tej sprawie do Państwowej Komisji Wyborczej. News Nowy Ekran

Radosław Krzywousty Radosław Sikorski próbuje naśladować Bolesława Krzywoustego. Z opowiadań pana Radosława wiemy, że dzielnie stawał w Afganistanie w zwycięskiej wojnie przeciwko Armii Czerwonej. Z licznych wypowiedzi człowieka, który ceni wodzów zwycięskich a surowo rozlicza pokonanych, można wnioskować, że hetman Żółkiewski, nie jest dlań dobrym wzorem. Tekst pierwotnie ukazał się w Tygodniku Solidarność Artykuł na Nowym Ekranie opublikowany za zgodą Krzysztofa Świątek zastępcy redaktora naczelnego Autor tekstu Jan. K. Kruk. Wprawdzie Żółkiewski zdobył Kreml, carów pojmał i do Polski przywiózł, ale później pod Cecorą postąpił nieroztropnie. Kiedy hetman zobaczył, że przegrywa bitwę, bo część wojska uciekła, przebił szablą własnego konia, dając znak, że on nie ucieknie, walczył do końca i zginął śmiercią żołnierza. Na szczęście pan Radosław nie musiał popełnić w Afganistanie takiego błędu, bo w Afganistanie było inaczej – uciekli czerwonoarmiejcy. Natomiast na nasze nieszczęście został szefem MSZ. Na pocieszenie możemy sobie powiedzieć, że mogło być gorzej; co to by było, gdyby Donald Tusk zamiast pana Bronisława wytypował pana Radosława na prezydenta.

Divide et impera Krzywoustemu zdarzyła się duża wpadka; podzielił kraj pomiędzy swoich synów. Ten podział dzielnicowy to przykład nepotyzmu na najwyższym szczeblu, którym wiceprzewodniczący PO powinien się brzydzić. A jednak w swoim resorcie zatrudnił córkę ministra Rostowskiego. Wiem, wiem, córka ma kwalifikacje nawet większe niż mamusia pewnego wicepremiera. No cóż, takie wpadki politykom zdarzają się często. Sikorskiemu zaś głupie wpadki zdarzają się lawinowo i dotyczą wielu obszarów polityki. W rezultacie wysforował się na czoło polityków usiłujących podzielić 40-milionowy naród na myślących po polsku i na myślących po europejsku, czyli próbuje wywołać prawdziwą katastrofę narodową. A sam pewnie w ogóle nie myśli. Szef MSZ chyba nie zorientował się, na czym praca szefa dyplomacji polega. Zachowuje się tak, jakby nie wiedział, że jest to zajęcie dla człowieka ważącego słowa, powściągliwego w wyrażaniu opinii, taktownego, o prawdziwej kulturze osobistej, a nie dla gadatliwego tandeciarza o manierach nowego polskiego szlachcica. Radosław Sikorski chciał być złotousty a raz po raz pokazuje się jako krzywousty. Co powie albo napisze to gafa. Z wielu jego wypowiedzi zawodowi dyplomaci zdrowo mogą się uśmiać i pożartować. Rosjanie np. ironicznie pytają, czy on do nich w Afganistanie strzelał, choć są przekonani, że Sikorski strzelał tam tylko z aparatu fotograficznego i ustrzelił dobre zdjęcie, za które dostał nagrodę.

Dyplomacja totalna Niedyplomatyczna nadaktywność min. Sikorskiego niepokoi nawet PO. Reakcja kolegów partyjnych na jego wypowiedź w rocznicę Powstania Warszawskiego była znamienna. Ale on jest niestrudzony. Nikt go nie prześcignie, oświadcza w licznych wywiadach, komentując swoją (?!) politykę zagraniczną i własne spojrzenie na polską historię. Minister, który onegdaj kochał wojsko a teraz polubił dyplomację, chce przywołać do porządku naszego wschodniego sąsiada, postępując wedle reguł dyplomacji totalnej w stylu Busha, która zaowocowała tym, że świat znielubił jankesów, gringos itp. Kiedy słyszymy, jak Polacy traktowani są przez amerykańskie służby imigracyjne, to rozumiemy, dlaczego u nas także rosną zastępy US-ofobów. Gdzie indziej jest jeszcze gorzej, dlatego USA budują na całym świecie ambasady jak fortece. Niebawem turyści będą mogli także w Londynie oglądać amerykańską twierdzę w dzielnicy Nine Elms. Ale tylko z daleka, ambasada będzie otoczona fosą 30-metrowej szerokości. To powinno dać min. Sikorskiemu do myślenia. Czy mamy być postrzegani jako mały żandarm Europy mniejszych od nas wschodnich sąsiadów? Lepiej byłoby, gdyby Sikorski, zamiast powoływać się na poparcie słynnego komentatora sportowego, szukał inspiracji w myśli politycznej Jerzego Giedroycia.

Demokracja fasadowa Trzeba sprawiedliwie dodać, że w czasach Reagana dyplomaci USA w Warszawie w latach 80. zachowywali się dużo, dużo bardziej dyplomatycznie. Niestety, Sikorski nie mógł się w Polsce dyplomacji od Amerykanów nauczyć, bo poza krajem bezpiecznie czekał aż Solidarność uwolni kraj od komuny. A teraz bezpiecznie z Warszawy gromko dowodzi akcją wspierania opozycji białoruskiej w walce z reżimem Łukaszenki. Niedawno komentował: „Karygodny błąd pomimo ostrzeżeń”; wtórowała mu szefowa Fundacji Praw Człowieka: „Głupota, lenistwo” – to pod adresem Prokuratury Generalnej z powodu przekazania władzom reżimowej Białorusi danych o koncie bankowym znanego dysydenta. Rzeczywiście mamy tu do czynienia z błędami i głupotą, ale w większym stopniu dotyczą one autorów tych wypowiedzi i polityków szukających rozgłosu, strofujących rząd w świetle kamer. Zapewne nie wiedzą, że prokuratura od pewnego czasu jest niezależna od rządu. Ich popisy to dla Łukaszenki dobry argument. Może twierdzić, że chcemy narzucić jego krajowi naszą fasadową demokrację i bałagan zwany szumnie państwem prawa.

Gdzie te Breiviki Min. Sikorski lubi penetrować stan ducha Polaków i czytać w ich myślach. W kilka dni po tragedii w Norwegii powiedział w Londynie że „w Polsce nie brak ludzi myślących tak jak Breivik”. To wyjście ministra przed orkiestrę unijnych elit rodzi pytania. Czy w jakimkolwiek europejskim kraju ludzi myślących jak Breivik brakuje, czy aby nie ma ich wszędzie więcej niż w Polsce? Czy to w polskim parlamencie zasiadają przedstawiciele skrajnie nacjonalistycznych i rewizjonistycznych ugrupowań? Czy to w Polsce trwa wojna z Arabami protestującymi przeciwko grabieży ich ziem? Czy to u nas a nie w Izraelu jedenastoletnie dzieci wtrącane są do więzień za zbliżanie się do źródła wody, z której od urodzenia korzystali? Polacy z pewnością są na szarym końcu w liczbie rasistowskich i nacjonalistycznych ekscesów. Jednak p. Sikorski wie swoje, bo czyta w ich myślach i musi świat przed nimi ostrzec. Gdyby szef MSZ wyznał w Brukseli, że odsetek idiotów wśród polskich polityków jest większy niż w jakimkolwiek kraju, to jego rozmówcy pewno chętnie by się z nim zgodzili. Przecież poznali wielu z nich w europarlamencie i słyszeli, że jakiś polski senator oskarża byłego ministra sprawiedliwości i ekspremiera o zamordowanie posłanki z wrogiego ugrupowania. Ale nawet bez zdradzania naszych sekretów zapewne doszliby do wniosku, że idiotów i dyletantów nie brakuje u nas także wśród dyplomatów. Kołodziejczyk Grzegorz

Wisielcza demokracja

*Musi bliżej wyborów, łgarstwo gęsto krąży *Raporty świadczą za zamachem

*Tuskowe przewodnictwo całuje klamkę *Ostatni kapitał hazardzisty?...

- Taż która to godzina, a? – zapytał wieczorem pewien lwowiak, przed wojną.- Musi już dziewiąta, kur... gęsto chodzi – usłyszał w odpowiedzi. Łgarstwa chodzą ostatnio gęsto, nawet trup znów zaczyna się słać jak za najlepszych czasów „transformacji ustrojowej” i „budowy demokratycznego państwa prawa”. Musi już bliżej wyborów. Toteż podśpiewuję sobie:

„Sekuła, Papała, brak lustracji, nie ma to jak w demokracji, Michnik, Rywin, coraz lepiej, a na końcu Andrzej Lepper?”. Ba – czy rzeczywiście to już koniec? Czy na pewno ciąg dalszy nie nastąpi?... Tymczasem długo oczekiwany raport „komisji Millera” uzupełnił raport tow. Anodiny: obydwa potwierdzają tezę o zamachu, zaplanowanym nad Wisłą, a wykonanym pod Smoleńskiem. Nie, nie, nie mylę się, treść obydwu raportów jest mi znana... Przypominają one matematyczny tzw. dowód nie wprost. Polega on z grubsza na tym, że zamiast udowodniać, że 2 razy dwa jest cztery udowodnia się, że nie może to być trzy ani pięć, etc. Przez zawarte w raportach kłamstwa, przemilczenia, pominięcia, ominięcia, zaniechania – wyłania się niemal stuprocentowy dowód nie wprost na najbardziej pewną hipotezę: starannie dokonanego zamachu. Żeby nie rozwodzić się długo - raport komisji Millera nie wyjaśnił:

na czym polegała współpraca Tomasza Turowskiego, delegowanego do obsługi wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu z odpowiedzialnym za przygotowanie tej wizyty w Polsce p. Arabskim z kancelarii premiera Tuska; raport nie wyjaśnił, dlaczego rosyjscy kontrolerzy do ostatnich sekund podawali pilotom zabójczą informację „jesteście na kursie i ścieżce”, – gdy doskonale wiedzieli, że teren przed pasem startowym to niecka, obniżona względem poziomu pasa startowego o ponad 100 metrów; raport nie wyjaśnił: co stało się z magnetowidowym zapisem pracy radaru rosyjskich kontrolerów, ani w jakim celu przebywał wśród niech pułkownik z Tweru, ani też kto wydawał mu przez telefon dyrektywy, i jakie; raport nie wyjaśnił, dlaczego strona rosyjska odmówiła stronie polskiej dokonania oblotu lotniska w Smoleńsku pod kątem sprawdzenia urządzeń radiolokacyjnych; komisja Millera – obrażając naszą inteligencję – każe nam wierzyć, że piloci mając przed oczami dwa położone tuż obok siebie tarcze wysokościomierzy, ciśnieniowy i radiowysokościomierz, widzieli tylko ten drugi...; w raporcie jest zagadkowa, brzemienna w konsekwencje sprzeczność: raz stwierdza, że odejście w automacie nie jest możliwe bez systemu ILS, w przypisie jednak stwierdza, że jest to możliwe... W przededniu upublicznienia raportu (jego dłuuugie „tłumaczenie” to osobny wątek) media ujawniły, że „przycisk odchodzenia w automacie nie był reaktywowany”. Kto go nie reaktywował, dlaczego?...Wreszcie raport nie odpowiada na pytanie, dlaczego 7 kwietnia (spotkanie Tuska z Putinem) system ILS był zamontowany na smoleńskim lotnisku, a na 10 kwietnia go zdjęto? Czy p. Turowski uzgodnił to ze stroną rosyjską?... Strona rosyjska z p. Arabskim?... Obydwa raporty tworzą, więc jedną dłuuugą rolkę papieru toaletowego. Nic też dziwnego, że mimo „przewodnictwa Unii Europejskiej” ani Tusk, ani jego minister finansów nie zostali dopuszczeni do finansowej euro-siuchty na kryzysowym szczycie krajów „strefy euro”:

co tam wtajemniczać w prawdziwe plany takie polityczne barachło, które i tak zawsze zrobi to, co mu każą? Nawet wymądrzający się dotąd dęty entuzjasta UE, Saryusz –Wolski zaczyna jakby rakiem, ostrożnie, ale do tyłu, ale nazad: „Część tej Unii, do której dołączyliśmy, właśnie wyczepia 17 wagonów pierwszej klasy, konstruuje nową lokomotywę. My musimy przyśpieszyć” – powiada w pewnym wywiadzie. No a Trachtat Lesboński, proszę pana, a Trachtat? Jakże „przyśpieszać” pod tym Trachtatem, panie mądry?... Czy po to kazali go podpisać, żebyśmy teraz sobie „przyśpieszali”?... Nic też dziwnego, że Andrzej Lepper, „buhaj” polityki „okresu transformacji” i „budowania demokracji” powiesił się. Ze zgryzoty? Gdy partie finansowane są teraz z budżetu – jego nowa „Samoobrona” cienko przędła. Sypiał w swoim partyjnym biurze: nie miał nawet forsy na wynajęcie mieszkania? A tu jeszcze jeden z jego przyjaciół powiada w telewizji, że był „podsłuchiwany i inwigilowany”! Jezus Maria – i przez kogo to?... Czy obok Barbary Blidy – Andrzej Lepper zostanie teraz nowym kandydatem na santo subito? Bo to już jakieś znicze, świeczki pojawiają się przed miejscem zgonu, a Kalisz wychwala Leppera pod niebiosa; Lepper plus Blida ma być „alternatywą” dla kultu śp. Lecha Kaczyńskiego?... Jednak Lepper miał jeszcze pewien kapitał polityczny, który mógł zamienić na powrót do polityki. Ostatni kapitał polityczny – jak ostatnie pieniądze hazardzisty: wiedzę o tym, kto i w czyim imieniu uprzedzał go o zastawionej pułapce w ministerstwie rolnictwa, kiedy to Janusz Kaczmarek poszedł na ostatnie piętro do hotelu „Mariott”, gdzie rezydował p. Krauze, a nazajutrz poseł Woszczerowicz odwiedził ministra Leppera, zanim bezpieka zdążyła z akcją „in flagranti”... Kto stał za p. Krauze? Oto kapitał polityczny! Tą wiedzą mógł Lepper grać va banque, i to albo z prawą, albo z lewą stroną: prawej mógł oferować swą wiedzę na ten temat, zaś lewej – milczenie w tym temacie... Dla prawej strony byłaby to oferta bardzo kusząca, ale lewa strona mogła sobie pomyśleć, że byłoby jeszcze lepiej, gdyby tak zdeterminowany, niebezpieczny hazardzista polityczny jednak powiesił się. Wszystko wskazuje, że Lepper swym spotkaniem z „prawnikami prezesa Kaczyńskiego” i red. Sakowiczem chciał dać do zrozumienia jakiejś koterii b. WSI, że jest bardzo zdeterminowany i przynaglić ją do przyjęcia „oferty milczenia” w zamian za polityczny come back. Wysoko zagrał! - ale jak na b. wicepremira zawisnął dość nisko: na wysokości worka bokserskiego. Co tu dużo mówić: lewej stronie służą rozmaici wisielcy, nie od dzisiaj. Ostatnio, przypomnijmy „powiesił się” asystent Leppera, p. Wiesław Podgórski, a wcześniej ważny członek kancelarii premiera Tuska, p. Michniewicz. Z czegoś jednak trzeba czerpać optymizm, et voila: pod względem spektakularnych „samobójstw” nasza młoda demokracja prześcignęła już dawno tak starą demokrację, jak francuska, gdzie za Mitterranda, owszem, „zastrzelił się” wysokiej rangi bezpieczniak, i to samym Pałacu Prezydenckim, „zastrzelił się” także b.premier, Pierre Beregovoy, a jakże - no ale w demokracji liczy się przecież ilość, nie jakość! Ten nasz imponujący dorobek wisielczej demokracji stanowczo jest zbyt mało znany w Parlamencie Europejskim i innych instytucjach Unii Europejskiej, chociaż nasz „Karol”, pardon, Jerzy Buzek, przewodniczy tam, a przewodniczy... Żeby ino i on, chłopina, nie... zaprzewodniczył się na amen.

Marian Miszalski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
528
528 529
528
528 WYKLAD 1 - Zadania, Zarządzanie, II rok, Analiza efektywności firm
528
528
528
II CSK 528 06 1
528
528
528[1]
C 528
528
I PKN 528 99
528
528
528 Richmond Emma Koniec rozterki
Nuestro Circulo 528 Jurgen Dueball

więcej podobnych podstron