Nowy pomysł Boniego - będzie odbierał ziemie Kościołowi Po krytykowanym przez wielu posłów pomyśle powołania rządowej rady monitorującej przejawy mowy nienawiści, ksenofobii i agresji w życiu publicznym minister Michał Boni ma nowy pomysł. Teraz chce odbierać ziemie Kościołowi, bo zorientował się, że niektóre parafie mają ich... za dużo. Z informacji „Rzeczpospolitej” wynika, że Boni dopatrzył się błędów w decyzjach urzędników, którzy przed laty przyznali Kościołowi setki hektarów ziem dla parafii. Minister administracji i cyfryzacji chce unieważnić decyzje o przyznaniu gruntów Kościołowi, a jeśli się to nie uda, to chce, chociaż odszkodowania. Cała sprawa dotyczy sytuacji z lat 1999-2004, gdy parafie z diecezji legnickiej występowały o nieodpłatne przekazanie gruntów rolnych. Zezwalała na to ustawa o stosunku państwa do Kościoła katolickiego, która stanowiła, że parafie, które po II wojnie światowej podjęły swoją działalność na ziemiach północnych i zachodnich, mogą się starać o przyznanie im gruntów, którymi dysponował Skarb Państwa. Zgodnie z treścią ustawy jedna parafia mogła liczyć na otrzymanie maksymalnie 15 hektarów ziemi, jednak w wielu przypadkach parafiom przyznano grunty o większej powierzchni. To właśnie z nimi bój będzie teraz toczył minister Boni. Minister administracji i cyfryzacji może się jednak rozczarować, bowiem w wielu przypadkach odzyskanie ziemi będzie zupełnie niemożliwe. Boni nie ma co także liczyć na to, że Kościół zapłaci odszkodowanie, ponieważ zgodnie z obowiązującymi przepisami, za błędy i złe decyzje administracji publicznej... płaci państwo.
Gen. Koziej apeluje by Polacy nie okazywali słabości i uspokaja: Rosja nas nie rozgrywa. Kto mu uwierzy? Rosja nawet nie próbuje wpływać na wewnętrzne sprawy Polski w kontekście 10/04. Większym zagrożeniem jesteśmy my sami, podziały, które między nami się wytworzyły i niebezpieczne opinie, jakie na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej się w Polsce pojawiają. Takie wnioski wyciągnął gen. Stanisław Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego po posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Pytanie, kogo Koziej chce przekonać. Bo trzeba nie znać historii i zupełnie zamknąć oczy na dzisiejszą politykę Rosji i dziesiątki dowodów na to, że jest inaczej. Szef BBN uspokaja, tyle że nie przekonuje. Według niego „tematem posiedzenia Rady było zastanowienie się, przeanalizowanie ewentualnej możliwości czy też symptomów manipulacji wokół śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej”. Na podstawie informacji przedstawionych przez ministra Cichockiego, który referował wnioski analiz służb odpowiedzialnych za bezpieczeństwo wewnętrzne, jak także na podstawie informacji przedstawionej przez prokuratora generalnego, te informacje nie wskazują, aby istniały jakiekolwiek fakty, twarde dowody na to, że strona zewnętrzna oddziaływuje czy manipuluje przebiegiem polskiego śledztwa bądź też opinią publiczną czy też postawami politycznymi w kraju. Jednocześnie w referatach i w dyskusji zwracano uwagę, że istnieją metody tego typu manipulowania, istnieją historyczne przykłady posługiwania się tego typu metodami, oddziaływania, wpływania jednego państwa na drugie państwo. Myślę, że zwłaszcza dziś, w erze informacyjnej takie metody mogą być szczególnie skutecznie stosowane. Dlatego ważne jest i takie zdania przewijały się w dyskusji, aby monitorować sytuację, aby być czujnym, ostrożnym, aby badać wszelkie niejasne zdarzenia czy zjawiska, które się u nas w Polsce pojawiają także pod tym kątem. Koziej na konferencji po posiedzeniu RBN dodał, że w historii, mieliśmy takie przykłady: Że przypomnę słynne „wejdą czy nie wejdą” i rozgrywanie tego tematu strategicznie w stosunku do Polski. Dopytywany, czy skoro nie znaleziono „twardych” dowodów, można mówić o jakichś „miękkich” dowodach na manipulacje z zewnątrz, Koziej odpowiedział:
Twarde dowody, czyli fakty, a takich faktów służby nie stwierdzają póki co. Natomiast miękkie przesłanki – tu raczej chodzi o przesłanki – jeżeli pojawiają się jakieś niejasne zdarzenia, to one mogą być tymi przesłankami. I te przesłanki są badane i jak do tej pory właśnie w wyniku analizy tych przesłanek, czyli miękkich jakichś poszlak, służby nie stwierdzają, aby rzeczywiście takie działanie celowe następowało. Natomiast zwracano uwagę na posiedzeniu RBN, że więcej ryzyka w tym przedmiocie wnosi nasza sytuacja wewnętrzna w kraju – nasze waśnie, spory, prowadzenie dysput i dyskusji w takim charakterze, który niejako ułatwia siłom zewnętrznym czy też stronie trzeciej korzystanie z naszych słabości, nawet bez konieczności podejmowania własnych działań. Jest bardzo istotne, abyśmy sami przede wszystkim pilnowali, aby nie okazywać słabości, aby nie przedstawiać się jako kraj czy społeczeństwo skłócone, zwaśnione, bo to jest działanie na własną szkodę. I bez większego wysiłku strony trzecie… które w sposób naturalny, bo jest konkurencja, jest rywalizacja między państwami, na tym polegają stosunki międzynarodowe – więc wszelkie tego typu słabości działają tylko przeciwko nam. Z tej dysputy na posiedzeniu RBN ja przynajmniej wyciągam wniosek, że ważniejsze jest, abyśmy starali się minimalizować swoje słabości niż poszukiwać gdzieś w jakiejś stronie trzeciej, że ona jest przyczyna tych naszych wewnętrznych sporów. W odpowiedzi na pytanie, czy w czasie posiedzenia padło pytanie, dlaczego minister Sikorski nie wykorzystał załącznika 13 do Konwencji Chicagowskiej dla sprowadzenia wraku, szef RBN odpowiadał bardzo wymijająco:
Nie przypominam sobie, czy tak sformułowane pytanie padło, natomiast minister Sikorski przedstawił wszelkie instrumenty prawne, jakie w tym względzie obiektywnie istnieją, zarówno w prawie międzynarodowym, jak i prawie rosyjskim i prawie naszym i przedstawił, jakie działania do tej pory strona polska na tej płaszczyźnie podejmowała i jakie działania ma zamiar podejmować. Realizacja, jak wiemy, nawet takich ściśle w sensie prawnym opisanych przedsięwzięć często zależy od dobrej bądź złej woli drugiej strony. O tym była mowa na posiedzeniu RBN i ten aspekt instrumentów prawnych, w realizacji chociażby sprowadzenia wraku do Polski czy problemu czarnych skrzynek był podejmowany. Co więc zrobi minister? Jakie de facto są konkluzje posiedzenia Rady Bezpieczeństwa Narodowego? Nie wiadomo. Skąd wniosek, że Rosja nas nie rozgrywa i nie próbuje wpływać na polskie śledztwo, skoro wiadomo, ze fałszuje dokumentację, jedne dowody ukrywa, a innych nie chce zwrócić, skoro widać, że w kontrolowany sposób od rosyjskich służb wyciekają do internetu zdjęcia, które mają wywołać w Polsce zamieszanie. Wystąpienie szefa BBN dowodzi, że istnienie RBN nie ma najmniejszego znaczenia dla rozwiązywania jakichkolwiek problemów związanych z bezpieczeństwem Polski, a jest tylko okazją do zaszpachlowania indolencji i bezradności paru osób na ważnych stanowiskach. Znp
Aby przełamać kryzys Polacy powinni lepiej zarabiać Problem bezrobocia stanie się w najbliższych dwóch latach najgroźniejszym problemem i prawdziwym dramatem i jednym ze zjawisk najbardziej dolegliwych społecznie. Będzie przyczyną rosnących konfliktów i niepokojów społecznych.
2013 – Rytualny ubój miejsc pracy Wiele miesięcy temu, ostrzegałem, że kryzys w końcu dotrze do Polski i zbierze swe ponure żniwo. To co dziś widzimy, to dopiero początek wchodzenia w oko cyklonu potężnego kryzysu, którego jednym z najgroźniejszych przejawów będzie nie tyle nawet spadek wzrostu gospodarczego i załamanie się systemu dochodów podatkowych w przyszłym roku – zabraknie w budżecie co najmniej 20 mld zł - ale przede wszystkim potężne bezrobocie. Humorystyczne wydają się już dziś zapisy budżetowe ministra finansów, J.V. Rostowskiego, zapowiadające bezrobocie w 2013 roku na poziomie 13 proc. Pod koniec grudnia 2012 r. zbliży się ono do blisko 14 proc., a wielka fala upadłości i bankructw przedsiębiorstw, i to nie tylko tych małych, dopiero przed nami. Zwalniać będą i to tysiące osób PKP, Poczta Polska, PGNiG, LOT, Lotos, Accelor Mittal, bydgoski ZACHEM, samorządy - nauczycieli i pracowników szpitali, deweloperzy, hotelarze, handel i usługi. Również duże koncerny zagraniczne - bo okazuje się, że kapitał ma jednak narodowość - mające świadomość narastającego kryzysu w Polsce, będą stopniowo ograniczać, wygaszać produkcję, a nawet wychodzić z Polski zwiększając gwałtownie liczbę zwalnianych pracowników w ramach zwolnień grupowych. Przykład Fiata redukującego zatrudnienie na razie o 30 proc., czy niemieckiej sieci Metro AG oraz firmy BASF najlepiej świadczą już o tym procesie. Jest najgorzej od dziesięciu lat, gdy idzie o zatrudnienie w przedsiębiorstwach; spadło ono już do 5,5 mln osób i będzie spadać w 2013 r. W ostatnich miesiącach tego roku Polska najszybciej w całej Unii likwidowała miejsca pracy.
Czeka nas nowa wielka fala emigracji Niezwykle niepokojącym zjawiskiem jest gwałtowne przyspieszenie upadłości firm jednoosobowych, które dla wielu Polaków, były ostatnią deską ratunku przed popadnięciem w bezrobocie. Można więc szacować, że przyszłoroczne bezrobocie, będzie raczej oscylować nie na poziomie zapowiadanym przez rząd, ale raczej na poziomie 15-18 proc. Oznacza to około 2,5 mln ludzi bez pracy i gwałtowne zwiększenie liczby emigrujących Polaków, najczęściej młodych ludzi, tym razem do Niemiec.Perspektywa pracy do emerytury w wieku 67 lat, skutecznie blokuje miejsca pracy dla młodych Polaków.Niewątpliwie propozycja opozycji przedstawiająca Narodowy Program Zatrudnienia jest sensownym pomysłem. Tyle tylko, żeby powstały nowe miejsca pracy, najpierw trzeba odzyskać utracony majątek, tanio i głupio wyprzedane najbardziej dochodowe branże i duże przedsiębiorstwa. Żeby tworzyć nowe miejsca pracy i kreować zatrudnienie, naród musi mieć własny majątek i młode ręce do pracy, a nie samych emerytów, a państwo podstawowe instrumenty kreowania działalności gospodarczej. Między innymi takie jak własną walutę - czyli polskiego złotego, własny sektor bankowy i w miarę zamożne społeczeństwo, a nie biedaków unijnej Europy.
Aby przełamać kryzys Polacy powinni więcej zarabiać Wiele polskich firm, które uczestniczyły w inwestycjach drogowych i autostradowych, do dziś nie uzyskało wynagrodzenia za wykonaną pracę. Tak jak wiele polskich szpitali nie otrzymało pieniędzy za wykonane usługi medyczne z NFZ. Zatory płatnicze rosnące, zagrożone kredyty - w przypadku firm to już blisko 30 mld zł - będą wymuszać cięcia i oszczędności kosztów, a najprostszym sposobem ich realizacji będą zwolnienia, obniżanie płac i niepłacenie składek zdrowotnych czy ZUS-owskich. W Polsce bardzo tanio zwalnia się pracowników, taniej niż w Hiszpanii i Grecji. Tak zwana rządowa propozycja elastycznego rozliczania czasu pracy, to nic innego jak pomysł na niepłacenie pracownikom za tzw. nadgodziny i haniebna propozycja, by ciężarne Polki pracowały w soboty. Od dawna twierdzę, że jedną z metod i sposobów przełamania obecnego kryzysu, byłby nawet nie tyle dodruk polskiego złotego przez NBP, co przecież dzisiaj stosują na potęgę nawet najbardziej liberalne gospodarki świata, ile przyzwoite, godziwe wynagrodzenia dla tych Polaków, którzy chcą i umieją pracować. Jesteśmy bowiem niestety w grupie czterech najbiedniejszych krajów Unii (na czwartym miejscu od końca), a jednocześnie to Polacy spędzają w pracy ponad 2 tys. godzin i są w pierwszej trójce na świecie tych najbardziej zapracowanych narodów. Prawdziwą chorobą polskiego rynku pracy, tak krytykowaną przez związki zawodowe, jest u nas blisko 3,5 mln grupa głównie ludzi młodych, zatrudnionych na tzw. umowy śmieciowe ze skandalicznie niskim poziomem zarobków. Ceny wielu produktów i usług są dzisiaj w Polsce wyższe, niż w wielu zamożnych krajach strefy euro. Natomiast wynagrodzenia nadal są 3-4-krotnie niższe. Nic więc dziwnego, że Polacy wolą zasiłek dla bezrobotnego w Irlandii czy Wielkiej Brytanii, niż śmieciową umowę, a nawet etat w Polsce. Koszty utrzymania przeciętnej polskiej rodziny, wychowania i wykształcenia dziecka, ogrzewania mieszkania, energii i paliwa są u nas często wyższe niż w wielu krajach Unii Europejskiej. Mamy blisko 2 mln grupę Polaków żyjącą na poziomie minimum socjalnego z dochodem niewiele ponad 900 zł miesięcznie, blisko 2 mln grupę osób, gdzie mimo tego, że oboje rodziców pracują to nie są w stanie opłacić wszystkich rachunków i prawie 10 mln grupę Polaków zagrożonych niedostatkiem i wykluczeniem – absolutna europejska i unijna czołówka. Problem bezrobocia stanie się w najbliższych dwóch latach najgroźniejszym problemem i prawdziwym dramatem i jednym ze zjawisk najbardziej dolegliwych społecznie. Będzie przyczyną rosnących konfliktów i niepokojów społecznych. Mimo olbrzymiej już emigracji blisko 2 mln Polaków od 2004 roku, czyli wejścia Polski do UE, to grupa młodych i wykształconych stanowi dzisiaj 400-tysięczną nową armię bezrobotnych kończących co roku szkoły wyższe i uczelnie. Bezrobocie ludzi młodych do 30-tego roku życia zbliża się do 30 proc. 9 mln Polaków w wieku powyżej 50 lat jest bez stałego zatrudnienia, co 10-ty bezrobotny ma wyższe wykształcenie. Nie ma pracy, bo nie ma majątku, własnych fabryk, banków, wielkich sieci handlowych i przyjaznego państwa. Zielona wyspa złudzeń, kłamstw i urojeń zamienia się w czarną dziurę bezrobocia i biedy. Wielki strach zajrzy w oczy wielu Polakom w 2013 r.
Janusz Szewczak
Kapitał jednak ma narodowość i właśnie wyprowadza się z Polski Swego czasu dość popularne były w Polsce zaklęcia o tym jakoby rzekomo kapitał nie miał narodowości. Otóż kapitał narodowość ma – i Polska w tej chwili boleśnie przekonuje się o tym co oznacza jego ucieczka. W chwili gdy piszę te słowa wciąż nie jest jasny los ponad tysiąca pracowników fabryki Fiata, którzy mają zostać zwolnieni wskutek przeniesienia produkcji jednego z samochodów na powrót do Włoch. Z podobną sytuacją mamy do czynienia w fabryce Philipsa w Pile – tam szykuje się redukcja 10 proc. składu osobowego. To przemysł – z kolei w sektorze bankowym Unia Europejska rozpoczęła prawdziwą ofensywę na rzecz szybkiego powołania unii bankowej. Ta będzie umożliwiała nie tylko nadzór Europejskiego Banku Centralnego nad bankami znajdującymi się w eurolandzie (i poza nim), ale także umożliwi przepływ kapitału z jednego państwa do drugiego. Chyba nietrudno się w tej sytuacji domyślić w jakim kierunku odpływał będzie ten kapitał z Polski?
Większość gabinetów rządzących III RP prowadziła politykę w tym względzie – utrzymania przemysłu i kapitału – cokolwiek naiwną. W Polsce odbywała się i ciągle się odbywa masowa wyprzedaż rabunkowa – pozbywamy się wszystkiego – stoczni, fabryk, banków, zaś prominentni politycy z samego świecznika po skończeniu kadencji bardzo często odnajdują miejsca w radach nadzorczych wielkich, międzynarodowych spółek, które „przypadkiem” skorzystały na ich wcześniejszych politycznych i legislacyjnych decyzjach. Tak – jeżeli ktoś myślał, że casus Gerharda Schrödera (Kanclerza Niemiec, który po przegranych wyborach „wylądował” w radzie nadzorczej jednej ze spółek-córek rosyjskiego Gazpromu) to specyfika niemiecka, to przykro mi bardzo – jest w błędzie. Polecam prześledzić losy dawnych ministrów i wiceministrów z gabinetów kilku polskich premierów – zaręczam, że wyniki mogą państwa zaskoczyć. Pewnym wątłym pocieszeniem dla Polski może być fakt, że nie tylko ona okazała się być gospodarczym naiwniakiem w ostatnich dwudziestu latach. Wyprowadzkę swojego przemysłu do innych państw przeprowadziło wiele krajów, ze Stanami Zjednoczonymi włącznie. Rozsądnie zachowało się niewielu – Niemcy, Francja i kilku innych. Teraz państwa do których przemysł wyprowadzono stają się gospodarczymi potęgami, Europa jest „chorym człowiekiem” światowej gospodarki, a Stany Zjednoczone leczą się ekonomicznymi antybiotykami. Nigdzie jednak wyprzedaż przemysłu nie poszła tak daleko jak w Polsce – III RP wyprzedała niemal wszystko. Jak alkoholik na głodzie – wyzbyliśmy się już i rodowych sreber i podstawowych mebli. Obecny rząd zaś dokonuje operacji ostatecznego zwijania Polski, zachęcając tysiące młodych ludzi do emigracji zarobkowej, bo system zbudowany na korupcji, kumoterstwie, wszechobecnych układach i „zblatowaniu elit” (określenie Rafała Ziemkiewicza) nie jest w stanie stworzyć zdrowych mechanizmów wolnorynkowych, które by rynek pracy stymulowały naturalnie. Nie tak dawno temu sam Michał Boni, minister cyfryzacji w rządzie premiera Donalda Tuska, stwierdził, że zachodnie koncerny traktują Polskę jak przestrzeń neokolonialną. Na czym to polega? Ten neokolonializm możemy jaskrawo obserwować choćby na międzynarodowych stronach Gazety Wyborczej, bijącej na alarm na każdy przejaw zachodniego wyzysku w krajach trzeciego świata i nie zauważającej tego samego zjawiska w Polsce. Każda wiadomość o dzieciach pracujących w morderczych warunkach gdzieś w Pakistanie czy Birmie Gazeta przedstawia z takim samym zaangażowaniem, jak dawni działacze Komunistycznej Partii Polski walczyli o uwolnienie robotnika i chłopa z kajdan wyzysku u „polskich panów”. Jednocześnie ta sama gazeta jest całkowicie ślepa i głucha na przykłady funkcjonowania takiej samej przestrzeni neokolonialnej w Polsce. No, ale wróćmy do meritum i nie kopmy leżącego – co stoi za takim a nie innym zachowaniem dziennikarzy GW – każdy chyba wie albo przynajmniej się domyśla. Poszczególne państwa UE podejmują w tej chwili szeroki wachlarz działań mających ocalić je przed kryzysem – jednym z takich działań jest między innymi wycofywanie przemysłu z państw ościennych na powrót „do siebie”. Tym samym stajemy przed obliczem faktu – kapitał jednak ma narodowość. Toteż kapitał może emigrować, ale tylko na chwilę – w chwili kryzysu jednak wolimy go mieć na miejscu. Polska nie odrobiła tego zadania domowego z ekonomii. Co może być dla nas ratunkiem? Wzorem Japonii po wojnie – zebranie tego co pozostało z narodowego kapitału jako bazy. Rząd powinien wspierać narodowy kapitał, lokalnych przedsiębiorców, instytucje i firmy, które korzystają tylko i wyłącznie z polskiego kapitału – bo tylko na ten kapitał możemy w chwili kryzysu liczyć. Na tym świecie nie ma czegoś takiego jak „darmowy Lunch” (Milton Friedman), a mówiąc brutalniej – na świecie nie ma dobrych wujków. Zagraniczna firma, choćby zatrudniała w Polsce nie tysiąc, nie dwa, a nawet dziesięć tysięcy pracowników, to zwolni ich wszystkich, bez żalu i bez „przepraszam” jeśli tylko jej zagraniczny zarząd uzna, że czas wycofać produkcję na powrót do ojczyzny. „Umiesz liczyć, licz na siebie”. Obecny rząd jednak zdaje się tego albo nie rozumieć, albo zwyczajnie realizuje interesy… no kogoś innego, ale na pewno nie Polski i jej obywateli. Ewentualnie można zakładać, że składa się on z elegancko ubranych gospodarczych ignorantów, co w sumie poprzedniej hipotezy nie wyklucza. A ja polecę szanownym czytelnikom takie małe ćwiczenie – na przyszłość. Śledźcie proszę losy obecnych ministrów i wiceministrów za rok, dwa, pięć – gdzie się wtedy znajdą? W radach nadzorczych międzynarodowych koncernów, korporacji, spółek. I jak te spółki skorzystały wcześniej na ich decyzjach? Arkady Saulski
Gaz łupkowy to szansa dla Polski Ostatnie tygodnie były istotne dla sprawy polskiego gazu łupkowego. 21 listopada br. Parlament Europejski podczas Sesji Plenarnej przyjął dwa sprawozdania w sprawie wydobycia gazu łupkowego. W rezolucji PE uznano, że gaz z łupków może być tymczasowo ważnym czynnikiem transformacji europejskiego systemu energetycznego w kierunku gospodarki niskoemisyjnej. Nie jest to rozwiązanie docelowo pożądane przez Polskę (PE np. dopuszcza możliwość rozszerzenia katalogu kontrolowanych substancji chemicznych o substancje używane w procesie szczelinowania), jednak Parlament nie zgodził się przynajmniej na wprowadzenie moratorium na wydobywanie gazu z łupków, co należy uznać za dobry znak. Jest to jednak dopiero początek działań regulacyjnych na szczeblu unijnym – energetyka i ochrona środowiska są obszarami działania zarówno państw członkowskich jak też Brukseli. PE posiadając prawo tzw. inicjatywy politycznej może zobowiązać Komisję Europejską do zajęcia się tematem gazu łupkowego w celu stworzenia odpowiednich rozwiązań prawnych. W przypadku uruchomienia KE, Polska wraz z zainteresowanymi firmami powinna włączyć się w proces legislacyjny. Celem naszej administracji musi być zablokowanie niekorzystnych dla Polski rozwiązań, które może forsować KE, będąca ciałem jawnie politycznym. Aby temu zapobiec, trzeba przejść od strategii defensywnej do ofensywnej – pokazać gaz wydobywany ze źródeł łupkowych jako jedną z szans na wdrożenie niskoemisyjnej gospodarki bez strat dla przemysłu, który w przypadku rosnących cen energii może przenosić się za wschodnią granicę Unii. Jeśli znaczenie gazu ziemnego w europejskim mixie energetycznym ma znacząco wzrosnąć, na co wskazuje dotychczasowa polityka unijna, nie można dopuścić do zablokowania możliwości wydobywania gazu z pokładów łupkowych. Ważnym elementem w grze o łupki jest również walka o finansowanie z funduszy unijnych prac badawczo-rozwojowych w tym obszarze. Jednym ze znaczących problemów w rozwoju łupkowego biznesu w Europie wciąż pozostaje bariera finansowa, a fundusze na badania mogą się okazać istotnym impulsem dla polskich uczelni technicznych. Niepewność w kwestii perspektyw wydobycia gazu łupkowego niestety ma swoje źródła również w Polsce i zaczyna prawdopodobnie negatywnie wpływać na decyzje inwestorów. Pojawiają się kolejne informacje o wycofywaniu się z naszego kraju firm posiadających koncesje wydobywcze. Są to duzi i renomowani inwestorzy tacy jak Exxon Mobile i Talisman. Największe znaczenie ma najprawdopodobniej brak perspektyw osiągnięcia w czasie najbliższych kilku lat rentownego wydobycia surowca. Projekt ustawy o wydobyciu węglowodorów, który powstał na wiosnę 2012 r. i według pierwotnych założeń miał być przyjęty przez Radę Ministrów w III kwartale 2012 r., został na jesieni tego roku zaprezentowany w formie mało konkretnych slajdów. Oznacza to, że nie osiągnięto wewnątrz rządu kompromisu, co do optymalnych rozwiązań i tworzenie regulacji dotyczących opodatkowania wydobycia węglowodorów w Polsce przedłuży się co najmniej o rok. Niewiele w tym przypadku pomagają telewizyjne wystąpienia ministra Budzanowskiego, popijającego wodę rzekomo używaną do szczelinowania. Zamiast tego lepiej jak najszybciej zakończyć targi między Ministerstwem Środowiska, Ministerstwem Skarbu Państwa i Ministerstwem Finansów. Pierwsze z tych ministerstw odpowiada za całość projektu, drugie reprezentuje interesy krajowych grup surowcowych, które jednak nie mają pieniędzy na przemysłowe wydobycie, z kolei trzecie ministerstwo chce po prostu szybkich i jak najwyższych dochodów. Za brak decyzji odpowiedzialność ponosi premier Donald Tusk, którego rolą jest rozsądzać tego rodzaju spory. Głównym przedmiotem obaw inwestorów w relacji z państwem pozostaje poziom oraz sposób opodatkowania (powyżej 40%, które były wcześniej postulowane przez rząd oraz opodatkowanie przed uzyskaniem przez nich oczekiwanej stopy zwrotu). Niezależnie od potyczek na forum europejskim, których znaczenia nie należy oczywiście umniejszać, główny oręż walki o wydobycie gazu łupkowego pozostaje w rękach Warszawy i polski rząd musi zrobić wszystko, aby wykorzystać tę szansę. Wobec zmieniającej się sytuacji geopolitycznej i rosnącego zniecierpliwienia inwestorów, nie możemy pozwolić na dalsze opóźnienia prac nad ustawą o wydobyciu węglowodorów. Tworzenie potencjalnych „sojuszy łupkowych” z krajami, które mogą mieć zbieżne interesy z Polską (jeśli rzeczywiście takie mają), może być pomocne, lecz przy dramatycznym braku zasobów kadrowych i finansowych, jakimi dysponuje Warszawa, należy skupić się na kwestiach leżących w kompetencjach władzy na szczeblu krajowym i możliwie szybko przeprowadzić ustawę, która zabezpieczając interesy państwa polskiego, jednocześnie nie będzie zniechęcać do inwestowania w polskie łupki. W przeciwnym razie stracimy szansę na zmianę nie tylko naszego mixu energetycznego, ale też poprawienie perspektyw gospodarczych i politycznych, jakie obecnie stoją przed Polską. Maciej Rapkiewicz Jan Filip Staniłko
Zespół Parlamentarny d/s Wyjaśniania Wyjaśnień Komisji Millera dr Lasek nie może. Niech się nie wygłupia lepiej. Niech mu się zbiorą Miller, Tusk, Palikot i zrobią Zespół Parlamentarny d/s Wyjaśniania Wyjaśnień Komisji Millera i będzie mógł tam rozwijać swe wyjaśnienia.
Dość kłamstw smoleńskich! "Gazeta Wyborcza" doniosła, że dr Lasek, obecny szef Komisji Badania Wypadków Lotniczych postanowił zadać kłam tezom Raportu Millera o pancernej brzozie [1]. No to się będzie działo. Piszą o ponownym udostępnieniu materiałów Komisji Millera jej członkom, żeby mogli dać odpór. Ale dlaczego tylko im? Każdemu niech udostępnią. Szczególnie dane z czarnych skrzynek, żeby było widać, że nie trzymają się kupy. O dokładne dane skrzydła Tupolewa, np. grubość dźwigarów. Chyba że akurat tego nie wiedzą. Dr Lasek traci tymczasowo prawo do tytułu experta lotniczego po stwierdzeniu:
"Jeżeli jest wybuch, to nie ma trotylu. Jeżeli jest trotyl, to nie było wybuchu, bo co wtedy wybuchło?"[2]
Każdy bowiem wie, że po wybuchu zostają niespalone (niezdetonowane, etc etc) cząstki materiału wybuchowego. Do kogo kieruje swe wynurzenia dr Lasek? Do skrajnie bezmyślnych bezmózgów, bo nawet nie do lemingów, które to lemingi mogą tego nie kupić. Najśmieszniejsze jest jednak, że Lasek nie może działać, bo nie ma kto mu zespołu powołać formalnie. Bumagi wystawić i świstka podpisać. I co on teraz pocznie? Macierewicz sobie mógł Zespół powołać, nawet maskirowka ma swoje blogerskie śledztwo i się bumagą nie przejmuje, tylko dr Lasek nie może. Niech się nie wygłupia lepiej. Niech mu się zbiorą Miller, Tusk, Palikot i zrobią Zespół Parlamentarny d/s Wyjaśniania Wyjaśnień Komisji Millera i będzie mógł tam rozwijać swe wyjaśnienia. Sam muszę myśleć o wszystkim? Mamy tu jednak dychotmię. Raport Millera trzyma się bowiem na utajnieniu "dowodów". Ujawnienie ich pokaże skalę dyletantyzmu millerowców. Od razu zastrzegam jednak, że nie jest to dyletantyzm na poziomie fachowym, ale najprostszym. Jeśli np. profesor matematyki zacznie opowiadać, że 2+2=7 to nie trzeba być geniuszem, żeby to obalić [3]. Podobnie tamtych Plączą się na podstawowych zagadnieniach. Na wszelki wypadek stwórzmy jasną i przejrzystą listę zagadnień, które owo gremium winno poruszyć. Z odpowiednim uzasadnieniem i przejrzystym opisem, aby nawet lemingi się mogły połapać. Np. czemu Kublik z uporem powtarza jakieś androny o helu itp a o rzeczywistych efektach pracy Zespołu Parlamentarnego ani pary z gęby?
PS: Jak trzeba być głupim, żeby kojarzyć Pancerną Brzozę z Macierewiczem, a nie z Millerem, Łozińskim, ciupającym brzezinę siekierą itp. Jak silne przekonanie trzeba u siebie wytworzyć, że pisze się do matołów?
Przypisy:
1. http://wyborcza.pl/1,75248,13074466,Dosc_klamstw_smolenskich.html
3. Jest to stwierdzenie niedokładne. Profesor utrzymujący, ze 2+2=7 jest albo idiotą, albo geniuszem, który opracował nową Matematykę. Z nikłym prawdopodobieństwem tego drugiego. SmokEustachy
Pakt fiskalny jak rozbiór Polski Rząd Donalda Tuska chce wepchnąć Polskę do strefy euro, a pakt fiskalny jest jednym z kroków w tym kierunku. Chodzi o to, by stworzyć taką sytuację, że nie będziemy mieli innego wyboru, jak tylko przyjąć wspólną walutę – mówi Krzysztof Szczerski. Wczoraj zwołano wspólne posiedzenie sejmowych komisji ds. UE, spraw zagranicznych i finansów publicznych. Miały się one zająć projektem ustawy w sprawie ratyfikacji unijnego paktu fiskalnego, wymuszającego na państwach UE utrzymywanie równowagi budżetowej. PiS odrzuca pakt. Dlaczego? Pomysł na nową strefę euro zmierza w kierunku ścisłego nadzoru nad państwami, łamiąc przy tym fundamentalne zasady, takie jak równość państw. Silniejsze dyscyplinują słabsze. Najważniejsze jest jednak to, że pakt fiskalny jest niezgodny z konstytucją. Rzeczpospolita nie może przekazywać na poziom ponadnarodowy kompetencji istotnych dla realizacji zadań organów państwowych. Ustalenie budżetu, wysokości deficytu i reguł fiskalnych należy do kompetencji polskiego państwa. Pakt dzieli państwa UE na dwie kategorie. Jedni mają prawo decydowania, jak państwa strefy euro, a drudzy, czyli Polska, prawo do uczestniczenia w szczytach tych pierwszych. I to tylko raz do roku. Dlatego dokument ten nie powinien być ratyfikowany. Argument wysuwany przez rząd PO, że mamy zapisane w konstytucji prawie identyczne reguły budżetowe, jest bzdurny. Czym innym jest wewnętrzna reguła fiskalna, a czym innym mechanizm narzucony z zewnątrz jako część prawa międzynarodowego.
Jakie konsekwencje będzie miało dla Polski wdrożenie tej międzyrządowej umowy? Biorąc pod uwagę, że w pakcie fiskalnym zawarto tzw. złotą regułę, według której roczny deficyt strukturalny krajów, które do niego przystąpiły, nie może przekroczyć 0,5 proc. PKB, a za nieprzestrzeganie tej reguły będą groziły poważne sankcje finansowe…
Koszt paktu fiskalnego leży głównie w przekazaniu kompetencji budżetowych państwa. W konsekwencji grożą nam poważne cięcia wydatków publicznych. Pakt fiskalny nakazuje krajom europejskim realizację jednego, centralnie sterowanego modelu polityki finansowej, opierającego się na dyscyplinie fiskalnej. Będziemy musieli oszczędzać, zamiast np. inwestować we wzrost gospodarczy.
Dlaczego w tym wypadku rządowi Donalda Tuska tak zależy na przepchaniu ratyfikacji paktu fiskalnego w Sejmie? Rząd Donalda Tuska chce, by Polska weszła do strefy euro, a pakt fiskalny jest jednym z kroków w tym kierunku. Chodzi o to, by stworzyć taką sytuację, że nie będziemy mieli innego wyboru, tylko przyjąć wspólną walutę. Jest też inny, bardziej prozaiczny powód: toczą się obecnie negocjacje ws. wieloletnich ram finansowych UE na lata 2014–2020. Według nas jest to presja dotycząca negocjacji budżetowych. Rząd jest zmuszony przyjąć pakt fiskalny, bo to otworzy drogę do pieniędzy unijnych. Donald Tusk popełnił zasadniczy błąd, łącząc unijne kwestie instytucjonalne z kwestiami finansowymi.
Czy Sejm przyjmie, Pana zdaniem, pakt fiskalny? Ponieważ PO wybrała procedurę ratyfikacji zgodnie z art. 89 konstytucji zwykłą większością głosów, to raczej tak. To przejdzie do czarnej historii polskiego parlamentaryzmu. Tak jak Sejm kiedyś zatwierdzał rozbiory Polski. Pierwszy rozbiór Polski był w końcu przegłosowany przez Sejm. A w wypadku paktu fiskalnego mamy aż dwukrotne pogwałcenie ustawy zasadniczej – przekazanie kompetencji państwa na poziom ponadnarodowy oraz forma ich przekazania są niezgodne z polskim prawem. Rozmawiała Aleksandra Rybińska
Decyzja o wciągnięciu Polski do strefy euro, chyba została już podjęta
1. Do takiego wniosku skłania mnie wczorajsze I czytanie ustawy o ratyfikacji tzw. traktatu fiskalnego. Jak już pisałem wczoraj na połączonych sejmowych komisjach ds. Unii Europejskiej, finansów publicznych i spraw zagranicznych obyło się I czytanie wspomnianej ustawy. Dawno nie widziałem w Sejmie tak siłowego forsowania projektu ustawy. Za stołem prezydialnym trójka przewodniczących wspomnianych komisji, wszyscy oczywiście z Platformy: Agnieszka Pomaska, Dariusz Rosati i Grzegorz Schetyna i niesłychany reżim dotyczący zabierania głosu. Bardzo dobre merytoryczne wystąpienia kliku posłów i posłanek z Prawa i Sprawiedliwości (Krzysztofa Szczerskiego, Anny Fotygi, Krystyny Pawłowicz, Jerzego Żyżyńskiego, Piotra Naimskiego, Henryka Kowalczyka czy wreszcie mojej skromnej osoby). Ze strony Platformy nie było specjalnego zainteresowania wyjaśnianiem czegokolwiek, w zasadzie tylko wystąpienie przewodniczącego Dariusza Rosatiego, zasługuje na uwagę. W imieniu rządu tylko podsekretarze stanu z 3 wspomnianych resortów, ich wystąpienia i odpowiedzi na pytania, niestety na poziomie uzasadnienia do wspomnianego projektu ustawy czyli bardzo miałkie.
2. Zgłosiłem zastrzeżenia do 5 artykułów traktatu fiskalnego. Znajdują się w nich zapisy, które moim zdaniem, poważnie ingerują, zarówno w naszą narodową politykę fiskalną jak i gospodarczą. W art. 3 obowiązek wprowadzenia zrównoważonego budżetu, rozumianego jako strukturalny deficytem średniookresowy sektora finansów publicznych na poziomie 0,5% PKB (w uzasadnionych przypadkach do 1% PKB), co oznacza 6-krotne ostrzejszy rygor niż ten wynikający z Paktu Stabilności i Wzrostu (przypominam deficyt nie powinien przekraczać 3% PKB). Zapis o zrównoważonym budżecie (sektorze finansów publicznych) trzeba wprowadzić do polskiego prawa do przepisów rangi konstytucyjnej.
Jeżeli następują odchylenia od tej zasady, automatycznie wprowadzany mechanizm korygujący, którego zasady dotyczące charakteru, zakresu i harmonogramu, dopiero przygotuje Komisja Europejska. Jak kraj z takimi problemami budżetowymi jak Polska, kraj na dorobku, zapóźniony pod każdym względem w stosunku do rozwiniętych krajów UE, może nałożyć sobie taki gorset antyrozwojowy? Aby dogonić te kraje musimy się rozwijać 2-3 szybciej niż one w ciągu najbliższych 20-30 lat, a tego nie zrobimy bez własnego pieniądza i samodzielnej polityki monetarnej i fiskalnej.
3. Z kolei w artykule 5 traktatu fiskalnego poważne zastrzeżenia należy mieć do obowiązku wprowadzenia przez kraje nie trzymające deficytu na poziomie 0,5% PKB, programu partnerstwa budżetowego i gospodarczego, który ma zawierać szczegółowy opis reform strukturalnych, przedstawianych do zatwierdzenia Radzie UE i Komisji Europejskiej. Z kolei art 6 wprowadza obowiązek informowania Rady UE i KE ex ante o planach emisji długu publicznego, co oznacza, że kraj objęty traktatem utraci możliwość elastycznego reagowania emisją długu w zależności od poziomu rentowności na jego papiery. Art 8 wprowadza możliwość skarżenia kraju nie przestrzegającego reguł traktatu do Trybunału Sprawiedliwości nie tylko przez KE ale także przez każdy inny kraj będący stroną traktatu. Wyroki Trybunału są ostateczne i jeżeli wykażą łamanie traktatu, automatycznie wprowadzana jest kara w wysokości 0,1% PKB (obecnie dla Polski ok. 1,6 mld zł), odprowadzana do budżetu UE. Wreszcie art 11 traktatu, wprowadza na kraje nim objęte, obowiązek przedstawienia ex ante zasadniczych reform w zakresie polityki gospodarczej, jak się to ładnie nazywa do skoordynowania, a w praktyce do zatwierdzenia przez te największe. A więc gdybyśmy np. chcieli obniżyć stawki podatków dochodowych albo wprowadzić ulgi inwestycyjne w tych podatkach, to bez zgody pozostałych sygnatariuszy, nie byłoby to możliwe.
4.Jeżeli wyżej przedstawione zapisy nie są głęboką ingerencją w naszą politykę fiskalną i gospodarczą, to czym one są? Ale Platforma i PSL, forsują traktat wg artykułu 89 Konstytucji czyli zwykłą większością. Pozostanie więc tylko nadzieja,że są jeszcze sędziowie w Warszawie (w tym przypadku w Trybunale Konstytucyjnym). Dlaczego napisałem, że decyzja o wciągnięciu Polski do strefy euro, została już podjęta. Bo traktat obejmuje automatycznie kraje strefy euro i te które skrócą okres derogacji w sprawie wprowadzenia waluty euro i zapowiedzą to wprowadzenie. Odnoszę wrażenie, że Tusk przebiera już nogami, żeby taką decyzję podjąć zwłaszcza, że jak wynika z kuluarowych informacji, na ostatnim posiedzeniu Rady UE, zadeklarował przyjecie przez Polskę euro od 2016 roku. Kuźmiuk
Złe perspektywy pracy dla administracji Paradoksalnie to właśnie urzędnicy państwowi zatrudnieni na ciepłych posadkach po to, aby głosować na Tuska, powinni najgłośniej domagać się zwolnień w administracji państwowej. Na państwowych posadkach pracuje już prawie milion urzędników. Taka kwota jest sumą stanu kadr w administracji państwowej na szczeblu centralnym i samorządowym. Jeśli do tego dodamy pracowników spółek państwowych i instytucji kontrolowanych przez państwo (służba zdrowia, edkacja) to okazuje się, że na państwowym garnuszku funkcjonuje około 2 milionów ludzi i drugie dwa miliony ich rodzin. Łącznie ponad 10% Polaków. Awięc bardzo dużo. Mniejsza o nauczycieli czy lekarzy. Oni umieją coś robić, więc utrata państwowej kontroli wyjdzie im tylko na dobre. Gdy upadnie reżym Tuska, a polska gospoarka zbankrutuje, nauczyciele i lekarze szybko znajdą sobie pracę, bo kogo jak kogo, ale nauczycieli i lekarzy w każdym społeczeństwie jest potrzeba. Oni więc nie muszą się martwić. A co stanie się z pozostałą armią biurokratów? Oni będą mieli problem. I to bardzo poważny. Większość polskich urzędników zna się na bezsensownych przepisach, na wypełnianiu tysięcy niepotrzebnych druków, papierów, formularzy. Takie umiejętności nie są tylko niepotrzebne. Są wręcz szkodliwe. W prywatnym biznesie potrzeba pracowników znających języki, znających się na sprzedaży, marketingu, reklamie, zarządzaniu, budowaniu sieci sprzedaży. Ergo: znających się na czymkolwiek konstruktywnym. Ekspert od niepotrzebnych przepisów (które po bankructwie ustroju przestaną się liczyć) od eurosocjalistycznych zwyczajów, konwencji i innych będzie na wolnym rynku niepotrzebny. Jest jeszcze drugi problem: nawyki i przyzwyczajenia. Biurokrata zajmujący się pierdzeniem w stołek przyzwyczaja się do tego, że nie musi o nic walczyć, o nic zabiegać, o nic się starać, a każdego petenta może zbyć stwierdzeniem "nie da się" lub "nie mam czasu". Żaden pracodawca nie zatrudni takiego byłego urzedasa, bo musiałby najpierw oduczyć go złych nawyków i przyzwyczajeń. A na to nie ma czasu. Nie ma to też sensu, kiedy można zatrudnić osobę mentalnie gotową do podjęcia pracy w realiach wolnorynkowych. Po co o tym piszę? Bo za kilka miesięcy armia urzędników stanie twarzą w twarz z wolnym rynkiem i szarą strefą, w której liczyć się będą umiejętności praktyczne i biznesowe, a nie administracyjne. Skąd ta prognoza? Polska gospodarka zmierza ku bankructwu przy hucznych dźwiękach propagandy przekonujacej nas o tym jak bardzo jesteśmy wszyscy szczęśliwi dzięki światłemu przywództwu Donalda Tuska. Myślałem (i publicznie dawałem temu wyraz), że ustrój zbankrutuje jeszcze przed nadchodzącymi świętami. Kasjerzy PO zaciągnęli jednak kolejne pożyczki i agonię odsunęli o kilka miesięcy. Rokiem bankructwa będzie więc rok 2013, chyba, że znowu dramatyczne pożyczki i długi odsuną to o kolejne kilka miesięcy. Ale bankructwo jest nieuchronne. I pierwszymi ofiarami tego bankructwa będzie właśnie te 2 miliony urzędników. Bankructwo zacznie się bowiem wtedy, gdy dziura budżetowa będzie tak duża, że państwo straci pieniądze na spłatę swoich długów i zobowiązań (np. pensji urzędniczych). Wtedy albo trzeba będzie ogłosić bankructwo już formalnie, albo ratować sytuację dodrkowywaniem pieniędzy i hiperinflacją. W pierwszym przypadku urzednicy stracą pracę, w drugiej sytuacji będą dostawać pensje tracące na wartości z dnia na dzień. Dalsze wydarzenia są łatwe do przewidzenia. Rozwinie się szara strefa, potem sektor prywatny zdominuje gospodarrkę. Tak czy siak ci urzednicy jednego dnia staną przed koniecznością znalezienia nowej pracy u wolnorynkowych pracodawców, którym nic poza własnymi roszczeniami i pretensjami nie będą mieli do zaoferowania. Jedyną receptą na katastrofalną sytuację gospodarczą jest natychmiastowe wprowadzenie ustaw Wilczka, oraz likwidacja większości państwowych instytucji i zwolnienie armii urzędniczej. Takie rozwiązanie pomoże rozkręcić sektor prywatny, który powoli wchłonie osoby zwalniane. I przejście urzędasów z sektora państwowego do prywatnego odbędzie się bez wielkich wstrząsów. Natomiast za kilka, kilkanaście miesięcy, gdy ustrój zbankrutuje, nie będzie już czasu na adaptację zwalnianych urzedników do nowych warunków. Wtedy rozpocznie się terapia szokowa, która będzie bardzo bolesna. Dlatego to sami urzędnicy powinni być zwolennikami ograniczania biurokracji. Tyle tylko, że większość z nich nei zdaje sobie z tego sprawy. Szymowski
MSZ Niemiec Westerwelle oficerem prowadzącym Sikorskiego? Rokita o Sikorskim 'yle że on publicznie mówi słowa, których nie wypowiedziałby minister żadnego, nawet najsłabszego, kraju. Że „Polska przez krótki czas odgrywała sztucznie zawyżoną rolę”. Rokita o Sikorskim i Tusku „ „. Politycy zaś – zwłaszcza rządzący – przyjęli taktykę zobojętniania nas na wszelkie kłopoty oceanem mowy-trawy. Jest jeden wyjątek, to minister spraw zagranicznych. Niestety, jego myślenie podąża w niebezpiecznym kierunku.”… Tyle że on publicznie mówi słowa, których nie wypowiedziałby minister żadnego, nawet najsłabszego, kraju. Że „Polska przez krótki czas odgrywała sztucznie zawyżoną rolę”. A teraz tę rolę musimy urealnić.” .. „Sikorski pisze, że naszą politykę w tej sytuacji trzeba zmienić, a myśmy jeszcze nawet nie sformułowali dobrej diagnozy. Ja tej nowej linii Sikorskiego nie popieram” …..”„ Tym bardziej że po upadku władzy Kaczyńskich wyczuwam w Polsce niedobry klimat społeczny mogący sprzyjać politycznej abdykacji państwa. „Dość już tego zawracania głowy polskością „ ….(więcej)
Dla zrozumienia antyrosyjskiego ruchu Sikorskiego , który za zażądał wydania wraku istotna może być hipoteza Michalkiewicza dotycząca wsparcia Orbana przez węgierską bezpiekę. Swoją myśl Michalkiewicz doprecyzował w swoich rozważaniach na video które załączam na dole . Twierdzi w nim ,że Niemcy oszukali węgierską bezpiekę , odsunęli ich od koryta i gigantyczne bogactwo zagrabiane Węgrom szło via niemieckie koncerny, w tym banki bezpośrednio do Niemiec. Węgierskim bezpieczniakom zostały się tylko ochłapy. Sikorski , „cudowne dziecko „ nomenklatury II Komuny nie ważne czy jest antyniemieckie jak w czasie bycia ministrem PiS , czy służalczo proniemiecki w Platformie jest ministrem .Minister spraw zagranicznych Niemiec ma Sikorskiego na każde zawołanie. Sikorski jeździ z nim na Ukrainę, Białoruś, , występuje na antyizraelskiej konferencji . Bez uzgodnienia z Tuskiem wygłasza Hołd Berliński , być może tezy były uzgodnione z Niemcami . Westerwelle sprytnie ustami polskiego dyplomaty ogłosił Europie i światu cele polityczne Niemiec . Być może to Nniemcy zmusiły Tuska do uczynienia Sikorskiego ministrem . Dla tych, którzy wątpią w dar przekonywania Merkel w stosunku do Tusk przypomnę Krasnodębskiego „Pod wpływem Angeli Merkel i z innych nieznanych nam powodówodstąpił od pierwotnego planu i zrezygnował z kandydowania na prezydenta RP „...(więcej)
Jeżeli Merkel zmusiła Tuska do rezygnacji z jego marzeń o prezydenturze , to tym bardziej mogła „przekonać” go do Sikorskiego Łukaszenko w swoim wywiadzie wyraźnie dał do zrozumienia ,że Białoruś musi dokonać dużych prywatyzacji i że preferuje Polskę i polskich przedsiębiorców. Jednaj Sikorski w polityce wobec Ukrainy , Białorusi i Rosji wykonuje ruchy wspierające Niemcy Tutaj musimy wrócić do Komorowskiego , człowieka WSI , czyli głównych polskich bezpieczniaków. Tutaj warto zwrócić uwagę ,że Polska ,duży kraj nie ma żadnych swoich oligarchów , koncernów , banków , dzięki którym mogłaby zabezpieczyć w przestrzeni gospodarczej swoją siłę polityczną , czy wręcz suwerenność. Prorosyjski raport BBN, który stwierdza, że Rosja jest gwarantem bezpieczeństwa Polski może świadczyć o tym , że Niemcy kontrolujący Sikorskiego i Tuska odsunęli polska bezpiekę udziału w eksploatacji Polaków, co w sytuacji kryzysu mogło być dla nich wstrząsem . Że WSI chce oprzeć się na Rosji , aby powstrzymać spychanie ich do pozycji żebraczej. Tyle tylko dostaną ochłapów od Niemiec ile wyżebrzą. Niemcy pokazały Rosji ustami Sikorskiego ,że era Polski jako kondominum się skończyło ,a zaczęła era jako protektoratu gospodarczego , ekonomicznego i politycznego Niemiec. Sikorski odegrał swoja , prawdopodobnie wyznaczoną przez Westerwelle rolę i zwrócił się do Unii i o pomoc w zwrocie wraku . Niemcy pokazały Moskwie ,że rząd polski zagra tak jak mu się każe. Będzie aż do granic poniżenia uległy w swych stosunkach z Rosją , albo zacznie być antyrosyjski Teraz tylko od Niemiec zależy, czy Unia apel Skorskiego zignoruje , czy też rozpęta się ogólnounijną antyrosyjska kampanię polityczną Memches w swoim tekście „ Między Niemcami i Rosją „....”Wydaje się, że Polska jest dziś skazana na szukanie zbliżenia z Niemcami, których prorosyjska linia pozostaje warunkowa i może się w każdej chwili skończyć „....”Inny zarzut dotyczy państwowych mediów niemieckich, które – jak orzeka rosyjski dokument – są nieobiektywne. Rosyjskie MSZ powołuje się na wyniki badań niemieckich ośrodków monitoringowych: trzy czwarte czasu antenowego w kanałach telewizyjnych ARD i ZDF jest w rękach przedstawicieli dwóch rządzących ugrupowań: CDU i CSU. Podobnie jest z koncernem medialnym Axel Springer AG, który „cieszy się wszechstronnym poparciem” rządzącej chadecji. „.....(źródło)
„Zaledwie zdawkowym komunikatem skwitowano w Brukseli unijne zabiegi Radosława Sikorskiego o interwencję w sprawie zwrotu Polsce wraku tupolewa.Szefowa dyplomacji UE Catherine Ashton przyjęła do wiadomości prośbę ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, by poruszyć na szczycie UE-Rosja sprawę zwrotu do Polski wraku Tu-154M ze Smoleńska - podały jej służby prasowe. Poprosił ją o to w poniedziałek szef MSZ Radosław Sikorski.”....(źródło)
Michalkiewicz „z irytacją przez „Gazetę Wyborczą” zauważana słabość przeciwników premiera Orbana z Franciszkiem Gurcsanyim na czele pokazuje, iż węgierska bezpieka najwyraźniej zapaliła Orbanowi zielone światło. W przeciwnym razie nie tylko nie zostałby żadnym premierem, ale także nie tylko media głównego nurtu, nie tylko tamtejsze stado autorytetów moralnych, ale również tamtejszy salon - wszyscy ujadaliby przeciwko niemu przez 24 godziny na dobę, niczym za komuny zagłuszarki „Wolnej Europy”. „...”No dobrze - ale dlaczego węgierska bezpieka pozwoliła Orbanowi ratować państwo, podczas gdy bezpieczniackie watahy okupujące nasz nieszczęśliwy kraj trzymają na stanowisku premiera tego całego Donalda Tuska, który swoim zwyczajem nawet nie wie, co właściwie w Brukseli podpisał? „.....”(źródło)
O raporcie BBN„Polska w tym scenariuszu musi zdecydować się na pojednanie z Rosjanami i traktowanie ich państwa nie jako tradycyjnego przeciwnika, lecz istotnego gwaranta bezpieczeństwa europejskiego, w tym naszego bezpieczeństwa” ….”Wśród wniosków ….do lansowanej przez Bronisława Komorowskiego koncepcji „pojednania polsko-rosyjskiego”: „Jeśli zależy namna (…) zapobieżeniu sytuacji, w której Rosja nie pójdzie drogą autorytarnego kapitalizmu (jaki realizowany jest w Chinach), to należy ją przyciągać, a w tym procesie sami Rosjanie dokonają wyboru europejskiej drogi do dobrobytu i bezpieczeństwa. „...(więcej)
„Prezydent Polski Bronisław Komorowski został uznany w tym roku za najlepszego lobbystę Ukrainy na świecie w opublikowanym rankingu sporządzonym przez kijowski Instytut Polityki Światowej (IPŚ)Komorowski nie jest jedynym Polakiem, który znalazł się w rankingu. Były prezydent Aleksander Kwaśniewski znalazł się na trzecim miejscu, eurodeputowany Paweł Kowal (szef delegacji Parlamentu Europejskiego ds. współpracy z Ukrainą) na dziesiątym.”...(źródło)
Anna Fotyga „Minister Radosław Sikorski wypina pierś do orderów za rzekomo twórcze i autorskie podejście do polityki wschodniej, tymczasem koncepcja dezintegracji państw regionu i włączenia ich w sferę wpływów Rosji dawno powstała w gabinetach polityków czołowych państw Unii Europejskiej. „...”Bez najmniejszych wątpliwości, dzięki błyskotliwemu przywództwu, to Polska była liderem „.....”Ważnym celem państw głównego nurtu Unii Europejskiej stała się neutralizacja wpływów Polski, które wynikały z indywidualnych talentów śp. prezydenta i determinacji rządu Prawa i Sprawiedliwości. „.....(więcej)
Łukaszenko „„Czy Białoruś jest zainteresowana udziałem polskich firm w prywatyzacji białoruskich przedsiębiorstw? Bardzo. Będziemy wspierać was tak jak wszystkich, ale z Polakami lepiej nam się współpracuje. Bo Polska to nie Rosja ani nie Ameryka. Nie będziecie na nas naciskać. „.....”A jak pan ocenia obecny stan stosunków polsko-białoruskich?Możemy mówić o wielkich, utraconych możliwościach. Oczywiście, Polska jest członkiem Unii Europejskiej, jesteście ograniczeni unijnymi aktami normatywnymi, ale jednak mamy ogromne możliwości współpracy. Jeśli zebrać biznesmenów, którzy z nami współpracują, i spytać, jak Białoruś im pomaga, to na pewno zmienilibyście swoją opinię o Białorusi. Na pewno są między nami nieporozumienia, spory, ale granica między Polską i Białorusią nie jest murem. Bardzo aktywnie współpracujemy „.....(więcej)
Sikorski dodał jednak, że "niektóre kraje nie rozumieją, że jeśli chcą wejść do UE to muszą podjąć zdecydowane kroki". - Wchodzenie do Unii to nie negocjacje, tylko po prostu przyjęcie norm Unii, choć to czasem poniżające". Powiedział też, że Ukraina nie bardzo przejęła się postulatami, które latem on zawiózł rządowi w Kijowie wraz z szefem dyplomacji Niemiec.” …...(więcej)
„Tygodnik Forum „STASI w PRL. Według Urzędu ds. Akt STASI w Polsce w czasach PRL działało przynajmniej 500 agentów STASI. Szpiclowaniem sąsiedniego kraju przez NRD rozpoczęło sie wraz z wyborem w roku 1978 kardynała Wojtyły na papieża. S TASI infiltrowało przede wszystkim Solidarność. W czasie stanu wojennego pośród kurierów Solidarności , którzy przesyłali wiadomości z Polski na Zachód byli też agenci STASI. STASI działało w Polsce niezależnie od polskiej bezpieki. Większość zgromadzonych wówczas materiałów podobno zniszczono. Jednak badaczom z dawnego Urzędu Gaucka i obecnego pod rządami Birthler udało się ustalić tożsamość części ówczesnych agentów” ..” wiadomo ,że lista szpiegów STASI na całym świecie znajduje sie od dawna w posiadaniu CIA Dopiero w 2003 roku Amerykanie przekazali część tych informacji rządowi RFN” ..”. Udało się już ustalić nazwiska niektórych posłów do Bundestagu, którzy kiedyś pracowali dla STASI ”...”Agent STASI Detlef Ruser / Henryk/ , który mieszkał w Polsce zbliżył sie do środowiska , które wydawało solidarnościowe pismo „Samorządność „ między innymi do Donalda Tuska .Spotykał sie z redaktorami pisma , przychodził na spotkania Klubu Myśli Politycznej im Konstytucji 3 Maja „...(więcej )
Prezydent Kaczyński był niewrażliwy na delikatne sygnały pojednania, które wysłał rosyjski premier Władimir Putin jeszcze przed kilkoma dniami nad grobami (w Katyniu). Zamiast tego Kaczyński chciał prowadzić politykę koncentrującą się na ofiarach, gdy ze swoją delegacją wsiadał do samolot”…” Także "Die Welt" ocenia, żew bólu i żałobie jest też pewna nadzieja. "Zachowanie polskiego premiera i przywódców w Moskwie po katastrofie pokazuje w sposób imponujący, że obie strony dokładają starań, by nie obudziły się stare demony" - pisze "Welt". Dodaje, że także dla Europejczyków, żyjących w oddali, ten element nadziei ma też ważne znaczenie na przyszłość. „.....(więcej)
Sikorski wystąpił z Niemcami przeciwko Żydom „W końcu szef polskiej dyplomacji przemówił. Zrobił to wspólnie z szefem niemieckiego MSZ. Obaj politycy zażądali natychmiastowych wyjaśnień do władz państwa żydowskiego.”…” Nie można przejść nad tym do porządku dziennego" - oświadczył Guido Westerwelle na konferencji po spotkaniu z Radosławem Sikorskim. "Potrzebujemy jak najszybciej kompleksowego, przejrzystego i neutralnego dochodzenia. Izrael powinien być tym zainteresowany" - dodał.”…” Radosław Sikorski powiedział, że "Polska popiera prawo Izraela do istnienia w bezpiecznych granicach, ale nie popiera czy to osadnictwa na terytoriach okupowanych, czy też nadużywania siły". Ostrzegł przed podejmowaniem działań, które naraziłyby na szwank szanse na rozmowy izraelsko-palestyńskie pokojowe.”...(więcej ) Marek Mojsiewicz
Prywatyzacja dobiega końca. Sprzedaliśmy wszystko? - Resort skarbu chce w 2013 r. uzyskać 5 mld zł przychodów z prywatyzacji 160 spółek - poinformował szef MSP Mikołaj Budzanowski. Dodał, że przychody z prywatyzacji na koniec 2012 r. wyniosą w sumie ok. 9 mld zł.
- Nie zmieniamy naszych prognoz na 2013 r., czyli planujemy pozyskać 5 mld zł przychodów z prywatyzacji. Po wszystkich procesach prywatyzacyjnych w 2012 r., zostało do sprzedania jeszcze ok. 160 podmiotów w 2013 r. i na tym, byśmy zamknęli prywatyzację, którą resort skarbu rozpoczął dwadzieścia lat temu - powiedział podczas konferencji prasowej Budzanowski. Minister przekazał, że obecnie uzyskano powyżej 93 proc. przychodów z prywatyzacji planowanych na ten rok.
- Dzisiaj mamy wykonane powyżej 93 proc. realizacji przychodów z prywatyzacji na 2012 r. Jesteśmy blisko zrealizowania planów, które założyliśmy, czyli 10 mld zł w bieżącym roku - powiedział. Dodał, że do końca br. zostało jeszcze do podpisania kilka umów prywatyzacyjnych. Pomimo trudnej sytuacji na rynku, także z punktu widzenia przedsiębiorcy pozyskującego kapitał na transakcje, udało się do końca tego roku pozyskać 106 inwestorów dla spółek. - Jest to bardzo dobry wynik - powiedział Budzanowski. Dodał, że spółki te zostały sprzedane za prawie 2 mld zł. - Udało się pozyskać również zobowiązania inwestycyjne dla tych 106 spółek na kwotę 615 mln zł - powiedział. Z danych resortu wynika, że resort skarbu z prywatyzacji za pośrednictwem giełdy uzyskał w tym roku 7,193 mld zł. W czwartek w resorcie skarbu Budzanowski oraz wicemarszałkowie województwa kujawsko-pomorskiego podpisali umowę komunalizacyjną Uzdrowiska Ciechocinek. Zgodnie z umową 100 proc. akcji spółki Przedsiębiorstwa Uzdrowiska Ciechocinek zostało nieodpłatnie przekazane województwu kujawsko-pomorskiemu.
- Elementem uzupełniającym prywatyzację, którą prowadzimy przez cały rok, jest również komunalizacja, czyli przekazywanie majątku spółek do samorządów. (...) Po raz pierwszy dzisiaj podpisujemy umowę komunalizacyjną, czyli przekazania bardzo ważnego uzdrowiska w Ciechocinku - powiedział minister. Samorząd, przejmując ciechocińskie uzdrowisko, zobowiązał się do kontynuacji i rozwoju działalności spółki, ze szczególnym uwzględnieniem jej uzdrowiskowego charakteru oraz do utrzymania obecnych kierunków leczniczych. Uzdrowisko Ciechocinek ma ponad 175-letnią tradycję w uzdrowiskowej działalności leczniczej. Jest jedynym w Polsce producentem soli, ługu i szlamu leczniczego uzyskiwanego tradycyjną metodą od początku istnienia sanatorium. Naturalnym bogactwem uzdrowiska, będącym podstawą jego funkcjonowania, są obfite złoża wód solankowych, które dzięki obecności chlorku sodu, związków wapnia, magnezu, żelaza, jodu, bromu i innych mikroelementów posiadają duże właściwości lecznicze. W swoich sanatoriach spółka prowadzi działalność leczniczą, rehabilitację, profilaktyczną. Według MSP do połowy stycznia skomunalizowanych ma zostać kolejnych sześć uzdrowisk, m.in. Busko-Zdrój, Kołobrzeg, Świnoujście, Szczawno-Jedlina, Rymanów. INTERIA
Sommer: Emerytury po decyzji Trybunału Konstytucyjnego. Rząd płaci ile chce! Trybunał Konstytucyjny podjął dziś popołudniu rewolucyjną decyzję: przeprowadzona w tym roku rewaloryzacja emerytur o równą kwotę 71 zł jest zgodna z konstytucją. Oznacza to przełom w interpretacji przepisów – wbrew pozorom idący w dobrą stronę, bo w stronę złodziejskiej, ale jednak logiki. Przypomnijmy, że dotąd podstawą do wypłaty emerytury są różnego rodzaju wyliczenia oparte o najrozmaitsze czynniki takie jak ilość lat pracy, miejsce pracy, wysokość płaconej składki itp. Czynniki te były także używane przy rewaloryzacji, czyli pisząc po polsku, podwyżkach emerytur. Ostatnio jednak rząd Tuska dał wszystkim po równo. I spotkał się z wieloma protestami, które opatrzone były w argumentację, że to niesprawiedliwe, z uwagi na naruszenie praw nabytych (te wszystkie czynniki, które brano pod uwagę przy wyliczeniu emerytury powinny być wzięte pod uwagę także przy jej podwyżkach). Protesty trafiły do Trybunału Konstytucyjnego, który uznał dzisiaj, że rząd Tuska miał prawo dać po równo. Decyzja ta oczywiście jest sprzeczna ze sposobem wyliczania emerytur, ciągle przecież funkcjonującym i choć sędziowie ubiorą ją w odpowiednią kazuistykę to jednak jednoznacznie świadczy o ich debilizmie. Jednocześnie jednak otwiera drogę do likwidacji emerytur w ogóle, co jest jednym z zasadniczych postulatów konserwatywnych-liberałów. Jeśli bowiem Tusk dał podwyżkę po równo, to znaczy, że w ogóle może dawać po równo, zwłaszcza, że obecne składki pokrywają wartość wypłacanych emerytur tylko w 60 proc. Innymi słowy 40 proc. pieniędzy na emerytury pochodzi z podatków pozaemerytalnych, co po pierwsze jest w oczywisty sposób niesprawiedliwe wobec ich płatników, niejednokrotnie pozbawionych praw emerytalnych, a po drugie świadczy o tym, że emerytura jest zasiłkiem. Skoro można podwyższać po równo, to można emerytury całkowicie spłaszczyć i ustanowić minimalny wiek emerytalny. Taki ruch, przy ustaleniu średniej emerytury netto na 2 tys. złotych i minimalnego wieku emerytalnego na 65 lat wg różnych wyliczeń zmniejszyłby wolumen wypłat być może nawet o 60 proc.! Takie zmniejszenie mogłoby skutkować obniżeniem składek zusowskich o 20-30 proc. na początek. A dalej łatwo sobie wyobrazić stopniowe odchodzenie od przymusowych emerytur z pozostawieniem systemu minimalnej i równej pomocy dla wszystkich seniorów. Nielogiczny i złodziejski system w jakim żyjemy coraz bardziej wikła się we własne sprzeczności. Miejmy nadzieję, że doprowadzi to do jego samolikwidacji. Tomasz Sommer
Poniżanie człowieka i prawdy Tej książki nie wolno nam nie dostrzec, przeoczyć, przejść obok niej obojętnie. Jest to bowiem niespotykany, swoisty dokument zatytułowany „Przemysł pogardy”. Jej autor Sławomir Kmiecik jest dziennikarzem, który specjalizuje się w najnowszej historii Polski oraz w satyrze obecnej w polityce. Na okładce zdjęcie tytułowej strony tygodnika „Polityka” z wizerunkiem prezydenta Lecha Kaczyńskiego i tekstem „Prezydent jest zły”, fragmenty winiety „Trybuny” i „Gazety Wyborczej”. Na 340 stronach książki Sławomira Kmiecika znajdziemy prawie wszystko, co powiedziano złego na temat prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Na salonach, w prasie, na fotografiach, na rysunkach, w radiu, telewizji, u tzw. showmanów, w internecie, w reklamie, na scenie i w kabarecie. Ukaże się nam niespotykany dotąd w polskiej historii „przemysł pogardy”, czyli zapis haniebnych tekstów wymierzonych w głowę państwa polskiego, pierwszego obywatela Rzeczypospolitej, prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Do napisania książki skłonił autora nalot uzbrojonych funkcjonariuszy ABW na Roberta Frycza, autora strony internetowej Antykomor.pl, a następnie postawienie mu zarzutów znieważenia prezydenta i szybkie oraz surowe ukaranie go. Jak widać, granice swobody żartów i dowcipów w naszym demokratycznym kraju wyznaczają ci, którzy bez żadnych przeszkód i obaw mogą z niej korzystać, łamiąc prawo i dobre obyczaje. Nie jest demokratyczny kraj, jeśli jednym wolno w nim robić to, czego innym się zakazuje i za co się ich karze. Jak zauważa autor, nie wiadomo, w jakim stopniu ugruntują się opinie, że zanim w feralną sobotę, 10 kwietnia 2010 roku, runął na ziemię samolot z prezydentem na pokładzie, dużo wcześniej Lech Kaczyński, jako polityk, głowa państwa, mąż stanu, ale i jako człowiek, został zabity… śmiechem. To niezwykle ważne dla kondycji naszego Narodu, abyśmy zapamiętali te wszystkie nazwiska, tak licznie zebrane w książce Sławomira Kmiecika, i już teraz wystawili autorom tych haniebnych słów ostateczną negatywną notę, szczególnie zaś człowiekowi, który przewodził i nadal dzięki głównym mediom kieruje „przemysłem pogardy”, Januszowi Palikotowi.
„Racja, moim celem było ich ośmieszyć, wyszydzić, skompromitować, sprowadzić do niskiego parteru, doprowadzić do sytuacji, że oni nie są wielkimi przywódcami i nie mogą uwieść narodu” – tak wyjaśniał motywy swoich działań wymierzonych w braci Kaczyńskich na trzy miesiące przed tragicznym lotem tupolewa. I jak słyszymy, nadal bezkarnie, za przyzwoleniem państwa, jego przedstawicieli-przyjaciół, tak właśnie postępuje w stosunku do Jarosława Kaczyńskiego.
Zatem „przemysł pogardy” nie skończył się wraz ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego. Książka Sławomira Kmiecika pisze się nadal. Niestety, do znanej listy nazwisk ludzi szydzących ze swoich współobywateli dochodzą nazwiska nowe, bo zło niepotępione rozzuchwala, wręcz staje się normą. W ostatnich atakach słownych na Jarosława Kaczyńskiego (są to m.in. wypowiedzi Lisa, Piętaka, Smolara, Niesiołowskiego, Frasyniuka, Rozenka, Millera) jest nie tylko coś haniebnego, ale wręcz nieludzkiego. Nawet w czasie Adwentu dręczą człowieka tak ciężko doświadczonego przez los. Ósme przykazanie Dekalogu: „Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”, które w naszych współczesnych warunkach można przede wszystkim dedykować dziennikarzom, ludziom kultury, w szczególny sposób wiąże się z prawdą, która, jak powiedział Jan Paweł II, obowiązuje człowieka w obcowaniu z innymi ludźmi i w całym życiu społecznym. Jak widać, wolność publicznego wyrażania swoich poglądów nie okazała się tym wielkim i tak długo po latach komuny oczekiwanym społecznym dobrem, gdyż nie zapewniła ona wolności słowa. Tego wolnego słowa wypowiadanego w prawdzie, a więc nienacechowanego nienawiścią i pogardą dla innych ludzi. Nie da się zachować ósmego przykazania, przynajmniej w wymiarze społecznym, mówił Jan Paweł II, gdy „brakować będzie życzliwości, wzajemnego zaufania i szacunku dla tych wszystkich odmienności, które ubogacają nasze życie społeczne”.
Wojciech Reszczyński
NASZ WYWIAD. Ksenia Kopystyńska o zakłamywaniu historii, manipulacjach i zwykłej ludzkiej podłości. "Myśmy tę historię po prostu zaniedbali" Ksenia Kopystyńska, działaczka pierwszej "Solidarności", która pracowała w Zarządzie NSZZ "S" Regionu Dolnego Śląska, internowana, potem aresztowana i zmuszona do emigracji, 5 lat temu wróciła do Polski. Wczoraj na swoim blogu, który prowadzi na Salonie 24 jako "długodystansowiec", w bardzo emocjonalny sposób odpowiedziała Piotrowi Piętakowi oraz Władysławowi Frasyniukowi, którzy próbowali zdyskredytować Jarosława Kaczyńskiego jako opozycjonistę. Oskarżenia w stosunku do Jarosława Kaczyńskiego sformułowane zostały z wyjątkową perfidią i w sposób oczywisty skierowane są do młodszego pokolenia, które nie brało udziału w działaniach opozycyjnych lat 80-ych i nie doświadczyło nader trudnej i skomplikowanej sytuacji stanu wojennego, oraz jak sądzę, do celów bieżącej politycznej rozgrywki - napisała Kopystyńska mając żal, że do tego chóru perfidnych ludzi dołączył również Władysław Frasyniuk, z którym współpracowała zarówno w czasie karnawału "Solidarności", jak i później, po wprowadzeniu stanu wojennego, podczas strajku w Pa-Wa-Gu. Nam mówi o motywach swojej reakcji na paszkwil Piotra Piętaka.
wPolityce.pl: - Pani była działaczką "Solidarności" Regionu Dolnego Śląska, czym Pani się zajmowała?
Ksenia Kopystyńska: - Tak, prowadziłam tam bibliotekę, w której zbierałam wszystkie możliwe publikacje, jakie powstawały w podziemiu - książki, biuletyny, pamflety - cokolwiek się ukazywało. Dostarczano mi bardzo dużo materiałów. Co więcej, jako młode dziewczę - jeszcze studentka - wpadłam na pomysł, ażeby stworzyć coś w rodzaju Biura Analiz Prasowych - na potrzeby Zarządu Regionu tłumaczyliśmy np. artykuły z prasy anglojęzycznej na język polski.
wPolityce.pl: - Dolny Śląsk to był wówczas jeden z najsilniejszych regionów "Solidarności" - nazwiska Frasyniuka, Bednarza, Piniora, Modzelewskiego i innych - znała cała Polska. Co się z Wami stało 13 grudnia i później? - Samego aresztowania 13 grudnia uniknęłam, gdyż 2 tygodnie przed stanem wojennym przeprowadziłam się do nowego mieszkania. Nawet nie wiedziałam, że wprowadzono stan wojenny - dopiero rano obudził mnie łomot do drzwi - to była kobieta, od której poprzednio wynajmowałam mieszkanie jako studentka, a która przybiegła do mnie krzycząc: Pani ucieka, bo rano po panią byli. To wówczas dowiedziałam się, że jest stan wojenny. Poszłam natychmiast na Mazowiecką do Zarządu, żeby zobaczyć, co się stało. Udało mi się jakimś cudem wślizgnąć do środka. Zobaczyłam tam porozbijane wszystkie meble, pokoje, zniszczoną całą moją bibliotekę. Stamtąd jeden ze współpracowników, który też się tam znalazł, na siłę mnie wyciągnął, mówiąc, żeby uciekać, bo jest niebezpiecznie.
Nie wiedziałam co robić. Pojechałam wtedy do Pa-Fa-Wagu, myśląc, że w tym większym zakładzie pracy, reszta z nas, co ocalała, powinna się tam znaleźć. I rzeczywiście, nie pomyliłam się - tam spotkałam Joannę Szlachtę i inne dziewczyny z Regionu, oczywiście ocalałego z łapanki w pociągu Frasyniuka, któremu pomogli kolejarze, była też Barbara Labuda, byli też Piotr Bednarz i Józef Pinior. Przed samym momentem pacyfikacji zapadła decyzja, że ci czołowi przywódcy, a więc Frasyniuk, Pinior, Bednarz, Labuda i ktoś jeszcze, że będą uciekać. Przed samą ucieczką przyszedł do mnie Pinior z kartonami ważnych dokumentów związkowych i mówi mi: Ksenia zniszcz to. Siedziałam w takiej hali śniadaniowej z dużymi palnikami i wyciągałam te dokumenty i paliłam je. W trakcie tego palenia przyszli do mnie robotnicy i mówią: Ksenia schodź, bo już wchodzą do hali i jest niebezpiecznie.
Tam nas było tylko parę kobiet - dwie czy trzy. Oni się pięknie zachowali, bo wciągnęli nas w środek między siebie - ZOMO szło, oni wyglądali, jakby byli jakoś czymś strasznie naładowani. Zaczęli tłuc tymi pałami w tarcze i tylko słyszałam tych robotników krzyczących: Do środka! Kobiety do środka, bo będą bić!. Oni się jednak, na wyraźny rozkaz dowódcy zatrzymali tuż przed nami i potem zaczęli nas wyciągać, po kolei, kobiety pierwsze. Zamknęli nas w dużej sali i znów robotnicy pięknie się zachowali. Tam, nas z Regionu były chyba trzy dziewczyny, jedyne osoby, które zostały z Zarządu Regionu, którzy się nie ewakuowali i oni kazali tym robotnikom zdradzić, wskazać, kto jest z Zarządu Regionu. Nikt nie wskazał. Myśmy zjadły nasze dokumenty i z robotnikami nas zawieźli na "Kleczki" - do tego słynnego, olbrzymiego więzienia. Tam, jako że miałam w dowodzie wbitą pieczątkę zakładu pracy - a byłam pracownikiem Zarządu Regionu - to od razu zostałam odstawiona na bok i dlatego widziałam tę całą sytuację, którą opisałam na blogu. To był taki bardzo długi korytarz olbrzymiego poniemieckiego więzienia, na nim stoliczki, jeden przy drugim i cała masa ubeków. Oni brali tych robotników z podwórka więziennego, sadzali i wymuszali na nich podpisanie lojalek. Od razu zorientowałam się o co chodzi i postanowiłam przekazać informację - pod pretekstem pójścia do toalety - tym na podwórku, żeby nie byli zaskoczeni, żeby wiedzieli, żeby nie dali się złamać przez zaskoczenie. Dobrze się złożyło, bo toaleta miała okna na ten podwórzec więzienny. Na papierze toaletowym napisałam:
Chłopaki nie dajcie się, oni chcą wymusić lojalkę, to nie jest nic ważnego, nie podpisujcie i w pieniążek zawinęłam ten papier i im wyrzuciłam. I gdy krzyknęłam z tej toalety, oni mnie zobaczyli i paluszki w górę, jak to wtedy... I Ksenia, Ksenia, trzymaj się! Część z nich, jak ich brano podpisała, ale za dużo nie podpisywało tych lojalek. Na koniec zostało nas tylko paru. I pamiętam ten moment - wprowadzono do mego pokoiku z drzwiami na ten korytarz takiego starego robotnika, mistrza, widać było - tej dawnej klasy, z tymi rękami posmarowanymi smarem, w tych roboczych butach. I on tak siedział, nic się nie odzywał, tylko wyciągnął z kieszeni owinięty w gazetę chleb ze smalcem. I po chwili wprowadzili tam młodego chłopaka, który jak się zorientowałam, był takim czeladnikiem tego mistrza, uczył się od niego. I ten mistrz go pochwalił, powiedział, że zachował się tak, jak powinien zachować się robotnik - że nie podpisał i nie zdradził. A do tego ubeka, który przyprowadził tego młodego chłopca, powiedział tak zupełnie spokojnie, trzymając ten chleb ze smalcem:
Synek, gdybyś ty był mój, to bym cię zabił. Stamtąd zostałyśmy przewiezione do Gołdapi. Ja byłam w ciąży i m.in. dzięki interwencjom i naciskom Czerwonego Krzyża zostałam po paru miesiącach wypuszczona. Po drodze z Gołdapi jeszcze próbowano mnie zgwałcić w tym lesie, bo mnie tak, kobietę, tam puszczono samą, może też celowo. Ale wróciłam do Wrocławia i co potem się działo to już inna historia.
wPolityce.pl: - W 87 roku została pani zmuszona do emigracji - dlaczego? - To była sytuacja, o której mówię pierwszy raz - wtedy to było bardzo poważne, ja nie chciałam narażać rodziny, ani robić z tego wielkiego halo. Pracowałam wówczas jako asystent u prof. Czernera w Muzeum Architektury we Wrocławiu. Organizowaliśmy dużo wystaw z udziałem gości międzynarodowych. Jak były wystawy z udziałem amerykańskich twórców, to przyjeżdżał tam amerykański konsul. Ze strony komórek Kornela Morawieckiego dostałam prośbę o nawiązanie z nim kontaktu, co zrobiłam i przekazywałam mu pliki informacji, które zostawiałam mu w męskiej toalecie, za rezerwuarem. To trwało dobrych kilka miesięcy. Ale jednego dnia, podczas otwarcia wystawy Madejskiego - naczelnego architekta Chicago - już z samego rana było SB, wszystko było otoczone, w tym moje biuro. Ja nie mogłam wejść do tej toalety, żeby zostawić mu tę informację. Czekałam do wieczora i cała ta nerwowa sytuacja - miałam takie futerko zarzucone na siebie, którym zasłaniałam ten plik informacji dla tego konsula. I kiedy mu podawałam te informacje, wszystko to wypadło na podłogę - wszystkie te małe notki. SB i tak wiedziało co ja tam robię, chodziło o to, by mnie złapać za rękę. Widziałam, jak się do mnie zbliżają, choć wiedziałam, że przy konsulu mnie nie aresztują. On się pięknie zachował, bo ja od razu na te dokumenty rzuciłam to swoje futerko - on to podniósł i wziął ze sobą. Ale wiedziałam, że dla mnie to był juz koniec.
Wiedziałam, co to oznacza, siedziałam w więzieniu, widziałam, jak to wygląda, ja nie chciałam pójść za szpiegostwo.
wPolityce.pl: - I dlatego zgodziła się pani na emigrację. Po 20 latach, w 2007 r. wraca pani do kraju i tak, jak pani napisała na blogu, przeżyła pani szok widząc jak historia tamtych dni jest zakłamywana, przez takich jak Piotr Piętak. Dlaczego tak się dzieje? - Muszę powiedzieć, że będąc tą młodą dziewczyną, studentką nie robiłam różnicy między tymi podziałami i ugrupowaniami - czy to lewicowymi, centrowymi czy prawicowymi. Choć serce miałam po prawej stronie, to pomagałam wszystkim, bo uważałam, że mieliśmy cel nadrzędny - że trzeba walczyć z komuną. Ale powiem panu jedną rzecz - w 87 roku, tuż przed wyjazdem, dostałam od bliskiego współpracownika Kornela Morawieckiego, którego w jakimś tam czasie ukrywałam, polecenie, żeby się skontaktować z Frasyniukiem i powiedzieć mu, że zbliża się to, co - wtedy nie nazywaliśmy jeszcze tego okrągłym stołem - ale to, do czego komuniści zmierzają i żeby ostrzec o tym Frasyniuka. A z Frasyniukiem i Labudą mieszkaliśmy niedaleko siebie, na Kwiskiej - byliśmy sąsiadami. Ja idę do Władka, wychodzimy na ulicę, bo w domu się nie rozmawiało i mówię mu:
Słuchaj, jest taka sytuacja, oni to przygotowują, mam to od Kornela, nie idź na to. Niektórzy tę historię podważali, jak Leski na Salonie, że to niemożliwe, żebyśmy to w 87 wiedzieli. Proszę pana, myśmy to dużo wcześniej wiedzieli, bo oni to przygotowywali dużo wcześniej. I pamiętam jak dziś, że Frasyniuk kładzie rękę na sercu i mówi: Kseńka, ja się pod tym kurestwem nigdy nie podpiszę... No i potem doszło do okrągłego stołu. To było w jakiś sposób sterowane przez komunistów, siły reżimowe a my naiwni, zostaliśmy w to wmanipulowani i wielu działaczy dało się zmanipulować, albo pracowali dużo wcześniej ze służbami. Z czasem zaczynam widzieć, jak podziemie było zinfiltrowane. Jak wróciłam do Polski to okazało się, że było tylko trzech moich przyjaciół, którzy na mnie nie donosili.
wPolityce.pl: - No właśnie, wczoraj na blogu Pani bardzo ostro odpowiedziała Piotrowi Piętakowi i poniekąd również Władysławowi Frasyniukowi. Napisała Pani, że jego "oskarżenia w stosunku do Jarosława Kaczyńskiego sformułowane zostały z wyjątkową perfidią i w sposób oczywisty skierowane są do młodszego pokolenia, które nie brało udziału w działaniach opozycyjnych lat 80-ych i nie doświadczyło nader trudnej i skomplikowanej sytuacji stanu wojennego, oraz jak sądzę, do celów bieżącej politycznej rozgrywki"... - Tak, bo ktoś, kto przeżył tamte czasy i był w podziemiu, tak, jak pan Piętak mówi, że był - a był - takich argumentów by nie używał - to są argumenty zupełnie idiotyczne, osoby, która jakby nie zdaje sobie sprawy, jakie były realia tamtych czasów, w jaki perfidny sposób SB nami manipulowała, jak napuszczała jednych na drugich. To były naprawdę trudne sytuacje, jak zgarniali całą grupę ludzi, a potem jednego, czy dwóch z tej grupy wypuszczali. Automatycznie wszyscy z tej grupy myśleli, że on jest ubek, że podpisał. A często to było tak, żeby go właśnie skompromitować. A z drugiej strony myśmy nigdy nie mieli pewności, czy było tak, czy odwrotnie. Ja z Jarosławem Kaczyńskim nie współpracowałam, nie znam go nawet, natomiast "realia", które opisał pan Piętak, były tak prymitywne, że trudno uwierzyć, że on rzeczywiście działał w podziemiu - a wiemy, że działał - żeby to, co pisał, napisał uczciwie. To była manipulacja.
wPolityce.pl: - Chce Pani powiedzieć, że ten wpis pana Piętaka wpisuje się w sekwencję procesu określanego jako "przemysł pogardy", a skierowanego w stosunku do Jarosława Kaczyńskiego? - Ale to się dzieje od dawna, przez cały czas. To jest już kolejny element, na tej zasadzie - im bardziej irracjonalne, głupie, kłamliwe oskarżenia się rzuci, to zawsze coś przylgnie. Zwłaszcza, że ludzie generalnie nie wiedzą jak było, nie czytają, nie znają historii tamtego czasu - te młode pokolenia, które zupełnie nic o tej historii nie wiedzą. To jest dokładnie na tej zasadzie, jak działa Palikot - im bardziej obrzydliwymi rzeczami kogoś obrzuci, to zawsze będzie grupa ludzi, która będzie w to wierzyła. To jest ta stara goebelsowska zasada - kłamstwo sto razy powtórzone staje się prawdą. I celem jest, żeby cokolwiek się przykleiło Kaczyńskiemu. Bo zawsze część ludzi w to uwierzy.
A wiedza o tamtym czasie, o stanie wojennym - i tutaj akurat muszę się zgodzić z panem Piętakiem - jest żadna. My nie mamy publikacji, takich solidnych, dokumentujących tamte czasy. I to jest też wina takich ludzi jak ja. Bo np. jak w Kanadzie dowiedziałam się, że powstaje Encyklopedia "Solidarności" - prośbę, żeby napisać o sobie - to pomyślałam sobie: Boże, co oni, chcą ze mnie kombatanta robić, czy co? Robiłam, co robiłam, trzeba było, to trzeba było, a teraz ludzie dajcie mi spokój. I mnie nie ma w Encyklopedii "Solidarności". I wielu z nas myślało w ten sposób - byliśmy wtedy młodzi i dla wielu z nas, patriotycznie wychowanych nie było innego moralnie wyboru. I potem też nie pchaliśmy się do polityki - naszym celem nie były stołki.
I teraz używa się historii, żeby nią manipulować ideologicznie - jaki był przekręt w 89 roku z okrągłym stołem - to już wiemy, to się stało. Być może już jest za późno, ale może też inni dadzą świadectwo i napiszą, chociaż wiem, że się boją, że nie chcą. Ja też miałam różne sytuacje, kiedy starałam się o pracę - wystarczyło wrzucić nazwisko do Internetu, wyszło - długodystansowiec, Kopystyńska, no niestety, nawet wtedy, kiedy byłam jedynym specjalistą, który mógł wykonać jakieś zadanie i były fundusze unijne, odesłano je z powrotem, a ja nie dostałam tej pracy. Jak to się mówi po angielsku - czuję "glass ceiling" - szklany sufit. Ludzie się boją, nie chcą mówić...
wPolityce.pl: - Czy dostrzega Pani tę manipulację w tym, że np. to już nie Anna Walentynowicz jest bohaterką Sierpnia 80 obok Aliny Pieńkowskiej, Gwiazdy, Wyszkowskiego a nagle symbolem Sierpnia stała się Henryka Krzywonos, a Walentynowicz została "wygumkowana"? - Przyglądam się temu z bardzo dużym niesmakiem. Z Walentynowicz siedziałam w Gołdapi - bardzo wielu rzeczy, zakulisowych, od niej się dowiedziałam. Walentynowicz nie była wygodna od samego początku, dlatego, że ludzie bezkompromisowi nigdy nie są wygodni. Dlatego ona była tak tępiona. I wielu odetchnęło, kiedy zginęła. Ale jeszcze pozostali Gwiazdowie. Wszyscy, którzy stanęli w opozycji do okrągłego stołu, którzy nie dali się złamać, kupić, czy jakkolwiek to nazwiemy, zostali odsunięci. Nikogo - proszę zwrócić uwagę - żadnego z nazwisk, kogoś, kto nie przyłączył się do okrągłego stołu pan nie zobaczy w polityce, pan nie zobaczy nigdzie, na jakimś znaczącym stanowisku, wszyscy zostali odsunięci. A z Krzywonos, ta manipulacja była tak ordynarna i chamska, że w pierwszym momencie byłam pewna, że ludzie tego nie "kupią". Ale widać, że "Śniadanie Mistrzów" się pokazuje i ona odgrywa rolę substytutu Walentynowicz. Dla mnie jest to żenujące, ale znowu wracamy do tego podstawowego tematu - myśmy tę historię zaniedbali w tym popularnym nurcie, przez te ostatnie dwadzieścia parę lat...
wPolityce.pl: - A Lech Wałęsa? Jak jego Pani dziś ocenia? - Proszę Pana, niech mnie pan nie zmusza, żebym ja to komentowała... Rozmawiał Krzysztof Karwowski
"Jak nie staniesz, z tyłu d..." Bez względu na wysiłki polityków i mediów teorii o pancernej brzozie przed rozumem i faktami uchronić się nie da "Jak nie staniesz, z tyłu d..." - to nieco prostackie powiedzenie dobrze oddaje to, co dzieje się wokół katastrofy smoleńskiej. Każdy, kto bada sprawę tragedii narodowej w sposób rzetelny i apolityczny dochodzi do podobnych wniosków: rządowa wersja wydarzeń jest fałszywa, a katastrofa miała zupełnie inny przebieg. Takie wnioski płynął z prac prof. Biniendy, dr Nowaczyka, dr inż. Szuladzińskiego oraz inż. Berczyńskiego. Takie wnioski płyną z analiz naukowców pracujących w Polsce, m.in. prof. Jana Obrębskiego. Ich przekaz jest jasny i spójny: w tupolewie doszło do wytworzenia bardzo wysokiego ciśnienia wewnętrznego, które rozerwało samolot. Oni mówią jasno, że przebieg katastrofy smoleńskiej nie jest zgodny z opisami zawartymi w rządowych raportach.
W niezwykle ciekawy sposób z ustaleniami naukowców koresponduje opracowanie, jakie opublikowaliśmy we wtorek na portalu wPolityce.pl. Lekarz specjalista medycyny sądowej dr Grażyna Przybylska-Wendt opracowała dla naszego portalu wnioski płynące ze zdjęć robionych w Smoleńsku, które ujawniono w mediach. Po raz pierwszy nasz portal zaprezentował analizę tych materiałów. I okazało się, że wnioski ekspertki korespondują z tym, co opracowali naukowcy. Warto przytoczyć dwie uwagi z analizy doktor Przybylskiej-Wendt. Po pierwsze wskazuje ona w opisie zdjęć na liczne fragmenty wraku samolotu rozrzucone na miejscu katastrofy. Zaznacza, że zdjęcia "sprawiają wrażenie pobojowiska ze znacznym rozrzutem i rozdrobnieniem samolotu i jego części". W innym miejscu ekspertka wskazuje, że ciała ofiar uwidocznione na zdjęciach są w dobrym stanie, co sugeruje, że miejsce, w którym te osoby siedziały, nie zostało mocno uszkodzone. Autorka opracowania wskazuje, że różnica obrażeń ciał (jedne były identyfikowane jedynie za pomocą badań DNA, a inne przez osoby bliskie) wskazuje, że "w momencie katastrofy osoby, których ciała zostały znacznie zniszczone, znajdowały się w takiej części samolotu, która uległa znacznie rozleglejszemu uszkodzeniu niż ta, z której zwłoki zachowały się w dość dobrym stanie". Opis lekarki wskazuje, że samolot był znacznie rozdrobniony, co widać na zdjęciach, a różnice w skali obrażeń ciał ofiar, sugerują, że tupolew uległ zniszczeniom w sposób bardzo zróżnicowany. Te dwa wnioski współbrzmią z opracowaniami naukowców, którzy wskazują, że na pokładzie tupolewa mogło dojść do dwóch eksplozji. Jeśli punktowe wybuchy miały miejsce na pokładzie samolotu tuż nad ziemią, to tłumaczą one zarówno wielkie zniszczenia samolotu, jak i tak drastyczne różnice w obrażeniach. Wydaje się więc, że eksperci szukający prawdy o tragedii smoleńskiej dochodzą do podobnych wniosków, kończą na sugestiach składających się w spójne rozumowanie. Każdy z nich wychodził z innego miejsca, badał co innego i inaczej - wszyscy spotkali się, stwierdzając, że wersja oficjalna jest nie prawdziwa. Druga strona nie jest ani tak jednomyślna, ani chętna do prezentowania swoich badań. W obronę oficjalnej wersji wydarzeń angażują się jedynie ci, którzy mają w tym polityczny, biznesowy lub prywatny interes. Oni rzucają niepopartymi w żaden sposób stwierdzeniami, że brzoza, że błędy pilotów, że wszystko wiadomo, że tamci to głupcy, mówiący bzdury. Na poziomie naukowym nikt się nie wypowiada. Jedynie raz pewien naukowiec stwierdził, że sam widział, jak twarde są brzozy, bo był na wsi i oglądał jak chłop rąbie drzewo. A innym razem Paweł Artymowicz, szukający bacznie i nieskutecznie kogoś, kto podważy ustalenia prof. Biniendy, powie, że zespół Macierewicza się myli, a wszystko wyglądało tak, jak mówi MAK i komisja Millera (nota bene to właśnie Artymowicz chciał napuścić na Biniendę Szuladzińskiego, czym skłonił go do włączenia się w prace nad badaniem katastrofy smoleńskiej. Szuladziński zobaczył, że Binienda miał rację i opracował hipotezę dwóch wybuchów). Jak zwykle w polskiej debacie publicznej strona pracująca rzetelnie i profesjonalnie jest atakowana i niszczona. Jednak w zbijanie jej argumentów nie włączają się inni naukowcy, którzy dysponując własnymi badaniami wykluczającymi hipotezy "wybuchowe". Przeciwnego głosu merytorycznego nie ma. Jedynie atak personalny, zbijanie wszystkiego pozamerytorycznymi uwagami i przyjmowanie z góry, że wszystko już jasne. Jednak wbrew dominującej propagandzie, wbrew temu, co mówią media i politycy sprawa jest jasna: każdy naukowiec, który badał rzetelnie przebieg katastrofy mówi, że brzoza nie miała z tragedią nic wspólnego. Innych głosów świat naukowy nie wydaje. I bez względu na to, jak wiele słów i obelg padnie z ust ludzi umoczonych w śmierć 96 osób w Smoleńsku lub w mataczenie w tej sprawie teorii pancernej brzozy trzymać się nie da. Fakty i doświadczenia naukowe na to nie pozwalają. Koncepcji, że tragedię smoleńską wywołała hodowana na ruskich sterydach betonowa brzoza, nie sposób bronić. I nikt poważny tego nie robi. Robią to tylko ci, którzy muszą... Blog Stanisława Żaryna
NFZ chce wykluczyć dzieci z leczenia? Minister Arłukowicz na konferencji prasowej pochwalił NFZ za tempo kontraktowaniu na przyszły rok usług świadczonych przez szpitale. I dobrze. Chciałabym usłyszeć także coś o kontraktach z przychodniami, ale tu już minister nie był tak otwarty. Zapewne jednak te kontrakty w jakimś czasie zostaną zawarte, bo na koniec nie odtrąca się ręki karmiącej, szczególnie w dobie kryzysu finansów. O wiele mniej radosna była informacja pani z NFZ która zapowiadała na antenie TVP wprowadzenie z dniem 1 stycznia 2013 roku elektronicznego systemu rejestracji pacjentów, co dla chorego oznacza uwolnienie od przeprowadzenia postępowania dowodowego, że jest ubezpieczony. Bo na tym dobra wiadomość się kończy. W drugiej części pani mówiła rzeczy niesłychane: informując o konieczności zarejestrowania w systemie dziecka ( od 3 miesiąca życia, wyjaśniając że po tym terminie zmieniają się dla dzieci warunki korzystania z usług NFZ), ponieważ brak rejestracji będzie oznaczał konieczność płacenia za badania i poradę lekarza… Ta informacja skierowana była do nieubezpieczonych rodziców. W tym 400 000 euro sierot, których rodzice pracują zagranicą. Takie wyjaśnienia padły z ust pani dyrektor NFZ do milionów widzów. Chociaż przepisy stanowią inaczej: każde dziecko ma prawo do bezpłatnej opieki. Podlega tylko innemu systemowi rozliczenia za świadczenia.* Każde dziecko do 18 roku życia musi być leczone bezpłatnie** Wyjaśnienia stoją w sprzeczności ze stanowiskiem NFZ wyrażonym po interwencjach dziennikarzy już sprzed dwóch lat w sprawie niepokojących praktyk utrudnia nieubezpieczonym rodzicom bezpłatnego leczenia ich dzieci. Zatem należy stanowczo żądać, aby ta informacja została oficjalnie wyjaśniona przez NFZ oraz ministra zdrowia, który jest płatnikiem za świadczenia w opisanym przypadku. W trudnej sytuacji finansowej szpitali interpretacja pani dyrektor zastosowana w praktyce przez lekarzy może oznaczać dramat wielu rodzin. Ponadto wielu bezradnych dziadków opiekujących się euro sierotami czy samotnych rodziców może nie znać praw i – braku pieniędzy –zrezygnować z profesjonalnego leczenia dzieci.
Jak to wygląda w praktyce?” W Szpitalu dla Dzieci przy ul. Kopernika w Warszawie pracownik rejestracji mówi wyraźnie, że w praktyce nie do końca dzieci mają zagwarantowaną przez państwo bezpłatną opiekę medyczną. - Dzieciom przysługuje opieka, ale my musimy mieć numer ubezpieczenia rodzica. Inaczej NFZ nam po prostu odrzuci tę usługę i nie zapłaci. Zapiszę dziecko, ale będzie nam musiała pani przynieść zaświadczenie z urzędu pracy, ewentualnie z opieki społecznej, że pani nie pracuje - słyszy matka. „ Pani dyrektor NFZ poszła dalej: mówi wprost: rodzic będzie musiał zapłacić. Forsowane kryterium zysku dla świadczeniodawcy już doprowadza do absurdu. Czasem do dramatów ludzi. Weźmy choćby ostatni przykład, nagłośniony przez media. Chłopczyk chory na białaczkę był odsyłany od Annasza do Kajfasza bez wykonania podstawowych badań. Nie zlecano, bo badania kosztują …Kosztowały: życie dziecka. W innym szpitalu publicznym lekarz nie zlecił –mimo wskazań –zabiegu cesarskiego cięcia przy porodzie. Skutek: niedotlenienie dziecka i kalectwo. Oszczędność? Inny przykład –tym razem przypadek starego człowieka: kilkanaście dni temu mój wujek został przywieziony przez pogotowie z powodu objawów które mogły sugerować udar mózgu –do szpitala specjalistycznego. Tam wykonano mu tanie badania rutynowe i stwierdzono wysoki poziom cukru oraz zaburzenia elektrolitowe (rezygnując z badań TK, które sugerował zlecający przewóz lekarz neurolog).Na podstawie tych wyników zlecono przewóz (na koszt NFZ) do innego szpitala na leczenie internistycznie. Tam w Izbie Przyjęć wykonano ponownie badania rutynowe z których wynikało, że chory nie ma żadnych zaburzeń w poziomie elektrolitów, a jego poziom cukru jest w normie! I dopiero tam lekarz internista zlecił wykonanie badania tomokomputerowe mózgu… Szpital specjalistyczny zaoszczędził, a budżet NFZ nie. Zapłaci koszt podwójnych badań rutynowych, za przewóz karetką do innego szpitala oraz za finalne TK. Możliwe jest także, że ten sam NFZ odmówi zapłaty za „nadwykonanie” szpitalowi w którym internista postanowił wykonać pełne badania…. Wracając do skandalicznej informacji udzielonej przez dyrektor NFZ – ona wymaga publicznego sprostowania. Wiedza na temat dostępu do bezpłatnego leczenia dla dzieci jest sprawą tak ważną, ze nie może budzić najmniejszych wątpliwości. Nieważne kto płaci za leczenie: MZ czy NFZ. Pani dyrektor musi znać ten przepis ”W myśl art. 97 ust. 8 ustawy o świadczeniach na sfinansowanie ww. świadczeń opieki zdrowotnej NFZ otrzymuje środki z budżetu państwa w postaci dotacji. Kwota dotacji na ten cel stanowi refundację rzeczywiście poniesionych kosztów. Centrala funduszu na podstawie danych otrzymanych z oddziałów wojewódzkich sporządza miesięczne sprawozdanie z wykonanych przez świadczeniodawców i rozliczonych przez fundusz świadczeń, a następnie przekazuje sprawozdanie ministrowi zdrowia wraz z wnioskiem o uruchomienie dotacji.” A jeśli zna to dlaczego wprowadziła miliony telewidzów TVP w błąd? Dla oszczędności? Bo ile ludzi po tej informacji sięgnie do portfela aby zapłacić w sytuacji zagrożenia zdrowia i być może życia dziecka. Ilu odjedzie z braku środków na zapłatę….
* Zgodnie z § 2 tego rozporządzenia Narodowy Fundusz Zdrowia finansuje świadczenia opieki zdrowotnej udzielone na podstawie art. 2 ust. 1 pkt 3 ww. ustawy ze środków budżetu państwa, z części, której dysponentem jest minister właściwy do spraw zdrowia.
** Odnosząc się do kwestii poruszonej w treści interpelacji, iż Narodowy Fundusz Zdrowia nie zwraca szpitalom kosztów leczenia dzieci, których rodzice nie posiadają ubezpieczenia zdrowotnego, pragnę wyjaśnić, iż na podstawie przepisów ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych prawo do korzystania ze świadczeń opieki zdrowotnej, oprócz osób objętych powszechnym - obowiązkowym i dobrowolnym ubezpieczeniem zdrowotnym, mają także zgodnie z art. 2 ust. 1 pkt 3 świadczeniobiorcy inni niż wyżej wymienione osoby, posiadający obywatelstwo polskie i posiadający miejsce zamieszkania na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, którzy nie ukończyli 18. roku życia. Oznacza to, iż prawo do świadczeń opieki zdrowotnej przysługuje dzieciom do osiągnięcia 18. roku życia niezależnie od uprawnień z tytułu ubezpieczenia zdrowotnego. Małgorzata Puternicka
Komisja do walki z Macierewiczem Komisja, którą chce powołać Jerzy Miller, ma tylko jeden cel. Potwierdzić winę naszych chłopców – mówi nam ojciec jednego ze zmarłych tragicznie pilotów. – Będzie to samo co wcześniej, to ci sami ludzie. Jedyne rozwiązanie, by wyjaśnić sprawę Smoleńska, to komisja międzynarodowa – uważa Ewa Błasik.
- Rodzina prosi, żebym już nie rozmawiał z dziennikarzami pod nazwiskiem. Mówią, że nie chcą znaleźć mnie powieszonego, boją się. Ale znów przepuszczany jest atak na zmarłych, którzy nie mogą się bronić – mówi w rozmowie z „Gazetą Polską Codziennie” ojciec jednego z pilotów rządowego tupolewa.
Od wczoraj przez media przelewa się kolejna fala krytyki wobec zmarłych lotników z Tu-154M. – Z czystym sumieniem mogę potwierdzić, że to był błąd pilota i to nie jeden, ale cała seria błędów – stwierdził w TVN24 Maciej Lasek, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. W Radiu Zet Jerzy Miller zapowiedział z kolei, że „pomoże stworzyć specjalny zespół, który będzie obalał kłamstwa na temat katastrofy”.
– Pan Miller niech stawi się wreszcie w prokuraturze, która we wtorek wszczęła umorzone śledztwo ws. niedopełnienia przez niego obowiązków ws. BOR. Zapraszam rządowych ekspertów na debatę w styczniu, na neutralnym gruncie jednego z uniwersytetów – mówi Antoni Macierewicz, przewodniczący parlamentarnego zespołu smoleńskiego. Zdaniem Ewy Błasik, wdowy po śp. gen. Andrzeju Błasiku, szefie Sił Powietrznych, pomysł na kolejną komisję Millera mija się z celem. – Znów nic nie wyjaśnią, tylko będą atakowali posła Macierewicza. Chodzi o to, by odwrócić uwagę od tego, że nie możemy odzyskać wraku, że znaleziono na nim ślady trotylu – uważa Ewa Błasik.
WGI – afera większa niż Amber Gold Lata śledztwa, ponad tysiąc poszkodowanych osób, setki milionów strat – to bilans śledztwa w sprawie Warszawskiej Grupy Inwestycyjnej. I choć w sprawę zamieszane były osoby z pierwszych stron gazet, m.in. Dariusz Rosati, b. minister spraw zagranicznych, a obecnie poseł Platformy, akt oskarżenia ich nie objął. – To kolejny dowód na bezkarność osób zamieszanych w największe afery ostatnich 20 lat – mówią eksperci. Akt oskarżenia obejmuje trzech członków zarządu domu maklerskiego WGI DM – Łukasza K., Andrzeja S. i Macieja S. Prokuratura zarzuca im m.in. przekazanie z domu maklerskiego 6,65 mln dol. do firmy WGI Europe Ltd. Następnie część tych pieniędzy przekazywana była na prywatne rachunki oskarżonych. Trzej szefowie WGI DM mieli nadużyć udzielonych im uprawnień i nie dopełnić obowiązków przy przyjmowaniu wpłat i dokonywaniu wypłat w latach 2005–2006. Zdaniem poszkodowanych firma prowadziła również podwójną księgowość. Całość roszczeń opiewa na blisko 250 mln zł. W radach nadzorczych pięciu spółek związanych z WGI zasiadali m.in. b. minister spraw zagranicznych i poseł Platformy Obywatelskiej Dariusz Rosati, b. minister przemysłu Henryka Bochniarz i Witold Orłowski, b. doradca Leszka Balcerowicza, prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, członek Rady Gospodarczej przy premierze Donaldzie Tusku.– Nie byłem członkiem zarządu ani rady nadzorczej WGI. Podobnie jak pan Rosati i pani Bochniarz wchodziłem w skład rady jednej ze spółek (WGI TFI – przyp. red.), która do WGI należała i która nawet nie rozpoczęła działalności – mówi „Codziennej” Witold Orłowski. – Nie miałem nic do czynienia z firmą, w której były nieprawidłowości. Moje nazwisko pada, bo wypowiadam się w tej sprawie i kontaktowałem się z pokrzywdzonym – tłumaczy Orłowski.– To bzdura. Ci ludzie brali udział w posiedzeniach rady nadzorczej WGI TFI, brali za to pieniądze. Chodziło o to, by uwiarygodnić ich nazwiskami całe przedsięwzięcie. Oczywiście jak zwykle nikt nie ponosi żadnych konsekwencji – mówi „Codziennej” Janusz Szewczak, główny eksperta SKOK‑u. Zdaniem ekonomisty fakt, że tylko trzy osoby usłyszały zarzuty, jest dowodem na bezkarność osób zamieszanych w największe afery ostatniego 20-lecia. – Absolutnym skandalem jest także to, że Rosati, były członek rady nadzorczej FOZZ‑u, jest szefem komisji ds. budżetu państwa. Nigdzie na świecie nie byłoby to możliwe. Widać wyraźnie, że w Polsce nadal są równi i równiejsi – dodaje Szewczak. Na poczet przyszłych kar zastosowano poręczenia majątkowe i zabezpieczenia w postaci m.in. zajęcia udziałów w spółkach, zajęcia ruchomości i ustanowienia hipoteki przymusowej na nieruchomościach. Trzem oskarżonym grozi od roku do 10 lat więzienia. – To koniec śledztwa w tej sprawie – przyznaje Dariusz Ślepokura, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Wojciech Mucha
Sąd: prokuratura ma zbadać proces przyznawania koncesji na multipleksie Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie zdecydował, że prokuratura musi się zająć okolicznościami przyznawania koncesji telewizyjnych na nadawanie w systemie DVB-T. Sędzia stwierdził, że celowe jest prześledzenie działalności Agnieszki Ogrodowczyk, która w 2012 r. pełniła funkcję Dyrektora Departamentu Koncesyjnego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Zdaniem sądu niezbędne jest przesłuchanie pełnomocnika zgłaszającej podejrzenie popełnienia przestępstwa, czyli Fundacji Lux Veritatis oraz Agnieszki Ogrodowczyk. W dniu 20 sierpnia 2012 roku Fundacja Lux Veritatis złożyła do Prokuratora Generalnego zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Agnieszkę Ogrodowczyk, która pełniła funkcję Dyrektora Departamentu Koncesyjnego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w czasie trwania procesu przyznawania rozszerzenia koncesji telewizyjnych na nadawanie w systemie DVB-T. Według Fundacji Agnieszka Ogrodowczyk działała zarówno na szkodę Skarbu Państwa, jak i interesu prywatnego, czyli uczestników postępowania koncesyjnego, którym odmówiono rozszerzenia koncesji, to jest popełniła przestępstwo nadużycia władzy. Fundacja Lux Veritatis w zawiadomieniu do prokuratury napisała, że do złamania prawa doszło w trakcie procedowania nad wnioskiem koncesyjnym Stavka Sp. z o.o. Firma ta wskazała w swoim wniosku, że całe przedsięwzięcie związane z nadawaniem z multipleksu pierwszego sfinansuje środkami z kredytu. Na potwierdzenie tego złożyła bardzo ogólną, niepodpisaną przez nikogo ofertę współpracy banku BGŻ i zobowiązała się, iż pilnie przedstawi gwarancję udzieloną przez ten bank. Tymczasem Agnieszka Ogrodowczyk, pismem z dnia 31 marca 2011 roku poprosiła Stavkę, by ta przedłożyła bankową promesę kredytową i dokument wskazujący posiadane zabezpieczenie. (…) Po pierwsze, zgodnie z obowiązującymi przepisami dokumenty finansowe nie mogły być przez wnioskodawców uzupełniane pod rygorem pozostawienia wniosku bez rozpoznania. Po drugie, wielkie zastanowienie budzi fakt, że Dyrektor Departamentu Koncesyjnego zażądał przedstawienia dokumentów innych niż deklarował sam wnioskodawca. Nasuwa się więc wniosek, iż Pani Agnieszka Ogrodowczyk wiedziała o istnieniu dokumentów, o których wiedzieć nie miała prawa, gdyż nie znajdowały się one w aktach sprawy Stavki i powstały już po upływie terminu przyjmowania wniosków (…) – czytamy w dokumentach, które trafiły do WSA w Warszawie. 27 września 2012 roku Prokuratura Rejonowa Warszawa-Wola wydała postanowienie o odmowie wszczęcia śledztwa. W uzasadnieniu podała, że Fundacja Lux Veritatis przedstawiła jedynie nie poparte niczym domysły. Podkreślono także, iż Prokuratura nie jest organem kompetentnym do kontroli merytorycznej orzeczeń organów administracyjnych państwa. Dwa dnie temu sąd uznał jednak, że prokuratura podjęła niewłaściwa decyzję i nakazał prowadzić postepowanie. Niezalezna.pl
Rybiński: Socjalizm, transformacja, gerontokracja. Nadchodzi kolejna zmiana ustroju Socjalizm w Polsce upadł z wielkim hukiem. Każdy to dostrzegł, bo albo stracił pracę w państwowym molochu lub PGR, albo leciał na bazar kupować zachodnie towary ze szczęk stawianych w centrach miast. Po socjalizmie nastała transformacja ustrojowa i gospodarcza, która trwa do dziś. Jeszcze się nie dokonała, bo państwo ciągle ma udziały w wielu firmach, dominuje w szkolnictwie i ochronie zdrowia. Ale powoli, w sposób niezauważalny dla przeciętnego obywatela dokonuje się kolejna zmiana ustrojowa. Zmiana, której wpływ na życie przeciętnego Polaka będzie większy niż upadek socjalizmu, tylko bardziej rozłożony w czasie. Nadchodzi zmiana ustroju z transformacji na gerontokrację. Gerontokracja, czyli inaczej rządy seniorów lub starszych, to ustrój, w którym o najważniejszych sprawach w państwie decydują starsi. W Polsce na skutek nieodwracalnych zmian demograficznych około 2020 r. dojdzie do zmiany ustroju na gerontokrację, gdy bardzo liczne pokolenie wyżu powojennego przejdzie na emerytury i zacznie domagać się przywilejów, takich jak wzrost wydatków na leczenie, darmowe świadczenia czy podwyżki najniższych emerytur. Okres gerontokracji potrwa kilka dekad i będzie wiązał się z radykalnym ubytkiem liczby ludności w Polsce. W centralnym scenariuszu ONZ w 2060 r. może ubyć około 5 mln Polaków, bo gerontokracja nie jest ustrojem, który sprzyja wysokiej liczbie urodzeń. W czarnym scenariuszu ONZ w 2100 r. Polaków może być tylko 16 mln. Wejście polskiej gospodarki w okres gerontokracji będzie potężnym szokiem, który może doprowadzić do stopniowego spadku poziomu życia. Możemy to zaobserwować już teraz, ponieważ jest w Polsce sektor, który jako pierwszy doświadcza efektów gerontokracji, dekadę przed innymi. To sektor szkolnictwa wyższego. Zjawiska, które zachodzą obecnie w polskim szkolnictwie wyższym, będą zachodziły w całej gospodarce, tylko na skalę dziesięciokrotnie większą. Na skutek małej liczby urodzeń w okresie transformacji obecne pokolenia nastolatków są mało liczne. Dlatego silnie spada liczba studentów – klientów sektora szkolnictwa wyższego. Trend potrwa 10–15 lat, w tym okresie ubędzie około 30–40 proc. tradycyjnych studentów i według różnych prognoz doprowadzi to do upadku ponad połowy uczelni wyższych w Polsce. Spadek ludności Polski będzie procentowo podobny, ale rozłożony na wiele dekad, więc intensywność zjawisk nie będzie tak silna jak w szkolnictwie wyższym, ale będą one równie nieuchronne. Spójrzmy zatem na procesy zachodzące w szkolnictwie wyższym i na to, jaki wpływ mają one na całą gospodarkę. Słabe uczelnie masowo upadają i albo są przejmowane przez silniejsze, albo zostawiają studentów na lodzie. Inni realizują strategię fuzji i przejęć, budując w ten sposób swój udział w rynku. Jednocześnie sektor uczelni publicznych, który też poczuł zmiany demograficzne, podjął działania obronne. Obniżył standardy dla kandydatów na studia i poziom studiów, przyjął więcej studentów, przyspieszając w ten sposób falę bankructw prywatnych uczelni. Podobne zjawiska będą miały miejsce, gdy gerontokracja zagości w całej gospodarce. Spadek liczby ludności doprowadzi do fali bankructw w całej gospodarce. Sektor publiczny będzie się bronił, starając się wykorzystać istniejące regulacje w celu utrzymania zatrudnienia. Będzie to dotyczyło w szczególności 450 tys. urzędników. Nastąpi fala fuzji i przejęć, silniejsi będą masowo przejmowali słabszych. Firmy będą się ratować, szukając popytu za granicą. Za dwie dekady nastąpi eksplozja polskiego eksportu do Azji i Afryki, czyli tam, gdzie będzie zdecydowanie rosła liczba ludności. Ale jednocześnie do coraz liczniejszych pustostanów, których ceny będą ułamkiem obecnych, zaczną masowo sprowadzać się imigranci. Być może będzie to świadomy proces, podobny do tego, jaki panuje obecnie na niektórych polskich uczelniach dokonujących ekspansji międzynarodowej. A być może będzie to proces chaotyczny, prowadzący do niepokojów społecznych. Obserwujmy zmiany w szkolnictwie wyższym, tak będzie w całej gospodarce za dwie dekady. Wraz z rządami seniorów nadejdzie fala bankructw. Rozkwitnie eksport do Azji. U nas zamieszkają imigranci. Krzysztof Rybiński
Tak się kompromituje „The Economist” Nie będzie to tradycyjny przegląd prasy. Dziś przeglądamy tylko jeden magazyn i tylko jeden tekst, ale na tyle zdumiewający w swej treści, iż wart osobnej uwagi. „Gazeta Wyborcza” promowała wczoraj na swoim portalu omówienie artykułu z internetowego wydania tygodnika „The Economist” na temat polskiej debaty wokół filmu „Pokłosie”. Wiem, że jest nad Wisłą wielu czytelników, którzy traktują artykuły ukazujące się w „The Economist” czy „Financial Times” jako prawdy objawione. Ja także należę do fanów obu tytułów, choć nie ekscytuję się nadmiernie każdym słowem poświęconym naszemu krajowi. Nawet bowiem świetnym brytyjskim dziennikarzom, pochylającym się nad polskimi sprawami, zdarzało się w przeszłości, mówiąc delikatnie, nieco błądzić. Autor tekstu o „Pokłosiu” nie zbłądził „nieco”. On się po prostu skompromitował. Aż dziw bierze, że szacowna redakcja „Economista” zamieściła na swojej stronie coś tak żenującego. Po pierwsze: autor wspomina o okładkach dwóch „prawicowych tygodników” (chodzi o „Wprost” i „Angorę”, gdyby ktoś miał wątpliwości, jakie magazyny w Polsce należy uznać za „prawicowe”), na których pojawił się Maciej Stuhr. W obu przypadkach tytuły zawierały słowo „Żyd”, co dziennikarz „Economista” uznał za „szczególną formę polskiego antysemityzmu”. Na okładce „Angory” w istocie widnieje zdjęcie aktora ze stylizowanym na odręczny, czerwonym napisem „Stuhr, ty Żydzie” oraz nadtytułem – uwaga – „Atakują Macieja Stuhra za to, że gra rolę uczciwego Polaka”. Z kolei „Wprost” pisze: „Maciej Stuhr zlinczowany na własną prośbę”. Nie wiem, czy autor (podpisujący się A.H.) posługuje się polszczyzną. Ale na tyle, na ile ja znam ten język, to odnoszę wrażenie, że obie okładki są anty-antysemickie. Zatem jedna z tez tego nieszczęsnego tekstu jest zbudowana, ni mniej ni więcej, tylko na kompletnej bredni (notabene, w 2000 r. „The Economist” zamieścił na okładce zdjęcie Kim Dzong Ila, z tytułem „Pozdrawiam was, Ziemianie”. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek zastanawiał się wówczas na poważnie, czy północnokoreański przywódca rzeczywiście jest kosmitą). Po drugie: autor sprowadza masakrę w Jedwabnem do bardzo zwięzłego i wyjątkowo nieuczciwego opisu. Informuje mianowicie czytelników: „Kilkuset Żydów zostało żywcem spalonych w stodole przez polskich sąsiadów”. Koniec opowieści. Kropka. Bez niuansów, historycznego tła, bez najdrobniejszej wzmianki o roli Niemców w tamtych wydarzeniach. Po co zamulać czytelnikom mózgownice? Rozumiem, że o bombardowaniach Drezna i Hamburga brytyjscy dziennikarze piszą w podobny sposób: „Lotnicy RAF spalili żywcem kilkadziesiąt tysięcy niemieckich cywili w nalotach dywanowych”. Koniec opowieści. Osławiony, angielski antygermanizm, wyssany z mlekiem każdej angielskiej matki. Po trzecie: dziennikarz przypomina, że w innych krajach podobne inicjatywy doprowadziły do „zdrowego, narodowego oczyszczenia” i wspomina w tym kontekście miniserial telewizyjny „Holocaust”, oglądany przez miliony Niemców. Jak się okazuje, Polacy i Niemcy dokonali Holocaustu wspólnie, ale jedynie ci drudzy się z niego rozliczyli. Kilka akapitów niżej czytamy, że niektóre komentarze w prasie (dziennikarz wymienia m.in. „Uważam Rze”) to niemal „zaprzeczanie Holocaustowi”. Autor podaje przykład tej myślozbrodni w postaci następującego cytatu: „Czy wiemy, co tak naprawdę wydarzyło się w Jedwabnem? Film pokazuje tylko jedną wersję masakry, w dodatku najbardziej niekorzystną dla Polaków”. To zdanie ma być jednym z dowodów na istnienie wciąż żywego i groźnego antysemityzmu, zakorzenionego w polskim społeczeństwie, a przede wszystkim w polskich mediach. Oczywiście tych skrajnie prawicowych, takich jak np. „Angora”. Nie mam nic przeciwko temu, by prasa na Wyspach pisała o Polakach mordujących w czasie wojny Żydów. Historii nie da się zmienić, Jedwabne było faktem, nikt Jedwabnego nie wymyślił. Niech piszą historycy, studenci, stażyści. Chcecie nas oskarżyć o antysemityzm? Proszę bardzo. O współpracę z nazistami w eksterminacji Żydów? Go ahead. Tylko trzymajcie się choćby rudymentarnych standardów. Na zasadzie wzajemności, bo my tutaj, w tej zacofanej, antysemickiej Polsce, aż takich bzdur o historii Albionu nie wypisujemy. Ale możemy zacząć, rzecz jasna, opisywać np. historię konfliktu w Irlandii Północnej jako ludobójstwa dokonywanego przez armię Jej Królewskiej Mości na bezbronnych katolikach.
Spodziewam się, że tekst „Economista” o „Pokłosiu” mógłby zostać odrzucony przez redakcję wielu szkolnych gazetek na Wyspach, które jeszcze nie zapomniały, czym jest dziennikarska rzetelność. Gdyby zaś A.H. chciał opublikować swój artykuł w „Proroku Codziennym”, ulubionej lekturze Harry’ego Pottera, redaktorzy mogliby uznać, iż jest „zbyt oderwany od realiów”. Magierowski
Jadwiga Staniszkis: minister Kudrycka chce zniszczyć etos wiedzy humanistycznej To uniwersytety a nie - obecne partie polityczne, są nadzieją Polski. Mimo że minister Kudrycka robi dużo, żeby ów etos bezinteresownej ("nieużytecznej") wiedzy humanistycznej zniszczyć! - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski prof. Jadwiga Staniszkis. W czasie konferencji zorganizowanej przez wrocławski IPN jeden z referentów przytoczył cytat z podania funkcjonariusza, który odsunięty od służby w ramach destalinizacji, prosił w latach 60. o ponowne przyjęcie do SB. Argumentując, że już się "zregenerował". Ten zwrot przypomniał mi się w czasie pobytu w Rzeszowie kilka dni temu na zaproszenie miejscowego uniwersytetu i IPN-u, z wykładem "Geopolityczny kontekst stanu wojennego". Gmaszysko Urzędu Wojewódzkiego jak bloki MDM-u postawione jeden na drugim i uformowane w kwadrat. Jak twierdza. W województwie - jeden z najwyższych w Polsce wskaźników ciągłości władzy: ok. 30 proc. ma koligacje rodzinne z aparatem z czasów komunizmu. A równocześnie - coś pociągającego i odświeżającego. To uniwersytet i formująca się wokół niego młoda, inteligencka otoczka produkowana przez humanistyczne wydziały uczelni. Mimo presji min. Kudryckiej na "umiejętności" i oddzielenie humanistyki od nauk społecznych, tu ten związek wciąż istnieje. I widać jak w tym regionie, posiadającym wcześniej wyłącznie wysoko kwalifikowaną kadrę techniczną i - aparat władzy - uniwersytet tworzy nową jakość. Inteligenckość to dla mnie bezinteresowne śledzenie toku własnego myślenia, rozpoznawanie granic i zderzenia struktur rozumowania. Oraz - nieredukowalnej złożoności etnicznej i kulturowej (i tragicznej często historii tego regionu), - co robią w swoich publikacjach zapaleńcy z miejscowego IPN-u. To obowiązek pamięci i pilnowanie standardów. W kilkusetosobowej auli uniwersytetu wyczuwałam - poprzez sposób reagowania na moje wywody, ten właśnie klimat, który jest efektem poważnego traktowania idei. Inaczej - efektem etosu który historycznie tworzyły uniwersytety. To rodzi nadzieję. Nie ma tu miejsca na żarliwe lub - cyniczne (lecz zawsze - podszyte chęcią awansu) prostactwo. Jest za to coś, co ten biedny w sumie region (bez skrajnego ubóstwa ale i - bez widocznego bogactwa) nobilituje. I czego nie wyczuwa się już często w starych ośrodkach naukowych.
Kiedyś taką rolę kulturotwórczą na Podkarpaciu pełniły dwory, kościoły, synagogi. I ulokowanie w pół drogi między Krakowem a Lwowem. W komunizmie to był przemysł (kontynuujący projekty z II RP - chemia i lotnictwo), biblioteki, domy kultury. Potem - pokomunistyczna pustynia kulturalna i marne lokalne "wyższe" uczelnie. A teraz jest nowy uniwersytet z rektorem, który był uczniem księdza Tischnera. I coś zupełnie tu nowego: zobowiązanie (także wobec siebie) wynikające z wiedzy i pamięci. To uniwersytety a nie - obecne partie polityczne, są nadzieją Polski. Mimo, że min. Kudrycka robi dużo, żeby ów etos bezinteresownej ("nieużytecznej") wiedzy humanistycznej zniszczyć!
Do czego służą „faszyści”? W kraju, w którym spada produkcja, rośnie za to bezrobocie i liczba obywateli łapiących się pod pojęcia ubóstwo i wykluczenie, debatuje się o groźbie faszyzmu. To temat numer jeden. Są tacy, to nie żart – jak kiedyś śpiewano – co twierdzą, że mamy tu czystą analogię z republiką weimarską. Bo niby ta bieda i bezrobocie mogą skłonić miliony Polaków do zagłosowania na panów o nazwiskach Winnicki i Holocher. Czyli na owych „faszystów”. Historia z jednej strony jest groteskowa, z drugiej przerażająca. Groteska polega na tym, że o realności owego zagrożenia mówią ludzie, którzy jednocześnie głoszą peany na temat skuteczności i sukcesów obecnego rządu. I to na jednym oddechu. Przerażenie rodzi zaś histeria, albo i głupota temu towarzysząca. Tematem dla najbardziej opiniotwórczych mediów stają się opowieści o kolejnej szarpaninie na kolejnym marszu jakichś radykałów. Albo antyunijnych okrzykach garstki młodzieńców. Owe „faszystowskie” zagrożenie to kilkuset, może kilka tysięcy dwudziestolatków szukających swojej drogi życiowej, a na baczność przed nim stają najbardziej znani ludzie w Polsce – popularni publicyści, byli szefowie rządów, obecni przywódcy ugrupowań parlamentarnych, ministrowie, posłowie itp. itd. Śmieszne? Bardziej straszne. Dzięki temu władza nie musi tłumaczyć się z tego, że upadł system transportu publicznego, że sztukuje budżet haraczem od kierowców, że nie potrafiła zmusić włoskiego koncernu do wypełnienia swoich zobowiązań. Ani nie musi się tłumaczyć, dlaczego inny koncern motoryzacyjny woli produkować samochody w Wielkiej Brytanii, a nie na Żeraniu. „Faszyści” budzą emocje, gospodarka dużo mniejsze. Nawet wśród biedaków. Po drugie, na „faszystach” wszyscy się znają, a o gospodarce mało kto potrafi powiedzieć coś sensownego. Zatem ciężko byłoby dzisiejszej władzy bez faszystowskiego zagrożenia. Ciężko by było też lewicowej opozycji. Slogany i banialuki na temat związków partnerskich i marihuany nie chwyciły. Czas więc pokrzyczeć pod Zachętą. Z prawicową opozycją jest trochę inaczej. Z jednej strony, PiS boi się „walki z faszyzmem”, bo niektórzy nie ukrywają intencji, aby podciągnąć tę partię pod ten prawie że norymberski paragraf. Z drugiej, nie brakuje tam ludzi, którzy źle się czuli w czasie tzw. merytorycznej kampanii ich partii. Po prostu nie mieli nic do powiedzenia w tamtym czasie. Teraz zaś mogą przestrzegać przed zdradą, utratą wolności, suwerenności, itd. itp. Bo na tym, tak jak na walce z faszyzmem, każdy się zna.
PS. Niedawno temu krążyła plotka, że sam prezes PiS spotyka się z jeszcze jedną inkarnacją „faszystowskiego” zagrożenia, czyli z Arturem Zawiszą. Celem miało być powołanie polskiej wersji partii Jobbik. Tak, aby PiS mógł podjąć się kolejnej próby ulokowania w centrum sceny politycznej. Brzmi spiskowo, podobnie jak teoria, że Radosław Sikorski z Romanem Giertychem (plus dołączonym do tego Jarosławem Gowinem, co jednak brzmi absurdalnie) chce przejąć Platformę i przerobić ją na XXI-wieczną neo-post-endecję. W obu przypadkach widać, jaką ekscytacją budzi wizja faszystowskiego spisku. Czyżby faszyści zajęli w zbiorowej wyobraźni miejsce masonów, Żydów i jezuitów?
Piotr Gursztyn
Wszyscy są podejrzani Czego trzeba, aby kraj taki jak Polskę doprowadzić do szału? Jednego dziennikarza, jednego wydawcę i domniemanych śladów materiałów wybuchowych. Oczywiście, myślał Grzegorz Hajdarowicz, że można na gazetach zrobić pieniądze. Alkohol, słodycze, nieruchomości, tak, nawet maszyny do liczenia jajek – w ten sposób doszedł do swoich milionów. A teraz gazety. Co za różnica? Ale gazety są przyrządzane z różnych opowieści. I czasami, gdy wymiesza się kilka kontrowersyjnych składników, opowieść zaczyna żyć własnym życie, aż wymyka się spod kontroli. Katastrofa samolotu w drodze do Rosji, 96 śmiertelnych ofiar, w tym para prezydencka, niechlujność w trakcie śledztwa, opór władz rosyjskich – oto te składniki. W kraju, który w przeszłości przez tajne układy został pozbawiony swojej egzystencji, stają się szybko niebezpieczną mieszanką. Minęło dwa i pół roku od wypadku, końcowy raport został opublikowany dawno temu, a mimo to wciąż panuje nieufność: Komu jeszcze można wierzyć? Co polski rząd tak naprawdę wie o katastrofie? A co wie opozycja? Czy nieufność może osiągnąć taki poziom, iż doprowadza cały kraj do szaleństwa? Wrak samolotu i rejestrator lotu znajdują się ciągle w Rosji. Polski minister spraw zagranicznych, niczym akwizytor ubiezpieczeniowy, pukał do rosyjskich drzwi: do ministra sprawiedliwości, prezydenta. premiera. Na próżno. Teraz poprosił o pomoc UE. Przed kilkoma tygodniami redaktorzy dziennika „Rzeczpospolita” do opowieści smoleńskiej domieszali jeszcze jeden składnik. „Trotyl na wraku tupolewa” zatytułował swój tekst Cezary Gmyz, pisząc, że na maszynie prezydenckiej zostały znalezione ślady materiałów wybuchowych, trotylu i nitrogliceryny. Zaś Prokurator Generalny potwierdził, że rząd wiedział o tym od miesiąca. Słowo „zamach” w tekście nie padło. Jednak dwie trzecie Polaków domaga się międzynarodowego śledztwa w sprawie katastrofy, bo nie ufa rządowi. Grzegorz Hajdarowicz ma swoje biuro w szklanym pałacu w centrum Warszawy. Na wyższych piętrach pracują redaktorzy licznych, należących do niego mediów. Rozmaite portale internetowe, lewicowy tygodnik, dziennik giełdowy i dwa tytuły konserwatywne: dziennik „Rzeczpospolita” i tygodnik „Uważam Rze”. Oba narodowo-religine, raczej podążające za kierunkiem obranym przez lidera opozycji Jarosława Kaczyńskiego. Hajdarowicz kupił je przed rokiem za 135 milionów złotych, okrągłe 34 miliony EUR. Część przejął od państwa za 14 milionów, które ma spłacić w ratach do 2017 r.
Hajdarowicz ma kręcone włosy, nosi koszulę koloru lilaróż, krawat nie wchodzi w grę. Kiedy mówi o Smoleńsku, jego głos brzmi wrzaskliwie: „Gadanie o zamachu? To zupełne szaleństwo”. Musiał się zdenerwować, kiedy redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” poinformował go dzień przed publikacją o artykule Cezarego Gmyza. Był właśnie z rodziną w Barcelonie i natychmiast przyleciał do Warszawy. W nocy o w pół do drugiej spotkał się ze swoim starym znajomym: rzecznikiem prasowym rządu. Dlaczego? „To nie był żaden zwyczajny tekst o pogodzie czy wypadku samochodowym“ – mówi Hajdarowicz. „Trzeba mieć minimum wyobraźni, żeby sobie zdawać sobie sprawę ze społecznych i politycznych następstw takiego tekstu. Ale że wydawca spotyka się w nocy z rzecznikiem prasowym rządu, że w ciągu 48 godzin zwolnione zostaje całe kierownictwo gazety – to wzbudza podejrzenia w każdym, kto od zawsze powątpiewa w polityczną niezależność wydawcy. Gdy ukazał się tekst Gmyza, prokuratura natychmiast dementowała: na wraku mogły wprawdzie występować „wysokoenergetyczne cząstki”, które mogłyby zostać zinterpretowane jako TNT, ale w rzeczywistości nimi nie są. Będzie to można ostatecznie potwierdzić dopiero w ciągu pół roku. Próbki ciągle są przetrzymywane w Rosji. Autor obstaje przy swojej wersji: „Były ślady trotylu. Nie ma co do tego wątpliwości”. Gmyz uzyskał informację z czterech źródeł. Ma je ujawnić przed komisją, którą powołuje Hajdarowicz. Odmawia. Wydawcy mówi, że nie ma zielonego pojęcia, czym jest dziennikarstwo. Jeszcze tego samego dnia Hajdarowicz zwalnia Gmyza, redaktora prowadzącego (chodzi o szefa działu krajowego – przyp. tłum.), redaktora naczelnego i jego zastępcę. W zwalnianiu Hajdarowicz ma spore doświadczenie. W swoim pierwszym roku po przejęciu „Presspubliki” zwolnił prawie połowę wszystkich zatrudnionych. „Moim obowiązkiem było działać“ mówi Hajdarowicz. Ci dziennikarze chcieli jątrzyć. „Jestem polskim patriotą. Nie jest mi obojętne, gdy podpala się mój kraj“. Cezary Gmyz ma 45 lat, połowę swojego życia pracował jako dziennikarz. Polska w jego wyobrażeniu jest krajem opanowanym przez najróżniejsze kliki i kasty. A jego obowiązkiem jest zbadanie, które z nich mogły być uwikłane w poprzedni system. Od 1989 odkrył kilka głośnych afer. Działa owładnięty tym zadaniem, jakby gdzieś były jeszcze otwarte rachunki do wyrównania. Grzegorz Hajdarowicz mógłby zwolnić redaktora naczelnego i potem milczeć. Nikt by się nie dziwił. Zamiast tego publicznie rozwodzi się nad aferą. Każe wydrukować dodatek „Cała prawda o Trotylu“, w którym sam udziela sobie głosu: „Nie lubię przegrywać”. W przyszłości jego dziennikarze powinni na jego żądanie ujawniać swoje źródła. Upiera się, by Gmyz w żadnych jego mediach już nie publikował. Kiedy w końcu redaktor naczelny tygodnika „Uważam Rze”, dla którego pisze również Gmyz, publicznie krytykuje postępowanie wydawcy, także ten musi odejść. Wydawca mówi, że walczy o swoją wiarygodność. Ale wygląda na to, że ją zaprzepaścił. Przy ostatnim zwolnieniu redakcja solidaryzuje się ze swoim redaktorem naczelnym. Ponad 20 dziennikarzy odwraca się od tygodnika Hajdarowicza, gruntownie konserwatnego, polemicznego tygodnika opiniotwórczego, który w zaledwie dwa lata stał się najbardziej opinotwórczym i odnoszącym sukcesy magazynem w Polsce. Czytelnicy kupują go przede wszystkim dla wyrazistych autorów – ale tych już nie ma. Ci chcą z byłym redaktorem naczelnym w ciągu kilku tygodni stworzyć swój własny tygodnik, i ich walka przeciwko wielkiemu wydawnictwu wpisuje się dobrze w mit założycielski nowego, niezależnego pisma. Grzegorz Hajdarowicz, który wierzył w możliwość zrobienia pieniędzy na gazetach tak jak na aptekach, stracił kontrolę. Nakłady jego mediów załamują się, wpływy z reklam spadają, w dodatku musi się borykać z buntem autorów jedynego czasopisma, który obiecywało wzrost i pieniądze. Ale czy czytelnicy będą wierzyć redakcji, w której wydawca „posprzątał” z powodu przykrej krytyki? Ale to właśnie po tekście Gmyza o trotylu, Polska otrzymała niespodziewanie od Rosji zalakowane próbki z miejsca katastrofy, żeby je przebadać w Warszawie – po dwóch i pół roku. Prokuratura, która początkowo dementowała odrycie, przedstawiła krótko potem swoje wyniki przed komisją sejmową. Tak pokrętnie, iż na końcu jeden z polityków zapytał: „Co właściwie znaleźlicie?”. „Ślady trotylu” – usłyszał w odpowiedzi. To nie oznacza jednak, powiedział prokurator w swojej specyficznej dialektyce, że chodzi o ślady materiałów wybuchowych. Wciąż brakuje jeszcze rejestratora lotu i wraku. Obu Rosjanie nie chcą wydać. A w Polsce rośnie nieufność: Właściwie dlaczego nie chcą nam ich zwrócić?
Die Zeit Dziękujemy Alice Bota za zgodę na publikację polskiego tłumaczenia tekstu.
CZTERY PYTANIA do Jana Bokszczanina. "Na miejscu wybuchu mogą pozostać ślady trotylu. Twarde stwierdzenie Laska nie jest uprawnione" wPolityce.pl: Maciej Lasek, wiceszef komisji Millera, stwierdził w jednym z wywiadów, że jeśli we wraku tupolewa w Smoleńsku wykryto trotyl to znaczy, że nie było tam wybuchu. "Jeżeli jest trotyl, to nie było wybuchu, bo co wtedy wybuchło?" - pytał. Czy jego stwierdzenie jest uprawnione? Jan Bokszczanin, właściciel firmy Korporacja Wschód, producenta wykrywaczy mat. wybuchowych: Maciej Lasek ma rację tylko częściową. W czasie wybuchu nigdy nie rozkłada się bowiem cały trotyl. Każda reakcja, która następuje, tworzy produkt - substancje powybuchowe. Jednak w czasie wybuchu trotyl, czyli substrat, nie rozkłada się całkowicie. On nie znika. Na miejscu wybuchu mogą pozostać ślady trotylu. Twarde stwierdzenie Macieja Laska nie jest więc uprawnione. W Smoleńsku natomiast należy zbadać również substancje powybuchowe, czyli produkt poreakcyjny.
Jakie badania należy wykonać? Jeśli wykryto w Smoleńsku trotyl, to nie jest to twardy dowód na wybuch. Dowodem 100-procentowym będzie stwierdzenie śladów materiałów powybuchowych. Tego nie wykrywa nasz sprzęt. Jeśli stwierdzamy ślady trotylu, to należy z tego miejsca pobrać próbki. Jeśli był wybuch, to badania tych próbek wykażą obecność materiałów powybuchowych, czyli produktu reakcji wybuchowej. Jednak to nie jest tak, że w czasie wybuchu cały trotyl ulega rozkładowi. Gdyby tak było, słowa Macieja Laska byłyby prawdziwe. Jednak tak nie jest. Ślady trotylu mogą być na miejscu, w którym wybuchu nie było, ale również na miejscu wybuchu. Jedno jest pewne, wskazanie trotylu przez nasz detektor oznacza, że w danym miejscu był trotyl. Czy wybuch był, czy go nie było - trzeba sprawdzić w dodatkowych badaniach.
Skąd ten trotyl mógł się wziąć w samolocie? Wielokrotnie podkreślałem, że źródło pochodzenia trotylu jest kwestią do ustalenia. Miejsca w samolocie mogły zostać skażone trotylem w sposób różny. Źródło pochodzenia wymaga dokładnej analizy. To trzeba sprawdzić. Jedno jest pewne - jeśli urządzenie wykryło trotyl, to znaczy, że on tam był. Wszystko pozostałe to sprawa badań. Trzeba ustalić skąd ten trotyl wziął się na pokładzie.
Szef prokuratury wojskowej na posiedzeniu komisji sprawiedliwości i praw człowieka stwierdził jednak, że trotyl jest obecny wszędzie: na wędlinie, paście do butów, na mundurze kolegi... Mówiłem już wiele razy o tej sprawie. Przeprowadzałem szczegółowe doświadczenia na żywo w kilku redakcjach oraz na konferencji prasowej w Instytucie Elektrotechniki. W tych badaniach wykorzystywaliśmy różne pasty do butów, perfumy itd. Urządzenia reagowały jedynie na cząstki trotylu, a nie na inne związki. Wypowiedź prokurator uważam za niefortunną. Być może urządzenie używane przez prokuraturę było zanieczyszczone trotylem i dlatego wykazało ten środek. Myśmy w badaniach nie stwierdzili, by detektor reagował na inne substancje niż trotyl. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Były wiceminister finansów Stefan Kawalec przestrzega przed wchodzeniem do strefy euro. To ważny głos, bo ze środowisk odległych od prawicy To była ciekawa debata. O tym, czy Europa środkowa ma szansę stać się regionem o spójnych interesach dyskutowali: minister Jarosław Gowin, poseł PiS, były wiceminister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski, były wiceminister finansów Stefan Kawalec, historyk przemian w tej części Europy Paweł Ukielski i czeski dziennikarz Martin Ehl. Gospodarzem był Instytut Wolności zorganizowany przez Igora Jankego, Jana Ołdakowskiego i Dariusza Gawina. Najbardziej zaskakującym był głos Stefana Kawalca. Był on wiceministrem finansów w rządach Bieleckiego, Olszewskiego, Suchockiej i Pawlaka. Uchodził zawsze za człowieka o liberalnych poglądach, bliskiego Unii Wolności. W roku 2005 pomagał Janowi Rokicie przygotować program ekonomiczny PO. Kawalec uznał, że o ile wolny rynek to sukces Unii Europejskiej, o tyle wspólna waluta, euro, jest jej największym obciążeniem. „Tylko nikt nie ma pomysłu, jak się z tego głupstwa wycofać”. Perswadował, że własna waluta była, obok obniżki podatków przeprowadzonej wspólnie przez PiS i PO za rządów Kaczyńskiego, największym bodźcem prorozwojowym, który pozwolił Polsce uniknąć recesji. Dla krajów Europy południowej brak możliwości manipulowania kursem walutowym okazał się katastrofą, przypominał Kawalec. My utrzymaliśmy ograniczoną konkurencyjność na międzynarodowym rynku. Ekonomista zarysował wręcz apokaliptyczny scenariusz na przyszłość. Jeśli Polska okaże się potentatem w dziedzinie eksploatacji gazu łupkowego, skorzysta na tym, ale też dotkną ją potem kłopoty kraju ciągnącego profity z wydobycia surowców. W takim przypadku tym bardziej potrzebna okaże się własna waluta. Jeśli jej nie będzie, popadniemy w kłopoty. Co ciekawe, Kawalec nie ograniczył się do analizy czysto ekonomicznej. Poddał krytyce obecne funkcjonowanie Unii Europejskiej. Kiedyś z aktywności unijnego centrum wynikało jej większe otwarcie na nowe kraje. Dziś odwrotnie, z aktywności wynika jej większe zamknięcie. To wystąpienie było największą sensacją wieczoru. Jarosław Gowin bronił polityki rządowej, ale musiał wyjść na opłatek do arcybiskupa Nycza, więc najbardziej pesymistycznego wystąpienia Kawalca nie słyszał. To o tyle istotnie, że po różnych wahaniach Donald Tusk sugeruje szybki marsz ku strefie euro. A komentatorzy „Gazety Wyborczej” przekonują dziś, że argumenty polityczne są tutaj ważniejsze od gospodarczych. Witold Waszczykowski przestrzegał przed szybkim marszem w kierunku politycznej integracji a al. Niemcy. Możemy dojść do skrajnie niedemokratycznej sytuacji, kiedy parlamenty narodowe nie będą miały nic do powiedzenie, gdy nie będzie ich po co wybierać. Z kolei Paweł Ukielski próbował odpowiedzieć na pytanie, czy możliwe jest coś takiego, jak polityka regionalna.
– Polska nie powinna się ogłaszać liderem regionu, ale powinna sformułować taką strategię, która dla Czech, Węgier czy nawet Rumunii będzie per saldo korzystniejsza niż przyjmowanie jednej czy drugiej doraźnej korzyści do Niemiec – marzył. Zarazem wszyscy dyskutanci przyznawali, że sformułowanie dziś takiej strategii jest skrajnie trudne. Zgoła inny jest na przykład, przypomniał prowadzący debatę Marek Magierowski, stosunek do Rosji. Polska prawica chce ją trzymać na dystans, ale eurosceptyczny prezydent Czech Klaus wręcz przeciwnie, a premier Orban przyłączył się ostatnio do rosyjskiej inicjatywy energetycznej, tak zwanego South Streamu.
"Jesteśmy świadkami redefiniowania >>śląskości<<". Czy powstanie wystawa w wersji odpowiadającej RAŚ? NASZ WYWIAD z ks. prof. Jerzym Myszorem Dotychczasowy dyrektor Muzeum Śląskiego Leszek Jodliński pozostanie na stanowisku co najmniej do końca marca przyszłego roku. To właśnie w tym muzeum szykowana jest wystawa podnosząca m.in. pozytywne aspekty antypolskiego kulturkampfu Bismarcka. Umowa Jodlińskiemu wygasała z końcem roku. Jednak podanie się w ubiegłym tygodniu do dymisji marszałka województwa śląskiego – Adama Matusiewicza z PO, wedle oficjalnych informacji z powodu bałaganu na kolei – zapewniło Jodlińskiemu możliwość działania jeszcze przez trzy miesiące. W oświadczeniu były marszałek napisał bowiem, że „wszystkie istotne decyzje, których podjęcie bez szkody można odsunąć w czasie, pozostawię swojemu następcy”. Jedną z tych decyzji jest wybór nowego dyrektora Muzeum Śląskiego. Kwestią otwartą pozostaje to, czy następca Matusiewicza rozpisze konkurs, czy automatycznie wybierze Jodlińskiego? Na pozostawieniu Jodlińskiego na stanowisku bardzo zależy Ruchowi Autonomii Śląska – koalicjantowi PO. Nie ma wątpliwości, że to wpływy autonomistów zadecydowały o tym, że wystawa w muzeum prezentuje tak szeroko niemiecki punkt widzenia na dzieje Śląska. Sprzeciw wobec takiemu naświetleniu dziejów regionu wyraziło czterech duchownych, m.in. ksiądz prof. Jerzy Myszor, z którym rozmawialiśmy o sprawie.
wPolityce.pl: Co sprawiło że duchowni postanowili zabrać głos w sprawie wystawy w Muzeum Śląskim?
Ksiądz prof. Jerzy Myszor: Powód był bardzo prozaiczny. Zostałem zaproszony przez Pełnomocnika ds. współpracy ze środowiskami kombatanckimi przy urzędzie Marszałkowskim - dr. Andrzeja Krzystyniaka do udziału w debacie na temat przyszłości muzeum. Uznałem jednak, że ta debata traci sens z uwagi na rozstrzygnięty konkurs na scenariusz wystawy. Nie można było jednak zostawić tego scenariusza bez komentarza. Zaprosiłem do zredagowania stanowiska obecnego jak i byłego dyrektora Muzeum Archidiecezji Katowickiej. I tak powstało pro memoria odzwierciedlające nasze poglądy wobec scenariusza.
Jak ksiądz profesor widzi kwestie narodowościowe na Śląsku w kontekście przygotowywanej wystawy? Czy nie świadczy to o nadmuchiwaniu konfliktu na tle narodowościowym? Nie chce wdawać się w spory polityczne, ale niewątpliwie sprawa ma swój kontekst polityczny. W pytaniu zawarta jest sugestia, że trwa już konflikt na tle narodowościowym. Nie sądzę, że już jesteśmy na tym etapie. Z pewnością jednak od jakiegoś czasu jesteśmy świadkami redefiniowania "śląskości" w jej historycznym jak i współczesnym wymiarze.
Jak ksiądz profesor widzi rolę Kościoła katolickiego na Śląsku w łagodzeniu konfliktów narodowościowych? Żyjemy w epoce kultury obrazkowej. Sukces Muzeum Powstania Warszawskiego daje nam do zrozumienia, że wystawa w nowym gmachu Muzeum Śląskiego stoi przed podobną szansą. Ta wystawa będzie kształtowała wyobraźnię młodego pokolenia. Nie jest więc obojętne, jaki przybierze ostatecznie kształt. Wprawdzie konkurs na scenariusz wystawy jest już rozstrzygnięty, ale może jeszcze nie jest za późno na jego korektę. Spierajmy się więc o treść scenariusza przy pomocy rzeczowych argumentów. W naszym gronie mamy kilku specjalistów, którzy mogą służyć swoją wiedzą zwłaszcza z zakresu historii Kościoła i sztuki sakralnej. Rozmawiał Sławomir Sieradzki
Jak służby specjalne inwigilowały dziennikarzy „Najwyższego Czasu!” i „Radia Maryja” Żadne środowisko zawodowe w czasach PRL i III RP nie było tak intensywnie inwigilowane przez bezpiekę jak dziennikarze. U zarania III RP ofiarą bezpieki padła również redakcja „Najwyższego CZASU!”, a szczególnie publikujący na jej łamach dziennikarze. „Literaci są tą grupą zawodową, wśród której zwerbowano największą ilość konfidentów. Gdy znalazł się jeszcze jakiś czysty, biliśmy się między sobą o to, kto ma go werbować.” – wypowiedź byłego oficera MSW PRL (cytat z książki Waldemara Łysiaka „Alfabet szulerów”) „Podejrzenie działalności antysemickiej” – w taki sposób oficjalnie sformułowano powód objęcia kilkudziesięciu osób szczegółową inwigilacją, w tym środkami techniki operacyjnej, w kwietniu 2012 roku. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego wszczęła wówczas tajną operację o kryptonimie „Menora”, której oficjalnym celem było rozpracowanie osób podejrzewanych o poglądy antysemickie. Powodem wszczęcia tych działań było „zabezpieczenie operacyjne obchodów rocznicy powstania w getcie warszawskim” oraz zabezpieczenie żydowskich cmentarzy przed profanacją ze strony wandali. Co ciekawe, nie zdefiniowano słowa „antysemicki”, co w praktyce oznaczało, że to sami oficerowie ABW – na podstawie sobie tylko znanych przesłanek – decydowali, kogo uznać za antysemitę. Na liście „antysemitów” znaleźli się publicyści Radia Maryja, w tym Stanisław Michalkiewicz i Jerzy Robert Nowak. Inwigilacją objęto również Waldemara Łysiaka – pisarza, wówczas felietonistę „Uważam Rze”. Okazało się, że podczas obchodów rocznicy powstania w getcie nie doszło do żadnych antyżydowskich incydentów. Nie miały miejsca również żadne chuligańskie wybryki na cmentarzach żydowskich. Oficerowie ABW uznali to za sukces prowadzonej przez siebie operacji, a nie za dowód tego, że cała operacja od początku była bez sensu. Brak antyżydowskich zajść stał się powodem przyznania wysokich premii pieniężnych oficerom zaangażowanym w operację „Menora”.
„Cmentarze” Ponad pół roku wcześniej, we wrześniu 2011 roku, ABW wszczęła operację o kryptonimie „Cmentarze”, w ramach której inwigilowano ponad 300 osób, w tym dziennikarzy zajmujących się tematem katastrofy smoleńskiej (ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy kwestionowali oficjalną wersję tragedii z 10 kwietnia). Na liście osób inwigilowanych znaleźli się niektórzy autorzy „Najwyższego CZASU!” oraz część rodzin smoleńskich. Inwigilacją objęto również satyryka Jana Pietrzaka i reżysera Grzegorza Brauna – wszystko z powodu wygłaszanych przez nich poglądów nieprzychylnych władzy. Ciekawostką jest to, że oficjalnym powodem wszczęcia operacji „Cmentarze” było zabezpieczenie cmentarzy żołnierzy sowieckich przed ewentualnymi atakami osób o nastawieniu antyrosyjskim. Brak takich ekscesów w 73. rocznicę agresji sowieckiej na Polskę ABW uznała za sukces swoich działań, a nie za dowód na ich bezsensowność. Funkcjonariusze z całej Polski zaangażowani w operację uzyskali wysokie premie. Zaś cały skandal (podsłuchiwanie kilkuset osób pod byle pretekstem) nie zainteresował ani prokuratury, ani Komisji do spraw Służb Specjalnych, ani urzędników państwowych nadzorujących tajne służby.
Inwigilacja „Najwyższego CZASU!” W 1991 roku Urząd Ochrony Państwa wszczął sprawę, której celem było rozpracowanie środowiska tygodnika konserwatywno-liberalnego „Najwyższy CZAS!”. Powody były dwa: pierwszy dotyczył sprawdzenia źródeł finansowania tygodnika, drugi – jego powiązań z zagranicznymi ośrodkami wpływu. W ramach sprawy objęto inwigilacją trzy osoby: ówczesnego redaktora naczelnego pisma – Stanisława Michalkiewicza, Janusza Korwin-Mikkego i współpracującego z „NCz!” znanego pisarza Waldemara Łysiaka. Sprawdzono zasoby Służby Bezpieczeństwa na ich temat, jednak znaleziono jedynie dokumenty wskazujące na ich twardą antykomunistyczną postawę w czasach PRL. Jeśli chodzi o Stanisława Michalkiewicza, nie udało się zdobyć żadnych informacji kompromitujących go (co mogłoby ułatwić wywieranie na niego wpływu). Inwigilację Korwin-Mikkego zakończono po kilku tygodniach z adnotacją, iż „swoim zachowaniem zraża do siebie część środowisk prawicowych; nie stwarza żadnego zagrożenia”. Odnośnie Waldemara Łysiaka zainspirowano dwa lub trzy szkalujące go artykuły w prasie, licząc, iż pisarz nie będzie chciał kierować sprawy do sądu (tak też się stało). I na tym koniec. W 1993 roku w środowisku konserwatywno-liberalnym UOP wytypował jako kandydata do werbunku Rafała A. Ziemkiewicza. Próbowano znaleźć materiały obciążające publicystę, lecz na nic takiego nie natrafiono. Oficer prowadzący sprawę ostatecznie uznał szanse na werbunek za „znikome” z uwagi na „postawę i poglądy figuranta”. Do rozmowy werbunkowej nie doszło, akta sprawy trafiły do archiwum. Z kolei Stanisław Michalkiewicz był jeszcze kilkakrotnie „figurantem” (tak w języku służb nazywa się osoby rozpracowywane) spraw prowadzonych przez służby. Jedna z nich miała na celu wyjaśnienie roli polonijnego biznesmena Jana Kobylańskiego w finansowaniu Radia Maryja.
Rydzyk na celowniku Samo Radio Maryja i osoby tworzące jego program również wielokrotnie były inwigilowane przez służby specjalne. Między innymi przygotowano dwie operacje, których celem było skompromitowanie ojca Tadeusza Rydzyka. Nie udało mi się jednak dotrzeć do wszystkich szczegółów tych działań. Mgliste informacje mówią o młodym biznesmenie, któremu oferowano wstrzymanie uporczywych kontroli skarbowych, jeśli zgodzi się fałszywie zeznać, że w 1990 roku był molestowany seksualnie przez księdza Rydzyka podczas pielgrzymki do Medugorja. Mężczyzna jednak odmówił i z prowokacji nic nie wynikło. Kilka lat później do kolejnej prowokacji przeciwko założycielowi Radia Maryja mieli zostać wykorzystani dwaj dziennikarze „NIE”, których związki ze służbami wyszły na jaw w trakcie prac Komisji Weryfikacyjnej WSI. Dziennikarzom „NIE”, a później „Trybuny” przekazano kilka nieprawdziwych informacji. Pierwsza dotyczyła rzekomej agenturalnej przeszłości ojca Rydzyka, który – według rozpowszechnianych informacji – miał być współpracownikiem Stasi. Kwerenda prowadzona wielokrotnie w archiwach IPN i Instytutu Gaucka nie potwierdza tego. Co więcej, z moich badań w IPN wynika, że w latach 80. ksiądz Rydzyk był intensywnie rozpracowywany przez Służbę Bezpieczeństwa, jednak najważniejsza teczka z tego rozpracowania wciąż znajduje się w zbiorze zastrzeżonym, a to dlatego, że – jak twierdzą moje źródła – jedna z donoszących na niego osób (ponoć łatwa do zidentyfikowania) po 1989 roku nadal była konfidentem służb i ujawnienie teczki ojca Rydzyka mogłoby ją zdekonspirować. W czasach gdy trwała inwigilacja ojca Rydzyka, Polską wstrząsały afery prywatyzacyjne i korupcyjne. Dało się również zauważyć coraz bardziej aktywną działalność rosyjskiego wywiadu. To wszystko nie zaprzątało uwagi UOP w taki sposób jak rosnąca popularność ojca Rydzyka.
Dziedzictwo PRL Gdy w 1981 roku wprowadzono stan wojenny, priorytetem dla władzy stała się całkowita kontrola nad środkami masowego przekazu. We wszystkich województwach rozpoczęły pracę komisje weryfikacyjne, których zadaniem było zwolnienie z pracy dziennikarzy niewystarczająco usłużnych wobec władzy. W Wielkopolsce komisją kierował Ryszard Sławiński – później członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Do KRRiT trafił również Ryszard Ulicki – w 1981 roku szef komisji weryfikującej dziennikarzy w Koszalinie. W Gdańsku komisją kierował Jerzy Gebert, który za zasługi w umacnianiu komunistycznej władzy został dyrektorem gdańskiego ośrodka Polskiego Radia (stanowisko utrzymał aż do roku 1991). Co ciekawe, osoby, które zasiadały w komisjach weryfikacyjnych, świetnie odnajdują się w rzeczywistości medialnej także wiele lat po upadku PRL. Przykładem może być Andrzej Turski – wieloletni dziennikarz telewizyjny, gospodarz programu „7 dni świat”, znany prezenter „Panoramy”. Brak lustracji spowodował, że po 1989 roku komunistyczni dziennikarze nie rozliczyli się ze swoją przeszłością i nie musieli rozstać się z zawodem. Niektórzy w wolnej Polsce stali się cenionymi autorytetami moralnymi. Przykładem może być choćby Dominik Morawski – wieloletni dziennikarz „Rzeczpospolitej”, który w latach 80. jako agent specjalnego wydziału nielegalnego w wywiadzie rozpracowywał struktury Watykanu i przekazywał cenne informacje dotyczące Jana Pawła II i jego najbliższych współpracowników. Wielu PRL-owskich dziennikarzy załatwiło w mediach intratne posady swoim dzieciom. Przykładem może być Kuba Wojewódzki – syn PRL-owskiego prokuratora czy Magda Gessler – córka Mirosława Ikonowicza, dziennikarza PAP współpracującego z SB. Ikonowicz (pseudonim „Metrampaż”) – podobnie jak Dominik Morawski – przesyłał cenne meldunki wywiadowcze z Watykanu.
Setki agentów O tym, jak silna jest penetracja środowiska dziennikarskiego przez służby specjalne, świadczą choćby prace komisji weryfikacyjnej WSI. Komisja ujawniła wiele nazwisk dziennikarzy zwerbowanych do współpracy przez WSI i wykorzystywanych przez nie do kształtowania opinii publicznej zgodnego z oczekiwaniem WSI. Jednym z dziennikarzy współpracujących z WSI był Andrzej Grajewski ps. „Muzyk”, który przez kilka lat przekazywał WSI informacje i analizy na interesujące je tematy, w zamian za co pobierał wysokie honoraria z funduszu operacyjnego. Co ciekawe, Grajewskiego do współpracy z WSI namówił Bronisław Komorowski. W 2007 roku, na polecenie premiera Jarosława Kaczyńskiego, w ABW sporządzono listę dziennikarzy zarejestrowanych w ewidencji operacyjnej ABW jako współpracownicy tej służby. Znajdowało się tam ponad 300 nazwisk, wśród nich wiele bardzo głośnych, znanych z pierwszych stron gazet. Część z nich planowano ujawnić, jednak plany te pokrzyżował upadek rządu PiS. Szczególnie aktywnie służby specjalne III RP werbowały dziennikarzy w mediach opozycyjnych. Przykładem może być czynna dziennikarka „Naszego Dziennika”, dwukrotnie zarejestrowana przez WSI (pod pseudonimami „Noszak” i „Trwam”), która jesienią 2005 roku zaczęła publicznie chwalić komisję Macierewicza i domagać się likwidacji WSI. Nazwisko tej dziennikarki nie zostało ujawnione w raporcie z weryfikacji WSI.Innym przykładem może być wpływowy redaktor „Gazety Polskiej”. Zachowana w IPN notatka mówi, iż w latach 80. wykorzystywał seksualnie osoby niepełnosprawne. Dziennikarz ten – choć stara się uchodzić za czołowego lustratora RP – sam nie posiada tzw. statusu pokrzywdzonego, wydawanego przez IPN, co może mieć związek nie tylko z opisaną wyżej notatką, lecz również z dokumentami świadczącymi o tym, że w latach 80. kształcił się w szkole podchorążych rezerwy podlegającej WSW (tak często opisywanej negatywnie przez „Gazetę Polską”.) Wskutek wieloletniej inwigilacji środowiska dziennikarskiego przez tajne służby PRL i III RP, na styku mediów, polityki, biznesu i służb specjalnych powstała pajęczyna powiązań i zależności, która doprowadziła do upadku polskiego dziennikarstwa i sprowadzenia mediów do roli tuby propagandowej obecnego rządu. Jedyną receptą na uzdrowienie tej sytuacji wydaje się pełna lustracja środowiska dziennikarskiego, przy czym powinna ona obejmować nie tylko czas PRL, lecz również okres późniejszy. Inaczej nie będzie możliwe definitywne rozdzielenie bezpieki i mediów. A bez niezależnych mediów nie może funkcjonować żadne demokratyczne państwo.
Leszek Szymowski
Kiedy służby badały, w jaki sposób najłatwiej zabić polskę elitę polityczno-urzędniczą? Takie ćwiczenia być może pozwoliłyby uniknąć tragedii Katastrofa smoleńska ujawniła zupełną niemoc polskiego państwa, brak procedur, brak powagi w podejściu do prawa oraz zagrożeń, brak rozwiązań związanych z zarządzaniem kryzysowym oraz zarządzaniem w sytuacjach zagrożenia. Po 10 kwietnia nastąpiło przejęcie władzy na podstawie doniesień medialnych, BOR lekceważył bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie, prokuratura podeszła w sposób nierzetelny do procedur oraz prawa, politycy nie zdali egzaminu. Obserwacja tego, co działo się wokół 10 kwietnia, skłania ku jednemu wnioskowi: państwo pokazało swą bezradność, pokazało, że nie jest gotowe na takie ciosy. Politycy i media odpierając zarzuty i przytoczone opinie zawsze tłumaczyli się w jeden sposób: skala tragedii przerosła wszystkich, mimo to państwo zdało egzamin. Kto mógł się spodziewać takiej tragedii? Takie pytania słychać w mediach od dwóch lat. Jest to jednak przykład myślenia bałamutnego. Po co jest państwo, skoro w sytuacjach kryzysowych nie zdaje egzaminu? Przecież państwo ma działać nie tylko wówczas, gdy wszystko jest w porządku. Musi być gotowe na wszystkie scenariusze. Również najbardziej tragiczne. Po to nowoczesne państwa opracowują strategie, pracują nad różnymi założeniami i scenariuszami, po to utrzymują służby specjalne, czy instytucje administracji związane z bezpieczeństwem narodowym. W ramach tych instytucji państwo powinno się przygotowywać i analizować m.in. na wszelkie zagrożenia związane z bezpieczeństwem i zagrożeniami. W systemie politycznym USA nie ma instytucji przedterminowych wyborów prezydenckich. Jeśli prezydent nie może pełnić urzędu, zastępuje go wiceprezydent. Jeśli obaj nie mogą pełnić urzędu, prezydentem zostaje spiker Izby Reprezentantów USA, a jeśli i ten nie może - przewodniczący pro tempore Senatu. Linia sukcesyjna w USA zawiera 18 stanowisk. I nie jest to przejaw przesadnego poczucia zagrożenia. Raczej nikt w USA nie spodziewa się, że 18 najważniejszych osób w państwie nagle stanie się ofiarami zamachów. Opracowanie tej listy wynika z naturalnej potrzeby zapewnienia państwu bezpieczeństwa, jest sposobem na zapewnienie krajowi możliwości przejścia przez okres kryzysu państwowego, związanego ze śmiercią najważniejszych osób kraju. W Polsce nie ma podobnych procedur. Śmierć Prezydenta RP pokazała, że nie wiadomo, na jakich zasadach ma się odbyć przejęcie władzy (Bronisław Komorowski został p.o. Prezydentem na podstawie doniesień medialnych). Co więcej, nawet tych procedur, które są, nikt poważnie nie traktuje. Pokazuje to świetnie sprawa zabezpieczenia wizyty Prezydenta RP oraz 95 innych ważnych osób w Katyniu. BOR oraz inne służby podeszły bardzo lekceważąco do sprawy zabezpieczenia podróży najważniejszej osoby w państwie. Na portalu wPolityce.pl ujawnialiśmy, że Wywiad Wojskowy miała wiedzę o możliwym zagrożeniu samolotu jednego z państw Unii Europejskiej. Polskie służby miały taką wiedzę i mimo to Biuro Ochrony Rządu nie podjęło działań zmierzających nawet do wypełnienia podstawowych obowiązków związanych zabezpieczenia wizyty Prezydenta RP. Tymczasem sygnały, jakie płynęły z Rosji przed wizytą Prezydenta w Rosji, lekceważenie poziomu bezpieczeństwa delegacji, kazały zachować wzmożoną czujność służb przed wylotem 10 kwietnia. Służby nie spełniły jednak swojego podstawowego obowiązku. I znów słyszeliśmy: kto mógł się spodziewać? I znów okazuje się, że mimo tłumaczeń służby powinny się spodziewać. Powinny, o czym świadczy choćby historia z 1979 roku, analizować najdziwniejsze scenariusze. W książce Huberta Królikowskiego poświęconej formacji GROM czytamy opis ciekawych ćwiczeń, jakie przeprowadzono w 1979 roku. Brał w nich udział późniejszy gen. Sławomir Petelicki. W przytoczonej publikacji czytamy relację obrazującą ćwiczenia:
MSW i MON postanowiły sprawdzić, jak Polska jest przygotowana przeciwko grupie dywersantów. Była to nieduża 8-osobowa grupa, która działała na terenie Warszawy i okolic. I mogę powiedzieć tyle - nie zdradzając, jak to było robione. Wszystkie obiekty, które mieliśmy wysadzić - wysadziliśmy, wszędzie tam, gdzie mieliśmy wejść, weszliśmy. Żadnego z nas nie złapano. Między innymi pokazaliśmy, jak można wyeliminować ministra spraw wewnętrznych, a następnie jeszcze ekipę ludzi, która wokół niego się zgromadzi - umieszczając tam ładunki wybuchowe. (...) ...jeden z kolegów, którzy brali udział w tych ćwiczeniach, pokazał w bardzo prosty sposób, jak można, mimo bardzo dużej ochrony, wyeliminować wszystkich dowódców i ich zastępców w jednostkach wojskowych znajdujących się w okolicach Warszawy. I myśmy to zrobili. I udowodniliśmy, że ta mała grupa ludzi może wprowadzić zamieszanie i chaos w państwie, eliminując decydentów oraz doprowadzając do - właściwie - niewyobrażalnych skutków. Jak się okazuje w 1979 roku służby specjalne realizowały zaskakujące ćwiczenia, które miały pokazać luki w systemie bezpieczeństwa państwa. Przed funkcjonariuszami postawiono zadanie: opracujcie sposób zamordowania najważniejszych osób w państwie, pokażcie luki w zabezpieczeniach.
I, jak wynika z opisu, wskazano te luki. Wydaje się, że ćwiczenia były skutecznym sposobem analizy zabezpieczeń państwa przed działaniami terrorystycznymi. Z rozmów z ludźmi zajmującymi się służbami specjalnymi wynika, że podobne ćwiczenia wcale nie odeszły do lamusa. Również w III RP służby sprawdzają różne scenariusze działania państwa. Ćwiczenia takie miały miejsce np. w 2007 roku. Wtedy polskie służby specjalne przeprowadziły symulowany atak na ambasadę jednego z krajów Zachodu w Polsce. Ćwiczenia miały sprawdzić, jak placówka jest zabezpieczona i wykazać luki w systemie bezpieczeństwa. Jak mówi nam były oficer BOR, takie zadania nie są niczym nadzwyczajnym:
Funkcjonariusze wcielają się w różnego rodzaju dywersantów czy prowokatorów, by sprawdzić sposób zabezpieczenia różnych instytucji itd. To jest część monitorowania systemu zabezpieczeń w Polsce.
Warto zadać więc pytanie, czy i kiedy po raz ostatni służby specjalne organizowały podobne ćwiczenia związane z bezpieczeństwem Prezydenta RP, Premiera, najważniejszych urzędników i dowódców Wojska Polskiego? Czy taką analizę w ogóle prowadzono po 1979 roku? Czy służby przyglądały się, w jaki sposób najłatwiej zabić polską elitę polityczno-urzędniczą? Służby powinny zabezpieczyć Polskę przed każdą możliwością. Również przed takimi scenariuszami. Wydaje się, że rzetelne przeprowadzenie stosownych ćwiczeń związanych z bezpieczeństwem polskich polityków i wojskowych - realizowanych w sposób opisany w książce o GROM - pozwoliłoby ustalić listę najłatwiejszych sposobów zlikwidowania prezydenta, wysokich urzędników i dowódców.
Czy tak przeprowadzona analiza wskazałaby na wspólny lot tych osób na niepewne lotnisko do nieprzyjaznego kraju? Niestety opary absurdu, w jakich utrzymywane jest państwo, sprawiają, że można wątpić w prowadzenie takich badań na odpowiednim poziomie. III RP bowiem jest zdominowana przez postpolitykę, która uznaje, że przemoc, agresja i interesy państw odeszły w przeszłość, a najważniejsza jest współpraca. 10 kwietnia 2010 roku zobaczyliśmy, jak dalece naiwna jest dominująca w Polsce myśl postpolityczna...
Europropaganda za miliony. Dokładnie 9.789.201 zł brutto wydało ministerstwo, by uświadomić Polakom, jak wiele zawdzięczają Unii Europejskiej Nie widzicie w swoim otoczeniu konkretnych efektów, jakie przyniosły Fundusze Europejskie? To łyknijcie pigułkę, po której odniesiecie wrażenie, że je widzicie i z nich korzystacie. Nie łykajcie dopalaczy, po prostu zażyjcie propagandy. Chodzi o kampanię pod tytułem „Każdy korzysta, nie każdy widzi”. Od 22 października do 2 grudnia 2012 słyszeliście to hasło w mediach dzień w dzień (oprócz 1 listopada), czyli 38 dni. Radio, telewizja, Internet – to musiało kosztować. Dokładnie 9.789.201 zł brutto, prawie 10 milionów! Kampania powstała na zlecenie Ministerstwa Rozwoju Regionalnego (MRR) i miała na celu uświadomienie Polakom, jak wiele zawdzięczają Unii Europejskiej. Na stronie Ministerstwa możemy przeczytać[1]: „Chcemy podkreślić, że Fundusze Europejskie wpływają na nasze otoczenie, jakość życia, miejsce pracy, formę wypoczynku. To między innymi dzięki nim młodzi i dojrzali Polacy znajdują pracę, studiują na nowoczesnych uczelniach, zakładają własne firmy”. Tylko dlaczego potrzeba do tego kampanii za 10 milionów? Bo statystyki pokazują, że bezrobocie zwłaszcza u młodych dochodzi do 30%, że uczelnie są tak nowoczesne, iż najlepsza z nich znajduje się dopiero na 398 miejscu na świecie, a coraz więcej przedsiębiorstw bankrutuje? No tak, przekonywanie, że świeci słońce, gdy pada deszcz, wymaga nadzwyczajnych środków. Zwłaszcza w czasie, gdy Donald Tusk rozpoczyna negocjacje w sprawie budżetu Unii. Możecie się zastanawiać, po co płacić miliony złotych, aby przez ponad 5 tygodni emitować propagandowe spoty. Na produkcję spotów wydano 1.790.000 zł, a na ich emisję 7.999.201 zł. To spory zastrzyk dla TVP, TVN, Polsatu i dla kilku stacji radiowych. Ministerstwo ma uzasadnienie – realizuje wytyczne z rozporządzenia Komisji Europejskiej[2] oraz z krajowej „Strategii komunikacji Funduszy Europejskich”[3]. W liczącej aż 147 stron „Strategii” możemy znaleźć 7 celów operacyjnych[4] (im więcej, tym lepiej), z których w zasadzie tylko czwarty polega na wspieraniu chętnych do pozyskania funduszy unijnych, a reszta skupia się na zewnętrznym i wewnętrznym public relations, czyli de facto propagandzie, np. budowaniu społecznego poparcia, budowaniu zaufania do instytucji wdrażających i pobudzaniu dialogu między nimi. To może należałoby urządzić jeszcze jakiś pochód? Najlepiej 1 maja.
Czepiam się? Może troszkę. Po prostu wolałbym, aby w ogóle tych pieniędzy nie wydawano na działania propagandowe, tylko po prostu uproszczono procedury pozyskiwania funduszy, a zaoszczędzone pieniądze przesunięto na dotacje dla beneficjentów, a nie dla firm reklamowych i mediów. Co mają powiedzieć ci mali i średni przedsiębiorcy, którzy bezskutecznie starali się o dotacje, których nie było stać na opłacenie firm zajmujących się wypisywaniem stosów formularzy, wniosków i biznesplanów? Teraz powinni wierzyć, że korzystają, mimo iż widzą... pustki w swoich portfelach. Jan Sulanowski
[1] Załącznik: Informacje na temat kampanii promocyjnej Fundusze Europejskie – „Każdy korzysta, nie każdy widzi”.
[2] Załącznik: ROZPORZĄDZENIE RADY (WE) nr 1083_2006. Rozdział III, „Informacja i promocja”, s. 58.
[3] Załącznik: Strategia komunikacji Funduszy Europejskich. Aktualizacja zatwierdzona 23.02.2010.
[4] Tamże, s. 18.
Po kłosie 2 - wielkanocna kiełbasa Sukces filmu „Po kłosie” skłonił znaną reżyserkę Leni Asikowską do nakręcenia kolejnego filmu obnażającego bestialstwo Polaków wobec Żydów podczas II wojny światowej. Kanwą dla scenariusza jest książka wybitnego amerykańskiego historyka G. Rossa. „Wielkanocna kiełbasa” poświęcona jest jednemu z najbardziej wstydliwych sekretów Polski katolickiej. Przez dziesięć wieków polscy katolicy mordowali żydowskie dzieci by z ich ciał i kiszek robić wielkanocną kiełbasę. Mordy rytualne na żydowskich dzieciach były dokonywane przez białopolaków (księży i chciwych wieśniaków) podczas tradycyjnych wielkopiątkowych pogromów. Kiełbasa z małych żydków spożywana była podczas śniadania po uroczystym wielkanocnym seansie nienawiści zwanym rezurekcja. Podczas procesji rezurekcyjnej chciwi polscy wieśniacy w towarzystwie faszystowskich bojówek w białych mundurach zwanych komżami strzelali do Żydów – szczególną nienawiścią otaczani byli żydzi posiadający złote zęby. Proceder ten po II wojnie światowej próbowała ukrócić bohaterska Milicja Obywatelska i dzielni funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Niestety rok 1978 ponownie obudził demony nacjonalizmu i katolickiej reakcji, które zaowocowały powstaniem 10 milionowej antysemickiej organizacji Solidarność. Dopiero odwaga generała Jaruzelskiego nie dopuściła do krwawego pogromu Żydów który szykowali siepacze z Solidarności. Książka profesora G. Rossa przywołuje ten katolicki kiełbasokaust opierając się na licznych relacjach ocalałych z wielkanocnych pogromów, w tym obywateli brytyjskich Bielskiego Tewiego Bielskiego i Fajgi Mindli Danielak. Powstanie „Wielkanocnej kiełbasy” i filmu „Po kłosie” nie było by możliwe bez finansowej pomocy urugwajskiej Fundacji Odessa i niemieckiej Fundacji Wypędzonych. Leni Asikowska ma też w planach sfilmowanie kolejnej książki profesora G.Rossa „Żydożercy” poświęconej kanibalizmowi chciwych polskich wieśniaków z Armii Krajowej do dnia dzisiejszego mordujących żydów w celach konsumpcyjnych. Fabuła „Po kłosie 2 – wielkanocna kiełbasa” ukazuje historie młodego geja wegetarianina, który po kilku latach pracy w holenderskim domu starców wraca do rodzinnej wsi na Mazowszu. Dzięki zastosowaniu holenderskich metod opieki nad osobami starszymi, odkrywa w spiżarni swojej babci tytułową wielkanocną kiełbasę. W jego walce z żydożerstwem pomaga mu posoborowy ksiądz Oniecki i celebryta satanista Holocaust. Jego przeciwnikami jest kolejne pokolenie młodych polskich antysemitów zrzeszonych w MW i ONR. Ostateczna rozprawa między antagonistami ma miejsce podczas faszystowskiego Marszu Niepodległości. Przesłanie filmu podkreślają liczne retrospekcje do czasów II wojny światowej, podczas których babcia głównego bohatera bierze udział w seksie grupowym z innymi polskimi antysemitami.
Jan Bodakowski
Sprawa śp.Andrzeja Leppera: nie wierzę Prokuraturze!!! W samobójstwo śp.Andrzeja Leppera nie bardzo wierzyłem. Ale wykluczyć tego nie mogłem. W tej chwili za wyjaśnienie moich (i innych ludzi) wątpliwości wzięła się Prokuratura. Efekt – takuteńki jak efekt większości działań instytucyj reżymowych: moje wątpliwości wzrosły! Jeśli bowiem wierzyć „Gazecie Wyborczej” cytowanej przez WPROST :
http://www.wprost.pl/ar/381046/Prokuratura-juz-wie-dlaczego-zginal-Lepper/
przyczyną samobójstwa były po prostu długi. I czytamy:
„...sytuacja finansowa Leppera i jego partii była bardzo zła - były wicepremier miał kilkanaście tysięcy złotych długów w związku z wpisami sądowymi i grzywnami, jakie wobec niego zasądzono. Był też winien gminie 6 tysięcy złotych za czynsz, miał 70 tysięcy złotych długu wobec trzech firm, które dostarczały mu pasze i nawozy, nie zapłacił rachunków za telefony komórkowe na kwotę 3 tysięcy złotych. Lepper zalegał również ZUS-owi z wpłatą 5 tysięcy złotych. Do tego dochodziły długi jego chorującego syna (ok. 200 tysięcy złotych zaległych rat za sprzęt rolniczy). Dom Leppera został na rok przed jego samobójczą śmiercią obciążony hipoteką”. Przecież to są sumy śmieszne! Gospodarstwo Leppera było warte kilkanaście milionów złotych. Mimo dekoniunktury na pewno by je sprzedał za co najmniej 10 milionów – a tu Mu wyliczają w sumie 300.000 złotych długu!!! Oczywiście: Lepper stracił płynność finansową. Oczywiście: sprzedaż gospodarstwa z powodu długów była kiedyś dla rolnika hańbą – ale przecież Lepper to nie Ślimak, tylko przywódca partii politycznej, b. v-premier!! Oczywiście: Andrzej Lepper mógł bać się powiedzieć rodzinie, że trzeba będzie wynieść się z domu i gospodarstwa. To jest możliwe. Samo to jednak, że prokuratura z całą powagą wylicza długi rzędu 3000 złotych, odbiera temu raportowi wiarygodność. Robi wrażenie napisanego pod dyktando tow.Samobójcy Seryjnego. I właśnie to jest podejrzane. Reasumując: w samobójstwo Leppera nie bardzo wierzyłem – a teraz wierzę jeszcze mniej! JKM
Józek Szmaciak z Aleksem Wardęgą w fołksfroncie Ach, nie ma to jak praktyczne prezenty! Z tego punktu widzenia mogę uważać się za prawdziwego szczęściarza, bo dzięki uprzejmości państwa Bogny i Pawła Mrówczyńskich, zostałem na sam Adwent obdarowany niesłychanie praktycznym i pożytecznym prezentem w postaci lekcji pokory. Lekcja ta przybrała postać wycieczki do śląskich kopalni. Rozpocząłem od najstarszej kopalni srebra i ołowiu w Tarnowskich Górach, a zakończyłem w zabytkowej kopalni Guido. Nie były to pierwsze kopalnie, które widziałem. Po raz pierwszy zjechałem do starej kopani złota w Arizonie, gdzie na powierzchni pozostało towarzyszące jej miasteczko-widmo. Tam, to znaczy - w tamtej kopalni, która okres swojej świetności przeżywała w latach 80-tych XIX wieku, pracowały pod ziemią czteroosobowe grupy górników, wydobywające średnio około tony skały dziennie. Z tej skały udawało się wytapiać około uncji złota , która podówczas miała wartość ok. 20 dolarów. Teraz uncja złota kosztuje prawie 1700 dolarów, o czym warto pamiętać, kiedy wiemy, iż ówczesny górnik zarabiał dziennie 2 dolary. Kiedy przeliczyć wartość ówczesnych i obecnych zarobków w amerykańskim przemyśle wydobywczym, okazuje się, że przez ostatnie 120 lat siła nabywcza zarobków nie uległa zmianie, przynajmniej w przeliczeniu na złoto. A na cóż przeliczać zarobki w kopalni złota? Ale nie na tym przecież polega lekcja pokory, że mimo szalonego wzrostu wydajności pracy, zarobki właściwie nie uległy zmianom. Co prawda i to jest ważne, bo skłania do zastanowienia, gdzie właściwie podziewają się korzyści, jakie niewątpliwie muszą wynikać ze wzrostu wydajności pracy. Tajemnica to wielka, ale na jej trop naprowadzają nas informacje, co prawda dość skrzętnie ukrywane, o rosnącej w postępie może jeszcze nie geometrycznym, ale na pewno - w postępie arytmetycznym - liczby naszych dobroczyńców i opiekunów. Rosnąca armia naszych dobroczyńców i opiekunów, coraz liczniej zaludniająca rosnącą liczbę biur, byle czego przecież nie zje, ani nie wypije, a skoro tak, to da radę nie tylko takiemu wzrostowi wydajności pracy, jaki dokonał się w ciągu ostatnich stu lat - ale nawet o sto procent większemu. Ciekawe, że przewidział to jeszcze w Średniowieczu francuski poeta Franciszek Villon, pisząc między innymi: „Ci mają winka i pieczyste (...) sosy i smaki zawiesiste, jajca kładzione, z octem, świeże... Nie są podobni do mularzy, którzy mur wznoszą w wielkim trudzie. Tu się pomocnik nie nadarzy; sami se zżują, dobrzy ludzie.” Otóż lekcja pokory polega na przyjrzeniu się pracy „mularzy”, czy na przykład - górników - bo przecież to nie pasożytnictwo biurokratów, czy innych Zasrancen, którym własna pycha podsuwa myśli, jakoby byli solą ziemi czarnej („my tutaj rządzim i my dzielim; bez nas by wszystko diabli wzięli” - perorował w zapale Towarzysz Szmaciak). Bo przecież to nie pani Elżbieta Jakubiak, która jeszcze w czasach dobrego fartu przekonywała osłupiałego redaktora Mazurka, że bez wydanego przez nią zaświadczenia nie mógłby upiec chleba, ani ugotować zupy, wytwarza bogactwo i buduje cywilizację. Bogactwo wytwarzają i cywilizację budują ludzie wykonujący pożyteczną pracę. A jaka praca jest pożyteczna? Ano - taka, za którą inny człowiek gotów jest dobrowolnie zapłacić. Nikt nigdy nie wynalazł lepszego kryterium, więc jakże tu nie być wdzięcznym państwu Bognie i Pawłowi Mrówczyńskim, że dzięki lekcji pokory, jaką w swojej uprzejmości mi sprezentowali na sam Adwent, stworzyli mi sposobność, bym jeszcze raz utwierdził się w tym przekonaniu? Po tej lekcji pokory, dzięki której mogę oznajmić, iż moja skromność jest znana na całym świecie, mogę już chyba ujawnić, że chyba proroctwa mnie wspierały, kiedy w 2007 roku opublikowałem w „Najwyższym Czasie” felieton opisujący, jak to Aleks Wardęga z Józkiem Szmaciakiem bronią demokracji. Aleks Wardęga i Józek Szmaciak to postaci literackie, wzorowane być może na osobach istniejących i na przykład wiele wskazuje na to, iż pewne cechy Aleksa Wardęgi Janusz Szpotański, autor poematu „Towarzysz Szmaciak” skopiował z pana red. Adama Michnika. Nie chodzi tylko o żydowskie korzenie, chociaż to też może mieć znaczenie, ani o familijną przynależność do wielkiej rodziny staliniątek („stary towarzysz, zasłużony, samego jeszcze znał Stalina, fakt, że ma głupawego syna, ale to zawsze syn rodzony” - tłumaczył generał Tumor pułkownikowi MO Maczudze, by podczas odblokowywania kombinatu w stanie wojennym Aleksa jakoś oszczędził). Józek Szmaciak jest do rozszyfrowania trochę trudniejszy, ale przecież i to nie przekracza umysłu ludzkiego: Aleksander Kwaśniewski! („Mój Józek - ooo, ten to ma już chody duże i w MSW i na uczelni...” - przechwalał się Towarzysz Szmaciak). Czyż to nie konterfekt, a w każdym razie - fragment konterfektu, pozwalający rozpoznać byłego dwukrotnego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju? Ale nie chodzi przecież o to, by dzisiaj odgrzewać jakieś personalne szarady sprzed lat. Chodzi o to, że już w 2007 roku wsparły mnie proroctwa, iż w momencie, gdy Aleks Wardęga i Józek Szmaciak dojdą do wniosku, iż ktoś może odebrać im „zdobycze”, jakie sobie uciułali w III Rzeczypospolitej, to mimo różnic ideowych, natychmiast się dogadają i zgodnie ze spiżowymi naukami Józefa Stalina utworzą fołksfront. No dobrze - fołksfront - ale przeciwko czemu? Jak to przeciwko czemu? Wiadomo, że przeciwko „faszyzmowi”. Kto bowiem Aleksowi Wardędze, oszczędzonemu przez pułkownika Maczugę, a następnie wyfutrowanemu przez nowojorskich plutokratów, albo Józkowi Szmaciakowi, który zarówno z PRL, jak i z III Rzeczypospolitej wyssał, co tylko było do wyssania, chce owe „zdobycze” odebrać, to jest „faszystą”. A na „faszystów” Józef Stalin wynalazł właśnie fołksfront, przy pomocy którego i Aleks Wardęga i Józek Szmaciak będą robić mu „no pasaran”. No i właśnie robią - strasząc „faszyzmem” różne panny lubieżne płci obojga z jednej strony - a z drugiej przygotowując narzędzia terroru, przy pomocy których chamów zbuntowanych znowu chwycą za mordę, żeby musiały tyrać, bo w przeciwnym razie lepiej by było im umierać! Impulsem dla fołksfrontu był Marsz 11 listopada, którego organizatorzy - wszystko jedno - autentycznie, czy nie - ogłosili zamiar wysadzenia w powietrze układu okrągłego stołu - przy którym Aleks Wardęga z Józkiem Szmaciakiem dogadali się co do podziału władzy nad mniej wartościowym narodem tubylczym. Natychmiast odezwały się nożyce i Umiłowani Przywódcy nie tylko na poczekaniu sprokurowali prawne narzędzia terroru - ale również niezależna prokuratura już dostała stosowne rozkazy, których efektem jest postawienie Grzegorzowi Braunowi zarzutu „pochwalania zbrodni”. Okazuje się że w 31 lat po wprowadzeniu stanu wojennego będziemy załatwiani w ten sam sposób, ale pod innym pretekstem - już nie w obronie socjalizmu i sojuszu ze Związkiem Radzieckim, ale w obronie demokracji. SM
Minister Sikorski wchodzi na złą drogę Już bardzo dawno, bo jeszcze w głębokiej starożytności, spostrzegawczy autorowie zauważyli, że „z obfitości serca usta mówią”. To prawda - ale ileż obfitości musi kłębić się w sercu pana ministra Radosława Sikorskiego, że spod tego serca, w wywiadzie dla agencji „Interfax”, wyrywa mu się uwaga, że oddanie Polsce wraku „Tupolewa” zdjęłoby z Rosji „niepotrzebne podejrzenia”? Jakie znowu „niepotrzebne podejrzenia”, skoro przecież wszyscy pamiętamy, że to właśnie pan minister Sikorski tuż po katastrofie w Smoleńsku oświadczył, że przyczyną katastrofy był „błąd pilota”? Kiedy człowiek mówi prawdę, to nie musi mieć perfekcyjnej pamięci; czy wcześniej, czy później mówi prawdę, czyli - to samo. Zupełnie inna sytuacja zachodzi, gdy zamiast prawdy lansuje się tak zwane „wersje”. Wtedy trzeba pamiętać, jaką wersję lansowało się wczoraj, żeby dzisiejsza nie odbiegała od tamtej zbyt drastycznie. Weźmy dla przykładu wersje produkowane przez byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsę. Raz zapewnia, że nigdy nic ubekom nie podpisywał, ale co z tego, kiedy wkrótce potem przechwala się, że kupił sobie „same oryginały” - i tak dalej? Obawiam się, czy również pan minister Sikorski nie wkroczył aby na złą drogę, która może skomplikować mu tak znakomicie zapowiadającą się karierę. „Niech sobie człowiek wiarę ma, czy nie ma - ale najgorzej, kiedy się nie trzyma tego, w co już raz wdepnął i próbuje, jaka się wiara lepiej dopasuje” - przestrzegał w „Sądzie nad Don Kichotem” Antoni Słonimski. Skoro już pan minister Sikorski od samego początku skwapliwie uwierzył w sławny „błąd pilota”, to instynkt samozachowawczy powinien mu sugerować trzymanie się tej wersji do upadłego tym bardziej, że i pani generalina Anodina również stanęła na tym nieubłaganym stanowisku, a po niej własnymi słowami potwierdziła to komisja pana ministra Jerzego Millera. Tymczasem z jakichś niepojętych powodów pan minister Sikorski zaczyna opowiadać o jakichś „niepotrzebnych podejrzeniach”, które z Rosji zdjąć może jedynie oddanie Polsce wraku samolotu. Jest to tym bardziej niepojęte, że takie podejrzenia wysuwają ludzie chorzy z nienawiści, którym nie tylko nie można wierzyć, ale których należałoby na dobry porządek izolować w jakiejś infirmerii, żeby zaraza się nie rozprzestrzeniła. Tymczasem wygląda na to, że pan minister Sikorski też się zaraził i to w momencie, kiedy zarówno pan Roman, jak i pan profesor Maciej Giertych złożyli smoleńskie wyznanie wiary, otwierające dzisiaj wstęp do grona człowieków przyzwoitych. Co to będzie, jeśli teraz Rosjanie nabiorą podejrzeń co do kondycji psychicznej pana ministra Sikorskiego? Czy w tej sytuacji nadal będzie mógł piastować stanowisko ministra w rządzie pana premiera Tuska? Przypadek pana ministra Sikorskiego pokazuje, że bliskie spotkania III stopnia z Rosjanami obfitują w rozmaite niespodzianki. Zastosowanie konwencji chicagowskiej w sprawie katastrofy smoleńskiej doprowadziło wprawdzie do sytuacji, że wszystkie dowody rzeczowe znajdują się w bezterminowym posiadaniu Rosjan, co daje gwarancję, że taki np. poseł Macierewicz nigdy nie zostanie do nich dopuszczony - ale jednocześnie stwarza straszliwe niebezpieczeństwo, że dzięki temu Rosjanie mogą udowodnić każdą hipotezę, z hipotezą zamachu przeprowadzonego przez polską razwiedkę włącznie. W takiej sytuacji nikt nie jest pewien dnia ani godziny i pewnie dlatego w prokuraturze wojskowej pojawiła się frakcja trotylowa i antytrotylowa, żeby z każdej sytuacji wyjść, jak to się mówi - z twarzą. Nic zatem dziwnego, że na widok tych przygotowań jaskółczy niepokój musiał udzielić się również uczestnikom komisji pana ministra Jerzego Millera. Wyrazem tego jaskółczego niepokoju są pomysły, by jeszcze raz zweryfikować poprzednie ostateczne ustalenia - oczywiście po to, by uroczyście je potwierdzić. No dobrze - ale co będzie, jeśli Rosjanie, na podstawie skrupulatnego przebadania dowodów rzeczowych, dojdą do jakichś niespodziewanych ustaleń? Wtedy oczywiście cały pogrzeb na nic, więc tak naprawdę, to trzeba by przygotować kilka wersji awaryjnych: wypadkowych i zamachowych, a na dodatek trzeba by do każdej wersji opracować argumentację, przy pomocy której mądrzy, roztropni i przyzwoici mogliby dawać odpór oszołomstwu i nienawistnikom. Przodująca w leninowskich normach dotyczących organizatorskiej funkcji prasy „Gazeta Wyborcza” zwraca uwagę na konieczność odpowiedniego i przede wszystkim - wyprzedzającego pouczenia mikrocefali, jak mają nawijać w ramach dawania odporu. No tak - ale co z tego, skoro pan minister Sikorski jedną wypowiedzią o „niepotrzebnych podejrzeniach” może sprowokować Rosjan do jakiejś retorsji? To gorsze od końca świata, który zresztą chyba już został odwołany - bo koniec świata byłby w tej sytuacji nawet jakimś wyjściem, a tak, to nikt nie będzie pewien dnia ani godziny - i to na same Święta! SM
Przedświąteczne ćwiczenie z pogardy Wczoraj rano pierwszy raz zobaczyłem w internecie filmik, na którym widać ludzi rozdrapujących z postawionego na powietrzu stołu paczki z jedzeniem i napoje chłodzące. I czym tu się podniecać – pomyślałem i zapomniałbym o sprawie, gdybym na ten sam film nie natrafiał później już co chwila. Najpierw wyodrębniono z niego jedną, najbardziej zachłanną bohaterkę i ochrzczono ją „Chytrą babą z Radomia”. Później zaczęto wyzywać ją coraz ostrzej, przy okazji przypominając sobie, że – nie wiedzieć czemu – Radom ogólnie dla części Polaków jest symbolem obciachu. Cóż, każdy swoje kompleksy leczy, jak umie, można kosztem Radomia, można kosztem jednej jego mieszkanki. Ciekawe, ilu uczestników tego internetowego linczu wybiera się do spowiedzi przed Bożym Narodzeniem? Pewnie całkiem sporo, bo jeśli ktoś uznałby, że w tej pogardzie dla kogoś drugiego celują przysłowiowi palikociarze, to jednak niekoniecznie. Chyba żadnego nie mam w znajomych, a jednak widzę, że wszyscy bawią się bardzo dobrze. Czy pani Baba jest bez winy? Nie jest, ale obawiam się, że to jednak skutek, nie przyczyna. Ktoś tych ludzi upodlił, ktoś tych ludzi nauczył rzucać się na bezwartościowe dobra, na żarcie, na soczki, na darmowe gadżety. W Radomiu, w Warszawie, w całej Polsce. Wiele lat temu Jarocin wygrał zespół Zielone Żabki, który grał między innymi wstrząsający kawałek „Orkiestra do tańca już gra”, w którym padały słowa „Spójrzcie jak wspaniale skaczą sobie do gardła/Walcząc o lodówkę czy kawałek ścierwa/Popatrzcie, przecież o to wam chodziło/Spójrzcie treserzy, udało się”. Ano właśnie. Niby wszystko się zmieniło, a kolejny raz widać, że nie zmieniło się nic. A nie, przepraszam – mamy nową wspaniałą technikę szczucia ludzi na ludzi: Internet. Mamy wesołe obrazki z panią Babą, mamy obrażające ją komentarze i grupy na Facebooku i wszyscy mogą znów poczuć się lepsi. Tak, jak czuli się lepsi od „starych i niewykształconych”, zresztą – dla większości to właśnie kontynuacja tej starej, dobrze wyuczonej pogardy, dla tych, którym się nie udało ze strony tych, którym wydaje się, że są lepsi. Najbardziej przeraża, ilu ludzi, którzy obnoszą się z bardziej tradycyjnymi czy konserwatywnymi poglądami się na to łapie. „W każdym z nas siedzi Palikot i dobrze spełnia swoje zadanie”, chciałoby się jeszcze inną klasykę polskiego punk rocka zacytować, z drobną zmianą tekstu tym razem.Postkomunizm wyostrzył w ludziach najgorsze cechy, które zaszczepiał w nich komunizm. Cwaniactwo, chciwość, „do siebie są ręce”, jak śpiewał Kelus – ciągle to samo. Na traumę stałego niedoboru wyniesioną z PRL nałożyło się szaleństwo nadpodaży i konsumpcji, choćby na kredyt. To jedna strona medalu. Władzy jest na rękę, byśmy śmiali się (lub w lepszym razie wstydzili się) z ofiar tej sytuacji, zamiast zapytać – co dzieje się w Polsce, rzekomo kraju wielkich szans i cudu gospodarczego, że ludzie rzucają się, by zgarnąć ze stołu bynajmniej nieluksusowy towar? Kto ich tego nauczył? Kto zaszczepił w nich zmuszającą do tak de facto upadlających zachowań? A kto ich z nich nigdy nie wyleczył? Nieważne, jest okazja pośmiać się z Baby. Tak na dobry nastrój przed świętami. Tak, by poczuć się lepiej po kolejnym dniu polowania na promocje w supermarkecie. KKarnkowski
Uwięziony za poręczeniem premiera Mamy zatem kogoś na wzór Człowieka w Żelaznej Masce, osobistego więźnia Króla Słońce, czyli Ludwika XIV. Maska co prawda nie pasuje do analogii, ale przydomek francuskiego władcy już doskonale koresponduje ze Słoneczkiem Peru, jak bywa nazywany Donald Tusk przez swoich zwolenników. Jakby na to nie patrzeć, to poza wszelką dyskusją jest fakt, że premier Tusk kultywuje tradycje monarchistyczne i to najwyższej próby.Ostatni mój post, w którym bezwstydnie wyznałem wspólnotę poglądów z liderem opozycji wywołał prawdziwą burzę mózgów wśród tzw. blogerów patriotów. Generalnie sponiewierany zostałem za serwilizm. Przypuszczalnie chodziło im o specyficzną odmianę serwilizmu, której ostrze skierowane jest przeciwko legalnej władzy. Argument głęboki i jednocześnie piramidalny, bardzo rzadka kombinacja. Najdalej posunięty w patriotycznym uniesieniu adwersarz doszedł do wniosku, że za pomocą tamtego tekstu szturmem wdarłem się na szczyty list wyborczych partii Jarosława Kaczyńskiego. Mój Boże! - pomyślałem sobie – skoro poparcie opozycji ściągnęło na moją głowę takie gromy, cóż by się działo, gdybym pochwalił rząd Donalda Tuska, który z natury rzeczy jest rozdawcą pożądanych synekur, splendorów, prebend i beneficjów? Jakie wtedy zarzuty poczyniono by wobec mnie – żem odszczepieniec, zdrajca ludu pracującego, szczekaczka władzy?! O nie! Nauczony tym traumatycznym doświadczeniem postanowiłem sobie, że nie zaryzykuję serwilizmu prorządowego. I właśnie niniejszym tekstem staram się odrobić szkody moralne jakie bezwiednie zadałem tzw. blogerom patriotom i dla odmiany nie podlizuję się nikomu, a wręcz przeciwnie, atakuję bezpardonowo rząd. Przynajmniej nikt mnie nie posądzi, że gonię za rządową posadą i chcę zdetronizować ministra Nowaka z jedynki na liście Platformy. Po tym koniecznym wprowadzeniu, może nieco przydługim, przechodzę do meritum, czyli uwięzienia Piotra Staruchowicza. Osobistym więźniem Tuska określają go ponoć nawet parlamentarzyści partii rządzącej. Oczywiście tylko prywatnie, ponieważ oficjalnie jest to zabronione przez wysokie standardy Platformy Obywatelskiej. Władza dorobiła się więc prawdziwego więźnia stanu, co przy dotkliwym braku w jej szeregach męża stanu jest atutem nie do pogardzenia Mamy zatem kogoś na wzór Człowieka w Żelaznej Masce, osobistego więźnia Króla Słońce, czyli Ludwika XIV. Maska co prawda nie pasuje do analogii, ale przydomek francuskiego władcy już doskonale koresponduje ze Słoneczkiem Peru, jak bywa nazywany Donald Tusk przez swoich zwolenników. Jakby na to nie patrzeć, to poza wszelką dyskusją jest fakt, że premier Tusk kultywuje tradycje monarchistyczne i to najwyższej próby. Staruchowicz siedzi już chyba siódmy miesiąc, a ponieważ przedtem zasłynął jako kibol, więc siłą rzeczy trafił do aresztu jako handlarz narkotykami. Bo każdy kibol to handlarz narkotykami. Nie ma znaczenia, że nawet śladu narkotyków przy nim nie znaleziono, nikt nie był świadkiem transakcji, a zarzut oparty jest na zeznaniach prawdziwego dilera, który jest świadkiem koronnym. No, ale wiadomo, każdy kibol to diler, więc Staruchowicz siedzi.Nasza niezwyciężona prokuratura jednak jest dobrej myśli, pomimo, że zły los rzuca im kłody pod nogi: nie ma żadnych dowodów poza zeznaniami opryszka; nie ma żadnych nagrań z miejsca przestępstwa; nie ma odbiorców narkotyku zakupionego rzekomo przez Staruchowicza; nie można znaleźć pośrednika i w ogóle nic nie ma. Nikt także nie został nigdy skazany na podstawie zeznań świadka zeznającego teraz przeciwko Staruchowiczowi, ale prokuratura „wychodzi z założenia, że sąd mu uwierzy”. Trzeba w tym miejscu powiedzieć, że jak na siedem miesięcy przetrzymywania człowieka w areszcie, to nasza niezwyciężona prokuratura się nie napracowała, jeśli chodzi o zbudowanie mocnych fundamentów oskarżenia. Należy również koniecznie przypomnieć pierwszy, niezwykle wyrafinowany zarzut, jaki postawiono oskarżonemu tuż po zatrzymaniu. Otóż Staruchowicz przebywając w przychodni lekarskiej rzekomo połakomił się na czyjąś torbę i nie bacząc na obecność innych pacjentów, wydarł ją gwałtem prawowitemu właścicielowi. Duża rzecz, nawet jak na państwo Tuska. Jednak ten zarzut nie oparł się czasowi. Być może dlatego, iż świadkowie będący jednocześnie pacjentami polskiej służby zdrowia nie żyją dostatecznie długo jak na standardy polskiej prokuratury. Jeśli to prawda, to ten bolesny problem powinien stać się tematem międzyresortowych uzgodnień pomiędzy ministrami Gowinem i Arłukowiczem. Nie może bowiem być tak, że ważni świadkowie wyczerpują swoje siły życiowe przed złożeniem wyczerpujących zeznań. Ta bezprecedensowa niezłomność naszego wymiaru sprawiedliwości wobec Staruchowicza musi więc wynikać z czegoś innego, skoro nie wynika z zarzutów. Już nie chcę tu domniemywać jakichś precedensów w czasach krzepnięcia dyktatury proletariatu we wczesnym PRL-u. Może jednakowoż na wynikać z osobistego przykładu premiera Tuska, który przecież nigdy nie kłamie. Jeżeli on twierdzi, że kibol to zło wcielone zawsze, wszędzie i pod każdym względem, to coś musi w tym być, nieprawdaż? Premier rozpętując w celach przykrywkowo-propagandowych wojnę ze środowiskiem kibiców piłkarskich dał wymiarowi sprawiedliwości faktyczne przyzwolenie in blanco na głowę każdego kibica. Dowodem na to, iż ta nagonka sprowokowana przez rząd była całkowicie sterowana jest fakt, że rozpętano ją w czasie, gdy ilość ekscesów kibolskich na stadionach drastycznie spadła, a urosły w siłę niezależne i patriotyczne stowarzyszenia i organizacje kibiców. Na razie nie ma innych dowodów ani źródeł wskazujących na niezwykłą determinację prokuratury i policji w sprawie Staruchowicza, poza kontekstem spopularyzowanej przezeń wesołej przyśpiewki „Donald matole twój rząd obalą kibole”. Trzeba to w końcu powiedzieć jasno, że wiele, jeśli nie wszystko wskazuje, iż Piotr Staruchowicz został oskarżony i zatrzymany niejako z osobistego poręczenia premiera Donalda Tuska. Wiem, że to brzmi jakoś opacznie i nawet paradoksalnie, ale to może być także specyfika naszej młodej demokracji sterowanej – gdzie indziej ludzi się uwalnia za poręczeniem, ale u nas się akurat zamyka. A mówiąc poważnie mamy do czynienia z osobistą motywacją szefa rządu, który boleśnie zraniony postawą kibiców nie przewidział konsekwencji swojej mściwości. Dzisiaj bowiem problem z powodu bezprawnego przetrzymywania Staruchowicza w więzieniu ma nie tylko on sam i premier, ale także cały nasz wymiar sprawiedliwości, a nawet rządowe media, które początkowo radośnie przyklasnęły akcji policji i prokuratury. Uwięzienia Staruchowicza nie rozumie także prezydencki doradca Tomasz Nałęcz, a przecież to jest jeden z ostatnich ludzi, których można by podejrzewać o wspólnotę duchową z kibicami i Gazetą Polską. A w tle jeszcze mamy bezprecedensową akcję naszej nieustraszonej policji, która spacyfikowała narzeczoną Staruchowicza. Brygada – pewnie antyterrorystyczna - wpadła do dziewczyny bladym porankiem o 6 rano i za nic mając grożące niebezpieczeństwo sprawnie zakuła ją w kajdany, dostarczając na przesłuchanie. Sprawa dotyczyła bowiem racji stanu – dziewczyna w przeddzień była na meczu i siedziała na innym krzesełku niż opiewał numer na jej bilecie. W demokratycznym państwie prawa nikt nie będzie siedział na nie swoim krzesełku! Jednak mówiąc serio, powyższy przykład potraktowania narzeczonej Staruchowicza przez władzę jest jednym z najbardziej podłych wykwitów systemu III RP. I tego nie można darować, bo pytanie o Katarzynę Ceran jest jednocześnie pytaniem o państwo Tuska. To on stworzył atmosferę, w której można o 6 rano zakuć w kajdany bezbronną dziewczynę, ponieważ usiadła na innym krzesełku. Ale zmierzając do konkluzji, dlaczego siedzi Staruchowicz? Ano dlatego, ponieważ premier Tusk nigdy nie kłamie, a każdy kibol to handlarz narkotyków. Seaman
Eksperci o wypowiedzi doktora Laska
Dr Maciej Lasek: Jeżeli następuje wybuch, to po pierwsze musimy sobie powiedzieć jedną rzecz, jeżeli jest wybuch, to nie ma trotylu, jeżeli jest trotyl to nie było wybuchu, bo co wybuchło, prawda.
B. pirotechnik BOR, major Ryszard Terela: "To bzdura, pan Lasek się myli. Proszę zapytać o to chociażby pierwszego lepszego studenta politechniki.
Materiał wybuchowy, jakim jest trotyl, nie spala się w całości. To,że detektory go wykryły, nie wyklucza wybuchu".
Dr inż. Grzegorz Szuladziński: "W czasie detonacji cały materiał wybuchowy się nie spala, bo nie ma dość tlenu w ładunku. W związku z tym część TNT jest rozproszona, nie spalona".
www.radiozet.pl/Programy/Gosc-Radia-ZET/Blog/Maciej-Lasek2
PS. Pewien ekspert od wybuchów, który zastrzegł sobie anonimowość, stwierdził, że "doktor Lasek zna się na wybuchach jak świnia na pomarańczach". MarekDabrowski
21 Grudzień 2012 Demokratyczne państwo totalitarne Wielokrotnie pisałem, że demokracja większościowa to narzędzie szatana, przy pomocy którego bardzo łatwo wywrócić całą cywilizację do góry nogami. Wystarczy przegłosować mając większość.. I przegłosowane” prawo” wprowadzić w życie.. Demokracja nie szanuje żadnej wartości- każdą można przegłosować i na to miejsce wprowadzić nowe” wartości”. Odmienne od tych, które obowiązywały do tej pory.. Dlatego mamy w Polsce coraz większy bałagan.. Prawa naturalne, które istnieją niezależnie od demokracji większościowej- poddawane są procesowi przegłosowywania. Bo przecież co miałoby przeszkadzać demokracji i ludzi nią się zachwyconych , żeby przegłosować reglamentację powietrza dla każdego wolnego kiedyś człowieka, a dzisiaj skutego kajdanami demokracji? Można przecież ustalić dla każdego człowieka limit wdychanego tlenu i wydychanego dwutlenku węgla, który przecież powoduje globalne ocieplenie? I wkrótce stopią się skute lodem lody Arktyki? Nieprawdaż? I zaleją nas morza i oceany.. Tak jak dezodoranty stworzyły dziurę ozonową.. Nie wiem czy to na poziomie demokratycznej gminy, czy to na poziomie demokratycznego państwa szykowany jest pomysł, żeby koszenie trawy było obowiązkowe, bo jak właściciel trawy jej nie skosi i będzie psuł wizerunek gminy- to zapłaci karę pieniężną, dopóki oczywiście w Polsce nie powstaną łagry, do których będą kierowani wszyscy niepokorni., którzy sprzeciwiają się pomysłom demokratycznej władzy.. Od tej pory trawa przestaje być własnością właściciela trawy- staje się własnością urzędników gminnych, w przeciwieństwie do chodników przylegających do „prywatnej ”posesji. Gminną własność chodnikową „ właściciel” posesji musi uprzątać z śniegu, który na chodniku zalega- chociaż właścicielem chodnika nie jest.. Nie jest też właścicielem śniegu.. Ale demokratycznie przypisano mu iluzoryczną własność chodnika- i musi sprzątać.. Ale co z odpowiedzialnością? Skoro musi sprzątać, to musi też ponosić koszty ewentualnego wypadku, który może się zdarzyć na zamarzniętym chodniku, na którym przypadkowy przechodzeń złamie nogę? To chyba jasne! Własność- nawet iluzoryczna- musi iść w parze z odpowiedzialnością.. A zresztą po co tamtędy chodził? Przypadkowy przechodzeń może wystąpić na drogę sądową o odszkodowanie za poniesione straty zdrowotne, wynikłe z niesprzątniętnego chodnika.. Sprawa trawy, a sprawa polska- to nie jest ten wymiar, ale jest to kolejny przykład ingerencji demokratycznej władzy we własność człowieka, który do tej pory był właścicielem trawy rosnącej na jego trawniku, ale nie jest już właścicielem drzewa, które zasadził jego dziadek na jego posesji.. Właścicielami drzew rosnących na prywatnych posesjach i mających ponad pięć lat- są urzędnicy gminni, którzy decydują o ich losach. Jak „obywatel”- właściciel posesji chce ściąć” swoje”: drzewo- musi pójść po zgodę do gminnych urzędników, a ci po konsultacjach społecznych , urzędowych i prawnych, bo prawo w demokracji jest najważniejsze- pozwolą mu to drzewo ściąć, lub nie.. Niektórzy” obywatele” w demokratycznym państwie prawnym nie mogą się doczekać korzystnej dla nich decyzji- sami więc podejmują decyzje o ścięciu drzewa, a potem muszą płacić drakońskie kary idące nawet w setki tysięcy złotych.. Taką to mamy demokrację, czyli ustrój totalitarny, w którym o wszystkim decydują urzędnicy i ONI tak naprawdę są beneficjentami uroków demokratycznego państwa prawnego.. Kto w takim razie będzie decydował o wysokości trawy, która może być utrzymana bez szkody dla demokratycznego i prawnego oraz estetycznego wizerunku miasta? Czy trzeba będzie powołać nową służbę- Służbę Trawy, której funkcjonariusze zajmować się będą w lecie sprawdzaniem” prywatnych” posesji pod kątem wysokości trawy na niej rosnącej? A w zimie? A w zimie też nie powinni się nudzić- powinni sprawdzać centymetrową warstwę śniegu zalegającą na „prywatnej”: posesji, czy nie jest za duża? A jak spadnie śnieg na wysokość jednego metra- to będzie dopiero problem.. Skoro demokratyczna Rada Gminy ustali demokratycznie większościowo- grubość warstwy śnieżnej na przykład- na 10 centymetrów.. Trzeba będzie nadmiar śniegu wywozić.. Żeby zachować normę śniegu ustaloną na nadzwyczajnej sesji Rady Gminy.. W planach demokratów jest, żeby- jak” obywatel” złamie uchwalony demokratycznie regulamin gminy, to gmina będzie władna mu ściąć głową, pardon-trawę- ale na jego koszt(???) Czy to nie wspaniałe w budowie nowego wspaniałego świata, świata bez własności, o którym to świecie śpiewał trckistowski bard- John Lennon w piosence ”Image”? Finansując tę przestępczą organizację międzynarodową, która z nowego wspaniałego świata chce zrobić jedno wielkie biuro zarządzane od góry. Aż zastrzelił go jakiś” fanatyk” chrześcijański, któremu nie podobało się, że bard śpiewa o zniesieniu własności, ale sam mieszka w pałacach. Już widzę te kłótnie w radach o wysokość trawy obowiązującej na „prywatnych” posesjach… Prawo i Sprawiedliwość jest za 10 centymetrową wysokością trawy, a Platforma Obywatelska- za 15 centymetrową .. Prasa lokalna będzie się rozpisywać o kłótniach w radach, podawać przykłady braku dialogu i konsultacji społecznych, będzie analizować wszystkie aspekty problemu, a problem będzie narastał i się rozwijał, jak wszystko w socjalizmie biurokratycznym, który budują obecne demokratyczne ekipy przy pomocy narzędzia demokracji większościowej.. „Właściciel” będzie też musiał usuwać obowiązkowo stare i nowe plakaty oraz graffiti, które ktoś namazał na jego posesji. Jeśli będzie miał złośliwego sąsiada, to łatwo znaleźć się w tarapatach.. W nocy sąsiad przyklei plakat i rano zadzwoni po Straż Czystości Gminy- i kłopoty gotowe.. Bo jak rzecz będzie się działa w zimie, bo w lecie zadzwoni po Straż Wysokości Trawy.. Dlaczego’ właściciel” nie sprzątnął brudu ze „ swojej” posesji i zanieczyszcza wizerunek miasta swoim niechlujstwem.? Sąd Grodzki – w przypadku nie przyjęcia mandatu- będzie wiedział jak postąpić sprawiedliwie.. W końcu wszystkie gminy w Polsce toną w długach- jedne więcej, inne mniej… Przy okazji wyciągnie się dodatkowe pieniądze z „ właścicieli” posesji.. To nawet podczas wprowadzania demokracji podczas Rewolucji Francuskiej, posesjonaci decydowali o sprawach publicznych, a ci co nic nie posiadali, o niczym publicznym nie decydowali.. Zupełnie inaczej niż w dzisiejszej demokracji.. Dzisiejszy właściciel w demokracji nie ma nic do powiedzenia.. Ma płacić i tyle! To jest jego demokratyczny obowiązek. I jego obowiązkowe prawo.. A demokraci z jego pieniędzmi robią co im do głowy przyjdzie.. Właśnie zamierzają wydać 3,5 miliona złotych na ratowanie populacji” Rysia”.(???). A co z populacją niedźwiedzia? No i bobry.. Co to bobrują w tamach.. Kormorany, o których naśpiewał się pan Piotr Szczepanik.. I tak demokracja wszystko zniszczy.. A przecież przed nią- nie ma gdzie zwiać.. Jak śpiewa Lady Pank. WJR
Wyrok Trybunału Konstytucyjnego doprowadzi do społecznego rozwarstwienia Sprawę rozwarstwiania się świadczeń emerytalno - rentowych na skutek waloryzacji procentowej, można tylko łagodzić poprzez jednorazowe dodatki dla świadczeniobiorców pobierających świadczenia poniżej 1000 zł, tak jak to przeprowadził rząd Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku.
1. Jak już wspominałem klika dni temu 19 grudnia, Trybunał Konstytucyjny zajął się rozstrzygnięciem zgodności z Konstytucją ustawy z 13 stycznia o zmianie ustawy o emeryturach i rentach z FUS, która wprowadziła ich waloryzację kwotową na 2012 rok, zamiast dotychczasowej procentowej.Na początku powinienem przeprosić sędziów Trybunału i ministra Bratkowskiego, za sugestię sprzed kilku dni, że informują z wyprzedzeniem rząd o swoich rozstrzygnięciach. Taką sugestię sformułowałem na podstawie wypowiedzi ministra Bratkowskiego w Sejmie w dniu 13 grudnia, który ni z tego niż owego (bo przy okazji odpowiadania na pytania posłów w sprawie zmian w ustawie o PIT), poinformował posłów, że Trybunał zakwestionował waloryzację kwotową. Później się z tego wycofał, ale zrobił to tak nieprzekonująco, że taka teza wydawała się uzasadniona. Wczorajsze rozstrzygnięcie Trybunału uznające za zgodną z Konstytucją waloryzację kwotową, jednak temu przeczy i stąd te przeprosiny.
2. Wczorajszy wyrok Trybunału w sprawie waloryzacji kwotowej emerytur i rent w 2012 roku, zasługuje jednak na uwagę także jeszcze z innych powodów.Otóż w uzasadnieniu przewodniczący Trybunału Andrzej Rzepliński, wygłosił kilka tez, które mogą przerazić pobierających świadczenia emerytalno-rentowe. Stwierdził między innymi, „że tylko brak waloryzacji albo taka waloryzacja, która sprowadziłaby świadczeniobiorców poniżej dotychczasowego poziomu życiowego, mogłaby naruszać istotę prawa do zabezpieczenia społecznego”. Stwierdził także, „że państwo, oprócz zapewnienia obywatelom zabezpieczenia społecznego, musi uwzględniać sytuację gospodarczą kraju, szczególnie teraz w czasie kryzysu. Wynika to z konstytucyjnej zasady równowagi budżetowej państwa, od której zależy zdolność kraju do rozwiązywania odległych w czasie interesów różnych pokoleń”.Oznacza to ni mniej ni więcej, tylko to, że zdaniem sędziego Rzeplińskiego (i kilkunastu jego koleżanek i kolegów, mających przy tym wyroku podobne zdanie jak on), jeżeli kryzys w Polsce się pogłębi, to zgodne z Konstytucją, będzie przerzucenie jego skutków na emerytów i rencistów.
3. Na szczęście znalazło się aż 5 sędziów, którzy zgłosili do tego wyroku zdania odrębne (i to potwierdza tezę, że są jeszcze sędziowie w Warszawie). Sędziowie Maria Gintowt-Jankowicz i Zbigniew Cieślak stwierdzili, „że waloryzacja kwotowa narusza zasadę równości wobec prawa i zaufania obywateli do państwa. Wskazała, że 71 zł , kwota o którą zwaloryzowano tegoroczne emerytury i renty, nie jest tak naprawdę waloryzacją ale dodatkiem do tych świadczeń”.
Z kolei sędziowie Mirosław Granat, Marek Kotlinowski i Marek Zubik, stwierdzili natomiast, „że kryzysem panującym w Polsce, nie można usprawiedliwić ustawodawcy, który w 2012 roku, zmienił system waloryzacji procentowej na kwotową. Ich zdaniem taki mechanizm nie daje równych praw wszystkim świadczeniobiorcom”.
4. Rozstrzygnięcie Trybunału jest ostateczne, więc ci emeryci i renciści pobierający świadczenia do 1480 zł, na waloryzacji kwotowej trochę zyskali (np. ci pobierający świadczenia w wysokości 1000 zł, zyskali dokładnie 25 zł brutto), a ci, którzy mają wyższe świadczenia od tej kwoty, stracili i to im wyższa kwota, tym strata miesięczna większa. Rząd zdając sobie sprawę, że tylko fakt, iż zmiana sposobu waloryzacji miała miejsce na rok 2012, spowodował takie, a nie inne rozstrzygnięcie TK, już w roku 2013 powraca do waloryzacji procentowej. Sprawę rozwarstwiania się świadczeń emerytalno - rentowych na skutek waloryzacji procentowej, można tylko łagodzić poprzez jednorazowe dodatki dla świadczeniobiorców pobierających świadczenia poniżej 1000 zł, tak jak to przeprowadził rząd Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku. Rozstrzygniecie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie sposobu waloryzacji emerytur i rent, a w szczególności jego uzasadnienie, pokazuje jednak, że nieodgadnione są jego wyroki. Zbigniew Kuźmiuk
GUS: Stopa bezrobocia na poziomie 12,9 proc., spadają też nastroje konsumenckieStopa bezrobocia w listopadzie wyniosła 12,9 proc. wobec 12,5 proc. w październiku - poinformował w dniu dzisiejszym GUS. Liczba bezrobotnych zarejestrowanych w urzędach pracy w końcu listopada wyniosła 2.058,1 tys. osób. Z danych GUS na koniec listopada 2012 roku wynika, że do urzędów pracy w ciągu miesiąca zgłosiło się 252,7 tys. osób poszukujących zatrudnienia, o 11,3 tys. mniej mdm i o 20,3 tys. więcej rdr - podał GUS.553 zakłady pracy zadeklarowały zwolnienie w najbliższym czasie 38,6 tys. pracowników, w tym z sektora publicznego 9,5 tys. osób. Przed rokiem było to odpowiednio: 464 zakłady, 31,0 tys. pracowników, w tym z sektora publicznego 15,0 tys. osób. Pracodawcy zgłosili do urzędów pracy 49,1 tys. ofert pracy wobec 67,5 tys. w październiku i 44,9 tys. w listopadzie 2011 roku - podał GUS. W końcu listopada urzędy pracy dysponowały ofertami pracy dla 33,2 tys. osób.W raporcie czytamy również o spadku nastrojów konsumenckich. Bieżący wskaźnik ufności konsumenckiej (BWUK), syntetycznie opisujący obecne tendencje konsumpcji indywidualnej, obniżył się w stosunku do poprzedniego miesiąca o 1,2 pkt. proc. i ukształtował na poziomie minus 31,0.
"Do spadku bieżącego wskaźnika ufności konsumenckiej przyczyniło się zwłaszcza pogorszenie ocen zmiany ogólnej sytuacji ekonomicznej kraju: w ostatnich 12 miesiącach o 2,9 pkt. proc. i w najbliższych 12 miesiącach o 4,4 pkt. proc. Siłę spadku wyhamowała poprawa ocen sytuacji finansowej gospodarstwa domowego w ostatnich 12 miesiącach (wzrost o 1,0 pkt. proc.) i ocena czasu na dokonywanie ważnych zakupów (wzrost o 1,1 pkt proc.)" - napisano w komentarzu do badania. W porównaniu do grudnia 2011 roku poziom wskaźnika BWUK jest o 2,4 pkt. proc. niższy. Z danych GUS wynika również, że wyprzedzający wskaźnik ufności konsumenckiej (WWUK), syntetycznie opisujący oczekiwane w najbliższych miesiącach tendencje konsumpcji indywidualnej, spadł o 1,9 pkt. proc. i osiągnął poziom minus 40,5, czyli niemal identyczny jak w październiku i wrześniu 2012 r.
"Na zmniejszenie poziomu wskaźnika WWUK wpłynęły przede wszystkim oceny zmian ogólnej sytuacji ekonomicznej kraju w najbliższych 12 miesiącach (spadek o 4,4 pkt. proc.) oraz ocena zmian poziomu bezrobocia (spadek o 3,8 pkt. proc.). Nieznacznie poprawiła się natomiast (o 0,7 pkt. proc.) ocena perspektyw oszczędzania pieniędzy" - głosi komentarz GUS."Wskaźnik WWUK jest o 3,1 pkt. proc. niższy w porównaniu do grudnia ubiegłego roku, co wynika przede wszystkim ze znacznie gorszych ocen dotyczących zmian poziomu bezrobocia (o 13,4 pkt. proc.)" - dodano. PAP
Przez pryzmat ekonomii Stagnacja PKB Polski wariantem optymistycznym! Jeśli uległ załamaniu wzrost produktywności w USA i proces konwergencji w ramach UE, to przewidywana przez OECD stagnacja wzrostu gospodarczego Polski w nadchodzących dziesięcioleciach staje się wariantem optymistycznym Obecnie żyjemy w świecie wzrostu gospodarczego, jednak katastrofalne wizje dla Polski związane z zapaścią demograficzną każą zastanowić się nad trwałością tego trendu w ogóle. Otóż wg OECD w latach 2030-2060 najwolniej na świecie spośród badanych krajów będzie się rozwijała Polska. O tym że jest to i tak założenie optymistyczne dla nas świadczy przyjęcie założenia stałego wzrostu produktywności w najbogatszym kraju jakim jest USA, oraz trwania procesu konwergencji w naszej gospodarce. Podczas gdy jednym z większych problemów członkowskich UE jest fakt emigracji pracowników na zachód, a nie miejsc pracy do krajów doganiających. Ponadto wzrost gospodarczy w dawnych wiekach wiązał się z bardzo minimalnym około 0,2% wzrostem produktywności w ujęciu średniorocznym, i jedynie proces konwergencji pozwalały na szybszy wzrost, gdyż polegały na kopiowaniu obcych bardziej wydajnych wzorów. Martin Wolf w artykule Financial Times’a “Is the age of unlimited growth over” zastanawia się nad przyczynami spowolnienia produktywności na świecie. Moim zdaniem jej przyczyny są te same wszędzie. Jeśli społeczeństwa nie koncentrują swojej energii na rozwiązywaniu swoich realnych problemów, lecz wydumanych wynikających z kształtowanego przez grupy interesów opinii publicznej, to ich energia i innowacyjność jest błędnie ukierunkowana i nie przynosi oczekiwanych rezultatów.
Na świecie prowadzi to do upadku wzrostu produktywności krajów najbardziej zaawansowanych, a u nas w kraju na pozbawianiu się szans szybkiego zniwelowania różnic w procesie konwergencji i utracie znaczenia w rodzinie narodów.
Ciekawe wytłumaczenie tych procesów przedstawia Robert Gordon z Northwestern University w opracowaniu „Is US Economic Growth Over” twierdząc że przyspieszenie produktywności nastąpiło z powodu wynalezienia „technologii ogólnego przeznaczenia”, które przekształciło życie obywateli w głąb i wszerz. Zaliczył on do nich elektryfikację, napęd samochodowy, oraz powszechny system wodociągów i ścieków komunalnych. Samochody nie tylko nie zanieczyszczają dróg ale i mają znacznie wyższą prędkość, powszechne dostęp do łazienek ułatwia życie, oświetlenie nie wiąże się ze świeczką, a komunikacja w czasie rzeczywistym to nie listy przewożone w dyliżansie. Gordon widzi nadchodzące problemy w zakończeniu cyklu jednokrotnego wykorzystania dywidendy demograficznej:, spadku kosztownej dzietności z jednoczesnym zwiększeniem dochodów z pracy nie obarczonych dziećmi kobiet. Podsumowuje że elitom w krajach wysoko rozwiniętych podoba się nowa sytuacja, lecz 99% procentom społeczeństwa dotkniętego konsekwencjami zahamowania wzrostu poziomu życia przez proces globalizacji mniej. Powyższe procesy oligarchizacji potwierdzają dane zawarte w artykule Bloomberga „Iowa Farms Minting Millionaires as Rich-Poor Gap Widens”, który opierając się na analizach Emmanuela Saez’a z Uniwersytetu California w Berkeley oznajmia, że procesy dywergencji dochodowej w USA się nasiliły. Gdyż o ile podczas pokryzysowego ożywienia po kryzysie 2001 r. 1% najbogatszych amerykanów przechwycił 65% wzrostu realnego dochodu, to po ostatnim kryzysie aż 93% wzrostu zanotowanego w ciągu dwóch lat pokryzysowych. Mało kto jednocześnie zauważa że średnioroczny wzrost oczekiwań długości życia w pierwszej połowie XX wieku był trzykrotnie wyższy niż w drugiej połowie dwudziestego wieku. Jeszcze bardziej charakterystyczny jest spadek szybkości podróży od maksymalnej szybkości konia do samolotu i zatrzymanie się na tym poziomie 50 lat temu. Innowacyjność niewątpliwie staje się kluczem sukcesu. Pytanie czy czasem jej spadek nie jest efektem starzenia się społeczeństw i osiągnięcia limitów powszechnej edukacji. A może jest to efekt demoralizacji społeczeństw w połączeniu z olbrzymimi nakładami grup politycznych i biznesu na „ogłupianie” społeczeństw teoriami politycznej poprawności. Pytaniem pozostaje czy ten proces antyedukacji nie powoduje ograniczenia wiedzy i logicznego myślenia w innych dziedzinach, prowadząc do zahamowania procesu wzrostu na innych polach.Obecnie nie zauważamy, że tak naprawdę tkwimy w miejscu. Używamy starego wynalazku samochodu i tracimy czas w korkach. W pozyskaniu energii nic się nie zmieniło, może tylko na gorsze gdyż hamujemy rozwój poprzez powrót do nieefektywnych wiatraków i ciepła słonecznego. Proces wzrostu w krajach przodujących zaginął i jesteśmy na etapie kopiowania technologii przez kraje doganiające co skutkuje wzrostem cen surowców na równi z pogłębieniem dysproporcji w społeczeństwach wysoko rozwiniętych. No tak, ale jeśli naprawdę jednocześnie uległ załamaniu wzrost produktywności w krajach „frontowych” i proces konwergencji w ramach UE, to przewidywana przez OECD stagnacja PKB Polski w nadchodzących dziesięcioleciach może okazać się wariantem optymistycznym! Cezary Mech
Pośmiertne życie prezydenta Legenda zamordowanego prezydenta Gabriela Narutowicza to triumf poezji. Konkretnie - Juliana Tuwima, z jego poruszającym wierszem na pogrzeb prezydenta. Nawet prawicy zdołał on narzucić tym wierszem wizję politycznego mordu jako skutku politycznej nagonki endecji.
Piotr Zaremba, że sięgnę po przykład z własnej strony, pisze o Narutowiczu w najnowszym "W sieci": "zastrzelono go w warszawskiej Zachęcie 90 lat temu, zrobił to fanatyczny endek Eligiusz Niewiadomski. Była to reakcja na wybór prezydenta głosami lewicy, centrum i mniejszości narodowych. Przeciw Narutowiczowi rozpętano kampanię, która prowadziła do zabójstwa". Tak brzmi kanoniczna wersja legendy. Prawda historyczna jest nieco inna. Komu chce się nią zainteresować, może zakupić książkę Patryka Pleskota i przekonać się, zapewne z niemałym zdziwieniem, że na czyn Eligiusza Niewiadomskiego cała kampania przeciwko lewicującemu prezydentowi, fakt, że brutalna, ale na tle swej epoki normalna, nie miała wielkiego wpływu. Facet w swym chorym umyśle przez wiele lat hodował ideę, że musi dokonać "czynu", który obudzi Polaków i ich ocali (myśl jako żywo rodem z romantyczno-mistycznego wariactwa powstańczych epigonów Mickiewicza i Towiańszczyzny, tradycji endeckiej najgłębiej obcego). Tym wstrząsającym czynem miało być zamordowanie jakiegoś wielkiego, możliwie największego Polaka i złożenie na ofiarę z nim zarazem własnego życia, aby zbrodnia ta otrzymała słuszną karę. Niemal do ostatniej chwili szaleniec zamierzał się na Piłsudskiego jako naczelnika państwa - ostatecznie, skoro akurat na najważniejszego Polaka wybrano prezydenta, zdecydował się odstrzelić jego. Ponieważ Niewiadomski sam żądał dla siebie szubienicy, bo było to nieodłączną częścią "budzącego" czynu, więc sąd wyświadczył mu tę uprzejmość i skrócił procedury, wydając wyrok na jednym posiedzeniu, bez wnikania w szczegóły czy bez badań psychiatrycznych, co bardzo ułatwiło sprawę poecie i dzisiejszym oskarżycielom endecji. Wiemy o nim jednak dość, by stwierdzenie, jakoby był "fanatycznym endekiem" uznać za równie uprawnione, jak nazywanie go "fanatycznym patriotą". Do żadnej partii ani organizacji nie należał, a na podstawie zachowanych stenogramów jego wielogodzinnej przemowy w sądzie można orzec, że z publicystyki endeckiej (i wszelkiej innej) wybierał sobie, co chciał, i co sam w nią wpisał. Na takiej samej zasadzie Lennon i Mc Cartney ponoszą odpowiedzialność za zamordowanie Sharon Tate i Wojtka Frykowskiego, do czego Manson inspirację znalazł wszak w piosenkach z "Białego Albumu". Słowem, Niewiadomski był przypadkiem analogicznym do Andreasa Breivika, a nie do Ryszarda Cyby. Ale przypadkiem dla polskiej lewicy i lewicy w Polsce niezwykle korzystnym, dosłownie darem z niebios. Gdyby nie zbrodnia, dokonana przez wariata, Narodowa Demokracja, popierana i przez większość społeczeństwa, i mająca najlepsze, najbardziej fachowe kadry dla nowego państwa, jak nic sięgnęłaby po władzę. Nie byłoby tak łatwo usprawiedliwić w oczach społeczeństwa Zamachu Majowego, terroru "oficerskich" bojówek, dławienia wolności słowa i rozmaitych zbrodni piłsudczyków. Zbrodnia w Zachęcie dała zaś propagandzie lewicy niewyczerpaną pożywkę, którą usiłuje się ona posilać jeszcze nawet dziś, po prawie stuleciu - nawet gdyby legenda o "fanatycznym endeku" była prawdą, mieszanie jej do bieżącej polityki i tak miałoby tyle samo sensu, co oskarżanie Mitta Romneya o masakrę w Mountain Meadows. Tak naprawdę więc nikt nie ma większych powodów dziękować Temu, w Którego Gorliwie Nie Wierzy, za zesłanie jej w porę Niewiadomskiego niż lewica we wszystkich swoich nurtach. I dziękuje - co prawda w sposób szczególny. Kilka lat temu przypomniał sobie o Narutowiczu, w programie u Lisa, redaktor Michnik. Przypomniał sobie, by walkę z "tymi, którzy zamordowali pierwszego prezydenta", uczynić legitymizacją III RP ze wszystkimi jej aferami, podłościami i nikczemnością przyssanych do koryta elit. Zabrzmiało to tak głupio, że przez dłuższy czas nikt wątku nie podjął, ale nie ma takiego dna, którego debata publiczna III RP w końcu nie przebiła - więc oto Narutowicz znalazł kolejnych czcicieli w osobach Palikota i Millera. Ochotniczo przyłączył się do nich jeszcze pajac, który z transparentem oskarżającym o tę zbrodnię narodowców włączył się w ich manifestację z wielką nadzieją, że ktoś mu da w zęby i będzie mógł robić za męczennika. Niestety, narodowcy nie potraktowali prowoka tak, jak sobie założył, co i tak nie przeszkodziło mu paradować po mediach w nimbie męczeństwa uzasadnionego tym, że mu ów transparent uprzejmie wyrwano, a jego samego wystawiono za policyjny kordon (w pełni realizując w ten sposób postanowienia ustawy o zgromadzeniach publicznych, która nakłada na organizatorów obowiązek kontrolowania niesionych banerów i odpowiedzialność za nie). Miller i Palikot są od Michnika skromniejsi - do walki z dawno powieszonym Niewiadomskim zabrali się nie w imię usprawiedliwienia magdalenkowego dilu, ale dla ratowania swoich więdnących partyjek. Pijarowcy Tuska rzucili hasło "walka z nienawiścią", jego lewicowe przystawki podchwyciły więc i próbują się nagle wykreować na jedyną obronę przed zagrożeniem, jakie stanowić ma dla III RP organizujący się dopiero ruch narodowy. Trudno nie zauważyć bezmiaru hipokryzji, cynizmu i zbydlęcenia, jeśli tacy osobnicy nagle zabierają się za oczyszczanie życia publicznego z nienawiści. Chamskie i prymitywne ataki Palikota na śp. Lecha Kaczyńskiego (w istocie, jeśli szukać jakichś współczesnych podobieństw do sytuacji Narutowicza, to tylko jedno ma sens) pamiętamy dziś lepiej, ale warto sięgnąć do starych gazet, by zobaczyć, jak Leszek Miller przez ponad rok swego premierowania w każdym publicznym wystąpieniu wycierał sobie gębę pokonanym już i niepopularnym poprzednikiem, Jerzym Buzkiem, jak go z lubością wyszydzał i brutalnie upokarzał, by odwracać uwagę od swojej niekompetencji i przekrętów. Pewnie, przez lata, które od tego czasu minęły, inni go dawno już przelicytowali, ale to właśnie Miller był w krótkich dziejach III RP jednym z prekursorów cynicznego judzenia motłochu przeciwko politycznemu przeciwnikowi.Ale pod hipokryzją i cynizmem lewicy nie wszyscy dostrzegają jej polityczną głupotę. Doceńmy ją. Oto dwie partie parlamentarne, mające kilkudziesięciu posłów, co za tym idzie - kasę z budżetu, infrastrukturę biur poselskich i sekretariatów, do tego mające licznych radnych, a w wypadku SLD nawet rządzące kilkoma sporymi miastami, formatują się na przeciwnika ledwie się rodzącego ruchu narodowego. Trudno o większe wyrazy uznania dla ONR i MW, i trudno o bardziej dobitne pokazanie, jak niewiele znaczącymi intelektualnie i ideowo bytami są dziś partie lewicowe. Trudno powiedzieć, żeby Polak współczesny nie miał problemów. Lewica zaś, generalnie, ma mu do zaproponowania małżeństwa homoseksualistów, nienawiść do księdza proboszcza, i - od niedawna - obronę przed fantomem Niewiadomskiego. A w nurcie "intelektualnym", czyli Krytyki Politycznej - małpowanie politpoprawnych wariactw amerykańskich kampusów. Bardzo ważkie sprawy i na czasie. Ciekawe, jakie jeszcze podrygi nam lewica zaprezentuje? Może jakiś marsz lub kongres przeciwko Królowej Bonie w rocznicę otrucia ostatnich Piastów Mazowieckich?
Rafał Ziemkiewicz
PIĘĆ PYTAŃ do Andrzeja Melaka. "Ciężko słuchać bezczelnych ocen tych, którzy kłamali, a teraz brną w
wPolityce.pl: Maciej Lasek ogłosił, że należy "walczyć z kłamstwami smoleńskimi". Ponoć również rząd zastanawia się, czy taka komisja nie jest potrzebna. Co Pan o tym sądzi? Andrzej Melak: To się nadaje raczej na kabaret, a nie poważny komentarz. Komisja kłamców do walki z "kłamstwami zespołu". Ciężko w ogóle słucha się takich bzdur i bzdetów. Ciężko patrzeć na tak wielką zatwardziałość. Ciężko słuchać bezczelnych ocen tych ludzi, którzy kłamali, a teraz brną w swoje kłamstwa. Oni trwają przy swoim fałszu, zapowiadając walkę z kłamstwami innych. Niech lepiej zaczną od swoich! Jednak oni nie chcą nawet bronić swoich tez. Jeśli się coś stwierdza i jest się pewnym swego, to staje się w szranki z tymi, którzy mają inne zdanie. Jeśli się tego nie robi, to jest się tchórzem i się ustępuje pola, albo jest się komediantem, kuglarzem, z którego słowami nie można się liczyć.
Jeśli taki zespół powstanie, czego się Pan po nim spodziewa? Niczego dobrego. Nie pozwala na to doświadczenia związane z działalnością poprzednich zespołów. Widząc sposób działania komisji Millera nie sposób mieć nadziei na cokolwiek. Spodziewam się dalszych bzdur, brnięcia w raz obraną teorię. Tylko tego mogę się spodziewać. Oni będą bronić tych teorii, które już raz pod naciskiem potwierdzili.
Jest jakaś szansa, by przerwać ten ciąg matactw? Jest, trzeba zmienić komisję, zmienić rząd. I wtedy będzie można zacząć od nowa. Dopiero wtedy będzie można zacząć rzetelne prace. Innych szans na to nie widzę. Wciąż widać, jak się przyzwyczaja opinię publiczną do kolejnych oficjalnych ustaleń. Tylko, że nie chcą podejść do tego systematycznie i otwarcie. Odmawia się w każdym przypadku udziału przedstawiciela rodzin w badaniach i czynnościach śledczych, odmawia się badań. A potem się bezczelnie kłamie, że inne głosy są oszustwem. To jest szczyt hipokryzji. Tu się Orwell odzywa.
Eksperci Millera stawią się na konferencji organizowanej przez posła Antoniego Macierewicza? Nie wie. Chciałbym, żeby przyszli. Jednak, czy się stawią, czy ich na to stać? Tego nie wiem, ale sądzę, że nie.
Dlaczego ci ludzie uciekają od dyskusji? Przecież na raporcie Millera są podpisani konkretni ludzie, dali swoje nazwiska i - teoretycznie - wiedzę...Nie wiem, czy oni są przestraszeni, czy może opłacani, czy powoduje nimi coś innego. Wiem jednak, że ktoś, kto nie szanuje swojego nazwiska i wystawił je raz na szwank, to teraz nie będzie go bronił. Warto posłuchać co o współpracownikach komisji mówi Ewa Błasik, wdowa po gen. pilocie Andrzeju Błasiku. Ona mówi o pułkownikach, wychowanych na modłę sowiecką, wyjaśnia o co om chodzi i o co im chodziło zawsze. To wystarczy za wszelki komentarz. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Rybiński: Przygotujmy się na trudny rok. "Przewiduję, że Polska nigdy nie wejdzie do strefy euro" Przygotujmy się na trudny, 2013 rok - mówi prof. Krzysztof Rybiński, ekonomista, b. wiceszef NBP w rozmowie z Bogdanem Rymanowskim w TVN 24.Niektórzy rekomendują, aby kupić trochę konserw i słoików, tak na wszelki wypadek. Na przykład szef dużego funduszu hedgingowego w Stanach Zjednoczonych twierdzi, że tak trzeba robić - mówił pół żartem, pół serio Rybiński. Nie sądzę, aby tak źle było w Polsce, ale z pewnością będzie to trudny rok- dodał. Rybiński widzi analogię między obecną sytuacją gospodarczą Polski a tą z lat 2001-2002, kiedy w Polsce silnie wzrosło bezrobocie, głównie w wyniku kryzysu w Rosji. Jego zdaniem czekają nas masowe zwolnienia, głównie w sektorach: bankowym i budowlanym. Tę drugą branżę ma dotknąć wręcz "masakra".
Produkcja budowlana spada w tempie 11 proc., jeżeli firmy bankrutują workami i szacuje się, że zwolnienia sięgną w perspektywie najbliższego roku 200 tys. osób, to można mówić o masakrze w tym sektorze - ocenił Rybiński. I dodaje, że niestety nie widać znikąd nawet oznak zmiany tego trendu. Inwestycje publiczne są wygaszane, bo środki unijne się kończą, a mieszkań tyle nabudowano, że zapasy starczy na dwa lata i nie będzie się budowało nowych mieszkań.
Rybiński zakłada, że recesja w ciągu najbliższych dwóch lat spowoduje, że polski dług publiczny wzrośnie. Według metodologii unijnej przekroczy 60 proc. PKB - szacuje ekonomista. W tej sytuacji, jego zdaniem Polska nie będzie miała szans, by przyjąć euro. Przewiduję, że Polska nigdy nie wejdzie do strefy euro, chyba, że zmienią kryteria i pozwolą na to krajom z długiem powyżej 60 proc. PKB - powiedział Rybiński. Zaznaczył, że Polska nie powinna się pchać do strefy euro, bo to "dom, który może się zawalić", a już na pewno będzie zmagać się z głębokim kryzysem. A jak podkreśla Rybiński - sytuacja budżetowa Polski jest bardzo zła.
Już teraz widać, że wpływy z niektórych bardzo ważnych podatków spadają nominalnie. Z podatku VAT będzie 2-3 proc. wpływów mniej niż rok wcześniej, a w przyszłym roku jeszcze mniej- powiedział ekonomista.
Z sarkazmem i oburzeniem komentuje pomysł ministra finansów, który zakłada 1,5 mld zł z mandatów, które będą wlepiane przez mandatowozy. To już jest śledzenie, ściganie, szczucie obywateli, to już jest opresyjne państwo, Takich działań nie akceptuję. Dla mnie jedyny sens jest taki, że brakuje pieniędzy w budżecie - mamy 450 tys. urzędnikom - trzeba im z czegoś pensje zapłacić. Wysyłamy mandatowozy, żeby ścigać ludzi na ulicach i te pieniądze się wtedy znajdą. Ale pamiętajmy, jak nam zabiorą te pieniądze z kieszeni, to będziemy mieli mniej na wydanie w sklepach i koniunktura siądzie, więc to ma też druga stronę ten medal - ostrzegł ekonomista. Kim, TVN 24
Płużański: Bezpieka odchodzi do piekła. Powoli… Odchodzą nie ścigani brutalni funkcjonariusze bezpieki z aresztu śledczego MBP na Rakowieckiej. Adam Humer, Marian Krawczyński, a teraz Eugeniusz Chimczak. Ale tym żyjącym – Zbigniewowi Kiszelowi czy Edwardowi Zającowi – też włos z głowy nie spadnie. Za wysokie resortowe emerytury rodziny zorganizują im godne pogrzeby, postawią marmurowe pomniki. To dzięki Wałęsie. A za bezkarność podziękować mogą grubej kresce „pierwszego niekomunistycznego” – Tadeusza Mazowieckiego.Marian Krawczyński (rocznik 1920) zmarł dwa lata temu. Przed wojną ukończył zawodówkę, po wojnie pułkownik. Na Mokotowie pracował przez półtora roku, w bezpiece do 1955 roku. Był jednym z głównych śledczych rotmistrza Pileckiego i jego współpracowników.
– Z Pileckim miałem dobry kontakt, rozmawialiśmy dużo i szczerze – zeznawał Krawczyński kilka lat temu jako świadek na procesie mordercy sądowego, prokuratora Czesława Łapińskiego. – Pracowałem z nim półtora, dwa miesiące. Czasem dzień po dniu – z własnej inicjatywy lub na polecenie przełożonego. Przy okazji ubek ujawnił swój dzień „pracy”: od 9.00 do 24.00, z trzy, cztero godzinną przerwą po południu. Na pytanie sądu o zawód odpowiedział: urzędnik.
Sąsiad Krawczyńskiego – Eugeniusz Chimczak (rocznik 1921) – zmarł w październiku tego roku. Mieszkał w centrum Warszawy, niedaleko ul. Madalińskiego. Najpierw był śledczym PUBP w Tomaszowie Lubelskim, w końcu – tak jak Krawczyński – pułkownikiem w Warszawie. W bezpiece pracował do… 15 czerwca 1984 roku. To dowód, jak „odwilż” Chruszczowa i Gomułki pozwoliła oprawcom funkcjonować dalej.
Do spraw szczególnych Tak jak Krawczyński, Chimczak ukończył Centralną Szkołę MPB w Łodzi. Tak samo zeznawał przed prokuratorem IPN: żadnego przymusu fizycznego i psychicznego nie było. Nie biliśmy, nie słyszeliśmy również, aby robili to inni. Wykonywaliśmy tylko polecenia przełożonych. Chimczak był jednak bardziej wylewny: „O tym, w co był zamieszany Pilecki, mogłem się zorientować z wyjaśnień, jakie mi złożył. Moich zwierzchników interesowały wyjątkowo »sprawy szpiegowskie«”.
– Metody miał szczególne. Kiedy bicie nie skutkowało, krzyczał: „My wiemy, że masz twardą dupę, ale w celi obok jest twoja żona, z której wszystko wyciśniemy” – wspominał Chimczaka mój Ojciec, Tadeusz Płużański, skazany razem z Pileckim na karę śmierci (zamienioną potem na dożywocie).
– Kiedy w latach 70. spotkałem go na Nowym Świecie, mogłem mu tylko napluć w twarz, ale tego nie zrobiłem. Nawet na to nie zasłużył. Niedaleko Krawczyńskiego i Chimczaka, na ul. Spacerowej, mieszkał inny ober-oprawca – Jerzy Kaskiewicz. Przez nikogo nie nękany zmarł w 1999 roku. To on prowadził pierwsze przesłuchania grupy Pileckiego i wnosił o zastosowanie tymczasowego aresztowania, do czego „przychylił się” zastępca naczelnego prokuratora wojskowego do spraw szczególnych – ppłk Henryk (Hersz) Podlaski. Ten sam Kaskiewicz wydał postanowienie o wszczęciu śledztwa na podstawie art. 7 dekretu z 13 czerwca 1946 roku (o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa – szpiegostwo). Podlaski to jedna z kluczowych postaci w stalinowskim systemie bezprawia. Po 1948 roku, kiedy odszedł ze stanowiska zastępcy naczelnego prokuratora wojskowego, był kierownikiem Departamentu Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a w latach 1950-1955 zastępcą prokuratora generalnego. Funkcja zastępcy w jego przypadku jest myląca. Bo to on faktycznie rządził. To on, w porozumieniu z bezpieką, nakazywał stosowanie brutalnych represji, prowadzenie spraw bez dowodów winy, w ścisłej tajemnicy. Wiemy o tym choćby z raportu komisji powstałej na fali „odwilży” dla zbadania „przejawów łamania socjalistycznej praworządności”.
Rozpracowywał NSZ i WiN Przytoczmy jeszcze raz zeznania ubeka Krawczyńskiego:
– Sprawę Pileckiego kończyłem razem z mjr. Szymańskim. To on przyniósł mi gotowy akt oskarżenia. Był razem z Serkowskim, który zlecił mi śledztwo i nadzorował je. Pismo pachniało jeszcze maszyną. Nawet go nie przeczytałem – nie było po co, bo wytyczne przyszły z KC. Ludwik Serkowski zmarł w 1990 roku w Warszawie. Był naczelnikiem Wydziału II Departamentu Śledczego MBP razem z Józefem Różańskim, odpowiedzialnym za stworzenie systemu wymuszania zeznań za pomocą fizycznego i psychicznego przymusu. A co z Bronisławem Szymańskim – podwładnym Serkowskiego, a zarazem bezpośrednim przełożonym oprawców z Mokotowa? Urodził się w 1922 roku w Omsku. Oddelegowany przez NKWD do 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, trafił następnie do centrali MBP. W 1954 roku odwołany został do ZSRS. Nie wiadomo, czy jeszcze żyje. „Ludowej” władzy Szymański zasłużył się nie tylko pracą na Rakowieckiej. We wrześniu 1946 roku jako członek grupy operacyjnej MBP uczestniczył w zbrodni ludobójstwa na co najmniej 167 żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych kpt. Henryka Flamego „Bartka” – największego ugrupowania niepodległościowego na Śląsku Cieszyńskim. Kilka lat później brał udział w rozpracowaniu oddziałów partyzanckich WiN działających na ziemi chełmsko-włodawskiej. 6 października 1951 roku ich dowódca – Edward Taraszkiewicz „Żelazny” – zginął w walce z 800-osobową grupą UB i KBW w Zbereżu nad Bugiem.
Bił, kopał, dusił Odszedł Krawczyński i Chimczak, ale żyje jeszcze przynajmniej dwóch śledczych z Rakowieckiej. Ze śledztwa IPN: „Edward Zając zeznał, że nie pamięta przebiegu okazań podejrzanym dowodów rzeczowych w śledztwie w 1947 r., w których to czynnościach uczestniczył i że nic mu nie jest wiadomo o stosowaniu wobec Witolda Pileckiego i aresztowanych z nim osób przemocy”. Na Mokotowie Zając prowadził również ciężkie, wielomiesięczne śledztwo wobec Jerzego Woźniaka, osadzonego w celi izolacyjnej X Pawilonu. Ten żołnierz AK, NIE, 2. Korpusu gen. Andersa i Zrzeszenia WiN w listopadzie 1948 roku został skazany w tzw. procesie kiblowym na karę śmierci, zamienioną na dożywocie. W wolnej Polsce był m.in. kierownikiem Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Zając torturował też, razem ze wspomnianym Jerzym Kaskiewiczem, Stanisława Sędziaka – cichociemnego, szefa sztabu Okręgu Nowogródek AK. Na proces mordercy Łapińskiego Edward Zając nie stawił się. Podobnie jak drugi oprawca – Zbigniew Kiszel. Prokuratorowi IPN ten ostatni mówił, że „nie przypomina sobie sprawy rotmistrza Witolda Pileckiego i innych z nim zatrzymanych osób. Ww. po okazaniu mu sporządzonych przez niego protokołów przesłuchań podejrzanych (…) potwierdził, że dokonywał czynności przesłuchania wymienionych osób, jednakże nie pamięta przebiegu tych przesłuchań”. Kiszel stwierdził oczywiście, że żadnego przymusu nie stosował i nie słyszał, żeby robili to inni. Dziwnie przypomina to tłumaczenia Zająca, Krawczyńskiego i Chimczaka. Władysław Minkiewicz w książce „Mokotów, Wronki, Rawicz” wspominał, jak Kiszel – jego „główny oprawca” – bił go gumową pałką, kopał, kazał siedzieć na nodze odwróconego stołka i robić w nieskończoność przysiady: „Lubił również, kiedy byłem już zupełnie wyczerpany, dusić mnie, ściskając za gardło. Podczas śledztwa dwa razy zemdlałem”
W charakterze świadków… Wobec wszystkich śledczych postępowanie zostało umorzone. Uzasadnienie: „Analiza zgromadzonego w postępowaniu karnym materiału dowodowego pozwala na ustalenie w sposób niebudzący wątpliwości, iż funkcjonariusze MBP w 1947 r. znęcali się fizycznie i psychicznie nad przesłuchiwanymi podejrzanymi: Witoldem Pileckim, Marią Szelągowską, Tadeuszem Płużańskim, Makarym Sieradzkim, Witoldem Różyckim, Ryszardem Jamontt-Krzywickim, Jerzym Nowakowskim i Maksymilianem Kauckim vel Antonim Turskim. Stwierdzić należy jednakże, że w chwili obecnej w sytuacji, gdy nie żyją wszyscy pokrzywdzeni, a członkowie ich rodzin posiadają jedynie szczątkowe informacje o przebiegu przesłuchań ich bliskich, nie ma możliwości ustalenia, który (którzy) z kilkunastu funkcjonariuszy MBP (…) stosował (stosowali) przemoc wobec przesłuchiwanych (…), a więc nie da się zindywidualizować odpowiedzialności i przypisać sprawstwa konkretnej osobie. Pomimo podjęcia wielu działań, nie zdołano w oparciu o istniejące dowody przedstawić zarzutu popełnienia przestępstwa znęcania byłym funkcjonariuszom”. To niestety efekt braku deubekizacji i uznania całego ówczesnego systemu za przestępczy. Wskutek tego odpowiedzialności uniknął Zbigniew Kiszel, Edward Zając oraz żyjący jeszcze wówczas Marian Krawczyński i Eugeniusz Chimczak. Dlatego prokurator IPN wzywał ich jako świadków. Pławiący się w luksusie oprawcy przeżyli swoje ofiary. To kolejny triumf PRL.
Bracia Umerowie W procesie Adama Humera – przełożonego krwawych ubeków, wicedyrektora Departamentu Śledczego MBP – Chimczak został skazany na siedem i pół roku więzienia, ale za kratki „ze względu na stan zdrowia” – podobnie jak pozostali sądzeni wówczas ubecy – nie trafił. A powinien również odpowiedzieć za inne swoje zbrodnie. Adam Humer zmarł w 2001 roku w Warszawie. „Służbę” w bezpiece rozpoczynał w Tomaszowie Lubelskim (tam, gdzie Chimczak). Wtedy jeszcze używał rodowego nazwiska Umer. W tomaszowskim UB pracował razem z młodszym bratem Edwardem Umerem. Po zamachu (niestety nieudanym) na ich szefa – Aleksandra Żebrunia – Umerowie przenieśli się najpierw do Lublina, a następnie do Warszawy. Obaj, jako wybitni specjaliści od łamania kręgosłupów, bez trudu znaleźli pracę w centrali resortów siłowych. Edward Umer trafił do Informacji Wojskowej, Adam Umer do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Wtedy do nazwiska dodał sobie H. i został Humerem. A propos słynnych związków Magdy Umer z Adamem Humerem znalazłem w internecie takie oto oświadczenie pieśniarki: „Mój tata miał na imię Edward. Był prawnikiem i wspaniałym człowiekiem. Nie jestem córką Adama Humera i nieraz już odpowiadałam na to pytanie. A ponieważ wylano już na mnie z tego powodu wiadra pomyj, postanowiłam nie odpowiadać na żadne zaczepki. Lżona przez anonimowych korespondentów czuję się czasem, jakbym była córką Hitlera, Stalina, Berii i nie wiem kogo jeszcze (…)”. Córką Stalina nie, ale Edwarda Umera – funkcjonariusza zbrodniczej, powołanej przez Stalina Informacji Wojskowej. Czyli nie tak daleko… Tadeusz M. Pluzanski
Cukiernik: Finanse publiczne eksplodują Pod rządami tandemu Tusk-Rostowski zaczynają załamywać się polskie finanse publiczne. Zgodnie z krzywą Laffera, w wyniku podnoszenia podatków wpływy z tego tytułu spadają, co może doprowadzić do prawdziwej katastrofy finansowej. Prof. Krzysztof Rybiński na swoim blogu pisze coraz bardziej alarmujące teksty na temat sytuacji polskich finansów publicznych. „Wpływy podatkowe są wskaźnikiem, który dobrze opisuje sytuację gospodarczą. Od kilku miesięcy ostrzegam, że wpływy podatkowe się załamują coraz bardziej. Szczególnie niepokoi załamanie najważniejszego podatku dla budżetu, czyli wpływów z VAT, które w październiku były niższe niż rok temu aż o 14%. To odpowiada sytuacji gospodarczej we wrześniu (w październiku płaci się VAT za wrzesień), którą jeden z przedsiębiorców opisał następująco: „jakby ktoś nagle wyłączył prąd”. Spada też dynamika dochodów z PIT, co zwiększa prawdopodobieństwo dużych deficytów w ZUS i NFZ. CIT silnie spada, bo bankrutuje coraz więcej firm, a dochody pozostałych słabną. Akcyza faluje, nie wiem dlaczego, może ktoś ma wyjaśnienie. W sumie szykuje się poważny kryzys w polskich finansach publicznych w przyszłym roku” – napisał ekonomista na swoim blogu. A mniejszych wpływów z VAT należy się spodziewać w przyszłym roku choćby w związku z podniesieniem stawek tego podatku z 8 do 23 proc. na wyroby sztuki ludowej, rękodzieła oraz rzemiosła ludowego i artystycznego, a także bilety do kina i kawę latte.
Rośnie deficyt Niepokój wyraziła nawet „Gazeta Wyborcza”, gdzie podano, że w ciągu miesiąca, od września do października br., deficyt budżetowy wzrósł z 21 mld zł do 34,1 mld zł, czyli o ponad 62 procent. W rezultacie problematyczne może być uzyskanie planowanego na koniec roku deficytu na poziomie 35 mld złotych. Na dodatek – jak przypomina „Rzeczpospolita” – każde z państw Unii Europejskiej, które przekracza dopuszczalny 3-procentowy poziom deficytu budżetowego, musi liczyć się z wprowadzeniem procedury nadmiernego deficytu, co oznacza m.in. zamrożenie wpływów budżetowych poprzez zakaz przyjmowania wszelkich projektów ustaw mających na celu ograniczenie podatków. W takiej sytuacji propozycje kasowego rozliczania VAT-u czy wydłużenie urlopów macierzyńskich mogą zostać zablokowane przez urzędników z Brukseli. Prof. Rybiński uważa, iż stagnacja w 2013 roku może „zdemolować” polskie finanse publiczne. „W 2009 r., pomimo wzrostu gospodarczego o prawie 2%, spadły dochody podatkowe budżetu. W 2009 r. dochody z podatku VAT były nominalnie o 2% niższe niż w 2008 r. W 2012 r. spadek dochodów z VAT stopniowo się nasila, w pierwszej połowie roku wyniósł ok. 1%, w wakacje ok. 2%, we wrześniu 7%, a w październiku 14%. A to wszystko dokonuje się w sytuacji wzrostu gospodarczego. Trzeba zatem zacząć stawiać pytania, jakie będą wpływy z VAT i innych podatków, gdy do Polski zawita recesja w przyszłym roku. Przypomnijmy, że ustawa budżetowa na 2013 r. zakłada wzrost wpływów z VAT o prawie 10% w porównaniu z rzetelną prognozą na koniec 2012 r., którą można sformułować po ostatnich danych. Jeżeli jednak będzie recesja lub nawet tylko stagnacja i dochody z VAT spadną o 10 lub więcej procent zamiast rosnąć, to tylko z tytułu tego jednego podatku dziura budżetowa może wzrosnąć o 20 mld zł. Przypomnijmy, że w przyszłym roku deficyt całego sektora finansów publicznych jest planowany na 44 mld zł, czyli 2,6% PKB. Te wyliczenia pokazują, że stagnacja w przyszłym roku może zdemolować finanse publiczne i wobec braku możliwości ograniczania wydatków faktyczny deficyt sektora finansów może być dwa razy wyższy niż założony w projekcie ustawy budżetowej na 2013 r.” – napisał ekonomista.
Fałszują dane? Problem jest jeszcze głębszy i wykracza poza zmniejszanie się wpływów podatkowych i ich przeszacowanie przez resort finansów. Okazuje się bowiem, że wyliczenia Ministerstwa Finansów dotyczące deficytu czy zadłużenia nie pokrywają się z danymi Unii Europejskiej. Wiesława Dróżdż z Ministerstwa Finansów poinformowała „Najwyższy CZAS!”, że w 2013 roku zadłużenie polskiego sektora finansów publicznych wyniesie 867,6 mld zł, tj. 51,4 proc. PKB, podczas gdy z oficjalnych danych Komisji Europejskiej wynika, że będzie to aż 55,8 proc. PKB. Te same unijne statystyki, wbrew stanowisku Ministerstwa Finansów, mówią, że Polska już w 2011 roku przekroczyła 55-procentowy próg zadłużenia publicznego, które wyniosło wtedy 56,4 procent PKB. A warto też dodać, że zgodnie z unijnymi danymi, kiedy rząd premiera Donalda Tuska obejmował władzę, Polska była zadłużona znacznie mniej niż obecnie. I to zarówno w liczbach bezwzględnych, jak i w stosunku do PKB. Mianowicie w 2007 roku zadłużenie publiczne Polski wynosiło 527,4 mld zł i było to wtedy „tylko” 44,8 proc. PKB. Biorąc pod uwagę metodologię unijną, koalicja PO-PSL, zwiększając dług publiczny o 69 proc., zadłużyła nas przez ostatnie pięć lat dodatkowo na ponad 365 mld złotych. Ministerstwo Finansów szacuje, że na koniec 2014 roku zadłużenie publiczne Polski osiągnie 53,4 proc. PKB, podczas gdy Komisja Europejska uważa, że będzie to aż 56,1 proc. PKB. A to oznacza różnicę na poziomie aż ponad 50 mld złotych. Resort finansów podał, że zadłużenie publiczne na koniec drugiego kwartału br. (według własnej metodologii liczenia) wyniosło ponad 842,6 mld zł (53,9 proc. PKB). To samo ministerstwo poinformowało, że według metodologii z Maastricht to samo zadłużenie sięgnęło ponad 891,5 mld złotych. A Eurostat mówi o długu na poziomie ponad 891,7 mld zł (57 proc. PKB). Niestety do tego dochodzi ukryty dług ZUS. Same świadczenia, które ZUS będzie musiał wypłacić do 2060 roku, prof. Rybiński oszacował na 300 proc. PKB! Dane gospodarcze rządu PO-PSL nie pokrywają się także z danymi Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Według rządu, w tym roku wzrost gospodarczy Polski wyniesie 2,5 proc., a zdaniem ekspertów MFW – tylko 2,25 procent. Prognozy na rok 2013 są jeszcze gorsze. W przyszłym roku wzrost polskiego PKB ma wynieść nie 2,2 proc. – jak twierdzi Ministerstwo Finansów – lecz co najwyżej 1,75 procent. Na dodatek według OECD, w latach 2011-2060 polska gospodarka będzie rosnąć w tempie zaledwie 1,6 procent. Zresztą nawet te bardziej optymistyczne rządowe prognozy są marne, jeśli spojrzymy na kraje, które „naprawdę” się rozwijają. PKB Mongolii w 2011 roku wzrósł aż o 17,3 procent. Roczny wzrost PKB Panamy w ciągu ostatnich pięciu lat wyniósł średnio 9 proc. (w tym roku – 9,5 proc.). Angola w tym roku zanotuje wzrost gospodarczy 9,7 proc., a w ciągu ostatniego dziesięciolecia było to aż 11 procent. Zdaniem ekonomistów Azjatyckiego Banku Rozwoju, w najbliższych latach PKB Birmy ma rosnąć w tempie 7-8 proc. rocznie. Gospodarka Chile czy Indii rozwija się na poziomie 6 procent. Niestety Polska, zgodnie z planem eurokratów i naszych elit politycznych, upodabnia się do innych krajów Unii Europejskiej, a nie państw, które szybko się rozwijają. A to nie jest najlepszy wzór do naśladowania. Jak podaje Eurostat, w latach 1996-2011 łączne zadłużenie publiczne państw unijnych podwoiło się – z 5,2 bln do ponad 10,4 bln euro. Oznacza to wzrost z 69,9 do 82,5 proc. PKB (o 18 proc.), podczas gdy PKB w tym czasie wzrósł zaledwie o 11 proc. (mniej niż 2 proc. rocznie).
Wzorem Estonia i Łotwa A Polska mogłaby brać przykład z krajów unijnych, ale trochę innych niż bierze aktualnie. Chodzi o Estonię i Łotwę, które w łatwy sposób pożegnały kryzys i rozwijają się w szybkim tempie. A rozwiązanie jest odwrotne od tego, które uskutecznia polski rząd. Mianowicie oba ten nadbałtyckie kraje w reakcji na kryzys zmniejszyły, a nie zwiększyły wydatki publiczne. W Estonii pomiędzy trzecim kwartałem 2009 roku a pierwszym kwartałem 2011 roku wydatki publiczne zmniejszono o 7,4 proc., a w niektórych kwartałach cięcia wydatków państwowych sięgały 13 procent. Płace urzędników zmniejszono o 10 proc., a ministrów aż o 20 procent. Jednocześnie zadłużenie publiczne Estonii wynosi zaledwie 6 proc. PKB. W efekcie po załamaniu związanym ze światowym kryzysem finansowym, w 2011 roku wzrost PKB w Estonii wyniósł 8,4 procent. Spada też szybko bezrobocie, które wynosi teraz poniżej 6 procent. Podobnie światowy kryzys mocno uderzył w Łotwę, której władze również powzięły niepopularne decyzje oszczędnościowe. Między innymi zwolniono 30 proc. urzędników, a pozostałym zmniejszono pensje o 40 procent. W rezultacie w 2011 roku wzrost PKB na Łotwie wyniósł 5,5 proc., a w tym roku – 5,9 procent. Niestety rząd premiera Donalda Tuska, ze swym głównym księgowym Janem Vincent-Rostowskim, zamiast zastosować politykę oszczędności, która mogłaby uratować polskie finanse publiczne przed nadchodzącą katastrofą, woli dalej zwiększać wydatki i zadłużenie publiczne. Ostatnio minister Rostowski sprzedał Japończykom obligacje o wartości ponad 2,5 mld zł, a premier Tusk żebrał o pieniądze w Singapurze. Szczytem niefrasobliwości są plany wydania dodatkowych kilkuset miliardów złotych przez nowo formowane spółki państwowe: Inwestycje Polskie i Innowacje Polskie. Niestety w polskiej polityce, prowadzonej przez koalicję PO-PSL, szkodliwy keynesizm nadal triumfuje nad zdrowym rozsądkiem. Tymczasem związki zawodowe szykują się do strajku generalnego, gdyż – jak twierdzi Dominik Kolorz, szef śląsko-dąbrowskiej Solidarności – „Polska jest naprawdę w poważnych Tomasz Cukiernik
Żebrowski: Michnik chroni swe rodzinne klejnoty Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, której Ozjasz Szechter był członkiem i bardzo wysokim funkcjonariuszem, była organizacją w II RP nielegalną, walczącą z porządkiem konstytucyjnym, występującą przeciwko niezawisłości i całości państwa polskiego. Dobra osobiste to sprawa przede wszystkim osobistych odczuć, przy odwołaniu się do ogólnie przyjętych ocen w społeczeństwie. Te zaś mogą być i są zmienne, albowiem z czasem zmienia się system niektórych wartości. Prawo cywilne nie definiuje tego pojęcia, zatem prawnik może udowadniać przed sądem, że takie prawo zostało naruszone, także wobec zmarłego członka najbliższej rodziny, choć podstawowe cechy owego prawa to niezbywalność i niedziedziczność. Szykuje się nam ciekawy proces – oto Adam Michnik skarży Instytut Pamięci Narodowej o ochronę dóbr osobistych. W grę wchodzi cześć Ozjasza Szechtera, zmarłego w 1982 r. ojca Adama Michnika. Otóż w przypisie do publikacji IPN („Marzec 1968 w dokumentach MSW”, t. I, s. 553) zawarta jest o nim następująca informacja: Ozjasz Szechter (…) członek KPZU, aresztowany i skazany za szpiegostwo na rzecz ZSRR (1934) (…). Ponieważ nie ma solidnych badań naukowych nad dziejami komunistycznej zdrady w II RP, nie opublikowano dotąd nawet podstawowych dokumentów z tego zakresu (a dlaczego? zgadnijcie sami), nie wiemy, czy taki właśnie zarzut padł w wyroku, czy też nie. Być może nie, ale wtedy wystarczyłaby solidna, dokumentalna publikacja na łamach „Gazety Wyborczej”, z opublikowaniem in extenso owego wyroku. Byłoby to coś w rodzaju formalnego sprostowania. Michnik jednak nie odpuszcza i idzie z tym do sądu. Zapowiada się więc proces ciekawy, bo nie tylko o czystą formułkowatość tu chodzi.
Na moskiewskim żołdzie Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, której Ozjasz Szechter był członkiem i bardzo wysokim funkcjonariuszem, była organizacją w II RP nielegalną, walczącą z porządkiem konstytucyjnym, występującą przeciwko niezawisłości i całości państwa polskiego. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Była to zakonspirowana partia polityczna, finansowana przez wrogi Polsce Związek Sowiecki, całkowicie dyspozycyjna wobec Moskwy. Jej funkcjonariusze (w slangu komuny zwani „funkami”) otrzymywali sowiecki żołd wynoszący miesięcznie nawet kilkaset złotych (robotnik zarabiał wówczas 100-150 zł). Całkowicie opłacani byli również członkowie tzw. wojskówki, czyli siatki szpiegowsko-dywersyjnej, ponadto istniała kategoria tzw. półfunków, czyli tych, którzy byli opłacani częściowo. Razem, jak można szacować, co najmniej jedna trzecia członków partii i organizacji komunistycznych (KPP, KPZU, KPZB, MOPR itp.) była na sutym, moskiewskim żołdzie. W zamian za to oczekiwano od nich wykonywania konkretnych zadań politycznych, szpiegowskich i dywersyjnych. I były one wykonywane bez zastrzeżeń, choć w ramach komunistycznego terroru lała się krew i padały niewinne, postronne ofiary. Ozjasz Szechter ps. „Jerzy” dla komunizmu, jak to określił jego syn Adam, zerwał z całą swoją tradycją. Przed wybuchem wojny pracował w prywatnym banku we Lwowie jako zwykły urzędnik. Prawdziwą karierę zawodową zaczął jednak robić dopiero po 17 września 1939 r. Jako sprawdzony, zahartowany w bojach z państwem polskim towarzysz, został inspektorem kadr w sowieckim Gosbanku (Bank Państwowy) we Lwowie, po wejściu Niemców w 1941 r. przerzucono go (wraz z rodziną) do Uzbekistanu – nie, nie na zsyłkę, co było wówczas polskim losem, ale też do banku. W latach 1943-1945 służył w wojsku, ale nie w tym „ludowym”, lecz jak na nastajaszczego towarzysza przystało w Armii Czerwonej. W tzw. Polsce Ludowej zawrotnej kariery nie zrobił – pełnił wprawdzie eksponowane funkcje (kierownik Wydziału Prasowego CRZZ, zastępca redaktora naczelnego „Głosu Ludu” – partyjne Wydawnictwo Książka i Wiedza), ale rzutował na tym właśnie jego przedwojenny proces (tzw. proces łucki w 1934 r.), w którym oskarżeni uznani zostali za „sypaków”, czyli osoby składające wielce obciążające komunę zeznania. Nie przeszkodziło mu to jednak w otrzymaniu całkiem przyjemnego mieszkanka w alei Przyjaciół, gdzie osiedli najważniejsi prominenci komunistyczni.
Według Michnika… tata antykomunista, mama patriotka Syn, czyli Adam Michnik, twierdzi inaczej: Mój ojciec był bardzo znanym działaczem komunistycznej partii przed wojną, siedział osiem lat w więzieniu. Po wojnie nie odgrywał żadnej roli. Nie odgrywał, bo nie chciał jej odgrywać. (…) miał on poglądy straszliwie antyreżimowe, antysowieckie, a w związku z tym także antykomunistyczne, choć on tego tak nie nazywał. Kto chce, niech wierzy, że funkcjonariusze KPZU byli po prostu… antykomunistami. A kto w to nie uwierzy, też może być pociągnięty do odpowiedzialności za naruszenie dóbr osobistych? Helena Michnik, żona (?) Ozjasza Szechtera a matka Adama Michnika, z zawodu nauczycielka, przed wojną nie pracowała, bowiem poświęcała się również robocie rewolucyjnej. Za organizowanie nielegalnej, komunistycznej młodzieżówki (Pionier) była aresztowana w 1925 r. Po 17 września 1939 r. pracowała jako nauczycielka w sowieckich szkołach średnich, następnie w Gosbanku na stanowisku inspektora. Po wojnie wykładała historię (?) w szkole Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego i napisała osławiony podręcznik historii Polski. Według Adama Michnika: w obrębie historiografii marksistowskiej reprezentowała ona – w pewnym sensie – skrajny ton patriotyczny (…). Kto chce, niech wierzy w zapewnienia redaktora „GW”, który twierdzi: Kiedyś prof. Manteuffel użył sformułowania, że podręczniki dla młodzieży były w PRL konstruowane tak, jakby pisał je nieżyczliwy Polsce cudzoziemiec. Otóż podręcznik mojej matki – zwłaszcza z perspektywy czasu i na tle innych książek tego typu – wolny jest od takich paskudztw. Może na łamach „GW” ukażą się obszerne fragmenty tego „podręcznika”, aby czytelnicy mogli sami ocenić, od czego on był wolny?
Starszy brat zasądzał kary śmierci Starszy brat Adama, Stefan, to członek PZPR, kapitan „ludowego” WP i sędzia Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie i Najwyższego Sądu Wojskowego. Jego konto prawnicze obciążają liczne stalinowskie wyroki: kary śmierci (wykonane) i kary długoletniego więzienia. Po 1968 r. przeniósł się (na wszelki wypadek?) do Szwecji, gdzie mieszka do dziś jako… uchodźca polityczny. Obecnie jest ścigany przez polski wymiar sprawiedliwości za popełnione zbrodnie sądowe. Ale Adam mówi o nim tak: – Kiedy zapadały najgorsze wyroki, Stefan był dwudziestoparoletnim człowiekiem, który niewiele rozumiał z tego, co się działo. Nie rozumiał? Kto chce, niech wierzy.
Adam Michnik powiedział o sobie: – Należałem do komunistów w sześćdziesiątych latach. Uważałem, że komunistyczna Polska to moja Polska. Nie był to jednak tylko rodzinny sentyment. W latach 1957-1962 należał do tzw. walterowców, czyli do „czerwonego harcerstwa”. Odpowiadał mu nastrój komsomolskich idealistów i śpiewanie rewolucyjnych pieśni po rosyjsku i żydowsku podczas przemarszów przez polskie wsie… Jakby tego było mało, mamy w tej rodzinnej historii jeszcze jednego Szechtera, Szymona. Też nie byle kto, bo to stryj Adama. Komsomolec we Lwowie podczas okupacji sowieckiej, później członek PZPR. Niezależnie od późniejszych, różnych losów członków tej komunistycznej rodziny, należy na nią spojrzeć wedle ogólnie obowiązujących w społeczeństwie ocen. Adam Michnik uważa, że grunt to rodzinka, grunt to rodzinkę fajną mieć. I zamierza bronić jej… czci przed sądem. Będzie ciekawie czy strasznie?
Leszek Pietrzak
Najważniejszy świadek zabójstwa Zalewskiego bez ochronyŚwiadek tragedii w Magnum-X, Janusz U., walczy o życie w szpitalu. Jest najważniejszym świadkiem tego, co się stało w siedzibie wydawnictwa. Prokuratura jednak nie przyznała mu ochrony. Tymczasem jak dowiedziała się „Codzienna”, śledczy podejrzewają, że główny podejrzany Cezary S. nie działał sam. Cezary S., prezes wydawnictwa Magnum-X, przebywa w szpitalu. Przez 24 godz. na dobę pilnują go policjanci. Jest głównym podejrzanym o zamordowanie Krzysztofa Zalewskiego, wiceprezesa firmy, oraz o zranienie Janusza U., członka zarządu. Tragedia rozegrała się tuż po spotkaniu, w którym uczestniczyli ci trzej mężczyźni. Janusz U. w stanie krytycznym przebywa w szpitalu. Jak ustaliliśmy, prokuratura nie przyznała mu ochrony. Tymczasem jest on najważniejszym świadkiem rozmowy, która odbyła się bezpośrednio przed zabójstwem Zalewskiego. Jego zeznania mogą być tym cenniejsze, że śledczy podejrzewają, iż Cezary S. nie działał sam. To potwierdzałoby informacje, do których dotarła „Codzienna”. Dowiedzieliśmy się, że kilka dni przed śmiercią Krzysztof Zalewski odkrył, iż jego wspólnik Cezary S. stoi za powołaniem kilku spółek, w których władzach zasiadają m.in. obywatele Ukrainy i Rosji. To właśnie do tych firm miały być transferowane pieniądze z Magnum-X. Spółki te miały się zajmować poligrafią. Wśród nich jedna ma siedzibę w Krakowie, a dwie w Warszawie. Ustaliliśmy, że w ich władzach zasiada m.in. związana z Cezarym S. kobieta narodowości ukraińskiej oraz osoby zajmujące się militariami.
- Osoba podejrzewana jest nadal w szpitalu i jej stan nie pozwala na przesłuchanie. Prokurator pozostaje w kontakcie z lekarzami i czeka na informacje - poinformowała nas Renata Mazur z Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Wciąż niejasny jest także przebieg tragedii podany przez śledczych. Cezary S. miał wkroczyć do wydawnictwa i od razu zdetonować ładunek wybuchowy, w wyniku czego ranni zostali wszyscy uczestnicy spotkania. Następnie zaatakował Zalewskiego, zadając mu kilka śmiertelnych ciosów nożem w okolice klatki piersiowej, brzucha i pleców. Jednocześnie wiadomo, że na skutek eksplozji Cezary S. został ciężko ranny. W stanie krytycznym przewieziono go do szpitala. Wybuch oderwał mu rękę i ciężko ranił go w brzuch. Prokuratorzy nie wyjaśniają już, jak to możliwe, że w takim stanie zdołał jeszcze zamordować współpracownika.Katarzyna Pawlak
Macierewicz: Zdemaskować kłamstwa smoleńskie Czekam niecierpliwie na komisję wyjaśniającą kłamstwa smoleńskie, mam nadzieję, że sprostuje ona kłamstwa o brzozie, jako przyczynie katastrofy, o tym że funkcjonariusze BOR nie musieli sprawdzać lotniska, o dochowaniu procedur nadzoru ministra Millera nad BOR – mówi w rozmowie z niezalezna.pl Antoni Macierewicz. Szef zespołu parlamentarnego wyjaśniającego przyczyny katastrofy smoleńskiej odnosi się w ten sposób do pomysłu Macieja Laska. Pan Maciej Lasek z Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, członek komisji Millera badającej przyczyny katastrofy w Smoleńsku, ogłosił, że należy powołać nową komisję do walki z „kłamstwami smoleńskimi”. Co Pan o tym sądzi? To znakomity pomysł. Kłamstw smoleńskich jest tak dużo, że zespół zajmujący się ich wskazywaniem i prostowaniem będzie miał mnóstwo pracy. Mam nadzieje, że taka komisja zajmie się w pierwszej kolejności kłamstwami ministra Radosława Sikorskiego, który mówił, że katastrofę spowodowali piloci, a w dalszej kolejności zajmie się kłamstwami innych ważnych osób. Choćby ministra Arabskiego, który powołując się na uzgodnienia ze strona rosyjską mówił, że trumny z ciałami ofiar nie będą w Polsce otwierane. Albo zajmie się kłamstwami pani Ewy Kopacz, która zapewniała, że polscy lekarze brali udział w sekcjach zwłok a ziemia na miejscu katastrofy została dokładnie przekopana na metr w głąb. Szczególnie interesujące mogłoby być badanie kłamstwa, które popełnił sam Maciej Lasek, np. w piśmie z 2 lutego 2011r. przyznał, że nie mógł zbadać wraku a później twierdził, że wrak badał. Wyjaśnienie tego kłamstwa miałoby duże znaczenie, gdyby nowa komisja chciała je zbadać chętnie udostępnię te sprzeczne ze sobą dokumenty, sygnowane podpisem pana Laska. Czekam, więc niecierpliwie na komisję wyjaśniającą kłamstwa smoleńskie, mam nadzieję, że sprostuje ona kłamstwa o brzozie, jako przyczynie katastrofy, o tym że funkcjonariusze BOR nie musieli sprawdzać lotniska, o dochowaniu procedur nadzoru ministra Millera nad BOR. Naprawdę, trudno tu wymieniać wszystkie kwestie, którymi taka komisja mogłaby się zająć. Mogę jedynie powiedzieć, że to świetny pomysł i zadeklarować współpracę we wspólnym wskazywaniu i wyjaśnianiu tych kłamstw.
Jest jednak pewien problem. Autorami wielu z tych kłamstw byli eksperci z komisji Jerzego Millera, w tym sam pan Maciej Lasek. Tym lepiej. Może przed świętami Bożego Narodzenia wszyscy ci eksperci poczują chęć zerwania z kłamstwami, które sygnowali i wzorem pana Laska zdecydują się na akt ekspiacji. To wymaga dużej odwagi i mam nadzieję, że samego pana Laska i pozostałych członków komisji Jerzego Millera stać na to. Taka próba oczyszczenia się dobrze rokuje na przyszły rok. A jeśli z jakichś względów utworzenie takiej komisji się nie powiedzie to w pełni podtrzymuję zaproszenie do wspólnej dyskusji, którą zaplanowaliśmy na 5 lutego 2013 r. Zapraszam pana Laska i innych ekspertów komisji Millera do rozmowy na temat przyczyn katastrofy Tu- 154M, dyskusja będzie otwarta, fachowa i bardzo konkretna. Wspólnie przeanalizujemy dotychczasowe ustalenia i wskażemy kłamstwa, które celowo lub przypadkowo kierowały odpowiedzialność za ten dramat na pilotów, pasażerów i niektórych organizatorów tego lotu. Jeśli jednak pan Lasek i inni eksperci nie skorzystają z naszego zaproszenia to i tak ich opinie zostaną uwzględnione. Odczyta je lektor z podpisanego przez nich reportu komisji J. Millera.
Rodziny niektórych ofiar katastrofy smoleńskiej oceniają pomysł powołania komisji badającej kłamstwa smoleńskie jako kabaretowy. Zgadza się Pan z nimi. Jeśli osoby, które podpisały się pod zakłamanym raportem komisji Millera uznają, że popełniły błąd i przyznają się do sygnowania kłamstw to nie nazwałbym tego kabaretem ale aktem odwagi i przyzwoitości. Bo kłamstw smoleńskich najwięcej jest właśnie tam. Jeśli jednak pan Lasek i inni eksperci nie zechcą ich wyjaśnić lecz zajmą się szukaniem kłamstw wśród tych co szukają prawdy, to wtedy faktycznie będzie to kabaret.Na pewno jednak warto o kłamstwa smoleńskie pytać rodziny ofiar. One dobrze pamiętają, kto kłamał na temat prawidłowej identyfikacji ciał, rzetelności sekcji zwłok czy dobrej współpracy z Rosją w badaniu przyczyn katastrofy. Pamiętają kto i co mówił o oddaniu śledztwa Rosji, o zwrocie czarnych skrzynek, wraku oraz wielu innych kłamstwach i manipulacjach. Byłoby bardzo dobrze gdyby te wszystkie kłamstwa zostały nazwane a kłamcy wskazani. To bardzo przybliżyłoby nas do wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej tragedii.Tomasz Skłodowski
Seremet powtarza kłamstwa o trotylu
Prokurator generalny Andrzej Seremet zaprzecza słowom szefa Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Podczas Rady Bezpieczeństwa Narodowego Seremet powiedział, że biegli nie stwierdzili trotylu na szczątkach Tu-154M. Prokuratura Generalna ujawniła tekst wystąpienia prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, wygłoszonego na środowym posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Przypomnijmy na początku grudnia na posiedzeniu sejmowej komisji sprawiedliwości szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Jerzy Artymiak mówił: - Niektóre urządzenia użyte w Smoleńsku wykazały faktycznie TNT. - Czy mógłby pan powtórzyć? - skomentował to Antoni Macierewicz.
- Oczywiście, urządzenia wykazały na czytnikach cząsteczki trotylu - odpowiedział Artymiak.Dwa dni temu podczas Rady Bezpieczeństwa Narodowego Prokurator Generalny Seremet zaprzeczył słowom Artymiaka. Prokurator generalny stwierdził: „W tej sprawie zdanie biegłych było i pozostaje jednoznaczne: w czasie pobytu w Rosji biegli nie stwierdzili trotylu na szczątkach samolotu. Użyte przez nich urządzenia były niewystarczające do stwierdzenia – wykrycia jakiegokolwiek materiału wybuchowego. Biegli opierając się na własnych doświadczeniach stwierdzili, ze częstokroć spotykali się z sytuacją, że detektory w trakcie badania substancji wyświetlały nazwę materiału wybuchowego, co późniejsze badania laboratoryjne jednoznacznie wykluczały”.PK
Komisja Europejska wycofuje się z obrony Adama Darskiego “Nergala”. KE przyznaje, że sprawa bluźnierstwa leży w gestii państw członkowskich Udzielając odpowiedzi na interpelację posła Tomasza Poręby, wiceprzewodniczącego delegacji PiS w Parlamencie Europejskim, komisarz Viviane Reding podkreśliła, że “Komisja nie wydała oświadczenia, według którego obrona Biblii byłaby niezgodna z wartościami Unii, ani nie starała się nigdy wywierać presji na niezawisły polski sąd”. Przypomnijmy, że w 2007 roku Adam Darski podczas koncertu swojego zespołu ‘Behemoth’ w Gdyni podarł Biblię, nazywając ją “kłamliwą księgą”, a Kościół katolicki “największą zbrodniczą sektą”. Tym samym Komisja Europejska wycofała się ze swojego wcześniejszego stanowiska, w którym wskazywała, iż oskarżanie zespołu muzycznego o obrazę uczuć religijnych jest niezgodne z wartościami Unii Europejskiej. Komisarz Reding przyznała również, że “przepisy dotyczące bluźnierstwa podlegają wewnętrznemu porządkowi prawnemu państw członkowskich”, podobnie jak “zapewnienie respektowania praw podstawowych, wynikających z umów międzynarodowych jak i z wewnętrznego ustawodawstwa”. Dobrze się stało, że Komisja Europejska zmieniła swoje wcześniejsze stanowisko - i to co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze przyznała, że zbyt pochopnie wkroczyła w kompetencje leżące w gestii państw członkowskich. Po drugie wyraźnie wskazała, że ocena działań Adama Darskiego należy tylko i wyłącznie do polskiego sądu i mam nadzieję - zwłaszcza w kontekście październikowej interpretacji wydanej w tej sprawie przez Sąd Najwyższy - że wyrok będzie adekwatny do czynu, dla którego nie ma żadnego usprawiedliwienia - powiedział poseł Poręba komentując odpowiedź komisarz Reding.
PONIŻEJ TREŚĆ INTERPELACJI POSŁA PORĘBY:
Dnia 31 października Komisja Europejska przedstawiła swoje stanowisko w związku ze sprawą Adama Darskiego, oskarżonego w Polsce o obrazę uczuć religijnych, po tym jak podczas koncertu swojego zespołu „Behemoth” podarł na scenie Biblię. Komisja w swym oświadczeniu wskazuje, że oskarżanie zespołu muzycznego o obrazę uczuć religijnych jest niezgodne z wartościami Unii Europejskiej. Komisja podkreśla też, iż wszystkie kraje członkowskie UE muszą respektować pakty międzynarodowe. W związku z tym pragnę zadać Komisji następujące pytania:
1. Dlaczego Komisja uważa, że obrona Biblii – świętej księgi cywilizacji Chrześcijańskiej, która legła u podstaw stworzenia Unii Europejskiej – jest niezgodna z wartościami tejże Unii?
2. Dlaczego Komisja poprzez swoje oświadczenie stara się wywrzeć presję na niezawisły polski sąd, prowadzący sprawę Darskiego i orzekający według przepisów polskiego prawa?
3. Kto i w jakim trybie zadecydował o wydaniu przez Komisję oświadczenia w ww. sprawie?
ODPOWIEDŹ KOMISARZ VIVIANE REDING:
Komisja nie wydała oświadczenia, według którego obrona Biblii byłaby niezgodna z wartościami Unii, ani nie starała się nigdy wywierać presji na niezawisły polski sąd. Komisja przypomina, że przepisy dotyczące bluźnierstwa podlegają wewnętrznemu porządkowi prawnemu państw członkowskich oraz że zapewnienie respektowania praw podstawowych – wynikających z umów międzynarodowych, jak i z wewnętrznego ustawodawstwa – leży wyłącznie w gestii państw członkowskich. INBOX/ /LISTY
CZTERY PYTANIA do Jana Tomaszewskiego: "Wychodzi na jaw prawda o Europrzekręcie Narodowym" Wczoraj nowy prezes NCS Michał Prymas, prezes spółki PL 2012 Marcin Herra oraz minister sportu Joanna Mucha przedstawili raport na temat tragicznej sytuacji finansowej Stadionu Narodowego. Okazało się, że zamiast kilkuset tysięcy zysku, w przyszłym roku przyniesie blisko 22 mln zł straty. Poprzedni zarządca nie znalazł m.in. sponsora tytularnego, który miał kupić nazwę stadionu, nie udało mu się też wynająć powierzchni komercyjnych. Znalazł się chętny na tylko jedną z ponad 60 luksusowych lóż. O komentarz do tego szokującego raportu poprosiliśmy Jana Tomaszewskiego, posła Prawa i Sprawiedliwości. wPolityce.pl: - Jak Pan ocenia przedstawiony wczoraj audyt sytuacji finansowej Stadionu Narodowego? - Proszę Pana, ja już rok temu to oceniłem, kiedy na posiedzeniu sejmowej komisji zapytałem się pani ministry, czy otrzymała od odchodzącego wtedy prezesa Kaplera grafik imprez, które zostały zaplanowane na Stadionie Narodowym - bo wiadomo, że na taki stadion, taki grafik musi być na dwa lata zrobiony - żaden zespół klasowy nie przyjedzie z dnia na dzień, bo mają już zarezerwowane swoje terminy na najbliższe 2 - 3 lata. I dopiero wczoraj się okazało, że to, co się działo do tej pory ze Stadionem Narodowym, to jest sabotaż, sabotaż w wykonaniu dwóch poprzednich panów ministrów - czyli pana Drzewieckiego i pana Giersza - bowiem wyszło, że oni nic nie robili. Po raz pierwszy od 3 lat zamiatania pod dywan tych wszystkich patologii w wykonaniu przede wszystkim Drzewieckiego, coś się zaczęło dziać. Wczorajsza bardzo profesjonalna konferencja prasowa pani ministry i dwóch prezesów dała jakiś plan i teraz będziemy ich z tego planu rozliczali. Ale pokazała też, że Herra i Prymas zaczyna ją pracę właściwie od zera. Ludzie, przecież to jest kryminał! Tutaj natychmiast powinna wkroczyć prokuratura i rozliczyć, co zrobił pan Drzewiecki, co zrobił pan Giersz. I w tej chwili obudziliśmy się wszyscy z ręką w nocniku i okazuje się, że ten stadion zamiast już przynosić zyski generuje ogromne straty - już ponad 20 mln zł. Mam nadzieję, że ktoś za to odpowie, bo przecież ktoś zatwierdzał te plany, a wczoraj okazało się, że mamy dach przeciwsłoneczny, tak, jak ja mówiłem przez cały czas, co spotykało się ze śmiechem, a dopiero po 16 października cały świat z nich się śmiał, a nie ze mnie, bo ja mówiłem, że jest to najdroższy bubel świata. Po tych słowach Donald Tusk zrobił ze mnie wroga publicznego nymer jeden, a okazało się, że to Donaldinho zna się tylko na takim futbolu amatorskim, a nie na futbolu profesjonalnym i te wszystkie jego wygłupy z szalikami podczas Rady Ministrów premiera ośmieszyły. Chciał mnie ośmieszyć a sam się ośmieszył nasz Donaldinho, jak ja go nazywam. Dlatego cieszę się z wczorajszej, profesjonalnej konferencji, bo w końcu przedstawili, jak będzie z tym stadionem i życzę obu prezesom i pani ministrze wszystkiego najlepszego, dlatego, że zależy mi na tym stadionie, który nosi imię pana Kazimierza Górskiego, a to mnie zobowiązuje, żeby dbać o wizerunek Stadionu Narodowego. Mam w związku z tym nadzieję, że bardzo szybko do stołu usiądą pan prezes Herra i pan prezes Boniek, bo nie wyobrażam sobie, żeby drużyna narodowa rozgrywała jakikolwiek mecz poza Stadionem Narodowym. Musimy doprowadzić do tego, co jest na Wembley - to stadion komercyjny, na którym odbywają się koncerty, ale na całym świecie kojarzony jest z występami reprezentacji Anglii. I tak ma być tutaj, na Narodowym i mam nadzieję, że tak będzie. Polski rząd powinien też wziąć przykład z Prawa i Sprawiedliwości, które zaapelowało do europosłów, żeby lobbowali na rzecz tego, by w 2020 r. kilka spotkań Euro odbyło się właśnie na Stadionie Narodowym.
wPolityce.pl: - Pan dziś chwali minister Muchę, ale czy wierzy Pan w jej autentyczne oburzenie i zaskoczenie, że do tej pory nie wiedziała, jaki jest stan finansów Stadiony Narodowego? - Rok temu rozmawiałem z panią ministrą może nawet u niej w gabinecie i pytałem: Pani minister, kogo Pani broni? Przecież musi Pani zdać sobie sprawę, że to nie Pani wina, że jest to Bubel Narodowy, że jest to Przekręt Narodowy. No, niestety pani minister chyba musiała mieć jakieś dyrektywy od Rady Minsitrów, być może od premiera, żeby to wszystko zamiatać pod dywan, lawirować, zapewniać, że jakoś to będzie. Ale jak pani minister zobaczyła ten Basen Narodowy 16 października, po którym to jej poprzednik Drzewiecki pod publiczkę powiedział, że gdyby on był ministrem, to by do czegoś takiego nie doszło, a premier zlecił kontrolę jej ministerstwa, to może wreszcie zrozumiała i zachowała się z klasą, złożyła dymisję, choć to nie ona była winna. I już na jednej z ostatnich sejmowych komisji na pytanie posłów, kto zatwierdzał plany budowy tego Przekrętu Narodowego, tego bubla, powiedziała: "Minister Drzewiecki". I dlatego jeszcze raz podkreślam - dla mnie Donald Tusk okazał się pospolitym tchórzem, bo nie chciał wskazać winnych tego Basenu Narodowego - FIFA, PZPN i poprzedni ministrowie sportu - a wskazał na ministrę Muchę. I choć jestem w Prawie i Sprawiedliwości i dla mnie pani Mucha jest przeciwnikiem politycznym, ale muszę oddać jej sprawiedliwość i uważam, że ona nie jest winna tej sytuacji. Na komisji sportu żartowałem, że gdyby jeden z tych dwóch wspaniałych pływaków utopił się na tym stadionie 16 października, to wówczas pani minister byłaby winna, że nie zatrudniła ratownika wodnego.
wPolityce.pl: - Ale mimo takiego skandalu, wczoraj już oficjalnie potwierdzonego, mamy kompletną ciszę - nikogo ten przekręt nie oburza, nikt nie żąda wyjaśnień, wyciągnięcia konsekwencji? - I ja tego nie odpuszczę, dopóki będę posłem. Będę wszędzie domagał się, żeby prokuratura to wyjaśniła. Mam naprawdę nadzieję, że ten sabotaż będzie skierowany do prokuratury i wreszcie winni zostaną ukarani, i nie zamiecie się tej afery pod dywan, jak to zrobiono z aferą hazardową. Do tej pory społeczeństwo było karmione bajkami, że to jest wspaniały stadion, że to, że tamto, a wczoraj dowiedziało się, że ten Bubel Narodowy przynosi takie stary - ponad 20 mln zł.
wPolityce.pl: - A czy słyszał Pan, że właśnie Portugalczycy ukończyli jeden z 12 stadionów w Brazylii, przygotowywanych na Mundial w 2014 r. - 67 tysięcy widzów - o 10 tysięcy więcej niż mieści Narodowy i ciekawostka - kosztował 193 mln euro - ponad 2 razy mniej niż Narodowy. Dziwi to Pana? - Miły Panie, przypomnę Panu tylko, że w kampanii wyborczej, półtora roku temu, miałem tylko jedno hasło: "Jeśli chcecie, by wielomiliardowe europrzekręty związane z budową stadionów i autostrad nie zostały, tak, jak afera hazardowa zamiecione pod dywan, głosujcie na nas, przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości". I podawałem fakty, bo pan mówi o Brazylii, a ja od półtora roku wskazuję, że stadion w Doniecku, podobny gabarytami do naszego Narodowego, bez infrastruktury dojazdowej, kosztował Ukraińców 80 mln euro, stadion w Charkowie - 60 mln euro. I pytałem się publicznie, jak to możliwe, że nasz Przekręt Narodowy kosztował 510 mln euro? Podawałem przykład Allianz Areny Schalke w Gelsenkirchen, najnowocześniejszego stadionu świata, gdzie murawa wyjeżdża, wjeżdża - tam można wszystko robić - to jest stadion, który mówiąc kolokwialnie - "krawaty wiąże i usuwa ciąże" - kosztował Niemców 370 mln euro - ale powtarzam, to jest najnowocześniejszy stadion świata, bo np. stadion w Hockenheim, na 40 tys. widzów kosztował tylko 61 mln euro, a nasze polskie podobne do niego we Wrocławiu, Poznaniu czy Gdańsku kosztowały ponad 250 mln euro każdy. Bo wszystko wtedy robiło się na zasadzie "bo Euro". No teraz mamy to, co mamy. I właśnie, dlatego prokuratura musi w końcu zająć się tą sprawą. Not., kim
UJAWNIAMY plan Giertycha i Kamińskiego. W przyszłym roku chcą mieć swoją frakcję w PO. W razie niepowodzenia – partię Od wielu tygodni nad polską sceną polityczną unoszą się plotki o nowej prawicowej inicjatywie budowanej na obrzeżach PO. Jest ona kojarzona z osobami byłego lidera LPR Romana Giertycha i europosła Michała Kamińskiego. I rzeczywiście tuż przed świętami politycy ci nasilili działalność docierając do tak zwanych konserwatywnych posłów PO. Proponują im udział w stowarzyszeniu, które miałoby być zaczynem pod prawicową frakcję Platformy Obywatelskiej. Powołują się ogólnikowo na przyzwolenie Donalda Tuska. Wbrew temu co pisze Jadwiga Staniszkis i inni komentatorzy, w tym przedsięwzięciu nie ma Jarosława Gowina. Przeciwnie, adresaci zalotów Giertycha odbierają całą akcję, jako zmierzającą do zmarginalizowania ministra sprawiedliwości. On sam uważa ją podobno za niepoważną. Co jest celem ostatecznym? Dzięki stowarzyszeniu Giertych i Kamiński chcieliby wreszcie wejść do PO. Nie mają jednak pewności, czy Tusk się na to zgodzi. Owszem, kiedy Giertych został adwokatem syna Tuska, doszło do kilku spotkań i do rozmów – głównie na temat wad Jarosława Kaczyńskiego. Ale ostatecznego błogosławieństwa organizatorzy koncesjonowanej prawicy nie uzyskali. Jeśli nie uzyskają, są zdecydowani na zakładanie oddzielnej partii. Ofertę będą kierować zarówno do konserwatywnych platformersów jak i do działaczy PJN czy Solidarnej Polski. Jednym słowem do całej niepisowskiej prawicy. Zasadniczym kłopotem może być jednak geneza przedsięwzięcia. Na milę zalatuje ona bowiem próbą wykreowania fasady wygodnej dla partii matki, czyli dla PO. Giertych krytykuje ostatnio Unię Europejską, przypomina o swoich endeckich korzeniach, jest to wyjście naprzeciw radykalizującym się społecznym nastrojom. Czy jednak adresaci tych słów nie odbiorą tego wszystkiego jako jednego wielkiego teatru? Najprawdopodobniej tak. Inicjatywa kojarzona jest także z szefem MSZ Radosławem Sikorskim. To on skontaktował Giertycha i Kamińskiego z Tuskiem. Ale wniosek, jakoby Sikorski chciał tworzyć nową prawicę jest przedwczesny. Oni chcą być politycznie niepoprawni, on jest poprawny do bólu. Myśli ciągle o przywództwie w całej PO po Tusku, więc nigdzie się nie wybiera – mówi jeden z posłów PO, któremu przedstawiano ofertę pójścia z Giertychem. Pytanie tylko, czy Giertych i Kamiński przekonają kogokolwiek, że są niepoprawni naprawdę. Ciężkie zadanie - to jak kazać wielbłądowi przechodzić przez ucho igielne. Piotr Zaremba
CZTERY PYTANIA do mec. Wąsowskiego. "Błędów nie popełniła strona kościelna, parafia, która otrzymała zwrot ziem. Błędy popełnili urzędnicy" wPolityce.pl: "Rzeczpospolita" opublikowała ostatnio tekst, w którym informowała, że Michał Boni będzie żądał zwrotu ziem legnickich parafii, które odzyskały majątek w ramach odszkodowania za mienie zagrabione przez PRL. Znów przy tej okazji słychać w mediach, że Kościół coś wyłudził, coś otrzymał niezgodnie z zasadami itd. O co chodzi w tej sprawie? Mec. Krzysztof Wąsowski, były członek Komisji Majątkowej: W tej sprawie nie chodzi w ogóle o Komisję Majątkową. Tu chodzi o decyzje wydawane przez wojewodów. Ataki na Kościół w tym przypadku są absurdem. Tę sprawę znam z relacji dziennikarki, która pisała tekst. Pytała o ocenę prawną tej sprawy. Tu chodzi o decyzje podjęte kilkanaście lat temu przez wojewodów. W tym procesie wykryto jakieś nieprawidłowości. Jednak te nieprawidłowości nie miały związku z działaniem strony kościelnej. Resort dopatrzył się nieprawidłowości w decyzjach wojewody. On wydawał decyzje dotyczące ziem. "Rzeczpospolita" pytała, co w tej sytuacji może zrobić minister Boni, od kogo żądać odszkodowania.
Od kogo? Zgodnie z prawem sam od siebie. W tej sprawie Skarb Państwa może żądać odszkodowania od Skarbu Państwa. Błędów nie popełniła strona kościelna, parafia, która otrzymała zwrot ziem. Błędy popełnili urzędnicy. Ten, który otrzymał, przyjął w dobrej wierze. Jeśli te decyzje zostaną uchylone to strona kościelna może wręcz żądać odszkodowania za to, że wprowadzono ją w błąd i została potraktowana w sposób nienależyty.
Media jednak podawały, że to kolejny dowód na złe działanie Kościoła. Tak rzeczywiście. Niektóre media znów pisały, że to znów jest sprawa kojarzona z Kościołem. Czytałem, że Kościół jak zwykle coś zabrał, a teraz minister Boni dzielnie będzie unieważniał złe decyzje i prostował sprawę. To jest bzdura. Te decyzje w ogóle nie dotyczą Komisji Majątkowej. Ustawa wyznaniowa zakładała tzw. dwa tryby zwrotu majątku. Po pierwsze był tryb zgodnie z art. 60, w którym decyzje wydawali wojewodowie. Oni działali bez jakiegokolwiek udziały strony kościelnej. W opisywanym przypadku mieliśmy do czynienia właśnie z tą procedurą. Inny tryb zakładał postępowanie regulacyjne przez Komisją Majątkową. Imputowanie, że Kościół znów komuś coś zabrał, to nieprawda. To rząd, czyli wojewoda wydawał decyzje. One podlegają jak każde weryfikacji - jest możliwość zaskarżenia, skierowania do sądu itd. Nikt z tego nie korzystał. Dopiero po dziesięciu latach przypomniano sobie o tym. To jest dziwne.
Komisja Majątkowa wciąż jest wykorzystywana do atakowania Kościoła. Tego się spodziewaliśmy od samego początku. Wiadomo było, że sprawa Komisji będzie wykorzystywana do dyskredytowania Kościoła. Trudno mi oceniać, jako członkowi Komisji, czy słusznie Kościół zrobił, że zgodził się na zakończenie prac tego ciała. Jednak widać dziś, że nawet bardzo spolegliwe działanie Kościoła i rezygnacja z dokończenia około 300, nie uspokoiła nastrojów. Wciąż administracja rządowa będzie szukać pretekstów, by sprawę Kościoła wywoływać. To jest zdumiewające, że przy każdej sprawie, nawet gdy Kościół nie miał wpływu na decyzje, okazuje się, że w nagłówkach pojawiają się informacje, że to afera kościelna. Jeśli już to afera rządowa, a nie kościelna. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Sejmowe komisje za ratyfikacją paktu fiskalnego Trzy sejmowe komisje: spraw zagranicznych, ds. UE oraz finansów publicznych opowiedziały się w środę za ratyfikacją paktu fiskalnego. Najwięcej wątpliwości w tej sprawie zgłaszali posłowie PiS i Solidarnej Polski. Za były PO i PSL oraz Ruch Palikota i SLD. Sejmowe komisje na wspólnym posiedzeniu przeprowadziły pierwsze czytanie rządowego projektu ustawy o ratyfikacji Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Walutowej. Opowiedziały się za przyjęciem projektu. Projekt poparło 48 posłów (PO, PSL, RP i SLD); 27 było przeciw (PiS i SP). Nikt nie wstrzymał się od głosu. Wcześniej posłowie trzech połączonych komisji opowiedzieli się przeciwko wnioskom PiS i Solidarnej Polski o odrzucenie w pierwszym czytaniu rządowego projektu dot. ratyfikacji paktu fiskalnego. Wiceminister spraw zagranicznych Maciej Szpunar przypomniał na środowym posiedzeniu komisji, że celem paktu fiskalnego jest m.in. wzmocnienie dyscypliny finansowej państw stron paktu, przede wszystkim 17 państw strefy euro, lepsza koordynacja polityk gospodarczych, która ma skłonić państwa-strony do przestrzegania wymagań paktu stabilności i wzrostu, w tym zasady zrównoważonego budżetu, zapewnienie zdrowych i zrównoważonych finansów publicznych w państwach-stronach, a także zwiększenie zaufania rynków finansowych do państw strefy euro i Unii jako całości. Szpunar zwrócił przy tym uwagę, że kryzys finansów publicznych w strefie euro wykazał, jak niebezpieczne jest nieprzestrzeganie wspólnych reguł. "Źle funkcjonująca strefa euro oddziałuje też na państwa z nią sąsiadujące, powiązane ze strefą euro, takie jak Polska" - zaznaczył. Wiceszef MSZ ocenił, że naiwne jest więc twierdzenie, że to, co się dzieje w unii gospodarczej i walutowej nie dotyczy Polski. Odnosząc się do często podnoszonej w debacie na temat paktu fiskalnego kwestii suwerenności, Szpunar przekonywał, że oznacza ona także korzystanie z pełni praw kształtowania przyszłej architektury instytucjonalnej, społecznej i gospodarczej UE. "Ratyfikacja paktu fiskalnego umocni pozycję Polski jako państwa aktywnie uczestniczącego w najważniejszych procesach politycznych w Europie i dbającego o wspólny interes UE" - powiedział. Drugi z wiceministrów SZ Piotr Serafin podkreślił, że rząd Donalda Tuska zabiega i w dalszym ciągu będzie zabiegał o to, by proces "nieuchronnej zmiany budowy nowej unii gospodarczej i walutowej był w jak największym stopniu otwarty na kraje spoza strefy euro, był w jak największym stopniu oparty o instytucje wspólne takie jak Komisja Europejska, Parlament Europejski". "Chcemy, żeby w szczytach strefy euro - tych szczytach, które dotyczą najbardziej fundamentalnych decyzji, o kształcie unii gospodarczej i walutowej na najbliższe lata, być może dziesięciolecia, uczestniczył przedstawiciel Polski" - mówił wiceminister. Jak zapewnił, będzie miał on dokładnie takie same prawa, jak inni uczestnicy szczytów decydujących o unii gospodarczej i walutowej. Zdaniem Serafina, w ratyfikacji paktu fiskalnego chodzi więc o to, by Polska mogła uczestniczyć w tych spotkaniach, które - jak zauważył - i tak się będą odbywać bez względu na to, czy z udziałem naszym, czy bez. Wątpliwości dotyczące umowy - i to zarówno samej jej treści, jak i trybu ratyfikacji - zgłaszali posłowie PiS i Solidarnej Polski. "Pakt fiskalny jest zły i błędny, zarówno z punktu widzenia prawa europejskiego, z punktu widzenia prawa polskiego, jak i z punktu widzenia polskiego interesu w UE" - ocenił Krzysztof Szczerski (PiS). Jego zdaniem, to "pierwszy dokument, który formalnie sankcjonuje rozpad UE, a nie ma temu rozpadowi zapobiec". "To jest pakt, który jest pisany jak akt kapitulacji wobec kryzysu w strefie euro, w którym państwa poddają się wyłącznie obowiązkom, nie zyskując w zamian żadnych praw" - mówił. Krystyna Pawłowicz (PiS) dowodziła z kolei, że "nie ma materialnych podstaw do zawarcia" paktu fiskalnego, ponieważ Polska nie jest członkiem eurolandu. "Nie powinna więc i nie może przyjmować zobowiązań, które dotyczą zupełnie innych sytuacji: po prostu nie ma przedmiotu i nie ma zjawiska, które tym paktem ma być uregulowane" - powiedziała posłanka PiS. W jej ocenie, traktat narusza ponadto kilka artykułów konstytucji. "Mamy do czynienia w pakcie fiskalnym - jeśli chodzi o treść - z głębokimi ingerencjami, które są wkroczeniem w kompetencje polskich naczelnych organów państwa: Sejmu i Rady Ministrów" - stwierdziła Pawłowicz. Według niej, chodzi tu o przepisy, dotyczące finansów publicznych, zwłaszcza prac nad ustawą budżetową. Przywołała też treść orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 2010 r. dotyczącego Traktatu Lizbońskiego. Jak mówiła, TK w uzasadnieniu swej decyzji wyraźnie zaliczył do kompetencji objętych zakazem przekazywania na rzecz organizacji międzynarodowej bez zmiany konstytucji m.in. te, dotyczące sprawy budżetu, podatkowe i fiskalne. Była szefowa MSZ Anna Fotyga w imieniu klubu PiS złożyła wniosek o odrzucenie rządowego projektu już w pierwszym czytaniu. Podobnie uczyniła posłanka Solidarnej Polski Marzena Wróbel. "Uważamy, że pakt fiskalny jest skrajnie niekorzystny dla Polski i uderza w suwerenność państwa polskiego" - oceniła posłanka SP. Dodała, że "nikt rozsądny nie wchodzi do domu, który się wali". "A zdaje się, że Polska przyjmując ten traktat wejdzie - i to ze śpiewem na ustach" - ironizowała Wróbel. Wiceszef komisji spraw zagranicznych Tadeusz Iwiński (SLD), choć nie miał zastrzeżeń do samego paktu, zgłosił postulat, by przeprowadzić dyskusję nad tym, w przypadku jakich umów międzynarodowych można zastosować uproszczony tryb ratyfikacji - według 89 art. konstytucji (chodzi m.in. o głosowanie zwykłą większością głosów), a które z nich powinna objąć ratyfikacja opisana w art. 90 (głosowanie większością 2/3 głosów). W uzasadnieniu projektu dot. ratyfikacji paktu fiskalnego podkreślono, że wyrażenie zgody na ratyfikację paktu nastąpi zgodnie z art. 89 ust. 1 konstytucji. Zakłada on m.in., że ratyfikacja przez Polskę umowy międzynarodowej i jej wypowiedzenie wymaga uprzedniej zgody wyrażonej w ustawie, jeżeli umowa dotyczy: pokoju, sojuszy, układów politycznych lub układów wojskowych; wolności, praw lub obowiązków obywatelskich określonych w konstytucji; członkostwa RP w organizacji międzynarodowej; znacznego obciążenia państwa pod względem finansowym. Posłowie PiS domagają się z kolei zastosowania w tej sprawie art. 90. Posłowie PSL i Ruchu Palikota nie zabierali głosu. Zarzuty posłów PiS odpierali politycy PO. Szef komisji finansów Dariusz Rosati przekonywał, że pakt jest zgodny z konstytucją. "Nie ma w pakcie fiskalnym postanowień, które łamią zapisy polskiej konstytucji. Dlaczego nie ma? Większość ograniczeń fiskalnych już istnieje w prawie UE - 1 stycznia tego roku została wprowadzona w tzw. sześciopaku, m.in. ograniczenia na deficyt, obowiązku obniżania długu, procedur naprawczych" - zaznaczył Rosati.
Początek obrad zakłócili działacze Ruchu Narodowego Marcin Święcicki (PO) argumenty PiS nazwał "nieporozumieniem". "Nieporozumieniem jest, że ten pakt fiskalny prowadzi do rozpadu Unii - odwrotnie - ma on rozpadowi, szczególnie strefy euro, zapobiec. Jest też odwracaniem kota ogonem, że my sobie odbieramy głos. Ten pociąg już jedzie. Jeśli dwanaście krajów ratyfikuje pakt fiskalny, on wejdzie w życie, będzie obradował nad tym, jak ma wyglądać strefa euro - albo chcemy do tego pociągu wsiąść i być obecni przy negocjacjach i rozmowach, albo nie" - mówił poseł Platformy. Zwrócił ponadto uwagę, że decyzje o przystąpieniu Polski do różnych układów, traktatów zapadały już zwykłą większością głosów i nie wymagało to zmiany konstytucji. "Pakt fiskalny (...) dotyczy tylko zawężania kompetencji, a decyzje dalej zostają w naszych organach - decyzje budżetowe, fiskalne, o deficycie" - podkreślił Święcicki.
Mówił też, że Polska nie może sobie pozwolić na flirtowanie z ideą tzw. splendid isolation. "Jesteśmy krajem na dorobku, który korzysta z przepływów finansowych w UE, dla nas większa integracja oznacza więcej solidarności; mniej integracji, bycie poza tym, to jest samoizolacją" - ocenił. Zdaniem Święcickiego ratyfikacja paktu jest słuszna i właściwa dla interesów Polski. Początek środowych obrad zakłócili działacze Ruchu Narodowego, którzy na sali obrad zaprezentowali transparent "pakt fiskalny stop". Rosati kilkakrotnie apelował do aktywistów, by opuścili salę. Gdy ci odmówili, zarządził przerwę. Działacze wyszli dopiero po interwencji Straży Marszałkowskiej. Jak mówili dziennikarzom Łukasz Walczak i Piotr Kierski z RN, happening to protest zarówno przeciwko samemu paktowi fiskalnemu, jak i trybowi jego ratyfikacji. Według nich pakt fiskalny jest "prostą furtką do wprowadzenia euro w Polsce".
Afera autokarowa: szczegóły wszystkich umów Dla niektórych ten tekst może być trochę za długi, dla innych trochę zbyt męczący, ale mamy nadzieję, że niektórzy przez niego przebrną. Tutaj w szczegółach rozpisujemy, jak wyglądały umowy pomiędzy PZPN i Sportową Akademią – czyli jak od środka wygląda tzw. „afera autokarowa”. Jeśli wcześniej czegoś nie doprecyzowaliśmy, jeśli cokolwiek pomieszaliśmy i komuś zrobiło się smutno, to jest nam z tego powodu bardzo wstyd, jesteśmy najgorsi, żenujący, przepraszamy itd, itp. Poniżej fakty wyciśnięte jak cytryna. Nic już się do tego nie da dodać, niczego nie da się odjąć. Na początku musimy przyznać się do jednej pomyłki – sądziliśmy, że ostatni aneks został podpisany pod koniec 2011 roku, tymczasem został podpisany pod koniec 2010 roku. Tyle, jeśli chodzi o przeprosiny.
A teraz do rzeczy. Pierwsza umowa została podpisana 11 maja 2009 roku. Polski Związek Piłki Nożnej reprezentował Grzegorz Lato oraz Zdzisław Kręcina, natomiast Sportową Akademię Władysław Żmuda. Już ta umowa jest zaskakująca z kilku przyczyn. Po pierwsze – mniej więcej dwa tygodnie wcześniej Żmuda został trenerem reprezentacji Polski do lat 16, więc zarówno pracował w związku, jak i prowadził z nim interesy. To chyba raczej niespotykane w Europie, by selekcjoner juniorskiej kadry był zarazem dostarczycielem usług przewozowych. Ale cóż… Dziwi też, dlaczego w ogóle PZPN zdecydował się związać sobie ręce i zdecydować na współpracę ze Sportową Akademią na zasadach wyłączności. Wiadomo przecież, że Sportowa Akademia to nie jest firma o wielkiej renomie na rynku przewozowym, z potężnym taborem. Tymczasem PZPN w umowie ustalił, że „wszystkie zlecenia na korzystanie z transportu autokarowego na potrzeby Związku, służby Związku będą zlecały Przewoźnikowi”. Przewoźnik – Sportowa Akademia, KRS: 0000265041. Z jakiego powodu PZPN daje jednej firmie wyłączność i nawet nie otwiera sobie żadnej furtki, by w razie konieczności korzystać z innych firm? Po prostu, na logikę – po co dawać komuś wyłączność, jeśli sytuacja rynkowa do tego nie zmusza? Zwłaszcza, gdy mówimy o firmie (Sportowej Akademii), która tak naprawdę w branży zupełnie nic nie znaczy. Zastanawiające. W dodatku była to umowa, którą od początku trudno było rozwiązać. Już w tym momencie okres wypowiedzenia był nietypowy:
„Umowa niniejsza została zawarta na czas nieokreślony z prawem do jej wypowiedzenia na koniec każdego roku ze skutkiem na koniec roku następnego”.
Są to przedziwne konstrukcje. Mówiąc krótko – jeśli PZPN chciał zmienić przewoźnika np. w marcu 2010 roku, to musiał korzystać ze Sportowej Akademii do 31 grudnia 2011 roku. O dziwo, z czasem okaże się, że nawet tak absurdalnie długi czas wypowiedzenia jest… ciągle za krótki. Ale do tego dojdziemy. Oczywiście, PZPN mógł rozwiązać umowę z winy przewoźnika, a więc bez zachowania okresu wypowiedzenia, ale tylko wówczas, jeśli „Przewoźnik nie jest w stanie zabezpieczyć potrzebnej ilości autokarów w celu realizacji przewozu” (mało prawdopodobne, ponieważ umowa daje przewoźnikowi prawo do podnajmowania autokarów od innych firm) lub jeśli „awarie autokarów powtarzają się kilka razy w miesiącu, powodując zakłócenia w prawidłowej realizacji przewozów”. Awarie kilka razy w miesiącu – przyznajmy, że dość nisko zawieszono poprzeczkę, a też spójrzmy, jak nieprecyzyjna jest to umowa: co to znaczy kilka razy? Dwa? Cztery? Osiem? Co to znaczy „kilka razy”? Kto sporządza takie kontrakty? Dalej czytamy, że jeśli PZPN zerwie umowę ze Sportową Akademią, to musi w ramach kary Sportowej Akademii płacić 50 procent tego, co zapłaci nowemu przewoźnikowi. Załącznik do umowy zawiera stawki, na jakie umawia się w 2009 roku PZPN ze Sportową Akademią – 700 złotych za transfer, 140 złotych za godzinę pracy w Polsce i 150 złotych za godzinę pracy w Europie oraz 3,7 złotego za kilometr. 15 września 2010 roku podpisano aneks do umowy – znowu podpisali go Grzegorz Lato, Zdzisław Kręcina oraz Władysław Żmuda. Zmieniono paragraf dotyczący rozwiązania umowy oraz odszkodowań – od tego momentu głównie to będzie obiektem zmian, jakby wszyscy przygotowywali się do „rozwodu”. Jednak trzeba przyznać, że w tym momencie zmiany nie były daleko idące, raczej miały na celu doprecyzowanie, w jakich okolicznościach Sportowej Akademii należy się odszkodowanie. A od tego momentu należy się także wówczas, kiedy PZPN zamówi autokar od Sportowej Akademii za późno, czyli później niż na 14 dni przed planowanym wynajmem. Wówczas musi zapłacić karę – 50 procent sumy, którą wydał u innego przewoźnika. I znowu – po co PZPN pakuje się w umowę na wyłączność z firmą, która nic nie znaczy na rynku przewozowym i po co daje jej tak długi okres wypowiedzenia, jednocześnie tak chętnie przystając na kary umowne wobec siebie? Umowa nie jest specjalnie komfortowa, o każdym zapotrzebowaniu na autokar trzeba informować 14 dni wcześniej, co przecież bywa problemowe. Zrozumiałe byłoby związanie się z firmą przewozową na zasadach wyłączności, gdyby taka firma miała autokary na każde zawołanie, takie, które – mówiąc z przymrużeniem oka – grzałyby się 24 godziny na dobę. No i drugi warunek wyłączności – stawki musiałyby być zdecydowanie niższe niż u konkurencji. No właśnie – stawki. Aneks wprowadza pewne zmiany w cenniku. Cena za 1 kilometr to 4 złote, natomiast stawka dzienna do 400 kilometrów – 1600 złotych. Wyszczególnione zostały też przeróżne opcje, typu: transfer z lotniska do hotelu w obrębie miasta oraz odwiezienie sprzętu z rozładunkiem – 900 złotych. Później ceny już się nie zmienią, więc można je porównać z konkurencją. Wniosek – nie są to ceny specjalnie zawyżone, ale zdecydowanie nie są też niskie. Na przykład gdy zajrzymy na stronę firmy Sindbad, która też wielokrotnie świadczyła usługi przewozowe związkowi (a która posiada – jak się sama chwali na swojej stronie – ponad 100 własnych autokarów i 100 wynajmowanych bądź dzierżawionych) to możemy się dowiedzieć, że u niej wynajem autokaru na dzień kosztowałby 1200 złotych (a nie 1600), a przejechany kilometr – 3,5, a nie 4 złote. Mała różnica, prawda? OK, prawda, mała, ale dodatkowo Sindbad oferuje 25-procentowe upusty dla stałych klientów. A to już oznacza całkiem sporą rozbieżność. Oczywiście, PZPN mógłby wywalczyć upusty nawet większe, ponieważ wożenie reprezentacji to także darmowa ekspozycja reklamowa dla przewoźnika. Podsumujmy – PZPN jest idealnym, wręcz wymarzonym partnerem dla każdego przewoźnika. Wynajmuje autokary często, płaci w terminie, dodatkowo reklamuje przewoźnika, bo przecież gdzie jest reprezentacja, tam są też kamery. Związek ma więc karty w ręku – każda firma w tym kraju chciałaby wozić „związkowców”. Można to wykorzystać, ogłosić przetarg, zbić ceny do naprawdę niskiego poziomu. Tymczasem PZPN wiąże się trudną do rozwiązania umową, z absurdalnie długim okresem wypowiedzenia, z karami, które może nałożyć przewoźnik. I to wiąże się z firmą, która jest w branży malusieńka i która daje wyższe ceny niż byliby wstanie dać inni. Dziwne. Wreszcie dochodzimy do kolejnego aneksu – wchodzącym w życie 1 listopada 2010 roku. Znowu grzebie się przy terminie wypowiedzenia. Już wcześniej był on dla związku niekorzystny, teraz robi się groteskowy. Nowe brzmienie:
„Umowa niniejsza została zawarta na czas nieokreślony z prawem do jej wypowiedzenia na koniec każdego roku kalendarzowego z terminem wypowiedzenia 36 miesięcy liczonym od końca roku, w którym umowa została wypowiedziana”.
36 miesięcy wypowiedzenia – bosko! Ale w praktyce – jeszcze lepiej. O ile się nie mylimy, PZPN wypowiedział umowę w marcu 2012 roku, co oznacza, że realny okres wypowiedzenia wynosił 45 miesięcy (jeśli wypowiedział w kwietniu – to 44 miesiące). Teoretycznie, dzięki temu aneksowi, umowa pomiędzy PZPN a Sportową Akademią wygasa… 31 grudnia 2015 roku. Warto sobie uświadomić tę datę – 31 grudnia 2015. Grzegorza Laty dawno już nie ma, Zdzisława Kręciny też nie, tymczasem kontrakt ciągle sobie leci. W tym czasie – jak postanowiły strony w listopadowym aneksie – „Związek zapewni w okresie obowiązywania umowy wynajem na poziomie 75 000 zł (siedemdziesiąt pięć tysięcy) netto średnio miesięcznie”. Kiedy więc ktoś pyta, skąd więc suma 75 000 złotych miesięcznie – właśnie stąd, z dokumentów. Czyli jeśli PZPN będzie jakimś cudem potrzebował autokarów za więcej niż 900 000 złotych rocznie (75 tysięcy razy 12), to oczywiście zapłaci więcej. Natomiast pod żadnym pozorem nie może płacić mniej.
Dziwne po dwakroć – do tej pory związek w umowie głównej nie gwarantował, że będzie wynajmował autokary za jakąś konkretną sumę, po prostu bazował na cenniku za konkretne usługi, tymczasem od tego momentu musi płacić minimum 75 tysięcy miesięcznie. Jak już uzna, że to za dużo – to dalej musi płacić po 75 tysięcy miesięcznie (średnio tyle, czyli raz może być 50 tysięcy, raz 100 tysięcy, byle finalnie się zgadzało) przez 36 miesięcy (plus te kilka miesięcy do końca roku kalendarzowego, w którym wypowiedziana zostanie umowa). To oznacza, że sam okres wypowiedzenia jest warty minimum 2,7 miliona złotych, o ile Sportowa Akademia dalej świadczyłaby usługi związkowi. Gdyby jednak w tym czasie PZPN wypiął się na Sportową Akademię, uznał, że nie chce mieć z nią nic wspólnego i gdyby korzystał z innego przewodnika? Wtedy płaciłby i nowemu przewoźnikowi, i Sportowej Akademii. A dokładnie - wówczas musi zapłacić 50 procent kary umownej po stawkach z umowy, co chyba można rozpisać następująco: jeśli PZPN w roku wynajmie autokary na 100 dni, po 1200 złotych za dzień od innego przewoźnika, to musi oddać Sportowej Akademii 50 procent wynagrodzenia za te 100 dni, ale już licząc po 1600 złotych za dzień (po stawkach Sportowej Akademii). Nie ma więc sensu, by PZPN szukał sobie tańszego partnera, ponieważ tak czy siak Sportowa Akademia weźmie swoje. Jej interesy – w przeciwieństwie do interesów związku – zostały zabezpieczone. Jednocześnie wydaje się, że Sportowa Akademia musiałaby brać minimum 37,5 tysiąca złotych miesięcznie bez świadczenia usług, chociaż piszemy, że "wydaje się", ponieważ ten paragraf został tak sporządzony, że naprawdę trudno go tak na sto procent zrozumieć (a sam Grzegorz Kulikowski koszty zerwanie umowy wycenia na sumę raczej zbliżoną do 75 000 złotych miesięcznie - o czym dalej). Zacytujmy fragment umowy (pisownia oryginalna):
"W przypadku wcześniejszego rozwiązania umowy nie z winy Przewoźnika oraz wynajmu autokarów u innych Przewoźników lub zamawiania przewozów nie zgodnie z umową (w terminie krótszym niż przewiduje umowa)co uniemożliwia wykonanie zlecenia spowoduje naliczenie kary umownej wysokości 50 % kosztów wynajmu po stawkach uzgodnionych w umowie".
Teraz przypomnijmy sobie niedawne oświadczenie Władysława Żmudy. Oto jego fragment: „Zresztą od początku zajmowałem się we wspomnianej Akademii wyłącznie kwestiami szkoleniowymi, nie odpowiadałem za inne sektory działalności, a już zwłaszcza za transport. Mam wrażenie, że ktoś próbuje mnie wmanewrować w całą tę awanturę, ale jeśli naprawdę Akademia Piłkarska ma otrzymywać od PZPN 75 tysięcy złotych za nic, to może ja także powinienem wystawiać jakieś faktury panu Kulikowskiemu? Bo nic mi nie wiadomo na temat tych tajnych przychodów”. Niestety, na wszystkich umowach i aneksach jest podpis Władysława Żmudy, a także jego pieczątki. Jeśli twierdzi, że nie odpowiadał za inne sektory działalności, A JUŻ ZWŁASZCZA ZA TRANSPORT, to niestety kłamie. Z tymi sprostowaniami to w ogóle dziwna sprawa, bo np. wczoraj Grzegorz Kulikowski w mailu do nas napisał: „Nieprawdą jest również, iż aneks do umowy transportowej pomiędzy PZPN a Sportową Akademią w gwarantuje fundacji w przypadku wypowiedzenia 75 tysięcy złotych miesięcznie przez okres 3 lat”. Napisał też takie zdanie: „Tym bardziej nigdzie w dokumentach nie pada, wymieniana przez Państwa, kwota 75 tysięcy złotych miesięcznie”. Albo z nami coś jest nie tak, albo jednak w zdaniu „Związek zapewni w okresie obowiązywania umowy wynajem na poziomie 75 000 zł (siedemdziesiąt pięć tysięcy) netto średnio miesięcznie” taka kwota jednak pada. Dodatkowo sam Kulikowski w liście do Zbigniewa Bońka, w którym przypominał o zobowiązaniach wobec Sportowej Akademii, napisał: „Brak rozważenia naszych propozycji może skutkować koniecznością poniesienia dużych kosztów przez PZPN. Do końca okresu wypowiedzenia umowy tj. do 31 grudnia 2015 roku będą zmuszeni Państwo wynajmować autokary u innych przewoźników za średnio kwotę 800 tysięcy do 1 miliona złotych rocznie. Poniosą więc Państwo w ciągu trzech lat koszty rzędu 2,5 do 3 milionów złotych. Dodatkowo istnieje ryzyko, iż PZPN przegra proces za niewłaściwe rozwiązanie umowy. Koszt takiego rozstrzygnięcia wraz z odsetkami, kosztami sądowymi, komorniczymi i wynagrodzeniem adwokatów może wynieść ok. 3 milionów złotych”. Koszt może wynieść – wedle wyliczeń Kulikowskiego – ok. 3 miliony złotych, co daje ponad 83 tysięcy złotych miesięcznie, jeśli uznamy, że okres wypowiedzenia trwał 36 miesięcy. Słowo, które najczęściej się przewija przy tej sprawie, to „dziwne”. Bowiem naprawdę dziwne jest, że PZPN ładuje się w niekorzystną dla siebie umowę, która z czasem zmienia się w… bardzo niekorzystną. Każda kolejna zmiana stawia związek w sytuacji coraz bardziej niekomfortowej, aż na koniec mamy do czynienia z kontraktem tak dziwnym, że aż oczy wychodzą na wierzch. Minimum 75 tysięcy miesięcznie, z okresem wypowiedzenia wynoszącym minimum 36 miesięcy. Kuriozum. Dodajmy też, że w najbardziej gorącym okresie, czyli w czasie Euro 2012, reprezentacja nawet gdyby chciała, to i tak by nie mogła jeździć autokarami Sportowej Akademii, ponieważ odpowiednie pojazdy „podstawiała” UEFA. Temat wyczerpany. Teraz, szanowny czytelniku, sam sobie odpowiedz na pytanie: czy nic w całej tej sprawie nie wzbudza podejrzeń? Czy gdybyś był prezesem firmy, potrzebującej co jakiś czas autokary, to czy postępowałbyś właśnie w ten sposób? I jeszcze jedno, co do gospodarności – minimum trzyletni okres wypowiedzenia, minimum 75 tysięcy złotych miesięcznie netto. To oznacza, że… przez trzy lata PZPN za mniej więcej taką sumę mógłby kupić na własność trzy nowe autokary! Nie podnajmować, ale kupić. Oczywiście, musiałby jeszcze zatrudnić kierowcę, a ci jak wiadomo bywają drodzy – w końcu szofer Grzegorza Laty zainkasował w 2012 roku 100 tysięcy złotych samej premii…
Prof. Krystyna Pawłowicz