Ostatni zbrodniczy pomysł Stalina 60 lat temu, 13 stycznia 1953 roku, gazeta "Prawda" podała informację o wykryciu "spisku lekarzy", planujących zamordowanie przywódców sowieckiej partii i państwa. Tzw. spisek lekarzy kremlowskich - część z nich pracowała w Klinice Kremlowskiej - był ostatnim ze zbrodniczych pomysłów Józefa Stalina.
Komunikat z 13 stycznia 1953 roku oskarżał kilkunastu lekarzy z tytułami profesorskimi, wśród których większość stanowili Żydzi, o celowe doprowadzenie do śmierci, poprzez zastosowanie niewłaściwych metod leczenia, wysokich dygnitarzy partyjnych: Żdanowa i Szczerbakowa oraz o usiłowanie zabójstwa wysokich oficerów Armii Radzieckiej. Lekarze byli też oskarżani o planowanie zamordowania czołowych przywódców partii i państwa. Miała to zlecić żydowska organizacja "Joint". Zarzucano lekarzom także szpiegostwo na rzecz państw imperialistycznych.
"Mordercy w białych kitlach" Sprawa lekarzy miała podtekst antysemicki. Była kolejną akcją wymierzoną w społeczność żydowską w Związku Sowieckim. W 1948 roku rozpoczęła się walka z "kosmopolityzmem" w kulturze. Celem ataku byli krytycy sztuki i artyści pochodzenia żydowskiego. W tym samym roku rozwiązany został Żydowski Komitet Antyfaszystowski. Jego członkowie zostali oskarżeni o próbę oderwania Krymu od ZSRR (proponowali stworzyć tam żydowski okręg autonomiczny) i współpracę w tym celu ze Stanami Zjednoczonymi. Stalin polecił skrytobójczo zamordować w 1948 roku szefa ŻKA - aktora Salomona Michoelsa. W procesie żydowskich działaczy komitetu w 1952 r. zapadły wyroki śmierci. Jak pisze Arno Lustiger w książce "Czerwona Księga. Stalin i Żydzi" sprawa lekarzy ("Morderców w białych kitlach") narodziła się w umyśle Stalina być może wtedy, gdy jego osobisty lekarz Winogradow zalecił mu w celu ratowania zrujnowanego zdrowia całkowite wycofanie się z polityki. Stalin uznał to za próbę odsunięcia go od władzy.
"Niewykonanie poleceń Stalina uważałem za niemożliwe" W 1951 roku Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego otrzymało dyrektywę Komitetu Centralnego partii, by wykryć istniejącą wśród lekarzy grupę lekarzy działającą na szkodę najważniejszych przywódców partyjnych i państwowych. Wśród aresztowanych lekarzy znaleźli się m.in. dwaj byli dyrektorzy Kliniki Kremlowskiej: Busałow i Jegorow a także Winogradow. Jak wyjaśniał były szef MBP Ignatiew, brak dowodów na potwierdzenie z góry założonego oskarżenia wywołał ataki złości i groźby ze strony Stalina, który zażądał bicia aresztowanych. "Niewykonanie poleceń towarzysza Stalina uważałem za rzecz niemożliwą" - pisał Ignatiew (jego raport opublikowano w książce Nikity Pietrowa "Psy Stalina"). Stalin niemal codziennie pytał się o przebieg śledztwa i krytykował opieszałość śledczych, zarzucając im brak zaangażowania.
"Jesteście jak ślepe kocięta" Chruszczow w tzw. tajnym referacie wygłoszonym na XX zjeździe KPZR w 1956 roku mówił, że Stalin nawiązując do toczącego się śledztwa przeciw lekarzom powiedział swoim najbliższym współpracownikom: "Jesteście jak ślepe kocięta. Co się stanie gdy mnie zabraknie? Kraj zginie, bo nie potraficie rozpoznać wroga".
W montowanym przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Państwowego oskarżeniu lekarzy ważną rolę odegrało doniesienie lekarki Lidii Timaszuk z Kliniki Kremlowskiej. Timaszuk oskarżyła m.in. profesorów Winogradowa i Etingera o stosowanie niewłaściwych metod leczenia Żdanowa. Jak pisze Lustiger, rzeczywiście mieli oni przeoczyć symptomy zawału serca u Żdanowa. Etinger zmarł w więzieniu. Pod wpływem brutalnego śledztwa dwaj lekarze Wowsi i Kogan "przyznali się" do planów zabicia Stalina, Berii i Malenkowa. Profesor Paweł Wieczorkiewicz w "Historii Rosji" (współautor: Ludwik Bazylow) przytaczał pogląd, że władze sowieckie przygotowały następujący scenariusz: proces lekarzy, kary śmierci i publiczna egzekucja na placu Czerwonym. Wzburzeni mieszkańcy miast mieli dokonać pogromów Żydów. Planowano, że grupa wybranych żydowskich intelektualistów wyśle do Stalina list z prośbą o wzięcie Żydów pod ochronę. Odpowiedzią miało być wywiezienie Żydów z miast. Przygotowano już dla nich baraki w łagrach. Nie ma jednak - jak stwierdza Arno Lustiger - przekonywujących dowodów na to, że był przygotowywany taki scenariusz. Była natomiast, po komunikacie w spawie "Morderców w fartuchach" kampania antysemicka. Śmierć Stalina przerwała śledztwo w sprawie lekarzy i przygotowania do ich procesu. Komunikat MSW ZSRR z 4 kwietnia 1953 stwierdzał, że aresztowanie lekarzy nastąpiło na postawie fałszywych oskarżeń, bez podstawy prawnej a zeznania potwierdzające akt oskarżenia wydobyto z uwięzionych pomocą bezprawnych metod śledztwa. Zyt rzeczpospolita
Posłuchajcie historii „Rysia” i „Wilka”
Z dr. Grzegorzem Łukasikiem, wykładowcą socjologii na uniwersytecie stanowym na Florydzie (Florida Atlantic University), bratankiem kpt. Stanisława Łukasika „Rysia”, dowódcy oddziałów AK i WiN, zamordowanego na mocy wyroku sądu wojskowego w 1949 r., rozmawia Anna Ambroziak
Łączy Pana bliskie pokrewieństwo z kpt. Stanisławem Łukasikiem. Na pewno jest Pan z niego dumny.
– To był mój wujek, brat ojca. Obaj działali w podziemiu od listopada 1939 roku. Po zakończeniu kampanii wrześniowej „Ryś” wrócił do domu i razem z moim ojcem i kilkoma kolegami rozpoczęli organizację grupy konspiracyjnej o nazwie Związek Czynu Zbrojnego (ZCZ) w okolicach wsi Motycz na Lubel-szczyźnie. O partyzantce walczącej, zbrojnej nie było jeszcze wtedy mowy. Głównym celem działań było właśnie organizowanie placówek, szukanie broni, organizowanie szkoleń. Obaj, „Ryś” i mój ojciec, zajmowali się właśnie szkoleniem. Dopiero później, na przełomie 1943 i 1944 roku, można mówić o działaniach oddziałów partyzanckich.
Czytałam uzasadnienie wyroku śmierci na Pana wuja: zbrojne ataki na oddziały UB, Armii Czerwonej i ludność cywilną, grabież mienia. – Sprawa jest dosyć prosta. Odnośnie do oskarżenia o kradzież mienia była to żywność rekwirowana, aby wyżywić żołnierzy, którzy często nie mieli co jeść. Represje na ludności cywilnej były oczywiście, ale nie ze strony partyzantów AK, tylko ze strony okupanta. Powody były proste: ludność cywilna to Polacy. Była ona w takim samym położeniu jak ci, którzy byli w podziemiu, czyli narażona na aresztowanie, wysłanie do obozu, śmierć w łapankach czy akcjach pacyfikacyjnych (to często cywile, po przeszkoleniu wojskowym, zasilali oddziały partyzanckie). Ludność cywilna, oczywiście nie wszyscy, również wspierała partyzantów (schronienie, przechowywanie broni, żywność). Stąd jaki sens miałoby jej represjonowanie? Rabowanie miejscowej, wiejskiej ludności przez żołnierzy AK nie miało najmniejszego sensu, gdyż w ten sposób pokrzywdzone osoby nie tylko byłyby mniej skłonne do wsparcia partyzantów, ale w ramach zemsty za rabunek mogłyby zacząć wydawać osoby, które do partyzantki należały. Poza tym Armia Krajowa to nie była jakaś banda opryszków. W AK, nawet w czasie wojny, pewne reguły zachowania obowiązywały wszystkich. Decyzje o wykonaniu wyroku śmierci były poprzedzone śledztwem, dowodami i musiały być zatwierdzone przez dowództwo, sąd itd. Oddział „Rysia” uczestniczył w kilku wyrokach śmierci na cywilach, bo zdarzali się wśród nich kolaboranci, którzy współpracowali z Niemcami, wydając tych, którzy byli w partyzantce. Dla wydanych żołnierzy oznaczało to karę śmierci, stąd kolaboracja z okupantem była traktowana surowo: kara śmierci. Oczywiście walka toczyła się po 1944 r., kiedy po kolaborantach z gestapo przyszła kolej na kolaborantów UB czy NKWD. Likwidowanie agentów i kolaborantów UB było – jak stwierdził w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” (10 grudnia 2012 r.) dr Kazimierz Krajewski z IPN – samoobroną przed terrorem komunistycznym. Ludzie z AK, ich rodziny, krewni, znajomi byli masowo aresztowani, skazywani na śmierć lub na lata więzienia. Walka z kolaborantami w tej sytuacji oznaczała walkę o przetrwanie, o życie. Odnośnie do „zabijania ludności wiejskiej” czy nawet wykonywania wyroków śmierci na pojedynczych osobach to drugim, obok kolaboranctwa, powodem tej działalności były bandy opryszków, które w pewnym okresie wojny nagminnie, z bronią w ręku, napadały na ludność wiejską, zabierając jej dobytek; podawały się raz za Cyganów, innym razem za Żydów, jeszcze innym za żołnierzy AK.
Ojciec opowiadał Panu o „Rysiu”? – Urodziłem się już po wojnie. Znam go tylko z opowiadań ojca. Bracia byli ze sobą bardzo związani. Ojciec do końca, do śmierci w 1993 r., mówił o swoim bracie, pisał o nim. Nie zapominajmy, że restaurowanie pamięci o żołnierzach wyklętych rozpoczęło się dopiero na początku lat 90. To był okres, kiedy coś zaczęło się dziać, jeśli chodzi o przywracanie ich pamięci. Ojciec do końca zabiegał o to, by pamięć o żołnierzach wyklętych, którzy walczyli o wolną Polskę, przetrwała. To bardzo ważne, zwłaszcza że ich historia w okresie PRL była wypaczana. Umniejszano ich zasługi w walce z okupantem niemieckim i sowieckim.
Nazywano ich „zaplutymi karłami reakcji”. Wspomniał Pan, że ojciec też walczył w AK. – Mój ojciec to ppor. Adam Łukasik ps. „Wilk” i „Dziedziała”. Po wojnie zmienił nazwisko, opuścił rodzinną Lubelszczyznę i ukrywał się na Pomorzu. Pod koniec życia pracował społecznie w Związku Inwalidów Wojennych w Kościerzynie, gdzie mieszkał z żoną, moja mamą, Marią. Mój ojciec to absolwent gimnazjum w Lublinie, ukończył pierwszy rok prawa na KUL (cudem zachował się jego indeks), niestety studia przerwała wojna. Ojciec pomógł córce „Rysia”, Barbarze Stankiewicz (niestety również już nie żyje) w procesie rehabilitacyjnym jej ojca. Mój ojciec cudem tylko uniknął aresztowania i śmierci. W 1944 r., po wkroczeniu armii sowieckiej na ziemie polskie, rozpoczęły się masowe aresztowania polskich patriotów. Oddziały partyzanckie były rozbrajane, także oddział „Rysia”, co miało miejsce 21 lipca 1944 roku. Ale już w sierpniu tego roku on sam został aresztowany przez NKWD i osadzony w Lublinie. Uciekł z więzienia, wyskoczył z drugiego piętra, czego nikt zapewne się nie spodziewał. Wiadomo było, jaki los czeka żołnierzy AK: masowe aresztowania i wyroki śmierci. Co ci ludzie złego zrobili, jakie były ich przewinienia? Stawiano im zarzuty organizowania akcji zbrojnych przeciwko UB i uczestniczenia w nich, wydawania wyroków śmierci na szczególnie okrutnych ubowców. Ale były też osoby, których na śmierć skazywano tylko z racji samej przynależności do Armii Krajowej. To już oznaczało karę śmierci. Mam u siebie wyrok sądu w Lublinie skazujący osoby, które nie miały nic wspólnego z oddziałem „Rysia”, a jednak zostały skazane na 10 lat więzienia tylko dlatego, że odmówiły współpracy z UB. Były to osoby młode, wiele miało od 18 do dwudziestu kilku lat.
Leszek Miller stwierdził niedawno, że żołnierze NSZ byli sojusznikami Hitlera. Co Pan o tym sądzi? – Ataki na NSZ to nic nowego. W Polsce komunistycznej żołnierzy należących do NSZ, podobnie jak żołnierzy AK, nazywano bandytami, oskarżano ich o różnego rodzaju „zbrodnie,” a nawet, o zgrozo, o współpracę z Niemcami. Oczywiście komuniści określali jako „zbrodnia” wszelkie formy walki z okupantem sowieckim i różnego rodzaju komunistycznymi formacjami organów bezpieczeństwa, jak NKWD, UB itd., które mordami na żołnierzach AK, WiN, NSZ i zwykłych ludziach starali się sterroryzować cały Naród i przemocą narzucić Polsce ustrój komunistyczny. Dopiero po 1990 r. młodzi ludzie w Polsce zaczęli poznawać prawdę o zbrodni w Katyniu, o Powstaniu Warszawskim i o ruchu oporu w okupowanej Polsce. Teraz historia AK czy NSZ jako trzonu zbrojnego podziemia jest dość dobrze znana. Jest to dla mnie zadziwiające, że pomimo przeszło 20 lat po upadku komunizmu w Polsce pojawiają się głosy starające się ponownie fałszować historię naszego kraju. Jak widać, komunistyczne sposoby myślenia przetrwały. Były aktywista Związku Młodzieży Socjalistycznej i od 1969 r. członek PZPR, absolwent Szkoły Nauk Społecznych przy Komitecie Centralnym PZPR, Leszek Miller, widocznie ma kłopoty z porzuceniem starych myślowych schematów z jego komunistycznej młodości i okresu „edukacji socjalistycznej”. Być może również panu Millerowi, który swoją karierę polityczną zrobił w komunistycznej partii (doszedł na sam szczyt: członek Biura Politycznego PZPR), przeszkadza pamięć o NSZ jako o formacji, która swoje ideowe korzenie ma w przedwojennym ruchu narodowym i etyce katolickiej. Deklaracja NSZ z lutego 1943 r. wyraźnie mówi, że najwyższym celem NSZ jest walka zbrojna z hitlerowskim najeźdźcą o wolną Polskę, a po wojnie działania mające na celu wzmocnienie demokracji (decentralizacja administracji na rzecz samorządów), ograniczona reforma rolna, wsparcie rodziny i edukacja oparta na zasadach etyki katolickiej. Oczywiście etyka katolicka to wiara w Boga, mówienie prawdy, sprawiedliwość, poszanowanie ludzkiego życia, poświęcenie, oraz – w naszym polskim wydaniu – miłość do Ojczyzny. Być może to tak pana Millera denerwuje, bo jak dobrze wiemy z dziejów komunistycznej Polski – podstawą tego parszywego systemu było donosicielstwo, kłamstwo, fałszowanie historii, zabijanie ludzi, tortury, szykany, no i oczywiście walka z Kościołem katolickim. Kiedy patrzę na archiwalne dokumenty wyroków wydawanych przez wojskowe sądy w komunistycznej Polsce, to aż płakać się chce, że tylu polskich patriotów, młodych ludzi, często nastolatków, ta nowa „ludowa” władza oparta na „etyce” komunistycznej tak lekką ręką skazywała na śmierć za to, że walczyli o wolną Polskę w oddziałach AK, WiN, NSZ i innych.
Jaką osobą był kapitan „Ryś”? W jaki sposób go wspominacie? – Mój ojciec mówił o bracie jako o osobie bardzo odważnej, a przy tym bardzo skromnej, zdolnej do poświęceń. „Ryś” brał zawsze na siebie największy ciężar ryzyka walki z okupantem, najpierw niemieckim, a potem sowieckim. Akcje były zawsze perfekcyjnie przygotowywane, tak żeby nie zginął ani jeden żołnierz z jego oddziału.
Może Pan podać taki przykład? – Chociażby akcja odbicia więźniów transportowanych na Majdanek w lutym 1944 roku. „Ryś” wiedział o transporcie, urządził zasadzkę. W akcji zginęło ośmiu żołnierzy niemieckich, czterech zostało rannych, z oddziału „Rysia” nie zginął nikt. Kapitan Łukasik bardzo cenił życie swoich żołnierzy, ich poświęcenie, wręcz perfekcyjnie przygotowywał wszystkie akcje. „Ryś” był człowiekiem bardzo szanowanym, nie tylko przez swoich żołnierzy, ale i przez ludność cywilną. To bardzo ważne, by to podkreślać, ze względu na rozpowszechniane w okresie powojennym kłamstwa, jakoby to żołnierze Armii Krajowej napadali na ludność cywilną. Były to wierutne kłamstwa! Ważne, by o tym wiedzieli ludzie młodzi. Niedawno na jednym z portali internetowych natknąłem się na bulwersujące wypowiedzi świadczące o tym, że młodzi ludzie zupełnie nie mają pojęcia o powojennej historii Polski. Zupełnie nie rozumieli, dlaczego żołnierze AK już po formalnym zakończeniu wojny walczyli dalej. A przecież walczyli dlatego, że były prześladowania, wykonywano na nich wyroki śmierci, i to mimo ogłoszonych dwóch amnestii – w 1945 i 1947 roku.
Których faktycznym celem była likwidacja zorganizowanego ruchu oporu przeciwko komunistom. – Po ogłoszeniu amnestii w 1945 r. „Ryś” też rozwiązał oddział, liczył na zwolnienie swoich ludzi z więzienia UB. Jednak obietnic amnestyjnych nie dotrzymano; nie zwolniono z więzienia ani jednego żołnierza z oddziału kpt. Łukasika.
W jaki sposób rodzina dowiedziała się o śmierci kapitana „Rysia”? – Trudno mi teraz mówić o dokładnych datach. To był okres terroru, wiele osób się ukrywało. Wiadomo, że o wykonaniu wyroku śmierci nie zawiadamiali naczelnicy więzień. Musiała to być jakaś droga nieformalna, na zasadzie, że ktoś kogoś znał. Ale ojciec nigdy o tym nie mówił. Prawdopodobnie z obawy o szykany, jakie mogłyby spotkać rodzinę. Wiem natomiast, że mój dziadek, czyli ojciec Stanisława i Adama Łukasików, został aresztowany i skazany na 10 lat więzienia za to, że nie doniósł na syna! Podobnie siostra „Rysia”, Irena, która miała roczne dziecko, została skazana na dziesięć lat więzienia za to, że nie doniosła na brata. Jej mąż, Aleksander Jurkowski, dostał karę śmierci. Wyrok wykonano.
Szukaliście jego grobu? – Nawet jeśli ojciec coś robił w tym kierunku, nie mówił nam o tym. Starał się nas nie narażać. Wiem tylko, że na początku lat 90. zaczęli się do niego zgłaszać historycy po informacje o kapitanie „Rysiu”. Żyli wtedy jeszcze żołnierze związani z podziemiem na Lubelszczyźnie. Wiem, że ojciec pisał do niektórych z nich. Ale mnie już wtedy w Polsce nie było, musiałem wyemigrować po stanie wojennym, więc nie byłem blisko tych spraw.
Jak dowiedział się Pan o odnalezieniu szczątków kpt. Łukasika? – Od mojej mamy Marii. Wszyscy byliśmy zaskoczeni tym, że zidentyfikowano szczątki wujka. Żałuję, że nie dożył tego mój ojciec, tylu młodych ludzi zginęło, major „Zapora”, jego żołnierze…
A ich oprawcy pozostali bezkarni, często brak postępowania tłumaczono sędziwym wiekiem. – To są tylko zwykłe wymówki. Nie wyobrażam sobie, by państwo Izrael zaprzestało ścigania zbrodniarzy hitlerowskich tylko z tego względu. Poza tym ci ludzie mogli zostać pociągnięci do odpowiedzialności dużo wcześniej, mam na myśli początek lat 90. A od tego czasu minęły już 22 lata. To wystarczająco długi okres, w którym te osoby powinny były zostać pociągnięte do odpowiedzialności. Jest jeszcze jedna rzecz: wielu z żołnierzy podziemia, którzy przeżyli stalinowski terror, to inwalidzi, z bardzo niskimi emeryturami, żyjący w skrajnej biedzie. W tym samym czasie ich oprawcy dostawali bardzo wysokie emerytury. Jednym z powodów tego stanu rzeczy była niewątpliwie tzw. gruba kreska.
W latach 90 prokuratura wojskowa odmówiła zgody na ekshumację zwłok ofiar pochowanych na Powązkach. Jak Pan sądzi, dlaczego? – Jest to dla mnie niezrozumiałe. Mogę jedynie przypuszczać, że stało się to w wyniku „podziału władzy” po porozumieniach Okrągłego Stołu z kwietnia 1989 r. między opozycją solidarnościową a komunistycznymi władzami PRL (m.in. ministrem spraw wewnętrznych Czesławem Kiszczakiem), kiedy niektóre resorty państwowe pozostały w rękach komunistów. W niektórych obszarach polskiej państwowości, przynajmniej na początku lat 90., nic się nie zmieniło. Komuniści nadal współrządzili krajem. Poza tym cały aparat administracyjny, sądownictwo, wojsko itd. w dużej mierze obsadzone były przez komunistycznych działaczy partyjnych. Ta wymiana „na dole”, dzięki „grubej kresce” rządu Mazowieckiego, nie nastąpiła szybko i wielu tych ludzi, mimo komunistycznej przeszłości, mogło pozostać na swoich stanowiskach. Zresztą dzieje się to do tej pory. Rządy czy partie polityczne związane z opozycją solidarnościową, czy szerzej – z opozycją antykomunistyczną, miały poważne trudności z przeforsowaniem pewnych ustaw w Sejmie, gdzie było sporo komunistów. Trzeba również pamiętać, że pierwsze wybory do Sejmu w czerwcu 1989 r. nie były wcale wolne. Komuniści utargowali w Magdalence, że w pierwszych „wolnych” wyborach parlamentarnych aż 65 proc. miejsc w Sejmie było zagwarantowanych dla kandydatów z PZPR i kilku prokomunistycznych partii i organizacji.
Gdzie, Pana zdaniem, powinny spocząć szczątki kpt. Stanisława Łukasika? – Decyzja o tym, gdzie powinny być pochowane szczątki pomordowanych ekshumowane na „Łączce”, powinna pozostać w gestii najbliższej rodziny, czyli żyjących jeszcze dzieci i wnuków. Ja przyłączyłbym się do woli mojego kuzyna Stanisława Łukasika, który w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” powiedział, że pragnie, aby zwłoki jego ojca Stanisława spoczęły na wojskowym cmentarzu na Powązkach. Moim zdaniem, wszyscy powinni zostać pochowani w jednym miejscu, na Powązkach, bo ci żołnierze związani byli ze sobą za życia i w chwili śmierci. Byłoby to również miejsce, gdzie kolejne pokolenia Polaków mogłyby przychodzić i składać wyrazy szacunku tym tragicznym ofiarom komunistycznego terroru lat powojennych.
W jaki sposób kultywuje Pan w środowisku amerykańskim pamięć o kapitanie „Rysiu”? – Czasami nawiązuję rozmowę o tamtych czasach, o moim ojcu i o wujku, o żołnierzach AK i WiN, z moimi amerykańskimi kolegami z uniwersytetu. Muszę przyznać, że moje wypowiedzi odbierane są z dużą ciekawością i życzliwością. Wielu wykształconych Amerykanów, ludzi nauki, dziennikarzy, dosyć dobrze orientuje się w historii Polski. Oczywiście, istniały również w USA pewne uproszczone, a nawet krzywdzące dla nas schematy myślenia o Polsce i Polakach. Ale po wyborze Polaka na Papieża, po okresie „Solidarności” i przemianach ustrojowych na początku lat 90., i częstszych kontaktach na polu kultury i nauki, te sposoby myślenia należą już do rzadkości. W USA wydaje się ostatnio coraz więcej publikacji na temat wspólnej historii Polski i USA (na przykład wspaniała książka o Kościuszce Aleksa Strozynskiego wydana w 2010 r., książka Bukowczyka o Polakach w Ameryce wydana w 2007 r., „Historia Polski” Haleckiego czy wydane rok temu pozycje Kennetha Koskodana o wielkim wkładzie militarnym Polski podczas I czy II wojny światowej, publikacja autorstwa Davida G. Williamsona o inwazji nazistowskiej i sowieckiej na Polskę w 1939 roku). Oczywiście, odkrycie na „Łączce” było kolejną okazją, żeby wrócić do tych rozmów z moimi uniwersyteckimi kolegami.
Dziękuję za rozmowę. Anna Ambroziak
Michał Kamiński: to może być największy skandal polityczny IV RP - Roman Giertych sugeruje, że w okresie gdy u władzy był Jarosław Kaczyński, PiS przekupiło ojca Rydzyka wielomilionowymi kontraktami rządowymi na inwestycje geotermalne. W zamian ojciec Rydzyk miał nie domagać się od PiS-u zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Warto prześledzić zmianę stanowiska ojca Rydzyka ws. ustawy antyaborcyjnej. Gdyby zarzuty ws. koncesji geotermalnych okazały się prawdą, to możemy mieć do czynienia z największym skandalem politycznym IV RP - powiedział europoseł
Dziś Roman Giertych ujawnił na swoim Facebooku, że napisał list do przełożonego o. Rydzyka, w którym możemy przeczytać m.in.: "Ojciec Dyrektor prowadził z kierownictwem PiS negocjacje nt. wielomilionowych kontraktów rządowych na inwestycje geotermalne. Dziwnym trafem państwowe decyzje o inwestycjach w interesy Ojca Dyrektora czasowo korelowały z brutalnymi atakami na mnie i na moją formację organizowanymi w mediach mu podległych. Decyzje te podejmowali urzędnicy podlegli moim największym konkurentom w ówczesnym czasie, czyli politykom PiS".
Całą sprawę komentował dziś Michał Kamiński na antenie radia RMF FM. - Z całą pewnością warto prześledzić zmianę stanowiska, zarówno Radia Maryja, jak i PiS-u w sprawie konstytucyjnej ochrony życia poczętego w roku 2007 i w roku ubiegłym. W tym w jednym przypadku, w roku ubiegłym, kiedy to było wygodne dla PiS-u, bo trzeba było rywalizować z Ziobro i trzeba było podlizywać się katolickiej opinii publicznej, nagle bardzo twarde stanowisko, którego nie było w 2007 roku, kiedy PiS miał wszelkie możliwości - mówił europoseł.
- Gdyby ta sugestia, która jest w liście do biskupów pana Romana Giertycha okazała się prawdą, to byłby to być może największy skandal polityczny ostatnich lat, bo okazałoby się, że z jednej strony partia polityczna, a z drugiej strony medium, które nazywa się katolickim, kupczy sprawą ochrony życia. I to byłby gigantyczny skandal - podsumował Kamiński. RMF FM, Onet/KK)
Jak Romek został kapusiem Przyznam szczerze, że najnowszego pomysłu politycznego pana Romana Giertycha nie pojmuję. To znaczy tak jak inni konstatuję, że przymierza się on do czegoś sytuującego się ponoć na prawym skrzydle a może koło centrum Platformy Obywatelskiej i że miejsce to swym niemałym odwłokiem ponoć mości mu przyjaciel wielkiej nadziei Platformy, której na imię Radek, pan Michał Kamiński. Nie pojmuję zaś wiary pana Romana, że istnieje taki gatunek leminga, który jest w stanie zapałać do niego choćby śladową sympatią. Jak wiadomo jednym z głównych elementów zaczynu, z którego został ulepiony leming ze swą nienawiścią do Kaczyńskiego i PiS-u była pretensja o splugawienie polityki i naszego parlamentarnego systemu koalicją z „post-pezetpeerowską” (sic! tak to widzą ponoć nawet głupki popierające sekretarza Millera) „wiochą” Leppera oraz z „faszystami” Giertycha. Możliwość zaakceptowania dawnego symbolu „faszyzmu” jako sojusznika Tuska przerasta możliwości i parametry każdego leminżego móżdżka ale Giertych nie traci chyba nadziei. Nie jest z niego chłop głupi więc musiał wydedukować jakoś, że owa mission impossible wymaga działań niekonwencjonalnych. A nawet super ekstra specyficznych. I tak właśnie tłumaczę sobie to, co zrobił mecenas Roman Giertych wysyłając list do prowincjała Redemptorystów. W liście tym naskarżył pan Roman wspomnianemu zakonnemu hierarsze, że dawno dawno temu podwładny prowincjała, ojciec Tadeusz Rydzyk miał jakoby dać się skusić PiS-owi i Kaczyńskiemu zapowiedziami wielomilionowych, państwowych dotacji co zaowocowało, mówiąc kolokwialnie „obrobieniem tyłka” panu Romanowi oraz jego formacji (co na jedno wychodzi gdyż tyłkiem LPR-u był bez wątpienia tyłek Giertycha). Wyszło to panu Romanowi w oparciu o czasową korelację owych rozmów o dotacjach z „brutalnymi atakami na mnie (znaczy pana Romana) i na moją ( a nie mówiłem)formację organizowanymi w mediach mu (ojcu T. Rydzykowi)podległych”. * To w nawiasie pochodzi ode mnie. Oczywiście sprawa jest ciekawa a nawet bardziej jeśli do tego wziąć wynurzenia pana Kamińskiego Michała, który, jak napisałem, mości panu Romanowi. Ale akurat mnie co innego z miejsca zainteresowało. Zacznę od przypomnienia przywoływanej już nie raz a jakże tematycznie nawet adekwatnej. Tej o antysemicie, co to wpadł we Lwowie przeze Druga Wielką Wojną do tramwaju i pierwszemu zastanemu starozakonnemu strzelił w zęby.
- Za co mnie bijesz? – pyta tamten
- Bo Żydzi zabili Pana Jezusa!
- Ale to było dwa tysiące lat temu!
- Ale ja się o tym dzisiaj dowiedziałem!
Przypomniała mi się ta opowiastka nie przypadkiem. Jak mi się wydaje, list ów panagiertychowy, wysłany ostatnio odzwierciedla wiedzę wspomnianego polityka pozyskaną raczej przed laty niż w ostatnim czasie. Tak mniemam zważywszy na to, że nie wydaje mi się by przez lata, które nastąpiły po 2007 a szczególnie w ostatnim czasie miał pan Roman Giertych jakąś szczególną okazję czy okoliczność by dowiadywać się czegokolwiek z niedostępnej niewtajemniczonym kuchni politycznej. Zatem jeśli nagle pan Giertych poczuł potrzebę doniesienia na Ojca (niechby i Rydzyka) to, jak mniemam, nie dlatego, że czegoś tam dopiero się dowiedział. Dowiedział się już dawno tylko teraz najwidoczniej nagle wylazł z niego taki Pawka Morozow. Lata, które minęły od wspomnianej „korelacji”, którą widział lub właśnie zauważył pan Giertych do donosu, który pan Giertych wysłał można oczywiście wyjaśnić tym, że starał się zrozumieć albo wręcz dramatycznie nie mógł się z tym pogodzić. Ja jednak mniemam, że po prostu nie rezygnował z prób uzyskania czy raczej odzyskania wsparcia „Kościoła Toruńskiego”. Nie wiem tylko, czy przyjął właśnie do wiadomości, że to mrzonka czy faktycznie stal się taki Obywatelski a może nawet Europejski że cznia teraz „mohery” i gdzieś ma ich preferencje. W każdym razie nie da się ukryć, ze Romek został… A Michał mu dzielnie sekunduje. Rosemann
Absurdalne oskarżenia wobec o. dr. Tadeusza Rydzyka Ojciec dr Tadeusz Rydzyk, dyrektor Radia Maryja, odnosząc się do skandalicznej wypowiedzi Romana Giertycha, zaapelował o pracę nad tym, by wszyscy żyli w prawdzie, zgodzie i miłości. Roman Giertych w bezpardonowy sposób zaatakował założyciela Radia Maryja. Giertych zasugerował, że w okresie, gdy u władzy był Jarosław Kaczyński, PiS przekupiło o. dr. Tadeusza Rydzyka wielomilionowymi kontraktami rządowymi na inwestycje geotermalne. W zamian ojciec dyrektor – jak powiedział Giertych – rzekomo miał nie domagać się od PiS zaostrzenia ustawy aborcyjnej. Były wicepremier wysłał list do o. Tadeusza Rydzyka, o. Janusza Soka, przełożonego Prowincji Warszawskiej Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela, a także do księży biskupów.
- To jest tak absurdalne, że aż chore. Módlmy się i pracujmy nad tym, żebyśmy wszyscy żyli w Polsce w prawdzie, zgodzie i miłości – powiedział o. Tadeusz Rydzyk, dyrektor Radia Maryja. Poseł Beata Kempa, wiceprezes SP, była wiceminister sprawiedliwości w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, stwierdziła, że jest to wielki atak na Kościół katolicki, którego częścią są Radio Maryja i Telewizja Trwam. Dodała, że Radio Maryja prowadzi wielką promocję życia, stąd te słowa budzą horrendalne oburzenie.
- To po prostu obrzydliwe. Stawiam znak równości pomiędzy tym a atakami Palikota i jego współtowarzyszy na Kościół katolicki, na księży, na biskupów. Wykorzystywanie do tego innych mediów i pisanie jakichś listów do hierarchów jest pewnie obliczone na bardzo tani efekt. Że pobudzi się bardzo antyklerykalny elektorat i że wreszcie ktoś może podliże się tym, którzy decydują o tym, kto ma być na listach wyborczych – powiedziała Kempa na antenie Radia Maryja. Każdy mierzy wedle swojej miary. Dziś Roman Giertych, główny pomocnik Donalda Tuska i Adama Michnika, zrobi wszystko w atakowaniu dyrektora Radia Maryja po to tylko, aby szkodzić – stwierdził również na antenie radia poseł Joachim Brudziński, szef komitetu wykonawczego PiS.
- Nie ma się co przejmować tym ujadaniem, jazgotem zarówno liberałów, jak i ich kabotyńskich pomocników. Chciałoby się powiedzieć: „Dłużej klasztora jak przeora”. Bądźmy optymistami. Tylko jeden warunek. Musimy być zorganizowani, zdyscyplinowani, również w dniu wyborów. Prędzej czy później odsuniemy od władzy tych nieudaczników – powiedział Joachim Brudziński. MM
12 Styczeń 2013 „Kłamiemy nawet wtedy, kiedy usiłujemy mówić prawdę” - uważa arcybiskup Józef Michalik, metropolita przemyski, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski.” Na kłamstwie nie wolno budować. Słyszymy dzisiaj, jak się obchodzą z ludźmi, którzy chcą służyć prawdzie. Dyskwalifikuje się ich, są pozory demokracji, jest demokracja sterowana”.(???)” Demokracja sterowana”? Niemożliwe?- księże arcybiskupie. Chyba arcybiskup Józef Michalik się pomylił. .Mamy najlepszą demokrację na świecie , tak jak jesteśmy najbardziej „zieloną wyspą” w całej socjalistycznej Europie? Bardziej zieloną niż nawet Irlandia.. Co ja piszę: najzieleńszą na całym świecie.. Nawet bardziej zieloną, niż Chiny, Tajwan, Korea Południowa, Indie, Brazylia, Federacja Rosyjska, czy Chile.. Przy tym razem wzięte.. Tylko, że te państwa nie mają długów, a my ich mamy ponad 350 miliardów dolarów, czyli 15 razy więcej niż zakopał nas w nie Edward Gierek.. Rzeczywiście! W przypadku traktowania Chrześcijan- demokracja większościowa – nie obowiązuje. A jest nas 95%.. Przytłaczająca większość, ale ustawodawstwo uchwalane jest antychrześcijańskie… Tak jak w przypadku przywrócenia w Polsce kary śmierci. 80 % Polaków jest zwolennikami kary śmierci dla morderców popełniających morderstwa z premedytacją- czyli zdecydowana większość- a kara śmierci została zniesiona, jako kara” niehumanitarna”.. Podpisaliśmy Protokół nr 6 Rady Europy, chociaż nie mieliśmy takiego obowiązku. I mamy coraz więcej morderstw.. Jak nie ma najwyższej karty- to cała piramida kar nie ma swojego wierzchołka.. System kar bez wierzchołka i ukoronowania kar- chociaż w ogóle ustawodawcy sejmowi produkujący ustawy sejmowe starają się odchodzić od kar- pozostaje w nieładzie.. To tak jakby król pozostawał bez korony.. Nygusy demokratyczni starają się oddzielić chrześcijaństwo od państwa.. Ale tylko chrześcijaństwo.. Pogaństwo wpychają wszędzie gdzie się da: lansują Tybet, wegetarianizm, homoseksualizm, związki partnerskie bez ślubu, single- byle nie zasady chrześcijańskie .Wszystko – byle nie chrześcijaństwo., Nawet Św. Chanuki- żydowskie święto obchodzone na pamiątkę zwycięstwa Machabeuszy obchodzone jest uroczyście w polskim Sejmie i Pałacu Prezydenckim.. Palone są świeczki..(???) Nad całością pochylają się polscy posłowie , marszałkowie i pan prezydent.. I to jest nasza tradycja. Ale Chrześcijaństwo trzeba od wszystkiego oddzielić.. Najlepiej spuścić je w jakimś pojemnym klozecie.. Dziwi mnie jednocześnie , że arcybiskup Józef Michalik- jako sługa Chrystusa Naszego Pana- domaga się demokracji..(???), No to dlaczego na razie nie ma wyborów demokratycznych i ludowych na biskupa, proboszcza czy papieża? Zrobić wybory, pokupować urny i w całym świecie zrobić demokratyczne wybory na papieża? Całość akcji powierzyłbym z całą stanowczością panu Jurkowi Owsikowi. Już widzę, jak on wydrze się jutro we wszystkich mediach, dobrze, że jest, bo jak wyglądałaby nasza „ służba zdrowia”- bez czerwonych serduszek ponaklejanych gdzie tylko się da.. No i bez tych 120 000 puszek do których można wrzucić datek.. Będzie grał- jak zapowiada- do końca świata i o jeden dzień dłużej.. Bo już trzeba sprzęt w niczyich szpitalach powymieniać, a długi dochodzą do 12 miliardów złotych..(???) Ciekawe, kiedy osiągną magiczną cyfrę 100 miliardów złotych, przy której to cyfrze trzeba je będzie oddać za długi bez jakiejkolwiek dopłaty.. W każdym razie jak swąd demokracji wciśnie się do Świątyni Pańskiej- to będzie definitywny koniec Kościoła Powszechnego.. Tak jak koniec państw, w których panuje demokracja- wielki nieopisany chaos i opisane długi.. Wielki galimatias w wielkim chaosie.. Bez żadnych zasad.. Bo po co w demokracji jakiekolwiek zasady.?. „ Róbta co chceta”- krzyczy wielki Guru wielkiego chaosu.. On mógłby nadzorować demokratyczne wybory proboszczów, biskupów i kościelnych.. No i uczciwe wybory do rad parafialnych.. Więcej Rad! Najwięcej w Kościele.. Bo w demokratycznym państwie prawnym jest już ich chyba dość.. A może jeszcze nie? Więcej rad w Kraju Rad.. Dobrze, że w poważnym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości – jakim to państwem jest Polska-są chwile wytchnienia i można odrobinę odetchnąć od tej stęchlizny demokratycznej atmosfery.. Od tego hałasu i pozorowanych sporów, od” transferów” demokratycznych posłów, którzy tak naprawdę powinni być w jednej partii :P olskiej Zjednoczonej Partii Głupoty no i od demokratycznych wyborów, których w tym roku nie ma.. A szkoda! Więcej wyborów- więcej demokracji, więcej demokracji, więcej ustaw- więcej ustaw, więcej głupoty., więcej głupoty- więcej chaosu, więcej chaosu- więcej powodów do naprawy chaosu, no i wtedy czego potrzeba, żeby to wszystko zaleczyć? WIĘCEJ DEMOKRACJI!. Na razie rusza liczenie nietoperzy(???) Nie wiem oczywiście ile ich będzie, bo to dopiero wykażę zbiorowe liczenie. Wiem natomiast, że najważniejszym problem w kraju rad- jest liczenie nietoperzy…. Osobnicy człekopodobnni liczą też ptaki.. O ile pamiętam liczyli glisty na bagnach gdzieś niedaleko Warszawy, w Osiecku czy gdzieś, a teraz czas na przeliczenie nietoperzy.. Dwa lata temu, dokładnie 15 stycznia, Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Nietoperzy zrobiło akcję liczenia nietoperzy i” nietoperek”- ważne jest rozróżnienie płci, na terenie Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. W akcji brało udział 80” naukowców” i naliczyło 27 150 nietoperzy i „nietoperek”. Co oznacza, że na każdego” naukowca” przypadło policzenie 339,375 policzonego nietoperza i” nietoperki”. Szkoda, że nie policzyli dokładnie w kategorii płci- no i ich” dzieci”.. Nie wiem co zrobili z tymi danymi, ale chyba jakieś pieniądze za to wzięli.. Jak nie z budżetu naszego państwa demokratycznego i prawnego, to z budżetu państwa Unii Europejskiej przy pomocy funduszu spójności, czy czegoś podobnie spajającego głupotę Oczywiście . po wpłaceniu naszej miesięcznej składki na poziomie prawie dwóch miliardów złotych. (!!!!)W tym roku również będą liczyć- jak przeliczą pieniądze przygotowane na tę ważną okoliczność.. Jak dają pieniądze- to pieniądze brać. Taka jest zasada niepisana w demokratycznym państwie prawnym.. Na byle co. Byle by brać i mieć.. A programów unijnych jest full i można niezły grosz na nich uskubać, jeśli oczywiście ma się dojście demokratyczne do pieniędzy przeznaczonych na te programy. Taką demokratyczną ścieżkę wzrostu własnej zamożności, bez efektywnej pracy… Bo nie ważne o co chodzi w programie- ważne są pieniądze.. Żeby je jakoś pobrać, to można nawet liczyć pchły.. Ja bym nie odróżnił płci.. Ale przy odpowiednim wynagrodzeniu- to kto wie.?. Nawet bym pyliczym ile zębów ma pchła? I na pewno by miała.. W takim Radomsku, przy pomocy programu unijnego będą przesuwać rzekę(???) Nie znam szczegółów na ile i gdzie. Stalin też kazał swojego czasu przesuwać Wołgę, ale rzeka wróciła w swoje stare koryto.. Może będą tylko korygować, zależy na ile starczy pieniędzy.. Rzeka nazywa się Radomka, i powinna być raczej w Radomiu, a nie w Radomsku.. W Radomsku powinna być Radomska. .Chociaż Radomkę też mamy.. A co szkodzi mieć dwie.?. W Tomaszowie są trzy, czy cztery.. Czy nie dałoby się- w ramach oczywiście programu unijnego i spójności przenieść Radomkę z Radomska, do Radomia – obok już płynącej Radomki? Czy głupota nie triumfuje w demokracji? WJR
Niepotrzebne recepty Wiele komentarzy (nie zawsze pozytywnych) wzbudziły moje wpisy o konieczności likwidacji nadzoru budowlanego i ogromnej części pozostałej biurokracji. Dziś kolejny przykład urzędu niepotrzebnego, a kosztownego i szkodliwego. Wyjatkowo szkodliwego. Mam na myśli instytucje regulujące rynek leków, choćby inspekcję farmaceutyczną, która wydaje bezsensowne regulacje dotyczące funkcjonowania aptek i sprzedaży leków. Jednym z owoców działalności tego ciała jest wprowadzenie przepisu zakazującego aptekom reklamy, co ogranicza rynek reklamy i odbiera możliwość zarobienia pieniędzy jakiejś tam grupie ludzi. Jest to też forma dyskryminacji. Skoro reklamować się mogą sprzedawcy butów, garniturów i szczoteczek do zębów, to dlaczego zabraniamy reklam aptekarzom? Nonsens Jednak znacznie gorsze są przepisy dotyczące sprzedaży leków i ich "refundacji". Refundacja to jedno wielkie złodziejstwo, oficjalnie polegające na tym, że państwo - jak zawsze w trosce o biednych - zwraca pieniądze za niektóre leki, a za inne nie. Emeryt idący do apteki po leki woli więc kupić produkt "refundowany" za złotówkę, niż odpowiednik "nierefundowany" za 15 czy 30 złotych. Różnicę płaci państwo. Producentowi leków bardzej więc opłaca się dać gigantyczną łapówkę za to, aby jego leki wpisać na listę "refundowanych", bo wtedy emeryt płaci złotówkę, a 15 czy ileś tam złotych producentowi leków płaci państwo. Stworzono więc system wielkiego złodziejstwa i wielkiej korupcji. Zresztą: nie łudźmy się. W tym systemie nie chodzi o to, aby emerytom umożliwiać zakup tańszych leków tylko o to, aby części urzędników umożliwić branie ogromnych łapówek. No i kolejny przykład to recepty. Wielu leków nie da się kupić bez recepty. To oznacza konieczność pójśca do specjalisty (a to strata czasu i pieniędzy) po to, aby wystawił papierek, bez którego w aptece nie da się kupić określonego medykamentu. Po co to wszystko? Kiedyś, kiedy byłem w Indiach, wystąpiła konieczność zakupu leku. Wiedziałem jaki lek jest mi potrzebny, w aptece dostałem go od ręki, po cenie niższej niż w Polsce (a wyprodukowany był przez tą samą polfę) i nie było żadnego problemu. Przy okazji dowiedziałem się, że w Indiach nie ma obowiązku recept - każdy kupuje takie leki, jakie mu się podoba, a produkty są 5-6 razy tańsze niż w Polsce. I jakoś nie słyszymy o tym, by w Indiach ludzie masowo demonstrowali za powołaniem inspekcji farmaceutycznej, czy o tym, aby masowo umierali z powodu kupowania złych leków. Socjaliści argumentują, że wszystkie przepisy są dla naszego dobra. Chodzi o to, aby nie doprowadzić do sytuacji, że ktoś kupi sobie niewłaściwy lek, zażyje go i umrze. Po pierwsze: jeśi ktoś idzie do apteki i nie mając żadnej wiezy o lekach kupuje zły lek, a potem zażywa go i umiera to znaczy, że jest idiotą i na jego śmierci społeczeńswo zyskuje, a nie traci. Po drugie: każdy myślący człowiek, będąc chorym, pójdzie do lekarza i zapyta się jaki lek ma sobie kupić. Lekarz mu sobrze doradzi. Lekarz zna się na lekach, a urzędnik nie. W procesie leczenia choroby, lekarz jest bardzo ważnym ogniwem, natomiast urzędnik jest ogniwem niepotrzebym. Rzeczywistość dostarcza tysięcy przykładów, kiedy lekarze potrafią wyleczyć chorego, natomiast nie słyszałem o przypadku, aby ktokolwiek wyzdrowiał w wyniku urzędniczego "papierka". Jeżeli już socjaliści tak bardzo pragną regulować rynek leków to mam dla nich propozycję: niech ich przepisy będą przywilejem a nie obowiązkiem. I niech na inspekcję farmaceutyczną płacą tylko ci, którzy chcą. Niech ci, którzy chcą, zarejestrują się w systemie recept, refundacji i wszystkiego innego. A ci, którzy nie chcą, niech mają prawo kupować sobie takie leki, jakie im się spodoba. Oczywiście skutek takiej regulacji byłby łatwy do przewidzenia: nikt nie płaciłby na niepotrzebnych urzędników regulujących niepotrzebnie jedną sferę naszego życia. Inspekcja farmaceutyczna - podobnie jak wiele innych urzędów - powinna być natychmiast zlikwidowana, a cała sprzedaż leków musi zacząć rządzić się prawami rynku. Wtedy problemy z lekami znikną same z siebie. Szymowski
Ujawniamy kulisy akcji policji w Sanoku Sanok. Trzy tajemnicze śmierci. Pierwsza to egzekucja. Potem nieudana próba zatrzymania. Strzelanina. Typowany na zabójcę mężczyzna zostaje odnaleziony w łóżku wraz z kobietą. Oboje nie żyją. Czy to było zabójstwo, czy samobójstwo? Ujawniamy kulisy wydarzeń. Zanim doszło w czwartek do tragedii w Sanoku, dzień wcześniej (9 stycznia) we wsi Międzybrodzie dokonano zabójstwa 29-letniego Krystiana L., którego znaleziono z ranami postrzałowymi. Wyglądało to na egzekucję. Policjanci z wydziału kryminalnego podkarpackiej policji jako potencjalnego zabójcę szybko wytypowali Andrzeja B. ps. Żółw. Podejrzewali, że była to zbrodnia na tle narkotykowym. Ostatnio pojawił się także wątek emocjonalny – kłótnia mężczyzn o kobietę.
Godzina 12.20 Czwartek, 10 stycznia. Śledczy postanawiają zatrzymać Żółwia. O godzinie 12.20 oficerowie kryminalni wraz z oddziałem antyterrorystycznym podjeżdżają pod czteropiętrowy budynek przy ul. Ceglanej w Sanoku. Mężczyzna wytypowany jako morderca Krystiana L. zajmuje trzypokojowe mieszkanie na trzecim piętrze. Policjanci zakładają, że może z nim być jego 17-letnia przyjaciółka. Ustalono, że mieszkali z sobą od kilku miesięcy. Kiedy policjanci wybiegają z samochodu, padają strzały. Nie wiemy na razie, czy przypadkowo wyjrzał przez okno, czy też został ostrzeżony o grożącym mu zatrzymaniu. Policja do drugiej wersji podchodzi sceptycznie. Funkcjonariusze proszą o posiłki. Natychmiast zostają wysłane oddziały prewencji z Sanoka, by wyizolować budynek, w którym zabarykadował się Andrzej B. z dziewczyną. Policjanci uzyskali informację, że Żółw może mieć broń krótką kalibru 9 mm i sztucer.
Godzina 12.26 W Biurze Operacji Antyterrorystycznych w Warszawie wszczęto alarm. Funkcjonariusze gotowi są wyruszyć w drogę. Komendant główny policji nie zastanawia się długo i postanawia wysłać BOA do Sanoka.
Godzina 13.05 Lotnisko Bemowo. Wylatuje pierwszy śmigłowiec Sokół z antyterrorystami. Piętnaście minut później drugi, Mi-8. W tym czasie policjanci ustalają numery telefoniczne mieszkańców budynku, w którym zabarykadował się bandyta. Obdzwaniają numer po numerze i proszą, aby ludzie nie opuszczali mieszkań. Ewakuacja ich w tej chwili stanowi zbyt duże zagrożenie, mogliby się znaleźć na linii strzału Andrzeja B.
Godzina 22.00 Zapada decyzja o szturmie. Wyznaczono go na pierwszą w nocy. Dlaczego nie weszli wcześniej? Policjanci nie mogli tego uczynić. Uznali, że to typowa sytuacja zakładnicza. To bez znaczenia, że kobieta jest emocjonalnie związana z zatrzymywanym. Ona nie ma nic wspólnego z przestępstwem. Nie można ryzykować jej życia. W takim wypadku rozwiązanie siłowe jest ostatecznością. Negocjatorzy nie zaprzestają prób nawiązania kontaktu.
Godzina 1.00 Następuje szturm. Wybuchają granaty hukowe. Pada strzał. Powód? Atakuje ich agresywny pies. Zabijają go. Przeszukują mieszkanie. Docierają do łóżka, na którym leżą Andrzej B. i jego 17-letnia dziewczyna. Są odświętnie ubrani, trzymają się za ręce. Niestety, nie żyją. Oboje mają rany postrzałowe.
- Jak w szekspirowskiej tragedii – mówi policjant, który znalazł się na miejscu dramatu. Sylwester Latkowski
Powstaje Prokuratura UE. Kolejny krok na drodze do unijnego kołchozu zrobiony.
Powstaje Prokuratura UE, tymczasem opozycja znów zdziwiona, że rząd nie debatuje o tym w sejmie.
Dzisiaj poseł partii opozycyjnej PiS Krzysztof Szczerski podniósł słuszny alarm na swoim blogu publikowanym na portalu wpolityce.pl. , cytowanym na portalu niezależna.pl. Prokurator europejski będzie ścigał Polaków. Szkoda, że to tylko alarm jednego posła partii opozycyjnej, a nie larum z konferencją w sejmie cytowaną w mediach. Do tego poseł Szczerski nie docenia koalicji rządzącej i widać nie ma przebicia w swojej partii, że o takich sprawach musi pisać na blogu.
"W demokratycznym współczesnym państwie rząd prowadzi dialog z obywatelami. Głównie na forum parlamentu, ale nie tylko. Rząd ma obowiązek z wyprzedzeniem informować obywateli, dyskutować z nimi – a przede wszystkim nie okłamywać ich " – w 2009 rok Zyta Gilowska
"To dzieje się znowu!" chciałoby się rzec, gdy obserwuje się działania rządu Tuska na polu unijnym. Znowu mamy przypadek, w którym rząd nie bierze czynnego udziału w wykuwaniu się prawa europejskiego o wielkim znaczeniu dla Polski i dla całej Unii. Zamiast tego kontynuuje swoją politykę pod hasłem "jeszcze więcej Europy!" bez oglądania się na polską Konstytucję i prawa Rzeczypospolitej i bez namysłu nad obroną polskiego suwerennego interesu narodowego. Są to działania tak spektakularne, jak przepychanie przez parlament Paktu Fiskalnego i takie, które umykają widokowi publicznemu, mimo iż są niezwykle ważne i mogą być brzemienne w skutkach.Przykładem tego drugiego rodzaju złej polityki obecnego obozu władzy jest kwestia powołania Prokuratury Europejskiej, która znalazła się w programie działań legislacyjnych Komisji Europejskiej na 2013 rok, jako punkt obowiązkowy do realizacji.Szykuje się nam nowa unijna instytucja i to w obszarze tak wrażliwym dla suwerenności państwa, jak ściąganie przestępstw na jego terytorium. Prokuratura ta miałaby szerokie uprawnienia, ponieważ mogłaby prowadzić dochodzenia, ścigać i stawiać przed sądem sprawców przestępstw. Prokuratura Europejska mogłaby także wnosić do odpowiednich sądów państw członkowskich akty oskarżenia w sprawie ściganej z oskarżenia publicznego. Prokuratura będzie prowadzić odnośne śledztwa – w razie potrzeby w powiązaniu z Europolem – oraz ścigać podejrzanych i stawiać ich przed właściwymi sądami państw członkowskich UE. Komisja Europejska może zwiększyć kompetencje tego urzędu, tak by obejmowały również poważną przestępczość o skali transgranicznej. Po pierwsze traktat lizboński wcale nie zakłada powołania Prokuratury, lecz jedynie, o czym informują na swych stronach także Komisja i Rada UE, uwzględnia możliwość utworzenia Prokuratury Europejskiej (…) Niemniej jednak traktat lizboński nie ustanawia jeszcze wspólnej prokuratury. Uprawnia jedynie Radę do przyjęcia jednogłośnie rozporządzenia zmierzającego do utworzenia takiego organu. Jeśli Rada nie będzie w stanie osiągnąć jednomyślności, wówczas przynajmniej dziewięć państw członkowskich może stworzyć między sobą prokuraturę europejską w ramach wzmocnionej współpracy.
Po drugie nie jest prawdą, że prace nad inicjatywą Komisji o powołaniu tej prokuratury są w stadium początkowym. Jest wręcz odwrotnie. Gotowa jest "metryczka prawna" tego pomysłu z konkretnymi wytycznymi i opcjami rozwiązań:
Tymczasem rząd Tuska… nie ma w tej sprawie żadnego zdania! Na dzisiejszym posiedzeniu Komisji ds. UE, reprezentujący rząd min. Serafin uznał, że… z dyskusją należy poczekać aż pojawi się projekt konkretnego aktu prawnego, a w ogóle Prokuratura Europejska jest zapisana w Traktacie z Lizbony, więc nie ma sprawy." Poseł Szczerski przespał, tak jak i cały klub PiS fakt, że rząd pracuje! Tak, rada ministrów przygotowała się już na oddanie suwerenności w ramach Prokuratury UE. Tusk na urlopie, a v-ce premier z PSL nie tylko rozdawał cukierki kolegom ministrom, ale ostro pracowali nad przyjęciem ustawy. Projekt ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy lub pracowników we wspólnych operacjach lub wspólnych działaniach…
Przepisy zawarte w projektowanej ustawie umożliwią funkcjonariuszom i pracownikom państw członkowskich Unii Europejskiej oraz innych państw objętych regulacjami Schengen i państw trzecich udział we wspólnych działaniach odbywających się w Polsce. Maryla
W Europie rodzi się gniew Europejczycy nie potrafili zjednoczyć się w imię solidarności, by razem stawić czoła kryzysowi, ale zjednoczą się w imię wściekłości, by pogrzebać zjednoczoną Europę – pisze szef Instytutu Obywatelskiego
Dobrze już było. Teraz będzie tylko gorzej. Strach w Europie wydaje się dziś powszechny, dotyka i młodych, i starych, wchodzących w nowy, 2013 rok. Strach przed tym, co przyniesie przyszłość nadchodzących miesięcy, daje się posłyszeć na ulicach i placach miast Starego Kontynentu: od Warszawy po Lizbonę, od Aten po Berlin. I nie trzeba czytać analiz ośrodków europejskich badających społeczne nastroje, by wszędzie w tych miastach, jeśli tylko dobrze ucho przyłożyć, posłyszeć: „lękam się o jutro".
Rynek wszechmocny Uczucie lęku nie jest tylko wiernym towarzyszem zwykłych zjadaczy chleba. Dziś jest on również wiernym kompanem europejskich polityków – Merkel, Hollande'a, Camerona, Montiego czy Tuska. Już dawno wszyscy nie czuli się tak bezsilni, gdy są pozbawiani mocy wobec otaczającej rzeczywistości. Od dawna politycy nie mieli tak znikomego poczucia, że przyszłość kraju czy pomyślność współobywateli w jakimkolwiek stopniu zależą od ich zdolności: inteligencji i politycznej wyobraźni. Politycy, którzy wczoraj mając do dyspozycji państwo i związane z tym wszystkie narzędzia posiadające moc, by kolonizować naszą niepewną rzeczywistość, systematycznie się ich pozbywali, zostawiając całe życie społeczne, od edukacji poprzez służbę zdrowia na pastwę mechanizmów rynkowych. Te jednak, jak doskonale wiemy, są nieznośne i kapryśne. Działają tylko tam, gdzie ich mocodawcy osiągają zyski. Kiedy zysków brak, w mgnieniu oka przenoszą się w inne, jeszcze dziewicze dla rynkowych łowów terytoria. To nie Bóg, jak sądzą ludzie religijni, jest wszechmocny. Dziś wszechmocny jest rynek. Przebiegłość tej nowej wszechmocnej siły, w wyniku której to rynek stanowi o naszym być albo nie być, jak odnotował amerykański konserwatywny filozof z Harvardu Michael Sandel, polega na tym, że „nawet nie zauważyliśmy, kiedy z gospodarki rynkowej przeistoczyliśmy się w społeczeństwo rynkowe". Inaczej: już dawno przestaliśmy być społeczeństwem obywatelskim, gdzie zbiorowym wysiłkiem realizujemy dobro wspólne. Staliśmy się natomiast społeczeństwem rynkowym, w którym liczy się tylko pieniądz i indywidualne zadowolenie.
Deficyt nadziei Lecz mimo to rynek nie uchronił nas przed kryzysem. Przeciwnie: rynek w doskonały sposób potrafi stwarzać problemy, ale za żadne skarby nie wie, jak je rozwiązać. To dlatego, jak Unia Europejska długa i szeroka, słowo kryzys należy do jednego z najważniejszych pojęć używanych przez polityków, ekonomistów, badaczy społecznych, a nawet duchownych. Mówić, że Europa jest w kryzysie, to głosić, że śnieg jest biały. Dojmująca jest jednak skala tego kryzysu: jesteśmy pogrążeni w kryzysie ekonomicznym, kryzysie gospodarczym, kryzysie politycznym, kryzysie społecznym, kryzysie wiary w Boga... Gdzie się nie obejrzysz, z każdej strony atakuje jakiś kryzys. A jednak to nie wszechobecny kryzys jest największą bolączką współczesnej Europy. Tym, co nadciąga wielkimi krokami i co najpewniej wybuchnie ze zdwojoną siłą w 2013 roku, jest wściekłość. Ta buzuje niczym zagotowana woda pod pokrywką czajnika w europejskim ludzie. Dziki gniew, który zobaczymy na ulicach i placach naszych miast wiosną. Ludzka wściekłość i gniew, które zapewne przeobrażą się w formy drastycznych protestów. I znów: od Aten, przez Rzym, po Warszawę, na ulicę wylegną masy oburzonych. Ale jak rodzi się wściekłość? Jest ona owocem deficytu nadziei. Jeśli nie ma nadziei, nie ma jutra. Jeśli nie ma jutra, nie ma przyszłości. Co zatem jest? Tylko dziś. Tu i teraz. Europę nie tyle pogrąży kryzys ekonomiczny, ile pogrąży ją dojmujące poczucie beznadziei. Kiedy europejscy liderzy będą organizować kolejne „szczyty ostatniej szansy", na europejskich ulicach będą wznoszone barykady. Kiedy politycy będą się spierać o nowy budżet unijny, ludzie będą już sobie skakać do gardeł. I będzie to chichot historii, że Europejczycy nie potrafili zjednoczyć się w imię solidarności, by razem stawić czoła kryzysowi, ale zjednoczą się w imię wściekłości, by definitywnie pogrzebać projekt zjednoczonej Europy, który z takim trudem budowali nasi dziadkowie, babcie, matki i ojcowie.
Nadzieja, odwaga, determinacja Czy można przeciwstawić się narastającej w ludziach wściekłości? Jeden ze świadków XX wieku, bojownik francuskiego Ruchu Oporu i pisarz Stephane Hessel notuje w swoistym testamencie „Czas oburzenia!": „Wściekłość (...) jest zrozumiała, powiedziałbym nawet, że jest naturalna, a mimo to nie jest możliwa do zaakceptowania, ponieważ nie pozwala przynieść rezultatów, które zapewne może przynieść nadzieja". Tyle że dziś tkwimy w swoistym paraliżu, niemocy, niewierze w to, że nasze działania mogą przynieść realne i dobre zmiany. Nasz stan to oczekiwanie: że zdarzy się coś lub przyjdzie ktoś, kto odmieni negatywny bieg historii. Że jakaś siła z zewnątrz zdejmie z nas odpowiedzialność za świat, który został nam powierzony. Ale cuda się nie zdarzają, jeśli my – kobiety i mężczyźni – dobrowolnie rezygnujemy z zaangażowania. Odmawiamy partycypacji w „naprawie świata". Dlaczego? Bo żądamy instrukcji „obsługi naprawy świata", tak jak dostajemy instrukcję obsługi nowego smartfona. Sorry, ale nie istnieje instrukcja naprawy świata. Czujecie się rozczarowani? I słusznie! Byłby to przejaw z mojej strony szarlatanerii, gdybym powiedział, jak „naprawić świat". Przyznaję: nie wiem! Daleki jestem również od tego, by „brać historię szturmem" – to zawsze kończy się tym, że ulice spływają krwią. Nie znaczy to, że nic się nie da zrobić. Przeciwnie, „zbawienia" nie zaczyna się od tego, że chce się zbawić cały świat, ale od tego, że chce się ocalić swoją ulicę, potem dzielnicę, miasto, wreszcie: kraj... Tylko ten, kto potrafi zbawić (ocalić) swoją ulicę, będzie w stanie zbawić (ocalić) cały świat. Tylko ten, kto potrafi być wierny w małych rzeczach, będzie wierny i w rzeczach wielkich. By jednak móc zbawiać świat, potrzebujemy – jak podpowiedział mi w rozmowie Zygmunt Bauman – praktykowania, użyję tu staroświeckiego pojęcia, trzech cnót: nadziei, odwagi, determinacji. Nadziei, gdyż – jak się już rzekło – bez niej nie można w ogóle myśleć o przyszłości. Odwagi, gdyż zawsze pojawią się przeciwności, które trzeba nam będzie pokonać. Determinacji, gdyż „naprawianie świata" nie jest jednorazowym aktem, ale codzienną harówką. Czy wiecie, kto praktykował wszystkie te trzy cnoty? Otóż praktykował je nasz, Polaków, wielki przyjaciel, Vaclav Havel. I właśnie dlatego napisał esej pod znamiennym tytułem: „Siła bezsilnych"! Św. Paweł w I Liście do Koryntian powiada: „A teraz trwają nadzieja, wiara i miłość. A największa z nich jest miłość". Parafrazując św. Pawła powiedziałbym tak: „A teraz trwają nadzieja, odwaga i determinacja. A największa jest nadzieja". Jeśli chcemy naprawiać Europę, musimy ponownie rozbudzić w sobie cnotę nadziei. I każdego dnia praktykować odwagę i determinację. Tylko wtedy, choć nie daję żadnych gwarancji, być może uda nam się zbudować „inną, lepszą Europę"! Jarosław Makowski
W PiSie wygadują głupoty, ale PO stara się dotrzymać kroku!
Przeczytajcie Państwo sami, co wypisuje szef Instytutu Obywatelskiego, think-tanku PO:
http://www.rp.pl/artykul/967524.html?print=tak&p=0
Nie mam już siły. PO prostu ręce opadają! Co ciekawe: po wypisaniu tych wszystkich głupot facet potwierdza moją diagnozę: „Tym, co nadciąga wielkimi krokami i co najpewniej wybuchnie ze zdwojoną siłą w 2013 roku, jest wściekłość. Ta buzuje niczym zagotowana woda pod pokrywką czajnika w europejskim ludzie. Dziki gniew, który zobaczymy na ulicach i placach naszych miast wiosną. Ludzka wściekłość i gniew, które zapewne przeobrażą się w formy drastycznych protestów. I znów: od Aten, przez Rzym, po Warszawę, na ulicę wylegną masy oburzonych.”
PS. W tym numerze „Uważam Rze”, który jeszcze jest w kioskach, jest – w postaci rozbudowanej o połowę – mój słynny „Manifest”. Obawiam się, że Redakcja za słabo go wyeksponowała. Co Państwo o tym sądzicie?
JKM
Wyliczyli, ile pieniędzy Owsiak zebrał przez 21 lat W niedzielę 13 stycznia Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy zagra dla dzieci i seniorów. To już 21. finał Orkiestry. Tym razem fundacja będzie wspierała nie tylko szpitale i oddziały dziecięce, ale także geriatryczne. Początek formularzaDół formularzaOkoło 120 tysięcy wolontariuszy w całym kraju będzie zbierać datki do puszek. Zostanie zorganizowanych 1800 sztabów w całej Polsce oraz 43 za granicą. Zebrane pieniądze WOŚP przeznaczy między innymi na zakup dwóch nowoczesnych inkubatorów hybrydowych, a także materaców przeciwodleżynowych, regulowanych łóżek, wózków inwalidzkich i ultrasonografów. Pierwszy finał WOŚP odbył się w 1993 roku. Udało się wówczas uzyskać blisko 2 i pół miliona złotych na rzecz dzieci z wrodzonymi wadami serca. Od tego czasu Wielka Orkiestra co roku organizuje zbiórkę pieniędzy. Dotychczas zebrano łącznie ponad 495 i pół milionów złotych. Pieniądze są przeznaczane na z góry ustalone cele związane z ochroną zdrowia, szczególnie zdrowia dzieci. Z zebranych pieniędzy kupiono około 25 tysięcy różnych urządzeń medycznych, które trafiły do 600 szpitali w całym kraju.
Przez 21 lat pieniądze zebrane dzięki Wielkiej Orkiestrze przeznaczono między innymi na sprzęt dla ratowania życia noworodków i niemowląt, dla dzieci z chorobami nowotworowymi, poszkodowanymi w wypadkach, czy na sprzęt do dializ dla dzieci z chorobami nerek. W zeszłym roku zebrano rekordową sumę - ponad 50 milionów 600 tysięcy złotych. Pierwszy finał WOŚP odbył się w 1993 roku w ponad stu miastach Polski. Podczas koncertów, festynów i licytacji zebrano wówczas blisko 2 i pół miliona złotych na rzecz dzieci z wrodzonymi wadami serca. Rok później na pomoc szpitalom noworodkowym zebrano ponad 4 miliony złotych, a w 1996 roku niemal 7 milionów na pomoc klinikom onkologicznym. W 1996 roku udało się zgromadzić ponad 6 milionów złotych na ratowanie życia dzieci, które uległy wypadkom.W 2009 i 2010 roku wolontariusze WOŚP zbierali pieniądze na aparaturę do wczesnego wykrywania chorób onkologicznych u dzieci. Zebrano wówczas na ten cel za pierwszym razem ponad 40 milionów złotych, a za drugim - blisko 43 miliony złotych. W 2011 roku zebrana suma - ponad 47 milionów złotych - została przeznaczona na zakup sprzętu dla dzieci z chorobami urologicznymi i nefrologicznymi. W ubiegłym roku rekordową sumę - ponad 50 milionów 600 tysięcy złotych - przekazano na zakup najnowocześniejszych urządzeń dla ratowania życia wcześniaków oraz pomp insulinowych dla kobiet ciężarnych z cukrzycą. Źródło: IAR
WOŚP - dlaczego nie wielbię Owsiaka Miałem w tym roku o WOŚP nic nie pisać. Nie mam na jej temat nic nowego do powiedzenia – schemat działania i argumenty są te same od lat. Jerzy Owsiak jest częścią medialnopolitycznego układu i będzie promowany tak jak dotąd tak długo, jak długo ten układ będzie trwał. To oczywiste. Co nie oznacza, że należy zacząć udawać, że nic kontrowersyjnego się nie dzieje. Że nie ma miejsca – jak to napisałem jakiś czas temu na swoim blogu – wielkie oszustwo Owsiaka. Kilka dni temu udzieliłem wywiadu portalowi Frondy. Między innymi do niego odniósł się – w charakterystyczny dla siebie sposób – Zbigniew Hołdys w TVN24 (nawiasem mówiąc, zgodnie z wyznawanymi przez siebie zasadami, TVN nie było uprzejme zaprosić do studia nikogo, kto ma do WOŚP stosunek krytyczny). Zarazem na Twitterze byłem bombardowany pytaniami i komentarzami, których infantylizm sprawia, że opadają ręce. Na przykład @kuba_kacprzak pisze (pisownia oryginalna): „Widzę że próbuje pan zabłysnąć obrażając takich ludzi jak Jerzy Owsiak. Żałosne... […] Skoro Jerzy Owsiak jest taki zły to niech pan wymieni kogoś kto robi więcej dla tego kraju? Może jakiś polityk? Dziennikarz?”. Zwracam uwagę na nagromadzenie klisz i fałszów. Krytyka nazywana jest „obrażaniem”, motywacja tej krytyki sprowadzona do potrzeby „zabłyśnięcia”, jednorazowa akcja Owsiaka jest uznawana za wielki czyn „dla kraju”. Autorowi tych tweetów napisałem, że nie jestem w stanie rozmawiać na tak infantylnym poziomie. Z kolei @marcin4055 apeluje do mnie i Samuela Pereiry: „Panowie zacznijcie od siebie!”. Oczekuje, że przedstawię publicznie listę swoich wpłat na rozmaite cele z całego roku? @Francis_Rossa natomiast używa dla opisania Owsiaka pojęcia „tolerancji” w takim sensie, w jakim uczyniła z niego absurdalne słowo wytrych „Gazeta Wyborcza”: „Czyli gdyby –jak napisałem wczoraj – JO przestał być tolerancyjny i przeszedł na prawą stronę mocy, dzisiaj Pan pewnie stałby z puszką”. Żeby przekonać się, jak to jest z Owsiakową „tolerancyjnością”, wystarczy poszukać jego opinii o Radiu Maryja czy o osobach nie dość zachwyconych jego działalnością. Jako się rzekło, nie chcę pisać kolejny raz tego, co już pisałem, a co trzeba by właściwie powtórzyć. Dlatego umieszczam poniżej dotychczasowe teksty z mojego bloga, poświęcone WOŚP, z niewielkimi skrótami, w nadziei, że tym, którzy ich kiedyś nie czytali, pozwolą zrozumieć moje stanowisko.
14 stycznia 2007: „Wielka Orkiestra Świątecznej Przemocy” Dzisiaj kolejny raz gra Wielka Orkiestra Świątecznej Przemocy. Nazywam ją tak od dawna, mając na myśli przemoc moralną. Owsiakowi udało się stworzyć być może najbardziej chronione tabu w III RP i choć inne upadły, to wciąż trwa, a krytykowanie Owsiaka wydaje się bardziej ryzykowne niż krytykowanie Michnika, Jana Pawła II i Lecha Kaczyńskiego razem wziętych. Czy Owsiak jest cynikiem i czy celowo, z pełną świadomością ustawił się tak, żeby jego krytyków od razu oskarżano o to, że są nieczułymi na nieszczęście małych dzieci potworami? Nie wiem. Wybitnie nie podoba mi się styl Owsiaka, więc jestem skłonny – być może niesłusznie – o taki cynizm go podejrzewać. Kojarzy mi się to z sytuacją z pewnej popularnej miejscowości turystycznej. Znany miejscowy przedsiębiorca, którego wyroby są znakiem firmowym owej miejscowości, kilka lat temu postanowił rozbudować znacząco dom, gdzie mieści się jego zakład. Problem w tym, że cała miejscowość jest pod nadzorem konserwatora i, o ile wiem, ów przedsiębiorca nie otrzymał wszelkich niezbędnych zezwoleń. Mimo to dom rozbudował, ale aby uchronić się przed ewentualną rozbiórką, na ścianie umieścił tablicę ku czci Jana Karskiego. Nie bardzo wiem, co Karski mógł mieć z ową miejscowością, a zwłaszcza z tamtym domem lub samym przedsiębiorcą, wspólnego, ale skutek jest oczywisty: kto ruszy dom, gdzie wisi tablica ku czci legendarnej postaci, człowieka tak zasłużonego w ratowaniu Żydów podczas okupacji? Dom oczywiście stoi, być może zalegalizowany post factum. Z Owsiakiem jest podobnie: czy można krytykować faceta, który ratuje chore dzieci? Odpowiedź zależy od tego, jak odpowiadamy z kolei na dwa podstawowe pytania: pierwsze - czy cel uświęca środki i drugie - czy środki, jakie stosuje Owsiak, nam się podobają. Ja na oba pytania odpowiadam przecząco, więc na pytanie, czy można krytykować faceta, który ratuje chore dzieci, odpowiadam: tak. Szczytny cel nie usprawiedliwia wszystkiego. Styl Owsiaka stanowczo mi nie odpowiada. Jest knajacki, natrętnie luzacki, wrzaskliwy, a przy tym apodyktyczny i autorytarny. Można by powiedzieć: w takim razie proszę nie brać w tej imprezie udziału i tyle. Ale rzecz w tym, że Owsiak został wypromowany na publiczną instytucję, a za tym poszły i idą cały czas pewne konsekwencje. Został stworzony fałszywy ciąg myślowy: skoro człowiek ratuje chore dzieci, więc wszystko, co robi, jest świetne, w tym jego styl, jego poglądy, jego stanowisko w każdej sprawie. I proszę mi nie pisać, że tego nikt wprost nie twierdził. Jasne, że nie, ale taki jest oczywisty mechanizm socjologiczny i wie to każdy, kto ma do czynienia z mediami i socjologią społeczną. To klasyczny przypadek ikon popkultury. Z drugiej strony sam Owsiak zbudował swoją akcję na prostym przesłaniu: obojętne, co robisz poza tym, jaki jesteś, jak się zachowujesz, czy przestrzegasz norm czy nie - jeśli weźmiesz udział w mojej imprezie, jesteś ze wszystkiego rozgrzeszony. Jesteś dobry. To oczywiście przesłanie fałszywe, ale przynoszące duże szkody, jeśli się weźmie pod uwagę, że Owsiak największy wpływ ma na ludzi w wieku, gdy kształtują się poglądy. Daleki jestem od demonizowania Owsiaka w stylu Radia Maryja. Nawiasem mówiąc, reakcja samego Owsiaka na wszelką krytykę pod jego adresem wskazuje na trudną do przecenienia pychę. Owsiak nie jest facetem z mojej bajki, z całą pewnością. Z drugiej strony kupowany przez niego sprzęt faktycznie ratuje życie - choć wydaje mi się dość dziwne, że prywatna fundacja wyręcza państwo w jego obowiązkach, na które wszyscy płacimy podatki. Mimo to mógłbym właściwie powiedzieć: mnie się to nie podoba, ale niech sobie Owsiak działa, a jak jeszcze zrobi przy okazji coś dobrego, to bilans może nie będzie taki zły. Mógłbym, gdyby nie dwa zastrzeżenia. Po pierwsze - nie znoszę, gdy ktoś stosuje wobec mnie moralny szantaż i zmusza mnie w ten sposób do czegoś. A tak jest w przypadku WOŚP. Trzeba nie lada odwagi, żeby - będąc np. szefem dużej firmy, postacią publiczną albo miejskim rajcą - odmówić udziału w imprezie. W tym roku odmówił Sanok. Zobaczymy, jaka będzie reakcja. W każdym razie nie jest akceptowany naturalny argument, że skoro nie podobają się komuś metody prowadzenia zbiórki, nie będzie w niej brał udziału. Kto nie bierze udziału w WOŚP, staje się z punktu podejrzany. Udział w WOŚP stał się probierzem moralności i to mi się zdecydowanie nie podoba. Po drugie - Owsiak nie stał się ikoną sam z siebie. Nie bez powodu napisałem wcześniej, że „został wypromowany". Od lat publiczna telewizja poświęca jego imprezie ilość czasu i nadaje jej rangę nieporównywalną z żadną inną działalnością charytatywną. Bez tego Owsiak prawdopodobnie nie byłby szerzej znany. Tym razem, gdy TVP postanowiła minimalnie ograniczyć czas obecności WOŚP na antenie, Owsiak zaczął przebąkiwać o ewentualnym przeniesieniu imprezy do którejś z telewizji prywatnych. Chciałbym zobaczyć, jak TVN albo Polsat daje mu tyle czasu antenowego, co Telewizja Polska. Taki gest mają tylko państwowe firmy. Często przywoływany - ale przez to nie mniej prawdziwy - jest argument, że gdyby w czasie, przeznaczonym na pokazywanie pokrzykującego w studiu Owsiaka puszczać reklamy i dochód z nich przeznaczyć na cel, wspierany przez WOŚP, byłoby to o wiele więcej pieniędzy. Problem polega na tym, że człowiekowi, posługującemu się mocno dyskusyjną retoryką i językiem dzięki wsparciu publicznej instytucji nadano nieproporcjonalnie wielką do jego dokonań rangę. Dlaczego zatem akurat Owsiak? Dlaczego spośród tylu ludzi, zajmujących się działalnością charytatywną - w tym tych działających nie w formie wielkiego cyrku raz w roku, ale na co dzień przez cały czas - wybrano właśnie witrażystę z Krakowa? Ha, dobre pytanie.
10 stycznia 2009: „Terror moralny znów na ulicach” Gdy dwa lata temu napisałem krytycznie o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy, nazywając ją Wielką Orkiestrą Świątecznej Przemocy (moralnej), posypały się na mnie gromy. Osobiście gromił mnie nawet Igor Janke, narzekając na mój brak wrażliwości. […] W świetle informacji, jakie się w ciągu ostatnich dni pojawiły, cyrk zwany Wielką Orkiestrą istotnie wydaje się coraz trudniejszy do obrony. Wygląda bowiem na to, że aby zebrać jakąś sumę pieniędzy, trzeba wydać sumę niewiele mniejszą, a może nawet większą, gdyby do kosztów emisji finału, obsługi imprezy itp. dodać jeszcze honoraria artystów. No i pozostaje kwestia finansowania Przystanku Woodstock – imprezy wbrew pozorom ideologicznie nacechowanej. Wiem, że to oklepane zestawienie, ale w tym momencie narzuca się jednoznacznie: fundacja Owsiaka, która wykłóca się o czas antenowy, a samorządy muszą się dokładać po kilkadziesiąt tysięcy na organizację koncertów, bo bez tych rzeczy zbiórka okazałaby się prawdopodobnie kompletną klapą; a z drugiej strony inne fundacje, kierowane przez ludzi mniej kontrowersyjnych, nie ustawiających się wyraźnie po żadnej stronie ideowych podziałów, działające skutecznie, spokojnie, po kilkaset razy mniejszych kosztach, nie promowane przez publiczną TV, nie dotowane przez samorządy, czasem walczące o przetrwanie, a zbierające pieniądze na nie mniej szlachetne cele. Stawiam tezę, że Owsiak postawiony w ich sytuacji, zniknąłby w ciągu roku. I uważam za skrajnie niesprawiedliwe, że jeden człowiek, prezentujący wyjątkowo nieciekawy styl, jest nieustannie promowany za publiczne miliony – tak naprawdę kosztem innych. Dość oczywiste, że taka impreza dobroczynna traci swój praktyczny sens. Pozostaje jedynie sposobem na swego rodzaju moralną masturbację biorących w niej udział, wypromowanie jej twórcy, p. Owsiaka, oraz reklamę firm, za którą płacą jak zwykle ich klienci, nie pytani przecież o zdanie, czy chcą dołożyć swoich kilka groszy do promowania szołmena w czerwonych okularach.
Wygląda też na to, że szołmenowi zaczęło z lekka odbijać. Jego zachowanie podczas konferencji z przedstawicielami TVP, jego list do Zbigniewa Ziobry, nie pozostawiający złudzeń, że Owsiak jest jakimś apolitycznym dobroczyńcą – wszystko to wskazuje, że szef WOŚP poczuł się zbyt pewnie. Jedną rzecz za swoim tekstem sprzed dwóch lat muszę tu powtórzyć: argumentem całkowicie bałamutnym i demagogicznym jest stwierdzenie, że wskazywanie na te wszystkie problemy, wątpliwości oraz krytyka samego Owsiaka oznacza, że nie jest się wrażliwym na tragedię dzieci, którym przecież WOŚP pomaga. Tak argumentować może jedynie ktoś, kto sądzi, że cel uświęca środki w każdych okolicznościach oraz że w sferze publicznej mają prawo funkcjonować ludzie wyłączeni spod wszelkiej krytyki tylko dlatego, że robią coś pożytecznego – pozornie lub faktycznie. Prosiłbym także – piszę to na podstawie doświadczeń z dyskusji pod moim dawnym tekstem – nie używać argumentów, sięgających po osobiste doświadczenie: „Moje dziecko uratował sprzęt kupiony przez WOŚP”. Z tego typu doświadczeniem nie da się dyskutować, bo to jest stwierdzenie z całkiem innego porządku niż racjonalna dyskusja na argumenty.
11 kwietnia 2009: „Witrażysta Owsiak chce dać z baśki” Na temat obecnych, kolejnych, problemów Lecha Wałęsy ze swoją przeszłością (bo tak należy właściwie opisywać sytuację wokół IPN) wypowiadały się już różne osoby. Jeśli były to osoby należące, mówiąc ogólnie, do kamaryli antylustracyjnej, względnie wspierające z różnych powodów politykę rządu, to wiadomo, w jakim tonie były to wypowiedzi. Treść pozostawał ta sama, zresztą nie mająca nic wspólnego z faktami, tylko forma bywała różna. W przeciwnym obozie istnieje znacznie większa rozbieżność poglądów, by wskazać tylko na wypowiedzi Piotra Gontarczyka, Sławomira Cenckiewicza, Janusza Kurytki, Jana Żaryna czy Antoniego Dudka. Dziś jednak znalazłem wypowiedź, którą można uznać za swego rodzaju ukoronowanie kampanii pod hasłem „Przyznać Lechowi Wałęsie dożywotni immunitet od wszystkiego”. Jest to wypowiedź guru polskich dobroczyńców, osoby takim swoistym immunitetem obdarzonej już jakiś czas temu, Jerzego Owsiaka, zgodnie z modą na kumplowanie się ze wszystkimi nazywającego siebie samego „Jurkiem”. O Owsiaku i jego akcjach mam zdanie wybitnie krytyczne. Pisałem o tym w Salonie24 dwukrotnie przy okazji finałów WOŚP. Wówczas jednak chodziło głównie o dokonania tego pana na polu zbiórek publicznych. Jest taka dobra cecha ludzi, działających w niektórych dziedzinach. Zaliczyć do nich można także dobroczynność: nie należy się mieszać do spraw spoza tej dziedziny, a już zwłaszcza nie należy zabierać głosu w kwestiach polityki. To w pewien sposób nie wypada, a może też zaszkodzić sprawie, której się służy. Mój wielki szacunek zyskują osoby takie, jak choćby Anna Dymna, którą kilkakrotnie próbowano wciągać w różne polityczne inicjatywy, ale zawsze odmawiała. Podobnie na szacunek zasługują aktorzy, którzy wbrew modzie uważają się za kompetentnych tylko w kwestiach sztuki i aktorstwa. Warto zwrócić uwagę, że ta skromność dotyczy zazwyczaj aktorów starszego pokolenia, choć bynajmniej nie wszystkich, by wspomnieć Marka Kondrata. Z drugiej strony mamy osoby, które najpierw zyskują przyznawany im przez elity warszawski i krakówka status postaci ponadpartyjnych, niezaangażowanych i niekwestionowalnych autorytetów, by potem nagle w odpowiednim momencie zabrać głos w jakiejś mocno kontrowersyjnej, ściśle politycznej sprawie. To np. casus Wisławy Szymborskiej, niegdyś autorki poematów, wysławiających najlepszy ustrój świata i Józia Słoneczko, potem autorki miłych, choć w mojej osobistej opinii dość przeciętnych wierszy, a następnie sygnatariuszki listów w sprawie aborcji, lustracji czy wyroku na prof. Andrzeja Zybertowicza. Przy tym, mimo swojego więcej niż jednoznacznego zaangażowania politycznego po stronie bardzo konkretnej wizji Polski, wręcz konkretnego środowiska, niektórzy wciąż usiłują wmawiać, że Szymborska jest osobą „niezależną” i pozapolityczną. To sprytny zabieg: nie myślące samodzielnie osoby, przyswajające sobie bez śladu refleksji klisze, przedstawiane przez Salon, akceptują następujące rozumowanie: skoro S. jest poza polityką, to jeśli zabiera głos w jakiejś sprawie, musi to być głos z wyższego poziomu, całkowicie obiektywny. Podobna sytuacja ma miejsce w przypadku Owsiaka. Oczywiście jedynie najwięksi naiwniacy, cynicy lub idealiści mogliby sądzić, że Jerzy Owsiak jest ponadpolitycznym „dyrygentem” WOŚP. Dawno jednak nie dał wyrazu swoim poglądom w tak dosadny sposób jak teraz. Zrobił to zresztą w charakterystycznym dla siebie knajackim i chamski stylu, mówiąc: „Dość tego szmaciarstwa [czyli IPN]. Jak trzeba, mogę przyłożyć z baśki”. W obronie Wałęsy, ma się rozumieć. Jerzy Owsiak, co szczególnie zabawne, odwołuje się, jak można wywnioskować z jego chamowatej wypowiedzi, nie tylko do książki Pawła Zyzaka, ale też wcześniejszej Gontarczyka i Cenckiewicza, nazywając tę pierwszą „powieścią kucharską”. Jak rozumiem, pan Owsiak przeczytał dokładnie obie książki, zwłaszcza tę Zyzaka, a że jako witrażysta z zawodu posiada wszelkie kwalifikacje, aby oceniać publikacje z punktu widzenia warsztatu historycznego, więc jego wypowiedź jest oparta na solidnych studiach i przemyśleniach. Czy można tę deklarację Owsiaka o „przyłożeniu z baśki” oddzielić od jego działalności charytatywnej? W moim przekonaniu – nie. Gdyby sam Owsiak traktował swoją działalność jako apolityczną, unikałby podobnych wystąpień, zwłaszcza że chyba nikt ich od niego specjalnie nie oczekiwał. Skoro ich nie unika, należy uznać, iż z własnej woli wszystkie swoje działania wprzęga w swoją quasipolityczną aktywność. Jeżeli Jerzy Owsiak miał jeszcze w moich oczach jakąś śladową choćby wiarygodność jako szef jednej z większych akcji dobroczynnych w Polsce, to właśnie ją stracił. Pomijając już fakt, że jego deklaracje o „dawaniu z baśki” sprowadzają dyskusję o sprawie niezwykle poważnej na poziom budy z piwskiem, gdzie Owsiak widocznie czuje się najlepiej.
10 stycznia 2010: „Na czym polega oszustwo Owsiaka” […] W przypadku Owsiaka mamy do czynienia z często stosowaną metodą tworzenia iluzji pozapolityczności osoby i przedsięwzięcia, które pozapolityczne wcale nie są. Owsiak nie jest osobą „pozaideologiczną”, stojącą w jakiś sposób poza sporem politycznym. Przeciwnie – jest osobą o bardzo wyrazistych poglądach, które uzewnętrzniają się od czasu do czasu w postaci zapowiedzi „dawania z baśki” tym, którzy ośmielają się badać życiorys Wałęsy, w wypowiedziach na temat Radia Maryja albo w usuwaniu sprzed wejścia na Przystanek Woodstock (podkreślam: z terenu publicznego) wystawy antyaborcyjnej. Jednak dla środowiska, mówiąc ogólnie, „Gazety Wyborczej” jest Owsiak authority of last resort – kimś, po kogo się sięga w nadzwyczajnych sytuacjach. Owsiak jest niezwykle wygodny, ponieważ jego charytatywna działalność pozwala tworzyć wrażenie, iż jest osobą niezaangażowaną politycznie, a więc to, co mówi, mówi niejako z pozycji „pozapolitycznych”. (O stosowaniu tej metody w pierwszym dziesięcioleciu III RP bardzo ciekawie pisał Zdzisław Krasnodębski w eseju „Filozofia III RP, czyli od »antypolityki« do »postpolityczności«” w zbiorze „Rzeczpospolita 1989-2009”, wydanym przez krakowski Ośrodek Myśli Politycznej.) Słuchacze odbierają poglądy Owsiaka nie jako poglądy uczestnika politycznej wojny, ale kogoś spoza nielubianego środowiska polityków, a tym samym nadają im większą wagę. Na tym polega wielkie oszustwo Owsiaka, którego on sam, jak sądzę w pełni świadomie, nie chce wyjaśnić, np. poprzez oficjalne poparcie konkretnej partii politycznej. Wziąwszy to pod uwagę, absolutnie zasadne było umieszczenie w noworocznej szopce przez Marcina Wolskiego m.in. Owsiaka właśnie w loży celebrytów, przyklaskujących oczywiście opcji jedynie słusznej.
WOŚP jest instrumentem utwierdzania tej iluzji. Przy czym trzeba zauważyć, że nastąpiła tu całkowita personalizacja idei: WOŚP to Owsiak, Owsiak to WOŚP. Są i inne organizacje, które posługują się popularnym wizerunkiem swoich twórców (Fundacja Anny Dymnej czy Akogo Ewy Błaszczyk), ale żadna z nich nie jest tak medialnie rozdmuchana, tak kontrowersyjna i żadna nie zmieniła się w sprawnie działający koncern. Tym samym każdy wyskok Owsiaka i każde jego kontrowersyjne stwierdzenie natychmiast może być zbite kontrargumentem: ale on tyle robi dla dzieci. Czy na pewno? Owsiak zrobił przez te wszystkie lata z WOŚP istny cyrk, którego koszty stają się absurdalne. Godziny telewizyjnych transmisji, przeloty samolotami (tym razem w eskorcie F-16), tysiące ludzi do obsługi koncertów, którzy przecież nie pracują darmo, sprzęt itd. Jaki jest sens ciągnąć imprezę, gdzie co roku trzeba wymyślać nowe fajerwerki, coraz absurdalniejsze i coraz kosztowniejsze, byle zachęcić ludzi do jednorazowego zrywu? Porównanie kosztów i zysków to zwykłe wyliczenie efektywności. Nikt tego dotąd nie zrobił, a w takim wyliczeniu wspominany przez Leskiego Caritas wypadłby pewnie o kilkaset procent lepiej niż WOŚP. Dlaczego nikt tego nie zrobił? O tym też już swego czasu pisałem: w sprawie WOŚP działa moralny szantaż. Kto krytykuje Owsiakową imprezę, ten widocznie musi nienawidzić małych dzieci, którym Owsiak pomaga. Ten argument jest oczywiście absurdalny, oparty na naciąganym sylogizmie i założeniu, że cel uświęca środki, a przy okazji dowodzący niezdrowego utożsamienia idei z osobą. W licytacjach WOŚP biorą udział wszystkie liczące się firmy, wydając w ten sposób pieniądze swoich klientów bez pytania ich o pozwolenie, ewentualnie pieniądze państwowe. Nie ma wysokiego urzędnika, który mógłby się wyłamać z obowiązkowego entuzjazmu – w tym cyrku biorą udział i prezydent, i premier. Szantaż moralny odnosi skutek. Kto w entuzjazmie nie bierze udziału, zostaje napiętnowany. Po raz kolejny warto postawić pytania, które już zadawałem: z jakich to powodów akurat jedna charytatywna impreza, firmowana przez osobę mocno kontrowersyjną, cieszy się bezprecedensowym wsparciem mediów, publicznych i prywatnych? Dlaczego akurat w tym przypadku istnieje niepisany obowiązek entuzjazmowania się i wspierania tej imprezy? Dlaczego F-16, które, jak rozumiem, i tak muszą latać, latają akurat, eskortując Owsiaka, a nie Annę Dymną albo wolontariuszy Caritasu, którzy co roku przed świętami po cichu sprzedają swoje świece? Medialny i organizacyjny cyrk, jaki towarzyszy WOŚP, dawno już przekroczył granice absurdu i przyzwoitości. Owczy pęd wyłącza myślenie większości ludzi, którzy „dają na Owsiaka”, bo „przecież wszyscy dają”. Wraz z każdą edycją WOŚP uzupełniany jest wizerunkowy kapitał człowieka, który pod pozorami ograniczenia wyłącznie do pracy charytatywnej, przemyca bardzo wyraziste poglądy społeczne i polityczne. Ja tego kapitału podwyższał mu nie będę.
11 stycznia 2010: „Ojej, pan Owsiak się zirytował” Reakcja Jerzego Owsiaka na mój skromny komentarz w dzisiejszym „Fakcie” pokazuje, że w swoich ocenach mam rację. Szef WOŚP ma status celebryty i z niektórymi z nich dzieli skrajny brak odporności na krytykę, do czego przyczynił się czapkujący mu od lat salon. Proszę sobie przypomnieć, w jakim tonie kilka dni temu media informowały o szpitalu w Warszawie na Niekłańskiej, który nie bardzo chciał przyjąć dar WOŚP, ponieważ nie był na to przygotowany, a Orkiestra nie była uprzejma wcześniej swoich planów ze szpitalem skonsultować. Dostało się głównie szpitalowi, do którego przylgnęła łatka niewdzięcznika. Z tego tonu wyłamały się jedynie częściowo „Wiadomości” TVP. Teraz pan Owsiak okazał na konferencji prasowej nieskrywaną irytację, że istnieją w Polsce media i komentatorzy, którzy śmią nie uczestniczyć w powszechnym zachwycie jego inicjatywą. Dostało się oczywiście „Naszemu Dziennikowi”, a także „Faktowi”, w tym za mój komentarz, oraz Polsatowi. Bo przecież Owsiakiem i WOŚP nie wolno się nie zachwycać. Oberwała nawet „GW” za to, że umieściła relację zbyt daleko, zdaje się, że na 8. kolumnie. Mało co sprawia mi taką radość, jak widok osoby przyzwyczajonej do hołdów, która nagle odkrywa ze zdenerwowaniem, że są tacy, którzy nie tylko nie składają należycie głębokich ukłonów, ale przeciwnie – są skłonni zgłaszać jakieś obiekcje. Pan Owsiak był uprzejmy, w charakterystycznym dla siebie knajackim tonie, stwierdzić, iż „jakiś idiota” napisał, że WOŚP się nie rozlicza. Nie wiem, czy miał na myśli mój tekst – jeśli tak, to mocno przeinaczył jego sens. Napisałem w nim bowiem to samo, co na Salonie24: że nikt nie policzył pełnych kosztów finału WOŚP. Co absolutnie nie oznacza, iż WOŚP jako fundacja się nie rozlicza – stawianie takie zarzutu byłoby kompletna bzdurą. Tak czy owak – irytacja celebryty Owsiaka jest dla mnie największą nagrodą. Dziękuję, panie Jerzy. Warzecha
Składki ZUS. Na abolicji skorzystają nieuczciwi Osoby, które mają należności wobec ZUS za lata 1999-2009 z tytułu działalności gospodarczej, już od najbliższego wtorku będą mogły ubiegać się ich umorzenie. Na abolicji skorzystają nie tylko przedsiębiorcy, którym ZUS naliczył dług z powodu niejasnych przepisów, ale także ci, którzy celowo w tym czasie nie płacili składek. Ustawa abolicyjna ma objąć 437 tys. osób, a kwota umarzanych należności opiewa na ok. 868,5 mln złotych. W najbliższy wtorek, 15 stycznia, wchodzi w życie ustawa z dnia 9 listopada 2012 r. o umorzeniu należności powstałych z tytułu nieopłaconych składek przez osoby prowadzące pozarolniczą działalność. Oznacza to, że od tego dnia osoby, które od 1 stycznia 1999 r. do 28 lutego 2009 r. prowadziły działalność gospodarczą i mają zaległości wobec ZUS z tego okresu, mogą wnioskować o umorzenie zaległych składek. Ustawa abolicyjna została stworzona z myślą o chałupnikach i osobach, które w latach 1999-2009 miały zawieszoną działalność gospodarczą i padły ofiarą niejasnych przepisów, przez co ZUS naliczył im wieloletnią zaległość wraz z odsetkami (nawet po kilkadziesiąt tysięcy złotych). Wchodzące w życie przepisy dotyczą jednak wszystkich prowadzących działalność w tym okresie. A to oznacza, jak potwierdza naczelnik wydziału komunikacji społecznej ZUS Wojciech Andrusiewicz, że z abolicji skorzystają nie tylko ci, którzy nieświadomie popadli w konflikt z ZUS-em, ale także osoby, które celowo nie płaciły składek w okresie objętym abolicją. ZUS szacuje, że ustawa abolicyjna obejmie 437 tys. przedsiębiorców (z czego ok. 219 tys. to przedsiębiorcy już nieaktywni), a kwota umarzanych należności opiewa na ok. 868,5 mln zł (z czego ok. 394 mln zł stanowią odsetki). Osoby uprawnione do złożenia wniosku o umorzenie należności wobec ZUS:
- o osoby podlegające w okresie od 1 stycznia 1999 r. do 28 lutego 2009 r. obowiązkowo ubezpieczeniu emerytalnemu i rentowym oraz wypadkowemu z tytułu prowadzenia pozarolniczej działalności, tj. pozarolniczej działalności gospodarczej na podstawie przepisów o działalności gospodarczej lub innych przepisów szczególnych, działalności twórczej lub artystycznej, bądź działalności w zakresie wolnego zawodu, albo jako wspólnik jednoosobowej spółki z ograniczoną odpowiedzialnością lub wspólnik spółki jawnej, komandytowej, partnerskiej.
- o spadkobiercy i osoby trzecie, wobec których ZUS wydał decyzje o przeniesieniu odpowiedzialności za zobowiązania płatnika z tytułu nieopłaconych przez niego składek na jego własne ubezpieczenia za okres od 1 stycznia 1999 r. do 28 lutego 2009 r.
Umorzeniu podlegają niezapłacone w latach 1999 -2009 składki na ubezpieczenia społeczne, zdrowotne i Fundusz Pracy oraz naliczone od nich odsetki (dotyczy tylko składek, które przedsiębiorcy mieli opłacić za siebie), a także opłata prolongacyjna, opłata dodatkowa, koszty upomnienia oraz koszty egzekucyjne naliczone od należności podlegających umorzeniu.Warunkiem umorzenia jest brak zaległości w ZUS po lutym 2009 r. (ZUS przewiduje także możliwość umorzenia należności z lat 1999-2009 pod warunkiem spłaty należności niepodlegających umorzeniu w terminie 12 miesięcy od dnia uprawomocnienia się decyzji określającej warunki umorzenia lub w terminie wynikającym z zawartej umowy o rozłożeniu zadłużenia na raty). Agata Szymborska-Sutton, Tax Care
Ludzie Koryta i Ludzie Wartości Koryto w Polsce było magnesem od początku PRL-u. Kiedyś jednak koryto miało kształt Fiata 126 p, a dziś ma kształt służbowego mercedesa i miesięcznej pensji w wysokości od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Magnes przyciąga jak nigdy. Co to jest za magnes, który przyciąga czasami zupełnie rozsądnie myślących ludzi do Platformy Obywatelskiej? Co trzyma cały ten elektorat przy najbardziej antyspołecznej partii rządzącej kiedykolwiek Polską, partii, która tak zwane masy społeczne traktuje jak zwierzynę, by tylko przywołać tu fotoradary. I co, w przeciwieństwie do tuskoludu, przyciąga jedną trzecią Polaków do Prawa i Sprawiedliwości? Najprostsza odpowiedź, prawdziwa - choć niepełna, w odniesieniu do PO - jest taka, że ludzi przyciąga koryto. Elektorat PiS-u w PiS- e, na koryto, przynajmniej na razie, liczyć nie może. Tu, przeważają pewne idee, postulaty, wartości. Innymi słowy, nieco uogólniając, ludzie idą za Platformą jak za wielkim korytem, a za Prawem i Sprawiedliwością idą dlatego, bo bliskie są im pewne wartości, ogólnie uznawane zresztą w Polsce jako ważne: państwo, sprawiedliwość, uczciwość, patriotyzm, wolność. Oczywiście, partia Tuska z tymi wartościami nie ma nic wspólnego, choć w imię takich wartości powoływano ją do życia. Jednak od momentu przejęcia władzy, PO realizuje w praktyce program zwalczania wolności, uczciwości, sprawiedliwości. Gdzieniegdzie udało się nawet Tuskowi zrealizować go w całości. Państwo zostało rozłożone i już w zasadzie nie działa. Dywagacje o uczciwości w ogóle pomińmy, bo ta cecha u wielu działaczy PO budzi wręcz obrzydzenie. Koryto jest symbolem, jest magnesem, który przyciąga elektorat lemingów, kryptolemingów oraz złodziei, aferzystów, cwaniaków, kombinatorów, oraz głupków. Głupków można oczywiście znaleźć wśród zwolenników każdej formacji politycznej, ale liczba głupków w elektoracie PO jest imponująca. Są to osobnicy już tak politycznie zaprogramowani, że zmiana programu spowodowałaby u nich gigantyczną awarię umysłową, rozstrój nerwowy, ucieczkę ostatnich neuronów, depresję, katatonię, oraz trwały, dożywotni wytrzeszcz oczu. Kiedy już przyssani do koryta zwolennicy Tuska zobaczą, jak jest naprawdę (o ile zobaczą), zapadną na ten super wytrzeszcz, a my ich z łatwością rozpoznamy na ulicy. Gałki oczne będą wystawały circa dwa centymetry do przodu. Dzięki temu, w Polsce będą kręcone wszystkie filmy o kosmitach i już dziś zapisujemy Tuskowi to na plus jego rządów. Jest oczywiście w korytowym elektoracie jakaś część ludzi, którzy są świadomi degrengolady całego państwa, ale nie ruszą palcem, by cokolwiek zmienić. Dzięki temu, że są przy korycie, albo znają ludzi, którzy w tym korycie wręcz siedzą dniami i nocami (są tacy), wykorzystują ich do załatwiania swoich prywatnych interesów, oddając w zamian głos na partię władzy. Grupą nieliczną, i jakoś tam wartościową, są zwolennicy systemu, którzy nie chcą nic od Tuska, ale głosują na Tuska. Tak sobie dłubią tam to swoje życie na co dzień, sądząc, że Jarosław Kaczyński, gdyby przyszedł, to by im wszystko zabrał, wszystko im popsuł w domu i nie byłoby prądu, a świat by się śmiał. Świat by się śmiał. Byłoby strasznie. Koryto w Polsce było magnesem od początku PRL-u. Kiedyś jednak koryto miało kształt Fiata 126 p, a dziś ma kształt służbowego mercedesa i miesięcznej pensji w wysokości od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Magnes przyciąga jak nigdy. Tym większe uznanie – bo przecież wszyscy jesteśmy grzesznikami – należy się tym milionom ludzi, dla których świat wartości ma jeszcze jakieś znaczenie, dla których uczciwość w codziennym życiu jest czymś naturalnym i niepodważalnym. Ludzie koryta dominują dziś w Polsce, zawarli niepisany układ z systemem. Nie ma żadnych szans na ich powrót do normalnego, uczciwego życia. To stracone pokolenie i trzeba mieć tego świadomość. Trzeba w wolnej Polsce odciąć ich od jakiegokolwiek wpływu na losy państwa. Są to ludzie nieuleczalnie chorzy na życie w świecie układu, korupcji i złodziejstwa. Oczyszczenie państwa z obecności takich ludzi w życiu publicznym jest patriotycznym obowiązkiem. W tym kontekście, IV RP była tylko wielce łagodną próbą naprawy państwa. Dziś jest o wiele gorzej, dlatego powracając do idei modernistów*, ludzi gotowych do budowania wielkiej Polski, wolnych od systemu, potrzebujemy wręcz wstrząsu w świadomości Polaków, by dokonać przełomu w historii Polski. Nie da się już pogodzić tych dwóch światów. I nie wolno tego robić, bo to jest wielka utopia, szkodliwa dla wolnej, nowej Polski.
*http://benevolus.salon24.pl/476735,modernisci-i-nowa-polska
http://benevolus.salon24.pl/476989,modernisci-i-zmiana-systemu-czyli-koniec-iii-rp
GrzechG
Narodziny Janiny Paradowskiej Pani Katarzyna jest za to ciepła i przyjazna. Głupia Rada Etyki Mediów uznała rok temu, że ona „naruszyła zasady obiektywizmu oraz pierwszeństwa dobra odbiorcy” w wywiadzie z jednym takim detektywem. Włosy rwać, jak się słyszy takich etyków od mediów.
Oczy strzeliste, spojrzenie bystre, ciało sprężone, myśli skłębione. Cała w sobie, pełna poświęcenia, chce tylko jednego: PiS- u zgniecenia. To nie są słowa anonimowego poety o najwybitniejszej polskiej, żyjącej jeszcze dziennikarce, Janinie Paradowskiej, to są słowa płynące z serca o Katarzynie Kolendzie – Zaleskiej. Ona wznosi się już na te wyżyny medialne, wchodzi na Olimp, na którym królowała dotąd, niepodzielnie, baronowa Paradowska. Prof. Józef Czapiński, taki psycholog, mówi do Pani Redaktor, zanim ta zaczęła rozmowę o orkiestrze Owsiaka, że będzie to dysputa do jednej bramki. Ło Matko! Nawet dyżurny komentator spraw społecznych uśmiechniętych lemingów zauważył, że w studiu nie ma nikogo, kto miałby jakieś swoje „ale” do Owsiaka. No, ale dobra, po co drażnić ludzi. Warto obserwować karierę popularnej Kasi, bo to jest absolutne objawienie po stronie mainstreamu, to są narodziny nowej Janiny Paradowskiej. Jak one to zrobiły, nie wiadomo. Można jedynie przypuszczać, że kiedy redaktor Kolenda przeszła już do pracy w jedynie słusznej stacji telewizyjnej, wtedy Pani Janina przyniosła jej w probówce (jak w serialu „Spadkobiercy”), jakąś niewielką porcję swoich małych neuronów napakowanych zdrowym genetycznie materiałem z lat czterdziestych i pięćdziesiątych. To tylko skojarzenie, oczywiście, żeby nikt nie sądził, że to coś więcej. Tak, jak u Tulei. Na przykład: mam skojarzenie, że on jest podobny do mordercy z Auschwitz. Nic więcej, tylko tak, żeby było zgodnie z wykładnią prawa, zrozumiałe dla wszystkich. No więc, rodzi się nam nowa Paradowska i jest pięknie, i jest fajnie Panie Tomku, tak jak Pan lubi. Katarzyna Kolenda - Zaleska zasłużyła sobie na przekazanie bezcennych „neuronków” Janiny Paradowskiej, jak mało kto z mainstreamu dziennikarskiego. Przede wszystkim, za swój obiektywizm. Ponad rok temu, w wywiadzie dla „Wirtualnych Mediów”, powiedziała: „W dziennikarstwie politycznym irytuje mnie absolutna jednostronność, niczym nie wytłumaczalna agresja i mało elegancka złośliwość”. Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości, dlaczego mamy do czynienia z narodzinami nowej Paradowskiej? Pani Katarzyna, jak sama mówi, nauczyła się dziennikarstwa z podręczników BBC, bo nie było wzorców. „Nadal obowiązują nas elementarne w dziennikarstwie zasady - w tym ta, że trzeba przedstawiać zawsze racje wszystkich stron sporu. Teraz to oczywistość, na początku lat 90-tych trzeba było podręczników pisanych dla nas przez dziennikarzy BBC, żeby zrozumieć, o co chodzi. Wcześniej była tylko komunistyczna propaganda i pisma podziemne, które siłą rzeczy były głosem opozycji” –mówiła KK-Z portalowi WM. Co ona miała na myśli z tą opozycją, z tą „siłą rzeczy”, co jej nie pasowało? Że niby korzystanie z bibuły byłoby jednostronne? Dziwne.... O tym, że mamy narodziny nowej gwiazdy o najwyższym stopniu świecenia przekonał mnie dzisiejszy wywiad sympatycznej redaktor z posłem Adamem Hofmanem z PiS-u, w mateczniku prawdy, czyli w TVN 24. W pewnym momencie tej rozmowy, nowa redaktor Paradowska – w kontekście sprawy z Sanoka – powiedziała, że nawet amerykańskim antyterrorystom coś czasami nie wychodzi. To jest genialne, to przesądziło o tym, że mam pewność co do neuronowej transakcji z Panią Janiną. To jest w ogóle temat na nowy podręcznik dziennikarstwa. Stadiony bankrutują – w Portugalii też się to zdarzyło. Kolejki do lekarzy – w Bangladeszu w ogóle nie ma lekarzy. Korupcja w Polsce? W Nigerii jest dużo gorzej. Niech redaktor Kolenda zajmie miejsce Janiny Paradowskiej. Należy się jej, a MO, bądźmy szczerzy, jest jednak trochę za agresywna czasami, ma inną ciepłotę ciała. Pani Katarzyna jest za to ciepła i przyjazna. Głupia Rada Etyki Mediów uznała rok temu, że ona „naruszyła zasady obiektywizmu oraz pierwszeństwa dobra odbiorcy” w wywiadzie z jednym takim detektywem. Włosy rwać, jak się słyszy takich etyków od mediów. Ktoś zapyta o to, a co z Panią Janiną? Nie martwmy się na zapas. Pani Janina założy dziennikarski bank genów, a jej piękną inicjatywę wesprze za rok sam Jurek Owsiak.GrzechG
Druga Irlandia a kryzys służby zdrowia w pierwszej Wydawałoby się że po 5 latach przywracania PRLu przez premiera Tuska każdy kto przyczepi sobie etykietkę ”opozycja” wygra w cuglach, proponując pierwszy lepszy program będący antynomią obecnych rządów. Powinno to być proste jak drut. Tusk chce białe? Ok, to my czarne. Tusk chce w lewo? Ok, to nam w prawo. Tusk chce paktu fiskalnego? Ok, to my go nie chcemy, jak bracia Czesi. Tusk chce euro? Ok, to niech sobie sam idzie do Brukseli, my tu euro nie potrzebujemy. Nam wystarczy złoty polski! Wydawałoby się że taka strategia, prosta jak konstrukcja cepa, nawet w demokracji dyskretnie masowanej przez starszych i mądrzejszych, byłaby skazana na sukces i dojście do władzy środowisk takich jak to skupione wokół „zespołu wPolityce.pl”. W porządku zresztą z nami, życzymy sukcesu… Ale tak z ciekawości, zastanawiamy się czego „zespół w Polityce.pl” właściwie chce i czy jest tam ktoś dorosły artykuujący w imieniu zespołu za czym „zespół wPolityce.pl” w zasadzie stoi. Bo w zasadzie jasne to nie jest…. Okazję do tych rozważań daje przetrawiony przez „zespół wPolityce.pl” komunikat PAP na podstawie którego powstał alarmistyczny artykuł Aż 40 tysięcy Irlandczyków straci prawo do darmowego leczenia. Kryzys spowodował głebokie cięcia w publicznej służbie zdrowia. No dobrze, rozumiemy że „zespołowi wPolityce.pl” Tusk może się nie podobać i pewnie mają rację. Ale czego, do stu diabłów, chcą w zamian lamentując nad losem biednych Irlandczyków którym dzieje się krzywda? Możliwości jest sporo i to nas właśnie trochę konfunduje… No bo czy lamenty są o tym że 40000 Irlandczyków – niecały jeden procent ludności – straci prawo do darmowego leczenia? Czy może że 1% ludności straci prawo do darmowego leczenia? Czy jak by było zamiast 1% powiedzmy 0.5% to by było lepiej czy gorzej? Czy – zacznijmy może od początku – ktoś w ogóle powinien mieć prawo do darmowego leczenia? Tak czy nie? W drugiej Irlandii na przykład, lata świetlne przed pierwszą, prawo to ma każdy. I każdy z jakichś powodów klnie i spontanicznie sam buli przez nos prywatnie anyway. Albo rezerwuje miejsce w kolejce na parę lat naprzód. Może to w końcu nie taki zdrowy pomysł ta „darmowa” służba zdrowia? Jeśli prawo do darmowego leczenia jest takie dobre to co na temat prawa do darmowego utrzymywania dobrego stanu zdrowia? Mniej ważne może? Co na przykład na temat darmowych sanatoriów? Darmowych klas aerobics? Darmowych pływalni? Darmowego tenisa? Darmowych masaży? Darmowej pasty do zębów? Albo może „zespołowi wPolityce” chodziło nie o ten 1% ale o to aby absurdalne „prawo do darmowego leczenia” odebrać solidarnie wszystkim, i wszystkich zmusić do płacenia 1% z własnej kieszeni a nie tylko 1% społeczeństwa? To istotnie wydaje się wyższą niesprawiedliwością! Krótko mówiąc, czy skandalem jest to że ktoś coś stracił? Czy też może skandalem jest to że ktoś w ogóle miał prawo do „bezpłatnego leczenia”? Cięcia są wymuszone przez plan uzdrowienia finansów publicznych - biadoli dalej „zespół wPolityce.pl”. I znowu nie bardzo wiadomo o co chodzi. Czy to tak dobrze? Czy też może tak źle? Czy uzdrawiać finanse publiczne to w końcu dobrze czy może źle i nie należy ich uzdrawiać? A ponieważ nikomu jeszcze nie udało się uzdrowić finansów publicznych ekstra wydatkami to siłą rzeczy pozostają chyba tylko cięcia. A skoro cięcia no to w końcu dobrze czy źle? Z poważaniem. Zespół nie wPolityce…. DwaGrosze
Tuleya sądzi... Nasz znakomity pisarz, Henryk Sienkiewicz, pięknie odmalowuje scenę na Jasnej Górze, gdy Kmicic tłumaczy przeorowi jasnogórskiego klasztoru działanie podstępnej szwedzkiej bomby: Jest to żeliwna kula – tłumaczy Kmicic – w której wypełniona prochem „tuleya siedzi”.
- Jezusie Nazaretański! – woła przeor – Tuleya siedzi?!..
Uzasadnienie sędziego Tulei, w którym przyrównał działania śledcze CBA do praktyk komunistycznej bezpieki z czasów stalinowskich przypomina te podstępną „tuleję wypełnioną prochem”. No cóż, mamy w Polsce „kłamstwo oświęcimskie”, ale nie mamy „kłamstwa ubeckiego”. Uzasadnienie wyroku na dr Mirosława G. to zapalnik, który wywołać miał zapewne kolejną przykrywkową „dyskusję medialną”, nie tylko jako temat „zastępczy”, ale służący politgramotnemu zrównywaniu rządów komunistycznych z rządami PiS. To stały element propagandy SB-eckiej, kontynuujący się w spodstolnej III Rzeczpospolitej. Nad tym pracują nie od dzisiaj b.bezpieczniacy z WSI i skądinąd, ulokowani w ważnych społecznie miejscach. Nie wiem, czy sędzia Tuleya jest tajnym współpracownikiem, zwerbowanym przez dawne WSI (rozwiązane dopiero w 2006 roku), czy może zwyczajnym niedokształconym durniem („młodzi wykształceni z dużych miast”), czy może jest jeszcze jakiś inny powód jego politycznego zaangażowania, ale wiem, że od sędziego należy i trzeba wymagać rudymentarnej wiedzy historycznej: co by to było, gdyby pomylił Stalina z Kwaśniewskim, albo Bieruta z Millerem czy Palikotem?... Czy i wtedy niektórzy członkowie Krajowej Rady Sądownictwa wzięliby go w obronę?...Nad Tuleyą można się też pochylić z litością: oto w świetle niezbitych dowodów musiał wydać wyrok skazujący, ale – czy w trosce o posadę? – musiał zrównoważyć ten wyrok bardzo dupodajczym politycznie uzasadnieniem „porównawczym”. To właśnie uzasadnienie służy teraz rozmaitym konfidentom ulokowanym w „niezależnych mediach” do zacierania różnic między „dawnemi a nowemi czasy”, zwłaszcza między okresem rządów Tuska a okresem rządów PiS. Jeśli Tuleya uczynił to w trosce o posadę i awans („policmajster powinność swej służby zrozumiał”...) – wystawia to kiepskie świadectwo jego przełożonym (wszak nawet „niezawisły sędzia” jest „pod władzą”); chyba, że jest pod władzą oficera prowadzącego... W obronie uzasadnienia Tuleyi odezwało się zaraz pudło rezonansowe w postaci rozmaitej postkomunistycznej popłuczyny. Poziom tego rezonansu to poziom propagandy Urbana, celnie nazwanego przez posła Jerzego Bendera „Goebbelsem stanu wojennego”. Słyszałem, jak w TV grubszy na oko i ucho niż mądrzejszy poseł Kalisz tłumaczył, że 17 tysięcy złotych wziętych jako łapówka przez skazanego dr Mirosława G. to nie jest „poważna kwota”... Dla posła Kalisza – zapewne: chyba więcej bierze co miesiąc diety jako poseł z pieniędzy podatnika; ale dla emeryta czy pacjenta-pracownika z dolnej półki zarobkowej – to kwota, za jaką musi przeżyć kilka, o ile nie kilkanaście miesięcy. Nasuwa się refleksja ogólniejszej natury: jak to ci wszyscy czerwoni nuworysze szybko zapomnieli, że „sr..ć chodzili pod chałupę”, jak szybko przyzwyczaili się do whisky i cygar! Czy taki Kwaśniewski, jako lider lewicy „wrażliwej społecznie”, nie powinien na przykład najpierw sam zamieszkać w domku dla służby, jaki wybudował w swej mazurskiej rezydencji, zanim przeprowadzi się do swego pobliskiego pałacu? Czy nie powinien tam przemieszkać przynajmniej 10, 15 lat (ile lat służył komunie?), zanim dojrzeje mentalnie do nowej roli społecznej?... Ba! Tuleya sądzi, że CBA to stalinowskie Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego? Błędnie sądzi, ale - sądzi... Marian Miszalski
Mit powszechnej edukacji Na poziomie państwowych strategii, z przykładów krajów, które przez rozwój gospodarczy osiągnęły względnie duży poziom dobrobytu, poziom wykształcenia ludzi nie jest ważny. W czasie prawie trzy letniego pobytu w Iquitos, Peru (1982-1984) zaprzyjaźniłem się z lokalną rodziną Mendez i przez pewien okres czasu pani Ana Mendez była kierowniczką mojej restauracji Maloka. Pewnego dnia zaprosił mnie do swego domu jej brat Javier Mendez Pereira, który przed emeryturą przez wiele lat był prezydentem miasta Iquitos. W czasie rozmowy wydobył największe odznaczenie Peru, Medal Słońca, i wzruszonym głosem powiedział - Po co mi ten medal, kiedy teraz nie mam pieniędzy na operację i grozi mi ślepota. Za młodu był namiętnym graczem piłki nożnej i silne uderzenie piłką w głowę było powodem jego kłopotów ze wzrokiem. Dałem mojemu kierowcy karteczkę z prośbą do żony, aby wyjęła z naszej kasy pancernej pieniądze na operację oczów. W zamian pan Mendez dawał mi potem lekcje dyplomacji. A był on absolwentem najlepszej szkoły dyplomacji w Peru. Nie wiedziałem wtedy, mając 34 lata, jak bardzo mi się to przyda na arenie politycznej w przyszłości. Jest to dla mnie przykład, że człowiek powinien mieć wszechstronne wykształcenie. Potwierdza to jeden z moich ulubionych autorów, stary japoński Samurai Musashi Miyamoto, który na krótko przed śmiercią zakończył pracę nad książką na temat walki pt. „Księga Pięciu Pierścieni”. W tej pracy powiedział, ze wojownik powinien się starać o wszechstronne wykształcenie, aby być niepokonanym. A nawet studiować poezję. A Musashi Miyamoto musiał być dobrym wojownikiem, aby dożyć sędziwego wieku i umrzeć w spokoju. Na dzisiejszym rynku pracy każdy czlowiek musi być niepokonanym wojownikiem. Pod koniec lat 1970-tych jego książka była hitem w kręgach biznesu w Nowym Jorku na Wall Street. Podobnie dzisiaj w Polsce wojownik, który walczy o godne życie dla swojej rodziny, musi mieć wszechstronne wykształcenie. Nie można negować wartości praktycznej, wszechstronnej edukacji. Ale to co powiem teraz z pewnością Was zaszokuje. Otóż na poziomie państwowych strategii, z przykładów krajów, które przez rozwój gospodarczy osiągnęły względnie duży poziom dobrobytu, poziom wykształcenia ludzi nie jest ważny. Na przykład takie kraje jak Tajwan, Korea czy też Chiny, szybko osiągnęły wielki sukces ekonomiczny mimo, że 50% populacji nie umiało czytać i pisać. Kiedy odwiedziłem nowoczesne miasto Shenzhen w Chinach, 8-mio milionowe miasto najwyższych technologii, dowiedziałem się, że połowa mieszkańców to czasowi migranci z dalekich wsi. Przyjeżdżają oni do miasta tylko po to, aby zarobić, czyli zaoszczędzić pieniądze i wrócić do swojej rodzinnej wsi, aby tam założyć rodzinę. Ludzie bez wykształcenia, po krótkim przysposobieniu, obsługują tam skomplikowane maszyny warte setki tysięcy dolarów. Okazuje się, że nie ma bezpośredniej zależności między wykształceniem ludności, a rozwojem gospodarczym kraju. Jest to sprzecznie z naszym poprzednim przekonaniem, że Polska, kraj z dużą ilością wykształconym ludzi, da sobie radę ze zmianą ustroju. Otóż o wiele ważniejsze dla rozwoju jest stworzenie przez państwo dobrych warunków do pracy grupowej, czyli pracy dużych zespołów ludzi. To co istotnie różnicuje kraje bogate od biednych, to nie jest poziom wykształcenia. Zasadniczo różnicuje ich to, jak dobrze i łatwo ich obywatele mogą się organizować w wydajne zespoły pracy z wysokim wskaźnikiem (nie produkcji) produktywności. Rozwój takich przedsiębiorstw musi być wspierany przez szereg instytucji, które popierają inwestycje i związane z nimi ryzyko. Strategiczny reżym państwa, który zabezpiecza i wspomaga firmy w „zarodkowych” gałęziach przemysłu, pilnuje uproszczania procedur państwowej administracji i cierpliwości systemu finansowego. Ten strategiczny reżim państwa jest konieczny dla długofalowych usprawnień produktywności. Konieczne są państwowe dotacje i ulgi podatkowe w zamian za działalność badawczo-rozwojową, szkolenie pracowników, etc. Wszystkie te, i wiele innych ulg i regulacji, pracuje obecnie na korzyść dalszego rozwoju w krajach bogatych. Procentowo każda fabryka potrzebuje małą ilość wykształconych specjalistów. Mnie zawsze mówiono, że aby jeden inżynier wydajnie pracował, potrzebuje do pomocy 4-rech techników. A ta 5-osobowa grupa może obsłużyć produkcję przemysłową nawet kilkuset przysposobionych, ale niewykwalifikowanych pracowników. Pomijając zagadnienia marketingowe, największym zadaniem tej całej grupy ludzi będzie stałe usprawnienie produktywności, aby podołać konkurencji na wolnym rynku. Wykształcenie ogólne jest ważne dla samospełnienia i szczęśliwego życia, ale nie jest bezpośrednio konieczne do zwiększenia produktywności. Można powiedzieć, że wykształcenie pomaga obywatelom, aby mieli satysfakcję i pewność siebie w osobistym życiu. I aby byli wspaniałymi ludźmi i doskonałymi obywatelami. Nie ma natomiast dowodów, że wykształcenie ludności doprowadzi kraj do dobrobytu. O wiele ważniejsza jest rola rządu, szczególnie w krajach mających potrzebę wyjścia z biedy i tworzenia nowych miejsc pracy. Po to, aby instytucjonalnie stworzyć warunki do powstania nowych przedsiębiorstw oraz stałego zwiększania ich produktywności. Taka działalność jest niemożliwa dla obecnej grupy władzy w Polsce – tylko państwo narodowe stać na taka strategię aby skutecznie działać dla dobra swego narodu.. Mit edukacji jako samoczynnego warunku rozwoju szkodzi. Prowadzi do przekonania, że wszyscy powinni mieć co najmniej maturę. A najlepiej wykształcenie ogólne, bo to zgodnie z mitem edukacji, ludzki kapitał automatycznego wzrostu gospodarczego. W konsekwencji takiego mitu edukacji, edukacji dla każdego na każdym poziomie, w Polsce doszło do całkowitego załamania systemu edukacyjnego. I wychowawczego. Szkoły przestały być mechanizmem pozytywnej selekcji edukacyjnej uczniów. A szkolnictwo przestało kształcić dla potrzeb narodowej gospodarki i wychowywać dla potrzeb społeczeństwa narodowego. Doszło do całkowitego upadku poziomu edukacji podstawowej, gimnazjalnej oraz zawodowej i średniej. Szkoła nie tylko przestała kształcić, ale i wychowywać. Dotyczy to przede wszystkim nie wiadomo po co utworzonych gimnazjów. Nauczycielom odebrano możliwości skutecznego dyscyplinowania uczniów nawet wobec wulgarnych wobec nic zachowań. Ucznia nie można skrzyczeć i postawić do kąta, bo to dla niego upokarzające. Ucznia nie można wyrzucić z lekcji za drzwi, bo może sobie coś złego zrobić. Ale ten sam uczeń może bezkarnie zakłócać lekcję pozostałym. Jego prawa są ponad rozumem. Nauczyciele zaczęli bać się uczniów, by nie mieć kłopotów z dyrekcją i kuratorium oświaty. A część z uczniów poczuła się bezkarna. Bezstresowe wychowywanie w szkołach doprowadziło do antywychowania, w postaci braku stawiania coraz wyższych wymagań i ich egzekwowania. Obniżony poziom wymagań i system testowy sprawdzania wiedzy załamał elementarne poziomy edukacyjne. W Polsce matury zdają dzisiaj młodzi ludzie z lekkim upośledzeniem umysłowym. Z potworną krzywdą dla siebie, bo byliby świetnymi zawodowo tapicerami czy podsadzkarzami. Z osobistą satysfakcją z wykonywania swego wyuczonegop zawodu.. Do tego dochodzi upadek etosu zawodu nauczycielskiego. W Polsce funkcjonuje absurdalny system awansów zawodowych nauczycieli. W tych awansach liczy się prawie wszystko, z wyjątkiem jakości nauczania uczniów. I to od stażu, przez mianowanie, do dyplomowania. W konsekwencji powstała groteskowa sytuacja, potwierdzana ogólnopolskimi badaniami. Im więcej w danej szkole nauczycieli dyplomowanych, tym gorsze wyniki zdawalności egzaminów zewnętrznie ocenianych! A osławiona Karta Nauczyciela zrobiła z tzw. nauczycieli dyplomowanych wręcz szkolne "święte krowy". Dyrektor szkoły nie może skontrolować poziomu lekcji nauczyciela dyplomowanego ... bez jego zgody! Doprowadzono przy tym do upadku kluczowych obszarów w edukacji ogólnej: poziomu nauczania matematyki, czytelnictwa lektur szkolnych z języka polskiego, a obecnie przystąpiono do likwidacji ciągłości wiedzy historycznej. Jeszcze nie daj Boże szkoły III RP miałyby pomagać w kształtowaniu polskiej tożsamości narodowej! A kysz! Zobaczmy jaka jest edukacja u naszych sąsiadów, w Niemczech. Jak dowodzi tego amerykański ekonomista Michael E. Porter, jedną z przyczyn sukcesów gospodarczych Niemiec jest ich rygorystyczna i wysokiej jakości edukacja. Szczególnie ważnym przyczynkiem do tych sukcesów jest rozwinięty, a unikalny system praktyk zawodowych dla uczniów. Tego rodzaju praktyki są sponsorowane w rządy niemieckich landów, krajów związkowych, będących odpowiednikiem naszych województw. Dzięki temu miliony uczniów odbywa praktyki we wszystkich ważnych strategicznie gałęziach przemysłu. W szkołach średnich zaczyna się praktykę w wieku szesnastu lat i trwa ona trzy do czterech lat. Pół tygodnia spędzają w zakładach pracy, a następne pół tygodnia uczą się teorii w szkołach. Takie połączenie teorii z praktyką jest szczególnie pomocne w wysokospecjalistycznych dziedzinach, jak choćby przyrządy optyczne. Duże firmy oferują szeroki wybór zawodowej specjalizacji. I dzięki takim szkolnym praktykom zawodowym, zdaniem M. E. Portera, niemieccy pracownicy są dużo lepiej wyszkoleni w specjalistycznych zawodach, niż pracownicy w Polsce. Mają lepsze przygotowanie zawodowe do wykonywania specjalistycznych zadań. I lepszą podbudowę teoretyczną. To z kolei zwiększa jakość produkcji towarów i ich poziom. To dlatego wiodące technologicznie firmy nie chcą przenieść produkcji do tańszych krajów, takich jak Polska. Bo w Polsce brak takich specjalistycznie wyszkolonych pracowników. Niektórzy fachowi robotnicy mają taki wysoki status zawodowy w Niemczech, jak nasi technicy. Dodatkowo niemieckie firmy stale doszkalają swoich pracowników. W Polsce trzeba węzeł gordyjski edukacyjnego absurdu wreszcie przeciąć. Po pierwsze, likwidując Kartę Nauczyciela; po drugie, likwidując gimnazja; po trzecie, odbudowując zasadnicze i średnie szkolnictwo zawodowe; po czwarte, przywracając nauczycielom i szkołom dyscyplinujące instrumenty wychowawcze; po piąte, podporządkowując szkoły kuratoriom i wojewodom, jako organom polskiego państwa; po szóste, ...; itp., itd. Trzeba zbudować na nowo system edukacji. System rygorystyczny wychowawczo. System zapewniający wysoką jakość kształcenia. System, który od poziomu szkół zawodowych i techników, zorientowany będzie na praktyczne kształcenie wysokokwalifikowanych robotników i techników. W tym systemie szeroko rozbudowane i zróżnicowane muszą być praktyki zawodowe uczniów w przedsiębiorstwach, firmach, warsztatach i instytucjach. I to w każdym miesiącu, a nie raz na rok. Miliony polskich uczniów w wieku od 16 lat już na tym etapie edukacji, musi poznać smak odpowiedzialności w pracy i znaczenie praktycznych kompetencji zawodowych. Programy lekcyjne zaś muszą tworzyć solidną bazę teoretyczną pod zdobywanie praktycznej wiedzy. Wtedy studenci bedą mieli szanse aby docenić teorię bo natychmiast im będzie pożyteczna w praktyce. Polskie państwo za 9,5 mld zł rocznie kształci masowo ćwierćinteligentów z tytułami magistrów, inżynierów i licencjatów. A uczelnie prywatne robią to samo, tyle że za pieniądze tychże. Polskie uczelnie kształcą kiepsko. Jakość polskich uczelni i polskiej nauki jest kiepska. Na kilkaset polskich uczelni państwowych i prywatnych tylko dwie są w ogóle klasyfikowane w międzynarodowych rankingach jakości. Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski. I to zawsze w samej końcówce. Polscy naukowcy przestali się liczyć w Europie i na świecie. Polskie środowisko naukowe, jak opisuje Niezależne Forum Akademickie, jest toczone rakiem patologii koterii i sitw, fikcyjnych konkursów dla "swoich", nepotyzmem, a uczelnie stają się "zakładami pracy chronionej". Cały system biurokratycznych awansów naukowych jest absurdalny. Co ma prezydent państwa do tytułów profesorskich? A w Polsce to prezydent nadaje najwyższe tytuły profesorów zwyczajnych! To nie do pomyślenia, aby prezydent USA czy też premier Kanady wtrącali się do tego, kto ma być profesorem na amerykańskich uczelniach.
Trzeźwo widzą to sami studenci. Internauta "Miggor", student polskiej politechniki z rocznika 1989, nie pozostawia złudzeń co do jakości uczelni wyższych, poziomu nauczania i jakości studentów. Pisze o atmosferze bylejakości, miernoty, olewactwa na politechnikach, o uczelniach humanistycznych nawet nie wspominając. Stwierdza kompletną degradację kształcenia na prywatnych uczelniach, aż po sytuacje korupcji przy zdobywaniu dyplomów. Pisze o tym, że na uczelnie wyższe trafia już zwykły motłoch, czasem o mentalności pijaczków spod budki z piwem. Pisze o masowym kształceniu bezmyślnych "lemingów" z wielkich miast, z wielkimi aspiracjami i z wielką arogancją, a przy braku elementarnej kultury ogólnej, ogłady na co dzień i wiedzy zawodowej. Jego zdaniem główną przyczyną są sami wykładowcy, zainteresowani finansowo i zawodowo podtrzymywaniu tego absurdalnego systemu. Wykładowcy, których część pracuje na wielu etatach, zarabiając krocie jak na Polskę. Ale też których duża część, klepie biedę za bardzo niskie pensje. "Miggor" słusznie twierdzi, iż za to nieprzebrane marnotrawstwo finansowe, ludzkie i czasowe, odpowiada polskie państwo, które realizuje propagandowy fetysz wyższych studiów dla każdego, kto ma na to ochotę. A w konsekwencji średnio doświadczony pracownik po szkole zawodowej wie więcej, niż absolwent polskiej politechniki z tytułem magistra inżyniera. W Kanadzie moja własna córka, etnicznie Chinka porzuciła niepraktyczne studia universyteckie na korzyśc pomaturalnej szkoły typu college. Przekazała mi swoją obserwację, że rodzice chińskich dzieci tradycyjnie, po staremu posyłają je na studia uniwersyteckie a natomiast nauczeni doświadczeniem praktyczni Kanadyjczycy posyłają swoje dzieci na college aby miały fach w ręku i tym samym możliwośc szybkiego znalezienia pracy z takim dyplomem. Inna z moich córek, rezydent Japonii, dostała dyplom uniwersytecki z wyróżnieniem w dziedzinie humanistycznej od jednego z najlepszych uniwersytetów w Kanadzie. Miała dyplom bez praktycznego zawodu. Obecnie kończy dwu letni program w szkole pomaturalnej (typu college) w Sapporo ponieważ wybrała karierę dziennikarki telewizyjnej. W dzisiejszej Japonii i w Kanadzie dyplom uniwersytecki nie jest biletem do sukcesu w danym zawodzie. Popatrzmy również na naszych sąsiadów w Niemczech. Zdaniem znakomitego amerykańskiego ekonomisty M. E. Portera, niemieckie szkolnictwo wyższe i nauka to jedna z przyczyn ich gospodarczych sukcesów. Mają oni system uniwersytetów oraz wyższych szkół technicznych (Fachhochschulen). Wyższe szkoły techniczne są bardziej ukierunkowane na praktykę zawodową i mają krótsze terminy konieczne do uzyskania dyplomu. Niemieckie wyższe szkoły techniczne oferują najwyższą jakość edukacji i to w porównaniu z Wielką Brytanią i USA. W niektórych dziedzinach niemieckie wyższe szkoły zawodowe mają większy prestiż niż uniwersytety. Odpowiedzialność za uniwersytety i szkoły techniczne ponoszą rządy landów, czyli poziom naszych województw. Są bliżej potrzeb lokalnego przemysłu, niż rząd centralny. W Niemczech każdy uniwersytet czy wyższa szkoła techniczna specjalizuje się w dziedzinach związanych z lokalnym przemysłem, aby w ten sposób rozwijać się w danym zakresie specjalizacji. W opinii M. E. Portera niemieckie uniwersytety mają wybitnie wysoki poziom badań naukowych oraz inżynierskich. I w tych dziedzinach mają dużą ilość doktoratów. Ilość takich doktoratów stale się w Niemczech zwiększa, kiedy w tym samym czasie w USA się kurczy. Na początku XX wieku Niemcy mieli lepszą edukację naukową i techniczną niż jakikolwiek kraj na świecie. O ile niektóre amerykańskie uniwersytetu mają obecnie podobnie wysoki poziom, to jest niesamowite, że Niemcy utrzymują ten sam wysoki poziom edukacji na wszystkich swoich uczelniach. Niemiecki dyplom techniczny ma większy prestiż, niż podobny w USA czy Wielkiej Brytanii. Sytuacja w polskiej nauce i szkolnictwie wyższym jest również formą "węzła gordyjskiego", którego nie ma co rozsupływać. Jego reformowanie już nie ma sensu. Trzeba go po prostu przeciąć. Pierwszym i decydującym posunięciem jest wystąpienie polskiego państwa w stosunku do swoich uczelni z pozycji właściciela. Bo to właściciel odpowiada za to, co się w nich dzieje. Uczelnie państwowe są własnością państwa i są utrzymywane z pieniędzy publicznych. Dlatego państwo musi wyłącznie decydować o tym, kto i jak zarządza państwowymi uczelniami wyższymi. Najwyższą władzą uczelni powinna być rada uczelni - dziesięcioosobowa. W skład rady wejdą też, wybierani w drodze powszechnego głosowania na uczelni, trzej przedstawiciele studentów. Rada będzie mianowana przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego, spośród zatwierdzonych przez Sejm kandydatur wybitnych polskich naukowców, przedsiębiorców, twórców techniki i kultury. Z kraju, i z zagranicy. I rada odpowiadać będzie przed ministrem za funkcjonowanie uczelni. Rada wybierać będzie w drodze otwartego konkursu rektora, odpowiedzialnego za działalność naukową i kształcenie oraz kanclerza, odpowiedzialnego za finanse, organizację i administrację. Rektor wybierać będzie w drodze otwartego konkursu dziekanów poszczególnych wydziałów. Dziekani będą odpowiedzialni za dobór kadry naukowej w drodze otwartych konkursów. Dziekani będą też wybierać w drodze jawnych konkursów kierowników zakładów i katedr. Taki system zarządzania uczelniami wyeliminuje patologie, jakie stworzył obecny system profesorsko-dyrektorski. W tym patologicznym systemie uczelnie wyższe stały się sprywatyzowanymi folwarkami profesury na dyrektorskich stołkach. Nie może prawidłowo funkcjonować uczelnia, gdzie rektor jest wybierany w drodze nieformalnych przetargów między zwalczającymi się koteriami profesorów. Obecna sytuacja polskiej nauki jest sytuacją, w jakiej znalazłaby się każda armia na świecie, gdyby o niej decydowali wyłącznie wyżsi rangą dowódcy wojskowi. Którzy decydowaliby o tym jakie mają być zakupy uzbrojenia, aż po to jakie mają być zagraniczne misje wojskowe i przeciwko komu należy przygotowywać się do wojny. Pytanie jest tylko takie, po jakim czasie taka armia nie byłaby zdolna do walki. I tak jest właśnie z polską nauką. Przyznawanie stopni naukowych, od tytułu doktora, po tytuł profesora, pozostawiony będzie wyłącznie w rękach samych pracowników naukowo-dydaktycznych i naukowo-badawczych. O awansach naukowych muszą decydować wyłącznie naukowe rady wydziałów i placówek naukowych, w skład których będą wchodzić wszyscy zatrudnieni na nich profesorowie. Ani ministerstwo, ani tym bardziej prezydent państwa, nic do tego mieć nie może. Państwo przyznając środki finansowe, powinno mieć kontrolę ilości przyjęć na studia wyższe na uniwersytetach, politechnikach i akademiach. A uczelnie w drodze egzaminów wewnętrznych, będą decydować kogo po maturze przyjąć na studia. Studia nie są dla każdego. Studia sponsorowane przez państwo, czyli przez podatki obywateli powinny być dla grupy bystro umysłowej. Górnych 10% - 15% każdego rocznika. Decyzje o limitach na poszczególne kierunki studiów powinno podejmować Ministerstwo Nauki w ścisłej współpracy z Ministerstwem Gospodarki. Państwowe szkoły zawodowe powinny zostać przekształcone w inżynierskie i licencjackie zawodowe szkoły technicze, podporządkowane wojewodom, a kształcące fachowców dla regionalnych rynków pracy. Uczelnie prywatne mają pełne prawo do funkcjonowania na własną odpowiedzialność rynkową. I na własną odpowiedzialność za jakość kształcenia. Najlepszym z nich, weryfikowanym zewnętrznie, a kształcącym zgodnie z potrzebami regionalnych rynków pracy, państwo powinno przyznawać dotacje. Zasadniczej zmianie musi wszakże ulec system kształcenia na wyższych uczelniach. Dlaczego absolwent wydziału lekarskiego musi w trakcie studiów mieć praktyki w klinikach i szpitalach, a magister inżynier elektroniki nie musi mieć takich praktyk w przedsiębiorstwach i warsztatach? Po co gospodarce ludzie z wyższym wykształceniem, których wykształcenie jest czysto teoretyczne? Ale nie tylko w gospodarce. Wszędzie indziej również. To absurd, aby po studiach dopiero na drodze długiego stażowania, można było pracować w przemyśle jako magister inżynier elektronik. By już nie wspomnieć o kandydowaniu do zawodu adwokata czy notariusza. To po co studia? Studia wyższe muszą zostać rozbudowane o rzetelne praktyki zawodowe w przedsiębiorstwach, firmach, instytucjach, sądach i urzędach. I to odbywane w każdym semestrze studiów. I w trakcie wszystkich lat kształcenia. Prace magisterskie, inżynierskie i licencjackie muszą być rozwiązywaniem problemów praktycznych dla przedsiębiorstw w celu zwiększenia ich konkurencyjnosci. Wtedy nie będzie plagi plagiatów i kupowania fikcyjnych prac magisterskich, inżynierskich i licencjackich. Sukces zawodowy obywateli to korzyść dla państwa. Tylko państwo narodowe dba o globalnie konkurencyjną edukację i pełne zatrudnienie dla swoich obywateli.
Stanisław Tymiński
Dyplomacja Blondynek Wiemy już od dawna, że MSZ Sikorskiego jest jednym wielkim cyrkiem. Dyplomaci MSZ bawią się coraz lepiej na nasze pieniądze: w ambasadzie RP w Paryżu blondynki biegają po stołach w samych majtkach a ambasador RP w Pekinie tańczy sobie Gangnam Style. Nigdy nie przypuszczaliśmy, że kiedyś będziemy z nostalgią wspominać czasy ”korporacji Geremka” w MSZ, była ona jaka była, ale przynajmniej pewne zasady dyplomacji, taktu i dobrego gustu były tam zachowywane. Od pięciu lat w MSZ rozgościły się watahy. Ministerstwem kieruje polski mudżahedin, który w młodości pijał herbatę na kuckach w afgańskich górach i którego jedynym atutem jest to, że mówi po angielsku. Z powyższego zdjęcia widać, że dyplomacja na kuckach trwa do dzisiaj. Polska dyplomacja już dawno przestała istnieć. Dostajemy wytyczne od innych większych krajów, które przyjmujemy z pocałowaniem ręki. Jeżeli brytyjski MI6 nie napisze naszemu ministrowi mudżahedinowi przemówienia, to ten nie będzie wiedział co powiedzieć. Obciach przebija się w dół struktur MSZ. Ambasadorem RP w Luksemburgu jest kumpel ministra. Ambasador RP w Berlinie ogłasza w prasie, że w Niemczech zbyt łatwo jest kraść samochody. Pracownik Ambasady RP na Białorusi uchlewa się jak świnia. Pracownicy ambasady RP w Moskwie szmuglują papierosy. Mamy cyrk. Jakby było tego mało, ambasador RP w Paryżu, Tomasz Orłowski, wydał właśnie promocyjny kalendarz na którym skąpo ubrana blondynka wyciera swój tyłek na meblach ambasady:
les-secrets-de-lambassade.eu/fr/
Czy mamy do czynienia z promocją seks-turystyki do Polski, kraju ładnych i tanich dziewczyn ? Niedawno schwytano właśnie szajkę która eksportowała “modelki”:
Dla odmiany, ambasador RP w Pekinie, Tadeusz Chomicki, tańczy gangnam style i jest z siebie bardzo zadowolony. A gdyby tak wziął się do roboty ? MSZ kosztuje nas ponad 700 milionów PLN rocznie. Jak na razie są to zmarnowane pieniądze. Więcej o wpadkach ministra mudżahedina:
monsieurb.nowyekran.pl/post/81922,nafaszerowany-indyk
monsieurb.nowyekran.pl/post/80854,myslem-wiec-jestem
monsieurb.nowyekran.pl/post/42616,mr-c-trzesie-sikorskim
monsieurb.nowyekran.pl/post/74518,dumb-and-dumber
monsieurb.nowyekran.pl/post/41554,oligarcha-sikorskiego
monsieurb.nowyekran.pl/post/72324,po-co-komu-ambasador-prokomu
monsieurb.nowyekran.pl/post/56714,o-bufonie-w-adlonie
monsieurb.nowyekran.pl/post/25550,dyplomacja-podeszwy-buta
Balcerac
Duchowe dziedzictwo Owsiaka. Już jutro po raz XXI w całej Polsce zagra Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy w swoim kolejnym Wielkim Finale. W tym roku, podobnie, jak i w latach ubiegłych, na salonie24 pojawiają się polemiki co do charakteru, zasadności czy nawet uczciwości akcji Jerzego Owsiaka. Jego zagorzali zwolennicy (jak np. robiący sobie zazwyczaj na tę okoliczność urlop od salonu24 profesor-filozof Wojciech Sadurski) wchodzą w szranki z przeciwnikami kolejnych finałów WOŚP. Argumenty tych drugich, podświadomie czujących, że w zachowaniu samego Owsiaka i kierowanej przez niego fundacji coś jest nie tak, najczęściej rozbijają się o sferę majątkową tej inicjatywy. „Owsiak wzbogacił się na małych dzieciach”, względnie – „Owsiak wykorzystuje cierpienie maluchów, by dobrze zarobić”, bądź „Owsiak psuje i tak pozostawiający wiele do życzenia system powszechnej opieki zdrowotnej”. Tego typu sugestie, jakoby swoją inicjatywę Jerzy Owsiak nakierowywał wyłącznie na kumulację kapitału, padła nie tak dawno z ust dziennikarza Roberta Tekieliego – niegdyś jego bliskiego współpracownika i kolegi. W większości są to jednak zarzuty karkołomne i nie sposób ich podzielać. O ile rzeczywiście można się zastanawiać, czy rozsądnym działaniem jest zakupywanie sprzętu dla Centrum Zdrowia Dziecka, w sytuacji, w której placówka ta nie ma pieniędzy na bieżącą działalność (co sugerowałoby, że mamy tutaj do czynienia z jakimś błędem systemowym), o tyle podnoszenie larum finansowego w odniesieniu do działalności Jerzego Owsiaka to już raczej zupełny przestrzał. Doceniając ogrom pracy, jaką szef fundacji WOŚP włożył w pomoc tym najmniejszym Polakom, nie tylko poprzez zakup sprzętu, ale również przez różnego rodzaju działania profilaktyczne, nie mogę podzielić tego typu rekryminacji kierowanych pod jego adresem. Za uczciwą pracę, należy się uczciwe wynagrodzenie. Dochód własny, jaki osiąga Fundacja WOŚP w wyniku prowadzonej przez siebie działalności, wydaje się być zapłatą adekwatną.
Z Owsiakiem problem jest innego kalibru. Od początku istnienia jego fundacji, on, jak i podejmowane przez niego inicjatywy, są wyraźnie nacechowane ideologicznie. Na tym jednak nie koniec, bowiem światopogląd sprzedawany przez środowisko Owsiaka jest wyraźnie wrogo nastawione do wartości wyznawanych przez sporą część Polaków. Szkopuł w całej tej machinerii polega właśnie na tym, że WOŚP działa niejako pod przykryciem; wizerunek prostodusznych wolontariuszy, zbierających każdej zimy miedziaki do skarbonek na pomoc maluchom i uwodzących tym serca niewtajemniczonych darczyńców, rokrocznie – począwszy od 1995r. – osłania obraz nietolerancyjnej młodzieży spod znaku moralnego relatywizmu, odwołującej się do mitu założycielskiego tzw. lata miłości (The Summer of Love) z 1969r.; młodzieży, dla której jedynym dogmatem wydaje się być dopust wszelkich dostępnych swobód, prymitywny hedonizm i „kręcenie beki z kleru”. Jak głosi pewna znana maksyma, nikczemność kryje się pod wieloma maskami; najtrudniejszą do skruszenia jest maska cnoty. Śmiem twierdzić, mając ku temu twarde przesłanki, że ta sama młodzież, która od kilkunastu lat wychowywana jest przez środowisko Owsiaka w duchu nieposzanowania dla wiary, religii i Kościoła, w sierpniu 2010r. na Krakowskim Przedmieściu sikała na znicze ustawione przez żałobników, przeżywających krepę po katastrofie smoleńskiej; Ci sami duchowi spadkobiercy Owsiaka, którzy na Przystanku Woodstock podnoszą hasła „Bóg tak, Kościół nie”, czy też pod osłoną nocy niszczą wystawę antyaborcyjną ustawioną na festiwalu przez działaczy pro-life, ponad dwa lata temu w trakcie nocnych bachanaliów na Krakowskim Przedmieściu rozrywali pluszową kaczkę, gasili pety na plecach modlących się staruszek, wykrzykując przy tym, że „miejsce drewna jest w lesie”. W sierpniu 2010r. jednym z „ekspertów” telewizji TVN24 w sprawie awantury pod krzyżem przed Pałacem Namiestnikowskim był właśnie Jerzy Owsiak. Człowiek, wedle wszelkich dostępnych w owym czasie badań, uważany przez Polaków za największy, żyjący autorytet (zwłaszcza dla młodzieży). Przy okazji pobytu w telewizyjnym studio, mógł on wykorzystać moment by zaapelować do zebranych pod pałacem młodych szyderców, aby Ci poszanowali wrażliwość osób modlących się i wykazali tak potrzebną w tym krytycznym czasie tolerancję; tę samą tolerancję, której żywiołowo domagają się środowiska mniejszościowe (dla których Owsiak jest żywym wsparciem) od wszystkich naokoło, w każdym czasie i przy każdej okazji. Tak się jednak nie stało. Jerzy Owsiak, komentując wydarzenia spod smoleńskiego krzyża, rzucił jedynie ze wzgardą, że w całej tej sierpniowej chryi go najbardziej radzi ogrom dewocji tam nagromadzonej. Dla jego wychowanków i duchowych dziedziców był to jasny przekaz, a zarazem zielone światło do rozpoczęcia lżenia, pogardy i fizycznej przemocy wobec broniących krzyża „dewotów”. Taka jest prawda i jestem przekonany, że wiele osób na sprawę tą zapatruje się podobnie. Zbierający od Polaków pieniądze na szczytny cel Jerzy Owsiak, w swojej pozacharytatywnej działalności, powinien być czystszy, niż – przepraszam za ginekologiczne porównanie – szparka dziewicy. Tymczasem, albo przez wyniesioną z domu – że się tak wyrażę – wrażliwość „resortową”, albo poprzez aksjomaty lewicowej ideologii, w przekazie Owsiaka, jego działalności i protektoracie, nie mam miejsca na postawy od ideologii tej odbiegające (polecam ciekawy wywiad z posłem PiS – Przemysławem Wiplerem, przeprowadzony dla „Frondy”, pogłębiający przedstawione tutaj jedynie skrótowo zagadnienie). Warto w tym miejscu wspomnieć o dość głośnej wypowiedzi, jaka padła nie tak dawno z ust Owsiaka, która nadawała eutanazji cech miłosierdzia, czy też przypomnieć o wcześniejszych jego publicznych grepsach, wyraźnie nacechowanych politycznie i wspierających konkretne opcje polityczne (jak ta, o dawaniu „z baśki” wszystkim tym, którzy ośmielają się przypominać o wstydliwej przeszłości Lecha Wałęsy). Wszystkie te inicjatywy, wypowiedzi, czy też pojedyncze działania, odbierają w moich oczach (a sądząc po coraz większej skali sceptycyzmu wobec WOŚP, również i w oczach rosnącej rzeszy Polaków) Owsiakowi wiarygodność. Nie kwestia pieniędzy, czy też konfabulacje, jakoby lwią połać zbiórek fundacji zagarniał jej szef łapczywym ruchem za własną pazuchę. Nie, najbardziej w postawie Owsiaka boli właśnie brak światopoglądowej neutralności. Zauważmy, że wiele jego kontrowersyjnych zachowań pozacharytatywnych uzasadnianych lub przemilczanych jest właśnie przez fakt, że zbiera on fundusze na chore dzieci, więc zamiast go krytykować, powinno się raczej „sklonować”. Osobiście mam ten komfort moralny, że ani ja, ani nikt z mojej rodziny nie korzystał w przeszłości ze sprzętu medycznego, zakupionego w wyniku zbiórki Wielkiego Finału WOŚP. Nie posiadam więc tego emocjonalnego obciążenia, potrzebnego do krytyki fundacji Jerzego Owsiaka na tych odcinkach, na którą to krytykę ludzie w jakiś sposób zawdzięczających mu wiele, jeśli nie wszystko, pozwolić sobie nie mogą. Sed3ak
PO TULEI Głośno ostatnio o Tulei. Po Tuleyi? To chyba jednak niepoprawna forma. Powinno być raczej po Tulei. Podobnie - Donald paczy – patrzy. A jak wypatrzy to może i też wypaczyć, i oczywiście nie chodzi o Kaczora, znanego z kreskówek i nieznośnego charakteru. Niemniej jednak wydaje mi się, że PO to partia Tulei – jeśli głosował to raczej na umiłowaną Platformę O. Wnoszę tak na podstawie jego uzasadnienia i komentarzy do wyroku świadczących o stopniu zmanipulowania umysłu. PDT wspominał coś ostatnio o ponoszeniu „pełnej odpowiedzialności”. Jednak brzmi to jakoś dziwnie nieprzekonywująco, a może nie wszyscy nadążają. To oni są be, a nie my – zdaje się mówić Sędzia, podobnie jak polityk obozu postępu którego nazwisko pamiętam, bo był na liście chętnych z klubu PO (podobnie jak G. Schetyna), ale nie poleciał do Smoleńska.
A autorytety medialne szczególnego autoramentu osłaniając Tuleyę tam
„Sędzia mówił o metodach stalinowskich i użył adekwatnego porównania. To były metody stalinowskie. Jerzy Stępień na antenie TVN24. 7 stycznia ”
i tu leją wodę obficie, jakby musieli, albo co. I tak broniący Sędziego Igora w TVP.INFO w przedmiotowej sprawie
- „Prof. Piotr Kruszyński, specjalista z zakresu prawa karnego” mawia:
„aż się prosi, by zacytować Fredrę: „Znaj proporcję, mocium panie””.
I zacytuję dalej, by nie wyrywać zbytnio z kontekstu wypowiedzi Pana Profesora:
„Zniesławienie jest przestępstwem
i jest ono uznane za przestępstwo
także w innych cywilizowanych demokratycznych krajach.”.
http://tvp.info/opinie/komentarze/nie-strzela-sie-z-armaty-do-muchy/4552943
Zdumiewa mnie to stanowisko Pana Profesora. Trwam, łącząc się z Panem Profesorem i innymi obrońcami Sędziego w „bulu i nadzieji”, że to (zdumiewające mnie osobiście) oświadczenie nie dotyczy jednak zniesławienia Prokuratury i CBA przez Igora Tuleyę. I że:
- nie było konsultowane z innymi Autorytetami,
- nie jest jednogłośnie przegłosowaną Uchwałą,
- ani też decyzją uprawnionego Organu,
bo[wiem] jak donosiła w poniedziałek, albo we wtorek Gazeta W:
„Sędzia Igor Tuleya nie przygotował wczoraj zapowiadanego zawiadomienia do prokuratury w sprawie fałszywych zeznań świadków w sprawie dr. G. i nadużycia władzy przez CBA. Nie zdążył.”
Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75478,13159048,Obrona_sedziego_Tulei.html#ixzz2HhVHhUit
Jeśli nie zdążył to może jeszcze zdążyć, ale gorzej jakby nie złożył, bo wtedy to chyba by pomówił, czy mi się wydaje?
10 stycznia 2013 dowiadujemy się, że:
IMHO powinno być dra i bez kropki, ale się nie czepiam, bo podobno w tej Gazecie to…
Za to – i tu już się czepiam - okazuje się, że ani nie przygotował, ani nie złożył „zapowiadanego zawiadomienia” o przestępstwie polegającym na nadużyciu władzy przez CBA i / lub Prokuraturę. Zamiast tego zasygnalizował jedynie, że coś mu się nie podoba wysyłając "do CBA i Prokuratury Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o zastrzeżeniach Tulei do pracy agentów Biura i prokuratorów" – podstawa prawna (wg info TVN24) to art. 20 § 2 kpk a nie np. takie jak:
A oczekiwałem raczej zawiadomienia o przestępstwie stosownie do postanowień Art. 304 kpk
§ 1. Każdy dowiedziawszy się o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu ma społeczny obowiązek zawiadomić o tym prokuratora lub Policję. Przepis art. 191 § 3 stosuje się odpowiednio.
§ 2. Instytucje państwowe i samorządowe, które w związku ze swą działalnością dowiedziały się o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu, są obowiązane niezwłocznie zawiadomić o tym prokuratora lub Policję oraz przedsięwziąć niezbędne czynności do czasu przybycia organu powołanego do ścigania przestępstw lub do czasu wydania przez ten organ stosownego zarządzenia, aby nie dopuścić do zatarcia śladów i dowodów przestępstwa.
§ 3. Zawiadomienie o przestępstwie, co do którego prowadzenie śledztwa przez prokuratora jest obowiązkowe, lub własne dane świadczące o popełnieniu takiego przestępstwa Policja przekazuje wraz z zebranymi materiałami niezwłocznie prokuratorowi. I / lub w związku z Art. 246 kodeksu karnego.
Funkcjonariusz publiczny lub ten, który działając na jego polecenie w celu uzyskania określonych zeznań, wyjaśnień, informacji lub oświadczenia stosuje przemoc, groźbę bezprawną lub w inny sposób znęca się fizycznie lub psychicznie nad inną osobą, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10. I raczej nie z powodu braku odwagi, a z powodu braku podstawy do takiego zawiadomienia. Sędzia Tuleya wodolejstwem się popisał, ale przyszło do konkretów, to zabrakło weny, by ochrzcić – nazwać po imieniu, na czym to insynuowane przekroczenia prawa przypominające mu zbrodnie stalinowskie polegały. Tuleya wymięka? A tak się ciekawie zapowiadało i gdy zyskał już miano jedynego sprawiedliwego i odważnego Sędziego… obiecane złożenie zawiadomienia o przestępstwach CBA i Prokuratury olał. Podobnie jak nie przymierzając Pan Premier za radą Kobiety, która to - wg słów Adresata listu - „jest wyborcą Platformy…” - olał obietnicę zmuszenia Stefana do przeproszenia Ewy Stankiewicz, nazywając go na dokładkę „naszym bohaterem”
„W tym liście jest też dużo o tym kim Stefan Niesiołowski jest dla Platformy i kim jest dla Polski. Tak, jest naszym bohaterem i potrafił prezentować odwagę…”. Szczególnie wobec kobiet, dodam złośliwie, bo gdzieś czytałem, że siedział w więźniu za napad na kierowniczkę i jednocześnie kasjerkę sklepu spożywczego PSS nr 431 przy ulicy Źródłowej w Łodzi[...] . I też lał wodę, że to w imię jakichś wyższych wartości, czy dla „Ruchu” – już wtedy znano też stosowaną nagminnie dzisiaj zasadę „łapaj złodzieja”:
„Ubezpieczający ich Stefan Niesiołowski i W. Mantaj uspokoili Żelazowską zapewnieniem, że podejmą pościg celem uchwycenia rabusiów i w ślad za nimi udali się na miejsce spotkania uczestników przestępstwa, tj. do mieszkania Benedykta Czumy.. „ I nadal się tam i tu leje [wodę] – np. w TVN.INFO (czwartek, 10 stycznia 2013 8:50 – 8:55) występuje Janusz Kaczmarek, „były minister sprawiedliwości, teraz mecenas” – tak go przedstawiła na koniec „prowadząca”. A byłem dotąd pewien, że to ten Ziobro był tym ministrem [sprawiedliwości], ale co tam - człowiek całe życie się uczy (a może, czy nawet morze - całe rzycie łó3 - po nowemu?). I zapewne podobnie do Kruszyńskiego również Pan Kaczmarek bronił Sędziego Igora w przedmiotowej sprawie, chociaż nie wiem - nie słuchałem, bo tak już mam, że jak ktoś mnie okłamie, to słuchanie go dalej mnie nie pasie. To tak jakoś działa z automatu, jakbym już nie miał uszu do słuchania [otwartych] jego wypowiedzi. Wiem, trochę to faszystowskie, ale staram się - np. umiłowanego PDT odsłuchuję po drugi raz albo sczytuję (nie mylić ze szczytowaniem) nawet jak się da – chociaż trudno znaleźć spisane wypowiedzi złotoustego. Kto nie wierzy niech sprawdzi. Wracając do tematu – jestem przekonany na 90%, że Janusz K bronił Sędziego Igora T. W ramach rewanżu, bo (być może nie wszyscy pamiętają, że) to właśnie Sędzia Tuleya orzekał (korzystnie) w sprawie jego [Janusza K] zatrzymania. Inne wyroki jakie wyroki wydał sędzia Igor Tuleya na wp.pl.
Stalinizm IV RP Z tym porównaniem to oczywiście Pan Sędzia Igor trochę przesadził. Wiem co nieco o czasach i metodach stalinowskich z opowieści rodziców, ale nie będę przynudzał. Jednak, kilka istotnych różnic pomiędzy Stalinem i Kaczyńskim jakie znalazłem. Przede wszystkim JK nie odbierał ludziom chleba.
Wielki Głód, Ukraina rok 1933, Stalin 1
https://www.youtube.com/watch?v=38NNtNJCYLA
Jeśli Kaczyńskiego nazywa się faszystą, to wypada przypomnieć, że Stalin jednak nie był faszystą, a raczej komunistą i zawołanym antyfaszystą.
JK ma 167 cm wzrostu, a Stalin miał 160 i żółte oczy
Powszechnie wiadomo, że JK nie potrafi się dobrze ubrać i jest obiektem nienawiści wielu światłych i postępowych ludzi. Stalina ludzie kochali podobnie jak dzisiaj Donalda (wbrew pozorom moherowe berety też). Byłem w szoku, jak Mama opowiedziała mi, że na wieść o śmierci Stalina ludzie płakali na ulicy. Tak to jednak jakoś bywa, że ludzie (niekoniecznie młodzi, wykształceni…) potrafią wybrać Barabasza i kochać dyktatorów - np. na Białorusi:
„Starsi kochają Łukaszenkę, tak jak kochali Stalina”
http://www.kresy.pl/publicystyka,analizy?zobacz/starsi-kochaja-lukaszenke-tak-jak-kochali-stalina
Nie zawsze zresztą to uczucie, czy wsparcie bezinteresowne bywa - Kwaśniewski doradza dyktatorowi. I nieźle zarabia. Znany powszechnie stosunek JK do Niemiec chyba nie pozwala bezwarunkowo mówić o jego sympatiach dla Niemców, tymczasem towarzysz Stalin dokładnie 50 lat przed wprowadzeniem stanu wojennego w PRL:
„Dnia 13 grudnia 1931 Stalin, udzielając wywiadu pisarzowi niemieckiemu Ernestowi Ludwigowi oświadczył:
„Jeżeli już mamy mówić o naszych sympatiach dla jakiegokolwiek narodu, to już b e z w a r u n k o w o trzeba pamiętać o naszych sympatiach dla Niemców... Nasze przyjacielskie stosunki z Niemcami pozostały dotychczas bez żadnej zmiany...”
http://www.1917.net.pl/sites/default/files/ZBRODNIE%20STALINA.pdf
Idem (tam też) napisano, złośliwie dodam:
„Należy zwrócić uwagę, że Stalin cenił Piatakowa i Radka jako współpracowników.”
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Sędziemu Igorowi, że wydał wyrok skazujący dra G, chociaż podobno za mniejsze kwoty bywały wyższe wyroki. Na szczęście Niezalezna.pl dała szansę Sędziemu wypowiedzenia się ad meritum sprawy:
„Najważniejsza była korupcja, tego dotyczyło postępowanie.”. I słusznie też prawi Pan Profesor „Znaj proporcję, mocium panie”. Pro forma – chociaż w języku prawnym III RP to może być bez znaczenia - cytat z oryginałem Fredry różni się końcówkami - nie znaj, ale zna i proporcją, nie proporcje (ą - e):
„Zna proporcją, mocium panie”. Nie znam poglądów Pana Profesora, ale to raczej komunista. Tak jakoś po tym, co z tym cytatem robi mi się wydaje. Takie chwyty erystyczne w ramach retoryki dostosowanej do potrzeb dialektyki to ich specjalność kiedyś była. Argumentum ad ignorantiam / verecundiam / vanitatem. Podobno księgi kościelne studiując sporo się w tej materii nauczyli. Pewnie jest jeszcze, oprócz Kruszyńskiego w tym kraju kilka osób wykorzystujących to powiedzonko „w tym sposobie”.
„Platfusy” raczej posługują się argumentem ad personam, ale PDT lideruje nie tylko w tej płaszczyźnie, żeby nie powiedzieć, że na tej platformie - potrafi nieźle „bajerować”. I nie tylko, bo i dar orzekania posiadł Donald Wielki, a nawet większy od Igora, bo po oczach. I nie potrzebuje do tego aż tyle czasu co Sędzia Igor, by orzec o tym co jest kłamstwem. Ba,... nawet nie musiał zapoznać się z treścią pism przesłanych do Prokuratora Generalnego, a rozpoznał kłamstwo po oczach [ich autora / nadawcy listów] i tak o rzec raczył publicznie z mocą Autorytetu decydującego też „o tym, co jest polską racją stanu”
„to kłamstwo - poznałem po oczach, bo ja znam te oczy…”. (Linki: tvn24, polskieradio.pl, Gasipies).
O Mariuszu Kamińskim [i Jarosławie K.] i ich wiarygodności w maju 2011 tak orzekł Pan Premier i "możemy być dumni z Polski", bo jesteśmy wyjątkowo tolerancyjnym krajem. Gdyby o opozycji ktoś tak powiedział w takich Niemczech, albo na Wyspach - to wątpię czy by się utrzymał na stanowisku przez tydzień. A u nas spoko, nic się nie stało. Dziennikarka nawet nie dopytała o szczegóły tego nadzwyczajnego daru rozpoznawania po oczach, uznając zapewne, i słusznie, że Polska zasługuje na cuda - zgodnie z deklaracją wyborczą umiłowanego Premiera. Dlatego też nawiązując do notki „Z cyklu: P. Donald Tusk patrzy” - ho ho ho - 09.11.2012 09:00 opublikowanej dzięki uprzejmości portalu Salon24.pl w Lubczasopismach: Donald T., Złote Usta możemy zakrzyknąć radośnie, że po raz kolejny „Państwo zdało egzamin”. I na tę okoliczność rekomenduję fantastyczne zdjęcie jakie znalazłem na stronie http://www.defence24.pl/szef-bor-odejdzie/
„Jak dowiedział się nieoficjalnie portal Defence24.pl na przełomie lutego i marca odejdzie ze stanowiska gen. Marian Janicki szef Biura Ochrony Rządu” - seryjne odejścia jakieś, albo co (gen. Bondaryk z ABW,…), ale przede wszystkim na nim [na tym zdjęciu] ponad wszelką wątpliwość jak Premier Donald patrzy. Szef BOR przedstawia (wskazując gestem generalskiej dłoni) kolejnego BOR-owca, a Premier dokonuje rozpoznania, patrząc zdecydowanie w oczy nim zdecyduje. I zapewne już znając te oczy będzie mógł orzec. Jak orzecze tako rzecze zaraz tu skąd też i taka racja stanu się wywodzić będzie jaką zdecydować raczył. Ryba psuje się od głowy. I jak tu dziwić się Tulei?
PS Więcej fantastycznych zdjęć Pana Premiera, z cyklu Donald Tusk paczy można zobaczyć na stronie fanclubu na fb Donald Donald Tusk looking at things. Mnie osobiście bardzo podoba się zdjęcie z podpisem Donald Tusk patrzy na truskawkę.
Rafał Ziemkiewicz: Nie jestem prorokiem W cyklu „Z archiwum III RP” publikujemy wywiad z Rafałem Ziemkiewiczem, znanym dziś publicystą i pisarzem, jaki przeprowadziłem 16 stycznia 1996 roku dla miesięcznika „Czas Piotrkowski”. Wywiad przygotowany jest w wersji dźwiękowej (MP3) i tekstowej.
Od redaktora PROKAPA: Poniższy wywiad z p. Rafałem Ziemkiewiczem przeprowadzony był 17 lat temu. Zapewne wielu z nas chciałoby przeczytać dzisiejszą opinię Pana Rafała na problemy w nim poruszone. Przynajmniej do kilku spraw RAZ mógłby się odnieść. Miejmy nadzieję, że tekst dotrze do p. Ziemkiewicza (może pomogą w tym nasi Czytelnicy, np. poprzez Facebook), a p. Rafał znajdzie chwilę, by przynajmniej powspominać, no i może jakimiś wnioskami z przeszłości co do przyszłości podzielić się z nami.
PSz: Jest Pan jednocześnie pisarzem, dziennikarzem i politykiem. W którym wcieleniu czuje się Pan najlepiej? Czy nie zachodzą tu żadne sprzeczności? Rafał Ziemkiewicz: Na pewno nie ma sprzeczności. Dla mnie są to różne sposoby realizowania tej samej, jednej zasady. Polityka, tak jak ja ją rozumiem, jest to sztuka wcielenia w życie rzeczy, w które wierzę. Dziennikarstwo i pisanie to jest sztuka przekonywania innych ludzi do rzeczy, w które wierzę. To przekonywanie jest niezbędne znów do tego, aby to, w co wierzę można było wcielać w życie. Widać więc, że to wszystko się zazębia, uzupełnia i w związku z tym byłoby mi ciężko z któregoś z tych swoich wcieleń zrezygnować. Czasami jest tak, że akurat w danym momencie bardziej mnie interesuje to, w innym momencie bardziej mnie interesuje tamto. Ostatnio najlepiej się czuję wtedy, kiedy mogę pisać teksty fabularne. Napisanie ostatniej powieści bardzo mnie do tego zachęciło. To jednak nic nie znaczy, bo może za pół roku najdzie mnie większa pasja do pisania tekstów dziennikarskich, czy do działalności politycznej.
Jako pisarz uprawia Pan gatunek science-fiction. Dlaczego akurat fantastyka naukowa stała się tym obszarem, w którym realizuje Pan swoje wizje literackie, dość mocno związane z rzeczywistością polityczną? Kiedyś, pod płaszczykiem fantastyki można było przemycić jakieś fantastyczne aluzje. Dzisiaj nie jest to już chyba konieczne, można pisać otwarcie o wszystkim. To nie jest do końca tak, jak pan powiedział, że można było przemycać aluzje. To, ludziom, którzy nie znają dokonań polskiej science-fiction lat 80-tych, a wielu przypadkach także i wcześniejszych, narzuca niewłaściwe spojrzenie: że była to tylko maska, że było to tylko coś w rodzaju skeczu w kabarecie Pietrzaka, że przymruża się oko do widza i niby mówi się o czymś tam, a wszyscy wiedzą, że mówimy o czymś innym. George Orwell, kiedy pisał „1984” w Anglii czy Huxley, kiedy pisał „Nowy wspaniały świat” robili to w wolnym kraju, w którym nie było żadnej cenzury i absolutnie nie musieli robić żadnych aluzji.
Ale, nieżyjący już, znakomity pisarz Janusz Zajdel, żeby pewne rzeczy w pisanych przez siebie powieściach ukazać, musiał stworzyć swoją „Paradyzję” czy „Limes inferior”… Tak, ale nie wyczerpywał się na poziomie aluzji. Fantastyka, jako dziedzina literatury ma po prostu taką cudowną cechę, że ona przemawia przez stworzenie jakiegoś modelowego świata. W tym modelowym świecie można pokazać pewne rzeczy i naprawdę objaśnić to lepiej i z lepszym artystycznym skutkiem, niż kiedy jest się zmuszonym do interpretowania tylko tej rzeczywistości, którą znamy. Tak więc zastosowanie jakiegoś takiego filtru fantastyki pozwala wyolbrzymić pewne rzeczy, wypreparować je z rzeczywistości i pokazać je w sposób modelowy. I dlatego np. Orwell czy Huxley tez sięgali po te konwencje, mimo że żadnego cenzora nie musieli oszukiwać. Jeśli chodzi o mnie, to ja uprawiam dość szczególny rodzaj fantastyki. Staram się kreować obraz rzeczywistości, która – tak jakby – mogłaby nastąpić za – powiedzmy – 15, 20, 30 lat i ta metodą pokazać, zanalizować to, co się dzieje w chwili obecnej. Tę przyszłość naszą, która jest w ruchu staram się, w różnych jej wariantach, uchwycić. Dlatego jest to zbliżone do dziennikarstwa i do polityki.
W swojej publicystyce sam Pan niejednokrotnie wskazywał, że istnieje kryzys czytelnictwa w Polsce. Pan jednak książki pisze czego dowodem jest wydana niedawno powieść „Pieprzony los kataryniarza”. Czy pisanie książek jest dzisiaj dobrym interesem? Cz książki to jest dzisiaj biznes? Nie, chyba że uda się tej książki sprzedać 100 tysięcy egzemplarzy, albo więcej. Jest to jednak sztuka, która się mało komu udaje. Chyba tylko Waldemarowi Łysiakowi, który jest ostatnim pisarzem w Polsce potrafiącym sprzedać tyle książek. Natomiast czy warto pisać? Ja cały czas myślę, że tak. Jeśli zaś chodzi o spadek czytelnictwa to dzieje się tak niekoniecznie dlatego, że mniej ludzi niż dawniej sięga po książkę, ale też dlatego, że tych książek jest ogromna ilość. Samej tylko fantastyki, w ciągu miesiąca, potrafi ukazać się 70 nowych tytułów, i to pierwszych wydań. Te książki też konkurują ze sobą o czytelnika, w związku z tym jedną książkę czyta mniejsza liczba osób. W tej chwili, jak się sprzeda 3 tysiące egzemplarzy danej książki, to już jest dużo.
W latach 80-tych, żeby kupić miesięcznik „Fantastyka” trzeba było biegać od kiosku do kiosku. Tak rzeczywiście było, ale dzisiaj jest już zupełnie inaczej. Chcieliśmy zresztą tego i jeśli o mnie chodzi to ja specjalnie nie narzekam, bo – mimo wszystko – czuję się w tej sytuacji dość dobrze. Wracając jednak do problemów czytelnictwa, to trzeba dodać, że to co się obecnie dzieje jest normalne. Taki jest kierunek rozwoju cywilizacji, że obraz bardziej do ludzi przemawia, że przemawia telewizja. Dlatego bardzo się cieszę, że udało mi się sprzedać „Pieprzony los kataryniarza” Zespołowi Filmowemu „Perspektywa”. Dosłownie kilka dni temu podpisałem umowę na sprzedaż praw do zekranizowania tej powieści. Rozmawiałem już z reżyserem, będziemy wspólnie pisać scenariusz. Są duże szanse, że to się uda. Scenariusz będzie może nawet lepszy od książki, choć gubi oczywiście pewne rzeczy w książce zawarte, dlatego, że nie sposób ich na ekranie pokazać. Film, być może będzie na tyle odmienny, że zachęci kogoś do przeczytania książki. Generalnie jest to radosne wydarzenie, choć – jak na polskie warunki – taki film musiałby być superprodukcją, tzn. musi mieć efekty komputerowe. To już nie są te czasy, że można coś zrobić z dykty i liczyć na to, że widz to zaakceptuje, ponieważ widz był na „Johnym Mnemonicu” i na wielu filmach amerykańskich i jeżeli my chcemy go utrzymać w kinie, to też musimy pokazać mu coś, co spełnia tamte standardy. Wbrew pozorom nie jest to takie zupełnie niemożliwe i może się uda.
Zanim jednak widzowie udadzą się do kin, proszę powiedzieć o czym jest Pana ostatnia powieść? „Pieprzony los kataryniarza” jest to – jak żartobliwie sobie mawiam – „Mała Apokalipsa-bis”. Tak jak Konwicki, żyjąc w schyłkowej fazie PRL-u, starał się w „Małej Apokalipsie” pokazać upadek, rozkład, dno, do którego ten świat szedł, tak ja starałem się – żyjąc w PRL-bis – pokazać ten rozkład, do którego dąży PRL-bis. Nie taję, że przyświecała mi w tym pewna moja obsesja – od kilku lat coraz silniej obecna w tym, co tworzę, zarówno jako pisarz i jako felietonista – uderzającego podobieństwa naszej obecnej sytuacji do sytuacji końca XVIII wieku. Dochodzi do tego, że tak jak wtedy agent był władcą Polski i król brał ruble moskiewskie, tak dzisiaj dowiadujemy się, że – nienazywający się już co prawda królem, ale też władca, podejrzany jest o obcą agenturę. Dzieje się dokładnie to samo co za Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Rzeczywiście, w bardzo ciemnych barwach widzi Pan w swojej książce przyszłość Polski. Główny bohater powieści ocali , co prawda, własne sumienie, wybawi się z opresji, w jakiej się znalazł, jednak jego Ojczyzna nieuchronnie stacza się ku upadkowi. Czy Polska skazana jest – tak jak Pan to opisuje – na skorumpowanych polityków, na obcą agenturę, na grabieżcze poczynania związków zawodowych? Czy dla Polski nie ma już ratunku? Ja nie jestem prorokiem. Ja jestem pisarzem fantastyki – jak to jeden z jej wybitnych przedstawicieli sformułował – to jest literatura, która dzisiaj szuka odpowiedzi na pytanie, które ludzie dopiero jutro sobie zadadzą. Inny z jej wybitnych przedstawicieli, na pytanie dziennikarza, „jak będzie w przyszłości”, odpowiedział słowami: „dokładnie tak samo jak teraz, tylko bardziej”. Akurat „Pieprzony los kataryniarza” napisany jest dokładnie taką metodą, to jest to co teraz tylko dużo bardziej. A oczywiście to „dużo bardziej” jest nie dlatego, żebym ja wierzył, że tak się stanie, chociaż – uchowaj Boże – nasze losy mogą tak się potoczyć, ale dlatego właśnie żeby się tak nie stało. Napisałem tę powieść, żeby mieć nadzieję, że jak ludzie 10 lat wcześniej pomyślą, że3 do tego może dojść, to zrobią coś, żeby się przed tym ustrzec. Nawet jeśli to przekonanie uda mi się wszczepić kilku osobom, to już będzie nieźle. Jeśli zaś chodzi o to, czy dla Polski jest jeszcze ratunek, to myśmy już mieli w historii fatalne okresy, kiedy wydawało się, że nic nie jest już w stanie Polski uratować. Jednak za każdym razem znajdowała ona w sobie dość siły, żeby odbić się i przetrwać. Powiedzieć jednak trzeba, że dzisiejszy kryzys państwa polskiego i naszej narodowości jest jednym z najgłębszych w dotychczasowych dziejach, ale na pewno nie twierdziłbym, że sprawa jest beznadziejna. Jak to pisał jeden z wybitnych starożytnych publicystów: „Grzech jest wielki i nie godzi się desperować o Rzeczypospolitej”.
Wkroczmy na moment w sferę polityki. Co trzeba – Pana zdaniem – zrobić żeby Polska nie stoczyła się na dno? Myślę, że w tej chwili, tym czego Polska najbardziej potrzebuje to jest zorganizowanie się społeczeństwa na jego różnych poziomach. Miałem okazję obserwować, jak to się robi w Stanach Zjednoczonych, czyli w państwie, które moim zdaniem – jest najlepszym przykładem do naśladowania. Jedną z cech amerykańskich jest to, że tam ludzie mają głęboki, psychiczny, wrodzony rodzaj zaangażowania. U nas, jak się mówi o kim, że jest to człowiek zaangażowany to od razu kreśli mu się kółko na czole i nazywa wariatem albo szubrawcem, który coś tam chce sobie załatwić i dlatego wkręca się w różne ciała społeczne, samorządowe czy państwowe. Natomiast Amerykanie mają ogromną tradycję robienia czegoś bezinteresownie, czy to dla wspólnoty lokalnej czy dla miasteczka, dla gminy, dla ojczyzny również. Oczywiście tego się nie osiągnie prostymi apelami, mówieniem, bo tu chodzi raczej o pewne formy organizacyjne, których wypracowanie pozwala dopiero ludzką aktywność spożytkować dobrze. U nas często jest tak, że coś tam się robi, jest wielki entuzjazm, jakieś staranie, ludzie się do czegoś dokładają i wychodzi z tego zawsze głupota, kupa śmiechu albo jakaś żenada, jak np. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, która jest zaprzeczeniem tego, czemu ta akcja miała służyć. Jedną z takich ważnych spraw jest zorganizowanie społeczeństwa na sposób polityczny, tzn. zorganizowanie partii politycznych, które nie będą, tak jak to się dzieje obecnie w Polsce, gangami. Bo teraz jest taka sytuacja, że oto mamy jeden wielki gang cynicznych drani, wspomagany przez mniejsze gangi, którzy doskonale wiedzą czego chcą i rządzą oraz mamy trochę ideowych klubów, które pogrupowały się według pewnych ludzi, ale nie potrafią przenieść tej swojej ideowości na poziom codziennego życia i trafić z nią do zwykłych ludzi. Myślę, że wspaniałym wzorcem do naśladowania i tym, co naprawdę jest nam potrzebne jest taki model życia politycznego jaki wytworzyli Amerykanie, a konkretnie Partia Republikańska, która jest rzeczywiście emanacją woli ludzkiej i odpowiedzialności ludzi za państwo, od najdrobniejszego poziomu. Jeśli prześlizgnie się tam ktoś, kto okaże się człowiekiem niegodnym zaufania to jest w jakiś sposób eliminowany. Jeśli wyjdzie na jaw, że np. oszukał, że ukradł to jest szybko eliminowany w taki sposób, że w niczym nie narusza to stabilności całej struktury, która potrafi wyłaniać nowych ludzi i potrafi organizować ich do zrobienia dobrych rzeczy w swojej wiosce i do zrobienia generalnej zmiany w państwie. Krok po kroku, uporczywie musimy sobie te organizacje wypracować, ponieważ naprawdę nie wolno liczyć na to, że wyjdzie stąd jakiś mąż opatrznościowy, zrobi cud, a my wszyscy będziemy siedzieć z założonymi rękoma i z zadowoleniem kiwać głowami, że on przyszedł i ten cud zrobił.
Trzeba więc uświadamiać ludziom to, że naprawdę mogą być współodpowiedzialni, chociażby za obszar, na którym żyją? Ja myślę, że powoli rzeczywistość zaczyna do ludzi przemawiać i to ona ich przekonuje, choć oczywiście komuniści robią w tej chwili wszystko, aby powrócić do stanu – że powiem po staropolsku – socjalistycznego bydlenia czasu, czyli spędzania go w sposób bezmyślny. Stąd zresztą bierze się współczesne słowo „bydło”, a więc coś co żyje ale nic z tego życia nie wynika. Otóż komuniści rzeczywiście starali się sprowadzić nas do poziomu takiego bydła, któremu się sypie paszę do koryta i doi, przegania w te i wewte. Trzeba powiedzieć, że wielu ludzi w Polsce, ogromna część przywykła do tego i chce takiego życia. Tak właśnie wielu by chciało – nie myśleć o niczym, nie troszczyć się o nic, mieć tyle samo co inni, nie przeżywać zazdrości, że np. sąsiad okazał się pracowity, a mnie się w życiu nie udało, bo miałem pecha. Myślę, że na tyle jednak dotarł do nas zachodni wiew, że powrót do takiej sytuacji, nawet jeśli się niektórym marzy i ma jednorazowy wpływ na wynik wyborów, na dłuższą metę już nie może nastąpić.
Wszystko to ładnie brzmi jak Pan opowiada. Czy jednak taki model organizacji społeczeństwa, jak w USA, możliwy jest w Polsce? Któryś z periodyków science-fiction napisał kiedyś o Panu, że jest Pan najlepszym politykiem wśród fantastów i najlepszym fantastą wśród polityków. Bardzo dziękuję za tak miły dla mnie cytat. W Stanach Zjednoczonych najlepszym politykiem wśród fantastów i najlepszym fantastą wśród polityków jest Newt Gingrich. Też niewielu wie o tym, że ten główny przywódca i jeden z architektów kontrrewolucji konserwatywnej wyrósł z kręgu entuzjastów literatury science-fiction. Literatura ta daje naprawdę dobrą szkołę myślenia, bo gdyby większość polskich polityków czytywała dobrą science-fiction w dzieciństwie, to być może nie popełniałaby szeregu błędów i być może tę drogę, która w tej chwili rysuje się przed nami jako długa i bolesna, udałoby się nam przejść szybciej i krócej. Fantastyka uczy myśleć o wszystkim co się dzieje, jako o pewnym procesie, który ma korzenie w przeszłości i przyniesie określone skutki w przyszłości. Natomiast straszliwą wadą naszej polityki w wydaniu obozu postsolidarnościowego jest krótkowzroczność i przekonanie, że świat stoi w miejscu, że jak jest bieżąca sytuacja to my na niej manewrujemy. Tak jak powiedział kiedyś Wałęsa: coś tam jest dobre na daną chwilę, a w następnej chwili to się zobaczy. Otóż dobrze jest umieć sobie uświadomić, że to co się dzieje obecnie jest wynikiem pewnych zdarzeń z przeszłości i dzięki temu potrafić przewidzieć skutki własnego postępowania. Pod tym jednak względem politycy antykomunistyczni zawiedli nas potwornie ponieważ żaden z nich tak naprawdę nie przewidział skutków swojego postępowania. Nie mogę powiedzieć żebym był tu jakimś jedynym sprawiedliwym w Sodomie, bo też poczuwam się do pewnych omyłek, które Unia Polityki Realnej popełniła w czasie, kiedy byłem w jej władzach. Ale mam nadzieję, że wnioski zostaną wyciągnięte i błędy te uda nam się naprawić.
Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Paweł Sztąberek
TRZY PYTANIA do Zuzanny Kurtyki: "To nieprawda, że czas leczy rany i zapominamy. Są ludzie, o których nigdy nie zapomnimy" Rodziny ofiar, pełnomocnicy rodzin, przyjaciele i mieszkańcy Warszawy zgromadzili się podczas spotkania opłatkowego Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010. Spotkanie poprzedziła Msza Święta odprawiona w kościele pw. św. Klemensa w Warszawie. Gości przywitała Zuzanna Kurtyka, wdowa po Januszu Kurtyce, prezesie IPN:
Chciałam także ICH powitać. Tych nieobecnych, ich cienie, które są wokół nas nieustająco. I dzisiaj, chciałabym, żebyśmy w sposób szczególny, dzieląc się opłatkiem podzielili się nim także z nimi. To nieprawda, że czas leczy rani i zapominamy. Są ludzie, o których nigdy nie zapomnimy. Wszystko jest tylko kwestią skali naszej miłości. wPolityce.pl: Czym dla Pani jest to dzisiejsze spotkanie opłatkowe z innymi rodzinami ofiar katastrofy smoleńskiej? Zuzanna Kurtyka: To jest takie spotkanie rodzin, gdzie chciałabym żeby dominował nastrój apolityczny. I tak tu właśnie jest. Żebyśmy skupili się na naszych emocjach, takich pozytywnych emocjach. Na tym, że jesteśmy razem, że się wspieramy, bo wszyscy przecież ciągle cierpimy. Ta strata, 10 kwietnia, ona nie zostanie chyba nigdy w żaden sposób wyrównana. Mamy takie uczucie jedności i braterstwa między sobą, ale także z ludźmi, z naszymi przyjaciółmi, których tutaj zaprosiliśmy. No i mamy też nadzieję, że można trwać mimo wszystko, że można robić wiele rzeczy mimo wszystko, pod warunkiem, że będziemy razem.
wPolityce.pl: Za panią już trzecie święta po katastrofie smoleńskiej. Czy przeżywa je pani w jakiś inny sposób? Zuzanna Kurtyka: W ogóle święta po katastrofie smoleńskiej dla mnie to jest jeden wielki dramat. To jest okres, o którym nigdy nie myślałam, że doczekam świąt, że będę czekać, żeby się jak najszybciej skończyły. Upływ lat jest bez znaczenia. Nic tego nie zmieni. To zbyt bliska strata i zbyt głęboka rana w mojej rodzinie.
wPolityce.pl: A czego życzycie sobie Państwo podczas tego spotkania, łamiąc się opłatkiem? Zuzanna Kurtyka: Życzymy sobie przede wszystkim zdrowia, bo to jest bardzo ważne. Myślę, że każda forma braku zdrowia całkowicie rozkłada działalność człowieka. Często ludzie w ogóle o tym nie myślą, jak bardzo są uwarunkowani swoim własnym zdrowiem. My życzymy sobie również siły w przezywaniu naszej żałoby, naszej tragedii. Życzymy sobie również tego, by ludzie nam bliscy, którzy zginęli 10 kwietnia nie wstydzili się nas. By mogli być dumni z naszych rodzin, dzieci, z naszych postaw. Mówiłam, ze staram się, aby nie było tutaj aspektów politycznych, ale cóż… trudno się od tego odciąć… Życzymy sobie również tego, by wyjaśniła się tragedia smoleńska, wyjaśniły się przyczyny, okoliczności, które do niej doprowadziły, a osoby winne w obliczy prawa, nie boskiego, ale ludzkiego zostały ukarane.
Rozmawiał Marcin Wikło
Są wstępne wyniki sekcji mężczyzny i nastolatki z Sanoka. Zginęli od strzałów, krótko przed wejściem policji Śmierć 32-letniego Andrzeja B. i 17-letniej kobiety nastąpiła wskutek ran postrzałowych głowy - wynika ze wstępnych ustaleń po zakończonej sekcji zwłok. Strzały były pojedyncze, a zgon obojga nastąpił krótko przed interwencją policji. Wstępne ustalenia wskazują, że przyczyną zgonu były obrażenia powstałe wskutek ran postrzałowych głowy po oddanym jednym strzale zarówno w przypadku Andrzeja B. jak i Kamili M. Zgon ich nastąpił w bezpośredniej bliskości po sobie. Zgon nastąpił także w stosunkowo krótkim czasie przed podjęciem interwencji przez policje - powiedziała zastępca prokuratora okręgowego w Krośnie (Podkarpackie) Wiesława Basak. W Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym w Rzeszowie w sobotę wieczorem zakończyły się sekcje zwłok 32-letniego Andrzeja B. i 17-letniej kobiety, którzy zabarykadowali się w czwartek w mieszkaniu w bloku przy ul. Cegielnianej w Sanoku. Ich ciała znaleźli policjanci, kiedy weszli do mieszkania. Prokuratura podkreśla, że "są to ustalenia wstępne, a opinia z sekcji zwłok zostanie wydana w najbliższym czasie". Sekcje zwłok w sobotę trwały ponad pięć godzin. W czwartek wczesnym popołudniem na największym osiedlu w Sanoku 32-letni mężczyzna zabarykadował się w mieszkaniu czteropiętrowego bloku. Była z nim 17-letnia kobieta. Wcześniej mężczyzna, który miał być zatrzymany w związku z zabójstwem, strzelał z okna mieszkania do nieoznakowanego policyjnego samochodu. Z budynku ewakuowano część mieszkańców i zamknięto okoliczne ulice. Na miejsce przybyli antyterroryści oraz policyjni negocjatorzy m.in. z Warszawy. Przez wiele godzin policja próbowała nawiązać kontakt z mężczyzną i kobietą i nakłonić ich do poddania się. Nie reagowali jednak na apele policji. Ok. godz. 1 w nocy z czwartku na piątek policjanci zdecydowali się na siłowe wejście do mieszkania; w środku znaleźli ciała mężczyzny i kobiety. Przyczyną śmierci Andrzeja B. i nastolatki były rany postrzałowe okolic głowy. Śledztwo w tej sprawie prowadzi Prokuratura Okręgowa w Krośnie. Ansa/PAP
Korwin Mikke o swoim politycznym sukcesorze Gowin „ Fakt, że poparcie dla PiS po przejściu do opozycji cały czas utrzymuje się na poziomie 25 – 30 proc., to zasługa charyzmy Jarosława Kaczyńskiego „....” Pytanie do Gowina „Czy charyzma przywódcy politycznego w ogóle istnieje, a jeśli tak, to czy jest ważna?. Odpowiedź Gowina”Oczywiście, że istnieje.I oczywiście, że jest ważna. Fakt, że poparcie dla PiS po przejściu do opozycji cały czas utrzymuje się na poziomie 25 – 30 proc., to zasługa charyzmy Jarosława Kaczyńskiego.”...”A Komorowski ma charyzmę?Jest kompletnie innym przykładem polityka...Czyli pozbawionym charyzmy?Próbuje mnie pani złapać za słowo. Komorowski to siła spokoju”…”Rz: Dlaczego uważa pan, że polska polityka, w szczególności polityka Platformy, jest plastikowa i infantylna?Jarosław Gowin, członek zarządu PO: Nie mówiłem o polityce Platformy, tylko o polskiej polityce ostatnich kilkunastu lat.Skąd taka ocena?Brakuje dużych politycznych projektów. Ostatnim był projekt IV RP. „....”A przede wszystkim dlatego, że Polska potrzebuje silnej władzy, skupionej w jednym ośrodku.Skąd to przekonanie?Kohabitacja w polskim wydaniu kompletnie się nie udała”..” On uważa/ Kaczyński /, iż polityk powinien się mierzyć z wielkimi wyzwaniami swoich czasów. I przede wszystkim starać się realizować własny program. A w mniejszym stopniu kierować się sondażami, politycznym PR. To w postawie Kaczyńskiego cenię. Natomiast nie zgadzam się z jego stylem polityki i pomysłem na Polskę „....(więcej )
Agnieszka Rybak o Dudzie „Jego charyzmę jedni porównują z Lechem Wałęsą, inni z Andrzejem Lepperem. Ten sam słuch społeczny, ta sama umiejętność porywania tłumów.Działanie na emocje słuchaczy. „...(więcej)
Korwin Mikke w swoim wystąpieniu, którego video umieściłem dole mówi po raz pierwszy o sukcesji w swojej partii . Zacząłem tekst od twierdzenia Gowina ,że Kaczyński ma charyzmę . To samo twierdzi o Dudzie Agnieszka Rybak. Również Korwin Mikke jest człowiekiem obdarzonym charyzmą. Charyzma jest warunkiem sine qua non bycia przywódcą, bycia mężem stanu . Z tych trzech osób tylko Kaczyński zasługuje na to miano Rymkiewicz „ Uważam ,że Kaczyński jest największym polskim politykiem od czasów Józefa Piłsudskiego. Tak jak Piłsudski był największym polskim politykiem od czasów kanclerza Zamojskiego „...(więcej
Jak to się stało ,że po tylu latach działalności politycznej Korwina Mikke spośród dziesiątków tysięcy inteligentnych , ideowych wolnorynkowców nie był on w stanie zbudować kadry , która po jego odejściu z czynnej polityki mogłaby go zastąpić , ba Korwin Mikke przez tyle lat nie wybrał i nie „wychował „ swojego następcy Tutaj muszę wrócić do Kaczyńskiego i podobnego problemu jaki ma PiS i cały Obóz Patriotyczny. Sukcesji Kaczyńskiego Tak Górski opisywał trzy lata temu sytuację w PiS Artur Górski „W wyborach prezydenckich, samorządowych i parlamentarnych powinien nas poprowadzić Kaczyński – mówi poseł Artur Górski. Ale zaznacza też: – Oczywiście, jeżeli PiS przegra te batalie, to sprawa przywództwa w partii będzie sprawą otwartą.”… „Grupa posłów PiS tworzy wewnątrz PiS frakcję o roboczej nazwie „reformatorzy” – dowiedziała się „Rz””…” Na najbliższym kongresie partii pojawi się wniosek o odwołanie prezesa Jarosława Kaczyńskiego – ustaliła „Rz””… Okazją do zmian ma być planowany na wiosnę krajowy kongres PiS. – Złożymy na nim wniosek o to, by Jarosław Kaczyński przyjął funkcję honorowego prezesa, politycznego mentora, ale zrezygnował z bezpośredniego kierowania partią – wyjawia inny polityk PiS.”…” Po porażce w partii będą trzy ośrodki władzy: spin doktorzy, zakon PC i ludzie Ziobry, każdy ciągnący w swoją stronę. Wtedy będzie za późno, nic się nie uratuje – mówi jeden z członków nowej frakcji”.....(więcej)
Przypomnę mój tekst sprzed próby puczu w PiS inspirowanego przez Palikota w wyniku której powstał PJN , i pompowania Ziobry przez propagandę II Komuny . „Kaczyński oczywiście opowiada bajki jak mówi ,że nie wskaże następcy. On nie tylko że go wskaże. Kaczyński będzie osobiście czuwał nad sukcesją. Aby zapewnić następcy skuteczna sukcesje Kaczyński będzie musiał dokonać zapewne bolesnego dla niego zabiegu usunięcia z partii ,lub całkowitej marginalizacji wszystkich pretendentów do wodzostwa i ich koterii. Niestety zabieg ten będzie musiał dotkać również tych najwierniejszych. Zostanie kadra , aparat bez ambicji, lojalny wobec Kaczyńskiego i wskazanego prze niego następcy. Kurski, Ziobro, spin doktorzy , ci na pewno ( zostaną usunięci ) . Nowy wódz sam sobie stworzy swój najbliższy dwór , całkowicie mu lojalny, oddany i jemu osobiście zawdzięczający wszystko. „.....(więcej)
Kaczyński jest na tyle poważnym politykiem ,że dorobek swojego politycznego życia nie pozostawi na pastwę walk frakcyjnych . Co innego Korwin Mikke, którego nie bez powodu tak bardzo wspiera reżim II Komuny . Wycinaniem usuwanie wszystkich najlepszych , otaczanie się klakierami doprowadziło do sytuacji w której formacja Korwina Mikke, jego obóz polityczny po jego odejściu z polityki po prostu zaniknie. II Komun już ostrzy sobie zęby na zniszczenie , a najlepiej oddanie renegatowi Giertychowi lub komuś innemu równie wspierającemu reżim aparatu i ludzi Korwina Mikke . Korwin Mikke i jego gazeta w ostatnim akcie wysługiwania się II Komunie coraz zacieklej atakuje Lecha Kaczyńskiego i obóz patriotyczny , aby ułatwić przejęcie aktywów politycznych Korwina Mikke nie przez na przykład Wiplera z PiS , ale właśnie Giertycha czy jakiegoś innego pomagiera reżimu Reaktor Naczelny Najwyższego Czasu „Próby deizacji Lecha Kaczyńskiego związane z jego śmiercią w katastrofie smoleńskiej nie są niestety w stanie przykryć tej nieprzyjemnej prawdy, że jego działalność polityczna składała się z wielu działań szkodliwych dla Polski „...(źródło)
Korwin Mikke „Natomiast podzielamy opinię wyrażaną przez wszystkich narodowców: PiS jest taką samą marionetką stworzoną przez służby specjalne jak PO. PiS służy utrwaleniu zdobyczy „Okrągłego Stołu „...(więcej)
"Taki sam euro-zdrajca, jak jego brat. W końcu negocjował Traktat Lizboński i głosowal za nim – i nawet przed rokiem żądał utworzenia... silnej armii unijnej!" - napisał o prezesie PiS Jarosławie Kaczyńskim lider Kongresu Nowej Prawicy Janusz Korwin-Mikke „....(więcej)
W tym miejscu zmuszony jestem przytoczyć słowa profesor Staniszkis W rozmowie z Rymanowskimi Nałęczem dotyczącym sprawy usunięcia Krzyża Smoleńskiego Staniszkis nawiązała do swojej wizyty sprzed paru dni na Ukrainie i w kontekście walki Komorowskiego z wizja pomnika Lecha Kaczyńskiego .Powiedziała, że na Ukrainie uważają , że to właśnie Gruzja jest pomnikiem Lecha Kaczyńskiego „...(więcej)
Rokita „Walka z pomnikami Lecha Kaczyńskiego jest walką z wiatrakami, bo one i tak któregoś dnia staną, pytanie tylko kiedy. Swoją posmoleńską konfrontacyjną polityką Tusk sobie zbudował autodestrukcyjną maszynerię. Toczy się proces, który delegitymizuje władzę Tuska. I ten proces będzie postępował. Smoleńsk jest jak woda podmywająca skałę. Cały czas podmywa i to jest tylko kwestia czasu, kiedy ta skała przewróci się. „....(więcej)
I profesora Krasnodębskiego „ Natomiast o pamięć Lecha Kaczyńskiego, rzekomo obecnie niszczoną przez tych, którzy jej bronią, proszę się nie martwić. W sprawie Smoleńska i prezydentury Lecha Kaczyńskiego historia już wydała wyrok. Wystarczy posłuchać takich pieśni jak ta śpiewana przez Marię Gabler pt. "Prezydent idzie na Wawel" (że nie wspomnę o wspaniałym wierszu Jarosława Marka Rymkiewicza, o wierszu Marcina Wolskiego i wielu innych). Idę o zakład, że nikt nigdy nie zaśpiewa patriotycznych pieśni ani o Jaruzelskim, ani o Wałęsie, ani o Kwaśniewskim, ani o Komorowskim, ani o Tusku. I wszyscy wiemy dlaczego. Wszyscy wiemy. „....(więcej)
Marek Mojsiewicz
Kolejne, nieznane fakty ze Smoleńska W mediach trwa równoległa promocja nieukonstytuowanej tzw. Komisji Laska. Oraz jej samozwańczego (oficjalnie, bo podejrzewam zupełnie inny scenariusz) eksperta profesora Pawła Artymowicza znanego w blogosferze jako You Know Who). Dr Lasek formalnie nie może mieć dostępu do materiałów zgromadzonych do pisania raportu KBWL co przesądza o tym, że eksperckość jego publicznych deklaracji (mających na celu dezawuowanie teorii ekspertów ZP) będzie wątpliwa merytorycznie tak samo jak wątpliwe są jego obecnie wypowiedzi. Dr Lasek zaczął publiczną działalność w tej materii od kłamstwa. Stwierdził, że ICAO pozytywnie oceniła raporty MAK i Milera. Tymczasem ICAO nie wypowiedziało się na temat raportów z tej prostej przyczyny, iż lot do Smoleńska był lotem samolotu państwowego, a ICAO ocenia raporty dotyczące samolotów lotnictwa cywilnego. O ile zapowiedź Tuska, że od raportu MAK możemy odwołać się do ICAO można uznać za jego niewiedzę w sprawach formalnych (nie umniejsza to winy premiera za podawanie fałszywych informacji, szczególnie, że za to wprowadzenie w błąd Polaków nigdy nie przeprosił) o tyle demaskuje intencje Laska: nie chodzi o prawdę, chodzi i kolejną mistyfikację działań. Radosna twórczość Pawła Artymowicza w różnych mediach, jego wypowiedzi w kolejnych wywiadach demaskują także jego rolę we wspieraniu raportów MAK i Millera. Chociaż media przedstawiają naukowca, jako: lotnika, fizyka i astrofizyka – poziom jego wiedzy układa się dokładnie w odwrotnej kolejności. Artymowicz jest dr astrofizyki, potem dopiero fizykiem na końcu pilotem –amatorem latającym małym samolotem eksperymentalnym RV 6A *. Zatem poziom jego w zakresie techniki latania samolotem odrzutowym można porównać z wiedzą kierowcy amatora samochodu mały Fiat, który arbitralnie próbuje przedstawić się jako ekspert w zakresie błędów kierowania samochodem w zawodach Formuły I. Tutaj polecam pewien raport KBWL z wypadku lotniczego, który pokazuje co się może wydarzyć, kiedy wiedzę z tak różnych dziedzin pilotażu próbuje się zastosować w praktyce. ** Za mało mam danych aby osądzać czy panem Artymowiczem powoduje narcyzm czy zadaniowość. (Polecam tutaj gorąco doskonały merytorycznie wykład na temat zarówno pana Artymowicza jak i Laska autorstwa pana Marka Dąbrowskiego – to jest świetny materiał do właściwej oceny argumentów używanych przez obu panów w nagonce na profesorów Biniendę, Nowaczyka, Szuladzińskiego oraz polskich naukowców, którzy mieli odwagę wystąpić na Konferencji Smoleńskiej. (http://niepoprawni.pl/blog/2140/powtorka-z-komisji#comment-369225
YKW przedstawia się ostatnio także jako uprawniony recenzent efektów użycia materiałów wybuchowych, sposobu zachowania śmieci poddanych ciągowi samolotu odrzutowego ***, prawdopodobieństwa przeżycia wypadków lotniczych oraz wiedzy z zakresu psychologii( w jednym z wywiadów opowiada o poziomie stresu kapitana Protasiuka) itp. Swoje „eksperckie” uprawnienia zawsze podpiera zwielokrotnieniem ilości poparć dla głoszonych przez siebie też przez rzekomych innych ekspertów, z którymi współpracuje. Tylko próżno doszukać się jakiegokolwiek nazwiska w tych deklaracjach. Jedynymi konkretnymi odwołaniami pozostają jedynie...Niewiarygodne nawet dla polskich prokuratorów, (co wyrazili w swoich uwagach do raportu MAK) ustalenia raportów MAK i Millera. Obaj panowie: Lasek i Artymowicz podpierają swoje teorie rzekomymi dowodami z zeznań świadków. To ciekawe, bo przecież Miller oświadczył, że zeznania świadków mu były do niczego niepotrzebne do raportu, a dostępu do zeznań w toczącym się śledztwie mieć nie mogą. Czyżby jakieś nieprawne przecieki???? O zeznaniach świadków, które nie tylko nie potwierdzają ustaleń z raportów (a wręcz potwierdzają wersję ekspertów ZP) wiadomo z ustaleń ZP i dziennikarzy śledczych, którzy peregrynowali w Smoleńsku daleko głębiej niż rozbili to rosyjscy śledczy koncentrujący się na tych zeznaniach, które pasowały do ich wersji wydarzeń: rzeczy arcyboleśnie prostej- winni piloci. Głośno jest o nowych faktach zawartych w materiale Anity Gargas. Kolejne sensacyjne informacje z pola katastrofy zamieszcza w swoim nowym wpisie inny dziennikarz śledczy, Wojciechowski.” „Co stało się z pracownikiem (oficerem pod przykryciem dyplomaty w Moskwie) tej Agencji, który dzień po katastrofie TU 154 został dotkliwie pobity w Smoleńsku przez nieznanych sprawców. Opinia publiczna nic o tym nie wie. Nie wie także, że skradziono mu dokumenty i aparat fotograficzny na którego karcie zapisanych było kilkaset zdjęć rządowego samolotu, zrobionych tuż po katastrofie? Ten incydent dotyczył przecież dyplomaty, a jednak nikt nic o tym nie wie. Co robi dziś ten człowiek i jakie rozkazy otrzymał od przełożonych po tym zajściu? Ostatecznie dokumenty (po niesamowitym śledztwie) odnalazły się. Komendant smoleńskiej policji (sic!) znalazł je w przydrożnym rowie. Aparat ze zdjęciami przepadł.”. Z tego co mi wiadomo, zdjęcia robione były tuż po katastrofie… Jak wiemy z oficjalnych informacji członków Komisji KBWL w jej raporcie znalazły się głównie zdjęcia Amielina, bo były podobno lepszej jakości. Tyle, że Amielin robił je już 3 dni po katastrofie, wtedy gdy nie tylko położenie szczątków, ale tzw.” „zapis przyrody smoleńskiej” uległ znacznej modyfikacji. Z ta dokumentacją z miejsca katastrofy polska dyplomacja musiała mieć wyraźnie problem: w zeznaniach pracownicy polskiej Ambasady obecnej na miejscu katastrofy jest zapis o tym, że niejaki pan Turowski zakazał jej filmowania miejsca z powodu zagrożenia dla śledztwa…. (Sic!). Pamiętamy zeznania Wiśniewskiego, którego podobno polski dyplomata nakazał aresztować za filmowanie oraz zniszczyć mu aparat z materiałem.. Jeśli dołożyć do tego poprzednie informacje od dziennikarza Superwizjera o przetrzymywaniu do chwili przybycia polskich dyplomatów z Moskwy śledczych PKWBL, Żandarmerii Wojskowej i ABW w hangarze i słowa ich powitania: „Słowa które wtedy usłyszeli śledczy brzmiały mniej więcej tak: „Po co tu przylecieliście, nie macie czego tu czego szukać, to był wypadek i nic tu po was, wypierd…ć..”. Zabrano telefony i zakazano wykonywania jakichkolwiek czynności! Przez kolejnych kilka godzin trzymani byli pod kluczem na terenie lotniska Siewiernyj!”.- wola wyjaśniania czegokolwiek przez Polaków staje się kompletnie niewiarygodna! Kolejnym dowodem na niechęć do podejmowania własnych czynności jest postępowanie polskiej prokuratury, która odstąpiła od udziału w sekcjach zwłok Ofiar, a potem nie przeprowadziła ( z wiadomymi skutkami w postaci ekshumacji) tych czynności już w Polsce. Informacje od dziennikarza wymagają uwagi i zapewne śladów potwierdzających te wersje wydarzeń. A, ze są, też o tym pisze; Chociażby tu otóż: „ według moich informacji pochodzących z niezłego źródła zdjęcia nie zaginęły i znajdują się w Polsce, w siedzibie AW. Informacje tę zdobyłem na kilka dni przed publikacją wywiadu z Ch.J. Ciszewskim.” . W innym wpisie wspomina o piśmie z protestem w sprawie przetrzymania śledczych w hangarze. Niestety po blisko trzech latach widzimy jak bardzo zafałszowany obraz smoleńskich wydarzeń dociera do znakomitej większości społeczeństwa. To dziennikarzom śledczym, blogerom a przede wszystkim działaniu ludzi związanych z ZP ministra Macierewicza możemy zawdzięczać, że coraz więcej ludzi uznaje ustalenia Komisji Millera za niewiarygodne. Stąd zapewne wzięły się pomysły na obronę Millera i PKBWL przez atak na ekspertów Zespołu. Stąd samozwańczy i wielce pożyteczny (bo z zagranicy i poparciem dokonań na niwie astronomii) –Paweł Artymowicz. Który w pamięci Rodzin załogi Tu 154 M i pozostałych pozostanie jako źródło podłej mistyfikacji „patrzcie jak lądują debeściaki”. Do dziedzin wiedzy w której ogłasza się YKW ekspertem polecam jeszcze jedną „astrologię”. W takim dobrym, starożytnym wydaniu. W ten sposób odpłacam pięknym za nadobne panu profesorowi, który dla umniejszenia wiedzy swoich oponentów z Zespołu plasuje ich wiedzę na poziomie fizyki Arystotelesa, dla siebie rezerwując miejsce pośród uczniów Galileusza, Newtona i Nobla.
P.S.1 Szperając wśród różnych informacji na poruszane zagadnienia znalazłam jeszcze jedną, wartą przypomnienia. Otóż śp. generał Petelicki( jedna z ofiar seryjnego samobójcy) w kwietniu 2011 roku powiedział: „Reakcją NATO na fakt, że Polska nie zwróciła się do Sojuszu z prośbą o pomoc w śledztwie dotyczącym katastrofy smoleńskiej, było podjęcie przez USA decyzji, że wbrew wcześniejszym ustaleniom, nie przekażą nam uzbrojonych zestawów rakietowych Patriot - mówi w rozmowie z wprost24.pl były dowódca GROM, a obecnie członek Zespołu Ekspertów Niezależnych gen. Sławomir Petelicki.”
P.S.2 27 stycznia o godzinie 21 –ej będzie nadany odcinek Katastrof w przestworzach poświęcony Katastrofie Smoleńskiej. Autorzy z Discovery Channel zmienili tytuł odcinka. Pierwotny brzmiał „wykonując rozkazy” .Po licznych protestach zmieniono tytuł na „Śmierć Prezydenta”. Mam nadzieję ,że nie tylko tytuł zmieniono…
*http://www.aircraft24.com/pl/singleprop/vans/rv-6a--xi111004.htm
** Jako przyczynę katastrofy PKBWL podała brak znajomości instrukcji pilotażu jednośmigłowego ,lekkiego samolotu o prostym wyposażeniu przez pilota samolotów odrzutowych.
*** podczas konferencji w Kazimierzu poświeconej katastrofie YKW opowiadał o tym, dlaczego śmieci koło brzozy nie zostały wywiane przez ciąg wznoszącego się samolotu mniej więcej tak: „ja znam ludzi, którzy tam byli” i rozmawiali z właścicielem działki - "śmieci były wcześniej poukładane w porządne kupki „ i tym podobne dyrdymałki.
MAUD1/ Małgorzata Puternicka
Obłudny mit o społecznym przyzwoleniu na korupcję To nieprawda, że złe społeczeństwo deprawuje dobrą władzę. Jest odwrotnie
1. Cała Polska zajmuje się dziś sędzia Tuleyą, który tak uzasadnił wyrok skazujący za korupcje doktora G., jakby to nie oskarżony doktor był winien, ale funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego, którzy go pojmali. Pan sędzia dostrzegł w działaniach funkcjonariuszy CBA podobieństwo do działań oprawców stalinowskiej bezpieki. Lewica się ucieszyła z tego porównania, ale już nawet niektórzy politycy Platformy Obywatelskiej przyznali, że pan sędzia zagubił się w historycznych analogiach. Reżim stalinowski bowiem torturował i zabijał ludzi ze szczególnym okrucieństwem, a agenci CBA w sprawie doktora G. nawet jeśli w nocy, to jednak tylko przesłuchiwali, żadnej przemocy nie stosując.
Doktor G. skazany został na ojcowską karę – rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Oznacza to, ze pan doktor w więzieniu za udowodniona mu korupcję siedział nie będzie. Kara w zawieszeniu to takie pogrożenie palcem – panie doktorze, proszę proszę więcej nie brać łapówek.
2. Łagodność wyroku sąd objaśnił tym, że doktor. G. łapówek nie żądał. No cóż, z pewnością nie żądał. Nie wychodził na korytarz swojej kliniki i nie krzyczał do pacjentów – łapówkę proszę!. Tak nie było, Polska to nie jest jakiś tam trzeci świat. Korupcja po polsku jest bardziej wyrafinowana i przez to po wielokroć gorsza. Tu nie trzeba żądać łapówki. Wystarczy, ze ten, kto ma dać, wie, że dać musi. Bo jeśli nie da, to może sobie spokojnie umierać.
3. Przy okazji sprawy doktora G. po raz kolejny w wypowiedziach wielu tak zwanych autorytetów usłyszeliśmy tezę, że w Polsce panuje przyzwolenie na korupcję. Korupcja jest, bo polskie społeczeństwo na nią przyzwala, a wręcz ją lubi. Władza byłaby nawet i uczciwa, urzędnicy, funkcjonariusze czy lekarze uczciwie wykonywaliby swoja pracę, gdyby nie to złe i skorumpowane społeczeństwo, które chodzi za uczciwa władzą i gdzie tylko może, wciska jej łapówki. Tak jak doktorowi G., który przecież łapówek nie żądał, tylko brał, bo ludzie je wciskali. Ilekroć słyszę te powtarzane tezy o społecznym przyzwoleniu na korupcję, budzi się we mnie sprzeciw. To bzdura, to kompletne nieporozumienie. Polacy nie są narodem dziwaków, którzy lubią, gdy w portfelu jest im lżej. Polacy nie są narodem pomyleńców, którzy bez żadnego powodu szukają okazji, żeby się pozbyć własnych pieniędzy, zwłaszcza jeśli są w biedzie i nierzadko brakuje im na chleb.
4. Nie, korupcja to nie jest choroba społeczeństwa, to jest choroba i patologia władzy. To jest choroba i patologia tych, którzy sprawują funkcje publiczne, którzy zajmują państwowe posady i urzędy, którzy decydują o sprawach i ludzi i którzy niekiedy ulegają pokusie, by z funkcji publicznej, na przykład funkcji lekarza, odnieść jeszcze dodatkowe prywatne korzyści. I ci ludzie wyciągają ręce po łapówki. To nie społeczeństwo, to nie zwykli ludzie są winni korupcji, to winna jest zła władza, która ich do korupcji przymusza. Jeśli zdarzy się wypadek czy choroba, jeśli w gre wchodzi ratowanie życia własnego czy bliskiej osoby, człowiek odda i poświęci wszystko. Nic nie jest ważne, poza nadzieją na ratunek, a lekarz który ten ratunek może przynieść, jest traktowany jak wybawca. Prawie każdy z nas kiedyś tego doświadczył, mało kogo omijają takie przeżycia, wszak choroba i śmierć są częścią naszej ziemskiej egzystencji.
6. Każda korupcja jest zła, ale ta lekarska najgorsza, bo oznacza żerowanie na ludzkim nieszczęściu. Dlatego walka z tą korupcja jest wielki wyzwaniem dla państwa. To wyzwanie podjęło państwo polskie podczas krótkich rządów Prawa i Sprawiedliwości, to wyzwanie podjęło Centralne Biuro Antykorupcyjne i prokuratura, to wyzwanie podjęła ówczesna IV Rzeczpospolita. Do dziś nie mogą darować tego ci, którym skorumpowana Polska odpowiada, którzy z korupcji odnosili i może nadal odnoszą korzyści. To oni skoczyli do gardła tym, którzy walkę z korupcja uznali za swoje pierwszoplanowe zadanie. I zrobili przysłowiową wodę z mózgu sporej części ludzi, którzy uwierzyli, że walka z korupcja to walka z całym narodem.
7. Słyszeliśmy i słyszymy nadal taki argument, że po aresztowaniu doktora G. spadła liczba transplantacji i umarło przez to wielu ludzi. Jakaż to bzdura wierutna. Spadła liczba transplantacji bo co – lekarze uciekli, pielęgniarki porzuciły pracę, zabrakło sal operacyjnych, organów do przeszczepów zaczęło brakować? Nic takiego nie miało miejsca i wcale nie jest prawdą, że znacząco zmniejszyła się liczba transplantacji. Problem tkwi gdzie indziej, w pytaniu – ilu ludzi umarło, bo nie stać ich było na łapówki dla pana doktora? Gdyby walka z korupcją była kontynuowana, to pytanie odeszłoby w przeszłość. Niestety obecna władza zamiast z korupcja walczy z tymi, którzy korupcji się przeciwstawili. I pod obecnymi rządami korupcja niestety znów podniosła głowę i znów trzeba pytać – ilu ludzi dziś umiera, bo nie stać ich na łapówki, ilu umrze jutro?
8. Przy całym smutku, który wyziera z ze sprawy doktora G., jest tez w niej element nadziei. Bo korupcja została jednak wykryta i symbolicznie co prawda, ale jednak osądzona. Sprawiedliwości nie w pełni stało się zadość, ale Polska zobaczyła, że jeśli władza państwowa chce, to z korupcją może walczyć skutecznie. I że Polacy, którzy korupcji nie chcą, którzy się nią brzydzą, może jednak kiedyś będą żyć w uczciwym państwie. Wojciechowski
Żydzi w kierownictwie UB. Stereotyp czy rzeczywistość? Problem udziału osób pochodzenia żydowskiego w kierownictwie komunistycznego aparatu represji, w tym zwłaszcza w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego i jego terenowych organach, należy do szczególnie drażliwych i skomplikowanych obszarów badawczych. W toczącej się od kilkunastu już lat dyskusji na ten temat dominują skrajne, wzajemnie wykluczające się poglądy, a używane w nich argumenty rzadko wspierane są danymi statystycznymi, opartymi na analizie akt osobowych funkcjonariuszy UB. W opinii wielu Polaków gros kadry oficerskiej tajnej policji politycznej w powojennej Polsce stanowili Żydzi. Nie wnikając w przyczyny nadreprezentacji Żydów i osób pochodzenia żydowskiego w kierownictwie aparatu bezpieczeństwa w Polsce ani w ich indywidualne motywacje decydujące o podjęciu takiej służby, warto pamiętać, że po wojnie stanowili oni niespełna 1 proc. ludności Polski. Raporty podziemia antykomunistycznego z lat 1945 -1946 prezentowały katastroficzny wizerunek zniewolonego kraju, w którym władzę mieli przejąć Żydzi: “NKWD przy pomocy pozostałych Żydów urządza krwawe orgie”. [...] “Na każdym kroku daje się odczuć ich [Żydów - K.S.] serdeczny stosunek do Sowietów i odwrotnie oraz popieranie ich tak przez Sowietów i PPR, jak i przez władze administracyjne i Bezpieczeństwa” [...] “Najważniejsze i materialnie najwięcej popłatne placówki państwowe są obsadzone Żydami. W administracji państwowej, w szkolnictwie średnim i wyższym, w sądownictwie i w wojsku tkwią Żydzi na nadrzędnych stanowiskach” [...] “Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski – Żydzi-komuniści, oddając się w zupełności jako znawcy stosunków i terenu, na usługi NKWD byli [...] czynnikiem, który najwięcej przyczynił się do masowych aresztowań, rozstrzeliwań, deportacji, zwłaszcza członków polskiego ruchu niepodległościowego”. Podobne przekonanie o wyjątkowej pozycji Żydów w tworzeniu systemu komunistycznego w Polsce artykułowano także już po jego upadku: “[...] po roku 1944 rozpoczęły się w Polsce krwawe rządy żydokomuny, wdrażane przy pomocy radzieckich czołgów i bagnetów”, a Żydzi byli “pomocnikami rewolucji” ukrywającymi się pod “dobrymi, słowiańskimi nazwiskami” i UB, w którym: “[...] kluczowe stanowiska zawsze okupywali Żydzi”. Po 1989 r. historiografia wzbogaciła się o szereg tekstów, w których zagadnienie to stało się przedmiotem naukowych analiz na podstawie wiedzy z nieznanych wcześniej i niedostępnych źródeł archiwalnych. Szczególne miejsce w dyskusji zajął ogłoszony w 1992 r. artykuł Krystyny Kersten Żydzi – władza komunistów. Podstawą argumentacji autorki postulującej, by “rozstać się z mitem głoszącym, że UB to Żydzi”, była treść notatki Bieruta z 21 listopada 1945 r., z której wynikać miało, że “[...] jesienią 1945 r. na 500 stanowisk kierowniczych w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego Żydzi zajmować mieli 67, czyli ponad 13 proc.”, stanowiąc 1,7 proc. ogółu pracowników MBP (438 na 25,6 tys. osób). Krańcowo odmienne dane liczbowe przedstawił jesienią 1945 r. sowiecki doradca przy MBP płk Nikołaj Sieliwanowski, który w raporcie do Ludowego Komisarza Spraw Wewnętrznych Ławrientija Berii z 20 października 1945 r. informował: “[...] W Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego pracuje 18,7 proc. Żydów, 50 proc. stanowisk kierowniczych zajmują Żydzi. W I Departamencie tego Ministerstwa pracuje 27 proc. Żydów. Zajmują oni wszystkie stanowiska kierownicze. W Wydziale Personalnym – 23 proc. Żydów, na stanowiskach kierowniczych – 7 osób. W Wydziale ds. Funkcjonariuszy (inspekcja specjalna) – 33,3 proc. Żydów, wszyscy zajmują odpowiedzialne stanowiska. W Wydziale Sanitarnym MBP – 49,1 proc. Żydów, w Wydziale Finansowym – 29,9 proc. Żydów”. Jeszcze dalej w swoich ocenach posunął się w 1949 r. ambasador ZSRS w Polsce Wiktor Lebiediew, pisząc: “[...] w MBP poczynając od wiceministrów, poprzez dyrektorów departamentów, nie ma ani jednego Polaka, wszyscy są Żydami”. Treści raportów Sieliwanowskiego i Lebiediewa stały się także podstawą opublikowanego w 2001 r. tekstu Andrzeja Paczkowskiego Żydzi w UB. Próba weryfikacji stereotypu. Trzecim, poza wymienionymi, elementem jego rozważań była zawartość opracowanego w 1978 r. do użytku wewnętrznego Informatora MSW o kadrach bezpieki, wydanego w 2000 r. przez Klub Inteligencji Katolickiej w Lublinie, z przedmową Mirosława Piotrowskiego. Sumując zawarte w Informatorze dane o narodowości funkcjonariuszy centrali MBP, A. Paczkowski obliczył, że na 447 kierowniczych stanowisk (bez wojewódzkich UBP) 131 (29,6 proc.) zajmowały osoby, którym w rubryce narodowość wpisano “żydowska”. Jednym z ostatnich głosów w dyskusji nad narodowością kadr aparatu bezpieczeństwa był tekst pióra Augusta Grabskiego podważającego nie tylko sens prowadzenia takich badań, ale i przypisującego osobom biorącym w nich udział fobie narodowościowe: “[...] wśród (neo)endeckich tropicieli pochodzenia etnicznego funkcjonariuszy państwowych i partyjnych pierwszych lat Polski Ludowej szczególne zainteresowanie budzi resort bezpieczeństwa. Jest on [...] też najmocniej osadzony w wyobrażeniach społecznych jako zdominowany przez Żydów”. Zdaniem autora: “Akcentowanie przez niektórych prawicowych publicystów i historyków obcego etnicznie pochodzenia części osób w aparacie Polski Ludowej w sytuacji braku odmienności ich polityki od ogólnej polityki PPR prowadzi do wniosku, że zabieg taki jest jedynie funkcją ich rasistowskich uprzedzeń”.
Cel i kryteria badań Dla ustalenia danych liczbowych mówiących o narodowości kierownictwa aparatu bezpieczeństwa w Polsce w latach 1944-1956 niezbędne jest określenie celu prowadzenia badań oraz ustalenie kryteriów, na których podstawie analizę taką można przeprowadzić. Celem zaś jest ustalenie, jaką część kierowniczej kadry stanowili Żydzi i osoby pochodzenia żydowskiego, zajmujący obok Białorusinów, Polaków, Rosjan i Ukraińców najwyższe stanowiska w tej instytucji. Wbrew twierdzeniom o braku możliwości dokonania takiej statystyki samo podjęcie próby, z naukowego punktu widzenia, staje się niezbędne. Bez niej trudno bowiem wyobrazić sobie powstanie “portretu zbiorowego” środowiska MBPUB, z wszelkimi dającymi się zidentyfikować jego charakterystycznymi cechami, takimi jak pochodzenie społeczne, wiek, wykształcenie, przynależność partyjna, przeszłość okupacyjna czy narodowość. Wydaje się, że jednym z zasadniczych powodów występowania odmiennych ocen zagadnienia jest stosowanie różnych kryteriów przynależności narodowościowej. Jego wyznacznikami – w zależności od indywidualnych wyborów badacza – bywają więc (traktowane łącznie lub wybiórczo): brzmienie imienia i nazwiska, imiona rodziców, wyznanie czy też niekiedy wpis dokonany w ankiecie personalnej w rubryce “narodowość”. Sporo komplikacji wprowadza konieczność określenia narodowości Żydów-komunistów. Tomasz Gross twierdzi nawet, że “Komuniści pochodzenia żydowskiego [...] pracowali w bezpieczeństwie jako komuniści, a nie jako Żydzi czy Polacy albo na przykład Gruzini, i na uwadze mieli nie żydowskie interesy, ale interesy władzy ludowej”. Konkludując – człowiek stający się komunistą miałby automatycznie tracić swą przynależność narodowościową. Takie kryterium budzi jednak pytania, czy traci ją bezpowrotnie, czy też z chwilą zmiany swych poglądów zyskuje szansę na jej odzyskanie? Pytania o tyle zasadne, że niemała liczba pracujących w UB komunistów pochodzenia żydowskiego w czasie kolejnych fal emigracji lat 1956-1957 i 1968-1969 gruntowanie zrewidowała swoje dotychczasowe poglądy polityczne, porzucając komunizm i jego ideologię.
Równie trudny – o ile nie nierozwiązywalny – jest problem samoidentyfikacji narodowej. Część oficerów pochodzenia żydowskiego zerwała związki z korzeniami rodzinnymi na długo przed wybuchem II wojny światowej. Samych siebie uznawali za świeckich Polaków o liberalnych poglądach, prezentując przy tym niejednokrotnie silne związki emocjonalne z Polską. Ci też najczęściej i najchętniej decydowali się na zmianę imion i nazwisk, uznając ten krok za naturalne następstwo dokonanego już wyboru. Szczególnie bolesnym doświadczeniem dla tej grupy były wydarzenia lat 1967-1968, gdy w wyniku rozpętanej antysemickiej nagonki usilnie doszukiwano się pochodzenia żydowskiego nawet u tych, którzy nie znali słowa w języku swoich przodków.
Źródła Podstawą analizy są dane zawarte w opracowanym w 1978 r. Informatorze MSW o kadrach bezpieki oraz wcześniejsze zapisy znajdujące się w aktach osobowych pracowników aparatu, pochodzące głównie z własnoręcznie wypełnianych ankiet specjalnych i życiorysów. Wydawać by się mogło, że powstający w latach siedemdziesiątych Informator opracowany został na podstawie zawartości akt osobowych funkcjonariuszy i jest zbiorczym podsumowaniem zawartych w nich treści. Dość liczne różnice pomiędzy oboma źródłami pozwalają przypuszczać, że w pracach nad pierwszym z nich, przynajmniej w zakresie określenia narodowości, korzystano z innych, nieznanych dotąd materiałów. W każdym razie dane umieszczone w aktach osobowych w rubrykach “narodowość” nie zawsze były tożsame z narodowością uwidocznioną w Informatorze. Być może, ostateczna decyzja w tej delikatnej z natury kwestii wynikała z otrzymanych przez pracowników Biura “C” wytycznych politycznych. Narodowość żydowską przypisano na przykład Aleksandrowi Dyszko-Wolskiemu, będącemu wprawdzie synem Abrahama i Baszewy z d. Goldwasser (oboje wyznania mojżeszowego), lecz posiadającemu w aktach osobowych wpis: narodowość: polska, wyznanie ewangelicko- reformowane. Za Żyda uznano również byłego dyrektora Departamentu Więziennictwa MBP Dagoberta Łańcuta, syna Maksymiliana, wyznania rzymskokatolickiego, i Sabiny z d. Łapówkier. Akta osobowe z reguły informują o polskiej narodowości funkcjonariuszy “bezpieki”, nawet gdy oficerowie nosili typowo żydowskie imiona i nazwiska, np. w aktach Józefa Arskiego (Mordechaja Flaksmana), Mieczysława (Mojżesza) Baumaca, Michała Drzewieckiego (Maurycego-Arona Holzera), Artura Nowaka (Abrahama Lernera), Henryka Piaseckiego (Izraela-Chaima Pessesa) czy Czesława (Chaskiela) Ringera. Jedynie w nielicznych przypadkach kierujący aparatem przyznawali się do narodowości żydowskiej; przykłady: Adama Bienia, Leona Fojera, Michała Hakmana, Edwarda Kaleckiego, Mieczysława Mietkowskiego, Zygmunta Okręta, Leona Rubinsteina, Józefa Światły, Michała Taboryskiego. Poza Tadeuszem Diatłowieckim i Bernardem Koniecznym, ujawniającymi wyznanie mojżeszowe, wszyscy inni w rubryce wyznanie wpisywali “bezwyznaniowy”.
Statystyka Przykłady interpretacji przynależności narodowościowej opartych na głoszonych przekonaniach politycznych lub osobistych deklaracjach funkcjonariuszy stanowią istotną przesłankę do wyrażenia wątpliwości w możliwość sformułowania obiektywnego stwierdzenia – kto jest (był) lub kto nie jest (był) Żydem. Konstatacja ta nie oznacza wszakże, że nie istnieją także kryteria pozwalające na identyfikację osób pochodzenia żydowskiego. Bez względu na brzmienie imienia i nazwiska, światopogląd i obraną drogę życiową, będą nimi oficerowie, których rodzice byli narodowości żydowskiej. Analizie poddano zawartość Informatora MSW oraz akt osobowych 450 osób zajmujących kierownicze stanowiska w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego oraz 249 z Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego, uzupełnioną o dane zaczerpnięte z innych źródeł. Jak pokazują jej wyniki, w latach 1944-1954 na 450 osób pełniących najwyższe funkcje w MBP (od naczelnika wydziału wzwyż) 167 było pochodzenia żydowskiego (37,1 proc.). Po likwidacji MBP w 1954 r. w powstałym na jego miejsce Kds.BP liczba ta zmalała do 86 kierowniczych stanowisk (34,5 proc.). W tym czasie (1944-1956) wśród 107 szefów i zastępców szefów wojewódzkich UB/UdsBP pochodzenie takie miało 22 oficerów (20,5 proc.). Po uwzględnieniu innych wysokich stanowisk wojewódzkich UB/UdsBP: naczelników i zastępców naczelników wydziałów wynika, że najwięcej osób pochodzenia żydowskiego znalazło się w strukturach aparatu bezpieczeństwa w województwach: szczecińskim (18,7 proc.), wrocławskim (18,7 proc.), katowickim (14,6 proc.), łódzkim (14,2 proc.), warszawskim (13,6 proc.), gdańskim (12,0 proc.) i lubelskim (10,1 proc.). W pozostałych województwach odsetek ten wynosił średnio ok. 7 proc., osiągając najniższy poziom w woj. zielonogórskim (3,5 proc.). W świetle zaprezentowanych danych statystycznych teza o dużym udziale Żydów i osób pochodzenia żydowskiego w kierownictwie UB sformułowana została na podstawie prawdziwych przesłanek i jako taka odzwierciedla fakt historyczny. Wyniki badań nie przynoszą jednak odpowiedzi na pytanie: w jakim stopniu liczby mogą stanowić argument w toczącej się już od wielu lat silnie emocjonalnej dyskusji? Krzysztof Szwagrzyk
Walka o sentyment po Gierku Ta inicjatywa Leszka Millera i SLD na pewno jest celnym starzałem. Propozycja ustanowienia roku 2013 Rokiem Edwarda Gierka oraz postulat „odkłamania” tej postaci, a co za tym idzie – i tego okresu PRL – wywołało bardzo nerwowe reakcje solidarnościowego establishmentu. Do boju ruszyły zgodnie – PiS, „Gazeta Wyborcza”, IPN i „autorytety”. Klasa robotnicza ciężko zapłaci za to, że uwierzyła politycznym hochsztaplerom – E. Gierek.
Prorok, czy co? Kiedy Lech Kaczyński a potem Jarosław Kaczyński odwoływali do Gierkowskiej nostalgii Polaków, takiego szumu nie było. Dlaczego? Bo solidarnościowcom wolno dokonywać takich manewrów, ale nie Millerowi i SLD.
Po sromotnej klęsce tego ugrupowania w 2005 roku, co najmniej 25 proc. dawnego elektoratu „przeszło” do PiS i trwa tam nadal. To elektorat PRL-owski, sentymentalny, konserwatywny, z nostalgią wspominający czasy, w których wszystko było polskie – gospodarka, kultura i edukacja. Ci ludzie całe lata 90. tkwili przy SLD, ale się zawiedli, czy mogą tam wrócić? Pewnie na to liczy Leszek Miller. I słusznie wytyka się mu, że operacja „Gierek” jest czysto polityczna, ale taką samą była w przypadku Lecha Kaczyńskiego, który przekonał nawet do poparcia swojej kandydatury syna Edwarda Gierka. Jak wynika ze wszystkich badań sondażowych większość Polaków, ku zdumieniu solidarnościowców i IPN – nadal pozytywnie ocenia Gierka i jego epokę. Pomysł SLD popiera 48 proc. respondentów, a tylko 28 jest przeciwko. Nie oznacza to przełożenia tych ocen na wybory polityczne, ale w przekonaniu Leszka Millera nie jest to niemożliwe. W Sejmie rzecz jasna uchwała ustanawiająca Rok Edwarda Gierka nie ma szans, bo walczące ze sobą na śmierć i życie PO i PiS to partie „etosowe”, nawiązujące do mitu Solidarności. Wspólnie więc dadzą słuszny odpór postkomunie. Ale Miller tym się nie zmartwił – i ruszył w teren. A tam jak grzyby po deszczu wyrastają inicjatywy nadawania ulicom, placom i rondom imienia Edwarda Gierka. W Warszawie ma być to rondo przy Dworcu Centralnym.
– Jeśli carski urzędnik ma w Warszawie plac, to dlaczego nie ma mieć ronda Gierka – pyta Miller, nawiązując do placu Starynkiewicza, rosyjskiego generała, który był komisarycznym prezydentem pod koniec XIX wieku. Strzał celny, bo to jednak prawda. Postulaty nadawania ulicom i placom imienia Gierka prawie wszędzie cieszą się poparciem mieszkańców. Charakterystyczne są także reakcje na zjadliwe artykuły i audycje w mediach, które mają na celu zdyskredytowanie byłego I sekretarza. Tak więc pisze się, że to człowiek, który doprowadził Polskę do bankructwa, że to „patron fuszerek”, twórca „bigosowego” socjalizmu, stalinista, sowiecki namiestnik, i wreszcie kat robotników z Radomia. Takie argumenty nie są dobrze przyjmowane. Redaktora częstochowskiego dodatku „Gazety Wyborczej”, który przekonywał, że Gierek to „patron fuszerek” – obrzucono stekiem wyzwisk.
„Mam gdzieś polityków wszelkich opcji, prawej, lewej strony, opcji zielonej, fioletowej itp. Wszystko to plugawcy, którzy myślą przede wszystkim o swoim własnym interesie. Ale trzeba być debilem żeby napisać taki paszkwil jak ten redaktora. Gdyby nie ten zły czerwony Gierek, to połowa ludzi w Polsce żyłaby do dzisiaj na klepisku. Władze po 89 roku zajmują się przede wszystkim sprzedażą wszystkiego co można sprzedać oraz zaciąganiem kredytów. Jeśli coś już się buduje, to jest to budowane za pieniądze z UE (oczywiście również sfuszerowane). Rozumiem że redaktor trudni się pisaniem artykułów pod konkretną opcję polityczną? Zresztą nie trzeba o to pytać, to widać, słychać i czuć. Bardzo szlachetnie, może posadka w jakimś ministerstwie propagandy już czeka” – napisał jeden. „Trudno mi się wypowiadać na temat, Edwarda Gierka bo trochę za młody jestem. Niemniej muszę stwierdzić, że redaktor Haładyj wykazuje się ogromną ignorancją i wręcz bezczelnością pisząc taki komentarz. Prawda jest taka, że zbudowana w latach 70 „gierkówka” nie rozsypała się po kilku (w tym wspomniane w komentarzu wiadukty), tylko po 40 latach bez żadnych remontów i przy obciążeniu ruchem znacznie większym niż zakładano przy budowie „gierkówki”. Na ówczesne czasy (lata siedemdziesiąte) była to bardzo nowoczesna i wygodna trasa. Żałosne jest tylko to, że przez 40 lat nikt nie stworzył alternatywy dla gierkówki, a samej trasy nie dostosował do obecnie panującego natężenia ruchu i obecnych standardów (wielopoziomowe wiadukty), nikt też nie wybudował do tej pory obwodnicy Częstochowy” – dodał drugi.
Wiele wpisów nie nadaje się do cytowania, a najbardziej łagodne określenie redaktora GW przez internautów to „dureń”.
To ciekawe zjawisko społeczne, sprzeciwu wobec propagandy solidarnościowej, która dezawuuje wszystko związane z okresem po 1945 roku. Nie tylko ludzie, którzy pamiętają tamte czasy się burzą, także wielu młodych, którzy są najbardziej narażeni na indoktrynację – nie daje temu wiary. Przyczyny tej czarnej propagandy są oczywiste – chodzi o polityczną i historyczną legitymizację obecnej władzy, wywodzącej się prawie w 100 procentach z Solidarności.
Mitem założycielskim III RP jest „obalenie komuny”. Dokonała tego Solidarność i jest to wydarzenie epokowe, na miarę wręcz tysiąclecia. Owo obalenie miało oczywiście swoje głębokie uzasadnienie historyczne – było niczym przejście z ciemności do światłości. „Gazeta Wyborcza”, będąca w rękach środowiska wywodzącego się z KOR-u, nie może zgodzić się z innym spojrzeniem na epokę Gierka, bo wtedy zakwestionowała by sens własnej działalności.
Jeśli więc pojawia się ktoś, kto zaczyna głosić, że ta ciemność nie była do końca taką ciemnością, a ta światłość nie do końca jest taka zbawienna – wtedy mamy zgodny jazgot ze wszystkich propagandowych dział. I tu jest sedno sprawy – w myśl znanej zasady – kto panuje nad przeszłością, ten panuje nad teraźniejszością. SLD, za czasów Aleksandra Kwaśniewskiego, zwyczajnie skapitulował ideologicznie, przyznając historyczną rację „opozycji demokratycznej”, całkowicie i nieodwołalnie. Nic więc dziwnego, że po paru latach nie było już tej formacji przy władzy. Kto nie broni swoich racji w przestrzeni ideologicznej i świadomościowej – musi przegrać. Leszek Miller nie przekroczył jednak granicy, której nie może przekroczyć. Podczas wywiadu dla programie I Polskiego Radia, bronił się zręcznie przed atakami dziennikarza, przytaczając dane statystyczne świadczące na korzyść epoki Gierka. Wtedy dziennikarz spytał – to znaczy, że bunt Solidarności był nieuzasadniony? I tu Miller się cofnął, klucząc i przytakując, że był uzasadniony. Problem w tym, że te masy, które poparły Solidarność, wbrew temu co się dzisiaj pisze i mówi, nie miały zamiaru „obalać komuny”, tylko chciały, żeby w socjalizmie realnym (to jest nazwa bardziej adekwatna do opisanie tamtej rzeczywistości) było lepiej i sprawiedliwiej. Te masy nie wiedziały, że lepiej nie będzie, dlatego Gierek, już upadając, powiedział słynne zdanie, że „klasa robotnicza ciężko zapłaci za to, że uwierzyła politycznym hochsztaplerom”. Innym aspektem tej sprawy jest sprawiedliwa i obiektywna ocena tamtego okresu, bez politycznych podtekstów. Okazuje się, że oprócz IPN-owskiego jazgotu pojawiają się publikacje właśnie temu poświęcone. Nie przebijają się one jednak do szerszego ogółu, funkcjonują w drugim obiegu, jak w PRL-u literatura zakazana. Przykładem opracowanie pt. „Dekada Gierka – wnioski dla obecnego okresu modernizacji Polski” (Warszawa 2011), wydana przez wyższą szkołę „Vistula”, pod redakcją prof. Krzysztofa Rybińskiego, który raczej do zwolenników „komuny” nie należy. Zacytujmy w tym miejscu fragment znakomitego opracowania dr. Andrzeja Karpińskiego pt. „Drugie uprzemysłowienie Polski – prawda czy mit?”:
„Właśnie w tym okresie [1971-1980] powstało wiele obiektów przemysłowych, bez których nie można sobie nawet wyobrazić funkcjonowania obecnej gospodarki w Polsce. Tylko jako przykład można tu wymienić takie obiekty przemysłowe jak kompleks energetyczny w Bełchatowie, 11 elektrociepłowni, szereg obiektów przemysłu miedziowego, rafineria w Gdańsku, fabryka samochodów w Tychach oraz wiele innych. W jeszcze większym stopniu dotyczy to infrastruktury komunikacyjnej. Trudno sobie wyobrazić życie kraju bez drogi szybkiego ruchu Warszawa-Śląsk, Centralnej Magistrali Kolejowej, Portu Północnego, Trasy Łazienkowskiej czy trasy Wschód-Zachód w Warszawie. Nie można więc zgodzić się z jednostronnie krytyczną oceną dorobku tego okresu i interpretacją przyczyn tego upadku. Błędy w polityce gospodarczej tego okresu dorobku tego nie przekreślają lub nie zmieniają jego znaczenia, a duża część inicjatyw i przedsięwzięć tej dekady nie ma co do skali i znaczenia odpowiedników po 1989 r. W związku z trudnością negowania przełomu uprzemysłowienia w latach 1971-1980 propaganda anty PRL skoncentrowała się na zakwestionowaniu samej potrzeby uprzemysłowienia lub zmniejszeniu znaczenia uzyskanego przełomu. Znajduje to wyraz w lansowaniu, zwłaszcza po 1998 r., w środkach masowego przekazu poglądu, że uprzemysłowienie Polski było mitem. Przodowała w tym zwłaszcza „Gazeta Wyborcza”. Zgodnie z tym uprzemysłowienie Polski miało służyć uzasadnieniu autorytarnego charakteru ówczesnej władzy. Z tego zaś pośrednio można by wyciągnąć wniosek, że uprzemysłowienie nie było potrzebne, albo że można było je ominąć bez wpływu na obecny stan gospodarki kraju. Teza ta nie wytrzymuje jednak krytyki. Popada bowiem w zasadnicze sprzeczności nie tylko z założeniami teorii ekonomii, ale także z tendencjami rozwoju współczesnej gospodarki w krajach najwyżej rozwiniętych”.
W innych opracowaniach przytacza się dane, które niejednego mogą szokować. W tych latach przyrost naturalny wyniósł 3 mln osób, ludność Polski wzrosła z 32,5 mln w roku 1970 do 35,6 mln w 1980. Stworzono w tym czasie 800 tys. nowych miejsc pracy, wybudowano od podstaw 525 zakładów i kombinatów, czyli 40 proc. wszystkich zakładów wybudowanych w latach 1945-1989. Wybudowano 1,7 mln mieszkań, liczba łóżek szpitalnych wzrosła do 201 tys. (obecnie 175 tys.), nakłady książek wzrosły do 147 mln rocznie (obecnie 77 mln), liczba pracujących kobiet wzrosła z 39 do 43 proc., podwoiła się liczba osób z wyższym wykształceniem (nie można porównywać poziomu tamtego studenta z obecnym). Liczba miejsc w przedszkolach wzrosła z 452 tys. do 706 tys., przybyło 18 tys. nowych lekarzy. Na historię Polski nie można patrzeć przez pryzmat doświadczeń garstki konspiratorów, i nie dotyczy to tylko epoki PRL, dotyczy to całej historii Polski. Jeśli tej prawdy się nie uznaje, wówczas w skrzywionej wizji dziejów gubi się naród, jego wysiłek, poświęcenie i pracę. Jest to wysoce niemoralne, kiedy w lansowanej obecnie wizji historii nie ma narodu polskiego. I na koniec – nie bardzo wierzę, że polityczna zagrywka Leszka Millera powiedzie się. Problem SLD polega, bowiem na tym, że to, co głosi to ugrupowanie w wielu kwestiach – jest dla elektoratu z sentymentem wspominającym czasy PRL – nie do przyjęcia. Paradoks polega, bowiem na tym, że w PRL szkoła była konserwatywna, nie była niszczona przez idiotyczne ideologie i metody wychowawcze, kultura była kulturą przez duże „K”, a nie żałosnym naśladownictwem zachodniej dekadencji i lewackich prądów. I ten elektorat nie tak wyobraża sobie lewicę, która przynajmniej w jakiejś części nawiązuje do tradycji PRL. Nie przekona go do tego widok Ryszarda Kalisza na platformie podczas tzw. parady miłości czy spektakle w wykonaniu Joanny Senyszyn. Być może bliższy temu oczekiwaniu byłby Leszek Miller, ale tylko być może. Jan Engelgard
Lepiej być łapówkarzem niż "Staruchem" Nie pretenduję do miana znawcy prawa, a zwłaszcza procedur sądowych, ale patrząc na sprawę z punktu widzenia zwykłego obywatela zapytam retorycznie: jak można mieć poważanie dla sądu, który skazuje faceta i jednocześnie ogłasza, że jest on niewinny? Proces doktora G. trwał trzy lata, a on sam zatrudniał aż trzech obrońców - domyślam się, że z najdroższej półki. I żaden z owych gwiazdorów palestry nie podał w wątpliwość legalności zdobycia materiału dowodowego. Nie zrobił tego również sam sędzia prowadzący. Prawo, o ile wiem, przewiduje procedury, jakie powinien zastosować, gdyby tak się stało - nie zastosował żadnej. Uwzględniając materiał dowodowy i skazując na jego podstawie, siłą rzeczy uznał go za zebrany w sposób legalny. I nagle, ogłaszając wyrok skazujący (fakt, niezwykle łagodny), wygłasza sędzia tyradę przeciwko "stalinowskim metodom" CBA, które odkrył najwyraźniej już po napisaniu sentencji wyroku. Więc albo sam jest stalinowskim sędzią (skoro te stalinowskie metody klepnął, skazując na podstawie wydobytych nimi zeznań), albo potrzeba okazania lojalności plemieniu antypisowskiemu przeważyła u niego nad zdrowym rozsądkiem. Jako Wysoki Sąd, oceniający materiał dowodowy, musiał skazać, ale jako Igor Tuleya, najwyraźniej poczuwający się do członkostwa w klubie "ludzi na pewnym poziomie", a więc tych, którzy kochają PO i salon, a gardzą "bydłem" (określenie W. Bartoszewskiego) Kaczyńskiego i Rydzyka, odczuwa wskutek tego wyroku głęboki dyskomfort i musi go sobie osłodzić, publicznie zaznaczając, że sam się ze swym korzystnym dla PiS orzeczeniem nie zgadza. Niezła jazda. Żeby na moment odkleić się od wszechpotężnej emocji, kto za PiS, a kto za władzą, spróbujmy to oddać jakimś politycznie obojętnym przykładem. Dajmy na to, sędzia rozpatruje sprawę złodzieja samochodów i orzeka: facet faktycznie kradł, nie da się temu zaprzeczyć, więc go skazać muszę, ale dowody, że kradł, zdobyto zakładając mu podsłuch. Co prawda, założono mu go zgodnie z obowiązującym prawem, ale ja, sędzia, uważam, że posługiwanie się podsłuchami jest nieetyczne, ja się takimi metodami brzydzę, potępiam je i ostrzegam. No, czyż nie jest to pierwszej wody nonsens? A przecież sędzia Tuleya zachował się tak samo. Nie uznał, że zastosowane przez CBA metody były bezprawne, bo wtedy musiałby reagować już w trakcie procesu i odrzucić przedstawiony przez oskarżenie materiał. Uznał tylko, że mu się one nie podobają, zwłaszcza "wielogodzinne" (jak wyczytałem, konkretnie: trzygodzinne) przesłuchania w godzinach nocnych. I zapowiedział przygotowanie (teraz, po zamknięciu przewodu?!) zawiadomienia w sprawie fałszywych zeznań, z której to zapowiedzi zresztą szybko się wycofał. Pomijam już nazywanie wspomnianych przesłuchań "stalinowskimi metodami", bo jest to dowód ignorancji i nonszalancji tak potężnej, że aż obelżywej dla ofiar stalinizmu, ale kwestionowanie przez sędziego procedur, których legalności nie podważa, sugeruje, że z tego rodzaju wrażliwością wybierając taki akurat zawód minął się z powołaniem. Plemię antypisowców, od kilku dni wściekle kibicujące sędziemu Tulei, pomija te wszystkie oczywistości milczeniem. Dla niego liczy się tylko to, że choć wyrok nie potwierdził propagandowej narracji o niewinnym doktorze, prześladowanym przez złowrogiego Kaczora, to jednak wystąpienie sędziego pozwala tę narrację podtrzymywać. Owszem, brał łapówki, ale jednak z uwagi, że go na tym nakryto za pomocą "stalinowskich" metod, był ofiarą. Owszem, posłanka Sawicka też została skazana, wszystkie jej łzy i histerie o "uwiedzeniu" okazały się picem, no, ale występ sędziego Tulei pozwala i ten wyrok unieważniać duszoszczypatielną bajeczką o pierwszej naiwnej i agencie-podrywaczu. Obóz władzy dostał od sędziego Tulei propagandowy wytrych, za pomocą którego można deprecjonować, na dobrą sprawę, absolutnie każdy wyrok, jeśli się już nie da uniknąć wydania takowego na osobę z jedynie słusznego obozu. Owszem, gangster i mafioso, ale przecież przy zatrzymaniu antyterroryści rzucili nim w upokarzający sposób o glebę, skuli ręce na plecach, a jeszcze darli przy tym mordy, wywalając drzwi i ciskając petardy hukowe. Czyż nie są to stalinowskie metody, pozwalające ogłosić bandziora ofiarą organów ścigania? Tuskowi "poputczicy" w swej gorliwości propagandowego wysługiwania się władzy zedrą gardła robiąc z łapówkarza skrzywdzone biedactwo, ale oczywiście nie widzą nic złego w długotrwałym przetrzymywaniu w areszcie Piotra Staruchowicza tylko za to, że podpadł. Los tego człowieka pokazuje, że w III RP odtworzono znaną z przedrewolucyjnej Francji instytucję "prywatnego więźnia" królewskiego. Dwukrotnie stawiane "Staruchowi" przez prokuraturę zarzuty rozpadły się przed doniesieniem ich na salę sądową i dla podtrzymania pozorów legalności aresztu trzeba było klecić nowe, coraz bardziej naciągane. Ostatnie orzeczenie sądu, który po raz kolejny przedłużył aresztowanie z uwagi na obawę matactwa w śledztwie, choć śledztwo to zostało już formalnie zakończone (!), to prawdziwe kuriozum. Strach pomyśleć, co w końcu z tym "Staruchem" zrobią, bo wyraźnie zaczyna tu działać paragraf 22 - im dłużej go władza na tak lewych podstawach trzyma, tym bardziej nie może go wypuścić, bo za duża to będzie kompromitacja. Nie jest wykluczone, że może w rozwiązaniu problemu pomóc sędzia Tuleya. Jeśli to on dostanie sprawę do rozsądzenia - a nie jest to niemożliwe - to pewnie uniewinniając faceta z powodu braku jakichkolwiek podstaw do skazania, wygłosi jednocześnie za pośrednictwem Giewu i Tusk Vision Network orację, że brzydzi się takimi kibolami, jak ten, co go właśnie uniewinnia, i że powinno się takich traktować z maksymalną surowością i lać tak długo, aż się przyznają, bo na pewno znalazłoby się do czego. Metodę, która pozwoliła sądownie skazanego doktora G. medialnie uniewinnić, można przecież zastosować także w odwrotną stronę. RAZ
O miłości nieszczęśliwej. Czyli Rosji i narodowcach W niezapomnianym poemacie „Semi-eros” poeta opisuje różne semickie „sodomitki i gomorejki”, dodając, że „skaczą koło nich Żydki. Z Żydków mają pożytki. Żydki dają na zbytki. Ale wolą aryjki”. Już na pierwszy rzut oka widzimy, że ani sodomitki, ani gomorejki, wcale nie są wynalazkiem panny Szczukówny, ani panny Graffówny, chociaż dopiero one wywąchały, że z sodomizmu i gomoryzmu można się doktoryzować, habilitować, podobnie jak kiedyś z materializmu dialektycznego i inkasować granty, to znaczy pardon – oczywiście „pożytki”. Ale to drobiazg w porównaniu z odkryciem, że wspomniany fragment poematu stanowi prefigurację nieszczęśliwej miłości, jaką nasi tak zwani „narodowcy” żywią do Rosji. Prefiguracja jest rodzajem symbolicznego przedstawienia jakiegoś późniejszego wydarzenia; w języku staropolskim nazywała się „figurą” – a ślad tego zachował się w kolędzie „Anioł pasterzom mówił”, w której śpiewamy m.in., że „już się ono spełniło, co pod figurą było”.
Ale incipiam. Pan Krzysztof Mazur w poprzednim numerze „NCz!” napisał, że „nasza sytuacja (tzn. sytuacja naszego nieszczęśliwego kraju – SM) i znaczenie nie ulegnie zmianie do momentu, gdy Zachód nie zobaczy, że możemy iść na współpracę z Rosją”. Wszystko to oczywiście prawda – ale sęk w tym, że ta sprawa została już przesądzona po raz pierwszy w roku 2002, kiedy to w następstwie proklamowania „wojny z terroryzmem”, utworzona została Rada NATO-Rosja, a po raz drugi – w roku 2010 na szczycie NATO w Lizbonie, po którym na posiedzeniu Rady proklamowane zostało strategiczne partnerstwo NATO z Rosją. Nawiasem mówiąc, godło Rady NATO-Rosja wygląda tak, że potężny rosyjski dwugłowy orzeł, którego głowy symbolizują tradycje zachodniego i wschodniego Cesarstwa Rzymskiego, a całość – Trzeci Rzym – że ten potężny orzeł trzyma w szponach NATO-wską różę wiatrów. Jeśli nie jest to jeszcze obraz rzeczywistości, to na pewno – pragnień. Zresztą mniejsza z tym, bo ważniejsze są oczywiście konsekwencje wspomnianego strategicznego partnerstwa. Nie może być przecież tak, że całe NATO pozostaje z Rosją w strategicznym partnerstwie w ramach „paktu białego człowieka” – a tylko „Warszawa jedna twojej mocy się urąga”. O tym nie ma mowy – więc zgodnie z zasadami symultany, ruscy szachiści wyszli z inicjatywą „pojednania”, trafnie typując na partnera polski Episkopat, który ze względów zasadniczych, zastawki w postaci „pojednania” nie będzie mógł ani zignorować, ani – tym bardziej – odrzucić. Tedy zaraz po deklaracji prezydenta Obamy z 17 września 2009 roku, która nastąpiła w wykonaniu zobowiązania podjętego wobec prezydenta Miedwiediewa 18 sierpnia 2009 roku w Soczi przez izraelskiego prezydenta Szymona Peresa, że „załatwi” z Amerykanami wycofanie elementów tarczy antyrakietowej z Polski – mnisi z klasztoru żw. Niła udali sie na Jasną Górę, gdzie otrzymali kopię cudownego obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, którą umieścili w kaplicy w Ostaszkowie – a w ubiegłym roku, w ramach „dyplomacji ikonowej” – analogicznej do „dyplomacji ping-pongowej” z lat 70-tych miedzy USA i Chinami – Patriarcha Cyryl przywiózł do naszego nieszczęśliwego kraju ikonę Matki Bożej Smoleńskiej w charakterze załącznika do pojednania między narodami rosyjskim i polskim. Jak pamiętamy, JE abp Michalik, który deklarację o pojednaniu podpisał, powiedział w wywiadzie prasowym, że jest przekonany, iż „na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić”. Ano – skoro „nie możemy” – to nie możemy. Skoro starsi i mądrzejsi już zdecydowali, co przystoi czynić naszemu nieszczęśliwemu krajowi i przewodnikom naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, to próżno wierzgać przeciwko ościeniowi. Wszystko, zatem jest jasne – z wyjątkiem tego, że pan Krzysztof Mazur w pięć miesięcy po tym wszystkim pisze o naszym „pójściu na współpracę z Rosją”, jako o wydarzeniu, które dopiero nas czeka. Tymczasem my się przecież z Rosją „jednamy” aż miło popatrzeć – ale z jakichści tajemniczych powodów Zachód wcale nie popada w drżączkę i wcale nie próbuje naszego nieszczęśliwego kraju przeciągnąć na swoją stronę Mocy. Czyżby dlatego, że owo „pojednanie” jest konsekwencją strategicznego partnerstwa NATO-Rosja, ustanowionego podczas szczytu NATO w Lizbonie w roku 2010 a także – konsekwencją strategicznego partnerstwa niemiecko –rosyjskiego, wyznaczającego ramy europejskiej polityki? Aleksander Sołżenicyn w „Archipelagu GUŁ-ag” wpomina o rosyjskich knajakach, którzy każdą próbę wtrącania się osób trzecich w oprawianie przez nich swojej ofiary kwitowali przestrogą: „nie ciebie chromolą, czego tyłkiem ruszasz?” A tak się jakoś składa, że Rosjanie – wszystko jedno, czy w wydaniu sowieckim, czy Cyrylowym – „wolą aryjki”, to znaczy – dokładnie odwrotnie. W grach operacyjnych z naszym mniej wartościowym narodem tubylczym wolą posługiwać się Żydami, a nie „narodowcami”, chociaż ci ruszają tyłkami, niczym w jakimś transie. W latach 40-tych Ojciec Narodów swoją duszeńką mianował przecież Jakuba Bermana, a NSZ-towców nakazał tępić bez miłosierdzia. Ciekawe, że nawet mimo sławnej transformacji ustrojowej niewiele się pod tym względem zmieniło, bo dzisiaj wprawdzie NSZ-towcom wolno jęknąć, ale właściwie nic ponadto. Ale – jakże ma być inaczej, skoro na posiedzenia Klubu Wałdajskiego prezydent Putin woli zapraszać pana redaktora Michnika, ewentualnie w towarzystwie pana posła Rozenka z dziwnie osobliwej trzódki posła Palikota – a nie, dajmy na to, pana red. Engelgarda, czy pana Konrada Rękasa? Takich fenomenów objaśnić politologicznie niepodobna, bo serce nie sługa i jeśli, dajmy na to, Rosjanie wolą w Polsce kombinować z Żydami, to „narodowcom” nie pozostaje nic innego, jak tzw. „suchy branzel” – bo tak w języku knajackim nazywana jest nieszczęśliwa miłość nieodwzajemniona, podobna do tej, jaką Żydzi odczuwają do Niemców. SM
Miłośnikom Edwarda Gierka Kto by pomyślał, że w 24 roku od rozpoczęcia sławnej transformacji ustrojowej, I sekretarz KC PZPR z lat 70-tych będzie miał aż tylu entuzjastów i obrońców? Po felietonie, w którym zresztą wyraziłem poparcie dla pomysłu SLD, by rozpoczynający się właśnie rok nazwać imieniem Edwarda Gierka - co prawda z zastrzeżeniem, by w ciągu tego roku odtworzyć całą tamtą dekadę - otrzymałem wiele listów, przeważnie krytycznych. Większość autorów wspominała, jak to było im wtedy dobrze, a jak źle jest im teraz, przedstawiając również zarys pewnej historycznej wizji. Wg niej Edward Gierek został obalony przez wrogie Polsce siły w postaci Żydów i pozostających na ich pasku opozycjonistów, którzy następnie wyprzedali narodowy dorobek. Ponieważ ta historyczna wizja wydaje się bardziej rozpowszechniona, niż myślimy, warto poświęcić jej chwilę uwagi. Nie ma co się spierać z prawdziwymi odczuciami. Jeśli komuś w latach 70-tych było dobrze, to na pewno tak było. Warto tylko dodać, że to wrażenie dobrobytu zostało uzyskane za pożyczone pieniądze - a kiedy przyszedł czas spłacania kredytów - czar prysnął - czego najlepszym dowodem były strajki i protesty w czerwcu 1976 roku, ze „ścieżkami zdrowia” i innymi atrakcjami. Warto o tym pamiętać zwłaszcza dzisiaj, kiedy np. Leszek Miller nie znajduje słów oburzenia dla „stalinowskich metod”. Wtedy, tzn. w 1976 roku, działacze PZPR, zwłaszcza ci ambitniejsi, organizowali stadionowe spędy, podczas których obywatele spontanicznie manifestowali poparcie dla partii, rządu i Służby Bezpieczeństwa za sprawne pałowanie. Wracając do wątku zasadniczego, to znaczy - sił, które obaliły Edwarda Gierka, to jako uczestnik ówczesnej opozycji, nie mam najmniejszych wątpliwości, że nie była ona w stanie obalić nie tylko Edwarda Gierka, ale nawet sekretarza wojewódzkiego. Komunistyczni przywódcy obalani byli albo w następstwie rewolucji pałacowych, albo rozruchów. Beria i Chruszczow zostali obaleni w następstwie pałacowych rewolucji, ale już Gomułka i Gierek - na fali rozruchów z tym, że skala buntu przeciwko PZPR w roku 1980 z pewnością była zaskoczeniem również dla tych, którzy obalenie Gierka przygotowywali. Pod naporem tego buntu partia, bowiem zaczęła się rozpadać, wytwarzając polityczną próżnię, którą natychmiast wypełniły tajne służby: wywiad wojskowy i SB. To one przygotowały i przeprowadziły stan wojenny, ze względów pedagogicznych internując również Edwarda Gierka. Chodziło o pokazanie społeczeństwu, że partia już się nie liczy, bo oto wojsko wsadziło za kratki I sekretarza i nikt w jego obronie nawet nie pisnął. W rezultacie tej degradacji PZPR, a także konfliktu, jaki w połowie lat 80-tych wybuchł między razwiedką wojskową i SB (początek - zamordowanie w październiku 1984 r. księdza Jerzego Popiełuszki, zakończenie - zdymisjonowanie w 1985 roku gen. Mirosława Milewskiego ze wszystkich stanowisk) - w drugiej połowie lat 80-tych absolutnym hegemonem na polskiej scenie politycznej został wywiad wojskowy. To on, w ramach selekcji kadrowej w strukturach podziemnych, eliminując przeciwników „lewicy laickiej”, przygotował, przeprowadził i nadzoruje przebieg transformacji ustrojowej, utrzymując oficjalne struktury demokratyczne w charakterze parawanu, przysłaniającego faktyczną okupację kraju. Razwiedka zachowuje się nie tylko jak okupant, ale w dodatku - jak okupant niepewny trwałości okupacji. Stąd taki entuzjazm do Unii Europejskiej i uwodzenie naiwnej części opinii publicznej obietnicami, że Unia sypnie forsą i znowu będzie jak za Gierka. Dobrze jest o tym pamiętać, żeby ewentualne pretensje o złe samopoczucie kierować pod właściwym adresem. Niestety zdecydowana większość miłośników Edwarda Gierka takich związków przyczynowych chyba nie dostrzega, potwierdzając tym samym trafność opinii Franciszka de La Rochefoucauld, że Pan Bóg tylko dlatego nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. SM
WHO – organizacją przestępczą? W wiosce Gouro (północny Czad) zdarzyła się tragedia: kilkaset dzieci zaszczepiono przeciwko zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych – i czterdzieścioro z nich zostało mniej lub bardziej sparaliżowanych. Nie wiadomo, na jak dlugo.
http://vactruth. com/2013/01/06/paralyzed-after-meningitis-vaccine/#!prettyPhoto
Jest to oczywista pożywka dla anty-szczepionkowców, którzy wszędzie widzą spisek mający na celu wytrucie Ludzkości. Można powiedzieć: trudno, proces losowy, błędy się zdarzają – trzeba wykryć przyczynę, ukarać ew. sprawców i starać się unikać takich błędów na przyszłość. Jednak ta sprawa ma kilka ciekawych aspektów.
1. Choć zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych jest poważnym problemem w Afryce, szczepienie nie było przymusowe; jednak było popierane przez rząd. Jest ciekawe, że rząd (co w Afryce raczej się nie zdarza) natychmiast wyplacił spore sumy rodzicom poszkodowanych dzieci.
2. Wieś leży w regionie zwanym „BET” ( obwody Borkou-Ennedi-Tibesti), gdzie utrzymuje się podskórna władza powstańców, wspieranych przez libijskich niedobitków. Zawarli z rządem pokój, sprawują oficjalne funkcje – ale. . . wszyscy chcą pieniędzy. To może mieć znaczenie – lub nie.
3. Ta szczepionka nazywa się „MenAfriVac®”, , co pokazuje (i nikt tego nie ukrywa), że była wykonana przez indyjskiego producenta („Serum Institute of India” sp. z o. o. ) specjalnie na Afrykę.
4. Akcja szczepienia popierana była przez fundację pp.Melindy i Wilusia Gatesów (to ten od „MicroSoftu”). Lokalni przywódcy podnoszą, że w płn. Czadzie 31% bydła pada z braku wody, koszt studni artezyjskiej to $3000, a Fundacja wydala na tę akcję szczepień prawie 600. 000 dolarów. 200 studni by rozwiązało problem regionu z dużą nadwyżką.
5. Za ”pomocą dla Afryki” często kryją się rozmaite interesy – np. wypróbowywanie szczepionek. Oczywiście szczepionki na kimś trzeba wypróbowywać i robi się to zawsze na ubogich, bo im opłaca się ryzykować – powstaje tylko pytanie, czy zostało zachowane minimum przyzwoitości naukowej.
6. I tu dochodzimy do kluczowego punktu.
Zarówno Fundacja Gatesów, jak i Światowa Organizacja Zdrowia, popierające i finansujące Meningitis Vaccine Project (MVP), zapewnialy, że jest to pierwsza szczepionka, która ma zgodę na przesyłanie poza „chłodną ścieżką” - co oznacza, że może być przewożona przez cztery dni bez chłodziarki lub opakowania z lodem. (…) „stworzona by zaspokoić potrzeby afrykańskiego pasa zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych może być trzymana na „ścieżce kontrolowanej temperatury” do czterech dni w temperaturze do 40°C; Ta decyzja (?!?) może dopomóc w zwiększeniu zasięgu i wydajności kampanii i oszczędzić fundusze obecnie wydawane na utrzymywanie „ścieżki chłodu” na „ostatniej mili” rozprowadzania szczepionki” Tymczasem „Serum Institute of India” w swojej specyfikacji podaje: „MenAfriVac powinna być przechowywana i przewożona w temperaturrze 2-8ºC. Chronić od światła! Roztwór powinien być przechowywany w temperaturze 25°C. Zaleca się chronić roztwór szczepionki przed bezpośrednim nasłonecznieniem. Nie przekraczać daty ważności wskazanej na zewnętrznym opakowaniu”
7. Wydaje się więc, że mamy do czynienia nie z wypróbowywaniem niezbyt sprawdzonej szczepionki na nieświadomych tego ludziach (co już jest poważnym naruszeniem etyki) ale z cynicznym lekceważeniem instrukcji producenta i świadomym falszowaniem (to prawdopodobnie ta „decyzja”!!) jego zalecenia - w celu redukcji kosztów transportu. Oczywiście zarówno producent jak i rodzice dzieci będą żądali odszkodowania od realizatorów „Projektu” - co nie zwróci zdrowia dzieciom.
8. Przypominam, że szefową Światowej Organizacji Zdrowia jest p. Małgorzata Chan. Formalnie reprezentuje ChRL, jednak ukończyła Uniwersytet Zachodniego Ontario, pracowala w Hong-Kongu - i nigdy nie piastowała stanowiska w rdzennych Chinach. Powinna była ponieść odpowiedzialność za ogłoszenie (w interesie trzech firm produkujących szczepionki. . . ) „pandemii świńskiej grypy”. Ponieważ WHO nie tylko nie zażądalał wsczęcia sledztwa w tej sprawie, ale niemal jednomyslnie (!!) wybrała ją ponownie na szefową – mam prawo uważać WHO za organizację przestępczą.
I to jest kolejny kamyczek do ogródka. JKM
Ruch Palikota chce tzw.testamentów życia-wprowadzi to legalną eutanazję Ruch Palikota chce wprowadzenia tzw. testamentów życia. – Czegoś takiego dokonał Jan Paweł II, który powiedział lekarzom: “Już mnie nie leczcie, pozwólcie mi odejść do Pana”. [...] Eutanazja to po prostu fizyczne wyłączenie funkcji życiowych człowieka. Testament życia to deklaracja, że np. w momencie choroby, która jest nieuleczalna, nie życzę sobie, aby sztucznie podtrzymywano moje życie. To jest jakby bierna eutanazja – tłumaczył w TOK FM Andrzej Rozenek z Ruchu Palikota
Portal wpolityce.pl pisze:
“Postulowany przez Ruch Palikota „testament życia” „uprawniałby” do zażądania eutanazji, co wiązałoby się z nałożeniem na lekarza obowiązku jej dokonania” – podkreśla o. dr Jacek Norkowski OP. Wykładowca Papieskiego Uniwersytetu św. Tomasza w Rzymie zaznacza, że podejście takie stanowi odejście od przysięgi Hipokratesa i grozi pogwałceniem sumień większości pracowników służby zdrowia.
KAI: Proszę Ojca, projekt „testamentu życia” przewiduje, że byłby on spisywany na wypadek, gdyby pacjent znalazł się „w stanie wyłączającym świadome wyrażenie zgody lub sprzeciwu”. Wola dotycząca przyszłego leczenia byłaby spisywana na piśmie i rejestrowana w Centralnym Rejestrze Dyspozycji. “Testament życia” byłby ważny przez pięć lat. Lekarz nie mógłby takiej woli pacjenta zignorować – groziłyby mu za to sankcje. Jakie konsekwencje przyniosłoby to dla pracowników służby zdrowia i dla chorego? Doszłoby w takim przypadku do sytuacji, w której lekarz nie zgadzający się w swoim sumieniu na stosowanie eutanazji musiałby uciekać się do klauzuli sumienia, czyli broniąc życia musiałby się tłumaczyć przed tymi, którzy uważają, że zabijanie pacjenta jest czymś najzupełniej normalnym i dopuszczalnym. Takie podejście byłoby odejściem od przysięgi Hipokratesa w klasycznej formie, od całej wielkiej tradycji, zrozumiałej zarówno dla antycznych pogan, pogłębionej w kulturze chrześcijańskiej. Ponadto konieczne były by zmiany w prawie, co prowadziło by do dalszej jego degradacji, gdyż prawo pozwalające na zadawanie śmierci niewinnej osobie ludzkiej jest zawsze krokiem w złą stronę, stanowiąc pogwałcenie zasady poszanowania życia ludzkiego jako najwyższej wartości doczesnej.
Czy ludzi, którzy decydowaliby się na „testament życia” zdają sobie sprawę, co podpisywałyby? Czy ich decyzja może ulec zmianie? Osoby, które sporządzałyby „testament życia” wyobrażają sobie, iż jeśli znajdą się w jakiejś sytuacji krytycznej, nie będą chciały żyć. Natomiast praktyka pokazuje coś zupełnie innego: Osoby, które doznały wypadku, znalazły się w śpiączce, w stanie wegetatywnym, a następnie znajdują się w stanie świadomości minimalnej – chcą żyć. Z reguły bowiem zaczynają z czasem słyszeć, nawiązywać kontakt. Chociaż w testamencie napisały, że życie w stanie „podłączenia do rurek” nie ma dla nich sensu, to jednak kiedy są do tego zmuszone, cieszą się życiem, cieszą się, kiedy spotykają się z pomocą – zupełnie zmienia się ich optyka. Taka jest reguła. Człowiek otoczony życzliwością osób najbliższych czy personelu, nie czuje się odrzucony, ani też przymuszany do eutanazji i wyczuwa wartość swojego życia. Wiemy na przykład, że ludzie w krajach, gdzie zalegalizowana jest eutanazja emigrują do domów opieki w krajach, gdzie ich życie będzie poszanowane, bojąc się nacisków, zmuszania, by poddać się eutanazji.
Często nie mamy jasności czym różni się zaniechanie „uporczywej terapii” od eutanazji? Zaniechanie „uporczywej terapii” to działanie zgodne z zasadami sztuki lekarskiej i normami etycznymi. Chodzi o sytuację, w której śmierć chorego jest już nieuchronna i rezygnujemy z zabiegów, które jedynie przedłużyłyby agonię, zwiększyły cierpienia, z zabiegów, które nie służą już dobru chorego, nie mogą zatrzymać zaawansowanego procesu umierania – na przykład w wypadku bardzo zaawansowanej choroby nowotworowej. Oczywiście osobą chorą w tej sytuacji nadal trzeba się zajmować, być przy niej i medycyna wie, jak to należy czynić – przez podawanie leków uśmierzających ból, umożliwiając to wypalanie się płomyczka życia w sposób jak najłagodniejszy, bez zbędnych cierpień. Czyli w miejsce uporczywej terapii konieczna jest właściwa, specjalistyczna terapia wobec osoby umierającej. Ale to jest coś zupełnie różnego od nagłego przerwania życia osoby umierającej, czy tylko przestraszonej perspektywą umierania w cierpieniu, bo na ogół wmawia się osobie chorej, że będzie bardzo cierpiała umierając i lepiej, aby umarła wcześniej, pod kontrolą lekarza, czyli „zabijemy ciebie i znieczulimy, żebyś nie cierpiał, gdy będziesz umierał sam”. Takie podejście to rzecz jasna eutanazja – sprzeczna z zasadami etyki, prawa naturalnego, wpisanego w naturę człowieka, z zasadami wiary a także medycyny, która posiada środki, by pomagać ludziom umierającym. O. Jacek Norkowski OP
Psy 3 W najnowszym filmie Wojtka Smarzowskiego drogówka to łapówkarze, pijacy i dziwkarze. Ale i my nie lepsi...
Reżyser Wojciech Smarzowski tym razem wypuścił się na policję drogową. „Drogówkę" skręcił zeszłej zimy i wiosny. Potem nieco posklejał i to, co powstało, przeciekło do Internetu. W sieci od razu się zagotowało, bo to przecież Smarzowski – a on ciągle jest na fali wznoszącej. Po pierwsze temat: drogówka, a na tym znają się miliony. Po drugie ten film to najlepsze podsumowanie Euro 2012: autostrady ciągle w budowie, a na reszcie ciasnych dróg rzeźnia dzień w dzień. Drogówka ma kogo łapać. Co tydzień słyszymy tzw. zatrważające statystyki. I nic. Tyle że na tych statystykach można nieźle zarobić.
Mantra na poboczu Suszarka, lizak i zaczyna się rozmowa. W filmie Smarzowskiego dialogi wyglądają, jakby je pisał Sofokles. Każdy rozdzierający. Podpity kierowca malucha (Henryk Gołębiewski), nawet by wsunął w łapę, ale ma tylko 40 zł. Inny daje, ale handryczy się o każdą stówę. Ksiądz proboszcz (Andrzej Zaborski, prosto z „Wesela") chce się dogadać za wszelką cenę, a i argumenty ma mocne. Poseł (Andrzej Grabowski) ma zarówno promile, jak i immunitet, i się stawia. W takiej sytuacji ci z drogówki włączają mantrę, bo generalnie są od pouczania. Posłuchajmy. „W policji jest jak z wędkowaniem" – mówi do kamery inny prosty funkcjonariusz w czapce z białym pokryciem – „Chodzi o to, żeby branie było". „Operować trzeba gdzieś po cichu, na uboczu. Bo jak jest branie, to jest rozrywka" – kontynuuje szczerze, bo już zdążył zapomnieć, że mówi do kamery. I nagle grzmi, jak to tirówki niebezpiecznie odwracają uwagę kierowców. „Przecież jak ktoś idzie do policji, to chyba nie dla pieniędzy" – deklaruje kolejny: skorumpowany do cna kombinator (Marcin Dorociński), któremu kumpel nie odpalił jeszcze działki za ostatni przewał. Debiutująca funkcjonariuszka, która nie potrafi jeszcze fałszować odczytu na suszarce (dziecko!), czyta do telewizora z wymiętej kartki zupełnie durny tekst. Ale co tam! Nie przyszła tu robić za gwiazdę, przyszła się obłowić. Reżyser wie o drogówce to, co miliony jej klientów: wyłudzana od kierowców kasa, wszechobecna wóda, łapówy przepuszczane po burdelach. A przede wszystkim kolesie, których kryje mafijny układ. Kto w tę sitwę raz wniknął, trzyma dziób na kłódkę i nie chce się za wcześnie nachapać ma nieustające żniwa. I jest zabawa
Seks się uprawia na raz, dwa, trzy, na pace milicyjnej nyski, na poboczu. Może być też na jakimś zapleczu, pod chwiejącą się żarówką. Jak już jest wyprawa do „agencji", to te barki, te rury, te lampy stroboskopowe, te neony kolorowe tak mamią, że funkcjonariusz czuje, iż wstąpił do swojego policyjnego raju. Wódę rozprowadza się z gwinta, nawet bez zdejmowania policyjnej czapki, choć to strasznie niewygodne. A jak gorzała rozleje się po żyłach, to zbiorowo wykonuje się „Białego misia" (brawo Marian Dziędziel!). Kręcone to z ręki, jak telefonem, że niby taki kawałek życia.
Z tym że zachodzi tu symetria, bo kierowcy wcale nie lepsi. Kierujący, który przekroczył prędkość czy trzeźwość (często obie naraz), obojętnie – napastliwy cham albo uległy cwaniaczek, każdy wije się na tylnym siedzeniu radiowozu i kombinuje, jak nie stracić prawka najtańszym kosztem? To działa, bo – jak twierdzi Smarzowski – kierowcy od lat tkwią w tych samych malinach co policja. Polska jest generalnie nieprzejezdna, a sieć dróg z czasów wczesnego Gomułki nastawiona na furmanki i syrenki. Więc jak się ma ten hektar do przejechania, to się ryzykuje. Bo inaczej tylko zdechnąć w korkach. To raz. Dwa, że Polska to rojowisko alkoholików w rozmaitym stadium choroby. Jakiś milion, może dwa (zdiagnozowanych) pije, bo musi. Drugie tyle, niemal codziennie jest „pod wpływem". A kto o tym wie lepiej niż policja drogowa? Gdziekolwiek by łapać: w centrum, w uliczce na peryferiach, na wylotówce, obojętnie: o szóstej rano, w południe, przed północą – zawsze na kilkunastu sprawdzonych, dwóch, trzech będzie „pod wpływem". A to oznacza czysty, żywy pieniądz. Tylko wyczuć trzeba, czy klient ma tzw. postawę negocjacyjną i czy przypadkiem czegoś nie nagrywa. Ale z latami przychodzi wprawa.
Oparcie w faktach Głos dostają także eksperci. Ci mają skłonność pogrążać pijanych kierowców, za to wybielać takich jak na przykład Jacek Braciak z filmu Smarzowskiego. Ten, z odblaskowym napisem „Policja" na plecach, chwieje się i bełkocze w trakcie tzw. czynności. Po czym bez zmysłów zalega w samochodzie. A ekspert, ot, pierwszy z brzegu, Henryk Pietrzak, psycholog pracy, w wywiadzie prasowym wywodzi taką oto psychologię ludową, że policjant ma stresującą pracę, że notorycznie w kontakcie ze złodziejami, mordercami, o pijakach nie wspominając. Że to niesie nerwy, a te najłatwiej zluzować, odbijając flaszkę. Stres, nerwy? No, to może trzeba było się przekwalifikować na sadownika lub pszczelarza. I dalej postępują wyjaśnienia: „Wśród policjantów panuje przekonanie, że są grupą uprzywilejowaną. Łudzą się, że skoro pracują w policji, to przecież koledzy nie zrobią im krzywdy, jak ich złapią na jeździe po pijanemu". Czy tylko się „łudzą"? „W Firmie nie donosi się na kolegów" – mówił pewien major 20 lat temu w „Psach". I tak zostało do dzisiaj. No, a jak to bywa w terenie? Kliknęliśmy w województwo podkarpackie (tam dał wykładnię psycholog Henryk Pietrzak) w temacie funkcjonariuszy pod wpływem. Lista incydentów, i to tylko tych ujawnionych przez prasę, bardzo długa. No bo weźmy takie Ropczyce: jedna cukrownia, jedno sanktuarium i jedna zabytkowa kapliczka. Stanisław S. przeprowadzał rower przez ulicę, nie wiedział, że to po raz ostatni w życiu. Rower przefrunął przez najbliższy płot, gdy stuknął w niego seatem Kazimierz K. (1,8 promila, plus etat w policji), który nie wyrobił się w ciasnocie nobliwych uliczek. Sprawca policjant na razie zatrzymany na trzy miesiące. Jest „podejrzany o spowodowanie wypadku". Po sąsiedzku, w Sanoku, nyskę prowadził środkiem jezdni funkcjonariusz z zasobem blisko 2 promili. I jeszcze wiózł regularnego pacjenta, który miał dorobek 5,2 promila. Ten powinien już nie żyć, a on tylko zemdlał w czasie kontroli. Policjant stracił posadę i, kto wie, może na tym się skończy. I tę litanię można by ciągnąć, gdyby nie była tak śmiertelnie (!) nudna. Ale zdarzają się i kawałki ucieszne. Jak ten odnotowany niedawno w Lesznie, gdzie stuknął autem w płot zalany w pestkę oficer Centralnego Biura Śledczego. Dodajmy – golusieńki. Rzecz nie byłaby warta farby drukarskiej, gdyby rzeczony funkcjonariusz wcześniej nie wysiadł był ze swojego wehikułu przed podstawówką i nie biegał tam – cały czas z juwenaliami na wierzchu – dookoła własnego samochodu. Jak mu zajrzeli w papiery, okazało się, że wcześniej przesłużył w regularnej policji lat 23. I tak trwa ten pijacki klincz.
Co pan tu robi, panie Smarzowski? Pytanie, czy w tym temacie na miejscu jest akurat reżyser Smarzowski? Jak najbardziej. Bo „Drogówka" to nie jest obrazek interwencyjny pod hasłem: jak podnieść poziom trzeźwości w policji drogowej. Policja to tylko pretekst. Film jest o rozmaitych publiczno-prywatnych urzędach, o niejasnych fundacjach, o szemranych synekurach, które mają jedną cechę wspólną. Sprytnie podczepiły się pod państwo. I doją, ile wlezie. A do takich speców od dojenia Smarzowski ma rękę jak mało kto. U niego zmieniają się systemy, padają formacje, ale cwaniactwo czy korupcja są nie do zdarcia. Kto wie, czy z taką tezą nie jest najważniejszym dziś w Polsce artystą?
Weźmy takie „Wesele" sprzed lat ośmiu. Wierni na ślubnej mszy słyszą, że „korzeniem wszelkiego zła jest miłość do pieniędzy". Zasłuchani. Potakują. Tylko że akurat im o nic w życiu nie chodzi, jak tylko o to, by wydoić kasę, gdzie się tylko da. Ojciec panny młodej podsypał proboszczowi, żeby jego szwagier za pół ceny sprowadził młodym takie audi, że gościom oko zbieleje. Do ołtarza jej z takim nabożeństwem nie prowadził, jak do tej fury. Skąd na to kasa? Okazuje się, że sam zamierza przekręcić własnego teścia na dwa hektary przy trasie przelotowej. A tu facet, który żukiem wódkę podwiózł, żąda podwyżki. I orkiestra też – i to już. Na koniec notariusz fałszujący dokumenty za ekstrakasę i policja. Każdy – doić, doić, doić. Z tym że my jakoś tego dojonego nie żałujemy. Bo sam doszedł do pieniędzy oszustwem i wyzyskiem. Nie żałujemy zresztą nikogo – jedna świnia większa od drugiej. Taką diagnozę stanu społeczeństwa polskiego, w 15-lecie III RP, podpiął Smarzowski pod Wyspiańskiego, Dąbrowską i Nowakowskiego – żeby zabrzmiała jak dzwon Zygmunt. I nawet to wyszło. W „Domu złym" (2009 r.) mamy Bieszczady, stan wojenny i „działania operacyjne" milicji, esbecji i prokuratury. Ale jak tu prowadzić działania, kiedy prokurator zdania nie jest w stanie dokończyć, bo chlusta rzygowinami. Że pijany? To go akurat nie wyróżnia. Piją wszyscy pod ogórka i jeszcze podśpiewują radziecki hymn. Ale żaden nie jest pijany na tyle, by nie zbierał haków na kumpli, na szefów, na kogo się da. To się zawsze może przydać. Esbek przymknie oko na romans porucznika MO, a ten, jak by mu kto zeznał o malwersacjach w pegeerze, usunie to z akt. A wszystko na marginesie dochodzenia w sprawie, że jeden pazerny pijak dla pieniędzy zarąbał innego pijaka siekierą. Zresztą przez pomyłkę. Ponure to, ale Smarzowski nie szpikuje fabuły brutalnością dla samej prowokacji. Tu chodzi o dosadność, ale w granicach normy. Polskiej. I na koniec zeszłoroczna „Róża". Pomijam cały splot narodowościowy. Wyjmę jedną tylko figurę, zresztą z drugiego szeregu. Trafił się na tych powojennych Mazurach ot, taki marginalny pijaczek, który zahandluje na boku. Dolarami, rowerem, penicyliną. Wydaje się – żywcem wzięty z dobrych, przedwojennych czasów. A tu – trach! – spotykamy go w ubeckiej piwnicy, gdzie niemal na śmierć katuje przyzwoitego człowieka. Za nic. Żeby nie było takich, którzy nie dostali pałą. Nie popadajmy w hołdownictwo, ale powtórzmy za klasykiem: Wojciech Smarzowski kręci mało, ale kręci smacznie. A jak już pokaże film, to nie możemy się doczekać kolejnego. Wiesław Kot
Katastrofa samolotu, katastrofa państwa Dookoła złamanej brzozy rozpościerają się nienaruszone drzewa. To długie ujęcie z paralotni zrobione zanim Rosjanie lasu nie wycięli. Przyczyną katastrofy 10.04.2010 roku miała być właśnie ta brzoza. Nie wiadomo jakim cudem samolot po uderzeniu o nią przeniknął przez las nie uszkadzając drzew znajdujących się wokół niej. Takie odnalezione ujęcia czy świadkowie stanowią o sile najnowszego dokumentu Anity Gargas „Anatomia Upadku”. Świadkowie opowiadają o rozsypanych na wielkiej przestrzeni fragmentach, które samolot gubił jeszcze w trakcie lotu. Współgra to z interpretacjami naukowców, którzy po zbadaniu fragmentów wraku tudzież trajektorii lotu, uznają, że katastrofa nastąpiła na skutek wybuchów. Wskazują charakter uszkodzeń, a także typowe dla eksplozji odkształcenia metalu. Potwierdzają to kolejni świadkowie, którzy widzieli odrywający się ogon samolotu, świadkowie, których nikt nigdy nie przesłuchał. Wartość „Anatomii” to jednak nie tylko nowe świadectwa i relacje. Ten film to spójna opowieść, która odsłania wielką mistyfikację oficjalnej wersji katastrofy smoleńskiej. Krok po kroku pokazuje konsekwencje oddania śledztwa władzom rosyjskim i fałsz zapewnień władz polskich uporczywie powtarzających, że wszystko zostało zrobione jak należy. Prokurator wojskowy, Zbigniew Rzepa, który deklaruje, że wszystkie czynności w tej kwestii zostały wykonane, przyciskany przez autorkę filmu, musi przyznać, iż wie o tym… od Rosjan. Tak jak okazuje się, że zaplombowanie dowodów, które zostały w ich rękach oznacza przylepienie zwykłym klejem kartki papieru z podpisem prokuratora. Nic dziwnego, że w tej sytuacji prokurator generalny Andrzej Seremet unika rozmowy z Gargas pomimo że wcześniej przy świadkach wyraził na nią zgodę i podał nawet jej ostateczny termin (do końca listopada ub. roku). „Anatomia upadku” dokumentuje także ostentacyjne kłamstwo Seremeta, który pod koniec minionego roku ogłosił, że prokuratura nie stwierdziła obecności materiałów wybuchowych na wraku Tupolewa, gdy wcześniej, w Sejmie, szef prokuratury wojskowej przyznał, że przeznaczone do tego urządzenia istnienie takich substancji wykryły. Na pytania autorki filmu nie odpowiadają także przedstawiciele rządu. Też nie należy się dziwić. Wszystkie fakty układają się w ich wielkie oskarżenie. I nie o udział w zamachu, do czego usiłuje zredukować problem sam rząd i jego medialni klakierzy. To oskarżenie o zaniechanie swoich podstawowych obowiązków, o kłamstwa i mataczenie. Ta wina polega na oddaniu całości sprawy w ręce Moskwy i przyzwoleniu na działania (a nawet ich chwaleniu), które sprowadzają się do niszczenia dowodów tak, aby nigdy już nie można było dotrzeć do prawdy. To być może najbardziej wstrząsające fragmenty filmu. I nie chodzi tylko o znane wcześniej – dzięki Gargas – obrazy niszczenia wraku Tupolewa, z którego dziś na lotnisku pozostały tylko fragmenty. Cały teren katastrofy zostaje zmieniony nie do poznania. Zlikwidowane zostają wszelkie dawne przedsiębiorstwa, budynki zburzone, a na ich miejsce budowane są nowe. Las zostaje wycięty, ziemia przeorana buldożerami i przykryta wielkimi, betonowymi płytami. Przeszłość zostaje zamurowana, aby nikt nigdy już nie mógł wydobyć jej na powierzchnię. „Anatomia upadku” pokazuje, że jest to niemożliwe. Bronisław Wildstein
Poznaj Gierka na lekcjach logiki Chwała młodym działaczom lewicy za podjęcie akcji edukacyjnej: „Poznaj Edwarda Gierka“. Dzięki ich pożytecznej inicjatywie młodzież ma szansę poznać prawdę o bohaterze dziecięcego wierszyka sprzed lat: „Przecież Edzio wszystko zrobi, żeby Polak żył jak Tobi”. Czyli Kunta Kinte, bohater kultowego kiedyś serialu „Korzenie”, opowieści o czarnoskórych niewolnikach i ich nędznym losie. W „rzepowym” „Plusie Minusie” duże, ale pożyteczne i ciekawe czytadło pt. „Gierek wraca na piedestał”. Autor, Paweł Rożyński, po kolei rozprawia się z mitami na temat owej rzekomo liberalnej epoki i kosztów równie rzekomych osiągnięć. Ale przyznaje Gierkowi jedną autentyczną zasługę: „Przyczynił się do rozpadu systemu komunistycznego”. Wprawdzie Gierkowi i jego obecnym wielbicielom nie o to chodziło, ale dobre i to. „Wyborczą” też pochwalimy. Za wywiad z historykiem dr. Marcinem Zarembą, który też po kolei punktuje słabizny Gierka. I przy okazji mówi jedną ciekawostkę. Gierek w ogóle nie czytał. Ani książek, ani dokumentów. Na jego tle, wbrew powszechnemu stereotypowi, bardziej światły był – mimo wszystko -Władysław Gomułka. Tyle, że Towarzysz Wiesław nie brał kredytów na Zachodzie, więc nie musiał udawać liberała.
Z wywiadem sąsiaduje, co odnotowujemy na zasadzie dygresji, przedruk zabawnego felietonu Anne Applebaum. Pisze ona, jak w ramach wciągania dzieci w zasięg kultury wysokiej, zabrała je do berlińskiej opery na „Dziadka do orzechów”. Naopowiadała im wprzód, jak piękne to widowisko, i jak zabawna jest sceny bitwy myszy z ołowianymi żołnierzami: „Zamiast tego zobaczyliśmy dziwne, mroczne i bardzo niemieckie widowisko pełne aluzji do kazirodczych związków (…) Nie było żadnej bitwy – może z obawy, by nie urazić pacyfistycznych uczuć berlińczyków”. A poza tym w gazetach króluje doktor G. W odróżnieniu od przekazu różnych telewizji, większość gazet pisze o tym zgodnie z może staroświecką, ale normą: stało się dobrze, bo łapownik został skazany. „Super Express” i „Fakt” popadły wręcz w totalny ziobryzm potępiając Doktora Kopertę. Zero zdziwień funduje „Wyborcza” – „Dr G. skazany, CBA potępione” – krzyczy grubymi bukwami na pierwszej stronie. A w środku wzruszający opis męczeństwa kardiochirurga, którego cholera wie za co służby się czepiały. Skądinąd w komentarzu GW sama się odsłania: „Po raz pierwszy w sprawach karnych rozpętanych za IV RP sąd wyszedł poza rutynę. Dał oskarżeniu społeczno-polityczno-prawny kontekst”. I chyba wszystko jasne. Trzeba wiedzieć, kto może brać łapówki, a kto nie. Bo kto je musi dawać też wiadomo. Na pewno nie ci, którzy dziś najgłośniej bronią damskiego boksera o palcach jak pianista. Aaa, jeszcze jedno – według sędziego Tuleyi (warto go zapamiętać) lekarzom wolno dawać w podzięce kwiaty, ale nie wolno dawać drogich bukietów. O co tu chodzi? Zdaje się, że na prawie zajęcia z logiki nadal są obowiązkowe? Co jeszcze warto zauważyć w sobotnich gazetach? Na opiniowych stronach „Superaka” prof. Balcerowicz chwali – horribile dictu – PiS. Za liberalną politykę gospodarczą. Chwali też ministra Jarosława Gowina za deregulację. Świat się kończy! W „Naszym Dzienniku“ sobotni magazyn o ziemi rolnej. Jakoś nie potrafimy tego bardziej sexy zajawić, ale teksty na temat regulacji w handlu hektarami są naprawdę interesujące, a cały dodatek przyzwoicie zrobiony. W „Wyborczej“ oprócz wyznań miłości pod adresem łapownika jest kilka ciekawych tekstów. Ewa Siedlecka na drugiej stronie odnotowuje kolejny sukces rządzącej nami partii liberalnej. Dzięki jej inicjatywie wobec pensjonariuszy izby wytrzeźwień będzie można stosować szerszy katalog środków przymusu – doszło szczucie psami, paralizatory i strzelanie z broni gładkolufowej. Ciekawy jest też wywiad z Bogdanem Tomaszewskim. Duży, o życiu. Ponieważ w ostatnim czasie przybyło mędrców, którzy wiedzą z 200-procentową pewnością, które z naszych powstań narodowych były bez sensu, a które z, warto przytoczyć jeden cytat z Tomaszewskiego. Było nie było, powstańca warszawskiego. O to, czy Powstanie było warte strat w nim poniesionych. Odpowiedź brzmi: „… nikt, kto nie brał w nim udziału, albo przyszedł na świat dużo później, nie ma prawa oceniać postaw ludzi, którzy nie chcieli już iść na kolanach, znosić upokorzenia, prześladowania, łapanki. Mieli prawo powiedzieć: dość”. Last but not least – „Rzeczpospolita”. Zadziwia to, że mimo wysiłków i pomysłów kudłatego geniusza tabletu, jest to ciągle gazeta, w której jest najwięcej ciekawych rzeczy do czytania. Trwają nadal wśród gruzów obrońcy „Plusa Minusa”. Oprócz wymienionego tekstu o Gierku dużo innych, równie ciekawych. Tomek Terlikowski analizuje fenomen sukcesu o. Tadeusza Rydzyka i jego mediów. Agnieszka Niewińska napisała ciekawy reportaż o Rodzinie Radia Maryja. Z innych rzeczy – Piotr Semka wspomina zmarłego abp. Ignacego Tokarczuka, a Filip Memches recenzuje nową książkę Alaina Besancona. Poza „Plusem Minusem“ warto przeczytać reportaż Piotra Skwiecińskiego o syberyjskich Polakach. Oraz wywiad Elizy Olczyk z Pawłem Kowalem. Wniosek z tego ostatniego jest smutny. Kowal ma zbyt uzwojony mózg jak na polską politykę. Jest zanadto inteligentny. Powtórzę swój dawny apel do Kowala: Panie Pawle! Bez lobotomii nie osiągnie Pan sukcesu w polskiej polityce! Piotr Gursztyn
Gierek wraca na piedestał Czy można mówić o nostalgii za PRL? Dlaczego zamiast tradycyjnego "Precz z komuną", pojawia się czasem hasło "Komuno, wróć"? Co nam zostało z tamtych lat, jeszcze niedawno powszechnie nazywanych "słusznie minionymi"? Obchody 100-lecia urodzin Edwarda Gierka, które przypadały 6 stycznia, miały być huczne: konferencje, wystawy... Pod informacją na ten temat na Facebooku długa lista wpisów: „piękna inicjatywa, tchnął życie w polską gospodarkę", „przerwali mu dekadę", „co wtedy w Polsce zbudowano, dziś rządzący mogą wyprzedawać za nędzne grosze, zapychając dziury budżetowe". W Sosnowcu, gdzie się urodził, przygotowywali rocznicę pod hasłem „Edward Gierek – Zagłębiak, Polak, Europejczyk – co znaczy dzisiaj?". Uaktywniły się takie organizacje jak Społeczne Ogólnopolskie Stowarzyszenie im. Edwarda Gierka czy Ruch Odrodzenia Gospodarczego im. Gierka, którym kieruje prof. Paweł Bożyk, szef jego doradców ekonomicznych w latach 70. W Zagłębiu Dąbrowskim działa też Instytut im. Gierka, którego członkowie organizują czyny społeczne, np. sadząc drzewka. Celem tych organizacji, nie jest, jak przekonują, gloryfikacja I sekretarza, ale „walka o prawdę". W tej walce piewcy Gierka nie muszą się wcale wysilać. W ciągu ostatnich 30 lat doszło do fundamentalnej zmiany postrzegania Gierka i jego czasów. Można nawet mówić o prawdziwej „Gierkomanii". Już w latach 90. hitem był wywiad rzeka „Przerwana dekada", który przeprowadził z byłym sekretarzem Janusz Rolicki. Książka sprzedała się w rekordowej ilości 900 tys. egzemplarzy. Zaraz po śmierci Gierka, a tuż przed wyborami parlamentarnymi w 2001 roku, połowa badanych przez CBOS uznała, że dobrze zasłużył się dla Polski, a tylko 7 proc. było odmiennego zdania. Syn I sekretarza PZPR Adam Gierek niespodziewanie zdobył wówczas w wyborach do Senatu najwięcej głosów w Polsce. W innym badaniu CBOS z 2008 roku były I sekretarz uzyskał aż 55 proc. ocen pozytywnych, zdecydowanie więcej od również przeżywającego renesans Wojciecha Jaruzelskiego. Z kolei w sondażu „Gazety Wyborczej", TVN i Radia Zet Edward Gierek zwyciężył w kategorii „Najwybitniejszy powojenny przywódca Polski".
Komentuje Bogusław Chrabota Zmiany ocen I sekretarza politycy nie mogli przeoczyć. Przed wyborami prezydenckimi w 2010 roku Jarosław Kaczyński powiedział w Sosnowcu, że Edward Gierek był „komunistycznym, ale jednak patriotą". Dodał, że cenił w I sekretarzu to, że „opozycję jakoś tam tolerował, a nie zamykał do więzienia", „chciał siły Polski", a wyśmiewane plany zostania dziesiątą potęgą gospodarczą świata były „zdrową ambicją". – On miał nawet ambicje dalej idące, takie mocarstwowe. Ja akurat to uważam za dobre – mówił Kaczyński. Z kolei w ubiegłym roku w cieple Gierka postanowił się ogrzać Donald Tusk. 19 maja w Gdańsku powiedział, że jego pokolenie dokładnie pamięta lata 70. To nie były dobre czasy, ale to nie były też czasy, które warto przekreślić. – Gospodarskie wizyty i inwestycje za Gierka to jest raczej coś, co dobrze wspominamy, a nie źle. Więc jeśli ktoś chce mi bardzo dokuczyć i porównuje do wizyt Gierka, jestem w stanie to jakoś zaakceptować – powiedział. Na fali kryzysu, bezrobocia i wojny polsko-polskiej wraca sentyment do I sekretarza i czasów, „gdy Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej". Mówi się o szybkim rozwoju, wielkich inwestycjach, budowaniu mieszkań i braku bezrobocia. – Im więcej czasu mija, tym bardziej ludzka pamięć przesuwa się z końca lat 70. na ich początek. Okres ten wyróżnia się na tle PRL-owskiego nieustającego kryzysu. Pojawił się koloryt po szarości Gomułki. Gierek stworzył iluzję wzrostu bez kosztów przy bezpieczeństwie socjalnym, a wielkie koszty tylko przesunięto na później – tłumaczy socjolog Andrzej Rychard. Co ciekawe, coraz pozytywniej dostojnika PRL oceniają nie tylko ludzie starsi, którzy utożsamiają z nim młodość, a więc „dobre czasy", ale i młodzież, którzy Gierka znają z opowiadań. – Myślą, że można połączyć Internet, komórki z ówczesnym bezpieczeństwem socjalnym – dodaje Andrzej Rychard.
– Widziałem w sklepie „kiełbasę jak za Gierka". Tymczasem nie było gorszej kiełbasy niż wówczas produkowana – mówi z kolei ekonomista Ryszard Bugaj. Już w 1990 roku Lech Wałęsa w dedykacji podarowanej Gierkowi swojej książki „Droga nadziei" napisał, że za samo otwarcie na świat i Europę należy mu się pomnik. I pomniki Gierka będą powstawać. Na razie jest patronem ronda w Sosnowcu, a stołeczni radni SLD chcą nazwać jego imieniem rondo w Warszawie. To niesłychana metamorfoza. Na początku lat 80. Edward Gierek był na samym dnie. Znienawidzony przez społeczeństwo, dla którego był symbolem niewydolnego, skorumpowanego systemu, walącej się gospodarki, kolejek i kartek na cukier, a zarazem przez Moskwę i towarzyszy partyjnych obwiniających go o dopuszczenie do powstania „S" i tolerowanie opozycji. Odwrócili się nawet najbliżsi przyjaciele i działacze PZPR zawdzięczający mu karierę. Grożono mu sądem, odebrano odznaczenia, szykanowano. W stanie wojennym internowanego Gierka generał Wojciech Jaruzelski trzymał w ośrodku wojskowym pod Drawskiem Pomorskim w dwuosobowym pokoju z umywalką i toaletą na korytarzu. To był pierwszy krok do powstania mitu Gierka i „przerwanej dekady".
Pan i parobczaki Edward Gierek nie był ani intelektualistą, ani dobrym mówcą, czytał z kartki, a jego wypowiedzi pełne były nowomowy. Już w szkole partyjnej w Łodzi, do której uczęszczał przez dwa lata, uznano, że wybitnym dygnitarzem nie będzie. A jednak na tle innych przywódców PRL, a zwłaszcza kłótliwego i przekonanego o swej nieomylności marksisty, jakim był Władysław Gomułka, robi wrażenie. Tak opisuje go w swoim abecadle Jerzy Urban, któremu udało się przejechać windą w KC razem z nim i jego świtą: „Stał w windzie dorodny pan, ubrany w świetnie skrojony garnitur i pachniał pierwszorzędnymi kosmetykami. Otoczony był wymiętymi, spoconymi kurduplami. Pamiętam ten kontrast: wielkie panisko, a wokół folwarczne parobczaki o szemranych buźkach, ustawione do niego jak plażowicze do słońca". W telewizji pojawia się w towarzystwie czołowych światowych przywódców. Po francusku swobodnie rozmawia z prezydentem Giscardem d'Estaign, przyjmuje w Warszawie trzech amerykańskich prezydentów. Przede wszystkim jednak Gierek ma dobry kontakt z ludźmi. Potrafił być ujmujący i bezpośredni, powiedzieć: „jesteśmy z tej samej gliny", „Pomożecie? No". Edward Gierek wyróżnia się też życiorysem. Przyszłego przywódcę narodu ukształtowały trudne dzieciństwo i młodość. Urodził się 6 stycznia 1913 roku w Porąbce koło Sosnowca. W wieku czterech lat traci ojca, który ginie, podobnie jak dziadek, w kopalni Kazimierz-Juliusz. Musi opiekować się roczną siostrą, gdy matka wychodzi do pracy. By dym z kopalnianej kotłowni nie wlatywał do mieszkania, mały Edward moczy szmaty w miednicy i zakleja nimi szpary w oknach. W 1923 roku z ojczymem wyjeżdża do pracy we Francji i jako 13-latek znajduje zajęcie w kopalni w pobliżu alzackiego miasta Belfort. Rodzina często zmienia miejsce pobytu, a młody Gierek nieraz nocuje na ulicy jak kloszard. Wstępuje do francuskiej partii komunistycznej i w 1934 roku za udział w strajku zostaje deportowany. Jak wspomina w „Przerwanej dekadzie", francuscy policjanci pozwalają mu się tylko umyć. Trzy lata później emigruje do Belgii. PRL-owska propaganda rozdyma jego działalność antyniemiecką w czasie wojny. Sam Gierek przyznaje skromnie, że był jedynie „trybikiem w machinie ruchu oporu". Odkłada dynamit używany w kopalni, wynosi go i przekazuje człowiekowi, którego rozpoznaje po rowerze. Wraca do kraju w 1948 roku. Trzy lata później wykorzystuje swą wielką szansę. Na Śląsku trwają strajki przeciw wydłużeniu dnia pracy. Jedną ze stojących kopalń jest Kazimierz-Juliusz. Trzeba przyznać, że nie brakuje mu odwagi. Zjeżdża do strajkujących. Witają go bez entuzjazmu: „Czego tu chcesz skur...?". Po czym pada wezwanie: „Do szybu z nim!". Gierek tak przedstawia swoje ocalenie: „Kogo chcecie wrzucić? Mnie?" – krzyczy. – „Tu krwi moich ojców przelano już wiele. Tu zginął mój ojciec, dziad i krewni". Zapada cisza. Po kilku godzinach strajkujący wyjeżdżają na powierzchnię. Akcja Gierka zostaje dostrzeżona i doceniona. W 1954 roku sam Bierut dzwoni i informuje o awansie do KC na kierownika wydziału ekonomicznego. Po trzech latach wraca na Śląsk, gdzie jako I sekretarz KW w Katowicach szybko zyskuje opinię dynamicznego gospodarza regionu, dla wrogów – „udzielnego władcy Katangi". Wywalcza w centrali wyższe pensje dla górników i lepsze zaopatrzenie, rozpoczyna większe inwestycje (wtedy powstaje katowicki Spodek). Tuż przed wydarzeniami grudniowymi w 1970 roku jest już faworytem wśród potencjalnych następców towarzysza „Wiesława". Zdaniem historyka prof. Jana Żaryna wspiera go frakcja „partyzantów" Mieczysława Moczara. Po krwawych wydarzeniach na Wybrzeżu zostaje I sekretarzem.
Wielki skok na kredyt Dzisiejsze 50-latki pamiętają dobrze początki lat 70., gdy w Polsce zaczęło się żyć lepiej po siermiężnych czasach Gomułki. W pierwszej połowie lat 70. popuszczono pasa. Płace wzrosły aż o 40 proc., rosły też rozmaite świadczenia społeczne. Poprawiło się zaopatrzenie. W sklepach pojawiła się coca-cola, papierosy Marlboro, nowe telewizory i magnetofony Grundig. – Mieszkałem w śródmieściu Warszawy i mogłem zejść do supersamu i kupić włoskie wino chianti i migdały. Tego wcześniej nie było – wspomina Ryszard Bugaj. Przez pierwsze lata gospodarka rosła w szybkim tempie, co spowodowało, że apologeci Gierka ukuli nawet termin „drugie uprzemysłowienie Polski". Liczba zatrudnionych w przemyśle wzrosła z 4,1 do 5,2 mln. Zbudowano lub zmodernizowano 557 zakładów przemysłowych. Powstawało nawet 270 tys. mieszkań rocznie. Ulgę poczuli rolnicy. Gierek zlikwidował obowiązkowe dostawy płodów rolnych dla państwa i mogli decydować, co uprawiają. Nie dziwi więc, że szczególnie dobre notowania ma obecnie wśród rolników.
– Gierek to pierwszy wielki polski populista – uważa ekonomista prof. Stanisław Gomułka. Usiłował robić dwie rzeczy trudne do pogodzenia. Rozpoczął wielkie inwestycje, głównie w infrastrukturę i przemysł ciężki, oraz podniósł pensje i rozbudził wielkie apetyty konsumpcyjne Polaków. Pomysł Gierka i jego ekipy na rozwój Polski wydaje się wówczas genialny w swej prostocie. Na Zachodzie kredyt jest bardzo tani. Wystarczy wziąć pieniądze, kupić nowe maszyny, postawić fabryki i produktami z tych fabryk spłacić dług. – Byłem większym optymistą niż powinienem. Wierzyłem, że to może się udać – przyznaje dziś prof. Gomułka, który na początku lat 70. przedstawiał polskie przemiany na Oksfordzie. – Wywiązała się dyskusja. Słuchający mnie Anglicy byli sceptyczni. Nie wierzyli, że państwowy aparat i gospodarka centralnie planowana to udźwigną. I mieli rację. Gierek skupia się na przemyśle ciężkim. Powstają Port Północny w Gdańsku, fabryka samochodów w Tychach, Huta Katowice, wielkie zakłady chemiczne. Mimo zakupu setek licencji na nowe technologie i produkty z otwieranych zakładów nie są konkurencyjne. W końcu lat 70. eksport w oparciu o licencje stanowi ledwie 4,5 proc. eksportu. Wydajność rośnie zbyt wolno. W dodatku wszystko jest niezwykle materiałochłonne i energochłonne. Aby sprostać zapotrzebowaniu na prąd, trzeba zbudować 11 elektrowni.
Czterdziestolatek czy Miś? W drugiej połowie lat 70. polska gospodarka staje się golemem, który wyrwał się spod kontroli. Planując liczne fabryki domów i zwiększając liczbę oddawanych mieszkań, zapomniano o produktach, którymi mieszkania się zapełnia, a więc budowie fabryk mebli czy dywanów. Trzeba więc było jeszcze bardziej poszerzyć front inwestycyjny, choć już zaczynało brakować materiałów, energii, a na potencjalnych pracowników organizowano „łapanki" na wsi. Szokować może niefrasobliwość Gierka i jego współpracowników. Sam I sekretarz przyznał, że nie wzięto pod uwagę prostego faktu, iż rozbudowa jednej fabryki musi pociągnąć za sobą konieczność kosztownej modernizacji u kooperantów. Pojawiają się żarty, że gdyby na pustyni wprowadzić system komunistyczny, szybko zabrakłoby piasku. Że wielki skok w systemie gospodarki nakazowo-rozdzielczej i paraliżującej ją walki grup interesów nie mógł się udać, pokazuje przykład Jacka Karpińskiego, wybitnego wynalazcy, który zaprojektował w 1969 roku pierwszy w kraju minikomputer. Urządzenie pracowało z szybkością miliona operacji na sekundę, szybciej niż pierwsze komputery osobiste, które pojawiły się 10 lat później. Najpierw w przedsiębiorstwie Mera zebrał się aktyw i uznał, że nie da się tego zrobić, bo „jakby było można, to na Zachodzie już dawno coś takiego by zbudowano". Potem problemem okazało się, że w innym zakładzie Elwro, gdzie 6 tys. ludzi wytwarzało Odrę, komputer wielkości szafy i znacznie gorszy, podczas gdy Karpiński produkował lepszy i tańszy przy pomocy 200 ludzi. Aparat partyjny uznał Karpińskiego za sabotażystę i dywersanta niszczącego polski przemysł. Wyrzucono go z pracy, a niedokończone komputery zniszczono. Karpiński skończył kurs rolniczy, w 1978 roku wydzierżawił gospodarstwo na Warmii i zajął się hodowlą świń.
W inwestycjach w czasach Gierka absurd goni absurd. Hutę Katowice buduje się w przestarzałej radzieckiej technologii, gdy ceny energii poszły w górę. Dociąga się do niej linię hutniczo-siarkową, szerokotorową, która stać będzie pusta. – Chcieli nawet Wisłę uregulować. To było kompletne bujanie w obłokach. Byli już na dnie, a dalej brnęli w wielkie inwestycje – mówi Ryszard Bugaj. Na początku lat 70. trafił do komisji planowania i mógł z bliska obserwować, jak bije serce komunistycznej gospodarki. – To było deprymujące. O wszystkim przesądzał aparat, zero ekonomii, lobbingowe grupy wyrywające sobie, kto ma dostać zaopatrzenie, a kto jakąś inwestycję.
Lata 70. widzimy przez pryzmat „Czterdziestolatka", ale bliższe prawdy były raczej „Miś", „Alternatywy 4" czy „Poszukiwany, poszukiwana". Planowanie bardziej przypominało kultową scenę z tego ostatniego filmu z Jerzym Dobrowolskim, z „zawodu dyrektorem", wprowadzającym poprawki na makiecie osiedla i przenoszącym jezioro. Gierek musi być świadom sytuacji. Gdy docieka, dlaczego rozbudowany Ursus, który zakupił licencję Massey-Ferguson i ma znacznie zwiększyć produkcję, nie może tego zrobić, dowiaduje się, że wciąż nie jest gotowa lubelska odlewnia. A nie jest gotowa, bo budowa jest tylko pozorowana. Środki na nią wydano już bowiem na co innego.„Taki był nacisk społeczny i polityczny, że towarzysze zajmujący się gospodarką nie mogli nagle zakręcić inwestycyjnego kurka – tłumaczy w „Przerwanej dekadzie". Nie ma odwagi, by odejść od księżycowej gospodarki nakazowo-rozdzielczej nawet na milimetr. Reformy gospodarcze? I sekretarz był przekonany o wyższości systemu „socjalistycznego" nad kapitalistycznym. Po latach przekonywał, że przecież „nie było wówczas żadnej koncepcji reformy socjalizmu". Aby móc spłacać szybko rosnące długi, musi wyhamować popyt wewnętrzny. Podwyżki wywołują jednak niepokoje w Radomiu i Ursusie. Ugina się wtedy i od tego czasu znajduje się już na równi pochyłej. W 1979 roku po raz pierwszy od czasów wojny PKB spada. To właśnie kłopoty gospodarcze doprowadzają do powstania „Solidarności", a nie odwrotnie, o czym zapomina wielu piewców I sekretarza. Nawet gdyby nie było strajków sierpniowych, upadłby kilka miesięcy później. Chwalący Gierka często nawiązują do obecnych czasów i równowartości 100 mld dol., o które zwiększyło się zadłużenie Polski za rządów Donalda Tuska. Jak w takiej sytuacji czepiać się Gierka, który miał raptem 20 mld dol. zobowiązań? To bałamutne. Po pierwsze, ze względu na inflację dzisiejszy dolar jest kilkukrotnie mniej wart niż wówczas, po drugie zaś liczy się nie tyle sama wielkość długu (czy nawet stosunek do PKB), bo wtedy bankrutami byłyby już dawno USA czy Japonia, ile wiarygodność w oczach rynków finansowych i zdolność do jego obsługi. W końcu lat 70. na obsługę długu trzeba było wydawać prawie trzy czwarte rocznych wpływów z eksportu, które wynosiły ledwie 6–8 mld dol. Tymczasem teraz roczny eksport wynosi równowartość około 200 mld dol. Różnica jest po prostu miażdżąca. Gierkowski dług spłaciliśmy w październiku ubiegłego roku. Gierek nigdy nie przyznał się wyraźnie do błędów. W „przerwanej dekadzie" przekonywał: „Zostaliśmy zatopieni bosakami u końca przeprawy. I nie przez „Solidarność", ale przez towarzyszy partyjnych.
Patriota? Liberał? Kustosze pamięci Edwarda Gierka uważają go za patriotę i liberała. I sekretarz miał dążyć do wzmocnienia pozycji Polski, a w polityce wewnętrznej być łagodnym dla opozycji. Wyrobienie sobie jasnego poglądu w tej sprawie jest trudne, bo Gierek pokazywał często różne twarze. Trudno dociec, która jest prawdziwa. Gestem patriotycznym była bez wątpienia decyzja o odbudowie Zamku Królewskiego. Miał też dążyć do budowy dla Polski pozycji drugiego po ZSRR członka bloku socjalistycznego. Jego decyzje o budowie portu północnego w Gdańsku służyły też uniezależnieniu się od radzieckiej ropy i rudy żelaza. Zaraz potem jednak budował Hutę Katowice. Wysłanie w kosmos Mirosława Hermaszewskiego miało budować prestiż Polski. Paweł Bożyk w swej książce „Hanka, miłość, polityka" wspomina nawet o ówczesnych tajnych planach budowy broni atomowej, czego nie można jednak w żaden sposób zweryfikować. Zapraszanie zachodnich przywódców do Polski przez Gierka nie musiało też być oznaką jego nadzwyczajnej niezależności od ZSRR, bo wpisywało się w ówczesną politykę odprężenia. – Trudno sobie wyobrazić, by robił to bez zgody Kremla – mówi Jan Żaryn, ale przyznaje, że co najmniej raz wyraźnie nie posłuchał ostrzeżeń Moskwy, czego mu później nie zapomniano. Chodziło o zaproszenie papieża w 1979 roku.
http://www.rp.pl/artykul/774489,967003-Gierek-wraca-na-piedestal.html
Paweł Rożyński