O in-vitro prosto z mostu Czy metoda in vitro jest bezpieczna dla dzieci poczętych w ten sposób? Czy państwo powinno ją refundować? Czy powinniśmy eksperymentować z genomem człowieka? Z prof. Stanisławem Cebratem, kierownikiem Zakładu Genomiki Uniwersytetu Wrocławskiego rozmawia o tym Maciej Sas - Gazeta Wrocławska. Spodziewałem się, że będzie u Pana kolejka polityków, którzy chcą się dowiedzieć czegoś o in vitro. Tyle przecież ostatnio o tym mówią, więc taka wiedza powinna być im potrzebna... Tłumu nie widzę. Ktoś próbował się z Panem spotkać? Z polityków nie. Chociaż wiedza naukowa bez wątpienia przydałaby się im w tym przypadku. Jednak - jak pan zapewne zauważył - w dyskusji na temat in vitro w ogóle nie mówi się o meritum sprawy, a więc o jakichkolwiek zagrożeniach, jaki to problem, co może zrodzić stosowanie tej technologii.
Mnóstwo jest ideologii, emocji, a z wiedzą krucho w tych dyskusjach. Zawsze się mówi o problemach natury religijnej, politycznej, jeśli o społecznej to zwykle omija się zasadnicze problemy. Nikt nie mówi natomiast o tym, jakie wady genetyczne mogą mieć dzieci, które przyjdą na świat dzięki in vitro. I o tym, kto je będzie utrzymywał.
Przede wszystkim jednak proszę mi wyjaśnić wątpliwość - mówi się, że in vitro to metoda leczenia niepłodności... To wielki absurd. Porozmawiajmy o tym, jak wygląda samo in vitro, gdy mężczyzna jest niepłodny. Mężczyzna może być niepłodny z powodu braku wykształconych nasieniowodów lub ich niedrożności spowodowanej łagodną formy mukowiscydozy (na ogół to choroba śmiertelna). W tym przypadku mamy do czynienia z łagodną formą - mężczyzna nie ma wykształconych nasieniowodów, ale nie jest on sterylny. Produkuje plemniki, ale nie może doprowadzić do zapłodnienia w naturalny sposób. Plemniki można pobrać dzięki biopsji jąder i użyć ich do zapłodnienia komórki jajowej. I co - ten człowiek został wyleczony? Trudno to nazwać wyleczeniem, bo będzie miał dziecko, ale stan jego organizmu absolutnie nie poprawił się. Druga rzecz - jeśli w ten sposób uzyska się plemniki to każdy z nich niesie defekt z genem odpowiedzialnym za mukowiscydozę. Jeżeli matka jest nosicielką, to mamy 50 procent prawdopodobieństwa, że dziecko będzie mieć mukowiscydozę. I wtedy najprawdopodobniej cięższą, śmiertelną postać. Tego typu zabiegi są bardzo niebezpieczne, bo związane są z ryzykiem przeniesienia defektu genetycznego. Leczeniem można by nazwać udrożnienie jajowodów kobiety - bo leczymy w ten sposób stan jej niepłodności.
Zaintrygowało mnie to, o czym się nie mówi. Politycy krzyczą, że ludzie chcą mieć dzieci - zgodzić się na finansowanie tej procedury z kasy państwa, czy nie. Nie mówi się o blaskach i cieniach tej metody z punktu widzenia naukowego i ekonomicznego. A z tego, co Pan mówi, wynika, że nie wszystko tu jest tylko dobre. Jeśli się mówi o takiej metodzie, gdzie mamy parę bezpłodną, pierwsze pytanie, jakie należy zadać, brzmi: "Dlaczego oni są bezpłodni?" To znaczy, że jest naturalna bariera, która nie dopuszcza do zapłodnienia...
... czyli natura sama zabezpiecza się przed kłopotami? Natura hamuje rozwój gamet, czyli komórek jajowych i plemników, w takich przypadkach, gdy doszło do przestawienia fragmentu genomu z jednego miejsca w inne. Nazywa się to translokacją, czyli swego rodzaju mutacją. Wyobraźmy sobie, że nasz genom to dwa wydania jakiegoś dzieła - jedno dostaliśmy od matki, drugie - od ojca. Te wydania powinny być prawie identyczne. Ale jednak różnią się. Każde z nich ma trzy miliardy znaczków, którymi zapisana jest informacja genetyczna. Może się zdarzyć, że jedno wydawnictwo, przygotowując to dzieło, doszło do wniosku, że można zamienić miejscami jakieś opowiadania, że tak będzie lepiej, bardziej czytelnie. Takie dwa różne wydania spotkają się u jednego z rodziców. Jeśli teraz ten rodzic tworzy gametę, czyli komórkę rozrodczą, to tworzy swoje wydanie (z dwóch, które dostał od swoich rodziców) i przekazuje je swojemu dziecku. Tworzy nowe wydanie wybierając losowo tomy z wydań rodzicielskich. Jeżeli więc wziął V tom, a tam była ta historia, którą przeniesiono z tomu III, to w obu wydaniach może mieć tę samą historię powtórzoną dwa razy, czyli - trzymając się przykładu wydawnictwa - ma dwa razy ten sam rozdział. Nie ma za to historii, która była pierwotnie w V tomie. Coś się powtórzyło, a coś innego zgubiło. A prawdopodobieństwo tego jest bardzo duże. Jeżeli taka gameta zostanie użyta do spłodzenia nowego człowieka, będziemy mieli ciężki defekt genetyczny. Najprawdopodobniej w takim przypadku dziecko w ogóle się nie urodzi. I to jest najszczęśliwsze rozwiązanie. Natura przed produkcją gamet sprawdza, czy te dwa wydania pasują do siebie, czy nie ma istotnych przemieszczeń. Jeśli są - nic z tego nie będzie, produkcja gamet jest zablokowana.
Sam organizm eliminuje gamety z defektem? Ogranicza ich produkcję. Można jednak przełamać tę barierę, zrobić biopsję jąder, znaleźć plemnik i wstrzyknąć go do komórki jajowej, ryzykując przeniesienie ciężkiego defektu. Natura właśnie ogranicza takie przypadki.
Czyli czasami warto zaufać naturze. W tych przypadkach z całą pewnością. Natura zwykle nie tworzy organizmów, których prawdopodobieństwo dożycia wieku rozrodczego jest bardzo małe.
Pisząc w swojej książce o in vitro, zwraca Pan uwagę na rzeczy, o których wcześniej nie słyszałem i nie czytałem. Choćby o tym, że dzieci poczęte dzięki tej procedurze częściej niż inne są wcześniakami, co też rodzi inne konsekwencje. Przed tym ortodoksyjni zwolennicy in vitro nie są w stanie się obronić. Bardzo często, gdy o tym mówią, twierdzą, że defektów genetycznych nie jest więcej niż normalnie. Ale jeżeli rodzą się wcześniaki i dzieci z bardzo niską wagą urodzeniową, to od razu wiadomo, że te dzieci są obarczone większą skłonnością do rozmaitych defektów rozwojowych. Przede wszystkim za sprawą in vitro 27 razy częściej niż normalnie rodzą się bliźnięta! A one są obciążone częściej wadami rozwojowymi. Nie trzeba wykonywać specjalnych badań, żeby się o tym dowiedzieć. Zwolennicy in vitro od razu twierdzą, że bliźnięta poczęte tą metodą wcale nie mają częściej wad niż bliźnięta poczęte drogą naturalną. Nawet gdyby tak było, to rodzą się 27 razy częściej. Najgorsze jest coś innego - ukrywa się inne efekty korzystania z tej technologii.
Sugeruje Pan, że ktoś to robi celowo, świadomie? Myślę, że tak. Gdyby o wszystkim ludzi informować, zmniejszyłby się popyt na in vitro. A to olbrzymi biznes. Znakomitym przykładem jest siatkówczak (nowotwór dna oka). To choroba wywoływana przez defekt recesywny, to znaczy, że obydwa geny muszą być wadliwe, żeby pojawił się siatkówczak. W połowie przypadków pierwszy defekt jest dziedziczony od jednego z rodziców. Natomiast ta choroba pojawia się również wtedy, gdy gen uszkodzony pojawi się w trakcie produkcji gamety lub już po utworzeniu zygoty - w zarodku. Są takie błędy genetyczne, które sprzyjają temu, żeby doszło do tego, że ten drugi allel (jedna z wersji tego samego genu - przyp. red.) też będzie uszkodzony. Wtedy nowotwór pojawia się w jednej gałce ocznej, a nie w dwóch. Ten defekt zdarza się po in vitro częściej niż po poczęciu naturalnym. To jest najbardziej niebezpieczny efekt zapłodnienia in vitro, bo wskazuje na o wiele większą częstość mutacji.
Dlaczego tak się dzieje w przypadku dzieci poczętych za sprawą in vitro? Nie wiadomo. Ale znamienne jest to, w jaki sposób takie badania były publikowane. Pierwszy raz zostało to opublikowane przez Holendrów, to znaczy sprawdzili, jak to jest z częstością występowania siatkówczaka. A jak się to w ogóle sprawdza? Na zdrowy rozum powinno to wyglądać tak: mamy dzieci po in vitro i sprawdzamy, jak często u nich pojawia się siatkówczak. On się ujawnia do 5. roku życia. Ale nikt nie śledzi losów dzieci poczętych tą metodą. Badania prowadzi się inaczej. Holendrzy wzięli wszystkie dzieci z siatkówczakiem i sprawdzili, które urodziło się po in vitro. Tylko żeby się o tym dowiedzieć, to trzeba o to zapytać rodziców, a oni wcale nie muszą się przyznać... Okazało się, że te maluchy cierpią na siatkówczaka pięć razy częściej niż poczęte naturalnie. Oni to opublikowali, a jeszcze przy okazji kilku innych naukowców stwierdziło, że oni też zauważyli pojawianie się siatkówczaka po in vitro. Jakie były komentarze lekarzy? "No i co z tego? Jeden przypadek na trzy tysiące urodzeń to i tak jest mało" Dodajmy, że u dzieci poczętych tradycyjnie to jeden przypadek na 17 tysięcy urodzeń.
A jak się to ma do etyki lekarskiej? Gdy idę na operację, lekarz informuje mnie przecież o ryzyku.
Tutaj tak się nie dzieje. Jeden z lekarzy powiedział, że nawet nie należy ludzi o tym informować, bo po co straszyć tym ludzi. "Przecież jak idą do łóżka, żeby począć dziecko, to też wiedzą, że jest pewne zagrożenie..." - przekonywał.
Ale wróćmy do siatkówczaka. Wszystkie przypadki po in vitro, jakie do tej pory stwierdzono, nie są wrodzone, przeniesione przez rodzica. One pojawiły się w trakcie procedury. Dzieci urodziły się z siatkówczakiem, mimo że żadne z rodziców nie nosiło defektu. Taki przypadek zdarza się raz na 30 tysięcy urodzeń. Mamy więc do czynienia z nową mutacją. Gen odpowiedzialny za tę chorobę, to nie jest jakiś szczególny, wyjątkowy gen. To znaczy, że mutacje w innych genach też mogą się zdarzać 10 razy częściej! I jeżeli tak jest, to cała populacja jest zagrożona, nie tylko ludzie poczęci za sprawą in vitro. Dlatego, że te wadliwe geny muszą być kiedyś wyrzucone z puli genetycznej człowieka. Jak? Spotkają się w którejś z kolejnych generacji i zostaną wyeliminowane przez tak zwaną śmierć genetyczną. Drugi problem związany z siatkówczakiem - szacuje się, że urodziło się na świecie 4-5 milionów ludzi po in vitro. Wśród nich znalazłem w literaturze zaledwie kilkanaście przypadków siatkówczaka. Gdyby występował on tak samo często, jak w całej populacji, to powinno się obserwować około 300 przypadków. Gdzie więc są te przypadki? Nie są raportowane. Przede wszystkim nikt tego nie śledzi. Jeśli już ktoś się do tego niełatwego zadania zabierze, wychodzi mu, że do tej choroby dochodzi znacznie częściej niż normalnie. Takie wyniki, jak w Holandii, pojawiły się we Francji. Niestety, nigdzie poza materiałami z konferencji naukowej nie znalazłem ich...
Z tego, co Pan mówi, ludzie poczęci metodą in vitro są narażeni na więcej kłopotów ze zdrowiem. Nikt tego nie śledzi, nie mówi o tym? Dlaczego? Bo in vitro to nie nauka, to wielki biznes. Nauką nazwałbym terapię genową. Niekorzystnych danych się nie publikuje. W USA, chyba w stanie Minnesota, próbowano do książeczki zdrowia dziecka wprowadzić zapis o tym, jaka metodą zostało poczęte. Nie wiem, czy to się udało. Ale kliniki in vitro bronią się przed tym, twierdząc, że to ochrona dóbr osobistych. "Dlaczego ktoś ma wiedzieć, jak mnie poczęto?" - pada taki argument.
A czy są inne przypadłości, o których wiemy, że częściej dotyczą ludzi poczętych wskutek in vitro? Przecież brak tej wiedzy najbardziej uderza w człowieka tak poczętego i w jego bliskich. Gubią się ślady o tych dzieciach. W amerykańskich raportach dotyczących bezpośrednio efektów in vitro takich danych nie ma. Dlaczego? Albo kliniki używają różnych standardów do oceny, albo np. w przypadku in vitro kobieta zgłasza się do kliniki, a gdy dowie się, że jest w ciąży, znika. I klinika traci możliwość śledzenia losów człowieka poczętego drogą in vitro. A może należałoby zapisać w umowie, że trzeba wpisać w dokumentach, jak dziecko zostało poczęte, że należy pozwolić na kontrolowanie stanu zdrowia dziecka. Tylko, że wtedy mogłoby się okazać, że należy płacić podwyższone ubezpieczenie za to dziecko.
W przypadku tej metody poczęć nie tylko nie mówi się o jej kosztach bezpośrednich, ale i tych, które towarzyszą później człowiekowi tak poczętemu. O tym politycy milczą. Koszty in vitro nie są małe. Najdroższym elementem jest komórka jajowa, którą można kupić. Trzeba zapłacić kobiecie poddającej się zabiegom, które mogą stanowić poważny uszczerbek na jej zdrowiu. Dlatego w USA obowiązuje limit, ile razy kobieta może być dawczynią komórek jajowych. Taka kobieta jest poddawana intensywnej stymulacji hormonalnej, która wywołuje kilkanaście jajeczkowań w czasie jednego cyklu. W jednym ze szpitali australijskich wyliczono również, jakie są koszty przyjęcia kobiety do porodu. One nawet dla pojedynczego dziecka są trzy razy wyższe po in vitro niż po normalnym poczęciu. Natomiast poród bliźniaków, które jak wspomniałem rodzą się wskutek tej metody 27 razy częściej niż normalnie, kosztuje około 10 razy więcej.
Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje? Przecież i tu, i tu rodzi się dziecko. Ale widać prawdopodobieństwo powikłań ciąży i rozwoju płodu jest znacznie wyższe niż w przypadku klasycznego poczęcia. To nie jest jednak problem tylko tych kosztów porodu. Należy postawić pytanie: "Dlaczego tak się dzieje?!" Odpowiedź jest znacząca, in vitro prowadzi do zaburzeń w biologii rozwoju.
Natura podnosi poprzeczkę? Nie, natura unika kłopotów. Przecież gdyby nie było opieki medycznej na takim poziomie, takiej trudnej ciąży też by nie było. Żeby takie dziecko mogło się urodzić, należy się liczyć z dodatkowymi kosztami. Zresztą, na to zwrócił uwagę poznański neonatolog, profesor Janusz Gadzinowski. Powiedział, że jeśli in vitro będzie refundowane, to trzeba też od razu zwiększyć nakłady na oddziały neonatologiczne i położnicze, bo to będzie kosztować znacznie więcej. W odpowiedzi usłyszał, że nie miał prawa się odzywać bez zezwolenia rektora. A on mówił o tym, bo interesują go koszty utrzymania oddziału. Ja nie jestem lekarzem, mnie interesuje coś innego - dlaczego to ma więcej kosztować?
Ale, jak czytałem, nawet wśród lekarzy in vitro budzi mieszane uczucia. Są metody, nawet w in vitro, których się nie poleca. Zdarza się, że komórka jajowa jest zapłodniona dwoma plemnikami. Taka zygota ginie. Natomiast kiedyś wyciągnięto jądro jednego plemnika i dziecko się urodziło. Ogłoszono, że to wielki sukces. Ale opinia o tym sukcesie była dość wstrzemięźliwa. Pewien uznany ginekolog-położnik, zajmujący się in vitro, pisał o bezpośrednim wstrzykiwaniu plemników do komórek jajowych: "gdy już opracowali tak dobrą metodę, jak na ironię dowiedzieli się, skąd się biorą te defekty". Miał na myśli poznanie faktów wskazujących na to, że technika ta może przenosić defekty na następne pokolenia.Paradoksalnie w USA więcej niż połowa zabiegów in vitro odbywa się właśnie przez bezpośrednie wstrzyknięcie plemnika do komórki jajowej.
Dzięki temu klinika będzie miała nowych klientów... W niektórych przypadkach tak się dzieje. Jeśli ojciec ma defekt genów w chromosomie Y, odpowiedzialnych za produkcję plemników i będzie miał syna dzięki in vitro, to na pewno przekaże mu swoja wadę. Przyjrzyjmy się parom, które zgłaszają się do kliniki i są oceniane jako bezpłodne. Niech pan pomyśli - 1/3 to pary, w których oboje są niepłodni, 1/3 z powodu niepłodnego mężczyzny, 1/3 z powodu niepłodnej kobiety. Po drobnym wysiłku intelektualnym wychodzi, że niepłodna kobieta trafia na niepłodnego mężczyznę z prawdopodobieństwem 50 procent. Gdyby tak było rzeczywiście, to dzięki in vitro w 4-5 generacji nie byłoby już płodnych mężczyzn. Oczywiście absurdem jest to, że połowa mężczyzn jest bezpłodna, tylko dlaczego dane podawane przez kliniki rozrodu są tak absurdalne?
Sugeruje Pan, że to nieprawdziwe dane? Oczywiście, że tak. Dlaczego? Bo gdy mężczyzna jest bezpłodny, wybiera się zapłodnienie przez bezpośrednie wstrzykiwanie plemników (w odróżnieniu od standardowej w tym przypadku metody polegającej na zanurzeniu komórki jajowej w zawiesinie plemników). Ta metoda jest droższa. Jest jeszcze jedna ciekawa sprawa związana z in vitro - w niektórych krajach ogranicza się możliwość ingerencji, np. nie wolno wykonywać badań preimplantacyjnych zarodków, jeśli nie ma do tego wskazań genetycznych. Co prawda jest do tego taka furtka, że zawsze można znaleźć wskazanie, ale pojawienie się tego zapisu już jest pewnym sygnałem.
Co znaczy "preimplantacyjnych"? To znaczy jeszcze przed wprowadzeniem zarodka do macicy. Na przykład gdybyśmy chcieli sprawdzić, czy z zarodka urodzi się blondynka, czy brunetka i od tego uzależniali decyzję o jego wprowadzeniu do macicy. W czasie pewnej serii badań prenatalnych, na nosicielstwo śmiertelnej choroby, jaką jest pląsawica Huntingtona sprawdzano płeć płodu. Jest to bardzo łatwe; jest chromosom Y - będzie chłopiec, nie ma - dziewczynka. Oczywiście rodzice chcieli wiedzieć już w pierwszych tygodniach po poczęciu, czy to chłopiec, czy dziewczynka. I okazało się, że dochodziło do aborcji, bo dziecko było nie takiej płci, jaką sobie życzyli chociaż dziecko nie było obarczone defektem Huntingtona. Teraz zaleca się, żeby informacji o płci nie udzielać w I trymestrze, gdy aborcja jest dozwolona, prosta.
W niektórych społecznościach wielu jest bogatych ludzi, którzy nie mieliby chyba oporów, żeby płacić i dowiedzieć się? Np. w Chinach czy w Indiach, gdzie chłopiec jest cenniejszym dzieckiem niż dziewczynka. Ależ wiadomo, że to jest wykorzystywane. W Chinach mamy 100 milionów więcej mężczyzn niż kobiet. Można sobie wyobrazić, że ta metoda jest tam wykorzystywana.
Przychodzi do kliniki bogaty człowiek i mówi, że chce mieć ładnego, zdrowego syna... … i nie miałby z uzyskaniem obietnicy rozwiązania jego problemu (gorzej z samym wykonaniem). Z taką selekcją zarodków nie ma kłopotu, a nawet w pewnych przypadkach jest zalecana. Jeżeli matka jest nosicielką genu odpowiedzialnego za hemofilię, a urodzi się syn, to jest 50 procent prawdopodobieństwa, że będzie hemofilikiem. Dlatego sprawdza się płeć - jeśli syn, czeka go aborcja, choć jest 50 procent szans, że będzie zdrowy. Rodzą się więc tylko córki, bo one mogą być jedynie nosicielkami genu, ale nie chorują.
Wyobraźmy sobie, że trafia do Pana zasmucona para i pyta, czy powinna skorzystać z in vitro. Co by Pan doradził? Żeby tego nie robili. Z punktu widzenia biologicznego in vitro powinno być zabronione.
Teraz i Pan, i ja zostaniemy okrzyknięci ciemnogrodzianami, talibami pisowskimi itd. To bez sensu - nie chcę być kojarzony z jakąkolwiek partią. To nie jest problem polityczny, czy religijny, a tylko biologiczny! Ta metoda niesie tak wielkie ryzyko, że nie powinna być stosowana, ba, moim zdaniem trzeba zabronić jej stosowania! Kiedyś myślałem tak: "Skoro ktoś chce mieć dziecko, a to zrozumiałe, bo to chyba największa instynktowna dążność człowieka, i chce ponieść ryzyko, niech za to zapłaci - i za procedurę, i za ubezpieczenie dziecka". Tylko że jak wyliczyłem po badaniach z siatkówczakiem, że mamy do czynienia prawdopodobnie z wielokrotnie częstszymi mutacjami w genomie po in vitro, to będą to efekty, które przeniosą się na kolejne generacje. Żadna firma ubezpieczeniowa nie jest w stanie tego wyliczyć. Dlatego uważam, że to powinno być zabronione. Bo to się nam odbije czkawką w kolejnych generacjach. Pamiętajmy, że mutacje z jednej strony generują coś nowego, ale z drugiej - nie może ich być za dużo, bo są ryzykowne. Ich nadmiar zabierałyby do grobu nawet te korzystne. Populacja cały czas balansuje na granicy dopuszczalności. Nasze komputerowe symulacje ewolucji populacji wskazują, że zwiększenie częstości mutacji może zabić populację, nawet jeżeli te nowe mutacje będą wprowadzane jedynie przez małą część populacji.
Ale muszę zapytać o coś jeszcze bardziej niepokojącego. Kilka tygodni temu media doniosły, że w Stanach Zjednoczonych urodziło się już około 30 dzieci poczętych wskutek manipulacji genetycznych. Takich dzieci jest około 30 w USA. Teoretycznie to jest możliwe, chociaż bardzo ryzykowne. Jest memorandum na takie techniki w przypadku terapii genowych - bo to się z tym wiąże - nie wolno prowadzić terapii w sposób ingerujący w linie komórek rozrodczych. Nie można więc ingerować w genom dziecka, sięgać metodami służącymi do naprawy genów w linii komórek rozrodczych. To jest ryzykowne - można raczej popsuć, niż naprawić. Najlepiej wiedzą o tym ci, którzy pracowali nad transgenicznymi myszami. Trzeba być bardzo sprawnym, żeby eksperyment się udał. Poza tym zwykle tymi technikami rodzi się biedna mysz, czyli niepełnosprawna, bo czegoś jej brakuje albo czegoś może mieć za dużo, albo nie w tym miejscu, co trzeba. Ale każdy wie, że to majstersztyk - powołać do życia, a potem utrzymać przy życiu taką mysz. Natomiast próby robienia tego na ludziach są co najmniej tak samo ryzykowne. Tego się unika, to już jest drastyczna metoda eugeniczna, czyli próba ulepszania człowieka droga manipulacji genetycznych. Ulepszania za wszelką cenę. Bo to nie oznacza jedynie usunięcia genu z defektem, ale wprowadzenie również takiego, który uważamy, że jest lepszy.
Czyli chcemy wyprodukować stadko wysokich, niebieskookich, inteligentnych blondynów. Tak, ale prawdopodobieństwo popełnienia błędu przy takich manipulacjach genetycznych jest bardzo duże. Gen, jak już wspomniałem, można wbudować w inne miejsce niż pierwotnie. Ale czy to się utrzyma w kolejnych generacjach, czy okaże się, że wywołujemy poważny defekt genetyczny?
Czyli urodzi się wysoki blondyn, ale nie spłodzi kolejnych takich samych? Jego dzieci mogą mieć o wiele więcej defektów niż jego rodzice, którzy przekazali mu geny.
Przypadek z USA to otwarcie furtki do tego, by mieć "dziecko na zamówienie". Takie o określonych cechach.Jest znany przypadek, gdy dwie niesłyszące panie chciały mieć dziewczynkę - też niesłyszącą. No i zrobioną tak jak chciały. Czyli "zrób sobie dziecko, jakie chcesz..." No i teraz jeśli zezwalamy na in vitro, a o ile wiem, jeden z projektów pozwala na to ludziom, którzy nie są małżeństwem, to teoretycznie może to być para lesbijek. Robimy im dziecko z cechą, której sobie życzą.
Upodobania seksualne dziecka też można by sobie zamówić? Z tym nie jest tak prosto, bo jeszcze nie bardzo wiadomo, czym one są warunkowane. Czy to jest sprawa genów. Moim zdaniem to mało prawdopodobne, bo jeżeli to jest zawsze kilkanaście procent populacji, to jaki miałby być mechanizm genetycznego przenoszenia się na kolejną generację?
Słucham tego, co Pan opowiada, i rysuje mi się dość ponury obraz. Czy niebawem, starając się o pracę, będziemy musieli np. pokazać badania genomu zamiast CV. Rzeczywiście, jesteśmy u progu tego. Skoro wiemy, jakie człowiek ma predyspozycje genetyczne, kalkulujemy mu od razu odpowiednio wyższe stawki ubezpieczenia, kształcimy go albo nie - no bo po co, skoro geny mówią, że on nie ma odpowiednich predyspozycji? Niech zajmie się prostą pracą fizyczną. Wysokie stanowiska są dla inteligentnych - takie selekcjonowanie ludzi niebawem będzie możliwe. Praktycznie rzecz biorąc, takie badania już zaczyna się robić. Bada się pewną cechę genetyczną i przypisuje się ją jakiemuś genowi czy grupie genów. To nieprawdopodobnie trudne i wymagające gigantycznych mocy obliczeniowych. Czasem o jakiejś cesze decyduje odpowiednia konfiguracja kilkudziesięciu, a nawet kilkuset genów! To bardzo wymagające badania, ale jesteśmy blisko osiągnięcia takich możliwości.
Skoro tak, to zawczasu można by się dowiedzieć, kto ma predyspozycje, by stać się zabójcą, i odpowiednio go wyizolować. Takie wizje pojawiały się w filmach. Tyle że jest dużo problemów, które wiążą się z takimi badaniami, m.in. predyspozycje do agresywnych zachowań. Jeżeli stwierdzimy, że istnieje układ genów, który oznacza takie predyspozycje, to co zrobić? Wyobraźmy sobie, że ktoś popełnił przestępstwo i trzeba go osądzić. Ale on ma właśnie strukturę genetyczną predysponującą go do tego. To co zrobić? Traktować go łagodniej, bo jest chory? Część ludzi mówi, że tak należy postąpić. Ale chwilkę - jak my się zachowujemy w tej chwili? Jeśli ktoś ma takie skłonności, to jest skłonny do recydywy, a przecież to obecnie oznacza zaostrzenie kary. Ale posuńmy sprawę do absurdu - czy agresja może być genetycznie warunkowana? Pewnie, że tak! Nie są potrzebne żadne ekstrabadania. Wystarczy pójść sprawdzić, kto siedzi w celach za najcięższe przestępstwa. Kto? Osobniki z chromosomem Y, czyli mężczyźni! O wiele częściej niż kobiety. A czy inaczej traktujemy kobiety i mężczyzn, osądzając ich czyny? Chyba sąd bierze to pod uwagę.
Przy Pańskiej wiedzy genetycznej, która - mówiąc delikatnie - jest ponadprzeciętna, są rzeczy związane z genetyką, których Pan się boi szczególnie? Boję się dyskryminacji. Podobno z historii nikt się dotąd niczego nie nauczył. Przyjrzyjmy się ruchom eugenicznym, a więc "szukajmy metody, która ulepszy ludzi". Zaczęło się to wieki temu, ale 150 lat temu zostało ubrane w naukowe łaszki. Zawsze grupa uczonych dostarczała argumentów, że "my już wiemy, jak to zrobić, jakie cechy są dobre". W okresie międzywojennym tak mówili nawet niektórzy nobliści. A później nadworny lekarz Hitlera powiedział w czasie procesu norymberskiego: "Przecież my nie robiliśmy niczego innego, niż powiedzieli Amerykanie. I zacytował lekarza Alexisa Carella, noblistę z fizjologii i medycyny, który był Francuzem, ale żył w USA. On też twierdził, że człowiek może wziąć losy ludzkości w swoje ręce i sprawić, że ta stanie się lepsza. On nawet mówił, co trzeba zrobić, żeby się pozbyć tych gorszych - komory gazowe były jego zdaniem całkiem dobrym rozwiązaniem, nie mówiąc o sterylizacji, której w Stanach Zjednoczonych w okresie międzywojennym poddano dziesiątki tysięcy ludzi. Żeby ulepszyć rasę. W Szwecji do 1976 roku sterylizowano ludzi, np. epileptyków.
A w Danii, idąc tym tropem, nie ma dzieci z zespołem Downa.. Bo one się tam nie rodzą, nie dopuszcza się do ich urodzenia. Ale to w ogóle ciekawy kraj, bo tam najczęściej przeprowadza się zabiegi in vitro. Za jej sprawą rodzi się 4-5 procent populacji. A średnio jest to 1-1,5 procenta.
Skąd taka różnica? To się stało tam modne. Jest świetnie reklamowane. "Mam piękny dom, luksusowe auto i bliźniaki poczęte dzięki in vitro..." jeśli tam spotkamy bliźniaki na ulicy, to jest to bardzo prawdopodobne, że to efekt in vitro. No bo skoro one wskutek użycia tej technologii rodzą się 27 razy częściej, a w Danii po in vitro rodzi się trzy razy więcej ludzi niż gdzie indziej, to wniosek jest prosty.
Czy Pana zdaniem gwałtowny rozwój nauki oznacza schyłek naszej cywilizacji? Jeżeli to będziemy eksperymentować na ludziach, to jest to realne zagrożenie. Cały czas ruchy eugeniczne cieszyły się poparciem naukowców. Potem następował upadek. I znowu mamy to samo - uczeni mówią, że wiedzą "jak to zrobić". Moim zdaniem wcale nie wiemy. Pokazują to ciekawe badania na myszach. Myszy są podobne do nas. Około dwa procent ich genomu koduje białka. Do niedawna sądziliśmy, że tylko te dwa procent jest ważne, a cała reszta to śmieci. Później zaczęliśmy zauważać, że to wcale nie śmieci... Teraz stwierdzono, że u myszy co najmniej 15 razy więcej DNA jest odpowiedzialne za pilnowanie tych dwóch procent, która kodują białka.
Będziemy kiedyś mieli taką wiedzę, żeby nie obawiać się tego, przed czym Pan przestrzega? Nie sądzę, żebyśmy byli gotowi do podjęcia takiego ryzyka przyjmując, że za 20-30 lat damy sobie radę z mutacjami, które sami naprodukujemy. Nie powinniśmy robić żadnych ruchów, które by nas zmuszały do manipulowania genomem człowieka.
To wszystko brzmi dość ponuro. Ale terapie genowe mogą przynieść ulgę ludziom. Może niezbyt wielu, ale mogą pomóc, to prawda. Założenia terapii genowych są jednak inne. One mają przynieść ulgę w cierpieniu. Terapii genowej nikt nie forsuje w przypadku grypy. Stosuje się ją tylko wtedy, gdy inaczej nie można człowieka wyleczyć. Uważa się, że ryzyko tej terapii jest wysokie i trudne do oszacowania. Dlatego przyjmuje się, że się jej nie stosuje, jeśli jest szansa, że człowiek przeżyje dzięki innej terapii. Był taki przypadek, gdy komisja etyczna nie zgodziła się na terapię genową. Uznano, że ten człowiek będzie żył, choć może mało komfortowo. Potem zmieniono zdanie i przeprowadzono terapię, ale człowiek zmarł. To był jeden przypadek. Na całym świecie wywołało to dyskusję na temat zasad etycznych stosowania takiej terapii. A in vitro? Nikt tego nie pilnuje, nie mówi o tym.
To ciekawe, zwłaszcza że codziennie niemal dostaję na dziennikarską pocztę wiadomości dotyczące szkodliwości GMO, czyli organizmów genetycznie modyfikowanych. O in vitro nic podobnego nie dostałem nigdy... Bo GMO jest pilnowane. Gdyby pan sięgnął do polskiej ustawy o GMO, tam jest taki zapis "za wyjątkiem człowieka". Czyli ktoś zauważył, że gdyby tego zapisu nie wprowadzić, to ludzie po in vitro zostaliby uznani za organizmy GMO. Dlatego że GMO to organizm, który nie może powstać drogą naturalną. A in vitro? Tak samo. Ale to, jak już wspominałem, wielki biznes. W USA wykonuje się rocznie ponad 100 tysięcy zabiegów. To są setki miliardów dolarów zysku.
A gdyby, tu popuśćmy wodze fantazji, jednak zgłosił się do Pana polityk, prosząc o podzielenie się wiedzą o in vitro, porozmawiałby Pan z nim? Oczywiście, i to bez względu na to, jaką partię by reprezentował. Uważam, że tę dyskusję trzeba całkiem oddzielić od polityki i religii. Katolicy nie akceptują metody in vitro z innych powodów, ale to nie wyklucza dyskusji merytorycznej. Bo w dyskusji merytorycznej nie ma sensownych argumentów politycznych, ani religijnych. Tu pojawia się jeden argument natury etycznej: odpowiedzialność. Z tego, co pamiętam, tę kategorię do etyki wprowadził Budda. Żeby postępować odpowiedzialnie, człowiek powinien wiedzieć, jakie będą konsekwencje tego, co robi. Jeśli nie ma się pewności, a jednak to coś się robi, to już nie można postępować odpowiedzialnie. A jeśli się jest pewnym, że się zaszkodzi, to już jest karygodne.
Historia in vitro Pierwsze udane eksperymenty związane z zapłodnieniem pozaustrojowym przeprowadzono w połowie lat 50. XX wieku na królikach. Pierwszy człowiek poczęty metoda in vitro przyszedł na świat w 1978 roku. Do tej pory urodziło się około 5 milionów ludzi poczętych w ten sposób.
Poczytaj o in vitro Ci, którzy chcą dowiedzieć się więcej o meandrach badań nad genomem człowieka, powinni przeczytać książkę Stanisława Cebrata i Małgorzaty Cebrat pt. "Człowiek przejrzysty, czyli jego problemy z własną genetyka".Wiesław Prostko
Państwo polskie wyrządziło mi wiele krzywd Z Władysławem Jamrożym, zaraz po ogłoszeniu wyroku, rozmawia Roman Mańka Czy czuje się Pan kolejnym człowiekiem zniszczonym przez polskie organy ścigania? Nie mogę powiedzieć, że czuję się zniszczony, gdyż jestem usatysfakcjonowany z dzisiejszego wyroku sądu rejonowego.
Ale to sąd go wydał, mam na myśli działania prokuratury, która przez wiele lat prowadziła przeciwko Panu postępowanie. Wymiar sprawiedliwości to z jednej strony prokuratura, a z drugiej sądy, dlatego cenię sobie niezależność sądu, oceniając efekt końcowy w postaci wydanego wyroku, jako skuteczny rezultat działań organów wymiaru sprawiedliwości. Natomiast jestem niezmiernie rozżalony, że ponad 10 lat musiałem czekać na potwierdzenie okoliczności, które od początku postępowania wykazywałem – działałem w imieniu PZU, kierowałem się dobrem tej firmy i Skarbu Państwa.
Podczas ogłaszania ustnego uzasadnienia wyroku, sąd wyraźnie zasugerował, że teza o politycznej inspiracji toczonego wobec Pana postępowania, nie jest pozbawiona racjonalności. Czy Pana zdaniem była to sprawa polityczna? Wchodzimy w obszar spiskowej teorii dziejów.
Ale sąd tę spiskową teorię dziejów uznał za niepozbawioną racjonalności? Zauważył, że nie jest pozbawiona podstaw. Zgadzam się. Ale to jest temat na osobny wywiad, ponieważ w całej sprawie istnieje bezmiar okoliczności niewyjaśnionych do dzisiaj albo wyjaśnionych jedynie częściowo, które trudno przypisać zwykłemu przypadkowi. Sekwencja zdarzeń w prowadzonym postępowaniu karnym nakładała się w jakiś sposób na ciąg działań związanych z prywatyzacją PZU, konflikt występujący pomiędzy udziałowcami spółki i ostateczne jego rozwiązanie. O politycznym charakterze sprawy może świadczyć fakt, że doniesienie do prokuratury o rzekomym popełnieniu przeze mnie przestępstwa zostało złożone przez ówczesną minister skarbu państwa, Aldonę Kamelę-Sowińską, w oparciu o fałszywe wyliczenie domniemanej szkody i nieprawidłowe oszacowanie wartości nieruchomości. Sąd to wyraźnie stwierdził. Kluczowy dokument załączony do zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa okazał się fałszywy. W tym kontekście pojawia się pytanie, kto dysponował zdolnością do podejmowania tego typu działań i manipulowania panią minister.
Uważa Pan, że minister Aldona Kamela-Sowińska była manipulowana? Być może była manipulowana, ale możliwy jest jeszcze gorszy scenariusz, zgodnie z którym mogła świadomie i aktywnie uczestniczyć w manipulacji. Trudno przecież posądzić ją o brak rozumu. Patrząc na kształt zmian personalnych oraz politycznych od początku zainicjowania procesu prywatyzacji PZU, można postawić tezę, że to, co się w tej sprawie działo, nie wynikało z przypadku, tylko zostało podporządkowane interesom i oczekiwaniom poszczególnych osób. Prowadzone postępowanie karne traktowane było, w moim przekonaniu, co najmniej przez pierwsze kilka lat instrumentalnie.
Czyli można powiedzieć, że postępowanie karne, w którym m.in. Pan zasiadł na ławie oskarżonych, zaaranżowano celowo, aby odwrócić uwagę od prywatyzacji PZU? Oczywiście. Zgadzam się z tego rodzaju oceną. Od samego początku procesu, aż do ostatniej mowy podkreślałem na sali sądowej, że cała sprawa miała za zadanie odwrócić uwagę opinii publicznej od problemu złej prywatyzacji i nie pozwolić na dostateczne wyeksponowanie konkretnych faktów z nią związanych. Prowadzone przeciwko mnie, a także innym członkom zarządu PZU, postępowanie karne miało charakter typowej przykrywki.
Kto prowadził nieprawidłową prywatyzację PZU? Myślę, że na pewno ówczesna minister skarbu państwa, Aldona Kamela-Sowińska. Kulminacja rozmaitych wydarzeń niewątpliwie przypada na okres, kiedy podpisywano umowy prywatyzacyjne.
Czy osoby, które wykorzystały fałszywy dokument, aby uruchomić przeciwko Panu postępowanie karne, same nie powinny ponieść odpowiedzialności karnej? W mojej ocenie na pewno powinny, ale od rozstrzygania tego rodzaju kwestii jest prokuratura. W tej sytuacji, skoro podczas przewodu sądowego została ujawniona okoliczność posługiwania się fałszywymi dokumentami, organy ścigania powinny podjąć odpowiednie czynności z urzędu.
Od momentu postawienia Panu zarzutów minęło 10 lat. Cała sprawa kosztowała Pana zapewne wiele wysiłku. Wiem, że skarżył Pan państwo polskie o przewlekłość postępowania przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Nie tyle o przewlekłość postępowania, ile o nieuzasadniony i przedłużający się areszt wydobywczy. Spędziłem w areszcie dwa lata i trzy miesiące, w tym niemal dwa lata zanim rozpoczął się proces. W tej sprawie uzyskałem prawomocny, satysfakcjonujący mnie wyrok Trybunału w Strasburgu.
Czyli można powiedzieć, że wygrał Pan podwójnie. Aczkolwiek wyrok Sądu Rejonowego dla Warszawy Śródmieście nie jest jeszcze prawomocny, to jednak można się spodziewać, że nikt nie złoży wobec niego apelacji, bowiem nawet sama prokuratura wniosła o uniewinnienie Pana i innych oskarżonych. Ten wyrok pokazuje, że Polska idzie w dobrym kierunku, jeżeli chodzi o jakość orzecznictwa wymiaru sprawiedliwości. Dziś mogę powiedzieć, że istnieje coś takiego, jak niezależność sądów. Odczucia te opieram na swoim własnym przykładzie, nie wypowiadam się jednak co do sytuacji generalnej. Rzetelne podejście wymiaru sprawiedliwości do rozstrzygania ważkich ze społecznego punktu widzenia spraw gospodarczych ma istotne znaczenie dla przyszłości naszego kraju.
Pan nie jest pierwszym człowiekiem, któremu chybione zarzuty prokuratury złamały karierę. Do rangi symbolu urasta słynna sprawa prezesa firmy Optimus SA, Romana Kluski. Czy fakt, że organy ścigania z taką łatwością inicjują postępowania karne dotyczące zjawisk gospodarczych jest dobrym podejściem? Organy ścigania działają zbyt pochopnie. W wielu przypadkach postępowania karne podejmowane są ad hoc. W mojej sprawie urzędnicy państwa, a wśród nich również funkcjonariusze wymiaru sprawiedliwości, nie dysponowali najprawdopodobniej właściwą wiedzą lub – co gorsza – ulegali nieformalnym naciskom politycznym.
Kto był autorem takich nacisków? Wymienię konkretne nazwiska. Pierwszą osobą mogła być minister Aldona Kamela-Sowińska, która nie działała w sposób rzetelny i prawidłowy, co ujawniły okoliczności naświetlone podczas prowadzonego wobec mnie i innych członków zarządu PZU procesu. Drugą osobą była prokurator Elżbieta Ciuka, która zmontowała akt oskarżenia. Można powiedzieć, że ona dokonała zmontowania wobec mnie aktu oskarżenia, wiążąc sprawę zarzutów o rzekomą niegospodarność z dwoma przypadkami nabycia nieruchomości w Katowicach o ewidentnie kryminalnym charakterze, z okresu późniejszego, kiedy już nie pełniłem funkcji prezesa PZU. To była zupełnie inna sprawa, która nie została jeszcze zakończona. Mieliśmy tam do czynienia z dość prymitywnym oszustwem pośredników. Nieuzasadnione powiązanie realnych przestępstw w innej konfiguracji czasowej i personalnej z moją osobą zbudowało w opinii publicznej fałszywe przeświadczenie, jakobym był przestępcą, malwersantem czy „łapownikiem” itp. Skutki zaprojektowanej w taki sposób intrygi odczułem bardzo boleśnie, doznając ostracyzmu. W praktyce zniszczyło to moją karierę zawodową w sektorze finansowym.
A może był Pan po prostu niewygodny dla czynników politycznych? Pewnie byłem niewygodny, dlatego że w sposób krytyczny wyrażałem się o pierwszym etapie prywatyzacji PZU, który pozbawił Skarb Państwa możliwości maksymalizacji korzyści, wynikających ze sprzedaży dalszych pakietów akcji.
Czyli Pan, krytykując ówcześnie prowadzoną prywatyzację PZU, kierował się interesami Skarbu Państwa? Działałem zarówno w interesie PZU, jak i Skarbu Państwa. Zresztą nie jest to tylko moje zdanie. W 2001 r. złożyłem dwa urzędowe pisma do ówczesnego premiera polskiego rządu, Jerzego Buzka, wyjaśniające intencje mojego postępowania i zarazem proszące o rozwiązanie zaistniałej sytuacji. Wówczas zostało mi zaproponowane stanowisko w innej spółce należącej do Skarbu Państwa. Minister skarbu, rozmawiając ze mną, potwierdził, że rozumie, iż działam w interesie PZU oraz Skarbu Państwa oraz zaproponował mi pracę w innej spółce. Złożono mi ofertę objęcia funkcji prezesa zarządu Totalizatora Sportowego, co ostatecznie doszło do skutku. A więc ówcześni decydenci polityczni mieli świadomość, że działam w interesie Skarbu Państwa i PZU, powierzając mi stanowisko w kolejnej dużej spółce.
Z tego, co Pan mówi, wynika, że usunięto Pana z PZU, jako przeszkodę w lansowanej w tamtym okresie koncepcji prywatyzacji zakładu. Tak, realizowanej rękami minister Aldony Kameli-Sowińskiej.
Proces prywatyzacji kreowany przez minister Aldonę Kamelę-Sowińską nie był korzystny dla Polski z punktu widzenia interesów Skarbu Państwa?
Osobiście oceniam, że nie. Na szczęście dla interesu Skarbu Państwa nie zrealizowano go.
Czy ta sprawa obciąża w jakiś sposób cały rząd premiera Jerzego Buzka? W tej kwestii nie mogę się wypowiadać o całym rządzie, gdyż nie znam stanowiska poszczególnych jego członków. Jednak powszechnie znany jest fakt, że ówczesny rząd podjął uchwałę o sprzedaży 30 proc. akcji PZU, w taki sposób, aby w przyszłości nie pozbawić się możliwości maksymalizacji korzyści. Więc sama uchwała była dobra. Niestety, rzeczywistość okazała się inna.
A więc rząd premiera Buzka nie prowadził dobrej prywatyzacji PZU? Trudno mi rozstrzygnąć, czy niekorzystna dla Polski prywatyzacja forsowana była przez cały rząd, czy też stał za tym ktoś konkretny. Jeżeli zważymy na okoliczność, że uchwała Rady Ministrów zabezpieczała należycie interesy Skarbu Państwa, zaś umowa prywatyzacyjna zawierała zapisy sprzeczne z linią przyjętą przez rząd, to odpowiedzialność za złą prywatyzacją PZU spada na urzędników Ministerstwa Skarbu Państwa. Po przyjęciu przez Radę Ministrów wspomnianej uchwały byłem spokojny o przebieg prywatyzacji PZU. A więc trudno doszukiwać się winy całego rządu. Raczej należy mówić o odpowiedzialności konkretnych osób, które prowadziły negocjacje w sprawie prywatyzacji PZU i podpisały niekorzystną dla Skarbu Państwa umowę prywatyzacyjną.
Czyli winę za złą prywatyzację PZU ponosi ówczesna minister skarbu państwa? Minister Sowińska na pewno broniła niekorzystnej dla Skarbu Państwa koncepcji prywatyzacji, szła dalej w sprzedaży kolejnych pakietów akcji i była gorącą zwolenniczką zakończenia procesu prywatyzacyjnego według kreowanego przez siebie modelu. Na szczęście problem prywatyzacji PZU został później korzystnie rozwiązany i dzisiaj ta spółka jest chlubą polskiej gospodarki, generując wysokie dywidendy dla Skarbu Państwa.
Jaką rolę w tej sprawie odgrywał Pan Krzysztof Kluzek? To człowiek historia. Wystarczyło wysłuchać wypowiedzi sądu na jego temat podczas ogłoszenia ustnego uzasadnienia wyroku. To jest co najmniej dziwna osoba. Trudno dociec w jaki sposób, na czyje polecenie i w czyim interesie działał Krzysztof Kluzek. Jednak okoliczności sprawy wskazują ewidentnie, że był to człowiek mający do wykonania jakieś zadanie w okresie następującym po prywatyzacji PZU, kiedy instrumentalnie wykorzystano zarząd spółki do wmontowania jego członków w sprawę karną.
Czy zniszczenie Władysława Jamrożego mogło być jednym z tych zadań? Tak, było to jedno z zadań i ono zostało zaprojektowane w celu wytworzenia fałszywego przekonania społeczeństwa polskiego, jakoby prezes ważnej spółki państwowej, uwikłał się w jakieś przestępstwa, za co wtrącono go do aresztu. Zbudowanie takiego obrazu służyło forsowaniu niekorzystnej dla Skarbu Państwa prywatyzacji.
Krzysztof Kluzek awansował ze stanowiska zwykłego referenta na członka zarządu PZU. Czy to jest normalna sytuacja? Uważa Pan, że w Polsce istnieje taki standard kształtowania kadr w strukturach państwa? To nie jest standard. Ale w tym kontekście istotne jest inne pytanie: kto stał za panem Kluzkiem i jak silne musiało być jego umocowanie, że posiadał on tak przemożny wpływ na minister Aldonę Kamelę-Sowińską, która uczyniła go, po jednej krótkiej rozmowie, członkiem zarządu PZU.
Sąd uniewinnił Pana i wszystkich oskarżonych, ale z przedstawionego podczas ogłaszania ustnego uzasadnienia wyroku zestawienia wynikało, że część nieruchomości była kupowana za cenę wyższą od wartości rynkowej określonej w ekspertyzach sporządzonych przez rzeczoznawców sądowych. Czy ten fakt, mimo prawomocnego wyroku, nie rzuca jednak cienia wątpliwości na Pana jako prezesa PZU i ówczesny zarząd spółki? Z przebiegu postępowania, ale także z wypowiedzi oskarżyciela publicznego wynika jednoznacznie, że nie istniał obowiązek dokonywania zakupu nieruchomości po cenie nieprzekraczającej wartości określonej w operacie szacunkowym. Sąd wyraźnie stwierdził, że wyceny, czyli szacowane wartości rynkowe nieruchomości, są tak rozbieżne, że nie mogą one przedstawiać wiarygodnej wartości dowodowej. Zarząd PZU nie był zobligowany do zakupywania nieruchomości według kryteriów cenowych, sformułowanych w konkretnych operatach szacunkowych. Jedyny obowiązek, który na nas spoczywał, sprowadzał się do nabywania nieruchomości spełniających odpowiednie potrzeby i wymagania biznesowe PZU. Operaty szacunkowe nie są najistotniejszym elementem w złożonym procesie podejmowania działań biznesowych. Wartość rynkowa jest jedynie pojęciem ustawowym o ograniczonym obowiązku jej stosowania i nie zawsze oddaje wartość indywidualną, jaką konkretna nieruchomość stanowi dla inwestora w związku z zamiarem biznesowym, mającym przynieść korzyści firmie.
Czyli zakup nieruchomości był prowadzony zgodnie z prawem? Działaliśmy absolutnie zgodnie z prawem i z korzyścią dla PZU.
Ile Pana kosztowała ta sprawa – finansowo, moralnie? Trudno oszacować koszty tylko w aspekcie finansowym. Musiałbym podliczyć wszystkie wyjazdy na rozprawy do Warszawy, setki straconych dni, które musiałem spędzić w areszcie i na sali sądowej. Zarówno w wymiarze finansowym, jak i społecznym oraz osobistym ta sprawa kosztowała mnie bardzo wiele, z czym również wiąże się doznany uszczerbek na zdrowiu. W sensie kariery zawodowej straciłem wszystko. Od momentu wytoczenia mi postępowania karnego w środowisku finansowym, z którym mocno związałem swoje życie zawodowe, zostałem wyłączony z jakiejkolwiek aktywności. Niewątpliwie we wszystkich kategoriach strat są bardzo wysokie.
Proszę powiedzieć, jakie z tej sprawy wypływa motto? Należy być odpowiedzialnym i dobrym człowiekiem, bez względu na to, jakie stanowisko się piastuje i co się robi. Na każdym poziomie życia zawodowego trzeba postępować odpowiedzialnie i w sposób racjonalny podejmować rozmaite decyzje, mając zawsze świadomość skutków, które konkretne czynności mogą wywołać – zarówno dobrych, jak i złych. Kieruje to przede wszystkim do tych urzędników wymiaru sprawiedliwości, którzy wyrządzili mi krzywdę.
Co Pan zamierza robić w przyszłości? Wykorzystywać posiadane umiejętności, wiedzę i talent do działania na rzecz swojego dobra i dobra mojej rodziny.
A gdyby pojawiła się po raz drugi propozycja pracy dla państwa, przyjąłby Pan ją? Na pewno rozważyłbym. Państwo polskie się zmienia. Jakość dzisiejszych instytucji jest inna niż 20 czy nawet 10 lat temu. To nie jest to samo państwo.
Obecnie mamy do czynienia z lepszym państwem niż w przeszłości? Niewątpliwie tak.
Czyli chciałbym Pan pracować w ramach struktur takiego, jak Pan sam stwierdził, lepszego państwa? Nie zwykłem antycypować przyszłości. Ale jeżeli takowe propozycje bym otrzymał, to wówczas zostałyby przeze mnie poddane pod poważną rozwagę. Jednak dzisiaj nie próbuję o tym myśleć.
Czy nie uważa Pan, że dzisiaj ktoś powinien Pana przeprosić za wyrządzone krzywdy? Na pewno przyzwoitość nakazywałaby, aby ktoś mnie teraz przeprosił. Wydaje mi się, że cały szereg krzywd doznałem od państwa polskiego, reprezentowanego przez wysokich urzędników – począwszy od byłej minister skarbu, Aldony Kameli-Sowińskiej, przez prokurator Elżbietę Ciukę, prokuratora Zygmunta Kapustę, a skoczywszy na asesor sądowej, Lidii Przeździak, podejmującej w Sądzie Rejonowym dla Warszawy Śródmieście, decyzje o przetrzymywaniu mnie w areszcie wydobywczym i w sposób arbitralny podtrzymującej stanowisko o mojej winie, nie starając się nawet zweryfikować dokumentów znajdujących się w jej rękach. Niestety, mimo tak prowadzonego postępowania w mojej sprawie, pani Przeździak została awansowana ze stanowiska asesora na sędziego i dalej wykonuje odpowiedzialny zawód sędziego.
A więc osoby popełniające błędy w ważnych sprawach są za to nagradzane? To jest polskie piekiełko i niestety, bardzo często się zdarza, że osoby takie zostają awansowane, tak jak prokurator Elżbieta Ciuka czy sędzia-asesor Lidia Przeździak.
Władysław Jamroży Były prezes PZU, uchodzi za jedną z ofiar działań polskiego wymiaru sprawiedliwości, w areszcie wydobywczym spędził łącznie dwa lata i trzy miesiące, był oskarżony o przestępstwo przeciwko obrotowi gospodarczemu (art. 296 kk). W końcu, po 10 latach postępowania karnego, prokuratura wycofała się z oskarżeń, wnosząc o uniewinnienie, a Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia wydał w pierwszej instancji wyrok uniewinniający.
Z wykształcenia jest lekarzem o specjalizacji w dziedzinie pediatrii i radiologii, ukończył Akademię Medyczną we Wrocławiu, jest również absolwentem Wydziału Zarządzania wrocławskiej Akademii Ekonomicznej. Swoje życie biznesowe związał w dużej mierze z PZU. Od 1994 r. wchodził w skład rady nadzorczej PZU na Życie, następnie w okresie od października 1995 r. do kwietnia 1997 r. pełnił funkcję prezesa tej firmy. W roku 1997, po dojściu do władzy koalicji AWS-UW, został prezesem PZU SA. W styczniu 2000 r. rada nadzorcza spółki zawiesiła go w pełnionych obowiązkach, za rzekome próby przejęcia przez Deutsche Bank kontroli nad BIG Bankiem oraz blokowanie przejęcia kontroli nad PZU przez Eureko BV. W kwietniu 2000 r. powołano go na stanowisko prezesa Totalizatora Sportowego. Funkcję tę piastował przez niespełna rok, do marca 2001 r. W maju 2001 r. został aresztowany i na dwa lata i trzy miesiące osadzony w areszcie wydobywczym. Jemu i innym członkom zarządu PZU zarzucono zakup nieruchomości w różnych miastach Polski, pod projektowane przez PZU Centra Likwidacji Szkód, po znacznie zawyżonych cenach i zaniechanie obowiązku weryfikacji sporządzonych wycen tych działek. Cały proceder miał mieć miejsce w latach 1998 – 1999 i narazić spółkę na straty sięgające prawie 11 mln zł. W innej sprawie, dotyczącej okresu pełnienia funkcji prezesa w Totalizatorze Sportowym, prokuratura oskarżyła Władysława Jamrożego o narażenie spółki na straty opiewające na dziesiątki milionów złotych. Obydwie sprawy okazały się dęte i zakończyły się totalną kompromitacją prokuratury. W pierwszym przypadku, Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieścia wydał (w dniu 18 października br.) wyrok uniewinniający. O uniewinnienie wniosła sama prokuratura, wycofując się ze stawianych wcześniej podczas procesu zarzutów. W sprawie dotyczącej Totalizatora Sportowego prokuratura umorzyła postępowanie, a sąd podtrzymał jej postanowienie. Niestety, na sprawiedliwość Władysław Jamroży musiał czekać 10 lat.
Niespłacony rachunek Spośród krajów, które najbardziej ucierpiały gospodarczo w czasie II wojny światowej, na pierwszym miejscu znajduje się Polska.
Infonurt2 : zamaiast żądac odszkodowań kilku tysiecy miliardow dolarow od Niemiec - to Polacy Herr Tuska zapożyczaja sie do 4 pokolenia aby odbudować swój kraj.. Stalin zrezygnował dla NRD z naszych odszkodowań a dziś to robia Żydzi..
Dokładny rachunek strat i zniszczeń, jakie ponieśliśmy, został sporządzony przez Biuro Odszkodowań Wojennych w 1947 roku. Sprawozdanie BOW podkreślało wysoki wskaźnik strat biologicznych Polski - ponad 6 mln uśmierconych, 1,14 mln osób dotkniętych ciężką chorobą, 590 tys. okaleczonych. Obliczono, że straty wynikłe z biologicznego osłabienia Narodu stanowią 29 proc. strat gospodarczych. Rachunek BOW dotyczył tzw. ziem dawnych, które po 1945 r. znalazły się w granicach nowego terytorium Polski. Zostały więc z niego wyłączone zabużańskie tzw. ziemie utracone, a na zachodzie Ziemie Odzyskane. Dokonując swoich obliczeń, BOW wprowadziło pojęcie strat pośrednich i bezpośrednich. Te pierwsze obliczono na 16,8 mld dolarów amerykańskich, drugie - na 32,4 mld dolarów (według wartości z 1938 roku). Ogół strat gospodarczych Polski wyniósł więc 49,2 mld dolarów (dzisiejsza wartość to ok. 800 mld dolarów).
Hitler, czyli Niemcy Zniszczenia nie były ubocznym efektem działań wojennych, ale stanowiły efekt zaplanowanych i z całą konsekwencją przeprowadzanych akcji, mających na celu unicestwienie Narodu Polskiego poprzez likwidację materialnych podstaw jego bytu. Ale wymierzone były także w sferę duchową, w naukę i kulturę. Dobitnie ilustrują to wojenne losy wybitnego polskiego filozofa profesora Władysława Tatarkiewicza. Tak oto wspominał wydarzenia z sierpnia 1944 r. w Warszawie: "Gdy wojska niemieckie opanowały dzielnicę, którą zamieszkiwałem, kazano nam niezwłocznie opuścić dom i spalono go od razu wraz z całym urządzeniem, zbiorami, biblioteką, warsztatem pracy naukowej. A przed nim i po nim płonęły inne domy, jeden za drugim. Wychodząc, zdołałem wziąć do walizki tylko nieco bielizny i rękopis pracy naukowej, nad którą pracowałem przez całą wojnę. W drodze, gdy nas z płonącego domu gnano do obozu, żołnierze odebrali z walizy bieliznę - został już tylko rękopis. Wtedy podszedł oficer niemiecki, otworzył walizę, znalazł rękopis. - Co to? Praca naukowa? - rzekł. - Nie, nie ma już polskiej kultury. (Es gibt keine polnische Kultur mehr). I rzucił rękopis do rynsztoka. W tych jego słowach zawarty był cały stosunek Niemców do nas.". Profesor Tatarkiewicz bez wahania wskazywał na sprawców akcji zniszczeń: "Była ona wykonaniem osobistego rozkazu Hitlera. Ale rozkaz ten spełniali wszyscy - i władze cywilne, tak samo jak ludzie prywatni, uczeni i artyści. Cały naród niemiecki brał udział w tym rabunku i zniszczeniu, cały jest zań odpowiedzialny".
Pod dyktando Moskwy Ogrom strat wojennych Polski stanowił jedną z podstawowych trudności na drodze jej powojennego rozwoju. Pogłębiał też dysproporcje między poziomem gospodarczym Polski i jej zachodniego sąsiada-agresora. Powszechne było oczekiwanie, że sprawa odszkodowań będzie jednym z głównych punktów konferencji pokojowej, której spodziewano się w 1947 roku, i znajdzie tam pomyślne rozwiązanie. Nadzieje na zrealizowanie polskich postulatów odszkodowawczych przez konferencję pokojową nie ziściły się. Ani bowiem w 1947 roku, ani też w 1949 roku, wbrew oczekiwaniom, nie odbyła się taka konferencja. Istniał jednak zapis w uchwałach poczdamskich mówiący o zaspokajaniu żądań odszkodowawczych pokrzywdzonych krajów drogą demontażu niemieckich zakładów i urządzeń przemysłowych "zbędnych do produkcji pokojowej", jak to określono. Była to swoista zaliczka na poczet przyszłych reparacji wojennych, których wysokość miała wyznaczyć przyszła konferencja pokojowa. Niestety, w Poczdamie ustalono, że Polska partycypować będzie w sowieckiej puli odszkodowawczej, na którą składały się demontaże dokonywane w sowieckiej strefie okupacyjnej oraz 25 proc. demontaży w strefach okupacyjnych mocarstw zachodnich, przy czym te ostatnie w 60 proc. miały być kompensowane dostawami surowców i żywności, co obciążało także Polskę. Nasz udział w każdym ze składników sowieckiej puli ustalono na 15 procent. W Poczdamie nie ustalono natomiast ostatecznej sumy reparacji, jakie winny zapłacić Niemcy, i kwot odszkodowawczych przypadających na poszczególne kraje. Było to oczywiste, albowiem obliczenia wysokości strat mogły być przeprowadzone dopiero po wojnie.
O sposobie realizacji poczdamskich ustaleń reparacyjnych miała zadecydować wizyta delegacji polskiego rządu tymczasowego w Moskwie w sierpniu 1945 roku. Ówczesny komunistyczny dyktator polskiej gospodarki Hilary Minc zadbał o to, by w składzie delegacji nie znaleźli się eksperci pracujący nad problematyką zniszczeń i odszkodowań wojennych. Władze sowieckie domagały się, żeby własność i dobra, jakie Polska objęła na Zachodzie wskutek przesunięcia granic, były eksploatowane na zasadzie polsko-sowieckich spółek mieszanych, z 51-procentowym udziałem ZSRS. Komunistyczna część delegacji (Bierut, Minc i inni) zgodziła się na tę propozycję. Moskwa zażądała też bezpłatnych dostaw polskiego węgla na czas okupowania Niemiec. Po licznych dyskusjach zgodziła się zapłacić przynajmniej koszty wydobycia, które wynosiły wówczas 5-6 dolarów za tonę. Ale Minc zgodził się wobec Rosjan zredukować opłaty do 1 dolara i 22 centów za tonę, co nie pokrywało nawet kosztów transportu węgla do granicy państwa. Szacuje się, że na mocy umowy sierpniowej Polska dostarczyła ZSRS 49,5 mln t węgla, za który otrzymała zapłatę w wysokości 56,2 mln dolarów. Straty polskie, przy przyjęciu ceny węgla na rynkach światowych w 1956 roku, obliczono na 836 mln dolarów. Doszło też do paradoksalnej sytuacji. Oto wartość dostarczanego przez Polskę węgla przewyższała wartość przekazywanych jej przez stronę sowiecką kwot reparacyjnych. W Moskwie potwierdzono poczdamskie ustalenia co do 15-procentowego udziału w sowieckiej puli reparacyjnej. Ale w maju 1946 r. mocarstwa zachodnie przerwały dostawy reparacyjne ze swoich stref. W sierpniu 1953 roku rząd ZSRS podjął decyzję o całkowitym zaprzestaniu pobierania 1 stycznia 1954 r. jakichkolwiek reparacji z terenu NRD. Podobnie postąpił rząd w Warszawie.
Znikome reparacje W latach pięćdziesiątych strona sowiecka utrzymywała, że przekazane przez nią Polsce dostawy reparacyjne stanowią równowartość 257,9 mln dolarów w cenach z 1938 roku, czyli 4 mld 204 mln dolarów z roku 2012. Stanowiło to zatem ok. 0,5 proc. całości polskich strat obliczonych przez BOW. Ale do owej sumy 257,9 mln dolarów strona sowiecka wliczyła wartość taboru kolejowego pochodzącego głównie z Ziem Odzyskanych, który wyceniła na 111,1 mln dolarów, co stanowiło 43 proc. dostaw reparacyjnych przekazanych Polsce. Po roku 1956 polscy rzeczoznawcy wskazywali, że wycena taboru została drastycznie zawyżona wbrew zasadom przyjętym przez Sojuszniczą Radę Kontroli w Niemczech. Po wtóre, tabor ten w większości pochodził z Ziem Odzyskanych, a więc w myśl postanowień poczdamskich należał do aktywów poniemieckich przekazanych Polsce przez te postanowienia, nie powinien więc być wliczany w poczet kwot reparacyjnych. W wypadku innych pozycji szacunki polskie i sowieckie odnośnie do wartości przekazanych nam dostaw reparacyjnych różniły się nawet o 50 procent! W protokole podpisanym między rządami ZSRS a NRD 22 sierpnia 1953 roku strona sowiecka przyznawała się do pobrania reparacji na sumę 4,292 mln dolarów z 1938 roku. Natomiast do rozliczeń z Polską operowała kwotą 3,081 mln dolarów. W związku z tym utrzymywała, że polski udział w sowieckiej puli reparacyjnej wyniósł 8,4 proc., czyli był wyższy od przyjętych w protokole z 5 marca 1947 roku o 7,5 procent. O poczdamskich 15 proc. już nie pamiętano.
Rabunek i grabież Ważną sprawą umniejszającą polski stan posiadania po II wojnie światowej były demontaże urządzeń i zakładów produkcyjnych zwłaszcza na Ziemiach Odzyskanych, które przeszły kilka faz intensywnego niszczenia. Od 1943 roku wycofujące się z podbitych terenów wojska niemieckie stosowały taktykę spalonej ziemi, niszcząc wszelkie urządzenia komunikacyjne czy zakłady przemysłowe. Dobitnym jej przejawem było pozbawione militarnego znaczenia zniszczenie Warszawy. Dyrektywa kanclerza III Rzeszy Adolfa Hitlera z marca 1945 roku, określana jako "dyrektywa nerońska" (Nerobefehl), przeniosła tę praktykę na zajmowane przez wojska alianckie obszary Rzeszy.
Ksiądz Paul Peickert w swoim dzienniku zanotował, że większość strat w substancji mieszkaniowej Wrocławia spowodowali sami Niemcy, burząc domy, by zamienić je w stanowiska ogniowe "Twierdzy Wrocław". Albert Speer wspomina swą rozmowę z gauleiterem Dolnego Śląska Karlem Hankem, w której ten chwalił się, że przygotował już ładunki wybuchowe do wysadzenia w powietrze wrocławskiego ratusza. Druga faza zniszczeń to zniszczenia spowodowane bezpośrednimi działaniami wojennymi. Trzecia nastąpiła już po zajęciu tych ziem przez Armię Czerwoną. Wiele miast, np. Opole na Ziemiach Odzyskanych, ale także Katowice na Ziemiach Dawnych, zostało w sposób żywiołowy, ale tolerowany przez władze sowieckie, zniszczonych już po zajęciu ich przez Armię Czerwoną. I wreszcie czwarta fala zniszczeń to planowe demontaże, przede wszystkim zakładów przemysłowych, podejmowane przez władze sowieckie, które majątek Ziem Odzyskanych traktowały jako swoją zdobycz wojenną.
Niemcy umywają ręce Zainicjowany uchwałami poczdamskimi proces wypłaty reparacji okazał się dla Polski ponurą farsą. Jan Wszelaki, polski działacz emigracyjny, szacował, że po zakończeniu wojny ZSRS wycisnął z krajów Europy Środkowo-Wschodniej różnego rodzaju dobra na łączną kwotę 17 mld dolarów. Na pierwszym miejscu płatników znajduje się, naturalnie, sowiecka strefa okupacyjna Niemiec, ale niestety na drugim miejscu trzeba uplasować Polskę.
Z perspektywy historycznej nasuwają się nieodparcie następujące wnioski. PRL w sposób niepodlegający dyskusji była niesuwerennym tworem państwowym.Nawet w wypadku uzyskania stosownego odszkodowania nie byłaby w stanie racjonalnie go wykorzystać. Zbyt łatwy był bowiem wszelkiego rodzaju transfer dóbr poza wschodnią granicę państwa.
Po drugie, dysfunkcjonalny system socjalistyczny zmarnotrawiłby każdą uzyskaną kwotę. Po trzecie, zawieszenie przez mocarstwa zachodnie (głównie Stany Zjednoczone) wypłat reparacyjnych z terenu Niemiec miało jednak uzasadnienie polityczne. Obciążone wypłatą odszkodowań ówczesne Niemcy mogłyby pogrążyć się w zamęcie społecznym i stać się łatwym łupem dla komunistycznej penetracji, co - na przełomie lat 40. i 50. XX wieku - groziło skomunizowaniem całej Europy. Sytuacja uległa jednak zasadniczej zmianie na przełomie lat 80. i 90. Już w marcu 1990 r. niemiecki Bundestag większością głosów CDU/CSU i FDP przyjął uchwałę, w której podkreślił zrzeczenie się przez Polskę reparacji wobec Niemiec na mocy deklaracji z 23 sierpnia 1953 roku i stwierdził, że zrzeczenie to zachowuje ważność również wobec zjednoczonych Niemiec. Wspomniana deklaracja budzi wszelako liczne wątpliwości zarówno prawne, jak i formalne. Polscy eksperci podkreślają, że nie ma go w polskich archiwach. Jedyny sporządzony w języku polskim tekst znajduje się w archiwum niemieckiego MSZ, gdzie dostał się jako spadek po NRD. Zawiera on liczne błędy językowe, co skłania ekspertów do przypuszczeń, że być może powstał jeszcze w Moskwie w trakcie wizyty delegacji wschodnioniemieckiej. Sejm RP 10 września 2004 roku podjął "Uchwałę w sprawie praw Polski do niemieckich reparacji wojennych oraz w sprawie bezprawnych roszczeń wobec Polski i obywateli polskich wysuwanych w Niemczech", w której wezwano rząd RP do podjęcia stosownych działań w kwestii otrzymania przez Polskę kompensaty finansowej i reparacji wojennych za zniszczenia oraz straty materialne i niematerialne spowodowane przez niemiecką agresję, okupację, ludobójstwo i utratę niepodległości przez Polskę.
Bezczynność zamierzona Uchwała mogła stanowić znakomity punkt wyjścia do podjęcia starań o wynagrodzenie Polsce strat wojennych, gdyby nie obstrukcja kolejnych rządów i kolejnych szefów MSZ. Niemal nazajutrz po przyjęciu uchwały postkomunistyczny rząd Marka Belki ogłosił, że problem reparacji uważa za kwestię zamkniętą. Z kolei w odpowiedziach MSZ na interpelacje w sprawie odszkodowań wojennych pojawiała się sugestia, aby poszkodowani sami, indywidualnie, dochodzili swoich roszczeń wobec państwa niemieckiego przed polskimi sądami. Wskazywano tu na precedensowe wyroki sądów greckich i włoskich przyznających odszkodowanie swoim obywatelom za zbrodnie wojenne popełnione przez wojska niemieckie w okresie II wojny światowej. Jednakże rząd niemiecki w grudniu 2008 roku odwołał się od tych wyroków do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze. W lutym 2012 roku zapadło rozstrzygnięcie na jego korzyść. Trybunał uznał, że osoba prywatna nie może pozywać przed sąd państwa nawet w wypadku zbrodni ludobójstwa. Godzi się w tym miejscu wspomnieć, że problematyka indywidualnych roszczeń o odszkodowania wojenne była przedmiotem ekspertyzy prof. Alfonsa Klafkowskiego z 1990 r., który chyba już wówczas nie dowierzał polskiej klasie politycznej, że potrafi stanowczo i skutecznie działać na rzecz polskich interesów. Pasywność dyplomacji polskiej w kwestii odszkodowań wojennych jest na rękę stronie niemieckiej, która konsekwentnie realizuje własny program mający na celu wymuszenie odszkodowań od Polski, ale także od innych najechanych lub zniewolonych przez III Rzeszę w czasie II wojny światowej państw Europy Środkowo-Wschodniej. Szef dyplomacji niemieckiej Klaus Kinkel oświadczył przed Federalnym Trybunałem Konstytucyjnym 4 września 1993 r: "Rząd Federalny nigdy nie uznał bezprawia wypędzenia i dokonanych bez odszkodowania wywłaszczeń majątków niemieckich po wojnie. To stanowisko jest znane rządom Polski, Węgier i wcześniejszej Czechosłowacji i było im wielokrotnie przypominane. Nie nadszedł jednak jeszcze czas dla podjęcia rokowań dotyczących zwrotu albo odszkodowania za wywłaszczone majątki". Pewne koła polityczne w Polsce pokładają nadzieję w oficjalnym stanowisku rządów niemieckich deklarujących, że nie popierają one roszczeń niemieckich wysiedlonych. Taką deklarację złożył m.in. kanclerz Gerhard Schroeder 1 sierpnia 2004 roku w Warszawie. Niemiecki ekspert prof. Eckart Klein zinterpretował ją następująco: "Deklaracja kanclerza nie usunęła indywidualnych roszczeń poszkodowanych, pozbawiła je jednak skuteczności na płaszczyźnie prawa międzynarodowego, o ile stanowisko rządu federalnego nie ulegnie zmianie". W lipcu 2004 roku przed wizytą w naszym kraju prezydenta RFN Horsta Koehlera dziennik "Der Tagesspiegel" zamieścił komentarz, którego autorem był Christoph von Marshall. Niemiecki komentator stwierdzał w nim, że Polska będzie musiała liczyć się z koniecznością wypłaty odszkodowań wielomilionowej rzeszy tzw. wypędzonych. Komentarz swój zakończył pełną politowania radą pod adresem polskiej klasy politycznej: "Cyniczna nauczka: po pierwsze, nigdy nie rezygnować z majątkowych i reparacyjnych roszczeń. W przeciwnym razie potomkowie narodu sprawców będą mieli w ręku więcej tytułów prawnych niż potomkowie narodu ofiar". Paradoks PRL polegał na tym, że płaciła ona reparacje za Niemców. Czy paradoks III Rzeczypospolitej będzie polegał na tym, że będzie ona płaciła reparacje Niemcom? Zdaniem poseł Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk, ten proceder już został zainaugurowany na Mazurach eksmisją polskiej rodziny z ich domostwa, które przekazano obywatelce Niemiec. Prof. Tadeusz Marczak
Oszustwo Smoleńskie
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=ybs_e-8Ljp4
Oszustwo Smoleńskie jest integralną częścią Zamachu Warszawskiego. Konferencja smoleńska, która za parę dni otwiera swoje podwoje, jest częściową emanacją tego oszustwa, którego celem jest utrzymanie naszej uwagi po ruskiej stronie, gdzie 10 kwietnia 2010 roku nic tragicznego się nie wydarzyło.
Infonurt2 : więcej zobacz na http://zamach.eu
Oszustwu Konferencji Smoleńskiej przewodniczy jej Przewodniczący: Prof. Dr hab. inż. Piotr Witakowski, AGH University of Science and Technology, Poland
Konferencja ma parametry:
http://www.konferencjasmolenska.pl/
Cel:Stworzenie forum dla przedstawienia interdyscyplinarnych badań dotyczących mechaniki lotu i mechaniki zniszczenia samolotu TU-154M w katastrofie smoleńskiej.
Termin: 22 października 2012 roku
Miejsce: Warszawa
Konferencja jest oszustwem, a to wynika z bardzo prostego faktu: Wszystkie katastrofy bada się od początku do końca, od startu, poprzez lot, do momentu rozbicia się samolotu. Jaki start, taki finisz można by powiedzieć , zaś konferencja – swym porządkiem – temu po prostu przeczy. Nie podejrzewamy licznych profesorów, aby tego nie pojmowali. No chyba, że ktoś ma nawyk czytania od końca. Już bezpośrednio, po akcji propagandowej katastrofy smoleńskiej 10 kwietnia 2010 napisaliśmy w artykule pod tytułem:
„Na koniec: Najbardziej nieprawdopodobna wersja katastrofy samolotu 101. czyli :
Kłamstwo wiarygodniejsze niż prawda” Następujące słowa:
„….Bez wątpienia 96 zostało zamordowanych. Nie wiadomo jaka była to śmierć, może wszyscy byli martwi już w Warszawie. Może kapitan nie dotknął nawet steru samolotu. Czy ginęli od kuli w głowę, czy od trucizny? Można przypuszczać, że ciała ofiar celowo masakrowano do granicy nierozpoznawalności, a to ze względu na obawę związaną z ew. sekcją zwłok. Oględziny ciała mogą ujawnić to, czy ciało zostało zmasakrowane u osoby żyjącej, czy też po zgonie. Ustalenie tego momentu mogło poważnie obnażyć kulisy zamachu. Istotne jest to, że w Smoleńsku rozbił się bliźniak i nie było tam ciał, zaś samolot ten nie spalił się tak jak zaplanowano, skutkiem czego pozostały dowody poszarpanych blach pokrycia( od sil normalnych do powierzchni), co świadczy wyraźnie o podłożonym ładunku detonacyjnym. Czarne skrzynki nie świadczą zaś o czymkolwiek. Towarzysze napiszą cały zapis na nowo. Jeżeli zapisy skrzynek mogłyby coś okazać, to nic innego jak tylko kolejną fuszerkę fałszerzy i zbrodniarzy. Tak jak po partacku rozbili samolot bliźniak i nie potrafili go “porządnie” spalić na miejscu, tak mogą też coś pomylić w nowo tworzonym zapisie. Towarzysze nad Wisłą pomogą towarzyszom w Moskwie zatuszować ew. uchybienia. A są także towarzysze w szerokim świecie, ci też pomogą. Należy mieć świadomość co do tego, że zamach ani nie był robotą jednej osoby, ani jednego państwa. Zamach ten jest rezultatem zmowy międzynarodowej – przypuszczalnie nowej Jałty. O ile inicjatywa, inspiracja lub doraźne korzyści mogły przeważać w jedną lub drugą stronę, to jednak nikt nie robił tego na własna rękę.”
http://gazetawarszawska.com/zamach/
http://zamach.eu/100511%20Klamstwo%20wiarodniejsze%20niz%20prawda/Klamstwo.htm
Ostania akcja propagandowa, teraz ze zdjęciami zabitych i zmasakrowanych ciał, oraz – na innych osobnych ujęciach – z korpusem zabitego mężczyzny przypominającego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który nie ma nóg, prawej ręki, a ukazuje ślad po sekcyjnym otwarciu jamy brzusznej i klatki piersiowej, trwa i potwierdza jedynie to, co zostało już ponad dwa lata temu napisane na stronach http://zamach.eu/ Jest robione wszystko, aby dramat Zamachu Warszawskiego przesunąć do Smoleńska, zauważmy nawet to, że bardziej zakonspirowani agenci służb używają określeń „zamach smoleński”. Tej narzucanej dramatyce smoleńskiej odwracającej uwagę od Okęcia, służą właśnie te straszne zdjęcia. Do zdjęć tych, co podkreślają agencje polskojęzyczne z Warszawy, ich rosyjski publicysta dodaje komentarze mówiące o „mordzie rytualnym”. Rozbicie samolotu w Rosji miałoby – według niego – mieć także jakiś aspekt mordu rytualnego. Brzmi to dodatkowo strasznie. Ale Jeżeli już, to :
- mordu rytualnego nie dokonano w Smoleńsku, ale w Katyniu,
- nie teraz, ale podczas II Wojny Światowej,
- nie na członkach delegacji, ale na Polskich Rezerwistach,
- nie dokonali tego Rosjanie – jak sugeruje geografia publicysty – ale żydzi.
Mordu katyńskiego dopuścili się żydzi i miał on aspekt mordu rytualnego. Miało to nie tylko związek z genetyczną nienawiścią żydów do Narodu Wybranego Wiecznego Przymierza, jakim są Polacy, ale ten mord był kamieniem węgielnym zaplanowanej Judeopolnii, którą chciano zbudować w Polsce i do tego potrzebne były tamte ofiary. Nie były one przypadkowe. Nie jest także przypadkiem to, że ta ponura ale i prosta prawda nie jest ujawniona. Tak Breżniew, jak i Putin otwarcie stwierdzili, że wszystkich dokumentów katyńskich nie opublikują, bo boją się reakcji żydów.
Te zdjęcia domniemanych ofiar smoleńskich, z rzekomej katastrofy publikowanych przez Rosjanina, wykazują szachrajstwo: głowy pourywane, ale bez większej ilości krwi, ciała utytłane w błocie, ubrania zdarte aż do bielizny.Dziwne, że na matach nie widać ani luźnych zmasakrowanych szczątków ludzkich, ani np śladów krwi na ubraniach ratowników , zdjęcia nie ukazują jakiejkolwiek “dynamiki” fotografowanej sytuacji. Ubrania i buty są zdarte z ciał po to, aby nie było znaków szczególnych rzekomych ofiar, a błoto, którym umazano ciała jest także elementem maskującym ( zdjęcia ukazują twardą suchą trawę podłoża). Trupy zdają się mieć typ ubrań , które nie bardzo pasują do uroczystej chwili w Katyniu. Ciała martwych są spuchnięte i raczej – ludzie ci nie żyli już z od kilku dni. Głowy są pourywane po to, aby nie rozpoznać twarzy, ale też i w celu, aby – w razie potrzeby – do ruskiego korpusu dołączyć polską głowę polskiej ofiary. To dużo łatwiej przemycić z Polski do Rosji samą głowę, a nie całe ciało, ciało będzie można znaleźć na miejscu i dopasować je do głowy (płeć ma pasować), o ile zajdzie taka pilna potrzeba. A te kilka zaledwie ciał dobrze zachowanych, to znacznie mniejszy kłopot logistyczny niż wszystkie 96 ciał ofiar zamachu. Po co to wszystko? Właśnie teraz? To proste; aby przywitać – nagłośnić – w/w „Konferencję Smoleńską” jej członków, Konferencja zaczyna się za parę dni i będzie prać skutki rozbicia się samolotu, który nawet nie wystartował. A sama Konferencja jest właśnie po to, aby „rozgadywać” dramat smoleński, nawet z mordem rytualnym, który zawsze źle się kojarzy wystraszonym Polakom, no ale teraz to musiało się opłacać: przemilczeć Okęcie. Krzysztof Cierpisz
Cztery generacje działań wojennych
Wielkie pola bitwy odeszły w niebyt. Nie ma już dowódców zagrzewających swoich podwładnych do szarży, nie ma też ogromnych dywizji pancernych równających z ziemią wszystko co napotkają na swojej drodze. Skończyły się też czasy kiedy wojna prowadzona jest jedynie przez państwa a wszyscy inni zmuszeni są wcześniej czy później wziąć stronę któregoś z nich Dzisiejsza wojna prowadzona jest w zupełnie inny sposób, walkę prowadzić może dosłownie każdy – zorganizowana międzynarodowa siatka terrorystów, globalna korporacja, demokratyczne państwo i pojedynczy samotnik. Granice mają płynny charakter, a zaatakowany może być dowolny obiekt. Oto wojna czwartej generacji. Historycy i teoretycy zajmujący się wojskowością doszukali się w epoce nowożytnej aż czterech generacji działań wojennych. Istotny jest tutaj szczególnie wyróżnik mówiący, że mamy do czynienia z epoką nowożytną. Jak zauważa William S. Lind przełomową datę stanowi tutaj rok 1648, w którym to podpisano Pokój Westfalski kończąc tym samym wojnę trzydziestoletnią. Zdaniem Linda wraz z zawarciem traktatu ogromne znaczenie zaczęły zyskiwać armie zawodowe a toczenie wojen stało się przede wszystkim domeną organizmów państwowych. Wcześniej nie było to tak oczywiste, w działaniach wojennych uczestniczyły bowiem również najprzeróżniejsze prywatne armie należące do znaczących rodzin, biskupów, plemion czy korporacji handlowych. W wyniku Pokoju Westfalskiego ostatecznie ukonstytuowała się natomiast zawodowa armia pierwszej generacji, w której ogromną rolę zaczęto przykładać do ścisłej hierarchii w dowództwie, walki na polu bitwy przy użyciu armat i muszkietów a przede wszystkim prowadzenia ataku w równym szeregu. Ten typ wojny prowadzenia działań wojennych utrzymał się przez ponad 200 lat i zaczął się zmieniać dopiero w drugiej połowie wieku XIX.
Wojny drugiej i trzeciej generacji Okres ten przyniósł przede wszystkim nowe rodzaje broni palnej w tym karabinów maszynowych, który siał spustoszenie wśród stojących w szeregu żołnierzy. Z tego też względu walczące strony zmuszone były do kompletnej zmiany taktyki i przebudowy swojej armii. Wkrótce zniknęły kolorowe, zdobione mundury a na ich miejsce pojawiły się szarozielone uniformy pozwalające lepiej ukryć się przez strzelającym przeciwnikiem. Koniec wojen starego typu zaczął być widoczny przede wszystkim podczas wojny secesyjnej w Ameryce, z kolei w Europie do nowej taktyki przygotować musieli w pierwszej kolejności Francuzi i Prusacy toczący ze sobą wojnę w latach 1870-1871. To między innymi fakt nieustannych napięć między Niemcami i Francją sprawił, że właśnie w tych państwach wypracowano modele wojny drugiej i trzeciej generacji. W swojej strategii walki Francuzi polegali przede wszystkim na sile ognia swojej artylerii, która wpierw niszczyła pozycje wroga a dopiero za nią szła piechota. Wymagało to rzecz jasna dokładnie opracowanych planów działania a także dużej dyscypliny wśród żołnierzy, gdzie każda indywidualna inicjatywa mogła prowadzić do zakłócenia wcześniej opracowanej strategii działania. Model francuski zainspirował między innymi Stany Zjednoczone, które podczas I Wojny Światowej przyswoiły sobie rozwiązania stosowane przez swojego sojusznika. Zdaniem Linda francuski model prowadzenia walk pomimo ogromnego postępu technologicznego jest wciąż fundamentem strategii działania Stanów Zjednoczonych. Ciężką artylerię zastąpiło lotnictwo i zdalne systemy naprowadzania, wciąż jednak amerykański żołnierz nastawiony jest przede wszystkim na realizowanie jasno sprecyzowanych zadań i nie jest przygotowywany do szybkiego przemieszczania się po terytorium wroga. Blitzkrieg, czyli wojna błyskawiczna – to rzecz jasna główna strategia Niemiec i równocześnie typ działań wojennych trzeciej generacji. W przeciwieństwie do Francuzów Niemcy stawiali przede wszystkim na elastyczność i zdolność szybkiego przemieszczania się wojsk. W ten sposób podczas II Wojny Światowej żołnierze Wehrmachtu byli w stanie przemieszczać się nawet o 40 kilometrów dziennie ciężką artylerię i lotnictwo niejednokrotnie pozostawiając z tyłu. Może to zaskakiwać, ale to właśnie w armii niemieckiej starano się promować indywidualną inicjatywę oraz pomysłowość, wszystko po to by przede wszystkim osiągnąć zamierzone cele. To, jak je osiągnięto było dla dowództwa rzeczą drugorzędną.
Czas na czwartą generację Tak jak wspomniałem wcześniej metoda działania Stanów Zjednoczonych opiera się na zmodyfikowanych metodach francuskich. Widać to na przykładzie prowadzonych przez USA wojen – w Wietnamie w pierwszej kolejności prowadzono naloty a dopiero w drugiej kolejności na terytorium wroga wkraczała piechota, podobną strategię obrano również w Iraku. W ostatnich latach doszło jednak do wyraźnej zmiany paradygmatu i państwa stanęły w obliczu zupełnie nowego przeciwnika. Wojna czwartej generacji jest niejako powrotem do czasów sprzed Pokoju Wersalskiego. Na arenie dziejów podmiotowość odzyskały struktury niezależne od państw, z którymi walka nigdy nie doprowadzi do utworzenia linii frontu. Współczesny przeciwnik nie posiada terytorium, stolicy ani pól, które można zniszczyć. Zaszkodzić można mu jedynie poprzez zablokowanie kont bankowych i źródeł finansowania ze strony rozsianych po całej planecie sympatyków. Przeciwnik ten jest nieuchwytny a jego struktura organizacyjna niejasna. Może zaatakować w dowolnym miejscu na globie używając do tego dowolnych środków. Najbardziej oczywistym przedstawicielem współczesnej organizacji militarnej czwartek generacji wydaje się być Al-Kaida, jednak do grupy tej zaliczyć możemy jeszcze wiele innych, takich jak choćby kolumbijski FARC, libański Hezbollah czy irlandzka IRA. Wojny czwartej generacji prowadzone są w sposób zdecentralizowany, często mieszkańcy określonych terytoriów nie wiedzą o tym, że w ich okolicy prowadzone są działania wojenne. Wiele wydarzeń odbywa się po cichu i jedynie spontanicznie staną się one obiektem zainteresowania dziennikarzy. Współczesne państwa stanęły w obliczu wojny z nieuchwytnym przeciwnikiem mogącym zaatakować w dowolnym zakątku globu, czas pokaże czy podołają temu nowemu zagrożeniu. Przy okazji warto zadać sobie pytanie - jeśli działania wojenne prowadzone są w taki a nie inny sposób to czy faktycznie możemy mówić o światowym pokoju? A może Trzecia Wojna Światowa zaczęła się już dawno temu a my nic o tym nie wiemy? KodWładzy
Prawdziwy bohater naszych czasów
*Jałowość pomstowania na „globalizację” *Spółka oszustów: rząd, monopol, kartel
*”Trafna diagnoza kibiców - „Złodzieje! Złodzieje”! * Wiekopomne wydarzenie w Ameryce
Tu i tam słychać pomstowania na „globalizację”. Niekiedy przybierają tak ostre formy, że ktoś, kto pierwszy raz usłyszałby ten termin ( a przecież wielu spotyka się kiedyś z tym określeniem po raz pierwszy...) mógłby dojść do wniosku, że najlepiej byłoby całą tę „globalizację” zastąpić czymś zgoła przeciwnym. Ale co jest przeciwieństwem „globalizacji”? Globalizacja sama w sobie jest określeniem technicznym: to mniej więcej tyle, co upowszechnianie jakiegoś wynalazku, towaru, usługi, idei czy sposobu postępowania w skali światowej, właśnie globalnej. Przeciwieństwem globalizacji byłoby zatem ograniczanie jakiegoś wynalazku, towaru, usługi, idei czy sposobu postępowania do terenu zaścianka, sioła, a nawet jeszcze mniejszego skrawka świata. Potępianie samej „globalizacji” jest więc pozbawione sensu dopóty, dopóki nie dodamy, o globalizację czego (więc upowszechnianie w skali światowej, ale czego?) chodzi.
Upowszechnianie się w skali światowej (globalizacja) na przykład telewizji, internetu, rachunku bankowego, gospodarki wolnorynkowej czy wolności słowa ocenić wypada jako zjawiska pozytywne, dobre etycznie i moralnie, sprzyjające rozwojowi człowieka, jego wolności, wzrostowi dobrobytu etc. Z kolei upowszechnianie się w skali światowej aborcji, eutanazji, socjalizmu, totalnej demokracji, biurokracji itp. uznać wypada za procesy niepokojące. Zapewne i pozytywna globalizacja niesie ze sobą niekiedy także uboczne, mniej pozytywne zjawiska towarzyszące, ale przecież i wynalezienie maszyny parowej, powodujące redukcje pracowników dotąd fizycznych, wzbudzało gwałtowne protesty dotkniętych redukcjami robotników, niszczących te „diabelskie wynalazki”. Współczesne pomstowania na „globalizację”, bez dookreślenia o globalizację czego chodzi - przypominają nieco tamte protesty przeciw postępowi technicznemu. Piłka nożna nie jest najnowszym wynalazkiem, ale niewątpliwie ulega w naszych czasach silnej globalizacji... Nie masz najpodlejszego państewka na tym świecie, które nie aspirowałoby do udziału w tym światowym show. Niewiele jest protestów przeciw globalizacji piłki nożnej w formie „mistrzostw świata”, organizowanych przez władze państwowe (bez pytania obywateli o zgodę na koszty udziału) wespół z FIFA jako ponadnarodowym monopolistą o charakterze kartelu i PZPN, jako monopolistą krajowym, ale nawet niektórzy zagorzali kibice piłki nożnej odzyskują bystry wzrok gdy rząd nie jest w stanie rozpędzić PZPN (bo „Polska zostanie wykluczona z rozgrywek FIFA”) albo gdy „stadion narodowy” za 2 miliardy złotych porównują z długiem pierwszego lepszego szpitala państwowego... Ale dopiero gdy na takim stadionie nie ma kto zamknąć dachu podczas deszczu – pojawia się wreszcie trafna diagnoza, skandowana z tysięcy gardeł: „Zło-dzie-je! Zło-dzie-je”! Trudno skazać na surowe kary te tysiące kibiców (skazać może byłoby i łatwo, ale jak ich powyłapywać...), więc ofiarą zmowy monopolistów footbalowych pada kibic, który wtargnął na murawę i autentycznie zabawił widownię, ośmieszając przy okazji jakiegoś tłustego, leciwego ochroniarza (czy aby nie pociot któregoś z „działaczy” PZPN?). Jak widać – sama globalizacja footbalu nie jest zła, zła jest metoda tej globalizacji: za pośrednictwem aparatu państwowego, monopolu PZPN tudzież ponadnarodowego kartelu FIFA.Cóż tam jednak zajmować się globalizacja niewinnego footbalu, gdy inna globalizacja – globalizacja czego innego – zagląda nam okrutnie i bezczelnie w oczy. Myślę o zadłużaniu przyszłych obywateli przez demokratyczne rządy, które wprawdzie mają niby „demokratyczną legitymizację” w postaci zgody posłów, niby reprezentantów narodów, ale – po pierwsze – posłowie ci reprezentują obecnie żyjących obywateli, a nie tych z przyszłego pokolenia, których zadłużają, po wtóre – nawet hic et nunc reprezentowanych obywateli ani zechcą zapytać w ogólnonarodowym referendum (przewidywanym przecież dla najważniejszych spraw!) o zdanie. Właśnie media poinformowały, że w Ameryce jakiś przeciwnik globalizacji tej formy socjalizmu próbował wysadzić w powietrze siedzibę Rezerwy Federalnej, jednego z głównych roznosicieli tej współczesnej formy socjalizmu, polegającej na produkowaniu wirtualnego, inflacyjnego pieniądza, wskutek czego obywatele wyzuwani są z własności „łagodnie i bez przerywania snu”. A jednak, mimo tak zakamuflowanego, mało widocznego dla „gołego oka” przeciętnych obywateli bezlitosnego dojenia ich kieszeni –znalazł się ów dynamitard, ów „pastuszek”, co tu wykrzyknął:” Król jest nagi”! Wysadzić w powietrze gmach Rezerwy Federalnej! Ten człowiek powinien zostać bohaterem dnia wszystkich liberalanych mediów! To coś znacznie więcej, niż pomysł zniszczenia maszyny parowej: to wielki, symboliczny gest niezgody na globalizację socjalizmu w naszych czasach, akt protestu przeciw globalizacji wielkiego złodziejstwa w formie produkowania pustych pieniędzy. Murray N.Rothbard twierdził, że „tylko likwidacja Systemu Rezerwy Federalnej (...) wyeliminować może stale rosnąca inflację. (...) Inwestycje muszą być uzależnione od prywatnych oszczędności, a nie od fałszywych pieniędzy emitowanych przez nikczemny, uprzywilejowany przez państwo system bankowy. Musimy się więc pozbyć banku centralnego”. Próba wysadzenia w powietrze siedziby Banku Rezerwy Federalnej powinna przejść do historii ekonomii jako pewna data graniczna i znaleźć się na czołówkach gazet. Ale w tym dniu na czołówkach gazet, przynajmniej polskich (dług publiczny sięga biliona złotych!) znalazł się ów nieszczęsny, nie rozpięty w porę dach nad tzw. stadionem narodowym. Cóż robią nasi zagraniczni korespondenci w Ameryce? Gdzie jest sylwetka prawdziwego bohatera naszych czasów, słusznej walki z globalizacją pustego pieniądza? Wprawdzie 21-letni Kadi Nafis, obywatel Bangladesz, miał podobno działać z innych, bo terrorystycznych pobudek, ale zważywszy, że używał „podstawionego przez agentów FBI samochodu” możemy i przyjąć, że „terrorystyczne motywy” też mu „podstawiono”... Zresztą – „jak Pan Bóg dopuści to i z kija wypuści”, nawet terrorysta może przy okazji swej brudnej roboty spełnić coś pożytecznego. Rezerwa Federalna to jednak nie to samo, co World Trade Center: globalizacja produkcji lewych pieniędzy to nie to samo, co globalizacja wymiany handlowej. Marian Miszalski
Jak nie kijem go to pałą Niezależnie, więc od tego czy uda się Platformie ostatecznie osiągnąć wspomniane 300 mld zł, to ich pełne wykorzystanie przy takich zapisach, nie będzie możliwe, a to niestety jak widać rządzących w ogóle nie obchodzi.
1. Na listopadowym unijnym szczycie w Brukseli ma się rozegrać batalia o słynne 300 mld zł dla Polski na politykę rozwoju regionalnego. Takie pieniądze z unijnego budżetu obiecali Polakom Jerzy Buzek, Janusz Lewandowski, Radosław Sikorski i Donald Tusk w słynnym spocie wyborczym Platformy w 2011 roku. Wprawdzie zaraz po wygranych dla Platformy wyborach (według fachowców od marketingu politycznego ten wyborczy spot, walnie przyczynił się do tego zwycięstwa), komisarz Lewandowski powiedział na spotkaniu z młodzieżą licealną w Lublinie, że „musiał uczestniczyć w tych durnych spotach”, ale z owych 300 mld zł dla Polski, nawet wtedy się nie wycofał. Im bliżej szczytu, coraz częściej z obozu Platformy płyną informacje, że być może tych 300 mld zł z budżetu UE jednak nie będzie, bo tam coraz większy kryzys i najwięksi płatnicy netto tacy jak Niemcy czy Francja, muszą oszczędzać, to i unijny budżet na lata 2014-2020 może być mniejszy, a to oznacza także mniej pieniędzy dla Polski.
2. Ba ostatnio, spodziewając się chyba porażki w staraniach o te pieniądze, prominentni politycy Platformy (w tym Donald Tusk), coraz częściej zaczynają mówić o tym, że tych 300 mld zł może nie być przez W. Brytanię i jej przywódcę Camerona, a ponieważ Prawo i Sprawiedliwość jest w jednej frakcji parlamentarnej z brytyjskim konserwatystami w Parlamencie Europejskim, to właśnie PiS będzie winien ewentualnej porażce Polski w tej sprawie. Taka informacja zaczęła już się pojawiać w mediach między innymi poprzez apele do posłów PiS w Parlamencie Europejskim, żeby przekonali swych brytyjskich kolegów do większego budżetu, to wtedy Polska wyjdzie z negocjacji budżetowych obronną ręką. Trzeba mieć niesłychany tupet, żeby tak się zachowywać ale ludzie Platformy taki tupet mają. Obiecać coś w kampanii wyborczej, a następnie zrzucić niezrealizowanie tej obietnicy na przeciwnika politycznego, mimo tego, że ma się pełnię władzy w Polsce, a w Unii człowieka, który jest odpowiedzialny za budżet, a do niedawna także szefa Parlamentu Europejskiego.
3. Niezależnie jednak od tego czy takie pieniądze dla Polski da się jednak osiągnąć, okazuje się, że brukselscy urzędnicy robią wszystko aby kraje członkowskie z Europy Środkowo-Wschodniej, nie mogły ich wykorzystać i w związku z tym, musiały je zwracać do budżetu UE. O tzw. przepisy wykonawcze do budżetu UE na lata 2014-2020, urzędnicy rządu Tuska jednak się specjalnie nie troszczą, choć ich zawartość powinna już w tej chwili spędzać im sen z powiek.
W przepisach tych znalazł się między innymi i taki zapis, że Komisja Europejska będzie mogła wstrzymać albo nawet cofnąć fundusze unijne dla danego kraju jeżeli nie spełnia on określonych wskaźników makroekonomicznych albo wystarczająco szybko nie harmonizuje prawa europejskiego. Ponieważ recesja puka już do naszych drzwi i wpłynie ona zapewne na stan naszych finansów publicznych, to niewykluczone, że zapis ten może zostać użyty w przyszłości, żeby Polska nawet jeżeli wynegocjuje duże pieniądze, to jednak ich nie dostała.
4. W w projekcie przepisów wykonawczych znalazło się także wiele zapisów szczegółowych, które bardzo mocno uderzą w możliwości wykorzystywania funduszy unijnych. Jednym ze sztandarowych jest ten likwidujący tzw. kwalifikowalność VAT-u. Otóż w obecnej perspektywie finansowej VAT przy realizacji inwestycji finansowanych ze środków unijnych był np. dla samorządów wydatkiem, który był uwzględniany w kosztach jej realizacji. W nowej perspektywie finansowej, VAT kosztem ma nie być, co będzie oznaczało, że samorząd zamiast 15% udziału, będzie musiał mieć udział co najmniej 38%, a na to wielu samorządów na pewno nie będzie stać. Takie i podobne zapisy w dużej ilości, zostały przemycone do tzw. rozporządzeń wykonawczych i komisarz Lewandowski, który za ich przygotowanie odpowiadał, nawet chyba nie próbował im przeciwdziałać. Niezależnie więc od tego czy uda się Platformie ostatecznie osiągnąć wspomniane 300 mld zł, to ich pełne wykorzystanie przy takich zapisach, nie będzie możliwe, a to niestety jak widać rządzących w ogóle nie obchodzi. Nie kijem go to pałą, urzędnicy brukselscy muszą wyjść na swoje.
Kuźmiuk
Niegodziwość i kłamstwo w centrum III RP„To pozwala politykom i urzędnikom żyć w permanentnym kłamstwie” Od lat w Polsce obserwujemy obniżanie się standardów debaty publicznej. Wielu komentatorów wskazuje, szczególnie w ostatnich latach, że poziom publicznego dyskursu sięgnął już dna. Jałowość większości przekazów mediów głównego nurtu oraz polityków z dominujących środowisk jest ogromna. Coraz częściej wśród ich wypowiedzi i narracji pojawia się kłamstwo i niegodziwość. Powszechność tego zjawiska budzi niepokój i każe domniemywać, że są one elementem systemowych wbudowanym na stałe w rzeczywistość współczesnej Polski. Polskie życie polityczne przeżarte jest do cna tymi kłamstwem i niegodziwością. Najczęstszą emanacją tej ostatniej są manipulacje i celowe przemilczanie niewygodnych faktów. W ten sposób publicznego dyskursu włączają się najważniejsi politycy w kraju, w tym Prezydent Bronisław Komorowski. W jednym z wywiadów stwierdził, że w Polsce należy uważać z grami komputerowymi i serwisami satyrycznymi, które zachęcają do "strzelania" do prezydenta. Swoją obawę Komorowski motywował tym, że w Polsce zabito Gabriela Narutowicza. I w słowach prezydenta nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że to z jego ust padły znacznie groźniejsze niż gry stwierdzenia, gdy w 2008 roku Rosjanie ostrzelali w Gruzji kolumnę śp. Lecha Kaczyńskiego. Wtedy Komorowski mówił o tym, że snajper musiał być ślepy, ponieważ nie trafił z 30 metrów. Czy wtedy historia Narutowicza nie miała znaczenia? Wydaje się, że nie, ponieważ całe otoczenie polityczne Bronisława Komorowskiego i jego partii politycznej kontynuowało kampanię, opartą na podobnych stwierdzeniach. "Strzelanie do Kaczek", ich "patroszenie", czy życzenie śmierci Jarosławowi Kaczyńskiemu to jednak zdaje się co innego niż gry w internecie, wymierzone w Komorowskiego. Gry, co warto zaznaczyć, polegające na „strzelaniu” w postać prezydenta Komorowskiego kaloszem. Obecny Prezydent niestety często sięga do manipulacji, nie tylko bieżącą polityką. Świadczą o tym jego wypowiedzi dotyczące rocznic historycznych. Przykładem tego niedawna uroczystość związana z Sierpniem 80. W czasie wręczania odznaczeń podziemnym wydawcom Komorowski przyznał, że najchętniej odznaczyłby Donalda Tuska. Za co? Nie wiadomo, ponieważ jego dokonań z czasów stoczniowego strajku z 1980 roku nikt nie zna. Nie przeszkodziło to jednak promować obecnego premiera na lidera sierpniowej walki o wolną Polskę. Prezydent swoją wypowiedzią wpisał się w ten sam nurt działań, jaki miał wynieść do rangi bohaterki narodowej Henrykę Krzywonos. Kampania promowania jej jako legendy zaczęła się od słynnej i szokującej wypowiedzi, w której zarzuciła Jarosławowi Kaczyńskiemu niszczenie godności jego niedawno zmarłego brata. Te słowa stały się początkiem medialnej kariery Krzywonos. Zaczęto ją lansować na nową legendę „Solidarności”. Cel był jasny, podobnie jak słów Komorowskiego o sierpniowych zasługach Tuska. Media i politycy PO chcieli zafałszować historię i wylansować nowych bohaterów. Krzywonos miała "zastąpić" tragicznie zmarłą śp. Annę Walentynowicz, nielubianą na salonach. Historycy szybko naświetlili fałsz tej próby. Niestety, jak widać po słowach z ostatnich sierpniowych uroczystości, kłamstwo historyczne nadal jest sprzedawane Polakom. Trudno się jednak dziwić. Obecna władza często dopuszcza się kłamstw i nie jest z tego rozliczana. Kłamstwom Donalda Tuska poświęcono wiele artykułów. Mijanie się z prawdą premiera ws. obietnic wyborczych, w ostatniej aferze Amber Gold czy w wypowiedziach na temat katastrofy smoleńskiej opisywane było wiele razy. Jednak w świetle ostatnich doniesień i pomyleniu ciała śp. Anny Walentynowicz czy Ryszarda Kaczorowskiego, warto smoleńskie kłamstwa przypomnieć. Najważniejsi polscy urzędnicy, z Donaldem Tuskiem i obecną marszałek Ewą Kopacz na czele, wielokrotnie kłamali, zapewniając Polaków, że identyfikacje zwłok i sekcje są przeprowadzane z udziałem polskich ekspertów, a każda rodzina może mieć pewność kogo pochowała. Dziś wiadomo, ile te zapewnienia były warte. Niestety coraz więcej rodzin mówi twardo o masowych fałszerstwach strony rosyjskiej, do których dopuściły polskie władze. Choć dziś widać, ile warte były słowa Kopacz i Tuska, jak dalece okłamali Polaków, nikt nie pociągnął ich do odpowiedzialności. Nie widać, by opinia publiczna była skłonna i chętna, by na nich to wymusić. Wątpliwe również, by sprawa kłamstwa, które uderza w podstawowe bezpieczeństwo Polski miała jakiekolwiek skutki. Obecnie okazuje się, że forsowana przez miesiące kampania zapewniania Polaków, że Gazociąg Północny nie jest dla polskich interesów groźny również była cynicznym oszustwem. Minister Radosław Sikorski jeszcze w marcu 2010 roku mówił, że „Polska nie jest entuzjastą tego projektu, ale strona niemiecka uwzględniła polskie postulaty dotyczące tego, aby rurociąg nie zagrażał ani teraz, ani w przyszłości dostępowi do portu w Świnoujściu”. Dziś z kolei okazuje się, że właśnie Nord Stream blokuje polski port i nie pozwala na jego rozwój. Nawet prorządowa „Gazeta Wyborcza” wskazuje, że rosyjsko-niemiecka rura szkodzi Polsce. Port w Świnoujściu mógłby zostać wielkim węzłem transportu na Bałtyku. Ale to plany pisane palcem po wodzie, bo gazociąg Nord Stream z Rosji do Niemiec zablokuje rejsy do Świnoujścia statkom o dużym zanurzeniu - czytamy w „GW”. I tak oto kolejne zapewnienia okazują się być bezczelnym kłamstwem. Kłamstwem, jakich wiele już obecnej ekipie udowodniono. Polacy zdają się jednak nie przejmować kłamstwem w życiu publicznym. Być może jest to skutek wszechobecności oszustwa. Nie dotyczy to jedynie życia politycznego. Do cynicznego i celowego kłamstwa doszło również w apolitycznej historii kapitana Tadeusza Wrony, który lądował awaryjnie na Okęciu. Kapitan Wrona stał się bohaterem mediów, lansowanym przez tygodnie na wzór. Maszyna musiała lądować na brzuchu, ponieważ nie wysunęło się jej podwozie. Wrona uznany został za cudotwórcę. Jednak szybko okazało się, że naprawdę to on mógł być winny całego zamieszania. Jak pisał tygodnik "Wprost", komisja badania wypadków lotniczych wykryła, że samolot, który lądował na brzuchu, był sprawny, a załoga nie włączyła bezpiecznika odpowiedzialnego za awaryjny system hydrauliczny. Te doniesienia idą w parze z wcześniejszymi, wstępnymi ustaleniami ekspertów. Choć były one znane, nie przeszkadzało to mediom i politykom promować kłamliwych tez o wielkich zasługach kapitana Wrony. Otrzymał on nawet order od Prezydenta RP. Okazało się, że de facto to Wrona naraził życie wielu osób oraz – co mniej istotne – spowodował ogromne straty narodowego przewoźnika. Ludzie i instytucje lansujące fałszywy obraz kapitana Wrony mieli świadomość tego, co robią. Jednak podjęli kłamliwą akcję chwalenia kapitana Wrony. Podobny mechanizm widać było, gdy rozpętano burzę wokół gimnazjum salezjańskiego w Lubinie. Media ujawniły zdjęcia z "kocenia" pierwszoklasistów. Pisano o zlizywaniu bitej śmietany z kolan księdza dyrektora, tworzono atmosferę niemal pedofilskiego wykorzystywania dzieci. Jeden z dziennikarzy "Gazety Wyborczej" porównywał zdjęcia do filmów pornograficznych! Rozpętano absurdalną i jak się wydaje kłamliwą kampanię wokół szkolnej zabawy. Same dzieci, biorące udział w tej zabawie, oraz ich rodzice, a także nauczyciele szkoły tłumaczyli, że w scenie ujawnionej przez media nie było niczego oburzającego. Uczniowie musieli dotknąć nosem pianki do golenia, która znajdowała się na kolanie księdza dyrektora. Nie miejsce tu na ocenę tej zabawy. Trzeba bowiem przede wszystkim zaznaczyć, jak wielkiego oszustwa dokonano w tej sprawie. Media, mając świadomość kłamstwa, pastwiły się nad szkołą oraz jej dyrektorem. Dokonano manipulacji, pokazano zdjęcia, tak, by móc je od razu zakłamać i wmówiono opinii publicznej, co ma na nich widzieć. Zachowanie mediów, które rozpoczęły i podsycały atmosferę wokół gimnazjum, zasługuje na szczególnie mocne napiętnowanie. Kłamstwo medialne jest popularne w wielu krajach świata. Ratunkiem dla ludzi dotkniętych medialnym kłamstwem mają być sądy. Jednak w Polsce zdarza się nawet, że to sądy sankcjonują kłamstwo. Wystarczy przypomnieć historię agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy oraz procesów, jakie wytacza osobom mówiącym o TW Bolku. Krzysztof Wyszkowski po dziś dzień zmaga się ze skutkami sankcjonowania przez sądy i instytucje państwowe kłamstwa na temat Wałęsy. Choć Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz wykazali i zgromadzili nowe dowody na to, że TW Bolek to Wałęsa, choć dokumenty na ten temat i nowi świadkowie pojawiają się ostatnio coraz częściej, sądy wciąż skazują m.in. Wyszkowskiego za mówienie, że Lech Wałęsa był agentem SB. Nakazują mu nawet przepraszanie go za powiedzenie prawdy! Przez niezgodną z prawem decyzję Leona Kieresa, który jako prezes IPN nadał Wałęsie status osoby pokrzywdzonej przez SB, choć nie miał do tego prawa (istniały bowiem podejrzenia o współpracy Wałęsy z SB, co wykluczało nadanie tego statusu), Wałęsa przez lata ciągał po sądach tych, którzy o jego związkach z aparatem represji PRL mieli odwagę mówić. A sądy zamiast zająć się rzetelne sprawą, z racji uwikłania w aparat represji PRL czy z racji politycznej poprawności, uznawały, że IPN miał rację i skazywały tych, których do sądu ciągał Wałęsa. Historia przeszłości Wałęsy została zakłamana w majestacie prawa i na sali sądowej. Lista kłamstw w polskiej debacie publicznej, jedynie z ostatniego miesiąca, zajęłaby wiele stron. Kłamstwo i nieprawość jest zdaje się wpisana na stałe w rzeczywistość III RP. Skoro występuje na tak różnych płaszczyznach życia publicznego oraz społecznego można uznać, że jest elementem współkształtującym polską rzeczywistość. Winę za taki stan rzeczy ponoszą środowiska, które nadają kształt debacie publicznej. To głównie media liberalno-lewicowe oraz środowiska postkomunistyczne. Dziś emanacją polityczną jednych i drugich jest Platforma Obywatelska. Wygląda na to, że PO i jej zaplecze potrzebuje kłamstwa i manipulacji do swoich celów. Dzięki temu udaje się krępować debatę publiczną i zwiększać jej jałowość. W Polsce coraz częściej spór ideowy czy spór o interpretacje faktów zastępowany jest sporem o uznanie prawdy za prawdę a kłamstwa za kłamstwo. Potencjał ludzki w Polsce jest marnowany na prostowanie manipulacji, szerzonych przez dominujące środowiska. Na spory poważniejsze często brakuje czasu i możliwości. Media i politycy skutecznie wiążą Polaków swoimi kłamstwami. Dla nich ma się liczyć ciekawa opowieść, medialny show, budzący emocje, czasem złość, czasem euforię. To, czy jest on zgody z prawdą, nie ma znaczenia. Promowanie oszustwa ma również inny cel, polityczny. Pozwala politykom i urzędnikom żyć w permanentnym kłamstwie. Skoro opinia publiczna niemal co dzień epatowana jest nieprawdą, Polacy stają się coraz mniej wyczuleni na fałsz. Dzięki temu politycy mogą kłamać, a gdy ich ktoś przyłapie nie muszą już nawet się wypierać. To, że oszukali, przestaje kogokolwiek obchodzić. Stanisław Żaryn
Znany reżyser agentem UB i mordercą kobiety w ciąży Historia – Rocznica Mjr Antoni Żubryd ps. „Zuch” był dowódcą antykomunistycznej partyzantki w Bieszczadach i w Beskidzie Niskim. 24 października 1946 r., on i jego będąca w 8 miesiącu ciąży żona zostali zamordowani przez agenta UB, późniejszego znanego reżysera w PRL. W III RP sąd uznał zbrodnię za... przedawnioną. Antoni Żubryd przyszedł na świat 4 września 1918 r. w Sanoku w rodzinie robotniczej. W 1933 r. rozpoczął naukę w Szkole Podoficerskiej dla Małoletnich w Śremie. Trzy lata później został skierowany do 40. Pułku Piechoty „Dzieci Lwowskich”. Podczas kampanii wrześniowej 1939 r. walczył w obronie Warszawy. W trakcie walk został awansowany do stopnia sierżanta i odznaczony Krzyżem Walecznych. Po kapitulacji dostał się do niewoli. Zwolniony po kilku dniach, powrócił do Sanoka. Schwytany przy próbie przejścia granicy niemiecko-radzieckiej w 1940 r., podjął współpracę z sowieckim wywiadem, prowadząc rozpoznanie niemieckich umocnień nad Sanem. Z tych powodów, w listopadzie 1941 r. Żubryd został aresztowany przez gestapo i po dwóch latach śledztwa skazany na karę śmierci. W drodze na egzekucję zbiegł z transportu i powrócił do Sanoka. Gdy w lecie 1944 r. miasto zostało zdobyte przez Armię Czerwoną, zgłosił się do tworzonego powiatowego UB w celu podjęcia tam pracy. Jako szeregowy pracownik przesłuchiwał volksdeutschów, konfidentów gestapo i członków UPA podejrzanych o współpracę z Niemcami. Utrzymywał też kontakty z ukrywającymi się członkami podziemia antykomunistycznego.
Zagrożony dekonspiracją, w czerwcu 1945 r. zdezerterował z sanockiego PUBP, przechodząc do podziemia. W odwecie ubecy aresztowali jego 4-letniego syna Janusza oraz teściową. Sam Żubryd w krótkim czasie utworzył oddział partyzancki złożony z byłych akowców oraz dezerterów z MO, UB i Ludowego Wojska Polskiego. Stworzony w ten sposób Samodzielny Batalion Operacyjny noszący kryptonim „Zuch” podlegał Oddziałowi III Komendy Okręgu VII Narodowych Sił Zbrojnych. Jedną z pierwszych akcji oddziału była likwidacja szefa sanockiego UB oraz zajęcie posterunku MO w Haczowie, dzięki czemu doszło do uwolnienia syna i teściowej Żubryda. Batalion zwalczał przede wszystkim funkcjonariuszy UB, żołnierzy KBW, członków PPR i konfidentów. Z rąk partyzantów zginęło dwóch wysokiej rangi oficerów sowieckich służących w LWP - szef sztabu 8. Dywizji Piechoty ppłk Teodor Rajewski oraz zastępca szefa wydziału polityczno-wychowawczego wspomnianej dywizji, kpt. Abraham Preminger. Zadaniem batalionu była również obrona polskich wsi przed atakami ze strony UPA, dzięki czemu zyskał on duże wsparcie wśród miejscowej ludności. Rozbicie oddziału Żubryda stało się jednym z głównych zadań funkcjonariuszy bezpieki. Starano się też zastraszyć tutejszą ludność poprzez organizowanie publicznych egzekucji. Na przełomie maja i czerwca 1946 r. trzech schwytanych partyzantów skazano w błyskawicznym procesie na karę śmierci, po czym stracono na stadionie miejskim, na który spędzono m.in. szkolną młodzież. We wrześniu 1946 r. z zadaniem zlikwidowania „Zucha” do oddziału przeniknął agent UB, były akowiec, Jerzy Vaulin ps. „Warszawiak”. 24 października 1946 r. w lesie w pobliżu wsi Malinówka w powiecie brzozowskim Vaulin strzałem w tył głowy pozbawił życia Antoniego Żubryda oraz jego będącą w ósmym miesiącu ciąży żonę Janinę. Następnego dnia funkcjonariusze bezpieki zabrali zwłoki. Teściową i syna Żubrydów osadzono na zamku w Rzeszowie.Jerzy Vaulin w PRL-u skończył studia, rozpoczął karierę dziennikarską i reżyserską. Nakręcił około 20 filmów, za które dostał wiele nagród i wyróżnień. Do dokonania mordu przyznał się publicznie na łamach „Gazety Wyborczej”. W 1999 r. Sąd Okręgowy w Krośnie umorzył postępowanie przeciwko niemu z powodu przedawnienia. Sam Vaulin podsumował sprawę słowami: „Nie czuję pokuty, jest to moje największe bojowe przeżycie, zakończone zwycięstwem”. 25 października 1998 r. odbyła się uroczystość odsłonięcia krzyża pamiątkowego w miejscu mordu Janiny i Antoniego Żubryda w pobliżu wsi Malinówka.Paweł Brojek
Joanna Niepotrzebna Najlepszym sposobem na rozwiązanie problemów resortu Joanny Muchy jest likwidacja Ministerstwa Sportu i odejście od polityki ingerencji państwa w sport. Minster Joanna Mucha oświadcza publicznie, że ma już dość zamieszania wokół jej osoby. Pani Minister, która ostatnio podała się do dymisji (a premier jej dymisji nie przyjął) istotnie była w ostatnich miesiącach bohaterką wielu skandali politycznych i miała szansę awansować na pierwszą pozycję wśród najbardziej nieudolnych szefów resortów. Gdy okazało się, że w PZPN, ministerstwie sportu i podległych mu instytucjach mają zostać wdrożone "plany naprawcze", awantura wokół ministry Muchy nie ustała. Wiadomo oczywiście, że jedynym sposobem na likwidację gangreny w polskim sporcie jest... likwidacja ministerstwa sportu. Kierowany przez Joanną Muchę resort nazywa się Ministerstwo Sportu i Turystyki. Turystyką zajmować się winni turyści (wczasowicze), oraz osoby i formy oferujące usługi turystyczne (np. biura podróże, hotele). Ingerencja państwa w turystykę jest wyłącznie szkodliwa i nigdy nie przyniosła żadnych pozytywnych skutków. Turyści radzą sobie bez państwa znakomicie i państwo nie jest im do niczego potrzebne. Podobnie jest ze sportem. Sportem powinni zajmować się zawodnicy, menadżerowie, właściciele klubów, właściciele stadionów, a nie państwo. Ingerencja państwa w sport daje takie rezultaty, jakie ostatnio widzieliśmy na Stadionie Narodowym. Ministerstwo Sportu i Turystyki ma tylko uzasadnienie polityczne. Jest to miejsce, w którym można zatrudnić kilkuset "znajomych królika", kupując sobie ich głosy w wyborach. Dodatkowo jest to też miejsce, w którym ci "sami swoi" mogą wziąć łapówki w zamian za rozstrzyganie kontraktów na budowy stadionów i innych obiektów sportowych. Obiektywnie więc patrząc, funkcjonowanie ministerstwa sportu nie ma żadnego sensu i opowiadanie o konieczności naprawy polskiego sportu nic tutaj nie zmieni. Szymowski
Co Tusk (i kumple) mówił o ekshumacjach?
Oto cytaty
http://niezalezna.pl/34180-co-tusk-mowil-o-ekshumacjach-oto-cytaty
Donald Tusk wyraził dziś "słowa największej troski i współczucia" wobec tych, którzy muszą przeżywać dramatyczne i przykre momenty w związku ze skandalicznym potraktowaniem ciał ofiar katastrofy smoleńskiej. Tymczasem jeszcze kilka miesięcy temu to właśnie Tusk wyrażał dezaprobatę wobec rodzin domagających się ekshumacji. Niezalezna.pl przypomina słowa premiera oraz innych osób podważających sens ekshumowania ciał.
Donald Tusk (16 marca 2012 r.)
Nie powinienem komentować determinacji niektórych rodzin na rzecz ekshumacji zwłok, nawet jeśli nie rozumiem tej determinacji, bo nie rozumiem. Ale widocznie jest jakaś potrzeba, która tkwi w zranionych uczuciach rodzin ofiar .
Stefan Niesiołowski (22 marca 2012 r.)
Jeżeli ktoś chce dalej to podejmować, to wyłącznie w jednym celu – dorwać się do władzy, wykorzystać politycznie. Nie ma podstaw, żeby robić jakieś ekshumacje.
Janusz Palikot (lipiec 2010 r.)
Trzeba ekshumacji wszystkich zwłok, bo być może Rosjanie je porwali i dziś przetrzymują na granicach dawnego imperium. Tak, jesteśmy szaleni. Jesteśmy wariatami - to Nasze Życie.
Teresa Torańska (18 września 2012 r.)
To jest nasza specjalność. Lubimy wykopki.
Wojciech Czuchnowski ("Gazeta Wyborcza" 20 grudnia 2010 r.)
Słucham zapowiedzi ekshumacji tych i innych zwłok, wygłaszanych przez pogrążone w bólu rodziny, którym ktoś musi chyba podsuwać tą straszną myśl o zamienionych ciałach i pomylonych szczątkach. Słucham i czuję bezsilność. Spierajmy się o przyczyny tej katastrofy. Szukajmy winnych. Ale zostawmy w spokoju ciała tych, których połączyła ta śmierć. Obojętnie, gdzie spoczywają: na Wawelu, na warszawskich Powązkach, na cmentarzach zasłużonych w polskich miastach. Śmierć ich zrównała. I niech tak zostanie.
Piotr Śmiłowicz ("Newsweek" 20 grudnia 2010 r.)
Postulat ekshumacji pary prezydenckiej i innych ofiar katastrofy smoleńskiej pokazuje, że PiS nie będzie się wahać, by użyć ofiar do gry politycznej.
ks. Henryk Błaszczyk (RMF FM, 22 kwietnia 2011 r.)
Ważne, żeby ci ludzie mieli światło, żeby wyszli z mroków. Nie wolno ich wpędzać w mrok wątpliwościami, posądzeniami, czymś takim, co powoduje, że rodzi się w nich usprawiedliwiony lęk o to, czy w tej trumnie jest ktoś bliski. Zrobiliśmy wiele - wszystko, co mogliśmy. Nie na wszystko mieliśmy wpływ. Ale zakładam z całą uczciwością, że w tych trumnach są bliscy. A te trumny już są w ziemi, w poświęconej ziemi, na cmentarzach. I z tych cmentarzy trzeba wyjść.
Jan Kołodziej, pracownik Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie ("Gazeta Wyborcza", 17 listopada 2010 r.)
Nie rozumiem, dlaczego rodziny domagają się ekshumacji. Zwłaszcza, jeżeli to podnoszą prawnicy, którzy mieli zajęcia w Zakładzie Medycyny Sądowej i zdają sobie sprawę, jaka była przyczyna katastrofy i jak się ją opisuje.
Krystyna Naszkowska ("Gazeta Wyborcza", 17 kwietnia 2011 r.)
Zadajmy sobie pytanie, czy wykopalibyśmy swoich bliskich z grobu, by upewnić się, że przypadkiem razem z naszym ojcem, bratem, mężem czy synem leży jeszcze ktoś inny, kto razem z nim zginął? Czy na pewno chodzi tu o szacunek dla ofiar? Czy może o nieustające podgrzewanie emocji wokół katastrofy smoleńskiej, które mają służyć celom politycznym? I z szacunkiem dla zmarłych i cierpienia bliskich nie ma to nic wspólnego. Wszak już raz powiedzieliśmy nad tymi grobami: Niech spoczywają w spokoju.
A jednak wybuch, i to jaki potężny! Wyjaśnijmy najpierw, dlaczego inteligentne bombe
Ulżyło mi, powiem szczerze. Bo jest lepiej i prosto. Makabryczne teorie inscenizacji co dopiero przywołane pierwszy raz przed tak licznym audytorium widzów w „Wiadomościach” 16 października odchodzą w ekspresowym tempie w siną dal Czyli jednak wybuch w samolocie Tu – 154 nad Smoleńskiem.. Ulżyło mi, powiem szczerze. Bo jest lepiej i prosto. Makabryczne teorie inscenizacji co dopiero przywołane pierwszy raz przed tak licznym audytorium widzów w „Wiadomościach” 16 października odchodzą w ekspresowym tempie w siną dal bowiem akcja wywołuje reakcję. Przez co mi ulżyło i mogę jak zamaszysty harcerz zaśpiewać, maszerując w wytyczonym mi kierunku, na całe gardło: W siną dal, w siną dal. Pomaszerował lewa prawa w siną dal. Bo jak Państwo widzą czy strona prawa czy lewa w polityce w Polsce to kierunek jakoś podobny, a agenturalność ma także taką zabawną cechę że nie brzydzi się ludźmi, którzy deklarują prawicowe poglądy, a nawet wielkie przywiązanie do Świętego Kościoła Katolickiego Matki naszej. Tu nie ma żartów. Moc wybuchu się objawiła a potęgi jej, tych G co to nie były na ziemi, ale jednak były w powietrzu nawet sobie nie wyobrażamy. Moc wybuchu musieli uznać nawet decydenci „Wiadomości” TVP z dnia 23 października, które to medium do tej pory wieszało psy na ekspertach Zespołu Parlamentarnego, a teraz proszę, z szacunkiem że eksperci poważani i w ogóle. Ano po zacytowaniu „blogera” nie można było już zrobić inaczej i przyjąć trzeba było wybuch z całym dobrodziejstwem inwentarza bo bez względu na to kto i w jakich intencjach dopuścił lub przepchnął taki (katastrofy w Smoleńsku nie było, to jest inscenizacja katastrofy a ciała zostały dowiezione martwe) przekaz zrobił się wielki gewałt oraz rejwach i tu już nie było zmiłuj, tylko albo wóz albo przewóz. Ale na nas moc wybuchu zrobiła jeszcze większe wrażenie. Moc, ale i siła przebiegła, oraz inteligentna. Od dawna już pisaliśmy że to była inteligente bombe, ale teraz poraziło nas to czego w swoim ograniczeniu szarego człowieka nie dostrzegliśmy. Wyjaśnijmy jednak najpierw dlaczego inteligentne bombe. Otóż, jak każdy już bardziej rozgarnięty przedszkolak smoleński wie, ciała Delegatów z samolotu były w różnym stanie. Ba nie tylko ciała ale i odzienie na nich w zupełnie innym stanie niż ciała. Ciała załogi oraz generałów miały być w nierozpoznawalnym stanie, a nawet rozkawałkowane na nierozpoznawalne części. Z drugiej strony mieliśmy ciała jak na przykład stewardessy Moniuszko, oraz Katarzyny Doraczyńskiej, które wyglądały jakby spały. O ile bomba może wywołać stan rozkawałkowania ciała na nierozpoznawalne części, o tyle zachowanie zwłok i przede wszystkim wyrazu twarzy „jakby spała” jeszcze się żadnej bombie rozrywającej nie udało. Zaś równoczesne to sztuka jeszcze większa. Ale jak napisaliśmy była to bomba inteligentna. Ta bomba musi być jednak dokładnie zbadana i to także z powodów czysto strategicznych bo to jakaś najnowsza generacja inteligente bombe nieznana jeszcze. Więcej przecież. Bowiem owa inteligente bombe nie tylko rozkawałkowując jedne ciała inne pozostawiła w stanie jaki daje uśpienie gazem, wygląd zwłok nieznany w żadnej katastrofie samolotowej, ale dokonała jeszcze większej sztuki. Pozostawiła odzienie ofiary zupełnie niezniszczone dezintegrując ciało. Tak było w przypadku na przykład generałów Błasika i Potasińskiego. Znamy przecież historię umieszczania munduru gen. Błasika w gablocie, który wdowa musiała tylko nieznacznie odczyścić i nie miał najmniejszego rozerwania. Podobnie mundur generała Potasińskiego. O tej sile inteligente bombe wiedzieliśmy od dawna, ale takie tylko widzieliśmy widnokręgi, jakie tępymi zakreśliliśmy oczy.Więc nie widzieliśmy dalej. Nie widzieliśmy dalej, a przecież Klicha powiedzenie może zyskać nowy wymiar. (Jak walnęło to i urwało). Nie rozumiemy więc dlaczego Przewodniczący Parlamentarny krytykuje pana Klicha. Przecież jak walnęło w Smoleńsku to urwało na Okęciu, a nawet i nie tylko na Okęciu, ale w innych częściach Warszawy. Moc inteligente bombe w samolocie nad Smoleńskiem ( Z Delegacją w środku w komplecie oczywiście. Żeby ktoś bezczelnie nie pomyślał że chodzi o sam samolot, albo że skład Delegacji był niepełny bo będziemy rózgi łamać) jest taka że na Okęciu:
- skasowała rejestrację wylotu (nośnik podstawowy i dublujący)
- monitoring (Dwa niezależne twarde dyski)
- Wydało zakaz mówienia o 10 kwietnia wszystkim pracownikom Okęcia (do dzisiaj)
- a taki serwis prasowy prezydenta na przykład wydmuchała aż do Katynia.
- W samej Warszawie zaś skasowała monitoring z części ulic.
To przecież nie wszystkie właściwości tej najnowszej generacji bomby przy której atakujące metalowe insekty z Matriksa to Cienkie Bolki. Jak walnęło to i dmuchnęło i to tak że samochody służbowe z śp. K. Doraczyńską i Januszem Zakrzeńskim wyjeżdżając o czwartej spod ich domów, wstrzymywane i hamowane smoleńskim podmuchem nie dotarły do piątej na Okęcie. Tę moc bomby w samolocie sobie teraz dopiero uzmysłowiliśmy i jesteśmy pod jej wielkim wrażeniem. Pod wrażeniem takim że milkną słowa... parlamentarne i tylko mogą być nieparlamentarne wobec pełniących obowiązki Polaków i ukrytych wrogów Polski chowających się za słowem Parlamentarny. Było wesoło, ale na końcu łyżka dziegciu. Na pohybel wam dzwoniący na mszę ogonem ubrani w ornat. Cuchnący kabałą, oraz zajeżdżający czosnkiem z ojca diabła pochodzący . Od tzw. Smoleńska cuchnie satanistycznym odorem Nowego Światowego Porządku, a Wy jesteście jego wykonawcami. Ale oprócz spisku przeciw człowiekowi w ogóle (istotnie w ramach chorego eksperymentu na ile w ramach manipulacji medialnej da się ludziom wcisnąć) jest to spisek konkretnie przeciwko Polsce i Polakom. A naród Polski wcześniej czy później wymierzy sprawiedliwość. Albo nie będzie go wcale. Krew ofiar Warszawsko- Smoleńskich na Was i na dzieci Wasze.
Macierewicza interesuje los samolotu, a nie los Delegacji Jak sam powiedział przedwczoraj ( 23 października) na Konferencji Smoleńskiej na Uniwersytecie Stefana Wyszyńskiego: „ Interesuje mnie (czy nas) los samolotu”.
Było to w kontekście pytania „ Co dalej” wobec deklaracji wybuchu. Kazimierz Nowaczyk raczył zresztą zrozumieć że „Co dalej” znaczyć ma w zamierzeniu pytającego co dalej po momencie wybuchu, a gdy wyszło iż „Co dalej” znaczyć ma pójście po nitce do kłębka czyli jasne, logiczne rozumowanie typu „skoro bomba w samolocie, to ktoś musiał ją podłożyć i to raczej nie w trakcie lotu nad Siewiernym” to powiedział że to nie ich rzecz, a prokuratury i polityków.
Na to włączył się Przewodniczący Zespołu Parlamentarnego A. Macierewicz i powiedział że podobnie on pytany jest o „seryjnego samobójcę”: „Nie możemy przecież zajmować się wszystkim”. On, były minister spraw wewnętrznych nie może przez dwa i pół roku ( po pierwszej tajemniczej śmierci już 16 kwietnia 2010 osoby związanej ze sprawą smoleńską czyli biskupa protestantów Cieślara) sformułować na ten temat kilku zdań. Przecież to zagrożenie i jego ma dotyczyć. Wszak to wedle mniemania ogółu patriotycznej opinii publicznej najgroźniejszy człowiek dla zamachowców. A może jednak nie dotyczy?
Interesuje mnie (nas) los samolotu. W rzeczy samej. I tylko tyle w „śledztwie” . Niewątpliwie w tej wypowiedzi jest duża doza szczerości, choć to samolot wirtualny nad Siewiernym. Nikt Macierewiczowi nie może zarzucić kłamstwa. „Interesuje go los samolotu”. A że nie dodał „wirtualnego” to nie zmniejsza prawdziwości wypowiedzi bo rzeczywiście interesuje go (ich) los samolotu. Ich interes jest w losie samolotu tuż nad polanką przy Siewierny. Nie jednak Macierewicza tylko interesuje wyłącznie los samolotu, a nie ludzi, Delegacji. Taka była powszechna narracja od początku do dzisiaj. Jedyny i wyraźny, zauważalny (choć powszechnie nie zauważony) przykład tego zgrzytu mamy w polskich mediach tuż po „katastrofie” w studiu TVN.
http://www.youtube.com/watch?v=35mjfgD9u-s
Kuźniar:To był jak 40 jedna z najbardziej wysłużonych maszyn w polskiej służbie, prawda? (Jak widzimy wkracza w przygotowaną już narrację) Olejniczak, który nie jest wtajemniczony póki co zachowuje zdrowy rozsądek i równocześnie czuje że coś nie gra. Nie tylko z samym Smoleńskiem, ale i w podawaniu tego wszystkiego. Zauważmy ze tak jak mówi Olejniczak na początku nie mówi wielu nawet prawicowców. Kto powiedział takie podstawowe zdanie, jak to poniższe. Pokażcie mi.
Olejniczak:Pytanie jest podstawowe co dzieje się z ludźmi.
Kuźniar: (Twardo)Nie wiemy tego.
Olejniczak: bo wie Pan rozmowa o Jaku to chyba nie ma sensu
(Pisałem o tym w poście
http://cyprianpolak.salon24.pl/392132,poslanki-szczypinska-i-kempa-przylecialy-10-04-2010-samolotem
w lutym b.r. Stamtąd też przywołuję powyższy fragment stenogramu z moim komentarzem. Oprócz tego w dużych mediach nigdy nie było tutaj zgrzytu, nie było rozdźwięku. Los samolotu jest bardziej nierozerwalny z losem pasażerów niż Piłat z Credo. Podszewka z płaszczem nie jest tak związana jak Delegaci z Tu - 154 nad Smoleńskiem.
Macierewicz mówi prawdę: Interesuje go los samolotu”. ( z niedopowiedzeniem jak wyżej. Ale prawdę). Macierewicz powiedział kiedyś iż pierwszy raz od czasu Gomułki zdarzyło się iż z wylotu Delegacji państwowej nie ma żadnych materiałów filmowych ( Cytuję za Julią Jaskólską – Aktualności Dnia Radia Maryja z sierpnia 2011). Ale konsekwencji tego spostrzeżenia nie ma. Ale za to była konsekwencja w reagowaniu na przykład podczas spotkania Zespołu Parlamentarnego z Marcinem Wierzchowskim z Kancelarii Prezydenta wobec zastanawiania się posłów (tu zresztą posłanek) co się stało (na i nad Siewiernym) i bycia blisko niewygodnych wniosków.
http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/zesp?OpenAgent&78
Data; 15 .12. 2012
Dwa fragmenty.
Pierwszy. Od około 1:42:40 –do :43:16
Ewa Kruk : To jest odległość, pan mówi, około kilometra od miejsca..
A. Macierewicz : 800 metrów. (Wierzchowski mówi wcześniej: 800 metrów, kilometr)
E. Kruk : ..oczekiwaliście. 800 metrów, kilometr gdzie oczekiwaliście, a tam gdzie rozbił się Tupolew załóżmy.. (wytłuszczenie C.P.) i pan nie słyszał nic poza świstem silników?
M.Wierzchowski: Nie. (pauza, cisza)
A. Macierewicz: Ani nie widział pan, nie wiem, kłębów dymu czegokolwiek, błysku, nic takiego.
M. Wierzchowski: Nic.
E. Kruk: Bo to jest odległość, która ja jakoś se nie mogę wyobrazić, że nie słychać uderzenia samolotu o ziemię, tak?
(Krótka pauza w wypowiedzi) To już przepraszam moje takie.
A. Macierewicz : No jest jak jest
M. Wierzchowski: No ja niczego nie słyszałem, no! (Dwie powyższe wypowiedzi nakładają się)
A. Macierewicz ( nieco podniesionym głosem) Jest pana relacja, to ona jest tutaj najważniejsza, więc to..
(wchodzi z pytaniem o karetki pos. Kozak)
Inna część spotkania. Wierzchowski opowiada przed zacytowanym fragmentem że oprócz odwróconych kół i tylnej części samolotu nie widział żadnej większej całości. „Nie było nic” jak mówi choć równocześnie „wszystko było wbite w ziemię” i opowiada jeszcze o fragmentach najwyżej jego wzrostu.
2:17: 09 -
Posłanka (nieprzedstawiona. Wydaje mi się że Wiśniewska, ale nie jestem pewien.) ( dość cicho, ale z natężeniem w głosie) : Jak to się mogło zdarzyć?!
A. Macierewicz: (Szybko) No dobrze, zostawmy. Nie dręczmy pana jak to się zdarzyło. W tej relacji Wierzchowski stwierdza że rozpoznał Katarzynę Doraczyńską, która „wyglądała jakby spała”. Miała tylko rozmazany makijaż.
Jak połączyć taki wygląd zwłok, a zwłaszcza twarzy niespotykany po katastrofie lotniczej, że osoba wygląda jakby spała, z całkowitym zniszczeniem samolotu gdzie w większej całości została tylko tylna resztka kadłuba i koła, tym się Macierewicz nie kłopotał i nie kłopocze. Wcześniej uderzenie o ziemię. Potem i teraz wybuch w powietrzu. W obu przypadkach dezintegracja samolotu. I osoby (bo nie tylko śp. Doraczyńska) które wyglądają jakby spały. Wyraz pośmiertnego stężenia twarzy nie oglądany w żadnych katastrofach, nawet samochodowych. (Chyba żeby osoba rzeczywiście w chwili śmierci spała). Ale to nie interesuje Antoniego Macierewicza bo go interesuje los samolotu. Nie Delegatów, nie pasażerów i załogi. Wiec wszystko się zgadza i wedle tego co mówi Macierewicz nie można mieć do niego żadnych pretensji. Jak samolot, to samolot. W końcu jak sam powiedział: Nie można zajmować się wszystki
Antoniego Macierewicza interesuje los samolotu, a nie los Delegacji.
Na temat Macierewicza pisałem ( w ubiegłym roku)
http://cyprianpolak.salon24.pl/374859,prosta-sprawa-z-filmem-1-24
http://cyprianpolak.salon24.pl/374677,jak-uwiarygodnic-macierewicza
http://cyprianpolak.salon24.pl/374414,ciekawy-artykul-matki-polki-o-wyborach-2007-j-kaczynskim
http://cyprianpolak.salon24.pl/373966,bo-co-do-wielu-osob-niektorzy-nasi-znajomi-mysleli-ze-lecimy
http://cyprianpolak.salon24.pl/344919,relacja-a-macierewicza-z-16-04-2010
http://cyprianpolak.salon24.pl/344332,macierewicz-rodzina-tez-nie-wiedziala-pociagiem-czy-samolotem
http://cyprianpolak.salon24.pl/338228,macierewicz-a-sprawa-smolenska-i-od-nocnej-zmiany
Cyprian Polak
Warzecha: Mucha zostaje O odpowiedzialności politycznej słów kilka: „Ministra” Mucha zostaje na stanowisku. Nadal będzie mogła się dziwić, kto zarządził spotkanie takich, a nie innych drużyn w ramach mistrzostw w hokeju na trawie oraz powierzać stanowiska w Narodowym Centrum Sportu swoim fryzjerom, manikiurzystom i koleżankom z liceum. Nadal będzie mogła nas bawić swoimi wybitnymi kompetencjami w dziedzinie sportu oraz wynajdywaniem żeńskich odpowiedników męskich nazw stanowisk i profesji – co akurat pani „ministrze” wychodzi najlepiej. Jest powiedzenie o zepsutym zegarze: nawet on raz na dwanaście godzin wskazuje właściwą godzinę, całkiem przypadkiem oczywiście. Podobna sytuacja miała miejsce z Joanną Muchą. W toku swoich dramatycznych deklaracji, dotyczących oddawania się premierowi do dyspozycji czy do czego tam jeszcze, pani „ministra” oznajmiła, że ponosi za sytuację na Stadionie Narodowym polityczną odpowiedzialność. Miała stuprocentową rację, choć jej celem nie było raczej odświeżenie tego ważnego, ale całkowicie ignorowanego przez rząd Tuska pojęcia. Przypomnijmy krótko, na czym polega polityczna odpowiedzialność. Mamy mianowicie w rządzeniu – państwem, miastem, miasteczkiem, gminą – obojętne – dwa główne rodzaje odpowiedzialności. Pierwszy to odpowiedzialność bezpośrednia. Tę odpowiedzialność ponosi osoba, która podjęła złą decyzję, ewentualnie jej bezpośredni zwierzchnik, który na przykład nie nadzorował sprawy tak, jak powinien. W tym sensie Joanna Mucha faktycznie nie odpowiada za konkretną sytuację na Stadionie Narodowym, a Hanna Gronkiewicz-Waltz za zalanie budowanej na Powiślu stacji metra. Istnieje jednak drugi rodzaj odpowiedzialności – właśnie odpowiedzialność polityczna. Ten rodzaj odpowiedzialności sięga znacznie wyżej niż tylko do bezpośredniego wykonawcy zadania lub osoby, która jego wykonania zaniedbała. Odpowiedzialność polityczną ponosi ten, kto jest wytycza ogólne zasady i ramy działania, a czyni to w taki sposób, że w tychże ramach możliwe jest popełnianie błędów, uprawianie prywaty, nepotyzmu, korupcji i tak dalej. W tym sensie Hanna Gronkiewicz-Waltz jest odpowiedzialna za zalanie stacji metra, bo to ratusz – przy akceptacji pani prezydent – ustalił reguły przetargu na wykonawcę budowy i ratusz odpowiadał politycznie za jej nadzorowanie. Obie te sprawy najwyraźniej zawalił. Podobnie Joanna Mucha jest odpowiedzialna politycznie za blamaż ze Stadionem Narodowym, bo to ona – jako minister sportu – nadzoruje Narodowe Centrum Sportu, a to z kolei zawiaduje stadionem. I to ono odpowiada za jego ostateczny kształt i sposób funkcjonowania. W prawidłowo funkcjonującej demokracji pojęcie odpowiedzialności politycznej jest jasne i czytelne. W normalnej demokracji taki na przykład Bogdan Klich musiałby się podać do dymisji już po pierwszej katastrofie samolotu wojskowego, do której doszło za jego kadencji, choć wiadomo przecież, że to nie on pilotował maszynę casa, która spadła obok lotniska w Mirosławcu, zaś w katastrofie zginęła cała załoga i wszyscy pasażerowie. Podobnie po katastrofie pod Smoleńskiem musiałby zostać zdymisjonowany gen. Marian Janicki, szef Biura Ochrony Rządu, choćby nie ponosił za tę sytuację najmniejszej bezpośredniej odpowiedzialności (przy czym tak się składa, że tę bezpośrednią odpowiedzialność ponosi, tym bardziej więc powinien wylecieć ze stołka z hukiem).
Jak jednak pamiętamy, minister Klich spokojnie doczekał na stanowisku końca kadencji rządu, a generał Janicki nie tylko nie dostał należytego kopa za drzwi, ale przeciwnie – otrzymał awans. Na tej samej zasadzie na stanowisku pozostała Joanna Mucha. To kolejny dowód potwierdzający tezę, że premier stracił swoje legendarne wyczucie nastrojów. W sytuacji, gdy zniknęła bariera, która chroniła jego, jego rząd i partię przed krytyką i kpinami ze strony Polaków bynajmniej nie sympatyzujących z PiS (co szczególnie dla PO groźne), sprawa Stadionu Narodowego domagała się okazałego kozła ofiarnego. Zamiast niego, Donald Tusk przedstawił mętne opowieści o „programie naprawczym”, które na nikim nie mogły zrobić wrażenia. Czy może raczej – zrobiły wrażenie powtarzanych po raz 1346. mdłych i nic nieznaczących frazesów. Prócz tego są dwa dodatkowe powody, dla których niekompetentna do śmieszności „ministra” utrzymała stołek. Jeden z nich to ten, że istnieje w Polsce zasada – przestrzegana zresztą konsekwentnie przez wszystkie rządy, niezależnie od barwy partyjnej – że im większe jest oczekiwanie, zwłaszcza aktualnej opozycji, aby danego ministra odwołać, tym bardziej się go nie odwołuje, choćby było to jak najbardziej zasadne. Krytykowany przez opozycję szef resortu może być pewien, że pozostanie na stanowisku, zwłaszcza jeżeli wniesiono wobec niego wniosek o wotum nieufności. Drugi powód to ten, że gdyby w przypadku Muchy premier uznał zasadę odpowiedzialności politycznej, można by od niego żądać przestrzegania jej również w innych wypadkach. A takich w jego rządzie jest mnóstwo – od ministra zdrowia począwszy, na ministrze transportu skończywszy. Tusk bardzo konsekwentnie udaje, że coś takiego jak odpowiedzialność polityczna nie istnieje. I będzie udawał nadal – ma po temu bardzo ważny powód. Nie tylko taki, że w innym przypadku musiałby odwołać trzy czwarte swojego rządu, ale i taki, że czym prędzej sam musiałby złożyć dymisję. Łukasz Warzecha
Nabijanie w butelkę (po łacinie "in vitro") Zasada "kiedy trwoga, to do Boga" obowiązuje także w naszej polityce. Na swój sposób. Jako zasada: "kiedy idzie kiepsko, to trzeba odgrzać emocje wokółreligijne". Najlepsza do tego jest aborcja, ale nadaje się też "in vitro". Panu premierowi idzie ostatnio kiepsko bez wątpienia. Obietnice "drugiego expose" cokolwiek się nie zgrały ze złożonym równolegle projektem budżetu, stadion okazuje się kosztowną fuszerką, za którą trzeba na dodatek wypłacać fuszerom horrendalne premie i odprawy, łgarstwa o wzorowym śledztwie w Smoleńsku prują się jak koronka, autostrada A-2 rozminęła się o 30 metrów z obwodnicą Warszawy i trzeba je łączyć "prowizorycznym pomostem", bo rozpisanie przetargu na odcinek 30-metrowy jest niepodobieństwem, a bez przetargu dróg budować nie wolno, szumnie zapowiadany program rodzimej energetyki atomowej skichał się po utopieniu w nim grubych milionów jak - nie przymierzając - równie szumny plan informatyzacji państwa, geniusze z MSZ umieścili w internecie dokładne rozliczenie pieniędzy przekazanych, w świetle tamtejszego prawa, nielegalnie, białoruskiej opozycji i na wszelki wypadek wysłali jeszcze pocztą zwykłą, wprost do tamtejszego KGB, PIT-y dla każdego konkretnego opozycjonisty, a potem wzorem Łukaszenki usiłowali zastraszyć polską gazetę, by tego nie ujawniała... Blamaż goni blamaż, szkoda czasu na wyliczanie. Odpowiedź władzy? Ta sama, co zawsze: ofensywa pijarowska. Wyjściem z kłopotów miała być seria konferencji prasowych kolejnych ministrów - nie wiadomo wedle, jakiego klucza dobieranych w pary - zapewniających, że jest dobrze i zapowiadających rozmaite przyszłe sukcesy. Nie wypadło to przekonująco, więc premier poczuł się zmuszony włączyć w wizerunkową ofensywę sam. Na konferencji z bodaj najśmieszniejszym ze swym ministrów, panem Arłukowiczem pojawił się osobiście, by zapowiedzieć, że od przyszłego roku ruszy program refundowania zabiegów sztucznego poczęcia in vitro. Program będzie ministerialny, a więc do jego uruchomienia wystarczy rozporządzenie ministra, nie ustawa. To zasadnicza część obietnicy, bo do przeforsowania takiej ustawy Tusk nie ma wystarczającego poparcia nawet we własnym klubie. Spróbujmy na chwilę potraktować zapowiedź poważnie. Procedura zapłodnienia in vitro nie jest w żaden sposób w Polsce regulowana prawnie. Prosta logika mówi, że najpierw trzeba zdefiniować, kiedy i pod jakimi warunkami jest ona leczeniem, a kiedy ryzykownym i niehumanitarnym hazardem. Wątpliwości etyczne, które procedura ta budzi, nie są jakąś fanaberią - zwłaszcza w czasach, gdy inżynieria genetyczna nie jest już fantastyką naukową, ale realnością. Jeśli argument "wszystko dobre, co służy leczeniu ludzi" mamy uznawać za ostateczny, to trzeba przeprosić doktora Mengele, którego badania też nieźle popchnęły medycynę do przodu. Oprócz etycznych są też wątpliwości medyczne - nie wiadomo, jakie deformacje genetyczne mogą się objawić po dłuższym czasie wskutek poddawania zarodków zamrożeniu, nie wiadomo, jakie mogą być skutki mieszania materiału od wielu różnych anonimizowanych dawców. Obawy związane z upowszechnieniem GMO to przy obawach związanych z selekcjonowaniem i poprawianiem zarodków ludzkich naprawdę drobiazg. Dobra, powiedzmy sobie, że pan premier tak bardzo kocha rodziny nie mogące się doczekać potomstwa, że na wszystkie takie wątpliwości macha ręką. Zapytajmy więc o kwestie finansowe. Skąd mają się wziąć środki na program, który najwyraźniej wymyślony został ad hoc, w przeddzień konferencji prasowej albo zgoła w drodze na nią, bo w budżecie ministerialnym ani w budżecie państwa nie uwzględniono go w najmniejszym stopniu? Jakimi "dźwigniami" i "efektami mnożnikowymi" chce je władza wyczarować? Pan premier bardzo gładko i pięknie potrafi mówić o wszystkim, więc również i o tęsknocie za nienarodzonym potomstwem, ale rozsądek podpowiada, że w pierwszym rzędzie należałoby zadbać o tych, którzy już się narodzili. Centrum Zdrowia Dziecka jest zadłużonym po uszy bankrutem, wstrzymało przyjęcia i leczenie - poza kilkoma oddziałami bezpośrednio ratującymi życie. Jeśli resort i premier znaleźli nagle jakimś cudem dodatkowe, nie ujęte w budżecie środki, należałoby w pierwszej kolejności przeznaczyć je raczej na ratowanie tej zasłużonej i niezbędnej placówki, a nie na dofinansowywanie zajmujących się in vitro ekskluzywnych prywatnych klinik. A jeśli żadnych dodatkowych pieniędzy władza nie znalazła, to niezbędne jest wyjaśnienie, komu zamierza odebrać fundusze, by mieć co skierować do owych klinik. Czy aby nie jest z tym tak samo jak ze sławną już zapowiedzią z "drugiego expose" - dodatkowych 320 milionów subwencji dla samorządów na przedszkola, które okazały się "przesunięte" z subwencji dla tychże samorządów na szkoły?
Pytania te mają charakter czysto retoryczny, bo wydaje się ze wszech miar wątpliwe, aby ktokolwiek zamierzał cokolwiek naprawdę refundować. To tylko kolejna wrzutka naszego Donka, taka sama jak "wspólna waluta w roku 2012", "rewolucja legislacyjna", "tarcza antykorupcyjna" czy "inwestor z Kataru". W każdym razie, tylko z tego punktu widzenia rozpatrywana ma ta zapowiedź sens.
Po pierwsze - jak już wspomniałem - odgrzewając spór ideologiczny i emocje antyklerykalne, liczy premier na odwrócenie uwagi od spraw pilniejszych. "Przesłanie dnia", którego wyprodukowanie jest sensem tej całej operacji, sformułowane zostało bardzo jasno i powtórzone przez wielu polityków PO i ich kibiców w mediach: "w sprawie in vitro PiS słucha biskupów, a my naukowców". Czyli kolejna odsłona spektaklu "Donald Tusk, premier, który się biskupom nie kłania".
Po drugie - jedyne rezerwy, po jakie może PO sięgnąć, żeby ratować swoje sondażowe słupki, są na lewo od niej. Ci, którym choć w elementarnym stopniu zależy na Polsce i na dobru publicznym, już raczej Tuskowi nie uwierzą i w ich wypadku maksimum tego, o czym władza może marzyć, to żeby w ogóle nie poszli na wybory. Jedyni, o których jeszcze ewentualnie może partia rządząca grać, to ludzie pozostający w gestii SLD i Palikota - poruszani resentymentem antyklerykalnym i postkomunistycznym względnie obietnicą legalizacji "trawki". Spodziewam się, że niebawem do podkreślania swej niezależności od biskupów (nie dość, że tłustych, to jeszcze pijanych) dołoży Tusk wizytę przy łożu konającego Jaruzelskiego i częstowanie go znieczulającym blantem.
Po trzecie wreszcie - za pomocą in vitro Tusk próbuje pojednać się z liberalno-lewicowymi salonami, które poważnie zaniedbał, zakładając, że przerażone "powrotem IV RP" towarzystwo i tak będzie zawsze musiało go popierać bez żadnych dodatkowych koncesji. Ruszając na kolejną wojenkę z Kościołem i "katolickim ciemnogrodem" stara się odzyskać jego zaufanie. Niby nic nowego, tyle że teraz będzie bronić "postępu" i "europejskiej normalności" już nie tylko przed Kaczyńskim, ale i przed Gowinem. Może nawet przed tym ostatnim przede wszystkim. A program refundacji in vitro... W tej dziedzinie Tusk ma doświadczenie i wie, jak się takie rzeczy robi. Swego czasu, po upadku Lehman Brothers, ogłosił nie jeden, ale bodaj trzy programy wspomagania małych i średnich przedsiębiorstw oraz pomocy dla osób, które wskutek utraty pracy nie mogą spłacać kredytu mieszkaniowego. Trąbiono o tym tygodniami i dopiero wiele miesięcy potem, kiedy sprawa nikogo już nie interesowała, okazało się, że warunki skorzystania z tych programów ustawiono tak, iż załapało się ledwie kilkadziesiąt osób i parę firm. Z tym refundowaniem in vitro pewnie będzie podobnie - jak w starym kawale - okaże się, że trzeba mieć skończone sześćdziesiąt lat i przedstawić pisemną zgodę obojga rodziców. Ale wtedy już o tej obietnicy nikt nie będzie pamiętać. No, może poza garstką nabitych w butelkę małżeństw nie mogących się doczekać potomstwa i nie mających pieniędzy na prywatna klinikę. Ale jaki one mogą stanowić promil głosów? Rafał Ziemkiewicz
Uniwersytety czy chedery? Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci – powiada polskie przysłowie, zaś wymowni Francuzi podobną myśl wyrażają inaczej: kto raz był królem, ten zawsze zachowa majestat. A zatem czy ktoś, kto w młodości nasiąknął atmosferą totalniactwa, rzeczywiście skazany jest dożywotnio na totalniactwo? Tego nie wiemy, podobnie jak nie wiemy, czy totalniactwo jest dziedziczne. Są wyjątki, ale czy świadczą one o braku reguł, czy też przeciwnie – potwierdzają regułę? Coś musi być na rzeczy, bo w przeciwnym razie skąd brałoby się wśród naszych postępaków przekonanie, jakoby tworzyli środowisko nie tylko “ludzi rozumnych”, ale również – “przyzwoitych”? Totalniacy, ma się rozumieć, wcale się ze swoim totalniactwem nie afiszują. Przeciwnie – taki na przykład Józef Stalin, przemawiając na wiecu wyborczym pierwszego stalinowskiego okręgu wyborczego miasta Moskwy, zachwalał demokrację, twierdząc, że “nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza”. W pewnym sensie miał rację, ale jestem pewien, że nie o taki sens mu chodziło i dlatego aż po dzień dzisiejszy uczniowie Ojca Narodów chętnie drapują się w kostiumy płomiennych szermierzy wolności. Cóż jednak z tego, skoro kiedy tylko otworzą otwór gębowy swojej twarzy, natychmiast totalniactwo zaczyna z nich wyłazić wszystkimi porami? Oto gazeta pod redakcją pana red. Adama Michnika skarciła Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego, że “promuje” teorię o wybuchach w Smoleńsku, która przecież jest “kontrowersyjna”. Wprawdzie UKSW tylko udzielił gościny naukowcom, którzy w sprawie przyczyn katastrofy w Smoleńsku ośmielają się mieć zdanie odmienne od zatwierdzonego przez Rosjan i podanego do wierzenia naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu przez rząd premiera Tuska i jego klakierów – ale autor tej notatki najwyraźniej jest święcie przekonany, że uniwersytety powinny unikać stykania się z opiniami “kontrowersyjnymi” nawet przez papierek, a jeśli już w ogóle dopuszczają do wygłaszania na swoim terenie jakichś opinii, to powinny to być wyłącznie poglądy zatwierdzone. Przez kogo zatwierdzone? To nie jest do końca jasne, ale najprawdopodobniej przez jakichś cadyków, którzy suflują “przyzwoitym”, co i jak mają myśleć, no i mówić, pod rygorem wykluczenia ze stada “ludzi rozumnych” – bo u postępaków skwapliwe posłuszeństwo wobec “mądrości etapu” jest kartą wstępu do stada. Ta tresura w totalniactwie, zwłaszcza w przypadku ambitnych mikrocefali, przynosi znakomite rezultaty. Na przykład pewien lubelski bakałarz, występując przed tamtejszym niezawisłym sądem w charakterze biegłego, stwierdził, że użycie słowa: “Anschluss” na określenie przyłączenia Polski do Unii Europejskiej powinno być karane sądownie. Właśnie przez media przetacza się dyskusja o upadku kształcenia nie tylko szkolnego, ale i uniwersyteckiego. Jakże jednak ma być inaczej, skoro za przyczyną totalniaków, którzy swoim rasowym i kulturowym obsesjom za pośrednictwem eurokołchozu nadają rangę norm prawnych, za którymi stoi przemoc państwa, uniwersytety przekształcają się w chedery? Tradycyjny uniwersytet był otwarty na wszystkie hipotezy, bo jedynym kryterium ich oceny była prawda. Teraz na uniwersytetach utytułowani hochsztaplerzy nauczają, iż prawdy nie ma, nie zauważając nawet, że w takim razie przynajmniej to zdanie musi być prawdziwe – więc miejsce prawdy zajmuje polityczna poprawność. W rezultacie uniwersytety przekształcają się w chedery, w których o żadnej “kontrowersyjności” nie może być mowy, bo tam nauczanie polega na mechanicznym powtarzaniu za mełamedem zatwierdzonych formuł. SM
TAK, TO JEST WOJNA Kiedy kilka miesięcy temu Antoni Macierewicz powiedział na jednym ze spotkań, że 10 kwietnia 2010 r., przy założeniu, że doszło wówczas do zamachu, mieliśmy w istocie do czynienia z aktem wojennym, o czym niebawem przekonają nas kolejne kroki agresora, podniosła się wrzawa w mediach, a politycy rządzącej partii, z udawaną troską o zdrowie psychiczne szefa ZP, kiwali głowami. Tymczasem już dzisiaj, szczególnie po niedawno odbytej Konferencji Smoleńskiej, możemy już mówić o celowym działaniu osób trzecich, czego skutkiem było rozbicie TU 154 M i śmierć wszystkich pasażerów. Jeżeli bowiem kilkudziesięciu naukowców z Polski i zza granicy, których dorobek nie budzi wątpliwości w świecie nauk technicznych, dowiodło w swoich referatach, iż oficjalna wersja lansowana przez MAK i komisję Millera jest, mówiąc delikatnie, nieprawdziwa, zaś rzeczywistą przyczyną katastrofy były eksplozje na pokładzie, to trudno zrozumieć dlaczego z innych, niż zamach powodów okłamywano nas przed ponad dwa lata, dokonując niebywałych wręcz akrobacji, by utrzymać trzeszczącą w szwach załganą narrację o brzozie, beczce i niedouczonych pilotach. Każdy rozsądnie myślący powinien zadać sobie jedno podstawowe pytanie: skoro opisywane przez oficjalne czynniki wydarzenie było tak proste do zdefiniowania, dlaczego, by rozwiać wszelkie wątpliwości nie rzucono na „żer” opinii publicznej wszystkich możliwych dowodów w sprawie z ekspertyzami wraku, po wcześniejszym jego zwróceniu, czarnymi skrzynkami, profesjonalnie wykonanymi oględzinami miejsca zdarzenia i badaniami ofiar ( to oczywiście tylko dla rodzin poległych)? Dlaczego wszystko od początku nosiło znamiona zacierania śladów, a najważniejsze dowody w sprawie nigdy do Polski nie trafiły, ba, nigdy nie trafiły w ręce polskich ekspertów? Dlaczego żaden z twórców oficjalnego raportu nie jest w stanie stanąć w świetle kamer i skonfrontować swoich badań, obliczeń, ekspertyz z podważającymi jego pracę naukowcami? Czy nie jest to najbardziej cywilizowana forma eliminowania wątpliwości? Jest to kolejny dowód na to, iż racja stoi po stronie naukowców związanych z ZP oraz tych, którzy zorganizowali poniedziałkową konferencję. Oficjalna narracja jest nie do obrony, o czym wiedzą zapewne sami jej twórcy. Mamy więc mocne poszlaki na to, iż 10/4 doszło do zamachu na polską delegację, która udawała się w celach pokojowych do Katynia. Jeśli hipoteza zamachu się potwierdzi w dalszych badaniach to „katastrofę smoleńską” będzie można uznać za najbardziej zuchwałą zbrodnię na Polakach, za którą stoją ludzie służb rosyjskich oraz jacyś kooperanci w Polsce. Można zatem mówić już o sytuacji wojennej, jednak nie w sensie tradycyjnym, ale o wojnie na wielu innych, dużo groźniejszych, niż zbrojna ofensywa, frontach. Służby rosyjskie, jako spadkobiercy służb sowieckich, do których tradycji z lubością nawiązują, o czym świadczą liczne wypowiedzi W. Putina, praktykują od lat te same zasady nowoczesnego podboju krajów – celów. Szeroko o metodach stosowanych przez moskiewskie służby wobec krajów upatrzonych sobie za cel pisał W. Volkoff, w swojej książce „Dezinformacja. Oręż wojny”. Podręczniki szkoleniowe dla służb ZSRR wiele czerpały z myśli i wskazówek starożytnego chińskiego myśliciela, autora „Sztuki wojennej” Sun Cy, który pisał:„Najważniejszą umiejętnością w sztuce wojennej jest podporządkowanie sobie nieprzyjaciela bez walki”. W jaki sposób należy ten cel osiągnąć? Sun Cy podał kilka cennych rad, których praktyczną realizację mogliśmy widzieć na własnym podwórku po 10/4. Przede wszystkim należy dyskredytować wszystko, co dobre w kraju przeciwnika, wciągać przedstawicieli warstw rządzących w przestępcze przedsięwzięcia, korzystać z ze współpracy istot najpodlejszych, zasiewać waśnie i niezgodę miedzy obywatelami wrogiego kraju, buntować młodych przeciwko starym, infiltrować wszędzie swoich szpiegów. Każdy, kto nawet niezbyt wnikliwie analizuje polską rzeczywistość po kwietniu 2010 roku bez trudu dostrzeże, jak skrupulatnie, z żelazną konsekwencją wskazania mistrza Sun Cy są wprowadzane w naszym kraju. Kto jest animatorem tych działań? Z pewnością państwo nam wrogie, mające ambicje imperialne, na którym ciąży odium zamachu na polską elitę.
W jaki sposób można, nie wprowadzając wojsk na teren nieprzyjaciela, osiągnąć cel, którym jest podbój? Volkoff podaje kilka rodzajów „broni”, którymi posługuje się agresor w kraju, który jest jego celem: dezinformacja, propaganda, zastraszenie. Kluczem do zniszczenia woli oporu jest przede wszystkim demoralizacja narodu i dezintegracja tworzących go grup, bowiem „zwycięzcą jest ten, kto może i chce dalej walczyć, podczas gdy przeciwnik już nie chce i nie może”. Na czym polegać ma akcja pod tytułem „demoralizacja narodu”? Jest to nic innego, jak unicestwienie odwagi, podkopanie siły duchowej, wynikającej z wiary w wartości narodowe i przyszłość. Tak więc uderzenie w kościół, pokazanie, że jest równie zepsuty, co wielcy tego świata, atak na rodzinę, która ma się jawić jako siedlisko patologii, podrywanie autorytetu nauczyciela – przykładów można mnożyć, jest ich bez liku. Jakie jeszcze chwyty stosuje agresor wobec państwa – ofiary? Otóż zaatakowany ma być przekonany, że jest osamotniony, nikt mu nie pomoże, jest zdany na łaskę agresora,ma być przekonany o dezaprobacie opinii światowej wobec jego woli obrony. Czyż nie taki cel ma rozgłaszanie po 10/4, że NATO nas zostawiło, jesteśmy sami, zdani na smutny los pod rosyjskim butem, nikt nam nie pomoże? A czy wyrażona przez NATO chęć pomocy w śledztwie smoleńskim, odrzucona 13 kwietnia przez władze polskie i rosyjskie, to nie była próba pomocy dla Polski? A czy przekazanie polskim władzom zdjęć satelitarnych z dnia katastrofy, czy wola współpracy wyrażona przez Amerykanów w rozmowie z prokuratorem Pasionkiem, to nie jest wyraz chęci współpracy z Polakami w tej tragicznej sprawie? Przecież NATO nic nie zrobi wbrew władzom polskim. Komu więc tak zależy na tym, abyśmy się czuli zdani na łaskę Rosji? Volkoff wyróżnia tez inne metody mające na celu osłabienie woli oporu, woli walki u zaatakowanego. Należą do nich między innymi zaszczepianie zwątpienia, podważanie wiary w siebie, ośmieszanie, wytykanie braku logiki przez państwo – agresora i jego agenturę, podważanie zaufania do środków obrony. Ważnym czynnikiem podboju jest też przekonanie zaatakowanego, że ma naprzeciw sobie przeciwnika twardego, pewnego zwycięstwa i zdecydowanego na wszystko. Czy słowa jednego prokuratorów do wdowy smoleńskiej „Rosja to jest mocarstwo”, jako uzasadnienie dla odmowy udziału w sekcji zwłok profesora Badena, nie są dowodem na to, iż wyżej wymienione metody odniosły skutek?
A słowa Anodiny do Edmunda Klicha, iż „Polska to mały kraj, a Rosja wielki”, nie niosły w sobie cech, o których pisał Volkoff? Nie miały na celu nas poniżyć, ustawić w szeregu? Największą akcją, która miała zniszczyć zaufanie, a nawet wzbudzić w Polakach wstyd i zażenowanie, była rosyjska akcja dezinformacyjna wymierzona w polskie wojsko. Brutalny atak na polskich oficerów, na polskiego generała, czy wreszcie wymuszenie na polskich władzach likwidacji rzekomo nieudolnego i skompromitowanego 36 SPLT, z którego wywodzili się polegli polscy piloci – to jest, można by rzec, elementarz sztuki dywersji, o której pisał Volkoff.
Czy ta akcja nie miał wzbudzić w nas wstydu za swoje wojsko, a tym samym przekonać nas, iż jesteśmy za słabi i zbyt zdemoralizowani, by móc stawić komuś opór, by obronić swoje państwo? W ostatnich dniach można zaobserwować kolejną odsłonę niewypowiedzianej wojny. Chodzi o publikację przez Rosjan drastycznych zdjęć ofiar, w tym Prezydenta Polski. Cel i przekaz jest jasny, i nie pozostawia wątpliwości: jest to informacja dla nas, Polaków, dla władz w Warszawie, ale tez do świata. Komunikat dla świata brzmiał: Polacy nie potrafili zadbać o swoją elitę, o swoich wojskowych, nie pilnowali swojego Prezydenta, czy więc taki naród zasługuje na szacunek? Czy ktokolwiek powinien przejmować się losem Polaków, czy zasługują na własne państwo? Komunikat dla władz w Warszawie: mamy więcej takich materiałów i nie zawahamy się ich użyć. Komunikat dla Polaków: jesteśmy silni i bezwzględni, patrzcie, co zrobiliśmy z waszymi rodakami, z waszym Prezydentem? Widzicie tego człowieka z raną, przypominającą postrzał? Tak, to my, jesteśmy gotowi na wszystko, zrobimy z wami to samo, jak będzie trzeba. Czy zatem nie miał racji Antoni Macierewicz mówiąc o akcie wojennym w kontekście 10/4? Wydaje się, iż wobec powyższych faktów, nie ma co do tego złudzeń. Na koniec pozwolę sobie na cytat z Volkoffa:
„Państwa, które uprawiają dezinformację traktowaną, jako środek prowadzenia wojny powierzają ją na ogół swym służbom specjalnym. Dezinformacja bowiem stanowi syntezę służby wywiadowczej i kontrwywiadowczej dlatego umożliwia „zdalne sterowanie” celem za pomocą wcześniej przygotowanych materiałów i to nie poprzez tajne, pełne niewiadomych wpływanie na specjalistyczne organy, lecz przez jawne oddziaływanie na człowieka ulicy, a poprzez niego na władze i ekspertów, jako ze eksperci są uzależnieni od władzy, ta ostatnia zaś – od opinii publicznej”. (W. Volkoff, Dezinformacja, oręż wojny, str. 10) Martynka
Radio Maryja jest zagrożone Wypowiedź o dr. Tadeusza Rydzyka, założyciela i dyrektora Radia Maryja:
Kochana Rodzino Radia Maryja. Drodzy Przyjaciele, Wszyscy wierzący i niewierzący, którym zależy na tym by była zachowana wolność w Polsce. Również wolność słowa i wolność mediów. Radio Maryja i Telewizja Trwam są zagrożone w istnieniu. To jest bardzo poważna sprawa. Jeszcze nas słyszycie, ale co będzie w Nowym Roku – tego nie wiemy. Poczynania Parlamentu i Rządu są bardzo jasne. Po objęciu władzy ta koalicja wypowiedziała nam, można powiedzieć wojnę. Zbliża się 13 grudnia, wiemy co stało się w 1981 roku. Wówczas poczynania tamtego rządu sprawiły, że zabito „Solidarność”. Już nigdy nie powstała taka sama „Solidarność” jak wtedy, w sierpniu 1980 roku. Wówczas zabito wolność, w Polsce, zginęło wiele osób. Po tylu latach, historia zatoczyła krąg. Dzisiaj powróciliśmy do tamtych czasów sprzed wybuchu „Solidarności”, albo może jeszcze gorzej. Dziś to wszystko robione jest przy ogromnej propagandzie mediów mętnego nurtu. Te media prorządowe, proreżimowe – media mętnego nurtu, mącą ludziom w głowach. Bardzo wiele osób nie rozumie tej sytuacji. Widzimy, że w tym wszystkim próbuje się zlikwidować media katolickie. Także media, które mają otwarty mikrofon, gdzie ludzie mogą mówić to, co leży im na sercu. Mogą komunikować się ze sobą, poszukiwać razem prawdy. A prawda jest potrzebna – po to, żeby żyło nam się lepiej. Tylko prawda wyzwala człowieka do tego, abyśmy byli wolni. Nie zniszczono nas innymi metodami – a było ich wiele. Były m.in. różne procesy, działania administracyjne, szykany i ogromna propaganda w mediach mętnego nurtu, które nie mówią prawdy; także o nas. Rocznie w większych gazetach, jest o nas przynajmniej trzy tysiące negatywnych, nieprawdziwych artykułów i wypowiedzi. Trzeba jeszcze policzyć to przez nakłady. To samo kłamstwo podawane jest w radiu i telewizji.
Teraz Sejm w porozumieniu z rządem uchwalił straszną rzecz, potworny haracz na radio i na telewizję w tym również na Radio Maryja i Telewizję Trwam. Za rok korzystania z częstotliwości radiowych musimy zapłacić 19 mln zł. To jest przynajmniej 1,5 mln miesięcznie. Za telewizję cyfrową na multipleksie, koncesja ma kosztować 26 mln i jeszcze za każdy rok używania częstotliwości – 10 mln zł. To są straszne sumy, tym bardziej, że samo utrzymanie radia i telewizji kosztuje. Kosztują również inne rzeczy takie jak, satelity, przeróżne przesyły, aparatura, kamery, nadawanie itd. To są duże koszta. Gdybyśmy nawet dostali miejsce na multipleksie, to musielibyśmy zapłacić od ręki 36 mln zł. Inni, dostali częstotliwości z naruszeniem procedur, co zresztą zgłosiliśmy do Sądu Administracyjnego w Warszawie; zdanie odrębne do wyroku, który zapadł, pokazuje, jak zostało naruszone prawo i te procedury. Ci, którzy dostali częstotliwości a (są to cztery podmioty), postanowiono, że zapłacą za koncesję po 10 mln zł. z rozłożeniem na raty. Koszty rozłożono im nawet na 117 rat. Przy tym okazuje się, że w między czasie ustały podstawy prawne do tego by musieli je zapłacić.
W naszym przypadku sytuacja jest bardzo poważna. Uważamy, że to jest inny sposób na to, żeby nas zlikwidować. Możliwe, że dadzą nam miejsce na multipleksie, ale nie będziemy w stanie zapłacić i opłacić tego wszystkiego. Nie jesteśmy w stanie płacić co roku tak strasznego haraczu. Radio Maryja i Telewizja Trwam służy Narodowi polskiemu, wypełnia wielką misję jednoczenia Narodu, siania nadziei i głoszenia prawdy. Takie radio i telewizja w innych cywilizowanych krajach byłyby nagradzane a nie niszczone. Zbliża się rocznica 13 grudnia – zniszczenia wolności. Niech nam to wszystko przypomni, co się dzieje teraz, czy nie jest to niszczenie wolności. Proszę Was o gorącą modlitwę. Módlmy się o przemianę wszystkich serc Polaków. My dla siebie mamy być siostrami i braćmi i chcemy, żeby tak było nawet, jeśli ktoś ma inne poglądy. Rozmawiajmy ze sobą, na argumenty: argument dobra wspólnego, prawdy, poszanowania każdego człowieka, na argumenty Boże. Dalej zbierajmy podpisy pod protestem przeciwko dyskryminacji do KRRiT. Dziękujemy, że Nasz Dziennik każdego dnia drukuje wzór takiego pisma. To pomoże Wam by wiedzieć, co należy umieścić. Idźcie do ludzi, mówcie im, co się dzieje, otwierajcie ludziom oczy, aby była wolność. Dziękujemy za wszystkie organizowane protesty. Dziękujemy za to, że idziecie do posłów, do tych partii, które głosowały ze szkodą dla katolickich mediów. Dziękujemy, że rozmawiacie z nimi. Przeciwko nam głosowała: PO, PSL, SLD i RP. Rozmawiajmy z tymi posłami, posłankami, to są też nasi rodacy. Przekonujmy się nawzajem, módlmy się za każdego z nich. Niech zwycięży dobro, miłość i prawda. Sytuacja jest poważna. Radio Maryja i Telewizja Trwam są poważnie zagrożone w swoim istnieniu. Mamy niewiele czasu, tym bardziej śpieszmy się. Bóg zapłać. Radio Maryja
Marek Borowski twierdzi, że zarodek nie jest człowiekiem. Argumentacja lewicy przekroczyła już granice absurdu Zarodek nie jest człowiekiem. To życie, ale jeszcze nie człowiek. O człowieku można mówić wtedy, gdy wykształci się jego mózg, a to następuje po 14-16 tygodniach. Tak się uważa w większości krajów europejskich, a to przecież nie są "mordercy dzieci". Dlatego w tych - cywilizowanych przecież - krajach dopuszcza się przerwanie ciąży do 12.-14. tygodnia. Tym wszystkim, którzy uważają inaczej i twierdzą, że to, co mówię, jest herezją, chcę przypomnieć, że zarodek staje się człowiekiem dopiero wtedy, jak ma duszę, a duszę uzyskuje dopiero po kilkunastu tygodniach. Potem Kościół odszedł od tej doktryny - tak oto domorosły filozof Marek Borowski w rozmowie z "Super Expressem" dołączył do wybitnego grona lewicowych znawców myśli doktorów Kościoła. Trzeba przyznać, że moskiewska wykładnia zagadnień etycznych nie ma sobie równej. Na próżno szukać gdzie indziej tylu rażących sprzeczności. Z jednej strony, niby światły Europejczyk, dążący do wdrożenia najnowszych osiągnięć biotechnologicznych w procesie produkcji człowieka w procedurze in vitro, z drugiej posługuje się średniowiecznymi argumentami opartymi na wyrwanych z kontekstu tezach św. Tomasza z Akwinu, które Kościół wyjaśniał w tonach publikacji. Z jednej strony niby ateista, a za punkt odniesienia w kluczowych kwestiach dotyczących życia człowieka przyjmuje istnienie ludzkiej duszy. Skąd niby ta dusza miałaby się nagle pojawić w człowieku w określonym tygodniu życia, skoro nie uznajemy istnienia żadnego Boga, który miałby moc sprawczą uzbrojenia rozwijającego się organizmu w duszę? Z jednej strony, niby wykształcony człowiek z tytułami, a nie zdołał nadrobić podstawowych zagadnień z zakresu nauk przyrodniczych, przerabianych w szkole podstawowej. Zapłodnienie to według nauk biologicznych połączenie się komórki męskiej z żeńską w wyniku czego powstaje nowa komórka. Wpisane są w nią wszystkie określone cechy dziecka, które pojawią w następstwie kolejnych podziałów komórki. Od początku istnienia świata nie zdarzyło się jeszcze, żeby z zarodka ludzkiego urodziło się cokolwiek, co człowiekiem nie jest. Trudno więc zrozumieć na jakiej podstawie zwolennicy aborcji wciąż używają tego absurdalnego argumentu. Zebrałem zasób danych naukowych, które przekonały mnie, że życie ludzkie zaczyna się od zapłodnienia i od tego momentu poczęta osoba jest istotą ludzką. Nie ma żadnego miejsca w macicy, w którym mogłoby dojść do zamiany czegoś, co nie jest osobą, w osobę. Nie ma żadnej nagłej zmiany w czasie rozwoju wewnątrzmacicznego i dlatego życie jest nieprzerwanym ciągiem od swojego początku aż do końca – podkreśla prof. Bernard Nathanson, który przez wiele długich lat wykonywał aborcje. Dopiero, gdy w latach 70. dzięki ultrasonografowi zobaczył jak naprawdę wygląda życie dziecka w łonie matki, diametralnie zmienił zdanie. Z czołowego aborcjonisty, mającego na sumieniu zabicie 75 tysięcy ludzkich istnień, stał się czołowym obrońcą życia. Takich jak on jest znacznie więcej, a dzięki ich staraniom i postępowi medycyny, możemy jasno stwierdzić jak przebiega prenatalny rozwój dziecka. Marszałek Borowski twierdzi jednak, że "o człowieku można mówić dopiero po 14-16 tygodniach życia". Co o mówi medycyna?
W 21 dniu życia, czyli w 3 tygodniu ciąży zaczyna bić serce dziecka i kształtuje się mózg. Większość kobiet nie wie nawet wtedy, że jest w ciąży.
W 6 tygodniu tworzy się szkielet dziecka. Działają już nerki, płuca, wątroba i serce. Rejestruje się już fale elektromagnetyczne wysyłane przez mózg człowieka.
W 9 tygodniu dziecko odczuwa ból niemal całą powierzchnią ciała. Na ból i zagrożenie reaguje jak dorosły człowiek, odsuwając się od źródła bólu, gwałtownie poruszając rękami i nogami, wykrzywiając twarz. Dzieci w tym wieku są abortowane przy użyciu metod mechanicznych. Ich ciało za pomocą ssaka rozrywane sąna strzępy. Resztki poddawane są łyżeczkowaniu.
W 10 tygodniu życia działają już wszystkie organy. Na palcach rąk wykształciły się już linie papilarne, a dziecko reaguje na bodźce zewnętrzne. Jego dalszy rozwój to jedynie doskonalenie pracy istniejących już narządów oraz błyskawiczny wzrost małego człowieka.
Marek Borowski zamyka jednak oczy na fakty medyczne. Woli stwierdzić, że o człowieku można mówić dopiero od 16-go tygodnia życia, bo tak się uważa w większości krajów europejskich, a to przecież nie są "mordercy dzieci". Ten etologiczny argument, opierający się na nieprawdziwym przekonaniu, że rację mają ci, którzy prezentują większość, zbijają same fakty. Oczywiście lobbing proaborcyjny jest niezwykle silny. To, co dzieje się dziś w Polsce jest odzwierciedleniem działań stosowanych 40 lat temu w USA przez "National Abortion Rights Action League" (NARAL), której jednym z założycieli był właśnie prof. Nathanson. Doprowadziła ona do zalegalizowania aborcji w USA poprzez wykorzystanie mechanizmów, opisanych po latach przez Nathansona w artykule „Wyznania eks-aborcjonisty”. Działania oparto na trzech podstawowych elementach: przekonaniu mediów, że poparcie aborcji jest stanięciem po stronie światłego liberalizmu, zdyskredytowaniu Kościoła katolickiego i blokowaniu informacji o naukowych dowodach przemawiających za ochroną życia. Fabrykowano sondaże i informowano media, że 60 proc. Amerykanów chce legalizacji aborcji. Ogłaszano, że z powodu nielegalnych zabiegów rocznie umiera 10 tys. kobiet, podczas gdy w rzeczywistości stwierdzano zaledwie 200 przypadków. Straszono też podziemiem aborcyjnym. Oznajmiano, że w ciągu roku w USA nielegalnej aborcji dokonuje ponad 1 mln kobiet, choć rzeczywiście było ich ok. 100 tys. Powtarzanie kłamstw w publicznych mediach przekonywało słuchaczy. W ciągu 5 lat większość społeczeństwa uwierzyła, że należy jak najszybciej zalegalizować aborcję. Jednocześnie wyśmiewano poglądy Kościoła, budując przekonanie, że przeciwni aborcji są jedynie duchowni, nie świeccy. Używano antyklerykalnych argumentów o mieszaniu się Kościoła do wszystkich sfer życia, stawiając na wolność kobiety. Ze sporym sukcesem blokowano też informacje o naukowych dowodach, przemawiających „za życiem”. Wykorzystano do tego przebiegłą argumentację. Podawano, że nauka nigdy nie będzie mogła określić kiedy powstaje ludzkie życie, ponieważ nie należy to do jej kompetencji. Zainteresowanych odsyłano do filozofii i teologii, zamykając w ten sposób dyskusję. Eksperci z NARAL doskonale wiedzieli, że kłamią, już wtedy fitologia przedstawiała niezaprzeczalne dowody, że życie człowieka zaczyna się w chwili poczęcia. Dziś w Polsce w sposób dosłowny odtwarza się tę narrację, czego doskonałym przykładem jest opinia Marka Borowskiego. Gotów jest posunąć się nawet do wyciągnięcia stanowiska św. Tomasza z Akwinu, choć nie ma prawdopodobnie bladego pojęcia o jego filozofii. Trzeba pamiętać, że w średniowieczu powszechny był pogląd Arystotelesa, iż płód staje się ludzki czterdzieści lub dziewięćdziesiąt dni po poczęciu, w zależności od płci. Przyjmuje się jednak, że Arystoteles nie traktował tych momentów jako etapów uduchowienia, czyli w jego słowniku - pojawienia się duszy intelektualnej, odróżnianej od wegetatywnej i sensytywnej. Nie miał pewności, czy ten problem jest rozwiązywalny i nie określał, kiedy dusza intelektualna wchodzi w ciało. Św. Tomasz z Akwinu, osadzony w myśli Arystotelesa, którą zdecydowanie rozwinął, przytaczał w kilku miejscach jego pogląd o późniejszej animacji. Twierdził, że gdy tylko ciało jest przystosowane, Bóg wlewa w nie rozumną duszę. Zgodnie z tą teorią, embrion miałby przechodzić przemiany substancjalne: najpierw miałby duszę wegetatywną, potem w jej miejsce duszę zmysłową, a następnie duszę rozumną. Stanowisko św. Tomasza prof. Stefan Swieżawski interpretuje jednak w taki sposób, że te kolejne zmiany dokonują się w krótkich momentach owe kolejne generationes et corruptiones […] dokonują się na jakimś niezmiernie małym odcinku czasowym lub zgoła pozaczasowo, a ściślej - w momencie czasowym in instanti. Zgodnie z tą ewentualnością teoria kolejnych przemian substancjalnych w embrionie mogłaby się w zupełności zgadzać z tezą, że dusza obdarzona umysłem bywa stwarzana przez Boga w momencie poczęcia, a wiec w chwili pierwszego uformowania się ludzkiego zarodka. Współczesna argumentacja filozoficzna, dotycząca początku osobowego bytu ludzkiego odwołuje się do danych nauk przyrodniczych, które wskazują, że ma to miejsce w chwili poczęcia. Skoro jednak lewicowi politycy tak chętnie powołują się na doktorów Kościoła, a w szczególności św. Tomasza z Akwinu, przypomnijmy, że Tomasz już w średniowieczu uważał przyjmowanie leków poronnych za grzech "przeciwko naturze". Odrzucał również dopuszczalność aborcji ze względu na dobro dziecka czy ratowanie życia matki. Uważał, że niedopuszczalne jest zabicie dziecka przed urodzeniem w celu ochronienia go przed mającymi go spotkać nieszczęściami, spowodowanymi np. niedorozwojem. Stał też na stanowisku, że cel nie uświęca środków, uzasadniając że nie należy czynić zła, aby wynikło z niego dobro. Powinni to rozważyć w szczególności zwolennicy in vitro.
Czynienie głównym problemem Polski obsady stanowiska prezesa PZPN jest robieniem ludziom wody z mózgu i chamskim oszustwem Władza i media pompują rangę wyborów prezesa PZPN jakby to była jedna z najważniejszych funkcji w państwie. I jakby od tego akurat prezesa zależał los Polaków i całego kraju. Podobnie jak w czasach komuny, władza i media traktują piłkę nożną jak narodową religię, a prezesa piłkarskiego związku jak jakiegoś papieża, co jest oczywistym absurdem. Prawie przez cały okres III RP władza czyniła z PZPN i jego prezesa jakiegoś demona. Ten demon był tym groźniejszy, im polska piłka nożna mniej znaczyła w Europie i świecie. Kompromitujący brak sukcesów na tym polu tłumaczono najłatwiej jak to było tylko możliwe – nieodpowiednimi osobami na czele piłkarskiego związku. To jest jednak kompletna bzdura i odwracanie kota ogonem. Nie ma bowiem kwestii prezesa PZPN, lecz jest problem nędzy polskiego piłkarstwa, czyli niesprawności państwa w dziedzinie sportu – i tego amatorskiego, i wyczynowego. I im to państwo jest mniej sprawne, tym bardziej potrzebuje chłopca do bicia w postaci prezesa PZPN. Bo ktoś musi być winny piłkarskim klęskom. Łatwizna w postaci demagogicznych wojen z kolejnymi prezesami piłkarskiego związku umożliwiała władzy umywanie rąk i zrzucanie z siebie odpowiedzialności za nędzny stan polskiego wyczynowego sportu, a futbolu w szczególności. A nędza futbolu wynika z marnej kondycji fizycznej młodych Polaków oraz generalnie fatalnej organizacji sportu masowego, co przecież nie zależy od prezesa jakiegoś związku, tylko od sprawności państwa i kolejnych rządów. Obecna ekipa tym bardziej zwala winę za stan futbolu na prezesa PZPN, bo zbudowała słynne orliki mające pomóc odkryć polskich Messich i Ronaldów, tyle że w większości nic się na nich nie dzieje, co było zresztą łatwe do przewidzenia. Nikt bowiem nie wpadł na to, że boiska nie grają, a bez trenerów żadnych talentów się nie odkryje. Klęska programu orlików sprawia, że tym bardziej źródłem wszelkiego zła musi być PZPN i jego prezes, bo władza musi się jakoś wybielić. A usłużne media te brednie nadymają do rangi narodowego problemu. Polski sport ma się coraz gorzej, na olimpiadach zdobywamy coraz mniej medali, reprezentacja piłkarska kompletnie się nie liczy, i to od dziesięcioleci, podobnie zresztą jak nasze kluby. I wszystko byłoby znakomicie, gdyby nie wredni prezesi PZPN i innych związków sportowych, ale piłkarskiego w szczególności, bo futbol rządzi nastrojami milionów. Upowszechnianie takich idiotyzmów sprawia, że wybory prezesa PZPN są przedstawiane jak wydarzenie niebywałej rangi. Tyle że nawet genialny prezes piłkarskiego związku nie zmieni sytuacji w piłce nożnej, bo najmniej zależy ona od prezesa. Właściwie to obecna władza powinna się modlić, żeby prezesem piłkarskiej centrali został jakiś kolejny leśny dziadek. Bo jeśli wygrałby któryś z faworytów tej władzy, to weźmie ona współodpowiedzialność za to, co niechybnie się stanie, a właściwie za to, co się nie stanie. Bo zmiana prezesa związku piłkarskiego polskiego futbolu nie odmieni ani na jotę. I wtedy wyjdzie na jaw, że wojna z Grzegorzem Lato to temat zastępczy, bo musi być jakieś wcielenie zła, odpowiedzialne za to, że nawet organizując u siebie mistrzostwa Europy nic sportowo nie jesteśmy w stanie osiągnąć. Swój prezes tak samo nie odmieni polskiej piłki jak nie swój, bo od prezesa akurat najmniej zależy. A nędza polskiej piłki jest wypadkową organizacyjnej niesprawności całego państwa i jego cywilizacyjnego zapóźnienia.
Dęcie w mediach tematu wyborów prezesa PZPN jest wpisywaniem się w propagandową krucjatę rządzącej Platformy, która oczywiście za nic nie odpowiada, a zawsze winni są inni. Nie dajmy się jednak zwariować. Żaden prezes nie uzdrowi polskiej piłki, dopóki państwo, a więc i sport jest w takim stanie, w jakim jest. I żaden prezes, lepszy czy gorszy, nie jest tym demonem, który odpowiada za zły stan nastrojów społecznych. Bo o tych nastrojach w bardzo małym stopniu decyduje brak piłkarskich sukcesów, zaś w bardzo dużym stopniu brak sukcesów państwa w ogóle, a właściwie marny stan tego państwa. Robienie głównego problemu Polski z obsady stanowiska prezesa PZPN jest nie tylko robieniem ludziom wody z mózgu, ale też zwykłym, chamskim oszustwem. Stanisław Janecki
Jak polityk wlazł w szkodę… Ostatnio doszłam do wniosku, że polska demokracja ma się tak do demokracji w innych krajach jak zapach perfum Soi de Paris do zapachu z Pisuar a Varsovie. I niewątpliwie jest w tym porównaniu wiele „na rzeczy”. Wyroki sądowe pod potrzeby możnych i polityków, dostęp do zamówień publicznych dla kasty wybrańców, swoboda wyrażania poglądów polegająca na rosnącej ilości metod inwigilacji i zastraszania. Zamiast wolności słowa –poprawność polityczna w mediach i innych przekaziorach. Według raportów władzy jest z tą demokracją coraz lepiej, „ino końca procesu nie widać” -jak mówi mój znajomy Kaszub. A to oznacza wprost, że przez ostatnie trzydzieści lat demokratyzacja kraju nie toczyła się swobodnym torem. Co i rusz ktoś zamykał kolejny semafor.
Bo w którym z krajów, na przeciętnym nawet poziomie stosowania reguł demokracji można pomyśleć, żeby bohaterowie skandalów na najwyższych stołkach będą mogli swobodnie sprawować swoje funkcje, po ujawnieniu skali zaniedbań czy nepotyzmu w podległych im dziedzinach życia publicznego lub gospodarczego. U nas można. Wystarczy skandal opakować w papier z napisem siła wyższa, to zjawisko powszechnie stosowane – czemu więc wytykać podobne jakiemuś ministrowi czy politykowi, nie nastąpiło złamanie prawa a zjawisko miało charakter „niefortunnej decyzji” itp. Proszę sobie wybrać dowolnie. Prawo i sprawiedliwość, które marzy się każdemu obywatelowi u nas funkcjonuje w nazwie jednej partii. Bo w realnym życiu nikt za nic nie musi odpowiadać. Jeśli przyjmiemy, że mordem założycielskim III RP (i słusznie) morderstwo błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki, to łatwo skonstatować drugą tezę: otóż morderstwem na prawie i elementarnej sprawiedliwości społecznej była magdalenka i gruba kreska Tadeusza Mazowieckiego, która wprowadzana konsekwentnie w życie uniemożliwiła pociągnięcie do odpowiedzialności komunistycznych morderców i ciemiężycieli Polaków. Ba, blatując byłych SB-ków, działaczy PZPR-owskich i tych, którzy zamiast walczyć o realizacje szczytnych celów pierwszej Solidarności –dorwali się do koryta władzy. Dwom pierwszym gremiom nie wystarczyła bezkarność – z tupetem dążyli i dążą nadal do ograniczenia dostępu do wiedzy o ich wyczynach (IPN) wpływając skutecznie na utajnianie wszystkiego, co mogłoby zagrozić ich dalszemu swobodnemu funkcjonowaniu w życiu publicznym i politycznym. W normalnej demokracji kara wiąże się z jakąś dolegliwością dla tego, kto postępuje wbrew zasadom współżycia społecznego. U nas nie ukarano za ewidentne przestępstwa, kryjąc je za przedawnieniami, działaniem wg ówcześnie obowiązujących przestępczych przepisów bądź zwalając winę na nieokreślonych z imienia i nazwiska decydentów. Winien był system. A system podobno odszedł więc o co chodzi. Byli prominenci PZPR są ekspertami w wielu dziedzinach życia gospodarczego, etyki, doradcami najwyższych władz państwowych. Ich buzie nie schodzą z ekranów telewizji publicznej i tej, której proweniencja wskazuje na powstanie z pieniędzy służb z tamtego okresu. Podczas gdy ciemiężeni przez ich formacje ludzie jak cierpieli kiedyś tak nadal cierpią.
Jak można było zbudować demokratyczne państwo prawa na zgniłym fundamencie? Nie można. A kiedy nastąpiły próby uzdrawiania (1992 i 2005 rok) rzucono wszystkie siły na pokład, aby zmiany uniemożliwić. Polska póki co jest więc moralną stajnią Augiasza. W której marszałek Sejmu kontaktuje się z agentem i nikt go z tego nie rozlicza. Ministrowie prowadzą spotkania biznesowe na cmentarzu, minister proponuje zastaw akcjami spółki SP w zamian za jakieś interesy z handlarzem bronią, ujawnia się nepotyzm i kolesiostwo na niespotykaną skalę i nic. Minister Nowak zapewnia o dobrej kondycji spółek od autostrad (co nakłania podwykonawców do dalszego finansowania własnych robót), a spółka za kilka dni pada, tychże podwykonawców zostawiając z większym długiem. Z tymi autostradami to w ogóle lepszy numer: nie wybudowano 30 m łącznika z drogą S2,bo nie było nasypów… A na S2 z kolei trzeba będzie rozwalać wiadukty, bo wykonawca zaoszczędził na materiałach. Ten ostatni przykład to wina wykonawcy, ale.. gdzie był inspektor nadzoru zleceniodawcy, czyli GDDKiA? Mam dodatkowe pytanie: czy ów inspektor znalazł się w gronie odbiorców premii dla GDDKiA (..)” za ich wyjątkowe i ponadstandardowe zaangażowanie w realizacje tego projektu – jak poinformowała w maju 2012 roku rzeczniczka firmy pytana o zasługi nagrodzonych? Zamiast kar dla szastających publicznymi pieniędzmi politycznych celebrytów przewidziane są nagrody. Za wygodne władzy kłamstwa mające przykryć ich skandaliczne zaniedbania - awanse, jak w przypadku Kopacz. Przez te 30 lat hołubienia przez władzę wszelkich form zakłamania zdemoralizowano także społeczeństwo. Opisane praktyki przez „zasiedzenie” w polskim życiu publicznym stały się normą. Tusk i jego ekipa dobrze o tym wiedzą i na tym umiejętnie grają. Dowiódł tego choćby nie przyjmując dymisji Muchy za międzynarodowy skandal za Basenie Narodowym. Gdyby to był mecz krajowy, zapewne nie byłoby nawet gestu oddania się do dyspozycji. Winni są wszyscy: PZPN, NCS, FIFA itp. Mucha przesadzi jakiegoś Krzaka w Maliniaki i odwrotnie. A przecież to nie koniec skandalu na stadionie. Lista wydatków na jego …dokończenie jest imponująca. Wystarczy zajrzeć do preliminarza niezbędnych wydatków wykazanych przez obecny zarząd NCS. Którego zarobki to około 30 tys. na miesiąc. Mentalność Tuska i jego ekipy doskonale oddaje ostatni wywiad z b. ministrem Sawickim, Przytaczam fragment, który wyjaśnia stan polskiego prawa i poziom demokracji:
„Dz: Temat taśm umarł?
Sawicki: Tak, bo nie było podstaw prawnych, by się tym zajmować. Dziś widać wyraźnie, że taśmy nie mają żadnej wartości prawnej, ale politycznie zaszkodziły całemu PSL-owi. To jest problem.
Dz: W Polsce i tak jest ujęta wąsko. W Szwecji minister podaje się do dymisji nawet za wysłanie prywatnego listu na resortowym papierze.
Sawicki: Jesteśmy w Polsce, a nie w Szwecji. (...)Polskie życie polityczne i tak w ostatnich latach podniosło standardy. Jednak jesteśmy młodą demokracją, która przeżywała swoje choroby i potrzebujemy pewnie całego pokolenia, by doczekać się szwedzkich standardów. A może nigdy ich nie wprowadzimy.”
To słowa członka obrotowej partii, która z krótkimi przerwami stanowi podporę polskich rządów po 1989 roku. Kto lepiej od nich wie jak kpić z kanonów demokratycznych państw. *
Tupet i bezczelność władzy doszła do zenitu. Ale „Polacy nic się nie stało”. Wg prawa wszyscy są czyści kieby lelija i mogą utyskiwać w mediach na doznaną szkodę polityczną. Małgorzata Puternicka
* W ostatnich dniach komisarz Dalli w UE podał się do dymisji po tym jak ujawniono ,że musiał mieć świadomość nieprawidłowości w lobbingu dot. regulacji prawa w zakresie wygodnym dla koncernu tytoniowego. Nie brał w tym udziału, prawo nie zostało złamane i do korzystnych rozstrzygnięć nie doszło, ale komisarz stanowisko musiał utracić. Bo takie standardy są wymagane w UE.
http://wiadomosci.onet.pl/kraj/rzeczpospolita-narodowa-studnia-bez-dna,1,5286999,wiadomosc.html
Niegodziwość i kłamstwo w centrum III RP „To pozwala politykom i urzędnikom żyć w permanentnym kłamstwie”
Od lat w Polsce obserwujemy obniżanie się standardów debaty publicznej. Wielu komentatorów wskazuje, szczególnie w ostatnich latach, że poziom publicznego dyskursu sięgnął już dna. Jałowość większości przekazów mediów głównego nurtu oraz polityków z dominujących środowisk jest ogromna. Coraz częściej wśród ich wypowiedzi i narracji pojawia się kłamstwo i niegodziwość. Powszechność tego zjawiska budzi niepokój i każe domniemywać, że są one elementem systemowych wbudowanym na stałe w rzeczywistość współczesnej Polski.
Polskie życie polityczne przeżarte jest do cna tymi kłamstwem i niegodziwością. Najczęstszą emanacją tej ostatniej są manipulacje i celowe przemilczanie niewygodnych faktów. W ten sposób publicznego dyskursu włączają się najważniejsi politycy w kraju, w tym Prezydent Bronisław Komorowski. W jednym z wywiadów stwierdził, że w Polsce należy uważać z grami komputerowymi i serwisami satyrycznymi, które zachęcają do "strzelania" do prezydenta. Swoją obawę Komorowski motywował tym, że w Polsce zabito Gabriela Narutowicza. I w słowach prezydenta nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że to z jego ust padły znacznie groźniejsze niż gry stwierdzenia, gdy w 2008 roku Rosjanie ostrzelali w Gruzji kolumnę śp. Lecha Kaczyńskiego. Wtedy Komorowski mówił o tym, że snajper musiał być ślepy, ponieważ nie trafił z 30 metrów. Czy wtedy historia Narutowicza nie miała znaczenia? Wydaje się, że nie, ponieważ całe otoczenie polityczne Bronisława Komorowskiego i jego partii politycznej kontynuowało kampanię, opartą na podobnych stwierdzeniach. "Strzelanie do Kaczek", ich "patroszenie", czy życzenie śmierci Jarosławowi Kaczyńskiemu to jednak zdaje się co innego niż gry w internecie, wymierzone w Komorowskiego. Gry, co warto zaznaczyć, polegające na „strzelaniu” w postać prezydenta Komorowskiego kaloszem. Obecny Prezydent niestety często sięga do manipulacji, nie tylko bieżącą polityką. Świadczą o tym jego wypowiedzi dotyczące rocznic historycznych. Przykładem tego niedawna uroczystość związana z Sierpniem 80. W czasie wręczania odznaczeń podziemnym wydawcom Komorowski przyznał, że najchętniej odznaczyłby Donalda Tuska. Za co? Nie wiadomo, ponieważ jego dokonań z czasów stoczniowego strajku z 1980 roku nikt nie zna. Nie przeszkodziło to jednak promować obecnego premiera na lidera sierpniowej walki o wolną Polskę. Prezydent swoją wypowiedzią wpisał się w ten sam nurt działań, jaki miał wynieść do rangi bohaterki narodowej Henrykę Krzywonos. Kampania promowania jej jako legendy zaczęła się od słynnej i szokującej wypowiedzi, w której zarzuciła Jarosławowi Kaczyńskiemu niszczenie godności jego niedawno zmarłego brata. Te słowa stały się początkiem medialnej kariery Krzywonos. Zaczęto ją lansować na nową legendę „Solidarności”. Cel był jasny, podobnie jak słów Komorowskiego o sierpniowych zasługach Tuska. Media i politycy PO chcieli zafałszować historię i wylansować nowych bohaterów. Krzywonos miała "zastąpić" tragicznie zmarłą śp. Annę Walentynowicz, nielubianą na salonach. Historycy szybko naświetlili fałsz tej próby. Niestety, jak widać po słowach z ostatnich sierpniowych uroczystości, kłamstwo historyczne nadal jest sprzedawane Polakom. Trudno się jednak dziwić. Obecna władza często dopuszcza się kłamstw i nie jest z tego rozliczana. Kłamstwom Donalda Tuska poświęcono wiele artykułów. Mijanie się z prawdą premiera ws. obietnic wyborczych, w ostatniej aferze Amber Gold czy w wypowiedziach na temat katastrofy smoleńskiej opisywane było wiele razy. Jednak w świetle ostatnich doniesień i pomyleniu ciała śp. Anny Walentynowicz czy Ryszarda Kaczorowskiego, warto smoleńskie kłamstwa przypomnieć. Najważniejsi polscy urzędnicy, z Donaldem Tuskiem i obecną marszałek Ewą Kopacz na czele, wielokrotnie kłamali, zapewniając Polaków, że identyfikacje zwłok i sekcje są przeprowadzane z udziałem polskich ekspertów, a każda rodzina może mieć pewność kogo pochowała. Dziś wiadomo, ile te zapewnienia były warte. Niestety coraz więcej rodzin mówi twardo o masowych fałszerstwach strony rosyjskiej, do których dopuściły polskie władze. Choć dziś widać, ile warte były słowa Kopacz i Tuska, jak dalece okłamali Polaków, nikt nie pociągnął ich do odpowiedzialności. Nie widać, by opinia publiczna była skłonna i chętna, by na nich to wymusić. Wątpliwe również, by sprawa kłamstwa, które uderza w podstawowe bezpieczeństwo Polski miała jakiekolwiek skutki. Obecnie okazuje się, że forsowana przez miesiące kampania zapewniania Polaków, że Gazociąg Północny nie jest dla polskich interesów groźny również była cynicznym oszustwem. Minister Radosław Sikorski jeszcze w marcu 2010 roku mówił, że „Polska nie jest entuzjastą tego projektu, ale strona niemiecka uwzględniła polskie postulaty dotyczące tego, aby rurociąg nie zagrażał ani teraz, ani w przyszłości dostępowi do portu w Świnoujściu”. Dziś z kolei okazuje się, że właśnie Nord Stream blokuje polski port i nie pozwala na jego rozwój. Nawet prorządowa „Gazeta Wyborcza” wskazuje, że rosyjsko-niemiecka rura szkodzi Polsce. Port w Świnoujściu mógłby zostać wielkim węzłem transportu na Bałtyku. Ale to plany pisane palcem po wodzie, bo gazociąg Nord Stream z Rosji do Niemiec zablokuje rejsy do Świnoujścia statkom o dużym zanurzeniu - czytamy w „GW”. I tak oto kolejne zapewnienia okazują się być bezczelnym kłamstwem. Kłamstwem, jakich wiele już obecnej ekipie udowodniono. Polacy zdają się jednak nie przejmować kłamstwem w życiu publicznym. Być może jest to skutek wszechobecności oszustwa. Nie dotyczy to jedynie życia politycznego. Do cynicznego i celowego kłamstwa doszło również w apolitycznej historii kapitana Tadeusza Wrony, który lądował awaryjnie na Okęciu. Kapitan Wrona stał się bohaterem mediów, lansowanym przez tygodnie na wzór. Maszyna musiała lądować na brzuchu, ponieważ nie wysunęło się jej podwozie. Wrona uznany został za cudotwórcę. Jednak szybko okazało się, że naprawdę to on mógł być winny całego zamieszania. Jak pisał tygodnik "Wprost", komisja badania wypadków lotniczych wykryła, że samolot, który lądował na brzuchu, był sprawny, a załoga nie włączyła bezpiecznika odpowiedzialnego za awaryjny system hydrauliczny. Te doniesienia idą w parze z wcześniejszymi, wstępnymi ustaleniami ekspertów. Choć były one znane, nie przeszkadzało to mediom i politykom promować kłamliwych tez o wielkich zasługach kapitana Wrony. Otrzymał on nawet order od Prezydenta RP. Okazało się, że de facto to Wrona naraził życie wielu osób oraz – co mniej istotne – spowodował ogromne straty narodowego przewoźnika. Ludzie i instytucje lansujące fałszywy obraz kapitana Wrony mieli świadomość tego, co robią. Jednak podjęli kłamliwą akcję chwalenia kapitana Wrony. Podobny mechanizm widać było, gdy rozpętano burzę wokół gimnazjum salezjańskiego w Lubinie. Media ujawniły zdjęcia z "kocenia" pierwszoklasistów. Pisano o zlizywaniu bitej śmietany z kolan księdza dyrektora, tworzono atmosferę niemal pedofilskiego wykorzystywania dzieci. Jeden z dziennikarzy "Gazety Wyborczej" porównywał zdjęcia do filmów pornograficznych! Rozpętano absurdalną i jak się wydaje kłamliwą kampanię wokół szkolnej zabawy. Same dzieci, biorące udział w tej zabawie, oraz ich rodzice, a także nauczyciele szkoły tłumaczyli, że w scenie ujawnionej przez media nie było niczego oburzającego. Uczniowie musieli dotknąć nosem pianki do golenia, która znajdowała się na kolanie księdza dyrektora. Nie miejsce tu na ocenę tej zabawy. Trzeba bowiem przede wszystkim zaznaczyć, jak wielkiego oszustwa dokonano w tej sprawie. Media, mając świadomość kłamstwa, pastwiły się nad szkołą oraz jej dyrektorem. Dokonano manipulacji, pokazano zdjęcia, tak, by móc je od razu zakłamać i wmówiono opinii publicznej, co ma na nich widzieć. Zachowanie mediów, które rozpoczęły i podsycały atmosferę wokół gimnazjum, zasługuje na szczególnie mocne napiętnowanie. Kłamstwo medialne jest popularne w wielu krajach świata. Ratunkiem dla ludzi dotkniętych medialnym kłamstwem mają być sądy. Jednak w Polsce zdarza się nawet, że to sądy sankcjonują kłamstwo. Wystarczy przypomnieć historię agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy oraz procesów, jakie wytacza osobom mówiącym o TW Bolku. Krzysztof Wyszkowski po dziś dzień zmaga się ze skutkami sankcjonowania przez sądy i instytucje państwowe kłamstwa na temat Wałęsy. Choć Piotr Gontarczyk i Sławomir Cenckiewicz wykazali i zgromadzili nowe dowody na to, że TW Bolek to Wałęsa, choć dokumenty na ten temat i nowi świadkowie pojawiają się ostatnio coraz częściej, sądy wciąż skazują m.in. Wyszkowskiego za mówienie, że Lech Wałęsa był agentem SB. Nakazują mu nawet przepraszanie go za powiedzenie prawdy! Przez niezgodną z prawem decyzję Leona Kieresa, który jako prezes IPN nadał Wałęsie status osoby pokrzywdzonej przez SB, choć nie miał do tego prawa (istniały bowiem podejrzenia o współpracy Wałęsy z SB, co wykluczało nadanie tego statusu), Wałęsa przez lata ciągał po sądach tych, którzy o jego związkach z aparatem represji PRL mieli odwagę mówić. A sądy zamiast zająć się rzetelne sprawą, z racji uwikłania w aparat represji PRL czy z racji politycznej poprawności, uznawały, że IPN miał rację i skazywały tych, których do sądu ciągał Wałęsa. Historia przeszłości Wałęsy została zakłamana w majestacie prawa i na sali sądowej. Lista kłamstw w polskiej debacie publicznej, jedynie z ostatniego miesiąca, zajęłaby wiele stron. Kłamstwo i nieprawość jest zdaje się wpisana na stałe w rzeczywistość III RP. Skoro występuje na tak różnych płaszczyznach życia publicznego oraz społecznego można uznać, że jest elementem współkształtującym polską rzeczywistość. Winę za taki stan rzeczy ponoszą środowiska, które nadają kształt debacie publicznej. To głównie media liberalno-lewicowe oraz środowiska postkomunistyczne. Dziś emanacją polityczną jednych i drugich jest Platforma Obywatelska. Wygląda na to, że PO i jej zaplecze potrzebuje kłamstwa i manipulacji do swoich celów. Dzięki temu udaje się krępować debatę publiczną i zwiększać jej jałowość. W Polsce coraz częściej spór ideowy czy spór o interpretacje faktów zastępowany jest sporem o uznanie prawdy za prawdę a kłamstwa za kłamstwo. Potencjał ludzki w Polsce jest marnowany na prostowanie manipulacji, szerzonych przez dominujące środowiska. Na spory poważniejsze często brakuje czasu i możliwości. Media i politycy skutecznie wiążą Polaków swoimi kłamstwami. Dla nich ma się liczyć ciekawa opowieść, medialny show, budzący emocje, czasem złość, czasem euforię. To, czy jest on zgody z prawdą, nie ma znaczenia. Promowanie oszustwa ma również inny cel, polityczny. Pozwala politykom i urzędnikom żyć w permanentnym kłamstwie. Skoro opinia publiczna niemal co dzień epatowana jest nieprawdą, Polacy stają się coraz mniej wyczuleni na fałsz. Dzięki temu politycy mogą kłamać, a gdy ich ktoś przyłapie nie muszą już nawet się wypierać. To, że oszukali, przestaje kogokolwiek obchodzić. Stanisław Żaryn
Mohery z Czerskiej i Alternatywa z Placu Trzech Krzyży Prawica jest nowoczesna, ponieważ to, co niesie nas w przyszłość, co pozwala nam na rozwój osobisty i naszej wspólnoty, to nasze nieprzemijające wartości: język, kultura, tradycje, polskość. Zagalopował się chyba Rafał Ziemkiewicz, jak jeździec, który już dawno minął swoją wieś i gna gdzieś, nie wiadomo dokąd. Ale, dzięki temu - ceniony przeze mnie jak najbardziej publicysta, a pewnie i ideolog prawicy - zainspirował mnie tym jednym zdaniem z wywiadu dla GW, bym coś od siebie dopisał o naszej prawicy:
„To, co promuje tzw. polska prawica, to nie jest dobrze rozumiany patriotyzm. To koncepcja, którą dość celnie wyszydził w "Transatlantyku" Gombrowicz, pisząc, że Polska to jest potwór, który od tysiąca lat się rodzi i nie może się urodzić, od tysiąca lat ginie i nie może zginąć i tylko wymaga nieustannego składania mu ofiar. Tej prawicy wydaje się, że wystarczy uderzyć w dzwon bogoojczyźniany, wyjąć krzyż, flagę biało-czerwoną, ewentualnie zacytować papieża, a Polacy za tym pójdą. I potem przychodzi wielkie zdumienie, jak to jest możliwe, że tak się nie dzieje. Tymczasem dlaczego przeciętny Polak miałby dbać o Polskę?”
Doprawdy, nie wiem, z jaką prawicą redaktor Ziemkiewicz się styka, ja w każdym razie też się z nią stykam i śmiem twierdzić, że zdecydowana większość wyborców głosujących na prawą stronę, czyli, nie błądźmy, na Prawo i Sprawiedliwość, to najnowocześniej myśląca część polskiego społeczeństwa, a sama formacja Jarosława Kaczyńskiego, jest co najmniej o dwie długości dalej od pozostałych ugrupowań w nowoczesnym, choć prawicowym myśleniu o państwie. Rzecz bowiem w tym, że być dziś nowoczesnym to być po prostu prawicowym. Na poparcie tej tezy przykład z pozoru absurdalny, a właściwie proste pytanie: Czy młodzieniec zjadający rosołek u swojej kochanej, moherowej Babci będzie bardziej nowoczesny od kolegi „zażywającego” codziennie chińskie zupki? Oczywiście, że tak. Owszem, trzeba mieć Babcię i nie zabierać jej dowodu osobistego, albo posiąść - dzięki naukom Babci, jeśli już nie żyje - umiejętność gotowania pysznego rosołu. Wokół mnie, w najbliższej rodzinie, wśród znajomych zmam wiele osób, które głosują na Prawo i Sprawiedliwość. Są jak najbardziej nowocześnie myślącymi ludźmi o Polsce i świecie, oczytanymi, wykształconymi, krytycznymi. Różni ich od życia w tunelu politycznej poprawności jedno: troska o Polskę i jak najbardziej nowoczesny patriotyzm. To nie jest domeną prawicy w wielkich miastach, podobnie myślą wyborcy z Tarnowa czy Sieradza. Flaga, krzyż, dzwon, to wszystko jest ważne dla nich, ale nie jest dominantą w ich patrzeniu na Polskę. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nawet największy marsz w stolicy, sam w sobie, nie zmieni Ojczyzny na lepsze. I co, najważniejsze chyba, nie mają w sobie jakichś postkolonialnych nawyków, szczególnie młodsze pokolenie wyborców PiS-u. Równe szanse dla wszystkich, sprawiedliwy podział tego, na co wszyscy łożymy ze swoich podatków i Polska silna, samodzielna, dumna, tego głównie oczekują. To oczywiście wielki skrót . Prawica jest nowoczesna, ponieważ to, co niesie nas w przyszłość, co pozwala nam na rozwój osobisty i naszej wspólnoty, to nasze nieprzemijające wartości: język, kultura, tradycje, polskość. „Gombrowicz to przeżytek” - pisałem ponad trzydzieści jeden lat temu, wskazując na prozę Witkacego, z której ważne nauki płyną dla wszystkich Polaków. To było przekorne, ale podtrzymuję po części to zdanie. Nie dajmy się zwariować z owym „polskim potworem”. Przeciętny Polak, głosujący na PiS, dba jak najbardziej o Polskę, ma, można powiedzieć, więcej wyczucia na sprawy narodowe, na symbole, choć nie można odmówić myślenia o pomyślności Rzeczpospolitej Polakom, „zamieszkującym” inne archipelagi naszej rzeczywistości. Przestańmy milczeć i zdejmijmy wreszcie gombrowiczowską maskę nowoczesności ze środowiska Gazety Wyborczej, postępowych mediów i złotoustych polityków Platformy. Cóż oni nam proponują? Trockizm wymieszany z postmodernizmem (dogorywa na Zachodzie), political correctness w towarzystwie azjatyckich obyczajów dawnych służb, kult cwaniactwa plus europejska papka, którą właśnie wszyscy wypluwają na zachód od Odry. Ideowe korzenie projektu III RP tkwią jeszcze głęboko - gdzieś pomiędzy finlandyzacją Polski, a głosem francuskiej lewicy z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia. Do tego projekt ten uwikłany jest w tysiące mikrofilmów i teczek spoczywających w Moskwie, kisi się wręcz w dawnym socjalistycznym sosie, jest wsteczny i konserwatywny, błądzi po peryferiach marksizmu i lewicowego liberalizmu. Powiedzmy dość lewicowym, wstecznym moherom, które chcą nas wpędzić w otchłań dawnych, skompromitowanych idei i rozwiązań. Obnażmy ich wsteczne myślenie. Platformy nie ma co obnażać, bo tam nie ma żadnych idei, poza ideą dorobienia się za wszelką cenę. Postęp to prawdziwy rosół z kury, a nie chińska zupka, to spokojna niedziela, a nie wyścig szczurów. Na tradycji, na wartościach, Ameryka zbudowała całą swoją potęgę. Lewicowe mohery oraz pseudoliberalna i cyniczna konserwa rządzącej partii nie zatrzyma nowoczesnej prawicy. Niech będzie z nami krzyż, bo zawsze był z nami, nie tylko jako świadectwo wiary, ale także jako symbol walki Polaków o wolność i niepodległość. To tyle na początek, wystarczy. GrzechG
Precz z 11 listopada! Niech żyje wielka rewolucja październikowa! Waadzy tak się w dupie przewróciło, takie schizo i paranoja nią telepie, że jak nic polskie święto narodowe 3 Maja Tusk z Komorowskim zamienią w szwabski fest, a Święto Niepodległości 11 listopada w obchody rocznicy WSRP. A czemu nie obchodzić jej od 6 do 11 listopada, wszak 6 listopada z „Aurory” wystrzał padł... Waaadza w sam raz przy jednym ogniu dwie pieczenie sobie upiecze - Putina trochę obłaskawi bo ostatnio tusko-komoruskich pachołków kompletnie olewa (mógłby w rewanżu schować kilka haków smoleńskich), mocherowy motłoch dostanie dłuuuugi weeeeekend. Od wtorku do niedzieli ! Odpali mu się i poniedziałek to się zrobi 9 dni i po weekendowych szaleństwach tak padnie na pysk, że żaden Marsz Niepodległości nie zakłóci parady prezydęta.
Ale w czym rzecz.... Powstanie Warszawskie z powodzeniem jest opluwane, deprecjonuje się je na wszelkie sposoby, zabrakło tylko palenia świeczek i warty honorowej na grobach nazistów, którzy w nim zginęli. A coooo ?... Bolszewikom w Ossowie to nawet pomnik drogi Bronisław załatwił, a A.Kunert od dawna marzy o postawieniu w Poznaniu choć krzyża szwabom* i wciąż nic. Ostatnio zachciało się Polakom by rok 2013 został uznany za Rok Powstania Styczniowego z powodu jego 150-tej rocznicy. No czy to nie jest bezczelność ? Tu z jednej strony kochany rząd staje na głowie by jednać się z mocarstwem rosyjskim i pan premier Tusk składa w ofierze całą swoją męskość, fotografując się w ramionach Putina jak Biedroń jakiś (chyba właśnie to miał prof.Nałęcz na myśli mówiąc w radiu bzdet - "powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę" ?), z drugiej - w cyrk pojednania polsko-rosyjskiego wprzęgnięto cerkiew Wszechrusi i KGB w jednym z jednej strony, z drugiej najwyższych hierarchów KK w Polsce, a tu taki obciach – mało im rocznica, całego roku Powstania Styczniowego się zachciewa tym, tym.... wstrętnym krytykantom świętych słów premiera , „polskość to nienormalność”. Na szczęście czujna Sejmowa Komisja Kultury i Srodków Przekazu głosami PO i RP odrzuciła projekt uchwały, która ustanawiała 2013 rok Rokiem Powstania Styczniowego !** Należy się spodziewać, że jeśli PO dalej pozostanie przy władzy to polski kalendarz na 2014 r. już nie będzie przypominał o datach ważnych wydarzeń z historii Polski, już w tegoroczną Wigilię przyjdzie do polskich dzieci Dziadek Mróz, podręczniki szkolne z historii Polski zostaną zamienione podręcznikami historii Rosji i Unii Europejskiej, ze szczególnym wyeksponowaniem historii Niemiec, a do paki będą pakować za samo pomyślenie o hołdzie ruskim. Hmmmm.... Na miescu naszej waaadzy byłabym ostrożniejsza i nie obnosiłabym się tak ostentacyjnie służalstwem względem Kremla bo... w Polsce jest takie powiedzenie – „raz sierpem, raz młotem w czerwoną hołotę” . Od słów do czynów... bywa czasem bliżej niż by się komuś wydawało !
* - http://niepoprawni.pl/blog/1792/bolszewicko-faszystowski-patriotyzm-i-moralnosc-andrzeja-kunerta
** - http://www.stefczyk.info/publicystyka/opinie/ujazdowski-wyjatkowy-prymitywizm-polityczny-platformy
Krach anty-smoleńskiej narracji Dyktaturze Matołów pozostało już tylko rozhuśtywanie zbiorowych emocji sprawami obyczajowymi, w nadziei na ożywienie społecznych podziałów.
I. Bezradność sekty Ostatnie wydarzenia wokół Tragedii Smoleńskiej zapoczątkowane skandalem ekshumacyjnym zaczynają układać się w ciąg wydarzeń ostatecznie destruujących oficjalną narrację „Sekty Pancernej Brzozy”. O bezradności najlepiej świadczy kompletne przemilczenie przez wiodące audiowizualne mediodajnie niedawnej Konferencji Smoleńskiej na UKSW z udziałem ekspertów prezentujących różne dziedziny nauk ścisłych. Na posterunku zameldowała się natomiast oczywiście „Wyborcza”, ale jej nieudolne kpiny trudno odczytać inaczej, niż wyraz bezsiły w obliczu nowych ustaleń. Podobnie zresztą jest ze specjalistami zatrudnionymi przez tzw. komisję Millera, którzy po odfajkowaniu swej prorządowej pańszczyzny nabrali wody w usta i skrupulatnie unikają wchodzenia w jakąkolwiek merytoryczną polemikę. No, ale czegóż wymagać, jeśli wspomni się słowa prof. Biniendy podczas jednego ze spotkań, kiedy to opowiadał jak dopraszał się o wyliczenia od millerowych specjalistów, bo jeszcze wtedy naiwnie sądził, że „oni jednak coś policzyli”. Innymi słowy, rządowi naukowcy dali swe nazwiska i tytuły dla uwiarygodnienia wersji o „pancernej brzozie” lansowanej od pierwszych godzin po zdarzeniu i „usankcjonowanej” przez raport Anodiny, nie zaprzątając sobie głowy zbędnymi szczegółami.
II. Profanacja sacrum Oczywiście, wszystko pruło się w szwach już znacznie wcześniej – dla mnie przełomową chwilą, kiedy ostatecznie odrzuciłem myślenie spod znaku „może jednak to nie zamach” były ustalenia prof. Biniendy (do tego momentu zostawiałem sobie jakiś minimalny margines niepewności). Przypuszczam jednak, że dla tzw. „ogółu” punktem zwrotnym stała się sprawa zamiany ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej wraz z bulwersującymi szczegółami dotyczącymi potraktowania zwłok przez Rosjan. Tu bowiem wkroczono na teren sacrum, jakim dla Polaków są zmarli, pamięć o nich i godny pochówek. Bezczeszczenie zwłok owo sacrum profanuje w sposób nie do przyjęcia dla każdego normalnego człowieka. Tak oto „kult Tanatosa” nad którym w czasie Żałoby Narodowej wydziwiała „Krytyka Polityczna” pokazał, że lepiej go nie tykać. Małostkowe wystąpienie Tuska podczas sejmowej debaty i pokrętne tłumaczenia Ewy Kopacz, mimo medialnego wsparcia, były wręcz przeciwskuteczne, nakładając się dodatkowo na atmosferę „przełożenia wajchy” społecznych sympatii politycznych. Dodatkowym elementem świadczącym o kompletnym zatraceniu wyczucia przez „smoleńskich narratorów” było dopuszczenie przed mikrofony i kamery wynaturzonych celebrytów deklarujących jeden przez drugiego, że to przecież wszystko jedno co się stało z ciałami oraz gdzie i w jakich fragmentach leżą, bo przecież i tak wszystkich zjedzą robale. Ekstremalny popis nihilizmu dała tu Krystyna Mazurówna (ta od aborcyjnego coming-outu), która oznajmiła że po śmierci dzieci mają wywalić jej prochy przez kibel samolotu. Biedna dzidzia-piernik chyba nie wie, że w samolocie toalety nie mają ujścia na zewnątrz... a kibel w pociągu relacji Łowicz-Skierniewice może być?
III. Fiasko „inscenirowki” Jeszcze kilka słów o niedawnej sprawie zdjęć z syberyjskiego portalu. Otóż, ta wrzutka ruskich służb i zadaniowanej „blogerki” Karacuby paradoksalnie obróciła się przeciw jej autorom. O czym bowiem ona świadczy? Ano, świadczy o malejącej zdolności służb do rozgrywania polskiej opinii publicznej za pomocą podobnych prowokacji. Zdjęcia ofiar Smoleńska wisiały w necie od września i pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresował, nie mówiąc już o robieniu medialnej zadymy. Antoni Macierewicz po ich otrzymaniu przekazał je specjalistom do analizy i tyle. Wreszcie w desperacji jacyś „ktosie” zaczęli oferować zdjęcia redakcjom – i tu zaskoczenie – nawet tabloidy odmówiły publikacji. Nie z wrażliwości oczywiście, prywislańskie mediodajnie pokazały niejednokrotnie gdzie mają uczucia rodzin. Poszło tu moim zdaniem o co innego – mediodajnie zreflektowały się poniewczasie, że takie pójście za głosem Paradowskiej, by „pokazać wszystko” odbiłoby się fatalnie zarówno na ich wiarygodności, jak i na zbierającym się do medialno-politycznego kontrnatarcia Tusku. Innym słowy, odrobiły lekcję ze skandalu ekshumacyjnego i przyjęły taktykę - „ciszej o Smoleńsku, ciszej o ciałach”. Taktykę tę przyjęto również dlatego, że poza wszystkim innym, stan widocznych na zdjęciach porozrywanych ludzkich zwłok i poszarpanych szczątków samolotu wyraźnie pokazuje, że to nie mógł być zwykły wypadek, że tak wyglądają ofiary wybuchu. Natomiast obudowanie tych fotografii żałosną historyjką o „mordzie rytualnym” i hipotezą „inscenirowki” świadczy o zupełnym pogubieniu towarzyszy czekistów, którzy najwyraźniej postanowili wciskać społeczne guziki na oślep w nadziei, że któryś odpali. Nie odpalił, mimo że „inscenirowka” i niesławna „maskirowka” Free Your Minda zdają się być uszyte wedle tej samej sztancy. Trzeba jednak oddać FYM-owi, że swą „maskirowkę” skomponował o wiele zręczniej – miał więcej czasu na snucie opowieści rodem z Dana Browna - potem zaś spektakularnie unicestwił swe dzieło własnymi rękami, sprawiając (świadomie, lub nie) że klimat na tego typu okołosmoleńskie historie minął bezpowrotnie, nawet w skłonnej do dawania wiary różnym sensatom blogosferze. Fakt ten towarzysze czekiści od „inscenirowki” jakoś przeoczyli.
IV. Rozkaz - milczeć! Koniec końców, okazuje się, że to co działało do tej pory, nie działa – metodę ze smoleńskimi „wrzutkami” wyeksploatowano do cna. Ba, nieostrożna „wrzutka” może wręcz spowodować społeczny przechył w niepożądanym przez Dyktaturę Matołów i jej mocodawców kierunku. Gdyby np. szpalty gazet i ekrany zapełniły się zdjęciami zmasakrowanego ciała śp. Lecha Kaczyńskiego, poskutkowałoby to pewnie nawet przypływem antyrosyjskich i antyrządowych emocji. Bajeczki o państwie, które „zdało egzamin” skutkowały tylko do czasu. Gdy społeczne wahadło wychyla się w druga stronę, mogą budzić już tylko irytację. Dlatego lepiej przesłać otwartym tekstem polecenie „nie publikować!”, bo taki był sens medialnych jeremiad rządu i „pokazuchy” z wezwaniem na dywanik rosyjskiego ambasadora. A o Konferencji Smoleńskiej – milczeć! Nic więc dziwnego, że Tusk nagle wyskoczył z projektem rozporządzenia w sprawie refundacji „in vitro”, wcześniej zaś rękami Palikota podsycił wojnę światopoglądową. To nie tylko odpowiedź na „jesienną ofensywę” PiS, który wreszcie umiejętnie zbalansował przekaz „merytoryczny” i „smoleński”. To również – a może przede wszystkim – próba zagospodarowania społecznych emocji, by odwrócić uwagę gawiedzi od zamachu smoleńskiego i kolejnych skandali ekshumacyjnych, oraz niedopuszczenie, by ludzie nie interesujący się na co dzień Smoleńskiem zainteresowali się ustaleniami poważnych naukowców, którzy idąc wbrew rządowej wersji wydarzeń gotowi są postawić na szali swą naukową reputację. A nie są to wyłącznie eksperci związani z Zespołem Parlamentarnym, mimo że „Wyborcza” nie omieszkała rzecz jasna napiętnować ich mianem „PiS-owskich ekspertów”. Ich nie da się „unieważnić” w powszechnym odbiorze tak łatwo jak „szalonego” Macierewicza, czy „smoleńskich wariatów” z „Gazety Polskiej” lub Krakowskiego Przedmieścia. Nie da się również ludziom z powrotem narzucić optyki ze złotej epoki ruskich wrzutek – arsenał wyczerpany. Robota płatnych trolli w internecie i medialnych funkcjonariuszy jest coraz bardziej jałowa, buksują w miejscu powtarzając wciąż te same, zdezaktualizowane zaklęcia. Nawet oblicze „merytoryczne” Tuska spod znaku „drugiego expose” się nie sprzedaje. Dyktaturze Matołów pozostało już tylko rozhuśtywanie zbiorowych emocji sprawami obyczajowymi, w nadziei na ożywienie społecznych podziałów. Ale ta wysilona żenada to ostatnie podrygi. Już niedługo... Gadający Grzyb
Panika wśród zamachowców Ostatni skandal z ujawnieniem w Internecie drastycznych zdjęć z ciałami ofiar smoleńskiego zamachu w tym zwłok śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego spowodował medialną burzę. Przekaz, jaki dominował to najczęściej głosy o kolejnej zaplanowanej z premedytacją prowokacji Kremla oraz następny pokaz „azjatyckiego zdziczenia i barbarzyństwa”. Prawie nikt z krajowych dziennikarzy i polityków nie postawił zarzutu stronie polskiej, a przecież ukazanie zmasakrowanych zwłok mogło być obliczone na próbę usprawiedliwienia skandalu i szoku, jakie wywołała zamiana zwłok Anny Walentynowicz i śp. Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. Według mnie to, co się dzisiaj dzieje wokół smoleńskiego dramatu to nie jest żadna perfekcyjnie zaplanowana akcja służb specjalnych, rosyjskich bądź polskich, lecz coraz bardziej chaotyczna i paniczna próba ukrycia prawdy. Oczywiście zawsze pojawią się głosy o perfekcyjnym działaniu rosyjskich służb specjalnych ich profesjonalizmie i skuteczności, ale gdyby rzeczywiście tak było to nad światem już dawno powiewałaby czerwona flaga. To już jest fakt. Oto na naszych oczach upada smoleńskie kłamstwo, którego dłużej utrzymać już się nie da, a słowa „jaki prezydent taki zamach” mogą szybko wrócić do ich autora w sposób, którego zapewne nigdy się nie spodziewał.
Po pierwsze smoleńscy zamachowcy spotkali się w ostatnim okresie ze zmasowanym atakiem tych, którzy walczą o prawdę. Wiedziano doskonale o rozpoczynającej się 22 października o godzinie 9 rano Konferencji Smoleńskiej naukowców w Warszawie.
Po drugie 18-10-2012 po raz pierwszy w dziejach telewizji zaprezentowano na Discovery Channel jeden z najodważniejszych naukowych eksperymentów w historii lotnictwa. W przygotowaniu tego eksperymentu wzięły udział cztery międzynarodowe komisje badania wypadków lotniczych oraz piloci z elitarnej jednostki myśliwców. Ponadto zaangażowano 200 żołnierzy i ratowników. Cały świat ujrzał pierwsze kontrolowane rozbicie samolotu pasażerskiego. Samolot uległ kontrolowanej katastrofie uderzając w ziemie z prędkością 220 km/h, czyli zbliżoną do tej, z jaką miał poruszać się TU-154 M nad Smoleńskiem. Typ samolotu wybrany do eksperymentu nie był przypadkowy. Postawiono na Boeinga 727, czyli samolot, na którym wzorowali się Rosjanie projektując TU-154. Oczywiście tylko kompletni naiwniacy mogą sądzić, że w tym spektakularnym i niezwykle kosztownym eksperymencie nie maczały palców służby specjalne zachodniego mocarstwa. Wyniki eksperymentu w pył rozbiły wszystko to, czym karmiono nas z Warszawy i Moskwy przez dwa i pół roku oraz potwierdziły w 100 procentach ustalenia profesorów Biniendy, Nowaczyka i doktora Szuladzińskiego.. Ale to jeszcze nie wszystko. Śmiem twierdzić, że panikę wśród zamachowców wywołała nie tyle sama zamiana zwłok w Moskwie, co ich zastany stan już w Polsce podczas ekshumacji.
Janusz Walentynowicz: – Rozpoznałem od razu i bez najmniejszych wątpliwości. Mama wyglądała tak, jakby spała. Nie miała na ciele żadnych zadrapań, siniaków, ran czy uszkodzeń. Żadnych otwartych złamań czy innych odkształceń ciała, które mogłyby utrudniać identyfikację. Poznałem ją po twarzy, ale trafność rozpoznania potwierdziły także blizny pooperacyjne, o których osobom prowadzącym identyfikację powiedziałem już wcześniej. A istnienie tych blizn zostało potwierdzone podczas okazania ciała.
Waldemar Żyszkiewicz– Anna Walentynowicz miała taki charakterystyczny pieprzyk pod nosem…
Janusz Walentynowicz: – Tego pieprzyka nie było, został jakoś zerwany. Ale w jego miejscu widniała ranka analogicznej wielkości.
Zespół Parlamentarny:
Janusz Walentynowicz: Oba ciała były w bardzo dobrym stanie. Na drugi dzień była sekcja z grobu warszawskiego. W tym ciele sporo rzeczy się zgadzało. Natomiast ciało nie miało twarzy... Relację uzupełniał Piotr Walentynowicz:
„Ciało w Warszawie nie posiadało twarzy, czaszki – zgadzały się jakieś blizny. Tylko dlatego czekaliśmy na potwierdzenie badań DNA. Po tygodniu wróciliśmy po ciało. Odbył się drugi pogrzeb.”
Janusz Walentynowicz - "Jak byłem w Moskwie ciało mamy było zachowane w całości, nie nosiło żadnych uszkodzeń, żadnych ran. Twarz była w takim stanie jakby spała." O czym to świadczy? Otóż drodzy czytelnicy wynika z tego niezbicie, że już po identyfikacji zwłok ktoś zbezcześcił ciało Anny Walentynowicz uszkadzając je, a w zasadzie pozbawiając je głowy. Natychmiastowo, moim zdaniem oraz panicznie reagują Rosjanie. W wywiadzie dla Newsweeka tak wypowiada się szef rosyjskiej grupy lekarzy, którzy zajmowali się identyfikacja zwłok:
Newsweek: Jak wytłumaczy pan zamianę ciała Anny Walentynowicz?
Wiktor Kołkutin: Co wydarzyło się po tym, jak trumny z ciałami ofiar wyjechały z Moskwy do Polski, nie wiemy. Takich pytań nie należy zadawać Rosjanom. Nie odprowadzaliśmy polskich trumien aż do mogił, w których spoczęły.
Sprawa katyńskiego śledztwa udowodniła nam, że strona rosyjska przyparta do muru i niemogąca już wyprzeć się sprawstwa mordu zawsze próbuje oskarżyć o rzekomo to samo, ofiary i ich państwo. Tak było z odwracaniem uwagi od katyńskiego ludobójstwa losem wziętych do niewoli przez Polaków, bolszewickich żołnierzy w wojnie 1920 roku.
Czyż nie tym samym jest ten pojawiający się dzisiaj w rosyjskiej prasie news publikowany na portalu Onet.pl?:
"Kiedy rząd polski żąda »uczciwego i bezstronnego« śledztwa w sprawie tego, jak do internetu trafiły zdjęcia szczątków ofiar katastrofy samolotu prezydenta Kaczyńskiego pod Smoleńskiem, przypadkowo wyszła na jaw inna tajemnica. I ona jest o wiele bardziej paskudna" - ogłasza na swoich stronach internetowych rosyjski dziennik "Komsomolskaja Prawda". Dziennik, w kontekście opublikowania zdjęć zmasakrowanych ciał ofiar katastrofy smoleńskiej w rosyjskim internecie, przypomina historię z 1953 roku. Wtedy to, przekonuje autor artykułu, władze PRL ekshumowały na cmentarzu w Kostrzyniu zwłoki żołnierzy Armii Czerwonej poległych w 1945, by przenieść je do Cybinki w powiecie słubickim i Gorzowa. Jak przekonuje dziennik, zwłoki zostały przeniesione do mogił w nowych miejscach tylko częściowo.
"Pewnie ta okropna historia nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby poszukiwacze z ekspedycji »Patriot« nie postanowili sprawdzić cmentarza żołnierzy radzieckich w Kostrzyniu"- pisze kp.ru.”. Teraz powróćmy do drastycznych zdjęć zamieszczonych w Internecie i zastanówmy się, czy nie mogła tego uczynić strona polska. Oto, co powiedział Jacek Protasiewicz z PO dziennikarce RMF FM:
- „Po tym, jak zdecydowałem się odszukać te zdjęcia, które zostały zamieszczone w sieci przez tego rosyjskiego blogera... Ten, kto dzisiaj łatwo oskarża o pomyłkę czy to urzędników, czy nawet rodziny smoleńskie, powinien zapoznać się najpierw z tymi zdjęciami, żeby zobaczyć, w jakim stanie były te ofiary katastrofy. To są dramatyczne zdjęcia”
A już tak na sam koniec wszystkim tym, którzy oburzeni krzyczą o „azjatyckim barbarzyństwie”, „bolszewickich standardach” i „wrażliwości rodem z Dzikich Pól” polecam wystosowany trzy tygodnie temu apel „dziennikarskiego kwiecia”, który najwyraźniej został przez Kreml lub Warszawę wysłuchany.
Radio Tok FM:
Adam Szostkiewicz: Czy to jest tak trudno zrozumieć, że w tak wyjątkowej sytuacji, jaka była po 10 kwietnia mogło dojść do takich czy innych pomyłek?
Janina Paradowska: Ja to rozumiem, ale rozmawiam z ludźmi, którzy nie rozumieją albo udają, że nie rozumieją. Myślę, że wielu po prostu udaje, że nie rozumie i prowadzi cyniczną grę polityczną. Prawda?
Radosław Markowski: Janusz Palikot zaproponował taki język i zwrócił się do pani Kopacz, żeby go użyła. Żeby wyjść z brutalnym językiem, dla opisania tego, co ona tam widziała. Mój polski jest zbyt ubogi, żeby to opisywać, to znaczy jak wyglądają szczątki…
Janina Paradowska: Ja bym wywiesiła w sali sejmowej ekran, urządziła projekcję i pokazywałabym zdjęcia.
Radosław Markowski: Ale wie pani, jest jeszcze zmysł węchu, jeszcze parę innych zmysłów…
Janina Paradowska: Myślę, że same zdjęcia też byłyby dobre. Jak chcą, to proszę bardzo.
Jak widzimy wschodniej dziczy o azjatyckiej i bolszewickiej wrażliwości nie musimy poszukiwać poza granicami naszego kraju. Mało tego, nie musimy wychodzi nawet poza rogatki warszawki. Przecież ta utapirowana „diva dziennikarstwa”, Janina Paradowska w nieodłącznych koralach na szyi oraz socjolog elegant, Radosław Markowski to mentalnie azjatycka para galantów obuta w walonki i roztaczająca wokół siebie woń cebuli i tuszonki.
http://wpolityce.pl/artykuly/38727-apel-janiny-paradowskiej-wysluchany-z...
http://wiadomosci.onet.pl/katastrofa-smolenska,5283530,temat.html
http://waldemar-zyszkiewicz.pl/index.php?option=com_content&task=view&id...
http://m.newsweek.pl/polska,rosjanin--identyfikacja-w-stanie-szoku,97131,1,1.html
Kokos26
Wielka wpadka CBŚ, prokuratury i Służby Więziennej: łącznik karteli narkotykowych Ameryki Południowej zmarł w areszcieDoszło do tego po niecałych trzech miesiącach pobytu w areszcie, choć powinien być dla organów ścigania oczkiem w głowie. Zmarł po upadku z pryczy, mimo zainstalowanej w celi kamery. Zagadkowe okoliczności zgonu Artura B. ps. "Artuś" bada obecnie Prokuratura Apelacyjna w Białymstoku. Choć jego śmierć nastąpiła w sierpniu, starano się, by jakiekolwiek informacje na ten temat nie dotarły do mediów. To wszystko działo się na terenie gdańskiej prokuratury, w czasie gdy cały kraj buzował wokół afery Amber Gold. Kariery szefów gdańskiej prokuratury wisiały na włosku.
- Też na ich miejscu bym to wyciszył, żeby nie dolewać oliwy do ognia - mówi nasz informator. - Śmierć "Artusia" to wielka wpadka organów ścigania. Ten człowiek miał potężną wiedzę o narkobiznesie nie tylko w Polsce, ale i w Europie. Artur B. konsekwentnie odmawiał odpowiedzi na pytania prokuratorów i policjantów. Kluczowe pytanie na jakie musi teraz odpowiedzieć śledztwo to jak i dlaczego "Artuś" rozstał się z życiem. Chodzi o nieumyślne spowodowanie śmierci oraz niedopełnienie obowiązków przez funkcjonariuszy publicznych? A może jednak umyślnie doprowadzono Artura B. do śmierci i ktoś miał w tym interes? Pytanie dodatkowe: dlaczego "Artusiowi" nie nadano statusu więźnia szczególnie chronionego - choć od niedawna organa ścigania mają taką możliwość i skorzystały z niej m.in. w przypadku Marcina P., prezesa Amber Gold?
Jak wszedł do celi
"Artuś" od sześciu lat przebywał poza Polską, mieszkał m.in. w Boliwii i Ekwadorze, skąd wysyłał do Europy kontenery z bananami. W kwietniu zatrzymała go hiszpańska policja na Costa del Sol. Zrobiono to na wniosek Centralnego Biura Śledczego i Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku, które wysłały za nim Europejski Nakaz Aresztowania. Według polskich organów ścigania miał na koncie przemyt i sprzedaż narkotyków, które trzeba liczyć nie w kilogramach, lecz w tonach. Na początku czerwca doszło do ekstradycji. "Artuś" znalazł się najpierw w gdańskim areszcie, następnie wysłano go do Zakładu Karnego w Sztumie. Dostał status więźnia niebezpiecznego, był trzymany w jednoosobowej celi, monitorowanej na okrągło przy pomocy kamery. Od początku uskarżał się na problemy w przyjmowaniu posiłków. Co zjadł - wkrótce wymiotował. Prokurator uznał, że aresztant symuluje by wydostać się na wolność z powodów zdrowotnych. Wkrótce "Artuś" zaczął mocno tracić na wadze, zdarzały mu się przypadki zasłabnięć. W końcu wysłano go do oddziału więziennego Zakładu Karnego w Czarnem. 14 sierpnia odesłano go więźniarką do Sztumu - rzekomo w związku z poprawą stanu zdrowia. Jednak "Artuś" był tak słaby, że trzeba go było wnieść do celi. Już po śmierci aresztanta, jego siostra zadzwoniła do dyrektora sztumskiego więzienia, pułkownika Kazimierza Zimy.
- Mój brat dotarł do celi o własnych siłach czy na noszach? Zima próbował odpowiedzieć wymijająco.
- Panie dyrektorze, od kiedy ciężko chorych ludzi przyjmuje się do więzienia, a nie do szpitala?
- Myśleliśmy, że skoro przyjeżdża ze szpitala, to mu się wkrótce polepszy.
Zabrał do grobu Nazajutrz po przewiezieniu do Sztumu "Artuś" był tak słaby, że przewrócił się w celi i uderzył głową o ścianę - poleciał na nią niemal "szczupakiem". Doszło do paraliżu rąk i nóg. Przez kilka dni zwlekano z oddaniem go w ręce specjalistycznego szpitala z oddziałem neurochirurgii. Gdy tam się znalazł, niewiele można było już zrobić. Zmarł 22 sierpnia. Lekarze stwierdzili u niego liczne krwiaki mózgowie - tak jakby wielokrotnie był uderzany w głowę.
- Prokuratura od początku nie dawała nam wiary, że Artur jest bulimikiem - mówi rodzina zmarłego. - Zlekceważono wszelkie informacje na temat jego zdrowotnych perypetii. Gdy "Artuś" miał niecałe 19 lat - ważył 245 kg. Życie uratowała mu specjalistyczna operacja przeszycia żołądka, przeprowadzona na początku lat 90. Był pierwszym pacjentem, który przeżył taki zabiegł. W ciągu kilkunastu lat zszedł z masą ciała poziomu poniżej 90 kg. Gdy umierał, jako aresztant ważył nieco powyżej 60 kg. Tajemnice narkobiznesu zabrał ze sobą do grobu.
- Może i symulował ale na to, żeby aż tak na śmierć, był za mądry - mówi jeden ze śledczych. - Cholernie bogaty, miał dzieci, w domu czekała na niego Miss Polonia, z którą się związał. Taki facet chciałby umierać? Nie wiem czy by sypał, ale miał informacje, za które mógł wiele przehandlować np. lżejszy wyrok, lepsze warunki. A celowemu osłabieniu organizmu z powodu bulimii czy głodówki można zaradzić - wystarczy zalecić przymusowe żywienie. I wtedy więzień, nawet jeśli prowadzi jakąś grę, guzik może wskórać. Kładzie się go na specjalnym fotelu, nogi, ręce, szyję i tułów zapina szczelnie pasami. Facet ruszyć się wtedy nie może. Kroplówka, karmienie z wężyka prosto do żołądka. Są sposoby, aby ratować takiego delikwenta. Naprawdę są. Trzeba tylko tego chcieć. Kim był Artur B.? Co wiedział? Jak został królem kokainy? Co działo się w więzieniu? Cały tekst Romana Daszczyńskiego i Marka Górlikowskiego przeczytasz w magazynie ''Piątek Ekstra'' WYBORCZA
PAŹDZIERNIKOWA MISJA W czasach PRL- u, październik był miesiącem przyjaźni polsko-radzieckiej. Z okazji kolejnych rocznic rewolucji polscy towarzysze udawali się z pielgrzymkami do Moskwy, a w kraju urządzano huczne imprezy dla upamiętnienia sowieckich zbrodniarzy. Październik to również miesiąc, w którym prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego wykazuje szczególną potrzebę kontaktów z rosyjskimi przyjaciółmi, a do tradycji tej instytucji weszło organizowanie corocznych spotkań - konsultacji z przedstawicielami Aparatu Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej(RBFR). Takie spotkanie miało miejsce przed rokiem,13 października 2011 r. gdy w siedzibie BBN goszczono delegację RBFR na czele z jej wiceprzewodniczącym, byłym dyplomatą sowieckim - Jewgienijem Łukjanowem. Oficjalny komunikat głosił, że „wiele uwagi poświęcono potrzebie intensyfikacji wymiany doświadczeń między Polską i Rosją w obszarze bezpieczeństwa pozamilitarnego”. Tego samego dnia odbyło się w BBN seminarium Strategicznego Przeglądu Bezpieczeństwa Narodowego (SPBN), a 14 października towarzysze z Rosji uczestniczyli w posiedzeniu „eksperckiego okrągłego stołu "Polska w polityce bezpieczeństwa Rosji. Rosja w polityce bezpieczeństwa Polski". Kontakty ludzi Komorowskiego z przedstawicielami kremlowskich siłowików sięgają początków obecnej prezydentury. Już w maju 2010 roku, podczas wizyty Komorowskiego w Moskwie, nowy szef BBN gen. Stanisław Koziej spotkał się z sekretarzem RBFR Nikołajem Patruszewem – byłym dyrektorem FSB i jednym z najbliższych ludzi płk. Putina. Koziej dziękował wówczas Patruszewowi „za możliwość spotkania oraz złożył życzenia z okazji 65. rocznicy zakończenia II wojny światowej”. Stwierdził również, że po katastrofie smoleńskiej „Polska i Rosja nie mogą zmarnować szansy na rozwój współpracy dwustronnej w szeroko rozumianej sferze bezpieczeństwa”. Kilka miesięcy później, w październiku 2010 roku, przedstawiciel BBN, naczelnik wydziału analiz międzynarodowych Bartosz Cichocki uczestniczył w konferencji nt. bezpieczeństwa zorganizowanej w Soczi przez rosyjską Radę Bezpieczeństwa. Kolejna okazja do zacieśnienia kontaktów pojawiła się w styczniu 2011 roku, gdy gen. Nikołaj Patruszew przybył do Polski na zaproszenie BBN-u i jako honorowy gość brał udział w uroczystych obchodach dwudziestolecia Biura. W tym samym czasie, środowisko skupione wokół Komorowskiego rozpoczęło prace nad Strategicznym Przeglądem Bezpieczeństwa Narodowego. Rekomendacje powstałe w ramach SPBN burzą dotychczasową koncepcję bezpieczeństwa III RP. Odtąd gwarantem stabilności Polski ma być państwo Putina, a na wzmocnieniu relacji polsko-rosyjskich zbudowano nową strategię bezpieczeństwa narodowego. Zgodnie z zaleceniami „ekspertów” SPBN priorytetem polskiej polityki powinno być rozwijanie bliskiej współpracy z sąsiadami, z uwzględnieniem szczególnej roli Rosji - „nie jako tradycyjnego przeciwnika, lecz istotnego gwaranta bezpieczeństwa europejskiego, w tym naszego bezpieczeństwa”. Nie może zatem dziwić, że podczas wizyty Patruszewa w styczniu 2011r. podpisano „Plan współpracy między Biurem Bezpieczeństwa Narodowego i Aparatem Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej na lata 2011-2012”, a obie strony, jak głosił komunikat – „zgodnie odnotowały zasadność prowadzenia stałego dialogu, wolnego od koniunktury politycznej i obejmującego kwestie, dotyczące interesów bezpieczeństwa Polski i Rosji.” Kilka miesięcy później, 24 maja 2011 r. w Moskwie odbyło się posiedzenie „wspólnej grupy koordynującej”, na którym BBN reprezentował wiceszef tej instytucji Zdzisław Lachowski – według archiwów IPN zarejestrowany jako kontakt operacyjny (KO) „Zelwer”. Dyskutowano wówczas o stosunkach NATO-Rosja „ze szczególnym uwzględnieniem perspektyw budowy obrony przeciwrakietowej w Europie” oraz o zbliżającym się przewodnictwie Polski w Radzie UE. Biorąc pod uwagę, że podczas tzw. polskiej prezydencji grupa rządząca wykonywała zadania rosyjskiego konia trojańskiego, a podjęte w tym czasie decyzje stanowiły pasmo sukcesów rosyjskiej dyplomacji i służyły koncepcji „strategicznego partnerstwa Rosji i Unii Europejskiej” –moskiewskie konsultacje BBN można uznać za niezwykle owocne. 21 września 2011 w Jekaterynburgu odbyło się spotkanie „wysokich przedstawicieli odpowiedzialnych za sprawy bezpieczeństwa”. Zostało zorganizowane przez rosyjską RBFR. Wśród delegacji Azerbejdżanu, Mongolii, Ukrainy czy Kazachstanu znalazł się również szef BBN gen. Stanisław Koziej. Rok później, w czerwcu 2012 „międzynarodowe spotkanie wysokich przedstawicieli” odbyło się w Sankt Petersburgu, a delegacji BBN przewodniczył dyrektor departamentu analiz strategicznych gen. Kazimierz Sikorski. Komunikat ze spotkania głosił, że szef RBFR Patruszew przyjął w kuluarach polską delegację, a podczas rozmowy „omówiono perspektywy dalszej współpracy”. Tak bliskie, przyjacielskie kontakty prezydencki BBN utrzymuje tylko z jeszcze jednym państwem. Mowa o najbliższym sojuszniku Rosji – Azerbejdżanie, w którym od lat rządzi prokremlowski reżim Alijewa, a standardem są zabójstwa dziennikarzy i opozycjonistów. Z przedstawicielami azerskiego satrapy BBN prowadzi liczne konsultacje. Ostatnie miały miejsce w kwietniu br. i dotyczyły „pogłębienia współpracy rad bezpieczeństwa narodowego obu państw”. Komorowski odwiedził Azerbejdżan w lipcu 2011 roku. We wrześniu 2011 Alijew gościł w Warszawie, a do kolejnego spotkania prezydentów doszło podczas forum ekonomicznego w Davos, na początku stycznia 2012 roku. W lutym br. szef BBN Stanisław Koziej przyjął zaś u siebie ambasadora Republiki Azerbejdżanu. 6 marca br., podczas lotu do Afganistanu, Komorowski lądował w Baku, gdzie po raz kolejny spotkał się z Alijewem – przy czym o tej wizycie służby prezydenta i polskie media w ogóle nie poinformowały. Podobnie, jak miało to miejsce w przypadku wcześniejszych międzylądowań lokatora Belwederu: w Jekaterynburgu i Irkucku (podczas lotu do Chin) czy w Armenii (w trakcie powrotu z Afganistanu), gdy polska opinia publiczna nie była informowana o spotkaniach Komorowskiego z ludźmi płk Putina. Październikowa tradycja została dochowana również w tym roku. 15 października w Moskwie odbyło się posiedzenie „wspólnej grupy koordynującej” Biura Bezpieczeństwa Narodowego i Aparatu Rady Bezpieczeństwa FR, podczas którego „omówiono plany wspólnych przedsięwzięć na lata 2013-2014”. Polskiej delegacji przewodniczył gen. Kazimierz Sikorski, a gospodarzem spotkania był zastępca sekretarza RBFR Jewgienij Łukjanow. Następnego dnia, w siedzibie Rosyjskiego Instytutu Badań Strategicznych (RISI) pod patronatem BBN i RBFR zorganizowano polsko-rosyjski „okrągły stół ekspercki”. Ogłoszono również, że „w kolejnych latach przewiduje się kontynuowanie spotkań jako przedsięwzięć sprzyjających budowaniu wzajemnego zaufania i lepszemu zrozumieniu stanowiska stron w ważnych dla bezpieczeństwa sprawach.” Moskiewskie „spotkanie konsultacyjne” odbyło się w tym samym czasie, gdy rosyjskie służby specjalne rozgrywały kombinację operacyjną związaną z publikacją zdjęć ofiar tragedii smoleńskiej, a rosyjskie ośrodki propagandy oskarżały o ten czyn „uczestników warszawskich bitew politycznych”. Zadaniowani przez służby rosyjscy „blogerzy” pouczali nas przy tym o moralności, kłamstwie i „ukrywaniu zabójców” lub nagłaśniali tzw. teorię maskirowski, według której katastrofa w Smoleńsku miałaby okazać się mistyfikacją. Kombinacja rosyjska ma również swój wymiar polityczny i może być wykorzystana dla wzmocnienia roli obozu prezydenckiego oraz w działaniach zmierzających do obalenia skompromitowanego układu Tuska i zastąpienia go „nowym rozdaniem”. W każdym państwie, tego rodzaju ingerencja obcych służb w obszar życia publicznego, zostałaby odczytana jako poważne zagrożenie i wymusiła ostrą reakcję instytucji odpowiedzialnych za bezpieczeństwo. Tym bardziej, należałoby spodziewać się takich reakcji od przedstawicieli głowy państwa. Jeśli nawet tak ostentacyjna wrogość ze strony „rosyjskich czynników” nie była w stanie powstrzymać środowiska Belwederu przed „zacieśnianiem przyjaźni” z putinowskim RBFR oraz wyrażaniem „zaufania i nadziei na dalszą współpracę” – nie powinno również dziwić milczenie Komorowskiego w sprawach związanych z tragedią smoleńską i obecnymi działaniami Rosjan. Lokator Belwederu przed kilkoma dniami słał do Putina gratulacje z okazji 60-tych urodzin, życząc mu „zdrowia i wielu sukcesów” oraz wyrażając nadzieję, że „każdy mijający rok naszej misji przyczyni się do zbliżenia naszych narodów”. Gdy dostrzec zakres kontaktów, jakie ludzie Komorowskiego utrzymują ze służbami Putina, ich charakter i rosnącą intensywność - nietrudno zrozumieć, na czym polega ta szczególna misja. Aleksander Ścios
Dziennikarz doskonale niezależny? Dziennikarze zaczęli pytać o teraźniejszość i przyszłość swojego zawodu. Jeszcze uciekają w konteksty globalizacji, nieograniczone możliwości internetu etc., ale już widać, że pytanie o to, dlaczego jest tak źle, pada coraz głośniej. Nie można dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Zbyt wiele informacji o ważnych wydarzeniach jest systematycznie przemilczanych.
Najnowszy przykład intensywnego przypominania widzom o wypadku samochodowym biskupa będącego pod wpływem alkoholu z równoczesnym ukrywaniem informacji o pierwszej konferencji naukowców badających przyczyny katastrofy Tu-154M pod Smoleńskiem jest tego kolejnym dowodem. Wielu świetnych dziennikarzy straciło pracę w publicznym radiu i telewizji, wielu przestało uczestniczyć w medialnych dyskusjach. Przekaz TVP, PR oraz największych stacji komercyjnych jest tak jednostronny, że w naturalnym odruchu szukamy budynku cenzury lub kogoś, kto steruje mediami. Ale cenzury przecież nie ma. Kto więc jest „wajchowym”, pytają publicyści, i gdzie ulokowano wajchę? W redakcji „Gazety Wyborczej” czy w TVN? Czy aby na pewno jesteśmy demokratycznym i suwerennym krajem?
Demokracja dramatycznie zagrożona Ci, którzy tworzą świat mediów „ważnych”, odpowiadają mniej więcej tak: to wolny rynek i mechanizm konkurencji samoczynnie wyeliminował „nieważnych”, bo „gorszych”. Przegraliście konkurencję, więc narzekacie. A to, że prawie wszyscy macie podobne poglądy i krytycznie oceniacie rządy PO i PSL, jest sprawą drugorzędną. Wolność słowa, demokracja i niezależność dziennikarska nie są zagrożone, bo nikt was nie represjonuje (?). Możecie pisać, co chcecie, na internetowych portalach, wydawać swoje gazety, wybierać swoje władze w SDP i dyskutować do woli w niszowych, internetowych telewizjach i radiowych rozgłośniach. W gruncie rzeczy TV Trwam też przegrała miejsce na multipleksie w rynkowej rywalizacji. Programy Tomasza Lisa mają przecież ogromną oglądalność, a cotygodniowa obecność programu „Bliżej” Jana Pospieszalskiego na antenie TVP jest dowodem pluralizmu w TVP. Wszystko jest w porządku, przestańcie marudzić. Tak wygląda dzisiaj dyskusja lepszej „większości” z gorszą „mniejszością”. Tak skończyły się w III RP publiczna debata oraz dostęp obywateli do informacji i zróżnicowanych opinii. To nie tylko konsekwencja, lecz także dowód na prawdziwość tezy o dramatycznie poważnym zagrożeniu demokracji i suwerenności polskiego państwa. W książce „Pilnowanie strażników” Maciej Iłowiecki pisze, że dziennikarze to strażnicy prawdy i demokracji. Jeśli informacja jest fałszywa, „można uniemożliwić skuteczne rządzenie, dobre gospodarowanie, a nawet zahamować rozwój cywilizacji. (…) Dezinformacja używana w formie propagandy (…) jest (…) narzędziem zniewalania społeczeństw w systemach niedemokratycznych”. Jak więc temu przeciwdziałać, jeśli „w demokracjach nie znikło posługiwanie się fałszywą informacją”. Odpowiedzią Macieja Iłowieckiego jest kodeks etyczny, czyli wewnętrzny kompas dziennikarza. Nie jest rzeczą rozważną i bezpieczną doradzać dziennikarzom, którzy, jak każda grupa zawodowa, są przekonani, że wszystko wiedzą o sobie lepiej i nie potrzebują rad. Ale mimo to spróbuję zapytać o trzy sprawy: o rolę dziennikarzy w demokracji, o ich niezależność oraz o mechanizmy, które sprzyjają dziennikarskiemu profesjonalizmowi i uczciwości zawodowej lub je blokują. Kto pyta, nie błądzi.
Dziennikarz – strażnik demokracji Demokracja nie jest tylko procedurą, nie jest „czymkolwiek chcemy”, jak pisał włoski teoretyk polityki Giovanni Sartori, lecz czymś znacznie trudniejszym; „to sposób życia, który istnieje, jeśli chcemy i potrafimy go utrzymać”. Dodam, istnieje tylko wtedy, gdy naprawdę go chcemy i gdy potrafimy wprowadzić go w życie. Nie jestem pewna, że chcemy (myślę tu także o tzw. środowiskach niezależnych i patriotycznych) oraz że potrafimy wprowadzić go w życie. Rola dziennikarzy jest i ważniejsza i bardziej złożona, niż się wydaje. To oni na co dzień budują wspólnotę narodową i obywatelską, a zarazem pomagają w politycznym dzieleniu się wyborców na zwolenników różnych partii politycznych, co jest podstawowym warunkiem demokracji. Obywatele bez prawdziwych informacji, bez wymiany myśli i dyskusji nad programami partii politycznych oraz ciągłego patrzenia rządzącym na ręce przestają być obywatelami, a wspólnota narodowa zamienia się w stado lub zmanipulowane masy. Gdy dziennikarze przestają pełnić swoją funkcję pośredników w komunikacji społecznej, gdy przestają dostarczać wspólnocie prawdziwych informacji o tym, jaka jest, czym różni się w swoich poglądach i interesach oraz z jakimi problemami musi sobie poradzić, kończy się naród, demokracja i sprawne państwo. Kończy się także niezależność dziennikarzy i wolność słowa.
Dziennikarz niezależny Złotym środkiem na dzisiejsze problemy środowiska dziennikarskiego ma być „niezależność”. Więc pytam; czy dziennikarz „Gościa Niedzielnego” musi być niezależny od episkopatu i Ewangelii, aby być dziennikarzem etycznym? Czy dziennikarz „Tygodnika Solidarność” jest profesjonalistą tylko wtedy, gdy pisze teksty niezależne od Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”? Czym mierzona jest niezależność dziennikarza „Gazety Polskiej Codziennie”, „Rzeczpospolitej” czy „Gazety Wyborczej”? Dystansem wobec rządu, partii rządzącej, naczelnego czy sprzeciwem wobec oczekiwań wydawcy? Czy redaktor naczelny ma prawo dobierać skład zespołu „swoich” dziennikarzy tak, by czytelnik, wybierając „Uważam Rze”, „Politykę” lub „Gościa Niedzielnego” mógł ufać, że kupi pismo, którego oczekuje? Czy więc słowo „niezależność” nie jest tylko wytrychem, który pozornie otwiera wszystkie drzwi, ale żadnych skutecznie nie zamyka, co sprawia, że drzwi przestają być potrzebne? Ten sposób myślenia prowadzi do absurdalnego wniosku, że dziennikarzowi prawdziwą niezależność gwarantuje tylko własność jedenastu hektarów ziemi lub fortuna zaoszczędzona w biznesie, polityce lub literaturze.
Dziennikarz z kodeksem etycznym Pytanie trzecie dotyczy mechanizmów, które sprzyjają uczciwemu, profesjonalnemu, wiarygodnemu dziennikarstwu. Brak cenzury tego, jak widać, nie gwarantuje. Wciąż działają mechanizmy ukształtowane w PRL, z którymi środowisko dziennikarzy, ale także elit (naukowców też) rozstawało się pozornie i na krótko. Tylko w momentach, gdy aktualnie rządzący i opozycja byli równie silni poparciem prawie równolicznych wyborców, a wynik wyborów nie był z góry wiadomy. Jako ostatni przykład podam ustawę zmieniającą zasady płacenia podatku VAT przez mniejsze firmy z dotychczasowego „przed” na „po” otrzymaniu zapłaty za usługę lub towar. Okazała się możliwa do przyjęcia przez PO, gdy poziom poparcia dla PiS osiągnął 40 proc. Strach przed utratą władzy to najlepszy instrument kontrolny. Działa wszędzie, nie tylko w polityce. Łatwiej być dziennikarzem i naukowcem w systemie autokratycznym. Wystarczy nauczyć się słusznych poglądów i zrozumieć oczekiwania władzy i nie trzeba ciężko pracować przy zbieraniu prawdziwych informacji czy ryzykować kontrowersyjnymi komentarzami i ekspertyzami. Praca zamienia się w pełne atrakcji zajęcie dla „już wybranych”. Brylować w cieple władzy i medialnych reflektorów – to miłe. Kontrolować dopływ nowych sił, a nie rywalizować z lepszymi od siebie – to wygodne. Nie trzeba cenzury, by wiedzieć, jak wzmacniać taki „układ bezpieczeństwa”. W krajach postkomunistycznych tęsknota za władzą niekontrolowaną wciąż jest silna i łączy wiele środowisk, z dziennikarzami włącznie. Kodeks etyczny to za mało, by cokolwiek zmienić. Warunkiem wolności i niezależności zawodowej dziennikarzy i naukowców jest scena polityczna. Bez stałej konkurencji dwóch–trzech (nie więcej niż czterech) partii politycznych, równoprawnych oraz „równie silnych” poparciem wyborców oraz konkurujących ze sobą elit politycznych, opiniotwórczych, biznesowych i obywatelskich zarówno dziennikarze, jak i naukowcy będą budowali swoją wolność i niezależność na jedenastu hektarach własnego gospodarstwa. To na demokrację zdecydowanie za mało.
Barbara Fedyszak-Radziejowska
Demokracja zabija wszystko Nie znam pana Grzegorza Gilewicza, a jego poglądy poznałem tylko w takim stopniu, na ile informowały o nich media. Mam nadzieję, że informowały rzetelnie. Skandal, z którego władze Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku zasłynęły już na całą Polskę, obnaża – zapewne wbrew oczekiwaniom „skandalistów” – że jest tak, jak zawsze głosili reakcjoniści: demokracja to naprawdę groźna bestia, która niszczy i pochłania wszystko, co staje na drodze nieubłaganego Postępu. Można próbować ją poskramiać, ale jest to równie skuteczne, jak wygaszanie przebudzonego wulkanu. Prawdziwa Sztuka nie zna demokracji, przede wszystkim dlatego, że demokracja w każdej formie oznacza równanie w dół i schlebianie najniższym gustom. Jeżeli zatem kształcenie na wyższej uczelni polega na indoktrynacji w duchu ideałów humanizmu i demokracji, za wzniosłymi sloganami kryje się tylko masowa produkcja konformistów i wyrobników, pacykarzy, którzy swoją tfu!rczość podporządkowują opinii większości. Albo wręcz kaprysom biurokratów, którzy będą mieli do zmarnowania jakieś pieniądze z Unii Europejskiej i przeznaczą je na promocję np. wielokulturowości, gender, tolerancji, sodomii, bluźnierczych transgresyj etc. Demokracja to nie tylko pewna procedura podejmowania decyzji, jak kiedyś chciały te społeczności tradycyjne, które akceptowały formułę rządu mieszanego. Od kilku wieków jest to przede wszystkim zjawisko z zakresu fenomenologii religii: quasireligijna ideologia, opisana już przez Emila Durkheima jako posiadająca własnych bogów, kapłanów, własne ołtarze i obrzędy. Demokracja nie uniknęła też schizm i herezyj, nierozerwalnie przecież związanych z interpretacją wierzeń religijnych1. Władze gdańskiej Akademii nie określiły natomiast, na który wariant demokracji powinien przysięgać p. Gilewicz – na demokrację liberalną, demokrację komunistyczną czy demokrację narodowosocjalistyczną? Czy może Jego Magnificencja Rektor uznaje, że różnica między tymi odmianami jest tak naprawdę… subtelna? W końcu każda z nich dąży do zuniformizowania myślenia, narzucenia poddanym jednolitych wytycznych estetycznych, obyczajowych i innych. Bywa, że samodzielność kończy się tragicznie. Pan Gilewicz być może tylko zmarnuje rok akademicki, ale ten niewątpliwy dyskomfort nie wpłynie przecież na jego talent. Przy okazji tej „sprawy Gilewicza” przeczytać można – na stronie dziennika „Rzeczpospolita” – anonimowy komentarz, który postrzegam jako groźne memento, zapowiedź, do czego prowadzi zaczadzenie demokratyzmem:
Uważam, że ktoś kto nie akceptuje demokracji nie może być studentem, pracownikiem, ani wykonywać żadnej funkcji publicznej. Demokracja to system, w którym każdy obywatel ma prawo głosu. Jeżeli ktoś występuje przeciwko demokracji, to występuje po prostu przeciwko tej zasadzie, a więc twierdzi że prawo głosu nie przysługuje wszystkim obywatelom, których być może chciałby ponadto pozbawić obywatelstwa. Jest to więc człowiek, który źle życzy nam wszystkim, którzy korzystamy z praw obywatelskich. Taki człowiek nie nadaje się do życia w społeczeństwie obywatelskim, tak jak ktoś kto uważa że prawa człowieka nie przysługują wszystkim ludziom nie nadaje się do życia w społeczeństwie humanistycznym, jakim bez wątpienia jesteśmy. Co kto myśli we własnej prywatności, to jego sprawa, ale wyrażanie poglądów godzących w demokrację musi być zakazane. To nie jest kwestia zagarniania coraz większej przestrzeni przez postępowe ideały, wbrew temu co pisze Zaremba. To jest kwestia wspólna — dla nas „postępowców” jak tu zabawnie nazywacie reprezentantów społeczeństwa otwartego, oraz konserwatystów. Tak więc dla integralnego demokraty2 ktoś, kto nie chce czcić bożka, jakim jest „władza ludu”, powinien zostać skazany na żebractwo lub śmierć głodową. A proces dojrzewania młodej polskiej demokracji zwieńczy zapewne „strzał katyński”.
Adrian Nikiel
1 Pani Agata Bielik-Robson celnie podkreśliła sprzeczność między demokracją a katolicyzmem w artykule „Nowa reformacja?” („Wysokie Obcasy” nr 42 [697] z 20 października 2012 r.). Przeczytać w nim możemy m.in. (…) „Zachodni katolicy, przebudźcie się!”. Jakkolwiek bowiem możecie się różnić między sobą stopniem bądź konserwatyzmu, bądź progresywizmu, jedno wszak macie ze sobą wspólne, a tą częścią wspólną jest wasz respekt dla zachodnich instytucji demokratycznych, następnie zaś: Nawet najbardziej zachowawczy katolicki teolog zachodni, choćby odruchowo akceptujący zasady demokracji, w jakiej żyje, ma w sobie ziarno owej dyspozycji liberalnej, która koniec końców musi się przebudzić i przeciwstawić autorytarnej władzy.
2 Anonimowego, ale zapewne dlatego pozwalającego sobie na szczerość.
Pan Samochodzik i komusze tajemnice Seria z Panem Samochodzikiem jest znana chyba każdemu w różnym wieku. Tak jak wcześniej Niziurski, Bahdaj, Ożogowska stanowi pewien kanon w literaturze młodzieżowej. Książki z Panem Samochodzikiem czytane po latach nie są już takie fajne. "Szeroka wiedza" tytułowego bohatera okazuje się przepisanymi (często z błędami) wiadomościami z encyklopedii, słowników i przewodników. Odstręcza nadmierne pouczanie i "ojcowanie" Tomasza a wątki w wersjach oryginalnych często nużą chociaż i tak ma to więcej sensu gdy czyta się o ormowcach i realiach z lat 60. i 70. tych XX wieku niż przerobione wydania z końca lat 80. tych i później, gdzie wstawki "systemowe" starano się wyeliminować zostawiając jednak MDMy, Czerwono- Czarnych czy ceny albo rekordy wędkarskie... Pamiętam, że oglądając zdjęcie autora w zestawieniu z rolami w książce ("bandy", ORMO, dydaktyzm) nasunęła mi się natrętna myśl, że to stary, wredny komuch. Po Samochodziku podryfował w stronę mocno "dorosłej" literatury, która nie cieszyła się wzięciem. Dorosłej i erotycznej, mówiąc oględnie. Po latach przeczucia skrystalizowały się w pewność. Korzystając z okazji polecę bardzo dobrą książkę P. Łopuszańskiego, Pan samochodzik i jego autor. O książkach Zbigniewa Nienackiego dla młodzieży, Warszawa 2009. Książka napisana przez hobbystów dla hobbystów. Szczegółowe omówienia wątków, powieści, biografii Tomasza, miejsc i czasu akcji, wehikułu, skarbów, kobiet, filmów (remisowo, dwa są niezłe, dwa następne- kompletną porażką, jeden nijaki ale da się obejrzeć), błędów i różnic w wydaniach, uff, porządna robota. Chciałbym poczytać książki o innych bohaterach dzieciństwa utrzymane w podobnej manierze. Ciekawostka w biografii Nowickiego (Nienackiego):
popadł w konflikty z ówczesnymi stalinowcami i "pryszczatymi." Dowiedział się, że nigdy niczego nie opublikuje w Polsce i może pracować na budowie; Putrament doradził pisanie pod pseudonimem. Nowicki został usunięty z ZWM pomimo bycia wiernym akolitą komunizmu. Spotkał się z nimi po raz kolejny:
"Nowickiemu nie odpowiadał podobno trockistowski fanatyzm kolegów z "Nowej Kultury." Po latach stali się oni przeciwnikami ustroju PRL, należeli do opozycji politycznej (wielu z nich działało w Komitecie Obrony Robotników, a następnie w Solidarności). Stopniowo odrzucali reguły państwa totalitarnego, odeszli z PZPR, protestowali przeciw łamaniu swobód obywatelskich i cenzurze, zmianom w konstytucji PRL. Nienacki w latach 70. nazywał ich z przekąsem "sumieniem narodu." Paradoksalnie, po wprowadzeniu stanu wojennego przeciwnikami Nienackiego byli ci sami ludzie, dawni stalinowcy. Oni uznali, że konieczna jest demokratyzacja i większy udział społeczeństwa (na przykład w formie związku Solidarność), on pozostał takim samym komunistą jak z lat 40., poparł stan wojenny, wzywał do ostrej rozprawy z ludźmi Solidarności, co sytuowało go wśród tak zwanego "betonu" w rodzaju Albina Siwaka czy Waldemara Świrgonia (po latach okazało się, że wiele tez betonu miało pokrycie w rzeczywistości...
P. Łopuszański, Pan Samochodzik i jego autor. O książkach Zbigniewa Nienackiego dla młodzieży, Warszawa 2009, s. 25. Unicorn
Rząd traci wpływy podatkowe Premier Tusk zapowiedział w drugim exposé stworzenie spółki „Inwestycje polskie”, która będzie prowadziła inwestycje publiczne w imieniu rządu. Dzięki takiej formule działania będzie można zaciągać kredyty na inwestycje bez wykazywania ich jako dług publiczny.Ale jeżeli komuś wydaje się, że to jest wszystko bardzo proste i zaraz zacznie działać, to polecam, żeby poczytał sobie nieco na temat tworzenia takich spółek przez rządy i różnych uwarunkowań, które temu towarzyszą.
Eldorado dla banków Takie projekty finansowe są bardzo skomplikowane, szczególnie jeżeli dotyczą dużych inwestycji. Na przykład żeby pozyskać bankowe (krajowe lub zagraniczne) finansowanie na inwestycje w gaz łupkowy, trzeba zapewnić odpowiednie zabezpieczenie albo w postaci kapitału (w tym przypadku akcji spółek skarbu państwa) albo w postaci gwarancji rządowych. Ponieważ te gwarancje są warunkowe (będą wykonane jak przychody z opłat od inwestycji, okażą się niższe niż planowane – np. opłaty za przejazd autostradą zbudowaną w tej formule), więc często nie wlicza się ich do długu publicznego. Ale oczywiście za inwestycje trzeba zapłacić, albo w postaci biletów albo wyższych cen prądu za zbudowany blok energetyczny albo na końcu za wszystko zapłacą podatnicy w postaci wyższych podatków. W każdym razie szykuje się eldorado dla banków inwestycyjnych w Polsce, premier Marcinkiewicz będzie bardzo zajęty. Pamiętajmy tylko, że były banki inwestycyjne, które pomogły Grecji ukryć dług publiczny. To samo może wydarzyć się w Polsce na dużą skalę. Bo finansowanie inwestycji w formule SPV-project finance może być mało przejrzyste.
Lewar mniejszy od zakładanego Nie wydaje mi się, żeby kultura korporacyjna w BGK była odpowiednia dla takich projektów. BGK to raczej ministerstwo niż bank inwestycyjny, co wskazuje, że czas realizacji typowego projektu w formule SPV będzie znacznie dłuższy niż w przypadku realizacji przez wyspecjalizowane agencje. To nie jest proste wydanie środków unijnych, to bardzo skomplikowana analiza finansowa. BGK zacznie szukać finansowania w czasach, gdy instytucje finansowe ograniczają kredytowanie ryzykownych aktywów, więc można się spodziewać, że zostanie stworzone oczekiwanie wysokiego ratingu projektów, dla których będzie pozyskiwane finansowanie. To będzie się odbywało w warunkach recesji (dla optymistów – stagnacji) w przyszłym roku, gdy rating polskiego rządu znajdzie się pod presją na obniżenie. Wtedy odpowiedni poziom ratingu projektu będzie można uzyskać przez duże zaangażowanie kapitału, czyli uzyskany lewar może być znacznie mniejszy niż zakładany przez rząd. W mojej ocenie działalność spółki „Inwestycje polskie” nie będzie miała żadnego znaczenia dla perspektyw polskiej gospodarki w 2013 r. Będzie wielkim sukcesem, jeżeli pierwszy projekt uda się uruchomić w 2014 r. A skala zapowiadanych inwestycji w tej formule zapewne będzie o rząd wielkości mniejsza niż kwoty, które pojawiły się w wygłoszonym przez premiera drugim expose.
Masakra budżetu Uważnie śledzę dane o wpływach podatkowych do budżetu, ponieważ jest to wskaźnik potwierdzający stan polskiej gospodarki. Niestety, poza podatkiem PIT, którego dynamika nieco się poprawiła (ale i tak poniżej oficjalnych prognoz) we wszystkich pozostałych podatkach nastąpiła… masakra. Wpływy z najważniejszego dla budżetu podatku, czyli VAT, we wrześniu były nominalnie niższe o ponad sześć procent w porównaniu z analogicznym okresem roku 2011, podczas gdy do sierpnia spadki były w skali niecałych dwóch procent. Załamały się wpływy z CIT i nawet dochody z akcyzy są niższe niż rok temu. A przecież prawdziwe spowolnienie gospodarcze dopiero przed nami.
Szukam pomysłowego Dobromira (lub Dobrej Miry), który mi wyjaśni, jak rząd, stojąc przed problemem znikających podatków, rozpocznie akcję wielkich inwestycji infrastrukturalnych i jednocześnie utrzyma deficyt budżetowy w ryzach. Dla najlepszej odpowiedzi ufundowałem nawet specjalną nagrodę, moją książkę z dedykacją i autografem. Niewykluczone, że ta osoba otrzyma też ofertę zatrudnienia w resorcie Sami Wiecie Jakim, bo teraz tam prawdopodobnie poszukują kreatywnych z pomysłami księgowymi. Wypływają z tego dwa wnioski:
Po pierwsze, w przyszłym roku nowelizacja budżetu jest pewna.
Po drugie, w ciągu następnych kilku miesięcy rząd ogłosi nowy sposób zagospodarowania środków zgromadzonych w OFE. Na marginesie. Wiadomo gdzie lokowane są pieniądze, które uciekają z Hiszpanii i Włoch. Artykuł w „Financial Times” pokazuje bańkę na rynku nieruchomości w Niemczech. Czyli w Niemczech pojawiła się inflacja, przed którą ostrzega BUBA, ale na razie na rynku aktywów.
Niekorzystne trendy Wychodząc poza obszar polityki finansowej państwa i analizując szerzej sytuację gospodarczą Polski, należy zauważyć, że w III kwartale br. kondycja sektora przedsiębiorstw pozostawała na zbliżonym poziomie, jak na przestrzeni ostatnich trzech lat. Mówi o tym raport NBP z 17 października. Utrzymaniu się dobrych ocen sprzyjała niewielka poprawa zdolności do regulowania zobowiązań. Jednocześnie kolejny kwartał z rzędu pogłębiał się pesymizm oczekiwań oraz krótkoterminowych prognoz – w tym zwłaszcza w obszarze obserwowanych i spodziewanych trudności ze znalezieniem odbiorców na oferowane produkty i usługi. Wskutek przewidywanego pogorszenia koniunktury, kolejny kwartał z rzędu przedsiębiorstwa ograniczyły swoje plany rozwojowe. Ze względu na silną koncentrację zjawisk ekonomicznych sytuacja w grupie bardzo dużych przedsiębiorstw przyciąga szczególną uwagę. Od kilku kwartałów niepokoić mogą narastające wśród tych jednostek problemy, w tym spadek dynamiki sprzedaży środków pieniężnych oraz miar rentowności. Nakładają się na to obawy co do dalszego pogorszenia koniunktury w ciągu najbliższych miesięcy. Mimo że sytuacja największych firm pod wieloma względami (w tym zwłaszcza z punktu widzenia zyskowności, czy płynności) nadal jest wyraźnie lepsza niż w przypadku mniejszych podmiotów, to przy braku pozytywnych sygnałów, przedsiębiorstwa te mogą częściej obierać strategię wyczekiwania, co będzie przekładać się niekorzystnie na sytuację całego sektora przedsiębiorstw. Kolejny kwartał z rzędu zwiększyła się liczba przedsiębiorstw borykających się z barierą popytu lub oczekujących na jej pojawienie się w najbliższej przyszłości. Największe obawy z tym związane dotąd deklarowały przedsiębiorstwa budowlane, ale w III kwartale zauważalny był również wzrost problemów wśród przedsiębiorstw przetwórczych oferujących trwałe dobra konsumpcyjne, czy we wspomnianej już grupie największych podmiotów. Niekorzystne zmiany w obszarze popytu znalazły już odzwierciedlenie w postaci spadku (choć niewielkiego) stopnia wykorzystania mocy produkcyjnych.
Ciągle szkodzimy przedsiębiorcom Młodzi ludzie tego nie pamiętają, ale za komuny było takie powiedzenie „coś drgnęło w majtkach”. I nie chodziło o zachowanie jakiegoś celebryty, tylko o to, że ruszyła produkcja deficytowego towaru, czyli majtek, i znowu można je było kupić w sklepach. „Rzeczpospolita” donosi, że tym razem to samo można powiedzieć, o jakości regulacji otoczenia biznesu, cytuję: „Polska już drugi rok z rzędu w tak zdecydowany sposób poprawia swoją pozycję w tym zestawieniu. To ważne, bo raport „Doing Business” Banku Światowego uznawany jest za jedno z podstawowych źródeł przy podejmowaniu decyzji o inwestycjach. To dobra wiadomość dla rządu, który według nieoficjalnych informacji myśli nawet o zwołaniu specjalnej konferencji, by się pochwalić sukcesem. Jednak nawet po tym niewątpliwym powodzeniu nasz kraj zajmuje dopiero 55. pozycję, na którą awansowaliśmy z 62. Przed nami są m.in.: Gruzja (9. miejsce), Litwa (27.) i Kazachstan (49.)”. Drgnęło, ale informacja jest nieprecyzyjna. Po pierwsze, rok temu spadliśmy w tym rankingu o trzy pozycje.
Po drugie (dowód numer dwa), Polska już w 2006 r. była na podobnej pozycji. Czyli wbrew doniesieniom „Rzeczpospolitej” wcale nie poprawiliśmy naszej pozycji względem innych państw, po prostu teraz trochę mniej szkodzimy przedsiębiorcom niż w latach 2007 – 2011. Ale potraktujmy to jako dobrą monetę i miejmy nadzieję, że działania Ministerstwa Gospodarki i Ministerstwa Skarbu doprowadzą do skoku w rankingu za rok. Trzeba pamiętać, że nadchodzą takie czasy, w których wymagana jest radykalna poprawa regulacji otoczenia biznesu, a nie symboliczna zmiana. Potrzebujemy skoku o 20 – 30 pozycji, dopiero wtedy firmy odczują to pozytywnie. Krzysztof Rybiński
14 prawie odważnych ludzi - jest WAŻNE uzupełnienie W Radzie Europejskiej i Komisji Europejskiej zasiadają w większości złodzieje i malwersanci – ale wielu z nich umie liczyć. I wie, że zarzynanie kury znoszącej złote jajka jest głupotą. Stąd próbują – i słusznie - zmniejszyć budżet UE. Natomiast Parlament Europejski składa się w ogromnej większości z pospolitych durniów – oraz cwaniaków. I Parlament Europejski przegłosował ogromną większością rezolucję wzywającą do nie zmniejszania budżetu Unii. Oczywiście polscy postkomuniści: SLD, PiS, Palikociarnia, Socjalna Polska głosowali za rezolucją. Natomiast 14 CEPów z obecnej koalicji rządzącej wstrzymało się od głosu!!!
Ich głos nie miał, oczywiście, żadnego znaczenia. Jednak Euro-Posłowie mają złudzenie, że coś ich głos coś znaczy – i, jak donosi w/w portal wPolityce, p.Tadeusz Zwiefka, człowiek skądinąd rozsądny, zagłosował ZA – ale wycofał swój głos (sama możliwość dokonania takiego kroku jest zabawna...) i WSTRZYMAŁ się. Europa, oczywiście, oniemiała.
Tak czy owak odnotujmy: pp.Borys, Grzyb, Handzlik, Hübner, Jędrzejewska, Kaczmarek, Kozłowski, Marcinkiewicz, Protasiewicz, Siekierski, Skrzydlewska, Thun und Hohenstein, Wałęsa i Zwiefka – potrafili zagłosować za rozsądkiem. Oczywiście zmniejszenie budżetu UE oznacza, że i III Rzeczpolita dostanie mniej pieniędzy na rozkradzenie. Stąd „polskie” MSZ wzywało CEPów do poparcia rezolucji – a ci odważnie aż WSTRZYMALI SIĘ od głosu. Ciekawe, że ludzie postępujący w miarę rozsądnie muszą się w d***kracji ukrywać przed Gniewem L**u – zamiast dumnie głosić: a my nie poparliśmy tej głupoty! Aneks: W międzyczasie 11 CEPów z PO dokonało innego, tym razem aberracyjnego, wyboru: zagłosowali za tym, by 20% budżetu musiało być przeznaczane na "walkę z GLOBCIEm". Jest to sprzeczne z tym, że "Rząd" PO-PSL zavetował pół roku temu próbę poszerzenia tej "walki". Wywołało to gniewna reakcję JE Donalda Tuska. Ta cała sprawa ma kilka fascynujących aspektów - i będę ją w najblizszych odcinkach omawiał.
PS. Ciekawą uwagę zgłosił {Jezus}: Skoro Polska przystąpiła do Europejskiej Agencji Kosmicznej, to może ostatnie 7 lat życia UE wykorzystać na projekt "Polak na Marsie 2020". Kto inny wydałby kasę na tak ambitny projekt JKM-a jak nie ukochana UE... Niestety: UEda - ale na projekt międzypaństwowy. Kosztowałby on 100 (sto) razy tyle, co realizacja przez firmy prywatne - i zakończyłby się jak wyprawa śp. gen.Huberta Nobilego na Biegun Północny w 1928.
Afera w PE - aspekt polityczny Tzw. „Parlament Europejski” (PE) jest de facto niższą izbą UE (izbą wyższą jest tzw. „Rada Europejska”), słusznie jednak nazywa się „parlamentem”, bo Członkowie Euro-Parlamentu (CEPy) mogą sobie w nim tylko pogadać. PE bowiem może sobie „zajmować stanowiska” w rozmaitych kwestiach (np. ostatnio „uznał za niedemokratyczne” wybory na Białej Rusi) i robi takie szopki kilka razy dziennie – dyskutując nad tym z całą powagą - ale nie ma to żadnego znaczenia. Jest to Izba naprawdę niższa. PE w Unii uzyskał cząstkowy wpływ na budżet – i może (większością 2/3 głosów) wyrzucić rząd UE, czyli tzw. „Komisję Europejską” - jednak rządy euro-stanów mogą powołać dowolną nową KE. PE był pomyślany jako kuźnia federastów. Dlatego bardzo starannie przestrzega się tam, by grupy CEPów tworzyły się na podstawach ideologicznych. Nie jest dopuszczalne tworzenie grup wedle obywatelstwa czy narodowości (np. Grupy Wschodnio-Europejskiej czy Grupy CEPów z Niemiec). Twórcy Wspólnot Europejskich słusznie zakładali, że to natychmiast rozsadziłoby Wspólnoty (a obecnie Unię). Tymczasem przy okazji działań części CEPów z PO (i, w jednym głosowaniu, z PSL) dowiedzieliśmy się – co przyjąłem ze zdumieniem – że „polskie” MSZ wydaje „polskim” CEPom instrukcje, jak mają głosować!!! Jest to całkowicie sprzeczne z ideą PE – i oznacza, że Unia w praktyce już nie istnieje. Podejrzewam bowiem, że to samo robią rządy innych euro-stanów.
Przypomina to sytuację w przedrozbiorowej Polsce, gdzie poszczególne sejmiki ziemskie wydawały dla swoich posłów „instrukcje”. Instrukcje te były wiążące – co powodowało zrywanie sejmów, z najbłahszych powodów - gdy przyjęcie ustawy musiało być zavetowane przez posłów ze Żmudzi, a jej nieprzyjęcie przez posłów z Kalisza! Przykładowo - cytuję za "ANGORĄ": – "Nie wykluczamy veta w/s budżetu europejskiego na lata 2014– 2020. Jest taki scenariusz. Gdyby środki przyznane Polsce miały być mniejsze, niż obiecane przez PO 300 mld zł, doczekamy się twardej reakcji premiera" – zagroził v-szef europarlamentu, p.Jacek Protasiewicz I wyobraźmy sobie, że z kolei CEPy ze Zjednoczonego Królestwa dostaną instrukcję, że mają vetować, jeśli budżet nie zostanie zmniejszony! Czekam z ciekawością na reakcję p. Marcina Schultza, marszałka PE. Powinien On bezzwłocznie ukarać jakimś upomnieniem „polskich” CEPów, którzy przyjmowali takie „instrukcje” - a już na pewno tych, którzy głosowali zgodnie z tą instrukcją, a przeciwko stanowisku swojej Grupy Parlamentarnej. Jeśli tego nie uczyni – ten organ UE można uznać za martwy (w sensie roli, jaką miał w Unii pełnić). A swoją drogą: proszę sobie wyobrazić konklawe, na którym kardynałowie głosowaliby zgodnie z instrukcjami od „swoich” państw! JKM
Belka sceptykiem w sprawie członkostwa Polski w strefie euro To dobrze, że prezes NBP Marek Belka mimo tego, że jest przecież wybrańcem obecnej władzy, a ta już parokrotnie deklarowała różne terminy wejścia Polski do strefy euro, jest w tej sprawie dosyć sceptyczny.
1. Prezes Narodowego Banku Polskiego (NBP) Marek Belka coraz częściej w wypowiedziach publicznych wykazuje się sporym sceptycyzmem jeżeli chodzi o członkostwo Polski w strefie euro. Jego wypowiedzi w tej sprawie można ująć w następujący sposób „Polska rozważy wejście do strefy euro wtedy, kiedy strefa euro uporządkuje swoje problemy ale ponieważ to uporządkowanie potrwa całe lata, więc na razie nie powinniśmy o tym myśleć”. Na spotkaniu z klubem parlamentarnym Prawa i Sprawiedliwości, szef NBP w tej sprawie wypowiedział się podobnie, choć przypomniał, że w traktacie akcesyjnym zobowiązaliśmy się do wejścia do niej, tyle tylko, że np. Szwecja jest w takiej sytuacji od 1999 roku, a po sprzeciwie Szwedów w sprawie wejścia tego kraju do strefy euro w referendum konsultacyjnym we wrześniu 2003 roku, robić tego nie zamierza.
2. Uzasadniając swoje stanowisko w sprawie członkostwa Polski w strefie euro na spotkaniu z klubem parlamentarnym PiS, prezes Belka wygłosił wręcz krótki wykład o przyczynach kryzysu w strefie euro.Wprawdzie w czasie tego wykładu nie pojawiła się żadna sensacyjna informacji w tej sprawie, ponieważ przyczyny kryzysu w strefie euro, są zdiagnozowane dosyć dokładnie ale wystąpienia prezesa NBP warto było posłuchać. Zwłaszcza, że przedstawiając te przyczyny, prezes Belka zwracał uwagę, że mają one wręcz charakter systemowy i w związku z tym próby ich usunięcia powinny mieć także charakter systemowy, a na razie wyglądają na działania incydentalne.
3. Główna przyczyna to taka, że kraje posługujące się wspólną walutą nie tworzą optymalnego obszaru walutowego, a to spowodowało powstanie ogromnych nierównowag w ciągu ponad 10 lat funkcjonowania wspólnej waluty. Kraje o bardzo wydajnych i konkurencyjnych gospodarkach wypracowały gigantyczne nadwyżki towarowe i usługowe, które zostały wchłonięte przez kraje południa strefy euro, dzięki znacznemu potanieniu kredytu. To dzięki niskim stopom EBC kredyt w euro dla Greków czy Włochów, był znacznie tańszy niż ten wcześniejszy w drachmach czy lirach przy wysokich stopach ustalanych przez grecki czy włoski bank centralny. I właśnie dzięki tym tanim kredytom zarówno państwo greckie czy włoskie, przedsiębiorcy i gospodarstwa domowe w obydwu krajach, nabywały towary i usługi niemieckie, francuskie czy holenderskie bez ograniczeń, aż przyszedł czas ich spłacania i wtedy okazało się, że wszyscy mają z tym poważny kłopot. Na razie widzimy tylko jak poważne kłopoty z tym spłacaniem, mają poszczególne państwa Południa strefy euro ale bardzo szybko objawią się także kłopoty przedsiębiorstw i gospodarstw domowych w tych krajach. Teraz trwają mozolne próby wyrównywania tych nierównowag, poprzez radykalne ograniczenia deficytów finansów publicznych w krajach Południa strefy euro i zmniejszania nadwyżek w bilansach płatniczych ale poważnym problemem jest to czy te równowagi będą trwałe w dłuższym okresie.
4. To dobrze, że prezes NBP Marek Belka mimo tego, że jest przecież wybrańcem obecnej władzy, a ta już parokrotnie deklarowała różne terminy wejścia Polski do strefy euro (przypomnę tylko słynną deklarację premiera Tuska na forum Ekonomicznym w Krynicy jesienią 2008 roku, że od 1 stycznia 2011 Polska wejdzie do strefy euro, co po sprawdzeniu, że to nawet technicznie niemożliwe, na drugi dzień zmieniono na 1 stycznia 2012 roku), jest w tej sprawie dosyć sceptyczny. Zdaje sobie na pewno sprawę ze skali zapaści krajów Południa strefy euro i z tego, że odtworzenie trwałych równowag w ich bilansach płatniczych, nie będzie szybko możliwe, stąd jego sceptycyzm w sprawie przyjęcia przez nasz kraj waluty euro. Zresztą w swojej wypowiedziach na posiedzeniu klubu parę razy odwoływał się do przykładu naszego południowego sąsiada Słowacji, kraju bardzo podobnego do Polski pod względem zarówno poziomu rozwoju jak i zamożności społeczeństwa, określając sytuację Słowaków wymownym terminem „że od 1 stycznia 2009 roku płaczą i płacą”. Kuźmiuk
Marzenia zamiast strategii Od premiera rządu należy oczekiwać przynajmniej diagnozy oraz wskazania kierunku, w którym rząd będzie chciał dążyć w najbliższym okresie. Ukazania, gdzie chciałby, aby Polska na gospodarczej mapie świata była i jakie kroki państwo podejmie, aby jak najszybciej do tej pozycji się przybliżyć. Niestety tych oczekiwań Donald Tusk nie spełnia. Premier przyznał w swoich ostatnich wystąpieniach na tematy gospodarcze, że nie potrafi rozpoznać głównych wyzwań stojących przed Polską oraz nie czuje się na siłach, aby zaprezentować, jaka powinna być w obecnej trudnej sytuacji ekonomicznej Europy misja jego rządu. Wprost odciął się od zakreślenia strategii, mówiąc np. w tzw. drugim exposé, że „nie jest też specjalistą od wielkich romantycznych wizji", jak i „że nie marzy o wielkich narodowych wojnach".
Straszenie kryzysem Tusk, nie pierwszy zresztą raz, popada przy tym w oczywiste sprzeczności. Z jednej strony zastrzega, że „nie jest przesycony mesjanizmem", a z drugiej deklaruje, że „każdy dzień musi być próbą przywracania wiary". W dodatku zamiast opracowania rozsądnej strategii antykryzysowej, do czego jako premier rządu jest zobowiązany, Donald Tusk chce „podjąć próbę odbudowy marzeń". Premier straszy kryzysem i jego konsekwencjami na wzór ministra Rostowskiego, który panikując w Brukseli, mówił o groźbie wojny. Tusk natomiast opowiada, że „kiedyś historia może pokazać swoje szpetne oblicze w tej części świata", co przy braku diagnozy naszej sytuacji społeczno-gospodarczej jest po prostu niezrozumiałe, gdyż można ze słów premiera wysnuć wniosek, że prowadzimy politykę filoniemiecką ze strachu przed powtórką z historii. Może lepiej premier wyjaśniłby, na jakiej podstawie sądzi, że bierność rządu uchroni nas przed konsekwencjami dominacji niemieckiej.
Problem z demografią Doprawdy trudno zrozumieć tak szokujące stwierdzenia Tuska jak to, że w 2015 r. zniknie problem opieki nad małymi dziećmi. Czyżby premier miał na myśli, że problem zniknie, bo wskutek forsowania polityki antyrodzinnej rządu dzieci po prostu nie będą się rodziły? W wyniku antyrodzinnej polityki władz ponieśliśmy w ciągu ostatniego dwudziestolecia straty niemal tak znaczne, jak w wyniku II wojny światowej. 3,5 mln ludzi brakuje obecnie do prostej zastępowalności pokoleń, a 3 mln wyemigrowały. Teraz jeszcze tego nie czujemy, ale z pewnością w najbliższej przyszłości dotknie nas to boleśnie. Ponieważ brakuje diagnozy tej sytuacji, Tusk ratuje się, przedstawiając swoje mniej istotne dla państwa decyzje jako rewolucyjne zmiany. Tymczasem już Seneka powiedział, że jeśli nie wiesz, gdzie chcesz dopłynąć, to nawet przyjazne wiatry tam cię nie doprowadzą.
Pozorny wzrost Premier wylicza swoje sukcesy, choć są one więcej niż skromne: podwyżki dla służb mundurowych, Euro 2012 oraz to, że „przeszliśmy rok kryzysowy lepiej niż inne kraje". A przecież radość z paroprocentowego wzrostu PKB jest nieuzasadniona. Wszak wciąż należymy do najbiedniejszych krajów Unii, a zatem powinniśmy jak najszybciej skorzystać z procesów konwergencji, czyli przybliżania się pod względem dochodów, wydajności pracy i warunków życia do krajów UE.Procesy takiego przyspieszenia następowały w świecie – w Chinach i Indiach. U nas natomiast można było zaobserwować proces zahamowania przyrostu naturalnego (przy jednoczesnym odpływie milionów obywateli w wieku produkcyjnym na zachód Europy), typowa stała się też sytuacja biernego oczekiwania na przypływ kapitału i miejsc pracy do Polski.
Wirtualne inwestycje Premier próbuje pokazać, że jednak ma recepty na rozwój Polski. Jedną z nich jest pomysł wirtualnych, sięgających 800 mld zł nakładów inwestycyjnych na gospodarkę. Koncepcja ta miała uspokoić rynki finansowe, które doskonale wiedzą, że w przyszłych latach będziemy pozbawieni funduszy strukturalnych. Kolejny pomysł – przedłużenie urlopu macierzyńskiego do roku – miał uspokoić wyborców. Odejście od polityki zaciskania pasa, pozostające jednak jedynie na etapie deklaracji, i zaadaptowanie części postulatów opozycji nie wystarczy jednak, by przekonać inwestorów, że szef rządu rozumie, czym grozi ryzyko schłodzonej gospodarki. W przedstawionym przez niego planie inwestycyjnym wymieszane są ponadto ze sobą inwestycje prywatne z publicznymi, inwestycje o różnym horyzoncie czasowym i w różnych branżach. Jedyny konkret z pseudoexposé, czyli zapewnienie, że BGK dostanie pieniądze z prywatyzacji i ruszy razem z państwową spółką Inwestycje Polskie na pomoc gospodarce, uruchamiając środki w wysokości 40 mld zł, jest tylko zabiegiem księgowo-marketingowym. Bo dlaczego miałoby się okazać, że skarb państwa w procesie zamiany jednych inwestycji w inne miałby zacząć robić to sensownie? I jednocześnie pozwolić przy użyciu sztuczek księgowych na trzymanie się poniżej barier ostrożnościowych. Podobnie jak propozycja wydłużenia do roku urlopu macierzyńskiego to zdecydowanie za mało, by można było powiedzieć, że rząd ma pomysł na politykę prorodzinną.
Progi do pokonania Sytuacja jest tak trudna, że wymaga uporządkowanej wizji, a nie przekonania, że marzenia o gigantycznych inwestycjach zmienią reguły gospodarcze i społeczne. Poważnej diagnozy sytuacji od Donalda Tuska nie należy niestety się spodziewa Nie można też w informacji rządowej, którą szumnie nazwano exposé, unikać fundamentalnych dla kraju tematów. W wystąpieniu Tuska nie było nic o służbie zdrowia, sytuacji w szkolnictwie, na wsi czy w samorządach. A na wszystkie te dziedziny rzutuje katastrofalna sytuacja demograficzna. Z rynku pracy odchodzi powojenny wyż demograficzny, który nie może być zastąpiony przez mało liczne nowe roczniki. Miejsca pracy ze względu na różne unijne regulacje są drogie, a procesy wzrostu w UE przestały funkcjonować. W najbliższych latach Polska musi poradzić sobie bez regularnego napływu funduszy strukturalnych i stąd zapewne rządowe poszukiwania programów inwestycyjnych, bazujących na zasobach krajowych. Nawet przebudzenia premiera dotyczącego polityki prorodzinnej nie można nazwać ani rewolucyjnym, choć on sam tak je nazwał, ani dobrze przygotowanym, skoro nie zostało osadzone na fundamencie solidnej diagnozy. A diagnoza jest taka, że zajmujemy 209., a więc prawie ostatnie miejsce na świecie pod względem dzietności. Czy można oczekiwać stabilnego wzrostu gospodarczego, jeżeli gospodarka będzie się opierała na 60- i 70-latkach? Dr Cezary Mech