166

Leming Jerzy Pilch Przeglądając jeden z ostatnich numerów „Przekroju”, zajrzałem od niechcenia do felietonu (w formie zapisków dziennika) Jerzego Pilcha na końcu pisma. Zwykle Pilcha nie czytuję – po prostu śmiertelnie mnie nudzi, a w swojej publicystyce jest stuprocentowo przewidywalny. Tym razem również ani mnie nie zaciekawił, ani nie zaskoczył, ale w jego tekście znalazłem fragment, który uzmysłowił mi, jak można kilkoma słowami wpisać się w głupawe klisze i stereotypy, sprawiając, że odbiorcy poczują, iż „autorytet” wspiera ich przekonania (te przekonania nabyli oczywiście nie drogą własnych przemyśleń, ale siedząc przed telewizorem). To wszystko rzecz jasna przy założeniu, iż odbiorcy – w tym wypadku czytelnicy felietonu Pilcha – są niemal kompletnie bezmyślni i pozbawieni zmysłu krytycznego. Oto rzeczony fragment (mowa jest o wywiadzie, jakiego udzielił którejś z gazet Jarosław Kaczyński):

[…] na razie wprawdzie potwierdzić istnienia haków na Komorowskiego w aneksie nie można, bo to ścisła tajemnica, ale nawet jakby się istnienie takich haków nie potwierdziło, to „Komorowskiego i tak kompromituje obrona WSI, które były prostą kontynuacją komunistycznych wojskowych specsłużb. Każdy Polak powinien się zastanowić, zanim zagłosuje na kogoś takiego”. Swoją drogą, ilu Polaków po przeczytaniu tego rodzaju przestrogi zagłosuje na Komorowskiego od ręki i bez namysłu? Ja na pewno. Przeciętny, jak to się nieco pogardliwie, ale słusznie określa, leming, czytając ten passus, przyjmie go jako oczywistość, ponieważ obca jest mu analiza czytanego tekstu. Leming widzi tylko hasła. Jest hasło „Kaczor” – znaczy: zły, oszołom, straszy, mami. Jest Pilch – znaczy: inteligent, rozsądny, z definicji ma rację. Dodajmy do tego wątek WSI (oczywiście od razu pojawia się porcja odpowiednich skojarzeń, dobrze zaimplementowanych w lemingowatych mózgach, a także złowrogo skrzywiona twarz Antoniego Macierewicza) i mamy gotową emocję – bo nie rozumowanie, wniosek ani konkluzję: jasne, Pilch ma rację, trzeba bez namysłu zagłosować na Komorowskiego, żeby utrzeć nosa temu zwariowanemu Kaczorowi.To jest oczywiście emocja na najprymitywniejszym poziomie i o wywołanie takiej chodzi Pilchowi. Pilch jest człowiekiem wystarczająco inteligentnym, żeby zdawać sobie sprawę, że jego stwierdzenie nie przeszłoby nawet najbardziej rudymentarnych testów na dowodzenie, logikę czy wierność faktom. Manipuluje zatem celowo, czyli ze złą wolą. Teraz pojawia się pytanie: dlaczego manipuluje? Gdyby potraktować jego oświadczenie serio, pojawiłyby się bardzo dla Pilcha trudne, może nawet niewygodne pytania. Czy dlatego, że z zasady nie ma nic przeciwko służbom specjalnym, które były instrumentem totalitarnego państwa? Czy może dlatego, że sam ma jakieś powiązania z tymi służbami, tudzież z ich kontynuacją z okresu III RP? Gdyby nie uciekać się do aż tak daleko idących przypuszczeń, można by poprosić Pilcha o jakiekolwiek uzasadnienie jego stwierdzenia. Ale rzecz właśnie w tym, że Pilch w ogóle nie widzi potrzeby, żeby cokolwiek uzasadniać. Wtedy bowiem mogłoby się zdarzyć, że zamiast pobudzania emocji lemingów, zaczęłaby się normalna dyskusja. Taką dyskusję oczywiście można by na ten temat poprowadzić, tyle że wtedy trzeba by mocno rozwinąć zagadnienie, które Pilch załatwia jednym kpiącym zdaniem. Trzeba by np. spytać, czy w służbach specjalnych ważniejsze jest oczyszczenie w przypadku zmiany ustroju czy kontynuacja? Czy dawne uwikłania mogą przeważać nad kompetencjami? Jakie mogą być motywy polityka, który broni tak powstałych służb przed rozwiązaniem i czy nie mogą budzić uzasadnionych wątpliwości? Ale żeby te pytania zadawać i próbować na nie odpowiadać, trzeba by też znać rodowód WSI, pamiętać choćby mniej więcej okoliczności ich rozwiązania (głos Komorowskiego był odosobniony w PO) oraz zawartość raportu z nim związanego i w ogóle mieć wiedzę na temat różnych detali i okoliczności, o których Pilch, jak sądzę, nie ma pojęcia. Mam prawo tak sądzić, ponieważ się do nich we wspomnianym tekście ani słowem nie odnosi. Wraca zatem do pytania: dlaczego Pilch manipuluje w tak prostacki sposób? Odpowiedź brzmi: ponieważ sam jest lemingiem. Oczywiście na wyższym poziomie, dużo bardziej świadomym i lepiej wykształconym niż większość lemingów, ale mechanizm jest podobny. Pilch jest lemingiem swojego krakowsko-warszawskiego środowiska, w którym nad pewnymi sprawami się nie dyskutuje, ale przyjmuje je jako dogmat. Dogmatem naczelnym jest, że „Kaczor jest gupi”, zatem wszystko, co antykaczorowe musi być mądre i dobre. Nie ma sensu wdawać się w jakieś szczegóły, jak choćby pochodzenie oficerów WSI, brak ich weryfikacji, choć pochodzili wprost z dawnej Wojskowej Służby Wewnętrznej, a ta z kolei wywodziła się ze złowrogiej Informacji Wojskowej (a przecież nikt nie zaprzeczy, że nawyki i sposób myślenia są w takich instytucjach przenoszone z jednego pokolenia pracowników na następne), ich uwikłania w biznes po 1989 roku, dyskusję o bilansie ich pracy (obrońcy wskazują na sukcesy poza granicami kraju i to też trzeba brać pod uwagę) itd., itp. Piszę o tym wszystkim, ponieważ w ostatnim czasie z moimi wpisami nie zgadzały się osoby, które stosowały metodę podobną do metody Pilcha: posługiwały się hasłami, bez jakiejkolwiek próby ustalenia choćby definicji używanych pojęć. Jeden z moich oponentów oznajmił na przykład, że obecność prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Gruzji latem 2008 roku była przedmiotem powszechnych kpin i drwin. Nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie, kto drwił i kpił (poza oczywiście osobami jemu podobnymi) ani też nie umiał rozpocząć dyskusji o tym, czy rosyjską ofensywę w większym stopniu powstrzymały rokowania Sarkozy’ego czy właśnie obecność w Tbilisi prezydenta i innych przywódców, których ze sobą zabrał. Nie uważam, żeby odpowiedzi na takie pytania, czy też na pytania dotyczące służb, były łatwe i proste. Opinie mogą być różne. Ale kiedy ktoś próbuje zamiast dyskusji serwować propagandowe kpiny, ogarnia mnie irytacja. Swoją drogą, Pilch wystawił sobie znakomite świadectwo, przyznając, że swój głos w wyborach oddaje bez namysłu. Warzycha

JKM suwerenny Ulubiony satyryk Epimeteusza, Janusz Korwin Mikke, tak oto niezamierzenie parodiuje komunistyczne ramoty o suwerenności Prywatnego Rancza Leonida (PRL-u): Otóż: na to by coś nazwać "państwem polskim" to coś musi być państwem - czyli: posiadać armię, policję, władzę nad terytorium, i suwerenność. Suwerenność oznacza możliwość uchwalenia na swoim terytorium dowolnego przepisu - i następnie dopilnowywania, by był on wykonywany. Otóż z całą pewnością PRL była państwem. Mogę nawet precyzyjnie określić, od jakiego momentu: od chwili, gdy komendę nad Ludowym Wojskiem Polskim przejął z rąk śp .marsz. Konstantego Rokossowskiego, mianowańca Moskwy, śp. gen. Marian Spychalski Krótkie przypomnienie tak nielubianych przez JKM fucktów:
- tzw. Ludowe Wojsko Polskie podlegało Moskwie. Nie tylko faktycznie ale i formalnie: nawet tekst przysięgi wojskowej zawierał stosowny passus, więc nie była to żadna tajemnica, nawet tajemnica Poliszynela. Najzupełniej oficjalnym zaś celem istnienia LWP była projektowana inwazja na Danię. - Służba Bezpieczeństwa podlegała Łubiance. - Terytorium PRL-u było strzeżone przez Armię Sowiecką - na wypadek zdrady któregoś z kremlowskich funkcjonariuszy, zwanych z racji pochodzenia "generałami polskimi". I to Moskwa była suwerenem na terytorium Polski - podobnie jak nad terytorium Ukrainy, Armenii, etc. - Każdy ważny "przepis" wydawany przez warszawskich funkcjonariuszy musiał mieć akceptację Moskwy, a często było tak, że był to wręcz moskiewski nakaz. Nie jest to żadna tajemnica - również tzw. stan wojenny był nakazany przez Kreml i Jaruzelski nolens volens musiał zgodzić się zostać patriotą ratującym socjalistyczna ojczyznę przed agentami imperialistów. A sowieckie KGB zawsze dopilnowywało, by polecenia władców Kremla były wykonywane. Zabawne jest określenie przez JKM dokładnej daty uzyskania przez PRL suwerenności: otóż, jak widać wyżej, stało się to "gdy komendę nad Ludowym Wojskiem Polskim przejął z rąk śp. marsz. Konstantego Rokossowskiego, mianowańca Moskwy, śp. gen. Marian Spychalski". (Swoją drogą, te "śp." to chyba przesada). Uważny FForum i uważna FForumka zauważą zapewne, że JKM dzieli się tu jakąś pilnie strzeżona tajemnicą logików: oto wraz ze zmianą jednego "mianowańca Moskwy" na drugiego "mianowańca Moskwy" nagle ni stąd ni zowąd Polska stała się suwerenna. A co się stało, gdy w 1968 roku Spychalski poszedł w odstawkę, a jego miejsce na czele LWP zajął kolejny "mianowaniec Moskwy", człek honoru Wojciech Jaruzelski? (Wielki zwycięzca w bohaterskiej walce o wyzwolenie w 1968 r. Czechosłowacji z macek kontrrewolucji). Czy wtedy, zgodnie z zasadą zerojedynkową, PRL przestał być suwerenny? I czy znowu stał się suwerenny w 1983, gdy szefem LWP został "mianowaniec Moskwy" Florian Siwicki? A co było w latach 1945 - 1949, przed Rokossowskim, gdy szefem LWP był inny "mianowaniec Moskwy" - niejaki Michał Rola-Żymierski? Wtedy też Polska była suwerenna? (Należy przypomnieć, że do 1952 roku nie było PRL-u lecz Rzeczpospolita Polska). Pomijając zawiłość JKM-owego rozumowania, należy spojrzeć obiektywnie na zagadnienie suwerenności PRL-u. Bo sprawa nie polega przecież na spieraniu się, czy JKM-owska "definicja" suwerenności jest spełniona przez PRL, czy nie. Jaka definicja, takie wnioski. Jeżeli popatrzeć na konstytutkę schyłkowego PRL-u, to pojawiły się tam już jawne znamiona "suwerenności": za czasów inżyniera Gierka wstawiono tam artykuł o podległości PRL-u Moskwie. W ten sposób już nawet oficjalnie Związek Sowiecki uzyskał suwerenność nad obszarem PRL-u. Siegnąć należy też do bardziej odległej historii. Ewidentnie suwerenne, w myśl definicji JKM, było Królestwo Polskie 1815-1916 (zwane Kongresówką). Król Polski, będący jednocześnie ruskim carem, był jak najbardziej suwerennym władcą i pod jego rządami Królestwo Polskie spełniało wszystkie wymogi stawiane przez JKM suwerennym państwom: posiadało armię, policję, władzę nad terytorium, i suwerenność. Suwerenność oznaczała możliwość uchwalenia na swoim terytorium dowolnego przepisu - i następnie dopilnowywania, by był on wykonywany. I carowie mieli możliwość uchwalania na terytorium Kongresówki dowolnego przepisu, i dopilnowywali, by był wykonywany. PS Epimeteusz nie chce tu bynajmniej sugerować, że suwerenność jest jakąś szczególnie ważną zaletą. Wręcz przeciwnie: w suwerennej Rzeczpospolitej Obojga Narodów trzy czwarte narodu miało status niewolnika, co w konsekwencji doprowadziło do wielowiekowego zacofania cywilizacyjnego obszaru. Może więc z tym być różnie. PS2 Janusz Korwin Mikke chwali się, że studiował kierunki ścisłe. Chyba słusznie go stamtąd wywalili, skoro nie odróżnia warunku koniecznego od warunku dostatecznego. Epimeteusz nie chce mieć stopki!

Wpis: „Czy PRL była państwem polskim?” wywołał sporo komentarzy. W większości niesłychanie emocjonalnych – bo też istotnie: uznanie suwerenności PRL podważa podstawy PiSmeńskiego patrzenia na świat. Przeciwników tej tezy prosiłem, by podali jakaś definicję suwerenności, której by PRL nie spełniała. Nie otrzymałem – natomiast poleciały nawet obelgi. Np. na forum FRONDY: Niejaki {Epimeteusz}nawymyślał mi co się zowie. Warto ten bełkot przeczytać!! Otóż błędy ludzi tego obozu są dwojakie. Przede wszystkim: faktyczne. Ani w LWP nie przysięgano na wierność Związkowi Sowieckiemu (tylko PRL owi – i bodaj „sprawie socjalizmu”) - ani też nic takiego nie zawierała Konstytucja PRL (dopiero w nowelizacji w 1976 roku, gdy było jasne, że socjalizm Diabli biorą, wsadzono tam, że „PRL w swej polityce umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich i innymi państwami socjalistycznymi.”). Byłbym szczęśliwy, by zamiast ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego III RP wstawiła do Konstytucji, że „RP w swej polityce umacnia przyjaźń i współpracę z Unią Europejską i wszystkimi państwami UE”!! Przecież to jest deklaracja bez jakiegokolwiek znaczenia! To nawet nie jest deklaracja intencji („PRL będzie umacniać...”)! Formalnie to oznacza, że jeśliby PRL zrzuciła bombę na Moskwę, to byłoby to umocnieniem przyjaźni itd.!!! Co do suwerenności: o ile podległość jest stopniowalna – i państwo może być mniej lub bardziej podległe czy niepodległe, o tyle suwerenność jest niestopniowalna. Jest to pojęcie prawne – i nie ma nic wspólnego z siłą państwa i realną możliwością podejmowania przez nie decyzji. Liechtenstein wie, że w każdej chwili może być zajęty przez Niemcy – a mimo to podejmuje suwerenne decyzje i nie wydaje RFN informacji o kontach w swoich bankach. Iran obawia się, że zostanie zniszczony przez USA – ale nawet gdyby się ugiął i zlikwidował produkcje wzbogaconego uranu, nadal byłby suwerenny. (Tylko: KTO byłby suwerenny? O tym na portalu...) Wszystkie decyzje w PRL – od października 1956 - były decyzjami suwerennego państwa – choć państwo to mogło bać się najazdu Armii Czerwonej – albo, co bardziej prawdopodobne, zawarcia przez Sowiety układu z RFN, na mocy którego Republika Federalna zajmowałaby i NRD i Ziemie Utracone (w Polsce mówimy: „Odzyskane”). Te groźby – plus obawa, że utajnieni agenci sowieccy we władzach PRL skutecznie obalą przywódcę, który byłby anty-sowiecki – skutecznie utrzymywały PRL w Pakcie Warszawskim. Zadaję teraz podstawowe pytanie: W dniu 1-II-1967 (mogłem pomylić datę) Socjalistyczna Republika Rumunii podpisała pakt wojskowy ze znajdującą się niemal w stanie wojny z Sowietami Chińską Republiką Ludową. Od tej pory Bukareszt kompletnie bimbał sobie na Moskwę. Zresztą już wcześniej śp. Mikołaj Ceauşescu nakazał np. wszystkim rumuńskim oficerom mającym sowieckie żony – rozwieść się lub zrezygnować ze służby! Czy w dniu 31-I-1967 Rumunia była suwerenna – czy nie?

A co różniło w tym dniu SRR od PRL? To chyba wystarczy? Jeszcze jeden dziwaczny argument: „PRL nie była suwerenna, bo Polacy nie mieli w niej nic do powiedzenia, a nawet byli mordowani” Co to ma do rzeczy??? Polacy w PRL mieli zresztą dużo do powiedzenia – np. towarzyszka Zofia Grzyb była członkinią PolitBiura KC PZPR – i miała ogromną władzę – a ja, podobnie jak dzisiaj, nie... Ale gdybym ja rządził, to z kolei Zofia Grzyb mogłaby co najwyżej zmywać podłogi w Pałacu Prezydenckim i nie miałaby NIC (no: prawie nic...) do gadania. A co do mordowania: to ChRL za Ze-Donga Mao mordowała miliony Chińczyków; czy z tego powodu ChRL nie była „suwerenna”???!!!??? A III Rzesza? By być ścisłym: tylko suwerenne państwo może bezkarnie mordować swoich obywateli. Jeśli nie jest suwerenne, to odpowiedzialność ponosi nie ono, tylko suweren. Zresztą w ogóle w języku polskim „suwerenność” jest cechą konstytucyjną pojęcia „państwo”. Amerykańskie słowo „state” nie oznacza „państwa” w naszym sensie!! Teraz w innej sprawie:{~Adrian} pisze: „Stosując Pana retorykę, należy uznać, że gdyby Generalne Gubernatorstwo wzięło na siebie zobowiązanie wypłacania emerytur żołnierzom Wehrmachtu, to Rzeczpospolita Polska, jako następczyni musiałaby te zobowiązania wypełnić. To absurd. Jaruzelski, Gomułka i cała reszta komunistycznych pomiotów byli OKUPANTAMI, takimi samymi jak Hans Frank”. Odpowiedź brzmi: Tak – byli okupantami. Podobnie jak okupantem ziem polskich jest obecnie III Rzeczpospolita i ta banda głupków i złodziejaszków nią rządząca. Ale to nie ma nic do rzeczy! Na pytanie podstawowe odpowiedź brzmi: NIE. Po pierwsze GG nie była w ogóle państwem, a po drugie III Rzesza wraz z GG została zbrojnie pokonana. Natomiast gdyby wojna skończyła się w 1940 roku, a II RP (ta emigracyjna) podpisała z III Rzeszą układ, na mocy której III Rzesza przekazywałaby tereny GG II Rzeczypospolitej, pod warunkiem wypłacania emerytur żołnierzom polskiego Wehrmachtu – to, oczywiście, należałoby tego dotrzymać! Proszę zauważyć, że III RP nie pokonała PRL militarnie, ani w inny sposób nie zmusiła do kapitulacji. „Okrągły Stół” był suwerenną decyzją PRL, i klika rządząca PRL dobrowolnie przekazała przy nim władzę (akurat swoim agenciakom - ale gdyby przekazała ludziom niezależnym - albo Marsjanom - nie zmieniłoby to sytuacji prawnej). Proszę też pamiętać, że GG wypłacała, oczywiście, emerytury urzędnikom i wojskowym II RP!!! Nie całkiem z dobrej woli: Konwencja Haska reguluje prawa i obowiązki okupanta. Czy wszystko już jasne? JKM

Czy PRL była państwem suwerennym? Na moim blogu na ONETcie zamieściłem kilka banalnych uwag (oczywiście nie przez wszystkich zrozumiałych). Tu natomiast tu natomiast stawiam pytanie: „KTO właściwie jest tym suwerenem W monarchii suwerenem jest Król. W d***kracji pojęcie ”suwerenności” traci właściwy sens. Nie znam odpowiedzi na pytanie: „Czy Republika Rurytania, w której Prezydent, 51% Senatorów i 51% Posłów byłoby agentami Poronii (oczywiście: nikt o tym nie wie; nie wiedzą zresztą o sobie wzajemnie!!) byłaby suwerennym państwem?” Jeśli ktoś odpowie, że „Nie”, to musi zdawać sobie sprawę, że w tym momencie w ogóle nie można odpowiedzieć NIGDY na pytanie, czy dana d***kracja jest suwerenna – czy nie? Bo skąd mamy wiedzieć, czy np. we władzach III RP nie ma 51% agentów np. amerykańskich? No, dobrze. A przyjmijmy teraz, że we władzach Rurytanii jest 50% agentów Poronii i 50% agentów Zbedlandii; we władzach Poronii 50% agentów Zbędlandii i 50% agentów Rurytanii, a we władzach Zbędlandii po połowie agentów Poronii i Rurytanii. Czy Poronia, Rurytania i Zbędlandia są suwerenne – i co to właściwie by znaczyło?

D***kracja jest ustrojem nie pasującym do normalnego języka politycznego! JKM

Kto zarobi na polskich złożach? Światowe giganty paliwowe wkraczają na polski rynek gazu ze złóż łupkowych, w maju Lane - ConocoPhillips uruchamia pierwszy odwiert w okolicach Lęborka. Polska stała się jednym z najbardziej atrakcyjnych rynków gazowych na świecie. Wszystko za sprawą gazu zalegającego w skałach łupkowych. O ich eksploatacji menedżerowie największych koncernów paliwowych i naukowcy rozmawiali w Państwowym Instytucie Geologicznym z przedstawicielami administracji rządowej. Jest się o co bić, ze wstępnych badań wynika, że zasobność naszych złóż to 3 biliony m sześc. surowca. Ćwierć wieku od upublicznienia przez polskich geologów informacji o krajowych złożach gazu ziemnego zalegającego w łupkach rusza proces sięgania po te niekonwencjonalne kopaliny. Po sukcesie Stanów Zjednoczonych w tej dziedzinie Polska jest ogłaszana najbardziej perspektywicznym obszarem w tym zakresie. Na naszym rynku są już światowi giganci przemysłu naftowego, a Ministerstwo Środowiska udzieliło ponad 40 koncesji na kosztowne poszukiwania. W całym procesie nikły udział mają polskie koncerny. Co to może oznaczać? Jeśli poszukiwania faktycznie już znalezionego surowca się powiodą, to ceny gazu nie ulegną większym zmianom - to realny scenariusz, bo podmiot otrzymujący koncesję na poszukiwania ma pierwszeństwo do dysponowania surowcem. - Prowadzimy i planujemy dalsze odwierty badawcze w Kwidzynie, Brodnicy i Orzechowie. Są to działki o powierzchni ok. 250 tys. akrów każda. Na każdy z tych obszarów mamy wystawione po jednej koncesji i mamy nadzieję uzyskać przynajmniej jeden działający odwiert na jedną koncesję. Nasze poszukiwania obejmują pięć i pół roku w latach 2009-2013 - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Warren G. Lee z Marathon Oil. - Chociaż jest już tam wiele wcześniejszych odwiertów, żaden z nich nie wykazał obecności gazu łupkowego. Obecnie oczekujemy, że przy wykorzystaniu nowoczesnych metod odwiertów w połowie 2010 r., natrafimy na te złoża. Jeśli inwestycja w ten gaz będzie sukcesem, wówczas może okazać się, że zaopatrzy on zarówno Polskę, jak i rynki europejskie, które przecież w ponad 50 proc. opierają się na gazie importowanym - dodaje Lee. Według Pawła Poprawy z Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie, w ostatnim dwudziestoleciu przemysł poszukiwań i wydobycia gazu ziemnego przeszedł w Stanach Zjednoczonych prawdziwą rewolucję. Odnalezione w łupkach złoża przerosły wszelkie oczekiwania. W efekcie Stany Zjednoczone - dotąd uzależnione od importu węglowodorów - szacują, że już w roku 2016 niekonwencjonalne złoża gazu będą dostarczać ok. 65 proc. produkcji gazu ziemnego w USA. Ten sukces poruszył kraje europejskie, które rozpoczęły poszukiwania niekonwencjonalnych złóż. - Uważa się, że jeden z najbardziej perspektywicznych obszarów znajduje się w Polsce, czego wyrazem jest zaangażowanie w naszym kraju takich gigantów przemysłu naftowego, jak ExxonMobil, ConocoPhillips, Chevron czy Marathon - podkreślił Poprawa. Ministerstwo Środowiska udzieliło już ponad 40 koncesji na poszukiwanie niekonwencjonalnych złóż gazu ziemnego. Oprócz światowych gigantów naftowych do poszukiwań stanęły także PGNiG oraz PKN Orlen (na początku roku dysponowały odpowiednio jedynie 3 i 5 koncesjami). Temat gazu łupkowego omawiany był też w PIG, gdzie spotkali się menedżerowie największych światowych koncernów naftowych (ExxonMobil, Lane - ConocoPhilips, Chevron, Marathon, BNK Petroleum, Talisman, EurEnergy oraz Orlen i PGNiG) z naukowcami, przedstawicielami administracji państwowej oraz ekspertami z firm geofizycznych i wiertniczych obsługujących poszukiwania gazowe (Schlumberger, Halliburton, Poszukiwania Nafty i Gazu Kraków, Geofizyka Toruń). - Spotkanie "Polish Shale Gas Day" miało charakter roboczy. Udział w nim wzięło ponad sto osób. Oprócz kwestii czysto technicznych poruszano zagadnienia wyboru strategii poszukiwawczych na najbliższe lata. Dyskutowano na temat barier, które mogą utrudniać prace poszukiwawcze - poinformował Mirosław Rutkowski, rzecznik prasowy PIG. Specjaliści "z uwagi na wysoką kapitałochłonność nowego segmentu rynku" dyskutowali m.in. nad sposobami minimalizowania kosztów prac poszukiwawczych. - Spotkanie w PIG dowodzi, że kończy się faza wstępnego rozpoznania, a rozpoczyna faza aktywnych, wysokonakładowych prac poszukiwawczych. Przykładem jest pierwsze wiercenie realizowane przez Lane - ConocoPhillips w okolicach Lęborka, które rozpocznie się w maju bieżącego roku. Kolejne firmy wkrótce rozpoczynają prace sejsmiczne i wiertnicze. Mamy więc gwarancję, że za kilka lat dowiemy się, czy posiadamy złoża gazu ziemnego w łupkach, a jeśli tak, to jak bogate - mówił Jerzy Nawrocki, dyrektor PIG. W ocenie ekspertów, na wyniki prac poszukiwawczych trzeba będzie poczekać kilka lat. Jak podaje PiG, niekonwencjonalne złoża gazu odróżniają się od klasycznych przede wszystkim formą występowania gazu pod ziemią oraz sposobami jego wydobycia. Tak zgromadzony gaz nie wypływa samoczynnie przez wywiercony otwór na powierzchnię i konieczne jest wykonanie różnych zabiegów, jak wiercenia poziome i szczelinowania. Według PIG, złoża gazu łupkowego występują w północnej i wschodniej Polsce, a ich wielkość określana jest na 1,4 biliona do 4 bilionów metrów sześciennych.

Wystarczy sięgnąć do wyników badań To, nad czym będą ciężko pracować światowi eksperci, nie jest tajemnicą dla prof. dr. inż. Ryszarda H. Kozłowskiego z Politechniki Krakowskiej. Jak podkreślił w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", o złożach gazu ziemnego, także tych w łupkach, pierwszy raz usłyszał w 1985 r., kiedy prof. dr inż. Julian Sokołowski prezentował wyniki kilkunastoletnich badań geologicznych. Już wtedy naukowiec ten wskazał rejony oraz warstwy geologiczne, w których występują na terenie Polski takie bogactwa przyrodnicze, jak: gaz (także łupkowy), ropa naftowa czy wody geotermalne. - Cały obszar Polski, począwszy od południa kraju, po rejony położone głęboko w Bałtyku, to obszar, który już wtedy nazwaliśmy "gazo-ropo-geotermalnonośny". Wiemy dokładnie, gdzie i w jakich strukturach szukać tych złóż. Wielokrotnie informowaliśmy rządy różnych opcji o tych wynikach. Bez skutku - podkreślił prof. Kozłowski. - Wszystko można zrobić we własnym zakresie. Mamy polską myśl techniczną, ale mamy też marnych polityków i to jest nasze nieszczęście - twierdzi Kozłowski. W jego ocenie, rozpoczynające się poszukiwania gazu w Polsce, prowadzone głównie przez firmy zagraniczne, to nie najlepsze rozwiązanie. Prawo geologiczne daje bowiem podmiotom posiadającym koncesję na poszukiwania surowca prawo pierwszeństwa w procesie jego wydobywania. Według prof. Kozłowskiego, efekt może być taki, że tanio wydobywany na terenie naszego kraju gaz łupkowy będzie sprzedawany po cenach porównywalnych z "importowymi", a pieniądze - zamiast pozostawać w Polsce - będą trafiać do zagranicznych inwestorów. Marcin Austyn

Wiemy, jak wydobywać gaz z tych skał Z prof. dr. hab. inż. Ryszardem H. Kozłowskim z Instytutu Inżynierii Materiałowej Politechniki Krakowskiej, współtwórcą projektu geotermii toruńskiej, rozmawia Marcin Austyn Menedżerowie największych światowych firm paliwowych konsultują z Państwowym Instytutem Geologicznym i stroną rządową strategię wydobywczą gazu ziemnego z formacji łupkowych. - O zasobach tzw. gazu, w tym łupkowego, szacowanych w Polsce na poziomie ponad 1800 mld m sześc. dowiedziałem się już w roku 1985, kiedy poznałem wybitnego geologa śp. prof. dr. hab. inż. Juliana Sokołowskiego, który referował wyniki 16-letniego programu badań geologicznych w Polsce. Już wtedy dane dotyczące gazu łupkowego, ale też ropy były znane i mamy je dokładnie udokumentowane. Znamy struktury geologiczne, w których występują gaz, ropa oraz wody geotermalne. Zakupiono wówczas pięć amerykańskich zestawów wiertniczych nowej generacji, ale już wtedy widoczne było pierwsze przekłamanie. Na zakup z Banku Światowego pobrano kredyt w wysokości 400 mln USD, tymczasem te zestawy mogły kosztować maksymalnie 100 mln USD. W tej chwili wszystkie polskie przedsiębiorstwa poszukiwawcze są obciążone tytułem spłaty tego kredytu, a co za tym idzie - usługi wiertnicze są drogie. Moim zdaniem, ten przypadek powinna bliżej zbadać prokuratura: dlaczego i na co ktoś wydał tyle pieniędzy?
Więc wszystko o gazie łupkowym już dawno wiemy i przez lata nic z tą wiedzą nie zrobiono?- Jednoznacznie pisaliśmy, także na łamach "Naszego Dziennika", o gazowych zasobach, podobnie jak o zasobach węgla, ropy czy wód geotermalnych. Nic nie zrobiono z tą wiedzą. Tymczasem cały obszar Polski, począwszy od południa kraju, po rejony położone głęboko w Bałtyku, to obszar, który już wtedy nazwaliśmy "gazo-ropo-geotermalnonośny". Jak już wspomniałem, wiemy dokładnie, w jakich strukturach szukać tych złóż. Wielokrotnie informowaliśmy rządy różnych opcji o tych wynikach. Przyznam, że ze zdziwieniem przyjęliśmy decyzję rządu Hanny Suchockiej o zakupie rosyjskiego gazu w ramach tzw. kontraktu stulecia. Działo się to już w czasie, gdy mieliśmy nasze zasoby ściśle określone.
Panuje opinia, że wydobycie gazu ziemnego z łupków to nie lada wyzwanie...- Zbierają się różne gremia, ściąga się światowych ekspertów, a my mamy własnych ekspertów w tej dziedzinie. Nad zagadnieniem wykorzystania gazu łupkowego w Stanach Zjednoczonych pracował prof. Bohdan Żakiewicz, z którym od lat współpracuję. Wszystko można załatwić we własnym zakresie. Technologia wydobywania gazu z łupków jest nam znana. Wystarczy zastosować specjalne materiały wybuchowe (propyleny), które udrożniają ten gaz. My to wszystko wiemy, a prof. Żakiewicz może to dokładnie wytłumaczyć współczesnym politykom.
Polskie zasoby gazu są bardzo atrakcyjne...- Obecnie roczne zużycie gazu ziemnego w Polsce sięga 14 mld m sześciennych. Mając to na uwadze, można stwierdzić, że zasoby gazu łupkowego wystarczą nam na ponad sto lat. Wspomnę tu jeszcze o jednym szczególe. W latach 80. odkryto też zasoby węgla w Rowie Lubelskim, mówiono wówczas o 60 mld ton. W tej chwili dysponujemy mapami satelitarnymi i wiemy, że jest go tam znacznie więcej. Określamy jego ilość na "multiset miliardów ton". Wprawdzie te złoża zalegają głęboko, ale my mamy technologię i sposób na ich wykorzystanie (procesowanie węgla w złożu). Wracając do gazu, dodam, że w tamtym czasie powstała też koncepcja budowy - na bazie gazu, w tym łupkowego - fabryki nawozów azotowych. To wynikało z faktu, że pewna partia gazu na Niżu Polskim zawiera dużo azotu. Chcieliśmy go pozyskiwać. Niestety, z planu inwestycyjnego wycięto ten pomysł.
W Polsce ma nastąpić prawdziwy boom poszukiwawczy, a koncesje otrzymało już kilkanaście firm, głównie zagranicznych. - Ci, którzy mają decydujące zdanie w procesie wydawania koncesji na poszukiwania m.in. gazu w Polsce, powinni podlegać osądowi Trybunału Stanu. Przypomnę, że w prawie geologicznym wciąż pokutuje zapis, że podmiot otrzymujący koncesję na poszukiwania (choć one nie są potrzebne, bo my mamy ściśle określone miejsce, gdzie ten gaz występuje) ma pierwszeństwo do dysponowania tym gazem. Może więc dojść do sytuacji, że nasz własny gaz będzie nam sprzedawany po cenie takiej, jaką płacimy za ten surowiec z importu. Samo wydobycie gazu łupkowego z pewnością będzie znacznie tańsze. Podkreślę to jeszcze raz: technologia jest nam znana, a sięgając po zagraniczne firmy, Polska będzie traciła ogromne pieniądze. Wypadałoby skierować Głównego Geologa Kraju do archiwum Instytutu Geologicznego, gdzie można znaleźć dokumenty, które wskazują miejsca i struktury geologiczne, w których występuje gaz, ropa naftowa i inne bogactwa przyrodnicze Polski.
Wydobycie gazu łupkowego jest skomplikowane i drogie?- Nic podobnego. Moją wiedzę opieram na współpracy z prof. Żakiewiczem, który przez lata pracował w USA w przemyśle naftowym i siarkowym i wprowadzał tam polską myśl technologiczną. Jak mówi stare porzekadło: "Cudze chwalicie, swego nie znacie". Sposób wydobycia gazu łupkowego jest nam znany i nie ma powodów, by oddawać koncesje zagranicznym firmom. Wszystko można zrobić we własnym zakresie. Mamy polską myśl techniczną, ale mamy też marnych polityków, i to jest nasze nieszczęście.
Skąd bierze się obecne zainteresowanie wydobywaniem gazu z łupków? Czyżby amerykański sukces tak mocno zadziałał?- Ten rząd nie ma żadnych sukcesów i odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z socjotechniką - nagle możemy być drugim Kuwejtem czy Teksasem. My o tym wiedzieliśmy od roku 1985 i wielokrotnie o tym mówiliśmy i pisaliśmy. Dziękuję za rozmowę.

Sprzedawcy skarbu państwa Rząd i Ministerstwo Skarbu Państwa kierowane przez Aleksandra Grada (PO) chwalą się prywatyzacją i ogłaszają, że przychody z tego tytułu od początku roku do końca marca wyniosły 5,4 mld zł, a od początku roku zakończono 42 projekty prywatyzacyjne, z czego 15 w marcu. - Minister Skarbu Państwa zapomniał, że jego rolą jest rozwijanie i pomnażanie majątku państwa, a nie wyprzedaż, bo gdyby tak było, to nazywalibyśmy ministra skarbu "sprzedawcą skarbu państwa" - komentuje poseł Maks Kraczkowski (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Gospodarki. Dane o postępach prywatyzacji podał wczoraj wiceminister skarbu Adam Leszkiewicz. Mimo dotychczasowych niepowodzeń prywatyzacyjnych - co według opozycji jest zjawiskiem pozytywnym - rząd nie zamierza rezygnować z procederu i w roku 2010 planuje prywatyzację m.in. pierwszej i drugiej grupy chemicznej, kopalni węgla brunatnego Konin i Adamów, zakładów energetycznych Energa, a poprzez giełdę chce sprzedać pakiet akcji Polskiej Grupy Energetycznej. Sprzedany ma być także pakiet akcji koncernu energetycznego Tauron. PO nie rezygnuje także ze sprzedaży akcji GPW w tym roku. - Na szczęście, nie udało się sprywatyzować giełdy, bo doprowadziłoby do marginalizacji dobrego polskiego rynku. Plany rządu są oczywiście ambitne, natomiast ważniejszym pytaniem jest, czy są potrzebne. Czy ten kształt prywatyzacji, a więc bicia niechlubnych rekordów Emila Wąsacza [minister skarbu w latach 1997-2000] wyprzedaży wszystkiego w rekordowym tempie, jest właściwą drogą? Moim zdaniem, jest to droga donikąd - uważa poseł Kraczkowski. Zdaniem posła, nie wystarczy powiedzieć, że wyniki finansowe spółek państwowych są niezadowalające i trzeba je sprzedać. - Istnieje też problem niewystarczającego nadzoru nad spółkami Skarbu Państwa, bo nie problem powiedzieć, że spółki są złe i trzeba je sprzedać za przysłowiowy grosz, ale od tego jest minister skarbu, aby dbał o jakość zarządzania - podkreśla wiceszef Komisji Gospodarki. Posłowie PO w pełni popierają poczynania rządu. - Kwota z prywatyzacji staje się znacząca, sytuacja sprzyja, mamy niewielki wzrost indeksów na giełdzie - uważa poseł Antoni Mężydło (PO), także wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Gospodarki. Poseł korzysta z typowej dla środowisk liberalnych argumentacji uzasadniającej prywatyzację. - Myślę, że warto to prywatyzować, bo w prywatnych rękach będzie to lepiej zarządzane i będzie efektywniejsze. Gospodarka będzie bardziej konkurencyjna - wyjaśnia. Jednak skutki wyprzedaży majątku narodowego mogą być poważne dla budżetu państwa. - Kiedy pan minister oznajmi już wszystkim Polakom, że wyprzedał wszystko, co mógł, może okazać się, że Skarb Państwa będzie opierał się nie na potencjale produkcyjnym firm czy środkach płynących z dywidendy od państwowych przedsiębiorstw, tylko na pożyczkach w zagranicznych bankach, ponieważ banki już zostały rozprzedane - ostrzega Kraczkowski. Jego zdaniem, prywatyzacja powinna służyć celom rozwoju państwa i poszukiwaniom kapitału dla przedsiębiorstw, które go potrzebują, natomiast w sytuacji spółek państwowych, gdzie nie ma mowy o stagnacji czy regresie w ich działalności, a wręcz przeciwnie - państwo pobiera duże dywidendy, prywatyzacja nie znajduje uzasadnienia, a "łatanie dziury budżetowej pieniędzmi z tego procesu to polityka na krótką metę". Paweł Tunia

Cement też ktoś musi produkować Z Pawłem Szałamachą, wiceministrem Skarbu Państwa w latach 2006-2007, rozmawia Paweł Tunia Rząd PO - PSL przyjął w 2008 r. plan prywatyzacji na lata 2008-2011. Chciał sprzedać około 800 spółek. Jak ocenia Pan dotychczasową realizację tego planu? - Moim zdaniem, bezzasadna jest prywatyzacja sektora elektroenergetycznego co do istoty, a tym bardziej w obecnej sytuacji rynkowej, gdzie ceny transakcyjne mogą być po prostu zaniżone. Jest to wadliwy kierunek, który ten rząd chce zrealizować. Na razie mu się nie udało, ale chciał na przykład sprywatyzować poznańską Eneę, jednak wycofał się z tego. Zupełnie niezrozumiała jest prywatyzacja sektora chemicznego, zakładów wielkiej syntezy chemicznej, Polic, Puław i Ciechu. W obecnych warunkach, kiedy wynegocjowano bardzo słabe kontrakty dotyczące dostaw gazu, który jest podstawowym surowcem do produkcji chemicznej w Policach i Puławach, wartość tych spółek spadła, a dodatkowo Police poniosły stratę na skutek nieudanych transakcji walutowych w 2008 roku. Kurs akcji spółki jest niski na giełdzie i za taką firmę można dostać raczej niewielkie pieniądze.
Ma Pan zastrzeżenia do planów prywatyzacji Giełdy Papierów Wartościowych?- Krytycznie odnoszę się do zamiarów prywatyzacji GPW i zapraszania inwestorów strategicznych. Sprzedaż pakietu kontrolnego, co zamierzał zrobić minister Aleksander Grad, to było ryzyko sprowadzenia Warszawy do roli peryferii na mapie gospodarczo-finansowej Europy. Na szczęście to się nie udało. Nie wiem, czy będzie kontynuowane, może jednak zostaną wyciągnięte jakieś wnioski. Można prywatyzować drobne spółki, które nie mają charakteru strategicznego, i jakiś polski inwestor mógłby je nabyć i rozwijać. To można zaakceptować.
W planach prywatyzacyjnych rządu PO - PSL trudno dopatrzyć się jakiejś wizji, która służyłaby polskiej gospodarce. - Panuje chaos i są czynione nieprzemyślane kroki w kwestii np. elektroenergetyki. Jeśli chodzi z kolei o działania prywatyzacyjne w poprzednim roku, to mamy do czynienia z całkowitą klęską. Szczególnie w sektorze stoczniowym, gdzie tak naprawdę nastąpiło rozparcelowanie i zaoranie tego sektora. A przecież jest to bardzo ważna gałąź gospodarki. Platforma kreuje taki miraż gospodarki, w której będziemy sobie sprzedawać polisy ubezpieczeniowe i usługi finansowe, pracować w czystych biurach, a nikt nie będzie wykonywał tradycyjnych zawodów, nie będzie spawał i produkował np. cementu czy różnych innych urządzeń. To jest właśnie miraż nowoczesnej gospodarki, którą próbują nam sprzedać. Kończy się to kapitulacją, zaoraniem całych sektorów i spektakularną klęską. Dziękuję za rozmowę.

Wytoczyć proces myślenia Jest coś bardzo trafnego w powiedzonku Stanisława Jerzego Leca: "Już sam znak paragrafu wygląda jak narzędzie tortury". Wydłużająca się lista absurdalnych wyroków wydawanych przez nasze sądy zadaje torturę naszemu rozumowi, który chce godzić oczekiwanie sprawiedliwości z zachowaniem poczucia sensu, logiki i przyzwoitości. Sądy mają się kierować literą i duchem prawa. Niestety, ten legislacyjny i frazeologiczny związek pozbawiony logiki często staje się pustym frazesem. Bulwersujących przykładów jest aż nadto. Sędzia Sądu Rejonowego w Łodzi uznała upośledzonego umysłowo za winnego pedofilii. Skazała go na więzienie za klepnięcie dziecka w pupę, w kolejce, w sklepie, mimo że lekarze psychiatrzy udowodnili, że ich pacjent ma w znaczny sposób upośledzoną zdolność rozpoznawania własnych czynów. Przyznał się do winy, ale kompletnie nie rozumiał, co złego zrobił i co to jest pedofilia. Szokujący jest wyrok 130 zł grzywny oraz 170 zł kosztów sądowych w sprawie narażenia Skarbu Państwa na stratę kilku groszy wydany na panią sprzedającą w kiosku, która nie wystawiła paragonu. Dura lex sed lex, a raczej bzdura lex sed lex, gdyż przed absurdalnymi wyrokami, które ośmieszają sądy, chroni niekiedy instytucja znikomej szkodliwości społecznej. I pewnie by ją sąd zastosował, ale nie chciał, gdyż przestępstwo ujawnił w drodze pracy operacyjnej urzędnik kontroli skarbowej udający studenta, który zamawia ksero legitymacji studenckiej kosztujące 30 gr plus VAT! A jak ocenić zasądzenie od Lubelskich Zakładów Energetycznych 41 tys. zł jednorazowego odszkodowania oraz miesięcznego odszkodowania w wysokości 5 tys. zł dla pełnoletniego chłopaka, który dla zabawy wlazł na słup elektryczny i doznał porażenia prądem. Nasze sądy podążają w kierunku najgorszej praktyki niektórych "postępowych" sądów amerykańskich, które np. wsławiły się zasądzeniem od McDonalda bajońskiego odszkodowania dla klientki, która oparzyła się kawą, gdyż nie wiedziała, że może być gorąca. Do tej serii wyroków należy także zasądzenie wysokiego odszkodowania na rzecz studentki, która doznała uszczerbku na zdrowiu, wychodząc z płatnej toalety przez okno, bo nie chciała za nią zapłacić. Znany jest też wyrok odszkodowania dla złodzieja, który w trakcie włamywania się do cudzego domu spadł z dachu i się połamał. Sędzia stwierdził, że dach był zbyt stromy, niezgodny z przepisami, a poszkodowany nie miał zamiaru dokonać kradzieży. Odszkodowanie musiał zapłacić właściciel domu. Albo wyrok odszkodowania dla Wietnamczyka, który wszedł na tory za potrzebą i został porażony prądem. Sędzia stwierdził, że ostrzegawczy napis w języku angielskim nie był wystarczająco ostrzegawczy, ponieważ poszkodowany nie znał miejscowego języka. W tym duchu mieści się wyrok Sądu Okręgowego w Gdańsku uniewinniający pseudoartystkę Nieznalską, która na krzyżu umieściła genitalia, od zarzutu obrazy uczuć religijnych. Sędzia stwierdziła w uzasadnieniu, że autorka nie miała zamiaru obrażać uczuć religijnych (zupełnie jak ten złodziej spadający z dachu), a krzyż miał formę PCK "symbolizującą wysiłek i cierpienie, a nie treść religijną". Cytowana na wstępie fraszka Stanisława Leca doznała samospełnienia po ogłoszeniu wyroku sądu w Lubartowie, który na podstawie faksu ze szpitala wyraził zgodę na obcięcie nóg 65-letniemu pacjentowi wbrew jego woli. Pacjent miał chore kończyny, których stan zagrażał jego życiu, ale był zupełnie zdrowy na umyśle i miał prawo sam zdecydować o operacji. W ostatniej chwili nie doszło do masakry w świetle prawa. Głośno wciąż po ogłoszeniu niekorzystnego dla "Gościa Niedzielnego" wyroku z powództwa Alicji Tysiąc. Redakcja wystąpiła o jego kasację, uznając wyrok za niesprawiedliwy. Złożyła także wniosek o wstrzymanie wykonania wyroku w części dotyczącej przeprosin powódki. "Trudno jednak zgodzić się na publikację przeprosin zawierających nieprawdę" - słusznie argumentuje redakcja "GN". I w końcu wyrok, który cofa nas w głębokie lata PRL, do czasów, gdy sądy skazywały przeciwników polityczno-prawnego systemu, wymierzając im haniebne, drakońskie kary. Za udział w strajku w Wyższej Szkole Morskiej i posiadanie jednej ulotki skazano w stanie wojennym działaczkę "Solidarności" Ewę Kubasiewicz na 10 lat więzienia! Przypominam ten wyrok jako ilustrację do pełnej ironii wypowiedzi prof. Andrzeja Zybertowicza skazanego za wyrażenie zupełnie nieobraźliwej opinii o Adamie Michniku. Komentując ten wyrok, profesor zauważył sarkastycznie pewien postęp, gdyż dziś nie idzie się do więzienia za słowa, ale można zostać zgodnie z prawem pozbawionym majątku i źródła utrzymania. Wydawnictwo Arcana dotknie upadłość, gdy wykona wyrok sądu i przeprosi Wałęsę na łamach "Gazety Wyborczej" za podanie danych o dokumentach SB na jego temat. Ten skandaliczny wyrok sądu nie tylko że ingeruje w wolność badań naukowych, ale w wolność słowa, wypowiedzi i w materialne, obiektywnie istniejące fakty historyczne. A swoją drogą, co to za wyroki, które nabijają prywatną kieszeń właścicieli gazet codziennych, jak np. "Gazety Wyborczej", tysiącami złotych z tytułu publikacji ogłoszeń z przeprosinami. Czy płatne ogłoszenia o przeproszeniu nie powinny być umieszczane także w innych pismach? Dziwne to prawo, skoro każda instytucja państwowa ma obowiązek zamawiać towary i usługi w drodze przetargów, a sądy napychają kasę głównie "GW". Niektóre wyroki sądów III RP mogą budzić poczucie strachu, zagrożenia, niepewności. Zbyt wiele w nich elementów przypadkowości, serwilizmu politycznego, skłonności do forsowania politycznej poprawności, braku wiedzy, szczególnie humanistycznej, która wymaga choćby podstaw etyki i moralności, nie mówiąc o braku zwykłej logiki. Poczuciu wszechwładzy sprzyja zbyt silny immunitet sędziowski i mocna korporacyjna pozycja tego zawodu w państwie. Zbyt mało aktywni są przyzwoici sędziowie, którzy podzielają krytyczne opinie obywateli o niektórych sądach, sędziach i wyrokach. Czyżby byli w mniejszości? A jak się z tym wszystkim czuje sędziowski samorząd? Parafrazując inną fraszkę Stanisława Leca, czy niektórym ludziom w togach nie należałoby wytoczyć procesu myślenia? Wojciech Reszczyński

Politycy PO chcieli zapisać 4,5 tys. fikcyjnych członków Wraca słynny problem pompowania kół w Platformie. Wg "Wprost", politycy PO za jednym zamachem chcieli zapisać do partii 4,5 tys. fikcyjnych członków! Próbę ostatecznie udaremniły władze Platformy. Z ustaleń tygodnika "Wprost" wynika jednak, że część struktur i tak została solidnie podpompowana. Pompowanie kół oznacza dopisywanie fikcyjnych członków. Do procederu dochodzi zawsze przed partyjnymi wyborami, podczas których podpompowane struktury mają większa liczbę delegatów a więc i większy wpływ na podejmowane decyzje. Z informacji "Wprost" wynika, że miesiąc temu w Platformie, która liczy niewiele ponad 30 tys. członków, doszło do wielkiej próby podpompowania partii. Jak to możliwe? Władze PO postanowiły, że liczba delegatów m.in. na majowe wybory szefa PO ma być odzwierciedleniem stanu osobowego ugrupowania z 9 października. Reakcja lokalnych struktur była natychmiastowa - krajowe biuro partii zostało zasypane wnioskami o dopisanie łącznie 5 tys. dodatkowych członków. Z naszych ustaleń wynika, że władze partii pozytywnie zweryfikowały tylko 500 osób. Oznacza to, że próbowano podpompować partię o 4,5 tys. fikcyjnych członków! Do najbardziej drastycznych prób doszło w Krakowie, gdzie dwie ścierające się frakcje posłów Katarzyny Matusik-Lipiec i Łukasza Gibały chciały się podpompować o blisko 700 osób. Podobnie było w Gorzowie Wielkopolskim (szefową regionu jest posłanka Bożenna Bukiewicz), gdzie doszło do próby dopisania 500 fikcyjnych członków. - Znakomita większość wniosków została oddalona. Zjawisko pompowania kół PO zostało więc zastopowane i nie będzie miało wpływu na wybory wewnątrz PO - mówił tygodnikowi "Wprost" prawnik partii Grzegorz Wójtowicz. Z ustaleń tygodnika wynika jednak, że wiele struktur i tak zostało podpompowanych. Władze partii nie weryfikowały bowiem członków dopisanych przed 9 października. I tak, łódzkie Koło Aktywności, które podlega posłance Hannie Zdanowskiej, liczy aż 470 osób (dla porównania inne łódzkie koła mają po 80-100 członków). - To bardzo prężna i aktywna organizacja - zapewnia Zdanowska. Jej partyjni koledzy są jednak przekonani, że koło zostało sztucznie podpompowane. Michał Krzymowski

Platforma - obywatelska czy wirtualna? Zakończyły się prawybory w Platformie Obywatelskiej, których zwycięzcą okazał się Bronisław Komorowski. Pojawiły się już pierwsze analizy i sondaże, które dają Komorowskiemu rzekome zwycięstwo również w jesiennych wyborach prezydenckich. Powstaje przy tym pytanie, co w takim razie z Radosławem Sikorskim. Czy mimo wszystko zdecyduje się on na kandydowanie w jesiennych wyborach? W prostej próbie definicji interesu politycznego Sikorskiego powinna się pojawić myśl o nierezygnowaniu z kandydowania. Wszak w wewnętrznej rozgrywce przegrał znacznie, można wręcz powiedzieć, że został po prostu ograny przez Komorowskiego i jego stronników. Aparat partyjny Platformy od początku skazał Sikorskiego na porażkę. Nie obyło się to bez użycia chwytów poniżej pasa, których nie szczędził chociażby Janusz Palikot. Sikorski zatem, przegrawszy prawybory, bardzo szybko zejdzie na drugi plan. Powtórna szansa na prezydenturę nie powtórzy się w dającej się przewidzieć przyszłości.

Co teraz zrobi Sikorski? Czy istnieje zatem dla Radosława Sikorskiego jakaś alternatywa? Tak, mimo wszystko może on startować w jesiennych wyborach. W czasie prawyborczej kampanii zgromadził swoich stronników, których mógłby zmobilizować do jesiennych wyborów prezydenckich. Oczywiście nic nie wskazuje na to, aby te wybory wygrał. Mógłby jednak osiągnąć przyzwoity wynik, który pozwoliłby mu na zbudowanie silnej centrowej partii. Miałaby ona dość szeroką zdolność koalicyjną (od PiS po PO) i mogłaby znaleźć swoje miejsce w parlamencie po przyszłorocznych wyborach do Sejmu i Senatu. Zresztą duża porażka Sikorskiego w prawyborach nie musiałaby wcale oznaczać takiej samej porażki w wyborach prezydenckich. Wszak w prawyborach głosował jedynie aparat partyjny, na jesieni głosy będzie oddawał cały Naród. Oprócz względnej popularności Sikorskiego w społeczeństwie wiele mogłyby mu pomóc różnorakie międzynarodowe koneksje jego żony. Wszystko to dawałoby mu szansę na podjęcie realnej gry na polskiej scenie politycznej. Jednak brak mocnych deklaracji ze strony Sikorskiego i jego stronników sugeruje raczej, że minister spraw zagranicznych nie podejmie śmiałych kroków i szybko zejdzie na drugi plan polityki. W PO może zaś z biegiem czasu dojść do pogłębiającej się konfrontacji między zwolennikami Komorowskiego a frakcją Tuska. Trudno sobie wszak wyobrazić pokój między tymi obozami po ewentualnych zwycięskich dla Komorowskiego wyborach prezydenckich.

Prawybory - potężna kompromitacja Platformy Wydaje się, że o wiele ważniejsze analizy po prawyborach w PO dotyczą kondycji polskiej sceny politycznej w ogóle. Otóż należy bardzo mocno podkreślić, że prawybory te skończyły się totalną kompromitacją Platformy. Dodajmy - kompromitacją, o której prawie w ogóle nie mówi się w mediach. Faktem bezspornym jest, że w prawyborach uczestniczyła mniej niż połowa członków PO. A przecież nie wymagało to od nich wielkiego wysiłku, wystarczyło wszak kilka minut przy komputerze, by drogą internetową oddać swój głos. Musimy również pamiętać, że głosowanie odbywało się w ciągu dość długiego czasu. Mimo to frekwencja była skandalicznie niska, niższa nawet niż w normalnych wyborach, w których uczestniczą ludzie czasem w ogóle niezainteresowani polityką. I tak o ile niska frekwencja w rzeczywistych wyborach do Sejmu czy w wyborach prezydenckich jest niepokojąca, o tyle brak uczestnictwa w wyborczych decyzjach aktywnych działaczy partyjnych jest niesłychaną kompromitacją. Niska frekwencja w prawyborach może mieć dwa powody. Pierwszy to brak interesujących kandydatów dla większości działaczy PO. A jeśli partyjni działacze nie byli zadowoleni z przedstawianych im kandydatur, to jest to kompromitujące dla Donalda Tuska i kierownictwa partii, które w takim razie rozmija się z poglądami i oczekiwaniami swoich członków. Drugi powód może być taki: większość członków Platformy w ogóle nie interesuje się polityką. Dlaczego zatem są członkami partii? Po prostu dla kariery. Powtórzmy: biorąc pod uwagę drugi wariant, musimy stwierdzić, że większość członków PO to po prostu niezainteresowani polityką karierowicze. Wszystko jedno, który z powyżej przedstawionych wariantów jest prawdziwy. Tak czy inaczej wynik prawyborów to wielka kompromitacja.

Czy w Polsce istnieją partie polityczne? Czym w takim razie jest partia, której większość członków nie zainteresowała się wyborami prezydenckimi (wszak gdyby byli niezadowoleni z obu kandydatur, mogli obie skreślić)? Poszerzmy to pytanie: czym w ogóle są w Polsce partie polityczne? Można zaryzykować twierdzenie, że przy obecnym systemie są to firmy polityczne przynoszące dość duży dochód na skutek dotacji z budżetu państwa. Dodajmy - firmy, które są w stanie obdarowywać swoich członków tysiącami różnorakich stanowisk, od samorządu poczynając, a na administracji rządowej kończąc (nie licząc etatów w samej organizacji partyjnej). Owe "kadrowe możliwości" partii powodują wzrost liczby jej członków. Najlepiej tę rzeczywistość obrazuje pewna anegdota. Jeden urzędnik pyta drugiego: do jakiej partii należysz? Odpowiedź: do aktualnie rządzącej. Transfery polityczne dokonują się nie tylko na najwyższych szczytach władzy, dotyczą one w równej mierze poziomu gmin i powiatów. Ponieważ większość stanowisk urzędniczych w Polsce została totalnie upartyjniona, gros ludzi widzących swą przyszłość w administracji, a nawet w szkole (duży wpływ samorządu na wybór dyrekcji szkół) zapisuje się do partii. Oczywiście są to w pewnym sensie "martwe dusze", ponieważ zupełnie obca jest im polityka uprawiana obecnie na gruncie ogólnopolskim. Zapisują się do partii nie po to, aby politykować, ale po to, by zdobyć pracę i zrobić jakąś karierę. Czy zatem istnieje dzisiaj polityka partyjna, skoro liderzy ugrupowań odbiegli nie tylko od głównego nurtu życia Narodu, lecz ich decyzje są całkowicie rozbieżne z oczekiwaniami i z życiem większości działaczy partyjnych? Możemy śmiało skonstatować - polityka liderów ma wymiar ściśle wirtualny. Na sposób wirtualny traktowane jest zarówno społeczeństwo, jak i niżsi działacze partyjni. Karierę robi się niemal wyłącznie za pomocą mediów (przykład: poseł Janusz Palikot - polityk działający na gruncie całkowicie wirtualnym), a nie poprzez długoletnią służbę społeczną czy kreowanie ważnych dla państwa idei. Jak daleko zaszła ta "wirtualizacja" sceny politycznej, najlepiej świadczy frekwencja w prawyborach prezydenckich w PO. Polityka liderów partii nie ma prawie nic wspólnego z życiem konkretnego obywatela, a nawet z życiem szeregowego działacza partyjnego.

Zamiast demokracji - socliberalny totalitaryzm Wszystko to musi niepokoić obserwatora polskiej sceny politycznej. Można odnieść wrażenie, że żyjemy w czymś w rodzaju matriksu imitującego tylko metody tzw. demokracji. W istocie mamy zaś do czynienia po prostu z ukrytą dyktaturą partyjną. Wirtualizacja polityki stoi w jaskrawej sprzeczności z obywatelskością, tak dobitnie artykułowaną w deklaracjach Platformy. Brak kontaktu polityków z życiem konkretnych obywateli oraz rosnąca skuteczność działań wirtualnych (sztuczne generowanie poparcia społecznego dla partii poprzez manipulacje PR-owskie) może wszak w krótkim czasie prowadzić do czegoś w rodzaju ukrytego socliberalnego totalitaryzmu. Im mniej jako obywatele zdajemy sobie dziś sprawę z tego procesu, tym bardziej możemy tego w przyszłości gorzko żałować. Prof. Mieczysław Ryba

Złota cykada zrzuca skórę... Trwa walka o  meczet   w Warszawie, a w takiej Francji. Regionalna Rada w Alzacji , podjęła decyzję o przyznaniu subwencji 180 tysięcy euro na budowę wielkiego meczetu w Strasburgu(???)- przeciwni tej decyzji byli jedynie przedstawiciele Frontu Narodowego,- narodowej prawicy francuskiej. We Francji jest już 2125 meczetów- a ten będzie następny. Dotacje były uwielokrotniane- w sumie więc, Rada Regionalna wspomoże meczet 700 tysiącami euro, a gdy doliczymy pomoc francuskiego parlamentu i dzielnicę- będzie tych dotacji, coś około 1,5 miliona euro(!!!). Gdy o pomoc zwróciła się w Alzacji, Rada Kościoła Najświętszej Maryi Panny Pokoju Świętego  Ludwika, urząd regionalny odpowiedział:” „Ten typ interwencji nie został wzięty pod uwagę w kryteriach, jakie sobie wyznaczyła Rada Regionalna w dziedzinie konserwacji i restauracji zabytków”(???). NO tak… Ten typ  interwencji nie został wzięty pod uwagę, ale  inny tym wzięty został… Czy Francuzi (???) w szybkim tempie, chcą zamienić chrześcijańskie kościoły na  muzułmańskie  meczety? Najlepiej cały proces zamiany cywilizacji łacińskiej na  arabską- widać w perspektywie czasowej… W 1970 roku było około 100 miejsc muzułmańskiego kultu. Według danych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z roku  2003, miejsc muzułmańskiego kultu było 1600,  dla populacji szacowanej na 4 miliony muzułmanów(???). Dlaczego szacowanej, a nie dokładnej? Według muzułmańskiej „Orientica”, obecnie we Francji jest 2125 meczetów, dla ponad 10 milionowej muzułmańskiej populacji(????) Szacowanej, ale nie koniecznie – szacownej.. I jeszcze 200 meczetów jest w trakcie budowy..(!!!????). Niech wybudują jeszcze 10 000, a całość sfinansuje Arabia Saudyjska.. Od roku 1989 zaczął się koniec chrześcijańskiej Francji, tej - jak mówił Jan Paweł II - „Najstarszej córy kościoła”. Wtedy najwięcej mordowano, kleru, sióstr zakonnych, arystokratów, burżujów i innych takich.. Grywano głowami pomordowanych księży w piłkę (???). Topiono w Sekwanie, a gilotyna realizowała demokratyczną ideę równości. Bo niewiele osób wie, że tzw. Rewolucja Francuska, a tak naprawdę Antyfrancuska, była początkiem nowożytnej demokracji w Europie, nie licząc epizodu ateńskiego. Kto jest zwolennikiem Rewolucji Francuskiej, jest tak naprawdę zwolennikiem demokratycznej równości  posuniętej, w naszych czasach do kompletnego absurdu, łącznie z równością płci. Będzie zapewne jeszcze więcej równości.. A  tym samym  mniej wolności.. Bo albo równość - albo wolność! I jest zwolennikiem walki z chrześcijaństwem, której naturalnym atrybutem była monarchia. Dzisiaj zachowana w państwie teokratycznym , jakim jest Watykan. I papież namaszczał króla.. W ostatnim programie JKM kontra młodzież, pan Janusz Korwin Mikke mówił o monarchii, jak zwykle wyśmiewany przez lewicowych aktywistów.. Oczywiście początki królestw, to dominacja  określonej grupy, nad pozostała częścią. Tak się rodziła monarchia przed wiekami, jako ustrój naturalny,  a nie wymyślony przez międzynarodówkę socjalistyczną, do manipulacji tłumami. Padło pytanie: skąd wziąć w Polsce Króla? Ja mam gotową odpowiedź: niech takowego ustanowi Papież Benedykt XVI, jako głowa Kościoła  Powszechnego, bo w monarchii katolickiej król był „Pomazańcem Bożym”. Oddajmy całą  sprawę w ręce Papieża.. Ktoś chyba ma  numer telefonu do Papieża.. Kategorie wolności i równości  się wykluczają.. Jak to powiedział dosadnie, ale nie w sprawie demokracji, bo tę akurat poseł Palikot uwielbia, jako członek międzynarodowej Komisji Trójstronnej:” Czasami dupa wołowa okazuje się osłem”(???). Powiedział to w sprawie swojego towarzysza klubowego, pana Zbigniewa Chlebowskiego, który przed moimi oczami jeszcze się poci , ocierając ze zdenerwowania pot z czoła Platformy Obywatelskiej, bo pan Zbigniew był na  czole, pardon-czele Platformy, jako szef Klubu Parlamentarnego.. Ciągle coś ględził o kolejnych ustawach, których mu było mało, ale na szczęście ich tak szybko nie wprowadzał, jak mówił… „Bo im  mniej ludzie myślą, tym więcej mówią”- taką myślą błysnęła ostatnio niejaka Doda Rabczewska, też pogańska  wrogini cywlizacji łacińskiej, wielka” gwiazda” show biznesu, dogryzająca Św. Pawłowi, że to jakowyś ziół się ponapijał.. A królewską koronę zbezcześciła umieszczając na niej z samego przodu… trupią czaszkę(!!!) Na królewskiej koronie SS-mańska trupia czaszka .To jest dopiero pomysł! Ale na szczęście ofiarowała taką „koroną” na aukcję Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Świątecznej Pomocy... Jej „partner’ niejaki Nergal drze chrześcijańską biblię na koncertach.. Koranu i Tory- ni rusza! Nich spróbuje! A nas w 2007 roku, po rejestracji  we wrześniu, dokładnie  dziewiatego loży Synowie Przymierza( B’nai B’rith), którą przedwojenny prezydent Mościcki zdelegalizował w roku 1938 , jako powiązaną z masonerią, pan prezydent Lech Kaczyński natomiast hołubi.. Zaraz po jej  inauguracji powiedział:’ „Blisko 70 lat temu w 1938 roku, dekret prezydenta Rzeczpospolitej zakazał działalności B’nai B’rith w wyniku absurdalnego strachu, niezrozumienia i wprowadzenia w błąd oraz zarządził  nielegalność działalności w Polsce B’nai B’rith w Rzeczpospolitej po wielu latach nieobecności jest również szczególnie ważne w innym aspekcie. Tak jest, ponieważ ta organizacja(…) dzisiaj stała się najważniejszą międzynarodową organizacją walczącą z rasizmem, antysemityzmem i ksenofobią Polska jest wdzięczna dla akcji podejmowanych przez  Anti-Defamation League ustanowionej przez B’nai B’rith(…) Jestem zadowolony(!!!!), że tak samo jak przed wojną członkowie B’nai B’rith są znaczącymi polskimi obywatelami- uczonymi, pisarzami, osobami zaangażowanymi w działalność społeczną. W tym czasie kiedy stosunki pomiędzy Polską a Izraelem są pośród krajów europejskich najlepsze (…), my powinnyśmy starać się o stałe dalsze rozwijanie polsko żydowskich stosunków”(!!!) (cytat za panem Adamem Wielomskim, „Najwyższy Czas, Nr. 4, 2010 artykuł” Judeochrześcijaństwo jako sojusz polityczny”” Żydowski Związek Stowarzyszeń Humanitarnych, bo pod taka międzynarodową nazwą funkcjonuje B’nai B’rith., przez całą tzw. komunę była zakazana. Reaktywowana w 2007 roku w Polsce, natychmiast przystąpiła do działania ogłaszając, że będzie walczyła z „antysemityzmem” Radia Maryja i uczestniczyła w roszczeniach Światowego Kongresu Żydów wobec Polski..

Chodzi o te mityczne 65 miliardów dolarów, które powinnyśmy wypłacić  Organizacji za majątki pozostawione w Polsce, choć wszyscy, którzy posiadali stosowane dokumenty na swoje majątki , już takowe odzyskali.. Wygląda na  to, że wszystko przed nami! WJR

EPO - Nie! SB - Tak! Najsławniejsze telewizyjne autorytety moralne oraz równie sławni z walki o fair play w życiu  publicznym dziennikarze oburzyli się na poniżenie „honoru polskiego sportu", „polskiej reprezentacji", a nawet Polski i Polaków w ogóle! Kto dokonał tak gigantycznego i równie ohydnego czynu? Ano mała myszka, nikomu wcześniej nie znana narciarka o wdzięcznym imieniu Kornelia. Najbardziej oburzonym był oczywiście człowiek najbardziej uprawniony do reprezentowania „honoru polskiego sportu", „polskiej reprezentacji", a nawet Polski i Polaków w ogóle - prezes PKOL Piotr Nurowski. Z samej buzi i tonu głosu można by sądzić, że to ktoś, kto większość życia spędził izolowany od społeczeństwa grubymi kratami, ale to tylko pozory, bo w rzeczywistości ten reprezentant honoru polskiego sportu, polskiej reprezentacji, a nawet Polski i Polaków w ogóle, ma życiorys godny elity III RP. Jak podaje Wikipedia, zaczął od kierowania kołem ZMS na Wydziale Prawa UW. Następnie szefował organizacji dzielnicowej na warszawskim Żoliborzu, następnie kierował wydziałem propagandy i prasy Zarządu Głównego. W drugiej połowie lat 70. był kierownikiem wydziału propagandy i kultury Komitetu Wojewódzkiego PZPR, gdzie nadzorował m.in. stołeczną prasę i telewizję (dziwne, że prof. Andrzej Friszke nie ujawnił go w swej ostatniej książce ani jako walterowca, ani komandosa, ani korowca). Następnie objął funkcję I sekretarza ambasady w Moskwie. Uzyskał w Moskwie takie zaufanie, że w departamencie MSZ pilnował sytuacji w Azji, Afryce i Australii.

Gdy Kiszczak z Jaruzelskim obalili komunizm, Nurowski znowu stanął do służby na tym odcinku, na którym walczył tak skutecznie - na froncie propagandy, choć tym razem nie jako „towarzysz", a jako animator telewizji Polsat. Żarliwość tej stałej woli służby ujawniła się znowu, gdy „pod pseudonimem "Tur" przekazywał WSI informacje np. o pobycie Włodzimierza Cimoszewicza w Izraelu". Ten życiorys dowodzi, że bezwzględność jego walki z dopingiem w sporcie, to ta sama pryncypialność, która charakteryzowała jego stosunek do walterowców, komandosów i korowców. W tym samym czasie, gdy prezes Nurowski mówi: „Walka z dopingiem musi być bezpardonowa", Platforma Obywatelska likwiduje ostatnie ograniczenia tajnego wspomagania w życiu publicznym. Funkcjonariusze tajnych służb komunistycznych oraz ich tajni agenci będą mieli pełny dostęp do archiwów Instytutu Pamięci Narodowej. Znowu, jak w czasach, gdy prześladowali patriotów, będą mogli zapoznać się z dokumentacją tych prześladowań, odświeżyć wiedzę o swych ofiarach. Byli funkcjonariusze SB i WSW korzystają nadal z przewagi, jaką posiadają w swej działalności dzięki istnieniu w polskim życiu publicznym Układu wywodzącego się z dawnych tajnych struktur. Agenci SB i WSW nadal korzystają z dopingu zwiększającego ich wydolność w życiu publicznym. Czy t.w. Bolek" i t.w. „Alek" osiągnęli by swe sukcesy, gdyby w ich żyłach nie krążyło wspomaganie przez SB? Trybunał Konstytucyjny (wyrokujący z udziałem t.w. SB) uniemożliwił ujawnianie byłych agentów działających w polityce. W efekcie Biuro Lustracyjne IPN, które dysponuje setkami nazwisk ludzi, którzy swe kariery zawdzięczają komunistycznym służbom specjalnym, nie może ich podać do wiadomości publicznej, za to postkomunistyczne media oskarżają o bezskuteczność właśnie IPN. Teczki pracy agentów są w posiadaniu KGB i zapewne innych zagranicznych wywiadów, ale ten rodzaj dopingu, który stanowi bezpośrednie zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa, jest chroniony przepisami polskiego prawa. Nikt nie sporządza list dawnej agentury w gospodarce, choć pobieżny przegląd życiorysów polskich oligarchów i liderów biznesu wskazuje, że doping wstrzykiwany im przez SB i WSW był warunkiem tych karier. Janusz Pałubicki powiedział nie tylko, że „Aleksander Kwaśniewski jest prezydentem wszystkich ubeków", ale ujawnił, że udział dawnych agentów zatruwa polski biznes. Agenturalność jest tajnym dopingiem nieporównywalnie bardziej niebezpiecznym dla polskiego życia politycznego i gospodarki niż EPO dla sportu, ale gdy  pod pręgierzem stawia się narciarkę, agenci otrzymują stanowiska państwowe i honoruje się ich najwyższymi zaszczytami. Wyszkowski

DOBRA RADA PROFESORA BELKI Pan Profesor Marek Belka, były Premier RP i aktualny dyrektor europejskiego oddziału Międzynarodowego Funduszu Walutowego, powiedział Bloombergowi, że „rządy krajów Europy Wschodniej i banki centralne powinny podjąć działania przeciwdziałające wzmacnianiu się lokalnych walut. W przeciwnym wypadku należy liczyć się z poważnym zagrożeniem dla kontynuacji odrodzenia gospodarczego i zniszczeniem przewagi konkurencyjnej”. „To jest coś czego powinniśmy się lękać”. A skąd takie umocnienie złotego? Ano między innymi z tego, że rząd sprzedawał jak szalony obligacje, żeby mieć na szalone wydatki. A że polskie obligacje są, póki co, uznawane przez „rynki finansowe” za o wiele bezpieczniejsze od greckich, ale mniej bezpieczne od niemieckich, przez co wysokość ich oprocentowania jest stosunkowo atrakcyjna w zestawieniu z ryzykiem, „rynki finansowe”, które się pozatykały nadrukowanymi dolarami i „jurasami” (takie określenie usłyszałem ostatnio dla euro), w styczniu i lutym kupowały nasze obligacje w sposób tak samo szalony, jak nasz rząd je sprzedawał. A że kupowały za złotówki, to musiały sprzedawać owe dolary i „jurasy”, więc się złoty w stosunku do nich umacniał. No ale jak się okazało, że „wykonanie budżetu” w zakresie deficytu wyniosło na koniec lutego prawie 17 mld zł, czyli ponad 32% zaplanowanego na cały 2010 rok, to się „rynki finansowe” zaczęły chyba zastanawiać, czy Najlepszy Minister Finansów w Europie aby na pewno wie co robi? Bo jak po dwóch miesiącach jest 17, to po dwunastu może być 102! Więc zastępca Najlepszego Ministra Finansów w Europie, Pan Wiceminister Dominik Radziwiłł wspomniał już w jednym z wywiadów „o możliwym odwróceniu trendu na rynku złotego”, gdyż „ogromny napływ inwestorów zagranicznych na rynek obligacji był w marcu „o wiele mniejszy”. A wracając do dobrej rady Pana Profesora Belki o koniecznej aprecjacji złotego w celu utrzymywania przez polskie towary „przewagi konkurencyjne” (jak się zapewne należy domyślać w stosunku do towarów, na przykład, niemieckich) to jakbym był niemieckim ministrem finansów (albo francuskim) natychmiast bym się zastanowił nad koniecznością aprecjacji euro w celu zniwelowania „przewagi konkurencyjnej” polskich towarów nad niemieckimi (albo francuskimi). Grecki bailout jest świetną ku temu okazją. Ale miejmy nadzieję, że gazety niemieckie i francuskie nie rozpisywały się tak o wypowiedzi Pana Profesora Belki jak polskie i ich ministrowie finansów nie zwrócili uwagi na tę dobrą radę. Bloomberg nadaje bowiem i pisze po angielsku, a jak pisałem wczoraj, Niemcy i Francuzi zajmują się właśnie wydawaniem pieniędzy na promocję własnych języków. Witam jednak Pana Profesora Belkę w gronie zwolenników tezy, że w epoce pieniądza papierowego, przy zróżnicowaniu cykli koniunkturalnych na różnych obszarach gospodarczych, ich suwerenność walutowa może być elementem budowania „przewag konkurencyjnych”, gdyż, jak pamiętam, Pan Profesor był dotąd zwolennikiem wejścia Polski do strefy euro. Jakbyśmy tam już byli, zgodnie z założeniami przyjętymi przez rząd kierowany przez Pana Profesora w 2005 roku, to Jego dzisiejsza rada byłaby jakby bezprzedmiotowa. Gwiazdowski

ZAPROSZENIE DO MOSKWY WYLECZYŁO JARUZELSKIEGO Gen. Wojciech Jaruzelski chce lecieć do Moskwy, a zaproszenie na obchody 65. rocznicy zwycięstwa nad Hitlerem przyjął "z wielkim zadowoleniem". Przypominamy więc, że w grudniu 2009 r. lekarze orzekli, iż generał jest "bardzo chory", w związku z czym tylko raz w tygodniu może być wzywany do sądu. - Jestem bardzo wdzięczny prezydentowi Rosji Dmitrijowi Miedwiediewowi za zaproszenie na obchody 65. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem i przyjmuję je z wielkim zadowoleniem. Jestem szczęśliwy, że dożyłem wspaniałej rocznicy Zwycięstwa i mogę ją uczcić - mówił dwa dni temu gen. Jaruzelski. Palący się do podróży Wojciech Jaruzelski z marca 2010 r. zupełnie nie przypomina "schorowanego" Wojciecha Jaruzelskiego z grudnia 2009 r. Właśnie wtedy - przed kolejną rozprawą w procesie o bezprawne wprowadzenie stanu wojennego - generał przedstawił zaświadczenie lekarskie, mówiące, że jest "ciężko chory". Lekarze stwierdzili m.in., iż Jaruzelski może odpowiadać tylko 2 godziny dziennie, a do sądu może być wzywany... tylko raz w tygodniu. Podsumowując - tygodniowo generał nie może przebywać w sądzie więcej niż 120 minut. Jak informował "Fakt" - lekarze zaznaczyli również, że problemy Jaruzelskiego ze zdrowiem mają "charakter postępujący". Tymczasem "ciężko chorego" generała - którego choroba w dodatku od trzech miesięcy "postępuje" - czeka ponad 1100-kilometrowa podróż do Moskwy, uczestnictwo w wielogodzinnych obchodach (5 lat temu trwających aż dwa dni) i powrót. Może więc kolejne rozprawy w procesie o wprowadzenie stanu wojennego - zamiast w Warszawie - powinny odbywać się w Moskwie? Wszystko wskazuje bowiem na to, że do stolicy Rosji Jaruzelskiemu jest znacznie bliżej niż do stolicy Polski, a sama perspektywa pobytu w okolicach Kremla działa na generała tak ożywczo, że o "ciężkiej" i "postępującej" chorobie natychmiast zapomina.
Grzegorz Wierzchołowski

W UE zamiast do rolnictwa będą dopłaty do ...hazardu Unia Europejska chce wspierać "jednorękich bandytów"   zamiast rolników.

1. Już mam odpowiedź na mój poprzedni wpis, w której grupie są ci, którzy decydują o przyszłości Wspólnej Polityki Rolnej. Są w grupie tych jedenastu procent, którzy rolnictwo – jak już wcześniej napisałem – maja w dupie.

2. Ileż to ja się napisałem i nawalczyłem w sprawie przyszłości rolnictwa w Unii Europejskiej, a tymczasem moje wywody to już zdaje się tylko łabędzi śpiew i podzwonne dla rolnictwa w Europie. Mam właśnie przed sobą założenia perspektywy finansowej Unii Europejskiej na lata 2013-2020 i przecieram oczy ze zdumienia. Komisja Europejska doszła do wniosku, że dopłaty rolnicze jednak maja być zlikwidowane, a w zamian maja być wprowadzone dopłaty do produkcji artykułów i usług rozrywkowych. Wspierana ma być produkcja wszelkiego rodzaju zabawek dla dzieci, ale także dla dorosłych (z gadżetami erotycznymi włącznie), ma być wspierana także organizacja wszelkiego rodzaju imprez rozrywkowych, włączając w to striptiz.

3. Co ciekawe, ale i bulwersujące zarazem – będą też unijne dopłaty do gier hazardowych. Czego nie dała Sobiesiakowi Warszawa, da mu Bruksela. Według wstępnych założeń Unia będzie dopłacać rocznie po 123,95 euro do każdego jednorękiego bandyty. Żyć nie umierać w branży hazardowej. Czarnoto widzę. Igrzysk będziemy mieli dość, ale chleba nam zabraknie.. Janusz Wojciechowski

Wpis: „Czy PRL była państwem polskim?” wywołał sporo komentarzy. W większości niesłychanie emocjonalnych – bo też istotnie: uznanie suwerenności PRL podważa podstawy PiSmeńskiego patrzenia na świat. Przeciwników tej tezy prosiłem, by podali jakaś definicję suwerenności, której by PRL nie spełniała. Nie otrzymałem – natomiast poleciały nawet obelgi. Np. na forum FRONDY: Niejaki {Epimeteusz}nawymyślał mi co się zowie. Warto ten bełkot przeczytać!! Otóż błędy ludzi tego obozu są dwojakie. Przede wszystkim: faktyczne. Ani w LWP nie przysięgano na wierność Związkowi Sowieckiemu (tylko PRL owi – i bodaj „sprawie socjalizmu”) - ani też nic takiego nie zawierała Konstytucja PRL (dopiero w nowelizacji w 1976 roku, gdy było jasne, że socjalizm Diabli biorą, wsadzono tam, że „PRL w swej polityce umacnia przyjaźń i współpracę ze Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich i innymi państwami socjalistycznymi.”). Byłbym szczęśliwy, by zamiast ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego III RP wstawiła do Konstytucji, że „RP w swej polityce umacnia przyjaźń i współpracę z Unią Europejską i wszystkimi państwami UE”!! Przecież to jest deklaracja bez jakiegokolwiek znaczenia! To nawet nie jest deklaracja intencji („PRL będzie umacniać...”)! Formalnie to oznacza, że jeśliby PRL zrzuciła bombę na Moskwę, to byłoby to umocnieniem przyjaźni itd.!!! Co do suwerenności: o ile podległość jest stopniowalna – i państwo może być mniej lub bardziej podległe czy niepodległe - o tyle suwerenność jest niestopniowalna. Jest to pojęcie prawne – i nie ma nic wspólnego z siłą państwa i realną możliwością podejmowania przez nie decyzji. Liechtenstein wie, że w każdej chwili może być zajęty przez Niemcy – a mimo to podejmuje suwerenne decyzje i nie wydaje RFN informacji o kontach w swoich bankach. Iran obawia się, że zostanie zniszczony przez USA – ale nawet gdyby się ugiął i zlikwidował produkcję wzbogaconego uranu, nadal byłby suwerenny. (Tylko: KTO byłby suwerenny? O tym na portalu...) Wszystkie decyzje w PRL – od października 1956 - były decyzjami suwerennego państwa – choć państwo to mogło bać się najazdu Armii Czerwonej – albo, co bardziej prawdopodobne, zawarcia przez Sowiety układu z RFN, na mocy którego Republika Federalna zajmowałaby i NRD i Ziemie Utracone (w Polsce mówimy: „Odzyskane”). Te groźby – plus obawa, że utajnieni agenci sowieccy we władzach PRL skutecznie obalą przywódcę, który byłby anty-sowiecki – skutecznie utrzymywały PRL w Pakcie Warszawskim. Zadaję teraz podstawowe pytanie: W dniu 1-II-1967 (mogłem pomylić datę) Socjalistyczna Republika Rumunii podpisała pakt wojskowy ze znajdującą się niemal w stanie wojny z Sowietami Chińską Republiką Ludową. Od tej pory Bukareszt kompletnie bimbał sobie na Moskwę. Zresztą już wcześniej śp.Mikołaj Ceauşescu nakazał np. wszystkim rumuńskim oficerom mającym sowieckie żony – rozwieść się lub zrezygnować ze służby! Czy w dniu 31-I-1967 Rumunia była suwerenna – czy nie? A co różniło w tym dniu SRR od PRL? To chyba wystarczy? Jeszcze jeden dziwaczny argument: „PRL nie była suwerenna, bo Polacy nie mieli w niej nic do powiedzenia, a nawet byli mordowani” Co to ma do rzeczy??? Polacy w PRL mieli zresztą dużo do powiedzenia – np. towarzyszka Zofia Grzyb była członkinią PolitBiura KC PZPR – i miała ogromną władzę – a ja, podobnie jak dzisiaj, nie... Ale gdybym ja rządził, to z kolei Zofia Grzyb mogłaby co najwyżej zmywać podłogi w Pałacu Prezydenckim i nie miałaby NIC (no: prawie nic...) do gadania. A co do mordowania: to ChRL za Ze-Donga Mao mordowała miliony Chińczyków; czy z tego powodu ChRL nie była „suwerenna”???!!!??? A III Rzesza? By być ścisłym: tylko suwerenne państwo może bezkarnie mordować swoich obywateli. Jeśli nie jest suwerenne, to odpowiedzialność ponosi nie ono, tylko suweren. Zresztą w ogóle w języku polskim „suwerenność” jest cechą konstytucyjną pojęcia „państwo”. Amerykańskie słowo „state” nie oznacza „państwa” w naszym sensie!! Teraz w innej sprawie: {~Adrian} pisze: „Stosując Pana retorykę, należy uznać, że gdyby Generalne Gubernatorstwo wzięło na siebie zobowiązanie wypłacania emerytur żołnierzom Wehrmachtu, to Rzeczpospolita Polska, jako następczyni musiałaby te zobowiązania wypełnić. To absurd. Jaruzelski, Gomułka i cała reszta komunistycznych pomiotów byli OKUPANTAMI, takimi samymi jak Hans Frank”. Odpowiedź brzmi: Tak – byli okupantami. Podobnie jak okupantem ziem polskich jest obecnie III Rzeczpospolita i ta banda głupków i złodziejaszków nią rządząca. Ale to nie ma nic do rzeczy!

Na pytanie podstawowe odpowiedź brzmi: NIE. Po pierwsze GG nie była w ogóle państwem, a po drugie III Rzesza wraz z GG została zbrojnie pokonana. Natomiast gdyby wojna skończyła się w 1940 roku, a II RP (ta emigracyjna) podpisała z III Rzeszą układ, na mocy której III Rzesza przekazywałaby tereny GG II Rzeczypospolitej, pod warunkiem wypłacania emerytur żołnierzom polskiego Wehrmachtu – to, oczywiście, należałoby tego dotrzymać! Proszę zauważyć, że III RP nie pokonała PRL militarnie, ani w inny sposób nie zmusiła do kapitulacji. „Okrągły Stół” był suwerenną decyzją PRL, i klika rządząca PRL dobrowolnie przekazała przy nim władzę (akurat swoim agenciakom - ale gdyby przekazała ludziom niezależnym - albo Marsjanom - nie zmieniłoby to sytuacji prawnej). Proszę też pamiętać, że GG wypłacała, oczywiście, emerytury urzędnikom i wojskowym II RP!!! Nie całkiem z dobrej woli: Konwencja Haska reguluje prawa i obowiązki okupanta. Czy wszystko już jasne? JKM

Tajemnica Donalda Tuska Rz: Trzeba skończyć z kultem Zyty Gilowskiej, jak chce europoseł PiS Tadeusz Cymański? Zyta Gilowska, członek Rady Polityki Pieniężnej: Nie wiem, o czym mowa. W ogóle tego nie rozumiem. Tadeusz Cymański jest solidnym socjalistą i bardzo rzadko zgadzaliśmy się ze sobą.

To nie ma kultu Zyty Gilowskiej w PiS? Nie rozumiem idei kultu jakiejś osoby. Był kult Stalina i Kim Ir Sena w Korei Północnej. Na pewno jest kult Fidela Castro. Co ja mam z tym wspólnego? Nic.

Jarosław Kaczyński doskonale wie, o co chodzi – powiedział w wywiadzie dla „Rz”, że kult Zyty Gilowskiej jest jak najbardziej uzasadniony, bo gdyby nie przeprowadzona przez panią liberalizacja podatków, kryzys byłby znacznie większy. To pani wie mniej niż prezes PiS? No na pewno. Ale miło mi, że tak otwarcie przyznał mi rację, zresztą nie pierwszy raz. Zwłaszcza że jestem bezpartyjna.

Czyli jaka? Jedynie przez sześć lat swojego dorosłego życia należałam do jakiejś partii. W tym cztery lata do Platformy. I nie miałam pojęcia, że w zakładaniu PO brali udział ludzie ze służb specjalnych. A dowiedziałam się o tym w 2006 roku od jednego z generałów. Który na tyle mnie starannie informował o tym fakcie, że nawet podawał rozmaite szczegóły.

Generał Gromosław Czempiński mówił o tym, choć dość ogólnie, kilka miesięcy temu. Ale to akurat nie był ten generał, o którym mówię. Wracając do wcześniejszego pytania. Życie partyjne kojarzy mi się przede wszystkim z książką Leopolda Tyrmanda „Życie towarzyskie i uczuciowe”. Mam nikłe doświadczenie w tej sprawie i reguł rządzących tym życiem nigdy nie starałam się przeniknąć.

Chyba starała się pani, ale materia okazała się oporna. Materia nie była oporna, tylko mało dla mnie nęcąca. Przypominam, że przez dwa lata byłam jedyną wiceprzewodniczącą głównej partii opozycyjnej.

I siostrą Donalda Tuska? Niezupełnie, to ja powiedziałam „bracie”, ale on do mnie „siostro” nigdy nie powiedział.

Znalazła pani jakiś klucz do braci Kaczyńskich, że tak panią promują? Nie potrzeba żadnego klucza. Nasza współpraca układała się znakomicie. Lech i Jarosław Kaczyńscy są klasycznymi mężczyznami ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu.

To znaczy? Są bardzo uprzejmi w stosunku do kobiet, bardzo solidni w działaniu. Są też opiekuńczy. A w zamian oczekują otwartości w relacjach, konsekwencji i lojalności. To bardzo prosta zasada. Tego samego w zamian oczekiwał ode mnie ojciec, mąż, różni mężczyźni w mojej rodzinie. Więc wiem, o czym rozmawiamy.

W podtekście wyczuwam, że Tuska nie uważa pani za takiego klasycznego mężczyznę? Myślałam, że jest taki. Ale okazał się inny.

Powiedziała pani jakiś czas temu w „Kropce nad i”, że Tusk jest kapryśny i bywa okrutny. Powiedziałam trochę inaczej: że jako kandydat na prezydenta jest zbyt kapryśny i ma skłonność do okrucieństwa. Nie są to cechy odpowiednie dla sprawowania tego urzędu.

Skoro przestał być kandydatem na prezydenta, to nie jest już kapryśny ani okrutny? To są cechy charakteru, które się nie zmieniają.

W czym się ta kapryśność przejawia? Że najpierw panią bardzo hołubił, a potem brutalnie doprowadził do pani odejścia z PO, bez słowa „dziękuję”?„Dziękuję” – no, nie (śmiech). Zresztą czym innym są moje osobiste losy, a czym innym ocena charakterów. Tamto to była prosta gra. I to nie komu innemu, tylko pani jako pierwszej tłumaczyłam ją w wywiadzie. A moja ówczesna decyzja o definitywnym odejściu z PO była spowodowana gwałtowną i bezpowrotną utratą zaufania do osób, z którymi tam pracowałam.

A była to chyba praca bardzo intensywna? Tak. I to na tzw. różnych polach świadczyłam PO rozmaite przysługi. I w Sejmie, i jeździłam po Polsce, odwiedzając ich regiony, promując najpierw referendum przedakcesyjne, potem referendum akcesyjne, a w międzyczasie kampanię samorządową itd., itp. Wygłaszałam odczyty, referaty, odezwy, namawiałam do aktywności politycznej, słowem – usiłowałam wyzwalać energię Polaków. Była to ciężka praca, którą wykonywałam w przeświadczeniu, że jest pożyteczna.

Może więc za to, że intensywnie pani pracowała, została pani ukarana? Nie można tego wykluczyć. Przyznaję, że to jest mój problem. Mam sporo energii i jak coś robię, to na całego.

To Jerzy Urban kiedyś napisał, gdy była pani wschodzącą gwiazdą PO, że ma pani diabła pod spódnicą. Nadal ma pani tego diabła? Jakiego diabła? Mój profesor języka angielskiego na UW po dwóch spotkaniach nazwał mnie Tornado Lady.

Skupmy się na czasach bardziej nowożytnych. W czym ta kapryśność Tuska się przejawia? Nie odpowiem na to pytanie.

Ale tę ocenę pani podtrzymuje? Tak. Nie mówię oczywiście, że jest to kapryśny okrutnik, niczym jakiś orientalny władca. Tylko że ma skłonności i do bycia kapryśnym, i do okrucieństwa. Co się często zdarza, zwłaszcza wśród osób aspirujących do władzy.

Może pani podać inne przykłady polityków kapryśników ze skłonnością do okrucieństwa? Muszę chwilę pomyśleć... Skłonność do okrucieństwa widzę u bardzo wielu osób. Natomiast kapryśność? Kapryśny w drugiej kadencji był Aleksander Kwaśniewski.

W czym to się przejawiało? Mogę powiedzieć, jaka była tego konsekwencja. Była nią znaczna niestabilność zachowań. Ale nie ciągnijmy tego wątku, nie jestem psychologiem.

Nie chodzi pani o zawetowanie reformy podatkowej, bo było to chyba w pierwszej kadencji? Chodziło mi bardziej o – jak to się mówi – linię melodyczną.

Czy ta linia melodyczna ma jakiś związek z Filipinami? Też. W konsekwencji.

Jeśli tak wielu polskich polityków ma skłonność do okrucieństwa, to którzy nie mają? Generalnie ludzie mają skłonność do okrucieństwa. Na ten temat ukazało się wiele książek, między innymi Philipa Zimbardo „Efekt Lucyfera”.

Jak to się ma do naszych polityków? Politycy dysponujący władzą mają sposobność do okazywania okrucieństwa częściej. I z niej korzystają.

Czyli „okazja czyni złodzieja”? Efekt Lucyfera jest sprawą poważniejszą. Podczas jednego z przeprowadzanych przez Zimbardo eksperymentów – podczas badania syndromu strażnika i więźnia – ujawniło się tak wiele gwałtu i okrucieństwa, że eksperyment trzeba było przerwać. I znakomita część jego uczestników wymagała intensywnej opieki psychiatrycznej. Cierpieli na poczucie pustki.

Widzi pani jakieś analogie w polskiej polityce? Poczucie pustki jest chyba dość częste. Utrata władzy odcina możliwość korzystania z niektórych form ekspresji.

Miała pani takie poczucie pustki, na przykład gdy porzuciła pani Platformę? Nie, dotąd tego nie doświadczyłam w najmniejszym nawet stopniu. Ani wtedy, gdy pięć lat temu opuściłam nagle i zdecydowanie Platformę, ani dwa lata temu, gdy opuściłam Sejm. Ale ja mam polityczny feler, brakuje mi genu władzy.

Brzmi to ładnie. Ale o tym, że pani bywa kapryśna, to pani koledzy, szczególnie z Platformy Obywatelskiej, snują całe epopeje. Nigdy nie byłam kapryśna.

A to słynne trzaskanie przez panią drzwiami? Trzasnęłam drzwiami tylko dwukrotnie, do tego w małym gronie. A właściwe nie trzasnęłam, tylko zamknęłam je ostro, każdorazowo sprowokowana przez Jana Rokitę.

To dlaczego porzuciła pani wygodną posadę prominentnego posła PiS na rzecz niebytu, a potem członka Rady Polityki Pieniężnej? Wróciłam na uniwersytet. I powiem szczerze: w polskiej polityce jest tyle tajemnic, i zła, i kłamstw, że zupełnie nie rozumiem potrzeby wiecznego tłumaczenia się z faktu, że wobec diagnozy znacznej niewydolności krążenia, postawionej w dodatku w czasie ciężkiej choroby mojej matki, zdecydowałam o zaprzestaniu aktywności publicznej. Minęły dwa lata, mama doszła do siebie , ja też się trochę pozbierałam. A mówiąc jeszcze inaczej — nie każdy poseł może być członkiem RPP.

Do 40 roku życia była pani gospodynią domową. Potem weszła pani w wir polityki. Krążyła pani po korytarzach jako działacz samorządowy, poseł, wicepremier, a teraz członek RPP. Po którym z tych korytarzy najłatwiej było się poruszać? Najłatwiej po rządowym.

Bo? Bo to jest bardzo klarownie wytyczona rola. Są ustalone reguły, odpowiedzialność, instrumentarium. To dla mnie było najłatwiejsze.

Po tych kilku posiedzeniach Rady do kogo pani najbliżej? Muszę się chwilę zastanowić. Najbliżej mi do wiceprezesa NBP Witolda Kozińskiego.

To nie jest członek RPP. A prezes NBP Sławomir Skrzypek? Nie jest pani rozczarowana, lekko przerażona, w co pani wdepnęła? Z prezesem Skrzypkiem pracuje się bardzo dobrze. Obrady bywają długie i absorbujące. Nie jestem rozczarowana, ani tym bardziej przerażona.

Jak to się stało, że dostała pani prezydencką nominację do RPP? Sama pani o to zabiegała, czy też Lech Kaczyński stwierdził, że pani praca akademicka to za mało, że szkoda marnować pani umiejętności? Pan prezydent przedstawił mi propozycję. Zapytał, czy się zgadzam, to wszystko.

Wracając do tych tajemnic polskiej polityki. Nie jest dla pani tajemnicza rezygnacja Tuska z kandydowania na prezydenta? Trochę tak. Można to tłumaczyć obawami przed przegraną, ale to mnie nie przekonuje. Można tłumaczyć zamiarem utrzymania władzy premiera – też mnie nie przekonuje.

Dlaczego to panią nie przekonuje? Przede wszystkim dlatego, że Donald Tusk przez minione cztery lata zachowywał się jak osoba, która otwarcie i bardzo konsekwentnie zmierza do prezydentury. Taka wolta, na dokładkę niezbyt serio objaśniana tymi żyrandolami, ma skrywany komponent, jakąś tajemnicę.

Może więc to jakiś kaprys Donalda Tuska? Nie. Tego typu kaprysy mają tylko bardzo młode dziewczyny na pograniczu gimnazjum i liceum.

Czyli na gruncie wiedzy istniejącej w domenie publicznej nie sposób tej rezygnacji wytłumaczyć? Tak. I odpowiadając wprost na pani pytanie: moim zdaniem jest w tym jakaś tajemnica.

Tym, którzy przyczyny analizują, brakuje więc może jakiegoś elementu tej układanki, jakiejś wiedzy? Sądzę, że tak właśnie jest.

A to kiedyś się wyda? Generalnie żywię takie XIX-wieczne i chyba naiwne przekonanie, że kiedyś wszystko się wyda. Myślę więc, że wyda się i to.

Wracając do okrucieństwa. Powiedziała pani, że większość polityków ma do niego skłonności i bywa okrutna. Zna pani takiego, który nie bywa okrutny? Żadnej skłonności do okrucieństwa nie wykazuje Lech Kaczyński. Absolutnie żadnej takiej skłonności nie wykazywał Maciej Płażyński. Podaję tylko przykłady. Żeby nie wykazywać skłonności do okrucieństwa, to trzeba jej w sobie nie mieć. A jeśli się ją trochę ma, to trzeba być na tyle dobrym, żeby tę skłonność w sobie ujarzmić. Wprawdzie Jadwiga Staniszkis powiedziała kiedyś, oceniając premiera Jerzego Buzka...

... że dobrym można być dla kotów. Pamiętam to doskonale, bo było to w wywiadzie, który z nią przeprowadzałam. Moim zdaniem ta ocena jest generalnie celna. Ale zdarzają się politycy o naprawdę dobrych charakterach. Jak na przykład Lech Kaczyński.

Tusk wykazał się okrucieństwem wobec Grzegorza Schetyny? Moim zdaniem jest to dobry przykład na tę jego skłonność.

A zdziwił panią ten przejaw okrucieństwa? Tak, choć nie tyle zdziwił, ile zaskoczył. Uważałam, że obaj panowie są dwiema stronami tej samej monety. Sądziłam, że więź jest bardziej organiczna. rozmawiała Małgorzata Subotić

Kto zarobi na polskich złożach? Pytanie postawione w tytule, a dotyczące złóż polskiego gazu, jest oczywiście czysto retoryczne. Polski podatnik dopłaci bowiem do narodowego bogactwa, a pieniądze, jaką by drogą nie szły, wylądują na koniec w kieszeni żydowskich bankierów. Jakieś ochłapy przypadną również szumowinom i bydlakom rządzącym Polską z woli tzw. “narodu”. Bydlaków nie należy mylić z poczciwymi i pożytecznymi bydlętami. A propos bydlaków… Jak wynika z badań ankieterskich, Tusk wygrałby w cuglach wybory prezydenckie. Polacy zasługują zatem na niego. Polska stała się jednym z najbardziej atrakcyjnych rynków gazowych na świecie. Wszystko za sprawą gazu zalegającego w skałach łupkowych. O ich eksploatacji menedżerowie największych koncernów paliwowych i naukowcy rozmawiali w Państwowym Instytucie Geologicznym z przedstawicielami administracji rządowej. Jest się o co bić, ze wstępnych badań wynika, że zasobność naszych złóż to 3 biliony m sześc. surowca. Ćwierć wieku od upublicznienia przez polskich geologów informacji o krajowych złożach gazu ziemnego zalegającego w łupkach rusza proces sięgania po te niekonwencjonalne kopaliny. Po sukcesie Stanów Zjednoczonych w tej dziedzinie Polska jest ogłaszana najbardziej perspektywicznym obszarem w tym zakresie. Na naszym rynku są już światowi giganci przemysłu naftowego, a Ministerstwo Środowiska udzieliło ponad 40 koncesji na kosztowne poszukiwania. W całym procesie nikły udział mają polskie koncerny. Co to może oznaczać? Jeśli poszukiwania faktycznie już znalezionego surowca się powiodą, to ceny gazu nie ulegną większym zmianom – to realny scenariusz, bo podmiot otrzymujący koncesję na poszukiwania ma pierwszeństwo do dysponowania surowcem. - Prowadzimy i planujemy dalsze odwierty badawcze w Kwidzynie, Brodnicy i Orzechowie. Są to działki o powierzchni ok. 250 tys. akrów każda [Jakim prawem używa się w Polsce niepolskich miar powierzchni? - admin]. Na każdy z tych obszarów mamy wystawione po jednej koncesji i mamy nadzieję uzyskać przynajmniej jeden działający odwiert na jedną koncesję. Nasze poszukiwania obejmują pięć i pół roku w latach 2009-2013 – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Warren G. Lee z Marathon Oil. – Chociaż jest już tam wiele wcześniejszych odwiertów, żaden z nich nie wykazał obecności gazu łupkowego. Obecnie oczekujemy, że przy wykorzystaniu nowoczesnych metod odwiertów w połowie 2010 r., natrafimy na te złoża. Jeśli inwestycja w ten gaz będzie sukcesem, wówczas może okazać się, że zaopatrzy on zarówno Polskę, jak i rynki europejskie, które przecież w ponad 50 proc. opierają się na gazie importowanym – dodaje Lee. Według Pawła Poprawy z Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie, w ostatnim dwudziestoleciu przemysł poszukiwań i wydobycia gazu ziemnego przeszedł w Stanach Zjednoczonych prawdziwą rewolucję. Odnalezione w łupkach złoża przerosły wszelkie oczekiwania. W efekcie Stany Zjednoczone – dotąd uzależnione od importu węglowodorów – szacują, że już w roku 2016 niekonwencjonalne złoża gazu będą dostarczać ok. 65 proc. produkcji gazu ziemnego w USA. Ten sukces poruszył kraje europejskie, które rozpoczęły poszukiwania niekonwencjonalnych złóż. – Uważa się, że jeden z najbardziej perspektywicznych obszarów znajduje się w Polsce, czego wyrazem jest zaangażowanie w naszym kraju takich gigantów przemysłu naftowego, jak ExxonMobil, ConocoPhillips, Chevron czy Marathon – podkreślił Poprawa. Ministerstwo Środowiska udzieliło już ponad 40 koncesji na poszukiwanie niekonwencjonalnych złóż gazu ziemnego. Oprócz światowych gigantów naftowych do poszukiwań stanęły także PGNiG oraz PKN Orlen (na początku roku dysponowały odpowiednio jedynie 3 i 5 koncesjami). Temat gazu łupkowego omawiany był też w PIG, gdzie spotkali się menedżerowie największych światowych koncernów naftowych (ExxonMobil, Lane – ConocoPhilips, Chevron, Marathon, BNK Petroleum, Talisman, EurEnergy oraz Orlen i PGNiG) z naukowcami, przedstawicielami administracji państwowej oraz ekspertami z firm geofizycznych i wiertniczych obsługujących poszukiwania gazowe (Schlumberger, Halliburton, Poszukiwania Nafty i Gazu Kraków, Geofizyka Toruń). - Spotkanie “Polish Shale Gas Day” miało charakter roboczy. Udział w nim wzięło ponad sto osób. Oprócz kwestii czysto technicznych poruszano zagadnienia wyboru strategii poszukiwawczych na najbliższe lata. Dyskutowano na temat barier, które mogą utrudniać prace poszukiwawcze – poinformował Mirosław Rutkowski, rzecznik prasowy PIG. Specjaliści “z uwagi na wysoką kapitałochłonność nowego segmentu rynku” dyskutowali m.in. nad sposobami minimalizowania kosztów prac poszukiwawczych. – Spotkanie w PIG dowodzi, że kończy się faza wstępnego rozpoznania, a rozpoczyna faza aktywnych, wysokonakładowych prac poszukiwawczych. Przykładem jest pierwsze wiercenie realizowane przez Lane – ConocoPhillips w okolicach Lęborka, które rozpocznie się w maju bieżącego roku. Kolejne firmy wkrótce rozpoczynają prace sejsmiczne i wiertnicze. Mamy więc gwarancję, że za kilka lat dowiemy się, czy posiadamy złoża gazu ziemnego w łupkach, a jeśli tak, to jak bogate – mówił Jerzy Nawrocki, dyrektor PIG. W ocenie ekspertów, na wyniki prac poszukiwawczych trzeba będzie poczekać kilka lat. Jak podaje PiG, niekonwencjonalne złoża gazu odróżniają się od klasycznych przede wszystkim formą występowania gazu pod ziemią oraz sposobami jego wydobycia. Tak zgromadzony gaz nie wypływa samoczynnie przez wywiercony otwór na powierzchnię i konieczne jest wykonanie różnych zabiegów, jak wiercenia poziome i szczelinowania. Według PIG, złoża gazu łupkowego występują w północnej i wschodniej Polsce, a ich wielkość określana jest na 1,4 biliona do 4 bilionów metrów sześciennych.

Wystarczy sięgnąć do wyników badań To, nad czym będą ciężko pracować światowi eksperci, nie jest tajemnicą dla prof. dr. inż. Ryszarda H. Kozłowskiego z Politechniki Krakowskiej. Jak podkreślił w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”, o złożach gazu ziemnego, także tych w łupkach, pierwszy raz usłyszał w 1985 r., kiedy prof. dr inż. Julian Sokołowski prezentował wyniki kilkunastoletnich badań geologicznych. Już wtedy naukowiec ten wskazał rejony oraz warstwy geologiczne, w których występują na terenie Polski takie bogactwa przyrodnicze, jak: gaz (także łupkowy), ropa naftowa czy wody geotermalne. - Cały obszar Polski, począwszy od południa kraju, po rejony położone głęboko w Bałtyku, to obszar, który już wtedy nazwaliśmy “gazo-ropo-geotermalnonośny”. Wiemy dokładnie, gdzie i w jakich strukturach szukać tych złóż. Wielokrotnie informowaliśmy rządy różnych opcji o tych wynikach. Bez skutku – podkreślił prof. Kozłowski. – Wszystko można zrobić we własnym zakresie. Mamy polską myśl techniczną, ale mamy też marnych polityków i to jest nasze nieszczęście – twierdzi Kozłowski [O to chodzi, że w ogole nie mamy polskich polityków, lecz żydowskich, hitlerowskich itp - admin]. W jego ocenie, rozpoczynające się poszukiwania gazu w Polsce, prowadzone głównie przez firmy zagraniczne, to nie najlepsze rozwiązanie. Prawo geologiczne daje bowiem podmiotom posiadającym koncesję na poszukiwania surowca prawo pierwszeństwa w procesie jego wydobywania. Według prof. Kozłowskiego, efekt może być taki, że tanio wydobywany na terenie naszego kraju gaz łupkowy będzie sprzedawany po cenach porównywalnych z “importowymi”, a pieniądze – zamiast pozostawać w Polsce – będą trafiać do zagranicznych inwestorów. Marcin Austyn

Z prof. dr. hab. inż. Ryszardem H. Kozłowskim z Instytutu Inżynierii Materiałowej Politechniki Krakowskiej, współtwórcą projektu geotermii toruńskiej, rozmawia Marcin Austyn Menedżerowie największych światowych firm paliwowych konsultują z Państwowym Instytutem Geologicznym i stroną rządową strategię wydobywczą gazu ziemnego z formacji łupkowych.- O zasobach tzw. gazu, w tym łupkowego, szacowanych w Polsce na poziomie ponad 1800 mld m sześc. dowiedziałem się już w roku 1985, kiedy poznałem wybitnego geologa śp. prof. dr. hab. inż. Juliana Sokołowskiego, który referował wyniki 16-letniego programu badań geologicznych w Polsce. Już wtedy dane dotyczące gazu łupkowego, ale też ropy były znane i mamy je dokładnie udokumentowane. Znamy struktury geologiczne, w których występują gaz, ropa oraz wody geotermalne. Zakupiono wówczas pięć amerykańskich zestawów wiertniczych nowej generacji, ale już wtedy widoczne było pierwsze przekłamanie. Na zakup z Banku Światowego pobrano kredyt w wysokości 400 mln USD, tymczasem te zestawy mogły kosztować maksymalnie 100 mln USD. W tej chwili wszystkie polskie przedsiębiorstwa poszukiwawcze są obciążone tytułem spłaty tego kredytu, a co za tym idzie – usługi wiertnicze są drogie. Moim zdaniem, ten przypadek powinna bliżej zbadać prokuratura: dlaczego i na co ktoś wydał tyle pieniędzy?

Więc wszystko o gazie łupkowym już dawno wiemy i przez lata nic z tą wiedzą nie zrobiono?- Jednoznacznie pisaliśmy, także na łamach “Naszego Dziennika”, o gazowych zasobach, podobnie jak o zasobach węgla, ropy czy wód geotermalnych. Nic nie zrobiono z tą wiedzą. Tymczasem cały obszar Polski, począwszy od południa kraju, po rejony położone głęboko w Bałtyku, to obszar, który już wtedy nazwaliśmy “gazo-ropo-geotermalnonośny”. Jak już wspomniałem, wiemy dokładnie, w jakich strukturach szukać tych złóż. Wielokrotnie informowaliśmy rządy różnych opcji o tych wynikach. Przyznam, że ze zdziwieniem przyjęliśmy decyzję rządu Hanny Suchockiej o zakupie rosyjskiego gazu w ramach tzw. kontraktu stulecia. Działo się to już w czasie, gdy mieliśmy nasze zasoby ściśle określone.

Panuje opinia, że wydobycie gazu ziemnego z łupków to nie lada wyzwanie…- Zbierają się różne gremia, ściąga się światowych ekspertów, a my mamy własnych ekspertów w tej dziedzinie. Nad zagadnieniem wykorzystania gazu łupkowego w Stanach Zjednoczonych pracował prof. Bohdan Żakiewicz, z którym od lat współpracuję. Wszystko można załatwić we własnym zakresie. Technologia wydobywania gazu z łupków jest nam znana. Wystarczy zastosować specjalne materiały wybuchowe (propyleny), które udrożniają ten gaz. My to wszystko wiemy, a prof. Żakiewicz może to dokładnie wytłumaczyć współczesnym politykom.

Polskie zasoby gazu są bardzo atrakcyjne…- Obecnie roczne zużycie gazu ziemnego w Polsce sięga 14 mld m sześciennych. Mając to na uwadze, można stwierdzić, że zasoby gazu łupkowego wystarczą nam na ponad sto lat. Wspomnę tu jeszcze o jednym szczególe. W latach 80. odkryto też zasoby węgla w Rowie Lubelskim, mówiono wówczas o 60 mld ton. W tej chwili dysponujemy mapami satelitarnymi i wiemy, że jest go tam znacznie więcej. Określamy jego ilość na “multiset miliardów ton”. Wprawdzie te złoża zalegają głęboko, ale my mamy technologię i sposób na ich wykorzystanie (procesowanie węgla w złożu). Wracając do gazu, dodam, że w tamtym czasie powstała też koncepcja budowy – na bazie gazu, w tym łupkowego – fabryki nawozów azotowych. To wynikało z faktu, że pewna partia gazu na Niżu Polskim zawiera dużo azotu. Chcieliśmy go pozyskiwać. Niestety, z planu inwestycyjnego wycięto ten pomysł.

W Polsce ma nastąpić prawdziwy boom poszukiwawczy, a koncesje otrzymało już kilkanaście firm, głównie zagranicznych.- Ci, którzy mają decydujące zdanie w procesie wydawania koncesji na poszukiwania m.in. gazu w Polsce, powinni podlegać osądowi Trybunału Stanu. Przypomnę, że w prawie geologicznym wciąż pokutuje zapis, że podmiot otrzymujący koncesję na poszukiwania (choć one nie są potrzebne, bo my mamy ściśle określone miejsce, gdzie ten gaz występuje) ma pierwszeństwo do dysponowania tym gazem. Może więc dojść do sytuacji, że nasz własny gaz będzie nam sprzedawany po cenie takiej, jaką płacimy za ten surowiec z importu. Samo wydobycie gazu łupkowego z pewnością będzie znacznie tańsze. Podkreślę to jeszcze raz: technologia jest nam znana, a sięgając po zagraniczne firmy, Polska będzie traciła ogromne pieniądze. Wypadałoby skierować Głównego Geologa Kraju do archiwum Instytutu Geologicznego, gdzie można znaleźć dokumenty, które wskazują miejsca i struktury geologiczne, w których występuje gaz, ropa naftowa i inne bogactwa przyrodnicze Polski.

Wydobycie gazu łupkowego jest skomplikowane i drogie?- Nic podobnego. Moją wiedzę opieram na współpracy z prof. Żakiewiczem, który przez lata pracował w USA w przemyśle naftowym i siarkowym i wprowadzał tam polską myśl technologiczną. Jak mówi stare porzekadło: “Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Sposób wydobycia gazu łupkowego jest nam znany i nie ma powodów, by oddawać koncesje zagranicznym firmom. Wszystko można zrobić we własnym zakresie. Mamy polską myśl techniczną, ale mamy też marnych polityków, i to jest nasze nieszczęście.

Skąd bierze się obecne zainteresowanie wydobywaniem gazu z łupków? Czyżby amerykański sukces tak mocno zadziałał?- Ten rząd nie ma żadnych sukcesów i odnoszę wrażenie, że mamy do czynienia z socjotechniką – nagle możemy być drugim Kuwejtem czy Teksasem. My o tym wiedzieliśmy od roku 1985 i wielokrotnie o tym mówiliśmy i pisaliśmy.

Dziękuję za rozmowę.

Odpowiadam producentowi szmacianych lal Jeśli by USA, Japonia czy Chiny wprowadziły usiebie dopłaty do produkcji lal szmacianych, to ja będę się domagał, żeby podobne dopłaty wprowadzić dla lalkarzy szmacianych w Unii Europejskiej. Bo konkurencja musi być równa.

1. Mój wpis o tym, gdzie władza ma rolników, wzbudził burzę, nie tyle bezpośrednio na moim blogu, ile na witrynie Onetu. Spośród ponad sześciu setek komentarzy jeden zwrócił moją szczególną uwagę, a jego treść przedstawiała się z grubsza tak:

2.- Jestem producentem szmacianych lalek i żądam dopłat do produkcji tychże – napisał komentator. - Moja rodzina produkuje szmaciane lalki od pokoleń i nie zamierzamy tej produkcji zaniechać. Dlatego żądam dopłat, żądam cen interwencyjnych i skupu szmacianych lal przez państwo, a jak nie, to my lalkarze szmaciani pojedziemy do Warszawy i spalimy parę opon – ironizował rzeczywisty, czy tylko pozorny producent szmacianych lal.

3.Drogi Panie producencie lal szmacianych - spróbuje wykazać, na czym polega błąd w pańskim rozumowaniu: Po pierwsze – jako producenci szmacianych lal też macie dopłaty. One dotychczas wynoszą zero euro na każdą wyprodukowana lalę. Dokładnie takie same, zerowe dopłaty dostaje producent szmacianych lal w każdym kraju Unii Europejskiej. Również poza Unią, w USA ,Argentynie, Izraelu czy Mongolii – producenci szmacianych lal dostają jednakowe, zerowe dopłaty. Dzięki temu mogą więc konkurować na równych zasadach. Rolnicy mają gorzej bo tu dopłaty są nierówne. Polski rolnik dostaje trzy razy mniejsze dopłaty niż jego sąsiad po niemieckiej stronie Odry i to powoduje, że konkurencja – inaczej niż w przypadku szmacianych lal - nie jest równa. Nasi rolnicy muszą sobie radzić w nierównej konkurencji. Czyli – panie producencie lal – pan jest w lepszej sytuacji niż polscy rolnicy, a nie w gorszej. Pan jest równy Niemcowi, a polski rolnik nie. Od razu dodam, że jeśli by USA, Japonia czy Chiny wprowadziły u siebie dopłaty do produkcji lal szmacianych, to ja będę się domagał, żeby podobne dopłaty wprowadzić dla lalkarzy szmacianych w Unii Europejskiej. Bo konkurencja musi być równa.

4.Po drugie – panie producencie lal szmacianych – rolnik nie jest pana konkurentem. On produkuje żywność, pan swoje lalki, więc nie wchodzicie sobie nawzajem w paradę. A zatem nie powinien pan zazdrościć mu dopłat. Wręcz przeciwnie – powinien się pan z nich cieszyć, bo jeśli rolnik ma więcej pieniędzy, to może nie tylko w nawozy sztuczne się zaopatrzy, ale i lalkę szmacianą u pana dla swojego dziecka kupi. A jeśli będzie biedny, to na tę lalkę grosza nie wysupła. Więc te dopłaty są również w pana interesie.

5.Po trzecie – rolnik może stać się pana konkurentem, jeśli zbankrutuje. A zaręczam panu, że bez dopłat zbankrutuje na pewno. Wtedy będzie szukał innego zajęcia, z czegoś przecież żyć musi, żeby mieć na chleb i na lalki szmaciane dla swoich dzieci. Kto wie, czy biedak nie przerzuci się akurat na produkcję szmacianych lal. Sprzeda ostatnie morgi, przywiezie z Niemiec jakąś zdezelowana maszynę i będzie szył te szmaciane lale, będzie je taniej sprzedawał, żeby wejść na rynek. Nie będzie pan zadowolony, oj nie będzie.

Tu dodam, że niektórzy zamiast na rolnictwo chcą wydawać unijne pieniądze na badania naukowe. Obawiam się, że świat wielkiej nauki zbyt wielu lal szmacianych u pana nie zakupi, choćby dlatego, że jest liczebnie niewielki. Rolników jest mimo wszystko więcej niż naukowców, więc na pana miejscu wolałbym, żeby to jednak rolnicy dostawali te dopłaty.

6.I po czwarte wreszcie: Każda praca jest ważna, a produkcja lal szmacianych jest ważna szczególnie, bo służy dzieciom. Przy okazji powiem panu, że głosowałem w Parlamencie Europejskim za tym, żeby produkcja dla dzieci zwolniona byłą od podatku VAT. Ale przy całym szacunku dla produkcji lal szmacianych – w codziennej modlitwie mówimy – chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. Chleba daj nam Panie, nie zabawek (choć byli tacy co domagali się chleba i igrzysk). Rolnictwo, które tworzy chleb, jest więc szczególną gałęzią produkcji, od której należy nasze życie. I nie można go stawiać na równi z produkcja lal szmacianych, przy całym do tej produkcji szacunku. Na szczęśćcie coraz więcej ludzi to rozumie. Wojciechowski

Kresy.pl: Banderowcy rozbili konferencję w Kijowie W Kijowie kilkunastu ukraińskich nacjonalistów zerwało konferencję księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Wraz z przedstawicielami organizacji weteranów Armii Czerwonej i byłych więźniów obozów koncentracyjnych miał on mówić o kwestii przyznania Stepanowi Banderze tytułu Bohatera Ukrainy. Na początku konferencji prawniczka reprezentująca weteranów poinformowała, że złożyli oni pozew do jednego z kijowskich sądów rejonowych o anulowanie dekretu poprzedniego prezydenta Wiktora Juszczenki, dotyczącego przywódcy ukraińskich nacjonalistów. Później do głosu doszli przedstawiciele skrajnie prawicowej Swobody, których oburzyła między innymi obecność księdza Isakowicza-Zaleskiego. Krzyczeli "Bandera naszym bohaterem" i wysyłali księdza "do domu". Ksiądz Isakowicz-Zaleski powiedział Polskiemu Radiu, że gwałtowne zachowanie nacjonalistów zaskoczyło go, choć spodziewał się protestów.Zdaniem księdza Isakowicza-Zaleskiego, w ukraińskiej historii są bohaterowie, którzy nie budzą kontrowersji, a nawet są znani ze współpracy z Polakami, jak hetman Sahajdaczny czy Symon Petlura. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski tak skomentował to zajście na swoim blogu: "Spodziewałem sie, że będzie cięzko w stolicy Ukrainy, ale to się stało przed chwilą w sali konferencyjnej "Interfaks" przeszło moje wszelkie oczekiwania. Po rozpoczęciu się konferencji, na którą przybyli goście m.in. z Izraela, grupa kilkunastu młodych czcicieli Bandery rozpoczęła wznoszenie okrzyków o charakterze faszystowskim, antysemickim i antypolskim. Krzyczano m.in. "Armia Krajowa - okupanci Ukrainy". Wrzaski trwały cały czas. Prelegenci zachowali się godnie i znosi to wszystko w liczeniu. Nikt z nich nawet nie otworzył ust. I w tym mieście ma się odbyć EURO 2012? Po ok. 40 minutach tej awantury goście rozeszli się do biur, gdzie udzielali wywiadów. Konferencja nie została wznowiona. Reszta informacji wieczorem". Isakowicz

DOBRA RADA PREMIERA BIELECKIEGO „Po przejściu na emeryturę wszystkie nasze oszczędności z OFE powinny trafić do ZUS, i to on będzie wypłacał Polakom świadczenia” powiedział „Gazecie Wyborczej” Jan Krzysztof Bielecki, były Premier RP a obecnie szef Rady Gospodarczej przy premierze, która ma przygotować propozycje zmian w systemie emerytalnym. (Zakładów emerytalnych nie będzie. Emerytury wypłaci ZUS Nie powstaną specjalne zakłady emerytalne, do których miały trafiać nasze oszczędności z OFE po przejściu na emeryturę - dowiedziała się "Gazeta". - Po przejściu na emeryturę wszystkie nasze oszczędności z OFE powinny trafić do ZUS, i to on będzie wypłacał Polakom świadczenia - mówi "Gazecie" Jan Krzysztof Bielecki, szef rady gospodarczej przy premierze, która ma przygotować propozycje zmian w systemie emerytalnym. Bielecki zastrzegł, że jest to jego prywatna opinia, a nie całej Rady. Oznacza to, że w rządzie nie ma już sporu o to, kto będzie wypłacał emerytury z nowego systemu. Do tej pory rozwiązanie, by robił to ZUS, forsowała minister pracy Jolanta Fedak. - Tworzenie specjalnych zakładów emerytalnych do wypłaty świadczeń z II filaru jest za drogie - przekonywała. Przeciwne temu były towarzystwa emerytalne i większość ekspertów, którzy apelowali do rządu o szybkie dokończenie reformy emerytalnej. Wciąż bowiem po jedenastu latach od jej rozpoczęcia nie wiadomo, kto i na jakich zasadach wypłaci nam emerytury z nowego systemu. Sprawa według twórców reformy miała być prosta. OFE przekażą oszczędności Polaków przechodzących na emeryturę do specjalnych zakładów emerytalnych, utworzonych np. przez towarzystwa emerytalne (zarządzają OFE) lub towarzystwa ubezpieczeń na życie. I to one za pośrednictwem ZUS miały nam co miesiąc wypłacać pieniądze na starość. Jednak żaden z kolejnych rządów - AWS, SLD i PiS - nie przygotował odpowiednich przepisów. Czas naglił, bo od ubiegłego roku pierwsze kobiety miały dostawać emerytury z nowego systemu. Obecny rząd przygotował rozwiązanie przejściowe. Przez pierwsze pięć lat emerytury z OFE kobietom wypłacać mają same OFE. Rząd Donalda Tuska, chcąc dokończyć reformę, przygotował też ustawę o zakładach emerytalnych. Na początku ubiegłego roku zawetował ją jednak prezydent. Początkowo Tusk chciał ponownie uchwalić ustawę, gdy w Pałacu Prezydenckim zasiądzie osoba związana z Platformą. Teraz wiadomo, że rząd zrezygnuje z tworzenia zakładów emerytalnych. - To mogłoby być dobrym wyjściem z tej sytuacji, pod warunkiem że politycy będą trzymali ręce z daleka od tych pieniędzy - mówi dr Filip Chybalski, ekspert emerytalny z Politechniki Łódzkiej. Jego zdaniem to i tak lepsze rozwiązanie niż to, co na początku roku zaproponowała minister pracy Jolanta Fedak. Chce ona, by przed przejściem na emeryturę każdy Polak mógł przestać płacić do OFE i oszczędności przekazać ZUS. Osoby, które ukończą 65 lat i uzbierają wystarczająco dużą sumę, mogłyby w ogóle wypłacić pieniądze i wydać je, na co zechcą. Wczoraj na posiedzeniu Komisji Trójstronnej propozycje Fedak poparły: OPZZ, Forum Związków Zawodowych i Związek Rzemiosła Polskiego. Przeciw była "Solidarność", KPP, Lewiatan i BCC. - Pozostaje mieć nadzieję, że premier Donald Tusk nie poprze założeń, które prowadzą do demontażu reformy emerytalnej z 1999 r. - powiedziała Magdalena Janczewska z KPP. W tej sytuacji Fedak uznała, że porozumienie nie jest możliwe, i dała partnerom społecznym tydzień na zmianę zdania. - Jeżeli nie zreformujemy systemu ubezpieczeń społecznych, zmniejszając procent składki kierowanej do OFE, to za 50 lat emerytury Polaków będą o połowę niższe od obecnych - ostrzegła Fedak. Zapowiedziała, że w kwietniu odbędzie się jeszcze konferencja uzgodnieniowa, a następnie w krótkim czasie założenia nowelizacji ustawy o funduszach skieruje na posiedzenie Komitetu Stałego Rady Ministrów. A on zdecyduje, co z nią dalej zrobić. Marcin Bojanowski, Dominika Wielowieyska). Pan Premier Bielecki zastrzegł jednak, że jest to jego prywatna opinia, a nie całej Rady, a z przekonaniem do takiego stanowiska Pana Profesora  Witolda Orłowskiego  i Panów Prezesów Bogusława Grabowskiego, Andrzeja Klesyka i Mateusza Morawieckiego, może nie być łatwo. Przynajmniej teoretycznie nie powinno być łatwo, jeśliby wziąć pod uwagę ich wcześniejszych wypowiedziach na temat tak zwanej „reformy emerytalnej”. Nie byłbym też pewien opinii Pana Profesora Dariusza Filara ani Jacka Wiśniewskiego – głównego ekonomisty Raiffeisen Bank Polska. Ale Pan Premier Bielecki ma duży dar przekonywania, więc może mu się uda – zwłaszcza, że sam sobie skład Rady dobierał. Jest to o tyle istotne, że wczoraj na posiedzeniu Komisji Trójstronnej propozycje  Ministerstwa Pracy poparły: OPZZ, Forum Związków Zawodowych i Związek Rzemiosła Polskiego, a przeciw była „Solidarność”, KPP, Lewiatan i BCC.  „Solidarność” to chyba była przeciwna „z przyzwyczajenia”, bo zawsze jest przeciwna rządowi. No co innego, jakby była to propozycja Pana Prezydenta. Może wówczas „z przyzwyczajenia” Solidarność byłaby za. Natomiast KPP, Lewiatan i BCC, jak na przedsiębiorców przystało, zawsze były za wolnym rynkiem i dlatego popierają przymus ubezpieczania się w OFE, jako najwyższego stadium wolności. „Pozostaje mieć nadzieję, że premier Donald Tusk nie poprze założeń, które prowadzą do demontażu reformy emerytalnej z 1999 r. - powiedziała Magdalena Janczewska z KPP.” Pozostaje mieć nadzieję, że Pan Premier Tusk poprzez jednak Pana Premiera Bieleckiego. No a kogo poprą parlamentarzyści? W sumie to podobno Sejm uchwala ustawy, a u nas się jakoś tak utarło, że jak Pan Premier powie,  to potem tak Sejm głosuje.W każdym razie Pan Premier Bielecki, jest dziś drugim, po Panu Premierze Belce, Premierem RP,  zmiana poglądów którego, rzuciła mi się w oczy. Gwiazdowski

02 kwietnia 2010 Koło zatoczyło krąg... Platforma, wygląda na to, że zbyt Obywatelska, jak to przed demokratycznymi wyborami pełnymi demagogii i pustosłowia, proponuje zmianę ordynacji wyborczej do Senatu i utworzenie 100 jednomandatowych okręgów wyborczych. Dlaczego o tym piszę? Bo przed poprzednimi wyborami równie demokratycznymi jak te zbliżające się, tyle, że te zbliżające się  będą demokratyczne  prezydencko i samorządowo,  a poprzednie były demokratyczne parlamentarnie-Platforma Demagogiczna i Obywatelska zarzekała się, że Senat zlikwiduje(????). Sojusz Lewicy Demokratycznej też Senat chce zlikwidować, więc co stoi na przeszkodzie, żeby dotrzymać  obietnicy wyborczej? Zlikwidować i cześć! A salę plenarną Senatu wynająć na…. powiedzmy restaurację! Albo Klub go-go. Rurę się jakoś wmontuje. Będzie co prawda problem , co zrobić z portretami marszałków  Senatu.. Ale niech martwią się ci co zarządzają Kozłówką, gdzie jest muzeum socjalizmu. Chociaż więcej głupstw przepychają socjalni demokracji przez Sejm, to może raczej zlikwidować Sejm.. No cóż.. Podczas zapłodnienia plemnik łączy się z komórką jajową i powstają….. nowotwory(????). A Beethoven był głuchy, ale przynajmniej wiedział co komponował. Ten sam Klub Parlamentarny Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej, zgłosił poprawkę do megaustawy internetowej, w myśl której, każdy nowy dom ma być wyposażony w łącze światłowodowe zapewniające Polakom dostęp do telewizji w wysokiej rozdzielczości i szybkiego Internetu(!!!). No dobrze, jak łącze światłowodowe jest dobre i szybki Internet jest dobry, to dlaczego całość musi być instalowana pod przymusem ustawowym(???). Jeśli czekolada mi smakuje, to niepotrzebny jest ustawowy obowiązek  przymuszania do jej jedzenia.. Przynajmniej ja tak myślę, i zaraz myślę, czy w tej sprawie nie ma podwójnego dna.. Bo może na przykład chodzi o dalsze doskonalenie przymusowego socjalizmu i odbierania nam wolności, bo łatwiej będzie w najbliższej przyszłości  o instalacje w każdym mieszkaniu orwellowskich telebimów, żeby władza wiedziała, co dzieje się w prywatnych jeszcze mieszkaniach. Bo prywatnych pól i posesji już nie będzie, jak wejdzie w  życie sprawa traktowania przepisów ruchu drogowego na prywatnych posesjach, tak jak na drogach  państwowych zwanych publicznymi(???). Likwidacja wolności i likwidacja  praw prywatnej własności tuż , tuż.. A wspólna własność to nic innego jak znany nam już  komunizm, jako wspólnota. Budżetówka komunistyczna się rozrasta, biurokracja kwitnie, padają prywatne firmy.. Droga do komunizmu jest wyboista, ale  prowadząca do celu.. Zasypią nas  państwowymi żłobkami i przedszkolami. Na razie będą dobrowolne, ale za jakiś czas wprowadzi się przymus, żeby szybciej i dalej indoktrynować „ nasze” dzieci.. Bo wszystkie dzieci nasze są- w komuno- socjalizmie. Jak śpiewała Majka Jeżowska.. Nie wiem, czy sama to wymyśliła,, czy ktoś jej kazał. Dzieci zawsze były rodziców! Czy doczekamy czasów, że pewnego dnia dzień się zacznie normalnie? Nie wygląda mi na to, tym bardziej,  że komunizm zatacza krąg. A naród jakoś dziwnie śpi.. Jakiś taki pokorny i zgodny. A przecież pokora nie powinna mieć nic wspólnego z przyzwoleniem na upokarzanie? Taka powiedzmy pani profesor Aldona  Maria  Kamela –Sowińska wcale nie została upokorzona, nawet jak okazało się, że pani profesor przepisała z Wikipedii jakieś teksty. Pani profesor przepisuje teksty w wolnej i niepodległej Rzeczpospolitej.. Jeszcze w 1997 roku startowała z prawicowej i narodowej  listy Blok dla Polski z Romanem Giertychem- bez powodzenia. Zaraz po przegranych wyborach, została podsekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbów Państwa, a w 2000 roku już sekretarzem stanu w tymże Ministerstwie Skarbów. W rządzie” charyzmatycznego” premiera Buzka, też zresztą profesora, autora wiekopomnych czterech reform, które o mały włos nie doprowadziłyby naszego państwa na skraj bankructwa- została ministrem skarbu. W 2001 roku podpisała- z holenderskim konsorcjum Eureko BV aneks do umowy prywatyzacyjnej Powszechnego Zakładu Ubezpieczeń, która to umowa wraz z aneksem kosztowały nas podatników krocie.. Jakoś nie słyszę, żeby była ciągana po sądach? Tak jak pani Alicja Kornasiewicz nie jest ciągana, związana z Unią Wolności (wcześniej z PSLem) i Leszkiem Balcerowiczem, który w 2010 roku będzie naprawiał państwo.. Tak przynajmniej twierdzi. A kto je popsuł, panie profesorze Balcerowicz? Co bardziej profesorowie dorwą się  do władzy nad nami- tym jakoś gorzej.. Może ktoś bez tytułów naukowych zabrałby się za naprawę państwa? „Przyznaję, że absolutnym przerażeniem napawa mnie dyktatura teoretyków”- jak twierdził- powołując się na Orwella- w swojej książce” Zapiski dyletanta”- Leopold Tyrmand. Zamieścił obok jeszcze jedną myśl:” Ujrzenie tego, co przed samym nosem, wymaga bezustannej walki” to też słowa Orwella. W 2003 roku była jeszcze „Inicjatywa dla Polski”, a potem już tylko  Demokraci.pl… Tak się schodzi na psy! Polityczne psy! Dla Polski! Blok! Inicjatywa! Aneks dla Polski! Eureko! Dla Holendrów- ale nie dla Polski! Demokracji.pl- ale nie dla Polski! Następny blok, to będzie  Blok dla Holendrów! Ale nie dla Polski! Nie miał nosa pan Roman Giertych, mecenas, ale nie profesor.. W sprawie pani Aldony Marii Kameli-Sowińskiej.. Natomiast rozkręcą się z pewnością inwestycje, bo jeden z największych banków inwestycyjnych na świecie, Goldman Sachs,  dla którego pracuje były premier Polski, z ramienia politycznego Prawa i Sprawiedliwości pan Kazimierz Marcinkiewicz, ma zamiar otworzyć swój oddział w Warszawie. Nie będzie musiał pan Marcinkiewicz jeździć po wypłatę do Londynu, będzie ją miał na miejscu; gorzej będzie z Isabel, bo ta nie potrafi wytrzymać w Polsce dłużej niż cztery dni. Tak przynajmniej twierdzi ona sama! Bank przyznał się do gry na osłabienia złotego, gdy złoty stracił w ciągu miesiąca 80 groszy. Pocieszmy się, że Grecja wyszła na interesach z Goldman Sachs o wiele gorzej. Trwają zamieszki i negocjacje z Międzynarodowym Funduszem Walutowym, który służy do wyciskania pieniędzy z poszczególnych państw. I znowu będzie kontakt z bankiem Goldman Sachs, tyle, że od strony MFW. Bank Goldmana- Sachsa pomagał ukrywać wartość rzeczywistego długu w zamian za olbrzymie zyski. Rezerwa Federalna USA prowadzi w tej sprawie śledztwo. Goldman  Sachs decydująco przyczynił się do kryzysu w USA, co nie oznacza, że sam na tym wyszedł jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Dostał od amerykańskiego podatnika krocie , zaraz po tym, jak prezydent  Barack Hussein Obama został prezydentem wszystkich Amerykanów. Ale  700 mld dolarów przekazał tylko bankom w prezencie i Chryslerowi..(???).

Zobaczymy ile wyciągnie z Polski Goldman Sachs, tym bardziej, że tegoroczną „prywatyzację” rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego zaplanował na poziomie 10 miliardów złotych.?. Jest o co walczyć i… łupić! Może trzeba będzie powołać instytucję Centralnego Łapownika Państwowego? Czas najwyższy… WJR

Nienawidzę tego, co dziś nazywa się „polityką moralną”. Nienawidzę. Nienawidzę, bo w nowo-mowie „polityka moralna” oznacza, że w imię moralności wolno nie dotrzymywać umów, gwałcić podpisane przez siebie konwencje itp. Jeśli np. USA (w imię obrony praw Kosowarów) bez wypowiedzenia wojny bombardowały Jugosławię – to twierdziły, że stoją po stronie „moralności”. A ja od innych państw wcale nie chcę, by były „moralne”. Niech sobie panuje w nich kanibalizm, niech istnieje tam rasizm czy przymusowe nauczanie homoseksualizmu w szkołach (z ćwiczeniami praktycznymi!) – byle dotrzymywały zawartych traktatów i przestrzegały podpisanych konwencyj! Moralność jest dobra w stosunkach między ludźmi. Państwa nie są moralne. Między państwami powinny więc obowiązywać umowy (choćby traktowane na zasadzie rebus hic stantibus) – a nie jakiekolwiek „zasady moralne”. Na zasadach moralnych to mogły działać prymitywne plemiona. I, niestety, na ten poziom schodzi obecnie ludzkość. W trwającej na ONETcie dyskusji o tym, czy PRL była państwem polskim, Komentatorzy wyrażają zdumienie, że okopująca Polskę III Rzesza płaciła emerytury polskim emerytom (również: b. urzędnikom – w tym policjantom i wojskowym) II Rzeczypospolitej – i przekonanie, że nie powinno się płacić b. ubekom „bo to byli pracownicy brzydkiej organizacji – i w ogóle źli ludzie. Nie powinno się – i już: podobnie jak nie płaci się SS-manom”. I jakież jest zdziwienie tych ludzi, gdy dowiadują się, że – przy nadmiernym wręcz potępieniu tych formacyj w RFN (gdzie samo oglądanie symboli narodowo-socjalistycznych jest zakazane) – SS-manom jednak emerytury się wypłaca... Tyczy to zresztą całej sfery cywilno-prawnej, nie tylko stosunków z państwem. Jeśli Kowalski pożycza od Wiśniewskiego 1000 zł, to nie może twierdzić, że mu nie odda, bo Wiśniewski jest np. pedofilem czy mordercą - i oddanie mu tych pieniędzy byłoby „niemoralne”. Powtarzam: „moralność” dotyczy sfery ścisłe prywatnej. Można nawet mówić (uogólniając) o moralności narodu. Ale nie państwa! Państwo – to aparat. Równie dobrze, co od państwa, można by wymagać, by zachowywały się moralnie cylindry w moim samochodzie. Twórca państwa powinien opierać się na moralności. Jednak raz stworzone państwo jest tylko machiną (ktorą, oczywiście, można przekonstruować tak, by efekty jego działania były zgodne z tym, co uważamy za moralne). Natomiast państwo kierujące się nie przepisami, lecz „moralnością” to państwo nieprzewidywalne; na ogół: przestępcze. Właściwie: to w ogóle nie jest „państwo”, lecz aparat terroru w ręku jakiegoś fanatyka. JKM

Przemyśleć i przedyskutować Zbliżają się Święta Wielkanocne, z okazji których większość katolików przystępuje do spowiedzi i Komunii świętej, a to sprzyja nie tylko mówieniu prawdy innym, ale również – nie ukrywaniu jej przed samym sobą. A ponieważ okres świąteczny sprzyja również życiu towarzyskiemu, a więc – spotkaniom i rozmowom – to stwarza to znakomitą okazję, by o różnych sprawach porozmawiać szczerze – bez owijania w bawełnę i bez politycznego zacietrzewienia. Stefan Kisielewski zauważył kiedyś, że socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju. Wśród nieutulonych w żalu miłośników socjalizmu, których w Polsce jest znacznie więcej, niż myślimy, bardzo popularny jest pogląd, że za komuny nie było bezrobocia. Każdy, kto tylko chciał, mógł być zatrudniony. Co tam robił, kiedy już został zatrudniony – to inna sprawa. Pewnego wyjaśnienia może dostarczyć nam popularne wówczas porzekadło, że „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”. Pewnie w tym porzekadle, podobnie jak w różnych innych, jest trochę przesady, ale ogólnie wiadomo, że niektórzy się nie przepracowywali. Żeby nie być gołosłownym, warto przytoczyć kilka liczb. Według opracowania Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów z 1998 roku, w ostatnich 25 latach wielkość towarów przewożonych przez polskie koleje zmniejszyła się dwukrotnie, zaś liczba pasażerów spadła o 30 procent. Natomiast zatrudnienie – ani drgnęło – i tak jak przedtem, tak i w roku 1998 wynosiło 226 tysięcy pracowników. Dla porównania – koleje duńskie przewiozły w 2000 roku 153 miliony pasażerów, zatrudniając zaledwie 9 700 pracowników. Koleje niemieckie w 2000 roku zatrudniały co prawda prawie tyle samo pracowników, co polskie, czyli niewiele ponad 180 tysięcy – ale przy tym zatrudnieniu koleje niemieckie przewiozły 1,7 miliarda pasażerów, podczas gdy polskie – zaledwie 216 milionów. Nic zatem dziwnego, że to niemieckie koleje wykupują PKP, a nie odwrotnie. Ale ustrój się zmienił; zamiast socjalizmu realnego mamy kapitalizm kompradorski, który charakteryzuje się tym, że w odróżnieniu od kapitalizmu zwyczajnego, o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na rynku decyduje przynależność do sitwy: albo do razwiedki, albo do starszych i mądrzejszych, albo i do jednych i drugich jednocześnie. W rezultacie zwykłym ludziom nic się nie opłaca, chyba, że działają w szarej strefie. Oficjalnie opłaca się być posłem, senatorem, radnym, ministrem, urzędnikiem, a w ostateczności – działaczem jakiejś organizacji pozarządowej, która otrzymuje subwencje z Unii Europejskiej na przykład na walkę z homofobią, antysemityzmem, czy globalnym ociepleniem. Ponieważ poza szarą strefą nikomu nic się nie opłaca, to nic dziwnego, że jedna z plag trapiących nasze społeczeństwo jest bezrobocie. Na początku 2009 roku było w Polsce 1 634 tysiące zarejestrowanych bezrobotnych, wśród których prawie 900 tysięcy stanowiły kobiety. To prawie 11 procent ludności czynnej zawodowo. Warto dodać, że aż 1 312 osób, czyli ponad 80 procent zarejestrowanych bezrobotnych, nie miało już prawa do zasiłku. Co to znaczy? Ano, znaczy to ni mniej, ni więcej, tylko tyle, że większość tych osób pracowała na czarno – bo w przeciwnym razie by nie przeżyła. To podejrzenie znajduje dodatkowe potwierdzenie w najnowszej informacji urzędu pracy, że pracodawcy zgłosili zapotrzebowanie na 200 tysięcy pracowników zza wschodniej granicy, to znaczy – Białorusinów, Ukraińców i Rosjan. Skoro mimo 11-procentowego bezrobocia w Polsce przyjeżdża do nas oficjalnie 200 tysięcy cudzoziemców, nie licząc tych, którzy przyjeżdżają nieoficjalnie, to znaczy, że praca jest, tylko się nie opłaca. Sytuacja jest podobna do tej w latach 70-tych i 80-tych, kiedy to Polacy wyjeżdżali na Zachód do czarnej roboty. Sam też jeździłem i chociaż we Francji było wtedy bezrobocie mniej więcej takie, jak u nas teraz, już na trzeci dzień znalazłem pracę pikolaka, czyli pomocnika kelnera w paryskiej restauracji, gdzie na rękę dostawałem średnio 150 franków dziennie, co wówczas stanowiło równowartość 30 dolarów. A 30 dolarów, to była w Polsce bardzo dobra pensja miesięczna. Nic zatem dziwnego, że byłem bardzo zadowolony z pracy, którą większość bezrobotnych Francuzów by pogardziła. A dlaczego by pogardziła? Bo mieli lepiej płatną pracę na czarno. No dobrze, ale dlaczego praca na czarno się wszystkim opłaca, podczas gdy praca oficjalna – już niekoniecznie? Przyczyny tego stanu rzeczy wyjaśnia profesor Robert Gwiazdowski informując, że na każde 1000 złotych, jakie pracodawca wypłaca oficjalnie do ręki pracownikowi, musi jednocześnie oddać państwu 800 złotych, przede wszystkim z tytułu zaliczki na podatek dochodowy oraz tak zwanych „składek” na przymusowe ubezpieczenia. Mówię: „tak zwanych” – bo to nie są żadne „składki”, tylko haracz nakładany na obywateli przez naszych okupantów. Ale mniejsza już o to, bo ważniejsze, że w tej sytuacji praca w Polsce jest opodatkowana co najmniej w wysokości 80 procent, a więc – tak samo, jak towary najbardziej luksusowe! Takie opodatkowanie pracy w połączeniu z kapitalizmem kompradorskim sprawia, że narodowy potencjał ekonomiczny jest wykorzystany w niewielkim stopniu, ze szkodą dla naszego narodu i dla naszego państwa. Dla narodu – bo marnowanie narodowego potencjału ekonomicznego ogranicza możliwości naszego rozwoju – i dla państwa – bo wskutek tego nie można stworzyć tu żadnej siły. Dlaczego w takim razie utrzymuje się u nas i kapitalizm kompradorski i wysokie opodatkowanie pracy? Bo jest to korzystne dla naszych okupantów, którzy ciągną z tego grubą rentę. Wprawdzie przy okazji każdej kampanii wyborczej i każdej – pożal się Boże – „debaty” gardłują o potrzebie „reform” i likwidacji bezrobocia, ale jedyna rzecz, jaka naprawdę robią, to utrzymywanie się na powierzchni kosztem coraz szybszego powiększania długu publicznego. W ten sposób, jako naród, ponosimy konsekwencje własnej lekkomyślności – ponieważ uwierzyliśmy, a przynajmniej spora część spośród nas – że najlepszymi organizatorami gospodarki narodowej będą ludzie, którzy nigdy w życiu nie zarobili normalnie ani złotówki, tylko uganiali się za posadami. Dzięki chwili wytchnienia, jakiej dostarczają nam Święta Wielkanocne, będziemy mieli sposobność, żeby te wszystkie sprawy spokojnie sobie przemyśleć i przedyskutować. Dlatego nie życzę Wam, drodzy Słuchacze, wesołych Świąt, bo specjalnych powodów do wesołości nie ma, natomiast życzę Świąt pod każdym względem owocnych.

SM

Cieszę się – bo się pomyliłem Prorokowałem niedawno, że po utworzeniu UE szybko nastąpi tworzenie euro-armii i euro-policji. Ponieważ zaś utworzenie euro-armii jest z powodów formalnych trudne, przekonany byłem (jak zresztą zdecydowana większość komentatorów sceny unijnej), że do tego celu zostanie wykorzystana Unia Zachodnio-Europejska – która, w odróżnieniu od Wspólnoty Europejskiej, miała prawo posiadać siły zbrojne. Tymczasem UZE została właśnie rozwiązana! Co oznacza, że w UE narastają siły przeciwne integracji. Coraz częściej też mówi się, że błędem było stworzenie €uro. I przebąkuje się nawet, że UE wkrótce się rozpadnie. To byłoby też wbrew moim przepowiedniom – bo ja liczyłem, że ten potworek kilka (do dziesięciu nawet) lat przetrwa. Będę się cieszył, jeśli termin ten okaże się znacznie krótszy. JKM

ZYSK NBP I KONIEC CYWILIZACJI PRAWNEJ Przed Świętami Wielkiej Nocy straszne zamieszanie wśród polityków i na „rynkach finansowych”, którym najwyraźniej udziela się nastrój i też próbują robić „cuda”. Nowym cudem ma być rozmnożenie nie chleba i wina tym razem, tylko pieniędzy. Rozmnożyć się one mają w NBP. Nie potrafię zająć stanowiska, ile wynosi zysk NBP za 2009 rok, i czy racje ma Zarząd NBP, czy większość nowych członków RPP. Bo żeby stanowisko w tej sprawie zająć, trzeba by się zagłębić w finanse NBP i zasady tworzenia rezerw przez NBP i wypłacania zysku do budżetu przyjęte przez RPP cztery lata temu. Mam dziwne przeczucie, że osób które to zrobiły jest może ze 30. A wypowiedziało się na ten temat już ze 150. Najciekawiej wypowiadali się nowi członkowie RPP, których większość uchwaliła właśnie nowe zasady tworzenia rezerw przez NBP i przekazywania zysku do budżetu. Uchwaliła je, ma się rozumieć w 2010 roku. Ale mają obowiązywać do podziału zysku za rok 2009. Zwolennicy takiego rozwiązania powołali się nawet na opinię jednego z konstytucjonalistów, który podobno stwierdził, że …”zachowanie równowagi budżetowej może uzasadniać uchwalenie prawa działającego wstecz”!!!

(Polska wojna finansowa Podjazdowa wojna Ministerstwa Finansów z Narodowym Bankiem Polskim przerodziła się wczoraj w otwarty konflikt. Stawką są miliardy złotych, które mogłyby ulżyć budżetowi państwa. Zarząd i członkowie Rady Polityki Pieniężnej od kilku tygodni spierali się, jak podzielić wypracowane przez bank w 2009 roku 20 mld zł. Prezes Skrzypek chce jak najwięcej z tego zatrzymać w banku na czarną godzinę, by wzmocnić jego kondycję. Zwiększy to stabilność całego systemu finansowego. Według niego zysk NBP to ok. 4 mld zł i tyle, jak nakazuje prawo, chce przekazać do budżetu państwa. Większość członków Rady uważa, że NBP powinien być hojniejszy i wesprzeć budżet - jak obliczają - kwotą 8 mld zł. Ministrowi finansów Jackowi Rostowskiemu zależy na jak największej wpłacie, bo kryzys powiększył do gigantycznych rozmiarów dziurę w państwowej kasie. Jeśli wpływy podatkowe będą niskie i zawiedzie plan prywatyzacji, dług publiczny może przekroczyć w tym roku barierę 55 proc. PKB. Wtedy wszyscy będziemy mieć problem. Zgodnie z prawem budżet na 2012 r. nie mógłby mieć wówczas żadnego deficytu - a to oznaczałoby dalsze cięcia wydatków, zamrożenie pensji budżetówki i podwyżki podatków. Tlący się od kilku tygodni spór o zysk NBP wybuchł na wczorajszej konferencji prasowej Rady Polityki Pieniężnej. , i stojąca po przeciwnej stronie sporu Anna Zielińska-Głębocka odpowiadali na pytania dziennikarzy, przerzucali się argumentami i ripostowali, nie kryjąc zdenerwowania. W pewnym momencie prezes Skrzypek ostro przerwał Zielińskiej-Głębockiej i podsunął jej kartkę. "Pani nie mówi prawdy." - odczytała uwagę prezesa na głos Zielińska-Głębocka. Zdaniem większości członków Rady zarząd NBP celowo tak interpretuje przepisy, by wpłacić do budżetu mniej pieniędzy i zachować je we własnej rezerwie. Ale to Rada określa reguły tworzenia rezerw NBP. We wtorek wprowadziła takie zmiany do przepisów o tworzeniu rezerw, że do budżetu państwa trafiłoby właśnie 8 mld zł z zysku NBP. Na to natychmiast zareagował zarząd banku. Wczoraj wydał oświadczenie, w którym zarzuca Radzie łamanie prawa i wprowadzanie przepisów działających wstecz (nowe reguły mają bowiem zastosowanie do zeszłorocznego bilansu). Prezes banku Sławomir Skrzypek powiedział na konferencji prasowej, że zarząd ma opinie prawne potwierdzające te zarzuty. Autorem jednej z nich jest znany konstytucjonalista Piotr Winczorek. Ale zdaniem innego konstytucjonalisty, Ryszarda Piotrowskiego, zachowanie równowagi budżetowej może uzasadniać uchwalenie prawa działającego wstecz. Teraz w sprawie zysku mamy więc pat. Sławomir Skrzypek zapowiedział, że prawnicy NBP będą się zastanawiać, jak wybrnąć z tej sytuacji. Do 30 kwietnia bilans NBP musi trafić do premiera. Skrzypek zadeklarował, że wywiąże się z tego obowiązku. Rada może jednak nie zaakceptować sprawozdania finansowego przedstawionego przez zarząd. Jaka będzie więc wpłata do budżetu? Dziś można powiedzieć tylko, że nie mniejsza niż 4 mld zł. Tuż po posiedzeniu członkowie Rady Polityki Pieniężnej i zarządu banku pojechali na spotkanie z premierem Donaldem Tuskiem, ministrem finansów Rostowskim i szefem doradców premiera Michałem Bonim. - Spotkanie było bardzo rzeczowe i w merytorycznej atmosferze. Po obu stronach była wola współpracy - podsumował je dyplomatycznie Skrzypek. Patrycja Maciejewicz). Normalnie strach się bać! Na razie chodzi o zysk NBP. Ale przecież jeśli „zachowanie równowagi budżetowej może uzasadniać uchwalenie prawa działającego wstecz”, a z zachowaniem tej równowagi w 2010 roku Najlepszy Minister Finansów w Europie będzie miał problem, to się może okazać, że nie tylko NBP ma wpłacić do budżetu więcej za rok 2009, ale i my wszyscy. No bo przecież jak te 4 mld podzielimy przez 24 mln podatników, to na głowę wyjdzie raptem 166 zł. Jest to przecież  suma nie znacząca w zestawieniu z „równowagą budżetową państwa”.  Nieprawdaż?

Gwiazdowski

Nielogiczne wyroki sądów. Jak zwolnić złych sędziów? Zamieszczam przegląd opinii i argumentów świadczących o opłakanym stanie sądownictwa w Polsce. Chodzi zarówno o sam kształt sądownictwa, jak i kompetencje i obiektywizm wielu sędziów. Czy jest możliwość wprowadzenia różnych badań przydatności sędziów do pracy w tym zawodzie lub eliminacji z zawodu osób niekompetentnych? Wydaje się to niezbędne, jeśli Polska ma być normalnym krajem – obecna sytuacja podważa wiarę obywateli w Państwo, skłania wielu obywateli do nieetycznych zachowań na granicy prawa lub ewidentnego złamania prawa. Oczywiście nielogiczne wyroki wyrządzają wymierne krzywdy wielu ludziom, a podane niżej przypadki raczej nie są wyjątkowe. Są one też wykorzystywane jako oręż w walce politycznej, co powoduje dezorientację wyborców i może powodować wybór nieudolnych polityków. Jakie mogłyby być mechanizmy eliminacji z zawodu ludzi nie nadających się do pełnienia tej funkcji, jaka procedura byłaby najlepsza? Źle się dzieje w państwie prawa - Polacy mają już dość koszmarnego wymiaru sprawiedliwości. Jego słabość po roku 1989 ma różne oblicza. Pojawia się na etapie wykrywania przestępstw, często tych najpoważniejszych. Zdumiewa wysoka "umieralność" wśród skruszonych przestępców, którzy zdecydowali się na współpracę z wymiarem sprawiedliwości. Podobnie zdarza się wśród funkcjonariuszy organów ścigania i pracowników zakładów karnych, którzy otarli się o najgłośniejsze z nierozwiązanych spraw dwudziestolecia. Lista mechanizmów łamania praworządności w wymiarze sprawiedliwości obejmuje 20 pozycji, znalazły się na niej tak poważne zarzuty jak: zamierzone "fabrykowanie" spraw, przeciąganie postępowań, nadużycia procedury, selekcja świadków i dowodów, dowolności w protokołowaniu, niedostatecznie uzasadnione akty oskarżenia, tendencyjność składów orzekających czy nierzetelność organów odwoławczych, nie wyczerpuje jeszcze bogactwa możliwych uchybień. Coraz więcej Polaków widzi, że posiadany prestiż społeczny, pełniona funkcja, status majątkowy czy choćby rozgłos celebryty mają wpływ na sposób, w jaki funkcjonariusze organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości reagują na najbardziej nawet oczywiste przekroczenie przez kogoś prawa. O społecznej randze problemu najlepiej świadczy liczba różnych stowarzyszeń oraz inicjatyw lokalnych, które na terenie całego kraju zakładają osoby z głębokim poczuciem skrzywdzenia przez polski wymiar sprawiedliwości. http://fakty.interia.pl/news/zle-sie-dzieje-w-panstwie-prawa,1454240
Opłakany stan sądownictwa w Polsce na przykładzie procesu reżysera Grzegorza Brauna. W kwietniu 2008 r. Grzegorz Braun został zatrzymany przez policję będąc przypadkowym świadkiem demonstracji o charakterze politycznym . Z chwilą złożenia skargi na działalność policji został oskarżony o czynną napaść, znieważenie i poturbowanie 4 policjantów. Filmy przedstawiają argumentację reżysera (wszystkie rozprawy utajnia sędzia Barbara Kaszyca). http://www.youtube.com/watch?v=toHUi6euXqE
Ogromna niegospodarność w banku Pekao S.A. zarządzanym przez byłego premiera Bieleckiego? W 2006 r. Pekao SA sprzedał 75 proc. akcji swojej spółki zależnej ds. zarządu nieruchomościami Pekao Development sp. z o.o. włoskiej firmie Pirelli RE za zaledwie 60 mln złotych. Następnie Pekao SA oddał Pirellemu na 25 lat prawa pierwszeństwa, pierwokupu i wyłączności na wszystkie nieruchomości i projekty deweloperskie grupy Pekao oraz na nieruchomości klientów banku obciążone hipoteką z tytułu pobranych kredytów. Wartość tej ostatniej umowy szacuje się na co najmniej 4 mld złotych. Czy Bielecki w praktyce oddał kilka miliardów złotych za 60 mln zł? Prokuratura i sąd odmówiły ścigania sprawców, choć nie zapoznały się z dokumentami. Sprawą zajął się poseł PiS Zbigniew Kozak. Oddanie przez bank kontroli nad nieruchomościami hipotecznymi klientów zewnętrznej firmie jest działaniem na szkodę kredytobiorców. W razie przejściowych kłopotów klienta ze spłatą kredytu bank jako kredytodawca jest zazwyczaj zainteresowany tym, aby kondycja kredytobiorcy się poprawiła i aby dokończył spłacanie należności, podczas gdy firma zewnętrzna odwrotnie - będzie zainteresowana jak najszybszym zajęciem nieruchomości obciążonej hipoteką, nawet kosztem upadłości firmy czy zlicytowania kredytobiorcy. Czy skutkiem tej umowy będą także tragedie wielu ludzi?
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20091223&typ=po&id=po31.txt

Wyroki sądów w sprawach Zybertowicza i Michnika, Doroty Nieznalskiej umieszczającej fotografię męskich genitaliów na krzyżu zwanej „artystką” oraz dziennikarki Marii Szabłowskiej i Jerzego Targalskiego budzą zdziwienie. Sąd stwierdził, że Targalski użył obraźliwych sformułowań, ponieważ wypowiedzi są w jego stylu: „sąd doszedł do przekonania, iż należy pozwanej dać wiarę, to znaczy uznać, że wyżej wymienione stwierdzenia padły”. To jest zdaniem sądu dowód czy mocna poszlaka? Krzysztof Wyszkowski podaje wiele faktów dotyczących tych wyroków. http://www.niezalezna.pl/article/show/id/32115
Cenzura zwycięża w Polsce. Sąd nakazał oto Zybertowiczowi przeprosić Michnika za rzekome „podanie nieprawdy” w słowach: „swoją drogą to ciekawe, kto mnie dotychczas pozwał do sądu: dwóch agentów i jeden ich zaciekły obrońca”. Intencja Zyberowicza jest jasna – obrońcą agentów nazwał Michnika. Czy w świetle całej dotychczasowej linii publicystyki szefa „Wyborczej”, jego radykalizmu w zwalczaniu lustracji, wielokrotnemu dawaniu wyrazu poglądowi, iż grzebanie się w sprawach dawnej agentury jest działalnością paskudną i mogącą rozpętać ciemne moce, nazwanie go obrońcą agentów można uznać za „podanie nieprawdy”? Żeby tak uczynić, trzeba zamknąć oczy na fakty. Żeby tak uczynić, trzeba narazić się na śmieszność. Ale jak widać, przy pewnej dozie determinacji można tak zrobić. W Polsce buduje się rzeczywistość cenzorską. Ci, którzy są nawet dalecy od poglądów Zybertowicza, Brauna czy Zyzaka, ale dla których zarazem wolność słowa i opinii jest czymś naprawdę ważnym, powinni wreszcie to dostrzec.
http://blog.rp.pl/skwiecinski/2010/03/12/polska-kraj-cenzury
Publikacja Pawła Zyzaka na temat Lecha Wałęsy jest nieprawdopodobnie rzetelna, a wyrok sądu mówiący o tym, że doszło do naruszenia dóbr córki byłego prezydenta, nie utrzyma się w drugiej instancji - powiedział w programie „Minęła dwudziesta” w TVP Info Rzecznik Praw Obywatelskich Janusz Kochanowski. Gdybym miał coś zarzucić autorowi, to tylko to, że nie lubi bohatera swojej książki. Ale ma 25 lat i może nie pamiętać Wałęsy takiego, jakiego my pamiętamy. Janusz Kochanowski podał też w wątpliwość prawo dzieci do występowania na drodze sądowej w obronie dobrego imienia swoich rodziców.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Kochanowski-sad-pomylil-sie-w-sprawie-Zyzaka,wid,12100155,wiadomosc.html
Sąd swoim wyrokiem w sprawie książki Zyzaka zakwestionował prawo do kontynuowania badań konkretnego wycinka historii. Uznał, że ów wycinek ma na zawsze pozostać interpretowany tak, a nie inaczej - pisze historyk prof. Andrzej Nowak, redaktor wydawnictwa Arcana. Wydawnictwo ma przeprosić stronę pozywającą (córkę Lecha Wałęsy) całostronicowym ogłoszeniem płatnym w „Gazecie Wyborczej”, a także dopilnować usunięcia z książki (w następnych wydaniach) wzmianki z zamieszczonego w niej kalendarium, w której podane są daty rejestracji przez SB (29 XII 1970) oraz wyrejestrowania (19 VI 1976) Lecha Wałęsy jako tajnego współpracownika. Tylko tyle – i aż tyle. Dla małego wydawnictwa bezprecedensowa kara ogłoszenia całostronicowego w najdroższym dzienniku (czy ktoś widział kiedyś takie całostronicowe przeprosiny w jakiejkolwiek sprawie?) może być finansowo całkowicie niszcząca. Może też o to właśnie chodzi. W istocie jednak wyrok ten nie dotyczy tylko jednej książki i jednego wydawnictwa. Sąd zakwestionował prawo do kontynuowania badań konkretnego wycinka historycznej rzeczywistości po wydaniu prawomocnego orzeczenia stwierdzającego - autorytetem sądu lustracyjnego w tym wypadku - że ów wycinek ma na zawsze pozostać interpretowany tak, a nie inaczej. W książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” z 2008 roku została zebrana bardzo obszerna dokumentacja obalająca argumentację historyczną orzeczenia sądu lustracyjnego z 2000 roku. Nikt z historyków nie podważył z kolei argumentów przytoczonych w tej konkretnej kwestii przez Cenckiewicza i Gontarczyka. Paweł Zyzak w swojej pracy oparł się na tych argumentach, uzupełniając je w tejże sprawie nowymi, pozyskanymi przez siebie świadectwami. http://www.rp.pl/artykul/2,450424.html
Sąd lustracyjny badający sprawę Lecha Wałęsy w 2000 r. nie zajmował się kwestią, czy legendarny przywódca „Solidarności” i ówczesny kandydat na prezydenta był zarejestrowany jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa. Zadaniem tego sądu było rozstrzygnięcie, czy zachowały się dowody tego, że współpracował on z SB. Mówiąc w dużym skrócie: sąd lustracyjny odnosił się do materii zupełnie innej niż sprawa rejestracji Lecha Wałęsy. Jej charakter (TW „Bolek” w latach 1970 – 1976) nie został w końcowym orzeczeniu jednoznacznie zakwestionowany. Paweł Zyzak wspomniał o tej rejestracji w swojej książce, bo to dość oczywisty fakt historyczny. Jeśli więc ktoś zgłasza pod adresem jego pracy zarzut nieuwzględnienia orzeczenia sądu lustracyjnego z 2000 r., ten, ujmując rzecz możliwie najdelikatniej, nie bardzo wie, o czym mówi. Co więc jego książce zarzucił krakowski sąd? Przede wszystkim to, że autor nie umieścił w kalendarium znajdującym się na końcu książki informacji o orzeczeniu sądu lustracyjnego „uniewinniającym” Lecha Wałęsę od zarzutów współpracy z SB. Pytanie, dlaczego Zyzak tak postąpił, jest oczywiste dla każdego, kto zada sobie trud zapoznania się z tytułem jego książki. Cytuję fragment tytułu: „Biografia polityczna legendarnego przywódcy „Solidarności” do 1988 roku”. Jest oczywiste, że w książce, w której cezurą jest 1988 r., nie ma obowiązku umieszczania informacji wykraczających poza tę datę. Zwłaszcza gdy orzeczenie z 2000 r. budzi wiele merytorycznych wątpliwości i bardziej zaciemnia sprawę, niż cokolwiek wyjaśnia. W ustnych motywach orzeczenia krakowskiej sędzi Ewy Olszewskiej jest jeszcze jedna dość intrygująca informacja. Uznała ona, że Zyzak „z zamiarem nacechowanym złą wolą umieścił informację o rejestrowaniu i wykreśleniu z listy tajnych współpracowników”. To, że opisując historyczne fakty, Zyzak kierował się „złą wolą”, jest spekulacją, która z dowodem naukowym (czy też sądowym) nie ma wiele wspólnego. Ale na podstawie takiego „wnioskowania” zobowiązano Arcana do umieszczenia w gazecie przeprosin mogących kosztować nawet ponad sto tysięcy złotych. I po co wprowadzać cenzurę, zamykać w więzieniach autorów prac naukowych i wydawców? Przecież skuteczniej można ich wykończyć w białych rękawiczkach, obciążając ogromnymi kosztami za kierowanie się „złą wolą” w prezentowaniu faktów. http://www.rp.pl/artykul/451857_Sad_cenzuruje_historykow.html
"Gość Niedzielny" chce kasacji werdyktu sędziny Ewy Tkocz w sprawie Alicji Tysiąc. Trudno zgodzić się na publikację przeprosin zawierających nieprawdę. Nigdy nie porównałem pani Alicji Tysiąc do zbrodniarzy hitlerowskich, nie posługiwaliśmy się też w naszych tekstach 'mową nienawiści', cokolwiek to określenie miałoby znaczyć" - wyjaśnia ks. Gancarczyk.
http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Gosc-Niedzielny-chce-kasacji-wyroku-w-sprawie-ATysiac,wid,12093938,wiadomosc.html
Niesłuszne i sprzeczne z prawem - tak dr Leszek Bosek z Katedry Prawa Cywilnego Wydziału Prawa i Administracji UW określa orzeczenie katowickiego Sądu Apelacyjnego w sprawie Alicji Tysiąc przeciw Archidiecezji Katowickiej i ks. Markowi Gancarczykowi. Sąd zakazuje krytyki wyroku trybunału strasburskiego, mimo że krytyka treści i sposobu sprawowania władzy także przez ten organ władzy należy do istoty europejskiej i amerykańskiej kultury politycznej i prawnej. Sąd pomija, że w większości publikacji naukowych prezentowany jest pogląd odmienny niż ten uznany za „jedynie słuszny”. Sąd narzucając swoją „prawdę” bezpodstawnie pomija kontekst sprawy. Narzucanie innej „prawdy sądowej” jest kuriozalne zwłaszcza w kontekście wypowiedzi samych sędziów ETPCz, którzy w tzw. „zdaniach odrębnych” i „konkurencyjnych” (Bonello i Borrego) uznali za konieczne wyjaśnić niejasności związane z tą sprawą. Gdyby nie było wątpliwości, to przecież tego by nie robili. Tymczasem sąd w Katowicach stawia zarzuty dziennikarzom, że oni oceniają działania i intencje trybunału tak jak ci sędziowie. Zdumiewają wywody o związku wolności słowa i chrześcijaństwa: „Chrześcijaństwo jest religią miłości i taki też winien być język zamieszczanych w «Gościu Niedzielnym» publikacji.” Gdyby podążać za rozumowaniem sądu, to należałoby stwierdzić, że to nie sobory tylko sąd ma ustalać czym jest ta religia. Ponadto, pisma komunizujące albo ekologiczne mogłyby głosić tylko opinie, które są treściowo i co do formy zgodne z wyobrażeniami sądu o komunizmie lub ekologizmie. Zasadnicze wątpliwości rodzi uznanie, że przytoczone teksty dotyczące sprawy Tysiąc są „mową nienawiści”. Sąd nie wyjaśnia, co konkretnie jest mową nienawiści w kontekście trudnej debaty aborcyjnej, ani też nie wskazuje z jakich konkretnie przepisów wyprowadza preferowane przez siebie oceny. Sąd powinien się powstrzymać od spekulatywnych i insynuacyjnych rozumowań, że skoro w jakimś okresie czytelnicy określonego tygodnika są „niedostatecznie wykształceni”, to znaczy, że temu tygodnikowi nie wolno pisać w określony sposób tekstów. Polecam pełny tekst opinii prawnej.
http://ekai.pl/wydarzenia/komentarze/x27146/orzeczenie-w-sprawie-a-tysiac-bledne-i-sprzeczne-z-prawem
Sąd po 3 latach wydał w końcu prawomocny wyrok wobec sprawców kradzieży złomu wartego złotówkę. Sprawa toczyła się cztery razy i kosztowała Skarb Państwa prawie 6000 złotych - pisze "Dziennik Polski".- To doskonały przykład, jak nie powinno się sądzić - mówią sędziowie.
http://finanse.wp.pl/kat,104492,title,Proces-o-zlotowke-kosztowal-podatnikow-6-tys-zl,wid,12071627,wiadomosc.html
Rafał Ziemkiewicz: Właśnie sięgnąłem - z pewnym opóźnieniem - po najnowszy Biuletyn IPN. A tam, od razu, bo na stronie 2. znalazłem informację znaną być może fachowcom - ale dla mnie będącą rzeczą nową. Mówi profesor Jerzy Eisler: „Jeśli wierzyć kierownikowi sektora polskiego w KC KPZS, Piotrowi Kostikowowi, już 16 grudnia, w środę, czyli jeszcze przed masakrą w Gdyni i przed najbardziej gwałtownymi walkami ulicznymi w Szczecinie, na posiedzeniu Biura Politycznego KPZS w Moskwie Leonid Breżniew postawił kwestię sukcesji władzy w Warszawie i powiedział, że najlepszym kandydatem jest Gierek. Propozycję przyjęto przez aklamację…”Ciekawe, prawda? W bratniej Polsce właśnie opanowano sytuację, więc, na logikę, sowieckie politbiuro powinno wysyłać do Gomułki depeszę gratulacyjną. Tymczasem, wręcz przeciwnie, podejmuje ono decyzję, kto skompromitowanego „Wiesława” zastąpi. Prorocy jacyś? W Polsce Kociołek dopiero co wygłosił swoje przemówienie wzywające do powrotu do pracy, wojsko bodaj jeszcze nie dostało rozkazu, by strzelać do próbujących się dostać do stoczni, a na Kremlu Breżniew już wie, że dojdzie do masakry, po której trzeba będzie wymienić bratniego genseka, więc stawia tę kwestię na plenum! Ilu jeszcze podobnych faktów trzeba, by powiedzieć to, czego nie miał odwagi powiedzieć polski sąd, uciekając w bezsensowne przesłuchiwanie tysiąca nie mogących niczego wiedzieć świadków, a potem w ciągnące się ponad rok zwolnienie lekarskie sędziego - to, że jednoczesne wydanie apelu o powrót do pracy i rozkazu strzelania do tych, którzy go posłuchają, nie było skutkiem bałaganu, tylko z premedytacją popełnioną zbrodnią, mającą na czele sprowokowanie zamieszek i odsunięcie Gomułki na rzecz Gierka? I dlatego właśnie rządzący establishment z taką determinacją stara się skończyć z IPN-em. Już, szybko, choćby i całkiem na rympał, bo cholera wie, co jeszcze wyciągną i opublikują. Mniejsza o Jaruzelskiego i Grudzień’70. Są obszary, gdzie ujawnienie prawdy może być dla legitymizacji establishmentu, jego historycznego prawa do władzy i „rządu dusz” znacznie groźniejsze. http://blog.rp.pl/ziemkiewicz/2010/03/24/jaruzelski-i-wszystko-jasne
Oto, zaprawdę Państwu powiadam, prawdziwy znak nowych czasów. Sejmowa komisja śledcza do przyłapania PiS-u na czymkolwiek, zwana potocznie "komisją naciskową", po dwóch latach wytężonego i, każdy przyzna, niezbyt owocnego szukania haków na Kaczora, podsumuje swe prace... Nie, właśnie nie żadnym raportem. Raporty to były kiedyś. Komisja podsumuje swoją pracę krótkim filmem czy też prezentacją multimedialną, przygotowywaną przez jej platformerskich członków. "Pokażemy np. moment zatrzymania prokuratora Janusza Kaczmarka, później przedstawimy fragmenty dokumentów czy świadków stwierdzających, że zatrzymanie było bezpodstawne i wynikało z chęci politycznej eliminacji niewygodnego ministra" - zapowiada jeden z nich. Proszę zwrócić uwagę: pokażemy świadków i już. Weryfikacja tego, co mówią, w formule wideoklipu się nie mieści. Skądinąd stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że jeden z głównych świadków komisji, wspomniany Janusz Kaczmarek, kłamał. Sądzono go nawet z tego powodu i sąd orzekł, że będąc oskarżonym mógł kłamać bezkarnie, bo realizował w ten sposób przysługujące mu prawo do obrony. Czy w filmie komisji użyte zostaną te właśnie, kłamliwe zeznania? Może tak być. Film jest o tyle wygodniejszym podsumowaniem prac komisji niż raport, że w raporcie trzeba by się jakoś odnieść do wątpliwości, zweryfikować oskarżenia i wiarygodność tych, którzy je rzucają. A w filmie o wszystkim stanowi montaż. Mam wrażenie, że to kolejny krok po równi pochyłej, która prowadzi współczesną cywilizację w matrix. Fakty liczą się coraz mniej. Decydują emocje. Obrazki. Warunkowanie metodą psa Pawłowa. Pokazujemy Kaczora i ludzie warczą. Pokazujemy Tuska i się ślinią. Zamiast cokolwiek udowadniać, wystarczy sprawić wrażenie, że się udowodniło.
http://fakty.interia.pl/polska/news/news/matrix-nasz-powszedni,1444623,2789
Podejrzani o korupcję w sprawie afery węglowej bezkarni z powodu luki prawnej. Sąd Rejonowy w Rudzie Śląskiej umorzył sprawę trzech oskarżonych w sprawie tzw. afery węglowej. Prokuratura przedstawiła im zarzuty korupcyjne w tym samym śledztwie, w którym miała je usłyszeć Barbara Blida. Sąd umorzył sprawę uznając, że w okresie, w którym oskarżeni mieli przyjmować i wręczać łapówki, nie pełnili funkcji publicznych. A to warunek przypisania przestępstwa łapownictwa w świetle obowiązujących wówczas przepisów. http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Umorzona-sprawa-tzw.-afery-weglowej,wid,11935143,wiadomosc.html

Filip Stankiewicz

CO W NAS ZOSTAŁO PO PAPIEŻU POLAKU Po pięciu latach od śmierci Ojca Świętego okazuje się, że konserwatywne wartości, wiązane z tzw. pokoleniem JP2, nadal są dla polskiego społeczeństwa istotne. Wciąż jednak nie wiadomo, czy ścieżką swoich rodziców podążą najmłodsi Polacy, którzy Jana Pawła II znają jedynie z artykułów wspomnieniowych. Zaraz po śmierci Jana Pawła II w kwietniu 2005 r. rozpoczęła się wśród publicystów debata, czy tzw. pokolenie JP2 (generacja młodych ludzi ukształtowanych przez Ojca Świętego) istnieje, czy też jest tylko pustym publicystycznym terminem ukutym na potrzeby ewangelizacji. Dyskusja polegała głównie na tym, że media katolickie podkreślały przywiązanie młodzieży do papieża i piękne, solidarne zachowanie się Polaków podczas jego ostatnich chwil, natomiast „Gazeta Wyborcza” z lubością podkreślała rozdźwięk między nauczaniem Jana Pawła II a liberalizmem młodych ludzi, zwłaszcza w kwestiach obyczajowych. Dziś - gdy od śmierci wielkiego Polaka minęło już pięć lat - dysponujemy już statystykami, które choć częściowo mogą tamten spór zracjonalizować.

Papież przeorał serca Polaków W ubiegłym tygodniu „Rzeczpospolita” opublikowała wyniki sondażu GfK Polonia, dotyczącego stosunku Polaków do kwestii moralnych i obyczajowych, które dzielą Polaków – jak twierdzi lewica – na „zacofanych” i „postępowych”. Rezultaty badań są dla tych ostatnich zatrważające: 93 proc. polskiego społeczeństwa sprzeciwia się adoptowaniu dzieci przez homoseksualistów, 80 proc. nie godzi się na „małżeństwa” osób tej samej płci, a tylko 5 proc. opowiada się za wprowadzeniem powszechnej na Zachodzie aborcji na życzenie (aż 34 proc. ankietowanych potępia zabijanie dzieci nienarodzonych w każdej sytuacji). Warto dodać, że w podobnym sondażu dla „Rz” (przeprowadzonym przez ten sam instytut) z lipca 2009 r. odsetek osób broniących tradycyjnego modelu rodziny był mniejszy – a zatem tendencje konserwatywne wśród Polaków wciąż się umacniają. Czy zatem nauczanie Jana Pawła II – niezłomnego obrońcy małżeństwa, życia i rodziny – daje owoce nawet po latach? - Ten stosunkowo wysoki wskaźnik sprzeciwu Polaków, także młodzieży, wobec aborcji czy małżeństw homoseksualnych wynika zarówno z pontyfikatu Jana Pawła II, jak w ogóle z aktywności duszpasterskich polskiego Kościoła. Niewątpliwie bezpośredni wpływ osoby Jana Pawła II był duży, ale niczym niewsparty by nie wystarczył. Ludzie są obecnie poddawani wielkiej presji środków masowego przekazu, w większości lewicowych, promujących aborcję i homoseksualizm. Mimo tego Polacy pozostają na to odporni, czerpią skądś do tego oporu siły. Myślę więc, że nauczanie Jana Pawła II dociera dziś do Polaków poprzez duchownych, liderów opinii czy publicystów – mówi Grzegorz Górny, redaktor naczelny kwartalnika „Fronda”. O przemożnym wpływie Karola Wojtyły na obecne wybory polskiego społeczeństwa jest przekonany ks. prof. Marian Machinek, znany bioetyk i teolog: - Papież przeorał serca Polaków. Gdyby nie autorytet Jana Pawła II, poglądy ludzi, którzy wchodzą w dorosłość i zakładają dziś rodziny, byłyby zapewne inne, zwłaszcza w takich kwestiach jak świętość małżeństwa czy ochrona życia poczętego.

Wciąż ufni, wciąż religijni Optymizmem może napawać postawa dorosłych Polaków nie tylko wobec norm moralnych, ale i w stosunku do religii. Wbrew nadziejom środowisk antykościelnych, objawy laicyzacji – choć zauważalne – nie wpłynęły znacząco ani na strukturę wyznaniową polskiego społeczeństwa, ani na jego religijność. Jak wynika z danych Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego (ISKK), przytoczonych rok temu przez Marcina Przeciszewskiego, redaktora naczelnego KAI – wskaźniki poczucia więzi z Kościołem czy uczestnictwa w praktykach religijnych utrzymują się od kilkunastu lat na podobnym. Nawet po śmierci Jana Pawła II, która miała stać się wyłomem w polskim katolicyzmie i udowodnić, że religijność Polaków opierała się w gruncie rzeczy na kulcie Karola Wojtyły – 94 proc. obywateli RP deklaruje się jako osoby wierzące, a zaufanie do Kościoła katolickiego ma 68 proc. ankietowanych (w 1993 r. wskaźnik ten wynosił ledwie 38 proc.). Według CBOS – 52 proc. społeczeństwa co najmniej raz w tygodniu bierze udział w mszy świętej – a z niedawnego sondażu ISKK dla „Niedzieli” dowiadujemy się, że 90 proc. katolików (czyli 85 proc. wszystkich dorosłych Polaków) opowiada się za obecnością krzyża w miejscach publicznych. W ciągu ostatnich 30 lat niemal dwukrotnie wzrosła też liczba wiernych przystępujących do Komunii św. (z 7,8 proc. w 1980 r. do 17,6 proc. w 2007 r.). - Pogląd, że brak Jana Pawła II zmieni oblicze polskiego katolicyzmu, był uproszczoną tezą publicystyczną, świadczącą o niskim mniemaniu o religijności Polaków. Takie uroczystości jak śluby jasnogórskie czy akt milenijny zawsze przyciągały u nas tłumy. Polski katolicyzm był żywotny przed Janem Pawłem II, i to właśnie Polska wydała światu takiego papieża. Dlatego nawet po zakończeniu pontyfikatu Karola Wojtyły widzimy, że nie ma masowego odchodzenia od Kościoła. Benedykt XVI był lepiej przyjęty w Polsce niż w swoim kraju i to w Warszawie powiewały flagi z hasłem, że to nasz Ojciec Święty. A zatem przywiązania polskiego społeczeństwa do Kościoła nie można utożsamiać z przywiązaniem do osoby papieża-Polaka – twierdzi Grzegorz Górny. Niestety, w tej beczce miodu są też przynajmniej dwie łyżki dziegciu. Pierwsza to kryzys powołań, który nastąpił niedługo po śmierci Jana Pawła II. - Bycie księdzem nie jest już nie tylko awansem społecznym, ale przestaje traktowane jako normalny wybór. Kiedy mówimy o młodych, wierzących Polakach, to widzimy ich całą masę w Legnicy czy na pieszych pielgrzymkach. Problem zaczyna się, gdy ktoś ma zdecydować się na tak poważny wybór, jakim jest kapłaństwo – mówi Marek Zając z Redakcji Katolickiej TVP. Alarmujący raport dotyczący kleryków i sióstr opublikował w 2009 r. bp Wojciech Polak, przewodniczący Krajowej Rady Duszpasterstwa Powołań (KRDP). Z dokumentu wynika, że dwa lata temu w seminariach diecezjalnych i zakonnych rozpoczęło naukę 953 osoby, co przy 1,5 tys. w 2004 r. oznacza 36-procentowy spadek. Równie szybko zmniejsza się liczba postulantek, czyli kandydatek do zakonu. Jak informował niedawno katolicki tygodnik „Idziemy” – w 2008 r. „tylko 379 dziewcząt [..] rozpoczęło życie zakonne, choć jeszcze w 2000 r. było ich 723”. Co ciekawe – zapaść ta poprzedzona był krótkotrwałym szturmem młodzieży na seminaria jesienią 2005 r. - To były powołania w dużej mierze nienaturalne, gdyż taka decyzja rodzi się z reguły stopniowo, a nie pod wpływem impulsu, nawet jeśli była nim śmierć Ojca Świętego – twierdzi Zając. I dodaje: - Obecny kryzys powołań to dla Kościoła w Polsce znak, że ani rodzina, ani społeczeństwo nie wychowuje nowych księży i zakonników. Choć Polacy nie odwrócili się od religii, to dziś, jeżeli młody człowiek zdecyduje się wstąpić do seminarium, jego rodzice mówią: „Zastanów się. Nie po to wychowywaliśmy cię, żebyś marnował swoje życie.” 

Pokolenie JP2 i generacja bez JP2 Innym niepokojącym zjawiskiem jest pogłębianie się indyferentyzmu religijnego, a czasem nawet wrogości do Kościoła, u najmłodszych Polaków, którzy Jana Pawła II znają jedynie z filmów, telewizji i artykułów wspomnieniowych. Takie zjawiska jak próba usunięcia krzyży ze szkoły przez uczniów jednego z wrocławskich liceów (podobny przypadek miał niedawno miejsce również w Sopocie), zarzucanie praktyk religijnych (według CBOS co roku coraz mniej młodych osób w Polsce chodzi do kościoła), rosnąca skala patologii w gimnazjach (alkoholizm, narkomania, prostytucja, nagrywanie przez uczniów filmów pornograficznych) – mogą oznaczać, że dzieci rodziców zaliczanych do konserwatywnego pokolenia JP2 (roczniki 1970-1985) wyrosną na bezideową „generację bez JP2”. Przypomnijmy, że jeszcze 10 lat temu to właśnie Ojciec Święty był – zaraz po rodzicach – największym autorytetem młodzieży szkolnej. Tymczasem w zeszłorocznym sondażu na czele rankingu znaleźli się telewizyjni gwiazdorzy: Kuba Wojewódzki, Jerzy Owsiak i Szymon Majewski. Czyżby więc najmocniejszym dowodem na siłę osobowości Jana Pawła II miała paradoksalnie okazać się degrengolada pokolenia, które wchodzi w życie pozbawione jego obecności?- Każde pokolenie ma swoje doświadczenia i każde w zasadzie musi wybierać od nowa. Nie jest jednak obojętne, jakich młodzi ludzie mają rodziców. 20-, 30-latkowie, pamiętający pontyfikat papieża-Polaka, mogą dać mocne podstawy swoim dzieciom. Ale trudno wyrokować, co wybierze dzisiejsze pokolenie, poddawane przez media ciągłej laicyzacji. Na pewno w przyszłości wytworzy się jakiś achrześcijański albo nawet antychrześcijański styl życia, z drugiej strony mamy przecież cały szereg wspaniałej młodzieży, którą można spotkać w ruchach katolickich. Nawet jeśli więc sytuacja zmieni się statystycznie na niekorzyść, to nie zabraknie młodych ludzi gotowych do wspaniałego świadectwa wiary. I to będzie ten późny owoc nauczania Jana Pawła II – uważa ks. prof. Marian Machinek. Łukasz Adamski

Państwo jako zorganizowana grupa przestępcza. Teoria L. Spoonera XIX-wieczny prawnik amerykański Lysander Spooner jest być może pierwszym w czasach nowożytnych myślicielem, który poddał instytucję państwa gruntownej analizie i nazwał ją zorganizowaną grupą przestępczą. Przedstawił także typologię złodziei, której warto przyjrzeć się w sposób dogłębny. Za złodziei uważa się zazwyczaj osoby, które po kryjomu korzystają z czyjejś nieobecności lub nieuwagi i przywłaszczają sobie cudze mienie. Takim złodziejem może być osoba biedna lub bogata, jej status i pozycja społeczna są tu nieistotne. Najważniejszy jednak jest fakt, że złodziej pragnie pozostać anonimowy. Jego sukces polega na jak najlepszym zakamuflowaniu swojego działania – im lepiej to zrobi, tym bezpieczniej może się czuć. Spooner poddaje także analizie tzw. rozbójników – czyli grupę osób czającą się na niewinnych podróżnych. Rozbójnicy tym się różnią od złodziejaszków, że ujawniają swoją tożsamość. Najczęściej grasują na określonym terenie (tak jak spotykani nawet do dziś na kuli ziemskiej piraci) i poprzez stanięcie w oko w oko ze swą ofi arą pragną zamanifestować swoją dominację. Pragną czuć się panami na swoim terenie. Obydwa typy złodziejstwa pozbawione są jednak bardzo istotnego elementu, który można uznać za charakterystyczny dla instytucji państwa. Najlepiej wyjaśnia to sam Spooner: „Rabuś bierze odpowiedzialność i ryzyko przestępstwa całkowicie na siebie. Wcale nie udaje, że ma jakieś słuszne prawo do twoich pieniędzy lub że zamierza ich użyć dla twojej korzyści. Nie udaje, że jest kimś innym niż rabusiem. Nie stał się na tyle bezczelny, aby oświadczać, że jest jedynie „obrońcą” i że zabiera ludziom pieniądze wbrew ich woli tylko po to, by ich „ochraniać” (…). Zabrawszy twoje pieniądze, zostawia cię, tak jak sobie tego życzysz. Nie podąża za tobą wbrew twojej woli; nie zakłada, że jest twoim prawnym „suwerenem” na poczet „ochrony”, którą ci zapewnia. Nie „ochrania” cię, rozkazując ci kłaniać się do stóp i mu służyć; nie wymaga od ciebie robienia tego i nie zakazuje robienia czegoś innego; (…) nie określa cię mianem buntownika, zdrajcy oraz wroga twojego kraju, nie strzela do ciebie bez litości, jeśli kwestionujesz jego władzę lub stawiasz opór jego żądaniom. Za dużo ma w sobie dżentelmena, aby czynić takie oszustwa, zniewagi i łajdactwa. Krótko mówiąc: nie próbuje on, poza okradaniem ciebie, uczynić z ciebie naiwniaka lub swojego niewolnika” (Lysander Spooner, „No Treason”). Lewiatan nie jest więc zwykłym złodziejaszkiem – jest w nim coś diabolicznego i sadystycznego zarazem. Zwykły złodziej zabiera swój łup po to, aby się nim nacieszyć, lub spienięża go. W przypadku państwa element ucieczki jest całkowicie nieobecny. Gwałciciel pozostaje wśród swoich ofi ar i napawa się konsekwencjami swoich czynów. Terroryzuje wszystkich tak długo, aż wszyscy przestają nazywać go rabusiem i zaczynają tym mianem określać ofiary jego przemocy, które pragną ocalić choć część swego dobytku przed rabunkiem. Zdobyty łup rozdziela pomiędzy swoje ofiary i uważnie obserwuje wszelkie tego następstwa. Z sadystycznym uśmiechem na ustach patrzy, jak zastraszone ofi ary zaczynają w końcu naprawdę myśleć, że jest ich wybawcą i dobroczyńcą. Napawa się widokiem osób, które zniszczył na drodze zastraszenia i szantażu. Wymyślenie sposobu, w jaki skonstruowane jest państwo, przekracza możliwości jakiegokolwiek człowieka. Zwykły Homo sapiens jest co najwyżej w stanie zaplanować napad na bank, włamanie do sklepu lub uderzenie na wojska przeciwnika. Ale sposób, w jaki od setek lat nieprzerwanie dokonuje się wielka kradzież, zwana też niekiedy państwem, przekracza ludzkie zdolności umysłowe. Aby to lepiej zrozumieć, powróćmy do typologii Spoonera i przyjrzyjmy się złodziejstwu jako pewnego rodzaju zawo-dowi. Zwykły opryszek kradnie od czasu do czasu, głównie drobiazgi. Na co dzień wykonuje swój normalny zawód, ale jeśli tylko sprzyja temu sytuacja, porzuca go i przechodzi na złodziejski „pełen etat”. Takie życie ma jednak swoje niedogodności – trzeba uważać, żeby nie dać się złapać. Poza tym istnieje też konkurencja i czasami, z braku dostępnego łupu, rozbójnik zmuszony jest powrócić do zwyczajnego życia i zmienić swój fach. Jednak nawet jeśli wróci do zwyczajnych zajęć, pamięć łatwego zarobku nadal tkwi w nim bardzo głęboko. Zapiekły złodziej dochodzi zatem do wniosku, że największą przeszkodą dla niego jest nielegalność uprawianej przez niego kradzieży. Gdyby kradzież była legalna, jego zyski byłyby nieograniczone. Jak tu jednak uczynić kradzież legalną, skoro rzeczą oczywistą nawet dla dziecka jest to, iż kradzież jest niegodna? Konia z rzędem temu, kto znajdzie sposób na uczynienie jej legalną i akceptowaną. Państwa nikt nie wymyślił, nie uczynili tego Machiavelli, Hobbes ani Marks. Oni jedynie świetnie opisali istniejące już mechanizmy. Z perspektywy człowieka wierzącego nie sposób nie oprzeć się twierdzeniu, że państwo wymyślił szatan. Pomysł, aby skradzione mienie rozdystrybuować wśród swoich ofiar i kazać siebie nazywać „obrońcą porządku i uciśnionych”, nie mógł zrodzić się w ludzkim umyśle. Dlaczego? Choćby dlatego, że przemianowanie się ze złodzieja na państwo jest krokiem niezwykle ryzykownym i musi podlegać pewnym samoograniczeniom. Nawet rządzący dziś państwami nie pobierają zbyt wielkich zarobków, a spora część pracowników Lewiatana musi żyć naprawdę skromnie. Wśród kradnących musi panować najbardziej żelazna dyscyplina i podporządkowanie się planowi działania. O demoniczności państwa świadczy też przypisywana mu charakterystyka. Przede wszystkim „w nim wszyscy żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. Wedle współczesnych teoretyków państwa, warunkuje ono wszelkie relacje społeczne, jest podstawową matrycą wszelkich działań i interakcji oraz stanowi naczelne dobro. Mimo iż jesteśmy właścicielami swoich działek, państwo i tak uważa nas za swoją część – dla państwa żyjemy, uczymy się i pracujemy. Państwu jest przydawana także cecha świętości, którą katolicy nadają Kościołowi. Za wszelkie złe rzeczy winą obarcza się: procedury, ustrój, czynniki zewnętrzne, komunistów, michnikowszczyznę lub konkretnych ludzi. Ale sama instytucja państwa ma status niepokalanie poczętego tworu, któremu trzeba dawać kolejną szansę, bez względu na wojny, obozy śmierci i głód. Myślenie zaś o społeczeństwie w kategoriach bezpaństwowych uważane jest za najwyższy grzech i traktowane jest przez innych z najwyższym współczuciem wobec tych, którzy zstąpili na złą ścieżkę. Ludzie rodzą się i umierają, nie będąc nieraz nawet w stanie zauważyć, jak w swe macki łapie ich szatan. Spełniając od wieków bezmyślny i diaboliczny rytuał państwa, nie zdają sobie chyba w pełni sprawy z jego znaczenia. Bezkrytycznie przyjmują koncepcję będące w swej istocie bałwochwalczym naśladownictwem cech Kościoła: wierzą, że „grzeszność” państwowego ciała może być korygowana przez „boskość” głowy – rządu; ufają, że dzisiejsza forma państwowości stanowi drogę ku lepszej jej formie; niosą demokratyczne przesłanie całemu światu z zapałem równym apostołom. Za bogów kazali się uważać władcy starożytnego Egiptu, Mezopotamii oraz Rzymu. Jednak naśladowali oni fałszywych bogów – bogów wymyślonych przez ludzi. Od kiedy w chrześcijańskiej Europie pojawiła się religia chrześcijańska, szatan postanowił wykorzystać do umocnienia swego panowania na ziemi właśnie jej elementy. Na przestrzeni wieków udało mu się sprawić, że cechy uprzednio przypisywane Kościołowi stały się w powszechnym mniemaniu własnościami państwa. Złodzieja innego niż pozostali. Jakub Woziński

Google – Chiny. Cyberstarcie W styczniu 2010 roku amerykańska firma internetowa Google rzuciła wyzwanie chińskiemu rządowi. Tym samym rozpoczęła się pierwsza wojna internetowa XXI wieku, której stawką jest przyszły kształt globalnej sieci. Na naszych oczach tworzy się internet w formie, jaką będą znać i z rzadka już kwestionować, przyjmując ją jako coś oczywistego, nasze dzieci i wnuki. 12 stycznia na firmowym bloku Google’a pojawił się wpis, w którym władze koncernu poinformowały o wykryciu cyberataku pochodzącego z Chin. Zaatakowano ponad 20 firm z branży zaawansowanych technologii IT i zdaniem kierownictwa Google’a, wykradziono tajne technologie i kody operacyjne. W dodatku, jak oznajmiło kierownictwo firmy, inwigilowano aktywistów praw człowieka używających kont gmail. Google zapowiedział gotowość do wycofania się z Chin i w rewanżu ogłosił całkowite zniesienie blokad w internecie na wrażliwe dla chińskiego rządu hasła (między innymi: Tybet, Tajwan, prawa człowieka, protesty na placu Tiananmen 4 czerwca 1989 roku), które w 2006 roku, kiedy wszedł na chiński rynek, zgodził się blokować. Kilkadziesiąt godzin później, bez podania ofi cjalnej przyczyny, Google powrócił do blokady i przystąpił do długich i żmudnych negocjacji z Pekinem. W drugiej połowie marca stawało się jednak coraz bardziej pewne, iż żadnego kompromisu nie będzie. – Firma Google musi przestrzegać chińskiego prawa, a jeśli tego nie będzie robiła, poniesie konsekwencje – grzmiał minister przemysłu i technologii informatycznych w rządzie Chin, Li Yizhong. – Jeśli robisz coś, co nie jest zgodne z chińskim prawem i przepisami, nie jesteś przyjacielem, jesteś nieodpowiedzialny i będziesz musiał ponieść konsekwencje – dodał. – To, czy wycofają się, czy nie, zależy od nich. Lecz jeśli to zrobią, chiński rynek internetu wciąż będzie się rozwijał. 22 marca władze koncernu zapowiedziały, iż wszystkie wpisy z google.cn będą przekierowywane na niecenzurowaną przeglądarkę, znajdującą się w cieszącym się do 2047 roku znaczną autonomią Hongkongu – www.google.com.hk. Następnego dnia okazało się, że wszystkie hasła i tak zostały zablokowane. Na przykład po wpisaniu w pasek wyszukiwania google.cn frazy „protesty demokratyczne na placu Tiananmen” na ekranie pojawia się komunikat „strony nie odnaleziono”. W opinii Duncana Clarka z firmy BDA China Ltd., która zajmuje się badaniem rynku nowych technologii, władze Państwa Środka mogą bez trudu zablokować wszelki dostęp z ChRL do usług w Hongkongu lub zmusić chińskie firmy telekomunikacyjne do spowolnienia szybkości uzyskiwania odpowiedzi. Jak podkreśla Clark, tak naprawdę wszystko zależy od „zawziętości” Pekinu. To największe dotychczasowe w dziejach ludzkości cyberstarcie należy rozpatrywać w trzech wzajemnie ze sobą splecionych aspektach: biznesowym, politycznym i społecznym (czy też obywatelskim). Ukształtują one światowy internet XXI wieku. Jednym z jego fundamentów będzie olbrzymi wpływ Chin, które już obecnie są największym rynkiem internetowym świata. A będzie on jeszcze większy, gdyż rynek ten w dalszym ciągu rośnie jak na drożdżach i już wkrótce będzie dwukrotnie większy niż amerykański. Od 2000 roku, gdy w Chinach po internecie surfowały zaledwie 22 miliony użytkowników, następuje efekt śniegowej kuli. W 2005 roku, gdy Google podjął decyzje, iż wchodzi za Wielki Mur, liczba ta osiągnęła 103 miliony. Od tamtej pory wzrastała w tempie 10-19 procent rocznie, by w zeszłym roku osiągnąć wzrost 28,7 procenta. Szacuje się, iż dziś za Wielkim Murem mieszka 384 milionów internautów i przez najbliższe lata liczba ta powinna się zwiększać o kolejne dziesiątki milionów rocznie. Istotny jest na pewno wspomniany aspekt biznesowy. Zarówno rząd chiński, jak i wielu niechętnych Google’owi komentatorów podkreśla, iż firma doskonale dawała sobie sprawę z tego, jak działa chiński internet, i w 2006 roku, wchodząc na rynek, bez problemu zaakceptowała fakt, iż określone frazy będzie musiała blokować. Co takiego zmieniło się od tamtego czasu? Google, który posiada nieco ponad 30 procent rynku i skupia kilkadziesiąt milionów internautów otwartych na świat i technologiczne nowinki, wyraźnie jednak przegrał z prostą, lokalną i można powiedzieć: bardziej „ludową” wyszukiwarką baidu. com (to coś jak starcie na naszym rynku bardziej międzynarodowego Facebooka i swojskiej Naszej Klasy), której udział w rynku wynosi około 60 procent przychodu (jeśli chodzi o wyszukiwania, Google przegrywa 21 do 74). Niektóre krytyczne głosy w styczniu tego roku podejrzewały nawet Google’a o zwykłą reklamę w formie darmowych newsów i artykułów w światowej prasie. Konkurencyjny Microsoft, zamiast włączyć się w kampanię na rzecz walki z cenzurą w Chinach, nazwał działania Google’a „najbardziej żałosną taktyką biznesową wszech czasów”. I w tym miejscu kończy się biznes, a zaczyna polityka. Abstrahując od histerycznych lub jednostronnych komentarzy na Zachodzie, trzeba sobie jasno powiedzieć, iż od 1978 roku pomysł na modernizację Chin sprowadza się do utrzymania dyktatury i prawa weta rządu, który arbitralnie decyduje o tym, co osłabia niezbędną dla przeprowadzenia stabilność, a co przyczynia się do jej utrzymania. Tym samym Pekin znalazł się w pułapce i albo utrzyma stworzony w początkach chińskiej sieci system kontroli, nazywany Wielkim Murem Internetowym (The Great Firewall of China), albo zgodzi się na warunki Google’a i demontaż tego muru. Wówczas nastąpiłby efekt domina i… dalsze losy Chin byłyby niewiadomą. Niewykluczone zresztą, że mimo determinacji cyberpolicji mur, którego Jacek Kaczmarski na pewno nie mógł sobie w latach 80. nawet wyobrazić, za którymś razem padnie… Tu nieoczekiwanie do głosu dochodzi czynnik obywatelski. W Chinach pojawiła się liczna, kilkumilionowa grupa młodych ludzi, użytkowników Google’a, która postanowiła stanąć w obronie koncernu. W styczniu w sposób autentyczny i spontaniczny, bez inspiracji zachodnich mediów, temat obrony Google’a stał się tematem numer jeden w chińskim internecie, a młodzi ludzie składali kwiaty przed siedzibą koncernu w pekińskiej „Dolinie Krzemowej” Zhongguancun. Kwiaty te były natychmiast usuwane przez porządkowych, co doprowadziło do powstania kolejnego popularnego w Chinach bareizmu feifa xianhua, oznaczającego „nielegalne składanie kwiatów”, który stał się ironicznym określeniem tłumaczenia absurdalnego zakazu… Można uważać tę wielkomiejską, mówiącą nieźle po angielsku i będącą w kontakcie z zagranicznym światem młodzież za nieodpowiedzialną i naiwną. Pragmatycznie walczy ona jednak o swoje. Po zablokowaniu Facebooka i Youtube tych kilkadziesiąt milionów młodych ludzi znalazłoby się za jeszcze szczelniejszym Wielkim Murem Internetowym i byłoby skazane wyłącznie na lokalny internet i portale społecznościowe. Odcięci od świata mogliby kontaktować się jedynie z tymi cudzoziemcami, którzy zarejestrują się w chińskich odpowiednikach Facebooka czy Skype’a i będą zamieszczać filmy na chińskim odpowiedniku Youtube (www.tudou.com). Wykluczenie z globalnej społeczności internetowej byłoby dla tej grupy wyjątkowo uciążliwe. Jeśli rząd nie ugnie się i utrzyma Great Firewall of China, możliwe są dwa scenariusze. Polityka otwarcia zamieni się w politykę zamknięcia, a Chiny wrócą do stanu sprzed 1978 roku (który w długiej historii tego kraju nie był wcale rzadkością), koncentrując się na sobie. Ostatecznie kilkaset milionów użytkowników powinno wystarczyć, by stworzyć swój własny internetowy świat. Lub… chińskie serwisy w ciągu kilkudziesięciu lat zastąpią amerykańskie, a miliony posiadających chińskie kontakty i wielu znajomych mieszkających za Chińskim Murem Arabów, Hindusów, Europejczyków i Latynosów, będzie posiadać konto w portalach społecznościowych akceptowanych przez chiński rząd. Dlatego też cyberstarcie Google’a z Pekinem w sposób nieunikniony wpisuje się w coraz ostrzejszą rywalizację Chin i USA. Chiny przeprowadziły już kilka cyberataków na Stany Zjednoczone i nie jest tajemnicą, iż prowadzą ze sporymi sukcesami działalność szpiegowską, wykradając Amerykanom zaawansowane technologie. Siergiej Brin, jeden z szefów i założycieli Google’a, zaapelował do rządu USA o wsparcie, wskazując na ścisły związek pomiędzy gospodarką a cenzurą. W jego przekonaniu usługi i informacja są najlepszym towarem eksportowym USA, chińskie regulacje zmniejszają więc konkurencyjność amerykańskich przedsiębiorstw, a tym samym stanowią barierę handlową. Już w styczniu w tej sprawie interweniowała Hillary Clinton, ale jak zwykle w przypadku tego typu interwencji politycznych skończyło się na deklaracjach, które absolutnie nie wzruszyły Pekinu. W ostatnich dniach marca koncern zapowiedział, iż na razie nie będzie zamykał swoich biur w Chinach. Wyszukiwarka Google’a wciąż jeszcze działa. Wiele jednak wskazuje na to, iż Google to starcie zdecydowanie przegrał. Wiele firm działających w Chinach, także zagranicznych, już usłużnie zapowiedziało rezygnację z jego oprogramowania. Porażka Google’a, to początek nowego ładu, jaki zaczyna tworzyć się w światowym internecie. Po zwycięskiej próbie sił coraz większy wpływ będzie miał na niego Pekin. Czy już wkrótce Siergiej Brin i jego wspólnicy udadzą się do Pekinu, by złożyć rytualny ukłon chińskiej cyberpolicji? Być może tak. Jednak nie ma pewności, że zostanie on przyjęty, a błędy – wybaczone. Radoslaw Pyffel

Prywatyzacja mienia Lasów Państwowych – model wzorcowy? W ostatnich latach ruszyła wreszcie prywatyzacja mieszkań należących do Lasów Państwowych. Trafiają w ręce leśników na specjalnych warunkach, w cenie nawet jedynie 5% ich wartości. Czy mamy do czynienia z idealną reprywatyzacją z (niemal) minimalną rekompensatą dla państwa, czy raczej z wielkim przekrętem? Jeśli opierać się na faktach podawanych w prasie i telewizji, stała się rzecz niecodzienna. Zamiast wielkich transakcji, w ramach których najczęściej zagraniczny inwestor wykupuje od skarbu państwa wielką firmę, a pieniądze zasilają państwową kabzę, w przypadku lasów pracownicy mają przejmować swoje mieszkania na preferencyjnych warunkach. Teoretycznie więc jesteśmy bardzo blisko libertariańskiego ideału, w ramach którego prywatyzacja polegać powinna na braku rekompensaty dla uzurpatora (państwa). Na dodatek pojawia się tu także opisywany przez Hansa-Hermanna Hoppego model prywatyzacji wielkich przedsiębiorstw socjalistycznych – mienie powinno trafiać w ręce przymusowych pracowników państwa, którzy własnymi rękami tworzyli dane budowle i przedmioty. Jednakże tu pojawia się pewna komplikacja: od czasów niemalże 100-procentowej dominacji państwa w gospodarce minęło ponad 20 lat. Przez cały ten czas praca w państwowych firmach nie była już przymusowa: leśnicy mogli przejść do uczciwej pracy. Ponadto od 1989 roku przez Lasy Państwowe przewinęła się cała masa nowych pracowników, których także nikt nie zmuszał do pracy dla Lewiatana. Czy i im należy się uprzywilejowana pozycja w procesie prywatyzacji? Z pewnością nie – mogli pracować w sektorze prywatnym, więc preferencyjne zajmowanie mienia państwowego należy się jedynie tym, którzy pracowali w PRL. Tak samo zresztą jak górnikom należą się kopalnie, a pielęgniarkom i lekarzom szpitale. Niestety, obecna ustawa nie dokonuje tego rozróżnienia i dlatego jest wadliwa. Mienie państwowe w postaci leśniczówek, lasów i budynków, których właściciele już nie żyją, powinno zostać przekazane ich spadkobiercom albo pozostawione do czyjegoś zawłaszczenia. Niewątpliwie nawet ustawa w obecnym kształcie przyczyni się do poprawy sytuacji w leśnictwie, która – mówiąc najoględniej – nie jest zbyt ciekawa. Struktura własnościowa lasów w Polsce nadal bardziej przypomina bardziej wschód Europy niż zachód (patrz mapka). Szacuje się, że obecnie lasy prywatne stanowią jedynie 17,9% całkowitej powierzchni lasów w Polsce, podczas gdy przykładowo we Francji – ponad 75%. Obecne tendencje polityczne nie wskazują niestety na to, żeby w najbliższym czasie struktura ta miała ulec zmianie na lepsze, aczkolwiek uwłaszczenie leśników w ich mieszkaniach stanowi krok w dobrym kierunku. Jakiś czas temu dziennik „Rzeczpospolita” doniósł o nieprawidłowościach w procesie uwłaszczania. Dyrektor Lasów Państwowych, Marian Pigan, zakupił dla siebie 34-arową działkę pod Pszczyną za 6 tys. złotych. Podniosły się głosy protestu i do akcji wkroczyło CBA. Sytuacja ta pokazuje najdobitniej, że opinia publiczna generalnie wyraża pewną aprobatę dla procesu prywatyzacji, ale z drugiej strony przeraża ją przytoczenie sumy, za jaką przejmuje się państwowy dotąd majątek. W rzeczywistości jednak prawdziwa prywatyzacja powinna polegać na zerowej rekompensacie dla państwa. Skoro mienie zostało zajęte na drodze przymusu albo powstało ze środków pochodzących z podatków, dlaczego państwo miałoby otrzymywać cokolwiek w zamian? Nie znaczy to oczywiście, że wyczyn dyrektora LP jest godny pochwały, ale powinniśmy odzwyczaić się od myślenia o prywatyzacji jako źródle dochodów dla budżetu państwa. Prywatyzacja mieszkań leśników przechodzi dla opinii publicznej zupełnie niezauważona właśnie dlatego, że jest (połowicznym, ale jednak) sukcesem wolnego rynku. Klasyczna prywatyzacja w krajach postkomunistycznych polega na wielomilionowym zysku, wielkiej konferencji prasowej z udziałem premiera oraz pochlebnych artykułach w prasie. W tym wypadku leśniczówki zostaną sprzedane za nawet 5% wartości – z tak uzyskanych pieniędzy nie zatka się dziury w budżecie ani nie uciuła się na podwyżki dla pielęgniarek i górników. Na leśników patrzy się więc z nieufnością i tropi przekręty. Niewątpliwie w całej sytuacji obecna jest spora dawka hipokryzji. Sprywatyzowane nie zostaną przecież liczące wiele tysięcy hektarów obszary leśne, szkółki drzewne, tartaki, leśniczówki, domy wypoczynkowe ani pozostałe nieruchomości. W świetle nowej ustawy mieszkanie będą dalej mieli zapewnione nadleśniczy i leśnicy. Nie zostanie zlikwidowane Ministerstwo Ochrony Środowiska oraz Lasy Państwowe. Prywatyzacja mieszkań LP to krok całkowicie pragmatyczny – utrzymanie i remont kilkudziesięciu tysięcy lokali stanowi wielomilionowe obciążenie finansowe. Rdzeń systemu państwowej dominacji na rynku leśnictwa pozostanie więc nienaruszony; polepszy się jedynie nieco sytuacja na rynku mieszkaniowym, gdyż uwolnione zostaną spore zasoby. Najnowsza ustawa prywatyzacyjna stanowi jednak krok w dobrym kierunku. Oczywiste są jej niedociągnięcia i nieuczciwe zawężenie grona beneficjentów, ale i tak w sporej mierze trafi a w sedno idei prywatyzacji. Dziś możemy powiedzieć, że uchwalono ją co najmniej o 20 lat za późno, komplikując wiele kwestii. Co najważniejsze jednak, za sprawą prywatyzacji nieruchomości Lasów Państwowych przypomniano wszystkim o najlepszym modelu prywatyzacyjnym. Na sprywatyzowanie swoich branż czekają w kolejce nauczyciele, lekarze, policjanci, stoczniowcy, zawodowi kierowcy i setki tysięcy innych ludzi. Jakub Woziński

Wyrok sądu: Eksmitować polskie rodziny Sąd pozbawił rodziny Moskalików i Głowackich domu Będzie eksmisja rodzin Moskalików i Głowackich z domu w Nartach należącego formalnie do obywatelki Niemiec Agnes Trawny. Sąd Okręgowy w Olsztynie utrzymał w mocy mówiący o tym wyrok Sądu Rejonowego ze Szczytna. Sędziowie zastrzegli tylko, że zanim dojdzie do eksmisji, gmina Jedwabno musi dostarczyć obu rodzinom lokale zastępcze. Olsztyński sąd potwierdził poprzedni wyrok co do zasadności eksmisji rodzin Moskalików i Głowackich z domu w Nartach, oddalając również ich żądania, aby mogli nadal mieszkać w nim na dotychczasowych zasadach, płacąc czynsz. Sędzia Renata Bandosz w ustnym uzasadnieniu stwierdziła, że z punktu widzenia zasad współżycia społecznego nie są one zasadne, ponieważ powódka, czyli Trawny, nie mogłaby korzystać ze swojego prawa własności. Ponadto Trawny nie przejęła również obowiązków związanych z wynajmowaniem obu rodzinom domu w Nartach, który należał do Lasów Państwowych. Sąd natomiast uznał, że rodzinom Głowackich i Moskalików należą się lokale socjalne. Ich przyznania odmówił im Sąd Rejonowy w Szczytnie, stwierdzając, że dorośli członkowie obu rodzin uzyskują dochody. – W ocenie sądu, żadna z tych rodzin nie jest na tyle dobrze sytuowana, żeby mogła zapewnić sobie mieszkania – stwierdziła sędzia Bandosz. Wykonanie wyroku eksmisyjnego zostało zawieszone do czasu podpisania przez gminę z rodzinami umów najmu lokali socjalnych. Obecny na ogłoszeniu wyroku wójt gminy Jedwabno, na terenie której położone są Narty, Włodzimierz Budny, powiedział, że jego gmina nie ma w zasobach ani jednego lokalu socjalnego. – Nie jestem z tego wyroku zadowolony. On pokazuje, że kto inny nabałaganił, a ja mam odpowiadać – powiedział. Dodał, że nie potrafi stwierdzić, czy i kiedy gmina będzie miała mieszkania dla obu rodzin. Moskalikowie i Głowaccy podkreślają, że orzeczenie o eksmisji skazuje ich faktycznie na bezdomność, a przecież tyle włożyli sił i pieniędzy, żeby utrzymać i wyremontować ten dom. Reprezentujący obie rodziny radca prawny Jerzy Erlik wskazuje, że ten prawomocny wyrok oznacza koniec sprawy. – Pani Trawny może przystąpić do egzekucji – mówi. Wcześniej mecenas zapowiadał, że w przypadku takiego wyroku obie rodziny mogą też wystąpić z roszczeniem do Skarbu Państwa, tj. Lasów Państwowych, o wydanie im lokali zamiennych. Mimo wielu działań władz gminy i urzędu wojewódzkiego, nie zapewniono Moskalikom i Głowackim nowych mieszkań. Urząd wojewódzki przedstawiał kilka propozycji, ale nie były one satysfakcjonujące dla zainteresowanych. Gmina Jedwabno rozważała również wykup od Trawny spornej nieruchomości, ale sprawa utknęła. – Nic się nie zmieniło. To był tylko taki szum – oceniał działania władz mecenas Erlik. Trawny porzuciła swoje gospodarstwo i w 1977 r. wyjechała na stałe do Niemiec. Ówczesny naczelnik gminy Jedwabno wydał decyzję o przejściu tej nieruchomości na rzecz Skarbu Państwa. Jednak wskutek uchybień formalnych Sąd Najwyższy nakazał w 2005 r. zwrot gospodarstwa Niemce. Po upływie trzyletniego okresu ochronnego Trawny wystąpiła w zeszłym roku z wnioskiem o eksmisję rodzin Moskalików i Głowackich. Zenon Baranowski

Polsko-żydowskie polemiki na łamach "Timesa" Polski rząd nie wywiązuje się z obietnic wypłaty odszkodowań Żydom, którzy stracili mienie w czasie drugiej wojny światowej, ani obywatelom polskim, którym majątki przejęto po wojnie - napisała w liście do "Timesa" baronesa Ruth Deech. Deetch ma za sobą karierę w organizacjach publicznych, mediach i w świecie akademickim. Była m.in. członkiem rady zarządzającej BBC i przewodniczyła organizacji HEFA zajmującej się regulacją badań nad zarodkami ludzkimi. Działa w lobby żydowskim na Wyspach. Według niej polski rząd powinien powołać komisję ds. roszczeń do dawnego mienia żydowskiego w Polsce, tak jak zrobiły to inne kraje przystępujące do UE; zaniechanie tego rodzaju działań spowodowało skierowanie przeciwko Polsce spraw do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. List baronesy Deetch jest reakcją na opublikowany w czwartkowym "Timesie" list ambasador RP w Wielkiej Brytanii Barbary Tuge-Erecińskiej. Ambasador protestuje w nim przeciwko niesprawiedliwym, nierzetelnym, wynikającym z niewiedzy i uprzedzeń oskarżeniom Polaków o antysemityzm, którym ostatnio dał wyraz publicysta dziennika Giles Coren. Artykuł Corena uznał za szkodliwy dla sprawy stosunków polsko-żydowskich m.in. prof. Antony Polonsky związany z uniwersytetem Brandeis w USA i amerykańskim Muzeum Holokaustu, redaktor specjalistycznej publikacji o stosunkach polsko-żydowskich "Polin". Przeciwko jednej z tez artykułu Corena (różnicowaniu wcześniejszej fali imigrantów żydowskich do Wielkiej Brytanii jako lepszej od obecnej fali imigrantów zarobkowych z Polski jako gorszej) zaprotestował działacz polonijnego Zjednoczenia Polskiego Wiktor Moszczyński, ale gazeta nie zamieściła jego listu. "Times" zamieszcza także inny list, pod którym podpisał się Martin D. Stern z Salford, który twierdzi, że Niemcy umieścili obozy koncentracyjne w Polsce i innych krajach Europy Wschodniej, a nie na Zachodzie, dlatego że byli świadomi niechęci miejscowej ludności do żydowskich współmieszkańców. Inny czytelnik "Timesa" M. Konrad z Halifaksu we wcześniejszym liście wskazał, że co najmniej kilkuset Polaków wyróżnionych izraelskim tytułem Sprawiedliwego Wśród Narodów Świata za udzielanie pomocy Żydom zginęło z rąk hitlerowców. przypomniał też, że Żydzi prześladowani w średniowieczu w różnych krajach Europy Zachodniej, w tym w Anglii, znaleźli schronienie w Polsce na kilkaset lat.

Antypolska polemika na łamach brytyjskiego „The Times” Polacy oburzeni. Polska powinna wypłacić odszkodowania. To jej obywatele palili Żydów w synagogach – czytamy w gazecie. „Polski rząd nie wywiązuje się z obietnic wypłaty odszkodowań Żydom, którzy stracili mienie w czasie drugiej wojny światowej, ani obywatelom polskim, których majątki przejęto po wojnie” – to fragment listu, który „The Times” zamieścił w sobotnim wydaniu. Jego autorką jest baronessa Ruth Deetch działająca w lobby żydowskim w Wielkiej Brytanii. – To znana osoba z brytyjskiej elity. Działa w Partii Konserwatywnej. Jest wysoko postawiona, ważna i wpływowa – mówi „Rzeczpospolitej” Wiktor Moszczyński ze Zjednoczenia Polskiego w Wielkiej Brytanii. Przeciętnemu Brytyjczykowi jej nazwisko nic nie mówi. Ale teraz za jej sprawą każdy może dojść do przekonania, że polski rząd powinien powołać komisję ds. roszczeń do dawnego mienia żydowskiego w Polsce, tak jak zrobiły to inne kraje wstępujące do UE. W sobotnim wydaniu pojawił się też list niejakiego Martina D. Sterna z Salford. Autor twierdzi, że Niemcy utworzyli obozy koncentracyjne między innymi w Polsce, a nie na Zachodzie, tylko dlatego, że wiedzieli, iż tamtejsza ludność jest niechętna Żydom. Polacy na Wyspach są oburzeni. – „Times” na pewno otrzymał wiele listów w tej sprawie. Polacy nie krępują się już wysyłać listów ze słowami oburzenia. My też szykujemy skargę do Press Complaints Association. To kolejne antypolskie wystąpienie na łamach „Times’a” w ciągu ostatnich dni – mówi Moszczyński.

Zaczęło się od felietonu 39-letniego dziennikarza Gilesa Corena, który zazwyczaj pisuje recenzje o restauracjach, a w 2005 roku otrzymał nawet tytuł Food and Drink Writer of the Year. 26 lipca Coren napisał, że kilka dni temu zmarł jego dziadek, którego ojciec w 1903 roku, jako nastolatek, przyjechał na Wyspy z Polski. W swoim felietonie Coren porównuje tamtą falę imigracji z obecną. Pisze, że rodzina Coren została w Wielkiej Brytanii, ponieważ przodkowie obecnych imigrantów z Polski „podczas Wielkanocy zamykali Żydów w synagodze i dla rozrywki ją podpalali”. Dziennikarz kilkakrotnie używa słowa „Polack”, które w języku angielskim ma pejoratywny wydźwięk. Nawet gdy pisze o ujęciu Radovana Karadżicia, zauważa, że Serbia znajduje się niedaleko Polski. – „Times” zawsze uważał, by nie pisać o „polskich obozach”. Tym większe było nasze zaskoczenie treścią tego felietonu, który aż kipiał antypolskością – mówi Moszczyński. Zjednoczenie napisało list w tej sprawie, ale redakcja go nie opublikowała. Wydrukowała natomiast polemikę polskiej ambasador w Londynie. Barbara Tuge-Erecińska zaprotestowała przeciwko uprzedzeniom wobec Polaków. Głos w dyskusji zabrał też prof. Antony Polonsky z amerykańskiego Muzeum Holokaustu, który stwierdził, że artykuł Corena może zaszkodzić stosunkom polsko-żydowskim. Przypomniał, że w 60. rocznicę wydarzeń w Jedwabnem prezydent Aleksander Kwaśniewski powiedział: „Przepraszam”.

Recepta na prawdziwy antysemityzm - Uważam, że książek nie powinno się dzielić na antysemickie i filosemickie, lecz na dobre i złe - mówi profesor Krzysztof Jasiewicz. Rz: W opublikowanej dziewięć lat temu książce „Pierwsi po diable” dowodził pan, że kolaboracja Żydów z Sowietami była znikoma, ale została wyolbrzymiona przez Polaków. W swojej nowej pracy „Rzeczywistość sowiecka 1939 – 1941 w świadectwach polskich Żydów” pisze pan, że część Żydów jednak współpracowała z okupantem. To tylko pozorna sprzeczność. Obie książki opisują to samo terytorium (Kresy) i ten sam okres (lata 1939 – 1941). W „Pierwszych po diable” rekonstruowałem jednak proces kształtowania się sowieckich elit. Złożonych z funkcjonariuszy „z importu” oraz – po pewnym czasie – z lokalnych mieszkańców. Wczytując się w przytoczone przeze mnie wówczas liczby, można jednak zauważyć, że skala kolaboracji Żydów z Sowietami była duża. Tamta książka umiejscawia to zjawisko w szerszym, wieloetnicznym kontekście. Bo współpracę z Sowietami podjęły wszystkie mniejszości. Także Białorusini czy Ukraińcy. A nawet Polacy.

Ci Polacy byli z marginesu społecznego? Część tak, ale kolaborowali także tak zwani przeciętni obywatele. W „Pierwszych po diable” być może pisałem momentami zbyt emocjonalnie, ale chciałem przedstawić całą okupację. Z perspektywy czasu i w wyniku przeprowadzonych później badań nasunęła mi się bezwzględna konieczność reinterpretacji części zjawisk. Zwłaszcza tych, w których udział brali Żydzi. Podobnie jak dla wielu przedstawicieli innych mniejszości kolaboracja dla części Żydów była sposobem na życie i szansą na karierę. To, że potem system komunistyczny zaczął ich pożerać i że przejrzeli na oczy, nie usprawiedliwia ich wcześniejszych postaw.

Jaki obraz wyłania się z pańskiej nowej książki? Przedstawiam w niej postawy Żydów, a także – w części zawierającej relacje – ich własne impresje z sowieckiego „raju”. Duża część z nich nie jest specjalnie budująca i każe się zastanowić, jak na Kresach wyglądała okupacyjna codzienność przeciętnego Polaka. On nie miał do czynienia z elitami sowieckimi, które opisałem w „Pierwszych po diable”. Często nawet nie wiedział, jak się nazywa pierwszy sekretarz partii w jego rejonie. Na co dzień stykał się z żydowskimi sąsiadami wysługującymi się okupantowi. Mógł na przykład doświadczyć wielu okrucieństw i poniżenia ze strony czerwonych milicji, w których skład weszło wielu Żydów.

Jak często ten obraz pojawia się w polskich relacjach? Nagminnie. A przejrzałem kilkanaście tysięcy relacji, pamiętników i tym podobnych źródeł, w zbiorach krajowych i zagranicznych. I jeszcze jedno. W „Rzeczywistości” zmieniłem formę opisu. Ponieważ pisałem tylko o Żydach, nie widziałem potrzeby neutralizowania patologii, jakie były udziałem części tej społeczności, obszernymi przykładami niegodziwości ukraińskich bądź białoruskich. Co nie oznacza, że ich nie było. Pisząc w ten sposób, stworzyłbym jednak trzy opowieści w jednej książce. Uważam, że takie rozwadnianie i ukrywanie problemu jest zbędne.

Nie boi się pan, że zostanie okrzyknięty antysemitą? Bardzo się boję. Podczas spotkania w Pen Clubie podszedł do mnie pewien znany autor i poprosił o przyjacielską radę. Powiedział, że pisze książkę i niestety nie uda mu się ominąć opisu relacji polsko-żydowskich na Kresach. I choć wcale nie wartościuje tego, co się działo, jedynie przedstawia suche fakty, wychodzi mu obraz dość ponury. „Boję się strasznie – mówił – co z tego wyniknie. Nie mam złych intencji, nie mam nic przeciwko Żydom, ale obawiam się, że zostanę posądzony o antysemityzm”. Powiem szczerze, nie umiałem mu nic poradzić. Uważam jednak, że książek nie powinno się dzielić na antysemickie i filosemickie, lecz na dobre i złe.

Dziś to kryterium nie obowiązuje? Obecna sytuacja jest nienormalna. Jako historycy stajemy przed koniecznością ogromnych badań na temat tego, co się działo na Kresach, ale rozbijamy się o skałę. Nie ma bowiem chętnych do pisania na ten temat. W wielu wypadkach właśnie z obawy przed łatką antysemityzmu. Boją się takiego oskarżenia nawet poważni, utytułowani naukowcy. Być może przeraża ich namolność gorliwców głoszących na przykład konieczność wykastrowania „Lalki” Prusa z wątków żydowskich, bo rzekomo są antysemickie. Z tego samego powodu ktoś chciał nawet ocenzurować Pismo Święte!

W naukach historycznych to zjawisko też występuje? Tak. Porażony jestem na przykład tym, co w wywiadzie udzielonym „Rz” powiedział prof. Anthony Polonsky z Londynu. Że „żydokomuna” jest antysemickim hasłem o bardzo starych korzeniach i doszukał się jego śladów w „Nie-Boskiej komedii”. Zamiast kolejnych impresji literackich pan profesor powinien pojechać do Moskwy i przeczytać choćby część dokumentów z tamtejszych archiwów. Wystarczy zresztą znać rosyjską literaturę przedmiotu. Wynika z niej, że między rokiem 1934 a 1937 aż 40 proc. kierowniczej kadry centralnego i terenowego NKWD – z Henrykiem Jagodą na czele – stanowili Żydzi. To tak gigantyczna nadreprezentacja, jakby personel Białego Domu w USA składał się w 90 proc. z Polaków. Takich przykładów można podać więcej. Hasło „żydokomuna” nie wzięło się z powietrza.

Mówi pan, że brakuje w Polsce książek o Kresach. Być może to wina PRL, w którym był to temat zakazany. Gdy pisano o Żydach, dotyczyło to tylko okupacji niemieckiej. Zgoda. Podczas gdy w Polsce cenzura i polityka kadrowa partii regulowały życie naukowe, w USA, starej Unii czy w Izraelu dynamicznie rozwijały się badania na temat Holokaustu. I nie można się dziwić, że zajmowali się tym w dużej mierze badacze żydowscy. Plonem tych badań są tysiące publikacji i wiele zakładów na uniwersytetach, muzeów i innych ośrodków badających tę problematykę. Wypracowane przez te środowiska warsztat i aparat pojęciowy nie do końca są jednak dla nas do zaakceptowania.

Na przykład definicja antysemityzmu? Choćby. Mam ogromny szacunek do Żydów, uważam, że są „naszymi starszymi braćmi w wierze”, chylę czoła przed ich wielką tragedią. Ale nie mogę zaakceptować sytuacji, że każda uwaga krytyczna pod adresem Żydów jest automatycznie odbierana jako antysemicka. To dławi wolność naukową, wszelką swobodną wymianę myśli. Wbrew pozorom najbardziej uderza to w Żydów. Złudne jest bowiem przekonanie, że Polacy wraz z wymarciem świadków zapomną o wydarzeniach na Kresach, a resztę zrobi autocenzura niektórych historyków uważających, że pisanie krytycznie o Żydach jest w złym stylu i nie ułatwi kariery.

Skoro jednak nie pisze się o tym książek, to gdy wymrą ostatni uczestnicy wydarzeń, sprawa ulegnie zatarciu. Nie, bo ta wiedza jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Spotkałem wielu młodych ludzi, którzy z detalami potrafią zrelacjonować opowieści dziadków o bramach triumfalnych wznoszonych przed sowieckimi czołgami. Jeżeli nie możemy otwarcie mówić o takich sprawach, zaczynają się wokół nich gromadzić niezdrowe emocje. To recepta na prawdziwy antysemityzm.

Powiedział pan o wytworzonym przez żydowskich historyków aparacie pojęciowym... Norman Davies w jednym z wywiadów opowiadał, że w latach 70. do Londynu przyjechał znany historyk Holokaustu Jehuda Bauer. Ambasada Izraela zorganizowała z nim spotkanie, na które zaprosiła wszystkich historyków żydowskiego pochodzenia mieszkających w Anglii. Davies dostał się tam dzięki znajomości z Polonskym. I był zszokowany. Bauer przedstawił bowiem instruktaż, jak należy pisać o II wojnie światowej. Po pierwsze cierpienia Żydów należy wyłączyć z losów innych narodów. Po drugie ludzi należy podzielić na trzy kategorie. Katów, patrzących obojętnie i ofiary. Kaci to „naziści i ich kolaboranci”, patrzący z boku to Polacy, a ofiary to oczywiście Żydzi. Na żadne niuanse nie ma miejsca.

Szczególnie na obraz Żyda kolaboranta. Historiografia żydowska rzeczywiście nie kwapi się do opisywania dziejów Żydów na Kresach pod okupacją sowiecką. A jeśli już ktoś o tym wspomni, to powtarzalność pewnych argumentów sprawia wrażenie, że w tej sprawie również obowiązuje jakiś instruktaż. W książkach, o których mowa, wszystko zaczyna się po 22 czerwca 1941 roku. Na Kresy wkraczają Niemcy i zaczyna się koszmar.

To już można opisać za pomocą schematu Bauera. Otóż to. Zdarzenie, którego świadkiem był Davies, skłania do refleksji: Czy historyk rzeczywiście musi być bardem swojego narodu i pisać tylko o wygodnych dla niego faktach? Poza tym czy owi historycy zaproszeni na instruktaż do ambasady Izraela są historykami żydowskimi czy angielskimi? Jakiej „narodowości” są ich poglądy? Odpowiedź na to pytanie ma charakter fundamentalny, bo analogiczne zjawiska występują przecież w innych krajach.

Książki mają „narodowość”? Ta sprawa nie miałaby znaczenia, gdyby chodziło o fizykę czy astronomię. Ale na przykład Nechama Tec, która nie ukrywa, że jest Żydówką, prezentowana jest jako historyk kanadyjski. A przecież jej książka „Opór”, na kanwie której nakręcono superprodukcję o żydowskich partyzantach, braciach Bielskich, wyraża skrajnie subiektywny, żydowski punkt widzenia. Choćby operowanie przez nią terminem „White Poles”, czyli Biełopaliaki. To obraźliwy termin, którym sowiecka propaganda i dokumenty NKWD określały żołnierzy AK i wszystkich innych Polaków, którzy nie sympatyzowali z Moskwą. Peter Duffy, autor wydanych ostatnio w Polsce „Braci Bielskich” – przedstawiany jako historyk amerykański – uznaje zaś Tewje Bielskiego za... czołową postać wojny obok Churchilla i Roosevelta.

W wielu książkach żydowskich historyków pojawia się motyw polskiego antysemityzmu. Ale przecież nie można negować, że takie zjawisko występowało. Sugerowałbym, żeby obok antysemityzmu i antyjudaizmu wprowadzić nowe pojęcie: antyżydowskość. Uczucie niechęci do Żydów w Polsce niekoniecznie było wywołane niechęcią rasową czy religijną. W dużej mierze było skutkiem twardej walki o byt. Z wielkiego kryzysu właściwie nie wydźwignęliśmy się do końca dwudziestolecia. Wcześniej prowadziliśmy wojny o granice, przez kraj przeszła niszczycielska nawała bolszewicka. To było biedne państwo. Przedstawiciele obu narodowości ostro więc ze sobą rywalizowali o chleb.

Wróćmy do sprawy kolaboracji. Żydzi byli bardzo religijną, tradycyjną społecznością. Wielu z nich korzystało z dobrodziejstw wolnego handlu. To nie są potencjalni sympatycy komunizmu. Według Grossa i badaczy o zbliżonych do niego poglądach z Sowietami kolaborował niewielki promil tej społeczności. To są twierdzenia bez pokrycia źródłowego. Skala kolaboracji była znacznie większa. Aktywny udział w sowietyzacji wzięło co najmniej kilkanaście procent żydowskiej populacji. Obojętność wobec upadku państwa polskiego była zaś pełna i powszechna. Tu w grę wchodzi przytłaczająca większość Żydów. Powszechnym zjawiskiem były antypolskie drwiny i docinki. Inaczej zachowywał się niewielki promil tej społeczności – zamożni Żydzi z tak zwanych klas posiadających, którzy wiedzieli, że nie pasują do sowieckich porządków.

Ale Żydzi także padli ofiarą sowieckich represji. Choćby przedstawiciele wspomnianych „klas posiadających”. Zostali wywiezieni razem z polskimi sąsiadami do łagrów lub na zesłanie. Ale spójrzmy na wielką deportację z 13 kwietnia 1940 roku. Jej ofiarą padły rodziny aresztowanych w poprzednich miesiącach. Tam prawie wcale nie ma Żydów! Do wiosny 1940 roku nie dawali więc Sowietom podstaw do akcji represyjnych, nie byli traktowani jak wrogowie. Potem nadeszła deportacja czerwcowa, która była już głównie żydowska. Jednak wtedy wywieziono automatycznie wszystkich uchodźców spod okupacji niemieckiej. A więc w większości Żydów, którzy uciekli przed Hitlerem. Miejscowych nie wywożono.

Czy kolaboracja części Żydów z Sowietami mogła być przyczyną zbrodni w Jedwabnem i innych pogromów, do których doszło w 1941 roku po wkroczeniu Niemców? To trzeba zbadać. Ja uważam, że był to właśnie prymitywny akt odwetu, działanie skądinąd nie do zaakceptowania. Pogromy w 1941 roku nie były jednak tylko dziełem Polaków. Na Żydach wzięli odwet na przykład Ukraińcy, którzy byli świadkami ich kolaboracji w południowo-wschodniej części Rzeczypospolitej. Także Litwini czy Rumuni, którzy zetknęli się z tym zjawiskiem na swoich – okupowanych przez Sowietów – terytoriach. Gdy Sowietów wyparli Niemcy, ludzie ci wzięli się do wyrównywania rachunków.

Według części historyków za mord w Jedwabnym winę ponoszą „polski antysemicki katolicyzm” i „endecka propaganda”. Oczywiście nie można wykluczyć, że w Jedwabnem działali ludzie o sympatiach endeckich. Przyczyny masakry były zapewne złożone. To tak jak z umierającym ze starości człowiekiem. Wszystkie jego organy są już wyczerpane i umiera on z wielu przyczyn. Ale zawsze jest coś, co rozpoczyna proces. Katalizatorem tego, co się stało w Jedwabnem i innych miejscowościach, była prawdopodobnie postawa Żydów pod okupacją sowiecką.

Co Żydów przyciągało do Sowietów? Przypominam, że mówimy o części tej społeczności. Kluczem do zrozumienia tej postawy jest zapewne fakt, że był to naród żyjący w diasporze. Taki naród, jeżeli chce przetrwać, musi mieć jak najlepsze relacje z każdą władzą. Żydzi na Kresach poszli jednak za daleko. Czym innym jest układanie się z nowym rządem, a czym innym wiwatowanie na widok wrogich wojsk, współpraca z aparatem przemocy okupanta. Powinniśmy mówić naszym żydowskim przyjaciołom: „Wyobraźcie sobie, gdyby do Izraela – odpukać – wkroczyła armia syryjska. Na ulicę wyszliby przedstawiciele waszej mniejszości arabskiej, całowali czołgi i wydawali w ręce najeźdźcy patriotycznie nastawionych Żydów. Postarajcie się zrozumieć, co mogliśmy czuć we wrześniu 1939 roku”.

Donosicielstwo było aż tak rozpowszechnione? Nawet jeżeli otwarte zostaną tajne archiwa NKWD, nie dowiemy się z nich, że na przykład we Lwowie było, powiedzmy hipotetycznie, 3 tysiące agentów żydowskich. Pod okupacją sowiecką występowało bowiem zjawisko donosu obywatelskiego. Donosiciel taki nie był zarejestrowanym agentem, nikt nie wydawał mu rozkazów. Wystarczyło, że ulicą szedł patrol i ten człowiek pokazał palcem: „On był przed wojną oficerem!”. Sowieci go aresztowali, a donosiciel szedł dalej. Śladów takiego donosu w archiwach w postaci teczki agenta nie znajdziemy. Jest ich za to pełno w relacjach polskich świadków. Zjawisko to potwierdzają także źródła sowieckie. Nawiasem mówiąc, gdyby przyjąć propozycję Grossa z okresu debaty nad Jedwabnem, że wszystkie relacje żydowskie należy uznawać za prawdziwe, to polskie chyba też powinny otrzymać ten sam status.

Jaka była skala donosicielstwa? Według polskich źródeł relacyjnych – raczej masowa. Dlaczego sowieckie służby specjalne tak łatwo poradziły sobie z polskim podziemiem? Czyli zrobiły coś, czego nie udało się zrobić gestapo pod okupacją niemiecką. A przecież enkawudziści to byli w większości prymitywni osobnicy z czteroklasowym wykształceniem. Jedną z głównych przyczyn może być właśnie donosicielstwo. Konspiracja polska na Kresach powstawała pod czujnym okiem niepolskich sąsiadów, zresztą nie tylko Żydów, i NKWD to wykorzystało.

Czy doświadczenie żydowskiej kolaboracji miało wpływ na postawy Polaków w późniejszej fazie wojny? Obawiam się, że tak. Kiedy ziemie polskie w 1941 roku zostały „zjednoczone” przez Niemców, opowieści o tym, co się działo na Kresach, szybko rozprzestrzeniły się po całym kraju. Zaczęto postrzegać Żydów jako element niepewny, który w momencie zagrożenia państwa może zachować się wbrew jego interesom. Żydzi dostarczyli Polakom świetnego alibi. Gdy Niemcy zaczęli ich na masową skalę mordować, Polacy mogli sobie powiedzieć: Nie musimy im pomagać. Skoro jest to żywioł nam nieprzyjazny, obojętny, to dlaczego mamy go teraz wspierać w nieszczęściu? Po co się narażać?”. Być może skala pomocy byłaby większa, gdyby nie ta kolaboracja.

Ale mimo to wielu Polaków pomogło Żydom. Dlatego nasi Sprawiedliwi wśród Narodów Świata ocierają się niemal o świętość. A już w szczególności na Kresach. Przecież ci ludzie doświadczyli lub byli świadkami różnych epizodów, w których część Żydów odegrała negatywną rolę. A mimo to decydowali się na ratowanie ich w imię wyższych racji, chrześcijańskiej miłości bliźniego. Nazwać taką postawę bohaterstwem to trochę za mało.

Ale bywało odwrotnie. Po napisaniu recenzji pańskiej książki dostałem list od czytelnika. Opisał, jak Żydzi uratowali jego dziadka przed obławą sowiecką. Przewieźli go pod sianem na wozie. Oczywiście podczas okupacji byli też przyzwoici Żydzi. Nie wolno stosować uogólnień. Cały czas mówimy o części Żydów. Ojciec mojej znajomej był zawodowym podoficerem i jego żydowski sąsiad, który był w NKWD, uratował mu życie. Uprzedził go przed aresztowaniem. Inny przykład: kilkuset Żydów napisało petycję do NKWD, aby zwolnić z więzienia znajomego właściciela ziemskiego. Takie przypadki się zdarzały, ale należały do wyjątków. Być może, wzorem Żydów, powinniśmy uhonorować takich przedstawicieli mniejszości jakimś honorowym tytułem? Na przykład Lojalny wobec Rzeczypospolitej.

Czyli Żydzi pod okupacją sowiecką wykazali takie same postawy, o jakie oskarżają Polaków pod okupacją niemiecką. Obojętność większości i donosicielstwo części. Rzeczywiście – stosując podział Jehudy Bauera – Żydzi na Kresach byli obojętnymi obserwatorami. W archiwum Ringenbluma można znaleźć choćby taką impresję: ostatnią rzeczą, jaką słyszeli Żydzi jadący do obozów, były śmiechy polskich przechodniów. Ja zaś dysponuję relacjami o tym, że niekiedy Polakom z Kresów prowadzonym do obozów lub więzień towarzyszyły kuksańce, wyzwiska i śmiech żydowskiego tłumu.

Wierzy pan, że Żydzi z ich emocjonalnym podejściem do historii będą potrafili spojrzeć na siebie nie tylko jako na ofiary? Gdybyśmy nie mieli nadziei, że można zmienić świat, to po co w ogóle robić cokolwiek w życiu? Jest nam potrzebna rewolucja w myśleniu i wzajemnych relacjach. Musimy wreszcie zacząć otwarcie rozmawiać. Nie reagować histerycznie na racje drugiej strony. Naród, który wydał tak wielu wybitnych naukowców, uhonorowanych tyloma Nagrodami Nobla, na pewno posiada intelektualistów, którzy są w stanie przezwyciężyć myślowe schematy i spojrzeć prawdzie w oczy.

W Polsce każda próba dyskusji na temat negatywnych postaw Polaków podczas wojny skutkuje natychmiastowymi oskarżeniami o szarganie świętości i opluwanie bohaterów. Tak samo reagują Żydzi. Coś w tym jest. Choćby polska reakcja na ujawnienie sprawy Jedwabnego. To dziecinne pójście w zaparte było dla mnie nie do zniesienia. Rzeczywiście, może ma pan rację. Być może polscy Żydzi, żyjąc tyle lat w naszym kraju, przejęli niedobre cechy narodowe Polaków. Ale jeżeli jesteśmy tak bardzo do siebie podobni, tym bardziej powinniśmy się porozumieć. Może nawet pokochać. Prof. Krzysztof Jasiewicz jest jednym z największych znawców dziejów najnowszych Ziem Wschodnich Rzeczypospolitej. Oprócz badań prowadzonych w Polsce i polskich instytucjach na Zachodzie zapoznał się z większością archiwów posowieckich w europejskiej części byłego czerwonego imperium (Litwa, Łotwa, Estonia, Rosja, Białoruś, Ukraina, Mołdawia). Kieruje Samodzielną Pracownią Analiz Problemów Wschodnich w ISP PAN w Warszawie. Jest autorem m.in. książek „Pierwsi po diable. Elity sowieckie w okupowanej Polsce 1939–1941”, „Lista strat ziemiaństwa polskiego 1939–1956“, redaktorem tomów „Świat niepożegnany“, „Europa nie prowincjonalna“. W swojej najnowszej książce „Rzeczywistość sowiecka 1939 –1941 w świadectwach polskich Żydów“ zajął się zjawiskiem kolaboracji części Żydów – obywateli II RP – z sowieckim okupantem. Piotr Zychowicz

Nie ma straszaka antysemityzmu Część polskich Żydów z zadowoleniem przyjęła wkroczenie Sowietów na Kresy. Ale sympatie do komunizmu nie były głównym tego powodem. Tezy, jakie zaprezentował profesor Krzysztof Jasiewicz w ostatnim numerze „Plusa Minusa” („Recepta na prawdziwy antysemityzm”, 30 – 31 stycznia 2010), wymagają komentarza. Muszę przyznać, że jestem nimi zdumiony. Jasiewicz jest bowiem autorem znakomitej książki „Pierwsi po diable” (2001), w której w przekonujący sposób udowodnił, że kolaboracja Żydów ze Związkiem Sowieckim na Kresach w latach 1939 – 1941 była zjawiskiem marginalnym. Jest również autorem artykułu, który napisał dla wydawanego przeze mnie periodyku „Polin”. Tytuł tekstu mówi sam za siebie: „Pierwsza okupacja sowiecka 1939 – 1941 jako polskie alibi dla obojętności wobec Zagłady”. Tekst ten, który jest niezwykle krytyczny wobec Polaków – sam napisałbym go o wiele łagodniej – miał zostać wydrukowany w ostatnim numerze mojego pisma. Jasiewicz jednak kategorycznie zabronił jego publikacji. Teraz wyjaśniło się dlaczego. Choć na powierzchnię nie wypłynęły żadne nowe źródła, Jasiewicz zmienił swoje poglądy o 180 stopni. W wywiadzie udzielonym „Rz”, a także – z tego co wiem – w swojej najnowszej książce „Rzeczywistość sowiecka 1939 – 1941 w świadectwach polskich Żydów” lansuje on dokładnie odwrotną tezę niż poprzednio. Stara się udowodnić, że kolaboracja Żydów z Sowietami była znaczna. Rzeczywiście część polskich Żydów z zadowoleniem przyjęła wkroczenie Sowietów na Kresy. Tego nikt rozsądny nie neguje. Jasiewicz, potępiając tych ludzi, wydaje się jednak nie dostrzegać, jakie były przyczyny tego zjawiska. A były one niezwykle złożone. Część Żydów rzeczywiście mogła sympatyzować z ideologią komunistyczną, ale na pewno nie był to główny motyw postępowania tej społeczności. Należy pamiętać, że po rozpadzie państwa polskiego alternatywą dla Sowietów byli Niemcy. A więc rozwiązanie dla Żydów znacznie bardziej niebezpieczne. Poza tym członkowie tej społeczności żywili silny uraz do Polski z powodu traktowania, jakiego zaznali w drugiej połowie lat 30. Przed wojną niemal wszystkie liczące się partie II RP uznały, że Żydów należy sprowadzić do pozycji obywateli drugiej kategorii, a „problem żydowski” rozwiązać poprzez masową emigrację. To nie mogło nie mieć wpływu na ich stosunek do Polski. Spójrzmy teraz na Kresy. Był to teren należący przez 120 lat do Rosji i Austrii. Dla wielu Żydów istniejąca zaledwie 20 lat niepodległa Polska – tak cenna dla Polaków – była więc zaledwie epizodem. Gdy II Rzeczpospolita upadła, dążenia obu narodów zaczęły się drastycznie rozmijać. Polacy działali na rzecz restytucji swojego kraju w granicach sprzed 1939 roku, Żydzi uznali, że należy się porozumieć z nową władzą. W podobny sposób rozumowali zresztą przedstawiciele innych mniejszości narodowych – Białorusini i Ukraińcy. A nawet wielu Polaków. Nie można teraz, jak robi to Jasiewicz, wyciągać postaw Żydów z tego kontekstu i udowadniać, że była to wyjątkowo zdradliwa społeczność.

Strategia Sowietów Jasiewicz w swoich rozważaniach powołuje się na polskie relacje. Skala poparcia udzielanego przez Żydów Sowietom była w nich jednak wyolbrzymiana. Spowodowane było to choćby tym, że Polacy właściwie po raz pierwszy zetknęli się z sytuacją, w której Żydzi znaleźli się w aparacie władzy. Stąd wrażenie, że Żydzi kolaborowali z bolszewikami masowo.

Żydzi bardzo szybko pozbyli się wszelkich złudzeń wobec „sowieckiego raju”. I było to rozczarowanie bardzo bolesne. Sam Jasiewicz pisze, że część z nich padła ofiarą sowieckich represji. Żydzi stanowili jedną czwartą wywiezionych podczas wielkich deportacji z Kresów. Polski historyk udowadnia, że współdziałanie części Żydów z Sowietami stało się przyczyną pogromów, do jakich doszło w 1941 roku po wkroczeniu Niemców. W Polsce najbardziej znane są zajścia w Jedwabnem, ale rzeczywiście podobne wydarzenia miały miejsce również na innych terytoriach okupowanych wcześniej przez Sowietów. Na Litwie, w Rumunii czy na terenach zamieszkanych przez Ukraińców. Pytanie tylko, na ile rzeczywiście Żydzi, którzy padli ofiarą tych pogromów, współdziałali z Sowietami, a na ile był to mit, który stał się pretekstem do mordów. Na wszystkich tych terenach kwitły bowiem w latach 30. lokalne nacjonalizmy, wszędzie do „wyrównania rachunków z Żydami” zachęcali Niemcy. Weźmy Jedwabne, teren o bardzo silnych wpływach endecji. Zapewne ludzie biorący udział w tym pogromie utożsamiali Żydów z komunizmem, ale warto pamiętać, że działająca na tym terenie polska organizacja podziemna została rozbita przez Sowietów nie dzięki żydowskiemu donosicielowi, tylko polskiemu. Jasiewicz zdaje się nie dostrzegać faktu, że system sowiecki od swojego zarania opierał się na najgorszych ludzkich cechach, grał na ludzkich słabościach i najniższych instynktach. Chęci wzbogacenia się kosztem innych, wykorzystania nieszczęścia sąsiadów czy wyrównania zadawnionych rachunków. Właśnie to, a nie jakieś prosowieckie skłonności Żydów, było przyczyną masowych denuncjacji na Kresach. Instytucja donosu była czymś, co Sowieci popierali od zawsze, czymś, na czym się opierał i dzięki czemu był w stanie utrzymać się przez tyle lat komunistyczny system. Przestańmy mówić o Polakach i Żydach, a zacznijmy mówić o ludziach. Żydzi byli bowiem tylko ludźmi, mieli dokładnie takie same słabości jak inni, ulegali takim samym pokusom.

Żydokomuna to mit W wywiadzie udzielonym przez Jasiewicza budzi sprzeciw atak, jaki przypuścił na tak zwanych żydowskich historyków. Między innymi dostało się i mnie, za to że niegdyś – notabene również w rozmowie z „Rz” – powiedziałem, że pojęcie żydokomuny to antysemicki stereotyp. Jasiewicz udowadnia, że „nie wzięło się to z powietrza”, wyliczając, ile procent Żydów pracowało w NKWD w latach 30. To całkowite niezrozumienie pojęcia żydokomuny. Nie chodzi tu bowiem o liczenie Żydów w sowieckim aparacie terroru. Nikt nie przeczy temu, że w latach 30. było ich tam bardzo wielu, na czele z Henrykiem Jagodą i Nikołajem Jeżowem. Żydokomuna to jednak coś zupełnie innego. To przekonanie, że wszyscy Żydzi są kolektywnie odpowiedzialni za zbrodnie komunizmu, że reżim sowiecki realizował interesy światowego żydostwa. To jest właśnie antysemicki nonsens, który miałem na myśli. Większość Żydów nie była bowiem bolszewikami, a większość bolszewików nie była Żydami. Żydzi pracujący w NKWD w latach 30. nie tworzyli tam żadnej żydowskiej konspiracji, nie knuli żydowskich spisków. Byli po prostu komunistami, a ich korzenie etniczne nie miały większego znaczenia. Jasiewicz, powołując się na Normana Daviesa, opisuje spotkanie brytyjskich historyków żydowskiego pochodzenia z izraelskim badaczem Holokaustu Jehudą Bauerem, jakie miało miejsce w latach 70. w Londynie. Twierdzi on, że został tam przedstawiony instruktaż, w jaki sposób należy pisać o wojnie. Zgodnie z tym instruktażem Żydzi muszą zawsze występować jako ofiary, a Polacy zawsze jako bierni obserwatorzy lub kolaboranci. Brałem udział w tym spotkaniu, to ja zabrałem na nie Daviesa i najwyraźniej doszło do nieporozumienia. To był zwykły wykład, po którym doszło do dyskusji badaczy. Wielu historyków obecnych na sali nie zgadzało się bowiem z takim ujęciem sprawy. Wbrew temu, co twierdzi Jasiewicz, historycy o żydowskich korzeniach mają bowiem bardzo różne poglądy. Pomysł, że zostali poddani jakiejś indoktrynacji i wszyscy piszą według narzuconego z góry wzorca, to całkowity nonsens. Jasiewicz pisze w tym kontekście o prof. Nechamie Tec, autorce głośnej ostatnio książki „Opór”, na podstawie której nakręcono hollywoodzką superprodukcję pod tym samym tytułem. Po pierwsze Tec nie jest „historykiem kanadyjskim”, tylko amerykańskim. Po drugie czy osoba, która napisała pracę „Kiedy światło przeszyło ciemność: chrześcijanie ratujący Żydów w okupowanej Polsce”, może być przedstawicielką antypolskiej żydowskiej propagandy?

Spiskowa teoria Teza Jasiewicza, że historycy o żydowskich korzeniach nie są historykami amerykańskimi, angielskimi czy polskimi, tylko zawsze w głębi duszy pozostają Żydami, jest niepokojąca. To klasyczna teoria spiskowa. Czy Zbigniew Brzeziński, pracując w administracji prezydenta Jimmy’ego Cartera, był Polakiem? Oczywiście, że nie. Był Amerykaninem polskiego pochodzenia. Nie inaczej jest z historykami. Wielu badaczy dziejów o żydowskich korzeniach ma sceptyczny stosunek do Żydów i postaw, jakie zajmowali w dziejach. Zapewniam, że Żydzi nie zajmują się tylko gloryfikacją przedstawicieli własnego narodu. Tak samo dzieje się w Polsce, gdzie są historycy bardzo krytyczni wobec własnego narodu, a także tacy, którzy opisują dzieje z pozycji nacjonalistycznych. Nawiasem mówiąc, bardzo smuci mnie to, że przedstawiciele obu tych grup właściwie ze sobą nie rozmawiają. A co za tym idzie, ich poglądy się nie ścierają. Traci na tym nauka. Przypomina mi to nieco podziały z czasów komunizmu, gdy ludzie w Polsce zastanawiali się, komu można, a komu nie można podać ręki. Zamykanie się w swoich środowiskach jest całkowicie jałowe. Wracając do Jasiewicza: twierdzi on, że Żydzi starają się zamknąć usta innym historykom za pomocą straszaka antysemityzmu. To niesprawiedliwe oskarżenie. Osobiście staram się unikać terminu „antysemityzm”. Jest on bowiem problematyczny i mało precyzyjny. Są przecież rozmaite formy niechęci wobec Żydów: religijna, kulturowa, polityczna czy ekonomiczna. Nie można tego wszystkiego wrzucać do jednego worka. Należy jednak pamiętać, że świat po Holokauście bardzo się zmienił i dziś pewnych rzeczy po prostu nie wypada mówić. Weźmy choćby Jarosława Iwaszkiewicza – nie można posądzać go o antysemityzm. Był on zaprzyjaźniony z Mieczysławem Grydzewskim, do którego zwracał się żartobliwie: „ty Żydku” czy „ty Żydziuniu”. Oczywiście nie miał niczego złego na myśli, ale przecież dzisiaj nikt tak by do nikogo nie powiedział. Tu nie chodzi o dławienie wolności naukowej czy swobodnej wymiany myśli. Po prostu po straszliwej tragedii, jaka spotkała Żydów, po tym, do czego doprowadził antysemityzm, Żydzi uważają, że o pewnych sprawach powinno się mówić i pisać z niezwykłym wyczuciem i ostrożnością. Moim zdaniem to zrozumiały postulat. Prof. Antony Polonsky jest jednym z najwybitniejszych znawców historii polskich Żydów na świecie. Współzałożyciel Instytutu Studiów Polsko-Żydowskich na Uniwersytecie w Oksfordzie oraz Amerykańskiego Towarzystwa Studiów Polsko-Żydowskich. Zasiada w kolegium redakcyjnym periodyku „Polin”, najważniejszego anglojęzycznego pisma naukowego poświęconego dziejom polskich Żydów. Jest autorem wielu książek i artykułów. Obecnie wykłada na amerykańskim Brandeis University. Antony Polonsky Katarzyna Zuchowicz

Komuniści-antysemici O książce prof. Krzysztofa Jasiewicza “Rzeczywistość sowiecka 1939 – 1941 w świadectwach polskich Żydów”, w której postawił skrajnie antysalonową tezę o powszechnej kolaboracji Żydów z Sowietami, pisaliśmy już na łamach ASME. Na łamach “Rzeczpospolitej” z prof. Jasiewiczem polemizował prof. Antony Polonsky. A my odniesiemy się teraz do tez Polonsky’ego. Polonsky wyraził zdumienie tezami Jasiewicza tym bardziej, że go zna, że to jego kolega po historycznym fachu. Zdziwienie Polonsky’ego było jeszcze większe, gdyż – jak podkreślił – Jasiewicz jest “autorem znakomitej książki “Pierwsi po diable” (2001), w której w przekonujący sposób udowodnił, że kolaboracja Żydów ze Związkiem Sowieckim na Kresach w latach 1939 – 1941 była zjawiskiem marginalnym”. Jakże podobnie zabrzmiał inny polemista profesora – dziennikarz “Gazety Wyborczej” Adam Leszczyński w tekście “Zrozumiały odwet na Żydach”: “Prof. Krzysztof Jasiewicz, znany specjalista od historii Kresów w czasie II wojny światowej, wydał książkę przygnębiającą i przykrą. (…) Takie nagromadzenie antysemickich klisz zapakowanych w pseudonaukową oprawę (…) jest tym bardziej przygnębiające, że w poprzednich książkach Jasiewicza go nie było”. Leszczyński aspiruje do roli jednej z dziennikarek, zwanej “Stokrotką”: “Postawmy więc kropkę nad i: to zła książka. Nie ze względu na temat, ale na niegodną uczonego metodę”. Ale z tego Jasiewicza niegodziwiec. Kiedyś był filo-, a teraz stał się anty-Gazetowo-Wyborczy. Musi ponieść karę. Gdyby wcześniej popierał Wałęsę, można by mu jeszcze wybaczyć. Ale popełnił grzech śmiertelny – ośmielił się napisać prawdę o Żydach. Panie profesorze, ostrzegaliśmy! A Leszczyński? Po prostu ściemnia, bo o temat tu właśnie chodzi, a dokładnie o niewłaściwe podejście do niego.

Sowieci alternatywą Ale wróćmy do Polonsky’ego, który konstatuje, że Jasiewicz “zmienił swoje poglądy o 180 stopni. (…) Stara się udowodnić [oczywiście tylko stara się, ale tego nie robi - TMP], że kolaboracja Żydów z Sowietami była znaczna”. Dalej Polonsky przyznaje: “Rzeczywiście część polskich Żydów z zadowoleniem przyjęła wkroczenie Sowietów na Kresy. Tego nikt rozsądny nie neguje. Jasiewicz, potępiając tych ludzi, wydaje się jednak nie dostrzegać, jakie były przyczyny tego zjawiska. A były one niezwykle złożone. (…) Należy pamiętać, że po rozpadzie państwa polskiego alternatywą dla Sowietów byli Niemcy. A więc rozwiązanie dla Żydów znacznie bardziej niebezpieczne. Poza tym członkowie tej społeczności żywili silny uraz do Polski z powodu traktowania, jakiego zaznali w drugiej połowie lat 30.” A więc antysemityzmu. “Rzeczpospolita” przedstawiła Antony’ego Polonsky’ego jako jednego z najwybitniejszych znawców historii polskich Żydów na świecie. Profesora Oksfordu i uczelni amerykańskich, który “zasiada w kolegium redakcyjnym periodyku »Polin«, najważniejszego anglojęzycznego pisma naukowego poświęconego dziejom polskich Żydów”. Dodajmy, że w Polsce ukazała się jego książka “Stosunki polsko-żydowskie od 1984 roku: refleksje uczestnika”. Polonsky brał również udział w wielu konferencjach naukowych w Polsce, organizowanych m.in. przez IPN.

Nie ma żydowskich historyków Teraz fragment bardzo ciekawy, odnoszący się do Kresów: “Był to teren należący przez 120 lat do Rosji i Austrii. Dla wielu Żydów istniejąca zaledwie 20 lat niepodległa Polska – tak cenna dla Polaków – była więc zaledwie epizodem. Gdy II Rzeczpospolita upadła, dążenia obu narodów zaczęły się drastycznie rozmijać. Polacy działali na rzecz restytucji swojego kraju w granicach sprzed 1939 roku, Żydzi uznali, że należy się porozumieć z nową władzą”. Prof. Polonsky chyba nie przeczytał żadnej książki o wielowiekowym, dobrym (na ogół) współistnieniu Polaków i Żydów oraz pozytywnej (przeważnie) percepcji tej wspólnej historii przez oba narody. Wystarczy poczytać Szewacha Weissa. Ale poważniej: Gdzie się podział Kazimierz Wielki? Legionista polski Berek Joselewicz? Wielcy kompozytorzy, pisarze? Czuli się Rosjanami, Austriakami? A nawet zwykli sklepikarze, handlarze, którzy przez stulecia robili biznesy z polskimi chłopami? I dalej: “Żydzi bardzo szybko pozbyli się wszelkich złudzeń wobec “sowieckiego raju”. I było to rozczarowanie bardzo bolesne. Sam Jasiewicz pisze, że część z nich padła ofiarą sowieckich represji. Żydzi stanowili jedną czwartą wywiezionych podczas wielkich deportacji z Kresów”. A więc ten “sowiecki raj” wcale nie był dla Żydów lepszą alternatywą. Pan profesor zapomina jednak o rzeczy najważniejszej. I nie o złudzenia tu chodzi, ale o fakty. A są one takie: komunizm od początku był antysemicki. W teorii (Żyd Marks nie cierpiał Żydów; lewica czerpała przecież z Oświecenia i jej filozofów – w dużej mierze antysemitów), co przekładało się na praktykę (prześladowania, pogromy). Czystkom wymierzonym w Żydów patronował Lenin, a potem Stalin. Polonsky powinien chyba jednak się douczyć. Szczególnie, że pisze dalej: “Jasiewicz zdaje się nie dostrzegać faktu, że system sowiecki od swojego zarania opierał się na najgorszych ludzkich cechach, grał na ludzkich słabościach i najniższych instynktach. (…) Właśnie to, a nie jakieś prosowieckie skłonności Żydów, było przyczyną masowych denuncjacji na Kresach”. Te najgorsze cechy, słabości i instynkty to właśnie m.in. podjudzanie do nienawiści klasowej, ale i narodowej – do Polaków, Ukraińców, Gruzinów, Żydów.
“W wywiadzie udzielonym przez Jasiewicza budzi sprzeciw atak, jaki przypuścił na tak zwanych żydowskich historyków”. Polonsky przyznaje, że dostało mu się za to, że uznał pojęcie żydokomuny za antysemicki stereotyp. Taki pogląd wyraził m.in. w wywiadzie dla “Rzeczpospolitej” sprzed półtora roku. Powiedział wtedy: “To antysemickie hasło o bardzo starych korzeniach. Jego ślad pojawił się już w »Nie-Boskiej komedii« Krasińskiego, który opisał Żydów jako typowych rewolucjonistów”. Zaprawdę, argument godny historyka. A może samo pojęcie antysemityzm to też polski, a nie wczesnochrześcijański (jeśli nie egipski) wymysł? Ale szukajmy pozytywów – Polonsky słyszał o Krasińskim, czyli słyszał cokolwiek o polskiej kulturze, kulturze ziemi, na której mieszkali i tworzyli też Żydzi. W końcu jest “jednym z najwybitniejszych znawców historii polskich Żydów na świecie”. A tak na marginesie, ciekawe, dlaczego żydowski historyk odcina się od swojej żydowskości? Czy np. jakiś polski historyk nazwałby się “tak zwanym”? Wracając do wywiadu. Dziennikarz pyta, dlaczego zatem Żydzi wiązali się z ruchem komunistycznym? Polonsky nie ma wątpliwości: bo nie integrowali się z Polakami – przyczyn tego stanu rzeczy już nie poznamy, ale za to receptę – miał nią być socjalizm, a w końcu komunizm. W latach 1917 – 1919 doszły do tego pogromy ludności żydowskiej organizowane przez “białych” Rosjan i Ukraińców, a bolszewicy sprzeciwiali się antysemityzmowi. A więc wróciliśmy do punktu wyjścia. Nasza historia zatoczyła koło. Dalej właściwie czytać już nie warto – znów mamy “przedwojenny polski antysemityzm”, “sowiecką alternatywę” i w końcu rozczarowanie. Jakie to proste. Najnowsze dzieje Żydów w pigułce świetnego naukowca.

Antysemickie nonsensy W swoim ostatnim tekście Polonsky umniejsza znaczenie podawanych przez Jasiewicza faktów o nadreprezentacji Żydów w NKWD w latach 30. Nazywa to “antysemickim nonsensem”, gdyż “Żydzi nie tworzyli tam żadnej żydowskiej konspiracji, nie knuli żydowskich spisków. Byli po prostu komunistami, a ich korzenie etniczne nie miały większego znaczenia”. Można znowu dodać – nie ma historyków żydowskich, są po prostu historycy. Kolejna sprawa. “Jasiewicz twierdzi, że Żydzi »starają się zamknąć usta innym historykom za pomocą straszaka antysemityzmu«. To niesprawiedliwe oskarżenie. Osobiście staram się unikać terminu »antysemityzm«. Jest on bowiem problematyczny i mało precyzyjny. Są przecież rozmaite formy niechęci wobec Żydów: religijna, kulturowa, polityczna czy ekonomiczna. Nie można tego wszystkiego wrzucać do jednego worka”. A przed chwilą Polonsky rozprawiał się z “antysemickimi nonsensami” Jasiewicza. W wywiadzie dla “Rz” Polonsky postawił jeszcze kilka ciekawych tez: “W 1945 roku naprawdę wielu Polaków poparło nowy porządek. Choćby Miłosz, który uważał, że rząd emigracyjny zbankrutował. Wielu ludzi uznało, że powstanie warszawskie było aktem zbrodniczym, że trzeba teraz budować nową Polskę. Wszystko to jest trudne do zaakceptowania dla wielu Polaków, którym łatwo dziś powiedzieć, że to Żydzi utrwalali w Polsce komunizm”. Z tymi nonsensami i dziwacznymi zbitkami pojęciowymi trudno w ogóle polemizować. Choć oddać prof. Polonsky’emu trzeba, że bywa staranny i dociekliwy. Zgadza się np. z prof. Paczkowskim, że 29 proc. kadry kierowniczej UB stanowili Żydzi, a wcześniej, jeszcze w czasie wojny, odpowiadają za zbrodnie na Polakach w Koniuchach i Nalibokach. I wspomina Icchaka Arada, “który służył w sowieckiej partyzantce, a później był werbowany do NKWD”.

Przeciąć pępowinę Wróćmy do wspomnianego na początku tekstu w “Gazecie Wyborczej”: dla Adama Leszczyńskiego relacje, które publikuje prof. Jasiewicz, są “wstrząsające” – Żydzi, którym udało się uciec z sowieckiego “raju” razem z Armią Andersa, dziwnie jednomyślnie i jednoznacznie opowiadają o wszechobecnym antysemityzmie. No bo jak to? Przecież antysemiccy byli tylko naziści i… Polacy? A do tego jeszcze ta najgorsza i niewybaczalna teza – powszechna kolaboracja Żydów z Sowietami, którą Jasiewicz – analizując sytuację na kresach II RP – nazywa po imieniu: zdradą państwa polskiego, zdradą zbrodniczą. Leszczyński nazywa to oczywiście oskarżeniem. Tylko o co? O antysemityzm? Nie wprost, ale o uleganie antysemickim stereotypom, o stosowanie antysemickich klisz, dalej stosowanie zasady odpowiedzialności zbiorowej i podwójnych standardów (ma to obrazować takie oto stwierdzenie, opatrzone jeszcze komentarzem: “Zapamiętaj! Kiedy Żyd mówi o wspólnym cierpieniu, pewnie kłamie; kiedy Polak mówi o Żydachkolaborantach – mówi prawdę”. O co chodzi Leszczyńskiemu, trudno pojąć?). Dalej są arcyciekawe wywody w stylu Polonsky’ego: czy o wszystkich Żydach na pewno można mówić, że byli Żydami (bo może komunistami bez pochodzenia; czy takie samo podejście ma np. do ofiar Jedwabnego, może nie wszystkie żydowskie ofiary były Żydami?). A co Jasiewicz sądzi o artykule Leszczyńskiego? “Nie chcę rozmawiać na temat artykułu, który ukazał się na temat mojej książki w “Gazecie”. Napisał go człowiek spoza branży, a jego forma była mało elegancka. Tekst został napisany przy pomocy języka konfrontacji, bez próby najmniejszej refleksji nad racjami drugiej strony. To modelowy przykład postawy, która uniemożliwia rzeczowy dialog”. Prof. Jasiewicz najwyraźniej definitywnie postanowił przeciąć pępowinę łączącą go drzewiej z salonem “Wyborczej”.

Gorzej niż wszystkie przekleństwa Jasiewicz chętniej odnosił się do tez Antony’ego Polonsky’ego. “Pamiętajmy, że mówimy o 17 września 1939 roku. Trzecia Rzesza już wówczas pokazała swoje antysemickie oblicze, ale eksterminacja narodu żydowskiego w fabrykach śmierci zaczęła się dopiero później. Żydzi z Kresów w 1939 roku nie stali więc przed alternatywą: bolszewizm albo komory gazowe. Zresztą, i tu dotykamy bardzo drastycznej sprawy, odnotowano przypadki, że Żydzi w 1939 roku witali entuzjastycznie także jednostki Wehrmachtu. Choćby w Białymstoku czy okolicach Dobromila”. A teraz drugi powód, dla którego Żydzi mieli kolaborować z Sowietami, czyli przedwojenny antysemityzm. Jasiewicz: “Teza, że to prześladowania, jakich Żydzi mieli zaznać w II RP, skłoniły ich do kolaboracji z sowieckim okupantem, jest trudna do obrony. W 1915 roku, gdy na teren zaboru rosyjskiego wkroczyły wojska niemieckie, a potem w 1920 roku, gdy na teren Polski wkroczyły wojska bolszewickie, Żydzi również witali najeźdźców chlebem i solą. (…) Sytuacja na Kresach w 1920 roku była dokładnie taka sama jak w 1939 roku. Większość Żydów odniosła się do sprawy polskiej z całkowitą obojętnością, a część cechowała nawet otwarta wrogość. Tego nie da się wytłumaczyć groźbą Hitlera czy prześladowaniami zaznanymi od Polski, która w 1920 roku przecież dopiero powstawała. Żydzi mówili, że II RP była dla nich jak macocha. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę wrogą postawę, jaką zajęli w momencie, gdy to państwo powstawało, wszelkie oczekiwania pod jego adresem należy uznać za niedorzeczne”. Pytanie dziennikarza: “Prof. Polonsky miał panu za złe, że oskarżył pan żydowskich historyków o to, że piszą według nakreślonych z góry schematów”. Jasiewicz: “Wystarczy zajrzeć do ich książek. Oni wszyscy piszą tak samo. Czy widział pan kiedyś historyka żydowskiego, który powiedziałby, że Holokaust nie był całkowicie wyjątkowy? Że inne ludobójstwa dokonywane na innych narodach były równie okropne? Że inni ludzie byli takimi samymi ofiarami jak Żydzi?”. I na koniec znów antysemityzm. Co sądzi o nim Jasiewicz – naukowiec, profesor? “Wystarczy, że ktoś tylko wypowie uwagę krytyczną na temat zachowań jakichś Żydów na przestrzeni dziejów, już zasłużył na to miano. Nie dziwię się, że w tej sytuacji historycy boją się zajmować pewnymi trudnymi tematami. Wszystkie przekleństwa istniejące w języku polskim razem wzięte nie odpowiadają bowiem upokorzeniu, jakiego zaznaje kulturalny człowiek, gdy mu ktoś powie »jesteś antysemitą«”. Tadeusz M. Płużański

Korwin Mikke: Saakaszwili jako libertarianin? W konserwatywnych kręgach Polski JE Michał Saakaszwili znany jest raczej jako chytry Gruzin, który dzięki poparciu (najdelikatniej pisząc) USA zdobył władzę w Gruzji (montując tzw. rewolucję róż) i nadal się przy niej (o dziwo) utrzymuje. Jako niefortunny agresor, który chciał wykorzystać dzień otwarcia Igrzysk Olimpijskich, by ponownie przyłączyć do Gruzji Abchazję i Osetię Południową. Jako człowiek, który parę lat wcześniej (w 2004 r.) brutalnym naciskiem zlikwidował jednak de facto niepodległość Adżarii (części Gruzji zamieszkałej przez lud mówiący po gruzińsku, ale wyznający islam). Jako cwaniak, który zmontował prowokację z „ostrzelaniem” JE Lecha Kaczyńskiego na granicy z Osetią. Jako człowiek, który zainstalował w swoim rządzie co najmniej dwóch obywateli (!!) Izraela – i godzi się na to, by izraelskie samoloty lecące bombardować Iran lądowały i tankowały w Gruzji. Tymczasem p. Jan Iwanik na stronach Instytutu im. Ludwika von Misesa zdał sprawę ze spotkania z p. Saakaszwilim w londyńskim Instytucie Adama Smitha. I wychodzi na to, że p. Saakaszwili prowadzi w Gruzji bardzo wolnorynkową politykę. Otóż „od czasów objęcia urzędu Saakaszwili zlikwidował 85% pozwoleń i wymagań licencyjnych. Brak odpowiedzi na podanie o którąś z zachowanych 15% koncesji w ciągu 30 dni automatycznie oznacza jej przyznanie. Załatwienie formalności i pozwoleń potrzebnych do założenia firmy zajmuje w Gruzji trzy dni (w Polsce nie jest to bynajmniej jedno okienko ani jeden dzień). Zlikwidowano 16 różnych rodzajów podatków i wprowadzono liniowy, 20-procentowy podatek od osób fizycznych i 15- procentowy CIT. Uproszczono i zlikwidowano większość ceł. Najwyższa stawka celna wynosi 12% (nie odnosi się to niestety do niektórych produktów rolnych)” – pisze p. Iwanik, dodając: „Uproszczenie podatków w roku 2004 podniosło wpływy do budżetu”. Pytanie oczywiście, czy ta podwyżka wpływów nastąpiła w wyniku obniżki podatków, czy też przypadkiem w Gruzji nie została wprowadzona – taka jak proponowana w swoim czasie przez PO – podwyżka podatków. Pamiętajmy: mówię, że podatki w Polsce wynoszą ok.83% – jednak wskutek istnienia rozmaitych, na ogół całkiem legalnych luk w przepisach, ulg, tolerancyjnej interpretacji, łapówek itd. Dzień Wolności Podatkowej obchodzimy już w czerwcu. Dlatego po likwidacji wszystkich zwolnień, ulg i wyjątków dopiero obniżka podatku dochodowego do 11% spowodowałaby prawdziwą obniżkę podatku! A to, że po takiej obniżce wpływy zaraz potem mogłyby rosnąć, to inna sprawa. Trzeba odróżnić stopę podatkową od wpływów z podatków. Oczywiście jeśli w ogóle nadal chcemy utrzymywać ten absurdalny „podatek dochodowy”. Wracamy do relacji p. Iwanika: „Gruzja ma bardzo liberalne podejście do inwestycji zagranicznych i liberalny rynek pracy. Kodeks pracy reguluje jedynie minimalny wiek pracownika (16 lat), godziny pracy (41 tygodniowo), prawo do urlopu wypoczynkowego (24 dni) i macierzyńskiego (4 miesiące) i dość niską płacę minimalną. Pozostałe elementy umowy o pracę są ustalane pomiędzy pracownikiem a pracodawcą”. No, w kraju południowym 16-latek jest już zazwyczaj dojrzały. Pozostałe elementy też trudno uznać za dowód liberalizmu gruzińskich przepisów… Wszystko to – zdaniem p. Saakaszwilego – pozwoliło odnieść kolosalny sukces: Gruzja jest tylko 16 miejsc za Polską w rankingu najmniej skorumpowanych państw według Transparency International (Polska jest 49., Gruzja 65.). Natomiast w dziedzinie łatwości założenia businessu Gruzja jest na 11. miejscu w świecie – i to jest naprawdę sukces! Ponadto JE Michał Saakaszwili zabiega obecnie o wprowadzenie poprawki konstytucyjnej, która miałaby poszerzać i gwarantować wolność gospodarczą Gruzinów. Ów Liberty Act wprowadzałby do konstytucji następujące zapisy (znów cytuję p. Iwanika):

– podatki mogą być podnoszone tylko przez referendum,
– wydatki publiczne nie mogą przekroczyć 30% PKB, a deficyt nie może przekroczyć 3% PKB,
– dług publiczny nie może przekroczyć 60% PKB,
– ustanawianie nowych agencji regulujących jest zakazane,
– państwowa własność instytucji finansowych jest zakazana,
– regulacje cen są zakazane.

P. Iwanik twierdzi, iż „twórcy ustawy wychodzą z założenia, że wolność gospodarcza obywateli zasługuje na podobny poziom ochrony jak ich wolność religijna i polityczna. Dla zagwarantowania wolności obywateli konieczne jest nieutożsamianie instytucji państwowych i osób sprawujących władzę. Niezbędne jest też rozdzielenie Kościoła od państwa. Oddzielenie gospodarki od państwa jest kolejnym logicznym krokiem w tym samym kierunku. Gruzińska inicjatywa jest produktem tego sposobu myślenia”. Analogia ciekawa. Wreszcie bomba: „Zapytany o protesty pracowników sektora publicznego, których masowo zwolnił z pracy, Saakaszwili powiedział: »Protestujący mówili, że domagają się prawa do godności. Ale jeśli dokładnie ich posłuchać, to nie chodziło im o godność, ale o przywilej. Chcieli oni utrzymania przywileju, dzięki któremu uzyskiwali od państwa coś, za co płacił ktoś inny. Taki porządek rzeczy trwał w Gruzji przez całe pokolenia«”. „Zapytany o negocjacje Gruzji z Unią Europejską powiedział: »Często w tych negocjacjach pojawia się problem, który Bruksela nazywa słabością instytucjonalną gruzińskich negocjatorów. Chodzi im o to, że biurokraci z Brukseli nie mają wystarczająco dużo biurokratów z Tbilisi, by z nimi negocjować. Ale Gruzja nie ma tylu mieszkańców, by wystarczyło ich do prowadzenia negocjacji z urzędnikami brukselskimi«”. „Zapytany, dlaczego chce wprowadzić gwarancje wolnościowe do konstytucji i czy nie świadczy to o braku zaufania do następnych rządów, Saakaszwili odpowiedział: »Tak, to prawda, że nie ufam przyszłemu rządowi. Prawdę mówiąc, nie ufam żadnemu rządowi, łącznie ze swoim własnym«”. To są słowa prawdziwego libertarianina. Pytanie oczywiście, czy chytry Gruzin nie mówi tak w Instytucie Adama Smitha – a w Instytucie Jana Maynarda Keynesa nie mówi czegoś innego…

JKM

Ekskluzywny wywiad z Januszem Korwin-Mikke - specjalnie dla Frizona.pl

Janusz Korwin-Mikke udzielił nam obszernego wywiadu, który był przeprowadzony przez ekipę Frizony na żywo. Pytania wymyślali nasi Użytkownicy, jak i ludzie z innych portali internetowych. Następnie została przeprowadzona selekcja, niektóre zostały odrzucone. Zostało też dodanych parę pytań od ekipy, przeprowadzającej wywiad. Ostatecznie okazało się, że tych pytań jest... Sami zobaczcie ile. Na odpowiedzi JKM poświęcił nam łącznie prawie 4 godziny, rozłożone w ratach na 3 dni. Stąd też lekkie opóźnienie publikacji tego dzieła. Oto ono:
CZĘŚĆ I „Co Pan na to, Panie Korwin-Mikke?”
Frizona: Panie Januszu, udzielił Pan już niejednego wywiadu, ale te nadal cieszą się sporym zainteresowaniem. Zebraliśmy sporo pytań, zarówno od czytelników naszego portalu oraz od innych zainteresowanych internautów, osób o rozmaitych poglądach i stosunku do Pana. Pytania te są bardzo zróżnicowane – od luźnych po poważne, od pytających o opinię po krytyczne. Na początek poprosimy Pana o opinie i prognozy w parunastu sprawach. A zatem – ad rem! JKM: OK. Jedziemy!
POLITYKA POLSKA
1. Frizona: Która z obecnie istniejących w Polsce partii jest według Pana ideowo najbardziej lewicowa? JKM: Unia Pracy? Polska Partia Socjalistyczna? Komuniści jeszcze istnieją?
Frizona: A Polska Partia Pracy? Jest jeszcze Komunistyczna Partia Polski... JKM: Szczerze pisząc: słyszę o nich dopiero w momencie ogłoszenia wyborów. Zaskoczyło mnie, że ktoś od nich był wczoraj w „Młodzież Kontra”.
2. Frizona: Jak Pan ocenia okres kierowania Ministerstwem Sprawiedliwości przez Andrzeja Czumę? JKM: Nic nie robił - niestety. Bał się, że Go wyrzucą...
3. Frizona: Kilka miesięcy temu, mieliśmy w Polsce strajk policjantów. Oczywiście z powodu braków finansowych. Jeśli w policji brakuje pieniędzy, to czy jest szansa na to, że w Wojsku Polskim również ich zabraknie i będziemy mieli w Polsce sytuację podobną do tej z Chile z 1973 roku? W końcu wojsko nie będzie strajkować, tylko weźmie to co mu się należy. JKM: Niestety: byłem kiedyś z wizytą w jednym z garnizonów. I przy obiadku oficerowie (starsi!) mówili, ze trzeba strajkować... Ale teraz jest armia zawodowa - może się polepszyło...
4. Frizona: Co sądzi Pan o poglądzie, zawartym m.in. w ostatnim artykule Adama Wielomskiego pt. "PO i PAX", według którego jedyną realistyczną drogą polityczną w Polsce może być aktualnie alians z PO? JKM: No, tak - ale najpierw trzeba zniszczyć PiS.
Frizona: Dlaczego? Alians z PO nie osłabi PiSu sam w sobie? JKM: Nie. Jeśli dokonamy aliansu z PO, to zwolennicy PiS na nas nie zagłosują!
5. Frizona: Kilka miesięcy temu, były prezydent Lech Wałęsa publicznie oświadczył że odpłatnie poprze każde ugrupowanie, nawet swoich przeciwników politycznych jak Prawo i Sprawiedliwość. Czy według Pana w polskiej polityce powinno być miejsce na takie działania, jakby nie było zgodnie z zasadami podaży - popytu? JKM: W Rzymie pod koniec Cesarstwa "partiami politycznymi" były stronnictwa cyrkowe. U nas mogą to być kibice różnych klubów. Głupiej już nie będzie. A głos p. Lecha Wałęsy popierający to gwóźdź do trumny...
Frizona: Sam nie poparłby Pan nikogo w ten sposób? JKM: Nie.
6. Frizona: Czy po dwudziestu latach działalności jako polityk w III RP, widzi Pan jeszcze możliwość realizacji swoich pomysłów i wprowadzenia ich w życie? JKM: Oczywiście. Jak pojawi się kryzys.
Frizona: Czy w związku z tym planuje Pan może powołanie komitetu do jakiejś inicjatywy ustawodawczej obywateli RP? JKM: Tak - ale to nic nie daje. Media ignorują, posiedzenie w tej sprawie odbywa się o 23ej bez transmisji TV, posłowie odwalają - i tyle...
7. Frizona: Czy myśli Pan, że w Polsce da się jeszcze dokończyć to, co zaczął Pan wnosząc uchwałę lustracyjną, a co przerwał Lech Wałęsa "Nocną zmianą"? Czy może powinniśmy zapomnieć o przeszłości i wybaczyć wszystkim agentom? JKM: Nie widzę niczego do "wybaczania". Wybaczać agentom mogą tylko ci, na których oni donosili. Poza tym bycie legalnym agentem legalnego państwa nie jest ani karalne ani nawet hańbiące - oczywiście: to zależy od tego, co się robiło...
8. Frizona: Dlaczego Pan opiera się za zachowaniem przywilejów funkcjonariuszom SB, działającym wbrew obywatelom PRL? Dlaczego III RP, jako co prawda prawny kontynuator III RP, ma bronić funkcjonariuszy reżimu? JKM: Bo przejęła majątek PRL i wszystkie z'obowiązania PRL. Jak II RP przejęła aparat po Rosji carskiej i dwóch innych zaborcach - to ich funkcjonariuszom też musiała płacić! Hitlerowcy też płacili emerytury ludziom, którzy pracowali dla wroga, czyli dla II RP!
9. Frizona: Która sfera polityki jest dla Pana priorytetem? Sfera gospodarcza czy społeczno-obyczajowa? Taki Bill Clinton uczynił hasłem swej kampanii "It's the economy, stupid", co popchnęło go do zwycięstwa. Czy są to dla Pana kwestie równorzędne, czy może któraś jest ważniejsza? JKM: Te kwestie trzeba reformować równolegle.
Frizona: Czyli obie sfery są integralne i nie można poprzestawać na jednej? JKM: Integralne tak całkiem nie są. Ale nie chciałbym reformować tylko jednej.
Frizona: I żadnej nie można zaniedbać? JKM: Skutki w gospodarce będą widoczne na drugi dzień (dosłownie!), w sprawach obyczajowych - po 40 latach...
10. Frizona: Jaki jest Pana stosunek do organizacji takich, jak Ruch Autonomii Śląskiej czy Ruch Autonomii Wielkopolskiej? Czy popiera Pan postulaty tych organizacji? JKM: Nie znam dokładnych postulatów - a Diabeł tkwi w szczegółach. Jestem zwolennikiem szerokiej autonomii (nie tylko dla Śląska i Wielkopolski) - ale pod warunkiem, że będę miał prawo rozstrzeliwania tych, którzy pod tym pretekstem będą rozsadzać państwo polskie!
11. Frizona: Co sądzi Pan o zmianie formy państwowej Polski w ramach systemu demokratycznego? Jak wszyscy wiemy, obecna forma unitarna jest raczej nieefektywna. Województwa między sobą nie mogą konkurować pod względem podatków, udogodnień prawnych czy sądownictwa. Przez to sami obywatele są z dala od podejmowania prostych decyzji, dotyczących nich samych. Czy byłby Pan za transformacją formy państwowej z unitarnej na federalną na wzór niemiecki / amerykański / szwajcarski? JKM: Tak - ale w d***kracji rozpadnie nam się państwo! Proszę spojrzeć na Hiszpanię. Przypuszczalnie powstaną kalifaty... Plus Katalonia i Baskonia. D***kracji już nic nie pomoże. Jeszcze Państwo będziecie żyli w normalnym ustroju.
Frizona: Ale Szwajcaria się trzyma... JKM: Kwestia najdalej piętnastu lat.
12. Frizona: Niech Pan wyjaśni, jakie Pan widzi różnice między ruchem libertariańskim w USA (np. Von Mises Institute), a Pańskim rozumieniem liberalnego konserwatyzmu na polskim podwórku? JKM: Do libertarian przylgnęło poparcie dla "praw homosiów", feministek itp. Jak te dziwactwa odrzucić - to mieszczą się oni w naszym nurcie konserwatywno-liberalnym.
13. Frizona: Na polskich wsiach jest gigantyczny problem braku kanalizacji, którego efektem są nie tylko niedogodności, ale również choroby, za które płacimy poprzez składkę zdrowotną i degradacja środowiska naturalnego. Jak rozwiązałby Pan ten problem? JKM: Bzdura! Dopiero kanalizacja wprowadza problemy! Póki były osobne "wygódki" przed domami, problemu nie było... Problem powstał, gdy te odchody zgromadzono w jednym miejscu.
Frizona: Zarazy lokalne się zdarzały, choć nie wiadomo czy z tej przyczyny. JKM: Właśnie. Poza tym przejście przez zarazę uodpornia. "Co cię nie zabije, to cię wzmocni!".
Frizona: A kanalizacja w miastach? JKM: Tam jest nie do uniknięcia. Ale zarazy pojawiają się głównie w miastach...
14. Frizona: Czy państwo nie powinno prowadzić polityki ochrony zagrożonych gatunków? Czy polskie rysie powinny wyginąć? JKM: Nie, nie powinny wyginąć. Ale chronimy, i chronimy - i nic z tego nie wychodzi. Myślę, że gdyby w odpowiednim czasie istniały państwa i chroniły dinozaury - to też by nie pomogły. Szczerze pisząc, najlepszą formą ochrony gatunku są prywatne ogrody zoologiczne. Na przykład, świnki morskie żyją podobno już TYLKO w prywatnych terrariach i laboratoriach. A rysie żyją "we środowisku naturalnym"... ze wszczepionymi chipami!
15. Frizona: Jacek Rostowski stwierdził, że to dzięki obniżkom za rządów PiS Polska wyszła cało z niedawnego "kryzysu". Czy - według Pana - gdyby dziś PiS doszło do władzy, również - reguła "wbrew programowi" - wprowadzałaby cichaczem wolny rynek? JKM: Nie znam wypowiedzi Jacka Rostowskiego.
16. Frizona: Jak powinna wyglądać polska polityka historyczna? Zostawić w spokoju czy "zlustrować" - tzn. spojrzeć pod jakimś innym kątem rzucającym nowe światło na historię Polski? JKM: Zostawić w spokoju, sprywatyzować szkoły i uczelnie...
DYPLOMACJA I POLITYKA ŚWIATOWA
17. Frizona: Czy jest Pan zwolennikiem powrotu dziewiętnastowiecznej koncepcji „koncertu mocarstw” (oczywiście z innymi państwami)? JKM: Na to już za późno - przynajmniej dla Europy. Na poziomie Chin, Indyj, Brazylii, USA – tak.
18. Frizona: Jak Pan sądzi, gdzie w XXI wieku przesunie się dyplomatyczne i mocarstwowe centrum wpływów? Chiny, Indie, Rosja Bliski Wschód czy może USA utrzyma swą pozycję? A może jednak Unia Europejska? JKM: 27 trupów zebranych do kupy nie czyni żywego organizmu...
Frizona: Czyli nie UE... Jak nie UE, to co? JKM: Kalifaty, emiraty, sułtanaty, Jamaharriye, czyli republiki islamskie.
19. Frizona: Pan red. Tomasz Gabiś przedstawia w swojej publicystyce prawicową wizję zjednoczonej Europy. Czy gdyby powstawało państwo europejskie oparte na leseferyzmie i tradycjach cywilizacji europejskiej poparłby pan integrację? JKM: A, tak - oczywiście. Ale nie powstanie. Natomiast Polska, gdyby się od tego odcięła, mogłaby zostać Przedmurzem Chrześcijaństwa. Przedmurzem... od Zachodu!
20. Frizona: Jak Pan wpadł na trop wpływów Wielkiego Wschodu? JKM: Czytam. Tygodniki francuskie o tym piszą. Na przykład Grand Orient de France się nie ukrywa. Można zobaczyć na stronie: http://www.godf.org/
21. Frizona: Jak Pan odpowiada na argument przeciwko Pańskim poglądom, że przecież to, za czym się Pan opowiada nie istnieje w żadnym kraju na świecie? JKM: Chrześcijaństwo przed Chrystusem tez nie istniało. A poza tym z tego, że coś nie istnieje (nawet, gdy wiemy, że nigdy istnieć nie będzie!) nie wynika, że nie należy do tego dążyć. Jak mówi rosyjskie przysłowie: "Wszystkich dziewcząt nie zaliczysz - ale warto próbować". Na przykład nigdy nie będzie istniało państwo idealnie sprawiedliwe - no, i co z tego?
WiP a UPR, UPR a WiP
22. Frizona: Dlaczego odszedł Pan z UPR – partii, którą Pan stworzył? Czy nie żałuje Pan odejścia i czy naprawdę nie było innych możliwości na rozwiązanie tego problemu? JKM: Nie widzę. UPR jest podzielona niemal dokładnie na pół. I przez to sparaliżowana.
23. Frizona: W jaki sposób partia Wolność i Praworządność planuje zdobyć władzę? Czy WiP ma zamiar wejść w koalicję z PO lub z PiS? JKM: Wszystko jest, oczywiście, możliwe - ale nie mamy zamiaru się w to babrać. Szansą dla WiP jest akcja "czyste ręce" lub widoczne dla wszystkich bankructwo ZUSu. Czy Państwo myślicie, że w takiej chwili PO czy PiS będą COKOLWIEK jeszcze znaczyły?
24. Frizona: Ze znanych osobistości, kogo najchętniej by Pan zaprosił do WiPu albo chociaż do jej wspierania? JKM: Nomina sunt odiosa.
25. Frizona: Czy widzi Pan możliwość koalicji przedwyborczej WiP z jakąkolwiek inną formacją polityczną? JKM: Tak, na przykład z UPR.
Frizona: Z inną już nie? JKM: Kto wie, co zacznie powstawać, gdy zacznie upadać Banda Czworga.
26. Frizona: Jakie panują obecnie stosunki pomiędzy UPR-em, a WiP-em? JKM: Nie są mi znane żadne oficjalne deklaracje UPR w tej sprawie.
Frizona: A z Pańskiej strony? JKM: Chcemy współpracy ze zdrową częścią UPR.
27. Frizona: Jakie są różnice programowe między UPR-em a WiP-em? Chodzi o poglądy: któraś jest bardziej liberalna bądź konserwatywna światopoglądowo lub mniej liberalna gospodarczo? JKM: Żadne. Różnice są taktyczne: pragmatyzm - czy iść na całość. Przypominam, że gdyby Chrystus szedł na kompromisy, nie byłoby chrześcijaństwa.
28. Frizona: Czy żałuje Pan dziś tego, że wyrzucał kiedyś z UPR p. Stanisława Wojterę? JKM: Nie. Gdyby Straż nie usunęła wtedy p. Wojtery - inteligentnego i obiecującego - ale mało pryncypialnego - człowieka - bylibyśmy już przybudówka PiS. Czyli ZEREM.
PREZYDENTURA, KANDYDATURA
29. Frizona: Czy Pan jako kandydat na Prezydenta Polski ma poparcie polskiej inteligencji? Jeśli tak, to czyich osobach? JKM: Sam nie wiem, czy większe mamy poparcie wśród inteligentów - czy wśród reszty społeczeństwa!
30. Frizona: Czy nie uważa Pan, że Pańska kampania wyborcza powinna opierać się nie tylko - z całym szacunkiem - na Pańskiej osobie, ale też np. na honorowym komitecie poparcia, w skład którego wchodziliby tacy popierający Pana ludzie, jak Andrzej Pilipiuk czy Marek Jerzy Minakowski? JKM: I 40 innych osób.
Frizona: Czyli jak najbardziej? JKM: Tak.
31. Frizona: Jakie cechy wdług Pana powinien posiadać kandydat na prezydenta i kto najlepiej nadawałby się na to stanowisko z kandydujących (pomijając Pana)? JKM: Dobry kupiec nie reklamuje konkurencji.
32. Frizona: Jak Pan wyobraża sobie pełnienie roli Prezydenta RP, czyli jak Pan zniesie reprezentowanie demokratycznego kraju? JKM: O - jeszcze wiele można zrobić. Chyba, że Platforma Obywatelska przeprowadzi redukcje uprawnień prezydenta.
33. Frizona: Załóżmy, Panie Januszu, że polscy liberałowie mają w Sejmie zwykłą większość, a Pan piastuje urząd Prezydenta RP. Od czego by Pan zaczął? JKM: Od Konstytucji. Trzeba w niej wykasować 99% nonsensownych i / lub szkodliwych artykułów - wprowadzając podstawowe: lex retro non agit, volenti non fit iniuiria, lex posterior derogat priori... Nic z tego nie jest dziś przestrzegane!
34. Frizona: Jeśli Roman Kluska zdecyduje się kandydować na prezydenta i będzie na trzecim miejscu w sondażach, to czy zaapeluje Pan do swoich zwolenników by głosowali na Kluskę, zamiast na Pana? JKM: Nie wolno czegoś takiego PRZED wyborami powiedzieć...
EKONOMIA I GOSPODARKA
35. Frizona: Proponuje Pan likwidację ZUS-u, ale co zrobić z długiem jaki ZUS po sobie pozostawił? Proponuje Pan państwo minimalne – w porządku, ale w takim razie co poczynić z długiem publicznym wynoszącym ok. 682 835 000 000 zł? JKM: Opylić majątek państwowy i samorządowy. Do reszty trzeba będzie, niestety, przez jakiś czas dopłacać. To nawet dobrze, bo mielibyśmy od razy za dużo pieniędzy...
36. Frizona: Kogo Pan uważa za najwybitniejszego polskiego ekonomistę i dlaczego? JKM: Edwarda Taylora, Adama Heyd'la. Bo są najwybitniejsi.
Frizona: Ze względu na swój wkład naukowy, poglądy? JKM: Ze względu na poglądy. Nie mówili żadnych głupot!
37. Frizona: Dlaczego kobiety nie pracujące nie powinny płacić pogłównego (natomiast niepracujący mężczyźnie już tak, o ile dobrze pamiętam Pana poglądy), czy nie jest to ingerencja w rynek, zachęcające kobiety do zastania w domu? JKM: Nie. To wyrównanie szans mężczyzn i kobiet w pracy.
Frizona: A czy przypadkiem nie jest Pan przeciwnikiem wyrównywania szans? JKM: Nie. Pogłówne jest sztuczną ingerencją w rynek i trzeba wyeliminować jego wpływ. Nikt mnie nie pyta, dlaczego na starcie mielibyśmy ZA DUŻO pieniędzy?
Frizona: Wyeliminować wpływ pogłównego? JKM: Pogłówne tylko od mężczyzn zakłócałoby sytuacje na rynku pracy.
Frizona: Dlaczego? Pracodawcy preferowaliby daną płeć? JKM: Tak, tak samo, jak dziś preferują emerytów.
38. Frizona: Jaki ma pan stosunek do polityki prorodzinnej i pronatalistycznej? Czy powinny istnieć ulgi podatkowe dla rodziców szczególnie rodzin wielodzietnych? Oraz dla przedsiębiorstw zatrudniających matki, kobiety w ciąży, ojców rodzin wielodzietnych i dających rodzicom możliwość elastycznego czasu pracy? JKM: Nie - od kobiet i dzieci: nie. Podatkujemy środki produkcji - a nie osiągany z nich zysk.
39. Frizona: Pańskie zdanie na temat instytucji giełdy? JKM: Jeśli maja istnieć spółki akcyjne - to, oczywiście, giełda jest OK. Ponadto istnieją, znacznie ważniejsze, giełdy towarów!!!
40. Frizona: Jaki jest Pański stosunek do reklam? JKM: Czuje niechęć i obrzydzenie - ALE ZAKAZYWAĆ TEGO NIE WOLNO. Należy tylko wprowadzić możliwość pozwów do sądu - szeroko rozumianych. Logicznie. Jeśli facio zachwala, że żyletki ALFA są najlepsze, to producent żyletek BETA ma prawo pozwać go do sądu, żądając dowodu, że ALFA są lepsze od BETA. Jest jeszcze problem "Dylematu więźnia". Bardzo delikatna materia! Łatwo przekroczyć granice dopuszczalnej ingerencji.
41. Frizona: Zawsze przedstawia Pan wyłącznie dobre strony kapitalizmu. Aczkolwiek, zgodnie z powiedzeniem "wszystko ma swoje zalety, ale i wady", co Pan uznałby za wady kapitalizmu? JKM: Jest podstawowa. Ludzie staliby się strasznie bogaci i mogłoby im się odechcieć pracować i rozwijać się. Stąd może ten socjalizm, powodujący ubóstwo (a więc i naturalną selekcję!) jest i dobry?

IDEE 42. Frizona: Jak wyjaśniłby Pan różnice między konserwatywnym liberalizmem, a liberalizmem (w sensie liberalizm klasyczny, a nie nurt socjaldemokratyczny czy liberalizm a'la PO)? JKM: Wśród liberałów jest wiele szkół. Odcinamy się tylko od liberalizmu połączonego ze STANOWIĄCĄ d***kracją. D***kracja ustanawiająca prawa jest niedopuszczalna. D***kracja polegająca na wyborze ludzi - wcale dobrze w niektórych dziedzinach zdaje egzamin.
43. Frizona: Czy nie uważa Pan, że konserwatywny liberalizm to nie tylko powrót do korzeni ideowych XIX wieku? Połączenie pewnych zasad konserwatyzmu i liberalizmu? Widać to w Pańskiej publicystyce - w kwestiach karnych czy dyplomacji przypomina Pan bardziej konserwatystę, w kwestiach akcentowania roli jednostki i jej ochrony - bardziej liberała... Stosuje Pan często różne podejścia i je miesza. Stąd jest Pan często krytykowany przez samych konserwatystów, liberałów i libertarian, którzy czasami zarzucają Panu brak konsekwencji w pewnych postawach. Sam konserwatywny liberalizm, przynajmniej w Polsce to też oryginalna mieszanka poglądów. Część osób je przejmuje, dla części to tylko droga do konserwatyzmu, czystego liberalizmu, liberatrianizmu albo i jeszcze innych ideowych ewolucji. Czy propagowany przez Pana konserwatywny liberalizm to tak naprawdę nowa jakość ideowa, z jednej strony łącząca dwa nurty, z drugiej stanowiąca dla nich pole dla krytyki z ortodoksyjnych pozycji? JKM: Podstawowe zasady są wspólne. Jak już rozstrzelamy komunistów, powiesimy socjalistów, utopimy syndykalistów, powiesimy ostatniego marxistę na kiszkach ostatniego maoisty - to będę się zastanawiał nad różnicą między konserwatywnym liberalizmem - a liberalnym konserwatyzmem...
44. Frizona: "Państwo minimum", "państwo nocny stróż" - aby było tak małe jak to tylko możliwe - musi być scentralizowane. Czy nie popiera Pan decentralizacji? Czy raczej przekłada pan nad państwo silnie zdecentralizowane nad scentralizowane państwo minimum? JKM: Scentralizowane państwo minimum zakazuje zdecentralizowanym członom zakazywać. Ale w pozostałych sprawach proponujemy ogromną autonomię. Teoretycznie nawet gdyby Wielkopolska chciała wprowadzić ruch lewostronny...
45. Frizona: Jakie wskaże Pan różnice między republiką, a demokracją? Często mówił Pan, że w UPR-ze są tylko monarchiści i republikanie i nie ma żadnych demokratów. Jak miałyby być wybierane władze w republice, co miałoby je legitymizować? Jak władza miałaby być przekazywana, kto miałby ją sprawować? Jedna partia? Jak zagwarantować, że republika ta nie zamieniłaby się w totalitaryzm? JKM: Władze są wybieralne. Tylko praw nie wolno L**owi zmieniać!!
46. Frizona: Czy jest Pan legitymistą, czy tylko monarchistą? Przykładowo, zadowoliłby Pana w latach 30tych XIX wieku na tronie Francji Ludwik Filip czy musiałby to być Karol X? JKM: Monarchista. Nie wierzę w powrót starych dynastyj.
47. Frizona: Mówi Pan, że ważne są zasady "chcącemu nie dzieje się krzywda", zarazem mówi Pan o wyższości monarchii nad republiką. Który z tych warunków jest ważniejszy? Czy ważniejsze jest wprowadzenie zasad, czy ważniejsze jest wprowadzenie monarchii? JKM: Zasad. Jeśli w państwie panuje wolny rynek i praworządność (!!) - czy to nie wszystko jedno, kto nie wtrąca się do gospodarki: Król czy Parlament? Stąd Stany Zjednoczone Ameryki, jako republika całkiem nieźle prosperowały.
48. Frizona: Czy zbieranie przez króla wokół siebie swoich stronników nie jest formą demokracji? Wygrywa ten pretendent do tronu, który zgromadzi wokół siebie silniejszych stronników. JKM: Silniejszych. Musi ponadto mięć AUTORYTET. Nie tylko wśród swojej drużyny.
49. Frizona: W monarchii, gdy dochodzi do konfliktu to następuje rozwiązanie siłowe (np. pojedynek), wygrywa silniejszy. W republice konflikty rozwiązuje się przez głosowanie, wygrywa ten, który zdoła przekonać większość. Czy nie uważa Pan, że jednak jest to rozwój cywilizacyjny, że wygrywa siła argumentów, a nie tężyzna fizyczna? JKM: Nie. W monarchii istnieją sądy. Ponadto przy głosowaniu nie wygrywa siła argumentu, lecz Liczba (tfu!).
50. Frizona: System wolnorynkowy ma taką przewagę nad monarchią, że następuje wymiana elit. Elitą stają się z łatwością jednostki najbardziej zaradne, najbardziej przydatne ogółowi społeczeństwa. W monarchii wymiana elit wiąże się z upadkiem dynastii i jakąś mniejszą lub większą wojną. Czy preferuje Pan monarchię (system, w którym jest utrudniona wymiana elit i który w swej istocie jest nastawiony na konflikt siłowy) nad republikę (system, w którym wygrywa ten, który zdoła przekonać większą liczbę ludzi w głosowaniu)? JKM: Nie. W Monarchii też następuje wymiana elit! W szeregach arystokracji nieudolnych się usuwa, usuwa - i mianuje nowych. Król wśród burżuazji decyduje się na czysty wolny rynek.
51. Frizona: Jaki jest Pana stosunek do faszyzmu (oczywiście proszę nie mylić z nazizmem)? JKM: Łagodniejsza forma socjalizmu.

Frizona: A przykładowo większe stawianie na autorytet, hierarchię? JKM: Dlatego piszę: łagodniejsza. Wole faszystę od socjalisty, czy (tfu!) socjal-d***kraty.
52. Frizona: Czy popiera Pan eutanazję? JKM: Nie.
53. Frizona: Gdy zapraszano Pana do dyskusji na temat praw rodzicielskich w telewizji dajmy na to, po pokazywaniu felietonów o bestialskich mordach rodziców na noworodkach czy pobiciach dzieci przez rodziców tłumaczył Pan, że jest to spowodowane tym, że państwo obiera rodzicom prawa do nich po przez nakaz szkolnictwa i inne regulacje, dlatego rodzice się nie poczuwają i tworzą się wyżej wymienione patologie. Generalnie uważał Pan że rodzice nie mają na własność dzieci. Z drugiej strony jest Pan przeciw aborcji, jednakże jeżeli zwrócić rodzicom ich prawa do własności w tym przypadku dziecka/płodu, to czy nie mają prawa według Pana zabić tego dziecka (zabieg aborcyjny)? Jeżeli razem ojciec z matką uznają to za stosowne oczywiście. JKM: Nie. Dzieci są własnością rodziców. Zabijanie ich nie narusza "państwowej własności dzieci"; kara za to jest tylko dlatego, że naruszana jest Zasada "Nie zabijaj".
54. Frizona: Czy postulowane przez Pana wprowadzenie zasady "Lex posterior derogat legi priori" nie doprowadziłoby do chaosu w prawie? JKM: Przeciwnie. Moment: czy pytający neguje tę podstawową zasadę Porządku Prawnego?!
55. Frizona: Jawił się Pan niejednokrotnie jako przeciwnik wszelkiej prewencji w działaniach państwa. Jednak jako argument za karą śmierci wysuwa Pan twierdzenie, jakoby jej wprowadzenie miało w sporej mierze zapobiegać popełnianiu morderstw. Czy podnoszenie przez przeciwnika prewencji skuteczności kary śmierci jako środka zapobiegawczego nie jest działaniem "pod publiczkę"? JKM: W dyskusjach używam szerokiego zakresu argumentów. Ale tu zarzut nie jest zasadny. "Prewencja" byłoby ubranie ludzi (jak u Lema) w pelestyczne, inteligentne pancerzyki, uniemożliwiające zaatakowanie bliźniego. Kara Śmierci to REPRESJA, a nie prewencja!!!
56. Frizona: Wiemy, że jest Pan za siedmioletnim okresem przejściowym, jeśli chodzi o prawa autorskie. Czy nie jest to pewna hipokryzja związana z tym, że jest Pan autorem książek oraz wielu artykułów? Wolny rynek wszędzie mile widziany, tylko nie we własnym gnieździe? Od razu mówię, że nie jest to żadne atakowanie pańskiej osoby. Wysoce cenię Pański talent pisarski, ale przecież sam Pan przyzna, że jeśli pisarz lub wynalazca, jest dobry, to i bez żadnej ochrony da sobie świetnie radę. JKM: Jest to kompromis między tym, co jest, a brakiem regulacji. Tak nawiasem: można wprowadzić przepis, że każdy mówiący musi stać na żelaznej beczce - i nadal mieć wolny rynek. To inna kategoria. Głównym problemem nie są prawa pisarzy - to dla ludzkości nie ma większego znaczenia. Chodzi o patenty!
57. Frizona: Co Pan uważa na temat prywatyzacji dróg? JKM: Prywatyzować!
58. Frizona: Czy prawa kobiet wynikające z pełnienia funkcji reprodukcyjnej nie powinny stać się prawami rodzicielskimi, by poprzez dzielenie się obowiązkami wynikającymi z opieką nad potomstwem zniwelować represję ekonomiczną generowaną przez te prawa? JKM: Czy nie można prościej? Ja nie rozumiem! Po rozbiorze logicznym pewno by zrozumiał...
59. Frizona: Darwinizm społeczny, wymyślony bodajże przez Spencera jest ciekawy, jeśli idzie o tłumaczenie zjawisk, ale czy naprawdę życie człowieka determinują geny? Istnieją ciekawe przykłady, że nie zawsze tak jest. Chociażby w rodzinach monarchów. Np. syn Jaremy Wiśniowieckiego, Michał Korybut, zupełnie inny, niż ojciec. Ważną rolę odgrywa przecież samo życie, wychowanie, wykształcenie i doświadczenie, jakiego się nabierze. Co Pan na to? JKM: Nie, syn nie musi przejąć zalet ojca. Ale statystycznie częściej przejmuje...
60. Frizona: Co sądzi Pan o koncepcie "ubermensha" oraz filozofii Fryderyka Nietzschego? JKM: Źle sądzę o tym koncepcie - bo ludzie stanowią kontinuum, nie ma wyraźnego podziału... Natomiast oburzenie Fryderyka Nietzschego na to, że miernoty chwytają silnych za nogi i nie pozwalają im wzlecieć do gwiazd - jest słuszne. Dlatego właśnie potrzebny jest liberalizm.
WIARA I RELIGIA
61. Frizona: Czy Pan jest katolikiem? Jeżeli tak, czy nie sądzi Pan, że nie było nigdy i nie może być państwa bezreligijnego, a cywilizacja ludzkości powinna być wsparta na religii objawionej, a nie na religii wymyślonej przez filozofów lub przez nich ulepszonej? JKM: Tak. Ale nie uważam, że Panu Bogu robi jakakolwiek różnicę, czy oddaje Mu się hołd bijąc czołem o ziemię, zdejmując kapelusz, zakładając kapelusz, żegnając się z prawej na lewo czy odwrotnie...
Frizona: No dlatego jest się katolikiem chyba, że to powinno robić różnicę. JKM: Tak. I dlatego żegnam się jak rzymski katolik (Greko-katolicy to TEŻ katolicy!!). Ale to kwestia obyczaju, a nie wiary!
62. Frizona: Jak Pan ocenia pontyfikat Benedykta XVI? JKM: Śp. Jan Paweł II wyhamował herezje Jana XXIII i Pawła VI - JŚw. Benedykt XVI rozpoczął (nieśmiało) marsz ku uzdrowieniu.
Frizona: Zbliża się Pan zatem do stanowiska lefebrystów? JKM: Tak. To są kwestie obyczajowe, powtarzam - ale obyczaje są BARDZO ważne!
63. Frizona: Czy popiera Pan działalność Opus Dei? JKM: A Opus Dei potrzebuje mojego poparcia?
64. Frizona: Jaka jest pańska opinia o Radiu Maryja i środowisku skupionym wokół ojca Tadeusza Rydzyka? JKM: Gospodarczo? Wczesny Gomułka... Natomiast demonizowanie ojca Tadeusza Rydzyka jest mocna przesadą...
65. Frizona: Tradycjonaliści - jak pan profesor Wielomski i pan profesor Bartyzel - są za zakazem publicznego wyznawania innych kultów religijnych niż chrześcijaństwo. Czy popiera Pan taką koncepcję? JKM: Nie. Jestem zwolennikiem wolnej konkurencji. Wiara w USA jest silniejsza, niż w Polsce - to TAM zabijają aborterów, nie w Polsce ojca Tadeusza - bo tam jest konkurencja Kościołów, zborów, cerkwi, synagog, meczetów...
66. Frizona: Mówiąc o karze śmierci podpiera pan ją Pismem Świętym. Jednocześnie poza morderstwem Pismo Święte przewiduje karę śmierci za zabójstwo, nawet w afekcie (Wj 21,12), pobicie rodzica (Wj 21,15), porywanie i handel ludźmi (Wj 21,16), złorzeczenie rodzicom (Wj 21,17; Kpł 20,9), czarownictwo (Wj 22,17), akty zoofilskie (Wj 22,18; Kpł 20,15 i 16), cudzołóstwo (Kpł 20,10), akty homoseksualne (Kpł 20,13), różne formy kazirodztwa (Kpł 20,11-12 14 i 17) i bluźnierstwo (Kpł 24,14-16). JKM: Bo to jest w tej chwili do zaakceptowania społecznego.
67. Frizona: Czy po znacznym ograniczeniu podatków i znacznej deregulacji rynku zgodziłby się Pan na zakaz handlu w niedzielę i uroczystości kościelne (tzw. święta nakazane)? JKM: Z uwagi na "Dylemat Więźnia" jest to dopuszczalne przez doktrynę liberalną.
68. Frizona: Jaki jest Pana stosunek do obowiązującego konkordatu? JKM: Jeden punkt jest niedopuszczalny - tzn. ja bym z tym nie podpisał: finansowanie PAT. Ale to drobiazg, o który nie warto kruszyć kopii. Pacta sunt servanda.
KSIĄŻKI
69. Frizona: Kiedyś wspominał Pan, że jednymi z najbardziej demoralizujących książek są „Przygody dobrego wojaka Szwejka...” Haska i „Konrad Wallenrod” Mickiewicza. Dlaczego akurat one? JKM: Przedstawianie lesera i idioty - lub zdrajcy - jako bohatera?
70. Frizona: Pisze Pan jeszcze / napisze Pan jakąś książkę? Nie chodzi o wydanie zbioru już wcześniej pisanych felietonów, tylko o osobne dzieło – coś jak „Rok 2007” czy „Niebezpieczne ubezpieczenia”. JKM: Kwartał temu skończyłem... Wstrzymuję sprzedaż...
Frizona: Dlaczego? JKM: Niedługo będzie na nią koniunktura...
71. Frizona: Jakie książki były najważniejsze w Pańskim życiu? JKM: Nie da się tego powiedzieć. Co najmniej setka była ważna.
72. Frizona: Którzy z autorów znacznie wpłynęli na Pańskie poglądy ideowe w młodości? JKM: Śp. Stanisław Lem.
73. Frizona: Którą powieść Ayn Rand uważa Pan za najlepszą i dlaczego? JKM: Publicystyka jest ciekawa. Dzieła filozoficzne śp. Ayn Rand są mało zrozumiałe, a powieści STRASZNIE długie...
Frizona: Czyli nie zasłużyła sobie na Pańskie uznanie? JKM: Zasłużyła! Była genialna! Jak Bastiat czy C. N. Parkinson. Czy powieści Parkinsona były bardzo ważne?
Frizona: W takim razie które jej dzieło ceni sobie Pan najbardziej? JKM: Mam Jej wiele dzieł, z "Cnotą Egoizmu" - ale największe wrażenie wywiera na mnie zbiór Jej polemik i drobnych pism. Genialne perełki.
INNE
74. Frizona: Jak Pan ocenia okres dwudziestolecia międzywojennego w Polsce pod względem liberalizmu gospodarczego oraz konserwatyzmu w kwestii etyki? JKM: Jak najgorzej.
75. Frizona: Czy jeśli w państwie Korwin-Mikkego odmówiłbym zapłaty podatku pogłównego, argumentując to tym, iż każdy przymusowy podatek jest przestępstwem, gdyż zmusza mnie do niekorzystnego dysponowania własnym mieniem, i zamiast tego wykupił abonament w agencji policyjnej - to czy zostałbym aresztowany, a firma policyjna zlikwidowana przez resorty siłowe wolnego państwa Korwin-Mikkego? JKM: Nie. Ale na wojsko musiałby Pan zapłacić!
"Dylemat Więźnia". Wtedy wszyscy by odmówili. Konsekwencje? Zostałby Pan skazany na brak ochrony - czyli wyjęty spod prawa. Z komornikiem na karku, oczywiście.
Frizona: Czyli można głosić, że podatek jest przestępstwem, ale najważniejsze to go płacić? JKM: Ano...
76. Frizona: Czy istnieje możliwość, aby polscy wolnościowcy uformowali na tyle silną organizację, aby była zdolna konkurować w wyborach z partiami mainstreamowymi, czy też będziemy skazani wiecznie na "wolnościowe partie kanapowe"? JKM: Jeśli ONI nie ograniczą dostępu do Sieci - do za parę lat...
77. Frizona: Ma Pan już sporo życiowego doświadczenia. Jak Pan postrzega trendy polityczne i ideologiczne wśród młodych ludzi kiedyś i dziś - czy idą one w dobrym kierunku w porównaniu do lat ubiegłych? Czy dziś młodzi ludzie są bardziej wolnorynkowi niż kiedyś, czy może dostrzega Pan odwrotny trend? W związku z tym: jak Pan sądzi - w jakim kierunku podąży młodzież w przyszłości? JKM: Są i tacy - i tacy. O proporcje proszę pytać socjometrów.
78. Frizona: Czy zna pan Deklarację Portlandzką? Czy podpisałby się pan pod nią? JKM: Znam dobrze. Popieram.
79. Frizona: Kiedy według Pana konserwatywni liberałowie dojdą w Polsce do władzy? JKM: Jak zbankrutuje socjalizm.
80. Frizona: Czy nie żałuje Pan, że mając zdolności matematyczne poświęcił pan się polityce i filozofii nie odnosząc materialnego sukcesu? JKM: Raczej jako socjo-cybernetyk i teoretyk od Podejmowania Decyzji. Na brak majątku nie narzekam.
81. Frizona: Czy nakaz jeżdżenia w pasach w przypadku zagrożenia życia innych osób nie jest mimo wszystko uzasadniony? Mówię o kobietach w ciąży (specjalne pasy) i osób siedzących na tylnych miejscach. JKM: Nie jest.
Frizona: Teoretycznie osoba może wypaść przez przednią szybę i uszkodzić drugą. JKM: A siedząc w samochodzie zwiększa wagę pojazdu i może przez to spowodować śmierć innych...
82. Frizona: Dlaczego sądzi Pan, że mężczyźni są mądrzejsi od kobiet? Przecież w życiu liczy się ten który przeżyje, ten który się namnoży. Pan jako lider partii, tego nie osiągnął, namnożył się Pan jedynie dzięki kobietom. Przecież to kobieta sprawia, że mężczyzna musi ją utrzymać, musi na nią zarobić, a ona zrobi tyle na ile ma ochotę. To kobieta potrafi tak uprzykrzyć życie mężczyźnie, że ten dla świętego spokoju zrobi to, na co nie ma ochoty. Dobrze wykształcona przez matkę i babkę kobieta z mężczyzną zrobi wszystko. Więc kto jest mądrzejszy? JKM: Życiowo? Mądrzejsze są Kobiety. Natomiast inteligencję mierzy IQ.
83. Frizona: Proszę wskazać jeden, choćby najmniejszy kraj, gdzie istnieje szansa na wprowadzenie systemu politycznego, zgodnego z Pańskimi poglądami. JKM: Chociażby Liechtenstein?
CZĘŚĆ II „Contra Corvinum”
Frizona: Dziękujemy za odpowiedzi. Teraz przechodzimy do trudniejszej części, o której świadczy sama nazwa „Contra Corvinum”. Trzeba będzie stawić czoła krytycznym pytaniom ideowców, zawiedzionych i pragmatyków politycznych. Oto pytania od nich... 84. Często podejmuje Pan rozmaite akcje, które już na starcie skazane są na niepowodzenie (np. niedawne podpisy pod projektem ustawy o karze śmierci). Dlaczego? Czy nie są to próby kompromitacji ruchu wolnościowego? JKM: Nie są.
Frizona: Po prostu trzeba walczyć o zasady? JKM: Tak. Zresztą teraz, przed wyborami, posłowie mogliby obawiać się głosowania przeciwko karze śmierci.
85. Frizona: W jednym z ostatnich wywiadów twierdził Pan, że wprowadzenie w Polsce kary śmierci jest obecnie niemożliwe (członkostwo w UE), podobnie jak wiele innych postulatów (likwidacja VAT). Po co więc startować w wyborach, skoro program UPR/WiP jest już i tak nierealny? JKM: Po co Napolen III stawał do wyborów? A poza tym potrzebujemy czasu w mediach.
86. Frizona: Czemu zamiast być "blisko ludzkich spraw" (dawne hasło PSL), porusza Pan tematy na ogół odległe i całkowicie abstrakcyjne dla przeciętnego wyborcy, związane raczej z wielką polityką niż rozwiązywaniem bieżących problemów ludzi (służby specjalne, agenci, żydzi, masoni, "homosie", Hitler, globalne ocieplenie)? JKM: Globalne Ocieplenie czy (tfu!) "geje" nie interesują ludzi? Zwłaszcza, jak prąd pójdzie w górę dwukrotnie.

Frizona: Ale czy taki język nie jest zbyt zniechęcający? JKM: Nie sądzę...Trzeba mówić to samo 30 lat - w końcu ludzie zaczynają COŚ kapować...
87. Frizona: Dlaczego, skoro wie Pan, że poparcie dla innych polityków bierze się głównie z umiejętnego doboru słów i socjotechniki, Pan na ogół używa określeń bardzo niemiłych i obraźliwych, typu: "chamy, łajdaki, faszyści, lewacy, homosie, złodzieje, zbrodniarze, feminazistki..."? Czy gdyby sprzedawałby Pan na przykład samochody, to zachwalałby Pan ich cechy, czy też rozpowiadał że szef konkurencyjnej firmy jest agentem, żydem, murzynem, homosiem, lewakiem i tak dalej? Jakie to ma znaczenie dla klientów (wyborców)? JKM: Przy sprzedaży samochodów nie ma...
Frizona: Nie ma to znaczenia? JKM: Przy sprzedaży samochodów nie. Natomiast mason u sterów władzy budzi podejrzenia...
88. Frizona: Jaki jest cel pańskiej dopiski na blogu następującej treści: „Ceterum censeo, iż nie jest prawdą, że podczas Holokaustu zginęło 5.999.477 Żydów; zginęło ich co najwyżej pięć milionów dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy czterystu siedemdziesięciu sześciu.” Nie umacnia stereotypu o panu jako antysemity? JKM: Czekam, kiedy Prokuratura oskarży mnie o negacjonizm... Dlaczego anty-semity? Gdybym pisał, ze zginęło 6.789.678 to byłby anty-semityzm! Im mniej Żydów zginęło, tym lepiej to o nich przecież świadczy!!
89. Frizona: Czy nie może Pan przeczytać kilku pozycji na temat marketingu politycznego i zamieszczoną w nich teorię wcielić w życie? JKM: Gdyby spece od pisania książek o "marketingu politycznym" umieli wygrywać wybory, byliby prezydentami. Proszę pamiętać, że ja NIE CHCĘ upodobniać się do tej zgrai złodziei etc. Ja nie walczę o władzę w tym systemie. Ja chcę go ZNISZCZYĆ. Muszę więc być ZUPEŁNIE inny, niż ONI. A, jak wiadomo, "Wszyscy wiedzą, że czegoś nie da się zrobić - aż wreszcie przychodzi taki, który nie wie... i on to właśnie robi!".
90. Frizona: Kilka lat temu, pamiętam pana zapowiedź, że wycofa się pan z polityki, jeśli nie przekroczy pan jakiegoś progu poparcia. "Pokażmy ilu nas jest" mówił Pan. Mimo to ciągle kandyduje Pan na urząd prezydenta. Gorąco Pana popieram, ale ciągle mam w pamięci, jak pan złamał dane przez siebie słowo. Na własne życzenie został Pan uwięziony w paragrafie 22. Czemu złamał Pan słowo? Czy tak przystoi? JKM: Nie. Powiedziałem, że się wycofam - i wycofałem. Potem wróciłem. Ilu bokserów postąpiło tak samo?
91. Frizona: Skoro twierdzi Pan, że nie zależy Panu na władzy, to czemu podczas debat Pańskim wypowiedziom towarzyszą tak wielkie emocje i nerwy, jakby to była walka o przetrwanie? Sama chęć występowania w TV, startowanie w każdych lokalnych wyborach (czy to we Wrocławiu, czy Białymstoku) mogą stworzyć wrażenie, że jednak to władza jest dla pana celem. JKM: Bardzo bym chciał, by szła o mnie taka opinia. Niestety: główne zarzuty są odwrotnie: że nie zależy mi na władzy - a więc po co na mnie głosować.
92. Frizona: Niektórzy w internecie posuwają się do pojawiających się tu i ówdzie spekulacji na temat Pańskiego powiązania z ubecją, które obarczają Pana (jako agenta) odpowiedzialnością za klęskę klasycznego liberalizmu w Polsce – jak Pan się do tego ustosunkowuje? JKM: Wzruszam ramionami.
93. Frizona: Czy rozczarowanie kolejnymi prezesami UPR jest powodem tego, że boi się Pan oddać inicjatywy innym, młodym ludziom? Czy nikomu Pan nie ufa na tyle, nawet w swojej partii? JKM: Bardzo chętnie (z wyjątkiem p.Witczaka) ją oddawałem. A potem były kłopoty. Problem w tym, że każdy Prezes UPR MUSI mnie zwalczać - bo musi NAPRAWDĘ stać się NUMEREM 1 w partii. I robi się poruta. Doświadczenia śp. Romana Dmowskiego z oddaniem przezeń władzy w endecji są podobnie niezachęcające.
94. Frizona: Rozumiem, że jest Pan zapoznany z dorobkiem takich autorów jak Rothbard, Murphy, Long, Tucker, Molinari, Kinsella, Block i wielu innych przedstawicieli jednego z nurtów tzw. "ruchu wolnościowego" - kapitalizmu bezpaństwowego. W czym upatruje Pan wyższość państwa minimum od kapitalizmu bezpaństwowego? Lubi Pan dostawać po głowie własną bronią czy wynika to po prostu z tego, że ta idea jest jeszcze bardziej radykalna względem mainstreamu i nie dałaby Panu szansy na prezentowanie się w mediach, bawienie w partię i robienie kasy? JKM: Oczywiście, ze taka skrajność dawałaby szansę na 0,001%. Ale poza tym: odpowiadałem kilkanaście pytań wcześniej, co sadzę o różnicach odcieni naszego obozu...
95. Frizona: W jednym z wywiadów zapytałem Pana, stosując Pańską retorykę ("chcącemu nie dzieje się krzywda"; "dobrowolna umowa") dlaczego nie popiera Pan eutanazji, skoro uważa się Pan za liberała? Odpowiedź brzmiała tak: "Problem w tym, że umowy dotyczące zabijania ludzi są jednak zakazane - i powinny być zakazane z uwagi na naruszenie tabu, jakim jest nie zabijanie ludzi ot, tak...". Mam w związku z tym kolejne pytanie: Czy to nie jest tak, że prowadzi Pan logiczne wywody tylko wtedy, kiedy coś idzie po Pańskiej myśli, a kiedy tak nie jest i coś Panu nie odpowiada (eutanazja) sprowadza Pan całą argumentację do "bo tak"? JKM: Nie rozumiem? Czy jak komuś zabraniam popełnić samobójstwo lub sprzedania trucizny?
96. Frizona: Częstokroć powtarza Pan, że jest pan inteligentniejszy od żony. Jak żona reaguje, gdy słyszy coś takiego? Naprawdę przyjmuje to ze spokojem? Nie sądzi Pan, że nawet jeśli jest to prawdą nie powinno się takich rzeczy mówić na antenie, choćby z uwagi na to, że żonie może być przykro? A może to jest tak, że jest Pan w rzeczywistości pantoflarzem i odreagowuje Pan w mediach? JKM: Dlaczego Żonie ma być przykro? Jest dumna, ze sobie takiego męża znalazła! Kobieta mówiąca, że jest inteligentniejsza od męża traktowana jest przez inne jak idiotka: nie znalazła sobie inteligentnego chłopa!
97. Frizona: Zdarza się Panu upraszczać historię i zagadnienia religijne, co zresztą nie jest rzadkie w publicystyce. Wydawanie niektórych sądów bez odpowiedniej wiedzy jest przecież krzywdzące Np. nazywanie świętego Franciszka "heretykiem" i "hippiesem" wydaje się oparte na niedoinformowaniu. Został oficjalnie uznanym świętym za swe zasługi, rozwój zakonów franciszkańskich zatrzymał właśnie rozwój rozmaitych odszeczepieńczych sekt głoszących ubóstwo jako konieczność. Św. Franciszek po prostu znalazł miejsce dla ludzi chcących poświęcić się Panu Bogu w ten sposób (dobrowolne, zakonne ubóstwo), jednocześnie podporządkowując się w pełni hierarchii kościelnej i przyczyniając się do dalszej chrystianizacji i buforowania niezadowolonych żywiołów miejskich m.in. przez działalność zakonu (również przez prywatną filantropię, z czego zresztą niejeden zakon Kościoła słynął). Nie można go nazwać hippisem - wykazał odwagę, udając się na krucjatę i negocjując z potężnym sułtanem, do którego zresztą apelował o wystawienie go na próbę. Był również za rozbudową i utrzymywaniem kościołów na należytym poziomie, a nie za jakimś przystankiem Woodstock. Czy nie uważa Pan, że lepiej czasem się powstrzymać, zamiast podminowywać stereotypami ważne zagadnienia religijne i historyczne, już i tak aż nazbyt podminowywane przez Lewicę? JKM: Ależ ja nie mam nic przeciwko świętemu Franciszkowi! Natomiast zdecydowanie jestem przeciwko propagowaniu takiego podejścia do życia. Zresztą: kobietom można to wciskać - te kwiatki i zajączki... Natomiast facet musi czasem zabijać!
Frizona: Kiedyś Pan pisał o nim jako o hippiesie. JKM: A czy ja o jednym czy drugim hippiesie mam złe zdanie, natomiast propagowanie takiego stylu życia...
98. Frizona: Na Frizonie od dawna toczy się spór o tajemniczą Barbarę Buonafiori. Redaktorki z „Rzeczypospolitej” orzekły, że jest postacią fikcyjną, a ukrywa się za nią Pan. Zastanawiająca jest zbieżność poglądów, ale to byłoby jeszcze do uznania. Bardziej intryguje brak tytułu książki, z której czerpane są od lat wywody p. Buonafiori i brak występowania jej postaci w internecie. Nie znajdują jej nawet wyszukiwarki bibliotek włoskich, co jeden z użytkowników sprawdzał. W dodatku w jej sprawie były wysyłane sprzeczne listy. Kiedyś czytelnik pytał o możliwość zorganizowania spotkania z nią, redakcja napisała, że odmawia ona wszelkich spotkań. Później jednak przyszedł list od innego czytelnika, który napisał, powołując się na jakiś włoski nekrolog, że zmarła ona bodaj w 1987 roku. To znów sprzeczne jest z wywodami pani Buonafiori na temat internetu – ten istniał co prawda już przed 1987, ale nie sądzę, by zwykła mieszczka poświęcała by wtedy linijki na to, co kobieta może z internetem zrobić. Ten wywód musiał być dłuższy, by postawić pytanie: czy w świetle tych okoliczności nadal Pan twierdzi, że Barbara Buonafiori istnieje czy jest ona po prostu tylko fikcją literacką, możliwe że zamierzoną dla atrakcyjności (nieraz ktoś pisał o jakichś stosunkach widzianych oczyma cudzoziemca – chociażby Monteskiusz)? Jeśli pani Buonafiori istnieje naprawdę to skąd się o niej dowiedziano, jeśli jest postacią tak niszową. JKM: To chyba prywatny kontakt Redakcji.
Frizona: Nie widział Pan tej książki na oczy? JKM: Nie.
CZĘŚĆ III „Korwin na luzie”
Frizona: Po tych pytaniach z pewnością przyda się coś przyjemniejszego. Oto najluźniejsze pytania w naszym wywiadzie: 99. Jednemu z naszych Użytkowników obiło się ostatnio o uszy, że o włos nie został Pan prezesem Polskiego Związku Szachowego kilka lat temu. Jaką kategorię szachową Pan posiada, bo na stronie FIDE Pana nie ma uwzględnionego w rankingu? JKM: Bo od 45ciu lat nie gram w turniejach. Dziś pewno miałbym siłę gry Kandydata...
100. Frizona: Czy był Pan poborowym w Ludowym Wojsku Polskim? Jeśli tak, to gdzie? JKM: Na studium wojskowym (plus obóz trzymiesięczny). W Bartoszycach...
Frizona: Czy pamięta Pan w związku z tym jakieś komiczne wydarzenie (jak to w wojsku)? JKM: Pełno było zabawnych sytuacji...
Frizona: Czy jest Pan w stanie przytoczyć nam jedną taką sytuację - tę najzabawniejszą? JKM: Nocami zazwyczaj grywałem z kadrą w karty. Oprócz tego w naszej kompanii było kilkunastu plastyków itp., którzy nocą pracowali - mocno pijąc - przy świetlicy - i też dzień odsypiali. Któregoś dnia z pola podlatuje oficer i woła mnie na ćwiczenia "Bo idzie inspekcja". Ja na to: "Człowieku, daj mi spać, cała noc grałem w karty..." Poszedł. Za chwilę ponownie. Ponownie odmówiłem. Po czym słyszę na sali liczne kroki - i wchodzi jakiś generał wizytujący jednostkę. Na widok kilkunastu śpiących osłupiał - i pyta attende: "A to co?" ."To są, Panie Generale, plastycy, którzy w nocy dekorowali świetlicę". "Aha". Generał podszedł akurat do mnie (twardo udawałem, że śpię), starannie przykrył mnie kocem, bym nie marzł, chrząknął - i wszyscy poszli.... Czy to zabawne? Wtedy uważaliśmy, ze bardzo...
101. Frizona: Jak to jest być posłem? Co to za uczucie? Czy czuł się Pan wtedy kimś ważnym, postacią publiczną, mającą służyć innym (tj. obywatelom)? JKM: Przez kilka miesięcy miałem złudzenie, że cos się tam da zrobić. I nawet dało: Uchwała Lustracyjna. Potem już tylko się nudziłem.
102. Frizona: Pamięta Pan jakieś zabawne sejmowe anegdotki za czasów swego posłowania? JKM: Kiedyś, przemawiając w Sejmie w obronie zasady konserwatyzmu, walkę z PT Poslami pragnącymi zmieniać ustawę w trakcie realizacji z'ilustrowałem słowami: „Nie można siadać do brydża, obejrzeć karty – a dopiero potem urządzać głosowanie, czy Król jest starszy od Dziesiątki, czy odwrotnie...” Na co poderwał się poseł Polskiego Stronnictwa Ludowego, wskoczył na mównicę i powiedział: „Pan Janusz Korwin-Mikke jest ignorantem; gdyby umiał grać w brydża, to by wiedział, że w brydżu Król jest starszy od Dziesiątki.” Co najzabawniejsze: połowa PT Posłów pokwitowała zdemaskowanie mnie pozytywnym rechotem. Co prawda druga połowa śmiała się z tej pierwszej...
103. Frizona: Najeździł się Pan po Polsce i świecie. Jakie miejsca podobają się Panu najbardziej? JKM: Polana koło Piątnicy...
104. Frizona: Czy nie uważa Pan, że z racji wieku warto było by się już wycofać z działalności politycznej, którą powinny się zajmować ludzie młodsi, oraz przejść do zadań typowych dla emeryta, jak rodzina, wnuki, wędkarstwo i tym podobne? Czy w Pana planach - dalszych lub bliższych - pojawia się słowo „emerytura”? JKM: A czy ja młodszym czegoś bronię? Daję nawet zajęcie wielu lewakom: mogą mnie atakować.... A ile mi pan tej emerytury ofiaruje?
105. Frizona: Gdyby był Pan naszym ojcem, jakie podstawowe wartości próbowałby Pan nam wpoić i po wkroczeniu nas w życie dorosłe jakie dał nam rady odnośnie finansów? JKM: Inwestować. Pracować i inwestować, wkładając wszystkie jaja do jednego koszyka. Nie inwestować w dom!!! Gospodarz najpierw buduje stajnie, stodołę (w której mieszka!) i oborę - a dopiero potem dom!
106. Frizona: Nie myślał Pan kiedyś o zastąpieniu muchy krawatem? JKM: Raz nawet spróbowałem. Wynik w wyborach był nieco gorszy...
Frizona: Dlaczego Pan tak lubi muchę? JKM: Bo krawat jest banalny, a bez krawata (bez czegoś zawiązanego pod szyją...) mężczyzna nie chodzi!
107. Frizona: Pańska ulubiona rozrywka? JKM: Różnie... Mam wiele. Ostatnio grywam w bilard.
108. Frizona: Gra lub grał Pan kiedyś w gry komputerowe? Jeśli tak, to w jakie? JKM: O, tak: Ale w logiczne i zręcznościowe - miałem dobre wyniki w "Kulki", mam znakomite w pasjansie "pająk" (układam 2 na 3) - natomiast nie uprawiam ani "przygodowych" ani takich ze strzelaniem itd. - bo reguły są dla mnie niejasne. A za najlepsza grę uważałem Jet Set Willy. Tego nikt nie pobije!
109. Frizona: Jakie alkohole Pan pija? JKM: Wina (białe, wytrawne, lub półwytrawne), niektóre likiery. Piwa, koniaku i wódki nie tykam.
Frizona: Ze względów czysto smakowych czy jeszcze jakichś? JKM: Po prostu: piję, co lubię. A w ogóle alkohol piję ze względów zdrowotnych. By nerwy się nie otłuszczały.

110. Frizona: Którego filozofa Pan najbardziej ceni i dlaczego? JKM: Wilhelma Ockhama. Bo "brzytwa Ockhama" to bardzo dobry wynalazek!
111. Frizona: Którą z aktorek uważa Pan za najbardziej atrakcyjną? JKM: Marylin Monroe.
112. Frizona: Czy przeszkadza Panu czasem bycie sławnym? JKM: Tak, czasem.
Frizona: Na przykład w jakich okolicznościach? JKM: Niektórych rzeczy nie mogę robić publicznie.
Frizona: Przykładowo jakich? JKM: Czy musze takie rzeczy tłumaczyć?
113. Frizona: Czy w przeszłości myślał Pan kiedyś o sławie? Marzył Pan o niej, albo przeczuwał Pan, że będzie Pan sławny? JKM: A ja jestem sławny?
Frizona: Z pewnością, jeśli chodzi o skalę polską. JKM: A marzyłem o międzynarodowej. Ale: nic straconego!
114. Frizona: Jakie języki obce Pan zna? JKM: Dobrze: angielski i rosyjski. Słabo: francuski, włoski, portugalski, łacinę. Rozumiem teksty, napisane po rumuńsku, hiszpańsku i ukraińsku. Natomiast kompletnie nie znam języka niemieckiego.
115. Frizona: Wiadomo, że utrzymuje się Pan z publicystki. A z czego utrzymywał się Pan w PRLu? JKM: Z gry w brydża. Potem z podziemnych wydawnictw. Czasem coś wpadło z legalnej pracy.
116. Frizona: Wspomniał Pan kiedyś w programie TV, że marihuana na Pana nie działa. Czy często zaciągał się Pan marihuaną? Miał Pan styczność z innymi narkotykami? JKM: Problem pewno w tym, że ja ani nikotyną, ani marihuaną nie potrafię się dobrze zaciągnąć. Styczność z narkotykami - tak. Zażywać – nie.
117. Frizona: I ostatnie pytanie: Wiadomo, że sypie Pan aż siedemnaście łyżeczek do kawy. Czy tylko do kawy, czy wszystkie płyny Pan tak słodzi? Dlaczego? JKM: Tylko do kawy ze śmietanką. Takie lody kawowe na gorąco...
Frizona: Panie Januszu, dziękujemy za udzielenie wywiadu!

Wywiad przeprowadzony przez: Kacper Gis Norbert Kaczmarek


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
IV CSK 166 09 1
Sprawozdanie z ¦cwiczenia nr" Kopia
131 166 ROZ w spr okreslenia Nieznany (2)
166 Wlasciwosci optyczne rodopsyny
146 166
Nęcka Inteligencja geneza struktura funkcje str 166 191
157 - 166, AM SZCZECIN, GMDSS ( GOC ), Egzamin
166 Manuskrypt przetrwania
166 USTAWA księga III (tytułu XV i XVI) KODEKS CYWILNY
5 (166)
166 , 4
166 Prawo działalności gospodarczej
EZNiOS Log 12 13 w2 test id 166 Nieznany
166
1450XLD Tong test plan C024673 166
166
166
166

więcej podobnych podstron