DROGA DO NIEPODLEGŁOŚCI JÓZEF PIŁSUDSKI PO 123 LATACH ZABORÓW ODZYSKAŁ 11 LISTOPADA 1918 ROKU DLA POLSKI NIEPODLEGŁOŚĆ Niepodległość Polski. Mołotow nazwał ją „potwornym bękartem traktatu wersalskiego”. Stalin mówił o niej, jako „ o, przepraszam za wyrażenie - państwie”, a dla J.M. Keynesa, teoretyka współczesnego kapitalizmu była „ekonomiczną niemożliwością, której jedynym przemysłem jest żydożerstwo”. Lewis Namler uważał, że jest „patologiczna”, E. H. Carr nazwał ją „farsą”. David Lloyd George mówił o „defekcie historii”, twierdząc, że „zdobyła sobie wolność nie własnym wysiłkiem, ale ludzką krwią” i że jest krajem, który „narzucił innym narodom tę samą tyranię”, jaką sam przez lata znosił. Polska powiedział, jest „pijana młodym winem wolności, które jej podali alianci”, i „uważa się za nieodparcie uroczą kochankę środkowej Europy”. W 1919 roku Lloyd George powiedział, „że prędzej oddałby małpie zegarek, niż Polsce Górny Śląsk”, zaś w 1939 roku oświadczył, „iż Polska zasłużyła na swój los”. Adolf Hitler nazywał ją „państwem, które wyrosło z krwi niezliczonej ilości pułków, państwem zbudowanym na sile i rządzonym przez pałki policjantów i żołnierzy, śmiesznym państwem, w którym sadystyczne bestie dają upust swoim perwersyjnym instynktom, sztucznie poczętym państwem, ulubionym pokojowym pieskiem zachodnich demokracji, którego w ogóle nie można uznać za kulturalny naród, tak zwanym państwem, pozbawionym wszelkich podstaw narodowych, historycznych, kulturowych, czy moralnych”. Zbieżność tych uczuć, a także sposobów ich wyrażania, jest oczywista. Rzadko – jeżeli w ogóle kiedyś – kraj, który właśnie uzyskał niepodległość, bywał przedmiotem równie krasomówczych i równie nieuzasadnionych zniewag. Rzadko – jeżeli w ogóle kiedyś – brytyjscy liberałowie bywali równie beztroscy w formułowaniu opinii, lub dobieraniu sobie towarzystwa. Kiedy wybuchła I wojna światowa, jeden ze współpracowników Józefa Piłsudskiego zapisał: „nikt na całym świecie Polski nie chce”. Premier brytyjski Herbert Asquith mówił krótko przed wojną wybitnemu pianiście i orędownikowi sprawy polskiej na Zachodzie Ignacemu Paderewskiemu: „nie ma żadnej nadziei na przyszłość dla Ojczyzny Pana”. Oznaczało to, że w chwili wybuchu wojny sprawę polską uważano w Europie za wewnętrzny problem zaborców Rosji, która z Francją i Wielką Brytanią znalazła się w obozie ententy, oraz walczących z tym sojuszem państw centralnych – Niemiec i Austro-Węgier. Niezależnie od tego, dowództwa wojujących ze sobą na ziemiach polskich armii państw zaborczych chciały zapewnić sobie przychylność Polaków. Rosjanie wydali odezwę, w której odwołali się do odwiecznej, rzekomo wspólnej walki Słowian z agresją germańską i obiecywali zjednoczenie ziem polskich „swobodnych w wierze, języku i samorządzie”. Deklaracja nie miała najmniejszej wartości, a wydał ją stryj cara Mikołaja II – Mikołaj Mikołajewicz – wódz naczelny armii rosyjskiej. Jeszcze bardziej ogólnikowe obietnice składały państwa centralne, ograniczając się do wezwania do walki ze wschodnim barbarzyństwem. Z tej trudnej sytuacji zdawali sobie sprawę przywódcy dwóch głównych polskich obozów politycznych, z których narodowodemokratyczny reprezentował orientacje antyniemiecką, a irredentystyczny – antyrosyjską. Dmowski poparł państwa ententy, które walczyły z Niemcami. Liczył na zjednoczenie wszystkich ziem przez Rosję, w następstwie, czego Polska miałaby szansę odzyskania niepodległości. Wybuch wojny nie wpłynął jednak na zmianę polityki rosyjskiej wobec Polaków, którzy zarówno przez administrację carską, jak i elity polityczne byli uznawani za część społeczeństwa rosyjskiego. Opanowanie Królestwa Polskiego przez państwa centralne w sierpniu 1915 roku nie zmieniło stosunku władz rosyjskich do polskich aspiracji. W tej sytuacji Dmowski, którego działania w Rosji nie przyniosły rezultatów wyjechał na zachód, gdzie aż do rewolucji lutowej (1917) bezskutecznie starał się zainteresować władze francuskie i brytyjskie sprawą polską. Józef Piłsudski natomiast, zgodnie z przedwojennymi deklaracjami stanął po stronie państw centralnych, nie wykluczał jednak zmian kierunku działania w przyszłości. Zorganizowane i dowodzone przez Piłsudskiego oddziały strzeleckie za zgodą Austrii i Niemiec na początku sierpnia 1914 roku wkroczyły na teren Królestwa Polskiego, aby wywołać powstanie przeciw Rosji. Próba ta zakończyła się fiaskiem, żołnierze Piłsudskiego nie zyskali poparcia społeczeństwa polskiego, które wezwanie do walki o niepodległość przyjmowało obojętnie, a bywało, że niechętnie. Akcję niepodległościową strzelców potępił biskup kielecki Augustyn Łosiński. Piłsudskiego poparli politycy polscy z zaboru austriackiego, którzy utworzyli Naczelny Komitet Narodowy i za zgodą Austriaków przejęli polityczne zwierzchnictwo nad strzelcami. Tak zaczęto tworzyć Legiony Polskie. Składały się one z najwcześniej powołanej I Brygady, której komendantem był Józef Piłsudski, II Brygady od 1916 dowodzonej przez Józefa Hallera, oraz III Brygady (jednym z jej dowódców był Bolesław Roja). Celem Legionów była walka z Rosja o niepodległość Polski. Obojętny stosunek społeczeństwa polskiego do Legionów zaczął się stopniowo zmieniać, wzmacniała się również wiara w wywalczenie niepodległości. Niebagatelną rolę w zmianie poglądów społeczeństwa polskiego były walki legionistów, gdzie zasłynęli bohaterską szarżą pod Rarańczą, oraz bitwą pod Kostiuchnówką na Wołyniu, – jako działania Legionów Polskich prowadzone w dniach 4-6 lipca 1916 na Wołyniu przeciwko oddziałom rosyjskiego XLVI Korpusu Armijnego, prowadzącego natarcie w ramach ofensywy Brusiłowa. Pomimo panicznej ucieczki wojsk austro-węgierskich na prawym skrzydle (128 brygada honwedów), Polacy nie dopuścili do przerwania frontu, wytrzymując kilkakrotnie ponawiany atak rosyjskiej dywizji piechoty (w składzie 397, 398, 399, 400, płk piechoty). Pozbawione wsparcia artylerii i łączności brygady legionowe liczyły łącznie tylko 5500 bagnetów, stawiając czoło 13 000 Rosjan. Najcięższe walki stoczyła I Brygada Legionów Polskich pod dowództwem Józefa Piłsudskiego, a zwłaszcza jej 5 Pułk Piechoty, którego straty bojowe przekroczyły 50 %. Jesienią 1915 roku Legiony Polskie skoncentrowały się na froncie wołyńskim. Do końca 1916 roku uczestniczyły tam w zaciętych bojach z Rosjanami. W 1915 roku komendant I Brygady Józef Piłsudski zaczął wstrzymywać werbunek do Legionów i tworzyć Polską Organizację Wojskową (POW) – tak jak Legiony mające na celu walkę o niepodległość, ale działającą w konspiracji. 22 stycznia 1917 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, (które wkrótce przystąpiły do wojny po stronie ententy), Woodrow Wilson wydał orędzie, w którym stwierdził m.in. że wszędzie mężowie stanu są zgodni, iż powinna powstać zjednoczona i niezależna Polska. Stanowisko prezydenta było wynikiem zabiegów wybitnego męża stanu i pianisty Ignacego Paderewskiego. 8 stycznia 1918 roku prezydent Wilson wydał orędzie, w którym wymienił 14 warunków przyszłego pokoju, w punkcie 13 uznano konieczność stworzenia niepodległego państwa polskiego z dostępem do morza. Kolejnym, niezwykle istotnym wydarzeniem była deklaracja wersalska wydana 3 czerwca 1918 roku przez premierów Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch. Stwierdzono w niej, że powstanie niepodległego państwa polskiego jest warunkiem trwałego pokoju w Europie. Wcześniej, w kraju 12 września 1917 roku została powołana przez okupantów niemieckich i austriackich Rada Regencyjna, która miała pełnić funkcję tymczasowej polskiej władzy państwowej. 7 października Rada Regencyjna wydała manifest do narodu polskiego, w którym za główny cel Polaków uznała powstanie niepodległego państwa polskiego. 10 listopada po zwolnieniu z więzienia w Magdeburgu przybył do Warszawy Józef Piłsudski. Powrót komendanta I Brygady Legionów do kraju zbiegł się z zawieszeniem broni pomiędzy Niemcami, a ententą 11 listopada, które zakończyło I wojnę światową i równocześnie okazało się utworzeniem polskiej państwowości, z powierzeniem przez Radę Regencyjną, Józefowi Piłsudskiemu dowództwo nad Polską Siłą Zbrojną. Tego samego dnia oswobodzono Warszawę od Niemców. Był to osobisty sukces Piłsudskiego, który nawiązał rokowania, z przedstawicielami stacjonującego w stolicy Polski trzydziestotysięcznego garnizonu niemieckiego. Na mocy porozumienia Niemcy nie tylko musieli opuścić Królestwo Polskie, lecz także pozostawić znaczną część broni, oraz innego sprzętu wojskowego. We wszystkich ośrodkach władzy powstających na ziemiach polskich z wyjątkiem Wielkopolski, zgadzano się, że najwłaściwszą osobą do objęcia zwierzchnictwa nad państwem jest Józef Piłsudski, który 18 listopada 1918 roku powołał pierwszy rząd Rzeczypospolitej Polskiej, którego premierem został Jędrzej Moraczewski. Piłsudski został Tymczasowym Naczelnikiem Państwa – powoływał rząd i wyższych urzędników, oraz zatwierdzał dekrety wydawane przez rząd. Tymczasem trwała wojna polsko-ukraińska (1918-1919) będąca konfliktem zbrojnym o przynależność państwową zamieszkałej przez Polaków i Ukraińców Galicji Wschodniej. Stronami konfliktu były proklamowana 1 listopada 1918 roku przez społeczeństwo ukraińskie Galicji Wschodniej - Zachodnio Ukraińska Republika Ludowa po jednej stronie, oraz polskie społeczeństwo Lwowa i lokalny lwowski Komitet Ochrony Dobra i Porządku Publicznego (Tymczasowa Komisja Rządząca), a po 11 listopada (w rzeczywistości 22 listopada) odrodzone państwo polskie, po drugiej.
7 października 1918 roku Rada Regencyjna ogłosiła manifest do narodu polskiego, ogłaszający powstanie niepodległego państwa polskiego. Zarząd miasta Lwowa wysłał, więc 11 października 1918 do Rady Regencyjnej list zapewniający, że mieszkańcy miasta wezmą aktywny udział w budowie niepodległej Rzeczpospolitej. Na mocy dekretów Rady i rozkazu jej Komisji Wojskowej płk Władysław Sikorski rozpoczął organizację we Lwowie z byłych oficerów i szeregowych Polskiego Korpusu Posiłkowego oddziałów Wojska Polskiego, powołując Komendę Okręgową.
Od lata 1918 istniały ponadto Polskie Kadry Wojskowe powiązane z Narodową Demokracją. Na ich czele stał kpt. armii austriackiej Czesław Mączyński, członek Ligi Narodowej. W tym czasie nastąpiło też ożywienie działalności niepodległościowych organizacji ukraińskich. W pierwszej połowie października 1918 zwołano do Lwowa delegatów z ziem należących przed wojną do Austro-Węgier, na których mieszkali Ukraińcy – Galicji Wschodniej, Bukowiny i Rusi Zakarpackiej.
19 października utworzyli oni Ukraińską Radę Narodową, która ogłosiła utworzenie państwa ukraińskiego z ziem wschodniej Galicji aż po rzekę San.
20 października podczas posiedzenia Rady Miejskiej Lwowa przyjęto rezolucję o przyłączeniu miasta do Polski. Aktowi sprzeciwili się radni ukraińscy, uznając go za bezprawny.
30 października komendant lwowskiego okręgu Polskiej Organizacji Wojskowej (POW) – por. Ludwik de Laveaux podczas odprawy komendantów grup poinformował, że następnego dnia planuje zbrojne zajęcia Lwowa w imieniu Rzeczpospolitej, uprzedzając podobną akcję ze strony Ukraińców. Przewidywał zajęcie Dworca Głównego wraz z magazynami wojskowymi, obsadzenie rogatki Łyczakowskiej, oraz zajęcie Ratusza, Poczty Głównej i komendy wojsk austriackich w gmachu namiestnictwa. Tego samego dnia ogłoszono także mobilizację, która spotkała się z szerokim odzewem, zwłaszcza wśród młodzieży. Powstały wówczas „Lwowskie Orlęta”, rekrutujące się z chłopców i dziewcząt, którzy nie ukończyli 18 roku życia, reprezentujących wszystkie warstwy społeczne. Stanowiły czwartą część obrońców i mniej więcej czwartą część spośród przeszło tysiąca pięciuset poległych po polskiej stronie. Symbolami tych Młodych Bohaterów – Orląt Lwowskich stali się czternastoletni Jurek Bitschan i najmłodszy kawaler Krzyża Virtuti Militari trzynastoletni Antoś Petrykiewicz . Bitschan w liście z 20 listopada 1918 roku pisał do swojego ojczyma: „Kochany Tatusiu, idę dzisiaj zameldować się do wojska. Chcę okazać, że znajdę na tyle siły, by móc służyć i wytrzymać. Obowiązkiem też moim jest iść, gdy mam dość sił, a wojska braknie ciągle dla oswobodzenia Lwowa. Z nauk zrobiłem już tyle ile trzeba było. Jerzy”. Poległ w ataku na koszary naprzeciw Cmentarza Łyczakowskiego. W rejonie szkoły im. Henryka Sienkiewicza 5 listopada zginął piętnastoletni Wilhelm Haluza, o którego odwadze dowódca odcinka wyrażał się z najwyższym uznaniem. Czternastoletni Tadeusz Wiesner walczył na Kulparkowie. Aresztowany w domu rodziców, po przejściowej utracie tej dzielnicy przez Polaków, został rozstrzelany przez żołnierzy ukraińskich. W natarciu na Szkołę Kadecką poległ czternastoletni Tadeusz Jabłoński. To tylko nieliczne przykłady heroizmu najmłodszych obrońców miasta – Semper Fidelis.
1 listopada 1918 nad ranem, żołnierze podlegający Ukraińskiemu Komitetowi Wojskowemu, uprzedzając polską akcję, opanowali większość gmachów publicznych we Lwowie. W odpowiedzi powstały spontanicznie, w zachodniej części miasta, dwa polskie punkty oporu z bardzo nieliczną początkowo i słabo uzbrojoną załogą. Były to - szkoła im. Henryka Sienkiewicza, w której znajdował się batalion kadrowy Wojska Polskiego pod dowództwem kpt. Zdzisława Trześniowskiego i Dom Akademicki przy ul. Issakowicza z niewielką grupą żołnierzy POW. Obie placówki rozpoczęły akcję obronną. Wkrótce powołano Naczelną Komendę Obrony Lwowa na czele z kpt. Czesławem Mączyńskim.
17 listopada 1918 roku rozkazem Józefa Piłsudskiego, na własne życzenie, na czele Naczelnego Dowództwa Wojsk Polskich w Galicji Wschodniej, potocznie nazywanego Armią Wschód, stanął gen. Tadeusz Rozwadowski. Walki we Lwowie trwały do 21 listopada 1918 roku, kiedy to Polacy uzyskali znaczną przewagę. Aby uniknąć otoczenia, dowodzący wojskami ukraińskimi płk. Hnat Stefaniw rozkazał wojskom ukraińskim opuścić Lwów w nocy 22 listopada 1918 roku. Miasto było wolne, ale nadal oblężone. Podobne wystąpienia miały miejsce w Drohobyczu, Borysławiu, Samborze i Przemyślu.
W nocy z 24/25 listopada do oblężonego Lwowa przybył gen. Rozwadowski i przejął dowodzenie od gen. Bolesława Roi. Rozkazy nowego dowódcy nakazywały kontynuowanie ofensywy. Rozwadowski po rozpoznaniu sytuacji stwierdził, że polskie siły są na to zbyt słabe. Generał przystąpił do przekształcania nierównych liczebnie i niezdyscyplinowanych grup ochotników w oddziały regularnego wojska. Po wycofaniu się ze Lwowa Kwatera Głównej Ukraińskiej Armii Halickiej (UHA) wykorzystała na organizowanie oddziałów wojskowych. W połowie grudnia 1918 roku front polsko-ukraiński ustalił się na linii od Cisnej do Chyrowa, potem wzdłuż linii kolejowej Przemyśl-Lwów do Przemyśla, z powrotem wzdłuż tej samej linii na przedpola Lwowa, następnie do Jarosławia, przez Lubaczów, Rawę Ruską, Bełz do Kryłowa. Z początkiem stycznia 1919 roku wojska polskie zdobyły Uhnów i Bełz, oraz zdobyły linię kolejową Jarosław-Rawa Ruska, co dało im dobrą pozycję do kolejnych operacji zaczepnych. Pod koniec grudnia 1918 roku Naczelna Komenda Ukraińska przystąpiła do ofensywy mającej na celu zajęcie Lwowa i wyparcie wojsk polskich za San. Gen. Rozwadowski w porę doskonale odgadł te zamiary. Według jego rozkazu grupa mjr. Józefa Sopotnickiego uderzyła na tyły wojsk ukraińskich oblegających miasto. Straty zadane Ukraińcom, spowodowały, że obrońcom Lwowa, mimo trudnej sytuacji w mieście udało się odeprzeć ofensywę. Kolejny nieudany atak na Lwów miał miejsce na początku stycznia 1919 roku. Po jego załamaniu dowództwo UHA zaplanowało przerwać połączenie pomiędzy Lwowem a Przemyślem. Była to tzw. „operacja wowczuchowska”, trwająca od 15 lutego do 19 marca 1919 roku. Początkowo zakończyła się ona sukcesem (połączenie przerwano), jednak w niekorzystnej dla armii polskiej sytuacji przerwania walk zażądała Misja Wojskowa Ententy pod przewodnictwem gen. Josepha Barthelemy (linia Barthelemy).
Walki wznowiono 2 marca 1919 roku, a 19 marca wojska polskie odbiły linię kolejową Przemyśl-Lwów. Nową propozycję rozejmu Rady Czterech (pod przewodnictwem gen. Bothy – linia Bothy) przyjęła Kwatera Głowna UHA, ale odrzuciły ją władze polskie, i przerzuciły oddziały armii Hallera w sile 35000 żołnierzy na front polsko-ukraiński.
Pod koniec kwietnia 1919 roku Naczelne Dowództwo Wojsk Polskich opracowało plan ofensywy przeciwko armii zachodnio-ukraińskiej w Galicji Wschodniej. Celem operacji było rozbicie wojsk ukraińskich operujących na Wołyniu i Galicji Wschodniej, zapewnienie bezpieczeństwa polskiej ludności zamieszkującej te tereny, odzyskanie obszarów Galicji Wschodniej, oraz uzyskanie bezpośredniego połączenia Polski z Rumunią. Pod rozkazami gen. Józefa Hallera zgrupowano znaczne siły. Ich trzon stanowiły I korpus gen. Daniela Odry, 1 i 2 Dywizje Strzelców z Armii Polskiej we Francji, Grupa Operacyjna gen. Aleksandra Karnickiego, Lwowska Dywizja Piechoty oraz zgrupowanie gen. Wacława Iwaszkiewicza z podległą mu Grupą Operacyjną gen. Władysława Jędrzejowskiego i nowo sformowane 3 i 4 Dywizja Piechoty. Łącznie stan bojowy oddziałów polskich przewidzianych do działań wynosił około 50 000 żołnierzy, 200 dział i 900 karabinów maszynowych. Siły armii zachodnio-ukraińskiej zebrane pod dowództwem gen. Mychajła Omelianowicza - Pawlenki, posiadały w tym czasie około 44 000 żołnierzy, 552 karabiny maszynowe i 144 działa. W połowie maja 1919 roku wojska polskie rozpoczęły ofensywę w Galicji i na Wołyniu. 14 maja ja
ko pierwsze uderzyły oddziały I Korpusu Armii Hallera, Grupa Operacyjna gen. Aleksandra Karnickiego, oraz Lwowska Dywizja Piechoty.
15 maja weszło do akcji zgrupowanie gen. Wacława Iwaszkiewicza, uderzając z trzech stron na Sambor.
25 maja oddziały polskie doszły do linii Bolechów-Chodorów-Bóbrka-Busk. W tym samym czasie, 25 maja, armia rumuńska wraz z 4 Dywizją Strzelców Polskich rozpoczęła zajmowanie południowo-zachodnich terenów ZURL (Pokucia) z Kołomyją i Śniatyniem. Część oddziałów ukraińskich (1 Brygada Górska UHA i Grupa „Hłyboka”) utraciły styczność z głównymi siłami, i zmuszone były przejść na Zakarpacie, gdzie zostały internowane przez władze czechosłowackie. Zmusiło to dowództwo UHA do przesunięcia oddziałów na południowy wschód Galicji, ograniczony rzekami Zbrucz-Dniestr. Po odpoczynku i reorganizacji 7 czerwca oddziały Zachodnio-Ukraińskiej Republiki Ludowej (UHA) pod dowództwem gen. Ołeksandra Hrekowa przystąpiły do kontrofensywy („ofensywa czortkowska”). W ciężkich bojach udało im się odrzucić wojska polskie na linię Dniestr-Gniła Lipa-Przemyślany-Podkamień, co obudziło nadzieję na zwycięstwo, i w konsekwencji spowodowało odrzucenie polskiej propozycji przymierza i utworzenia linii demarkacyjnej, zwanej linią Delwiga. W niedługim czasie jednak siły UHA zostały ponownie wyparte na pozycje wyjściowe nad Dniestrem i Zbruczem.
28 czerwca 1919 roku armia polska przełamała front pod Jazłowcem i 16 lipca zmusiła siły UHA do wycofania się za Zbrucz, na teren Ukraińskiej Republiki Ludowej. Oddziały UHA zostały użyte w celu wsparcia wojsk URL w walce z bolszewikami. Już 25 lipca na przeciwbolszewicki front ruszył II Korpus Halicki, a reszta UHA wyruszyła 2 sierpnia 1919 (operacja kijowska). Po zajęciu Lwowa, 22 listopada 1918 polskie władze wojskowe zatrzymały jako zakładników ukraińskich polityków: Juliana Romanczuka, Kyryła Studynśkiego, Wołodymyra Ochrymowycza, Wołodymyra Starosolskiego, Iwana Kiweluka, Wołodymyra Baczynśkiego, Iwana Kurowcia. Następnie rozpoczęto akcję internowania w obozach Ukraińców "podejrzanych o działalność na szkodę państwa polskiego", w tym urzędników Zachodnio Ukraińskiej Republiki Ludowej ( ZURL), oraz żołnierzy Armii Halickiej. Utworzono obozy internowania m.in. w Brześciu, Dąbiu, Dęblinie, Kaliszu, Lwowie, Modlinie, Pikulicach, Przemyślu, Strzałkowie, Szczypiornie, Tarnopolu, Tomaszowie, Wadowicach, Wiśniczu. W końcu 1919 w obozach przebywało ogółem ok. 23-24 tysiące internowanych Ukraińców, a w sumie przebywało w nich około 100 tysięcy Ukraińców. Około 20-25 tysięcy zmarło w obozach, głównie wskutek epidemii tyfusu i czerwonki. Dekretem Naczelnika Państwa z 10 stycznia 1919 zlikwidowano Polską Komisję Likwidacyjną. Na jej miejsce powołano Komisję Rządzącą dla Galicji, Śląska Cieszyńskiego, Orawy i Spisza. 7 marca 1919 rozporządzeniem Rady Ministrów ustanowiono Generalnego Delegata Rządu, który posiadał uprawnienia dawnego namiestnika Galicji, wyłączając z jego jurysdykcji radę szkolną, dyrekcję skarbu, zarząd lasów i dóbr państwowych. Ustawą z 30 stycznia 1920 rozwiązano Sejm Krajowy Galicji i Wydział Krajowy, wprowadzając tymczasowy samorząd. Ustawą z 3 grudnia 1920 wprowadzono nowy podział administracyjny byłego Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim oraz obszarem Spisza i Orawy na 4 województwa: krakowskie, lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie. Poważne niebezpieczeństwo zagrażało również ziemiom północno-wschodnim Rzeczypospolitej (m.in. Wileńszczyźnie), które po wycofaniu wojsk niemieckich zajęli bolszewicy. Wojnę sowiecko - polską rozpoczęła agresja Rosji Sowieckiej na Polskę, która była przecież tym korytarzem wiodącym do bolszewickiego podboju Europy. Wojna zaczęła się już na początku 1918 roku, aby rozszerzyć rewolucję bolszewicką w Europie. O wojnie zadecydowało Biuro Polityczne partii bolszewickiej - Włodzimierz Lenin, Józef Stalin, Lew Trocki, Lew Kamieniew. Istniała jedyna droga, aby swój cel osiągnęli; droga na Berlin i połączenie sił sowieckich z potęgą niemieckiego proletariatu i uprzemysłowionej gospodarki. A właśnie Polska stanęła w tych zdawałoby się otwartych drzwiach do Europy. Polskę stanowiącą przedmurze chrześcijaństwa siły rewolucji bolszewickiej zamierzały zmienić na przedmurze mongolskie, zaprowadzić swoje komunistyczne porządki. Już w listopadzie 1918 roku Józef Stalin drogę do Europy określił, jako biegnącą przez "polskie przepierzenie", które miała Armia Czerwona sforsować za jednym zamachem. Wojna sowiecko-polska weszła wtedy w decydującą fazę. Armia Czerwona przygotowywała od stycznia potężne uderzenie, które miało w maju rozbić Wojsko Polskie na froncie białoruskim. Naczelnik państwa Józef Piłsudski chciał uprzedzić to uderzenie i podjąć próbę realizacji najambitniejszego zadania. Pragnął utrwalić niepodległość Polski poprzez ostateczne rozbicie imperialnego więzienia narodów na wschód od niej. Uzyskanie niepodległości przez Ukrainę miało zabezpieczyć nie tylko Polskę, ale także pozwolić na wolny rozwój mniejszych narodów od Kaukazu do Bałtyku. Tego celu nie udało się jednak w pełni osiągnąć. Żywioł niepodległościowy na Ukrainie okazał się zbyt słaby, a i siły Polski niewystarczające do prowadzenia samotnej walki o przyszłość całej Europy Wschodniej, nie tylko przeciw Rosji Sowieckiej, ale także wbrew stanowisku głównych mocarstw zachodnich ( Francji, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych), które przyzwyczaiły się widzieć na tym obszarze jeden czynnik siły - Rosję. Wielka Brytania w szczególności chciała się wówczas porozumieć z Moskwą nawet z "czerwoną" Moskwą, jako jedynym na wschód od Niemiec istotnym partnerem w układaniu nowego ładu Europy po wielkiej wojnie. Brytyjski premier David Lloyd George dążył od kwietnia 1929 roku do bezpośredniego porozumienia z Leninem, jako rzeczywistym gospodarzem nie tylko Rosji, ale także patronem owego nowego ładu w Europie Wschodniej. Polska niepodległa polityka, uwzględniająca istnienie innych, mniejszych państw na tym obszarze, a także zwracająca uwagę na ideologiczny charakter sowieckiego niebezpieczeństwa dla całej Europy - była w tej perspektywie t tylko przeszkodą. Lenin wysłał do Londyny Lwa Kamieniewa, członka Politbiura, aby podtrzymał iluzję porozumienia państwa sowieckiego z Zachodem za cenę oddania pod kontrolę Moskwy całej Europy Wschodniej. Jednak w miarę odzyskiwania militarnej inicjatywy w wojnie z Polską i postępów Armii Czerwonej na zachód korciło go rzucenie rękawicy całemu systemowi wersalskiemu w Europie. Front Zachodni Michaiła Tuchaczewskiego miał ruszyć "przez trupa białej Polski" na Berlin. Nie tylko Polska miała być zsowietyzowana. Skalą ambicji bolszewickiego kierownictwa latem 1920 roku oddaje najpełniej wymiana depesz między Leninem, a Stalinem ( który bezpośrednio nadzorował wówczas natarcie Armii Czerwonej na Lwów ). 23 lipca Lenin pisał do Stalina: "Uważam ,że należałoby w tej chwili pobudzić rewolucję we Włoszech. Uważam osobiście, że należy w tym celu sowietyzować Węgry, a być może także Czechy i Rumunię". Stalin, który obiecywał w ciągu tygodnia zająć Lwów, następnego dnia odpowiedział- teraz kiedy mamy Komintern, pokonaną Polskę i mniej, czy bardziej przyzwoitą Armię Czerwoną, byłoby grzechem nie pobudzić rewolucji we Włoszech. Należy postawić kwestię organizacji powstania we Włoszech i w takich jeszcze nieokrzepłych państwach jak Węgry, Czechy, (Rumunię przyjdzie rozbić). Najkrócej mówiąc trzeba podnieść kotwicę i puścić się w drogę, póki imperializm nie zdążył, jako tako podreperować swojej rozwalającej się fury. Stalin, zanim ruszył pod Lwów, zdążył już zająć się opracowaniem teoretyczno - ustrojowych rozwiązań, aby poszerzyć sowieckie imperium. We wcześniejszym liście do Lenina zwracał uwagę, że przyszłe sowieckie Niemcy, sowiecka Polska, Węgry, czy Finlandia nie powinny być od razu przyłączone do sowieckiej Rosji na takiej samej federacyjnej zasadzie jak Baszkiria, czy Ukraina, ale zasługują na wprowadzenie dla nich zasady konfederacji, czasowo honorującej tradycje ich odrębności państwowe. Trocki z kolei nalegał 17 lipca na zwiększoną agitację wśród polskich robotników i chłopów w celu zaszczepiania w ich świadomości nowych bohaterów narodowych, których dotąd nie znali towarzyszy Dzierżyńskiego, Marchlewskiego, Radka, Unszlichta i innych. Oni mieli zastąpić Piłsudskiego, Dmowskiego, Witosa, czy Paderewskiego w nowej Polsce. Dobić Polskę. W Moskwie trwał II kongres Międzynarodówki Komunistycznej. Delegaci z entuzjazmem patrzyli na wielką mapę, na której codziennie przesuwały się na zachód czerwone chorągiewki. Izaak Babel, wielki pisarz, a w lecie 1920 roku politruk towarzyszący 1. Armii Konnej Siemiona Budionnego w wielkim rajdzie na Polskę tak zapisywał na gorąco swoje wrażenia z tego momentu: - „moskiewskie gazety z 29 lipca. Otwarcie II kongresu Kominternu, nareszcie urzeczywistnia się jedność ludów, wszystko jasne ; są dwa światy i wojna jest wypowiedziana. Będziemy wojować w nieskończoność. Rosja rzuciła wyzwanie. Ruszamy w głąb Europy, aby zdobyć świat. Czerwona Armia stała się czynnikiem o znaczeniu światowym". Podniecony otwierającymi się perspektywami Lenin jeszcze 12 sierpnia nawoływał ze zniecierpliwieniem na posiedzenie Politbiura. „Z politycznego punktu widzenia jest arcyważne, aby dobić Polskę". Polska jednak dobić się nie dała. Rozczarowanie Lenina było wielkie. Zderzenie z siłą ugruntowanego w zdecydowanej większości społeczeństwa dojrzałego patriotyzmu było dla bolszewików zjawiskiem nowym. Próba sowietyzacji Polski rozbiła się o to, co Richard Pipes nazwał europejskim nacjonalizmem, a co tak korzystnie odróżniło sytuację Polski od anomii społecznej, na której bolszewicy zbudowali swój sukces w Rosji, na Ukrainie, czy Białorusi "Przeklęta ciemna Polska", jak pisał 4 września Kliment Woroszyłow, towarzysz Stalina z walk pod Lwowem - wykazała "szowinizm i tępą nienawiść do "ruskich". Nie było już mowy przez następnych dwadzieścia lat - o sowieckiej Czechosłowacji, Węgrzech, Rumunii, w mocy pozostały traktaty pokojowe bolszewików z "burżuazyjnymi" rządami małych republik bałtyckich. Lenin zweryfikował stanowczo całość swojej strategii: pomoc "moralna" i materialna dla sprawy rewolucji w państwach imperialistycznych miała być utrzymana, a nawet zintensyfikowana, w szczególności na terenie kolonii, natomiast wykluczone zostało na długie lata bezpośrednie angażowanie militarne państwa sowieckiego w eksporcie rewolucji. W każdym razie na terenie Europy. System wersalski został na 20 lat ocalony w Bitwie Warszawskiej, a później niemeńskiej. Wraz z nim ocalała szansa niepodległego rozwoju Europy Środkowo - Wschodniej. Przynajmniej jej części i przynajmniej na pewien czas. Cena nie była mała. Blisko sto tysięcy poległych i zmarłych w tej wojnie żołnierzy, młodych ochotników, których symbolem stali się akademicy warszawscy walczący pod Radzyminem pod duchowym przywódctwem księdza Ignacego Skorupki, akademicy lwowscy / Orlęta - dopisek AS / z polskich Termopil - Zadwórnej, ochotniczki broniące bohatersko Płocka i Włocławka. Ne zapominajmy o polskich jeńcach, którzy nigdy nie powrócili z sowieckiej niewoli. Wykazujący się najwyższym poświęceniem młodzi członkowie POW ( POLSKIEJ ORGANIZACJI WOJSKOWEJ), którzy zbierali informacje wywiadowcze na zapleczu sowieckiego frontu. W cieniu czerwonej gwiazdy. Racje w tej wojnie były podzielone. Na pewno nie w lipcu i sierpniu 1920 roku. Agresywny, totalitarny imperializm sowiecki niósł przemoc fizyczną i cywilizacyjną. Narzucał siłą zmianę tożsamości swoim nowym poddanym. Mieli stać się wyznawcami komunistycznej ideologii, opartej w swym rdzeniu na klasowej nienawiści, na stałym resentymencie wobec tych, którym powodzi się lepiej, wobec tych, którzy wierzą w coś lepszego niż partia. Rację mieli tylko ci, którzy bronili Ossowa, bronili Polski, bronili Europy, bronili Boga. Nie ci, którzy chcieli przygnieść Ossów, Polskę, Europę i Boga ciężarem czerwonej gwiazdy. I o tej racji, racji polskiej z sierpnia 1920 roku, nie wolno nam zapominać. Nie wolno nam zapominać, jeśli mamy pozostać Polakami, a także, jeśli Europa ma zachować rdzeń swej duchowej tożsamości, tej, w której jest wolność i chrześcijaństwo. W maju 1920 roku, kiedy żołnierz polski zmagał się z Armią Czerwoną o przyszłość Europy Wschodniej, w Wadowicach urodził się Karol Wojtyła. Wyobraźmy sobie, że Polska poddaje się dyktatowi Lenina w sierpniu 1920 roku. Że powstaje nowa, skrojona według projektu Stalina, polska republika sowiecka. Czy młody Karol mógłby usłyszeć o Bogu? Mógłby stać się Polakiem? Te pytania dotyczą całego pokolenia - najwspanialszej bodaj w XX wieku pokolenia Polaków, urodzonych i wychowanych w wolnej Ojczyźnie. Te pytania dotyczą także nas, dzieci i wnuków tego pokolenia. Owe pytania, pytania o pamięć roku 1920 przekształcają się dzisiaj w pytania jeszcze poważniejsze: czy chcemy nadal być Polakami, czy chcemy walczyć (walczyć naszą pracą, naszą odwagą dawania świadectwa swojej tożsamości) o Polskę i Europę wierną swym najlepszym duchowym tradycjom? Czy chcemy Polski niepodległej, gotowej wspierać wolność mniejszych narodów naszej części kontynentu, czy godzimy się z rolą pionków ustawianych na geopolitycznej mapie przez mocarstwa lekceważące mniejszych i słabszych i narzucające im bezwzględnie dyktat swoich ideologicznych preferencji"? Bitwa warszawska – „Cud nad Wisłą”– stoczona w dniach 13-25 sierpnia 1920 w czasie wojny polsko-bolszewickiej - uznana za osiemnastą na liście przełomowych bitew w historii świata, zdecydowała o zachowaniu niepodległości przez Polskę i nierozprzestrzenieniu się rewolucji komunistycznej na Europę Zachodnią. Kluczową rolę odegrał manewr Wojska Polskiego oskrzydlający Armię Czerwoną przeprowadzony przez Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego, wyprowadzony znad Wieprza 16 sierpnia, przy jednoczesnym związaniu głównych sił bolszewickich na przedpolach Warszawy. Tak oto Polska ocaliła siebie i Europę przed klęską "Widma krążącego po Europie, widma komunizmu", deklaracji programowej Związku Komunistów (niemieckiej partii komunistycznej) napisanej przez Karola Marksa i Fryderyka Engelsa na przełomie lat 1847 i 1848 i ogłoszona w lutym 1848 w Londynie. Edgar Vincent, wicehrabia D'Abernon (ur. 19 sierpnia 1857, zm. 1 listopada 1941) – brytyjski polityk, dyplomata, pisarz, bitwę warszawską (Pod Warszawą 1920 roku) ocenił, jako „ osiemnastą decydującą bitwę w dziejach świata” W swojej książce „ Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata” rok wydania 1932 napisał m.in.:
„(…)współczesna historia cywilizacji zna mało wydarzeń, posiadających znaczenie większe od bitwy pod Warszawą w roku 1920. Nie zna zaś ani jednego, które byłoby mniej doceniane…Gdyby bitwa pod Warszawą skończyła się zwycięstwem bolszewików, nastąpiłby punkt zwrotny w dziejach Europy, nie ulega bowiem najmniejszej wątpliwości, iż z upadkiem Warszawy środkowa Europa stanęła by otworem dla propagandy komunistycznej i dla sowieckiej inwazji…w wielu sytuacjach historycznych Polska była przedmurzem Europy przeciw inwazji azjatyckiej…w żadnym momencie zasługi, położone przez Polskę nie były większe, w żadnym wypadku niebezpieczeństwo nie było groźniejsze… zwycięstwo zostało osiągnięte dzięki strategicznemu geniuszowi jednego człowieka i dzięki przeprowadzeniu przez niego akcji tak niebezpiecznej, że wymagała ona nie tylko talentu, ale i bohaterstwa(…)”. Po obronie Warszawy wojna nie była jednak jeszcze rozstrzygnięta. Pod koniec sierpnia na froncie południowym pod Komarowem Wojsko Polskie pokonało Armię Konną Budionnego, a w drugiej połowie września 1929 roku na froncie północnym rozbiło bolszewików w bitwie na Niemnem. Nieocenione zasługi w zwycięstwo nad bolszewikami wniósł polski radiowywiad – najdoskonalsze źródło wiedzy o działaniach Armii Czerwonej, który rozszyfrował nadawane drogą radiową depesze o planach nieprzyjaciela (m.in. polscy kryptolodzy przed bitwą warszawską łamali szyfr „Rewolucja”, który służył do szyfrowania rozkazów armii nacierających na Warszawę). Marszałek Józef Piłsudski po 123 latach zaborów odzyskał dla Polski niepodległość. Polskie Legiony – I Kadrowa pod Jego dowództwem śpiewały hymn:
Legiony to – żołnierska buta
Legiony to – ofiarny stos
Legiony to – rycerska nuta
Legiony to – straceńców los!
Refren
My Pierwsza Brygada
Strzelecka gromada
Na stos rzuciliśmy swój życia los
Na stos – na stos!
Nie chcemy już od was uznania
Ni waszych mów ni waszych łez
Skończyły się dni kołatania
Do waszych dusz do waszych serc
Refren
My Pierwsza Brygada
Umieliśmy w ogień zapału
Młodzieńczych wiar rozniecić skry
Niech życie swe dla ideału
I swoją krew i marzeń sny
Refren
My Pierwsza Brygada
Potrafim dziś dla potomności
Ostatki swych poświęcić dni
Wśród fałszów siać siew szlachetności
Miazgą swych ciał żarem swej krwi
Refren
My Pierwsza Brygada
Krzyczeli żeśmy stumanieni
Nie wierząc nam, że chcieć to móc
Laliśmy krew osamotnieni
A z nami był nasz drogi wódz
Refren.
My Pierwsza Brygada
Autorami hymnu Legionów są Tadeusz „Kostek” Biernacki, lub Andrzej Hałaciński. Jak twierdził Biernacki ułożył tekst wspólnie z kolegami w nocy z 16 na 17 lipca 1917 roku, gdy przewożeni byli jako internowani przez Niemców do Szczypiorna w związku z kryzysem przysięgowym. Hałaciński także przyznawał się do pieśni i podawał, że powstała w Tyrolu w tym samym 1917 roku. Józef Piłsudski nazwał ją „najdumniejszą pieśnią jaką kiedykolwiek Polska stworzyła”
Źródła:
dr Lucyna Kulińska – wykłady,
prof. Andrzej Nowak wykład „Solidarni 2010”,
prof. Andrzej Nowak „Dziedzictwie roku 1920" -/"Nasz Dziennik" 13 - 15 sierpnia 2011/,
prof. Lech Wyszczelski „Wojna o Kresy Wschodnie 1918 – 1920
prof. VHR. D’ABERNON „Osiemnasta decydująca bitwa w dziejach świata pod Warszawą 1920 r.”. PWN Warszawa 1932 rok
Adam Dziurok
Marek Gałęzowski
Łukosz Kamiński
Filip Musiał „Od niepodległości do niepodległości”
Norman Davies „Boże igrzysko”
„Głos Polski” Toronto – prace własne Aleksander Szumański
Brzeziński - wszystko jasne Wyszło szydło z worka. Nic nie dzieje się bez przyczyny! Brzeziński: Polacy w wyborach pokazali polityczny rozsądek
http://biznes.onet.pl/brzezinski-polacy-w-wybora...
Polacy w ostatnich wyborach parlamentarnych wykazali się politycznym rozsądkiem; ich rezultat potwierdza stabilną różnorodność społeczeństwa polskiego - uważa profesor Zbigniew Brzeziński. Doradca ds. bezpieczeństwa narodowego prezydenta USA Jimmiego Cartera ocenił w programie "Horyzont" w TVN24, że wynik wyborów parlamentarnych w Polsce pokazuje, iż z jednej strony "różnorodność została uwzględniona", a z drugiej potwierdzono "pewien stabilny kierunek" rządów. "Są elementy bardziej prawicowe, bardziej klerykalne; z drugiej strony jest coś nowego świeckiego i poza tym pewne resztki dawnej lewicy. To jest Polska i jest w tym układzie - właśnie w rezultacie tych wyborów - pewna stabilność. To znaczy różnorodność jest uwzględniona i potwierdzona, a z drugiej strony w dalszym ciągu prowadzony jest pewien stabilny kierunek. Partia rządząca wraca do władzy i w dalszym ciągu będzie się angażować w ten skomplikowany proces modernizacji, europeizacji i stabilizacji nowoczesnej Polski" - podkreślił. Jak dodał, wyniki wyborów są też "bezwzględnie potwierdzeniem tego, że demokracja w Polsce jest zakorzeniona?. „Polska wykazała polityczny rozsądek. To nie znaczy, że zwycięstwo PO jest dowodem rozsądku. Oczywiście w pewnym sensie jest, bo to jest partia umiarkowana; ale po drugie, co jest ważniejsze, ten rezultat potwierdza różnorodność, stabilną różnorodność społeczeństwa polskiego" - uważa Brzeziński. Zdaniem profesora, ciekawą kwestią jest także stosunek Polaków do Kościoła. "Kościół, który ma tyle sobie do zawdzięczenia, jeśli idzie o podtrzymanie poczucia narodowego, przetrwanie polskości w okresie rozbiorów, musi się zmienić. Nie tylko w Polsce, ale też - ja to mówię, jako katolik - Kościół musi się zmienić na świecie. To są fakty nieuniknione i to też następuje w Polsce" - powiedział. Brzeziński dodał również, że w jego opinii, ostatnia dekada jest najlepszym okresem w historii Polski. Istotnym tekstem jest artykuł z kresy.pl, cytaty stanowią jedynie potwierdzenie i uzupełnienie informacji. "Alians BP i Rosnieftu doprowadzi do zwiększenia zależności zachodnich gospodarek od rosyjskich źródeł energii. Podpisanie w ubiegłą sobotę umowy o wymianie akcji między „Rosnieftem” i brytyjskim BP było na początku tygodnia najważniejszą wiadomością w europejskich mediach. Zdania komentatorów, polityków i ekonomistów są podzielone: jedni nazywali tę umowę "grą w rosyjską ruletkę", drudzy - "pierwszą transakcją godną XXI wieku”. W komentarzach analityków finansowych i akcjonariuszy więcej jest zachwytu nad skalą transakcji, którą udało się BP sfinalizować, niż zaniepokojenia ryzykiem politycznym. Po pierwsze, jak sądzą, partnerstwo w formie wymiany akcji nie pozwoli stronie rosyjskiej działać samowolnie. Po drugie, wpuszczenie zachodniej spółki na rosyjską Arktykę nie ma precedensu, otwiera niebywałe możliwości, co samo w sobie kompensuje wszystkie minusy. Finansowa sytuacja i reputacja BP poważnie ucierpiały w rezultacie ubiegłorocznej katastrofy w Zatoce Meksykańskiej i sankcji ze strony rządu USA. A umowa z „Rosnieftem” otwiera przed spółką perspektywę dostępu do upragnionych rejonów arktycznych, które do tej pory były niepodzielną ojcowizną rosyjskich nafciarzy. Nowe partnerstwo zostało pobłogosławione przez rządy obu krajów. Choć BP już dawno utraciło narodowość i należy do największych światowych koncernów, tradycyjnie jest jednak uważane za spółkę brytyjską. Londyn i Moskwa pokazały, że nie mieszają dyplomatycznej wojny z biznesem, podkreśla Reuters, przypominając o otruciu Aleksandra Litwinienki, szeregu skandali szpiegowskich i innych niepowodzeniach w brytyjsko-rosyjskich stosunkach. Koalicyjny rząd konserwatystów i liberalnych demokratów, próbując wyciągnąć Wielką Brytanię z recesji, postawił na zwiększenie handlu z kluczowymi rozwijającymi się rynkami, w szczególności z krajami BRIC (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny). Premier David Cameron w zeszłym roku stał na czele delegacji biznesmenów, które odwiedziły Indie i Chiny, a w tym roku wybiera się z taką wizytą do Rosji. „Rosja zajmuje najważniejsze miejsce na światowym rynku energii, bo dzisiaj przypada na nią jedna piąta światowego dobowego wydobycia gazu i około 13% wydobycia ropy naftowej. Zatem ta inicjatywa to dobra wiadomość dla Europy, dla bezpieczeństwa energetycznego Wielkiej Brytanii i całego świata”, - oświadczył minister energetyki Wielkiej Brytanii Chris Huhne. „Widzimy swego rodzaju wykalibrowanie stosunków przy pozostawieniu bez rozwiązania niektórych zasadniczych problemów - uważa Richard Whitman, profesor Uniwersytetu Bath, cytowany przez agencję Reuters. – W sprawie sporu o Litwinienkę Moskwa i Londyn zawarły „zgodę o niezgodzie”, pozostawiając ten problem na boku od innych ważnych sfer stosunków, takich jak biznes". Ta umowa daje BP dostęp do jednych z ostatnich na świecie nietkniętych złóż ropy naftowej i otwiera przed spółką nowe horyzonty w czasie, gdy jej zdolność do dalszego rozszerzania wydobycia w amerykańskich wodach stoi pod znakiem zapytania, zaznacza „Daily Telegraph”. Oprócz zwiększenia udziału w „Rosniefcie” do ponad 10%, BP będzie towarzyszyć rosyjskiemu partnerowi w poszukiwaniu i wydobyciu złóż w południowej części Morza Karskiego, co „skalą i perspektywicznością odpowiada w przybliżeniu brytyjskim pokładom w Morzu Północnym”. Według prognoz Credit Suisse, umowa może w połowie zrekompensować aktywa, które BP sprzedało w rezultacie katastrofy w Zatoce Meksykańskiej. Ale im bardziej perspektywiczne są prognozy, tym więcej pojawia się nutek wątpliwości. Technologia prowadzenia odwiertów w ekstremalnych warunkach pogodowych nie została jeszcze opracowana. Potrzebne są inwestycje w infrastrukturę – szczególnie w porty i rurociągi. Arktyczny szelf Rosji jest słabo zbadany i nie jest jeszcze gotowy do eksploatacji, odznacza się surowym klimatem. Jak sądzą eksperci JP Morgan, potrzeba od 10 do 15 lat zanim można tam będzie wydobywać ropę naftową. Inwestorów niepokoi także reputacja Rosji jako historycznie niestabilnego państwa. „Tylko nieliczni liderzy rynku światowego pozwoliliby rosyjskiej spółce państwowej nabyć znaczną część swoich akcji, jak to uczyniło BP. Dla Kremla to bardzo ważny symboliczny krok”, - powiedział inwestor bankowy, prosząc o zachowanie anonimowości. Europejscy obserwatorzy, jakkolwiek by nie oceniali finansowo-ekonomicznej stronę umowy, zauważają, że jest ona związana z ogromnymi wyzwaniami i ryzykiem. „France Press” przypomina, że spółka „Rosnieft”, która planuje razem z brytyjskim koncernem BP wydobywać złoża w Arktyce, stała się numerem jeden w Rosji dzięki nabyciu kluczowych aktywów swojego konkurenta – „Jukosu” i wsparciu państwa. W 2004 roku – pisze dalej francuska agencja - „Rosnieft”, który analitycy uważają za narzędzie Kremla, nabył perłę „Jukosu” – „Jugansknieftiegaz” za śmiesznie niską cenę 9,35 miliarda dolarów. Reuters przypomina, że w 2008 roku prezes BP Robert Dudley na własnej skórze przekonał się o ryzyku, kiedy zmuszony był uciekać z Rosji po kłótni z rosyjskimi miliarderami - partnerami przedsiębiorstwa TNK-BP, którego dyrektorem generalnym był on w tym czasie. Przeszukania w biurze, pozbawienie wizy... W ubiegły piątek ten sam Dudley otrzymał błogosławieństwo na umowę z "Rosnieftem” od Putina i jego zastępcy - rosyjskiego „cara naftowego” Igora Sieczina. Co prawda w 2003 roku, kiedy BP i TNK tworzyli wspólne przedsiębiorstwo, Putin też dawał błogosławieństwo, które nie pomogło jednak Dudley'owi w 2008 roku. Na dodatek wizerunek Rosji za granicą ucierpiał po niedawnym wyroku na Michaiła Chodorkowskiego, właściciela „Jukosu”, którego byłe aktywa stanowią dzisiaj podstawę „Rosnieftu”. Komentatorzy uważają, że brytyjska spółka i sam Dudley po prostu nauczyli się pracować po rosyjsku. Żaden z zachodnich koncernów nie ma takiej wiedzy o rosyjskiej gospodarce jak BP i przede wszystkim sam Dudley. On z własnego doświadczenia wyciągnął lekcję o tym, jak należy pracować w Rosji. „Daily Telegraph” przytacza słowa ekonomisty Toma Bauera: „Każdy, kto wchodzi z biznesem do Rosji, zaczyna ryzykowną grę, która najczęściej kończy się łzami. Ale BP zabezpieczyło się wymianą akcji. Widzimy dwie strony, które są poranione w przeszłych bojach i dlatego o wiele bardziej dojrzałe niż były w latach 90-tych. W końcu stało się jasne, że trzeba współpracować z Kremlem. Dudley tak właśnie zrobił”. Umowa, która daje „Rosnieftowi” 5% akcji BP, utwierdza pozycję wiceprezesa Sieczina na szczycie światowej polityki energetycznej i jego wpływy, jako głównego w drużynie Putina specjalisty od zawierania transakcji. Zwabiając BP perspektywą wspólego wydobywania gigantycznych złóż ropy naftowej i gazu, Sieczin daje „Rosnieftowi” szansę zapewnić sobie miejsce wśród globalnych tytanów, gdzie, według Kremla, powinny się znajdować jego wiodące państwowe spółki. Eksperci, pisze „Frankfurter Allgemeine”, wychodzą z założenia, że umowa ma czysto praktyczny charakter. „BP otrzymuje dostęp do zasobów, "Rosnieft” – dostęp do technologii”, - powiedział Phil Weiss, analityk Argus w Nowym Jorku. Jednocześnie komentatorzy niemieckiej gazety dostrzegają w londyńskim porozumieniu coś więcej niż po prostu transakcję ekonomiczną. To znak, symbol przemian w światowej gospodarce. Kiedy koncerny łączą aktywa a ich kierownicy wypowiadają górnolotne słowa. Ale wymiana akcji między BP i „Rosnieftem” rzeczywiście stała się symboliczna dla całej gałęzi przemysłu naftowego i dla całęgo świata. Fakt, że BP było zmuszone wziąć na jedną łódkę tak trudnego partnera jak państwo rosyjskie można wyjaśnić nie tylko wewnętrznym kryzysem koncernu. To jawny symbol tego jak bardzo zmienił się stosunek sił na rynku energetycznym. Ponad trzy czwarte znanych zapasów ropy naftowej znajdują się w rękach krajów OPEC. Rosja z kolei kontroluje prawie jedną trzecią światowych zapasów gazu. We wszystkich tych krajach decydującą rolę odgrywają państwowe energetyczne giganty, takie jak „Rosnieft”. Na ich tle prywatne zachodnie spółki naftowe, takie jak Exxon-Mobil, BP i Shell są tylko na pozór gigantami: one odgrywają rolę na rynku papierów wartościowych, ale na rynku energetycznym są karłami, w porównaniu ze strukturami podporządkowanymi państwom. Dlatego dla rozwiniętych przemysłowo krajów Zachodu jednym z najważniejszych wyzwań XXI wieku będzie zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego i zmniejszenie zależności od ropy naftowej i gazu. - wyciąga wniosek komentator gazety. „Financial Times Deutschland” w komentarzu zatytułowanym „Niebezpieczne pobratymstwo BP” pisze, że w sensie politycznym umowa z Rosjanami jest skrajnie ryzykowna. Niepodlegające prognozom ryzyko dla BP skrywa przede wszystkim polityka Rosji, która niechętnie dopuszcza czyjąkolwiek ingerencję w swój biznes surowcowy. Doświadczył tego nie tak dawno koncern Eon w stosunkach z „Gazpromem”. W aliansie BP i „Rosnieftu” sprawę komplikuje to, że Rosjanie kontrolują dostęp do złóż ropy. Istnieje ogromne niebezpieczeństwo, że BP przekaże tylko know-how, a potem zmuszone będzie wyjść z aliansu. Z prawnego punktu widzenia brytyjska spółka byłaby w takiej sytuacji bezsilna. Albowiem za „Rosnieftem” stoi Kreml, a on jest gotów w razie konieczności zmieniać reguły odpowiednio do swoich potrzeb. Udowodnił to Władimir Putin w sprawie Michaiła Chodorkowskiego: miliarder został wywłaszczony, „Jukos” zrujnowany, jego majątek przekazany „Rosnieftowi” - temu samemu, z którym BP wymienia się teraz akcjami.
Aleksandr Miniejew Źródło: Nowaja Gazieta. Tłumaczyła Karolina Filimonova" http://www.kresy.pl/publicystyka,analizy?zobacz/...
[...] Niestety nie chce tego dostrzec Zbigniew Brzeziński, doradca koncernu AMOCO/BP. To, że tak fatalnie swego czasu doradzał ostatniemu szachowi Iranu, uległo zapomnieniu. Obecnie cień profesora towarzyszy 15-letniemu kontraktowi TNK-BP na przesył kaspijskiej ropy z Brodów do Odessy (s.190), podkreślenie moje - B.Ł. [...] oraz [...] Rosyjski "Transnieft" i jego biznesowy partner BP, zatrudniający bratanków Zbigniewa Brzezińskiego w charakterze doradców, wyraźnie wykazały, że są zainteresowane korzystaniem z niej (magistrali Odessa-Brody-Płock-Gdańsk), ale tylko w odwrotnym kierunku. (s.119) [...] źródło: Witold Michałowski, Rury pod specjalnym nadzorem, Wydawnictwo von borowiecky, Warszawa 2010.
[...] "Washington Post" opisuje zaś kluczowe spotkanie w Białym Domu w sierpniu 1996 r., podczas którego szefujący eurazjatyckim operacjom Amoco T. Don Stacy przekonywał Clintona do znaczenia postsowieckiego kraju o trudnej do wymówienia nazwie. Jeszcze przed skończeniem prezentacji Stacy dostał, co chciał: obietnicę zaproszenia ze wszelkimi honorami do Waszyngtonu prezydenta Alijewa. Sześć miesięcy później tradycyjnie wspierający republikanów koncern przekazał 50 tys. dolarów na fundusz demokratów. Rok później, w sierpniu 1997 r., byłego zabawiacza Leonida Breżniewa czekało w Waszyngtonie królewskie przyjęcie. Już wcześniej, gdy rozstrzygała się kwestia, którędy popłynie ropa, interweniował doradca do spraw bezpieczeństwa Clintona, Sandy Berger. Przekonywał Terry´ego Adamsa, jednego z szefów BP, który kierował pracami AIOC, do budowy droższego ropociągu przez Gruzję nad Morze Czarne, tak aby omijał Rosję. W perspektywie istniała możliwość przedłużenia go do śródziemnomorskich wybrzeży Turcji. BP preferowało modernizację szlaku rosyjskiego. Po rozmowach Berger był górą. Mając zgodę całego AIOC, trzeba było jeszcze się dogadać z azerskim prezydentem. We wrześniu 1995 r. ze specjalnym listem od Clintona poleciał do Baku Zbigniew Brzeziński. Gdy nie było świadków, wręczył pismo i następne dwa dni spędził na rozmowach z Alijewem, namawiając do koncepcji dwóch rurociągów. Alijew się zgodził, Brzeziński zaś wkrótce został specjalnym płatnym konsultantem Amoco.
[...] źródło: http://webcache.googleusercontent.com/search?q=c...
Jadwiga Chmielowska - blog
O tym jak to rabin został duchownym Wskutek działania totalitarnego przekazu medialnego i takiejże edukacji przedszkolno – uniwersyteckiej, w wielu głowach powstało przekonanie jakoby żydowski rabin był „osobą duchowną”, kimś w rodzaju żydowskiego kapłana, kimś takim jak zakonnik, w ostateczności teolog u chrześcijan. Jest to błędne mniemanie, specjalnie podtrzymywane przez różne czynniki wpływu, wywołujące przekonanie jakoby judaizm był religią podobną chrześcijańskiej. Dzięki tym różnym szarlatańskim sztuczkom przeróżne samozwańcze sanhedryny uzyskują poparcie, powiększają swój autorytet, słowem – rozpychają się łokciami i kolanami wśród chrześcijańskich społeczeństw modelując je według własnych pomysłów.
Od wyjścia z Egiptu do zburzenia świątyni Kasta kapłańska powstała u żydów po wyjściu z Egiptu. Pierwszym kapłanem był Aron, brat Mojżesza. Następnymi jego potomkowie. W judaizmie kapłaństwo było dziedziczne. Tylko aronidzi – potomkowie Arona zostawali kapłanami. Kapłanem zostawało się już w momencie narodzin. Nic, więc dziwnego, że zdarzali się kapłani, którzy nie umieli czytać po hebrajsku. Kapłani zajmowali się składaniem ofiar i prowadzeniem modłów w świątyni. Mała uwaga, co do składania ofiar. W historii można wyróżnić kilka etapów dotyczących składania ofiar. Nierzadko pierwsze ofiary były składane z ludzi. Następnym etapem było składanie krwawych ofiar ze zwierząt, potem już tylko symbolicznych z kwiatów i owoców. Żydzi zatrzymali się na etapie składanie krwawych ofiar ze zwierząt. Aby zbytnio nie epatować tym oraz by krew ofiarna nie lała się byle gdzie (to tylko jeden z kilku czynników wpływu), ofiary można było składać tylko w świątyni w Jerozolimie. W pierwszym wieku przed Chrystusem składanie krwawych ofiar ze zwierząt na sposób żydowski, uchodziło w świecie śródziemnomorskim za objaw barbarzyństwa. Toteż Rzymian napawała obrzydzeniem jerozolimska świątynia, po której nierzadko trzeba było brodzić po kostki we krwi. Uważali ją za coś okropnego, za wielką jatkę, za coś, co pod ich panowaniem nie może istnieć. Był to jeden z powodów, dla jakich ją zburzyli. Mając to na uwadze uczonym w piśmie (rabinom, którzy istnieli w judaizmie już od dawna) wcale specjalnie nie zależało na odbudowie świątyni. Nie trudno się domyślić, dlaczego. Po zburzeniu świątyni ustały ofiary, bowiem zabrakło miejsca, w którym można było je składać. Toteż kapłaństwo uległo zawieszeniu (jednak może być w każdej chwili przywrócone, gdyby świątynia została odbudowana). Kapłani zniknęli. Ich potomkowie (tak jak i potomkowie lewitów) mogą spełniać funkcje honorowe w synagogach. Lecz jeśli w danej gminie żydowskiej nie ma takiego potomka (kohena) to dla żydów nie stanowi to żadnego problemu.
Rabińska mądrość Błędne jest mniemanie jakoby rabini zastąpili kapłanów. Nie ma, bowiem, po co zastępować kapłanów skoro nie są potrzebni. Rabini są znawcami prawa religijnego żydów, „uczonymi w piśmie” (nie mylić z faryzeuszami – stronnictwem żydowskim), którzy pojawili się w momencie powstawania prawa. Cywilizacja żydowska jest cywilizacją sakralną. Tzn. że wszystkie przejawy życia żydowskiego są regulowane religijnymi przepisami. W Talmudzie (księdze, która ma mnóstwo wydań, spisywanej przez wiele pokoleń rabinów, w której wyjaśnia się jak prawowierny żyd ma żyć) rabini określili nawet to, jaką modlitewkę ma odmówić żyd po wyjściu z wychodka czy też w jaki sposób pluć w szabat, aby nie znieważyć święta.(*) Rabin jest tylko „uczonym w piśmie”, znawcą prawa religijnego, prawnikiem. Jednak dla żydów jest sprawą najwyższej wagi, aby skrupulatnie przestrzegać prawa. Bowiem to nie od dobrych czy złych uczynków zależy zbawienie żyda, ale od zachowania zakonu. Prawo religijne żydowskie jest aprioryczne – powstało dawno temu i reguluje wszystkie przejawy życia od momentu swego powstania po wsze czasy, nie można nic w nim zmienić. Jednak warunki życia się zmieniają. Jak więc zachować prawo? Nad tym właśnie głowią się rabini. Są przewodnikami życia. Stąd rabini odgrywają bardzo istotną rolę w gminach żydowskich. Żyd chcący zostać rabinem musiał się wiele i długo uczyć, w przeciwieństwie do kapłana, którym zostaje się przez urodzenie. [Już słyszę skowyt oświeconych: a przecie rabini dają małżeństwa żydom (tak w filmach różnych pokazują!). Tak dają, bo wiedzą jak to zrobić. Ale w przeciwieństwie do kapłanów chrześcijańskich nie potrzebują do tego żadnych święceń (nie ma święceń ani sakramentów u żydów; kapłanem i lewitą zostaje żyd poprzez urodzenie). Poza tym może to robić każdy, kto wie jak. A to jest zapisane w przepisach religijnych. A że rabini są znawcami prawa, więc poza wiedzą posiadają autorytet u żydów – zawsze to przyjemniejsze, gdy takiego aktu dokonuje ktoś z poważaniem, autorytetem.]
Biurokratyczna sztuczka Oto jak doszło do uznania rabinów za duchownych:
„Zupełne równouprawnienie Żydów we Francji orzekła już konstytuanta we wrześniu 1791 roku. Napoleońskie rządy nie cofały tego, ale gdy co do obyczaju żydowskiego wyłaniały się rozmaite wątpliwości i poczęły się odzywać z prowincji głosy z ciężkimi przeciw żydostwu zarzutami, rząd chcąc te wątpliwości (np. co do poligamii) wyjaśnić, musiał przede wszystkim wiedzieć, z kim się wdać, żeby to miało znaczenie dla wszystkich Żydów we Francji. Dla informacji zebrano najpierw ‘notablów’, tj. wybitniejszych żydów, wskazanych przez prefektów po departamentach; obradami ich w lipcu 1806 roku kierował minister. Zadano im 12 pytań, na które udzielili odpowiedzi, jak sobie rząd życzył, oprócz jednej sprawy: zaprzeczyli możliwości małżeństw mieszanych, żydowsko – chrześcijańskich. Z czyjejże tedy strony ujawniał się ekskluzywizm? Aleć ‘notable’ nie stanowili żadnej władzy dla Żydostwa. Chodziło o jakąś sankcje żydowską dla warunków współżycia w życiu państwowym, choćby o sankcje dla jedenastu kwestii, rozstrzygniętych przez notablów w myśl życzeń rządu i ogółu ludności francuskiej. Ponieważ wszystkie wątpliwości miały źródło w odrębności prawa, którego źródłem była religia żydowska, a zatem trzeba było wdać się z jakąś wadzą duchowna żydowską. Takiej władzy nie było. Ani jej Żydzi nie mieli, ani mieć nie pragnęli. Biurokracja nie miała się z kim porozumieć w sposób obowiązujący; nie było żydowskiej reprezentacji. Biurokracja, gotowa zawsze stwarzać, co jej potrzebne do biurokratycznych fikcji, postanowiła tedy stworzyć żydowską reprezentacje religijną. Dostojnicy ministerialni, zabrawszy się do studiów, wykryli, jako niegdyś sanhedryn stanowił najwyższą powagę Izraela. Nie istniał niemal od dwóch tysięcy lat, ale dla biurokracji to nie przeszkoda. Wskrzesić go! Będzie taki sam, bo będzie się składać tak samo z 71 członków! Napoleon kazał, i zjechało się w Paryżu 46 rabinów i 25 delegatów na „wielki sanhedryn” i zatwierdzili wszystko, co uchwalili notable, ale dosłownie wszystko, sprzeciwiwszy się znów małżeństwom mieszanym. Było to w lutym 1807 roku, a już w marcu wrócono na nowo do koncepcji notablów, których ponowne zebranie rozwiązało się atoli z początkiem kwietnia 1807 roku. Koniec końców, Żydzi we Francji nie zdobyli się na żadną powszechna organizacje religijna, której rząd potrzebował koniecznie do kompletu swych urządzeń państwowych. Natenczas rząd zabrał się do działania sam, nie żądając uchwal od żadnych zjazdów żydowskich, lecz dekretując i narzucając Żydom obmyśloną przez siebie organizacje, która – jak wszystko z Francji pochodzące – miała stać się wzorem dla organizacji Żydów wobec władz państwowych w całej niemal Europie. Ponieważ potrzeba było rządowi organizacji na tle religijnym, która by mogla wchodzić w zobowiązania wkraczające w dziedzinę żydowskiego prawa religijnego, wiec innymi słowy trzeba było rządowi osób, które mogłyby uchodzić za kapłanów żydowskich. Rozumowano z biurokratyczna prostolinijnością, mieszając bez troski ni odpowiedzialności rzeczy, niemające z sobą żadnego związku; skoro chrześcijanie posiadają swe władze duchowne, wyznaniowe, ‘powinni’ mieć je także Żydzi. Postanowiono dać im kapłanów, nie troszcząc się o kohenów. Ponieważ zaś każda gmina utrzymywała rabina, a rabini mieli do czynienia z prawem religijnym, byli tedy najlepszymi religii wyznawcami, zrobił ich wiec Napoleon żydowskimi kapłanami, do urzędowego użytku biurokracji. Dekretem z 17 marca 1808 roku uznano rabinów duchownymi wobec prawa państwowego i ustanowiono na Francję 13 ‘konsystorzy’ żydowskich, z ‘centralnym konsystorzem’ w Paryżu; a w każdym zasiadał rabin i trzech ‘świeckich’ Żydów. Znać z tego, ze bezpośrednich wzorów poszukano w organizacji wyznaniowej protestantyzmu. Rewolucja francuska – możnaby powiedzieć – dokończyła się zorganizowaniem żydostwa. Nie trzeba było długo czekać, ażeby Żydzi poznali, jak dalece wzmacnia ich wobec państwa organizacja rzekomego duchowieństwa, przez państwo uznawana. Nie brak tez było i takich Żydów, którzy radzi byliby przywrócenia kapłaństwa, chociaż narzuconego, spodziewając się z tego postępowego odrodzenia swej religii, jakiego nieokreślonego neojudaizmu, który miał stać się uniwersalnym w zgodzie z uniwersalna jakąś cywilizacja. W rzeczywistości atoli nie osłabiał się wcale antagonizm cywilizacji żydowskiej do ‘narodów’.” (Cyt. za F. Koneczny, „Cywilizacja żydowska” T. 2. Krzeszowice 2006, s. 104 – 106)
Po pewnym czasie żydzi rozpoczęli walkę we wszystkich krajach o uznanie rabinów za „duchownych”, za władzę duchowną, za kapłanów. Między sobą śmieli się z tego absurdalnego pomysłu, ale jakże wiele dzięki temu zyskali! Był to asumpt do organizowania przez żydostwo w późniejszych czasach różnych, rzekomo religijnych, wyznaniowych, duchowych samozwańczych zgromadzeń jak np. działająca do dziś Chabad Lubawicz, którego szefem w Rosji jest rabin Berl Lazar (będący również naczelnym rabinem Rosji) – kumpel Putina (który nawiasem mówiąc „specjalnymi” metodami załatwił mu wybór na „naczelnego rabina”). Pod przykrywką religii członkowie tych różnych sanhedrynów spotykają się z wpływowymi nieżydami i załatwiają swoje różne biznesowe interesy. Natomiast naiwni Rosjanie (no akurat ci są chyba najmniej naiwni w tym temacie), Polacy, Amerykanie, Niemcy, Francuzi itd. itd. sądzą, że ich politycy rozmawiają z żydowskimi „duchownymi”. A jakież tematy mogą oni poruszać między sobą? Pytanie retoryczne – chyba tylko te dotyczące naszej kabzy… Ussus
* Gwoli ścisłości należy dodać, że nie wszyscy żydzi uznają Talmud. W najmniejszym stopniu jednak nie ma to wpływu na ich stosunek do wyznawców innych religii ani na podejście do prawa.
http://ussus.wordpress.com/
Czy głupota jest grzechem? – św.Tomasz z Akwinu Wydaje się, że nie, ponieważ:
1. Nie ma takiego grzechu, który by nam był wrodzony. Otóż są ludzie głupi z urodzenia, a więc głupota nie jest grzechem.
2.Według Augustyna, każdy grzech jest dobrowolny. Otóż głupota nie jest dobrowolna, a więc nie jest grzechem.
3.Każdy grzech jest sprzeczny z jakimś przykazaniem Bożym. Otóż głupota nie jest sprzeczna z żadnym przykazaniem, a więc nie jest grzechem. A jednak w księdze Przypowieści (1,32) czytamy: “powodzenie głupców zgubi ich”. Otóż ludzi gubi tylko grzech, a więc głupota jest grzechem.
Odpowiedź: Jak powiedziano w artykule poprzednim, głupota oznacza jakieś odrętwienie zmysłu w sądzie, zwłaszcza co do przyczyny najwyższej, będącej celem ostatecznym i najwyższym dobrem. W sądzeniu zaś może ktoś podlegać odrętwieniu dwojako: albo w wyniku przyczyn organicznych, co zachodzi u ludzi chorych umysłowo, taka głupota nie jest grzechem. Albo w wyniku zanurzenia przez człowieka swego zmysłu w rzeczach ziemskich, przez co jego zmysł staje się niezdolny do pojmowania rzeczy boskich, zgodnie z l listem do Koryntian (2,14): “człowiek zmysłowy nie pojmuje tego, co jest z Ducha Bożego”. Jest z tym podobnie jak z człowiekiem, któremu nie smakują rzeczy słodkie, bo jego zmysł smaku doznał zepsucia. Tego rodzaju głupota jest grzechem.
Ad 1. Odpowiedź na ten zarzut jest jasna.
Ad 2. Wprawdzie nikt nie chce być głupim, to jednak chce tego, co do głupoty prowadzi, mianowicie oderwania swego zmysłu od rzeczy duchowych i zanurzenie go w ziemskich. To samo zachodzi w innych grzechach. Bo przecież rozpustnik chce tylko przyjemności, a więc grzechu, chociażby nie chciał grzechu jako takiego, bo wolałby zażyć przyjemności bez popełnienia grzechu.
Ad 3. Głupota jest sprzeczna z przykazaniami nakazującymi kontemplację prawdy; o tych przykazaniach była mowa poprzednio, przy sposobności omawiania wiedzy i pojętności.
Czy głupota jest córką rozpusty? Wydaje się, że nie, ponieważ:
1. Wymieniając córki rozpusty, Grzegorz nie wymienia głupoty, która zatem nie pochodzi z rozpusty.
2. W l liście do Koryntian (3,19) mówi Apostoł: “mądrość tego świata jest głupotą u Boga”. Otóż, jak pisze Grzegorz, “mądrość tego świata polega na zakrywaniu zamiarów wykrętami”, co jest nieszczerością. Tak więc głupota jest raczej córką nieszczerości (krętactwa) niż rozpusty.
3. Niektórych ludzi szczególnie gniew doprowadza do wściekłości i obłędu, które są cechami głupoty. A więc głupota rodzi się raczej z gniewu niż z rozpusty. A jednak w księdze Przypowieści czytamy (7,22): “wnet poszedł za nią”, tj. za prostytutką, “nie wiedząc, że go głupiego ciągną, by go związać”.
Odpowiedź: Jak wiemy z poprzedniego artykułu, głupota jako grzech pochodzi z osłabienia zmysłu duchowego, w wyniku czego nie jest zdatny do wytworzenia sobie sądu w rzeczach duchowych. Otóż zmysł człowieka zanurza się rzeczach ziemskich przede wszystkim rozpustą w tym, co daje największą rozkosz, która pochłania duszę w stopniu najwyższym. Dlatego głupota jako grzech rodzi się przede wszystkim z rozpusty. (185)
Ad 1. Głupota sprawia w człowieku obrzydzenie sobie Boga i Jego darów. Tak więc Grzegorz wylicza między córkami rozpusty dwie rzeczy przynależne do głupoty: “znienawidzenie sobie Boga i zniechęcenie w stosunku do życia przyszłego”, czym jakby dzielił głupotę na dwie części.
Ad 2. Te słowa Apostoła należy rozumieć nie przyczynowo, lecz istotnie; mianowicie że mądrość tego świata sama w sobie jest w oczach Bożych głupotą. Dlatego nie wszystko, co stanowi mądrość światową, musi być przyczyną tej głupoty.
Ad 3. Jak tego dowiedziono poprzednio, swą ostrością gniew wprowadza w organizm ludzki wielkie zmiany. Dlatego gniew jest wielką przyczyną głupoty spowodowanej uwadliwieniem ciała. Natomiast głupota spowodowana przeszkodami duchowymi, pochodzącymi z zanurzenia się umysłu w rzeczach ziemskich, jak dopiero co powiedziano pochodzi przede wszystkim z rozpusty. św.Tomasz z Akwinu
Wyborcze “bomby” i niewypały Kilka dni przed wyborami sympatyzujący z PiS media i dziennikarze postanowili rozbroić „bombę” w postaci publikacji zapisu telefonicznej rozmowy braci Kaczyńskich, która miała mieć miejsce na kilkanaście minut przed katastrofą samolotu w Smoleńsku. „Bomby” tej owi dziennikarze wprawdzie nie widzieli, tak jak do dzisiaj nie zobaczyliśmy dowodów na posiadanie przez Irak słynnej broni masowego rażenia, będącej głównym powodem wojny w tym kraju, ale wspomnianym dziennikarzom-saperom nie przeszkodziło to w nazwaniu owej rozmowy (miała zostać opublikowana na dzień przed wyborami) „fałszywą”. Skąd dziennikarze wiedzieli, że rozmowa jest fałszywa, skoro według zapewnień wcale jej nie słuchali ani nie badali – pozostaje ich tajemnicą. Zdarzenie to pokazuje jednakże, że tzw. niezależność dziennikarska, która do niedawna miała być kryterium podziału na dziennikarstwo „poważne” i „niepoważne”, należy do kategorii takich samych bytów jak Puchatkowe Hefalumpy i Hohonie, (– Dlaczego Hefalumpy mają czerwone oczy? – Żeby mogły chować się w jarzębinie. – Nigdy nie widziałem Hefalumpa w jarzębinie. – A widzisz!).
Wiem, ale nie powiem „Zachodnie media” wprawdzie zapowiadanej antypisowskiej broni – przynajmniej na razie – nie wykorzystały, ale jak to zwykle bywa, wybuch nastąpił w redakcji „Gazety Polskiej Codziennie”, która w przedwyborczą sobotę ogłosiła, że prezydent Kaczyński „został zamordowany”. Redaktor naczelny tej gazetki, Tomasz Sakiewicz, nie mogąc dłużej sprzeciwiać się wewnętrznemu przymusowi, ogłosił to wreszcie expressis verbis, ale oczywiście nie mając żadnych innych dowodów czy poszlak niż kilka miesięcy temu, zaznaczył, że nie wie, kto dokonał morderstwa, ale wie na pewno, że odpowiedzialność moralna spada na rząd Tuska i rząd Putina. Niestety bracia Karnowscy nie zauważyli, że bomby są gromadzone po obu stronach frontu i zneutralizowali tylko jedną, skutkiem, czego formowanie powyborczych koalicji może odbywać się w warunkach bombardowania różnymi sensacjami, zwłaszcza, że – jak piszą autorzy książki pt. „Ostatni lot” – wspomnianym na wstępie nagraniem mogą dysponować Amerykanie, Anglicy, Rosjanie, Białorusini, no i polski kontrwywiad, gdyż – jak zaznaczyli – „Rozmawiając z przedstawicielami polskiej generalicji, mieliśmy nieodparte wrażenie, że znają oni treść tej rozmowy”. Ale z drugiej strony niezależnie do tego, jakie byłyby fakty, jedni i tak już wiedzą, że rozmowa jest „fałszywa”, no chyba żeby była taka, jak chcą, żeby była – wtedy będzie prawdziwa. Obie strony natomiast będą tak długo, jak się da, manipulować społeczeństwem na zasadzie: „my wiemy, że wy wiecie, że my wiemy, że wy wiecie” lub według ulubionej metody prezesa Kaczyńskiego: „wiem, ale nie powiem”.
W wyborczej gorączce Obok wyraźnego ukształtowania się dziennikarskich frakcji podług sympatii politycznych i ich aktywnego uczestnictwa w przedwyborczej agitacji, w minionej kampanii dało się także wyraźnie zauważyć podobną polaryzację sondażowni. Zabawnie było nawet czasami obserwować, gdy na publikację jednego sondażu, który był np. korzystniejszy dla PO, natychmiast, – bo czasami nawet po kilku godzinach – inna pracownia publikowała swój sondaż, oczywiście znacznie bardziej optymistyczny dla PiS. Chociaż w pewnym momencie na owej sondażowej giełdzie gruchnęła informacja, że PO celowo zaniża swoje wyniki, by zmobilizować swój labilny elektorat, na co z drugiej strony ktoś rzucił w eter, a właściwie w elektorat, że PiS także nie zależy na zwycięstwie, gdyż nie chce przejmować rządu w obecnym, dość trudnym gospodarczo momencie. Były nawet pewne symptomy rywalizacji o to, kto przegra wybory, co na pewno nadałoby tej bezbarwnej kampanii pewnego kolorytu, niestety skończyło się tylko na cienkiej aluzji prezesa Kaczyńskiego w sprawie pani kanclerz Merkel – i to też niestety w sygnalizowanym wcześniej stylu: „a ja wiem, nie powiem, domyślcie się sami”. To, że sondaże przedwyborcze są elementem kampanii wyborczych, pisałem, jako jeden z pierwszych już dobre kilka lat temu, a obecnie ten problem nie tylko nie zmalał, ale nawet został znacznie wzmocniony. Sondażownie, podając wyniki, nadają im pseudonaukowe oblicze, informując bałamutnie przy okazji o liczebności próby i błędzie szacunku. Nie ma nic o tym, w jakich regionach kraju badanie przeprowadzono, jaki przedstawiono wybór, kogo pytano (ile kobiet, ilu mężczyzn, przedziały wiekowe, wykształcenie) etc. Problem ten dostrzegli m.in. politycy PJN, którzy przejrzeli na oczy, gdy zostali zdegradowani do politycznej drugiej ligi. Co z tego, kiedy ich dość polubowny pomysł zakazu publikacji sondaży na dwa tygodnie przed wyborami został natychmiast wyśmiany przez dziennikarskiego sympatyka PiS, red. Piotra Semkę, który spuentował go zdaniem: „Stłucz pan termometr – mizeria sondażowa zniknie”. Znalazł się kolejny znachorczyk.
Wszyscy, czyli nikt Skoro zaś o PJN, to działacze tej partii złożyli w trybie wyborczym pozew przeciwko premierowi, domagając się, aby przeprosił ich szefa sztabu, posła Tomasza Dudzińskiego, oraz cały komitet wyborczy PJN za stwierdzenie, że „każdy, kto przychodzi dzisiaj do wyborców i mówi: dajcie nam władzę, a my obniżymy podatki, kłamie”. Jak widać, wypowiedź premiera mogła dotknąć także innych polityków, w szczególności zaś całe środowisko wolnorynkowe, gdzie niektórzy – nie jak neofici z PJN od kilku miesięcy, – ale od dwudziestu lat z okładem twierdzą, że podstawą naprawy sytuacji jest obniżenie ciężarów fiskalnych, co oczywiście musi współgrać z likwidacją wielu wydatków publicznych. W tym kontekście, ale i w sensie zwykłej logiki wypowiedź premiera była ewidentnie kłamliwa, natomiast sąd uznał wniosek za w całości bezzasadny, argumentując, że w spornej wypowiedzi premiera ani razu nie pada bezpośrednie odniesienie się ani do Tomasza Dudzińskiego, ani do komitetu wyborczego PJN, a jak tenże sąd podkreślił: „Zniesławiająca wypowiedź musi odnosić się do oznaczonego lub dającego się oznaczyć podmiotu prawa”.
Na zdrowy rozum wydawać by się mogło, że stwierdzenie „każdy, kto przychodzi dzisiaj i mówi” jest takim oznaczeniem, bo – jak się okazało – byli tacy, którzy przychodzili do wyborców i mówili (gdyby ich nie było, to, o kim mówiłby premier?), z drugiej strony autorzy hasła „Donald, matole” mieli ewidentnie pecha przez wzgląd na elitarność tego imienia w naszym kraju.
Wybory last minute O popularności swoich personaliów nie był także przekonany niejaki Tomasz Kaczmarek, kandydat PiS do Sejmu w województwie świętokrzyskim – jak wynika z danych PKW, 35-letni emeryt, nienależący do partii politycznej. Otóż wspomniany Tomasz Kaczmarek na swoich plakatach wyborczych zaraz po urzędowych personaliach dopisał formułkę, „czyli agent Tomek”, by było wiadomo, że nie chodzi o byle, jakiego Tomasza Kaczmarka, ale o „agenta Tomka”. Ciekawie będzie, gdy pan Kaczmarek, emeryt, zostanie posłem (teraz wiadomo już, że został – dop. red.); już dzisiaj można sobie wyobrazić, jak wychodzi na mównicę, a marszałek anonsuje prelegenta vel posła-sprawozdawcę zdaniem: proszę o wypowiedź posła Tomasza Kaczmarka, czyli agenta Tomka. Z drugiej strony w tym PiS są jednak jacyś dowcipni ludzie. Ale oczywiście nie tego formatu, co np. marszałek Schetyna, który swoje role gra w stylu mistrza komedii slapstickowych Bustera Keatona, zwanego „człowiekiem o kamiennej twarzy”. Pan marszałek w jednym z wystąpień śladem prezydenta Komorowskiego zaapelował, abyśmy „byli w niedzielę przy urnach, bo to jest Polsce bardzo potrzebne”, by za chwilę sprecyzować, że „potrzebna jest nasza obecność przy urnach, aby przyszły rząd czuł nie tylko wyborcze, ale i polityczne prawdziwe wsparcie”. A więc jednak nie o Polskę, ale o samopoczucie rządu w tej naszej obecności chodzi. Gdyby chodziło o Polskę, to czy marszałek pytany o swoje prognozy i opinie przedwyborcze oświadczyłby z kamienną twarzą, że sporo osób dokonuje wyborów politycznych dopiero w ostatnich dniach kampanii, a często także już przy samej urnie wyborczej? Być może jest to prawdą, dlatego trudno dziwić się, że później władza nie szanuje suwerenów, którzy reprezentują taki poziom świadomości politycznej. Zresztą czy i prezydent Komorowski, apelując o jak najwyższą frekwencję wyborczą, nie liczył właśnie na takich wyborców last minute? Krzysztof M. Mazur
Golizna i chucpa Kurnika Zagraniczny artysta-zbereźnik Spencer Tunack miał czelność wciągnąć Kurnik na listę krajów gdzie fotografował rozebrane tłumy ekshibicjonistów, a tropikalni Żydzi – niewyżyci zboczeńcy ochoczo zrzucili majtki umożliwiając Tunackowi uwiecznienie ich golizny. Tylu obrzezanych panów kamera Tunacka jeszcze nie widziała. Dzieło Tunacka nie po raz pierwszy pokazało grupy nagich Żydów i nagich Żydówek. Podobne fotografie można obejrzeć w Muzeum Yad Vaszem w Jerozolimie, gdzie w charakterze eksponatów dokumentujących Zagładę powieszono na ścianach dzieła niemieckich zbrodniarzy, którzy z zamiłowaniem fotografowali rozebrane ofiary przed wpędzeniem tychże do komór gazowych. Zdawałoby się, że elementarna przyzwoitość wobec niedoholokaustowanych Żydów, dożywających swoich dni w zepsutym do cna Kurniku, powinna była dyktować Judenratowi Sztejtla wyperswadowanie skandalizującemu artyście by szukał modeli gdzie indziej. Zbyt wielu obywateli syjonistycznego zaścianka narodowego wspomina, bowiem swoich najbliższych, fotografowanych nago przed śmiercią przez Tunacków w mundurach SS. Ale syjonistyczny Judenrat Sztejtla, czuły omnam (wprawdzie) na Zagładę, którą eksploatuje, wykazał się raz jeszcze znieczulicą.
Goła prawda Kurnika Zostawmy Judenrat i ponure asocjacje holokaustowe na rzecz miejscowych degeneratów, którzy na prośbę Tunacka nie tylko udali się nad Morze Martwe, gdzie z entuzjazmem zrzucili odzienie, ale też ukradkiem fotografowali kompanów zbiorowego streap-teasu. W rezultacie kurnikowy Internet powoduje odruchy wymiotne pękając od zdjęć męskich i damskich narządów płciowych. To nawet nie pornografia, ale cuchnące szambo, przy którym trudno pismakowi „NCz!” zachować dumę z paszportu Kurnika tudzież ciepłe uczucie wobec Sztejtla i jego mieszkańców.
Tacy sami Pismak „NCz!” dokonał odkrycia, że poza językiem i kierunkiem stawiania liter, mało, co dzieli szpalty „Gazety Wyborczej” od hebrajskich gazet (trzech ewidentnych brukowców i „opiniodawczej” „Haaretz”, zaczynającej sięgać bruku). Tu i tam kolegia redakcyjne decydują, o czym trzeba powiadomić czytelników (w Warszawie Polaków, w Tel Awiwie Żydów), a co lepiej przemilczeć. Mało gdzie jeszcze przetrwały podobne zwyczaje, przynależne do odesłanych do lamusa niegdysiejszych ustrojów kłamstwa i ucisku. W Kurniku nie nagłaśniano np., że Sąd Okręgowy w Tel Awiwie przyznał czołowemu hebrajskiemu pisarzowi Joramowi Kaniukowi prawo zrezygnowania z przynależności do religii mojżeszowej! Także trubadurzy Michnika, najpewniej idąc śladem hebrajskich tabloidów i podążającej za nimi „Haaretz”, „gazety myślących Żydów” nie pisnęli w „Gazecie Wyborczej” o Kaniuku! Tu i tam życzliwe syjonizmowi media zgodnie wyciszają zwycięstwo sądowe Kaniuka. Czyżby w obawie, że za Kaniukiem pójdą inni? W Kurniku i w żydowskich Gminach Wyznaniowych w galucie?
Zemsta na wnuku Kaniuk, (81), weteran Wojny Wyzwoleńczej, wybitny pisarz, patriota i moralista poczuł się obrażony, kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych syjonistycznego Sztejtla, podległe zgodnie z tradycją rasistowskim partiom religijnym, niegdyś Mafdalowi, obecnie Szaasowi ministra Liszaja, wpisało do metryki nowo narodzonego wnuka Jorama Kaniuka obelżywe (tutaj) określenie hoser daat (bezwyznaniowy). Powód: pół wieku temu Joram Kaniuk wrócił ze Stanów Zjednoczonych z żoną Amerykanką, gojką wg miejscowej terminologii, który to pogardliwy (tutaj) status odziedziczyła po mamie córka Kaniuków, a po córce – niemowlę płci męskiej. „Wpiszcie także hoser daat do mojego dowodu osobistego!” – zażądał Joram Kaniuk. Kurnikowe MSW odrzuciło możliwość skreślenia Kaniuka z listy mojżeszowych Żydów, ale przegrało w sądzie, o czym milczą syjonistyczne media, by precedens Kaniuka nie skusił wielotysięcznej rzeszy pełnowartościowych obywateli ożenionych z „gojkami”. Masowe rezygnacje z żydostwa zapoczątkowałyby wojnę domową z kwijat datit (naciskiem rabinów), objawiającym się w terrorze Sądów Rabinackich, w super-świętości soboty, narzuconej tropikalnym Żydom w postaci wstrzymania komunikacji, zakazu działalności rozrywkowej i zamknięciu sklepów aż do końca soboty. Wojna światopoglądowa z dosami (ortodoksami) mogłaby wprowadzić niekorzystne zamieszanie przed wyborami, wzmacniając opozycję siłami partii religijnych, zasiadających dotąd we wszystkich syjonistycznych Judenratach, od Ben Guriona po Netanjahu.
Obama in, Clinton out Hebrajskie media odnotowały z satysfakcją, że prezydent Barack Hussein Obama przekazał Kurnikowi ciepłe życzenia z okazji Nowego Żydowskiego Roku nr 5772, kończąc wypowiedź w języku tropikalnych Żydów: Szana Towa (Dobrego Roku). Kurnikowy żydostan pokochał nagle Obamę za dwa hebrajskie słowa, jak po śmierci premiera Rabina nasładzał się do łez i jeszcze trochę pamiętnym, clintonowym Szalom Hawer (żegnaj przyjacielu). Aktualnie tenże uczuciowy Wiluś Clinton znalazł się na indeksie żydostanu i jego tabloidów za bezczelną krytykę Benjamina Netanjahu. Szczególnie znęca się nad Wilusiem darmogazeta „Kurnik Dzisiaj”, założona i finansowana przez żydowskiego multimilionera z Ameryki, Sheldona Adelsona, opętanego miłością do Netanjahu. Pismacy produkujący się w szmatławcu Adelsona wypominają Wilusiowi romans z Lewiński, mijanie się z prawdą i tłumaczą jego stan zdrowia karą Bożą. Adelson jest w Kurniku nietykalny. Kiedy komercjalny, 10 Program hebrajskiej TV wyemitował donos filmowy, prześwietlający interesy miliardera i mroczne tajemnice jego bajecznej fortuny, (oszustwa, koneksje polityczne, szantaże), Adelson mi jad (bez zwłoki) nakazał telewizji by go przeprosiła i nawet osobiście napisał wysoce upokarzający tekst przeprosin (siebie samego), („Skleciliśmy obelżywy program bez przeprowadzenia dokumentacji i zapoznania się z faktami, przepraszamy p. Adelsona za pożałowania godny incydent”, itd.) Po odczytaniu na plaźmie bezprecedensowego tekstu przeprosin – autorzy programu podali się do dymisji. Krezus Adelson mógł rzucić na kolana telewizję dzięki kontaktom biznesowych z innym multibogaczem, Ronaldem Lauderem, trzymającym samodzielnie na garnuszku robiący bokami 10 Program TV. Żydostan przeprosiny przyjął ze zrozumieniem, bez utyskiwania na forach internetowych, bo gdyby w imię solidarności z Adelsonem Lauder przerwałby wykładanie milionów – 750 pracowników „dziesiątki” znalazłoby się na bruku, a na plaźmie Kurnika pozostałby tylko nudny 2 Program i jeszcze nudniejsza telewizja państwowa, nadająca swoje patriotyczne bzdety z Jerozolimy. Adelson upokorzył także upadający tabloid „Maariw”, wynajmując jego drukarnię, dzięki czemu „Maariw”, którego poczytność znalazła się na równi pochyłej z winy adelsonowego, bezpłatnego „Kurnika Dzisiaj” – posłusznie drukuje organ Adelsona.
Casus Maxwell - Sprawiedliwości stało się zadość! – cieszy się pismak „NCz!” wspominając, że brytyjski bogacz Maxwell zafundował „Maariwowi” maszyny drukarskie w zamian za połowę gazety, po czym zginął w tajemniczych okolicznościach, spadając do morza z pokładu własnego jachtu. Wszystkie ślady prowadziły do właścicieli „Maariwu”, rodziny Nimrodi, związanej zarówno z Mossadem, (dzięki Jaakowowi, seniorowi rodu), jako też ze światem podziemnym przez juniora Nimrodi imieniem Ofer, który przesiedział 8 miesięcy w kiciu za podsłuchiwanie konkurencyjnej gazety „Yediot Achronot”. Ale nikt nie poszedł narzucającym się tropem. Śmierć Maxwella pozostała otoczona mgłą tajemnicy.
Agaw, czyli dorzućmy Właściciel i wydawca „Maariwu” Ofer Nimrodi zdobył w Kurniku znaczną popularność dzięki wyemitowaniu na plaźmie intrygującego zapisu filmowego, dokonanego kamerami policji porządkowej Sztejtla. Pismak „NCz!” oglądał wraz z żydostanem dziennik wieczorny, a w dzienniku oficera śledczego, podającego doprowadzonemu Oferowi jakiś dokument z pytaniem, czy rozpoznaje swój podpis. I oto Ofer ujmuje skutymi łapskami dokument, przygląda mu się przez chwilę, po czym pośpiesznie ładuje zmięty papier w otwór gębowy i zjada. „Ja mu to poradziłem!”, chwalił się nieco później ojciec Ofera, były agent Mossadu, Jaakow. Dodajmy, że Ofer Nimrodi konsumujący obciążający go dokument był już pełnowartościowym tajkunem, panem na drugiej, co do wielkości (po „Yediot Achronot”) gazecie Kurnika i właścicielem przedsiębiorstwa Achszara Iszuw, które po II Wojnie Światowej, wraz z równie nikczemnym Keren Kajemet zawładnęło parcelami budowlanymi, zakupionymi w byłej Palestynie przez polskich Żydów pochłoniętych Zagładą. Obecnie tenże Ofer N. przekwalifikował interesy na szukanie gazu i ropy naftowej. „Namówiło mnie trzech chasydów” – zwierzył się w wywiadzie radiowym.
Znamienna wstrzemięźliwość Wyznawcy Michnika nawet się nie zająkną na temat losu działek, nabytych na wzgórzu Karmel opodal Hajfy w przededniu hitlerowskiej okupacji przez późniejsze ofiary holokaustu – „bo to już antyk”. Ale w imię szczerej troski o pozytywny wizerunek Kurnika także informacje par excellence aktualne wędrują do redakcyjnego kosza „Gazety Wyborczej”. Jak np. wypowiedź Thomasa Friedmana”, czołowego publicysty gazety „The New York Times, wysoce niepochlebna wobec polityki zagranicznej syjonistycznego Judenratu Sztejtla.
Co Friedman napłakał Publicysta „The New Jork Times’a” bezlitośnie skrytykował Netanjahu, Abbasa i Obamę. Przemówienie Netanjahu w ONZ wygląda Friedmanowi jak skierowane do forum Likudu, przemówienie Abbasa ocenia, jako zaadresowane do Ligi Arabskiej, a Obama wg. Friedmana starał się oczarować żydowskich wyborców z Florydy. W sumie, konkluduje Friedman, podziwialiśmy w Nowym Jorku swoistą operę mydlaną, odstawiona na Forum Organizacji Narodów Zjednoczonych. Za kulisami optymistycznego przedstawienia pozostali szowinistycznie zorientowani żydowscy osadnicy, obłędnie nienawidzący Palestyńczyków, co grozi wybuchem, który łatwo przewidzieć. Dosadne wyzwiska w rodzaju jehudon pachdan we masryjach (śmierdzący, strachliwy Żydek) posypały się na głowę Friedmana na hebrajskich forach internetowych za jego życzliwą radę, by Kurnik zamroził na pół roku rozbudowę żydowskich osiedli, „co nie byłoby przesadnym gestem dla narodu legitymującego się 5000-letnią historią”. Friedman ostrzega, że odrzucając podobne rozwiązanie, umożliwiające powrót do negocjacji – rząd Netanjahu potęguje jedynie obawy Palestyńczyków, że Kurnik chce wprawdzie dwóch państw – ale obu dla siebie… Kataw Zar
Legalizować? Najgorsze narkotyki to zakazane narkotyki! Właśnie minął rok od wielkiego skoku na dopalacze, którego nielegalnie i w sposób całkowicie przestępczy dopuścił się Donald Tusk i jego ekipa. Efekty tamtego wydarzenia były łatwe do przewidzenia i po raz kolejny potwierdziły, że największego „smaczku” narkotykom przydaje państwowy zakaz. Na początku października br. przez Polskę przeszły po raz kolejny Marsze Wyzwolenia Konopi, które spotkały się z krytyką wielu środowisk. Pomysł legalizacji posiadania marihuany jak dotąd nie zdołał zaskarbić sobie serc lewicowego mainstreamu, ale i po prawej stronie sceny politycznej uchodzi on za „liberalne” szaleństwo. Od wielu już lat żyjemy w prawicowo-lewicowym konsensusie, który głosi, że wszelkiego rodzaju substancje psychoaktywne albo powinny być niedostępne, albo dostęp do nich powinien być maksymalnie ograniczony. Opowiadający się za wolnością posiadania narkotyków Janusz Korwin-Mikke jest krytykowany za swoją postawę nie tylko przez zakłamanych lewicowych „liberałów”, ale i przez prawicowych dziennikarzy (por. wywiad z JKM przeprowadzony przez braci Karnowskich w „Uważam Rze”, nr 28/2011). Przyczyna, dla której lewicowo-prawicowy polityczny mainstream pragnie wciąż uganiać się za ludźmi zażywającymi lub handlującymi kokainą, marihuaną czy też amfetaminą, jest prosta. Do walki z narkotykowym „złem” potrzebne są przecież niezliczone etaty. Policja tworzy coraz większe wydziały antynarkotykowe, prawnicy mają coraz więcej spraw związanych z łamaniem „narkotykowych” przepisów, a w pracy wspomaga ich coraz więcej specjalistów w zakresie medycyny i psychologii, którzy rozwiązują problemy wywoływane przez siebie samych. Nie zawsze jednak mieliśmy do czynienia z taką paranoją. W wydanej niedawno książce pt. „Libertarianism Today” Jacob H. Huebert przedstawia fakty, które mogą wydać się nam dziś zdumiewające. Przed I wojną światową w USA heroinę mogła kupić w aptece nawet dziewięcioletnia dziewczynka. Substancja ta była wówczas stosowana, jako składnik syropów na bóle gardła lub kaszel. Z kolei kokaina była w latach 1886-1900 oficjalnym składnikiem coca-coli .Wykorzystywano ją też np. jako składnik leku uśmierzającego ból zębów (podawano go nawet ząbkującym niemowlakom). Większość ze znanych dziś narkotyków oraz środków odurzających była dostępna w amerykańskich aptekach całkowicie bez recepty aż do momentu uchwalenia w 1914 roku Harrison Narcotics Tax Act, który stworzył system pozwoleń na sprzedaż oraz zawęził ją do celów wyłącznie medycznych. Czy jednak przed jego uchwaleniem całe Stany Zjednoczone były nieustannie „naćpane”? Wręcz przeciwnie. Ustawa z 1914 roku została uchwalona głównie w celu osiągnięcia przez rząd dodatkowych korzyści z regulacji rynku oraz stanowiła efekt tzw. ery postępowej w polityce USA, która charakteryzowała się narzucaniem społeczeństwu całego mnóstwa zabobonnych przepisów (wcześniej progresywiści doprowadzili m.in. do prohibicji). Zakaz sprzedawania narkotyków oraz ograniczenie korzystania z nich stały się przekleństwem Ameryki Południowej. Świetnie prosperujący jeszcze na początku XX wieku kontynent stał się na kolejne stulecie jedną wielką plantacją narkotyków dla zamożnego społeczeństwa Stanów Zjednoczonych. Mieszkańcy Kolumbii, Meksyku, Brazylii czy też Gwatemali z dnia na dzień przestawili się na produkcję towaru, za który Amerykanie byli gotowi płacić spore sumy pieniędzy. Z całą pewnością można dziś powiedzieć, że narkotykowa prohibicja w USA przełożyła się na oddanie ludów Ameryki Łacińskiej w ręce narkotykowych mafii. Stan ten jest podtrzymywany do dziś. Jak twierdzi specjalista od spraw Ameryki Południowej Álvaro Vargas Llosa: „Chociaż kilka amerykańskich stanów zezwala na posiadanie marihuany do celów medycznych, a posiadanie jej do osobistej konsumpcji nie jest już w USA surowo karane, polityka Waszyngtonu w sprawie narkotyków w Ameryce Łacińskiej nie zmieniła się ani trochę”. Szefowie lokalnych mafii są nadal silni – głównie wskutek bezsensownego zakazu, który narzucono Amerykanom. Mimo wielokrotnych apeli prezydentów Brazylii, Meksyku i Kolumbii oraz latynoskich intelektualistów o zmianę politycznego kursu wobec handlarzy narkotyków, kolejni prezydenci USA opowiadają się nieustannie za polityką zwiększającą wpływy szefów narkotykowych gangów. W Polsce zamknięcie sklepów z dopalaczami przyniosło jedynie zwiększenie popytu na tradycyjne narkotyki, a w mediach znów nieco częściej mówi się o wykrytych przez policję plantacjach (spory udział mają tu ponoć Wietnamczycy). Ceny nie poszybowały aż tak dramatycznie, gdyż otwarte granice z krajami Unii ułatwiają nieco dostęp do rynków innych krajów, np. Czech, gdzie od 2010 każdy obywatel może mieć przy sobie skromne ilości heroiny, kokainy, metaamfetaminy, marihuany, ekstazy oraz tabletek LSD. Dla wielu komentatorów politycznych czeskie przepisy są jednak wyrazem przeklętego „liberalizmu” oraz ślepym naśladownictwem zeświecczonej Holandii. Większość osób nie zdaje sobie tymczasem sprawy z tego, że w Holandii, w której narkotyki „miękkie” są legalne, ich spożycie jest o wiele mniejsze w przeliczeniu na jednego mieszkańca niż w USA, gdzie wciąż są zakazane. Na dodatek pomija się fakt, iż popyt na narkotyki w Holandii jest wyższy z racji nieustannej „turystyki” narkotykowej z innych państw europejskich, np. z Anglii i Niemiec. Wbrew temu, co mówią np. bracia Jacek i Michał Karnowscy, legalizacja narkotyków nie niszczy rodziny, lecz przyczynia się do tego ich zakaz. Zakazany owoc, który sporo kosztuje oraz który można nabyć najczęściej jedynie poprzez kontakt ze środowiskiem przestępczym, nabiera dodatkowego „smaczku”. Marihuana jest rośliną na tyle prostą w uprawie, że zalegalizowanie jej obniżyłoby cenę „trawki” do poziomu herbaty miętowej. A narkotyk tańszy niż piwo i dostępny na każdym kroku traci cały swój appeal. Jakub Wozinski
Indeks słów zakazanych. Przykłady nowomowy w USA Czy słyszałeś kiedyś o “nielegalnych imigrantach” w Ameryce? Być może więcej o nich nie usłyszysz w radiu i telewizji ani nie przeczytasz w żadnej gazecie. Amerykańskie Stowarzyszenie Dziennikarzy Zawodowych (Society of Professional Journalists) uchwaliło rezolucję, w której żąda zaprzestania stosowania w mediach takich określeń jak „nielegalny imigrant” (illegal immigrant) lub „nielegalny cudzoziemiec” (illegal alien). Liczące ponad 7800 członków amerykańskie Stowarzyszenie Dziennikarzy Zawodowych (SPJ) zarekomenduje wielkim organizacjom medialnym zmianę stylistyki w odniesieniu do nazywania w środkach masowego przekazu osób, które złamały prawo imigracyjne i przebywają w USA nielegalnie. Do listy zakazanych słów w podręcznikach poprawności stylistycznej (stylebooks) dojdą określenia typu “illegal alien”.
Lista rośnie Jak więc poprawni politycznie dziennikarze, publicyści, pisarze czy komentatorzy telewizyjni i radiowi będą nazywać cudzoziemców mających w nosie amerykańskie prawo imigracyjne? Niestety żadnych wyrazów bliskoznacznych nie zaproponowano. Z wnioskiem do SPJ o uchwalenie rezolucji w sprawie nieużywania słów “nielegalny imigrant” czy “nielegalny cudzoziemiec” wystąpiła Rebecca Aguilar, reprezentantka latynoskich organizacji dziennikarskich – National Association of Hispanic Journalists. W swoim wniosku skierowanym do amerykańskich kolegów opisała upokorzenia psychiczne, jakich doznaje jej bezprawnie przebywająca w USA rodzina, kiedy słyszy wyżej wspomniane określenia. Słynące z histerycznej poprawności politycznej Stowarzyszenie Dziennikarzy Zawodowych uznało, że jest to wystarczający powód, aby domagać się od amerykańskich redakcji i wydawnictw wprowadzenia zmian w podręcznikach poprawności stylistycznej. SPJ pragnie także rozpocząć ogólnokrajową debatę nad poprawnością polityczną w mediach. Twórcy rezolucji uważają, że określenia noszące negatywne skojarzenia społeczne, takie jak ,,nielegalny imigrant” czy ,,nielegalny cudzoziemiec”, naruszają prawa konstytucyjne dużej grupy osób przebywających na terytorium USA. Zdumieni tą propozycją dziennikarze mediów niezależnych pytają, jakie w takim razie określenia o poprawnie politycznej konotacji zastąpią potępione sformułowania illegal immigrant i illegal alien.
Afro – słowo niechlubne Najbardziej znanym zamiennikiem wyrazowym, który zastąpił określenie potępione przez poprawnych politycznie purystów, był termin „Afromerykanin” (African-American). Epitet ten brzmi w języku polskim jeszcze bardziej bezsensownie niż w języku angielskim. Słowo ,,afro” kojarzy się nam w Polsce z fryzurą przypominającą sierść pudla, który właśnie opuścił suszarnię samochodową. W Ameryce przedstawianie na rysunkach osób rasy negroidalnej z taką właśnie fryzurą uchodzi za obraźliwe przekroczenie poprawności w sprawach rasowych. Murzyni uważają, że fryzura afro jest wyróżnikiem ich inności wobec białych i stanowi powód do wstydu. Pamiętam, jak w 1998 roku jedna z lokalnych stacji telewizyjnych, oglądana głównie przez czarnoskórych mieszkańców obszaru metropolitalnego Nowego Jorku, rozpoczęła dyskusję nad propozycją zakazu telewizyjnych reklamówek szamponów i środków higieny do włosów, ponieważ przedstawiały one wyłącznie modeli rasy białej, którym wiatr rozwiewał proste, puszyste i lśniące włosy. Z przyczyn oczywistych żadna kobieta rasy negroidalnej nie mogła wystąpić w takiej reklamówce i cieszyć się takimi włosami. Nieco później pojawiły się, co prawda spoty reklamowe z Halle Berry, Vanessą Williams czy Marią Carey, ale nie satysfakcjonowały one społeczności murzyńskiej. Negatywny stosunek Murzynów do Mulatów jest zjawiskiem na tyle dziwnym, że warto mu poświęcić osobny artykuł. Byłem niejednokrotnie bardzo zaskoczony, kiedy moi czarnoskórzy koledzy, znajomi i przyjaciele odnosili się obcesowo i z dystansem do osób, których rodzice należeli do różnych ras. Wbrew pozorom, dla wielu czarnoskórych Amerykanów polskie określenie „Afroamerykanin” może mieć pejoratywny i obraźliwy wydźwięk. Także anglojęzyczne African-American jest niemile widziane w społeczności murzyńskiej. W 1998 roku poznałem dwóch czarnoskórych Amerykanów, których z dumą nazywam od lat moimi przyjaciółmi. To prości, ale niezwykle lojalni przyjaciele, czego nie zawsze nie mogę powiedzieć o ludziach, których poznałem w młodości w Polsce. Manuell „Manny” Jackson i Silus Williams pochodzą z Georgii i są potomkami niewolników sprowadzonych do Ameryki Północnej jeszcze przed ogłoszeniem niepodległości. Znam ich żony i rodziny. Wiem, że to niezwykle uczciwi, ciężko pracujący Amerykanie, z mozołem i nieskazitelną etyką budujący swój skromny dorobek życia. Zarówno Manny, jak i Silus, a także ich rodziny nie lubią określenia African-American. Kiedy zdumiony kilkakrotnie pytałem ich, dlaczego odrzucają takie określenie, odpowiadali, że z Afryką zwyczajnie nie mają nic wspólnego. Czują się przede wszystkim ludźmi z Georgii, którzy musieli za chlebem i pracą emigrować na północ, pod Nowy Jork. Wiedząc, czym jest współczesna Afryka, obaj dziękowali Bogu, że ich przodkowie zostali przywiezieni na niewolniczym statku do Nowego Świata. Czarnoskórzy Amerykanie są przede wszystkim Amerykanami! Określenie African-American jest w swojej poprawności politycznej głupie i obraźliwe, ponieważ tak naprawdę to ono nosi w sobie ukryty podtekst rasistowski. Chociaż wielokrotnie zdarzało mi się na łamach ,,Najwyższego CZASU!” krytykować czarnoskórą mniejszość etniczną w Ameryce, nadal uważam, że miała ona gigantyczny i niezwykle pozytywny wpływ na rozwój kultury i amerykańskiego dobrobytu. Moi wspomniani tu dwaj przyjaciele, słysząc o językowej poprawności politycznej, zawsze stukali się w czoło. Ludzie nie potrzebują epitetów i inwektyw ani parasola poprawności politycznej, jak długo pozostają ludźmi.
Indeks najgłupszych substytutów Poprawna politycznie nowomowa ustanawia kryteria, które zawsze prowadzą do zubożenia języka. Odrzucanie lub zakazywanie tradycyjnych słów i sformułowań nie różni się niczym od pożogi rewolucji kulturalnej w Chinach czy proklamowania społeczeństwa rolniczego przez Pol Pota. Język jest systemem wymiany informacji kształtowanym społecznie poprzez komunikację interpersonalną. Nie da się go zadekretować lub ukulturalnić. Żadne mycie języka mydłem przez nasze babcie nie oduczyło nas w mowie potocznej kląć jak szewc. Tylko nieliczni z nas zachowali tę coraz bardziej unikalną zdolność posługiwania się mową bez wyrazów wulgarnych. Teraz amerykańskie organizacje społeczne prześcigają się w tworzeniu języka, który oczyszcza się z rzekomego podtekstu dyskryminacyjnego. Każdy z nas rozumie, dlaczego w publikacjach nie stosuje się takich słów jak czarnuch, knypel, tłuścioch, wapniak, mosiek, polaczek, burak, szwab, kacap, baba, dziad, żółtek, katol, katabas czy pepik. Ale dlaczego np. agencje rządowe i międzynarodowe organizacje zdrowia zalecają publikatorom unikania angielskiej nazwy swine flu („świńska grypa”), pozostaje zagadką. Nalega się, żeby w miejsce powszechnie znanej „świńskiej grypy” stosowano formalne określenie „influenza A (H1N1)”.Lista określeń na cenzurowanym jest równie długa jak lista idiotów, którzy chcą ją tworzyć. Nie sposób wymienić w tym tekście wszystkich niemile widzianych w opinii publicznej terminów. Pozwolę sobie na omówienie zaledwie kilku, ale za to najgłupszych. Określenie flush toilet (spłuczka WC), podobnie jak inne słowa zawierające człon toilet, są na cenzurowanym za sprawą środowiska ekoterrorystów, którzy doszukują się np. w papierze toaletowym największej siły niszczycielskiej wobec przyrody na naszej planecie. Słowo bum („dziad”) zostało zastąpione przez homeless person („osobę bezdomną”). Niewiele pomogło jej to w znalezieniu dachu nad głową, ale za to chętniej sięga po wiadomości popołudniowe. Termin crazy („szalony”, „wariat”) zastąpiono określeniem mental illness („choroba umysłowa”). Do grupy słów zakazanych na łamach amerykańskiej prasy dołączyły także takie określenia jak criminal („przestępca”) – zastąpione przez behaviorally chalenged („wyzywającą osobowość”) czy foreign food („zagraniczne jedzenie”) – określane jest dziś wyłącznie, jako ethnic cuisine („kuchnia etniczna”). Osobiście najbardziej śmieszą mnie dwie zmiany. Pierwsza dotyczy określenia, które odnoszę do siebie samego. Słowo fat („gruby”, „tłusty”) jest w Ameryce słowem przeklętym, ponieważ dotyczy coraz większej liczby ludzi. Ale jak go zastąpić? Jakiś lewacki geniusz wpadł na pomysł określenia enlarged physical condition caused by a completely natural genetically-induced hormone imbalance („fizyczne powiększenie spowodowane przez całkowicie naturalne genetyczne zaburzenie równowagi hormonalnej”). Staję, więc przed lustrem, patrzę na swój mięsień piwny i myślę sobie: „To nie piwo, które tak uwielbiam, to nie mięso, którego jestem miłośnikiem, ani lody, które adoruję, ale całkowicie naturalne genetycznie zaburzenie równowagi hormonalnej! Wszystko w porządku, nie ma się, czym martwić, to te dranie geny, a nie ja jest temu winny. Lecę do pubu na kufelek z pianką!”. Ale jeżeli ta poprawka jeszcze da się jakoś ugryźć, to następna jest naprawdę zwalająca z nóg. Słowo fairy oznacza po angielsku wróżkę. Jest to także żartobliwe określenie stosowane wobec homoseksualistów. Żeby uniknąć, więc rzekomo homofobicznego podtekstu, poprawni politycznie naprawiacze świata zaproponowali wymazanie wróżek z bajek i nazwanie ich petite airborne humanoid which possesses magical powers („drobną powietrzną istotą ludzką, która posiada magiczne moce”). Czytając amerykańską listę słów zakazanych, doszedłem do wniosku, że my, Polacy, jesteśmy naprawdę ,,zacofani”. Powinniśmy uprzedzić naszych rodzimych fanatyków i stworzyć kilka własnych definicji zastępujących ,,rażące słowa propagujące dyskryminację”. Jest niemal oczywiste, że pierwszym słowem do zmiany jest ,,pedał”. Jest to złośliwy wymysł jakiegoś homofobicznego XIX-wiecznego konstruktora. Dlatego słowo to należy zastąpić jakimś ładnym, złożonym określeniem. Proponuję: „platformę naciskową stopy przenoszącą świadomie wytworzoną energię z nóg rowerzysty na układ napędowy pojazdu dwukołowego”. I kto takie określenie pomyli z Władziem Liberace czy Bobkiem Biedroniem?
Przez internet nie przejdzie! Nikt z amerykańskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Zawodowych nie przedstawił definicji alternatywnej i poprawnej w stosunku do określenia „nielegalni imigranci”. Nie wiadomo także, który człon tego terminu nosi w sobie cechy dyskryminacyjne wobec bezprawnie przebywających w Ameryce przybyszów. Czy to słowo „nielegalni” ma zniknąć z gazet, czy raczej termin „imigrant” może ranić czyjeś uczucia? Pod żadnym pozorem nie wolno też dawać do zrozumienia, że większość tych nieudokumentowanych, nieszczęśliwie i przypadkowo przebywających w USA ludzi to półanalfabeci z Meksyku. Także słowo ,,Latynos” staje się w Ameryce wyrazem w najwyższym stopniu niedopuszczalnym. Zastępuje je określeniem Hispanic, które z kolei może być obraźliwe dla zwolenników niezależności Ameryki Łacińskiej od iberyjskiej macierzy. Jakie więc określenie będzie pasować do ludzi szturmujących wbrew wszelkim zasadom prawa międzynarodowego południową granicę Stanów Zjednoczonych? Oto pułapka, w którą sami się zapędzają pseudointelektualiści chcący uchodzić za nieskazitelnych moralnie. Na koniec tego artykułu zdradzę czytelnikom pewną ciekawostkę. Gdy próbowałem wysłać ten tekst z mojego konta e-mailowego pewnej znanej przeglądarki do Redakcji nczas.com wyświetlił mi się komunikat: ,,W schowku wykryto zakazane słowa!”…
Czy będziemy mieli swojego Dreyfusa Rozpoczął się nam czas, który we Francji zaznaczył się aferą Dreyfusa i demonstracjami zwolenników Kościoła. Rozpocząłem kiedyś na swojej stronie cykl poświęcony okolicznościom politycznym towarzyszącym sprawie Dreyfusa. Był to materiał pomyślany, jako analiza pewnego mechanizmu światowej polityki, który – obym się mylił – stosowany jest z powodzeniem nadal. Nie mogę skończyć tego cyklu z dwóch powodów. Po pierwsze – zawiera on już pewne istotne błędy, na które nie zwróciłem uwagi wcześniej, a to z tego względu, że w dostępnych mi opracowaniach pewne osoby i wydarzenia oceniane są skrajnie przeciwnie, a ja nie mając dostępu do źródeł nie mogę czytelnika wprowadzać w błąd, (choć raz to zrobiłem). Po drugie wydarzenia nasze, lokalne zaczęły przyspieszać i nie ma, co pisać rozwlekłych odcinków. Rzecz trzeba streścić krótko i poczekać czy zadziała u nas. Zacznijmy od francuskiego antysemityzmu. Został on rozdmuchany w II połowie XX wieku wskutek dwóch gospodarczych afer, związanych z dwoma kanałami – Sueskim i Panamskim. Obydwa te przedsięwzięcia realizowali Francuzi, a w konsekwencji stały się one własnością Anglosasów – Brytyjczyków i Amerykanów. Dlaczego tak się stało? Baron Rotszyld wykupił akcje. Nie zrobił tego oczywiście na własną rękę i bez porozumienia z rządami krajów, w których prowadził interesy, czyli Wielkiej Brytanii i USA. Kraje te posłużyły się pieniędzmi Rotszylda i wymanewrowały Francuzów z najbardziej dochodowych przedsięwzięć, jakie znał świat XIX wieku. Antysemityzm znalazł swoją pożywkę w tym, że w czasie, kiedy Rotszyld zakupił wszystkie 400 akcji Suezu, premierem rządu jej królewskiej mości był pan Disraeli, który w imieniu królowej dawał Rotszyldowi gwarancje. W czasie budowy kanału panamskiego większość francuskich deputowanych została jak byśmy to dziś powiedzieli – umoczona w potężną aferę finansową, która wydrenowała budżet republiki. Tak się złożyło, że pieniądze zaangażowane w ten kanał pochodziły również od amerykańskich przedsiębiorców pochodzenia żydowskiego, którzy prowadzili rozległe interesy na całym świecie. Większość umoczonych to byli ludzie władzy – republikanie – zwolennicy rozdziału Kościoła od państwa i odwetowej wojny z Niemcami (stosuję tu pewne skróty). Było to w czasach, kiedy we Francji, mimo przegranej wojny z Bismarckiem, popularność Niemców nie była aż tak niska jak przed I wojną światową. Przez te inwestycje „kanałowe” Francja szykowała się do podbojów kolonialnych i o wiele gorzej w oczach opinii publicznej wypadali Anglicy, którzy jawili się, jako naturalna konkurencja. Dowodów oczywiście na to nie mam, ale wszystko wygląda tak jakby rządy w Londynie i Waszyngtonie za pomocą pieniędzy wielkiego Rotszylda i kilku małych rotszyldków postawiły Francuzów do kąta. Miało to potężny wpływ na sytuację wewnętrzną w kraju. Zaczęły się tak zwane niepokoje. Polegały one na rzucaniu bombami w polityków i zabijaniu prezydentów nożami. Wszystko przy wtórze przekleństw wrzucanych w stronę Anglików i wysługujących się im Żydów. Sprawa była poważna, bo XIX wiek we Francji to szereg rewolucji, zamachów i przewrotów oraz poważnych wojen. Umoczeni posłowie republiki nie mieli zamiaru tracić władzy na rzecz tak zwanej reakcji, czyli ludzi związanych z Kościołem, resztek dawnej szlachty oraz korpusu oficerskiego z zasady i w przeważającej masie przeciwnego republice. Nie mogli na to pozwolić z tego choćby względu, że czołowy, nieumoczony w Panamę polityk – Georges Clemanceau, Tygrys wydawał swoją gazetę za pieniądze jednego z czołowych panamskich aferałów pana Korneliusza Hertza. Polecam jego biografię pomieszczoną w angielskiej Wikipedii. Był to amerykański przedsiębiorca, który wmieszany został, bądź też wmieszał się sam w aferę panamską i interesy we Francji. W tamtych czasach mało, kto żartował i pan Hertz miał poważne kłopoty we Francji. Kłopoty natury prawnej, bo Francuzi traktowali swój antysemityzm niesłychanie serio, do tego stopnia, że potrafili zaszczuć człowieka i doprowadzić go do samobójstwa. Nie to, co u nas, gdzie czołowym antysemitą jest właściwie nie wiadomo, kto. By chyba mi nie chcecie powiedzieć, że Leszek Bubel. Do samobójstwa doprowadzony został przyjaciel pana Hertza, który także zaangażował się w drenowanie budżetu republiki i deprawowanie jej deputowanych. Myślę, że zrobił to w porozumieniu z Anglikami, ale pewności nie mam. Wobec tych wszystkich dramatycznych zdarzeń, wobec groźby odsunięcia od władzy republikańskiej burżuazji potrzebny był przeciwnik i narzędzie do walki z nim, narzędzie, które odwróciłoby uwagę od tych okropnych afer finansowych, od przegranej rywalizacji z Anglią na morzach i od politycznej klęski, jaką była polityka republikanów. Klęski, która nie była widoczna dla współczesnych, klęski, której skutki ujawniły się dopiero w czerwcu 1941 roku. Gdzieś w zaciszach gabinetów, może u pana prefekta Paryża, albo w sztabie generalnym wymyślono tego Dreyfusa i przeprowadzono rzecz całą z mistrzostwem nieprawdopodobnym. Całe dziesięciolecia Francja przeżuwała i przeżywała sprawę Dreyfusa, sprawa ta stała się wyznacznikiem moralności. Nastroje antysemickie były cały czas żywe i bliskie eksplozji, dano, więc opinii publicznej na pożarcie Żyda i oficera. To się nie podobało nikomu, bo był to pierwszy Żyd, który zaszedł tak wysoko we francuskiej armii, a jak już nadmieniliśmy antysemityzm Francuzów był prawdziwy i głęboki. Oni nie żartowali. Potraktowano całą sprawę serio, a angielskie gazety zapełniły się karykaturami przedstawiającymi francuskie rodziny siadające w zgodzie do stołu, które chwilę po tym jak pada słowo – Dreyfus – rzucają się sobie do gardeł. Nienawiść do Żydów i Dreyfusa szła w parze z nienawiścią do Anglików. Nikt nie myślał o odzyskiwaniu Alzacji i Lotaryngii i nowej wojnie z Niemcami. Nikt z wyjątkiem Anglików właśnie, którzy – by osłodzić Francuzom pobyt w kącie postanowili się z nimi pogodzić. Następca królowej Wiktorii, król Jerzy, jak gdyby nigdy nic przyjeżdża do Francji, żeby raz na zawsze załagodzić odwieczny antagonizm. W tym samym czasie – wizyta króla to sukces polityczny – republika zabiera się do niszczenia Kościoła. Robi to skutecznie machając biednym Dreyfusem, który jest bronią skuteczną i dającą właściwe efekty. Ludzie popierający Kościół wychodzą na ulicę (słyszeliście coś o tym? Nie. A o Dreyfusie słyszeliście na pewno). W miastach Francji trwają demonstracje, ostatnie demonstracje starych, francuskich zakapiorów, domagających się króla, konkordatu, poszanowania własności, pokoju, przywrócenia pozycji armii i oczywiście wyrzucenia z niej Żydów, o nagłośnienie, czego szczególnie zadbała republika. Wysyła się na tych ludzi policję. Policja nie chce walczyć. Wysyła się wojsko – oficerowie odmawiają strzelania. Rozpoczynają działalność - w warunkach pokojowych – sądy wojenne dla oficerów, którzy odmówili strzelania do demonstrantów. Słyszeliście coś o tym? Nie, a o Dreyfusie słyszeliście na pewno. Sprawa zostaje załatwiona stanowczo i brutalnie. Dreyfus jest jednak przez siły reakcji, które opanowały sądownictwo (o naiwności, sądownictwo opanowały siły reakcji, to ja u nas zupełnie) wysłany do Gujany. Wraca stamtąd i w czasie trwania tych rozruchów jest już ułaskawiony dekretem prezydenckim, prezydent, który ten dekret podpisał, zupełnie przypadkiem, należał wcześniej do ścisłej grupy panamskich aferałów. Republika przy pomocy sądów, oskarżeń o antysemityzm, sfingowanej sprawy o szpiegostwo, wyprowadzenia ludzi na ulicę i czystek w armii buduje zupełnie nowy naród. Ludzie oskarżający Dreyfusa, kiedy zorientowali się w co zostali wrobieni popełniają samobójstwa, a sam Dreyfus żyje i dożywa szczęśliwie roku 1926. Człowiek, który był rzeczywistym autorem feralnego listu, podstawy oskarżenia, major Esterhazy, figura spod ciemnej gwiazdy emigruje i żyje w najlepsze. Gdzie? W Anglii oczywiście. Niczego nierozumiejący Niemcy podsyłają do sztabu generalnego w Paryżu dyskretne liściki, w których przeczytać możemy – Dreyfus nie jest szpiegiem, Dreyfus nie jest szpiegiem. Kogo to obchodzi? Na pewno nie późniejszego bohatera Georges'a Clemanceau. Po co Niemcy to robią? Ponieważ wiedzą, że jeśli Francja nie pójdzie na morza, na pewno zechce odzyskać Alzację i Lotaryngię. Nie mylą się. Po to właśnie król Jerzy jeździ do Paryża i przesiaduje w kabaretach – bardzo lubił dziewczynki, – przez co uważany był na Wyspie pełnej pederastów w mundurach za coś w rodzaju anomalii. Po to by przekonać Francuzów do wojny z Niemcami. Wojny tej nie chciał ani Kościół ani tak zwana reakcja. Ci ludzie chcieli przede wszystkim upadku III republiki. Byli jednak za słabi. Nowy naród francuski narodził się gdzieś około roku 1906, roku, w którym umarł zaszczuty przez reakcyjną prasę przedsiębiorca, wynalazca, wydawca prasy i pechowy inwestor Korneliusz Hertz. Naród ten z pieśnią na ustach poszedł na wojnę w roku 1914 wierząc święcie, że jest to jego wojna. O mało jej nie przegrał, na szczęście w porę przypłynęli Amerykanie, wypróbowani przyjaciele Francuzów. Jeśli nie widzicie podobieństw z naszą obecną sytuacją spróbuję wam je pokazać, choć uważam, że analogia jest słabym narzędziem poznawczym. Moja żona ma na to wielce błyskotliwy dowód. Oto w sklepach ogrodniczych sprzedają kurzak. Kurzak jest to nawóz kurzy, per analogiam, koniak byłoby to coś, co również winno być dostępne w sklepach ogrodniczych, a jednak tak nie jest. Co niektórzy z pewnością dostrzegli już wcześniej, zanim to napisałem. Dlaczego więc stosujemy analogię? Dlatego, że mam głęboką intuicję, która podpowiada mi, że cały pomysł z tym Dreyfusem wymyślony został jednak w gabinecie pana prefekta Paryża. A skoro tak to musiał znaleźć się w jakichś instrukcjach. Jeśli zaś tam się znalazł to znaczy, że można go wykorzystywać wielokrotnie. Ludzie zaś korzystający z instrukcji rzadko wykazują się inwencją, przeważnie ściśle trzymają się przepisów tam zawartych. Mamy, więc rząd aferałów, który udaje, że afer nie ma. Miast kanału mamy gaz łupkowy i zbliżające się igrzyska, których odpowiednikiem we Francji była wystawa światowa (zabili wtedy prezydenta, anarchiści zabili), mamy opozycję, która bije się w pierś i przysięga, że nie jest antysemicka i czołowe gazety, które piszą wyłącznie o antysemityzmie opozycji. Mamy słaby Kościół, który opisywany jest przez te gazety, jako instytucja przeżarta patologiami i nie potrzebna nikomu, mamy lokalny folklor polityczny w postaci Palikota. Nie mamy nic do odzyskania w terenie, żadnej Alzacji i Lotaryngii, za to mamy wiele do stracenia. Myślę, że Niemcy nie pogodzili się tak do końca nigdy z utratą tej całej Alzacji. Mamy także świt nowego jutra związany z tym całym gazem, w którym to jutrze nie może przecież uczestniczyć ta cała antysemicka opozycja. Trzeba, więc przed wstąpieniem w nowe czasy, w wielką epokę przemian pozbyć się ten opozycji lub chociaż ją zmarginalizować tak, by więcej nie podniosła głowy. Tak się składa, że pomiędzy polityką Francji przełomu wieków XIX i XX a polityką Polski I połowy XX jest więcej analogii, tyle, że są to analogie a rebours (kurzak-koniak). W skrócie – jeśli we Francji coś przebiega łagodnie, w Polsce musi być krwawe. I to jest właśnie clou dzisiejszego tekstu. Opozycja w Polsce, czyli PiS, nie dość, że jest słaba, rozbita, głupia w swej masie, to jeszcze ma nieuzasadnione ambicje i daje się łatwo wkręcać w różne podejrzane afery. Ludzie, którzy otaczają prezesa, lub ci, którzy występują przeciwko niemu nie mogą mieć żadnego szerszego spojrzenia na rzeczywistość polityczną, bo jej po prostu nie rozumieją. Od wczoraj szykują się do nowych wyborów, które na pewno zakończą się sukcesem. Byle jeszcze więcej GP pisała o Smoleńsku, wtedy będzie dobrze. Tymczasem rozpoczął się nam czas, który we Francji zaznaczył się aferą Dreyfusa i demonstracjami zwolenników Kościoła. U nas nie będzie Dreyfusa, bo okoliczności są inne, może być za to prowokacja krwawa - na co nieniejszym zwracam uwagę. Ktoś wczoraj napisał o tym, że organizacje lewicowe wzywają na pomoc przyjaciół z Niemiec, by razem stawić czoła marszowi faszystów, który odbędzie się tradycyjnie 11.11.11. Piękna data, łatwa do zapamiętania. Podobnie jak 10 kwietnia roku dziesiątego. Marsz faszystów to oczywiście marsz niepodległości. U nas chodzi, bowiem o to, by pozbawić państwo polskie wszelkich atrybutów narodowych, by zrobić je od nowa, tak jak w początkach XX wieku od nowa zrobiona naród francuski. By wyłączyć poza nawias dyskusji wszelką narrację patriotyczną. Jeśli do takiej prowokacji dojdzie rząd będzie miał powód do ograniczenia bądź likwidacji opozycji, bratnie demokracje do interwencji w ciemnogrodzie. Niemcy będą mogli spokojnie pisać o polskich obozach śmierci i polskim antysemityzmie, a być może także odłączyć Szczecin. Wszystko dla dobra jego mieszkańców, bo wtedy od razu zaczną tam budować gazoport służący do wywozu gazu łupkowego z Polski, przez co wzrośnie zatrudnienie i miasto będzie prosperować. Co ugrają Rosjanie? Pewnie wyłączność na wydobycie tego gazu. A być może coś jeszcze. Zmieni się od razu programy szkolne, tak by nie było w nich szkodliwych, antysemickich treści i ograniczy liczbę godzin języka polskiego, by dzieci nie przesiąkały obecną w tym języku wrogością wobec obcych. Miast tego do szkół wejdzie obowiązkowo język niemiecki i rosyjski. Tak się nie musi stać, ale bezwład opozycji po wyborach, przesunięcie terminu zaprzysiężenia rządu, odległa inauguracja nowego parlamentu, bezczelność Palikota i szybkość z jaką Oni zabierają się do działania wskazuje na to, że jednak się stanie. Dziś uczniowie szkoły im. Kuronia poszli demonstrować w Aleje Ujazdowskie. Po co? Trudno zgadnąć, może żeby zrobić próbę przed 11.11.11? Nie wiem. Wiem jednak, że nie wolno dać się sprowokować. Pamiętajcie, że w maju 1968 roku niemieckiego studenta zabił przebrany za policjanta agent Stasi. Od tego wszystko się zaczęło. Myślę, że 11.11.11. albo trzeba zostać w domach, albo każdemu komuniście napotkanemu na ulicy wręczać biało-czerwony goździk. Może to coś pomoże. Nie mam pojęcia. Coryllus
Katastrofa ekologiczna na Siewiernym Jak 21 kwietnia 2010 pisał portal „Smolnews” lotnisko Smoleńsk-Siewiernyj borykało się w tamtym czasie z poważnym problemem ekologicznym, ponieważ dostało się do ziemi na lotnisku aż 30 ton paliwa
http://www.smolnews.ru/news/56258
(„В результате авакатастрофы 10 апреля на территории аэродрома разлилось 30 тонн топлива”). W jaki sposób tę zatrważającą ilość paliwa zmierzono, portal niestety nie pisał, bo i nie podał tych danych na swoim spotkaniu z mediami Konstantin Łazariew p.o. „głowy miasta”, a przecież wedle blisko 40-minutowych zapisów CVR, które mieli życzliwie odczytywać polscy badacze w Moskwie dla radzieckiego MAK, „prezydencki tupolew” miał mieć pod koniec swego lotu zaledwie 12 ton paliwa (10:33:25 „Aktualnie mamy 12 ton”
http://naszdziennik.pl/tu154m.pdf
s. 34, choć jeszcze 10 minut wcześniej było, wedle tych samych „stenogramów”, o tonę paliwa mniej: „Pozostało 11 ton”, s. 20; por. też
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html
Być może zmierzono to w podobny sposób, w jaki doc. S. Amielin, fotoamator specnazu, ustalił po wyglądzie drzew przebieg smoleńskiej katastrofy (co widać na zdjęciach 96-108: https://picasaweb.google.com/107906898396623830387/101
cała ta „rekonstrukcja” jest zamieszczona w jego wydanej po polsku książce, przypominam). O ile jednak nad wyraz pracowity radziecki fotoamator pozostawił po sobie w swym albumie masę bezcennych zdjęć już 13 kwietnia 2010, z którego to albumu, jak ze źródła obfitości, korzystali potem radzieccy eksperci nad Wisłą http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/10/krotka-historia-pewnej-koordynacji.html
o tyle prace biodegradacyjne czy też utylizacyjno-puryfikacyjne gleby lotniska Siewiernyj jakoś nie zostały udokumentowane, a musiały być sporym logistycznym przedsięwzięciem i na pewno wydarzeniem dla samych smolan. Portal „Smolnews”, zapewne w związku z ekokatastrofą (choć nie tak dużą, bo zapewniano, że czystość wód w mieście nie jest zagrożona „Случившееся не повлияет на качество воды”), donosił przecież, że planowane są właśnie działania odkażające („работы по дезактивации”), aczkolwiek ustami Liubow Sawieliewej, naczelniczki oddziału nadzoru sanitarnego
http://www.67rospotrebnadzor.ru/structure.php
zapewniał, iż niezbędna tu będzie, jakżeby inaczej, pomoc specjalistów z Moskwy. Sawieliewa stwierdziła, że instytucja, w której pracuje nie zajmuje się pracami polegającymi na oczyszczaniu gleby z substancji niebezpiecznych: „Наша организация не занимается устранением последствий выброса в почву вредных веществ” http://www.smolyane.com/kto-budet-ochishhat-pochvu-na-meste-avarii-samoleta-2/
Kiedy więc przybyła moskiewska ekipa oczyszczająca glebę Siewiernego i jak wyglądały jej specjalistyczne prace? Może komuś uda się znaleźć jakieś doniesienia ruskich mediów na ten temat, gdyż mnie się to na razie nie udało? Nie podejrzewam zaś, by pozostawiono te 30 ton paliwa w smoleńskiej ziemi bez żadnego odkażania gleby, narażając smolan na zdrowotne ryzyko. A propos oczyszczania w Smoleńsku i tamtejszych problemów ekologicznych, otóż pod informacją o szykujących się wiosennych, komunalnych porządkach i o corocznych pożarach śmietnisk (tu znowu wypowiedź Sawieliewej
http://www.gorodnews.ru/mk/item.php?id=165
zamieszczoną na parę dni przed „katastrofą”, pojawia się (już z 12 kwietnia 2010) komentarz „Władimira”: „Как же не быть возгоранию мусора, если он не вывозится в городе уже вторую неделю. Создали новую контору по вывозу мусора, а она совсем ничего не делает. Нормальный ход. На что же тогда расходуются деньги? Все контейнеры в центре города погребены под грудами мусора. Пройдите по улицам Коммунистическая, Тенишевой... Ужас!!! Польский самолет ито упал на какую-то помойку, которую разгребали бульдозерами.” W wolnym tłumaczeniu: „Jakżeż nie może być zagrożenia pożarowego, jeśli nie wywozi się śmieci już drugi tydzień. Postawili nowe biuro ds. wywozu śmieci, które niczego nie robi. Normalka. Na co jeszcze idą pieniądze? Wszystkie kontenery w śródmieściu przysypane śmieciami. Przejdźcie się ulicami Komunistyczną, Tieniszewą... Zgroza! Polski samolot spadł na jakieś takie wysypisko, które rozpirzyli buldożerami”. Czy chodzi tu o buldożery pracujące „po katastrofie” czy wysypujące coś przed? I już zupełnie na koniec, także na smoleńskich stronach odnalezione http://www.smolensk2.ru/story.php?id=13277
doniesienie pt. „Czy miejscowi oszukują Polaków przyjeżdżających do Smoleńska?” a propos pradawnego wystąpienia min. K. Kwiatkowskiego. To jeszcze z przedpotopowych czasów, gdy Polska nieśmiało uskarżała się na to, że „miejsce katastrofy” niezbyt pilnie jest strzeżone przez ruską milicję. Relacja kończy się następującym zdaniem: „При этом, нередко пытаются продать не аутентичные найденные остатки президентского Ту-154 или одежды, найденной на месте катастрофы, а куски старой одежды и остатки других старых самолетов, которые находятся на аэродроме в Смоленске.” „Przy tym nierzadko starają się sprzedawać nie autentyczne, znalezione na miejscu katastrofy, części prezydenckiego Tu-154 lub odzieży, lecz starą odzież i fragmenty innych, starych samolotów, które znajdują się na lotnisku w Smoleńsku.” Skąd jednak mogły się wziąć szczątki innych samolotów na Siewiernym, które miejscowi próbowali sprzedawać? Może smolanie przechowują sobie w mieszkaniach jakieś kawałki tak na wszelki wypadek, a może prowadzą zbiórkę „obłomków” w tych okolicach
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/jak-sie-tnie-samoloty-na-siewiernym.html
no bo nie podejrzewamy, jak ci zdziwaczali paranoicy smoleńscy, że w lasku i na bagnistej polance leżały od dawna jakieś wysypane przez buldożery wraz ze śmieciami szczątki innych samolotów.
http://www.smolyane.com/2010/04/page/2/
FYM
Gen. Petelicki po właściwej stronie medalu - Przyjmuję akces pana generała do Komitetu poparcia Marszu Niepodległości jako przejście na właściwą stronę – mówi portalowi Fronda.pl prof. Jan Żaryn, historyk, również członek Komitetu poparcia MN. - W Komitecie poparcia Marszu jest wiele bliskich mi osób m.in. Rafał Ziemkiewicz, Jan Pospieszalski czy Jacek Bartyzel i mogę się z tego tylko cieszyć, że uczestniczę w tak zacnym gronie. Niewątpliwie może budzić wątpliwości w tym gremium postać gen. Petelickiego, którego przeszłość nie jest usłana niepodległościowymi zgłoskami. Jednak przyjmuję ten akces pana generała, jako faktyczne przejście – i być może dzieje się to od dłuższego czasu - na tę stronę medalu, która jest związana z właściwą oceną historii Polski. Ta dobra strona medalu brzmi, że jesteśmy ludźmi, którzy chcą dać ewidentny sygnał, że niepodległa Polska jest dla nas bardzo ważną wartością i wszyscy, którzy o nią zabiegali i walczyli, począwszy od XIX-wiecznych pokoleń, przez pokolenie Piłsudskiego i Dmowskiego, aż po pokolenie żołnierzy wyklętych i tych, którzy walczyli w czasach „Solidarności”, że to jest ta prawdziwa polska tradycja. Witamy w niej również tych, którzy swojej biografii mogą odczytać nie zawsze chlubne karty. Przykład gen. Petelickiego w gronie osób, które wspierają Marsz Niepodległości pokazuje, że ta rocznica potrafi przyciągnąć do niepodległościowych tradycji wszystkich, którzy chcieli by w niej autentycznie odnaleźć sens swojej aktywności publicznej. 11 listopada to przecież nie jest dzień rozpamiętywania błędów w życiorysach, ale otwarcie dla osób, które przychodzą z różnych stron - dodaje Żaryn.
Lista Komitetu poparcia Marszu Niepodległości: http://marszniepodleglosci.pl/komitet-poparcia/
Jarosław Wróblewski
DLACZEGO PiS PRZEGRAŁ WYBORY - Szczurabiurowego próba analizy Wyniki wyborów, (co zresztą powiedziałem w Jankesowym Hummerze w wieczór wyborczy na wizji), że te wybory pokazują dwie rzeczy: wprost dramatyczną niechęć do zmian, wolę utrzymania status quo, oraz - co ma również przełożenie na ich decyzje polityczne - równie dramatyczny stan duchowości współczesnych Polaków, PiS w swojej retoryce wyborczej otwarcie mówił "czas na zmiany" i mimo pozornego konserwatyzmu, oferował program zmiany strukturalnej, zmiany, której przeprowadzenie miałoby wpływ na życie wszystkich obywateli, jeśliby były przeprowadzone w zapowiadanej postaci. Zostało to odrzucone przez głosującą większość. Wygrała PO z ofertą "kontynuacji" cokolwiek to miałoby znaczyć. Jest to sygnał ostrzegawczy dla wszystkich zainteresowanych polityką, zarówno po stronie władzy jak i opozycji, że retoryka zmiany "nie chwyta", że niechęć do zmian, nawet przy dostrzeganiu niedociągnięć, wpadek i zaniechań rządzących jest ważniejsza niż chęć naprawy gnijącego państwa, poprawy tego wszystkiego, co poprawić należy. Dlaczego Polacy tak się zachowali, co nimi kieruje, mimo, że po Smoleńsku, wydawałoby się, powinni być zmobilizowani na tyle, żeby chcieć dokonać zmian? Polacy żyjący obecnie w granicach III RP zachowują się w swojej masie, większości, jak pacjenci psychiatryczni po niszczącym przeżyciu traumatycznym, które nie zostało przez tegoż pacjenta przepracowane, nie zostało poddane terapii. Pacjent taki "zapada się" w sobie, lęk wywołany niszczącym przeżyciem tkwi w nim, mimo, że samo zdarzenie może być już bardzo odległe w czasie, ale skoro pacjent nie potrafił własnymi siłami sobie z nim poradzić, to trauma, zamiast słabnąć narasta, lęk jest dominujący i w miarę upływu czasu, jeśli pacjent pozostaje bez pomocy, jego stan może przerodzić się w depresję. Ta trauma, nieprzepracowana przez Polaków, to II wojna i obie okupacje. To że wydarzenia te, najstraszliwsze w dziejach narodu, porównywalne tylko z inwazją tatarską w XIII wieku, już zapomnianą, która była wydarzeniem krótkotrwałym, a niszczącym, nie zostały przepracowane, wynika z późniejszego rozwoju wydarzeń - komunizmu i tego co mamy dzisiaj - liberalizmu? kapitalizmu? W dodatku wspomnienie tych przeżyć jest przekazywane w pamięci rodzinnej i - coraz słabiej wprawdzie - ale odżywające przy lada okazji, związanej z wywoływaczmi skojarzeń, jak ostatnio kwestia Merkel. Pamięć traumy jest przekazywana z pokolenia na pokolenie, a tych pokoleń jest raptem tylko 3.
Ale po kolei. Okropności wojenne, dotykające właściwie każdej rodziny zamieszkałej w Rzeczpospolitej, dotykające, jeśli nie bezpośrednio śmiercią i męczeństwem, to utratą majątku lub wygnaniem, zakończyły się w swoim głównym natężeniu w roku 1945. W wielu miejscach Polski (zarówno tej w granicach pojałtańskich jak i na ziemiach utraconych) trwała jeszcze walka Żołnierzy Wyklętych, a represje dotykały nie tylko tych, którzy Im pomagali, ale także całych miejscowości. Równocześnie z tym rozpoczął się terror ideologiczny, który z różnym natężeniem trwał przez cale lata 50 i potem falująco był obecny aż do końca systemu w roku 1989. W normalnych warunkach trauma wojenna powinna zakończyć się wraz z oficjalnym ogłoszeniem pokoju, powrotem żołnierzy do domu i rozpoczęciem zwyczajnego życia. Niestety Polakom nie było to dane. Zakończenie wojny nie było równoznaczne z powrotem bezpieczeństwa osobistego. Trauma utrzymywała się, choć w mniejszym natężeniu. Pobudzona czujność była niezbędna, żeby w nowych warunkach stawić czoło niebezpieczeństwu (a właściwie - Bezpieczeństwu). Nawet zelżenie fizycznego terroru po 1956 roku nie spowodowało zmniejszenia natężenia traumy, dlatego, że komuniści rozpoczęli akcję presji ideologicznej przed Millenium. W latach późniejszych, zawsze, jak wiemy, w cyklu 10-12 letnim, pojawiały się nowe wydarzenia, które na nowo podtrzymywały efekt traumatyczny, z których Stan Wojenny wtrącił pokolenie dzisiejszych 40-50 latków w stan głebokiej traumy, a pokolenie ich rodziców i ich samych okres lat 1988-95, czyli reform gospodarczych Balcerowicza na nowo rozbudził poczucie zagrożenia i niepewności jutra. Przez cały ten czas, gdy niezabliźniona trauma utrzymywała się, w mniejszym lub większym natężeniu, od czasu wojny, działała komunistyczna propaganda, zalewająca ludzi wodospadami kłamstwa, przyzwyczajając ich do kłamstwa, jako naturalnego elementu rzeczywistości. Nakładający się na to ogólny upadek norm moralnych, ogólne obniżenie poziomu oraz brak elit, wymordowanych podczas okupacji niemieckiej i sowieckiej, dało efekt w postaci przyswojenia dwójmyślenia, uznania tego stanu za naturalny, a brak pozytywnych wzorców ze strony elit utrwalił ten stan rzeczy. A więc - z jednej strony utrwalony lęk, spowodowany nieprzepracowaną traumą, z drugiej - pogłębiające się obniżenie poziomu z powodu braku elit i działania propagandy komunistycznej. Tym należy tłumaczyć generalny brak sprzeciwu i uleganie, akceptowanie wyczynów medialnych w ciągu ostatnich 6 lat. To, że naród nie przepracował traumy wojennej było spowodowane tym, że nie było "terapeutów". W normalnych warunkach, tak jak było zawsze w dotychczasowych dziejach, tymi terapeutami byli kapłani i literaci, ci, którzy zajmują się duchem. W Polsce, która wyłoniła się z odmętów wojny po 1945 roku pojawiły się próby właśnie takiego przepracowania, jak chociażby proza Borowskiego, czy Nałkowskiej, jednakże szybko, bo już w 1949 roku przykryte strychulcem socrealizmu, a i wtedy, i później skrępowane cenzurą. Naród nie mógł usłyszeć oczyszczającej prawdy o swoim cierpieniu w latach wojny, a tym bardziej w latach opresji komunistycznej. Tzw. literatura wojenna, poddana cenzurze, nie mogła spełnić tej terapeutycznej roli, właśnie poprzez to ograniczenie cenzuralne, a nawet tam gdzie element upragnionej prawdy był obecny (jak na przykład w literaturze pamiętnikarskiej, chociażby polskich lotników RAF, czy literaturze obozowej) to był on wymieszany z nieznośnym komunistycznym dydaktyzmem. Z kolei literatura emigracyjna, praktycznie nie miała żadnego terapeutycznego wpływu na naród, ze względu na odcięcie granicami, pomimo, że powstały tam dzieła wyjątkowo wartościowe, i gdyby były czytane w kraju, to przyczyniłyby się do przepracowania traumy. Takimi dziełami były oczywiście obie powieści Mackiewicza (“Droga donikąd”i “Nie trzeba o tym głośno mówić”), twórczość Herlinga - Grudzińskiego, czy też proza Sergiusza Piaseckiego. Rozpowszechniane w drugim obiegu w latach 70, rolę terapeutyczną spełniły dla wąskich środowisk i jednostek, a nie dla narodu en masse.
Literatura nie zdała egzaminu. Z jednej strony cenzura i presja ideologiczna nie pozwoliła na pojawienie się wartościowych pozycji dających efekt terapeutyczny, a z drugiej strony nastąpiła "zdrada klerków" - polscy intelektualiści, a przede wszystkim literaci, stali się sługusami reżimu, dodatkowo zakłamując w swojej twórczości okres wojny i powojenny, jak np. Jerzy Andrzejewski powieścią "Popiół i diament", którą katowano młodzież klas maturalnych przez 40 lat, aż do końca peerelu, utrwalając fałszywy obraz Armii Krajowej i podziemia niepodległościowego, pogłębiony przez fałszywy i zakłamany film Wajdy, czy też Bratnego "Kolumbowie". Pamiętam, jakim zdumieniem ze strony komisji egzaminacyjnej spotkało się moje stwierdzenie podczas egzaminu wstępnego na studia, że powieści te i filmy z gruntu fałszują obraz rzeczywistości - i było to zdumienie połączone z zaciekawieniem, skąd dziewiętnastolatek mógł dojść do takich wniosków, to ożywienie komisji wskazywało na to, czym naprawdę w oczach komisji miała być literatura - usypiaczem i zakłamywaczem. Permanentne życie w kłamstwie przez całe lata komunizmu wdrożyło naród do pewnego trybu myślenia, w którym kłamstwo jest usprawiedliwionym środkiem osiągania celów, a nawet, jeśli jest kontrowersyjne, to ten, kto używa kłamstwa, robi to, dlatego, że ma w tym jakiś swój cel i jest to zupełnie naturalne. Kłamstwo, jako narzędzie wywierania wpływu, stale obecne, przestaje być odczuwane, jako zło, tak samo jak obcęgi nie mogą być złe z natury rzeczy - są narzędziem. Jedynym podmiotem, który mógł podjąć działania terapeutyczne, przez cały okres powojenny, do 1989 roku, był Kościół. I spełniał tę rolę chwalebnie, lecz rola ta była wytłumiana i wyciszana przez reżim, czasem mniej, czasem bardziej skutecznie. Szczególnie nie do przecenienia jest tu rola Prymasa Wyszyńskiego i Ojca Świętego. Jednakże kapłani, prześladowani i wyciszani nie mogli wypełnić w pełni swojej roli terapeutycznej ze względu na tak naprawdę ograniczony dostęp do “pacjenta” - agresywna ateizacja, brak religii w szkołach, represje w stosunku aktywniejszych kapłanów, penetracja ze strony IV Departamentu SB, skutecznie ograniczały możliwości wygaszenia i rozładowania lęku, cały czas obecnego wśród Polaków. Co więcej, lęk ten był z całą premedytacją podsycany przez reżim za pomocą propagandy i "dezintegracyjnych" działań SB. Nawet wydarzenia 1989 roku, poprzedzone prawie dziesięcioleciem traumy stanu wojennego nie spowodowały obniżenia poziomu lęku. Reforma Balcerowicza, dla wielu rodzin oznaczająca konfiskatę oszczędności życia lub też drastyczne obniżenie siły nabywczej i bezrobocie, spowodowała wzrost poziomu lęku. Obserwowane przez naród niesprawiedliwości budowanego nowego systemu, obserwowane też uwłaszczenie nomenklatury, nowo-starych beneficjentów systemu, pogłębiło jeszcze ten stan, tak, że w efekcie Polacy AD 2011 są narodem przepełnionym lękiem. Człowiek, który boi się, który przez dłuższy czas żyje w stanie lęku, który przyzwyczaja się do tego, uczy się z tym żyć, przede wszystkim będzie dążył do tego, żeby poziom lęku się nie zwiększył, ponieważ jest to dla niego niszczące emocjonalnie. Propozycje zmiany rzeczywistości, zmiany sposobu funkcjonowania, “skoku na głęboką wodę” będą przez takiego człowieka odrzucane, dlatego, że nieznane, kryjące się za proponowaną zmianą, niesie za sobą możliwe podniesienie poziomu lęku. Już samo myślenie o tym powoduje lęk. I w tym kontekście należy rozumieć porażkę wyborczą PiS. Retoryka zmiany, użyta w kampanii wyborczej potrąciła najbardziej wrażliwe, traumatyczne, struny polskiej duszy, zmasakrowanej i faktycznie nieodbudowanej od czasu straszliwego doświadczenia wojny. Szczurbiurowy – blog
Sukces Nowego Ekranu - nasz bloger i upadek Dyrektora Dziś rano zadzwonił do mnie p.o. Dyrektora Muzeum Wojska Polskiego Henryk Łatkowski i poinformował, że Dyrektor Cisek został odwołany. Stało się to po publikacjach blogera Demostenesa na temat korupcji w MWP. W czasach upadku niezależnego dziennikarstwa śledczego blogosfera przejmuje jego rolę. I nic dziwnego, w Polsce mamy zatrzęsienie spraw niewyjaśnionych, aferalnych, skandalicznych, zaniedbanych, zaległych, nieruszonych, arcyważnych i zwyczajnie ciekawych, tyle tylko, że media głownego nurtu (TVP, Polsat, TVN, GW, Rzeczpospolita, Polskie Radio, itp) nie chcą sie nimi zajmować. Boją się nadepnąć na odcisk potężnym układom interesów i polityki. Nic, więc dziwnego, że w takim środowisku Nowy Ekran, który nie cenzuruje, się nie boi i nie jest niczyją tubą partyjną zaczyna być zauważany, jako miejsce gdzie można dotknąć tego, co dla jeszcze wielkich a już pustych środków przekazu jest niedotykalne. Demostenes pojawił się na NE ze swoją pierwszą publikacją 27.09 br.
http://demostenes.nowyekran.pl/post/28138,poza-prawem-czyli-o-dzialalnosci-dyrektora-panstwowej-placowki-kandydujacego-do-senatu-rp-cz-1
Opisując skandaliczne sprawy korupcyjne dziejące się w otoczeniu Muzeum Wojska Polskiego, którego Dyrektorem był Janusz Cisek, wówczas także kandydat PSL na Senatora. Warto przy tym zauważyć, że Janusz Cisek był już wcześniej bohaterem publikacji na Nowym Ekranie. Zasłynął, bowiem jako ten co dzięki znajomości z Edwardem Miszczakiem, Dyrektorem Programowym TVN, zatrzymał - na kilka godzin przed emisją - reportaż "Katyń na bazarze", który miał być w lutym wyemitowany w Superwizjerze.
http://fiatowiec.nowyekran.pl/post/3645,internowany-film-katyn-na-bazarze-budzi-emocje
Cisek się widać poczuł na tyle zagrożony opowieścią o hienach cmentarnych na wysokich szczeblach, handlujących na lewo pamiątkami katyńskimi (i nie tylko - bo działy się rzeczy jeszcze straszniejsze), że skorzystał ze wszelkich wpływów by nie tylko materiał "nie poszedł" ale także został zaaresztowany i odebrany autorom.
http://lazacylazarz.nowyekran.pl/post/4747,panstwowe-hieny-katynskich-mogil
Co najśmieszniejsze, gdy juz TVN uległ Januszowi Ciskowi, Cisek wystapił na drogę sądową przeciwko ITI skarżac ich na podstwie emisji zwiastuna programu - to chyba jedyny taki przypadek na świecie. Jednak prawda w końcu dopadła Dyrektora Janusza Ciska. Stało sie to właśnie na Nowym Ekranie, na którym, wykorzystując regulaminową swobodę i zasady odpowiedzialności, dobrze poinformowany bloger Demostenes opublikował najpierw pierwszą, podlinkowaną wyżej, część artykułu, a tydzień później drugą:
http://demostenes.nowyekran.pl/post/29249,poza-prawem-cz-ii-o-dzialalnosci-kandydata-na-senatora-rp
A wszysko to w najgorszym momencie dla anty-bohatera notek - w trakcie kampanii wyborczej, gdy właśnie usilnie starał się o immunitet Senatora. Notki Demostenesa natychmiast zyskały znaczną popularność, razem ponad 10 tyś odsłon - świetny wynik jak na debiutanta. Rzetelność zaprezentowanego materiału musiała być wyjątkowa, bo pomimo ciężaru zarzutów, poziomu aferalności i dosyć precyzyjnie opisanego kandydata - kandydat na Senatora Cisek, nie skorzystał z sądowego trybu wyborczego by swoje imię oczyścić. Publikacje Demostenesa oprócz wysokiej poczytności miały także wyjątkowy skutek. Skutek, dzięki któremu, dziś możemy zacząc pokładać w blogosferze nadzieję na przejęcie roli IV władzy, a Nowy Ekran odniósł niebywały sukces. Ale najpierw był kontratak. Zaczął się po wyborach. W środę, 12-ego października, zadzwonił do Redakcji Nowego Ekranu, niejaki Marek Podlecki, z upoważnienia Dyrektora Ciska, byśmy natychmiast przyjechali z kamerą do Muzeum Wojska Polskiego, gdzie podobno wzburzona załoga chce w obronie Ciska sprostować pojawiające się na NE enuncjacje. Powiedziałem: zgoda, ale nie żadne zaraz - musimy przygotować kamerę (a poza tym chciałem przeczytac uważnie teksty Demostenesa i się porządnie przygotować) - i umówiliśmy się na czwartek, tak by sie od razu spotkać z samym Ciskiem. Kilka godzin później Podlecki zadzwonił jeszcze raz i przesunął spotkanie na piątek (14-tego) na godzinę 11.00 w Gabinecie Dyrektora Muzeum Wojska Polskiego. Mieliśmy sie stawić z kamerą i sprzętem audio. Postanowiłem ten dodatkowy dzień zwłoki wykorzystać na gruntowne zapoznanie sie z tematem, napisałem też na PW do Demostenesa. Ten nie był zbyt rozmowny, ale zwrócił uwagę, że sprawa jakoś śmierdzi, gdyż z tego, co wie Cisek jest obecnie na zwolnieniu lekarskim, więc po co się umawia w Muzeum - gdzie będąc na zwolnieniu nie powinien się pojawiać - zamiast po prostu przyjść do NE. Zaczęliśmy kombinować, o co może chodzić i pobuszowaliśmy w Internecie, podzwoniliśmy po róznych kolegach dziennikarzach mających wieksze doświadczenie reporterskie i w końcu zorientowaliśmy sie, o co chodzi: prawdopodobnie zmontowano przeciw nam następującą prowokację. Sęk w tym, że Muzeum WP podlega MON i jest terenem wojskowym, na którym bez oficjalnego zezwolenia (na papierze firmoweym z pieczątką) nie można ani przebywać ze sprzętem audio-video ani tym bardziej filmować. Pułapka polegała na tym, że po nakręceniu wywiadu w gabinecie dyrektora muzeum, wystarczyłby jeden telefon wewnętrzny, a pojawią się żandarmeria wojskowa, która odbiera nam kamerę, mikrofon, rekwiruje nakręcony materiał, a mnie i Carcinkę wyprowadzają w kajdankach. Piękna zemsta i demonstracja siły, oraz oczywiście kompromitacja NE. Napisałem znów pocztą wewnętrzną do Demostenesa: Czy Ciska na takie coś stać? - Jak najbardziej, to jego sposób działania. Dziś rano (pisze jeszcze w piątek, choć północ za parę minut) postanowiłem, zatem zagrać inaczej. Napisałem list e-mail do Henryka Łatkowskiego, wg. mojej wiedzy Zastępcy Dyrektora Muzeum Wojska Polskiego, który przesłałem także do wiadomości Janusza Ciska:
Szanowny Panie Dyrektorze, Ekipa reporterów Nowego Ekranu została zaproszona przez Dyr. Janusza Ciska za pośrednictwem Pana Marka Podlewskiego na godzinę 11.00 dnia dzisiejszego (14.10) na wywiad do gabinetu Dyrektora w Muzeum Wojska Polskiego. Dyr. Cisek miał z nami rozmawiać o sprawach związanych z Muzeum WP, w związku z publikacjami blogera Demostenesa na Nowym Ekranie. W związku z powyższym, że MWP podlega MON i nie możemy pojawić się z kamerą bez zezwolenia, uprzejmie prosimy o wystawienie urzędowej zgody Dyrekcji Muzeum Wojska Polskiego dla Nowego Ekranu na dokonania nagrania sprzętem audio i wideo rozmowy z Dyr. Januszem Ciskiem na terenie Muzeum. Zwracam się do Pana Dyrektora, ponieważ z naszych informacji wynika, że Dyr. Cisek jest obecnie na zwolnieniu lekarskim, więc może nie być prawnie umocowany w tym okresie do wystawiania takiej zgody w imieniu Muzeum. Zresztą zaproszenie było tylko telefoniczne. Jednocześnie zapewniamy, że bez formalnej zgody właściwych władz MWP nie będziemy przyjmować żadnych zaproszeń do nagrywania wywiadów i innych materiałów audio lub video na terenie Muzeum Wojska Polskiego. Zgodę proszę przesłać na poniższy adres pocztowy. W ciągu 5 minut dzwoni telefon. To pani z sekretariatu Muzeum informuje, że będę rozmawiał z dyrektorem Henrykiem Łatkowskim. Pewne trudności w połączeniu, a potem słyszę zdecydowany głos (rozmowa chwilkę trwała, więc streszczę):
- Dzień dobry panie redaktorze, z tej strony Henryk Łatkowski pełniący obowiązki Dyrektora Muzeum Wojska Polskiego. Tak zgoda z pewnością nie będzie wydana, nie ma takiej potrzeby, zarówno zwolnienie lekarskie jak i informacje w Nowym Ekranie są prywatną sprawą Pana Ciska, a nie sprawą Muzeum, gdyż Pan Cisek w dniu 1 października został ostatecznie odwołany ze stanowiska Dyrektora Muzeum Wojska Polskiego. Pan Cisek już nie bywa w Muzeum i nie ma potrzeby by tutaj sie z nim spotykać. To jego prywatne kłopoty i niech się prywatnie umawia. Dziękuję i życzę samych takich dobrych publikacji. Pożegnaliśmy sie bardzo sympatycznie. Szybko kilka telefonów, już miałem kontakty (Demostenes pomógł): Ciska odwołali! Czyżby po artykułach w Nowym Ekranie? Dzwonię też do ludzi blisko związanych z muzeum. TAK -otrzymuję informację zwrotną - po zdemaskowaniu go na NE pojawił się w muzem przedstawiciel MON i zakomunikował: Ten Pan już tutaj nie pracuje! Kochani Blogerzy, komentatorzy, czytelnicy - nie musimy likczyć na tefałeny i rzepy, już jesteśmy na tyle mocno czytani, że dobrze napisany, udokumentowany i wypromowany artykuł na Nowym Ekranie potrafi zrzucić ze stołka Ważnego i Ustosunkowanego Dyrektora ważnej placówki podejrzanego o działania korupcyjne. To pierwszy znany mi taki przypadek. Brawo Demostenes, Brawo My Wszyscy, Dzięki Zacni Nasi Czytelnicy. A Reklamodawców serdecznie zapraszamy - przyda się grosz na rozwój dziennikarstwa śledczego. Łażący Łazarz
Czy bankowe spółki-córki w Polsce są bezpieczne? "Po decyzjach agencji ratingowych S&P i Fitch..."
1. Po wielokroć Premier Tusk i Minister Rostowski zapewniali posłów w Sejmie, że system bankowy w Polsce jest bezpieczny, o czym miał świadczyć fakt, że spółki-córki dużych banków zachodnich, nie wymagały żadnego dofinansowania, mimo tego, że w krajach Europy Zachodniej rządy dofinansowywały banki setkami miliardów euro. Takie zapewnienia płynęły również z Krajowego Nadzoru Finansowego, który kolejnymi rekomendacjami i zaleceniami dla banków w Polsce, miał pilnować ich zasobów kapitałowych i wypłacalności. W latach 2009-2010 KNF zalecał bankom nie wypłacanie dywidend ich właścicielom i przeznaczanie ich na podnoszenie kapitałów własnych, a rekomendacje T i S miały zabezpieczyć banki i ich klientów przed przekredytowaniem. Jednak w 2010 roku KNF mimo wniosku kilku posłów nie doprowadził do ostatecznego wyjaśnienia czy tzw. projekt Chopin, (do którego podpisania ponoć zmusił bank Pekao S.A jego właściciel włoski UniCredit), spowodował wydrenowanie ze spółki córki w Polsce miliardów złotych przez spółkę matkę razem z włoskim developerem Pirelli? Generalnie jednak wszyscy posiadający oszczędności w bankach w Polsce zakładają, że państwo polskie dobrze pilnuje wypłacalności banków, w których te oszczędności ulokowali.
2. Po decyzjach agencji ratingowych S&P i Fitch obniżających rating aż 10 dużych banków hiszpańskich w tym tego największego Santander aż o 2 poziomy i określiły ich perspektywę jako negatywną,a także po tym jak władze giełdy w Mediolanie wyłączyły akcje UniCredit z indeksu blue chipów ze względu na nadmierne wahania ich kursów, a także kilkakrotne zawieszały nimi obrot na giełdzie ze względu na spadki powyżej 10% podczas jednej sesji, raczej nie powinniśmy spać spokojnie. Wspomniane dwa banki hiszpański i włoski mają w Polsce spółki-córki, które należą do największych banków w naszym kraju. Santander przejął zupełnie niedawno od Irlandczyków bank BZ WBK i stara się o przejęcie kolejnego, czyli Kredyt Banku, a włoski UniCredit jest właścicielem wspomnianego Pekao S.A. Tylko pobieżne śledzenie informacji dotyczących tych dwóch banków, każe stwierdzić, że z miesiąca na miesiąc mają one coraz większe problemy kapitałowe jak i płynnościowe. Wynika to najprawdopodobniej z dużego zaangażowania w finansowanie greckiego długu, a także w przypadku banku hiszpańskiego także w finansowanie rynku nieruchomości w tym kraju. Problemy ciągną się już wiele miesięcy, a ostatnio tak się skumulowały, że doszło do obniżki ratingów banków i w konsekwencji ich kłopotów giełdowych.
3. W tej sytuacji pojawia się coraz większy niepokój, czy spółki -córki w Polsce nie będą wykorzystywane do finansowania spółek -matek za granicą. Pewne niepokojące informacje na ten temat można było zauważyć w przy szczegółowej analizie bilansu płatniczego naszego kraju, z której wynikało, że mamy do czynienia ze sporym odpływem kapitału z instytucji finansowych w Polsce za granicę i to nie tylko w postaci wypłaty wysokich dywidend zagranicznym właścicielom spółek bankowych. Pewnie już za chwilę pojawią się zapewnienia KNF, że według ich informacji takiego procederu nie ma, co więcej rekomendacje i zalecenia tej instytucji wobec banków nie pozwalają na takie zasilanie kapitałowe zagranicy. Pojawia się tylko poważna wątpliwość czy wszystkie rekomendacje i zalecenia, są przez spółki - córki przestrzegane, szczególnie w sytuacji, kiedy ich zagraniczni właściciele zaczynają być wobec nich coraz bardziej bezwzględni. Czy w bilansach banków w Polsce nie ma więcej takich projektów Chopin, które są ponoć zgodne z polskim prawem, ale pozwalają na drenaż kapitałowy spółek- córek przez ich zagranicznych właścicieli? Miejmy nadzieję, że Premier Tusk i Minister Rostowski, a także nowy szef KNF odpowiedzą przekonująco na te i podobne pytania na najbliższych posiedzeniach Sejmu. Zbigniew Kuźmiuk
Radość uderza do głowy Ajajajajajajaj! Jak poucza poeta, „Smoła czarna jest i lepka, kreda zasię biała jest. Komu w głowie pęknie klepka, niech uczyni czarny gest. Myśl ta wzrosła jak cybula w głowie medrca Kleobula...” - i tak dalej. W całym naszym nieszczęśliwym kraju zapanowała radość z powodu zwycięstwa demokracji i nawet na drugą półkulę, gdzie lud pracujący miast i wsi demonstruje przeciwko zachodnim bankierom w samym legowisku finansowych grandziarzy, czyli na Wall Street w Nowym Jorku, docierają odgłosy radości również od tych, o których powiadają, że te wybory przegrali. W tej sytuacji wypada uznać, że skoro wygrała demokracja, to znaczy, że nikt nie przegrał, tylko wszyscy wygrali i wszystkim należą się nagrody. Jakże w takiej sytuacji się nie radować? Toteż raduje się nie tylko Polska, ale nawet - cała Europa, że oto do zadowolonych ze swego rozumu normalnych narodów przybył jeszcze jeden. Podobnie muszą radować się pacjenci domu bez klamek, kiedy infirmerowie przywiozą im, dajmy na to - Napoleona, albo innego Aleksandra Macedońskiego. Nic, zatem dziwnego, że z tej radości również pan premier Donald Tusk znowu się zapomniał, podobnie jak po wyborach w roku 2007, kiedy to na fali euforii, wiosną roku 2008 aresztowany został Peter Vogel. Na skutek wywołanej tym wydarzeniem sekwencji wydarzeń, w roku 2009 wybuchła afera hazardowa, w następstwie, której nie tylko doszło do poważnych przetasowań w rządzie premiera Tuska, ale i on sam zrezygnował z kandydowania w wyborach prezydenckich. Podobno miała go do tego „namówić” Nasza Złota Pani Aniela, „lecz tymczasem na mieście inne były już treście” - że mianowicie rezygnacja z kandydowania była karą za zuchwałą próbę emancypowania się spod kurateli Sił Wyższych, które w swoim czasie Platformę Obywatelską powołały do istnienia. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było - powiadał dobry wojak Szwejk - zwłaszcza, że nie kąsa się ręki, z której się jada. No a teraz - znowu. W euforii wywołanej radością ze zwycięstwa demokracji, pan premier Tusk sprawia wrażenie, jakby znowu zapomniał, skąd wyrastają mu nogi i zadekretował, że do końca roku, to znaczy - do zakończenia sławnej polskiej prezydencji - nie będzie zmieniał składu rządu. Znaczy - sam mianował się nowym premierem. Taka buńczuczność najwyraźniej nie spodobała się panu prezydentu Bronisławu Komorowskiemu, który przypomniał premieru Tusku, że to on decyduje, komu powierzy misję utworzenia tubylczego rządu. I rzeczywiście - jak zechce, to może misję tę powierzyć nie tylko posłu Januszu Palikotu, ale nawet obdarzonej mandatem reprezentantki naszego mniej wartościowego narodu tubylczego osoby, w obecności, której Wojciech Dzieduszycki pewnie powtórzyłby swoją sławną inwokację: „piękne panie, szanowni panowie i ty, Dawidzie Abrahamowiczu!” Z demokracją nie ma żartów; jeśli większości spodoba się powierzyć reprezentowanie narodu, dajmy na to, Incitatusowi, to Incitatus może zostać nie tylko premierem, ale nawet i prezydentem. Nie bez kozery, zatem powiadają, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści. Być może, że pan premier Tusk pod wpływem tego delikatnego napomnienia się opamięta, ale jeśli nie, to nie jest wykluczone, że czeka nas wykrycie jakiejś kolejnej afery - oczywiście już nie hazardowej, co to, to nie, tylko jakiejś innej - bo nie ulega wątpliwości, że zwłaszcza w demokracji Siły Wyższe mogą pogrążyć każdego. Los byłej pani premier Julii Tymoszenko powinien stanowić dla każdego premiera wystarczającą przestrogę, że co ma wisieć - nie utonie. Wprawdzie ostatnio również w gronie Sił Wyższych nastąpiły i następują pewne przetasowania, ale już wkrótce stan równowagi chwiejnej zostanie ponownie przywrócony, by nic już nie zakłóciło radości ze zwycięstwa demokracji. SM
Tło Powstania Listopadowego Ważnym tłem Powstania Listopadowego był plan Adama Czartoryskiego z 1815 roku zjednoczenia wszystkich ziem zaborów Polski w Królestwie Polskim stworzonym w unii personalnej Polski z Rosją. W celu umożliwienia tego projektu dzięki staraniom Adama Czartoryskiego, 3 stycznia 1815 roku, Rosja i Prusy podpisały porozumienie o zjednoczeniu wszystkich ziem polskich w unii personalnej z Rosją, włącznie z zaborem pruskim, w zamian za zdominowanie Saksonii przez Królestwo Pruskie dzięki poparciu Rosji. Wówczas W. Brytania zagroziła Rosji wojną w ramach swojej polityki dominowania sił na kontynencie europejski przez Imperium Brytyjskie, podczas gdy równocześnie istniała kolizja interesów brytyjskich i rosyjskich w Azji Średniej w regionie Afganistanu, etc. Polityka brytyjska zniszczyła plan Adama Czartoryskiego w chwili, kiedy wyłoniła się możliwość powrotu Polski na mapę Europy, dzięki połączenia ziem polskich w 20 lat po zaborach (1762-1795), jako Królestwa Polskiego w unii personalnej z Imperium Rosyjskim pod Carem Rosji, który byłby jednocześnie królem Polski. Gdyby W. Brytania nie interweniowała, Austria sama nie podjęłaby wojny przeciwko Rosji w obronie swojej niemiłosiernie wyzyskiwanej kolonii w Galicji. Tak, więc plan Adama Czartoryskiego, gdyby nie zagrożenie Rosji wojną przez Wielką Brytanię, dawał szansę odbudowy państwa polskiego wraz z jego uniwersytetami i życiem kulturalnym oraz gospodarczym na bez porównania wyższym poziomie niż miało to miejsce w Rosji. Trzeba pamiętać przykład rozwoju przemysłu tkackiego w Łodzi. Polityka W. Brytanii nie tylko zniszczyła odbudowę Polski w granicach przedrozbiorowych, ale wręcz uczyniła z planu Czartoryskiego pułapkę z chwilą, kiedy polskie konstytucyjne Królestwo Kongresowe stało się bardzo małą częścią absolutystycznego Imperium Rosyjskiego. Tak, więc W. Brytania osłabiła Rosję kosztem Polski i przyczyniła się w piętnaście lat później do wybuchu regularnej wojny Rosji z Polską w listopadzie 1830 roku, wojny znanej, jako Powstanie Listopadowe. Zacytuję tu odpowiedni tekst z Wikipedii:
Główną przyczyną wybuchu powstania listopadowego było nieprzestrzeganie przez cesarzy Imperium Rosyjskiego postanowień konstytucji z 1815 roku. Aleksander I w 1819 roku zniósł wolność prasy i wprowadził cenzurę prewencyjną. W 1821 zawieszono wolność zgromadzeń i zakazano działalności masonerii. W 1822 skazano Waleriana Łukasińskiego, przywódcę Wolnomularstwa Narodowego. W 1823 Rosjanie rozbili sieć tajnych stowarzyszeń w prowincjach zabranych. Nikołaj Nowosilcow rozpoczął prześladowanie członków towarzystw filomatów i filaretów. W 1825 car zlikwidował jawność obrad sejmowych. Jednocześnie wzmogły się prześladowania polskich organizacji niepodległościowych. W 1827 nastąpiły aresztowania członków Towarzystwa Patriotycznego. Sąd sejmowy, wydając łagodne wyroki na podejrzanych i oczyszczając ich z zarzutu zdrady stanu, pośrednio potwierdził, że występowali oni w dobrej wierze przywrócenia przestrzegania zapisów konstytucji 1815 roku. Polska opinia publiczna straciła też wtedy ostatecznie złudzenia, co do prawdziwych zamierzeń cesarza Mikołaja I. Dotychczas łudzono się jeszcze, że Rosja wypełni zobowiązanie zawarte w akcie końcowym kongresu wiedeńskiego, gdzie car zobowiązywał się do przeprowadzenia tzw. rozszerzenia wewnętrznego (chodziło o przyłączenie do Królestwa prowincji zabranych w granicach z 1772). W lipcu i sierpniu 1830 wybuchły zwycięskie rewolucje we Francji i w Belgii, które doprowadziły do podważenia systemu Świętego Przymierza. 17 października tego roku car rozkazał przygotowanie mobilizacji alarmowej wojska polskiego i rosyjskiego. 21 października, ks. Franciszek Ksawery Drucki-Lubecki otrzymał polecenie przygotowania finansów Kongresówki na wypadek wojny. 24 listopada, Kongres Narodowy w Brukseli zdetronizował króla Niderlandów i ogłosił faktyczną niepodległość Belgii. 28 listopada dotarła do Królestwa Polskiego wieść o upadku prorosyjskiego rządu Wielkiej Brytanii ks. Artura Wellingtona. Jednocześnie już 23 listopada członkowie sprzysiężenia Podchorążych byli ostrzeżeni o ich dekonspiracji i przygotowanych aresztowaniach. Wydawać by się mogło, że nadszedł ostatni dogodny moment do przeprowadzenia powstania. [...] Iwo cyprian Pogonowski
16 października 2011 Znaleźć ciszę w środku burzy.. Chyba tylko wtedy, gdyby odciąć się od burzy medialnej, która trwa codziennie, zgodnie z pomysłem Lwa Trockiego-Bronsteina”- permanentnej rewolucji”. Permanentna rewolucja w ludzkich mózgach, żeby lud nawet na chwilę nie mógł odsapnąć, żeby był codziennie trzymany w napięciu, żeby nie mógł odciąć się od tego hałasu, żeby zatracił intymność, żeby nie miał prywatności.. Żeby uczestniczył w tym kolektywnym zniewoleniu medialnym i pasjonował się organizowanym hałasem. Na medialne barykady ludu roboczy.. Bo strzelają do ciebie - ale twoi swoi.. Ludzie” bandy czworga”: wrogowie ludzi inteligentnych, czyli Platforma Obywatelska, wrogowie emerytów i ludzi pracujących, – czyli Sojusz Lewicy Demokratycznej, wrogowie patriotów, czyli Prawo i Sprawiedliwość, i wrogowie rolników, czyli Polskie Stronnictwo Ludowe. Doszła jeszcze jedna „ banda”, wyłoniona na bazie sprzeciwu wobec pozostałych „band”.. Ruch Palikota- wróg całej cywilizacji łacińskiej, tacy rewolucyjni ” Wściekli”- zasiadający w Zgromadzeniu Narodowym Francji podczas Rewolucji Antyfrancuskiej. Mamy już w demokratycznym Sejmie homoseksualistę zawodowego, i być może homoseksualistów amatorów – ukrytych, transseksualistkę- nie wiadomo czy straż marszałkowska będzie traktowała ją, jako kobietę, czy jako mężczyznę, feministki, dwóch Murzynów z Afryki, heteroseksualistów, agentów dawnych i obecnych służb, wielu krętaczy i kameleonów, różne frakcje różnych demokratycznych gangów.. Nie mamy jeszcze konia w Senacie, tak jak za czasów cesarza Kaliguli w Rzymie, ale jak sprawy praw zwierząt będą się rozwijały w takim tempie jak do tej pory- to na pewno ekolodzy wprowadzą do Sejmu i Senatu swojego zwierzęcego przedstawiciela. Zwierzęta też powinny mieć prawa, w tym prawa bierne i czynne-wyborcze. Z listy demokratycznych wyborców.. Ciekawe, która demokratyczna partia pierwsza się odważy.(???) Może zacząć od kozy - zanim się wprowadzi konia... Świń już nie trzeba wprowadzać- już są! Świnia do świni: Popatrz! Ta świnia też już jest na liście! Dobrze, że nie było jeszcze praw zwierząt podczas Bitwy po Grunwaldem.. Bo byśmy tę bitwę przegrali z pewnością! I wszyscy będą walczyć o prawa mniejszości, zapominając o prawach zdrowego rozsądku. Mniejsza o obowiązki- najważniejsze są prawa, które zrujnują wcześniej czy później nasz kraj.. Zawsze ryba psuje się od głowy. Podobnie z państwem. Psuje się od Sejmu i Senatu - ciał trędowatych - wybranych demokratycznie.. Pan Palikot wcześnie wydawał centroprawicowy tygodnik o nazwie” Ozon”, przysięgę w Sejmie kończył słowami” Tak mi dopomóż Bóg”- a teraz nagle zmienił front- jak twierdził nieoceniony Lech Wałęsa na odcinku satyrycznym- „o 360 stopni”. No! Powiedzmy o 180.. Będzie teraz, przy pomocy różnych antychrześcijańskich osobników, którymi się otoczył - budował” Polskę nowoczesną”, pełną Wand Nowickich, Biedroniów czy Śród, którzy tak nienawidzą normalności, że gotowi są się dać pokroić, byleby wszystko – jak najszybciej- wywrócić do góry nogami. I przestępują w tej sprawie z nogi na nogę. Z lewej nogi na lewą nogę- oczywiście.. I jak tu znaleźć ciszę w środku antycywlizacyjnej burzy? Taki stalking - uporczywe nękanie. Ale jak powiedziała kiedyś pani poseł Małgorzata Kidawa-Błońska w sprawie stalkingu i z platformy Obywatelskiej, czyli nękania: „Stalking nie obejmuje działań przedstawicieli administracji państwowej wykonującej swoje obowiązki”(????). To są dopiero jaja! Administracja państwowa może nas nękać do woli i nic im za to, ale jak mężczyzna stalkinguje kobietę( nie mylić z molestowaniem!) lub sąsiada - to wtedy do akcji wkracza stalkingujące państwo administracyjne, a tak naprawdę biurokratyczne. Jak to w socjalizmie biurokratycznym i demokratycznym zwanym przez wściekłą, pardon „ wkurzoną” młodzież - kapitalizmem i to „dzikim?”. A przecież urzędnicy żyją z chaosu w państwie socjalno- biurokratycznym i dotacyjnym, chaosu inspirowanego ustawami sejmowymi i klepanymi przez Senat. Socjalizm tworzony przez demokrację większościową jest- jak każdy socjalizm- biurokratyczny. Produkcja ustaw sejmowych- jak to w fabryce - idzie pełną parą paraliżującą z przerwami - na bachanalia wyborcze - zmianę jednych wyrobników ustawowych na innych, ale o tym samym spojrzeniu na gmatwanie rzeczywistości, która jeszcze bardziej zagmatwana być może.. O czym się przekonamy w kolejnej kadencji zniewalania nas i naszych dzieci. No i tych jeszcze nie-urodzonych.. Powstanie Spartakusa coraz bliżej.. Na razie Lewica światowa miesza młodzieży w głowach, że to kapitalizm jest winien.. Kapitalizm to wolny rynek i praca na własny rachunek oparty o własność.. Socjalizm to redystrybucja, biurokracja, budżetówka i bańki spekulacyjne wytworzone po to, żeby okradać ludzi pracujących, z owoców ich pracy, pieniądz fiducjarny bez pokrycia i rządy bankierów i biurokracji wspieranej ustawami demokratycznych parlamentów, które prowadzą narody do zatracenia.. I ten satyryczny ustrój, biurokratyczno -socjalny, zagmatwany, bezprawny, chaotyczny- nazywają kapitalizmem? Być może w przyszłości i to najbliższej -chodzi o wywołanie wojny, żeby gdzieś uszło w tłoku całe to zabagnienie, te olbrzymie długi przygniatające narody, długi państwowe i indywidualne, długi pozamiatane pod czerwone dywany państw socjalistycznych gdzie rządzą czerwone hordy czerwonych wyssysaczy.. Złodziejstwo jest ich jedynym celem.. Okradanie całych narodów! Każda demokracja parlamentarna wcześniej czy później prowadzi do wojny domowej - twierdził jeden z największych strategów wojskowych - Carl Clausewitz. I miał rację! Cała światowa lewica zorganizowała wczoraj manifestację „ wściekłych”, tzn-” wkurzonych’, to znaczy takich, którzy buntują się przeciwko kapitalizmowi, który pozbawił ich możliwości pracy(????) Kapitalizm by ich pozbawił pracy??? Naprawdę niezły dowcip kolportowany propagandowo na cały świat.. Lewica zorganizowała „ bunt”: przeciw kapitalizmowi w 1000 miastach! Organizację mają dobrą.. Pracy pozbawia ludzi biurokracja rządząca w krajach i na świecie.. Wysokie koszty i podatki prowadzenia działalności gospodarczej, idiotyczne przepisy paraliżujące nasze życie i urzędy kontrolujące, które żyją z kontroli i wyciągania pieniędzy z kontrolowanych. Pieniądz fiducjarny bez pokrycia, którym można manipulować do woli pod swoje potrzeby. Dodrukowywać, malować, potem tapetować nim pomieszczenia- byleby starczyło farby.. No i cała ta „ nauka”, która odzwyczaja młodych ludzi od pracy.. Uczy życia na cudzy koszt. Najlepiej w budżetówce bez ryzyka. Dobrobyt właśnie powstaje z ryzyka! A nie z konsumowania owoców pracy innych.. I do tego propaganda wszechobecna.. Niszczenie różnorodności i podciągnie wszystkich pod jedną sztancę.. Burza zbliża się nieodwracalnie.. Kto wiatr sieje ten burzę zbiera. A burza będzie wielka! Będzie nawała! Bankrutujące całe państwa, jak to podczas walki o pokój, żeby żaden kamień na kamieniu nie pozostał.. Będzie wielkie „bęc”. Bo państwa upadają, gdy mają złe systemy gospodarcze niewytwarzające bogactwa... I wtedy bankrutują.. I gdzie wtedy szukać ciszy w środku burzy? Po upadku Cesarstwa Rzymskiego Europa się odrodziła.. Wymagało to kilkuset lat.. Była idea chrześcijańska, była wola walki z wrogami chrześcijaństwa, była wola twórcza, była wola Białego Człowieka.. Była wolność i wiara! Dzisiaj w Europie mamy multulkulturowe gruzowisko.. Nie ma idei! Jest biurokracja paraliżująca wszelkie działanie.. I hałaśliwa cisza przed wielką burzą.. WJR
Zmierzch bogów finansjery? Kiedyś szef jednego z amerykańskich banków inwestycyjnych porównał siebie do Boga. Czuł że dzięki swoim pieniądzom może wszystko. Wydarzenia minionych tygodni wskazują na możliwość wybuchu gniewu społecznego przeciwko bankierom w wielu krajach na raz, ponieważ takie ruchy jak Oburzeni z Hiszpanii czy Okupacja Wall Street z USA stają się coraz bardziej popularne. Według Financial Times, w ten weekend odbywają się protesty przeciwko finansowym “bogom” w prawie 900 miastach w 80 krajach świata. Jednocześnie, bogowie finansjery chyba zupełnie nie przeczuwają, że być może rodzi się ruch, który może przerodzić się w siłę polityczną, która przywróci właściwe proporcje między realną gospodarką w światem finansów. Szef International Institute of Finance, organizacji skupiającej największe banki świata odmówił zgody banków na zaakceptowanie większych strat niż 21% na długu greckim, co oznacza, że większe straty będą musieli ponieść podatnicy. Dzisiaj trudno jest prognozować, co będzie dalej. Jeżeli jednak zrealizuje się mój scenariusz makroekonomiczny, czyli głęboka recesja w Europie i w Polsce, to z pewnością pojawią się nowe ruchy społeczne lub polityczne, które zdobędą popularność głosząc hasła “….. bankierom”, albo “…. bankierów”. W Polsce takie zachowania są mało uzasadnione, bo banki nie prowadziły takiej patologicznej działaności jak w USA czy Europie Zachodniej. Ale nie można wykluczyć, że pojawią się nowe hasła lewicowe żeby “sięgnąć do głębokich kieszeni” w czasach kryzysu. I te hasła będą słuszne, bo w Polsce mamy degresywny system podatkowy. Jak policzymy wszystkie podatki (PIT, ZUS, VAT, akcyza, parapodatki) płacone przez osoby biedne i bogate w relacji do ich dochodu, to okaże się, że biedni płacą wyższe podatki. A ponadto obecnie podnosimy podatki znowu biednym, bo podatek VAT jest podatkiem dla biednych ludzi, bo biedny wydaje cały dochód, a bogaty tylko niewielką część. To jest chory system podatkowy, który może doprowadzić do wybuchów społecznych w czasach dekoniunktury. Dlatego aby uniknąć w przyszłości konfiskacyjnej polityki podatkowej, już dzisiaj powinniśmy wprowadzić podatek od nieruchomości o dużej wartości, (od jakiej to trzeba by policzyć, ale na przykład od nieruchomości o wartości powyżej 4-5mln złotych) i jednocześnie obniżyć klin podatkowy, który ogranicza popyt na pracę i uderza w ten sposób w biednych ludzi. Ostrzegam, jeżeli głębokie kieszenie nie wykonają ruchu wyprzedzającego (tak jak Warren Buffet z Omaha), to za kilka lat prawdopodobnie będą tego bardzo żałować. Rybiński
Kumpel Piotrowskiego strąci krzyż Popiełuszki? Jeśli wierzyć słowom posła odnotowanym w sejmowych stenogramach, wiszący w sali posiedzeń Sejmu krzyż, został podarowany przez matkę księdza Popiełuszki. Tak w każdym razie wynika z sejmowej wypowiedzi Piotra Krotula, który 10 lat temu, jako poseł, wygłosił emocjonalne oświadczenie z okazji 17-tej rocznicy śmierci księdza Jerzego. Poseł Piotr Krotul:
Życie ks. Jerzego naznaczone było krzyżem, chorobami, cierpieniem i zakończone męczeńską śmiercią. Ojciec Święty Jan Paweł II w homilii z 7 czerwca 1991 r. we Włocławku powiedział: ˝Tu, na tej ziemi kujawskiej, tu, w tym mieście męczenników, to musi być powiedziane głośno. Kulturę europejską tworzyli męczennicy. Tak, tworzył ją ksiądz Jerzy. On jest patronem naszej obecności w Europie za cenę ofiary życia - tak jak Chrystus. Tak jak Chrystus ma prawo obywatelstwa w świecie, ma prawo obywatelstwa w Europie, dlatego że dał swoje życie za nas wszystkich. Ma prawo obywatelstwa wśród nas i wśród wszystkich narodów tego kontynentu i całego świata przez swój krzyż˝. Słowa te wypowiedziane zostały przy krzyżu, który ustawiono później w miejscu śmierci ks. Jerzego przy tamie wiślanej we Włocławku. W roku 1997 z drzewa ołtarza ojczyzny na Jasnej Górze wykonano krzyż. Ten krzyż 4 lata temu, 19 października 1997 r., podczas Mszy Świętej w intencji ojczyzny leżał na grobie księdza Jerzego Popiełuszki na Żoliborzu. Po Mszy Świętej matka ks. Jerzego Marianna Popiełuszko przekazała krzyż parlamentarzystom. Ten krzyż wisi dziś w polskim Sejmie. Żeby dopełnić ponurej symboliki, posłem partii, która za jedno z pierwszych swoich zadań wyznaczyła sobie usunięcie krzyża, jest niejaki Kotliński, były agent, były ksiądz, a w wolnej Polsce redaktor antyklerykalnego szmatławca "Fakty i Mity", który chyba, jako pierwszy wyciągnął Grzegorza Piotrowskiego stamtąd, gdzie ten powinien na zawsze pozostać - śmietnika historii. Gazeta Wyborcza:
Tygodnik "Fakty i Mity" ochoczo podejmuje sprawę rzekomej niewinności Piotrowskiego i jego ludzi, bo z mordercą księdza jest związany od momentu swojego powstania w 2000 r. Jego założyciel - były ksiądz - uznał, że osoba Piotrowskiego będzie świetnie promować wydawnictwo. Piotrowski, który był wtedy na przepustce z więzienia, wziął udział w konferencji prasowej na otwarcie "FiM". Potem pisywał tam pod pseudonimem. Jeszcze zanim wyszedł z więzienia w 2001 r., w wywiadzie dla TVP Piotrowski komentował decyzję sądu o odmowie skrócenia mu kary. Sędziów nazwał klaunami, a sąd cyrkiem. Został za to skazany na osiem miesięcy więzienia i grzywnę. W 2003 r. zastępca redaktora naczelnego "FiM" Marek Szenborn, gdy Piotrowski wyjeżdżał do Hamburga, kpił w rozmowie z dziennikarzem "Gazecie Polskiej": "Proszę się nie obawiać. Grzegorz żadnego księdza tam nie zabije". Fakty i Mity:
Potrzebne sa zastępy świętych męczenników, Piotrowski wypełnił tę misję jak nikt inny! Trzeba mu tylko dać wolną rękę, a on już sam włoży w nią kij bejsbolowy. Dla sutannowych braci jest niewysychającym źródłem ogromnej gotówki. Ile można zarobić na pięciu, dziesięciu, stu Popiełuszkach?! Wyposzczony przez 15 lat Piotrowski narobi ich Kościołowi na pęczki. Wojna palikoterii z sejmowym krzyżem to już nie tylko walka grupy ateistów o świeckość sali sejmowej, bo historia tego konkretnego krzyża, i życiorysy tych, którzy go chcą teraz strącić, sprawiają, że jest to symboliczny spór o coś dużo ważniejszego, nawet Kwaśniewski rozumie, że sejmowy krzyż - prezent od mamy księdza Popiełuszki - jest symbolem nie tylko, może nawet nie przede wszystkim, religijnym. Zuchwałość zbieraniny Palikota to ponura przestroga przed tym, dokąd zmierzamy, wybierając sobie władzę spośród takich szumowin jak Kotliński - promotor Piotrowskiego i sojusznik Urbana. Bardzo szybko zapomnieliśmy i wybaczyliśmy to, co w każdym szanującym się społeczeństwie obdarzonym minimum instynktu samozachowawczego powinno być niewybaczalne. Dzisiaj Kotliński triumfuje, Urban się cieszy, a Piotrowski spokojnie czeka na pełną rehabilitację. A wszystko stanie się za życia jednego pokolenia, które przeżyło śmierć Popiełuszki, i ma spore szanse przeżyć powrót jego mordercy na salony. Bo dlaczego właściwie nie? Kataryna
Czy Polska jest przygotowana na utrzymanie starzejącej się populacji? W Polsce ludziom starszym brakuje oszczędności, a oportunistycznie nastawiona młoda generacja ucieka przed opodatkowaniem za granicę. Przedsiębiorstwa kuszą je do emigracji płacami zwalniając w kraju starszych mniej produktywnych pracowników. Richard Jackson, Neil Howe, Keisuke Nakashim w artykule „Uwaga, nadchodzą staruszkowie!” zamieszczonym w New York Times / International Herald Tribune stanowczo stwierdzają: „Starzenie się ludzkości przestało być odległym problemem, zaledwie majaczącym na horyzoncie. Demograficzna transformacja, którą obecnie przechodzi świat, wpłynie na każdą dziedzinę życia.” Efekt starzenia się społeczeństwa jest bardzo istotny dla gospodarki i finansów publicznych zarówno z ekonomicznego, jak i politycznego punktu widzenia. Powstało wiele rozważań dotyczących powstania nowego rynku „silver market” i nadchodzących przeobrażeń. Jedną z istotnych opublikowanych analiz jest raport Nomury: „The Business of Ageing.Older workers, older consumers: big implications for companies”. Zauważa on zmiany w populacji, jakie nastąpiły na świecie przejawiające się tym, że o ile na początku XIX w. przeciętna wieku wynosiła poniżej 50 lat, o tyle obecnie ludzie mogą oczekiwać dożycia do 80 lat. Pojawiło się nawet przekonanie, że osoba, która jako pierwsza przekroczy wiek 150 lat, już żyje na świecie. Charakterystyczne jest to, że w ciągu najbliższych 30-40 lat liczba osób w wieku ponad 60 lat będzie wynosiła ok. 1/5, a ludzi w wieku ponad 50 lat – 1/3 światowej populacji. Mimo tych trendów występują duże dysproporcje pomiędzy częściami świata. Kraje, które bardzo szybko się starzeją, to Japonia czy Polska. Starymi państwami są kraje wysoko rozwinięte, zaś młodymi – rynki wschodzące. O ile w Indiach średnia wieku wynosi 26 lat, na środkowym-wschodzie jeszcze mniej 24 lata, o tyle w Japonii mediana wynosi 43 lata i wzrośnie aż do 55 lat w 2050 r. W przypadku Polski niepokoi fakt tępa procesu starzenia, że co dwa lata średnia ta wzrasta aż o rok. Jeśli wziąć pod uwagę sytuację osób starszych, to w Indiach jest teraz 7,5 proc.ludzi w wieku ponad 65 lat, a w 2050 r. wzrośnie ich udział do 20 proc., natomiast w Japonii w 2050 roku będzie już 70 proc. osób powyżej 65 roku życia. O ile do 2050 r. ilość 80-latków wzrośnie czterokrotnie, to najszybciej na naszym globie zwiększy się liczba stulatków i w ciągu tego czasu będzie ich aż 14 razy więcej. Zmiany wieku populacji mają bardzo szerokie implikacje, jeśli chodzi o sposób, w jaki będzie się rozwijała gospodarka, ponieważ należy oczekiwać szybkiego wzrostu liczby starszych pracowników jak i konsumentów, co będzie silnie oddziaływało na przedsiębiorstwa. Należy się liczyć z tym, że wraz ze starzeniem się społeczeństwa wzrost gospodarczy ulegnie spowolnieniu, będzie mniej osób w wieku produkcyjnym i wystąpi bardzo silny nacisk na finanse publiczne związane z płatnością na emerytury i system zdrowia. Problemy będą spowodowane z jednej strony spowolnieniem wzrostu gospodarczego, a z drugiej – przyrostem ilości osób, które będą beneficjentami zabezpieczenia społecznego. Na pewno spowoduje to zmniejszenie inicjatyw mających na celu wcześniejsze przechodzenie na emeryturę, nastąpi zmiana z systemu emerytalnego na systemy o zdefiniowanej składce, w miejsce obecnie dominujących systemów o zdefiniowanym świadczeniu. Raport Nomury zauważa, że nawet w krajach wysokorozwiniętych przedsiębiorstwa są nieprzygotowane na wymogi nowych czasów. Związane jest to z tym, że ludzie mają różne możliwości adaptacyjne do nowych warunków pracy, które z wiekiem spadają. Pojawi się zatem konieczność kosztownego doszkalania ludzi starszych, którzy gorzej przyswajają wiedzę niezbędną do efektywnego wykonywania pracy. System pracy również powinien być mniej sztywny ze względu na choroby i częstsze nieobecności pracowników. Zatrudnieni ze swej strony powinni zaakceptować z kolei zmienne, bardziej płynne warunki pracy, ponieważ ich produktywność będzie malała. Charakterystyczne, że młode, pracujące generacje oszczędzają, starsze wydają oszczędności. Musi mieć to wpływ na stopy procentowe, koszty kapitału, które będą się zmieniały różnie w starych i nowych społeczeństwach. Będzie to wpływało na kurs wymiany walut. Nie jest jednak pewne, czy rynek efektywnie wycenia te zmiany. Słowo „starzenie się” pojawia się rzadko. W Internecie występuje ono najczęściej w kontekście zdrowia, chirurgii plastycznej, zaś niezbyt często, jeśli chodzi o to, w jaki sposób będzie to oddziaływało na miejsca pracy, produktywność. Brak debaty powoduje, że przedsiębiorstwa nie są przygotowane, albo tak jak w niektórych krajach, np. w Niemczech, nastawiają się na przyjęcie do firm imigrantów, kosztem krajów sąsiednich, co może pogłębić konsekwencje starzenia w takich krajach jak Polska. Jeśli spojrzymy na kwestię tego, że konsument też się starzeje, to zauważamy, że ten proces nie jest to wcale uwzględniony w panujących obecnie celach marketingowych, nadal nakierowanych głownie na ludzi młodych, podczas gdy już teraz powinna nastąpić reorientacja w kierunku ludzi starszych. Starzenie będzie oddziaływało nie tylko na strukturę przedsiębiorstw, ale z różną siłą na różne branże. Już obecnie na rynku kapitałowym np. przemysł farmaceutyczny jest znany z mniejszej zmienności wyceny cen akcji, jako tzw. defensywny. Należy wiedzieć, że obecnie osoby powyżej 50 roku życia w skali świata posiadają ok. 80 proc. aktywów i zmiany struktury wiekowej będą mieć wpływ na przeorientowanie działalności przedsiębiorstw. Jeśli patrzymy na dochody Europejczyków powyżej 65 roku życia wynoszą one już obecnie 3 bln euro, a więc ¼ PKB UE, w Stanach Zjednoczonych zaś 2 bln dol. W Stanach osoby powyżej 50 roku życia kontrolują ponad 50% dyskrecjonalnych wydatków. Podobnie w Australii osoby powyżej 45 roku życia w 2009 r. w ramach wydatków dyskrecjonalnych przeznaczyły 218 mld dol., a więc aż o 31% więcej niż osoby poniżej 45 roku życia. W Wielkiej Brytanii gospodarstwa domowe powyżej 50 roku życia wydają ok. 250 mld funtów, a więc powyżej 40 proc. całości wydatków domowych. W Kanadzie osoby w wieku powyżej 50 lat kontrolują ¾ aktywów w kraju i kupują 30 proc. całej konsumowanej żywności. Mają tez powyżej 7 mld dol. oszczędności emerytalnych i aż 97 proc. z nich nie ma żadnych zobowiązań kredytowych. W Stanach Zjednoczonych osób powyżej 50 roku życia jest 40 proc., ale posiadają one aż 75 proc. aktywów finansowych i wydają ok. 55 proc. całości wydatków. Sytuacja przekształcania się rynku światowego w kierunku rynku „silver market’ pokazuje trendy, do których będą musiały dostosować się przedsiębiorstwa. Raport Nomury jest szalenie optymistyczny pod tym względem, ponieważ według niego firmy się dostosują, zmiany będą bardzo spokojne, kraje starzejące się będą stawały się stanami starości, jakim jest już Floryda obecnie. Niemniej, jeśli popatrzymy na następujące przemiany z pewnym dystansem historycznym, to może okazać się, że będą one bardziej drastyczne, będą się przejawiały w większej ekspansji krajów słabiej rozwiniętych, ale jednak zdrowszych w aspekcie populacji. Polska wydaje się krajem podwójnie zagrożonym – z jednej strony, jako kraj na dorobku, z ludźmi starszymi nieposiadającymi oszczędności, a więc bez zabezpieczenia na starość, z drugiej strony niewielka oportunistycznie nastawiona młoda generacja nie będzie chciała być opodatkowana na rzecz starszej populacji bez aktywów. Przedsiębiorstwa zagraniczne, które będą chciały posiadać osoby młodsze o większej produktywności, będą mogły skusić je do emigracji, a starsi mniej produktywni pracownicy będą po prostu zwalniani, jednak nie na emeryturę czy rentę, ale zasilą szeregi bezrobotnych staruszków. Patrząc na zmiany i kierunek, który zasygnalizował raport Nomury, trzeba dążyć do tego, żeby aktywnie wpływać na nadchodzące przekształcenia, aby były jak najmniej bolesne dla naszego kraju, wspierać politykę prorodzinną, żeby w przyszłości nie być zmuszonym do płacenia dodatkowego podatku o charakterze demograficznym. Dr Cezary Mech
Skandal w resorcie Radosława Sikorskiego: W jaki sposób MSZ weszło w posiadanie rzeczy należących do ofiar katastrofy smoleńskiej Nie ma protokołu poświadczającego, jakoby do zniszczenia dowodu Tomasza Merty mogło dojść już w Polsce – informuje warszawska prokuratura okręgowa prowadząca śledztwo w tej sprawie. Prokuratura sprawdza, w jaki sposób polskie MSZ weszło w posiadanie rzeczy należących do ofiar katastrofy smoleńskiej. I czy podjęło nielegalną próbę ich zniszczenia - Montuje się tu akcję, której celem jest uwolnienie Rosjan od odpowiedzialności za dokonane fałszerstwo – komentuje Magdalena Pietrzak-Merta, wdowa po wiceministrze kultury. Prokuratura przyznaje, że z zeznań jednego ze świadków, a konkretnie pracownika Ministerstwa Spraw Zagranicznych wynika, iż dowód mógł zostać zniszczony w samym resorcie. Dariusz Ślepokura z Prokuratury Okręgowej w Warszawie twierdzi, że wskazują na to zeznania jednego ze świadków, pracownika MSZ wyższego szczebla. – Według niego, dowód został zniszczony przypadkowo. W tej chwili weryfikujemy te informacje. Śledztwo trwa – zaznacza prokurator. Dodaje, że w sprawie będą prowadzone przesłuchania, m.in. osób zatrudnionych w resorcie. Do incydentu miało dojść przez pomyłkę. Dowód miał się znajdować w worku z rzeczami ofiar, który miał dotrzeć do MSZ w złym stanie. Ze względu na przykry zapach wydobywający się z worka jeden z pracowników MSZ postanowił go zutylizować. Dopiero, gdy już rozpoczęto utylizację, zorientowano się, że w worku są rzeczy ofiar katastrofy, które były w dobrym stanie. Ostatecznie przekazano je polskiej prokuraturze. Ale kilka znajdujących się w worku przedmiotów zostało uszkodzonych, w tym dowód Tomasza Merty. - Moim zdaniem, aby wybielić Rosjan od odpowiedzialności za fałszerstwo, wybrano taką drogę, by powiedzieć opinii publicznej, że zrobiliśmy to sami. Tak jak sami zwaliliśmy ten samolot przez nieudolnych polskich pilotów – komentuje Magdalena Pietrzak-Merta. Odebrała dowód męża w maju ubiegłego roku z ośrodka Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, razem z innymi rzeczami po mężu, które przywieziono z Rosji w workach. Wdowa jest przekonana, że te przedmioty ani przez chwilę nie znajdowały się w rękach przedstawicieli resortu spraw zagranicznych. – Przecież Polacy nawet sami to suszyli – tłumaczy. – Poza tym, zakładając, że do incydentu w MSZ w ogóle doszło, powinien istnieć protokół zniszczenia dowodu. Bo to przecież – zakładamy, że przypadkowe – zniszczenie dowodu rzeczowego. Ten świadek musiałby teraz ujawnić, ile rzeczy przy tej okazji wrzucał w ten ogień. Pewna jestem tego, że protokołu nie ma, bo nie było tego zdarzenia. No, ale zawsze taki dokument można fałszować, antydatować. Tyle że trzeba wiedzieć, co do niego wpisać – kwituje Pietrzak-Merta. Prokuratura utrzymuje, że rzeczy po ofiarach tragedii do Ministerstwa Spraw Zagranicznych przywiozła “jakaś” firma kurierska. Przesyłka szła “prawdopodobnie” drogą dyplomatyczną. Prokuratura plącze się w tłumaczeniach. Stwierdza jednocześnie, że nie wie, w jaki sposób rzeczy po ofiarach trafiły do resortu. – Nie potrafię wyjaśnić, w jaki sposób te rzeczy znalazły się w MSZ. To będzie weryfikowane. Planujemy przesłuchania wszystkich osób, które miały z tymi rzeczami kontakt od chwili, kiedy znalazły się one na terenie Polski, m.in. tych osób, które dostarczyły przesyłkę do MSZ – zapewnia prokurator Ślepokura. Prokuratura przyznaje, że nic nie wie o żadnym protokole, jaki miałby być stworzony po incydencie. Dopytywany przez “Nasz Dziennik”, że przecież taki protokół powinien być bezsprzecznie sporządzony – w końcu chodzi o dowód rzeczowy – Ślepokura stwierdził tylko: – Nie potwierdzamy tego, że doszło do jakiegoś incydentu. Potwierdzamy tylko, że mamy taki sygnał. Został przesłuchany pracownik, który powiedział, że istnieje takie prawdopodobieństwo, że do uszkodzenia mogło dojść w Polsce. My to dopiero będziemy weryfikować. Fakt, że rzeczy ofiar przebywały w dyspozycji resortu spraw zagranicznych, potwierdza natomiast Żandarmeria Wojskowa, która jednak nie chce wypowiadać się na temat szczegółów. Ministerstwo Spraw Zagranicznych jest równie powściągliwe. Na pytanie, czy resort kiedykolwiek dysponował rzeczami po ofiarach tragedii smoleńskiej, czy i gdzie dokonywał ich ewentualnej utylizacji oraz czy istnieje jakiś dokument to potwierdzający, MSZ odpowiedziało tylko, że nie udziela informacji w sprawie śledztw, które się toczą. – Dziwi nas, że prokuratura takich informacji przed zakończeniem śledztwa udziela – komentuje biuro rzecznika prasowego resortu.
Nie było zgody na utylizację - To jest jakieś skandaliczne i szokujące wytłumaczenie. I naprawdę podające w wątpliwość rzetelność MSZ – podkreśla mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik prawny wdowy po wiceministrze kultury. – Tu nie można mówić o przypadku – zaznacza. Dodaje, że gdyby ktoś wrzucił te rzeczy do pieca, to ciężko byłoby je wyciągnąć. – Wykluczam takie zdarzenie, ponieważ Żandarmeria Wojskowa, która przyjmowała te rzeczy i była za nie odpowiedzialna, zaprzeczyła, żeby ktokolwiek je uszkodził – mówi mecenas. – Załóżmy, że na jakimś etapie MSZ pośredniczyło w przekazaniu tych przedmiotów i doszło do takiego zdarzenia, i ktoś zniszczył ten dokument. W takim wypadku powinna być z tego sporządzona odpowiednia dokumentacja, jakiś protokół czy chociaż notatka urzędnika – wskazuje adwokat. – Nie może być tak, że to się zdarzyło i nie ma po tym żadnego śladu. Wobec tego, jak to ministerstwo funkcjonuje? – pyta. – Gdybyśmy nie złapali za rękę w tej sprawie, to nadal by nic nie było wiadomo, tymczasem złapaliśmy kogoś na kłamstwie i teraz ktoś próbuje to wytłumaczyć, że doszło do przypadkowego uszkodzenia – dodaje. Kownacki informuje, że niebawem przekaże prokuraturze uszkodzony dowód do badań. Prokuratura wojskowa podkreśla, że jedyna zgoda na utylizację wydana przez prokuratora dotyczyła rzeczy stanowiących zagrożenie dla zdrowia i życia. – Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wystąpiła w maju 2010 r. do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z wnioskiem o zarządzenie zniszczenia rzeczy pochodzących od ofiar katastrofy, które zostały zdjęte z ciał w trakcie sekcji zwłok w Moskwie i które w następstwie decyzji podjętej przez wojskowego inspektora sanitarnego z Wojskowego Ośrodka Medycyny Prewencyjnej w Modlinie zostały uznane za przedmioty niebezpieczne dla życia lub zdrowia ludzi, stanowiące źródło zagrożenia bezpieczeństwa powszechnego. Rzeczy te obecnie, po przeprowadzeniu skomplikowanych zabiegów sterylizacyjnych, są okazywane rodzinom ofiar katastrofy na terenie Centrum Szkolenia Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim – informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Anna Ambroziak Zenon Baranowski
KOMENTARZ BIBUŁY: Polecamy tym “światowcom” z resortu “Radka” Sikorskiego, z szefem na czele, wypożyczenie sobie w pierwszej-lepszej bibliotece publicznej w USA, nawet w małej wsi amerykańskiej, kilku filmów z serii Discovery Channel, PBS, NOVA czy National Geographic, które pokazują jak przebiegają badania katastrof lotniczych. Może bufoniasty “światowiec” dowie się wtedy, z jaką skrupulatnością zbiera się po katastrofach wszystkie szczątki samolotów, a tym bardziej ofiar, jak się to wszystko szczegółowo opisuje, fotografuje, dokumentuje, w jakich warunkach przechowuje się każdą znalezioną śrubkę, jak pod mikroskopami przegląda się setki mil przewodów elektrycznych, aby wykryć np. zwarcie mogące być przyczyną katastrofy, jak próbuje się badać pod kątem mikro-śladów ładunków wybuchowych, itd, itp. Jednak w świecie paranoi, jaką stanowi współczesna Polska kierowana – przynajmniej oficjalnie kierowana – przez nieodpowiedzialnych osobników i “światowców” o sztucznym uśmiechu, wszystko przebiega dokładnie przeciwnie: organizuje się wyprawy archeologów do badania świeżego miejsca katastrofy, by po 17 miesiącach przez kilka zaledwie dni “badać” gnijący pod chmurką wrak, a na koniec wrzuca się do wspólnego worka tę cząstkę dowodów otrzymanych od Rosjan – bez uprzedniego przejrzenia, skatalogowania, sfotografowania, zbadania każdego skrawka dowodów. Następnie worek “ktoś” wrzuca sobie w ogień, “ktoś” inny mający jeszcze strzępy wyobraźni, wyciąga coś-tam z ognia. Brzmi to wszystko jak jakiś ponury żart, ale… ale, panowie, przecież nic się takiego nie stało. Po co w ogóle mówić o tym wszystkim, wszak minęło już tyle długich miesięcy i tylko jeszcze jacyś nienawistnicy wałkują ten temat. Bo dla “światowców” widocznie nic się nie stało, no, może poza tym, że nie skończyli jeszcze “dożynania watahy”. Pozostało dorżnąć pamięć po ofiarach, a potem, a potem może wszystkich, którzy ośmielą się wspominać o tym wydarzeniu. Na koniec pozostanie tylko grymas uśmiechu na ich kamiennej twarzy i poczucie dobrze wykonanego zadania.
Czy ITI zapłaci za Żemka? Grzegorz Żemek, skazany na 12 lat więzienia za aferę FOZZ, ma oddać 207 milionow PLN w ramach tzw. "obowiazku naprawienia szkody". Czy Mariusz Walter zacznie przesylac Żemkowi mandaty "Western Union" z Hiszpanii? Chyba przewidujemy, na co pojdzie czesc kasy ze sprzedazy pakietu TVN przez ITI. Wiezien Grzegorz Żemek pomimo upływu lat nie naprawił wyrządzonej szkody, wynoszącej - z odsetkami - niemal 200 mln PLN. W 2005 roku sąd nakazał ją naprawić, czyli zwrócić Skarbowi Państwa zagarnięte i roztrwonione sumy. Niedawno Sad Apelacyjny w Warszawie nakazal Żemkowi zaplate dodatkowych 7 milionow PLN. Razem rachunek Żemka wynosi teraz 207 milionow PLN. Jak podaja media, pomimo korzystnego dla FOZZ wyroku, z zasądzonego odszkodowania Żemek jak dotąd spłacił jedynie kilkaset PLN? „Zaczął płacić po 100 PLN miesięcznie, gdy rozpoczął starania o warunkowe przedterminowe zwolnienie, i usłyszał, że jak dotychczas nie okazał żadnej skruchy i torpeduje postępowanie egzekucyjne", powiedziała niedawno dziennikarzom Iwona Stanaszek, likwidatorka FOZZ. Żemek jest zlodziejem i aferzysta, ale nie jest glupi. Do tej pory Żemek milczal bedac pewien ze po wyjsciu z wiezienia bedzie mogl korzystac z hojnego prywatnego funduszu emerytalnego ulokowanego w Szwajcarii. No tak, ale 12 lat w wiezieniu to dlugi okres czasu, szczegolnie, kiedy widzi sie bylych kolegow opalajacych sie na jachtach, podrozujacych prywatnymi jetami, rozdajacych sobie nawzajem statuetki na prowincjonalnych kiczowatych galach czy tez brylujacych madroscia dobrotliwego przedsiebiorcy-filantropa na pierwszych stronach gazet. Byc moze w pewnym momencie Żemek stwierdzi w swojej wieziennej celi, ze nie bedzie dalej robil za kozla ofiarnego. Tym bardziej ze lata nieublaganie leca, prostata moze nawalic, a perspektywa zycia, nawet, jako szwajcarski emeryt, z hipoteka 207 milionow PLN, wyglada malo atrakcyjnie. Co bedzie jezeli Żemek zacznie w koncu sypac? Stanislas Balcerac
Wojskowe tajemnice FOZZ Opisując III Rzeczpospolitą, historyk Robert Kuraszkiewicz na marginesie swojej książki "Polityka nowoczesnego patriotyzmu" o aferze FOZZ wspomniał krótko, ale jednocześnie niezwykle celnie: "Majstersztykiem propagandowym postkomunistów było określenie FOZZ mianem "największej afery III Rzeczypospolitej", co sugerowało, że zrodziła się ona już w nowej, "solidarnościowej" Polsce. (...) Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego był instytucją wymyśloną i zorganizowaną przez środowisko byłych i aktualnych agentów i oficerów PRL-owskich służb specjalnych. Interes państwa był klasyczną "przykrywką" dla licznych oszustw". I rzeczywiście, działalność Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, a następnie nieudolne polityczne i prawne próby wyjaśnienia związanych z tą działalnością nieprawidłowości nazywano mocnymi określeniami: "FOZZ-gate", "matka wszystkich afer", "matka transformacyjnych afer", "afera pięćdziesięciolecia", czy właśnie nawiązującym już do nowej rzeczywistości hasłem "afera założycielska III RP". Jednakże, pomimo że Kuraszkiewicz ma rację, iż źródła FOZZ tkwią głęboko w zdegenerowanych ostatnich latach PRL, to FOZZ ukazał również patologie III RP, a zwłaszcza to, co Jadwiga Staniszkis (a po niej wielu innych) nazwała postkomunizmem. W aferze FOZZ znajdziemy wszystkie elementy tego zjawiska, a więc uwłaszczenie komunistycznej nomenklatury na państwowym majątku, wpływy funkcjonariuszy i tajnych współpracowników służb specjalnych PRL, niemoc instytucji państwowych, sprzeciw części dawnej opozycji solidarnościowej do rozliczenia poprzedniego systemu, wreszcie walkę z nielicznymi, którzy dążyli do prawdy.
Dług publiczny, zyski sprywatyzowane Działalność FOZZ, wbrew obiegowej opinii, została całkiem dobrze udokumentowana i opisana, jednak jedynie na podstawowym poziomie, zarówno, jeśli chodzi o formę (raczej dziennikarsko-publicystyczną niż naukową), jak i treść (kwestie finansowe i prawne - proces i wyrok - nie zaś agenturalne i związane z działalnością służb specjalnych tło całej sprawy). Ostatnio w szerszej i źródłowej formie problematykę tę podjął dr Sławomir Cenckiewicz w swojej książce "Długie ramię Moskwy". Dla porządku zbierzmy jednak pewne fakty. Ustawę o Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego Sejm PRL uchwalił 15 lutego 1989 roku. 24 lutego 1989 r. zarządzeniem ministra finansów FOZZ otrzymał statut i osobowość prawną. FOZZ nie powstał jednak ad hoc, już od 1986 r. funkcjonował, jako fundusz celowy w ramach Ministerstwa Finansów. Trzy lata później otrzymał po prostu pełną i odrębną osobowość prawną. Pytanie, czy taka zmiana instytucjonalna miała na celu jedynie poprawę efektywności zarządzania i spłaty polskiego długu, czy też już w założeniach jej inicjatorów miała ułatwić proces wyprowadzania i prywatyzowania pieniędzy publicznych. "Nowy" FOZZ miał gromadzić środki finansowe na "obsługę" polskiego zadłużenia i dysponować nimi. To enigmatyczne sformułowanie oznaczało de facto wykupywanie własnego długu przez PRL, z wykorzystaniem podstawionych spółek i instytucji, a więc praktykę nielegalną wg prawa międzynarodowego, ale stosowaną już wcześniej przez kraje rozwijające się lub państwa Trzeciego Świata. I tu zaczął się problem. Jeszcze większy pojawia się, gdy zobaczymy, skąd miały pochodzić środki na działalność FOZZ - z budżetu państwa (w różnej formie: dotacji, obligacji, dochodów z zagranicznych pożyczek), ale także z działalności Banku Handlowego, Narodowego Banku Polskiego oraz tzw. czarnych pieniędzy central handlu zagranicznego, czyli nielegalnych środków dewizowych, które państwowe przedsiębiorstwa posiadały m.in. z łapówek, ustawionych przetargów, operacji służb etc. Pomimo dysponowania znacznym budżetem (nawet kilka miliardów USD) FOZZ wykupił, wg szacunków, jedynie ok. 2,8 bln starych złotych polskiego długu. Kompetencje Funduszu były nieprecyzyjne, mógł on prowadzić właściwie wszystkie, nawet najbardziej ryzykowne operacje finansowe, a kontrola ze strony Ministerstwa Finansów i rządu, choć do przedstawicieli tych instytucji bardzo szybko zaczęły docierać sygnały o nieprawidłowościach, praktycznie nie istniała. Obficie korzystali z tego szef Funduszu Grzegorz Żemek oraz jego zastępcy - Janina Chim i Marek Gadomski. Przykładowo: kierownictwo FOZZ niemal do perfekcji opanowało działanie w ramach tzw. łańcuszka. Większość operacji FOZZ prowadził przez spółki pośredniczące, z których gros było zarejestrowanych w tzw. rajach podatkowych. Bardzo często we władzach tych spółek zasiadali właśnie Żemek i Chim oraz współpracujący z nimi biznesmeni i bankierzy. Tworzono "łańcuszek" pośredników, którzy obracali otrzymanymi z Funduszu środkami. W przypadku powodzenia operacji większość zysku trafiała do owych pośredników oraz władz FOZZ, w przypadku strat pośrednicy pozostawali bez konsekwencji. Większość operacji nie była księgowana lub robiono to nieprawidłowo, a wiele "zleceń" realizowano na ustne i telefoniczne (a przecież mówimy tu o milionowych kwotach) polecenia dyrektora Funduszu i jego zastępczyni. Prowadziło to w skrajnych przypadkach do absurdalnych sytuacji, w których dłużnicy FOZZ określali się jego wierzycielami i żądali zwrotu pieniędzy! Według oficjalnych danych działalność FOZZ przyniosła straty w wysokości ok. 350 mln dolarów, ale to z pewnością zaniżone dane. Prosta różnica pomiędzy kwotą, jaką dysponował FOZZ, a kwotą wykupionego długu przynosi znacznie większą "dziurę". Pierwszy akt oskarżenia w tej sprawie skierowano już w 1993 r., kolejny 5 lat później. Wyrok w najgłośniejszej aferze III RP zapadł w 2005 roku. Na kary grzywny oraz pozbawienia wolności skazano 6 osób, w tym Grzegorza Żemka (9 lat i 720 tys. zł), Janinę Chim (6 lat i 500 tys. zł) i Dariusza Przywieczerskiego (3,5 roku oraz 380 tys. zł). Ten ostatni wciąż nie odbył kary. Uniknęły jej, jak się wydaje, również inne osoby, które znalazłyby się na ławie oskarżonych, gdyby wyjaśnieniem afery państwo zajęło się na poważnie na początku lat 90. Wówczas z pewnością udałoby się zebrać więcej dowodów oraz uniknąć przedawnienia części zarzutów.
Żemek - "widoczny znak wojskówki" Jak wspomniano, tło afery FOZZ stanowią takie instytucje, jak: Ministerstwo Finansów, spółki polonijne (Przedsiębiorstwa Polonijno-Zagraniczne), Bank Handlowy, bank PKO i centrale handlu zagranicznego. Były to podmioty, które w ramach PRL posiadały przywilej koncesjonowanego dostępu do Zachodu, wolnego rynku, kapitału, wiedzy na temat funkcjonowania gospodarki kapitalistycznej, a jako takie były w sposób szczególny zinfiltrowane przez służby specjalne, zarówno cywilne (Departamenty III i V, ale przede wszystkim Departament I), jak i wojskowe. I właśnie to te ostatnie odegrały decydującą rolę. Nieprzypadkowo tak wielu ekonomistów i dyplomatów ma w swoich dossier tak nietypowe dla przedstawicieli takich zawodów odznaki "Za zasługi dla obronności kraju". Zainteresowanie na większą skalę sprawami gospodarczymi ze strony "wojskówki" (mowa o Zarządzie II Sztabu Generalnego, a przede wszystkim Oddziale "Y", z którego wywodziła się późniejsza czołówka Wojskowych Służb Informacyjnych) datuje się na połowę lat 80. XX wieku. Wówczas służby wojskowe zaczęły plasować w podmiotach sektora gospodarczego zarówno agentów (np. wykorzystując ich, jako łączników lub kurierów), jak i funkcjonariuszy, często przejmując w ten sposób np. poszczególne spółki polonijne. Z samej swej natury mogły one doskonale służyć, jako "przykrycie" nielegalnej działalności lub po prostu stanowić źródło zysków na działalność operacyjną (w nomenklaturze służb wojskowych nazywało się to "środkami pozabudżetowymi"). Jednocześnie służby wojskowe interesowały się sprawami gospodarczymi w skali makro, będąc najprawdopodobniej środowiskiem najlepiej zorientowanym w realnej sytuacji państwa w latach 80. I to właśnie one, jako pierwsze zdały sobie sprawę, że lawinowo rosnące zadłużenie PRL (w skrócie, w czasie dekady rządów gen. Wojciecha Jaruzelskiego wzrosło ono z ok. 20 do ponad 40 mld złotych!) stanowi nie tylko problem gospodarczy, ale może zagrozić samemu istnieniu komunistycznego reżimu w Polsce. Już w sporządzonym w maju 1984 r. tzw. raporcie Kiszczaka możemy przeczytać: "Znacznie bardziej niż wysokość długu, w coraz większym stopniu doprowadza nas do zależności od państw zachodnich brak możliwości terminowego wypełniania zobowiązań płatniczych, skutkując zagrożeniem bezpieczeństwa państwa". Służby monitorowały również sytuację gospodarczą i modele walczenia z zadłużeniem innych państw bloku komunistycznego. Przykładem może być tu działalność kontaktu operacyjnego o ps. "Darg". Pod tym pseudonimem zarejestrowany był - wg dostępnych dokumentów - Sławomir Nieckarz, były zastępca prezesa NBP i minister finansów. Pełniąc od 1987 r. funkcję radcy ds. handlowych Ambasady PRL w Budapeszcie, jednocześnie informował on swoich oficerów prowadzących o zadłużeniu zagranicznym Węgier i uzgodnieniach kredytowych tego kraju z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Bankiem Światowym. "Obsługa zadłużenia w 1988 r. jest zadaniem ponad możliwości gospodarki węgierskiej" - pisał w grudniu 1987 r. KO ps. "Darg", uzupełniając tę informację szczegółowymi danymi. W ten sposób polskie służby zdobywały swoiste "know-how", mogące posłużyć im później do wypracowania modelu obsługi podobnego zadłużenia Polski. Dodajmy, nie tylko obsługi. Skoro jakaś grupa zdawała sobie sprawę z nieuchronności pewnych przemian społeczno-gospodarczych, mogła wykorzystać swoją uprzywilejowaną pozycję do zapewnienia sobie "miękkiego lądowania". Tak było w przypadku służb wojskowych. Nie dziwi, zatem, że dyrektorem generalnym FOZZ został Grzegorz Żemek, absolwent "kuźni" agentów bezpieki - Szkoły Głównej Planowania i Statystyki, były pracownik ambasady PRL w Belgii i wieloletni dyrektor Banku Handlowego oraz jego spółki zależnej w Luksemburgu - Banku Handlowego Internationale, od 1972 r. jeden z najbardziej zaufanych współpracowników Zarządu II Sztabu Generalnego o ps. "Dik". Po latach, podczas procesu w sprawie Funduszu, Żemek przyznał wprost: "FOZZ powstał m.in. po to, abym mógł kontynuować zadania zlecone mi przez wojskowe służby specjalne". Co ciekawe i paradoksalne, Grzegorz Żemek był prawdopodobnie również jednym z przypadkowych, ale jednak, inicjatorów końca działalności FOZZ i ujawnienia nieprawidłowości w jego działalności. Wszystko wskazuje na to, że ujawnienie afery FOZZ stało się możliwe dzięki konfliktowi pomiędzy cywilnymi a wojskowymi służbami PRL. W przypadku FOZZ długo współdziałały one, przynajmniej pozornie, w przyjaznej kooperacji. O ile Żemek był agentem służb wojskowych, o tyle większość osób zaangażowanych w FOZZ w dokumentacji SB występuje, jako związane ze służbami cywilnymi. Na przykład, jako osobowe źródła informacji wymieniani są niemal wszyscy członkowie Rady Nadzorczej Funduszu: Grzegorz Wójtowicz (jednocześnie wiceprezes NBP) jako kontakt operacyjny (najwyższa forma agenta w wywiadzie cywilnym) Departamentu I MSW o ps. "Camelo" i "Camel"; Dariusz Rosati (ówczesny doradca premiera PRL) również jako KO Departamentu I o ps. "Buyer"; Wojciech Misiąg (wiceminister finansów) jako TW Departamentu II (kontrwywiad) o ps. "Jacek"; Jan Boniuk (dyrektor w Ministerstwie Finansów) jako kontakt służbowy Departamentu V (wywiad gospodarczy) o ps. "Bon" oraz jako KO Departamentu I ps. "Donek"; Zdzisław Sadowski (były wicepremier PRL) jako TW Departamentu III (zajmującego się walką z opozycją) o ps. "Robert"; Jan Wołoszyn (doradca prezesa Wójtowicza), jako KO Departamentu I ps. "Okal"; wreszcie przewodniczący Rady Nadzorczej FOZZ Janusz Sawicki i jednocześnie wiceminister finansów, jako kontakt operacyjny "jedynki" o ps. "Jasa" i "Kmityn". Jednak Grzegorz Żemek już w pierwszej połowie lat 80., podczas pobytu w Luksemburgu, częściowo się zdekonspirował i popadł w konflikt z innym pracownikiem Banku Handlowego w Beneluksie Stanisławem Zdzitowieckim. Zdzitowiecki był rejestrowany, jako kontakt operacyjny Departamentu I MSW o kryptonimie "Ursus". Podczas pobytu w Luksemburgu miał wykryć nieprawidłowości Żemka przy udzielaniu kredytów, czy raczej tzw. akredytyw, firmom bez sprawdzania ich realnej zdolności kredytowej. Stało się to później obiektem dochodzenia resortu spraw wewnętrznych w sprawie operacyjnego sprawdzenia "Fluxy". Według dokumentów z tej sprawy Żemek już, jako dyrektor FOZZ miał z pieniędzy Funduszu "łatać dziury" w budżecie luksemburskiej filii Banku Handlowego powstałe w okresie, gdy był jej dyrektorem. Ta pozornie odległa od działalności FOZZ sprawa miała swoje reperkusje m.in. w postaci podobnej sprawy z niejakim Josephem Tkaczickiem, niemieckim bankierem robiącym interesy z FOZZ, powiązanym z przedstawicielami wywiadu cywilnego. Skończyło się to zakończeniem współpracy Zarządu II SG z TW ps. "Dik" w czerwcu 1990 roku. Oczywiście Żemek był tylko jednym z wielu. Odpowiednie przykłady znajdą się w przygotowywanej przeze mnie (wspólnie ze Sławomirem Cenckiewiczem) książce "Tajne pieniądze. Wywiad wojskowy PRL w labiryncie biznesowych gier", tu podajmy jeszcze jeden, łączący w sobie wszystkie ww. podmioty z pogranicza działalności państwa, gospodarki i służb specjalnych. Jako tajny współpracownik Zarządu II Sztabu Generalnego o pseudonimie "Witeź" zarejestrowany był Waldemar Głodek (ur. 1941 r.), pracownik m.in. centrali handlu zagranicznego Agromet-Motoimport, a w latach 1973-1978 pracownik Biura Radcy Handlowego PRL w Nowym Jorku. W dokumentach na temat Głodka znajdujemy m.in. informację o podpisaniu przez niego zobowiązania do współpracy z wywiadem wojskowym PRL, które przyjął kmdr ppor. Stanisław Terlecki. Z TW ps. "Witeź" spotykali się także m.in. płk Marian Moraczewski i jeden z późniejszych szefów Wojskowych Służb Informacyjnych kpt. marynarki Kazimierz Głowacki. Głodek, którego prowadził rezydent Zarządu II o pseudonimie "Sztygar", za współpracę był m.in. wynagradzany finansowo. TW ps. "Witeź" współpracował ze służbami wojskowymi także w latach 80., podczas pracy w PHZ "Unitra" oraz w Biurze Radcy Handlowego PRL w Kanadzie. Źródeł podobnych do TW "Witeź" było więcej, a wiele z nierozszyfrowanych pseudonimów do dziś stanowi kolejną tajemnicę tła, na którym wyrósł FOZZ.
Tajemnice pracowników NIK O maczaniu palców w aferze FOZZ przez przedstawicieli służb wojskowych, nie tylko PRL-owskich, przekonany był także inspektor Najwyższej Izby Kontroli Michał Falzmann, który w październiku 1989 r., jeszcze, jako komisarz Izby Skarbowej w Warszawie, badając dokumenty księgowe wspomnianej już spółki Universal, wykrył nielegalną działalność państwowego funduszu i powiadomił o niej najwyższe władze. W swoim dzienniku napisał później po prostu, że "FOZZ to KGB/GRU". Ponieważ Falzmann bezskutecznie pukał do drzwi gabinetów najważniejszych osób w państwie, swoje ustalenia przedstawiał na łamach niskonakładowej prasy. W jednym z kilku artykułów pisał: "Decydent moskiewski każe łączyć pieniądze z Polski ze swoimi i płacić na odpowiednie konta. Każe dokonywać operacji polegających na ukryciu transakcji Funduszu poprzez innych kontrahentów. I tak prezes Funduszu, pan Żemek, podpisuje umowę z panem Przywieczerskim, dyrektorem przedsiębiorstwa Universal, o tym, że nie będą dokonywali wymaganej prawem dokumentacji umów na piśmie. Następnie Fundusz udziela pożyczek, udziela gwarancji, udziela poręczeń, a Universal zaciąga długi, płaci zobowiązania i ekspediuje pieniądze (...) na prywatne konta poza granicą Polski. Proceder ten jest ukryty za parawanem tajemnicy państwowej, a faktycznie jest, co najmniej pomaganiem złodziejowi w kradzieży państwowego mienia. (...) Galimatias pogłębia działanie ówczesnego monopolisty, jakim był Bank Handlowy SA: gubienie części (...) dokumentów, zwroty, pomyłki, korekty przelewów". W oficjalnych notatkach służbowych, już, jako inspektor NIK, dodawał: "Osoby odpowiedzialne z Banku Handlowego, NBP, Ministerstwa Finansów stale przemieszczają się pomiędzy tymi instytucjami", "Co najmniej od dwóch dziesięcioleci polskimi finansami zarządza ta sama grupa ludzi. Panowie ci (...) zmieniają tylko biurka i gabinety". Falzmann zmarł nagle na zawał 18 lipca 1991 roku. Nigdy wcześniej nie miał problemów z sercem. Jego sylwetkę i okoliczności śmierci opisał szczegółowo reżyser i dokumentalista Jerzy Zalewski w jednym z lipcowych numerów "Naszego Dziennika" (wcześniej przedstawił historię Falzmanna w filmie dokumentalnym pt. "Oszołom"). W tym miejscu przypominam krótko Michała Falzmanna, ponieważ jego śmierć, nigdy niewyjaśniona, wygląda jeszcze bardziej tajemniczo w zestawieniu z podobną tragedią, która stała się udziałem innej związanej z ujawnieniem afery FOZZ. Oto całkiem niedawno, 7 października, minęła dwudziesta rocznica śmierci prof. Waleriana Pańki, prezesa NIK, który zginął tragicznie w wypadku samochodowym pod Piotrkowem Trybunalskim na dwa dni przed terminem wystąpienia w Sejmie z informacją na temat działalności FOZZ... W ciągu kilku lat od wypadku zmarł zarówno kierowca urzędowego samochodu, którym jechał Pańko, jak i dwaj policjanci, którzy jako pierwsi pojawili się na miejscu wypadku. Wydarzenia te mogły oczywiście być dziełem przypadku, zbiegiem nieprzyjemnych okoliczności. Pole do ewentualnych hipotez i sugestii daje jednak proste porównanie efektów, jakie przyniosła w sprawie FOZZ kilkumiesięczna praca jednego inspektora NIK, a jakie kilkuletnia praca całego aparatu państwowego - Falzmann, Pańko oraz Anatol Lawina, dyrektor Zespołu Analiz Systemowych NIK, 14 czerwca 1991 r. spotkali się z ówczesnym premierem Janem Krzysztofem Bieleckim oraz wicepremierem Leszkiem Balcerowiczem. Pracownicy NIK mieli wg relacji przedstawić szefom rządu sytuację związaną zarówno z działalnością FOZZ, jak i całym systemem spłaty polskiego zadłużenia zagranicznego. Władze już nie PRL, ale III RP, miały więc informację, na podstawie której mogły szybko i skutecznie działać w sprawie FOZZ. Dlaczego tak się nie stało? To jest dopiero tajemnica... Adam Chmielecki
Protest „Oburzonych” z „kawiorową” lewicą na czele W Warszawie jak na europejskie miasto przystało, także odbył się protest „Oburzonych”. Wprawdzie nie zgromadził on takich tłumów jak w Madrycie czy Rzymie (na szczęście obyło się bez zamieszek), ale był głośny, przeszedł ulicami stolicy od bramy Uniwersytetu Warszawskiego aż pod Sejm i Kancelarię Premiera, zahaczając o siedziby NBP i Ministra Finansów. Na czele protestującej głównie młodzieży pojawił się poseł Ryszard Kalisz aspirujący do przywództwa w SLD po przegranych przez tę partię wyborach, a także świeżo upieczeni posłowie z ruchu Palikota, Wanda Nowicka (ponoć przyszła wicemarszałek Sejmu) i Robert Biedroń. Młodzi ludzie nieśli transparenty „Chcemy mieszkań, nie kredytów”, „Stop tyranii rynku”, „Ignoruj media, dowiaduj się sam” i tym podobne nawiązujący do bardzo trudnej sytuacji młodych ludzi bardzo często niemających szans na pracę, (a jeżeli już to w oparciu o umowy czasowe tzw. śmieciowe) i samodzielne mieszkanie. Sytuacja ludzi młodych w Polsce jest rzeczywiście nie do pozazdroszczenia. Często nawet ci z wyższym wykształceniem pozostają bez pracy (bezrobocie wśród absolwentów szkół wyższych sięga 40%) a jeżeli pracują to w na podstawie umów na czas określony czy umowy zlecenia albo o dzieło. Umowy te, nie pozwalają na żadną stabilizację, ponieważ nie dają możliwości zawarcia jakiejkolwiek umowy o kredyt, a nawet umowy na zakup czegokolwiek z odroczonym terminem płatności (stąd są powszechnie nazywane są śmieciowymi). Mimo tego, że od momentu naszego wejścia do UE, za granicę wyjechało według różnych szacunków od 2-3 milionów Polaków, bezrobocie utrzymuje się na poziomie 12%, co oznacza przynajmniej 2 miliony osób bez pracy. Wiele zawodów jest ciągle dla młodych ludzi zamkniętych, a korporacje bronią do nich dostępu wręcz za wszelka cenę. Dobrym przykładem obrazującym to zjawisko są korporacje prawnicze. Mimo tego, ze w latach 2005-2006 ustawowo udało się otworzyć dostęp do tych zawodów, po zmianie władzy, kolejne korporacje małymi kroczkami znowu ten dostęp zamykają. Podobna diagnoza do wyżej zaprezentowanej pojawiła się także w opublikowanym podczas kampanii wyborczej rządowym raporcie „Młodzi 2011”, gdzie obecne młode pokolenie Polaków określono wręcz „straconym pokoleniem”, ale pesymistyczny wydźwięk tego raportu i bezradność rządu PO-PSL wobec problemów ludzi młodych, utonęła w jazgocie maistreamowych mediów, straszących powrotem PiS-u do władzy. W tej sytuacji sporo młodych wyborców zagłosowało znów na rządzącą Platformę, choć przez 4 lata nie zrobiła ona nic dla młodego pokolenia, a odmieniane przez wszystkie przypadki zbudowanie 2 tysięcy Orlików nawet przy najlepszej woli trudno uznać za sukces wychodzący naprzeciw potrzeb ludzi młodych. Jak się okazuje aż 25% młodych ludzi w wieku 18-24 lata oddało swoje głosy na Ruch Palikota, choć ten jeszcze do niedawna walczący z biurokracją w sejmowej komisji „Przyjazne państwo”, aby ulżyć przedsiębiorcom, w kampanii wyborczej proponował już tylko walkę z Kościołem. W każdym razie pojawienie się na tym proteście „Oburzonych” posła Ryszarda Kalisza z SLD, który jest klasycznym przedstawicielem tzw. kawiorowej lewicy gustującej w drogich samochodach, cygarach i dobrych alkoholach jest kpiną z przecież autentycznych problemów ludzi młodych ludzi w Polsce. Podobnie jest z posłami reprezentującymi podczas protestu Ruch Palikota. Ten ruch proponuje, bowiem na bardzo poważne problemy naszej gospodarki i systemu finansów publicznych, walkę z Kościołem, związki partnerskie i legalizację miękkich narkotyków. Realizacja tego rodzaju postulatów ma się przecież nijak do problemów ludzi młodych w Polsce nie tylko obecnie, ale także w przyszłości. Młodzi ludzie w Polsce, w charakterystycznym dla tego środowiska odruchu solidarności, chcą protestować na ulicach, podobnie jak ich rówieśnicy w krajach Europy Zachodniej. Tyle tylko, że tam młodzi ludzie prawidłowo zdiagnozowali problemy dotykające ich pokolenie i protestują przeciwko rządzącym i chronionym przez nich oligarchom finansowym. W Polsce młodzi ludzie w swej większości poparli obecnie rządzących tydzień temu w wyborach, a teraz protestują na czele z politykami, którzy kompletnie nie rozumieją ich problemów.
Zbigniew Kuźmiuk
Rozważania przed wejściem w pulę W przerobionej z oficerskich kwater letniej rezydencji prezydenta Trumana w Key West na Florydzie jest stół do gry w pokera, podarowany prezydentowi przez Flotę Stanów Zjednoczonych. Blat stołu składa się z czterech warstw mahoniu, zaś w ostatniej, górnej warstwie, stolarze marynarki umieścili pięć mosiężnych popielniczek, wykonanych z łusek pocisków, z również mosiężnymi podpórkami na cygara. Podobno prezydent Truman dla relaksu grywał z przyjaciółmi w pokera, – ale nie na pieniądze, – co z naciskiem podkreśla przewodniczka. I rzeczywiście – na środku stołu jest specjalny pojemnik z żetonami. A w kącie, oparty o ścianę, stoi dodatkowy blat, który nakładany był na stół „pokerowy”, kiedy do wakacyjnej rezydencji amerykańskich prezydentów przybywali przedstawiciele innych państw, żeby przy tym właśnie stole załatwić sprawy nader światowe. Na przykład do prezydenta Kennedy’ego przybył brytyjski premier Harold Macmillan, żeby przedyskutować zagadnienia związane z instalacją sowieckich pocisków nuklearnych na Kubie, położonej zaledwie 90 mil od Key West, – o czym informuje specjalny betonowy słup ustawiony tuż nad brzegiem oceanu. Bywali tu również i Rosjanie, kiedy na przykład trzeba było przygotować operację „Pustynna Burza” przeciwko straszliwemu Saddamowi Husajnowi – jak wiadomo w jej następstwie schwytanemu i powieszonemu z wyroku niezawisłego irackiego sądu. Bywał tutaj i prezydent Eisenhower i prezydent Carter i prezydent Clinton i prezydent Bush, natomiast prezydent Obama na razie się nie pojawił. Pewnie, dlatego, że woli Hawaje – wyjaśnia przewodniczka. Widok stołu do gry w pokera, przy którym władcy świata, a przynajmniej – sporych jego fragmentów nie tylko dyskutowali o sprawach nader światowych, ale również wiele z nich tu rozstrzygali, skłonił mnie do rozmyślań na temat autentyczności demokracji. No, bo jakże nie zastanawiać się nad autentycznością demokracji, skoro podejmowane przy tym stole rozstrzygnięcia objawiały się zdumionemu światu w postaci ich następstw, często, a właściwie najczęściej sprawiających wrażenie spontanicznych odruchów szerokich mas ludowych? Na przykład generał Colin Powell coś tam przy pokerowym stoliku na Key West uzgodnił ze swoim rosyjskim odpowiednikiem, a wkrótce potem, w leżącym na drugiej półkuli Iraku, szerokie masy ludowe nagle objawiły zniecierpliwienie straszliwym reżimem Saddama Husajna, który dotąd nie tylko pokornie znosiły, ale nawet sprawiały wrażenie szalenie z niego zadowolonych – tak to przynajmniej wyglądało w irackiej telewizji, w której na pewno nie brakowało, no i oczywiście – nadal nie brakuje gwiazd formatu naszego pana redaktora Tomasza Lisa, czy Kamila Durczoka. Zresztą – powiedzmy sobie szczerze – gdzie ich nie ma? Raz mówią to, a raz tamto, w zależności od tego, jaka wersja zostanie zatwierdzona do podawania do wierzenia szerokim masom ludowym przez uczestników bliskich spotkań przy tym w rezydencji na Key West, czy ustawionych w innych miejscach pokerowych stolikach. No i szerokie masy ludowe wierzą, jakże by inaczej, – czego najlepszym dowodem jest epidemia politycznej wścieklizny, trapiąca nasz mniej wartościowy naród tubylczy, co najmniej od sześciu lat, kiedy to Siły Wyższe potraktowały serio pogróżki Jarosława Kaczyńskiego, że wysadzi je w powietrze gwoli przygotowania gruntu pod założenie IV Rzeczypospolitej. Siły Wyższe o żadnej IV Rzeczypospolitej nie chciały oczywiście słyszeć, bo najbardziej pasowała im i nadal pasuje Rzeczpospolita III, której ustrojowe fundamenty położył generał Kiszczak wraz ze swoimi konfidentami i garścią pożytecznych idiotów, przydających całej operacji pozorów spontanu i odlotu. W rezultacie mamy dziwaczną sytuację, bo z jednej strony – epidemia politycznej wścieklizny rozszerza się z szybkością płomienia, podczas gdy z drugiej – „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” aż wyłażą ze skóry, żeby wszyscy uważali ich za cudzoziemców, którzy w naszym nieszczęśliwym kraju znaleźli się zupełnie przypadkowo, a co najwyżej – w interesach. Czyżby i ta epidemia była pozorna i stanowiła tylko element rzeczywistości podstawionej? Wykluczyć tego nie można, bo na przykład niejaki „Mark” za pośrednictwem poczty elektronicznej uszczęśliwia mnie codziennie porcją ubeckich rzygowin, których sam chyba nie wymyśla, bo taka wydajność przekraczałaby możliwości pojedynczego umysłu ludzkiego. Coraz bardziej tedy podejrzewam, że to jest po prostu kryptonim jakiegoś konfidenckiego plutonu, a może nawet kompanii, która na rozkaz przełożonego uruchamia gruczoły jadowe, być może nawet według receptury spreparowanej przez jakieś makbetowskie wiedźmy. A przecież nasza chata rozśpiewana z kraja, więc jakież potencjały muszą być uruchamiane przy pokerowych stolikach w przypadku, gdy chodzi o rozpętanie jaśminowej, czy dajmy na to – choćby tylko pomarańczowej rewolucji? Nawiasem mówiąc, takie konfidenckie plutony muszą stanowić pierwszą linię ideowego frontu Salonu, gdzie subtelne umysły snują wytworne fantasmagorie, które na podobieństwo wymyślonych przez Stanisława Lema maskonów, mają szerokim masom ludowym uwiarygodniać rzeczywistość podstawioną. Ale i Salon, podobnie jak były prezydent Aleksander Kwaśniewski, co to nosi garnitury, mówi językami i nawet potrafi jeść bezę, starannie ukrytymi korzonkami czerpie siły żywotne z krwawej, gnilnej masy nawozu historii, przygotowanego w swoim czasie przez Edmunda Kwaska i kolegów, co to własnymi butami wdeptywali wrogów ludu w ziemię, żeby dzisiaj mogły na niej rozkwitać różne ozdoby rodzaju ludzkiego. I tylko czasami spod zasłony pozorów przebija brutalna rzeczywistość, ot na przykład teraz, kiedy to grupa byłych ministrów spraw zagranicznych, spośród których jedynie Władysław Bartoszewski nie był konfidentem, w podskokach potępiła Jarosława Kaczyńskiego za stwierdzenie, że wybór Naszej Złotej Pani Anieli na kanclerza Niemiec nie był przypadkowy. Rzeczywiście musi Niemiec mocno trzymać w garści tych wszystkich ministrów, skoro nawet nie zauważają idiotyzmu swego protestu. Zresztą – odkąd Kaligula mianował senatorem swojego konia, lepiej nie przeceniać inteligencji różnych dygnitarzy, zwłaszcza w takim nieszczęśliwym kraju, jak nasz. SM
Bilans zwycięstwa demokracji I znowu zwyciężyła demokracja - co zresztą nietrudno było przewidzieć, bo cóż w końcu ma zwyciężać, jeśli nie demokracja? Demokracja zawsze zwycięża, a co najwyżej - zmieniają się jej postacie, co przenikliwie zauważył i spiżowymi słowy oznajmił Ojciec Narodów stwierdzając w przemówieniu wygłoszonym w Pierwszym Stalinowskim Okręgu Wyborczym Miasta Moskwy, że nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza. Toteż, skoro demokracja już zwyciężyła, można było odrzucić pozory i powrócić do rzeczywistości - co właśnie uczynił doradzający Januszu Palikotu Piotr Tymochowicz, stwierdzając, że chociaż nasz mniej wartościowy naród tubylczy stara się podciągnąć do Europy i w ogóle - to jednak generalnie w większości jest debilny. I słuszna jego racja, bo jakże inaczej wytłumaczyć 10-procentowe poparcie dla Ruchu Palikota? Inaczej tego fenomenu wytłumaczyć się nie da, więc próżno wierzgać przeciwko ościeniowi. Oczywiście nie tylko pan Tymochowicz zauważył ten fenomen. Inni też są spostrzegawczy, tedy nic dziwnego, że gdy tylko w naszym nieszczęśliwym kraju w tak spektakularny sposób zwyciężyła demokracja, zarówno w Niemczech, jak i w Rosji zapanowała radość, bo - powiedzmy sobie szczerze - z czegóż się radować w dzisiejszych czasach, jak nie ze zwycięstwa demokracji? Toteż między zjednoczonymi Niemcami a Związkiem Ra...to znaczy pardon - oczywiście Rosją zapanowała taka jedność w radości, jak nie przymierzając , 23 sierpnia 1939 roku.Ale nie samą radością człowiek żyje, zwłaszcza w sytuacji, gdy trzeba kuć żelazo póki gorące. Toteż już na drugi dzień po zwycięstwie demokracji w naszym nieszczęśliwym kraju, moja korespondentka z Niemiec poinformowała, że jedna z tamtejszych stacji telewizyjnych nadała program poświęcony reklamie wznowionej właśnie w Niemczech książki Jerzego Kosińskiego, który tak naprawdę nazywał się Lewinkopf, pod tytułem „Malowany ptak”. Książka ta opisuje polskich chłopów, jako sadystycznych zwyrodnialców, którzy podczas okupacji przetestowali na małym Lewinkopfie wszystkie perwersje, jakie tylko można wymyślić na nowojorskim Manhattanie. Zatem i żydowskiego pochodzenia dyrygent w Bochum, stręcząc niemieckim czytelnikom te książkę zauważył, że zagrożenie dla Żydów ze strony SS było minimalne, podczas gdy zgrozę budzili w nich dopiero polscy chłopi. I nic nie pomogło, że polska reporterka Joanna Siedlecka, podążywszy tropem rewelacji opisanych przez Kosińskiego w „Malowanym ptaku” stwierdziła, że wszystkie one były wytworem perwersyjnej imaginacji autora, pragnącego zostać zaliczonym do tak zwanych „świadków historii”, którzy w Stanach Zjednoczonych cieszą się reputacją zbliżoną do cadyków. Z tej racji zapraszani są do szkół, gdzie w ramach indoktrynowania gojowskiego potomstwa holokaustem, przedstawiają najrozmaitsze, niestety bardzo często - antypolskie fantasmagorie, z którymi mało, kto ośmiela się dyskutować. Zdarzają się atoli przypadki, kiedy bohaterskie polskie dzieci w osamotnieniu bronią reputacji naszego narodu i niekiedy udaje im się nawet skonfundować, co bardziej bezczelnych grandziarzy. Wracając do Lewinkopfa, to ustalenia Joannny Siedleckiej wzbudziły zainteresowanie reporterów amerykańskich. Jeden z nich ruszył trop w trop za Siedlecką i potwierdził, że autor „Malowanego ptaka” wszystko od „a” do „z” zmyślił. Wywołało to spory rezonans nie tylko w Polsce, ale i za granicą, gdzie Kosiński był szalenie obcmokiwany. Skoro, zatem dzisiaj w Niemczech nie tylko książka ta została wznowiona, ale w dodatku żydowscy celebryci stręczą ją niemieckiej opinii publicznej, jako sam najlepszy cymes, to nieomylny to znak, że i Niemcy zauważyli to samo, co i pan Tymochowicz - że mianowicie spora i chyba rosnąca część naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, to rzeczywiście debile, a skoro tak, to można spokojnie porzucić wszystkie środki ostrożności i ostentacyjnie koordynować niemiecką politykę historyczną z historyczną polityką żydowską - bo ostatecznym celem jednej i drugiej jest przekonanie opinii europejskiej, że Polaków nie można zostawić samopas, bo w przeciwnym razie ZNOWU zrobią coś okropnego. Najlepiej będzie i dla Europy i dla nich samych, kiedy zostaną poddani kurateli ze strony starszych i mądrzejszych, którzy w tym właśnie celu przystąpili do „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”. Czy narodowe przedstawicielstwo złożone z sodomitów, transwestytów, farbowanych lisów, sprzedawczyków i karierowiczów będzie w stanie temu zapobiec? A jakże! Zajęta swoimi genitaliami banda idiotów nawet nie zauważy, jak przez biłgorajskiego filuta zostanie zaprowadzona do szlachtuza, gdzie sprawnie przerobią ją na nawóz historii. Cóż począć; skoro nie potrafiliśmy wykorzystać okazji, kiedy Związek Sowiecki rozleciał się bez jednego strzału i pozwoliliśmy omotać się bezpieczniakom i kolaborującym z nimi farbowanym lisom, to może rzeczywiście nie zasługujemy na lepszy los? Na razie jednak poszczególne bezpieczniackie watahy próbują jakoś to zwycięstwo demokracji zagospodarować z najlepszą korzyścią dla siebie, z czego od razu zaczęło iskrzyć. Na początek - między premierem Tuskiem a prezydentem Komorowskim. Najwyraźniej zwycięstwo demokracji tak uderzyło premieru Tusku do głowy, że znowu zapomniał, skąd wyrastają mu nogi i zaczął opowiadać, jak to rząd bez żadnych zmian przetrwa aż do końca roku, kiedy skończy się sławna polska prezydencja. Na to prezydent Komorowski przypomniał, że to on powierza misję utworzenia rządu i wcale nie jest bezwzględnie skrępowany rezultatami wyborów. Konstytucjonaliści potwierdzili, że istotnie - na pierwszym, listopadowym posiedzeniu nowowybranego Sejmu rząd powinien podać się do dymisji, a następnie prezydent uruchomi dopiero konstytucyjną procedurę, która równie dobrze może doprowadzić albo do powołania rządu albo do rozwiązania Sejmu. Słowem - przypomniano premieru Tusku, że po staremu dzierży on tylko zewnętrzne znamiona władzy, które zostaną ponownie mu powierzone nie wcześniej i o tyle, o ile bezpieczniackie watahy uzgodnią między sobą nowe warunki równowagi chwiejnej. Dopiero wtedy będzie mógł zostać powołany rząd, to znaczy - kolegium legatów poszczególnych bezpieczniackich watah, którzy będą tam pilnować interesów reprezentowanych przez siebie szajek, a osobnik desygnowany na premiera będzie notariuszem i żyrantem tego kompromisu. I już teraz widać wyraźnie, że dotychczasowe warunki będą puszczone na flukta negocjacji, bo mówi się już to o łączeniu dotychczasowych, już to o tworzeniu nowych resortów, co oznacza, że bezpieczniackie watahy odkryły uproszczone, albo zupełnie nowe sposoby eksploatowania i rozkradania naszego nieszczęśliwego kraju. Temu wszystkiemu będzie z bezpiecznej odległości i dodatkowo - zza murów parlamentarnego immunitetu, przyglądać się nieprzejednana opozycja, której po staremu przewodzić będzie prezes Jarosław Kaczyński, dbając starannie o podtrzymywanie przekonania, że poza nim nie ma zbawienia. Dzięki temu nikt nie będzie zwracał uwagi, jak kto głosuje, na przykład - czy identycznie jak PO, czy identycznie, jak SLD, zwłaszcza po deklaracji Janusza Palikota, że będzie „popierał” rząd bez żądania rządowych stanowisk dla przedstawicieli swojego Ruchu. W zamian za to rząd będzie musiał wzajemnie popierać zgłaszane przez 40 jego posłów, obliczone na destrukcję organicznych społecznych więzi inicjatywy w dziedzinie obyczajowej oraz kroki zmierzające do dalszego ograniczania wolności słowa pod pretekstem tolerancji dla zboczeńców. Oznacza to wpychanie kraju w niekończącą się wojnę religijną, do której siłą rzeczy, jako uczestnik koalicji rządowej, zostanie wciągnięte również Polskie Stronnictwo Ludowe, dla miłego gro..., to znaczy pardon - nie dla żadnego miłego grosza, tylko oczywiście - dla Polski gotowe na wszelkie poświęcenia, a już zwłaszcza - na pluszowym krzyżu. Taka permanentna wojna religijna jest oczywiście na rękę nie tylko bezpieczniackim watahom, nie tylko strategicznym partnerom, ale przede wszystkim - starszym i mądrzejszym, bo wtedy nie tylko nikt nie będzie miał głowy do zajmowania się czymkolwiek innym, ale w dodatku będzie u nich szukał auxiliów gwoli pognębienia wroga, no a oni, jako szlachta jerozolimska, takich auxiliów, ma się rozumieć, każdemu udzielą, ale oczywiście - na swoich warunkach, dzięki czemu zyskają, zachowają i umocnią pozycję arbitra tubylczych potępieńczych swarów. W ten oto sposób stworzone zostały sprzyjające warunki dla bezpiecznej realizacji scenariusza rozbiorowego. Z tego też względu wszelkie próby podważenia ważności zakończonych właśnie wyborów spełzną na niczym, bo bez względu na wagę podniesionych zarzutów żaden niezawisły sąd nie ośmieli się wierzgnąć przeciwko ościeniowi nie tylko tubylczych bezpieczniackich watah, ale także - Unii Europejskiej, która - realizując historyczny eksperyment narzucenia europejskim narodom marksizmu kulturowego - w rozpętaniu wojny religijnej zwłaszcza w Polsce wydaje się być żywotnie zainteresowana. SM
Nowojorski oryginał i warszawska imitacja „Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Niech będzie szabat i ustanie praca! Dzysz Michalkiewicz do Ojczyzny wraca!” Taki piękny wiersz z okazji powrotu do Polski z amerykańskiej podróży nadesłał mi mój Czytelnik Paweł G. Tym piękniejszy, że stanowi parafrazę przedwojennego jeszcze wierszyka, którego anonimowy autor dawał wyraz swej radości z powodu imienin pana prezydenta: „Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Zleczcze sze orły i orlęta! Dzysz imieniny Pana Prezydenta!” I rzeczywiście – ledwo tylko powrócę na Ojczyzny łono, a już 18 października w Sali 212 Sądu Okręgowego w Warszawie przy Al. Solidarności o godzinie 9.30 czeka mnie rozprawa przed niezawisłym sądem z powództwa TVN, która poczuła się urazona – dokladnie nie wiem, czym, ale przypuszczam, że sformułowaniem: „telewizyjna ekspozytura Wojskowych Służb Informacyjnych”. Zainteresowanych tematem zapraszam, a tymczasem chciałbym podzielić się refleksjami z Wall Street w Nowym Jorku, która jest całkowicie zablokowana nawet dla ruchu pieszego przez policję pieszą i konną, podobnie jak kilka ulic okolicznych, między innymi równoległej do Wall Street, gdzie stoi okazałe, ponure gmaszysko Rezerwy Federalnej, skrywające mnóstwo sekretów finansowych grandziarzy. Jak powiadają, System Rezerwy Federalnej nigdy nie poddał się audytowi, więc tak naprawdę trudno powiedzieć, co tam sie dzieje. Żyją jeszcze na przykład ludzie pamiętający Alana Greenspana, który obcmokiwany był za Wunderkinda - cadyka prawie takiego samego, jak u nas pan red. Adam Michnik i cieszył się reputacją człowieka, co to światową gospodarkę ma w małym palcu. Aliści, kiedy przyszło do kryzysu finansowego, to przesłuchiwany przed komisją Alan Greenspan sprawiał wrażenie, jakby nie potrafił zliczyć do trzech – podobnie jak bohater przedwojennego skeczu o procesie cyrkowców. Zeznając przed niezawisłym sądem, jako świadek przedstawił się grobowym głosem, jako „fakir Ben Buja Nago Bramaputra, który stawiał horoskopy i zdrowoskopy na dworze króla Wigwama Starego”, – ale gdy zirytowany sędzia zagroził mu grzywną, natychmiast spokorniał i zeznał, że nazywa się Myrdzik Antoni, a mieszka przy ulicy Solec. Żeby było śmieszniej, tenże Greenspan powiedział niedawno, że nie rozumie, o co tyle hałasu z tym całym finansowym kryzysem, bo jeśli komu brakuje pieniedzy, to Rezerwa Federalna może przecież w każdej chwili dodrukować, ile tylko będzie trzeba. Taką to ci mądrością Wunderkindów rządzony jest ten świat, więc nic dziwnego, że co bardziej spostrzegawczy ludzie zorientowali się, iż ktoś ich tutaj robi w konia i postanowili rozbić miasteczko namiotowe właśnie na Wall Street, gdzie grandziarze schodzą się na swoje schadzki, niczym w słynnym wierszyku Juliana Tuwima „Bank”, w którym czytamy, ze „jak czarne włochate kulki, po banku toczą sie srulki. Skaczą, skaczą nad biurkiem; targuje się srulek ze srulkiem. Srulek srulkowi uległ i biegnie do kasy srulek. Liczy drżącymi palcami i zmyka przed srulkami. W klubzeslach, z dala od kasy, siedzą srule grubasy. Srulki z uśmiechem lubym kłaniają sie srulom grubym. A w głębi, w ciszy, wielki jak król, duma sam główny Srul”. Żeby tedy ani srulkom, ani srulom grubym, a zwłaszcza - samemu głównemu Srulowi nie zakłócać dumania o kolejnych przewałach, jakie zrobi na szkodę znękanej ludzkości, nowojorska policja zamknęła Wall Street dla ruchu pieszego, – bo wcześniej pozakładane zostały tam obite mosiężną blachą eleganckie zapory przeciwczołgowe na wypadek, gdyby na Wall Street wylądowali afgańscy talibowie ze swoimi czołgami. W takiej sytuacji grupa osób zaniepokojonych możliwością, że są robione w bambuko przez finansowych grandziarzy, rozbiła miasteczko namiotowe w pobliskim prywatnym, acz udostępnionym do użytku publicznego parku. Na ulicy koczują telewizje, a wokół krażą policjanci, którzy licznym gapiom każą przechodzić, żeby uniknąć wrażenia, że wokół parku gromadzi się jakiś tłum. Również i nam policjant najpierw kazał „przechodzić”, ale kiedy zobaczył kamerę, do której właśnie miałem wygłaszać komentarz, trochę się zacukał i nawet uchylił barierki, żebyśmy mogli spokojnie wejść na teren demonstracji i robić swoja robotę. Pewnie i on miał jakieś zaległe raty w banku do spłacenia, więc wprawdzie oficjalnie reprezentował surową rękę sprawiedliwości ludowej, ale prywatnie myślami mógł być po zupełnie innej stronie Mocy. Inni jednak – jak mi opowiadano – takich rozterek pewnie nie mieli, bo podczas próby sforsowania przez demonstrantów pobliskiego mostu, pałowali ich, niczym ZOMO pilnujące surowych praw stanu wojennego. Jak tak dalej pójdzie, to tylko patrzeć, jak NATO weźmie tych pokojowych demonstrantów pod swoją obronę i – no właśnie, co zrobi? W Libii sytuacja była jasna; zbombardowało pozycje marionetkowych sił reżymu Muammara Kaddafiego, no, ale co tu bombardować na Wall Street w Nowym Jorku? Czy dajmy na to, gdyby tak premier Tusk, w ramach strategii „za wolność naszą i waszą”, oczywiście w porozumieniu z Naszą Złotą Pania Anielą, wysłał na Wall Street wszystkie dwa samoloty F-16, to, jaki rozkaz bojowy wydałby pilotom? To nie jest prosta sprawa, bo na przykład ze szkolenia wojskowego na Studium Wojskowym przy UMCS w Lublinie zapamietałem rozkaz, jaki szkolący nas major przekazał koledze L. wyznaczonemu na łącznika: „Szeregowiec L – jesteście łącznikiem!” Na takie dictum wyznaczony żołnierz powinien do swego dowódcy przybiec w tzw. podskokach, a tymczasem szeregowiec L. wlókł się niczym za pogrzebem. W tej sytuacji major w mgnieniu oka zmienił pierwotny rozkaz bojowy dla łącznika w pierwsze poważne ostrzeżenie: „ja sie z wami p...lił nie bedę!” Dzisiaj takie ostrzeżenie mogłoby zostać uznane przez przywódcę polskich sodomitów Roberta Biedronia za karygodną „mowę nienawiści” do czynności uprawianych przez kochających inaczej, ale wtedy, zwłaszcza w kołach wojskowych, podchodzono do tych spraw raczej tradycyjnie. Zresztą może taka próba zostaie premieru Tusku oszczędzona, bo zachęcona przykładem protestujących przeciwko Wall Street pani dyrektor Blumsztajnowa z Warszawy w porozumieniu ze środowiskiem „Krytyki Politycznej” zainspirowała uczniów Wielokulturowego Liceum Humanistycznego im. Jacka Kuronia, gdzie naucza sie również języka hebrajskiego, żeby też zademonstrowali przeciwko kryzysowi, jako „Ruch Oburzonych”, czy jakoś tak. I jak pięknie demonstrowali, aż przyjemnie było popatrzeć! Pojawiły sie hasła: „stop tyranii rynku!” oraz „my płacimy za wasz kryzys!” Znaczy się kryzys spowodowali nie żadni tam grandziarze, ani – tym bardziej – sam główny Srul - tylko „tyrania rynku” No a gdzie jest siedziba „tyranii rynku”? Ha – tego nikt na razie nie wie! W kazdym razie na pewno nie na Wall Street, to chyba jasne? Obecność pana posła Ryszarda Kalisza wśród oburzonych kryzysem i panoszeniem się „tyranii rynku” demonstrantów dodawała wszystkiemu nie tylko odpowiedniego ciężaru gatunkowego, ale i pikanterii. Najwyraźniej pogłoski, jakoby jeden z największych finansowych grandziarzy na świecie, czyli słynny „filantrop”, podjął próbę skanalizowania ruchu protestu przeciwko finansowym grandziarzom poprzez stanięcie za posrednictwem osób podstawionych na jego czele i zwekslowanie go w kierunku kolejnej edycji żydokomuny, wcale nie muszą być pozbawione podstaw. W takim razie sam główny Srul może spokojnie planować kolejne przewały na skalę światową, bo już tam poseł Ryszard Kalisz, ani – tym bardziej – uczniowie i absolwenci wspomnianego warszawskiego chederu, żadnej krzywdy mu nie zrobią, a tylko młodym ludziom, których przyszłe dochody rząd premiera Tuska już na całe dziesięciolecia zastawił u finansowych grandziarzy i którzy na wezwanie red. Michnika jak gdyby nigdy nic, na niego głosowali, dostarczą namiastki uczestnictwa w tak zwanym tworzeniu historii. Zatem – Rozwińcze sze sztandary! Zagrajcze fanfary! Niech całe oszwiate zapamięta! Dzysz w Warszawie demonstrują filantropięta! SM