22 października 2009 Komunistyczny kapitalizm... Przede wszystkim, chciałbym wyjaśnić: nie będą komentował publicznie sporów w rodzinie UPR.. To tak jakbym opowiadał państwu co dzieje się w mojej rodzinie.. Ja jestem wierny idei konserwatywno- liberalnej, którą reprezentuje każdy- kto ją wyznaje.. Jedni już odchodzą ,inni ratują UPR, na przykład pan Stanisław Żółtek z Okręgu Małopolskiego. Niech prowadzą spór ;obecny prezes pan Witczak, z potencjalnym prezesem panem Januszem.. Na razie z panem Januszem Korwin-Mikke, będziemy się spotykać z mieszkańcami Radomia, Zwolenia, Przysuchy, Pionek i Kozienic w dniu 7.11.o9 roku. Przez cały dzień.. Wizyta była zaplanowana i została zorganizowana przed datą konwentu we Wrocławiu. Wszystkich zapraszam i proszę pytać pana Janusza. Ja nie jestem prezesem UPR, ani nie pretenduję do tego stanowiska. Czas wszystko pokaże… I przypominam państwu: celem prowadzenia każdej wojny jest zwycięstwo, a nie sprawiedliwość, a tym bardziej prawda. Prawda jest pierwszą ofiarą każdej wojny!!! Właśnie niedawno pan minister Aleksander Grad z Platformy Obywatelskiej, minister od naszych skarbów, które jeszcze posiadamy, otrzymał nagrodę… Uznany został za Osobowość Roku Rynku Finansowego(!!!!). Nie, nie myślcie państwo, że jest to osobowość w rodzaju Gabinetu Figur Woskowych.. Pan Aleksander Grad otrzymał ten tytuł na zakończenie sporu z Eureko.. W wyniku którego zapłacimy, my podatnicy- nie jak ogłupiała nas propaganda w ostatnim czasie - 36 mld złotych, a tylko- prawie 5 mld(????) No i jak zwykle nie szuka się winnych, tego, że w ogóle zapłacimy.. Przewodniczącym kapituły rankingu jest pan profesor Witold Orłowski, główny doradca ekonomiczny PrincewaterhouseCoopers, a wcześniej doradca pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Równie dobrze mógłby być doradcą pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Lewicowy doradca, może doradzać jedynie po lewicowemu, to znaczy więcej państwa w gospodarce, więcej socjalizmu, i więcej rządów biurokracji.. Zresztą pan Lech Kaczyński ma swojego doradcę.. Pana Ryszarda Bugaja z dawnej Unii, że tak powiem Pracy.. Jedna wielka socjalistyczna rodzina, która trzyma się razem, czasami pokłóci się o drobnostki związane z aktualnymi wpływami.. Nic dobrego z tego dla nas nie wynika. Rządzi Okrągły Stół- i tyle! Od dwudziestu lat! Kapituła uznała, że jest to najważniejsze wydarzenie roku 2009, wyróżniając również pana Andrzeja Klesyka szefa PZU. On też jest osobliwością, pardon oczywiście osobistością, pardon jeszcze raz- Osobowością Roku Rynku Finansowego. Powiem więcej, od dwudziestu lat mamy na naszym rynku finansowym same osobliwości, pardon- osobowości, a dług publiczny- jak wieść niesie przekroczył już ponad 700 miliardów złotych(????) i pomału zbliża się do biliona złotych(!!!!) To jest jakieś zupełne wariactwo, żeby ludziom, którzy z nas wyciskają ostatnią cytrynę, pardon – oczywiście ostatni sok jak z cytryny, przyznawać nagrody! Ze sztyletami w dłoniach prawią kazania o rządach zwichrowanego rozumu.. I dziwnym jest- im więcej wycisną z nas i przekażą zagranicznym firmom, bankom i korporacjom- tym osobliwsze nagrody dostają! Jest to sprawdzona szkoła pana profesora Leszka Balcerowicza, który podnosił podatki, rozbudowywał i zadłużał państwo czyli nas , ale mówił co innego.. wystarczyło poczytać jego felietony we „Wprost”. Dwa różne światy! No i trzymał stały kurs dolara wobec złotówki przez kilkanaście miesięcy, w ramach oczywiście wolnego rynku regulowanego Bo wolny rynek , wolnym rynkiem, ale ktoś tym wszystkim musi regulować, prawda?. Wtedy z Polski wypłynęło- jak się szacuje około 27 mld dolarów..(???) To znaczy stanowczo zaprzeczał ustami temu, co robiły jego ręce.. ONI tak mają wszyscy od dwudziestu lat! Dyktatura nietykalnych! Naiwni dają- potężni biorą! Otrzymanie wyróżnienia przez pana Aleksandra Grada, Osobowości Roku Rynku Finansowego zbiegło się ze sprawą dotyczącą sprawy firmy MGGP, którą to sprawę opisał Najwyższy Czas w numerze 41 z 10 października. MGGP to Małopolska Grupa Geodezyjno- Projektowa, z którą związany był(???) jest pan minister Grad A rzecz dotyczy tzw. map lotniczych, niezbędnych – przy budowie socjalizmu gruntowego- polegającego na stosowaniu wszelkiego rodzaju dopłat do powierzchni. Trzeba uczciwie przyznać, że socjaliści nie stosują jeszcze dopłat do powietrza na tej powierzchni, ani do warunków zmieniających się na tej powierzchni. Na razie tylko do hektara. Chyba, że jest to teren górzysty, wtedy dopłaty są zróżnicowane, bo przecież wiadomo, że pod górkę ciężej się idzie niż z górki.. I trzeba takiemu człowiekowi dopłacić.. Ale do dolin nie dopłacają- jeszcze! Tylko patrzeć, jak wszyscy uwielbiający góry zaczną dopominać się dopłat do swoich górskich wycieczek. Jaki to wysiłek! Szczegóły państwo przeczytacie w Najwyższym Czasie, ale rzecz z grubsza polega na tym, że pan Aleksander, człowiek przedsiębiorczy, a przede wszystkim przewidujący, już w 1990 roku założył spółkę, która głównie żyje z zamówień publicznych.. W 1997 roku, kiedy Aleksander Grad został wojewodą tarnowskim, zawarł rozdzielność majątkową z żoną, Małgorzatą, a spółkę przemianował na akcyjną. Potem sprzedał 25% udziałów w spółce MGGP. Sam Aleksander został szefem rady nadzorczej spółki. W radzie nadzorczej zasiadał też jego syn- Paweł. W 2001 roku, gdy pan Aleksander dostał się do Sejmu z listy Platformy Obywatelskiej, trafił do komisji rolnictwa( przypadkowo?), a tam zajmował się między innymi nadzorowaniem prawidłowości wdrażania w Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa systemów komputerowych i baz danych(???). Na terenie województwa małopolskiego kontrakty na dostawę tego sprzętu wygrywała permanentnie spółka Małopolska Grupa Geodezyjno- Projektowa.(!!!) Jak to wyglądało w praktyce? Jedno z małżonków realizowało, jako przedsiębiorca państwowy kontrakt, a drugie zasiadając w parlamencie, nadzorowało jego prawidłowość.. I niektórzy jeszcze twierdzą , że mamy w Polsce kapitalizm. Mamy- jak najbardziej- ale oligarchiczno – partyjny.. Na linii i po bandzie, pardon- bazie.. W 2005 roku spółka MGGP podpisała z ARiMR kontrakt na mapy lotnicze na potrzeby ARiMR w związku z socjalistycznymi wymaganiami Unii Europejskiej, dotyczącymi kontroli obszarów gruntowych. W 2008 roku pan Aleksander został ministrem skarbów, wtedy jego żona założyła spółkę komandytową, do której wniosła udziały z MGGP. W ten sposób ukryto związki MGGP z osobą ministra. Od tamtego czasu spółka podpisała kontrakty o łącznej wartości prawie 60 mln złotych, a we wszystkich przypadkach zleceniodawcą była Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad. Spółka wygrywała, chociaż konkurencyjne firmy zaskarżały rozstrzygnięcia przetargów do Krajowej Izby Odwoławczej, ale rację miała spółka MGGP. Sprawa oparła się nawet o ABW, której szefem jest pan Krzysztof Bondark, dobry kolega pana Grada.. Wszystko okazało się w znakomitym porządku.. Ale okazuje się, że będziemy musieli prawdopodobnie zapłacić 400 milionów złotych kary za niedopatrzenia przy sporządzaniu idiotycznych, i nikomu nie potrzebnych, oprócz socjalistycznej biurokracji- map lotniczych.. Chyba za to jest to wyróżnieni.... no bo za co?? Kto nie chce być kowadłem ,musi być młotem! WJR
Dobroduszne pokpiwani Afery: hazardowa, stoczniowa i podsłuchowa rozwijają się według własnej dynamiki i już niedługo władze naszego państwa zaoferują nam widowisko telewizyjne w postaci komisji śledczej, gdzie będziemy mogli obejrzeć sobie popisy krętactwa w wykonaniu najwyższych dygnitarzy, pana premiera nie wyłączając. Ale bo też to jest jedna z niewielu rzeczy, które władze naszego państwa mogą zaoferować nam – obywatelom, jeśli oczywiście nie liczyć zdzierstwa podatkowego i marnotrawstwa publicznych pieniędzy. Właśnie okazało się, że trzeba będzie oddać 500 milionów złotych spółce J&S, założonej przez dwóch ukraińskich muzykantów, która pośredniczy w sprzedaży ropy naftowej. Nie tylko 500 milionów, ale jeszcze 80 milionów odsetek. Tak orzekł niezawisły sąd, a ponieważ na tym świecie pełnym złości nigdy nic nie wiadomo – to nie wiadomo też, czy jacyś starsi i mądrzejsi nie poradzili niezawisłemu sądowi, by orzekł na korzyść ukraińskich muzykantów. Oczywiście w takie sprawy lepiej zbyt głęboko nie wnikać, bo skoro nasze państwo, które – jak mówi poeta - ma „i wojsko własne, własny skarb”, a przecież nie może uwolnić się od pośrednictwa muzykantów, to cóż dopiero my, bezsilni obywatele? Sprawa muzykantów jest jeszcze jedną poszlaką, pokazującą ile nasze demokratyczne państwo prawne naprawdę może. Oczywiście z jednej strony może bardzo dużo; może na przykład wszystkich podsłuchiwać telefonicznie i pokojowo, podglądać i prowokować, a nawet i obrabować, ale na tym chyba te możliwości się kończą. W innych bowiem sprawach, a zwłaszcza w dziedzinie nazywanej polityką międzynarodową, dygnitarze nasi mogą, jak się wydaje, groźnie kiwać palcem w bucie. Mogliśmy się o tym przekonać na własne oczy 1 września na Westerplatte w Gdańsku i wkrótce potem, 17 września, kiedy amerykański prezydent Obama otwartym tekstem oświadczył, ze w związku z wkroczeniem Stanów Zjednoczonych na nieubłaganą drogę poprawy stosunków z Rosją, Ameryka już żadnych dywersantów w Europie Środkowo-Wschodniej nie potrzebuje. Krótko mówiąc, cała „polityka jagiellońska” zawaliła nam się w jednej chwili. Ale tak to już jest, kiedy nie stoi się na własnych nogach i kiedy próbuje się prężyć cudze muskuły. W rezultacie pan prezydent Kaczyński z podwiniętym ogonem potruchtał w objęcia Naszej Pani Anieli i 10 października podpisał traktat lizboński, nie czekając nawet na sławne „ustawy kompetencyjne”, których uchwalenie uzgodnił był w ubiegłym roku z premierem Tuskiem z Juracie i od których uzależniał ratyfikację. Tymczasem jeszcze raz się okazało, ze pośpiech jest wskazany tylko w dwóch przypadkach: przy biegunce i przy łapaniu pcheł. Przy ratyfikowaniu traktatów – już niekoniecznie. Dzisiaj bowiem odwiedził Warszawę wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, pan Józef Biden. Wszystko wskazuje na to, że pan Biden przywiózł nam środki znieczulające, których zadaniem jest ukojenie naszego bólu po zawodzie wywołanym uwiedzeniem i porzuceniem. Ale nawet wykonując tę prostą misję dyplomatyczną, pan wiceprezydent Biden nie omieszkał pokazać przez fakty konkludentne, jakie są prawdziwe priorytety obecnej administracji amerykańskiej w Polsce. Na ogół bowiem każdy zagraniczny gość rozpoczyna swoją, zwłaszcza kilkugodzinną wizytę, od rozmowy z najważniejszym tubylczym dygnitarzem, a dopiero potem odwiedza, albo nawet przyjmuje mniej ważnych. Otóż wiceprezydent Biden spotkał się najpierw z przedstawicielami społeczności żydowskiej w Polsce. To więcej wyjaśnia, niż mówi, bo potwierdza podejrzenia, iż obecna administracja USA traktuje Polskę już niemal wyłącznie jako skarbonkę żydowskich organizacji „przemysłu holokaustu”. Niemal wyłącznie – bo poza tym również jako rezerwuar darmowych askarysów na różne egzotyczne wojny o pokój. Oczywiście znając naszą próżność i pragnienie uznania ze strony świata, pan wiceprezydent Biden nie szczędzi nam komplementów, nawet graniczących z szyderstwem. Jestem pewien, że robi to nie ze złej woli, tylko raczej z przyzwyczajenia, niemniej jednak określenie Polski jako „strategicznego partnera” Stanów Zjednoczonych zakrawa na mimowolne szyderstwo. I to nie dlatego, by taka rzecz była teoretycznie niemożliwa z uwagi na dysproporcje między Ameryką i Polską. Izrael jest od Polski przecież jeszcze mniejszy, a niewątpliwie jest nie tylko strategicznym partnerem Stanów Zjednoczonych, ale nawet rodzajem strategicznego mentora! Ale strategiczne partnerstwo USA z Izraelem wyraża się w konkretach – a właściwie w najważniejszym konkrecie – mianowicie w dwustronnym sojuszu wojskowym. Tymczasem w przypadku Polski o tym nie ma w ogóle mowy, co oczywiście sprawia, że opowieści o strategicznym partnerstwie amerykańsko-polskim nabierają cech niezbyt taktownego komplementu. Kolejnym rozmówcą wiceprezydenta Bidena był premier Donald Tusk, któremu amerykański gość pewnie zaoferował umieszczenie w Polsce ruchomych rakiet SM3, które są podobno „przyjazne środowisku” – oczywiście międzynarodowemu środowisku politycznemu. To enigmatyczne określenie może mieć oczywiście wiele znaczeń, ale w naszej sytuacji najważniejsze wydaje się jedno: że te rakiety są do przyjęcia przez Rosję. A skoro są do przyjęcia przez Rosję, to znaczy, że nie są dla niej niebezpieczne. Ale w takim razie czy są bezpieczne dla nas? Wygląda na to, że „przyjazne środowisku” ruchome rakiety są rodzajem nagrody pocieszenia za odstąpienie od planów rozmieszczenia w Polsce i Czechach sławnej tarczy antyrakietowej. Ta tarcza antyrakietowa od pewnego czasu też była rodzajem kwiatu paproci, ale przynajmniej miała jedną właściwość, że na stałe znajdowała się na polskim terytorium i w razie czego trzeba by jej chyba bronić. Tymczasem ruchome wyrzutnie zawsze można ewakuować w inne miejsce, zatem obietnica pana wiceprezydenta Bidena sprawia wrażenie już zupełnie na wodzie pisanej. I na koniec pan wiceprezydent Biden zostawił sobie spotkanie z panem prezydentem Lechem Kaczyńskim. Z nim pewnie poruszył kwestie strategiczne, o których zresztą wspominał wcześniej w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” – że USA popierają ukraińskie i gruzińskie aspiracje do NATO, ale to tamte państwa same musza o to zabiegać. W tych uprzejmych słowach potwierdził amerykańskie stanowisko wyrażone jeszcze w grudniu ubiegłego roku przez Kondolizę, że USA nie będą już forsowały obecności Gruzji i Ukrainy w NATO, a tylko „umacniały tam demokrację” – co w przełożeniu na język ludzki może oznaczać starania o odpowiednią pozycję swoich agentów w strukturach tamtejszych państw. Ponieważ jednak Niemcy, związane strategicznym partnerstwem z Rosją, ani myślą godzić się na przyjęcie Ukrainy i Gruzji do NATO, to widać wyraźnie, że dzisiejsza wizyta pana wiceprezydenta Józefa Bidena tylko potwierdza nieodwracalność katastrofy „polityki jagiellońskiej”, a co więcej – potwierdza również, że Stany Zjednoczone – o czym podczas swojej wizyty w Berlinie wspominał kandydat Obama – przyjmują do aprobującej wiadomości przewodnią rolę Niemiec w Europie – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Krótko mówiąc – ten cukierek na osłodę ma również posmak goryczy – ale tak to już jest, gdy się w porę nie wykorzysta okazji, jakie były kiedyś w zasięgu ręki. SM
WIELKA ŚCIEMA KONIECPZPN.PL Czy były działacz SLD i pracownik wydawnictwa pornograficznego chce rzeczywiście zniszczyć PZPN? Czy to tylko ściema speca z agencji reklamowej współpracującej z TVN i „Gazetą Wyborczą”? – te pytania stawiają sobie liderzy stowarzyszeń polskich kibiców. Zdaniem wielu z nich ukryty cel akcji to wypromowanie nowego kandydata na szefa PZPN. A przy okazji – rozbicie ruchu kibicowskiego, który naraził się władzy i koncernom medialnym. – Nie wiem, co ci ludzie robili trzy lata, rok, a nawet miesiąc temu. I czy wtedy PZPN im nie przeszkadzał? Nikt ich nie zna – tak o nowej inicjatywie mówi Krzysztof Markowicz, prezes Ogólnopolskiego Związku Stowarzyszeń Kibiców, które skupia powstałe oddolnie kibicowskie środowiska klubów Ekstraklasy i I ligi. Dawno nie było w Polsce akcji społecznej, która spotkałaby się z tak wielkim poparciem, jak protest przeciwko PZPN. I trudno się dziwić. Ponad 300 zatrzymanych w sprawie korupcji, katastrofa reprezentacji, komunistyczny beton we władzach związku – o tym wszystkim pisaliśmy w „Gazecie Polskiej” przez lata, najradykalniej w Polsce domagając się zmian. Kiedy w mediach nagłośniona została akcja KoniecPZPN.pl, kibice masowo zaczęli udzielać jej poparcia. – Zgłosiła się do nas hip-hopowa Grupa Operacyjna, zespoły rockowe, a ostatnio także Internowani.pl, strona ludzi internowanych w stanie wojennym – opowiada „Gazecie Polskiej” Filip Gieleciński, rzecznik akcji, który w kilka dni stał się gwiazdą mediów. Gieleciński: wyniki Legii śledzę w prasie Gieleciński opowiada, że uczestnicy akcji przeciwko PZPN poznali się przez Internet i postanowili wspólnie działać. Pytam, jakiemu polskiemu klubowi on sam kibicuje. Odpowiedź jak na kibica jest nietypowa: – Pewnie gdzieś tam sercem jestem za Legią, śledzę jej wyniki w prasie – słyszę. Jak zapewnia mój rozmówca, kibicuje za to reprezentacji: – Jestem jej kibicem od dziecka. Gdy chodzi o kluby, kibicuję zespołowi niestety nie polskiemu, bo Bayernowi Monachium. Jako dziecko wychowywałem się w Niemczech. Zapewne większość ludzi, którzy poparli akcję KoniecPZPN.pl, zaskoczona będzie informacją, że Gieleciński to niedawny kolega partyjny... prezesa PZPN Grzegorza Laty. Jak zapewnia Gieleciński, z SLD, którego Lato był senatorem, już dawno wystąpił. Potem pracował m.in. w wydawnictwie Pink Press – największym polskim wydawcy pornosów. Dziś pracuje na kierowniczym stanowisku w dużej warszawskiej agencji reklamowej Glob Media. Agencja ta zajmuje się m.in. organizacją nietypowych kampanii reklamowych, polegających na wciąganiu nieświadomych tego zwykłych ludzi w „spontaniczne” działania dla celów marketingowych. Pytam więc, czy akcja KoniecPZPN.pl nie jest czasem częścią jego pracy. – Moja firma nie ma z tym nic wspólnego. Nie brałem urlopu, ale moi szefowie dość tolerancyjnie patrzą na razie na to, czym się zająłem – odpowiada. Jednak czytając o kampaniach firmy Glob Media na jej stronie internetowej, nie sposób nie odnieść wrażenia, że ich mechanizm jest nieco podobny do akcji przeciwko PZPN. Czytamy przykładowo o akcji promującej sieć Orange. „Ideą kampanii było promowanie festiwalu Orange Warsaw Festiwal 2009, ale przede wszystkim pobudzenie przypadkowych osób”. Jak czytamy dalej „osoby biorące udział w projekcie mieszały się w tłumie i nie wykazywały niczym nadzwyczajnym”. Wśród swych licznych klientów agencja wymienia TVN i „Gazetę Wyborczą”. Gieleciński nie jest jedyną osobą wśród głównych animatorów akcji, która zajmowała się podobnymi działaniami. Wystarczy poszperać w internecie, by dowiedzieć się, że inna z osób wymienionych na stronie, czyli Dariusz Doroziński, organizowała w Kole akcję o nazwie Dzień Przytulania. Na portalu epr.pl czytamy, że „Projekt polegał na wypromowaniu wśród Polaków idei »darmowego przytulania« oraz zebraniu 100 tys. podpisów pod petycją ustanowienia 24 Czerwca Polskim Dniem Przytulania. Następnie zbudowano skojarzenie pomiędzy świętem a marką Hoop Cola”. Kibice z Koła sympatyzują z Lechem, na którego mecze jeżdżą do Poznania. Ludzie z tamtejszego fan-clubu Lecha Dorozińskiego nawet kojarzą, bo to małe miasto, ale nie z kibicowania. Działalność strony KoniecPZPN.pl spotkała się z zaskakującym poparciem mediów, na co dzień zwalczających ruch kibicowski. Szczególnie – najbardziej antykibicowskiej stacji TVN, która jest własnością koncernu ITI, właściciela Legii Warszawa. ITI pozostaje w ostrym konflikcie w kibicami tego klubu. Tymczasem przedstawiciela inicjatywy KoniecPZPN.pl TVN nie tylko zaprasza do swych programów, ale nawet posunęła się do kreowania wydarzeń. Jak wynikało z telewizyjnej relacji, reporterzy tej stacji czekali na sekretarza generalnego PZPN Zdzisława Kręcinę razem z Gielecińskim pod siedzibą związku.
Ci, których nie lubią media Pojawienie się nikomu nieznanych kibiców było niemałym zaskoczeniem dla stowarzyszeń kibicowskich działających w całej Polsce. Współpracują one od dawna w Ogólnopolskim Związku Stowarzyszeń Kibiców (OZSK). – Nie wiem, co ci ludzie robili trzy lata, rok, a nawet miesiąc temu – mówi Krzysztof Markowicz, prezes OZSK. Markowicz szefuje poznańskiemu stowarzyszeniu „Wiara Lecha”. „Wiara Lecha” do pozytywnego działania na rzecz klubu wciągnęła także tych kibiców, którzy jeszcze 10 lat temu na poznańskim stadionie rozrabiali. Podczas zeszłorocznych sukcesów Lecha europejska prasa zachwycała się poznańską widownią. W drodze do Moskwy kibice Lecha zapalili znicze na katyńskim cmentarzu. Dziś wchodząc na ich stronę internetową możemy przeczytać o zbiórce na mikołajowe prezenty dla dzieci z domów dziecka. A na forum – o sprzedaży koszulki upamiętniającej powstanie wielkopolskie. Nie dla zysku – kosztuje tylko 25 złotych. Podobnie jak Markowicz myśli Wojciech Wiśniewski, rzecznik Stowarzyszenia Kibiców Legii Warszawa. Jego członkowie opiekują się niepełnosprawnymi kibicami, działa w nim też grupa Old Fashion Man Club, pomagająca warszawskim powstańcom. Warszawiak Gieleciński to dla nich człowiek znikąd. – Zaskoczyło nas, że przed meczem ze Słowacją ulotki KoniecPZPN.pl rozdawały hostessy. Które stowarzyszenie kibiców stać byłoby na wynajęcie hostess? Mieliby za to ludzi, którzy rozdaliby ulotki – mówi Wiśniewski. Kibice Legii mają wspomniane kłopoty z właścicielem swojego klubu – koncernem ITI. Pytam Gielecińskiego o konflikt oraz tzw. zakaz klubowy. – Ze względu na charakter naszej działalności wołałbym nie wchodzić w wypowiadanie się na te tematy – słyszę. Te same opinie co w Warszawie i Poznaniu usłyszeć można ze strony kibicowskich stowarzyszeń w całej Polsce. – ŁKS się pod tą inicjatywą nie podpisuje. Oglądałem tego pana wywodzącego się z lewackich kręgów w TVN i miałem wrażenie, że chodzi mu głównie o wypromowanie własnej osoby, zaś ani o ruchu kibicowskim, ani nawet o działaniach PZPN, z którym my spieramy się od lat, nie ma pojęcia – mówi „Jędrek”, lider kibiców łódzkiej drużyny. Podobnie myśli znany kibic Arki, który zwraca uwagę na nierówne traktowanie kibicowskich inicjatyw przez media. – Nikt nie chce pisać o tym, że kibice zebrali pieniądze na wózek inwalidzki, z 6 tysięcy złotych. Bo wszyscy kibice to chuligani, ponieważ jeden pijany człowiek gdzieś rzucił butelką – mówi Mariusz Jędrzejewski, czyli Megafon. Tymczasem twórcy strony KoniecPZPN.pl organizują już własne stowarzyszenie „S. O. S. dla Polskiej Piłki”. – Chcemy reprezentować wszystkich kibiców, którzy nas poparli – mówi Gieleciński Statut stowarzyszenia napisał Aleksander Zioło, prawnik po aplikacji prokuratorskiej. Zioło to założyciel Warsztatów Analiz Socjologicznych, w mediach prezentujący katolicki światopogląd. W internecie można znaleźć jego wspólne zdjęcie z Grzegorzem Schetyną – jest on uczestnikiem inicjatywy Pilnujmy Euro 2012. Działał też jako konsultant przedsięwzięcia związanego z PO – Kongresu Obywatelskiego, organizowanego przez Instytut Badań na Gospodarką Rynkową. Przewodniczącym jego rady fundatorów jest Janusz Lewandowski, eurodeputowany PO.
Dziadki leśne kontra cwaniaki salonowe Zapewne w akcję KoniecPZPN.pl i tworzenie stowarzyszenia zaangażowało się wiele osób ideowych. Trudno mi odróżnić je od tych, które przy jej okazji prowadzą jakąś grę. Pora jednak zadać pytanie, kto zyska na akcji prowadzonej przez jednych i drugich. W tej chwili możemy mówić o czterech grupach zainteresowanych rozwojem sytuacji. O trzech napisaliśmy – to tzw. leśne dziadki, kibice skupieni w swoich stowarzyszeniach oraz inicjatywa KoniecPZPN.pl. Więcej wysiłku wymaga opisanie czwartej grupy – tej, która może najwięcej zyskać na całej kampanii. Składa się na nią kilka części składowych, o przynajmniej częściowo zbieżnych interesach. Są to rząd PO, kreowany przez niego na kandydata na prezesa PZPN Zbigniew Boniek, koncerny medialne na czele z TVN, Polsatem i „Gazetą Wyborczą” oraz skupiająca piłkarskie kluby Ekstraklasa S.A. Bliski jest im zapewne także Jan Tomaszewski, który atakuje PZPN, inicjatywę Gielecińskiego przyjął entuzjastycznie, „kiboli” nazywa bandytami, a na prezesa PZPN proponował jakiś czas temu Mariusza Waltera. Rządowi chodzi o przejęcie przez jego ludzi z rąk „leśnych dziadków” intratnych kontraktów związanych z Euro 2012. Ich kandydat to Boniek, który nie tak dawno zdobył się na zaskakującą deklarację, że podnieca go myśl, iż mógłby rozwalić PZPN. TVN i Polsat chciałyby z kolei przejąć w przyszłości prawa do transmisji meczów Ekstraklasy, które ma dotąd w swych rękach Canal Plus. Ekstraklasa S.A. to z kolei właściciele klubów, na czele z najsilniejszymi, w tym koncernem ITI. Jej szefem jest Andrzej Rusko, bliski Polsatowi. Wszystkie te osoby, zdecydowanie bardziej niż chęć uzdrowienia polskiej piłki, łączy rywalizacja o konfitury z „betonem” Grzegorza Lato. Gieleciński nie ukrywa, że ma już sygnały o poparciu dla jego inicjatywy od niektórych osób w PZPN, zapowiada też naciskanie na oddziały związku przed jego zjazdem. Być może o „ustawienie się” pod nowy układ rządzący w PZPN chodzi też niektórym sponsorom, którzy wycofali się ze wspierania związku. Czy zrobiliby to, nie mając planu B? Jakie byłyby skutki przejęcia przez tę grupę władzy nad PZPN? Miałoby ono plusy. Nowi szefowie PZPN byliby bardziej profesjonalni, obniżyłaby się ich średnia wieku, więcej z nich znałoby języki obce. Czy oznaczałoby to uzdrowienie piłki? Niekoniecznie, bo spora część z owej ekipy tkwi w starych powiązaniach po uszy. Czy profesjonalniej szkoliliby młodych piłkarzy, czy tylko sprawniej zapełniali własne kieszenie?
Nasi ładni kibice kontra tamci źli kibole Ale ową czwartą grupę łączy jeszcze jedno – niechęć do oddolnego, obywatelskiego ruchu kibicowskiego. ITI i „GW” prowadzą kampanię przeciwko złym „kibolom”. Jak opowiada Wojciech Wiśniewski z SKLW, to PZPN był ostatnio, w czasie negocjacji z kibicami, gotowy zrezygnować z cenzury na stadionach, ale przeciwna była temu rzekomo nowocześniejsza Ekstraklasa S.A. Z kolei Grzegorz Schetyna ma z kibicami na pieńku, bo przeciwko spokojnie zachowującym się kibicom Legii w Warszawie wysłał policję, która zatrzymała 741 osób, z których wiele było bite i gazowane. Pojawieniem się nikomu nieznanych kibiców zaskoczone są nie tylko kibicowskie stowarzyszenia, ale i znawcy zjawiska. Doktor hab. Andrzej Waśko z Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor książki „Demokracja bez korzeni”, mówi: – To wygląda na próbę przechwycenia słusznego niezadowolenia kibiców i skanalizowania go w nieszkodliwe dla władzy formy. Wykreowania kibiców oswojonych, z którymi może porozmawiać w TVN pani Pochanke. A wykorzystywany jest do tego spontaniczne zaangażowanie ludzi. Ksiądz Jarosław Wąsowicz SDB, autor książki „Biało-zielona Solidarność” o kibicach gdańskiej Lechii mówi: – Trzeba być ostrożnym w stosunku do nowych inicjatyw znikąd. Ja na miejscu kibiców stawiałbym na te sprawdzone, walczące o te sprawy od lat. Dla TVN wykreowanie strony KoniecPZPN.pl oraz powstałego na jej bazie stowarzyszenia posłużyć może do rozreklamowania jego twórców jako lepszych kibiców. A do rozprawy ze złymi kibolami profesjonaliści zabiorą się bardziej fachowo od betonu. Rzecz jasna, kibice mają własne elity oraz internetowe media i przejąć środowiska inicjatywie znikąd się nie uda. Ale stworzyć w nim jakiś wyłom? Już teraz na forach kibicowskich pojawiają się uwagi, że może ci z KoniecPZPN.pl są podejrzani, ale za to jacy skuteczni... A że tym skutecznym i kulturalnym kibicom nie przyszłoby nigdy do głowy, by pamiętać o rocznicy 17 września, organizować marsze w chwilach takich, jak śmierć Jana Pawła II, czy pielęgnować lokalne tradycje? Albo dopytywać się o szwindle nie tylko leśnych dziadków, ale i tych właścicieli klubów, którzy w mediach są trendy? Czy stawać w obronie kupców z KDT? Cóż, to i lepiej, bo to przecież nienowoczesne. Niech żyją trybuny zapełnione panami w niebieskich koszulach jedzącymi popcorn, bez rac i bohomazów na płotach, o których pisał niedawno komentator „Gazety Wyborczej”! Piotr Lisiewicz
Polański - pedofilia - homoseksualizm - i kultura (pisana przez samo "h") Ludzi najwyraźniej nadal interesuje sprawa p. Romana P. (właśnie: dlaczego każą pisać np.: "Oskarżony Jarosław W., syn p.Lecha Wałęsy" - a tu walą po nazwisku?) Więc i ja napisałem tekścik: Znów głośno o p.Polańskim. Jedni są za tym, by p.Romanowi Polańskiemu wybaczyć; drudzy, by go po 30 latach surowo ukarać. Każdy ma tu swoje zdanie - i dobrze. Tyle że w tej sprawie liczy się tylko opinia sądu w Kalifornii... Krążą po Europce legendy o tym, że krwiożerczy amerykański sędzia uwziął się na reżysera i chciał go zapuszkować na 50 lat. Jest to nieprawda. Śp. Wawrzyniec Rittenband, ten sędzia właśnie, doskonale wiedział, że panna Samanta Gailey leliją niewinną nie była, a w tych sferach wiele rzeczy jest dopuszczalnych. Ale prawo jest prawem. Zaproponował więc p.Polańskiemu układ: pójdzie na 90 dni na obserwację do szpitala psychiatrycznego, potem dostanie rok więzienia, w zawieszeniu - i niech się tylko dobrze sprawuje... Tymczasem p.Polański wyszedł ze szpitala po 42 dniach, pojechał na jakiś festiwal do Niemiec i organizował tam rozmaite, rozgłaszane w prasie, orgietki. I dopiero wtedy sędziemu skończyła się cierpliwość i zaczął grozić wysokim wyrokiem. Bo w Ameryce sędziego nie wolno lekceważyć, a słowa należy dotrzymywać. O czym p.Polański najwyraźniej zapomniał. Szukając ilustracji znalazłem w Sieci takie coś: „Musiałem przyzwyczaić się do płacenia za chłopców (…) Oczywiście czytałem, co się mówiło o tutejszym businessie z chłopcami. (…) Znam prawdę. Powszechna nędza, wszędzie kurewki i góry dolarów, które to przynosi – podczas gdy chłopcy dostają tylko okruchy – niszczące narkotyki, choroby, smętne szczegóły tego całego handlu. Ale wszystko to nie powstrzymuje mnie przed powracaniem tam. Wszystkie te rytuały rynku młodych chłopców, handlu niewolników, podniecały mnie niezmiernie. (…) Z moralnego punktu widzenia nie sposób osądzać tego inaczej, niż jako coś odrażającego – ale sprawia mi to nieracjonalna przyjemność. (…) Obfitość bardzo atrakcyjnych i szybko osiągalnych chłopaczków wprawia mnie w stan pożądania, którego nie muszę powstrzymywać ani ukrywać. Pieniądze i sex – znajduję się w samym środku mojego systemu – systemu, który koniec-końców działa dlatego, że wiem, że nie zostanę odrzucony". Fragmenty auto-biografii głównego obrońcy p.Polańskiego - p.Fryderyka Mitteranda, ministra kultury Republiki Francuskiej (który, nawiasem pisząc, zaczął nagle wykręcać kota ogonem tłumacząc, że ci tajscy „chłopcy” mieli już po czterdziestce – a JE Mikołaj Sarközy de Nagy-Bocsa zaczął grzmieć, że „nie wolno mylić homofilii z pedofilią"). Komentarz krótki: zawsze byli tacy, którzy to robili – ale, na litość Boską: nikt się czymś takim nie chwalił!! Ani nie oczekiwał, że po opublikowaniu czegoś takiego ktokolwiek poda mu rękę!! JKM
Dialektyka, dialektyka... O Amerykanach mamy wyrobione pojęcie: zacni ludzie, cokolwiek prymitywni, wodzeni za nos przez rozmaitych jajogłowych i Żydów. Tymczasem istnieje w USA elita, potrafiąca myśleć o polityce w kategoriach jak najbardziej realnych i subtelnych. Oto lekko lewicujący „The Washington Post” (taka „Gazeta Wyborcza” w nieco rozrzedzonym wydaniu) pisze: Pokojowy „Nobel” będzie dla Benedykta Obamy politycznym obciążeniem. Zmusi Prezydenta do przyjęcia ostrzejszego kursu w polityce zagranicznej – by mógł odeprzeć zarzuty, że jest faworytem euro-lewicy, bardziej przywiązanym do jakichś kosmopolitycznych mrzonek niż do obrony państwowych interesów Stanów. Teraz będzie musiał udowadniać, że nie jest jakimś lewackim pacyfistą prącym za wszelką cenę do pokoju – nawet kosztem daleko posuniętych ustępstw wobec bezwzględnych dyktatur. Gdyby „The Washington Post” potrafił równie trzeźwo i zgodnie z zasadami cybernetyki (Sokrates nazywał to „dialektyką”) rozumować w innych sprawach... Np. poparcie przez feministki zmusza normalnego polityka do udowodniania, że nie jest zwolennikiem feminizmu, poparcie przez Żydów zmusza do udowodniania, że nie jest judofilem itd... JKM
Myślenie kolektywistyczne, czyli podatek od B+ Co Państwo sądzą o pewnej bardzo interesującej grupie współobywateli – o tych, którzy mają na głowie liczbę włosów podzielną przez 17? Jest to pokaźna grupa, licząca mniej więcej 1/17 wszystkich obywateli III Rzeczypospolitej. Czy uważają Państwo, że parlament powinien uchwalić jakąś ustawę regulującą problemy tej – ważnej przecież – grupy? Nawet to Państwu do głowy nie przyszło – nieprawdaż? A przecież państwo wydaje jakieś ustawy regulujące sytuację np. nauczycieli… Traktujemy to jako rzecz zupełnie normalną. „Nauczyciele” to całkiem spora i solidna grupa, mająca swoje „przedstawicielstwa” w postaci rozmaitych związków zawodowych itd. No dobrze – ale co łączy ze sobą dwóch nauczycieli? Jeden jest wysportowanym blondynem, druga ostrą brunetka, trzecia rozlazłą blondynką… Jeden swój zawód wykonuje dobrze – drugi źle… Zupełnie jak członkowie grupy posiadaczy włosów w liczbie podzielnej przez 17… Albo, załóżmy, niebieskookich. Jedna z tych nauczycielek powinna być właśnie z trzaskiem wywalona ze szkoły, w której uczy (z czego nie wynika, że nie nadaje się do żadnej innej!) – inna powinna akurat awansować. Jednakże podróżują – pod przymusem – na tym samym wózku: należą do „grupy nauczycieli”. Ich awanse i dymisje regulowane są tymi samymi przepisami. Przywykliśmy do tego – i uważamy to za naturalne. W rzeczywistości nie ma żadnego powodu, by tych ludzi obejmować wspólnym ustawodawstwem. Zły nauczyciel więcej ma wspólnego np. ze złym tokarzem niż z dobrym nauczycielem. To, że są traktowani jako grupa, wynika z dwóch przyczyn. Pierwsza z nich to słownictwo. Uważamy, że jak jakąś grupę nazwiemy, to ta grupa niejako „istnieje”. W rzeczywistości istnienie tej „grupy” jest równie realne jak istnienie grupy posiadaczy odpowiedniej liczby włosów na głowie. Gdybyśmy podzielili ludzi na 17 takich kategoryj i wydali jakieś przepisy regulujące prawa i obowiązki każdej z tych grup, to te grupy nagle „zaistniałyby”. Z ta podzielnością przez 17 mocno przesadziłem – ale ja zawsze uważam, że skrajne przykłady są dobre, bo szokują. Jeśli jednak te 17 grup zastąpilibyśmy np. ośmioma grupami krwi (uwzględniając Rh), sprawa przestałaby być śmieszna. Jest niesłychanie prawdopodobne, że grupy ludzi o takich samych cechach krwi mają jakieś cechy różniące je od innych. Np. B+ jest prawie na pewno „lepsza” pod niektórymi względami. Wystarczy teraz ludziom te grupy krwi wytatuować na czołach, wydać przepisy np. wyrównujące albo różnicujące: jeśli, powiedzmy, ci z B+ zarabiają średnio więcej, to obłożyć ich podatkiem na rzecz innych – i mamy konflikt społeczny, że aż ha! Oczywiście to, że grupy te zaistniałyby, wynika nie stąd, że one istnieją jakoś obiektywnie – tylko z tego, że te kategorie zostały stworzone przez język i przepisy!! Ponieważ grupy krwi nie są tatuowane, więc konfl iktu nie ma. Dokładnie to samo dotyczy „nauczycieli”. Mają ze sobą tyle wspólnego, co np. rozmaite „parzystokopytne”. Jest taka grupa ssaków. Tak ją nazwaliśmy. Co z tego wynika? Poza zaistnieniem w statystykach – nic! To samo dotyczy „nauczycieli”. W normalnym kraju każdy nauczyciel ma inne obowiązki, inny zakres pracy, inne metody. Czyli żadnych dwóch nauczycieli nie byłoby w takiej samej sytuacji: każdy miałby indywidualną umowę o pracę – każdy inną, bo też umowa o pracę powinna być dopasowana do każdego człowieka i każdej szkoły. Pojęcie „nauczyciela” oczywiście by istniało – tak samo jak istnieją „parzystokopytne”. Natomiast NIC by z tego nie wynikało. Sądy rozstrzygałyby spory o pracę na podstawie konkretnej, indywidualnej umowy – a nie „Karty Nauczyciela” czy kodeksu pracy. Co oczywiście uniemożliwia „spory zbiorowe”, wspólne protesty, strajki i demonstracje „nauczycielskie”! Piszę to (po raz kolejny) po to, by Państwo sobie uświadomili, jak głęboko zakorzenione jest w nas myślenie kolektywistyczne. Nasz umysł wytwarza kolektywy z lotnością burzy piaskowej. Stoję na ulicy podporządkowanej – i natychmiast w moim umyśle powstaje „kolektyw”: ONI, ci na głównej ulicy, którzy nie chcą nas wpuścić… Biurokratyczne dzielenie ludzi na kategorie oparte jest na tym właśnie prymitywnym, a naturalnym (jestem przekonany, że 75% z Państwa uzna mnie za wariata kwestionującego oczywistość…) trybie myślenia. A biurokratom chodzi po prostu o to, by podzielić ludzi na kategorie – a potem już łatwo ludźmi rządzić. Można np. wydać rozporządzenie zwiększające premie „nauczycielom” o 10%. A to, że jeden z oddaniem uczy w szkole zawodowej trudnych przedmiotów, a drugi wykłada „podstawy propedeutyki filozofii” (czego nikt nie słucha – i słusznie, bo facet klepie wyuczone formułki, nie mające realnego sensu) – dla biurokraty nie ma znaczenia. On zadbał o „nauczycieli”. Czemuż, ach czemuż nie dba o tych, którzy mają na głowie liczbę włosów podzielną przez 17? Albo o niebieskookich? Tyle dekretów można by wydać –zaskarbiając sobie uznanie, a nawet miłość członków poszczególnych „grup społecznych”. Z drugiej jednak strony „nauczyciele” przywykli do jakichś zbiorowych faworów. Natomiast dla posiadaczy liczby włosów podzielnej przez 17 byłby to nieoczekiwany i radosny prezent. Z pewnością to oni lepiej by zapamiętali polityka, który by im jakąś niewielką sumkę wręczył. Więc może politycy pomyśleliby przed wyborami o tak niekonwencjonalnym sposobie zaskarbienia sobie łask sporej grupy wyborców? O, gdyby wszyscy przedstawiciele tej grupy zagłosowali na UPR, to ta przekroczyłaby 5%! Więc może wybrać sobie jakąś docelową grupę – nie tak absurdalną oczywiście? Polecam grupy krwi… Sam się tym nie zajmę, rzecz jasna – bo nie uprawiam polityki „dziel i rządź”. JKM
Uprzedzenia judaizmu oraz inne oblicze śp. Marka Edelmana Umarł właśnie błogosławionej pamięci dr Marek Edelman. Był znajomym mojej rodziny; szczególnie serdeczny był dla mojej siostry, gdy była „małolatą”. Był silnym człowiekiem. Mówił zawsze to, co myślał. Nie było dla niego świętości. I kochał szokować. Widziałem się z nim kilka lat temu w Warszawie. Opowiedział mi wtedy zdarzenie z Powstania Warszawskiego. Leżał ranny w szpitalu u sióstr na rogu Stołecznej i Krasińskiego. Gdy wróg zdobywał szpital, matka przełożona miała powiedzieć zakonnicom, aby były spolegliwe seksualnie dla żołnierzy, żeby Niemcy nie wymordowali rannych. I dlatego Edelman przeżył. Utrzymywał, że to najprawdziwsza historia. Zresztą opowiadał i inne szokujące rzeczy. Atakował i wyszydzał Izrael. Ponadto powtarzał, że powstanie w getcie warszawskim miało miejsce dzięki polskiej pomocy. O najlepiej zorganizowanej formacji zbrojnej podziemia w getcie, czyli związanym z prawicą Żydowskim Związku Wojskowym, dr Edelman mówił, że to „faszyści i bandyci”. Nie oszczędzał swego lewicowosyjonistycznego komendanta z Żydowskiej Organizacji Bojowej, Mordechaja Anielewicza. Opowiadał o nim, jak oszukiwał klientów, sprzedając im zepsute ryby. Takie nastawienie do historii odbrązawiało może bohaterów, ale również nadawało im ludzkiego kolorytu. Był ważnym świadkiem historii. Doceniałem antykomunizm dr. Edelmana. Nigdy się z komunistami nie bratał, gdy byli u władzy. Chyba sześciu jego wujków (braci matki) zostało rozstrzelanych przez bolszewików w Mińsku w 1919 roku. Byli bundowcami – żydowskimi socjalistami. Tak jak Edelman – do końca. Czytałem donos na dr. Edelmana do ubecji, chyba z 1949 roku. Nazywał wówczas kolaborantów żydowskich „pachołkami komunistycznymi”. Potem działał w KOR-ze i był sympatykiem „Solidarności”. Cześć jego pamięci. Charakterystyczne, że przy okazji śmierci dr. Edelmana na Zachodzie pojawiły się akcenty zaprzeczające jego świadectwu z walk w getcie. Chodzi tu o raczej typowe, choć podświadome dokopywanie Polakom – takie odruchowe uprzedzenia, zakodowane kulturowo wśród prominentnych komentatorów w USA. Najlepszego przykładu tej antypolskiej patologii dostarczył Michael Kaufman, który napisał w „The New York Times” (3 października), że „o czwartej nad ranem 19 kwietnia 1943 r., gdy niemieccy żołnierze i ich ukraińscy, łotewscy i polscy pachołkowie (henchmen) wmaszerowali do getta, aby wyłapać ludzi, dostali się pod skoncentrowany ogień”. Zwróćmy uwagę na to wtrącenie mimochodem o „polskich pachołkach”. Kaufman nie mógł sobie odpuścić. Prawda jest taka, że w getcie Polacy przeciw Żydom nie walczyli. Natomiast przez chwilę obecni na miejscu byli granatowi policjanci, a przez cały czas na służbie zostawała straż pożarna składająca się z Polaków, z których wielu było żołnierzami podziemia niepodległościowego, a niektórzy nawet ratowali Żydów. Jak napisał do „The New York Times” R. J. Tyndorf: „Polska policja nie wzięła udziału w tłumieniu powstania w getcie warszawskim. Mały oddział policji polskiej, któremu rozkazano wmaszerować do getta 18 kwietnia 1943 r., uznano za niepewny. Gdy rozpoczęła się strzelanina, oddział ten natychmiast wycofano wraz z policją żydowską, która odegrała kluczową rolę w deportacjach poprzedniego lata. Kontakty w polskiej policji pozwoliły polskiemu podziemiu ostrzec żydowskie podziemie o tym, że nadchodzi niemiecka operacja (…). Marek Edelman również stwierdził, że bez polskiej pomocy Żydzi nie mogliby rozpocząć powstania”.
Naturalnie redakcja „The New York Times” jest tak „otwarta” na dialog, że nie opublikowała tego listu. Nota bene Michael Kaufman był korespondentem „The New York Times” w Warszawie w latach 80. Ulżył sobie, wtrącając nieprawdę o „polskich pachołkach”, bo jest najzwyczajniej uprzedzony, nietolerancyjny. Doskonale wie bowiem, co się działo w getcie i gdzie indziej w Polsce. Znał dr. Edelmana osobiście. Co więcej, przyjaźnił się rodzinnie z Adamem Michnikiem. Ojciec Kaufmana przed wojną działał wspólnie z ojcem Michnika, Ozjaszem Szechterem, w Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Siedzieli razem w więzieniu. Potem ten pierwszy uciekł do USA.
Moje ulubione wspomnienie o starszym p. Kaufmanie jest sympatyczne. Przychodził do nas, na Uniwersytet Columbia, a ściślej do Instytutu Europy Środkowo-Wschodniej, na wykłady i imprezy. Chyba wiosną 1990 roku podszedł do mojego przyjaciela i powiedział: „Chciałem powiedzieć Panu, jak bardzo się cieszę, że Polska odzyskała niepodległość. Przed wojną robiłem wszystko, aby ją straciła, za co strasznie Pana przepraszam”. Mój przyjaciel odpowiedział, że jest mu bardzo miło. Pikantności temu wydarzeniu dodaje fakt, że starszy p. Kaufman nie wiedział, iż rozmawia z synem zastępcy szefa wywiadu Brygady Świętokrzyskiej Narodowych Sił Zbrojnych.
Skoro jesteśmy już przy korygowaniu światowych sław, chciałbym zwrócić uwagę na wywiad z religioznawcą Peterem Schäferem z Princeton („Rzeczpospolita”, 4 października). Naukowiec ten opowiadał o swojej pracy „Jezus w Talmudzie”. Stwierdził, że w okresie sasanidzkim toczyło się współzawodnictwo religijne, ekonomiczne i polityczne między Żydami a chrześcijanami w Babilonie. I że Żydzi mieli przewagę. „Potem w Europie to oni byli znacznie słabsi i to oni padali ofiarą prześladowań”. Dokładnie tak było. Mniejszość żydowska obok długich okresów prosperity i spokoju doświadczała cyklicznie w Europie prześladowań. Nota bene dlatego właśnie Żydzi uciekali z zachodniej części kontynentu do Polski, gdzie było najtolerancyjniej. Ale Schäfer zapomniał dodać, że Babilon Sasanidów nie jest jedynym przykładem żydowskiej przewagi nad chrześcijanami. W 614 roku Persowie zdobyli Jerozolimę. Przeprowadzili rzeź chrześcijan, do której przyłączyła się miejscowa ludność żydowska. Wymordowano od 40 tys. do 90 tys. osób. Żydowscy uczestnicy masakry zabijali osoby duchowne, palili kościoły i klasztory oraz niszczyli święte księgi i przedmioty liturgiczne. Pisze o tym Elliot Horowitz w pracy „Reckless Rites: Purim and the Legacy of Jewish Violence” (Princeton University Press, Princeton and Oxford, 2006). Horowitz podkreśla, że nienawiść do chrześcijan miała podłoże religijne. Zresztą autor opisuje też obyczaje związane ze świętem Purim, które przez chyba dwa tysiąclecia miało bardzo antychrześcijańską otoczkę religijno-folklorystyczną. Jest to ważne, bowiem wielu naukowców – szczególnie żydowscy historycy etno-nacjonalistyczni i tzw. autorytety – często twierdzą, że chrześcijański antyjudaizm miał konsekwencje, a nawet że wynikł z niego Holokaust. Natomiast albo milczą o antychrześcijańskich uprzedzeniach judaizmu (część w ogóle o nich nie wie), albo twierdzą, że nie miały one żadnych praktycznych konsekwencji. Nawet Schäfer tak twierdzi: „Nie, nie sądzę, żeby ktoś to dziś brał na poważnie. Żydzi naszych czasów uważają te wszystkie zapisy za dziwaczną, bardzo nieprzyjemną historię, wymyśloną przez jakichś zwariowanych rabinów. Na pewno nie uważają już, że Jezus zasługiwał na śmierć. Zresztą tak naprawdę zdecydowana większość z nich takimi rzeczami się nie zajmuje i niewiele ich to obchodzi. Talmudyczne tezy na temat chrześcijaństwa nie są przedmiotem debat w dzisiejszym świecie żydowskim”. Większość Żydów dziś jest zlaicyzowana albo wyznaje judaizm reformowany, w niektórych wypadkach w bardzo liberalnej formie. W kręgach takich nie ma talmudycznych opowieści o konieczności nienawidzenia chrześcijaństwa i chrześcijan oraz demonizacji Jezusa. Wśród reformowanych Żydów żarliwość wiary i znajomość tradycji są mniej więcej takie jak u polskiej lewicy katolickiej. Judaistycznych ortodoksów pozostało stosunkowo niewielu. Oni wciąż zachowują rozmaite uprzedzenia – podobnie zresztą jak tradycyjni chrześcijanie. Jest tak w ortodoksyjnych enklawach – przede wszystkim w Izraelu i Stanach Zjednoczonych, ale także gdzie indziej. Podobnie było przed wojną w Polsce, gdzie ortodoksyjna wersja judaizmu dominowała wśród ludu żydowskiego. O istnieniu obopólnych uprzedzeń pisałem obszernie w pracy „Polacy i Żydzi 1918-1955. Współistnienie – zagłada – komunizm” (Fronda). Oprócz wymienionych przeze mnie źródeł, zainteresowanych odsyłam choćby do prac: Ben-Zion Gold, „The Life of Jews in Poland before the Holocaust” (University of Nebraska Press, Lincoln and London, 2007) oraz David Assaf, red., „Journey to a Nineteenth-Century Shtetl: The Memoirs of Yekhezkel Kotik” (Wayne State University Press, Detroit, we współpracy z The Diaspora Research Institute, Tel Aviv University, 2002). Elliot Horowitz przyznaje, że są to fakty nieznane, bowiem „wyważone oceny obopólnej roli przemocy w stosunkach żydowsko-chrześcijańskich stały się coraz rzadsze w post-Holokaustowej historiografi i żydowskiej – zarówno w Izraelu, jak i w diasporze” (Evenhanded assessments of the reciprocal role of violence in Jewish-Christian relations were to become increasingly rare in post-Holocaust Jewish historiography, both in the land of Israel and in the Diaspora, str. 235). Taki stan rzeczy jest zły nie tylko dla stosunków polsko-żydowskich, ale również zagraża wolności. A wobec tego żaden wolny człowiek nie może przejść obojętnie. Marek Jan Chodakiewicz
Inne spojrzenie na afery W Warszawie z bólem powstaje węzeł wylotowy na Terespol. Betonowe wiadukty – koszt ogromny. Gdybym był nadburmistrzem m.Warszawa, to nie wydałbym na to ani grosza: zrobiłbym OGROMNE rondo, większe niż E`toile w Paryżu,ateren pośrodku sprzedałbym za ciężkie pieniądze (wtakim punkcie!) pod supermarket z podziemnymi parkingami. Być może włodarze m. W-wy nie wpadli na ten pomysł. Podejrzewam jednak, że chcieli wydać na to możliwie dużo – bo firmy budowlane płacą łapówki proporcjonalnie do zamówienia. 5%, 10%… Im drożej – tym lepiej dla urzędnika… Pisałem już o aferze z budową „Stadionu Narodowego”. I oto (stołeczna) „Gazeta Wyborcza” wywala na pierwszej stronie artykuł: „Skrzypek i spółka, czyli jak PiS budowało stadion”. Istotnie: utworzyło spółkę, która nic nie zrobiła, tylko przejadła 2 mln zł na pensje i koszty… Skandal! Tyle, że przy okazji „GW” podaje, za ile to PiS (wtedy stolicą rządził JE Lech Kaczyński) miało ten stadion wybudować. Za 150 mln zł. Wiadomo, że w ostatecznym rozrachunku miało to być 300 mln – z czego 100 mln planowało „upartyjnić” sobie PiS. Jednak pod rządami PO koszt stadionu przekroczył już 2 miliardy – i wyniesie ok. 3.000.000.000 zł. Ile z tego „upartyjni” sobie PO? Zobaczycie Państwo po liczbie i rozmiarze plakatów wyborczych. Wybory już za rok. Pamiętajcie więc: NIE GŁOSOWAĆ NA TYCH, CO MAJĄ WIELKIE BILLBOARDY. Przysięgnijcie to sobie Państwo. I powtarzajcie codziennie przed snem. Jak nikną pieniądze? Ot, budowę stadionu rozpoczęto od próbnego palowania: czy ziemia uniesie stadion na 50.000 ludzi. Co prawda stał tam stadion, bardzo ciężki, na 100.000 ludzi – ale na wszelki wypadek warto sprawdzić. Koszt: 90.000.000 zł. Jeśli 10% poszło na łapówki, to naprawdę warto było zamówić palowanie… Problem z łapówką nie polega na tym, że ktoś chowa do kieszeni kopertę z milionem złotych. On tych pieniędzy nie zmarnuje: zarobi na tym fryzjerka jego żony, zarobią glazurnik i dekarz, krawcowa szyjąca suknię jego żonie – i tak dalej. Część – akcyzy od alkoholu i benzyny – wróci do Skarbu. Prawdziwy koszt afery to cena tego, co w ogóle nie powinno zostać zrobione (lub powinno zostać zrobione dwa razy taniej) – a zostało zrobione, bo urzędnik lub polityk chcieli zainkasować łapówkę. Gdyby zmniejszyć podatki, to m. W-wa zamiast kosztownych wiaduktów zrobiłoby rondo, a ludzie, mając więcej pieniędzy, z betonu, który poszedł na wiadukty, pobudowaliby sobie domki. Prawdziwy koszt afery – to brak tych domów… Państwo (czyli my, w podatkach) dotuje też ZUS. W m. Łodzi ZUS tradycyjnie szasta forsą. Gdyby zmniejszyć dotacje, a więc i podatki, to emerytów byłoby stać na odmalowanie swoich mieszkań; a tak żyją w szarzyźnie. Za to raz na parę lat mogą w siedzibie ZUS-u postać w kolejce wśród marmurów. Afera z grami hazardowymi, którą wykryła CBA… Afera, oczywiście, jest – ale jej koszt jest żaden. Gazety piszą: „Skarb Państwa stracił 500 mln” – ale to oznacza, że MY zarobiliśmy 500 mln! Każde zmniejszenie sum wpływających do NICH to zysk dla Polski. Co prawda wolałbym, by zmniejszyć podatki wszystkim – bo dla emeryta i 50 zł to spora kwota – ale jeśli zmniejszymy je właścicielom domów gry, to i tak rozejdą się po społeczeństwie: przez tę fryzjerkę żony, glazurnika i dekarza – którzy pewno mają na utrzymaniu ojca albo matkę… Dziwi tylko, że WCzc. Zbigniew Chlebowski zamiast dumnie oświadczyć: „Chciałem zmniejszyć wpływ do Skarbu – bo to wynika z programu PO”, wije się jak piskorz i wypiera znajomości z człowiekiem, do którego mówił przez telefon: „Rysiu, ja Ci to załatwiam”… JKM
Agent Tomek, czyli James Bondski Nazywa się K. Tomasz K. Może nie brzmi to tak jak w brytyjskim oryginale, ale pod każdym innym względem polski odpowiednik Jamesa Bonda zasługuje na tytuł najbardziej uwodzicielskiego tajnego agenta we Wschodniej Europie. Jeździ porsche cayenne i harleyem davidsonem, nosi garnitury od Armaniego, wymachuje platynowymi kartami kredytowymi, ma oszałamiający biały uśmiech, a w ramach obowiązków służbowych uwodzi kobiety. I właśnie został zdekonspirowany przez polskie gazety. 33-letni tajny agent, prowadzący działania pod różnymi nazwiskami operacyjnymi to najbardziej energiczny pracownik kontrowersyjnego Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Po tym, jak media opublikowały szczegóły jego operacyjnej przykrywki oraz zamazane zdjęcie, jego życie znalazło się w niebezpieczeństwie, twierdzi jego były zwierzchnik. Ostatnia akcja słynnego agenta zakończyła się przyłapaniem gwiazdy polskiej wersji "You Can Dance" na rzekomym przyjmowaniu łapówki. Weronika Marczuk-Pazura - seksowna blondynka, doskonale mieszcząca się w tradycji dziewczyn Bonda - zaprzecza, jakoby popełniła jakiekolwiek przestępstwo. Prasie powiedziała, że wrobił ją mężczyzna, znany jako agent Tomek. - Jego oczy były pełne namiętności, gdy próbował mnie uwieść - powiedziała. Agent wzbudzał tak wielkie zaufanie, że gdy już zostali kochankami, przedstawiła go rodzicom. Coś takiego nie często zdarza się 007. Jak informowały polskie media, w ubiegłym roku ten sam agent miał romans z Beatą Sawicką, politykiem Platformy Obywatelskiej. CBA zainteresowało się posłanką w związku z rzekomą korupcją. Agent Tomek uczestniczył też w operacji - jedynej zakończonej niepowodzeniem - w sprawie Jolanty Kwaśniewskiej i jej męża Aleksandra, byłego prezydenta. - Aby skutecznie i wiarygodnie funkcjonować w danym środowisku Tomek musiał stanowić niejako lustro środowiska, które próbował penetrować - mówił Mariusz Kamiński odwołany już szef agenta Tomka. Tłum. Lidia Rafa
Korwin-Mikke: Celem jest monarchia, król się znajdzie Twórca Unii Polityki Realnej odchodzi ze swojej starej partii i ogłasza powstanie nowego ugrupowania: Platformy Janusza Korwin-Mikkego. Deklaruje, że do polityki wraca na długo i na serio. Unia Polityki Realnej, która do tej pory mogła liczyć na 1-2 procent poparcia, właśnie się za Pana sprawą dzieli. Będzie jeszcze mniej? Wie pan, ja specjalnie o poparcie wyborców nie dbam, zajęty jestem walką o prawdę i normalność. Czy wyborcy tego chcą, mało mnie interesuje. Jak nie chcą, to niech sobie dalej żyją w tym gnoju. Niech sobie dalej narzekają, że politycy kradną, i niech jednocześnie głosują na tę bandę czworga, czyli SLD, PSL, PiS i PO.
Te partie są takie same? Oczywiście. Rzekomy lewicowiec Miller obniżał podatki, rzekomy liberał Tusk nakłada nowe, nie robi niczego, żeby zlikwidować przymus ubezpieczeń. PiS to jeszcze większa lewica. Niczym się nie różnią. Dlatego nie chcę tworzyć kolejnej takiej partii. Chcę stworzyć ugrupowanie antypaństwowe, nie antyrządowe. Chcę zlikwidować ten ustrój.
Napisał Pan na swoim blogu, że porzuca UPR po 20 latach. Dlaczego? Jest w UPR sporo ludzi, około połowy, którzy uważają, iż głównym problemem tej partii jest Korwin-Mikke. I że gdyby nie ja, UPR miałaby świetne wyniki wyborcze. Mam już tego dość. Ale gdybym po prostu odszedł, niewiele by to zmieniło, bo Unia nadal byłaby ze mną kojarzona. Więc zakładam własną partię, Platformę Janusza Korwin-Mikkego, czyli PJKM.
Media donoszą o konflikcie w UPR pomiędzy Panem a prezesem Bolesławem Witczakiem. O co chodzi? Chodzi o pieniądze. Pan Witczak w czasie ostatniej kampanii wyborczej wykorzystywał pieniądze partyjne na prywatne cele. Być może słuszne, być może nie, nie jest to ważne. Bo jak ktoś sobie w partii wypłaca pieniądze, to jak się dorwie do władzy, to będzie robił to samo. I byłem przekonany, że ktoś taki nie dostanie nawet 20 procent głosów. Tymczasem w czasie ostatniego konwentu dostał ponad połowę głosów. Nie chcę być w takiej partii. I to był drugi powód założenia mojej Platformy.
To poważny zarzut, karny. Nie, bo przestępstwa tam może nie było, to było po prostu wypłacenie sobie pieniędzy. Do tej pory nikt nigdy w UPR za pracę dla partii nie brał pieniędzy. To niemoralne. A jeśli już się zdarzyło, to powinni o tym wiedzieć inni członkowie kierownictwa partii. Nie wiedzieli.
Pan chciał być prezesem Unii Polityki Realnej? Tak. Przegrałem jednym głosem.
To nie jest Pana klęska? Ludzie wpatrzeni kiedyś w Pana, widzący w Panu guru, dziś chcą iść swoją drogą. Przecież UPR to Pana dziecko? Tak, ale co mam zrobić? Dziecko wpadło w ręce pedofila. Zresztą, miałem dobrą intuicję już w momencie, gdy pan Witczak kandydował na prezesa. Głosowałem przeciw jego kandydaturze.
Czy UPR bez Pana ma sens? Oczywiście, będzie teraz odnosiła wielkie sukcesy. Bo jak obecny establishment zobaczy, że w UPR też kradną, to zaraz dopuszczą ją do koryta.
Kołacze mi się po głowie myśl, czy nie jest to wynik Pana frustracji. Bo przez dwadzieścia lat działalności partyjnej sukcesów Pan nie odniósł. Od siedmiu lat nie angażuję się w działalność partii, zajmowałem się głównie publicystyką. Jak widać, skutki dla UPR są złe. Wracam więc do polityki.
Nawołuje Pan członków UPR, by przechodzili do Pana? Inaczej: ogłosiłem powstanie PJKM i czekam na zgłoszenia. Przeszły do mnie już dwa okręgi UPR i dostałem 140 zgłoszeń w ciągu kilkunastu godzin.
A może Pana poglądy są tak mniejszościowe, że jest Pan skazany na margines? Tak, wiem to od dawna. Moje poglądy mogą trafić do najwyżej 15 procent społeczeństwa. Bo reszta chce mieć socjalizm w postaci opieki społecznej i innych tego typu wymysłów. Ale o te piętnaście procent też się warto bić i starać je zagospodarować, dać im prawdziwą ofertę. Oczywiście reżimowa telewizja robi co może, żeby ludzie o nas nie wiedzieli. W jakimś sensie, z własnego punktu widzenia, robi słusznie, bo wiadomo, że gdybyśmy objeli władzę, natychmiast byśmy ją sprywatyzowali. Więc nas nie pokazują.
Gdyby pokazali, co by Pan Polakom powiedział? Prostą rzecz: chcemy wrócić do normalności. Walczę o to nie z powodów osobistych, bo mnie w socjalizmie jest dobrze. Daję sobie radę, potrafię załatwić u państwowego lekarza znacznie więcej niż przeciętny Kowalski. Więc nie działam w interesie osobistym, ale ogółu. Bo jak skończymy z socjalizmem, to wszystkim będzie dużo lepiej.
Nie przychodzi Panu na myśl, że może wyraża Pan te poglądy mało poważnie? Że choćby porównanie obowiązku zapinania pasów z systemami totalitarnymi to kpina ze zdrowego rozsądku. Jaka kpina? Za Stalina pod tym względem było lepiej, nie było obowiązku zapinania pasów. O co panu chodzi? O grzech przesady. Proszę pana, jeżeli choć raz uznam, że urzędnik państwowy lepiej ode mnie wie, co jest dla mnie dobre, to droga do totalitaryzmu jest otwarta. To kwestia zasad: czy ja wiem lepiej, co jest dla mnie dobre, czy państwo? Jeśli wybieramy to drugie, to pojawia się przymus chodzenia na badania lekarskie, potem szczepień i tak dalej. Skoro raz uznaliśmy, że państwo wie lepiej, to nie możemy potem stawiać granic. Jak raz zgodziliśmy się, że dobrze jest, jak państwo daje dzieciom mleko w szkole, to dlaczego mamy nie uznać, iż powinno również dawać bułkę z szynką, befsztyki, a politykom samochody? Jak mówił świętej pamięci Stefan Kisielewski, socjalizm to ustrój, w którym pokonuje się problemy nieznane w żadnym innym ustroju.
Nie ma Pan poczucia, że często budzi śmiech? Że jest zbyt radykalny? Dzięki temu o nas mówią.
Ale mówią tak, jak się mówi o Szymonie Majewskim. Nie, tak nie mówią. Ludzie wiedzą, że mamy rację, ale się boją. Nie ma pan pojęcia, ilu polityków z innych partii przyznaje nam rację, ale głoszą kłamliwe hasła, bo wiedzą, że mówiąc prawdę, nie wygrają wyborów.
Do jakiego modelu idealnego albo zbliżonego do niego się Pan odwołuje? Z czym Pana wizję można porównywać? Mój ideał to państwo nocny stróż, które dobrze funkcjonowało na przełomie XVIII i XIX wieku w Ameryce. Państwo, w którym rządu nie interesowało, co obywatele jedzą w barach, bo to jest prywatna sprawa. Podobnie jak to, do jakiej szkoły posyłają dziecko. To nie jest sprawa rządu. Mamy dziś w Polsce podatki trzy razy wyższe niż te, jakie na Polaków nałożył Hitler? I wystawił za to armię, która mało co nie zdobyła Moskwy, a my prosimy Amerykanów o trzy tysiące kamizelek kuloodpornych, bo nas na to nie stać. Przecież to jest kompromitacja.
Jednak nie z polskich podatków Hitler wystawiał armię. Ale idźmy dalej. Dlaczego teraz Pana argumenty miałyby być dla Polaków przekonujące, skoro przez tyle lat nie były? Marek Borowski słusznie powiedział kiedyś, że ja jestem poza głównym nurtem polskiej polityki. To prawda, bo ja ten główny nurt uważam za kloakę. Jesteśmy partią radykalną. I musimy czekać na swoją szansę, a precyzyjniej mówiąc, na kryzys. Bo takie formacje wygrywają dopiero, gdy zaczyna być naprawdę źle. Dopóki jest w miarę dobrze, ludzie nie chcą ryzykować, akceptują złodziejstwo, bojąc się zmiany na gorsze.
Właśnie mamy kryzys. Tak? Nie zauważyłem. Widział pan na ulicach jakiś kryzys? Nie było i nie ma żadnego kryzysu. To była tylko chęć polityków, by wydać trochę pieniędzy i samemu się obłowić.
Banki padały naprawdę, a z czasów Wielkiego Kryzysu w latach 30. pamiętamy, że od tego może się zacząć prawdziwa tragedia. Proszę pana, jeżeli pada zły bank, to jest dobrze! Wszyscy uczą się teorii Darwina, ale nie przyjmują jej do wiadomości. Przecież jeżeli pada źle zaczęty biznes, jeżeli ktoś zaćpa się na śmierć - to dobrze. Jednego idioty mniej. Kryzys jest po to, żeby złe firmy padały. Na ich miejsce powstaną nowe, zdrowsze. W Ameryce pada w pierwszym roku 60 procent nowych firm. I tak powinno być.
Skoro już jesteśmy za granicą. Naprawdę sądzi Pan, że traktat lizboński to piąty rozbiór Polski? Nie, ja tak nie powiedziałem.
Tak brzmi tytuł na okładce tygodnika "Najwyższy czas", gdzie Pan publikuje. To prywatne pismo. Ja tak nie sądzę. To raczej Anschluss Polski. Anschluss niekorzystny, bo Unia Europejska to nowy socjalistyczny Związek Sowiecki, podobnie jak Ameryka pod rządami Obamy. Karol Marks powiedział to zresztą wyraźnie: socjalizm najpierw zostanie zbudowany w najbardziej rozwiniętych krajach Zachodu. To się dzieje na naszych oczach. Świat wpada w ręce socjalizmu. I zaczyna przypominać ten z książki "Rok 1984" Orwella.
Będzie Pan kontynuował swoje wojny z feministkami? Nie, ja nie mam z nimi żadnych problemów, nie sypiam z nimi. To one mają ze mną problem. Jaki można mieć problem z garstką zwariowanych bab, o ile to w ogóle są baby. Trzeba by je przebadać, tak samo jak bada się niektóre sportsmenki, sprawdzając, czy aby na pewno są kobietami.
Możliwa jest jakaś koalicja z Pana udziałem? Jeśli PO pozbędzie się 2/3 swoich członków, czyli aferałów i agentów bezpieki, to z resztą miło będzie się nam współpracowało. Podobnie jeżeli z PiS odejdą ci, co powinni.
Kto powinien odejść z PiS? No wie pan, wariaci, przecież tam niektórzy to kompletne oszołomy. Ale za daleko zaszliśmy, bo powinniśmy zacząć od tego, że ja w ogóle jestem przeciwnikiem demokracji. Bo w niej decyduje wyborca najgłupszy, do niego się równa. Decyduje babcia z Pcimia na podstawie tego, czy ktoś ładnie wygląda w telewizji. Nie rozumiem, jak rozsądny człowiek może się opowiadać za demokracją.
Demokracja ma wady, ale co jest lepszego? Który system tak doskonale niweluje napięcia społeczne? Ale to temat na inną rozmowę. Co jest Pana celem, skoro odrzuca Pan demokrację? Monarchia oczywiście. To przecież proste.
A kto na króla? Ten, kto będzie miał siłę i popularność, ten będzie miał władzę. Spokojnie, król się jakoś znajdzie.
Skoro już jesteśmy za granicą. Naprawdę sądzi Pan, że traktat lizboński to piąty rozbiór Polski? Nie, ja tak nie powiedziałem.
Tak brzmi tytuł na okładce tygodnika "Najwyższy czas", gdzie Pan publikuje. To prywatne pismo. Ja tak nie sądzę. To raczej Anschluss Polski. Anschluss niekorzystny, bo Unia Europejska to nowy socjalistyczny Związek Sowiecki, podobnie jak Ameryka pod rządami Obamy. Karol Marks powiedział to zresztą wyraźnie: socjalizm najpierw zostanie zbudowany w najbardziej rozwiniętych krajach Zachodu. To się dzieje na naszych oczach. Świat wpada w ręce socjalizmu. I zaczyna przypominać ten z książki "Rok 1984" Orwella.
Będzie Pan kontynuował swoje wojny z feministkami? Nie, ja nie mam z nimi żadnych problemów, nie sypiam z nimi. To one mają ze mną problem. Jaki można mieć problem z garstką zwariowanych bab, o ile to w ogóle są baby. Trzeba by je przebadać, tak samo jak bada się niektóre sportsmenki, sprawdzając, czy aby na pewno są kobietami.
Możliwa jest jakaś koalicja z Pana udziałem? Jeśli PO pozbędzie się 2/3 swoich członków, czyli aferałów i agentów bezpieki, to z resztą miło będzie się nam współpracowało. Podobnie jeżeli z PiS odejdą ci, co powinni.
Kto powinien odejść z PiS? No wie pan, wariaci, przecież tam niektórzy to kompletne oszołomy. Ale za daleko zaszliśmy, bo powinniśmy zacząć od tego, że ja w ogóle jestem przeciwnikiem demokracji. Bo w niej decyduje wyborca najgłupszy, do niego się równa. Decyduje babcia z Pcimia na podstawie tego, czy ktoś ładnie wygląda w telewizji. Nie rozumiem, jak rozsądny człowiek może się opowiadać za demokracją.
Demokracja ma wady, ale co jest lepszego? Który system tak doskonale niweluje napięcia społeczne? Ale to temat na inną rozmowę. Co jest Pana celem, skoro odrzuca Pan demokrację? Monarchia oczywiście. To przecież proste.
A kto na króla? Ten, kto będzie miał siłę i popularność, ten będzie miał władzę. Spokojnie, król się jakoś znajdzie.
Może Pan? Inicjały mam do tego celu doskonałe, ale nie jestem jeszcze pewien, czy się nadaję.
Nawołuje Pan członków UPR, by przechodzili do Pana? Inaczej: ogłosiłem powstanie PJKM i czekam na zgłoszenia. Przeszły do mnie już dwa okręgi UPR i dostałem 140 zgłoszeń w ciągu kilkunastu godzin.
A może Pana poglądy są tak mniejszościowe, że jest Pan skazany na margines? Tak, wiem to od dawna. Moje poglądy mogą trafić do najwyżej 15 procent społeczeństwa. Bo reszta chce mieć socjalizm w postaci opieki społecznej i innych tego typu wymysłów. Ale o te piętnaście procent też się warto bić i starać je zagospodarować, dać im prawdziwą ofertę. Oczywiście reżimowa telewizja robi co może, żeby ludzie o nas nie wiedzieli. W jakimś sensie, z własnego punktu widzenia, robi słusznie, bo wiadomo, że gdybyśmy objeli władzę, natychmiast byśmy ją sprywatyzowali. Więc nas nie pokazują.
Gdyby pokazali, co by Pan Polakom powiedział? Prostą rzecz: chcemy wrócić do normalności. Walczę o to nie z powodów osobistych, bo mnie w socjalizmie jest dobrze. Daję sobie radę, potrafię załatwić u państwowego lekarza znacznie więcej niż przeciętny Kowalski. Więc nie działam w interesie osobistym, ale ogółu. Bo jak skończymy z socjalizmem, to wszystkim będzie dużo lepiej.
Nie przychodzi Panu na myśl, że może wyraża Pan te poglądy mało poważnie? Że choćby porównanie obowiązku zapinania pasów z systemami totalitarnymi to kpina ze zdrowego rozsądku.
Jaka kpina? Za Stalina pod tym względem było lepiej, nie było obowiązku zapinania pasów. O co panu chodzi? O grzech przesady.
Proszę pana, jeżeli choć raz uznam, że urzędnik państwowy lepiej ode mnie wie, co jest dla mnie dobre, to droga do totalitaryzmu jest otwarta. To kwestia zasad: czy ja wiem lepiej, co jest dla mnie dobre, czy państwo? Jeśli wybieramy to drugie, to pojawia się przymus chodzenia na badania lekarskie, potem szczepień i tak dalej. Skoro raz uznaliśmy, że państwo wie lepiej, to nie możemy potem stawiać granic. Jak raz zgodziliśmy się, że dobrze jest, jak państwo daje dzieciom mleko w szkole, to dlaczego mamy nie uznać, iż powinno również dawać bułkę z szynką, befsztyki, a politykom samochody? Jak mówił świętej pamięci Stefan Kisielewski, socjalizm to ustrój, w którym pokonuje się problemy nieznane w żadnym innym ustroju.
Nie ma Pan poczucia, że często budzi śmiech? Że jest zbyt radykalny? Dzięki temu o nas mówią.
Ale mówią tak, jak się mówi o Szymonie Majewskim. Nie, tak nie mówią. Ludzie wiedzą, że mamy rację, ale się boją. Nie ma pan pojęcia, ilu polityków z innych partii przyznaje nam rację, ale głoszą kłamliwe hasła, bo wiedzą, że mówiąc prawdę, nie wygrają wyborów.
Do jakiego modelu idealnego albo zbliżonego do niego się Pan odwołuje? Z czym Pana wizję można porównywać? Mój ideał to państwo nocny stróż, które dobrze funkcjonowało na przełomie XVIII i XIX wieku w Ameryce. Państwo, w którym rządu nie interesowało, co obywatele jedzą w barach, bo to jest prywatna sprawa. Podobnie jak to, do jakiej szkoły posyłają dziecko. To nie jest sprawa rządu. Mamy dziś w Polsce podatki trzy razy wyższe niż te, jakie na Polaków nałożył Hitler? I wystawił za to armię, która mało co nie zdobyła Moskwy, a my prosimy Amerykanów o trzy tysiące kamizelek kuloodpornych, bo nas na to nie stać. Przecież to jest kompromitacja.
Jednak nie z polskich podatków Hitler wystawiał armię. Ale idźmy dalej. Dlaczego teraz Pana argumenty miałyby być dla Polaków przekonujące, skoro przez tyle lat nie były? Marek Borowski słusznie powiedział kiedyś, że ja jestem poza głównym nurtem polskiej polityki. To prawda, bo ja ten główny nurt uważam za kloakę. Jesteśmy partią radykalną. I musimy czekać na swoją szansę, a precyzyjniej mówiąc, na kryzys. Bo takie formacje wygrywają dopiero, gdy zaczyna być naprawdę źle. Dopóki jest w miarę dobrze, ludzie nie chcą ryzykować, akceptują złodziejstwo, bojąc się zmiany na gorsze.
Właśnie mamy kryzys. Tak? Nie zauważyłem. Widział pan na ulicach jakiś kryzys? Nie było i nie ma żadnego kryzysu. To była tylko chęć polityków, by wydać trochę pieniędzy i samemu się obłowić.
Banki padały naprawdę, a z czasów Wielkiego Kryzysu w latach 30. pamiętamy, że od tego może się zacząć prawdziwa tragedia.
Proszę pana, jeżeli pada zły bank, to jest dobrze! Wszyscy uczą się teorii Darwina, ale nie przyjmują jej do wiadomości. Przecież jeżeli pada źle zaczęty biznes, jeżeli ktoś zaćpa się na śmierć - to dobrze. Jednego idioty mniej. Kryzys jest po to, żeby złe firmy padały. Na ich miejsce powstaną nowe, zdrowsze. W Ameryce pada w pierwszym roku 60 procent nowych firm. I tak powinno być.
23 października 2009 W nocy jest ciemno... tak się ostatnio zastanawiałem, że jakoś cicho zrobiło się nad urzeczywistnieniem projektu ustawy, którą pilotowała Unia Europejska, a która miała dotyczyć, wprowadzania w państwowych, a także prywatnych przedsiębiorstwach tzw. rad pracowniczych(???). Było o tym głośno gdzieś około roku 2002- 2003.. Rad pracowniczych na wzór rad sowieckich, czy radzieckich.. Żeby pracownicy- poprzez swoich ludowych przedstawicieli - mogli decydować o sprawach firmy(???). O tym marzył za życia pan Jacek Kuroń, trockista, wielki organizator ogólnopolskiego i wspólnego jedzenia- szczególnie upodobał sobie upodlanie Polaków poprzez serwowanie im publiczno- propagandowych zup, nie mylić z partnerstwem publiczno- prywatnym. Do tej pory nie mogę zapomnieć tej widowiskowej chochli, tego ciepłego stosunku – emanującego z jego słów-do najuboższych, tego kucharskiego nakrycia, jakie na głowie miał pan Jacek Kuroń.. Takich rzeczy się nie zapomina! A kto porobił tak wielu najuboższych?? Bo ktoś ciągle podnosi podatki, ciągle doi i poniewiera, ciągle wysysa, grzebie po kieszeniach, plądruje i nie oszczędza.. Bo nie ma takiej zbrodni, której nie popełniłby skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy. A tych rządów , którym brakowało pieniędzy od dwudziestu lat- mieliśmy wiele, żeby nie powiedzieć wszystkie.. To tak jak z tym „ handlem ożywionym towarem”… Ożywia się podczas handlu, i żyje jako towar.. Wszystko dlatego, że kolejne rządy mają bzika na punkcie sprawiedliwości społecznej, realizacja której to utopii-kosztuje nas krocie, no i ofiarowuje systemowi, tak wielu wykluczonych. W takiej na przykład Kenii, gdzie prezydentem jest pan Mwai Kibaki, socjalistyczny nygus, zachęca się „ obywateli”, bo tam też jest demokracja, a demokracja bez „obywateli” jest niczym, jest jak dziwka bez majtek - żeby…. sadzili drzewa w celu oszczędzania wody(????). To znaczy eukaliptusy mają być wycinane i zastępowane innymi, zużywającymi mniej wody gatunkami. Jednocześnie kenijski socjalistyczny rząd( kto by pomyślał jeszcze 70 lat temu, że demokracja i socjalizm- dwie strony tego samego medalu dotrą na kontynent afrykański) będzie prowadził prace irygacyjne.
Prezydent Kibaki wezwał też tamtejszych rolników do większego zaangażowania w przemysł mleczny i ogrodnictwo, w którym- jego zdaniem- tkwi „ niewykorzystany potencjał krajowej gospodarki”(!!!!) Jak tu się można więcej zaangażować w przemysł mleczny(????). Znaczy doić zdecydowanie więcej krowy, niż doi się do tej pory, tak jak doi się „obywateli” w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym i tak dalej.. A ogrodnictwo? Więcej sadzić, ale nie przesadzać.. Przesadzać może jedynie kenijski rząd przesadzając eukaliptusy.. Socjaliści mają to do siebie, że wiecznie chodzą im po głowach zwariowane pomysły dotyczące rzeczywistości.. Najchętniej już jutro wywróciliby cały świat do góry nogami i zamienili go w kupę ideologicznego gruzu.. I jakoś obrońcy praw eukaliptusów nie protestują.. Bo w takich na przykład Chinach, znalezienie u kogoś w domu skóry pandy oznacza karę śmierci z klauzulą natychmiastowej wykonalności(???) A popatrzcie państwo eukaliptusy można bezkarnie wycinać, i nawet dla spragnionego podróżnika nie będzie ratunku.. Gdy będzie chciał posmakować odrobiny wody.. A ciekawe skąd władze socjalistycznej Kenii wezmą wodę, żeby podlewać nią nowe drzewa, którymi zechcą zalesić Kenię? Część drzew uschnie, te, dla których nie starczy wody.. Ale przetrwają te , do których wodę będzie się dowozić beczkowozami.. Dopóki nie skończą się dotacje do beczkowozów, na przykład z Unii Europejskiej. No i nie będzie pieniędzy na zamianę starych beczkowozów, na nowe.. pojemniejsze. Co prawda Polska Akcja Humanitarna prowadzi – zakrojoną na szeroką skalę- akcję związaną z wodą w Sudanie, ale może chociaż na chwilkę się oderwie od tej- jak to mówią rasowi socjaliści- kampanii społecznej. A przy okazji :ciekawe ile kosztowały te setki bilbordów w sprawie wody w Sudanie, którymi pani Janina Ochojska obkleiła całą Polskę wzdłuż i wszerz? No nie sama, bo nie ma na takie rzeczy czasu, ale firmy, wynajęte do tej roboty i opłacone z pieniędzy.. No właśnie z czyich pieniędzy..? Dopiero co skończyły się podniosłe obchody Międzynarodowego Dnia Walki z Ubóstwem obchodzone przez Polską Akcję Humanitarną, nie mam informacji , czy przy szampanie i kawiorze; siódmego października- tuż przed moimi urodzinami- Polska Akcja Humanitarna obchodziła światowy Dzień Godnej Pracy, co wiązało się jednocześnie z obchodami początku kampanii na rzecz godnej płacy w azjatyckich fabrykach odzieżowych(????).Ta Polska Akcja Humanitarna to jakiś kompletny nonsens ideologiczny ? To przybudówka międzynarodówki socjalistycznej walczącej o utopijne ideały lewicy, oczywiście za wielkie pieniądze.. Spotkania, nasiadówki, lewicowa ideologia.. I urzędowe wydawanie pieniędzy na utopijne cele.. Od wydawania pieniędzy nie zmieni się skala ubóstwa.. Wprost przeciwnie! Szefowa PAH została wybrana do Grupy Doradczej Centralnego Funduszu ds. Pomocy w Sytuacjach Kryzysowych(???). Znowu przegapiłem utworzenie takiego funduszu… A ile pieniędzy podatników jest w tym funduszu ds. Pomocy w Sytuacjach Kryzysowych??? I czy jest grupa doradcza ,doradzająca Grupie Doradczej Centralnego Funduszu Pomocy w Sytuacjach Kryzysowych, Niegodnej Pracy i Niegodnej Płacy?? O nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał.. Ile ten kolejny nonsens biurokratyczno- zastępczy nas kosztuje?? Jeśli chodzi o sadzenie drzew, to dobre wzory mamy w Unii Europejskiej. Unia dopłaca do sadzenia drzew, żeby było więcej lasów. Więcej lasów – to lepsze powietrze, no i ochrona środowiska, która jest tak bliska każdemu ekologicznemu socjaliście. Oczywiście pod warunkiem, że na tej ideologii może trochę zarobić.. I ludziska sadzą lasy, bo im dopłacają , oczywiście z pieniędzy, które rząd im wcześniej odebrał, przekazał w formie składki do Komisji Europejskiej, a ta łaskawie, przekazała niektórym wybranym, bo dla wszystkich nie starczy.. Równie dobrze można dopłacać do sadzenia kartofli… No tak,. Ale kto je potem będzie obierał..? Wojska już prawie nie mamy.. Mąż do żony: - Moja droga, za szybko wydajesz pieniądze. - To nie ja za szybko wydaję, tylko ty za wolno zarabiasz. Zawsze, żeby móc wydawać, można podnieść podatki. Bo są za niskie. Podatek jest wartością pracy, którą rząd odbiera swoim „ obywatelom”, pod byle pretekstem. Im wyższe podatki- tym większa bieda. Z którą socjaliści walczą do upadłego, podnosząc znowu podatki.. I tworząc kolejne warstwy biedy.. A propos eukaliptusów: a może do Kenii sprzedać pomysł sadzenia sztucznych drzew? U nas w centrum Warszawy stoi sztuczna palma.. Nie wymaga dowożenia wody.. Trzeba ją tylko umyć od czasu do czasu.. No i niektórym odbija… WJR
Fraszki pedagogiczne Jeszcze raz się okazało, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jak pamiętamy, kiedy tylko red. Lesław Maleszka z „Gazety Wyborczej” bezmyślnie przyznał się do tajnej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, pozostali konfidenci, zwłaszcza ci, którzy w międzyczasie dochrapali się statusu autorytetów moralnych, nie tylko zgodnie szli w zaparte, ale w dodatku – według identycznego schematu; najpierw – że w ogóle nie palili. Potem - że jeśli nawet coś tam kiedyś i zapalili, to się nie zaciągali. Później – że jeśli nawet się zaciągali, to na pewno nikomu to nie zaszkodziło. A kiedy się okazywało, że jednak temu i owemu mogło to jednak zaszkodzić – że po co rozdrapywać stare rany, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje, a nawet - że co by powiedział Pan Jezus, gdyby tak, dajmy na to, znowu zmartwychwstał – i tak dalej. Widać było gołym okiem, że jest to postępowanie w myśl instrukcji na wypadek dekonspiracji, co tylko dodatkowo potwierdza podejrzenia, iż formalna nieobecność zarówno SB, jak i razwiedki wojskowej, jest tylko wyższą formą obecności i że konfidenci nadal podlegają surowej dyscyplinie. Właśnie z okazji kolejnego Dnia Papieskiego, który u nas, jak wiadomo, przypada corocznie 16 października, Główny Teolog Rzeszy, tzn. pardon – jakiej tam „Rzeszy” – nie żadnej Rzeszy, tylko oczywiście III Rzeczypospolitej, czyli red. Jan Turnau z „Gazety Wyborczej” napisał nawet specjalną fraszkę, dotykającą największej bolączki Salonu: „Mówi Papież Polak z nieba / aureoli mi nie trzeba / Co tam beatyfikacja / najważniejsza jest lustracja / aniołowie, dzielne duchy / ich specjalność, to podsłuchy / polityków podsłuchują / mnie dokładnie informują / jak to w katolickiej złości / marnujecie dar wolności”. No proszę: „polityków podsłuchują”! I to w dodatku zatwierdzonych przecież przez razwiedkę gwoli pilnowania interesu! A to dopiero katolickie świnie! Czegoś takiego na dłuższą metę, ma się rozumieć, tolerować nie można i skoro już prezydent Kaczyński podpisał traktat lizboński, to tylko patrzeć, jak Nasza Pani Aniela zainstaluje tu Żydoland, a wtedy starsi i mądrzejsi pokażą tubylczym Irokezom, jak należy korzystać z wolności. Naturalnie przy pomocy jakiegoś pedagogicznego wierszyka o Papieżu Polaku, który ad usum czytelników żydowskiej gazety dla Polaków, która zapewne pozostanie na rynku jako jedyna (bo po co inne mają ludziom mącić w głowach?), mógłby wyglądać na przykład tak: Papież z nieba upomina: / macie słuchać się rabina! / A gdy trzeba katolika / to słuchajcie się Michnika! / Salonu mi nie lustrować! / Autorytety szanować! / Szczególnie Panią Anielę / z namiestnikiem jej na czele. / Tak korzystając z wolności / przenieście się do wieczności. Podczas Roku Judaizmu, jaki Żywa Cerkiew, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom Komisji Europejskiej, do tego czasu przeforsuje , będzie można wszystkich tubylców wyuczyć go na pamięć, poczynając od przedszkoli, gdzie stosowne lekcje mogą się odbywać na przemian z czytankami o pingwinach-sodomitach. Czyż nie inaczej poczynał sobie Jerzy Borejsza, tzn. Beniamin Goldberg, we lwowskim „Czerwonym Sztandarze” drukując podczas dobrego fartu w 1940 roku, dla mniej wartościowych tubylców wierszyki w rodzaju: „Mamy śliczne przyodziewy / wyszywamy burki. / Wszyscyśmy syny Stalina / i Stalina córki.”? Wystarczy zatem, jak redaktorzy „GW” popytają swoich stalinowskich dziadków, jak się robi takie rzeczy i program pedagogiczny gotowy. Ale to dopiero na kolejnym etapie, bo na obecnym pojawiła się gwałtowna potrzeba szybkiego opracowania korupcyjnej teorii do korupcyjnej praktyki. Ponieważ na tym odcinku praktyka wyprzedziła teorię, sięgnięto do dorobku myśli antylustracyjnej, gdzie niczym perła w koronie jaśnieje odkrycie Jego Ekscelencji, że bez dokumentów i to oryginałów, nikomu niczego uczynić nie można. Toteż pani minister Julia Pitera, która – jak się okazało – wcale nie była od zwalczania korupcji, tylko od Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, sięgnęła do tej skarbnicy. Ponieważ, jak wiadomo, taki Program nie został jeszcze opracowany, przeto Zbycho, Grzecho i Miro, do których zresztą premier Tusk ma pełne zaufanie i właśnie dlatego wyrzucił ich ze swojej pirogi, po pierwsze – wcale nie dopuścili się żadnych „nieprawidłowości”, po drugie – jeśli nawet się dopuścili, to nie zrobili tego w złej wierze, bo jużci – nullum crimen sine lege, co się wykłada, że nie ma przestępstwa, znaczy się – „nieprawidłowości” bez ustawy, a Programu pani minister Pitery, jako się rzekło – jeszcze nie ma, zatem – po trzecie – w ich przypadku, a także w przypadku prywatyzatorów stoczni, o żadnych „nieprawidłowościach” mowy być nie może, bo bez Programu Zapobiegania nie wiemy przecież, co jest nieprawidłowością, a co nią nie jest. To znaczy – zręby rewolucyjnej teorii do rewolucyjnej praktyki już się właśnie tworzą i pani minister Pitera wyjaśniła, co następuje: „Korupcja jest wtedy, kiedy ktoś przyjął korzyść. Tu było tylko jakieś namawianie. Nie wiadomo, czy coś z tego wyszło”. A jak nie wiadomo, czy coś z tego wyszło, to wiadomo, że nic nie było, no nie? I z tego klucza śpiewa cały Salon, któremu ton podał niezawodny pan prof. Ireneusz Krzemiński, który w myśli postępowej nikomu wyprzedzić się nie da. Ciekawe, że w tej sprawie w całym Salonie występuje identyczna jednomyślność, jak w sprawie lustracji, co podejrzliwcom, których na tym świecie pełnym złości przecież nie brakuje, nasunąć może skojarzenia, że tutaj też może być jakaś instrukcja razwiedki, co do dawania odporu nie wprost. I dzięki pani minister Julii Piterze mniej więcej wiemy, w jakim kierunku odpór będzie dawany – że mianowicie nic z tego nie wyszło, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, więc o co się właściwie rozchodzi? Zresztą na wszelki wypadek lepiej tego odporu zbytnio nie nagłaśniać, bo wiadomo; qui s’excuse, s’accuse, czyli - jak mówią Francuzi wymowni - kto się tłumaczy, ten się oskarża. Wychodząc naprzeciw temu społecznemu zamówieniu „Gazeta Wyborcza” wyszła właśnie do publiczności z gwałtowną potrzebą melioracji Kościoła katolickiego – żeby wprowadził u siebie rodzaj parytetu dla kobiet. Można się było tego spodziewać już wtedy, kiedy KAI opublikowała wynurzenia pani Fuszary, jak to JE abp Kazimierz Nycz życzliwie odnosi się do kwestii kobiecych również w kwestii parytetu. Inna sprawa, że żeby coś z tego w ogóle wyszło, to ktoś powinien przyjąć tu jakąś korzyść. Tam mówi stworzona właśnie dopiero co rewolucyjna teoria, więc nie wypada zaprzeczać. Nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem, więc przy pomocy „korzyści” można by, dla potrzeb następnego etapu przyspieszyć tworzenie „Żywej Cerkwi”. Zatem –„ jak forsa – to mi wsuń ją!” - byle tylko nie pozostawić żadnych śladów, a zwłaszcza – oryginalnych dokumentów, to nikt nikomu niczego nie będzie mógł zarzucić, a zwłaszcza tego, że robi niewłaściwy użytek z wolności. SM
Prężymy amerykańskie muskuły Co takiego zadał prezydentu Lechu Kaczyńskiemu amerykański wiceprezydent Józef Biden, który w ostatnią środę przyleciał do Polski, by zbajerować tubylczych Irokezów nowymi obiecankami? Z komunikatu wynika, że obydwaj mężowie stanu poruszyli w rozmowie wszystkie sprawy tego, a może nawet i tamtego świata, podobnie, jak czynił to Władysław Gomułka w swoich referatach na kolejnych zjazdach PZPR. Od razu widać, że Polska prowadzi politykę globalną, niczym jakieś supermocarstwo – no i pewnie dlatego sam wiceprezydent Biden powiedział, że cały świat powinien wzorować się na Polsce. Taki to ci komplement nam zasadził, tak ci to nam zakadził w nadziei, że się tym kadzidłem wreszcie odurzymy. I słusznie – bo pan prezydent Kaczyński zaraz poczuł się lepiej, a przede wszystkim – bezpieczniej. Inna jest bowiem sytuacja, gdy USA nie obiecują nam niczego, a inna – gdy obiecują nam zainstalowanie kolejnej tarczy – tym razem na kółkach. Co prawda minister Sikorski twierdzi, że pierwsza „konkretyzacja” może nastąpić dopiero w roku 2018, a do tego czasu w USA może zmienić się nie tylko co najmniej dwóch wiceprezydentów, a nawet prezydentów - ale to nic nie szkodzi, bo do tego czasu, w razie czego Polski będzie do ostatniej kropli krwi broniła Bundeswehra. No, może niekoniecznie całej Polski, tylko tzw. „ziem utraconych”, które w międzyczasie, dzięki zmianie stosunków własnościowych i demokratycznym inicjatywom oddolnym „utracone” być przestaną. Reszta obecnego polskiego terytorium państwowego, czyli tzw. „polskie terytorium etnograficzne” też będzie bezpieczne, bo po co ktokolwiek ma na nie napadać, skoro Polska nierządem stoi? Czyż nie dlatego właśnie pan prezydent Kaczyński po spotkaniu z panem wiceprezydentem Bidenem „umocnił się w przekonaniu, że nasze bezpieczeństwo jest zapewnione”? Jeszcze tylko dokooptować do BBN pana ministra Mariusza Kamińskiego i „nikt nam nie zrobi nic”, bo poza tym zawsze możemy przecież liczyć na cud. SM
UKŁAD TUSKA Służby w Polsce są używane dla prywatnej korzyści osób pełniących tam wysokie stanowiska. Szokujący jest cynizm i przekonanie o bezkarności widoczne w działaniach kierownictwa ABW. Bulwersujące jest to, że zachowania takie akceptuje premier rządu. Gdy tydzień temu, udzielając wywiadu pani Anicie Gargas dla „Gazety Polskiej”, mówiłem, że premier Tusk jest zakładnikiem grupy wymuszającej na nim dwuznaczne działanie, nie spodziewałem się, że tak szybko zostanie obnażony mechanizm funkcjonowania tej grupy. Ujawnienie przez „Rzeczpospolitą” faktu, iż jeden z szefów ABW, ppłk Jacek Mąka używał w swoim prywatnym interesie materiałów z kontroli operacyjnej uzyskanych przez ABW, pokazuje skalę patologii niespotykaną dotychczas w Polsce. Fakty są szokujące: ABW na zlecenie prokuratury podsłuchiwała dziennikarzy, a następnie mimo obowiązku zniszczenia tych materiałów – nie zrobiła tego. Za to prokuratura wyraziła zgodę na odtajnienie tych nagrań i przekazała je pełnomocnikowi zastępcy szefa ABW do użytku w procesie cywilnym. W ten sposób to, co tajnie i bezprawnie zdobyła ABW, zostało udostępnione publicznie i wykorzystane przez służby dla zniszczenia niepokornego dziennikarza.
Premier bezradny, służby bezkarne Sprawa ta pokazuje, że służby w Polsce są używane dla prywatnej korzyści osób pełniących tam wysokie stanowiska. Szokujący jest cynizm i przekonanie o bezkarności widoczne w działaniach kierownictwa ABW. Bulwersujące jest to, że zachowania takie akceptuje premier rządu. Złożone przez Tuska w ostatni poniedziałek oświadczenie na temat działań ABW również nie ma precedensu w zachowaniach przedstawicieli rządu po roku 1989 i jawnie pokazuje, że Tusk jest w istocie jedynie zakładnikiem służb specjalnych. Oto bowiem na pytania dziennikarzy premier odpowiedział, że po pierwsze: nie ma wiedzy na temat stosowania podsłuchów w Polsce przez służby specjalne, a w szczególności na temat ich ilości i okoliczności, w jakich są stosowane, ponieważ się tym nie interesował i nie zajmował; po drugie: nie potrafi powiedzieć nic na temat ostatnich wydarzeń związanych z działaniem kierownictwa ABW i nie będzie podejmował w tej sprawie żadnych decyzji przed przeprowadzeniem dogłębnego audytu służb, w szczególności nie widzi powodu do czyjejkolwiek dymisji w służbach; po trzecie: naprawdę niepokojącym zjawiskiem według premiera jest fakt publikowania informacji podsłuchu przez media, a w szczególności stenogramów tych podsłuchów. Przypomnijmy, iż ta wypowiedź miała miejsce trzy dni po ujawnieniu przez „Rzeczpospolitą” całej afery. Tymczasem premier po trzech dniach rozważań i analiz odkłada decyzję na później, zlecając, niczym prezes korporacji handlowej, „audyt”. Krótko mówiąc, premier informuje opinię publiczną, że ABW jest i pozostanie bezkarna.
Matactwo Szczegóły prawne tej sprawy muszą być z pewnością przedmiotem wnikliwej analizy. Ale już na obecnym etapie naszej wiedzy przestępczy charakter tych działań nie ulega wątpliwości, a wszelkie próby uchylenia się od takiej diagnozy noszą cechy matactwa. Ostatnie wypowiedzi premiera wskazują, że zarzut ten trzeba postawić także jemu. Premier bowiem nie wyznaczył ministra-koordynatora ds. służb specjalnych i choć minister Cichocki bywa tak nazywany, nie wyposażono go w niezbędne konstytucyjne uprawnienia. Oznacza to, że premier Tusk od listopada 2007 r. ponosi pełną odpowiedzialność za wszelkie działania służb specjalnych, co zresztą wielokrotnie osobiście publicznie podkreślał, wskazując, że sam wydaje im dyspozycje i nimi kieruje. Twierdzenie w tej sytuacji, że nie wie, jak wygląda kwestia podsłuchów w Polsce, wobec jakich przestępstw i w jakich okolicznościach są stosowane oraz jaka jest ich ogólna liczba, jest równoznaczne z przyznaniem się do popełnienia przestępstwa z art. 231 par. 1, czyli niedopełnienia obowiązków konstytucyjnych ciążących na premierze. W tej szczególnej sytuacji mamy jednak do czynienia także ze świadomą próbą ochrony przestępczych działań ze strony kierownictwa ABW. Jeżeli bowiem po trzech dniach od ujawnienia informacji na temat tak bulwersujących wydarzeń premier nie uzyskał od służb wystarczającej wiedzy pozwalającej ocenić sytuację i ocenić wnioski, to znaczy, że albo to służby rządzą premierem i lekceważą wszelkie jego polecenia, albo jest też on od nich tak zależny, że musi tolerować i chronić ich działania. Trzeba podkreślić, że bezprawnym było przechowywanie nagrań rozmów redaktora Gmyza z redaktorem Rymanowskim, a także redaktora Sumlińskiego z mecenasem Giertychem. Te pierwsze nie były objęte kontrolą operacyjną i jako niezwiązane ze sprawą, powinny być natychmiast zniszczone, dodatkowym przestępstwem w tej sprawie jest ich odtajnienie i przekazanie do sądu cywilnego. Te drugie jako chronione tajemnicą adwokacką pod żadnym pozorem nie mogą być przechowywane i również natychmiast powinny zostać zniszczone. Należy wreszcie postawić pytanie: jaki to mechanizm sprawił, że pełnomocnik ppłk. Jacka Mąki zwrócił się do sądu, a może do prokuratury, o udostępnienie na potrzebę procesu tych podsłuchów? Nie ma wątpliwości, iż pełnomocnik Mąki mógł posiąść tę wiedzę wyłącznie na skutek przestępstwa. Przecież wiedza o zarejestrowaniu tych rozmów i ich przestępczym przetrzymywaniu dostępna była policzalnej liczbie osób: tym, którzy o podsłuchu zadecydowali (prokuratura), tym, którzy go zlecili (ppłk Mąka) i tym, którzy go realizowali (podwładni Mąki). Wobec wszystkich tych osób powinno już dawno zostać wszczęte postępowanie, a oni sami zawieszeni w czynnościach lub – w wypadku pełniących wysokie stanowiska – zdymisjonowani. Ale premier Donald Tusk, choć bezpośrednio za tę sytuację jest odpowiedzialny, nie podejmuje żadnego z tych kroków, przeciwnie – koncentruje swą uwagę na dziennikarzach i opinii publicznej, która niepotrzebnie według niego uzyskała dostęp do wiedzy o tym procederze.
Jak do tego mogło dojść? Z pewnością jakieś znaczenie ma przeszłość samego Tuska i jego uwikłanie w interesy robione przez kierownictwo KLD na przełomie lat 80.i 90. Niewiele z tego przedostało się do opinii publicznej. Raport o likwidacji WSI przypomina postać Wiktora Kubiaka, którego firma Batax została wskazana przez wywiad wojskowy PRL do nielegalnego sprowadzania sprzętu elektronicznego dla sowieckiej zbrojeniówki. Chodziło o niebagatelną sumę 32 mln dolarów, na którą Grzegorz Żemek wystawiał akredytywy poprzez luksemburski Bank Handlowy. Drugą znaną z raportu operacją Kubiaka było współzałożenie z ludźmi wywiadu wojskowego kasyna w Warszawie w 1989 r. To tam właśnie powstawała mafia, spotykali się tacy ludzie, jak Kuna, Żagiel, „Słowik”, „Baranina” i inni. Potem Kubiak zasłynął jako sponsor KLD, musicalu „Metro” i biznesmen przejmujący kolejne warszawskie teatry.Przypomnijmy też działalność Tuska w Komisji Likwidacyjnej RSW Prasa Książka Ruch, którą raport NIK obarczył odpowiedzialnością za wielomilionowe nieprawidłowości. A wreszcie wskazać należy na aktywność Donalda Tuska w spółce wydającej „Gazetę Gdańską” na początku lat 90. Ważne też są spotkania i rozmowy Tuska z Markiem Dochnalem odnotowane w jego kalendarzu.
Cień „nocnej zmiany” Ale nie te kwestie wydają mi się najważniejsze dla oceny dzisiejszego zachowania Donalda Tuska, choć z pewnością swoista przychylność dla środowisk tzw. biznesu wywodzi się z tradycji KLD. Myślę, że szczególny stosunek do służb specjalnych może mieć swoje korzenie w udziale Tuska w „Nocnej zmianie”, czyli w obaleniu rządu Jana Olszewskiego i w próbie zablokowania lustracji w 1992 r. Ówczesny zamach, w którym dzisiejszy premier uczestniczył, to moment przełomowy, uwalniający ludzi SB i sowieckiej wojskówki od strachu przed poniesieniem odpowiedzialności za zbrodnie przeszłości. Tusk i współautorzy „Nocnej zmiany” dali im swoistą gwarancję bezkarności. To od tego momentu tacy ludzie jak Gromosław Czempiński, Henryk Jasik, Wiktor Fąfara, Bolesław Izydorczyk, Konstanty Malejczyk, Kazimierz Głowacki, a także dziesiątki i setki ich podwładnych stali się faktycznymi decydentami w polskiej polityce wewnętrznej i w gospodarce. Doszło do tego, że grupa funkcjonariuszy SB postanowiła założyć swoją partię, która stanie się gwarancją ich pozycji i wpływów. Niektóre szczegóły tej operacji ujawnił kilka miesięcy temu Gromosław Czempiński. Wskazał wówczas Donalda Tuska jako jedną z osób, z którą konsultował stworzenie Platformy Obywatelskiej.
Bondaryk i afera marszałkowa Takie zależności nie ustają i mają swoje długotrwałe konsekwencje, nawet jeżeli między partnerami dochodzi do sporów. Zapewne dlatego od początku rządów Platformy w 2007 r. zupełnie szczególną pozycję uzyskał Krzysztof Bondaryk, polityk PO związany ze służbami specjalnymi od początku lat 90., a równocześnie zaufany człowiek wielkiego biznesu, który wyrósł z FOZZ i służb specjalnych. Bondaryk objął kierownictwo największej ze służb – Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – a jego współpracownicy obsadzili stanowiska kierownicze w pozostałych służbach. To zapewne ta szczególna rola Krzysztofa Bondaryka wynikająca ze związku z wielkim biznesem i z wiedzy na temat przeszłości sprawiła, że premier nie powołał ministra-koordynatora ds. służb specjalnych. W rządzie tę rolę spełnia w istocie Krzysztof Bondaryk, więc on i jego współpracownicy są nietykalni. To właśnie dlatego Tusk nie czekał na opinię prezydenta przy powoływaniu Bondaryka, choć wiedział, że ryzykuje Trybunałem Stanu. Dlatego z Kancelarii Premiera w 2008 r. odszedł Paweł Graś i dlatego szef ABW nie musiał ujawniać zobowiązań wobec firmy Zygmunta Solorza, w której pracował przed objęciem funkcji szefa ABW i skąd jeszcze przez dłuższy czas pobierał pieniądze. Ale w historii Bondaryka jako szefa ABW jest jeszcze jedna, tajemnicza sprawa, która dla jego dzisiejszej pracy ma zasadnicze znaczenie. Chodzi o udział w prowokacji przeciwko Komisji Weryfikacyjnej jesienią 2007 r. Szczegóły tej operacji wciąż osłonięte są tajemnicą. Wiadomo jednak z pewnością, że Bondaryk brał udział w naradzie z Bronisławem Komorowskim, podczas której podjęto decyzje o całej operacji, i że to on osobiście po naradzie przewiózł byłego żołnierza WSW Leszka Tobiasza do ABW. Od tego momentu Krzysztof Bondaryk związał swój los i swoje panowanie nad służbami z prowokacją przeciwko Komisji Weryfikacyjnej. To dlatego z taką bezwzględnością atakowani są tacy członkowie Komisji jak dyrektor Piotr Bączek, dlatego rzuca się na szalę autorytet premiera, byleby tylko zemścić się na Macierewiczu, odbierając mu certyfikat dostępu do informacji ściśle tajnych, dlatego wreszcie zupełną bezkarnością cieszy się realizujący tę operację Jacek Mąka. Dzisiaj jest już oczywiste i przyznaje to nawet prokuratura, że w Komisji Weryfikacyjnej nie było żadnej korupcji ani wycieku Aneksu. Materiały, które zebrano, obciążają ludzi tak „wiarygodnych” jak były żołnierz WSW i WSI Aleksander Lichocki, awansowany finansowo na początku lat 90. przez Bronisława Komorowskiego. Szkolony przez KGB Lichocki został wskazany w Raporcie WSI jako jeden z ludzi organizujących dywersję wobec niepodległościowych partii politycznych na początku lat 90. Czy komuś takiemu można było uwierzyć, że ma wpływy w Komisji Weryfikacyjnej? Oczywiście, nie. Był za to wymarzonym człowiekiem do zorganizowania prowokacji przeciwko Komisji, bo cała jego przeszłość do tego go predestynowała. Ta prowokacja leży u podstaw dzisiejszej struktury personalnej i siły politycznej służb specjalnych, a ludzie ją realizujący właśnie dlatego są bezkarni. Ale też to ta prowokacja łączy trwałym węzłem sojusz Tuska z Komorowskim, który dziś stabilizuje sytuację w PO. Antoni Macierewicz
OFERTA PIS - CO JA NA TO? Artur Górski, poseł PiS, opublikował w internecie ciekawy tekst „Przyszłość dla UPR nie jest zamknięta” będący w rzeczywistości nieformalną ofertą polityczną. Zanim wypowiedzą się stosowne władze UPR, pozwolę sobie na kilka osobistych komentarzy. Poseł Górski jest nie tylko odpowiednią osobą do inicjowania kontaktów z UPR (był kiedyś związany z naszą partią), ale też ma na swym koncie pewne sukcesy w tej sprawie. Jego artykuł „Wspólnie brońmy niskich podatków” z wiosny br. spotkał się z szerokim odzewem w naszym środowisku i po dwu miesiącach wydał owoc w postaci spotkania przedstawicieli PiS na czele z Jarosławem Kaczyńskim z delegacją UPR z prezesem Witczakiem. Widać, więc, że teksty Górskiego trzeba brać poważnie pod uwagę – nie są to tylko prywatne wizje polityczne. Co więc wynika z aktualnej oferty Posła? Duzi gracze polityczni (PiS i PO) bacznie obserwują flanki i szukają przed wyborami sprzymierzeńców. PO z radością obserwuje zmiany w RO „Polska XXI”, który przyjął w swoje szeregi spadochroniarzy z PiS – Dorna, Libickiego i Tomczaka. Czytelny jest tu plan stworzenia przy postrzeganej jako „postępowa” Platformie konserwatywnego sojusznika. Że będzie to konserwatyzm tylko pozorny, nie musze nikogo z Czytelników mojego bloga przekonywać. Ale cześć elektoratu na to się nabierze. Oferta PiS wobec UPR jest uczciwsza. UPR, jako najstarsza partia liberalizmu ekonomicznego, nie jest żadną przedwyborczą efemerydą. Konsekwentnie głosimy konieczność wprowadzenia w Polsce prawdziwego wolnego rynku jako najszybszego sposobu wyrwania Polaków (a nie tylko garstki nomenklatury, jak to było dotychczas), z postkomunistycznej biedy materialnej (obecnie dochodzi jeszcze czynnik ratowania już całego państwa przed bankructwem spowodowanym rosnącym zadłużeniem). Pojawianie się wiec u boku postrzeganego jako socjalizujące PiS-u silnego, liberalnego sojusznika to śmiertelne zagrożenia dla „łżeliberałów” z PO. Nic dziwnego, że na głowę polityków UPR, którzy dostrzegając wręcz dziejową konieczność jednoczenia prawicy wobec wspólnego wroga, spadły najgorsze oskarżenia, obelgi i intrygi. Dla mnie oczywiste jest ich źródło – to służby specjalne związane z okrągłostołowym porządkiem. Zgodnie z nim w III PR prawica nie miała nigdy dojść do władzy. Unia Polityki Realnej do niedawna realizowała w tym planie rolę kompromitowania poglądów konserwatywno-liberalnych – najbardziej niebezpiecznych, bo nowoczesnych i skutecznych, dla układu. Zastanawiająca jest tu rola Korwina, niekwestionowanego medialnego lidera UPR. Niektórzy wprost formułują zarzut o Jego agenturalności, ja jednak jeszcze uporczywie trzymam się nadziei, że to tylko megalomania i pycha nie pozwalają Mu dostrzec, jak jest manipulowany przez służby. Nawet w niedawnym wywiadzie dla „Polski” JKM dość życzliwie ( i na pierwszym miejscu) wypowiada się o sojuszu z PO, a o PiS nawet nie kończy wątku: „Możliwa jest jakaś koalicja z Pana udziałem? Jeśli PO pozbędzie się 2/3 swoich członków, czyli aferałów i agentów bezpieki, to z resztą miło będzie się nam współpracowało. Podobnie jeżeli z PiS odejdą ci, co powinni. Kto powinien odejść z PiS? No wie pan, wariaci, przecież tam niektórzy to kompletne oszołomy. Ale za daleko zaszliśmy, bo powinniśmy zacząć od tego, że ja w ogóle jestem przeciwnikiem demokracji.(…)”Poseł Górski obawia się odejścia frakcji JKM z UPR. Ja natomiast przyjmuję to z nadzieją. Ci ludzie blokowali normalną pracę i rozwój partii. Traktowali ją jak prywatny folwark. Podam tylko dwa rażące przykłady: 1) „Najwyższy Czas” – pismo przez wszystkich traktowane jako organ UPR. W rzeczywistości prywatna własność Korwina, którą sprzedał Sommerowi, a ten w ostatnich wyborach kandydował z ramienia konkurencyjnej partii i … nawoływał UPR-owców do głosowania na Libertas!!! Kiedy Rada Główna partii spotyka się z Kaczyńskim, „NCz” pełne jest obraźliwych epitetów pod adresem Jego środowiska. 2) „UPR TV” zwana przez niektórych „JKM TV” z uwagi na przeogromną dysproporcję ilości wystąpień Korwina w stosunku do innych materiałów. By przynajmniej trochę to poprawić ekipa telewizyjna mojego okręgu (lubelskie, tu można ocenić nasze produkcje: http://www.youtube.com/user/UPRLublin#p/a), dostarczała wiele filmów na kanał główny. Spotykaliśmy się z obstukają czy wręcz z odmową publikacji. Gdy poprosiliśmy o nadanie nam prawa dostępu do kanału, tak odpowiedział nam człowiek związany z JKM:„nie daję uprawnień, jak ktoś inny będzie redagował uprtv, to inny biedzie umieszczał”. Ta osoba (ze względu na dawną zażyłość pominę nazwisko), gdy teraz demonstracyjnie opuściła UPR, kanał video partii potraktowała … jak prywatną własność i odmówiła przekazania go partii. Bez takiej wewnętrznej piątej kolumny UPR będzie funkcjonowała zdecydowanie lepiej. Większość pracy w terenie wykonywali ludzie poświęceni idei, a nie „wodzowi”. Zwolennicy Korwina zawsze mocniejsi byli „w gębie” czy internetowym klikaniu, niż w realnej działalności. Ich braku nie odczujemy dotkliwie. Co więcej, na przestrzeni lat setki wartościowych działaczy opuściło nasze szeregi właśnie ze wzglądu na wyczyny Korwina. Spodziewam się teraz ich powrotu i wzmocnienia REALNEJ działalności UPR. W notce o sobie na blogu napisałem: „Cel polityczny: przyczynić się do powstania w Polsce stabilnej, wielonurtowej partii prawicowej zdolnej do zdobycia władzy i zburzenia okrągłostołowego porządku.” Propozycja ze strony PiS idzie więc jak najbardziej w kierunku moich zainteresowań. Widzę jednak przynajmniej dwa problemy:1) Forma jej podania. Doceniam działania i dobre chęci posła Górskiego, ale nasi członkowie tresowani przez JKM hasłami o „socjalistycznym PiS, naszej roli jako partii antysystemowej (która może współpracować jedynie na rzecz PO …), o naszej niezwykłej wyjątkowości i wyższości wobec wszystkich innych idiotów, faszystów czy hitlerowców”, mają naprawdę trudny orzech do zgryzienia. To tak, jakby pacjentowi po dwudziestoletniej śpiączce podać normalny obiad…2) Obawa przed rolą przystawki dla PiS. Mamy w pamięci los LPR i SO. Ja rozumiem, że to nie ten poziom, co UPR i intencje przywódców tych partii okazały się wrogie wobec PiS, ale …. Pewnym remedium na tę obawę jest interes PiS, który jasno wyłożył Górski:„Prawo i Sprawiedliwość nie ma potencjału, by rządzić samodzielnie, jak w Niemczech takiego potencjału nie ma CDU-CSU. Tak jak liberałowie w Niemczech dają chadekom większość niezbędną do rządzenia, tak w Polsce taką większość, po demontażu PO, może dać PiS-owi Unia Polityki Realnej.”W podobnym tonie wypowiedział się na niedawnym spotkaniu GP poseł Macierewicz: „Chciałbym zrobić dużo, by wokół PiS-u powstał szeroki ruch patriotyczny, różnorodny, składający się z różnych środowisk, który będzie wspierał te same cele – czyli budowę IV RP (…) To teraz się właśnie zaczyna. (…) Od szerokiego ruchu patriotycznego wspierającego PiS w budowie IV RP zależy przyszłość wyborów parlamentarnych prezydenckich i samorządowych. (…) Ja to traktuję (ostatnią uchwałę PiS – P.Ch.) jako punkt wyjścia do zgromadzenia tych środowisk i tych sił, które niekoniecznie muszą się partyjnie zdefiniować jako PiS, czy jako jakakolwiek formacja, a chcą opierać ten sam cel nie nakładając na siebie takich więzów, jakie są wymagane w partii politycznej. To właśnie – takie otwarcie – będzie robione. Ale, żeby ono mogło być zrobione, najpierw musiała być ta pięść, ten rdzeń, przywrócony do ładu i składu po trudnych przejściach wyborów 2007 roku.”Można wiec z dużą dozą pewności potraktować to jako oficjalną ofertę PiS. Kaczyńskiemu nie opłaca się niszczyć UPR – zyska co najwyżej kilkunastu działaczy partyjnych. Sprzymierzając się jednak na zdrowych zasadach z silną i niezależna Unią Polityki Realnej, może zyskać potężny młot na łżeliberałów z PO. Tak nam dopomóż Bóg!
Kto i czy uhonoruje jutrzejsze trupy? Niezmordowany p.PJO nadesłał informację – a właściwie prawie sam za mnie napisał tekst:
Czarna sobota W ubiegłą sobotę, jak melduje Policja Państwowa, zginęło na drogach aż 16 pieszych. To podobno rekord. Do tego należy zapewne dodać drugie tyle kierowców. Powstaje kilka pytań. Przede wszystkim: dlaczego JE Lech Kaczyński nie urządził z okazji Czarnej Soboty żałoby narodowej? Gdy w 1905 r. od kul carskich żandarmów (świadomie i celowo sprowokowanych zresztą przez bandytów śp.Józefa Piłsudskiego - którzy ukryci w tłumie oddali do nich kilka strzałów), zginęły TRZY osoby - żałoba narodowa była bardzo solenna... Dlaczego gołębiarze, górnicy i pasażerowie autokarów traktowani są dobrze, a biedni piesi, których nie stać na samochód, stadko gołębi, ani na wycieczkę do Lourdes - gorzej? Trybunał Konstytucyjny stanowczo powinien się tym zająć. Po drugie: najwyższa pora na wprowadzenie obowiązku noszenia dwóch światełek odblaskowych na piersiach i trzech z tyłu. Oprócz tego kaski ochronne z migającym światełkiem... Producenci kasków! Zbierzcie te 3,5 mln dolarów, wręczcie w Sejmie jak zwykle, komu trzeba - i fertig! Pro publico bono, oczywiście. Socjaliści nie dotrzymują obietnic (popr.) Informację o takim tytule przeczytałem wśród WIADOMOŚCI na portalu. Postanowilem jej nie przeczytać - a skomentować. Taka wprawka erystyczna. Otóż redaktor zapewne uważa to za obciążenie. Z punktu widzenia socjalisty - niewątpliwie ma rację. Ale dlaczego mamy patrzeć na sprawy z tego punktu widzenia? Z naszego jeśli socjalistom nie udało się np. ubezpieczyć wszystkich, wypłacić wszystkim zasiłków dla bezrobotnych, wszystkich kobiet przerobić na samotne matki, a wszystkich dzieci upchać do żłobków - TO BARDZO DOBRZE! Gdyby tak Czerwoni nie dotrzymali ŻADNEJ obietnicy, którą złożyli - to by było ale dobrze! Nieprawda-ż? A teraz proszę przeczytać - i sprawdzić trafność komentarza... Co do UPR - przypominam: nie walczymy z UPR! To znaczy: walczymy. Konkurujemy o to, kto bardziej dokopie Czerwonym, Różowym, Pomarańczowym, Pąsowym, Karminowym, Ceglastym itp. Warto natomiast odnotować rekord wygibasów moralnych, który ustanowił p.Paweł Chojecki, prezes O/Lubelskiego UPR. Stwierdził On mianowicie, że p.Prezes Boleslaw Witczak słusznie utajnił przed Członkami UPR to, że korzysta z partyjnej kasy - ponieważ Pismo Św. powiada: "Oto Ja posyłam was jak owce między wilki, bądźcie tedy roztropni jak węże i niewinni jak gołębice. Mat. 10:16". Kto nie wierzy, może to przeczytać na witrynie (MORALNOŚĆ W POLITYCE – CASUS WITCZAKA
Po udzieleniu absolutorium Witczakowi na Konwencie Unii Polityki Realnej i odejściu Korwina pojawiło się wiele wątpliwości, co do słuszności tych zmian. Powraca stare pytanie o miejsce moralności w polityce…Myślenie o polityce w kategoriach prostych wyborów moralnych i sytuacji czarno-białych jest wzniosłe, ale … nierealistyczne. Inaczej mówiąc, gdyby ludzie uczciwi przyjęli idealistyczną perspektywę, musieliby zrezygnować z czynnego uprawiania polityki. Pozostaliby więc w niej sami krętacze i karły moralne. By do tego nie dopuścić, ludzie uczciwi muszą zaryzykować wchodząc na grząski teren. Mi przyświecają w tym dwie zasady. Pierwszą wprost sformułował Jezus: Oto Ja posyłam was jak owce między wilki, bądźcie tedy roztropni jak węże i niewinni jak gołębice. Mat. 10:16 Ludzie uczciwi wcale nie muszą być naiwni! Jezus wprost nakazuje nam ostrożność, rozwagę i „zmysł praktyczny” w konfrontacji z wrogami (te myśli niesie w sobie słowo phronimos użyte w tekście greckim Pisma). Druga zasada wynika z kolejności przykazań i przykładów biblijnych. Tak ją formułuję: dla wartości wyraźnie wyższej można poświęcić wartość niższą. Tak czynili bohaterowie wiary w rodzaju Rahab, która wprowadziła w błąd swoje władze, by ratować bożych wysłanników (List do Hebrajczyków 11,31 i List Jakuba 2,25). Podobnie, nie mamy za złe ludziom ukrywających partyzantów, że okłamywali Niemców. Może to kojarzyć się z makiaweliczną zasadą, że cel uświęca środki, ale posiada fundamentalne różnice – cel nie jest dowolny (musi być moralnie dobry i wyraźnie wyższy od poświęcanej wartości), a środek dalej jest moralnie naganny (kłamstwo pozostaje kłamstwem). Uściślę: w rozgrywkach wewnątrzpartyjnych kłamstwa nie uznałbym za dopuszczalny środek, ale już np. w polityce międzynarodowej, gdyby ważył się los zagrożonej ojczyzny, tak. Inną kwestią pozostaje, czy sam zdobyłbym się na coś takiego. Przejdźmy do konkretnej sytuacji. Jeden z komentatorów tak ujął kluczowy problem konfliktu z Korwinem: „Mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony cieszę się, ze Korwinowi odebrano sprawne narzędzie niszczenia polskiej prawicy, a tym samym Polski. Z drugiej jednak uważam, że to jego partia, on ją założył i przez większość Polaków jest z nią utożsamiany. Na razie jest "remis". Jeśli się uda doprowadzić do stworzenia szerokiej formuły polskiej prawicy z PiS-em na lewo, UPR-em na prawo i Ruchem Przełomu Narodowego w centrum, to uznam, ze cala ta awantura do czegoś się przydała. Ale odebranie Korwinowi UPRu jest jakieś... niesmaczne” Wiedziałem, że głosując za Witczakiem sprawię p. Januszowi ból. Gdyby to był jakiś prywatny klub towarzyski, firma handlowa Jego autorstwa itp., nie miałbym wątpliwości, że nie mogę tak postąpić. W tym przypadku chodzi o partię polityczną, która w sposób trwały i istotny marnuje możliwości polskiej prawicy, czyli sił ratujących Ojczyznę. Odłożyłem więc na bok sentyment do JKM… Czy uda się doprowadzić do odwrócenia szkodliwej roli UPR? Tego nie wiem, ale był to pierwszy i niestety konieczny krok ku temu celowi. Kolejny głos zasłużonego UPR-owca z dwudziestoletnim stażem naświetla drugi poważny problem moralny: „Pastor Chojecki zapomniał, że w miejsce znienawidzonego i podobno niszczącego wizerunek UPR JKM mamy obecnie, jako prezesa człowieka, który, jak sam przyznał przywłaszczył sobie partyjne pieniądze (jakby, ktoś nie wiedział to wbrew VII przykazaniu). Jeśli to sukces i nadzieja na lepszą przyszłość, to gratuluję poczucia humoru.”Wcale nie do śmiechu było mi, gdy usłyszałem, że Witczak wypłacił sobie pensję za czas kampanii. Czułem się wręcz „wystrychnięty na dudka”. Wraz grupą zapaleńców przez ponad dwa miesiące dzień w dzień (a niekiedy i noc) ciężko pracowaliśmy najpierw przy zbiórce podpisów, a potem w kampanii wyborczej. Poniesione wydatki tylko częściowo zostały nam zrefundowane - sam dołożyłem przynajmniej dwa tysiące z własnej kieszeni, choć mi się nie przelewa. Ale co, miałem się obrazić na Prezesa? Przecież sam głoszę zasadę, że za pracę należy się zapłata i wielokrotnie powtarzałem, że jeśli UPR chce zerwać z akcyjnością i „bylejakością” swoich działań, musi mieć etatowych pracowników. Uznaję więc, że Witczak w swoim sumieniu ocenił, że nie potrafi przeżyć wraz rodziną kampanii wyborczej i sięgnął po taki środek. Na Jego obronę powiem jeszcze, że osobiście słyszałem narzekania Korwina na poprzednie ekipy w partii jak to wiele pieniędzy zmarnowały czy sprywatyzowały „pod stołem”. Witczak przynajmniej na wszystko wystawił rachunki. Gdyby chciał ukraść, jak to sugeruje JKM, nie pozostawiłby tak wyraźnego śladu. Popieram więc co do idei zachowanie Witczaka – prezes powinien być wynagradzany (i jednocześnie rozliczany z efektów) i mam niesmak co do formy. Korwin przeszedł do kontrataku. Oskarża Witczaka, demoluje UPR i nawołuje do przechodzenia do swojej partii PJKM. Mam jeszcze odrobinę nadziei, że to tylko reakcja urażonych ambicji. JKM ma ciągle szansę na odegranie pozytywnej roli. Od dawna ja i wielu innych sugerujemy Mu, by zaprzestał angażowania się w sprawy partyjne, zajął się publicystyką i tworzeniem wpływowego ośrodka myśli wolnościowej. UPR bez Niego zajmie się realną polityka, a On jako komentator pilnowałby, by partia nie rozmieniła na drobne swoich ideałów. Takie zachowanie potwierdziłoby, że dotychczasowe klęski, jakie sprowadzał na UPR, były wynikiem tylko Jego niezwykle wybujałego temperamentu. Jeśli podzieli środowisko i dalej będzie marnował tym razem 0.5% prawicowych głosów, trudno będzie uciec od podejrzenia, że robi to celowo… ) JKM
Fikołki na lodowcu "Cepeliada, cepeliada, w ogródeczku panna Mania, Chmurka się przejęzyczyła, jaja nie do wytrzymania!" - śpiewał Jacek Kleyff w schyłkowym okresie dekady Edwarda Gierka, kiedy w telewizji, na przekór nadciągającej katastrofie, królowała tzw. propaganda sukcesu. Inna rzecz, że okazała się ona bardzo skuteczna, bo mimo upływu 30 lat liczba nieutulonych w żalu sierot po Edwardzie Gierku nie tylko nie spada, ale nawet jakby rosła. Z tego właśnie - jak przypuszczam - powodu propaganda unijna pada u nas na tak podatny grunt; Bruksela da forsę i znowu wszystko będzie jak dawniej, to znaczy - czy się stoi, czy się leży... Z perspektywy tych 30 lat coraz trudniej zrozumieć, dlaczego właściwie w 1980 roku powstała "Solidarność" i po cośmy obalali komunizm ze Związkiem Sowieckim na czele. Dlaczego było tak źle, skoro przecież było tak dobrze, że dzisiejsze czasy na tle tamtych wypadają tak odrażająco? Inna rzecz, że wtedy wielu rzeczy nie można było mówić, bo cenzura i w ogóle, podczas gdy dzisiaj każdy plecie, co mu tylko ślina na język przyniesie, ale paradoksalnie może to być jeszcze jedna poszlaka, że "Ojciec Narodów" Józef Stalin mógł mieć rację, uważając, iż wolność tak naprawdę nie jest ludziom do niczego potrzebna. Nie tylko niepotrzebna, ale nawet szkodliwa, bo od jej nadmiaru niektórzy zaczynają głupieć. Nawiasem mówiąc, przewidział to również poeta, pisząc, że "wolność jest jakoby posiadanie fletu; jeśli weźmie go człowiek muzyki nieświadom, piersi straci i uszy zatruje sąsiadom". Jeśli nawet nie wszystkim, to niektórym na pewno.
Na szczęście nie wszystko stracone, bo wyrwana ze szponów "byłego neonazisty" państwowa telewizja, wspomagana stacjami komercyjnymi, znowu rusza do pełnienia tak zwanej misji, to znaczy - utrzymywania milionów dorosłych metrykalnie ludzi w stanie infantylizmu przy pomocy kreowania pogodnego obrazu rzeczywistości, w której, jeśli nawet wydarzy się coś niepokojącego, to tak czy owak musi zakończyć się wesołym oberkiem. Mundus vult decipi, ergo decipiatur (świat chce być oszukiwany, niechże więc będzie). Skwapliwie korzystają z tej okazji nasi mężowie stanu; pan premier Tusk chwyta się afery podsłuchowej, żeby nie tylko zatrzeć nieprzyjemne wrażenie po aferze hazardowej i prywatyzacyjnej, które napędziły mu tyle strachu, ale i zaprezentować się w roli obrońcy swobód obywatelskich przed tajniakami, podobnie jak pan prezydent Kaczyński, któremu w kreowaniu wizerunku płomiennego obrońcy interesu narodowego trochę przeszkadzałoby wspomnienie o niedawnym podpisaniu traktatu lizbońskiego. Ale od czegóż fajerwerki i kierowanie uwagi opinii publicznej na plotki, które u nas - z powodu gwałtownie kurczących się możliwości działań rzeczywistych - w coraz większym stopniu zastępują autentyczną politykę? Tymczasem medialne fajerwerki, chociaż efektowne i przyciągające uwagę gawiedzi, w polityce znaczą niewiele albo wręcz nic. Rozbłyskają i gasną bezpowrotnie, niczym zbawienne projekty naprawy Rzeczypospolitej, o jakich tyle nasłuchaliśmy się przy każdej kampanii wyborczej. Cóż zatem ma znaczenie? A znaczenie mają niedostrzegalne, geologiczne ruchy poważnych państw, na które mało kto zwraca uwagę. Są one podobne do ruchu lodowców, który w gruncie rzeczy trudno zauważyć. Taki lodowiec wprawdzie sprawia wrażenie nieruchomego, jednak się porusza. Bardzo powoli, centymetr po centymetrze, jednak w ten pełzający ruch milionów ton lodu zaangażowane są siły tak potężne, że to właśnie one wypiętrzają góry, żłobią doliny, moreny czołowe, boczne i denne, słowem - to one właśnie kształtują przyszłe krajobrazy, przyszłe oblicze ziemi. Tymczasem organizatorzy opinii publicznej w Polsce pragnęliby wszystkim wmówić, że ani lodowiec, ani jego ruch, którego właściwie wcale nie ma, nie są ważne, bo najważniejsze są fikołki, jakie na tym lodowcu wyprawia wesołe towarzystwo, spierające się w gruncie rzeczy już tylko o różnicę łajdactwa. I wielu ludzi nie tylko w to wierzy, ale nawet się w te spory emocjonalnie angażuje do tego stopnia, że gotowa jest służyć wesołemu towarzystwu za mięso armatnie. Tymczasem lodowiec na fikające na nim wesołe towarzystwo zupełnie nie zwraca uwagi; popychany potężną siłą, centymetr po centymetrze posuwa się ku swemu celowi. Jest blisko, coraz bliżej i bardziej spostrzegawczy zaczynają już odczuwać jego śmiertelny chłód. SM
FAKTY - PRZECIW KŁAMSTWOM RZĄDU Aleksander Grad dziś : „Jeszcze w 2008 roku odbyło się spotkanie premiera m.in. ze mną i szefami służb, na którym zostali zobowiązani do osłaniania przed korupcją procesów prywatyzacyjnych. - Rozumiem, że na spotkaniu nie było Kamińskiego, skoro nic o tym nie wie? Był! Wziął udział w posiedzeniu, nawet zabierał głos. Po tym spotkaniu przesłałem mu pismo z wykazem 79 projektów prywatyzacyjnych, które moim zdaniem wymagają osłony. Odpisał, że oczekuje szczegółowych danych odnośnie tych projektów, m.in. stoczniowego. Na jakim jest etapie, kto nam doradza, itd. Wszystko dostał, i jeszcze co kwartał wysyłaliśmy mu informacje uzupełniające”.
(1) Prasa wczoraj: „Przedstawiciele rządu twierdzą, że resort skarbu już wiele miesięcy temu zwrócił się do CBA z prośbą o utworzenie "parasola antykorupcyjnego" nad tym procesem. Powołują się przy tym na korespondencja między Agencją Rozwoju Przemysłu a Biurem. Opozycja i szef CBA twierdzą, że taki parasol miał być rozpostarty nie nad samą prywatyzacją stoczni, ale nad procesami prywatyzacyjnymi w ogóle - a to znacząca, według nich, różnica. Jak wynika z dokumentów ujawnionych przez Fakty TVN, już 1 grudnia 2008 Jacek Cichocki, sekretarz kolegium ds. służb specjalnych w Kancelarii Premiera, zgłosił się w liście do CBA prośbę "o stworzenie tarczy antykorupcyjnej dla najważniejszych procesów prywatyzacji i zamówień publicznych". Takich procesów i zamówień w rządzie wyselekcjonowano aż 230, nie są one jednak wskazane w ujawnionym pismie. Nie pada też słowo "stocznia". W piśmie tym znalazła się natomiast prośba o sporządzanie przez CBA comiesięcznych raportów z prowadzonych prac, począwszy od 1 lutego 2009 r.”
(2) Palikot powiedział, że „dowodem na kłamstwa byłego szefa CBA jest dokument, który Kamiński w maju 2009 roku wysłał do ministra skarbu i w którym prosi, aby "w związku z działaniami prowadzonymi w ramach osłony antykorupcyjnej", w Agencji Rozwoju Przemysłu została wyznaczona osoba, odpowiedzialna za kontakty robocze z CBA. Równocześnie Kamiński prosi ministra skarbu o wykaz umów dotyczących świadczeń usług marketingowych z lat 2007-2009 m.in. Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińska Nowa”
(3) Tak wygląda wersja rządowo – medialna. Tak zaś wygląda prawda: 03.12.2008r. - Obrady Kolegium do Spraw Służb Specjalnych: „„Tarcza antykorupcyjna”, mająca na celu osłonę najważniejszych procesów prywatyzacji i zamówień publicznych, plany pracy służb specjalnych na rok 2009 oraz informacja Szefa ABW na temat Raportu Sytuacyjnego Centrum Antyterrorystycznego z dnia 24.11.2008 r. były m.in. przedmiotem obrad Kolegium do Spraw Służb Specjalnych, które odbyło się w 2 grudnia 2008 r. [...] Zadaniem służb specjalnych w ramach „tarczy antykorupcyjnej” jest prowadzenie działań profilaktycznych, zapobiegających powstawaniu nieprawidłowości w procesach prywatyzacji i zamówień publicznych. Wyselekcjonowano najistotniejsze – z racji wartości lub znaczenia dla interesów państwa – przetargi i prywatyzacje. Służby specjalne, we współpracy z odpowiednimi resortami, zajmują się obecnie ochroną tych procesów. [...]Szefowie służb specjalnych przedstawili podczas posiedzenia główne założenia planów pracy swoich służb na rok 2009. Kolegium, po dyskusji, pozytywnie zaopiniowało przedłożone dokumenty.”
(4) 20. 03.2009 r. - Umowy państwowych spółek pod lupą CBA i ABW „Zarządy Spółek Skarbu Państwa mają przedstawić do 27 marca ministrowi skarbu informacje o zawieranych umowach i kontraktach o znacznej wartości i o kluczowym znaczeniu dla tych spółek. Minister zwrócił się też do ABW i CBA o sprawdzenie i monitorowanie tych transakcji. Badanie ma objąć okres od 1 stycznia 2007 do 20 marca 2009 roku spółki skarbu państwa muszą przedstawić MSP informacje o podmiotach, z którymi zawierały umowy, a także zakres, rodzaj i przedmiot tych umów. Ponadto w zestawieniu spółek mają się znaleźć informacje o procedurze zawieranych umów i zastosowanych kryteriach wyboru.
- W ramach realizacji programu tarczy antykorupcyjnej minister skarbu zwrócił się do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Antykorupcyjnego z wnioskiem o sprawdzenie i monitorowanie transakcji, w szczególności zbadanie ich pod kątem ewentualnych nieprawidłowości, jak i ewentualnych konfliktów interesów przy podejmowaniu decyzji i realizacji zamówień - napisano w dokumencie. Resort podkreśla, że kontrola w spółkach ma być prowadzona tak, by nie wpływała negatywnie na ich działalność i wizerunek. Rzecznik MSP Maciej Wewiór powiedział , że resort skarbu chce przebadać umowy zwierane przez spółki SP w ciągu ostatnich kilku lat, by nie było żadnych podejrzeń i spekulacji.”
(5) 06.04.2009r. - Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Centralne Biuro Antykorupcyjne otrzymały z Ministerstwa Skarbu Państwa wstępne informacje o umowach i kontraktach, jakie zawarły w ciągu ostatnich 2 lat spółki Skarbu Państwa. Rzecznik CBA Temistokles Brodowski powiedział w poniedziałek PAP, że Biuro otrzymało z MSP informacje o 220 podmiotach. Dodał, że CBA ma zamiar prosić resort o uszczegółowienie niektórych danych. "CBA prowadzi czynności analityczne w odniesieniu do części informacji otrzymanych z resortu skarbu. Wynik tej analizy przesądzi o tym, jakie dalsze czynności będą ewentualnie podejmowane" - wyjaśnił Brodowski. Również rzeczniczka ABW mjr Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska przyznała w rozmowie z PAP, że Agencja otrzymała wstępne informacje z MSP o umowach spółek Skarbu Państwa, zawartych w ciągu ostatnich dwóch lat. "ABW aktualnie poddaje je wnikliwej analizie" - podkreśliła. Rzecznik MSP Maciej Wewiór powiedział w piątek PAP, że resort skarbu przekazuje sukcesywnie do służb specjalnych informacje o kontraktach spółek SP.”
(6) 19.06.2009 r. – Sprawozdanie stenograficzne z 35 posiedzenia Senatu . Punkt 12 obrad - Informacja o wynikach działalności Centralnego Biura Antykorupcyjnego w okresie od 1 stycznia do 31 grudnia 2008 roku. (str.69) Senator Piotr Andrzejewski: Chciałbym wiedzieć, czy i w jakim zakresie jest prowadzone przez CBA postępowanie w związku z kwestionowaniem zakresu pomocy publicznej przyznanej stoczniom gdańskiej i szczecińskiej. Chyba właśnie w kompetencjach CBA leży stwierdzenie, czy nie przekroczono uprawnień lub nie dopełniono obowiązków, działając na szkodę interesu publicznego w zakresie tych procedur. A te kwoty są realnie kwestionowane. Mówi się o ogromnej dysproporcji w porównaniu do tego, co ustaliła Unia Europejska w zakresie efektywnej pomocy, którą uzyskały stocznie, i o tym, że w związku z tym nastąpiła ich likwidacja. Czy toczy się w tym zakresie jakieś postępowanie? Szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński: Tak, choć może nie całościowo dotyczące tego problemu, a jego pewnych aspektów. I niestety nie mam dobrych informacji. My prowadziliśmy pewne śledztwo w ubiegłym roku, które zostało umorzone przez prokuraturę. Nie pamiętam, czy prokuratura odmówiła jego wszczęcia, czy je umorzyła, twierdząc, że ich zdaniem nie doszło do popełnienia przestępstwa. Ale w zakresie dofinansowania jednej ze stoczni prowadziliśmy śledztwo w ubiegłym roku. Mieliśmy odrębne zdanie, polemizowaliśmy z prokuratorami, ale to jest ich formalna decyzja.”
(7) Wnioski: - podczas obrad Kolegium ds. Służb Specjalnych w dn.3.12.2008 roku nie było mowy o wyznaczeniu zadań dla poszczególnych służb, tym bardziej – o objęciu prywatyzacji stoczni osłoną „ tarczy antykorupcyjnej”, - dopiero w marcu 2009 roku „w ramach realizacji programu tarczy antykorupcyjnej minister skarbu zwrócił się do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Centralnego Biura Antykorupcyjnego z wnioskiem o sprawdzenie i monitorowanie transakcji, - lista zawierająca informacje o prywatyzowanych spółkach, zawieranych umowach i kontraktach została sporządzona nie wcześniej, niż 27 marca 2009r, - lista zawierająca informacje o 220 podmiotach trafiła do CBA i ABW nie wcześniej niż na początku kwietnia br., - lista przekazana do CBA i ABW zawierała „wstępne informacje z MSP o umowach spółek Skarbu Państwa, zawartych w ciągu ostatnich dwóch lat”, które miały być nadal uzupełniane, - pismo Mariusza Kamińskiego z maja 2009 r (na które powołuje się Palikot) powstało w odpowiedzi na wstępną listę przekazaną CBA na początku kwietnia br.i jest efektem analizy tych materiałów. Pytania:- jaka jest treść rzekomego pisma ministra Grada z końca 2008 roku z wykazem 79 projektów prywatyzacyjnych, które jego zdaniem wymagały osłony i czy w tym piśmie jest mowa o prywatyzacji stoczni?- jakie zapisy dotyczące spraw związanych z prywatyzacją przemysłu stoczniowego zawiera tzw. centralny rejestr zainteresowań operacyjnych, w którym wszystkie służby specjalne przekazują informacje o swoich zainteresowaniach dotyczących tematów, instytucji i osób, wobec których prowadzą działania? Rejestr ten jest prowadzony przez ABW na mocy ustawy - czy MSP przekazało służbom odpowiedzialnym za osłonę „tarczy antykorupcyjnej” informacje o umowach i kontraktach zawieranych po dniu 20 marca 2009r.?- czego dokładnie dotyczyło postępowanie prowadzone przez CBA w zakresie pomocy publicznej przyznanej stoczniom gdańskiej i szczecińskiej i z jakich powodów zostało odebrane CBA i umorzone przez prokuraturę? Choć w obliczu tak zmasowanych i bezczelnych kłamstw rządowo-medialnej grupy interesu cisną się mocne słowa, ograniczę komentarz do kilku zdań. Cechą każdego tchórza jest atakowanie bezbronnych. Mariusz Kamiński i służba, którą stworzył nie mogą się dziś bronić, ponieważ odebrano im to prawo. Pospolici tchórze w maskach polityków PO i ich medialni pomagierzy wydają się tryumfować, bowiem niewielu Polaków ma dość własnego rozumu i siły, by zdobyć się na uczciwą ocenę sytuacji. Otóż - można być zwolennikiem tej, czy innej partii i darzyć zaufaniem określone środowisko. Nie wolno jednak – w imię jakichkolwiek poglądów politycznych uczestniczyć w procederze kłamstw i aroganckich pomówień. Nie wolno brać udziału w odrażającym spektaklu niszczenia i opluwania uczciwych ludzi. Nie wolno manipulować faktami, licząc na czyjąś niewiedzę lub naiwność. Ścios
Igrzyska pod kontrolą "Nie nowina, że głupi mądrego przegadał" - zauważył pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki. W Sejmie jednak fajdanisowie (to soczyste słowo, jakim marszałek Piłsudski określał polskich parlamentarzystów, warto przypomnieć i ponownie wprowadzić do wokabularza) najwyraźniej albo tego nie wiedzą, albo już zapomnieli, bo 22 października koalicja rządowa próbowała przegadać opozycję w sprawie sejmowej komisji śledczej, która odkryłaby prawdę o aferze hazardowej. Wiadomo bowiem, że fajdanisom przyświeca jedynie szlachetna intencja odkrycia prawdy, ale - jak poucza nas ewangeliczny przykład prokuratora Judei Poncjusza Piłata - opinie o tym, czym jest prawda, bywają głęboko podzielone. Podział ten zaznaczył się również wśród fajdanisów; Platforma Obywatelska, utrzymując, że ponad wszystko pragnie odkryć całą prawdę, proponowała obarczyć komisję obowiązkiem odkrycia prawdy poczynając od roku 1992, kiedy to, po obaleniu rządu premiera Jana Olszewskiego i krótkim epizodem premiera Pawlaka, powstał rząd "Hani Naszej Kochanej", czyli panny Suchockiej, obecnie na dewocji, tzn. pardon - oczywiście na placówce dyplomatycznej przy Watykanie. W owym czasie bowiem fajdanisowie rada w radę uradzili, by uregulować ustawowo sprawę kasyn gry i w ogóle - wszelkiego hazardu. Sprawa ta wzbudziła wśród fajdanisów wielkie poruszenie, co można było zauważyć podczas posiedzenia sejmowej komisji, pracującej nad stosowna ustawą. W przypadku ustaw zwykłych zdarza się, że z trudnością zbiera się quorum ("całe zbiegło się quorum, doktorum, redaktorum") i nie ma komu podjąć decyzji, czy do ustawy wpisać, dajmy na to, "lub czasopisma", czy odwrotnie - nie wpisywać. Tymczasem w przypadku ustawy o kasynach gry i w ogóle - o hazardzie, spośród obecnych można by wykroić co najmniej trzy komisje stałe i jeszcze ze dwie komisje śledcze. Zwracały również uwagę podziały biegnące w poprzek ugrupowań politycznych; niezależnie od poglądów deklarowanych oficjalnie, fajdanisowie z różnych partii reprezentowali interes albo jednego, albo drugiego, albo trzeciego kasyna. Słowo "lobbing" jeszcze nie zrobiło takiej kariery, jak obecnie, ale właśnie wtedy zjawisko to przybrało charakter masowy - również za sprawą razwiedki, która - aż wstyd to przypominać - we wszystkich tych kasynach macza palce, bo wiadomo, że przestępcy zorganizowani najchętniej zajmują się hazardem, prostytucją, przemytem alkoholu i narkotyków oraz rozbójniczymi wymuszeniami. Rozpoczęcie odkrywania prawdy od tamtej pory niewątpliwie mogłoby dostarczyć wielu ciekawostek, jednak z drugiej strony, ponieważ Platforma jednocześnie proponuje, by komisja śledcza zakończyła swoją działalność do lutego przyszłego roku, jasne jest, że do samej afery hazardowej z udziałem Rycha, Zbycha, Grzecha i Mira, nawet nie zdąży się zbliżyć, szczególnie, gdyby jej przewodniczący, na którego PO wysyła posła Sekułę, przyjmował wnioski o przesłuchanie setek, a może nawet tysięcy świadków wydarzeń sprzed 17 lat. Dlatego też zarzut PiS, że propozycja ta zmierza do rozmydlenia całej sprawy i zatuszowania afery, jest oczywiście trafny. Ponieważ jednak w międzyczasie w opinii społecznej ugruntowało się przekonanie, że nikt nie jest bez grzechu wobec Boga ani bez winy wobec cara, riposty fajdanisa Platformy Obywatelskiej Sebastiana Karpiniuka, iż postulując, by komisja ograniczyła swoje badania do prac nad ustawą hazardową dopiero od powstania rządu premiera Tuska w 2007 roku, pragnie, by wszystkie poprzednie nieprawidłowości "wieczysta noc powlekła", również znajdują wiele zrozumienia. W rezultacie te próby przegadania jednych przez drugich stają się w gruncie rzeczy sporem o różnicę łajdactwa, w którym rolę arbitra pełnią kontrolowane przez razwiedkę media. Bez względu na to, kto kogo przegada teraz, czy potem - w komisji śledczej, wygrana będzie zawsze razwiedka, ponieważ w obecnym modelu państwa, którego żadna partia establishmentu zmienić nie chce, inaczej być nie może. Zresztą - diabli wiedzą, czy w ogóle dojdzie do powstania komisji śledczej, bo klub PSL się w tej sprawie "waha". Jeśli więc nie poprze projektu PO, to również projekt PiS i SLD nie uzyska większości i w ten sposób sprawa upadnie. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że powiązana z komunistycznym wywiadem wojskowym stacja telewizyjna TVN intensywnie odkręca aferę stoczniową, usiłując wykreować na głównego winowajcę w tej sprawie zdymisjonowanego szefa CBA Mariusza Kamińskiego. Na terenie parlamentarnym do pierwszego szeregu delatorów wskoczył fajdanis PO Janusz Palikot, któremu jak na komendę media przestały wypominać biednych studentów, emerytów, a nawet nieboszczyków, którzy, poświęcając oszczędności całego życia, sfinansowali temu nababowi kampanię wyborczą do Sejmu. Widać gołym okiem, że razwiedka nie życzy sobie ujawniania prawdziwych sekretów, które mogłyby wypsnąć się bądź to ministru Gradu, bądź to premieru Tusku podczas konfrontacji przed komisją śledczą. Widząc to, nawet minister Grad, przemykający dotychczas z podwiniętym ogonem, nabrał pewności siebie i znów próbuje przytłaczać fajdanisów autorytetem. Naturalnie PSL nie "waha się" za darmo; co to, to nie, ale znany z małomówności wicepremier Pawlak ("Anielcia miała matkę bardzo małomówną") w tej sprawie nie mówi już w ogóle nic, więc dopiero po owocach będziemy mogli zorientować się, czym razwiedka przychylność PSL skaptowała. Kiedy tak starsi i mądrzejsi przejmują kontrolę nad przygotowaniem dla publiczności bezpiecznej dla interesów razwiedki wersji afer, do Polski przybył z kilkugodzinną wizytą amerykański wiceprezydent Józef Biden. Chodziło mu o to, by zatrzeć niemiłe wrażenie spowodowane ogłoszoną 17 września deklaracją prezydenta Obamy, który, odstępując od projektu instalacji tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach, ogłosił zarazem katastrofę tzw. polityki jagiellońskiej, którą próbował markować prezydent Lech Kaczyński, a nawet - chociaż już w ramach nakreślonych przez Naszą Panią Anielę tzn. pod postacią Partnerstwa Wschodniego - również minister Sikorski. Wiceprezydent Biden pozostał jednak wierny swoim przekonaniom z roku 1997, kiedy oświadczał, iż dopóki Polska nie porzuci wrogości wobec diaspory żydowskiej, tzn. nie wypłaci haraczu, nie zostanie przyjęta do NATO. Więc i teraz najpierw złożył kwiatki pod pomnikiem Bohaterów Getta, gdzie zasięgnął języka u przedstawicieli "diaspory", a potem, już odpowiednio poinformowany, wyruszył na palavery z tubylczymi mężykami stanu, tj. premierem Tuskiem i prezydentem Kaczyńskim. Naopowiadał im komplementów, nakadził, naobiecywał tarczę na kółkach i inne cuda na kiju - jak to tubylcom - i najwyraźniej udelektował ich i uspokoił - zwłaszcza pana prezydenta. Co prawda tarcza na kółkach ma być najwcześniej w 2018 roku, kiedy to wiceprezydent Józef Biden wiceprezydentem może już od dawna nie być, ale tym bardziej co mu to szkodzi złożyć tubylcom takie obietnice? To nic nie szkodzi, ani przecież do niczego nie zobowiązuje, zwłaszcza że po podpisaniu przez pana prezydenta Traktatu lizbońskiego całą naszą ufność pokładamy w Bundeswehrze, która - jak to ma w zwyczaju - będzie broniła Polski do ostatniej kropli krwi. No, może nie całą - bo liczymy też na protekcję niebieską i pewnie dlatego Senat podjął uchwałę ku czci śp. księdza Jerzego Popiełuszki. Akurat minęło 25 lat od jego męczeńskiej śmierci, co stworzyło okazje do różnych demonstracji, w wykonaniu wierzących i niewierzących, lewicy i prawicy, a nawet ubeków i konfidentów. Niezależnie od tego, jak ksiądz Jerzy Popiełuszko przyjął te wszystkie hołdy, ale wiadomo, że one nie tyle dla niego, co raczej dla aktualnych politycznych zapotrzebowań, dla których jedni próbują przegadać innych. SM
Klienci fundacji czy jeszcze polscy urzędnicy? Oddziały niemieckich fundacji już nie tylko sponsorują polskich studentów, nauczycieli języka niemieckiego, tłumaczy literatury i działaczy kultury, lecz także wkraczają na delikatną scenę polityki i reinterpretują historię. Problem klientyzmu sięga nawet foteli ministerialnych. Formalnie celem oddziałów niemieckich fundacji działających na terenie Polski jest edukacja polityczna na rzecz pokoju, wolności i sprawiedliwości. Jest też mowa o wzmacnianiu demokracji, wspieraniu jedności europejskiej i zacieśnianiu stosunków międzynarodowych. Tyle deklaracje. Aktywność fundacji wkracza jednak często na grunt polityki. Przykładem jest Fundacja Friedricha Naumanna - politycznie umocowana w niemieckiej FDP - która sponsorowała m.in. powstanie Instytutu Studiów Strategicznych. Jego założycielem jest obecny minister obrony Bogdan Klich. Niemieckie fundacje polityczne są dość unikalnym zjawiskiem. Na swą działalność w całości dostają pieniądze od rządu niemieckiego i partii politycznych. I tak Fundacja Friedricha Eberta związana jest z SPD (socjaldemokraci). Fundacja Konrada Adenauera - z CDU (chrześcijańscy demokraci), Fundacja Friedricha Naumanna - z FDP (wolni demokraci), Fundacja Hansa Seidla przypisana jest do CSU (Unia Chrześcijańsko-Społeczna). Z partią Zielonych współpracuje z kolei Fundacja im. Heinricha Bölla. Wszystkie te organizacje, w całości finansowane przez rząd niemiecki, rozpoczynały swą działalność w Polsce po 1989 roku. Fundacje formalnie prowadzą działalność edukacyjną, wydawniczą, przyznają dotacje na różnego rodzaju programy w Polsce. Sęk w tym, że ich aktywność nie ogranicza się tylko do sfery społecznej i kulturalnej. Zdaniem Mariusza Muszyńskiego, byłego prezesa Fundacji "Polsko-Niemieckie Pojednanie", w ten sposób Niemcy budują w Polsce swoją strefę wpływów. - To są w większości fundacje niemieckich partii politycznych. Z punktu widzenia Niemiec to dobrze robiona polityka - komentuje Muszyński. Przykładem jest m.in. działalność Fundacji im. Roberta Boscha znanej z tego, że sfinansowała niemiecko-polski projekt badawczy pod nazwą "WYPĘDZENIE ludności niemieckiej z Polski 1945-1947", którym zajmowało się m.in. Seminarium Historyczne przy Uniwersytecie Warszawskim i Seminarium Wschodnioeuropejskie przy Uniwersytecie w Marburgu. Ta sama fundacja zajęła się też krzewieniem wiedzy o pozytywnej cywilizacyjnej misji zakonu krzyżackiego w Europie Środkowej i Wschodniej. Środki rzędu ponad 100 tys. marek Fundacja Boscha przekazała też na budowę Muzeum Historii Żydów w Warszawie, w którym dużo mówi się o antysemickich wystąpieniach w Polsce skierowanych po wojnie przeciwko pozostałej przy życiu ludności żydowskiej. Fundacja Boscha wsparła też finansowo prace Władysława Bartoszewskiego, byłego ambasadora w Wiedniu i szefa senackiej Komisji Spraw Zagranicznych, nad wspomnieniami na temat porozumienia polsko-niemieckiego. Informacje o tym zawiera sprawozdanie działalności fundacji za lata 1974-2000. - Specjalnie mnie to nie dziwi. Bartoszewski brał nagrody nie tylko od tej fundacji, ale też od innych stowarzyszeń. Tylko że jakoś nie widać tego w polityce zagranicznej, czyli m.in. w stosunkach polsko-niemieckich - komentuje senator PiS Dorota Arciszewska-Mielewczyk. Fundacja Boscha ufundowała również Katedrę Cywilizacji Europejskiej w Kolegium Europejskim na warszawskim Natolinie, której szefował Bronisław Geremek. Wśród sponsorów Centrum im. prof. Bronisława Geremka, w którego władzach zasiada m.in. były premier Tadeusz Mazowiecki, znalazła się natomiast np. Fundacja im. Stefana Batorego, w gronie jej darczyńców zaś... Fundacja Boscha. Z pomocy Fundacji Boscha skorzystał też Instytut Stosunków Międzynarodowych w Warszawie. Kwotą 200 tys. marek fundacja wsparła dwa projekty: "Polska i Rosja - sprzeczności i możliwości dialogu" oraz "Miejsce Polski w przyszłym europejskim systemie bezpieczeństwa". Warto zaznaczyć, że byłym kierownikiem instytutu do 2005 roku był Janusz Reiter, pierwszy po zmianach w 1989 roku ambasador RP w Republice Federalnej Niemiec. To nie jedyny przykład takiej ingerencji: obecny minister obrony narodowej Bogdan Klich jest założycielem Instytutu Studiów Strategicznych finansowanego właśnie przez fundacje: Batorego, Naumanna i Eberta. Bosch szkoli też polskich urzędników. Kolegium im. Carla Friedricha Goerdelera Fundacji Roberta Boscha będzie szkolić młode kadry kierownicze z sektora publicznego naszego kraju. Informacje o tym nie są bynajmniej zastrzeżone - można je znaleźć na stronach internetowych Serwisu Służby Cywilnej. Od września 2010 r. kolegium organizuje dla członków korpusu służby cywilnej pobyty stypendialne w instytucjach niemieckich. Nabór już trwa. Niestety, nikt z kancelarii premiera nie potrafił nam udzielić szczegółowych informacji o tym, ilu kandydatów zostało zgłoszonych i w jakiej kwocie fundacja pokryje koszty szkoleń. Fundacja Boscha przygotowuje też różnego rodzaju programy w ramach szkolenia zawodowego w Wyższej Szkole Administracji Publicznej w Łodzi. - Wszelkie organizacje pozarządowe powinny być niezależne politycznie. Ale tajemnicą poliszynela jest to, że za ich działalnością ukrywają się często struktury biznesowo-polityczne. Można tu tylko domniemywać, że niepolskie pieniądze wspierają często kampanie pewnych polityków - mówi dr Przemysław Wójtowicz, politolog z Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu. Zdaniem prof. Jerzego Roberta Nowaka, polska polityka zagraniczna powinna brać przykład z niemieckiego sposobu zabiegania o swoje interesy. Przede wszystkim w kwestii lobbowania na rzecz interesów Narodu Polskiego poprzez reklamę polskiej dobrej literatury oraz zakładania fundacji polskich na Zachodzie. Jak informuje MSZ, "na pewno jest to możliwe", nie podaje jednak żadnych szczegółów. Rejestru oddziałów fundacji zagranicznych nie prowadzi Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Informacji na temat ewidencji nie było nam też w stanie dostarczyć Ministerstwo Spraw Zagranicznych, które wyjaśniło tylko, że takie oddziały mogą działać na terenie Polski na mocy art. 19 ustawy o fundacjach z 6 kwietnia 1984 roku. W myśl ustawy utworzenie takiego przedstawicielstwa wymaga zezwolenia, które oznacza jednocześnie zgodę na podjęcie działalności określonej w zezwoleniu. Zezwolenie wydaje minister spraw zagranicznych. Oddziały fundacji podlegają rozliczeniom z polskim fiskusem, ale jedynie w aspekcie zatrudniania pracowników. Wszelkie kwoty, jakie przez nie przepływają, nadzorują instytucje niemieckie. To znaczy, że tak naprawdę nie wiadomo, kto kogo i za ile finansuje. Co innego gdyby to były firmy - wtedy byłaby tu jasna, kontrolowana przez nas wymiana kapitału. Anna Ambroziak
Kto płaci, ten wymaga Z prof. Tadeuszem Marczakiem z Instytutu Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego rozmawia Anna Ambroziak Fundacje niemieckie, które działają w Polsce, są solidnie umocowane politycznie...- Najczęściej tak jest. Ale wiadomo, że one mają określone cele. Dociera do mnie wiele sygnałów, jak te fundacje czy stowarzyszenia działają. Są one po prostu odbiciem określonej polityki. To fakt ogólnie znany. Fundacje te często wręcz ocierają się o korupcję polityczną. Jest to szersze zjawisko - sponsorowanie pewnych ośrodków badawczych przez instytucje zewnętrzne to zjawisko powszechne nie tylko u nas. Pod znakiem zapytania stoi cała polityka grantów.
Fakt, że niektórzy politycy pozwalają się sponsorować zagranicznym fundacjom nie narusza zaufania opinii publicznej wobec nich?
- Jak najbardziej. Zwłaszcza że wiele z tych fundacji jest w stu procentach finansowana przez niemiecki budżet państwa. A wiadomo, że ten kto płaci, ten wymaga. To jest transakcja wiązana. Można tylko się domyślać, w jaki sposób taki polityk musi się później wypłacić. Najczęściej jest to podporządkowanie się obcej polityce, to na jej korzyść taki polityk musi wtedy działać, często wbrew interesom naszego państwa. Zgodzenie się na tego rodzaju "pomoc", "sponsoring" - to jak otwarcie furtki roszczeniom niemieckim. Dlatego w polskim prawodawstwie nie powinno być w ogóle przyzwolenia na zakładanie na terenie naszego kraju tego typu organizacji. Godzi to bowiem w polską rację stanu.
Ministerstwo Spraw Zagranicznych bardzo oględnie ustosunkowało się do naszych pytań o wykaz oddziałów fundacji niemieckich działających na terenie naszego kraju. Czy nie wydaje się co najmniej dziwne, że resort, który powinien sprawować kuratelę nad tego typu przedsięwzięciami, nie jest w stanie udzielić szczegółowych informacji na ten temat? - Wydaje się to nieprawdopodobne. To wygląda na celowe zaniechanie.... trudno mi to inaczej określić. Sądzę, że należałoby dokonać bardzo skrupulatnego przeglądu wszystkich instytucji tego typu, szczególnie tych, które zajmują się stosunkami międzynarodowymi, zwłaszcza pod kątem ich kapitału założycielskiego. Myślę, że takiego przeglądu powinny dokonać też środowiska akademickie - to dziwne, że nikt takiej analizy dotychczas nie zrobił.
Fundacje ogłaszają się jako instytucje krzewiące idee integracji ludów, kształcenia, promocji kultury. W czym więc tkwi to niebezpieczeństwo przekazywanych przez nie treści? - W poprawności politycznej. Poza tym fundacje te często informują o tym, czym mają się zajmować, ale nie o tym, skąd czerpią środki. Przykładem jest powstająca we Wrocławiu Fundacja na rzecz Studiów Europejskich (jej założycielem jest Klaus Bachmann, stały felietonista m.in. "Gazety Wyborczej"), która już zorganizowała konferencję w kontekście dziedzictwa i polityki historycznej Wrocławia i Gdańska. Należałoby tu też podkreślić, że owa poprawność polityczna dominuje często w wydawanych przez fundacje publikacjach. Chodzi o język, np. operowanie pojęciem "wypędzenia", a nie "zorganizowane przesiedlenia ludności niemieckiej", którymi to posługują się uchwały poczdamskie. Przyjmowanie innej terminologii oznacza, że Polska nie wypełniła uchwał poczdamskich albo je złamała. Dziękuję za rozmowę.
PZU, czyli prywatyzacja za półdarmo Albo odszkodowanie ustalone w ugodzie Skarbu Państwa z Eureko zostało znacznie zawyżone, albo PZU został sprzedany w 1999 r. o wiele za tanio. Ugoda Skarbu Państwa z Eureko w sprawie PZU pozwoliła holenderskiej spółce pomnożyć wyłożony kapitał ponad czterokrotnie i uzyskać rentowność na poziomie 16-30 proc. rocznie kosztem polskiego ubezpieczyciela i Skarbu Państwa. Eksperci twierdzą, że minister skarbu grubo przepłacił, a finansiści związani z establishmentem chwalą i nagradzają autorów ugody. Eureko, zawierając ugodę za Skarbem Państwa w sprawie PZU, osiągnęło, według wyliczeń fachowców, od 16 do nawet 30 proc. rentowności na inwestycji w akcje ubezpieczyciela. Różnica w ocenach wynika z faktu, że w drugim przypadku uwzględnione zostały zyski Eureko z wcześniejszych dywidend wypłaconych w latach 2001-2005. Za nabycie 33 proc. akcji PZU Eureko zapłaciło ok. 4 mld złotych. Po dziesięciu latach dzięki ugodzie ze Skarbem Państwa uzyska... ponad 18 mld złotych. - To nadspodziewanie duża rentowność nawet jak na czasy prosperity, a w warunkach kryzysu finansowego, gdy wyceny lecą w dół, wręcz szokująca - ocenia finansista jednego z banków. To oznacza, że albo odszkodowanie ustalone w ugodzie za Skarbem Państwa zostało znacznie zawyżone, albo też PZU zostało sprzedane w 1999 r. o wiele za tanio. - To rzeczywiście bardzo wysoka rentowność, zważywszy, że nawet fundusze wysokiego ryzyka są zadowolone z wyników, gdy osiągają zwrot z kapitału na poziomie 15-20 proc. - przyznaje prof. Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów. - Proszę pamiętać, że w tym rachunku znajduje się element kary za niewykonanie podjętych przez państwo zobowiązań, i to znacząco podwyższa rentowność tej inwestycji - dodaje.
Jak liczą eksperci? W 1999 roku Eureko w konsorcjum z BIG Bankiem Gdańskim zakupiło 20 proc. akcji PZU za 2 mld złotych (a BIG BG 10 proc. za 1 mld zł). Następnie Eureko nabyło dalsze 13 proc. akcji PZU, m.in. odkupując pakiet od BIG BG, za ok. 2 mld złotych. Razem pakiet 33 proc. akcji polskiej spółki kosztował Holendrów 4 mld złotych. A teraz - jakie Eureko uzyskało profity. W latach 2001-2005 holenderska spółka otrzymała tytułem dywidendy z PZU ok. 750 mln złotych. Od tamtego czasu pieniądze te pracowały z zyskiem, ale to pomińmy. Za czasów rządów PiS Skarb Państwa pozostający w sporze prawnym z inwestorem nie zgodził się na wyprowadzenie dywidendy z zysku, ale obecne władze zrekompensowały to Eureko z nawiązką, decydując o wypłacie megadywidendy za lata 2006-2009. W ten sposób Eureko pozyskało dalsze 4,2 mld złotych. Dodatkowo na mocy ugody ze Skarbem Państwa popłynęła do nich tytułem "odszkodowania" część dywidendy przynależna Skarbowi Państwa w kwocie 3 mld 550 mln złotych. To jeszcze nie wszystko. Minister skarbu Aleksander Grad zobowiązał się do wprowadzenia PZU na giełdę, a Eureko - do obligatoryjnej odsprzedaży na giełdzie 15 proc. akcji PZU. Szacuje się, że spółka zarobi na tym 3,8 mld zł, a być może więcej. Grad obiecał też Eureko dodatkowo dochód ze sprzedaży części akcji Skarbu Państwa w kwocie gwarantowanej 1,2 mld złotych. Suma profitów sięga zatem 13,5 mld zł, przy czym Eureko nadal zachowuje w ręku 18 proc. akcji PZU (33 proc. minus 15 proc.), których wartość rynkowa szacowana jest na minimum 4,5 mld złotych. W ten oto sposób kapitał wyłożony przez Holendrów wzrósł od czasu nabycia akcji PZU w 1999 r. z 4 mld zł do 18 mld zł, czyli cztery i pół razy, dając 350 proc. zysku. Uzyskali rentowność inwestycji na poziomie 16 proc. rocznie (obliczając procent składany), co jest ewenementem na świecie. Jeśli dodać to, co zyskali z tytułu obracania w dobie giełdowych wzrostów kapitałem z dywidend za lata 2001-2005, to według wyliczeń "Gazety Prawnej" rentowność wyniesie 30 proc. rocznie. W tym czasie rentowność otwartych funduszy inwestycyjnych wyniosła średnio "zaledwie" ok. 10 proc. rocznie. Z raportu firmy badawczej Zeb, która przebadała kilka tysięcy europejskich banków, rekordowy wskaźnik rentowności sektora w latach dobrej koniunktury 2005-2006 wynosił 18 proc., ale w momencie kryzysu, który uderzył w latach 2007-2008, rentowność banków spadła do minus 3 procent. - Żeby ocenić ugodę w sprawie PZU jako sukces lub porażkę, musielibyśmy wiedzieć, co stałoby się, gdyby tej ugody nie było, czyli na ile Międzynarodowy Trybunał Arbitrażowy wyceniłby odszkodowanie od Polski - uważa prof. Gomułka. - Alternatywą była sprzedaż Eureko dalszych 21 proc. akcji PZU i utrata kontroli państwa nad PZU - dodaje.
Jak na tym wyszliśmy? - Jeśli już państwo chciało sprywatyzować PZU, mogło wnieść akcje do OFE, zamiast sprzedawać je inwestorowi. Przynajmniej zyskaliby polscy emeryci - twierdzi jeden z naszych rozmówców. - Gdyby państwo, chcąc pozyskać pieniądze do budżetu, pożyczyło 4 mld zł na rynku, zamiast sprzedawać PZU, wyszłoby na tym znacznie lepiej - twierdzą zgodnie eksperci. Można łatwo obliczyć, że emisja dziesięcioletnich obligacji zagranicznych oprocentowanych 5 proc. rocznie kosztowałaby państwo polskie po dziesięciu latach zaledwie 2,5 mld zł tytułem zysku nabywców obligacji plus 4 mld tytułem wykupu tych papierów, co razem daje kwotę 6,5 mld zł, a nie 18 miliardów. Państwo pozyskałoby środki aż trzy razy taniej. - Emisja obligacji skarbowych jest najtańszym sposobem zasilania budżetu. Ryzyko inwestora jest wówczas najmniejsze. To reguła. Nie ma bardziej wiarygodnego płatnika niż państwo - podkreśla Jerzy Bielewicz, szef Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". Sprawa PZU ukazuje - zdaniem naszych rozmówców - jak nieefektywna jest polska prywatyzacja. Spółki sprzedawane są za tanio, a straty państwa z tego tytułu liczą się w miliardach. Na podstawie danych z rynku kapitałowego nasi eksperci obliczają, że pakiet 33 proc. akcji PZU powinien kosztować w 1999 r. nie 4 mld zł, lecz niemal dwa razy więcej. - Prywatyzacja PZU jest przykładem błędnego dążenia do wyzbycia się aktywów państwowych za wszelką cenę, co w efekcie musi oznaczać sprzedaż po zaniżonej wartości - ocenia dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. Podkreśla, że operacje kapitałowe przeprowadzone przez władzę publiczną powinny i mogą być korzystne dla podatników. - Na przykład emisja euroobligacji na początku 2006 r. przeprowadzona została na tak dobrych warunkach, że nawet obecnie - gdyby Polska chciała je wykupić - to zapłaciłaby o ponad 100 mln euro mniej niż trzy lata temu otrzymała z jej emisji, i to mimo spadku w międzyczasie stóp procentowych - przypomina dr Mech, odpowiedzialny w rządzie PiS za tę emisję z ramienia resortu finansów. Podczas Forum Finansowego "Twoje Pieniądze" minister skarbu Aleksander Grad i prezes PZU Andrzej Klesyk za ugodę z Eureko zostali uznani "Osobowościami Roku Rynku Finansowego 2009". Przewodniczącym kapituły jest główny doradca ekonomiczny PricewaterhouseCoopers prof. Witold Orłowski, były doradca byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a jej członkami są m.in. były wiceminister skarbu w rządzie Belki Jacek Socha, autor pierwszej próby ugodowej zatrzymanej przez komisję śledczą ds. PZU, oraz były wieloletni prezes Giełdy Papierów Wartościowych Wiesław Rozłucki, a także Sławomir Majdan, prezes Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Małgorzata Goss
24 października 2009 Ze szczytu wszystkie drogi prowadzą w dół.. Pan generał Waldemar Skrzypczak, nad trumną kapitana Daniela Ambrozińskiego, który powrócił do Polski po „ misji” w Afganistanie powiedział: „Nie urzędnicy wojskowi, biurokracja ma nam mówić, czym walczyć. To my wiemy, czym mamy walczyć, i chcemy żeby nas słuchano. Zabrano nam kompetencje, zostawiając odpowiedzialność”(!!!!) No właśnie , panie generale.. Ma pan oczywiście rację. Ale to co pan powiedział tyczy się całości państwa. Wszędzie biurokracja zabiera nam kompetencje , a zostawia odpowiedzialność… Bo biurokracja ucieka od odpowiedzialności, jak diabeł od wody święconej.. Bo łatwo jest wydać nieswoje, a bardzo trudno własne. Tym bardziej, że biurokracja nie ma własnych pieniędzy. Wszystko co ma- ukradła nam! Bez naszej zgody, bez pytania, bez jakiegokolwiek zawahania. W ramach socjalizmu biurokratycznego, który jest oczywiście oparty na kradzieży. Jak może funkcjonować długoterminowo ustrój oparty ze swej natury na kradzieży? Właśnie do Afganistanu szykuje się kolejna grupa żołnierzy polskich, którzy będą walczyć w ramach- ma się rozumieć- „misji” o demokrację i takie tam różne propagandowe hasełka. Bo wiadomo, że pierwszą ofiarą każdej” misji” jest pokój , no i prawda- przy okazji.. Pan minister Klich szykuje kolejnych 2500 żołnierzy, a budżet już strasznie trzeszczy w szwach i kolejne miliardy naszych pieniędzy pójdą w błoto… W imię czego???? W imię interesów amerykańskich, które tymczasem nie są zbieżne z polskimi? W Iraku, gdzie też nasi dzielni żołnierze walczą o demokrację utopiliśmy już ponad 10 miliardów złotych… Nie , żebym był przeciw wojnie jako takiej.. Ale jestem przeciw wojnie, która dla Polski nie ma żadnego sensu.. Tym bardziej, że niedawno mieliśmy wizytę wiceprezydenta USA w Polsce pana Józefa Bidena, który z Bin Ladenem walczy po stronie Stanów Zjednoczonych i wiecie państwo, z kim pan prezydent się najpierw spotkał będąc w Polsce? Nie z naszym prezydentem Lechem Kaczyńskim, jeszcze prezydentem, ale wkrótce namiestnikiem Pałacu Namiestnikowskiego z własnego wyboru,, nie z marszałkiem Sejmu demokratycznego, nie z premierem coraz bardziej nieistniącego państwa polskiego…. Ale najpierw spotkał się z przedstawicielami społeczności żydowskiej(????). To jaka jest hierarchia ważności, skoro się przyleciało z wizytą oficjalną do Polski ? Władze amerykańskie traktują Polaków jak niedorozwiniętych umysłowo, jak terytorium podbite, jak stan bantu, z którym można robić co się chce.. I to jest nasz sojusznik??? Mamy tylko dostarczać darmowego mięsa armatniego do walki w interesach amerykańskich, finansować te wariactwa i siedząc cicho i wykonywać rozkazy.. Nawet wiz nam nie zniosą, żeby Polacy swobodnie mogli podróżować do Stanów Zjednoczonych.. Czas najwyższy wprowadzić wizy dla Amerykanów, nawet Amerykanów polskiego pochodzenia.. Może wtedy Polonia się obudzi i zacznie działać na rzecz wolności człowieka.? Człowieka mieszkającego w Polsce.. I przestanie się upokarzać ludzi stojących w kolejkach przed ambasadą i poniewierać nimi- jak bydłem… I zawracać nawet z terytorium amerykańskiego, nie podając żadnych powodów takiej decyzji.. Jak można być takim bezwzględnym i upokarzać nas na arenie międzynarodowej.?. Może chodzi o ten haracz, którego domaga się Światowy Kongres Żydów w wysokości 65 miliardów dolarów od Polski? Jak zapłacimy – będziemy mieli wizy; jak nie zapłacimy będziemy upokarzani na arenie międzynarodowej.. - jak powiedział swojego czasu pan Singer. Okradają nas z wolności decydowania i pieniędzy, pozostawiając długi odpowiedzialności.. A poparcie dla Platformy Obywatelskiej rośnie.. Im większe Okrągłostołowcy wszczynają kłótnie, tym bardziej im rośnie w sondażach. Działa to bardzo prosto. Kłótnia, czy to pozorowana, czy prawdziwa, polaryzuje tzw. opinię publiczną.. Jedni są za jednymi, inni są przeciw innym.. I nie chodzi wcale o meritum sprawy, bo lud jest za głupi, żeby rozeznać się o co w tym wszystkim chodzi.. A chodzi o emocje tłumu- jak to w demokracji emocjonalnej i przedstawicielsko- obywatelskiej.. Sondaże buduje się na emocjach i tym sposobem rośnie obu stronom pozorowanego konfliktu. Czy komukolwiek włos z głowy spadnie? Nawet panu Oleksemu nie spadł, bo w tym przypadku nie mógł- ani panu Milczanowskiemu.. Obaj okazali się niewinni, chodź reprezentowali przeciwstawne punkty widzenia.
W państwie sprawiedliwym prawnie, ale nie sprawiedliwym demokratycznie prawnie, jeden z nich powinien ponieść odpowiedzialność. Nie poniósł żaden! Ale sprawa toczyła się dziesięć lat! I nie jest prawdą, jak krzyczał jeden z manifestujących wczoraj w Poznaniu z fabryki Cegielskiego, że „Lud ma zawsze rację”(????). Panie manifestujący… lud nie ma nigdy racji, bo nie istnieje racja zbiorowa, lecz indywidualna oparta na logice rozumowania. Logika rozumowania nie jest przypisana ludowi, ludowi przypisane są emocje, które umiejętnie wykorzystują manipulujący nimi.. Im więcej emocji, tym więcej manipulacji.. A manipulacja jest podstawą demokracji, wraz z demagogią, którą uprawiają demokraci, żeby ogłupiony i zmanipulowany i podemocjonowany tłum ich wybrał… I wybiera! Demokracja, jako forma ogłupiania, kłamstwa i demagogii się sprawdza.. Przynajmniej na razie! Nawet gdy ruszy kolejna komisja śledcza z której nic nie wyniknie.. Przewodniczył będzie pan Mirosław Sekuła z Platformy Obywatelskiej, której rośnie w sondażach. Była bankowa, PZU, nacisków, ds. Barbary Blidy.. … Nie było jeszcze odcisków, pogruchotanych palców, bólów żołądka i kręgosłupa.. Hazard jest również sposobem na życie i niech sobie każdy go uprawia, każdy kto chce go uprawiać. Chcącemu przecież nie dzieje się krzywda. I żadna komisja hazardowa nic tu nie pomoże.. Niech każdy wstawi sobie do domu, do sklepu, do ubikacji- ile maszyn jednorękich bandytów tylko zapragnie, bez obecnie istniejącej zmowy monopolowej, bez pośrednictwa hulających na rynku kilku zaprzyjaźnionych firm, zaprzyjaźnionych z politykami, który stworzyli sytuację zmowy monopolowej. I będzie po problemie.. Ale problem musi być, żeby była komisja śledcza, żeby był teatr, żeby były emocje- jak to w teatrze. Tyle, że nie będzie to teatr objazdowy, będzie stacjonarny..
I przewodniczącym nie będzie Ireneusz Sekuła, związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, nawet Arcydemokratycznej który to sobie strzelił trzy razy w brzuch i jeszcze doczołgał się do drzwi, i strzelił sobie w brzuch jeszcze raz, a był przy tym szefem państwowego Urzędu Ceł, gdzie są wielkie pieniądze i kręci się wielu dwurękich bandytów i łatwo oberwać. I w tej sprawie nie prowadzi się żadnego śledztwa.. Bo niby po co? I tak nie wykryje się „ nieznanych sprawców”? Pan obecny przewodniczący Mirosław Sekuła był szefem NIK-u więc wiele wie, wiele papierów przeglądał , i wiele widział.. Jako chemik z wykształcenia był członkiem Akcji Wyborczej Solidarność, z której to list został posłem. Teraz jest posłem z list Platformy Obywatelskiej i był nawet przewodniczącym, komisji „Przyjazne państwo” po tym jak odwołany został z jej przewodniczącego na wiceprzewodniczącego pan Janusz Palikot też z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej. Bo przezywał prezydenta, a pan prezydent bardziej kulturalny- nie przezywał jego.. W komisji „Przyjazne państwo”, po dwóch latach ględzenia i udawania, że coś chce się zrobić dla „ obywateli”, wejdzie w życie przepis ułatwiający kierowcom …. jeżdżenie bez kwitu aktualnego ubezpieczenia(?????) Dwa lata przesiadywania i ględzenia demokratycznego – i taki wynik! A „obywatele” zgłosili do komisji ponad 22 000 (!!!)przepisów do natychmiastowej likwidacji????? I pan Mirosław Sekuła nie zrobił nic, nawet może i gorzej, bo Platforma Obywatelska, w innej komisji kombinuje, jakby tu nałożyć na kierowców nowy podatek dotyczący posiadania samochodu.. Chcą wzorem, podatku od posiadania telewizora, wprowadzić podatek od posiadania samochodu.. Na razie mówią o 300 zł miesięcznie(????). Nie jest to dużo, mogłoby być 1000 złotych …. Nawet pan Rafał Ziemkiewicz się mocno zdziwił.. A przecież zdziwienie jest źródłem filozofii – panie Rafale, kiedyś członku Unii Polityki Realnej, nawet jej rzeczniku. Czekamy z niecierpliwością na wprowadzenie podatku od posiadania dywanu, pralki, odkurzacza , lodówki, butów, chusteczek wraz z jej czterema rogami, płaszczy, motorowerów, ręczników i wielu innych rzeczy i dóbr. Bo własność w komuno- socjalizmie nie jest pełną władzą nad rzeczą z wyłączeniem osób trzecich.. Jest własnością biurokracji- tak jak człowiek! A przy okazji, w tym wielkim zamieszaniu okazało się, że pan Andrzej Skąpski, prezes Rodzin Katyńskich, który publicznie powiedział, że zbrodnia katyńska nie jest ludobójstwem, lecz zbrodnią wojenną, jest podejrzany o współpracę z wiadomymi służbami.. To przypadek, czy znak? WJR
Rząd ostatecznie kapituluje Nie będzie kolejnego kuratora w Polskim Związku Piłki Nożnej. Nowy minister sportu Adam Giersz ogłosił wczoraj w Sejmie, że "zmiany w PZPN muszą dokonać się oddolnie". Ostateczną kapitulację rządu w starciu z PZPN pieczętuje rządowa ustawa o sporcie, nad projektem której debatował wczoraj Sejm. Były już minister sportu Mirosław Drzewiecki z mocnym poparciem opinii publicznej wprowadzał swego czasu kuratora do Polskiego Związku Piłki Nożnej. Jak szybko wprowadził, tak szybko zdecydował się go wyprowadzić, pod groźbą zawieszenia naszego kraju i polskich klubów piłkarskich w rozgrywkach międzynarodowych. Po miesiącach oczekiwania na kolejny ruch rządu Donalda Tuska, któremu podobno zależało na naprawie sytuacji w polskiej piłce, wreszcie się doczekaliśmy. Jednakże nie podjęcia kolejnej próby, lecz ogłoszenia ostatecznej kapitulacji. Minister sportu Adam Giersz ogłosił, że nie planuje działań na rzecz wprowadzenia kuratora do PZPN. - Zmiany w PZPN muszą dokonać się oddolnie - mówił wczoraj w Sejmie, przekonując, że będzie temu sprzyjać powstawanie większej liczby klubów piłkarskich. Czekając na oddolne zmiany, czyli de facto na zmianę pokoleniową wśród piłkarskich działaczy, poprawy sytuacji w polskiej piłce możemy się najszybciej spodziewać nawet za kilkadziesiąt lat. Kapitulację pieczętuje nowa ustawa o sporcie, której pierwsze czytanie przeprowadzili wczoraj posłowie. W projekcie zawarto nowe prawne regulacje dotyczące sportu i funkcjonowania związków sportowych. Ustawa usankcjonuje, że polski związek sportowy będzie miał monopol na organizowanie i prowadzenie współzawodnictwa sportowego o tytuł mistrza Polski oraz o Puchar Polski w danym sporcie, na stanowienie reguł sportowych, organizacyjnych i dyscyplinarnych w organizowanych przez związek zawodach, czy też wyłączne prawo do reprezentowania tego sportu w międzynarodowych organizacjach sportowych. Minister Giersz zapewniał, że wprowadzeniu monopoli dla związków sportowych, czyli zasady: jedna federacja w jednym sporcie - towarzyszyć będzie zapewnienie demokratycznych procedur oraz transparentności w funkcjonowaniu związków sportowych. Ustawa wprowadzi ograniczenie liczby członków zarządu związku do 12 osób. Kadencja władz związku ma być nie dłuższa niż cztery lata, a funkcję prezesa można będzie sprawować nie dłużej niż dwie kadencje. Artur Kowalski
Wacław Klaus a Lech Kaczyński Na pytania: „Co sądzę o podpisaniu Traktatu Lizbońskiego przez JE Lecha Kaczyńskiego?” odpowiadam: „Nie ma o czym mówić!”. P. Lech Kaczyński był na rozmowach w Magdalence, podpisał pakt dotyczący budowy Wspólnej, Socjalistycznej Europy – a to, że zwlekał z podpisaniem, to był tylko manewr mający zjednać mu poparcie tych 25% euro–sceptyków.
Oczywiście: można było mieć nadzieję, że ruszy się w Nim sumienie – a jak nie sumienie, to przynajmniej instynkt samozachowawczy. Przecież Konstytucja – którą był zaprzysiągł – wyraźnie mówi, że Prezydent stoi na straży suwerenności Rzeczypospolitej, a Traktat „Lizboński” w sposób oczywisty suwerenność III RP nie tylko ogranicza (jak Traktat Akcesyjny) ale likwiduje – bo Unia Europejska z chwilą jego wejścia w życie, będzie miała osobowość prawną i to ona – a nie 27 państw – będzie suwerenem. Jeśli więc ten eksperyment nie wypali – a wszystko przemawia za tym, że Unię Europejską (jeśli powstanie) czeka los wieży Babel – to p. Lech Kaczyński (a także p. Aleksander Kwaśniewski) staną przed sądem. Można było mieć nadzieję – bo np. kierownictwo czecho–słowackiej Partii Komunistycznej w 1968 roku – poza trzema osobami – wybrało walkę z Moskwą. Wszyscy ci, którzy mówią, że „PRL nie była państwem suwerennym” wygadują bzdury: przykład i PRL w 1956.tym, i Jugosławii, i Albanii, i Rumunii, i Węgier i Czecho–Słowacji właśnie dowodzą, że były to państwa jak najbardziej suwerenne – a to, że u władzy była tam na ogół sowiecka agentura, nie zmienia faktu, że tę agenturę można było w sprzyjających okolicznościach pozamykać w więzieniach (jak to uczynił śp.Józef Broz ps.”Tito”) i rządzić krajem nadal. Natomiast III Rzeczpospolita w chwili wejścia w życie Traktatu „Lizbońskiego” zupełnie formalnie przestaje być suwerenna. W Konstytucji PRL zapis o ”przyjaźni z ZSRS” pojawił się dopiero w bodaj 1976 roku, gdy Sowiety były już bezzębnym kolosem – ale był to formalnie tylko zapis o przyjaźni. Natomiast po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego obowiązywać będzie formalny zapis, że ustawy i ”dyrektywy” płynące z Brukseli mają pierwszeństwo przed ustawodawstwem „państw członkowskich”. – a więc suwerenność III Rzeczpospolitej nad Polską przestanie istnieć. Nasi Władcy znajdować się będą od tej pory nie w Warszawie, lecz w Brukseli.
Co ma tę dobrą stronę, że władzę nad Polską utraci L*d, który formalnie był w Polsce suwerenem – i wybierał tych durniów, złodziei i pajaców rządzących w Warszawie. Być może łatwiej będzie przekonać do czegoś rozsądnego i uczciwego nażartych już i opitych brukselczyków – niż L*d? Podobno „Nie ma lepszego konserwatysty, niż rewolucjonista, który już się wystarczająco nakradł”. Kto wie? Fakt, że w Irlandii główną siłą wzywającą do nie ratyfikowania Traktatu była nie „Libertas”, tylko socjaliści (wrzeszczący, że Bruksela poodbiera „przywileje socjalne”) budzi pewne nadzieje… Może istotnie wreszcie ktoś je poodbiera…W każdym razie proszę pamiętać: jeśli Traktat wejdzie w życie, przestaniemy być obywatelami III RP, a staniemy się obywatelami UE. Na paszportach to już od dwóch lat jest nadrukowywane. ONI zakładali, że Traktat wejdzie w życie już w 2000 roku… Piszę: „Jeśli wejdzie w życie”, bo JE Wacław Klaus jest – w odróżnieniu od JE Lecha Kaczyńskiego – autentycznym eurosceptykiem. Traktatu nie podpisuje (nawet gdyby chciał, to nie może: zakazał Mu tego Trybunał Konstytucyjny – wskutek złożonego wniosku o uznanie Traktatu za sprzeczny z Konstytucją Czech i Moraw) – a by zyskać sobie poparcie L**u głosi, że to dlatego, iż Karta Praw Podstawowych narusza interesy obywateli Jego państwa (chodzi o roszczenia wysiedlonych Niemców). A więc dopóki Jego państwo formalnie istnieje, to On, jako Prezydent, ma obowiązek dbać o ich interesy – i nie podpisze… chyba, że Bruksela zgodzi się na specjalne gwarancje dla Czech i Moraw. Irlandczykom ustąpiono…Tak więc: co najmniej coś wytarguje, bo ta Karta to horrendum. A nadzieja w tym, że jeśli negocjacje się przeciągną, to w Wielkiej Brytanii do władzy dojdą konserwatyści i urządzą referendum… Nigdy w historii Europu tak wiele nie zależało od jednego człowieka. Beneš i Hŕcha w 1938 załamali się – i podpisali. Wierzę, że p. Klaus będzie stawiał bohaterski opór – do skutku. JKM
JE Benedykt Hussein Obama ogłosił stan wyjątkowy dla amerykańskiej "służby zdrowia". Pozwala to "służbie zdrowia" omijać przepisy federalne. Ciekawe - czy chodzi tylko o to, by jakiś koncern farmaceutyczny zarobił paręnaście miliardów - czy o coś więcej?
Czyny mają konsekwencje Ludzie odsądzający (słusznie!) od czci i wiary JE Lecha Kaczyńskiego za podpisanie Traktatu „Lizbońskiego” krzyczą głośno o utracie suwerenności - o Bogu, Honorze i Ojczyźnie i innych imponderabiliach, co większość tzw. „przypadkowego społeczeństwa” ma w nosie. Tymczasem konsekwencje są tuż za progiem. Ot – pierwszy lepszy przykład. KE chce nałożyć na Polskę kontrybucję za emisję CO2 - prawie 2 mld €urosów. Niby niedużo – ale na każdego Polaka po 200 zł rocznie... Przerażeni przemysłowcy głośno wołają, by polski („a „polski” on jest?) „Rząd” zawetował tę decyzję... I „Rząd” może to teraz zrobić. Bo teraz istnieje tylko Wspólnota Europejska... Gdyby jednak JE Wacław Klaus poszedł w ślady śp.Edwarda Benesza i Emila Háchy – czyli załamał się pod brutalnym naciskiem państw Osi Berlin-Paryż – to powstałoby państwo p/n „Unia Europejska”, liberum veto by zniknęło – i większością głosów by ten haracz na polskie landy nałożono... Jak się Pan czuje – Panie Prezydencie? JKM
Fraszki pedagogiczne Jeszcze raz się okazało, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Jak pamiętamy, kiedy tylko red. Lesław Maleszka z „Gazety Wyborczej” bezmyślnie przyznał się do tajnej współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, pozostali konfidenci, zwłaszcza ci, którzy w międzyczasie dochrapali się statusu autorytetów moralnych, nie tylko zgodnie szli w zaparte, ale w dodatku – według identycznego schematu; najpierw – że w ogóle nie palili. Potem – że jeśli nawet coś tam kiedyś i zapalili, to się nie zaciągali.
Później – że jeśli nawet się zaciągali, to na pewno nikomu to nie zaszkodziło. A kiedy się okazywało, że jednak temu i owemu mogło to jednak zaszkodzić – że po co rozdrapywać stare rany, że zgoda buduje, niezgoda rujnuje, a nawet – że co by powiedział Pan Jezus, gdyby tak, dajmy na to, znowu zmartwychwstał – i tak dalej. Widać było gołym okiem, że jest to postępowanie w myśl instrukcji na wypadek dekonspiracji, co tylko dodatkowo potwierdza podejrzenia, iż formalna nieobecność zarówno SB, jak i razwiedki wojskowej, jest tylko wyższą formą obecności i że konfidenci nadal podlegają surowej dyscyplinie. Właśnie z okazji kolejnego Dnia Papieskiego, który u nas, jak wiadomo, przypada corocznie 16 października, Główny Teolog Rzeszy, tzn. pardon – jakiej tam „Rzeszy” – nie żadnej Rzeszy, tylko oczywiście III Rzeczypospolitej, czyli red. Jan Turnau z „Gazety Wyborczej” napisał nawet specjalną fraszkę, dotykającą największej bolączki Salonu: „Mówi Papież Polak z nieba / aureoli mi nie trzeba / Co tam beatyfikacja / najważniejsza jest lustracja / aniołowie, dzielne duchy / ich specjalność, to podsłuchy / polityków podsłuchują / mnie dokładnie informują / jak to w katolickiej złości / marnujecie dar wolności”. No proszę: „polityków podsłuchują”! I to w dodatku zatwierdzonych przecież przez razwiedkę gwoli pilnowania interesu! A to dopiero katolickie świnie! Czegoś takiego na dłuższą metę, ma się rozumieć, tolerować nie można i skoro już prezydent Kaczyński podpisał traktat lizboński, to tylko patrzeć, jak Nasza Pani Aniela zainstaluje tu Żydoland, a wtedy starsi i mądrzejsi pokażą tubylczym Irokezom, jak należy korzystać z wolności. Naturalnie przy pomocy jakiegoś pedagogicznego wierszyka o Papieżu Polaku, który ad usum czytelników żydowskiej gazety dla Polaków, która zapewne pozostanie na rynku jako jedyna (bo po co inne mają ludziom mącić w głowach?), mógłby wyglądać na przykład tak: Papież z nieba upomina: / macie słuchać się rabina! / A gdy trzeba katolika / to słuchajcie się Michnika! / Salonu mi nie lustrować! / Autorytety szanować! / Szczególnie Panią Anielę / z namiestnikiem jej na czele. / Tak korzystając z wolności / przenieście się do wieczności. Podczas Roku Judaizmu, jaki Żywa Cerkiew, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom Komisji Europejskiej, do tego czasu przeforsuje , będzie można wszystkich tubylców wyuczyć go na pamięć, poczynając od przedszkoli, gdzie stosowne lekcje mogą się odbywać na przemian z czytankami o pingwinach-sodomitach. Czyż nie inaczej poczynał sobie Jerzy Borejsza, tzn. Beniamin Goldberg, we lwowskim „Czerwonym Sztandarze” drukując podczas dobrego fartu w 1940 roku, dla mniej wartościowych tubylców wierszyki w rodzaju: „Mamy śliczne przyodziewy / wyszywamy burki. / Wszyscyśmy syny Stalina / i Stalina córki.”? Wystarczy zatem, jak redaktorzy „GW” popytają swoich stalinowskich dziadków, jak się robi takie rzeczy i program pedagogiczny gotowy. Ale to dopiero na kolejnym etapie, bo na obecnym pojawiła się gwałtowna potrzeba szybkiego opracowania korupcyjnej teorii do korupcyjnej praktyki. Ponieważ na tym odcinku praktyka wyprzedziła teorię, sięgnięto do dorobku myśli antylustracyjnej, gdzie niczym perła w koronie jaśnieje odkrycie Jego Ekscelencji, że bez dokumentów i to oryginałów, nikomu niczego uczynić nie można. Toteż pani minister Julia Pitera, która – jak się okazało – wcale nie była od zwalczania korupcji, tylko od Opracowania Programu Zapobiegania Nieprawidłowościom w Instytucjach Publicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, sięgnęła do tej skarbnicy. Ponieważ, jak wiadomo, taki Program nie został jeszcze opracowany, przeto Zbycho, Grzecho i Miro, do których zresztą premier Tusk ma pełne zaufanie i właśnie dlatego wyrzucił ich ze swojej pirogi, po pierwsze – wcale nie dopuścili się żadnych „nieprawidłowości”, po drugie – jeśli nawet się dopuścili, to nie zrobili tego w złej wierze, bo jużci – nullum crimen sine lege, co się wykłada, że nie ma przestępstwa, znaczy się – „nieprawidłowości” bez ustawy, a Programu pani minister Pitery, jako się rzekło – jeszcze nie ma, zatem – po trzecie – w ich przypadku, a także w przypadku prywatyzatorów stoczni, o żadnych „nieprawidłowościach” mowy być nie może, bo bez Programu Zapobiegania nie wiemy przecież, co jest nieprawidłowością, a co nią nie jest. To znaczy – zręby rewolucyjnej teorii do rewolucyjnej praktyki już się właśnie tworzą i pani minister Pitera wyjaśniła, co następuje: „Korupcja jest wtedy, kiedy ktoś przyjął korzyść. Tu było tylko jakieś namawianie. Nie wiadomo, czy coś z tego wyszło”. A jak nie wiadomo, czy coś z tego wyszło, to wiadomo, że nic nie było, no nie? I z tego klucza śpiewa cały Salon, któremu ton podał niezawodny pan prof. Ireneusz Krzemiński, który w myśli postępowej nikomu wyprzedzić się nie da. Ciekawe, że w tej sprawie w całym Salonie występuje identyczna jednomyślność, jak w sprawie lustracji, co podejrzliwcom, których na tym świecie pełnym złości przecież nie brakuje, nasunąć może skojarzenia, że tutaj też może być jakaś instrukcja razwiedki, co do dawania odporu nie wprost. I dzięki pani minister Julii Piterze mniej więcej wiemy, w jakim kierunku odpór będzie dawany – że mianowicie nic z tego nie wyszło, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, więc o co się właściwie rozchodzi? Zresztą na wszelki wypadek lepiej tego odporu zbytnio nie nagłaśniać, bo wiadomo; qui s’excuse, s’accuse, czyli – jak mówią Francuzi wymowni – kto się tłumaczy, ten się oskarża. Wychodząc naprzeciw temu społecznemu zamówieniu „Gazeta Wyborcza” wyszła właśnie do publiczności z gwałtowną potrzebą melioracji Kościoła katolickiego – żeby wprowadził u siebie rodzaj parytetu dla kobiet. Można się było tego spodziewać już wtedy, kiedy KAI opublikowała wynurzenia pani Fuszary, jak to JE abp Kazimierz Nycz życzliwie odnosi się do kwestii kobiecych również w kwestii parytetu. Inna sprawa, że żeby coś z tego w ogóle wyszło, to ktoś powinien przyjąć tu jakąś korzyść. Tam mówi stworzona właśnie dopiero co rewolucyjna teoria, więc nie wypada zaprzeczać. Nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem, więc przy pomocy „korzyści” można by, dla potrzeb następnego etapu przyspieszyć tworzenie „Żywej Cerkwi”. Zatem –„ jak forsa – to mi wsuń ją!” – byle tylko nie pozostawić żadnych śladów, a zwłaszcza – oryginalnych dokumentów, to nikt nikomu niczego nie będzie mógł zarzucić, a zwłaszcza tego, że robi niewłaściwy użytek z wolności. SM
Nowak przyznaje, tarcza to pic Mariusz Kamiński: Na początku roku otrzymałem listę kilkuset przedsiębiorstw, które miały być prywatyzowane, z prośbą, aby przyglądać się tym przetargom. Oczywiście ja mam kilkuset funkcjonariuszy i nie jesteśmy w stanie, przy tak małej instytucji - bo wbrew tym demonicznym mitom CBA jest małą instytucją - nie jesteśmy w stanie być wszędzie. Mimo tego, co mówi premier Tusk i minister Grad, nikt nigdy do CBA nie zwrócił się o objęcie kontrolą antykorupcyjną tego przetargu. Miałem informacje, że minister Grad zwrócił się bezpośrednio do ABW o objęcie kontrolą tego przedsięwzięcia. (...) Nie ma żadnego rządowego dokumentu na ten temat [tarczy antykorupcyjnej]. Sławomir Nowak: Tarcza rzeczywiście nie ma charakteru sformalizowanego projektu. Jest ona porozumieniem, poleceniem premiera, które poprzez Jacka Cichockiego zostało złożone służbom specjalnym. Grażyna Kopińska: Tak naprawdę każda służba (CBA, ABW, SKW) działała tak, jak wcześniej. Funkcjonariusze wykonywali swoje normalne zadania, ale tym razem zostało to nazwane "tarczą". Kancelaria Premiera: Nie ma specjalnych funduszy przeznaczonych na realizację programu Tarczy Antykorupcyjnej - ABW, CBA i SKW wykonują wyznaczone im zadania w oparciu o posiadane już siły i środki". Słowa Nowaka to niejedyne potwierdzenie prawdziwości słów Kamińskiego. Przesłane mediom pisma Cichockiego i Grada także potwierdzają wersję Kamińskiego - na początku roku dostał listę kilkuset ważnych przetargów ale nigdy nie było polecenia objęcia kontrolą antykorupcyjną tych konkretnych przetargów, bowiem, o czym świadczą wyjaśnienia Kancelarii Premiera dla Antykorupcyjnej Koalicji Organizacji Pozarządowych, a także dzisiejsze wypowiedzi Nowaka, słynna "tarcza antykorupcyjna" faktycznie nie jest żadnym formalnym projektem, służby w ramach swoich środków i po uważaniu wykonują swoje normalne działania. Na to, że CBA dostało polecenie objęcia ochroną przetargu na stocznie nikt dokumentów nie znalazł, a w jednym z tych, które przeciwko Kamińskiemu wyciągnięto jest nawet wzmianka, że działania służb mają się zacząć od przesłania im "karty prywatyzacyjnej" firmy. Czy jest potwierdzenie, że "karta" uruchamiająca procedurę została do CBA wysłana? Sądząc po tym jakie badziewie w desperacji rząd rzuca teraz dziennikarzom, żadne dokumenty na ten temat nie istnieją. Gdyby istniały, już dawno zostałyby wyciągnięte, bo rząd widząc jak bardzo dziennikarze są wyrozumiali, rzuca im co ma pod ręką, licząc, że coś użytecznego z tym zrobią. I robią. Fąfara (Polska): Teraz okazuje się, że afera stoczniowa nabiera nowego wymiaru. Jeśli jest, polega być może przede wszystkim na tym, że mimo próśb ze strony ministerstwa CBA nie zapewniło skutecznej ochrony kontrwywiadowczej. I więcej, że być może - choć trudno to wczoraj było zweryfikować, bo komórka Mariusza Kamińskiego uporczywie milczała - szef CBA kłamał w niektórych swoich wypowiedziach odnośnie do sprawy prywatyzacji stoczni. Dokumenty przedstawione przez ministra skarbu i kancelarię premiera w tej sprawie nie pozostawiają wątpliwości. Zieliński/Duda (Dziennik): Kamiński mija się z prawdą? Mamy dokumenty. Słowo przeciwko dokumentowi. Były szef CBA Mariusz Kamiński stwierdził, że jego służba nie miała rządowego polecenia objęcia tzw. tarczą antykorupcyjną przetargu na prywatyzację stoczni w Gdyni i Szczecinie. Tymczasem przeczą temu dokumenty, które są w posiadaniu "Dziennika Gazety Prawnej". Czuchnowski/Grochal (Gazeta Wyborcza): Z dokumentów wynika, że [Kamiński] minął się z prawdą co najmniej o milę morską (...) Z dokumentów, które poznała "Gazeta", wynika, że Kamiński we wtorek wieczorem musiał stracić pamięć. Sprawa kwitów na Kamińskiego to jedna z ciekawszych kampanii medialnych tej jesieni. Mamy wgląd w dokumenty, możemy z nimi skonfrontować dziennikarskie interpretacje i ocenić czy jesteśmy rzetelnie informowani. I czy to, co obserwujemy w ostatnich dniach to patrzenie władzy na ręce i rozliczanie jej, czy wspieranie jej w linczowaniu niewygodnego urzędnika. kataryna
Kto płacił za benzynę dla Dywizjonu 303? Niezmordowany p.PJO przysłał [Dziękuję! - JKM] informację, która zamieszczam in extenso: "Na „Discovery - Historia” pokazują teraz program: „Bitwy Żołnierza Polskiego - Bitwa o Anglię”. Występujący w nim historyk powiedział właśnie, że po wojnie rząd brytyjski wystawił polskiemu lotnictwu rachunek...za usługi, jakie Brytyjczycy świadczyli polskim lotnikom w czasie wojny i za utrzymanie polskich samolotów (wraz z obsługą) na wyspie. Rachunek opiewał na ₤68 mln, [nie chce mi się liczyć – ale na dzisiejsze pieniądze to chyba ponad 10 mld PLN - JKM] a kwotę tę Brytyjczycy odciągnęli sobie ze środków polskiego Skarbu Państwa, które zostały wywiezione z Polski i zdeponowane w Wlk. Brytanii w czasie wojny”. - co p.PJO skomentował: „Słów (parlamentarnych) brakuje”. Nie podzielam tego uczucia. O ile pamiętam, rządowi II RP na emigracji bardzo zależało na tym, by np. Dywizjon 303 był jednostką polską. Od tego odcinamy do dziś kupony – chwaląc się, jak najbardziej słusznie, że wnieśliśmy znaczący wkład w Bitwę o Anglię (polscy piloci z samego tylko Dywizjonu 303 zestrzelili ok. 50 samolotów Luftwaffe). Skoro to miał być polski dywizjon – to zrozumiałe, że trzeba za to zapłacić. Gdyby polscy piloci latali (od 5-VI-1940) nie na samolotach z biało-czerwoną „szachownicą” lecz na brytyjskich – to, oczywiście, koszty pokrywaliby Brytyjczycy, ale też splendoru z tego byłoby tyle-ż, co np. ze znakomitej zresztą służby Polaków w Legii Cudzoziemskiej. Sądzę, że ta sprawa była uregulowana w porozumieniu jakie zawarł był rząd JKM z rządem II RP - przed utworzeniem Polskich Sił Zbrojnych w Wlk. Brytanii. I na pewno porozumienie to przewidywało, że Zjednoczone Królestwo w poważnym stopniu dofinansuje polskiego sojusznika. Być może należało wtedy żądać więcej: bardzo często sojusznik, któremu bardziej zależy (jak w tym właśnie przypadku Brytyjczykom) pokrywa koszty w całości i jeszcze dopłaca. Należy też jednak pamiętać, że jeśli polscy piloci dostali 50 samolotów, to o tyle mniej otrzymali ich piloci brytyjscy – i o słowach śp.Winstona L.S.Churchilla, który (gdy śp.gen.Władysław Anders zagroził wycofaniem polskiego wojska) odwarknął: „To zabierz Pan sobie to swoje wojsko!”. I Anders natychmiast zmiękł. (Ja, stary brydżysta, zabluffowałbym: „Tak jest p.Premierze. Zabieram. Bardzo Panu dziękuję za długoletnią współpracę – było mi bardzo miło walczyć pod Pańskim kierownictwem” - zasalutowałbym, zrobiłbym w tył zwrot – i mogę się założyć, że zanim doszedłbym do drzwi, „Bulldog” poprosiłby mnie z powrotem... albo zostałbym za progiem aresztowany!) JKM
Wykalkulowana bezradność rządu... Nowym ministrem spraw wewnętrznych, mającym nadzór nad wszelkiego rodzaju służbami, które- jak widać na co dzień- za parawanem demokracji harcują sobie w najlepsze, został pan Jerzy Miller. Jest to wszędobylski i dobrze usytuowany człowiek, o którym rozpuszczane są pogłoski, emitowane spośród braci urzędniczej, takiej współczesnej szlachty, już nie gołoty, że jest on „ apolitycznym urzędnikiem sympatyzującym z Platformą Obywatelską”.(???) To tak jak niezależni dziennikarze, oczywiście apolityczni , których u nas jest w bród, którzy sympatyzują, a to z PO, a to z PiS, a to z SLD lub PSL. Większość szlachty niegołoty, to są ludzie apolityczni, „bezpartyjni fachowcy”, ludzie którym bliskie są sprawy kraju, ale nie tego w którym mieszają. Kim już nie był pan Jerzy Miller? Po 15 latach pracy jako inżynier w Instytucie Skrawania, od 1990 roku, rozpoczął karierę polityczną, pardon biurokratyczną w biurokracji państwowej, kręcąc się w okolicach spraw wewnętrznych i finansów(???). Jak przystało na apolitycznego urzędnika sympatyzującego.. Każdej ekipie jakoś najbardziej zależy na sprawach wewnętrznych, w których to sprawach tkwią wielkie możliwości załatwiania spraw politycznych będąc urzędnikiem państwowym, jak najbardziej apolitycznym. Bo apolityczność jak najbardziej wpisana jest w sprawy wewnętrzne, tym bardziej , że w sprawach wewnętrznych jest wiele służb, które wewnętrznie i apolitycznie realizują plany polityczne, jak najbardziej służące krajowi, a najbardziej nam – „obywatelom”. Bo demokracja tak ma; na zewnątrz – fonia, a na wewnątrz - wizja. Niewidoczna dla oczu. Nawet gdy ktoś cierpi na chorobę czerwonych oczu.. Wzajemnie te wizje się jak najbardziej uzupełniają.. Bo grupom „trzymającym władzę „ od dwudziestu lat” i kontynuacji PRL-u, zajętych własnymi sprawami , bliskie są własne sprawy i ma się rozumieć sprawy wewnętrzne, wewnętrznie spójne i apolityczne. Pan Jerzy jest inżynierem od automatyki cyfrowej, który był apolitycznym fachowcem pod rządami pana Mazowieckiego, Bieleckiego, Oleksego, pana Pawlaka, pani Suchockiej, pana Buzka, Millera, Kaczyńskiego i Tuska(???) Pan Lech Kaczyński, prezydent, bez żadnych ceregieli podpisał mu nominację na ministra spraw wewnętrznych(????). Co wie i do jakich konfidencji dopuszczony został pan Jerzy Miller, że wszystkie rządy tak go hołubią?? W swojej apolitycznej karierze był: wojewodą małopolskim, dyrektorem Departamentu Komunikacji Społecznej Narodowego Banku Polskiego, prezesem Agencji Restrukturyzacji i modernizacji Rolnictwa, podsekretarzem stanu w ministerstwie finansów, zastępcą prezydenta Warszawy pani Gronkiewicz Waltz, wicewojewodą małopolskim. Nie był jeszcze ministrem rolnictwa ani ministrem kultury, cokolwiek pod tą nazwą będziemy rozumieć. Naprawdę bardzo ciekawy, apolityczny fachowiec, i cały czas bez przydziału… ma się rozmieć partyjnego. I jest bardzo lubiany w kręgach establishmentu politycznego, nowej szlachty niegołoty, przy okazji przepraszam pana Andrzeja Gołotę, polskiego chłopca do bicia, ale za tak duże pieniądze, że nie warto o biciu wspominać. Wielu z nas zgodziłby się pewnie , żeby od czasu do czasu go obito.. W końcu petunia non olet. W każdym razie archiwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych pozostaną w dobrych rękach., w rekach bezpruderyjnego, pardon bezpartyjnego fachowca, wreszcie apolitycznego urzędnika z nikim nie sympatyzującego.. Możemy spać spokojnie! I służby nareszcie nie wymkną się spod kontroli.. Gdy u nas trwa rekonstrukcja rządu, częściowo bezpartyjnego, a częściowo partyjnego, a rząd przecież wcale nie może być częściowo w ciąży -rząd holenderski zdecydował o podniesieniu wieku emerytalnego z obecnych 65 lat do lat 67 od 2025 roku(!!!). Oni to są perspektywiczni. Już w roku 2009 wiedzą co będzie w roku 2025, choć rząd może się zmienić kilkanaście razy... I tam też nie ma kontynuacji rządowej, jest demokracja, i można wybierać sobie, i opozycję i rządzących. To znaczy, jak rządzą rządzący, to dobrze jest wybrać sobie opozycję, bo demokracja, wola ludu i tak dalej.. A jak rządzi opozycja, to wybrać sobie poprzednio rządzących.. Żeby demokracji stało się zadość , ale żeby była kontynuacja. Wyciąganie przymusowej składki od tamtejszych podatników, w Holandii odbędzie się w dwóch etapach; od 2020 roku – o rok, a potem – o dwa. Podejrzewam, że jak znowu zabraknie pieniędzy to wiek emerytalny podniesie się jeszcze o rok, w zależności od potrzeb budżetowych, bo budżet ponad wszystko, nawet mniejsza o demokrację.. Która i tak będzie uratowana, bo oparta jest na biurokracji.. Pan Piotr Balkenende tłumaczy Holendrom, wcale nie latającym, że :” zmiany mają na celu ochronę finansów publicznych przed za łamaniem”(???). I to, w tym systemie przymusowego rabunku mas holenderskich jest prawdą. Dodaje jeszcze, że chodzi mu o „ lepsze wykorzystanie kapitału ludzkiego w gospodarce”(???) To też jest prawda, bo każde socjalistyczne państwo oparte na przymusie ubezpieczeń wykorzystuje swoich „ obywateli” bezlitośnie, zresztą ma do tego prawa człowieka, a na ich podstawie „ obywatel’ jest własnością państwa socjalistycznego. Bo prawa człowieka to przywiązanie do państwa, prawa Boskie- przywiązanie do Boga. Z dwóch możliwości, gdyby istniała taka możliwość, wybrałbym przywiązanie do Boga. On przynajmniej nie wymagałby ode mnie płacenia przymusowego haraczu za naturalne prawo do pracy, które mi dał, a którego to prawa demokraci totalitarni mnie pozbawili. U nas też, jakby się demokraci zmówili, chcą ponieść wiek emerytalny o 2 lata, żebyśmy mogli cieszyć się większym „ świadczeniem socjalistycznym” o oczywiście pod warunkiem, że do tego ‘ świadczenia” dożyjemy.. No i dołożymy! Nie dość, że upuszczają nam krwi za dorosłego i produkcyjnego życia, to potem tę resztkę naszej pracy,, którą nam dają nazywają „ świadczeniem”, czyli łaską rządu. A łaska rządu na pstrym koniu jeździ. Jak zabierają całe życie i potem trochę z tego dają, to równie dobrze mogą przestać dawać.. A kto im co zrobi?? W Holandii przynajmniej powiedzieli ludowi, który wybiera sobie swoich nadzorców demokratycznie- prawdę, że będą ochraniać finanse biurokracji i wykorzystywać do tego celu niewolników państwa holenderskiego.. Niech na to łożą… Ale na przykład pan Lech Wałęsa w sprawie pana Romana Polańskiego powiedział:” ” Jeśli popełnił, to ten jeden grzech mu wybaczcie… Zrobię wszystko , żeby go bronić…. Róbcie wszystko, żeby każdy szanował prawo. Nie ma świętych krów. Chylmy czoło przed Stanami, że tak postępują”(????). Konia z rzędem temu, kto wyjaśni mi o co byłemu prezydentowi chodzi..? I gdzie jest prawda, która nas wyzwoli? Panu Lechowi Wałęsie, jak był prezydentem Polski, też chodziło o tzw. resorty siłowe. Szczególnie MSW.. Może by nareszcie to wszystko wywalić kawa na ławę, i zacząć z tymi służbami od początku? Ale gdzie znaleźć koniec.. Bo to przecież koniec wieńczy dzieło! Ale koniec końcem, wrócimy do tego samego punktu.. WJR
NIE MA RÓŻNICY MIĘDZY ABORCJONISTAMI A NAZISTAMI "Dla mnie osobą jest każda istota, która należy do gatunku ludzkiego. Niezależnie od tego, jakie ma cechy i czy jakichś cech jej brakuje." Z dr Tomaszem Terlikowskim, filozofem, publicystą i dziennikarzem, rozmawia Łukasz Adamski. Chciałbym, aby dzięki naszej rozmowie czytelnicy mogli dowiedzieć się, jaka w istocie jest bioetyka katolicka i by ten wywiad przełamał pewne medialne stereotypy na temat nauczania Kościoła. Jednak na początek muszę zapytać o wyrok w sprawie Alicja Tysiąc vs „Gość Niedzielny”. Przypomnijmy, że redaktor naczelny „Gościa” ks. Marek Gancarczyk został skazany za to, że w swoim felietonie nazwał aborcję morderstwem. Czy katolicy w Polsce nie będą mogli już głośno manifestować swojej wiary?
Ja liczę na to, że ten wyrok stanie się pewnym przełomem. Katolicy uświadomią sobie w końcu, że aby funkcjonować w przestrzeni publicznej, to trzeba o to walczyć i zaangażować się w tę walkę bardzo otwarcie, ponieważ ogromne siły polityczne, społeczne i ideologiczne dążą do tego, żeby głos katolików był zmarginalizowany i jak najmniej słyszalny. Te siły posługują się do tego bardzo różnymi metodami, od mediów począwszy na sądach kończąc. Wyrok w sprawie „Gościa Niedzielnego” jest pierwszym tego typu wyrokiem w naszym kraju, ale trzeba się przygotować na to, że nie musi być ostatnim. Bardzo dużo zależy od reakcji katolików na to. co się wydarzyło. Jeśli będzie ona odpowiednio silna, to jest nadzieja na to, że wolność słowa i wolność sumienia zwycięży. Aborcja, przerwanie ciąży, zabieg. Odnoszę wrażenie, że te eufemizmy coraz mocniej wpływają na podświadomość ludzi, którzy nie kojarzą aborcji z pozbawieniem kogoś życia. Aborcjoniści utrzymują, że traktowanie płodu jako dziecka jest tylko poglądem religijnym. Jednak również wiele organizacji ateistycznych protestuje przeciwko aborcji. Czym jest tzw. płód? W momencie połączenia komórki jajowej i plemnika powstaje nowy, zupełnie odrębny byt, jakim jest człowiek. W jego genomie zawarte jest wszytko; jego kolor oczu, włosów, wzrost, czy będzie miał skłonności do tycia, czy będzie miał skłonności do zapadania na raka, jaki będzie miał głos, do którego z rodziców będzie bardziej podobny; to wszystko jest już zapisane od momentu poczęcia. Jest wysoce prawdopodobne, że nawet jest zapisane, na co umrze, o ile jego życie nie zostanie w nienaturalny sposób przerwane. Jest to więc zupełnie nowy, niepowtarzalny byt. Nie ma biologa, który by powiedział, że to nie jest człowiek. Zwolennicy aborcji mówią, że nie wiadomo, czy to jest osoba. Być może nie wiadomo, ale to już nie jest spór biologiczny, tylko spór o to, co definiuje osobę.
A co definiuje osobę? Dla mnie osobą jest każda istota, która należy do gatunku ludzkiego. Niezależnie od tego, jakie ma cechy i czy jakichś cech jej brakuje. Generalnie zwolennicy procesualnej koncepcji tworzenia osoby mówią, że to świadomość, samoświadomość czy możliwość odczuwania bólu definiuje osobę. Jeżeli jednak przyjmiemy, że to samoświadomość definiuje osobę, to możemy zabijać również 3-letnie dzieci, bo one jej nie mają. Natomiast zdolność do myślenia abstrakcyjnego podnosi nam możliwość zabijania jeszcze starszych dzieci. Dlatego jedynym sensownym rozwiązaniem jest przyjęcie, że w momencie poczęcia powstaje osoba i wtedy spory teoretyczne o początek życia są bez znaczenia. Prawnie w przypadku wątpliwości rozstrzygamy na rzecz życia. Cały ten spór bierze zresztą w łeb już w 30., 40. dniu ciąży, kiedy dziecko wygląda jak człowiek. W 3. miesiącu ciąży, kiedy dokonuje się większość aborcji, 10-centymetrowemu człowieczkowi bije serce, bardzo często ssie on palec i ucieka przed narzędziami chirurgicznymi. Biologicznie jest to więc istota gatunku ludzkiego, a aborcja polega na tym, że tą istotę rozrywamy na kawałki. Alicja Tysiąc domagała się odszkodowania za brak możliwości zabicia swojego dziecka, którego urodzenie mogło pogorszyć jej wzrok. Coraz częściej sądy, również w Polsce, przyznają odszkodowania rodzicom, których dzieci urodziły się upośledzone, za to, że ci w porę ich nie abortowali. W krajach anglosaskich istnieje cały prawniczy biznes, który zajmuje się sprawami źle urodzonych dzieci. Jak mogą się czuć dzieci, które kiedyś dowiedzą się, że ich rodzice domagali się odszkodowania za to, że one żyją? Jak się mogą czuć wszystkie te dzieci, które się urodziły upośledzone? Są obywatelami drugiej kategorii, ponieważ można je było zabić. Ja bym zadał również pytanie o to, jak się mają czuć rodzie, którzy są dyskryminowani ze względu na moralność? Domagać się kasy za to, że nie zabiłem swojego dziecka, mogę tylko wtedy, jeśli chciałem je zabić. I jak widzimy na przykładzie wyroków polskich sądów, taką kasę dostaję. Jednak jeśli nie chciałem zabić swojego dziecka, chociaż wiedziałem, że jest ono upośledzone, to wtedy kasy nie dostaję. Państwo i sądy zaczynają mówić: chcesz być moralny, to cię za to ukarzemy. Nie chcesz zabijać, to będziesz na tym stratny. Jesteś zwolennikiem życia, to płać, i nikt ci w tym nie pomoże. To jest istota tego problemu. Jeśli godzimy się na możliwość odszkodowania za życie, za złe poczęcie czy złe urodzenie, to w istocie godzimy się na to, że ci wszyscy, którzy chcą żyć jak ludzie, godnie, z szacunkiem dla życia i moralności, będą przez państwo karani, a ci wszyscy, dla których zabicie własnego dziecka nie jest problemem, będą nagradzani, jeśli państwo im uniemożliwi tego morderstwa. Rozmawiałem całkiem niedawno z panią doktor z Białegostoku, która zajmuje się dziećmi z rozmaitymi wadami genetycznymi. Stwierdziła ona, że jej najgorszym problemem jest uświadomienie rodzicom, którym urodziło się dziecko upośledzone, że warto żyć z tym dzieckiem i ono ma swoją wartość. Rodzice pytają wtedy, że skoro to dziecko jest tak wartościowe, to dlaczego nasza ustawa pozwala je zabić. Przeskoczenie tego progu jest dla niej dramatyczne. Nasza ustawa stanowi, że upośledzeni są gorsi, albowiem są mniej chronieni przez prawo. W takim wypadku nie ma żadnych ontycznych czy prawnych powodów, żeby tą gorszość ograniczyć tylko do życia płodowego. Jeśli te dzieci są gorsze jako nienarodzone, to dlaczego są chronione po urodzeniu? Pomijam już zawodność procedur sprawdzających, które powodują, że abortuje się wiele zdrowych dzieci. Jeżeli przyznajemy społeczeństwu czy rodzicom prawo do decydowania, kto ma prawo się urodzić, a kto nie, to ze społeczeństwa inkluzywnego stajemy się społeczeństwem ekskluzywnym, czyli takim, do którego trzeba być z jakiś powodów dopuszczonym. A skoro dopuszczamy do istnienia w takim społeczeństwie, to mamy również prawo z niego wykluczać. A wiemy, że tam gdzie pojawia się prawo do aborcji, szybko pojawia się prawo do eutanazji… W Polsce nie karze się za spędzenie płodu w trzech przypadkach: gdy mamy zagrożenie życia i zdrowia matki oraz dziecka, i w przypadku gwałtu. Znam wiele osób, które w rozmowie o tych trzech przypadkach stosują szantaż emocjonalny, mówiąc: a co ty być zrobił, gdyby twoja żona została zgwałcona albo byłoby zagrożone jej zdrowie, bądź dziecko urodziłoby się z zespołem Downa? Jak racjonalnie wytłumaczyć osobom mającym takie wątpliwości, że aborcja w każdym przypadku jest złem? Ja nie wiem, jakbym się zachował. Wiem, jak się zachować powinienem. Między tym, że ja być może nie dorastam do pewnych reguł moralności, a tym jakie one są, nie musi być sprzeczności. To jest takie głębokie przekonanie współczesności, że jak ja nie jestem w stanie czegoś zrobić, to trzeba zmienić regułę moralną. Mówiłem już o niepełnosprawności dziecka, więc przejdę do kwestii gwałtu. Dlaczego dziecko ma być odpowiedzialne za to, że jego ojciec jest gwałcicielem? Dziecko nie ponosi odpowiedzialność, że zostało poczęte w taki, a nie inny sposób. A jednak prawodawstwo karze dziecko najwyższą z możliwych kar, natomiast ojca gwałciciela wsadza się najwyżej na kilka lat do więzienia, jeżeli zostanie w ogóle złapany. Nie można dyskryminować kogoś ze względu na pochodzenie. Koniec kropka. Nie możemy zapominać, że dziecko poczęte z gwałtu nie jest agresorem. Jest jeszcze jednak istotniejsza rzecz, o której zapominają aborcjoniści. Tak jak gigantyczną traumą dla kobiety jest gwałt, tak aborcja jest dodaniem do tej traumy kolejnej, jaką jest zabicie dziecka. To nie jest tak, że aborcja pomaga kobiecie w uporaniu się z traumą gwałtu, ona ją wręcz potęguje! Sprzeciw wobec aborcji w przypadku gwałtu nie jest tylko troską o życie nienarodzone, ale również o zdrowie i życie zgwałconej kobiety. Jeżeli chodzi o zdrowie matki to widzimy, że w Hiszpanii dokonuje się aborcji, gdy matka mówi, że ma depresję i może wyskoczyć z okna. Więc ten przepis może otwierać drogę praktycznie do legalnej aborcji w każdym wypadku. Ale co z zagrożeniem życia matki? O konflikcie moralnym możemy mówić jedynie w przypadku zagrożenia życia matki i dziecka. W tym przypadku Kościół mówi, że swoje życie powinna ofiarować matka, ale tylko dlatego, że w przypadku wyboru dwóch takich samych wartości, jakimi są życie matki i życie dziecka, jedynym podmiotem działania moralnego jest matka. Dziecko nie może podejmować decyzji. Ona może. To można porównać do sytuacji, gdy ojciec ze swoim dzieckiem wiszą nad przepaścią. Nie będziemy mocno potępiać ojca, który puści dziecko, żeby ratować siebie, bo wiemy, że był w sytuacji nadzwyczajnej, ale będziemy mieć w sobie niesmak moralny. Poświęcenie się matki dla życia dziecka jest wielkim heroizmem. Moralnie mamy prawo to oceniać, jednak prawo nigdy nie wymaga heroizmu. Zwolennicy wyroku na „Gościa Niedzielnego” zarzucają, że jego redaktor naczelny porównał Alicję Tysiąc do nazistów. Obecnie pojawiają się jednak w krajach zachodnich głosy, by kobiety miały również prawo zabić swoje dziecko już po jego urodzeniu. Bioetyk Peter Singer postuluje legalizacje dzieciobójstwa do kilku pierwszych miesięcy życia dziecka. Czy to nie przypomina praktyk nazistowskich ludobójców? Akurat „Gość” nie porównał Alicji Tysiąc do ludobójców, a porównał do nich sędziów w Strasburgu. Dla mnie jednak nie ma istotnej różnicy między działaniami lobby aborcyjnego a działaniami nazistów. Tak jedna, jak i druga grupa, dehumanizuje pewną grupę istot ludzkich. Dla hitlerowców istotami ludzkimi nie byli Żydzi, których nazywano wszami czy podludźmi. Jeżeli aborcjoniści swoją propagandą wmawiają, że dzieci nienarodzone nie są ludźmi, to nie ma przeszkód, by je zabijać. Metoda jest więc dokładnie taka sama. Ale Singer przekonuje, że człowiekiem nie jest się nawet po urodzeniu! Singer przekonuje, że matka powinna mieć prawo zabicia dziecka do 3. miesiąca, bo później dziecko ucieka, trudno je złapać, ludzie się z nim zżywają i jego likwidacja jest nieestetyczna.
Dlaczego nie widać masowego potępiania jego barbarzyńskich poglądów? Tylko w dwóch sytuacjach został on potępiony w sposób jednoznaczny. Raz, gdy nie został wpuszczony w do Izraela, chociaż sam jest Żydem z pochodzenia, przez rodziców dzieci z zespołem Downa, którzy stanęli z transparentami na lotnisku i nie wypuszczono go z samolotu. Drugim razem w Niemczech, które są wyjątkowo wyczulone na takie poglądy. Ale generalnie jest on szanowanym bioetykiem, którego zaprasza się na największe uniwersytety na świecie. Mało tego, zaproszono go na ostatni Zjazd Gnieźnieński do Polski i tylko dzięki szybkiej reakcji mediów udało się zatrzymać to zaproszenie.
Czyli mamy do czynienia z zacietrzewieniem aborcjonistów? Jeśli wychodzimy z założenia, że celem życia ludzkiego jest przyjemność, nawet nie arystotelesowskie szczęście, to wszystko co przeszkadza tej przyjemności, należy eliminować. Niepełnosprawne dzieci mogą dać szczęście w głębokim arystotelesowskim znaczeniu, ale w pierwszym momencie na pewno nie dają przyjemności. Dlatego eliminuje się niechciane ciąże, chociaż w dalszej perspektywie jest wysoce prawdopodobne, że matki, które urodziłyby te dzieci, byłyby z nimi szczęśliwe. Dlatego eliminuje się również starców, którzy nie przynoszą przyjemności. Paradoksalnie wbrew temu, co mówi pani sędzia orzekająca w sprawie „Gościa”, to nie jest spór między katolikami a niewierzącymi. To jest spór między tymi, dla których życie ludzkie i nasze wybory mają swoją wagę metafizyczną i moralną, a między tymi, którzy za Johnem Stuartem Millem uważają, że najważniejszym celem ludzkiego życia jest przyjemność - i wszystko, co nam przeszkadza w jej osiągnięciu, należy wyeliminować. Współczesna cywilizacja wybrała głupi i płytki utylitaryzm i w związku z tym eliminuje wszystko, co jest niewygodne. Kościół temu wszystkiemu mówi „nie”. Nie ma miłości bez cierpienia. Jeżeli wyeliminujemy cierpienie i brak przyjemności, to nie będzie żadnej miłości. Kościół stoi tutaj na straży natury ludzkiej, natomiast zwolennicy zabijania próbują przeciwstawić się temu, co jest naturalne.
Dlaczego kościół protestuje przeciwko metodzie in vitro, która, jak przekonują jej zwolennicy, daje nadzieję parom bezdzietnym? Dlaczego katolicy nie zgadzają się na badanie nad komórkami macierzystymi, które mogą doprowadzić do wynalezienia leku na nieuleczalne choroby? Czy filmy s-f nie są już fikcją i możemy projektować sobie dzieci? Czy Jana Paweł II, wypowiadając tuz przed śmiercią słowa „Pozwólcie mi odejść do domu Pana”, zgodził się na eutanazję? Dr Tomasz Terlikowski
26 października 2009 Na rozdawaniu dotacji cierpi sprawiedliwość...Tak wiele już socjaliści rozdają, że jak tak dalej pójdzie,to będziemy mieli komunizm wcześniej niż nam się wydaje.. Ilość europejskich funduszy narasta w sposób lawinowy.Tworzą się fundacje, które niczego nie tworzą, niczego nie generują, opróczrozdawnictwa. A z rozdawnictwa nie ma i nie będzie dobrobytu. Bo dobrobytpochodzi z pracy, a nie z dzielenia owoców… cudzej pracy. Przybywa dzielących, bo jak twierdził Janusz Korwin Mikke;jeśli chodzi o matematykę, to Lewica umie doskonale dzielić i odejmować, a Prawica-mnożyć i dodawać. Niestety od końca I wojny światowej Polska nie ma szczęściado rządów prawicowych.. Cały czas- jak słoma z socjalistycznego buta- wystajeLewica.. Jeśli chodzi o gospodarkę i wolny rynek- nie mamy zbyt wiele dozaoferowania. Budowa socjalizmu już ruszyła od 1918 roku, a po zamachumajowym- ruszyła ze zdwojoną siłą. Sanacja podnosiła podatki , zadłużałapaństwo, budowała państwo biurokratyczne.. No i Berezę Kartuską.. Zdelegalizowano Obóz Wielkiej Polski w 1933 roku, partii która liczyła 250 000członków..(!!!!) Okupacja- to narodowy socjalizm; łapanki, wywóz naprzymusowe roboty, zakazy i nakazy, kara śmierci za handel mięsem i ukrywaniePolaków narodowości żydowskiej..
Na Wschodzie- głównie propaganda i wywózki. Komunizm wwydaniu sowieckim. Po roku 45 rządy zbirów.. Gospodarka planowa i niszczenieprywatnej własności. Różne ‘ bitwy o handel”, wsadzanie do więzień,spółdzielnie produkcyjne. I przyszedł rok 1988, grudzień.. Ustawa Wilczka iRakowskiego tworząca w Polsce prawdziwie wolny rynek.. Najbardziej liberalnaustawa na świecie.. Praktycznie trwa jedynie od stycznia 1989 roku do lipca,gdy premierem został socjalista Tadeusz Mazowiecki.. Od lat dwudziestu latkolejne ekipy budują eurosocjalizm, szpikując nas biurokracją, podatkami,deficytem budżetowym i długiem publicznym i stertą przepisów, utrudniającychnam życie. Teraz budują totalitarny ustrój państwowego rozdawnictwa iredystrybucji , zarządzanego przez biurokrację.. Wolnego rynku corazmniej…Za to marnotrawstwo rośnie w sposób lawinowy! Instytucje państwowe mogątylko przemieszczać przesuwając nierynkowo kredyt, zresztą odebrany podatnikompod przymusem- ale go w żaden sposób niezwiększają. Właśnie Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości( jest cośtak kuriozalnego!) ma do rozdania 135 milionów naszych pieniędzy, w ramachpomocy małym i średnim firmom. Dla niepoznaki propaganda mówi, że pochodzą zUnii Europejskiej Może i pochodzą, ale najpierw w jakiś sposób się tamznalazły.
Od czasu gdy znaleźliśmy się w” elitarnej” UniiEuropejskiej, jeszcze nigdy nie usłyszałem ile płacimy składki zdrowotnej,pardon - członkowskiej. A płacimy blisko 1 miliarda złotych w ratach miesięcznych(???). Każdy stojący w kolejce rodem z PRL-u może dostać nawet 850 000 złotych(????). Bo jak rozdają” zadarmo” - to popyt rośnie wnieskończoność, w sposób nieograniczony. Byleby przedstawił biurokracjijakiś sensowny program ….marnotrawstwa.(!!!). Utworzyły się nawet dwie kolejki, a każda jest ta właściwa,bo społeczna. A społeczność i obywatelskość są w socjalizmie w cenie. Są tokolejki konkurencyjne, ale pieniędzy starczy jedynie dla dwustu firm. Gdybypodatnikom odebrać więcej pieniędzy to starczyłoby dla tysiąca, a gdyby jeszczewięcej- to dla dwóch tysięcy. Ile firm przez ten pomysł upadnie? A czy to kogoś obchodzi? Są rzeczy które widać, i te których nie widać. Tych co upadną- niewidać! Więc nikt o nic nie będzie pytał.. Całą noc w kolejce, żeby tylko dostać cudze pieniądze.Chciałbym wiedzieć, ile z tych firm utrzyma się na rynku dzięki dotacjom wystanym w społecznej kolejce? Bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że pomysł jest poroniony,jak cały ten dotacyjny socjalizm służący biurokracji. W tym przypadku Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości.. Firmy się rozwijają dzięki pomysłowości i własnej pracy, ikapitałom skomasowanym przy pomocyoszczędności i wyrzeczeniom, a nie od góry organizowanym dotacjom przezurzędników dotacyjnych za pomocąpieniędzy odebranym „obywatelom” niedotacyjnym. Czy ktokolwiek i kiedykolwiek słyszał, żeby przybyszów do Nowego Świata ktoś dotował? I dlatego Stany Zjednoczone rozwiały się przez wiele lat.. Ijakie bogactwo nagromadziły! Teraz socjaliści opanowawszy gremia władzy, doprowadzają USAdo dziadostwa. Dopłacają do prywatnych banków i firm... 700 i800 miliardów dolarów(???). Na pierwszy początek! A ile na drugi, trzeci i kolejny początek- końca? W ramach budowy socjalizmu państwowego pan JarosławKaczyński z Prawa i Sprawiedliwości proponuje utworzenie” Zespołu PracyPaństwowej”(????). Zamiast kończyć z pracą państwową, i prywatyzować , będziepowoływany zespół do konserwowania pracy państwowej… A „Zespół PracyPrywatnej”?? Po śmierci Lenina, Stalin powołał natychmiast Komisję UnieśmiertelniającąLenina. Będziemy teraz mieli zespółunieśmiertelniający pracę państwową. Etatyści z Prawa i Sprawiedliwości o to zadbają. Utworzenie zespołu dotyczy stoczni. .A kto przed PlatformąObywatelską majstrował przy stoczniach,zamiast je już dawno sprzedać z licytacji?? Ale Platforma Obywatelska także w budowaniu socjalizmu nieustaje. Właśnie pani minister Ewa Kopaczwprowadza wolny rynek regulowany decyzjami administracyjnymi, na mocy których zostaną zamknięte, na razieniektóre- tzw. punkty apteczne na wsiach. No, nie tak nachalnie, po bolszewicku. Tylko przemyślnie.. Jest pomysł ograniczenia sprzedaży kilkudziesięciu leków, wtym kropli żołądkowych. Cały pomysł był konsultowany z Radą Aptekarską,niezbędną w Kraju Rad, a będącą konkurencją dla punktów aptecznych. Bo z RadąPunktów Aptecznych rzecz likwidacji części leków nie była konsultowana, ponieważ nie ma jeszcze Rady Punktów Aptecznych. Rada jest jedna: zlikwidować Radę Aptekarską i zrobić wolnyrynek, o którym Platforma, że tak powiem Obywatelska mówiła tak wiele przed wyborami,że tak powiem- demokratycznymi. Obiecujące było to, że miało być nam lepiej. Wszystkim!. A będzie lepiej tym 13 000aptekom, które podlegają rządom Rady Aptekarskiej, która tak wyradziła izalobbowała, że pani minister Ewa Kopaczod naszego zdrowia stanęła po stronie tejże rady. Oczywiście w sprawie wyjaśnienia tej sprawy medialnie niewystąpiła pani minister, tylko inny minister, mniej znany, żeby sympatycyPlatformy Obywatelskiej, przypadkiem nie pomyśleli, że to pani Ewa jest autoremtego antyrynkowego pomysłu. Zakładając sobie i konsumentom punkt apteczny, trzeba miećtrzy lata stażu w sprzedawaniu leków- sprzedając aptece- pięć! Można jeszcze przeforsować, oczywiście demokratycznie,pomysł, że żeby móc prowadzić punkt apteczny winno się mieć za sobą 15 latstażu, bo chodzi o dobro pacjenta, może nie do końca tak o dobro, ale opieniądze, które konsument leków zanosi na wsi do punktów aptecznych, których jest jeszcze 1000. Po reformie ich liczba zmaleje, bo wolny rynek działa i eliminuje z pola widzeniaurzędników, przy ich pomocy, punktyapteczne i wystarczy pozbawić punkty apteczne jakiejś ilości leków, a taki punkt sam, przy pomocy wolnego rynku- sięzlikwiduje. Bo powiedzmy sobie szczerze- gdyby w skrajnym przypadku taki punkt apteczny sprzedawałby tylkobandaże, to jego los byłby przesądzony.. Urzędnicy Wysokiej Rady Aptekarskiej zadecydują.. W ramach wolnego rynku, nie dlawszystkich wolnego , tylko dla tych, którzy są posłuszni Wysokiej RadzieAptekarskiej. Musimy najpierw zlikwidować te wszystkie rady, bo Kraj Rad też sięrozleciał, bo zamiast rynku i właścicieli były rady; i żołnierskie, irobotnicze.. Trzymam w tej sprawie kciuki za pana Tomasza Adamka, którzydołożył panu Gołocie tak jak mu się należało, za te wszystkie chuligańskiewybryki przez lata. Teraz on ma szansę zostać mistrzem, polubiłem go za:uczciwość, skromność, skuteczność , zdecydowanie i konsekwencję.. I za to: „Polak potrafi”(!!!!). To bardzo krzepiące dla nas wszystkich.. Bóg jest po jegostronie, ponieważ on jest po stronie Boga! Tylko niech uważa jaksię będzie przeżegnywał przed kolejną walką.. Żeby go nie oskarżyli odyskryminację: protestantów, żydów i muzułmanów. Dlaczego pokładam w nim nadzieję? Bo może przyjdzie taki czas, że obijemordy tym wszystkim, którzy na co dzień robią z nas wała, doprowadzając dorozpaczy miliony naszych rodaków, i robią pośmiewisko i pobojowisko z Polski. Bóg nie jest po stronie silniejszych batalionów.. Bój jestpo stronie ludzi uczciwych i żyjących zgodnie z jego przykazaniami… bo nie będziesz miał cudzych bogów przede mną…. To popierwsze! WJR
Koniec d***kracji coraz bliżej... Miła wiadomość – ze strony „TRYBUNY”. (Zmęczeni demokracją i kryzysem Węgry: rocznica rewolucji 1956 r. Węgrzy obchodzili wczoraj 53. rocznicę wybuchu rewolucji w 1956 r. skierowanej przeciwko władzy radzieckiej w ich kraju. Piątek był narodowym świętem obchodzonym w smutnej atmosferze. Najnowszy sondaż opinii publicznej pokazał, że większość społeczeństwa uważa, że przegrała na demokratycznej transformacji. Węgrzy są zmęczeni, mają dość kryzysu gospodarczego, cięć kosztów oraz politycznych rozgrywek na wysokich szczeblach władzy. Obecnie, 53 lata po tamtym zrywie demokratycznym, po transformacji ustrojowej i wielkich przemianach, na Węgrzech panują bardzo ponure nastroje. Kraj jest w najgłębszej recesji od kilkudziesięciu lat: PKB spadnie w tym roku o 6,7 proc., bezrobocie przekroczyło 10 proc. Prognozy na przyszłość są ponure: premier Gordon Bajnai zamierza obniżyć w przyszłym roku deficyt budżetowy. Oznacza to, że rząd będzie musiał obciąć wydatki o 400 bln forintów, czyli o 2,16 mld dolarów. Od kilku dni Węgrzy demonstrują przeciwko projektowi budżetu na 2010 r. Zaczęło się od wielotysięcznej demonstracji w stolicy 10 października. Potem strajkowali kolejarze – rząd w ramach oszczędności chce obciąć liczbę połączeń kolejowych, strażacy – przeciwko cięciom wydatków na straż pożarną o 5 proc., protestują także samorządowcy oraz dyrektorzy szpitali. Ci ostatni zapowiedzieli strajk głodowy twierdząc, że służba zdrowia jest potwornie niedoinwestowana, a dalsze cięcia ją zabiją. Na domiar złego krajem wstrząsają polityczne afery. – Zaczęło się od wyznania byłego już premiera Ferenca Gyurcsány’a: „Kłamaliśmy rano i wieczorem. (...) Nie mieliśmy wyboru, ponieważ spieprzyliśmy gospodarkę i to nie tylko trochę, ale bardzo”. – A wszystko po to, by wygrać wybory – dodał. Węgrzy byli rozżaleni, ale do białości rozpaliło ich podpisanie przez tego premiera umowy z Gazpromem o przeprowadzeniu gazociągu Southstream przez Węgry. Po tym parlament przegłosował przeciw Gyurcsány’emu wotum nieufności mianując na jego miejsce Gordona Bajnaia. Nowy szef rządu rozwścieczył społeczeństwo projektem drakońskich cięć w budżecie. Nic dziwnego więc, że Węgrzy tęsknią za starymi czasami. Z najnowszego sondażu instytutu IPSOS wynika, że tylko 14 proc. społeczeństwa jest zadowolonych ze zmiany ustroju na demokratyczny. Wprawdzie ludzie zdają sobie sprawę, że rząd nie miał wyjścia i musiał wprowadzić bolesne reformy, ale są przekonani, że na nich przegrali. Za największych przegranych uważają się kobiety, osoby w średnim wieku, emeryci i renciści oraz mieszkańcy północnej części kraju – czyli prawie wszyscy. Małgorzata Borkowska). Według badania instytutu IPSOS tylko 14% Węgrów jest zadowolonych z przejścia do d***kracji. Oczywiście radość jest średnia – bo im chodzi nie o przejście do liberalnej monarchii, lecz do dyktatury, która zagwarantuje „sprawiedliwość społeczną” i tym podobne głupoty. Jednak jeśli dyktatorem zostanie w miarę rozsądny człowiek, to szybko połapie się, że socjalizm może doprowadzić tylko do ruiny kraju – więc po umocnieniu się w siodle przeprowadzi radykalne reformy. Jeśli będą to reformy właściwe – a skuteczne mogą być tylko liberalne – to mu za kilka lat wszyscy przyklasną... i wtedy pewno połapie się, że dobrze byłoby przekazać władzę dzieciom – a w tym celu trzeba ogłosić się dziedzicznym monarchą. Wszystko w zgodzie z tym, co przewidział już Arystoteles.
JKM
O kolei Berlin-Poznań, o Tarczy. Błyskawiczne tempo Właśnie czytam, że ma być zmodernizowana trasa kolejowa Berlin – Posen, a być może nawet Berlin – Warschau. Ma to być ukończone w 2017 roku. Jak znam życie: w 2020... Tymczasem kompania „Chemins de Fer de la Turquie d'Europe” śp.Maurycego barona de Hirsch otrzymawszy w 1869 roku koncesję wybudowała od podstaw 500 km linii kolejowej Wiedeń – Konstantynopol – przez Bałkan, rękami niepiśmiennych górali – w dwa lata (1870-72). Gdyby nie wojna francusko-pruska, która spowodowała zwyżkę cen stali - byłoby szybciej. Rząd JE Benedykta Husseina Obamy zlikwidował projekt „tarczy anty-rakietowej”. W zamian za to oferuje nowy projekt. Amerykanie coś rozmieszczą w Polsce... w 2019 roku. Oczywiście, o ile któraś kolejna Władzuchna w d***kratycznych Stanach nie przeznaczy tych pieniędzy na wypłatę zasiłków dla czarnoskórych homoseksualistów samotnie wychowujących dzieci. JKM
Wstęp do aferologii Wprawdzie skończyło się już lato i nawet w połowie października mieliśmy niespodziewany atak zimy, ale walka z globalnym ociepleniem nie ustaje ani na chwilę. Okazuje się jednak, że oprócz globalnego ocieplenia, światu zagraża również globalne oziębienie, więc front walki o ocalenie świata nie tylko gwałtownie się rozszerza, ale również szalenie komplikuje. Dopiero na tym tle można ocenić rozmiary i znaczenie lokalnego konfliktu politycznego, jaki przeżywa obecnie nasze demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej. Rozgorzał on ze zdwojoną, a może nawet potrójną siłą, kiedy jedna z gazet, jak to się mówi, „dotarła” do stenogramów rozmów telefonicznych posła PO Zbigniewa Chlebowskiego ze swoimi przyjaciółmihazardnikami. Rozmowy te były od pewnego czasu podsłuchiwane przez Centralne Biuro Antykorupcyjne i zgodnie ze spostrzeżeniem Czesława Miłosza, że „spisane będą czyny i rozmowy” – utrwalone na piśmie. W jaki sposób przedostały się do gazet – pozostanie pewnie już na wieki sławną tajemnicą dziennikarską, bo nie dopuszczam myśli, by jakiś agent CBA dopuścił się zdrady tajemnicy państwowej, kiedy jest to surowo zabronione. Okazało się, że nie tylko poseł Chlebowski kontaktował się z hazardnikami. Wiązali oni wielkie nadzieje również z ministrem Mirosławem Drzewieckim oraz z wicepremierem i ministrem spraw wewnętrznych Grzegorzem Schetyną, którzy w tych rozmowach występowali jako „Miro” i „Grzecho”, oczywiście obok „Zbycha”, pod którym to mianem występował szef Klubu Parlamentarnego PO poseł Zbigniew Chlebowski. Kiedy okazało się, że podejrzani politycy, a w każdym razie „Zbycho” i „Miro” nie wypadli przekonująco w konfrontacji z dziennikarzami, premier Donald Tusk uznał, że nadszedł czas na opróżnienie platformianej i rządowej pirogi z kilku murzyńskich chłopców i „Mira” oraz „Zbycha” zdymisjonował. Zdymisjonował także „Grzecha”, mimo, a może właśnie dlatego, że miał do niego – jak sam powiedział – „pełne zaufanie”. Trudno się w tym wszystkim połapać, poczynając od tego, że niezależni dziennikarze w ogóle się ze „Zychem” i „Mirem” bezlitośnie konfrontowali. Każdy obserwator sceny politycznej natychmiast zwróciłby na to uwagę, więc tym bardziej musiał zwrócić na to uwagę premier Tusk, który przecież o mechanizmach rządzących sceną polityczną naszego demokratycznego państwa prawnego coś tam musi wiedzieć. Nietrudno się domyślić, że musiał dojść do wniosku, iż skoro niezależni dziennikarze, zamiast potulnie – jak bywało dotychczas - wysłuchać, co podejrzani politycy mają do powiedzenia, a potem opowiedzieć to własnymi słowami, bezlitośnie konfrontowali się ze „Zbychem” i „Mirem”, to znaczy, że ktoś starszy i mądrzejszy nie tylko im na to pozwolił, ale nawet – że wydał im taki rozkaz. Sytuacja stawała się w związku z tym poważna do tego stopnia, iż premier Tusk rozszerzył kurację przeczyszczającą nie tylko na partię, ale i na rząd, dymisjonując wicepremiera Schetynę i ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumę, a nawet – na swoją rodzoną Kancelarię. Wstrzymał się przy tym z niezwłocznym wypełnieniem powstałych wakatów, a kiedy już je wypełnił, wprowadził na nie rządowych urzędników, dając tym samym do zrozumienia, iż nie traktuje tych nominacji jako ostatecznych, tylko jako swego rodzaju ofertę poddania się kontroli, a nawet – ręcznemu sterowaniu przez starszych i mądrzejszych. Trudno się w tym wszystkim połapać, więc gwoli lepszego zrozumienia, co się właściwie dzieje, z czym mamy do czynienia i jakim wesołym oberkiem może się to zakończyć, musimy skorzystać ze wskazówek tkwiących w ludowych mądrościach i w światowej literaturze.
Nieco prehistorii Ludowa mądrość przestrzega przed sytuacją, kiedy to spoza drzew nie widzi się już lasu, zaś światowa literatura, piórem Antoniego de Saint-Exupery’ego poucza, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Żeby spoza drzew zauważyć las, trzeba trochę się cofnąć, nabrać dystansu, również czasowego, bo w przeciwnym razie zagubimy się w gąszczu szczegółów. Wiedząc zaś, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu” łatwiej zrozumiemy, że wszystkie te afery stanowią zaledwie powierzchnię zjawisk, zaś pod tą powierzchnią płynie wartki nurt całkiem innych wydarzeń. Dlatego właśnie musimy cofnąć się do roku 2005, kiedy to ulubieniec i polityczna odkrywka tajnych komunistycznych służb, przede wszystkim – wojskowych, czyli Obóz Postępu i Demokracji, na skutek nieporozumień wewnętrznych, które zaowocowały aferą Michnika z Rywinem, został do tego stopnia zdekomponowany, że trzeba było poszukać kogoś zastępczego. Potrzeba ta stawała się szczególnie paląca, że zdając sobie sprawę iż natura, a już polityka w szczególności, nie znosi próżni, prezes Jarosław Kaczyński zainspirowany tą nagłą zmianą układu sił, zaczął się odgrażać, iż wysadzi w powietrze grupę trzymającą władzę. Co zrobi potem – nie mówił, bo wyręczyli go publicyści twierdzący, że potem zrobi IV Rzeczpospolitą.
Na czym miała ona polegać, czym różnić się od III – nikt dokładnie nie wiedział. Uważając, że III Rzeczpospolita stanowi kolejną, okupacyjną postać polskiej państwowości, ponieważ przy „okrągłym stole” komunistyczny wywiad wojskowy zawarł z tzw. „stroną społeczną”, składającą się z ludzi zaufanych oraz tzw. pożytecznych idiotów, umowę o podziale władzy n a d narodem polskim – naiwnie sądziłem, że IV Rzeczpospolita mogłaby polegać na zwróceniu naszemu narodowi suwerenności politycznej i ekonomicznej, a naszemu państwu – państwowej. Okazało się jednak, że „inaczej będzie”, ale mniejsza już o to, bo ważniejsze było przekonanie prawdziwych właścicieli III Rzeczypospolitej, czyli naszych okupantów w postaci tajnych służb wojskowych, że Jarosław Kaczyński n a p r a w d ę chce wysadzić ich w powietrze i zająć ich miejsce. Na to, ma się rozumieć, razwiedka nie chciała pozwolić i dlatego wszystkie atuty, jakimi dysponowała, tzn. poparcie kontrolowanych przez siebie niezależnych mediów, swojej agentury w opiniotwórczych środowiskach społecznych oraz zasobów finansowych, oddała do dyspozycji Platformie Obywatelskiej, jako tzw. mniejszemu złu. I – jak pamiętamy – wbijany obywatelom do głowy przez media scenariusz przewidywał, że wygra Platforma, po czym wejdzie w koalicje z PiS-em, który w ten sposób znajdzie się pod kontrolą i niebezpieczeństwo zostanie zażegnane. Jak wiemy, stało się inaczej, co sprawiło, że przedwyborcza wojna przeciągnęła się na całą kadencję rządów PiS. Nie przyniosły one żadnego przełomu, ale bo też trudno było się tego spodziewać i to nawet nie na skutek udziału w rządowej koalicji partii pana Leppera, ale przede wszystkim – że w charakterze pozytywnych bohaterów walki z „układem” premier Jarosław Kaczyński upodobał sobie osobistości w rodzaju panów Janusza Kaczmarka i Konrada Kornatowskiego, którzy – jak się okazało, respektowali trochę inną hierarchię władzy.
Tusk grzeszy pychą Więc kiedy w następstwie wyborów przeprowadzonych w roku 2007 rząd z udziałem PSL utworzyła Platforma Obywatelska, wydawało się, że dla PiS nadszedł koniec. Tak też zapewne myślał były minister Obrony w rządzie PiS, kiedy z okrzykiem: „dorżnąć watahę!” przeszedł do Platformy, za co został wynagrodzony operetkowym stanowiskiem ministra spraw zagranicznych. Ale dobry gracz nie stawia wszystkiego na jedną kartę, a z drugiej strony Jarosław Kaczyński też przypomniał sobie indiańskie przysłowie, że jak nie możesz ich pokonać, to przyłącz się do nich. Oczywiście nie od razu, uchowaj Boże, taka gwałtowna wolta mogłaby wśród wiernych zwolenników wywołać niebezpieczny dysonans poznawczy. Z pomocą przyszedł mu jednak przypadek. Donald Tusk bowiem, kołysany medialną klaką, wraz z wodą sodową dopuścił sobie do głowy, że przecież może się od starszych i mądrzejszych trochę wyemancypować, a potem – kto wie – może nawet całkiem uwolnić? Tedy na wiosnę ubiegłego roku pod błahym pretekstem „prania brudnych pieniędzy” aresztowany został przez niezawisły sąd niejaki Peter Vogel, szwajcarski finansista. Ten Szwajcar ma oczywiście polskie korzenie, bo tak naprawdę nazywa się Filipczyński i był w swoim czasie skazany na 25 lat więzienia za zamordowanie w roku 1971 starszej pani. Mimo to jednak w 1983 roku wyjechał jak gdyby nigdy nic do Szwajcarii i tam zaraz został bankierem oraz – jak wieść niesie – „kasjerem lewicy” – czytaj – razwiedki. Prezydent Kwaśniewski w bodaj ostatnim dniu swego urzędowania nawet go ułaskawił, a tu – taka nieprzyjemna siurpryza. Ówczesny minister sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska, pan Ćwiąkalski wiele sobie po wynurzeniach p. Vogla obiecywał, podobnie jak wicepremier Schetyna, który nawet odgrażał się, że trzeba będzie zbadać zagadkowe okoliczności wyjazdu p. Filipczyńskiego do Szwajcarii, a także – okoliczności jego ułaskawienia. Razwiedka początkowo zareagowała miękko, bo w niezależnych mediach pojawiła się tylko seria publikacji, jak to niebezpiecznie jest w polskich więzieniach, ile to samobójstw popełniają tam aresztanci – więc p. Vogel został z jej strony ostrzeżony. Premieru Tusku wydało się to chyba dowodem słabości, bo niezawisły sąd nadal trzymał Vogla w „areszcie wydobywczym” (wynalazek p. Zbigniewa Ziobry okazał się przydatny również dla Platformy) – aż wreszcie przyszło to, co w tych okolicznościach przyjść musiało. Niezależne media „dotarły” do zeznań Vogla, w których opowiedział on m.in., jak to generałowi Gromosławowi Czempińskiemu, co to przypomniał sobie, ile bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć i ile indywidualnych rozmów przeprowadzić, by doszło do powstania Platformy Obywatelskiej - że temu właśnie generałowi jakiś Turek ukradł ze szwajcarskiego konta bankowego 2 miliony dolarów, a generał nawet tego nie zauważył. Takie niedyskrecje to już sprawa poważna – to wypowiedzenie wojny i generał Czempiński nawet się nie zniżył do komentowania tych rewelacji, ale sądzę, że w gronie starszych i mądrzejszych właśnie wtedy musiała zapaść decyzja, by temu całemu premieru Tusku, któremu najwyraźniej przewróciło się w głowie, pogonić trochę kota.
Bliskie spotkanie z jeżem Decyzja przyszła tym łatwiej, że wiosną tego roku prezes Jarosław Kaczyński poszedł po rozum do głowy, wyciągnął gałązkę oliwną i ogłosił, że złowrogiego „układu” już nie ma, a właściwie, to nie wiadomo, czy był kiedykolwiek, słowem - leben und leben lassen, co się wykłada, że żyć i dać żyć innym. Oznajmiał w ten sposób swoje nawrócenie ze sprośnych błędów i mrzonek o IV Rzeczypospolitej, na podstawową zasadę konstytucyjną III Rzeczypospolitej, która spiżowymi zgłoskami głosi: my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych! No cóż; powiedzieć można wszystko, ale to nie znaczy, żeby we wszystko od razu uwierzyć. W polityce trzeba zachowywać zasadę ograniczonego zaufania, a cóż dopiero, gdy ma się do czynienia z takim wirtuozem intrygi, jak prezes Jarosław Kaczyński. Wprawdzie w końcu z reguły potyka się o własne nogi, ale zanim to nastąpi, to może nieźle nawywijać. Dlatego też wszelkie polityczne zbliżenie z prezesem Jarosławem Kaczyńskim musi być nacechowane wielką ostrożnością, niczym bliskie spotkanie z jeżem. Toteż i razwiedka, pragnąca w tych niepewnych czasach dysponować również „patriotyczną” alternatywą wobec „kosmopolitycznej” Platformy, której przywódca w dodatku zapomniał, skąd wyrastają mu nogi, postanowiła PiS przetestować przy okazji przejmowania państwowej telewizji ze straszliwych szponów bronionego do ostatniej chwili przez PO „byłego neonazisty”, który nie tylko do tego stopnia naraził się „twórcom kultury”, że w poszukiwaniu szmalu aż urządzili specjalny kongres, ale przede wszystkim – próbował wprowadzić platformę cyfrową, co już przekładało się na pieniądze w macierzystych stacjach komercyjnych. Test wypadł poprawnie; „były neonazista” ze swoimi szkodliwymi projektami odszedł w siną dal, a nowy już wie, z jakiego klucza wypada mu śpiewać. Dlatego też można było potrząsnąć Platformą bez narażania się na ryzyko destabilizacji, której Nasza Pani Aniela na pewno by nie pochwaliła.
Cuius est condere, eius est tolere Dlatego właśnie niezależne media musiały od starszych i mądrzejszych dostać rozkaz, by tym razem nie tylko nie lekceważyć ujawnionych stenogramów, ale ze „Zbycha” i „Mira” zrobić marmoladę. Premier Tusk zdaje się dopiero w tym momencie zorientował się, na jaką minę wsadzili go jego najbliżsi współpracownicy, m.in. wicepremier Schetyna, który najwyraźniej musiał stać za aresztowaniem Vogla, no i minister Czuma, który dopuścił do przecieku w sprawie konta bankowego generała Czempińskiego. Kiedy jednak opanował pierwszy odruch paniki, postanowił przejść do obrony. Jak uczy Clausewitz, najlepszą metodą obrony jest atak, toteż premier Tusk zaatakował szefa CBA Mariusza Kamińskiego, że zastawił na niego „pułapkę”. Zaatakowany najwyraźniej też postanowił zaatakować i na takie dictum tygodnik „Wprost” wkrótce opublikował „porażające” stenogramy rozmów prywatyzatorów stoczni w Gdyni i Szczecinie, w których otwartym tekstem omawiali szczegóły ustawionego i w dodatku – całkowicie fikcyjnego przetargu. Minister Skarbu Państwa Aleksander Grad tłumaczył, że ta prywatyzacja na jego żądanie objęta była „ochroną kontrwywiadowczą”, ale w przełożeniu na język ludzki mogło to oznaczać, że razwiedka będzie kręciła tu lody i nie tylko można różne sztuki robić, ale nawet o nich otwartym tekstem mówić, bo wiadomo – jak „ochrona” to znaczy, że jest całkowicie bezpiecznie i żaden policjant, żaden prokurator, ani żaden niezawisły sąd nie będzie tu wtykał nosa. A jednak „spisane czyny i rozmowy” ujrzały światło dzienne i w tym momencie razwiedka uznała, że zabawa posuwa się za daleko, przekraczając granicę, za którą mogą zostać ujawnione nie tylko prawdziwe sekrety, ale nawet sekret największy – że mianowicie punkt ciężkości władzy w Polsce spoczywa poza konstytucyjnymi organami państwa. Starsi i mądrzejsi przypomnieli sobie rzymską sentencję, że cuius est condere, eius est tolere (kto ustanowił, en może znieść) – i tak jak dali zielone światło dla afery hazardowej, tak teraz zapalili czerwone światło dla afery stoczniowej, wydając poza tym niezależnym mediom instrukcję, by całą sprawę pośpiesznie redukować do sporu między premierem Tuskiem, a byłym szefem CBA Mariuszem Kamińskim o coraz to trudniej zrozumiałe dla opinii publicznej szczegóły.
Oberek sejmowy i europejski W ten sposób dyscyplinująca operacja razwiedki wobec Platformy Obywatelskiej zmierza w stronę finału w postaci parlamentarnych zawodów w dyscyplinie, kto kogo przegada – bo przecież żadnego innego następstwa działań sejmowej komisji śledczej – jeśli taka w ogóle powstanie – nie będzie. Wydaje się, że komisja przez głosowanie nie będzie mogła ustalić nawet tego, czy prawdę mówi premier Tusk, czy Mariusz Kamiński – bo prawdy przez głosowanie ustalić niepodobna. W tej sytuacji politycznym następstwem tej operacji jest nastraszenie i osłabienie Platformy Obywatelskiej, co starszym i mądrzejszym stwarza większą swobodę manewru przed przyszłorocznym głosowaniem na tubylczego prezydenta, zaś Naszej Pani Anieli – większą możliwość wyboru lepiej rokującego kandydata. SM
KSIĘŻA POLITYCZNI CZY PUBLICZNI? Nigdy się nie zdarzyło, wbrew oszczerczym oskarżeniom antyklerykałów, aby biskupi apelowali o poparcie jakiejś formacji politycznej, choć jest zrozumiałe, że jedne formacje i jedni politycy są bliżsi stanowisku biskupów w różnych kwestiach i chcą z nimi współpracować, a inni dalsi, a nawet wrodzy. Co jakiś czas powraca w mediach pytanie o polityczne zaangażowanie księży. Podaje się przykłady pozytywne na poparcie takiego zaangażowania, choćby Sługi Bożego ks. Jerzego Popiełuszki, który poniósł śmierć za swój sprzeciw wobec systemu totalitarnego, ale także negatywne, jako przekroczenie granic takiego zaangażowania. W tym kontekście można przypomnieć byłego biskupa San Pedro Fernando Lugo, związanego z teologią wyzwolenia, który wygrał wybory prezydenckie w Paragwaju. Nie ma wątpliwości - rozstrzygnął to Sobór Watykański II - że zadaniem księży nie jest polityczna aktywność. Jednak prawdziwy problem nie dotyczy politycznego zaangażowania osób duchownych, czy – jak mówił niedawno w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” ks. Stefan Moszoro-Dąbrowski – istniejącej wśród duchownych pokusy takiego zaangażowania. Problemem jest przylepianie łatki „polityczności” do wypowiadanej głośno, przeważnie przez biskupów, troski o człowieka integralnego, a także o dobro wspólne, zgodnie z zasadą, że „nic, co ludzkie, nie może być Kościołowi obojętne”. Zatem nie chodzi tu o zaangażowanie księży w sprawy partyjne, nie o ich działalność w sferze politycznej (okres księży posłów mamy już dawno za sobą), tylko w szeroko rozumiane sprawy publiczne i ściślej - społeczne. A że wypowiedzi biskupów nabierają niekiedy wymiaru politycznego w debacie politycznej, gdy politykom służą jako argument „za” lub „przeciw” jakiemuś rozwiązaniu legislacyjnemu, to już inna sprawa. Oczywiście, księża są od tego, aby nauczać o Chrystusie, sprawach religijnych i moralnych. Jednak w przypadku książąt Kościoła przypominanie o zasadach etyki powinno dotyczyć nie tylko sfery prywatnej, nie powinno odnosić się wyłącznie do pojedynczych osób, czy niewielkich społeczności, do których kapłan głosi niedzielne słowo Boże z przysłowiowej „ambony”. Kościół jest jedyną instytucją, i wielowiekowa tradycja to potwierdza, która ma mandat kompetencji do wypowiadania się o kwestiach moralnych w odniesieniu do całego życia społecznego, a także do oceny działań rządzących – w obszarze legislacji i decyzji władczych – z punktu widzenia zasad etyki chrześcijańskiej, na których straży stoi. Na szczęście polscy biskupi mają odwagę z tego mandatu korzystać, bez lęku, że zostaną oskarżeni o mieszanie się do polityki, łamanie neutralności światopoglądowej państwa (zarzuty stawiane przez liberałów), aż po próbę wprowadzenia państwa wyznaniowego (oskarżenia wysuwane ze strony lewicy). W ubiegłym roku abp Józef Michalik, Przewodniczący Episkopatu Polski w takich oto słowach skomentował tę kwestię: „Dla dobra człowieka, który jest przedmiotem naszej troski, biskupi muszą zabierać publicznie głos w istotnych sprawach, a do takich należy cała dziedzina związana z wiarą i etyką, w tym obrona życia czy sprawy związane ze sprawiedliwością społeczną. Akceptując liberalizm ekonomiczny, Kościół się nie zgodzi na liberalizm etyczny”. Nie jest to próba narzucenia komukolwiek swojego zdania, lecz – co abp. Michalik podkreślił – „otwarcie innych perspektyw poprzez głoszenie Ewangelii i zasadności poszanowania Dekalogu”. W ostatnich latach biskupi wielokrotnie zabierali głos w sprawach publicznych. Szczególnie dotyczyło to etycznego wymiaru jakiejś regulacji prawnej. Można przypomnieć apel biskupów z 1994 r. do posłów, aby nowa konstytucja gwarantowała prawo do życia od poczęcia, poparcie dla projektu zwiany konstytucji w tym kierunku w poprzedniej kadencji Sejmu, czy w tej kadencji potępienie metody sztucznego zapłodnienia in vitro. Te kwestie odnoszą się do ochrony życia ludzkiego w okresie prenatalnym i mają najwyższy wymiar moralny, jednak wystarczającą przesłanką do zabrania głosu przez biskupów jest dbałość o wysokie standardy życia publicznego i zabieganie o przestrzeganie zasad dobra wspólnego i sprawiedliwości. Jak mówił abp Kazimierz Nycz, „Polska powinna być matką dobrą i sprawiedliwą dla wszystkich”. W jakich sprawach niedoktrynalnych Kościół zabierał głos? Swego czasu biskupi bardzo mocno zaangażowali się w sprawę wprowadzenia religii w szkołach, a po latach w możliwość zdawania religii na maturze. Kwestię tę doskonale wyjaśnił abp. Józef Michalik: „To oczywiście nie jest tak zasadnicza sprawa jak ochrona życia. Jednak możliwość wyboru religii jako przedmiotu maturalnego jest miarą wierności zasadom demokracji, a nie problemem politycznym, jak się próbuje go przedstawić”. Ponadto katoliccy hierarchowie w naszym kraju m.in. krytykowali język debaty publicznej, wskazując, że bardzo daleko mu do języka ewangelicznego, który łączy ludzi (abp. Kazimierz Nycz), a także apelowali o dostrzeganie potrzeb zwykłych ludzi, gdyż „władza, która nie dostrzega potrzeb podwładnych, nie otrzyma błogosławieństwa Bożego”. (kard. Stanisław Dziwisz). Inni poparli strajkujących w supermarketach i wzywali do wprowadzenia zakazu handlu w niedzielę i święta (abp. Stanisław Gądecki), czy krytykowali strajkujących lekarzy, nauczycieli i kolejarzy, twierdząc, że nagannym jest, gdy jakaś „grupa zawodowa bierze jako zakładników innych ludzi” (bp. Stanisław Stefanek). Episkopat dwukrotnie opowiedział się także za wprowadzeniem dnia wolnego od pracy w Święto Trzech Króli w dniu 6 stycznia. Natomiast nigdy się nie zdarzyło, wbrew oszczerczym oskarżeniom antyklerykałów, aby biskupi apelowali o poparcie jakiejś formacji politycznej, choć jest zrozumiałe, że jedne formacje i jedni politycy są bliżsi stanowisku biskupów w różnych kwestiach i chcą z nimi współpracować, a inni dalsi, a nawet wrodzy. Natomiast inną sprawą jest przestrzeganie przed tymi politykami i formacjami politycznymi, które programowo walczą z zasadami chrześcijańskimi i chcą wcielić w życie zasady „cywilizacji śmierci”. Jeśli grzechem jest wspomaganie programów niemoralnych i antychrześcijańskich akcji społecznych i politycznych, to czy nie jest moralnie wątpliwe wspieranie tych polityków, którzy takie akcje organizują? Jednak ocenianie działań polityków w odniesieniu do wartości dotyczy wszystkich, a nie tylko osób i partii programowo wrogich Kościołowi. Nikt nie jest traktowany przez hierarchów ulgowo, jeśli działa źle lub niekonsekwentnie w sprawach fundamentalnych. Pamiętam, jak dla posłów PiS bolesne były słowa abp. Józefa Michalika, gdy w 2007 r. w homilii wygłoszonej w Przemyślu w czasie uroczystości Bożego Ciała powiedział, że „partia, która obecnie rządzi w Polsce, nie zdała egzaminu moralnego, odmawiając prawa do ochrony życia od momentu poczęcia”. W tej sprawie PiS faktycznie nie był jednoznaczny i choć nie przyczynił się do pogorszenia ochrony prawnej życia dzieci nienarodzonych, to jednak też nie spowodował jego wzmocnienia w konstytucji. Pozostaje jeszcze kwestia zwykłych księży i mediów katolickich. Zwykli księża parafialni, a szczególnie proboszczowie, powinni być autorytetami religijnymi i moralnymi w swoich społecznościach lokalnych. Ich rola jest nieco inna, niż rola biskupów. Nie mają mandatu wypowiadania się w imieniu Kościoła, ale mają możliwość pozytywnego wpływania na postawy wiernych w swych parafiach. Mogą to czynić przez nauczanie, czyli dogłębne wyjaśnianie kwestii społecznych z punktu widzenia zasad moralności chrześcijańskiej, dobra wspólnego i sprawiedliwości. Mogą także wspierać inicjatywy społeczne, a przede wszystkim aktywność parafialnych struktur Akcji Katolickiej, która została powołana m.in. po to, by aktywizować katolików i zachęcać ich do czynnego udziału w życiu publicznym. Infrastruktura parafialna nie powinna być zamknięta dla dobrych inicjatyw społecznych, a nawet dla polityków, którzy chcą przekazać ludziom wiedzę i informację w najważniejszych sprawach dotyczących ich egzystencji. Jeśli chodzi o media katolickie, to są one ważnym narzędziem do obiektywnego przekazywania stanowiska Kościoła zarówno w sprawach religijnych, ale też właśnie społecznych. Zawierane w mediach oceny moralne, odnoszące się zarówno do osób prywatnych (seria artykułów „Gościa Niedzielnego” o nagannej moralnie postawie Alicji Tysiąc), jak i polityków (np. w „Naszym Dzienniku”) są w pełni uprawnione i uzasadnione. Reprezentanci Kościoła instytucjonalnego mają nie tylko prawo do publicznego, poprzez media, głoszenia swoich przekonań religijnych, ale także prawo do polemiki i krytyki poglądów przeciwnych, nawet w ostrych, dosadnych słowach. Kościół atakowany z tak wielu stron ma prawo się bronić i walczyć o swoje racje, bo za tymi racjami stoi prawda Ewangelii. Obok ewangelizacji musi dokonywać się przemiana ludzkiego myślenia w sprawach społecznych i szerzej publicznych, aby zostały wcielone w życie zasady katolickiej nauki społecznej, które chronią ludzką egzystencję dnia codziennego. Dlatego księża, nie angażując się w politykę, mają obowiązek być wrażliwi na sprawy publiczne, które dotyczą Narodu i Państwa. Muszą pamiętać, że pozostają osobami publicznymi. Artur Górski
Polska w hierarchii wpływów Podstawową rzeczywistością jest gwarantowane obopólne zniszczenie Rosji i USA na wypadek wymiany salw nuklearnych przez te dwa państwa. Jasno i przekonywująco pisze o tym profesor Ted Galen Carpenter, wice prezes działu obrony i polityki zagranicznej instytutu „CATO” w Waszyngtonie w artykule 3go września, 2008, pod tytułem „The Limits of Deterrence.” („Granice Możliwości Odstraszania”) opublikowanym na Internecie „National Interest.” W artykule tym autor zwraca uwagę na fakt, że gwarancje wydawane przez NATO w rzeczywistości są gwarancjami wydawanymi przez USA i obecna wartość tych gwarancji przypomina wartość gwarancji wystawionych Polsce przez Francję i Brytanię w 1939 roku. Poza równowagą terroru w rachubę wchodzi jak ważne dla gwaranta jest państwo objęte gwarancją. W czasie Zimnej Wojny Europa Zachodnia była ważniejsza dla USA niż dla Sowietów. Główne gwarancje Stanów Zjednoczonych w czasie Zimnej Wojny obejmowały Europę Zachodnia i dzięki temu USA wygrały. Wówczas Europa Zachodnia była uważana w Waszyngtonie za region tak kluczowy dla bezpieczeństwa i dobrobytu Ameryki, że wart był ryzyka wojny nuklearnej, według profesora Carpenter’a. Profesor Carpenter był ostatnio współautorem artykułu pod tytułem „Ucieczka z Cmentarza Imperiów: Strategia Ewakuacji Afganistanu,” oraz artykułu opublikowanego w „Capitol Hill Briefing” 25 września, 2009 pod tytułem „Powody Ewakuacji z Afganistanu.,”Osiem lat po upadku rządu Talibanów, Afganistan jest w stanie wojny w wyjątkowo brutalnych warunkach pod zkorumpowanym rządem, wśród tysięcy kilometrów otwartych granic, biedy głównie nie-piśmiennej ludności, która jest na łasce losu wobec niedziałającej interwencji USA i NATO niby mającej chronić ludność cywilną Afagnistanu. W takich warunkach czy można stworzyć państwo wśród szerzącego się powstania Talibanów? Na czym miałby polegać sukces i jaką cenę USA jest gotowe za ten sukces zapłacić? Czy USA jest pod strategicznym przymusem, żeby nadal walczyć w Afganistanie? Oto pytania rozważane w Waszyngtonie na temat pacyfikacji Afganistanu. Dzieje się to wkrótce po decyzji odwołania budowy wyrzutni pocisków nuklearnych w Polsce, mających jakoby po raz pierwszy w historii, bronić Polski i Czech przez groźbą śmiertelnego ataku sił Iranu. Ten schemat propagandowy był wyśmiewany przez kongresmanów w Waszyngtonie, ponieważ bardziej przypominał im odwrotność schematu z 1962 roku, kiedy Sowieci ustawili wyrzutnie rakiet na Kubie i zagrażali Waszyngtonowi z dystansu kilkakrotnie większego, niż dystans planowanych na Pomorzu wyrzutni amerykańskich typu Tarcza od Moskwy. Naturalnie Moskwa twierdziła, że pociski Tarczy zagrażają Rosji. Niektórzy politycy polscy i czescy mieli płonną nadzieję, że Tarcza wzmocni bezpieczeństwo Polski i Czech przed zagrożeniem przez Rosję. Naturalnie nie brali oni poważnie sprawy zagrożenia ich krajów przez Iran. Czego natomiast nie spodziewali się to że bez konsultacji z nimi, USA skasuje Tarczę i w żaden sposób nie wynagrodzi Polsce stratę miliardowych wieloletnich kontraktów na dostawy żywności z Polski do Rosji z powodu zgody Polski na budowę wyrzutni Tarczy. Naturalnie inni członkowie NATO przejęli stracone przez Polskę kontrakty dostaw żywności do Rosji. Tak więc omast wzmocnienia Polska zostało osłabiona politycznie. Gazeta „The Vancouver Sun” opublikowała 4go lipca, 2009, artykuł pod tytułem „Doradca prezydenta Obamy od broni nuklearnych opisał śmierć nuklearnę świata” („Obama’s Nuclear-Weapons Advisor Delivers Doomsday Scenerio”) autorstwa Mike Blanchfield’a. Artykuł ten jest ilustrowany fotografią eksplozji bomby atomowej nad Nagasaki o 11tej rano, 9go sierpnia, 1945. Bomba ta według rozkazu była wycelowana w jedyną katedrę katolicka w Japonii w mieście Nagasaki. Tego rodzaju artykuły zniechęcają Amerykanów od zatargów z Rosją, zwłaszcza na rzecz Polski. która według ostatniej książki Pat’a Buchanan’a, spowodowała wybuch Drugiej Wojny Światowej przez swoją głupotę i niechęć ustępstw wobec Hitlera. Obecnie jest tendencja w Stanach traktowania Polski jako opanowanej wpływami USA „republiki bananowej” według modelu wypracowanego od dawna w Ameryce Łacińskiej. Prezydent Obama zignorował Polaków na obchodach w Normandii w 2009 roku jak również na uroczystościach na Westerplatte pierwszego września 2009 na siedemdziesiątą rocznicę wybuchu wojny, która miałaby inne koleje gdyby, tak jak to zaleca były kandydat na prezydenta USA Pat Buchanan,. Polska popisała Pakt Antykominternowski i pomogła Niemcom w ataku na Rosję. Stało się inaczej i Polska jednak stawiła opór Niemcom. Był to punkt zwrotny w historii. W tym momencie Polska zadecydowała o losach Drugiej Wojny Światowej. Było to już dawno i ani Barack Hussein Obama ani Joe Biden o tym nie wiedzą i nie obchodzi ich to w obecnej grze politycznej, w której uważają oni Polskę za mało znaczącego pionka, którego łatwo ogłupić miłymi słowami. Tak, więc obecnie Polska stoi raczej nisko w hierarchii wpływów na arenie międzynarodowej. Iwo Cyprian Pogonowski
Rosja czy Iran? Kto zagraża Polsce i Czechom, Rosja czy Iran? Bajki o zagrożeniu przez Iran pochodzą od ludzi, którzy za wszelką cenę bronią monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie. Faktycznie w prasie izraelskiej był artykuł pod tytułem „Koszmarem Izraela jest możliwość straty monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie.” Dlatego też były prezydent Bush, bardzo uległy wobec lobby Izraela, niedawno twierdził, że Iranowi nie wolno nawet znać sekretów produkcji broni nuklearnych. Natomiast obecny minister obrony USA, Robert Gates, twierdzi, że bardzo ważne jest partnerstwo USA-Rosja w programie rakiet anty-balistycznych w Europie Środkowo Wschodniej. Opinia ta przypomina partnerstwo wojenne w 1943 roku na konferencji w Teheranie, gdzie alianci dokonali zdrady Polski i umieścili ją w strefie wpływów Rosji. Naturalnie trzeba zachować proporcje i pamiętać, że wówczas USA było sprzymierzeńcem Rosji przeciwko Niemcom, a obecnie są konkurentem w sprawie wpływów na świecie i w konkurencji rozmaitych sojuszów z innymi państwami. Obecnie poglądy na wysokim szczeblu w USA pochodzą z przekonania, że istnieje gwarantowane obopólne zniszczenie na wypadek konfliktu nuklearnego USA-Rosja i że uniknięcie takiego konfliktu jest najważniejszym celem strategicznym Stanów Zjednoczonych, mimo zamieszania, jakie powodują radykalni syjoniści w Waszyngtonie. O zamieszanie w Waszyngtonie nie trudno, kiedy wielu Amerykanów uważa, że ich rząd jest najlepszym, jaki można osiągnąć za pomocą przekupstwa: „The best government money can buy.” Chodzi o kolosalne kontrybucje lobbystów, którzy pokrywają astronomiczne koszty kampanii wyborczych. Na przykład, obecnie w celu utrzymania na dal w USA służby zdrowia opartej na motywie zysku, zainteresowane firmy ubezpieczeniowe i farmaceutyczne, wydają dziennie półtora miliona dolarów, na koszt prania mózgów przez media w tej sprawie. Propaganda ta straszy publiczność widmem, że „między pacjentem i lekarzem będzie stał biurokrata.” Tym czasem obecnie w USA biurokraci firm ubezpieczeniowych faktycznie kontrolują służbę zdrowia. Firmy te muszą się wykazać zyskiem w konkurencji przeciwko innym firmom na giełdzie nowojorskiej, wszystko jedno, w jakiej branży działają. Podobnie jak jest w służbie zdrowia, dzieje się i w innych dziedzinach. Senator Ernest Hollings, przy okazji wycofania się z senatu powiedział, że służył przez 25 lat w komisji senatu do spraw polityki zagranicznej i że na początku każdego zebrania w celu uformowania polityki USA na Bliskim Wschodzie, na takie zebranie przychodził człowiek z lobby Izraela i przynosił ze sobą z góry napisane konkluzje tego zebrania. pożądane przez lobby Izraela. Zawsze uchwalony program zgadzał się z konkluzjami żądanymi przez lobby Izraela, według tego senatora. Kongresman Lee Hamilton po ogłoszeniu swego przejścia na emeryturę powiedział: „Przywódcy Izraela znają dokładnie nasz system i dzięki tej znajomości wykorzystują nas [Amerykanów].” Te zeznania ilustrują rzeczywistość amerykańską. Odkąd zastąpiono hasło, że „Irak jest śmiertelnym zagrożeniem bytu Izraela,” hasłem, że obecnie „Iran jest śmiertelnym zagrożeniem bytu Izraela,” pojawiły się plany bombardowania Iranu przez Izrael, być może z pomocą USA. Wielu ludzi zgłasza obiekcje w tej sprawie. Na przykład Zbigniew Brzeziński, były architekt polityki zagranicznej prezydenta Jimmy Carter’a, powiedział, że gdyby samoloty Izraela leciały nad Irakiem w celu zbombardowania Iranu, to w takim wypadku samoloty USA powinny zestrzelić bombowce izraelskie raczej niż dopuścić do bombardowania Iranu przez Izrael. Polska chce być bezpieczna od zagrożenia przez Rosję. Fakt ten nie przeszkadzał Polakom zawierać kontrakty na sprzedaż do Rosji żywności eksportowanej przez Polskę. Pochopna zgoda na budowę wyrzutni amerykańskich systemu Tarczy doprowadziła Polskę do straty dużej części tych kontraktów, na rzecz innych członków NATO. Natomiast obecnie dowiadujemy się z prasy, że proponowany Polsce system anty-balistycznych pocisków SM-3 działałby najlepiej w programie wspólnym USA z Rosją. Trudno sobie wyobrazić, żeby system SM-3 był w stanie obronić Polskę przed pociskami rosyjskimi z wyrzutni na terenie regionu Królewca. Jakikolwiek wspólny strategiczny program USA i Rosji, czyni z Polski państwo podrzędne, które musi dbać realistycznie o swoje własne interesy, według swoich własnych możliwości, bez pomocy etnicznego bloku wyborców w USA. Po zniszczeniu wielkich polskich parafii katolickich, obecnie nie ma w Ameryce polskich wyborców głosujących jako blok, tak jak to było jeszcze za czasów prezydenta Kennedy’ego. Obecnie Polacy nie są w stanie konkurować w polityce amerykańskiej przeciwko Żydom, w takiej sprawie, jak „kto jest ważniejszym przeciwnikiem USA, Rosja czy Iran.”
Iwo Cyprian Pogonowski
TW „Klemens” na tropie „kainowej zbrodni” Dziś szanowany kapłan archidiecezji gdańskiej, elokwentny, oczytany, znawca sztuki sakralnej. W latach 80. agent informujący SB o działaniach Kościoła po śmierci ks. Jerzego Popiełuszki – dzieje ks. prałata Jerzego Więckowiaka opisuje historyk. Na wieść o porwaniu ks. Jerzego Popiełuszki przez funkcjonariuszy bezpieki, wieloletni konfident Departamentu IV MSW ks. Michał Czajkowski (TW „Jankowski”) zerwał współpracę, a zabójcy warszawskiego kapłana – płk. Adamowi Pietruszce rzucił wówczas prosto w twarz: „To jest zbrodnia kainowa, której kapłan rozgrzeszyć nie może”. W tym samym czasie zupełnie inaczej zachował się jego współbrat w kapłaństwie – ks. Jerzy Więckowiak z Torunia. Od kilku już lat jako TW „Klemens” współpracował z SB. Zaginięcie, a później wiadomość o zabójstwie ks. Jerzego sprawiły, że „Klemens” przyjął od SB zadania, których realizacja miała osłaniać i wspierać grę, jaką wokół tej „kainowej zbrodni” od samego początku prowadziła bezpieka.
Ukryty agent Ksiądz prałat dr Jerzy Więckowiak (ur. 1939 r.) to dzisiaj szanowany kapłan archidiecezji gdańskiej. Jest proboszczem parafii Chrystusa Króla w Gdyni i kanonikiem gremialnym Kapituły Kolegiackiej Gdyńskiej. Elokwentny, oczytany, znawca sztuki sakralnej i dziejów Kościoła katolickiego na Pomorzu. Napisał na ten temat wiele książek, których treść przybliża od wielu lat widzom gdańskiego ośrodka telewizyjnego. Jednak w życiorysie ks. Więckowiaka są również takie fragmenty, wokół których w Trójmieście panuje zmowa milczenia. Wiedziała o nich diecezjalna komisja historyczna, którą przed kilkoma laty powołał abp Tadeusz Gocłowski. Jednak kościelni eksperci „od lustracji” analizowali zapisy ewidencyjne byłej SB, czytali opasłe teczki pracy „Klemensa”, ale nic nie napisali… A szkoda, że zaniechali tej możliwości, bowiem ks. Więckowiak współpracował z bezpieką przynajmniej od początku 1980 r., a informacje przekazane przez niego to nie tylko wyjątkowe źródło informacji na temat życia diecezji chełmińskiej, ale przede wszystkim niezwykle ważny przyczynek do zrozumienia działań SB bezpośrednio po uprowadzeniu i śmierci ks. Jerzego. Ten wyjątkowy zbiór dokumentów SB szczęśliwie przetrwał do naszych czasów dzięki temu, że w lipcu 1983 r. ks. Więckowiak objął stanowisko proboszcza prestiżowej parafii św. Jakuba w Toruniu. Jego agenturalne teczki pracy (nie zachowała się teczka personalna) powędrowały więc za nim z Gdańska do Torunia. Kiedy pod koniec 1988 r. wracał na stałe do Gdyni, część jego dokumentacji zarchiwizowano w Toruniu, gdzie proces niszczenia i kradzieży dokumentów SB nie przebiegał tak sprawnie jak w Trójmieście. W ten sposób teczki „Klemensa” trafiły później do delegatury IPN w Bydgoszczy.
Wokół „króla Kaszubów” Przez lata „Klemens” pozostawał w centrum życia diecezji chełmińskiej – jako znawca sztuki sakralnej wykładał i brał udział w sesjach naukowych, pisał książki, angażował się w prace komisji kościelnych. Znał najważniejszych kapłanów i hierarchów diecezji chełmińskiej, której granice do 1992 r. obejmowały spory obszar – począwszy od Pucka, Wejherowa i Gdyni, aż po Toruń. Był skrupulatny – swojemu opiekunowi por. Andrzejowi Daniliszynowi z Wydziału IV SB w Gdańsku przekazywał informacje nie tylko o „wielkiej polityce”, czyli wspieraniu przez kapłanów ruchu antykomunistycznego, życiu parafii i kurii, konfliktach wśród duchownych, sprawach finansowych, kulisach związanych z budową kościołów, ale też o grzechach i grzeszkach braci w kapłaństwie. Z oficerem prowadzącym spotykał się na plebaniach i w hotelach. Z dokumentów wynika, że podczas licznych spotkań, które niejednokrotnie sam „wywoływał telefonicznie”, był często finansowo wynagradzany (średnio 2 – 3 tys. zł). W jednym z dokumentów z 1983 r. jest również mowa o tym, że „Klemens” otrzymuje od SB „stałe miesięczne wynagrodzenie”. Wśród ofiar jego doniesień (m.in. ks. Edmund Wierzbowski, ks. Andrzej Czerwiński, bp Bernard Czapliński i bp Marian Przykucki) znalazł się także ks. Hilary Jastak – legendarny „król Kaszubów”, niezłomny opiekun rodzin ofiar Grudnia ,70 w Gdyni, w 1980 r. duszpasterz strajkujących stoczniowców i kapelan „Solidarności”. O ks. Jastaku i jego kręgu (chodzi m.in. o Arama Rybickiego, Andrzeja Jarmakowskiego i Annę Walentynowicz) TW „Klemens” pisał najwięcej – wypytywał o niego kolegów i szukał z nim kontaktu. „Stan zdrowia Jastaka pozostawia wiele do życzenia, nie może spać po nocach, gada od rzeczy” – donosił „Klemens”. „W ostatnich dniach w Gdyni rozrzucane były ulotki firmowane przez studentów Wyższej Szkoły Morskiej. TW „Klemens” w oparciu o wiarygodne źródło stwierdza, że matryce na których sporządzane były te ulotki, znajdują się na terenie plebanii Jastaka” – zanotował por. Daniliszyn krótko po wprowadzeniu stanu wojennego.
Toruński ślad Decyzją zmarłego w ostatnich dniach bp. Mariana Przykuckiego, 1 lipca 1983 r. ks. Jerzy Więckowiak został przeniesiony do Torunia, gdzie objął probostwo przy kościele pod wezwaniem św. Jakuba. Objęcie stanowiska proboszcza w XIV-wiecznym kościele św. Jakuba – jednym z najpiękniejszych okazów architektury gotyckiej w Toruniu, niewątpliwie było wielką nobilitacją. Było to zapewne wyróżnienie za lata pracy naukowej nad sztuką sakralną diecezji chełmińskiej. Bezpieka z zadowoleniem przyjęła tę nominację. Ile korzyści przyniosła SB ta decyzja, okazać się miało już jesienią 1984 r., kiedy Polską wstrząsnęła wiadomość o uprowadzeniu i zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki. Związek „Klemensa” ze sprawą ks. Jerzego wiąże się bezpośrednio z tragicznymi wydarzeniami z piątku 19 października 1984 r. Wówczas to, po wieczornej mszy św. odprawionej w kościele pod wezwaniem Świętych Polskich Braci Męczenników w Bydgoszczy, ks. Jerzy Popiełuszko razem ze swoim kierowcą Waldemarem Chrostowskim udał się w podróż powrotną do Warszawy. Ich volkswagen golf był śledzony przez bezpiekę. Jadący za nimi nieoznakowany samochód MSW dawał świetlne sygnały, wzywając do zatrzymania. Około godziny 22 w Górsku ks. Jerzy kazał się zatrzymać. Chrostowski został odprowadzony do samochodu MSW. W tym czasie ks. Jerzy został brutalnie pobity, zakneblowany i związany, a następnie wrzucony do bagażnika. Według relacji Chrostowskiego w okolicach Przysieka złapał za klamkę, naparł na drzwi i wyskoczył z samochodu. Trafił do pobliskiego hotelu, gdzie udzielono mu pomocy medycznej. Prosił o kontakt z ludźmi Kościoła. Lekarz pogotowia ratunkowego Krzysztof Demidowicz zawiózł Chrostowskiego do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Toruniu, w którym ks. Józef Nowakowski prowadził oddział Prymasowskiego Komitetu Pomocy dla Osób Represjonowanych. Ks. Nowakowski uwierzył Chrostowskiemu i telefonicznie poinformował o sprawie milicję i władze kościelne. Później udał się na miejsce porwania ks. Jerzego, gdzie obok porzuconego golfa stali już milicjanci. W tym czasie się okazało, że „Klemens” zna ks. Nowakowskiego. Sprawą od razu zainteresował się jego oficer prowadzący kpt. Andrzej Goliński z Wydziału IV SB w Toruniu. Bezpieka postanowiła działać…
Pod określonym pozorem Ks. Więckowiak otrzymał nakaz bezzwłocznego skontaktowania się z ks. Nowakowskim. Telefonował do niego kilkanaście godzin po uprowadzeniu ks. Jerzego. „Po kilku bezskutecznych próbach udało się dodzwonić do niego” – raportował „Klemens”. „Oświadczył, że jest bardzo mocno zajęty, ma na głowie przykrą sprawę i proponuje spotkanie przełożyć na przyszły tydzień. Przed zakończeniem rozmowy powiedział, bym modlił się w intencji Waldemara, nie wyjaśniając bliżej, o kogo i o co w tym wypadku chodzi”. Agent z miejsca otrzymał zadanie „pod określonym pozorem udać się do ks. Nowakowskiego i przeprowadzić z nim rozmowę na temat ks. Popiełuszki. Jak ks. Nowakowski ocenia tą sprawę, jakie ma dalsze zamiary i co sądzi o znajomych i rodzinie W. Chrostowskiego, którzy zatrzymali się u niego po przyjeździe z Warszawy”. Do spotkania z ks. Nowakowskim doszło 22 października 1984 r. Według relacji „Klemensa” ks. Nowakowski nie miał wątpliwości, że porwanie ks. Jerzego jest dziełem SB, a ucieczka Chrostowskiego to „błąd w sztuce, popełniony przez wykonawców tego zadania”. Uważał ponadto, że ks. Jerzy wciąż „żyje i w najbliższym czasie się odnajdzie”. Poinformował też „Klemensa”, że od razu po porwaniu ks. Jerzego odwiedził go bp Jerzy Dąbrowski z Sekretariatu Prymasa Polski, który rozpytywał o wydarzenia z 19 października. Nowakowski tłumaczył jednak, że nie zna ks. Popiełuszki, a spotkanie z Chrostowskim uważa za przypadkowe. Po powrocie na plebanię „Klemens” skontaktował się telefonicznie z kpt. Golińskim, prosząc o spotkanie. Funkcjonariusz bezpieki kazał mu odtąd zbierać w środowisku duchownych wszelkie informacje na temat „zaginięcia ks. Popiełuszki”. Otrzymał 3 tys. zł, a wyciągi z jego doniesień kierowano od tego momentu do Departamentu IV MSW i Wojewódzkiego Sztabu Kierowania w WUSW w Toruniu.
Nieposłuszny proboszcz Nawet wyłowienie zmasakrowanego ciała ks. Jerzego Popiełuszki z Zalewu Wiślanego 30 października 1984 r. nie zniechęciło ks. Więckowiaka do dalszej współpracy. Już kilka dni później przekazał raport z konferencji księży dekanatu toruńskiego, która poświęcona była męczeńskiej śmierci ks. Jerzego. „Omawiając problem ks. Popiełuszki, dziekan ks. Szmyt powiedział, że funkcjonariusze SB docierają do proboszczów parafii i w rozmowach starają się nawoływać ich, by nie organizowali imprez mogących spowodować zaburzenie ładu publicznego” – donosił „Klemens”. Zwrócił uwagę na niepokojącą propozycję i wystąpienie ks. Józefa Nowakowskiego: „wymieniony zapowiedział, że przygotuje pismo do miejscowych władz o zezwolenie na postawienie krzyża w miejscu porwania ks. Popiełuszki w Górsku. Dokument ten mają podpisać wszyscy księża z Torunia. W przypadku, gdyby władze nie wyraziły zgody – zdaniem ks. Nowakowskiego – krzyż należy postawić nielegalnie, a gdyby został on usunięty, należy postawić kolejny.
Ustosunkowując się do problemu rozmów, jakie z proboszczami rzekomo prowadzą funkcjonariusze, ks. Nowakowski powiedział: „Rozmawiajcie, z kim chcecie, i mówcie, co chcecie, ja osobiście jestem przeświadczony, że z porwaniem i tragedią ks. Popiełuszki oprócz trzech ujawnionych sprawców z Warszawy ścisłe powiązania ma także Służba Bezpieczeństwa z Torunia. Główny sprawca porwania G. Piotrowski jest znany przez księży z Włocławka i wiadomo, że był to naczelnik wydziału zajmującego się bezpośrednio sprawami księży. Komunikat o odnalezieniu ciała Popiełuszki – wg słów Nowakowskiego – został opublikowany tylko dlatego, ponieważ pracownicy zapory na Wiśle we Włocławku ujawnili obecność jego ciała i w tej sytuacji władze zmuszone były podać to do publicznej wiadomości”„. W tym czasie niemal wszystkie doniesienia i informacje przekazywane przez „Klemensa” dotyczyły sprawy ks. Jerzego. Raportował o każdej wypowiedzi księży (zwłaszcza ks. Stanisława Kardasza, ks. Janusza Rzucidło, ojca Jacka Pleskaczyńskiego) i biskupa Przykuckiego dotyczącej tej sprawy. Wypytywał uczestników pogrzebu ks. Jerzego o nastroje wśród duchowieństwa warszawskiego.
Wyhamować inicjatywę Przekazał wówczas informacje o autorytecie, jakim w Warszawie cieszy się przyjaciel ks. Jerzego – ks. Stanisław Małkowski, którego określił mianem człowieka o „silnym sfanatyzowaniu religijnym, wroga socjalizmu, pragnącego podzielić los ks. Popiełuszki”. W połowie listopada 1984 r. znów powrócił do inicjatywy pomnikowej ks. Nowakowskiego. Interesował się miejscem ustawienia pomnika i jego kształtem. „Klemens” zaczął nawet bywać w Górsku. Obserwował narodziny lokalnego kultu ks. Jerzego i monitorował zachowanie księży w pobliskim kościele parafialnym. Bezpieka nakazała „Klemensowi” wejść w skład komitetu budowy pomnika w Górsku, którym kierował sam bp Przykucki. Powołując się na swoje kompetencje z zakresu sztuki sakralnej, miał odpowiednio wpłynąć na zmianę projektu, a przede wszystkim rozmiaru pomnika. „Wyhamować inicjatywy dążące do budowy pomnika o przesadnej wielkości” – zalecał „Klemensowi” kpt. Goliński. Po raz pierwszy swoją wiedzą popisał się już w listopadzie 1984 r. Podczas posiedzenia komitetu „oświadczył, że nie wyobraża sobie w lesie pomnika o wysokości 20-metrowej. Dodał, że właściwa ekspozycja takiego dużego obiektu wymaga odpowiedniej przestrzeni, co w konkretnej sytuacji będzie wymagało wycięcia znacznego obszaru lasu i jest sprawą wątpliwą, czy na taką koncepcję wyrażą zgodę władze”. Kiedy w ciągu kilku tygodni zmienił się nieco projekt pomnika, który miał przedstawiać ks. Popiełuszkę przypominającego Chrystusa Frasobliwego, „Klemens” znów przypomniał o sobie: „Pewne obiekcje odnośnie powyższego zgłosił ks. Więckowiak, stwierdzając, że ta postać [Chrystusa Frasobliwego] na Pomorzu jest mało znana, nie ma tradycji i dlatego jego zdaniem bardziej właściwa byłaby inna koncepcja, np. Matki Boskiej opłakującej śmierć syna”. Ostatecznie zwyciężyła mało kontrowersyjna wersja pomnika – upadającego krzyża oddalonego od drogi i schowanego nieco w lesie. Zanim projekt został zgłoszony do akceptacji władz, w styczniu 1985 r. „Klemens” odrysował i przekazał bezpiece jego szkic. Ale droga do upamiętnienia miejsca porwania ks. Jerzego była jeszcze długa. Władze nie chciały w tym miejscu jakiegokolwiek symbolu, który przypominał o tej zbrodni. Dlatego „nieznani sprawcy” niszczyli okalające szosę krzyże i kwiaty. Beznamiętnie informował o tym wszystkim „Klemens”.
W tym czasie „Klemens” zbliżył się do bp. Przykuckiego. Za jego pośrednictwem starał się zdobywać informacje dotyczące konsekwencji śmierci ks. Jerzego w relacjach państwo – Kościół. Z zadowoleniem obserwował jego ewolucję i „rozważną” postawę, o czym na bieżąco informował SB. Chwalił biskupa za stonowane kazania, a nawet za odmowę udziału w obchodach pierwszej rocznicy uprowadzenia i zabójstwa ks. Jerzego. Poglądy bp. Przykuckiego były zbieżne z tym, co głosił w tym czasie prymas Józef Glemp, abp Bronisław Dąbrowski i wielu biskupów. W ten sposób „Klemens” charakteryzował jedno ze spotkań z ordynariuszem: „[Przykucki] Podkreślił, że śmierć ks. Popiełuszki miała istotny wpływ na bieg wydarzeń w kraju. Obserwuje się zmianę sposobu myślenia u większości społeczeństwa, od chłopa poczynając, a na premierze kończąc. Na podstawie aktualnych poczynań gen. Jaruzelskiego i min. spraw wew. Kiszczaka można sądzić, że ich działania są uczciwe, choć obaj mają wielu wrogów. W chwili obecnej istnieją ostre tarcia między rządem a Służbą Bezpieczeństwa”. Współpracownik SB zrelacjonował również inne interesujące zdarzenie: „Ponadto biskup poinformował, że gen. Kiszczak zaprosił biskupów Bronisława i Jerzego Dąbrowskich na 16-godzinną projekcję filmu z czynności procesowych wykonanych w sprawie ks. Popiełuszki. Jest to film makabryczny i biskup Dąbrowski Bronisław nie mógł znieść zanotowanych scen, wyszedł w czasie projekcji. Mówiąc o powyższym, biskup Przykucki dodał, że w tej sytuacji Kościół woli milczeć, nie chcąc podsycać napiętej sytuacji w kraju. Z tego m.in. względu prymas zawiesił w czynnościach kapłańskich ks. Małkowskiego, którego wystąpienia nie licują z godnością kapłana”.
Czy można tak się zaprzedać? „Nawet nie czuję do nich złości. Czuję tylko jakiś żal. Jak tak można, w tej samej Ojczyźnie. Czy to są jeszcze Polacy? Czy można tak się zaprzedać?” – pisał w swoim dzienniku ks. Jerzy Popiełuszko w styczniu 1984 r. Miał na myśli przede wszystkim przestępców z SB, którzy każdego dnia uprzykrzali mu życie. Czy kapelan „Solidarności” zdawał sobie również sprawę ze zdrady niektórych braci kapłanów? Być może, ale wówczas pytanie: „Czy można tak się zaprzedać”, brzmi jeszcze bardziej dramatycznie. Z perspektywy męczeńskiej śmierci ks. Jerzego, inscenizowanego procesu oprawców oraz działań bezpieki widzimy, jak wiele spraw potoczyło się zgodnie z komunistycznym scenariuszem. Trochę tak jak z pomnikiem księdza, zminiaturyzowanym i wepchniętym do lasu... 25 lat, które upłynęły od tej „kainowej zbrodni” i zdrady, powinny być okazją, by zacząć o tym na serio dyskutować. Tym bardziej że ani fiolety, ani czerwone sutanny prałatów, biskupów i kardynałów nie powinny zwalniać z tego obowiązku.
Sławomir Cenckiewicz
Michnik zostanie aresztowany? Czy można ścigać sympatyka "Solidarności", współpracownika Radia Wolna Europa i paryskiej "Kultury", a do tego wielbiciela książek i muzyki poważnej? Możliwe jest to chyba tylko w "faszystowskiej" i "antysemickiej" Polsce. Ustaliliśmy, że sąd wojskowy w Warszawie rozważa wydanie nakazu tymczasowego aresztowania Stefana Michnika, stalinowskiego sędziego wojskowego. Z oskarżeniem wystąpił Instytut Pamięci Narodowej. Już sam ten fakt powinien dać do myślenia wszelkim obrońcom praw człowieka, organizacjom gejów i lesbijek, walczącym z rasizmem, ksenofobią i nietolerancją, ze szczególnym uwzględnieniem Stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita i wszystkim w ogóle postępowcom. Muszą natychmiast potępić ten bezprawny zamysł. Żadnymusprawiedliwieniem ich bezczynności nie może być to, że Stefan Michnik ma na koncie co najmniej dziewięć wyroków śmierci na niewinnych ludzi (część została wykonana). Przecież te incydenty miały miejsce w latach 50., a poza tym tego wymagała (socjalistyczna) racja stanu. Dlaczego nie ma przedawnienia? I nie jest istotne, że III RP czyny byłego sędziego zakwalifikowała jako zbrodnie sądowe, a po 1956 r. wszyscy skazani zostali zrehabilitowani (w tym również pośmiertnie). Teraz jest takie prawo, kiedyś było inne. A zatem to zwykła zemsta polityczna. Jeśli ktoś tego nie rozumie, jest rewanżystą, oszołomem i... antysemitą. Ale teraz już poważnie. Ze względu na prawdę historyczną, a przede wszystkim pamięć ofiar. Nakaz aresztowania otworzy drogę do - miejmy nadzieję udanej - ekstradycji komunistycznego zbrodniarza Michnika do Polski (gdyby to nie pomogło, można zawsze posiłkować się skuteczniejszym Europejskim Nakazem Aresztowania).
10 LAT BEZRADNOŚCI Procedura ścigania kpt. Stefana Michnika sięga dziesięciu lat. W 1999 r. na biurku Hanny Suchockiej - ówczesnej ministerki sprawiedliwości - znalazły się dwa wnioski: o wszczęcie śledztwa wobec stalinowca (autorstwa Ligi Republikańskiej) oraz jego ekstradycję ze Szwecji. Zarzuty były konkretne - wydawanie wyroków śmierci w sfingowanych procesach politycznych, co w myśl polskiego kodeksu karnego stanowi przestępstwo. Oba wnioski nie doczekały się jednak rozstrzygnięcia. W jednym z wywiadów Suchocka stwierdziła, że nie będzie zajmować się ewentualną ekstradycją Michnika do Polski, gdyż sprawa nie leży w kompetencjach prokuratury powszechnej, ale IPN (który jeszcze nie istniał i w którego powołanie mało kto wówczas wierzył). W 2000 r. IPN jednak powstał i zapowiedź wystąpienia o ekstradycję Michnika - jako winnego zbrodni sądowych - była pierwszą publiczną deklaracją, jaką złożył prof. Witold Kulesza, szef pionu śledczego Instytutu - Głównej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu. Zapowiedź przeżyła nawet swojego autora - prof. Kulesza został odwołany. Nowe kierownictwo IPN chce teraz, aby sąd aresztował Michnika.
ALEJA PRZYJACIÓŁ (KOMUNISTÓW) Stefan Michnik urodził się 28 września 1929 r. w Drohobyczu. Jego miastem, jak deklaruje, do dziś pozostał Lwów - tu do 1939 r. uczęszczał do szkoły powszechnej. Ważniejszy od Lwowa był dla niego jednak komunizm, który wyssał z mlekiem matki. Helena Michnik - aktywistka Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej "Życie" - po 1945 r. była nauczycielką w Korpusie Kadetów KBW i autorką stalinowskich podręczników do historii. Ojciec - komunista zginął w stalinowskich czystkach lat 30. Przyrodni ojciec - Ozjasz Szechter został przed wojną skazany za antypolską działalność w nielegalnej Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy. Po "wyzwoleniu" był kierownikiem Wydziału Prasowego Centralnej Rady Związków Zawodowych i zastępcą redaktora naczelnego "Głosu Pracy". Wszystko to sprawiło, że Stefan Michnik też zapragnął służyć komunistycznej ojczyźnie. Nie bez znaczenia był zapewne również fakt, że razem z braćmi: Jerzym (późniejszy elektryk i emigrant do Stanów Zjednoczonych) i Adamem (późniejszy naczelny "Gazety Wyborczej") mieszkał przy Alei Przyjaciół 9/13, w sąsiedztwie wysokich funkcjonariuszy PZPR i MBP. Komunistyczną karierę rozpoczął w Związku Walki Młodych, potem był Związek Młodzieży Polskiej, PPR i w końcu PZPR. Partia umożliwiła mu również karierę zawodową: laborant-elektryk elektrowni warszawskiej został przyjęty do Oficerskiej Szkoły Prawniczej w Jeleniej Górze... Bo elektrykiem, tak jak brat Jerzy, pozostawać nie zamierzał.
JAK BRONI SIĘ MICHNIK? Dziś Stefan Michnik twierdzi, że przeszłość jest jego prywatną sprawą. Kiedy w latach 50. wydawał wyroki, był młody, naiwny i nie miał nic do powiedzenia - był tylko pionkiem, wykonującym jedynie rozkazy przełożonych. W jednym z nielicznych wywiadów (dla "Nowej Gazety Polskiej" - szwedzkiego dwutygodnika polonijnego) w 1999 r. z rozbrajającą szczerością mówił: "Kogo dotyczyły te sprawy, to ja nie pamiętam. To są stare rzeczy", i dodawał: "Moje nazwisko pojawiło się w prasie w 1969 roku jako argument przeciwko Adamowi". Najpoczytniejszemu szwedzkiemu dziennikowi "Dagens Nyheter" powiedział: "Wierzyłem, że służę swojemu krajowi. Dziś widzę, że zostałem oszukany". Dopiero w Szwecji zrozumiał, że orzekał na podstawie wymuszonych przez UB zeznań. Czy rzeczywiście przez większość swojego życia był nieświadomy? Przecież należał do - jakby nie patrzeć - inteligenckiej rodziny. Stefan Michnik nigdy nie przyznał się do winy, nigdy nie przeprosił swoich ofiar i ich rodzin.
JAK BRONIĄ MICHNIKA? Szwedzkie gazety szybko podchwyciły, że zarzuty wobec Stefana mają zaszkodzić Adamowi. I są one oczywiście podszyte polskim antysemityzmem - dlatego po całym świecie ściga się tylko oprawców pochodzenia żydowskiego: Helenę Wolińską-Brus, Salomona Morela. Przypomnijmy tylko, że ani krwawej stalinowskiej prokurator, ani okrutnego komendanta ubeckich obozów nie udało się sprowadzić do kraju i osądzić. Wolińska zmarła w Wielkiej Brytanii, Morel w Izraelu. Michnika broni oczywiście drugi Michnik. "Gazeta Wyborcza" napisała: "Zaliczono go [Stefana Michnika - TMP] do sędziów, których należy ukarać jedynie służbowo i - w odróżnieniu od trzech najbardziej obciążonych [Feliksa Aspisa, Teofila Karczmarza i Juliusza Krupskiego - TMP] - nie wszczynać przeciw nim postępowania karnego". Chodzi o raport tzw. komisji Mariana Mazura (zastępcy prokuratora generalnego PRL), powołanej w 1956 r. do "zbadania przejawów łamania praworządności" w najwyższych organach sądownictwa wojskowego. Stefan Michnik jest wymieniany jako jeden ze skompromitowanych sędziów, którzy wydawali wyroki pod dyktando komunistycznych władz i aparatu bezpieczeństwa. Przypomnieć również wypada, że komisja nie chciała stawiać ich przed sądem. Na tym polegała gomułkowska "odwilż". A ponadto: raport Mazura stworzono na podstawie ubeckich papierów, a podobno Adam Michnik nigdy ich nie uznawał. Ale, gdy chodzi o brata...
MORD NA MACHALLI - PRYWATNA SPRAWA? Pracę w Wojskowym Sądzie Rejonowym (WSR) w Warszawie rozpoczął 27 marca 1951 r. Już dwa tygodnie później skazał na dożywocie żołnierza Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Stanisława Bronarskiego, ps. "Mirek". Jego ofiarami byli również żołnierze AK, NSZ, WiN, działacze niepodległościowi. Zarzuty: szpiegostwo, próba obalenia przemocą ustroju, spisek w wojsku. W tej ostatniej kategorii chyba najsłynniejszą sprawą z udziałem Michnika, zakończoną wyrokiem śmierci, pozostaje proces mjr. Zefiryna Machali - przedwojennego oficera, żołnierza Września, wywiezionego następnie do ZSRR, potem w PSZ na Zachodzie, od 1947 r. w Sztabie Generalnym WP. Podczas ostatniego widzenia z żoną Machalla mówił, że jest niewinny, że zeznania zostały na nim wymuszone. Michnik nie zgodził się na dopuszczenie do procesu obrońcy. Machalla został rozstrzelany 10 stycznia 1952 r. - bezpieka pochowała go potajemnie na tzw. Łączce (dzisiejsza kwatera cmentarza wojskowego na Powązkach). Żona, Zofia Machalla, długo nie mogła uwierzyć w jego śmierć. Czy to morderstwo też jest prywatną sprawą Stefana Michnika?
"ŻEBY MI TEJ SPRAWY NIE ODEBRANO" O roli Michnika w innym procesie - redaktora naczelnego "Przeglądu Kwatermistrzowskiego", płk. Romualda Sidorskiego mówił inny stalinowski sędzia - płk Mieczysław Widaj: "Z rozmowy wywnioskowałem, że jest święcie przekonany o winie oskarżonego na podstawie przeprowadzonych na rozprawie dowodów [Sidorski nie przyznał się do rzekomej działalności szpiegowskiej - TMP]. Ze mną wówczas tow. Michnik nie rozmawiał jako człowiek, który ma chociażby cień wątpliwości".
Stefan Michnik dostąpił nawet zaszczytu orzekania w sprawie, którą prowadziła Helena Wolińska. Tadeuszowi Jędrzejkiewiczowi (oskarżonemu o działalność kontrrewolucyjną w Szkole Morskiej w Gdyni) udało się jednak ujść z życiem - mimo dwukrotnej kary śmierci wyrok złagodzono mu do 10 lat więzienia. W 1956 r., podczas narady partyjnej, Michnik tłumaczył się: "...Nam wtedy imponowało powiedzenie o zaostrzającej się walce klasowej i nieprawdę powie ten, kto by twierdził, że wtedy z niechęcią rozpatrywał te sprawy. Ja wiem, że raczej ludzie garnęli się do tych spraw, sam muszę przyznać, że kiedy dostałem pierwszy raz poważną sprawę, to nosiłem ją przy sobie i starałem się, żeby mi tej sprawy nie odebrano".
DYKTATURA PROLETARIATU... Na tym nie koniec "państwowotwórczej pracy" Michnika. W podaniu do Oficerskiej Szkoły Prawniczej, która przez 18 miesięcy przysposobiła go do roli sędziego wojskowego, napisał: "do OSP chcę wstąpić dlatego, że szkoła ta kształci tych, którzy będą realizować dyktaturę proletariatu w praktyce". Tę dyktaturę realizował potem dwutorowo - w swoim orzecznictwie i donosach na kolegów. W książce Krzysztofa Szwagrzyka "Prawnicy czasu bezprawia. Sędziowie i prokuratorzy wojskowi w Polsce 1944-1956" (wyd. IPN) czytamy: "Największe sukcesy w tajnej współpracy osiągnął Stefan Michnik, pozyskany na zasadzie dobrowolności przez sekcję Informacji Wojskowej, istniejącą przy OSP w Jeleniej Górze. 13 III 1950 r. przyjmując ps. »Kazimierczak«, napisał: »Ja, Stefan Michnik [...], zobowiązuję się do współpracy z Organami Informacji Odrodzonego Wojska Polskiego, mając na celu wykrycie szpiegów, sabotażystów, dywersantów i wszelkiego rodzaju innego wrogiego elementu, działającego na szkodę WP i ustroju Polski Ludowej«. Już 15 IV 1950 r. otrzymał pierwsze 1000 zł zapłaty za "sumienne wykonywanie zadań". W trakcie trzyletniej współpracy Michnik był początkowo informatorem, a następnie rezydentem OZI w 1. kompanii OSP".
...WZOREM DZIERŻYŃSKIEGO... Aby pogłębić swoją wiedzę, Stefan Michnik studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Nigdy go jednak nie skończył, ze względu na natłok pracy... Tymczasem jego współpraca z Informacją Wojskową kwitła: "W kwietniu 1951 r., z chwilą przeniesienia do stolicy na stanowisko asesora warszawskiego WSR, został rezydentem w Wydziale Informacji Garnizonu Warszawskiego, mającym "na kontakcie" 6 informatorów: »Romańskiego«, »Chętkiego«. »Żywca«, »Czarucha« ("Czarnucha"?), »Szycha«, »Zbotowskiego«". Wyjaśnijmy: rezydent to agent, który stoi na czele autonomicznej sieci własnych tajnych informatorów. Zostawała nim osoba, ciesząca się wyjątkowym zaufaniem. Niełatwo było zdobyć taką pozycję w IW - instytucji, która z natury rzeczy nie ufała nikomu. Na rezydenta był również typowany inny agent Informacji - Wojciech Jaruzelski, pseudo "Wolski". Prócz Michnika i Jaruzelskiego wymieńmy jeszcze jednego tajnego współpracownika tego wojskowego kontrwywiadu. To szanowany do dziś przez niektóre środowiska socjolog i filozof Zygmunt Bauman, oficer polityczny Dywizji Kościuszkowskiej. 10 czerwca 1953 r. zaprzestano współpracy z TW "Kazimierczakiem". Jednym z powodów było jego członkostwo w PZPR. Trzy miesiące później Michnik zakończył również swoje krwawe sędziowskie żniwo, pracując już w Najwyższym Sądzie Wojskowym. Władzy "ludowej" nie przestał jednak służyć. Jako kierownik gabinetu metodycznego "Fakultetu Wojskowo-Prawniczego" w Akademii Wojskowo-Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego uczył innych funkcjonariuszy wymiaru "sprawiedliwości".
...I "SOLIDARNOŚĆ" 26 lipca 1957 r. kapitan Michnik został przeniesiony do rezerwy. To jedyna kara, jaką poniósł w związku z raportem Mazura. Na krótko zatrudnił się w adwokaturze warszawskiej. Potem płynnie przeszedł do wydawnictw MON, gdzie został redaktorem. Tak było aż do 1968 r., kiedy wyrzucono go z pracy i z PZPR. W 1969 r. wyjechał do Szwecji. Wcześniej starał się o wizę do USA (w Nowym Jorku od 1956 r. mieszkał jego brat Jerzy), ale amerykańskie władze odmówiły ze względu na jego komunistyczną przeszłość. Z kolei Szwecja okazała się przyjazna dla 2500 Żydów, którzy w latach 1969 - 1971 przyjechali tam z Polski. Aż do emerytury w połowie lat 90. Michnik pędził spokojne życie bibliotekarza na uniwersytecie w Uppsali. W latach 70. zyskał uznanie polskiej emigracji: współpracował z Radiem Wolna Europa, publikował - pod pseudonimem Karol Szwedowicz - w paryskiej "Kulturze". Tak jak Helena Wolińska-Brus - popierał "Solidarność". Pomysł ucieczki z Polski okazał się dla stalinowskich zbrodniarzy zbawienny. Od lat nowe ojczyzny chronią ich przed polskim antysemityzmem. Całkiem spokojnego życia jednak nie mają...
STEFAN MICHNIK DENERWUJE SIĘ Denerwował się już w kwietniu 2001 r., kiedy w małej miejscowości Storvreta 10 kilometrów pod Uppsalą Liga Republikańska wywiesiła transparent: "Żądamy postawienia przed sądem oprawców komunistycznych". Stefan Michnik wychodził z domu i pytał policjantów, czy na pewno wydano zgodę na demonstrację. Tadeusz M. Płużański
Ćwiczenia przeciw Zachodowi Siły zbrojne ZbiR, czyli Związku Białorusi i Rosji przeprowadziły we wrześniu wspólne ćwiczenia wojskowe lądowe, powietrzne i morskie pod kryptonimem "Zapad 2009". W ćwiczeniach udział brało 12,6 tys. żołnierzy, z czego siły zbrojne Białorusi reprezentowało 6,5 tys. osób, siły zbrojne Rosji - około 6 tys. osób. 30 osób przybyło z Kazachstanu, związanego ze ZBiR umowami sojuszniczymi. Udział w manewrach wzięli jako naczelni wodzowie swych sił zbrojnych prezydenci Rosji Dmitrij Miedwiediew oraz Białorusi Aleksander Łukaszenka. Prezydent Miedwiediew najpierw obserwował w okolicach Bałtijska (w rosyjskiej części Prus Wschodnich) ćwiczenia rosyjskiej floty z trzech mórz: Bałtyku, Morza Czarnego oraz Północnego. Przećwiczono m.in. desant z morza na miejscową plażę, co zgodnie ze scenariuszem ćwiczeń miało być elementem walk w obronie wybrzeża. Następnie obydwaj prezydenci zgodnie obserwowali działania bojowe w okolicach Brześcia, polegające na odpieraniu ataku nieprzyjaciela prowadzonego z kierunku zachodniego. Polscy obserwatorzy jednomyślnie komentują, że rosyjsko-białoruskie sztaby ćwiczą wojnę z NATO, w pierwszym rzędzie z Polską. Prezydent Białorusi Łukaszenka demonstruje w ten sposób swą wierność sojuszowi z Rosją. Opozycja niepodległościowo-demokratyczna na Białorusi ma zupełnie odmienne odczucia i nie kryje oburzenia. Jak donosi z Grodna Andrzej Poczobut - wiceprzewodniczący Białoruskiego Frontu Narodowego Igar Lalkou oświadczył mu: "Niepokoi nas nagłe zjawienie się dużej liczby żołnierzy oraz zacieśnienie współpracy wojskowej z Rosją. To jest szkodliwe dla Białorusi". By wyrazić swą dezaprobatę, dwaj białoruscy działacze opozycyjni Jewgienij Afnagel (koordynator kampanii obywatelskiej Europejska Białoruś) oraz Dmitrij Daszkiewicz (przewodniczący organizacji społecznej "Małady Front") wspólnie wystosowali list otwarty do prezydenta Miedwiediewa o następującej treści: "Szanowny Dmitrij Anatoljewicz! Dziś na terenie naszego kraju odbywają się ćwiczenia wojskowe "Zachód - 2009". Bierze w nich udział ponad 6000 rosyjskich żołnierzy. Po raz pierwszy w dziejach niepodległej Białorusi w jej granicach znajduje się taka liczba obcych żołnierzy. Jako główny cel ćwiczeń ogłoszono przygotowania do odparcia ewentualnej zbrojnej agresji z Zachodu. Naszym zdaniem obecność takiej liczby żołnierzy rosyjskich na terenie Białorusi jest niedopuszczalna i może stanowić zagrożenie niepodległości naszego kraju. W swych przemówieniach często mówi pan o tym, że pana celem jest zbudowanie nowej Rosji. Również przestrzega pan przed powtarzaniem tragicznych błędów przeszłości. Mimo to postrzegamy, że polityka Rosji wobec naszego kraju nie ulega zmianom na przestrzeni wielu stuleci. Ani rosyjscy carowie, ani bolszewicy nie traktowali naszego kraju jako niepodległe państwo, nie szanowali jego tradycji oraz suwerenności. Pana poprzednik na urzędzie prezydenta FR proponował włączenie Białorusi w skład Rosji. Niestety, kontynuację takiej polityki obserwujemy i dziś. W swym artykule »Rosjo, naprzód!« pan pisze o problemach, z jakimi musi się konfrontować pana kraj. To są trwające od stuleci zacofanie gospodarcze, chroniczna korupcja, alkoholizm, niekonkurencyjność rosyjskich towarów na światowym rynku. Co roku kurczy się liczba mieszkańców Rosji. Praktycznie w każdym regionie istnieje mnóstwo problemów - od zalegania z wypłatą wynagrodzeń oraz emerytur do konfliktów na tle etnicznym. W tych warunkach pan uważa za celowe marnowanie ogromnych środków na przeprowadzenie bezsensownych z wojskowego punktu widzenia ćwiczeń oraz poparcie dyktatury na Białorusi. Naszym zdaniem, naszym krajom zagraża nie mityczna agresja z Zachodu, lecz realny kryzys gospodarczy, w warunkach którego nie warto marnować pieniędzy na podobne przedsięwzięcia. Wprowadzenie rosyjskich jednostek na teren naszego kraju wobec wyżej wymienionych wewnętrznych trudności Rosji jest błędem, który może doprowadzić do nieprzewidywalnych następstw. My, Białorusini, jesteśmy narodem cierpliwym i przyjaznym, który z szacunkiem traktuje wszystkich swych sąsiadów. Jednocześnie kochamy swą wolność i jesteśmy gotowi jej bronić. Niech pan nie budzi w Białorusinach partyzantów, Dmitrij Anatoljewicz! Wzywamy pana, by pan traktował z szacunkiem nasz kraj i jego naród oraz jego prawa, by budował pan stosunki z Białorusią jako neutralnym i niezależnym państwem europejskim. Ma pan rzeczywiście możliwości zbudowania nowej, wolnej, kwitnącej i silnej Rosji. Ale to będzie możliwe tylko wówczas, gdy pana kraj zrezygnuje z ambicji imperialnych i przestanie zagrażać swym sąsiadom". Tyle napisali białoruscy opozycjoniści. Nie pozostaje nam nic innego, jak poprzeć gorąco ich apel. Antoni Zambrowski
Lex(?) retro agit? Gdy 17 lat temu zgłaszałem Uchwałę Lustracyjną, posłowie SdRP (późniejszego SLD), którzy zresztą zachowali się uczciwie, pozostając na sali i wstrzymując się od głosowania - zgłaszali jedną podstawową wątpliwość: przecież agenci UB i SB mieli zagwarantowane, że ich działalność nie zostanie ujawniona; III RP przejęła majątek PRL - wraz z jej zobowiązaniami, A więc? Replikowałem, że uchwała (nie: ustawa!!!) istotnie wzywa ministra SW do złamania prawa. Jednak celem jest uniemożliwienie szantażowania tych ludzi - a akta ma nie tylko polska bezpieka, ale i służby rosyjskie... Dziś czytam, że WCzc. Ryszard Kalisz (SLD, W-wa) chce wprowadzić zmiany w prawie, dzięki którym będzie można ujawnić szczegóły operacji agenta Tomka - bo: "Dzisiaj agenci biorący udział w działaniach operacyjno-rozpoznawczych żyją w przeświadczeniu, że ich działalność na zawsze zostanie tajna, co zmniejsza ich zdolność do samokontroli przed popełnianiem przestępstw. Trzeba to zmienić". I proszę: jak na naszą korzyść, to prawo może działać i wstecz...
JKM
Państwo naprawdę nie czujecie na plecach oddechu PRLu? Przedwczoraj napisałem w „Dzienniku Polskim” taki tekścik:Ten e-euro socjalizm Z epoki bodaj Edwarda Pysznego pochodzi felieton p.Krzysztofa Teodora Toeplitza, w którym opisywał On kolejkę na poczcie koło SGH (wtedy: SGPiS). Kandydaci na studentów mieli tam wpłacić 13 zł jako opłatę egzaminacyjną. Myślałem - pisał wtedy KTT - że ten, co pozbiera od 30 kolegów po 14 zł, weźmie złotówkę za fatygę i wpłaci - zostanie na studia przyjęty - a to stado baranów pokornie stojące w kolejce - nie. Ale tak, oczywiście, nie było. Dziś widzę zdjęcie tłumu facetów stojących w kolejce po brukselską dotację na otwarcie firm świadczących usługi elektroniczne. Wydawałoby się, że ten, kto opracuje system zgłaszania się przez internet, dotację dostanie - a to stado tłoczące się w kolejce - nie. Ale to znów, oczywiście, nieprawda. Jak jest socjalizm, gdzie dają coś za darmochę, to trzeba marnować czas w kolejce - i nie margać. Myślę, że ten, co by przy okienku ten system skrytykował, dotacji by nie dostał. Dotacje przydzielają urzędnicy. Oni lubią pokornych petentów... Teraz jesteśmy w Sieci. Zajrzyjcie więc Państwo na strony:
("Metro": walka na łokcie o unijne miliony Gorąca herbata z termosów, dwie konkurencyjne lisy społeczne, wyczytywanie obecności - to nie wspomnieniowy obrazek z PRL-u. Tak dziś przedsiębiorcy zdobywają unijne dotacje na rozwój swojego biznesu - pisze "Metro". Entergo? Obecny! Agroactive? Jestem! Talenter? Jestem! Pracownik.pl? Tutaj! Steam Project? Jestem!... - sprawdzanie listy obecności odbywa się od kilku dni pod siedzibą Fundacji Małych i Średnich Przedsiębiorstw w centrum Warszawy. To tutaj, dziś od godziny 9 rano mali i średni przedsiębiorcy z branży IT mogą składać wnioski o unijne dotacje. Gra toczy się o 135 mln zł. Właśnie tyle Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości ma do rozdzielenia w trzeciej tegorocznej odsłonie programu "Wspieranie działalności gospodarczej w dziedzinie gospodarki elektronicznej". Maksymalnie jedna firma może się ubiegać o milion złotych. By zdobyć pieniądze, trzeba też przynajmniej od roku prowadzić biznes. I choć wnioski można składać aż do 13 listopada, chętni koczują pod fundacją już od czwartku. Wszystko przez absurdalne kryterium akceptacji dokumentów. Większość osób w kolejce to młodzi ludzie, niewiele ponad 20 lat. Obowiązkowym wyposażeniem są ciepłe polary. Część "staczy" siedzi w samochodach, opatulona szczelnie kocami. Co godzina budzik wybija moment, w którym trzeba potwierdzić swoją obecność w kolejce. Niestety, irytacja oczekujących rośnie z godziny na godzinę, bo kolejka dorobiła się dwóch list społecznych. Może być gorąco - czytamy w dzisiejszej publikacji gazety "Metro".).(Polacy stoją w kolejce po miliony Ponad sto osób zgromadziło się dziś w Warszawie przed Fundacją Małych i Średnich Przedsiębiorstw. Ruszył właśnie trzeci konkurs na dotacje dla przedsiębiorców prowadzących e-usługi. Do podziału jest ponad 135 milionów złotych, a jednym z kryteriów przyznania dotacji jest kolejność złożenia wniosku.) - i dzięki temu zobaczycie, jak wyglądała PRL za śp.Edwarda Gierka. Co prawda: wtedy stało się po pralkę automatyczną, a teraz po milion złotych – ale przecież jakiś postęp być musi. Potem proponuję spróbować kupić w sklepach żarówkę 100-watową – a przekonacie się, jak wyglądała Polska za Gomułki. Potem proszę popatrzeć na inwigilujące nas wszędzie kamery , wyobrazić sobie wszechobecne podsłuchy, poczytać o ludziach siedzących bez sądu po kilka lat (!!) w „areszcie wydobywczym” – i poczujecie się Państwo jak w Polsce jak za Bieruta... ...a potem powstanie Generalna Gubernia. JKM