E Orzeszkowa Krzak bzu

Orzeszkowa Eliza

KRZAK BZU

Publiczność wiedeńska, elegancka i wybredna, dość długo zachowywała się oględnie i niedowierzająco, lecz piękny śpiew Anji Lind stopniowo ją rozgrzewał —- i na koniec jak gaz, który się zetknie z ogniem, zapłonęła.

W wielkiej, rzęsiście oświetlonej sali znajdowało się wszystko, co stolica posiada najznakomitszego pod wzglę­dem rodu, bogactwa i urzędu — wszystko, co zwykło było do syta i do przesycenia używać rozmaitych czarów i rozkoszy tego świata. Anję Lind poprzedziła zdobyta w Paryżu sława świeżo powstającej, a wiele zapowiada­jącej gwiazdy, pierwsze zaś tu jej wystąpienie żarliwie popierał wicehrabia Raul de Boisgomay, zajmujący wy­sokie stanowisko w sferze dworskiej i dyplomatycznej, ożeniony z prześliczną i bogatą dziedziczką jednego z najbardziej arystokratycznych domów francuskich, od paru już lat używający w tej stolicy wziętości wielkiej i sławy różnorodnej. Sławę tę określały epitety do imie­nia jego przyłączane: Raovl le beau, Raoul 1'irresistible, Raoul le chevaleresque i — niestety! Raoul le volage. Lecz ten ostatni epitet nie odejmował uroku właścicielowi swe­mu: przeciwnie, powiększał go może. Bo nie ma nic po­nętnego w stałym posiadaniu przedmiotu pozbawionego możności lub chęci umknięcia; uciechę i tryumf prawdzi­wy sprawiać musi dopiero przytrzymanie u piersi iskry,

którą każdy powiew wiatru unosi w coraz to inną stronę. Domyślano się powszechnie, że iskra ta padła teraz u stóp nieznanej śpiewaczki, którą wicehrabia usłyszał był w Paryżu i namówił do przybycia tutaj, gdzie jako mło­dy, lecz już pełen znaczenia członek francuskiego posel­stwa stale przebywał. Kim była? Skąd pochodziła? Nikt nie wiedział. Podobno Francuzka z nazwiskiem mają­cym brzmienie niemieckie, może zresztą przybranym. Ni­kogo to wreszcie nie obchodziło, bo jak słusznie wyraził się ten dowcipny tajny radca Otto von Kindischbruch, „te panie ród swój wywodzą od swojego gardła". Oprócz kilku najbliższych przyjaciół wicehrabiego de Boisgo- may nikt jej dotąd nie widział, ci zaś zachowywali się dyskretnie, mało rozpowiadając i tylko przebąkując wie­le znaczące słowa. „C'est une merveiUe!" — mawiał rodak Raula Pięknego, baron de la Rocheaigrie, a Gerard von Lichtenhof, którego każde słowo bywało wyrokiem, utrzymywał, że jest to jedna z istot, które przychodzą na świat z berłem i w laurowym wieńcu. W tym kosmopolitycznym chórze był jeszcze młody magnat węgierski, który przy wspomnieniu o Anji Lind wyrzucał żużle z czarnych oczu, i słynny muzyk włoski, który raz tylko w licznym kole osób mówił o niej, lecz z gestykulacją tak entuzjastyczną, że aż przewrócił dwa świeczniki di zgasił w nich mnóstwo świec. Zresztą nie­znana artystka nie ukazywała się nigdzie, o nic się nie starała, nie jednała nikogo. Wszystko uczynił i przygoto­wał dla niej wicehrabia. Zdawać się mogło, że pragnął najdrobniejsze pyłki z drogi jej zmiatać, a zaścielać ją różami: więc musiało być w jej urodzie lub głosie coś niezwykle ponętnego. Uwielbienie Raula de Boisgomay było dla nowej gwiazdy reklamą potężniejszą nad świet­ne, lecz jeszcze nieliczne jej powodzenia. Idźmy posłyszeć ją, a więcej jeszcze zobaczyć! Przyszli, a raczej przy­jechali w wielkim komplecie, sala wypełniła się po brze­gi frakami, mundurami, najpiękniejszymi w świecie sukniami kobiecymi, orderami u fraków i mundurów, bry­lantami u sukni i włosów, twarzami, których spojrzenia i uśmiechy porozumiewając się z sobą objawiały trochę ciekawości, a więcej niedowierzania. Ludzie ci tyle wi­dzieli, słyszeli i doznali rzeczy zachwycających, że o każ­dej nowo spotkanej wątpili, aby zachwycić ich mogła.

Powódź światła oblewa tłum napełniający liczne rzędy krzeseł; drogie kamienie migocą jak rozsypane po tłu­mie okruchy rozbitej tęczy; rozmowy z cicha szemrzą, jedwabie szeleszczą, gdzieniegdzie wachlarze powiewają, bo już zaczyna stawać się gorąco. Estrada jeszcze pusta i uwaga powszechna zwrócona jest na pierwszy rząd krzeseł. To nic, że zasiedli w nim dwaj książęta krwi ce­sarskiej i jedna arcyksięźna, bo silniejszym niż oni ma­gnesem pociąga dziś oczy ludzkie wicehrabina de Bois- gomay, żona Raula, zwanego le volage. Zrazu we wszyst­kich myślach i na wielu ustach znajdowały się pytania: „Czy przyjedzie? Czy zechce ujrzeć nową ry­walkę? Czy odważy się stanąć w położeniu, które kobie­cie najsilniejszej moc nad sobą odebrać może i najdum­niejszą upokorzyć musi?"

Przyjechała i weszła na salę wsparta na ramieniu młodego Szweda, Oskara Lilienstroma, który przy posel­stwie szwedzkim pełnił taki sam urząd jak wicehrabia Raul przy francuskim. Niedawno tajny radca Otto von Eindischbruch powiedział o tym Szwedzie, że „duch jego ze złożonymi do modlitwy rękoma klęczy przed wi- cehrabiną i że jest to już od lat paru akt nieustającej adoracji". Czyżby na koniec słynna dotąd z niezłomnego zakochania się w niestałym małżonku, wysłuchała mo­

dlitw syna Północy, który miał twarz jak u kobiety białą i ogniste połyski w płowych włosach? Brunetka i blon­dyn, oboje wysocy, wytworni, piękni przeszli przez salę jak para półbogów, którzy tylko co napili się ambrozji i jeszcze smak jej w ustach czują. Błękitne oczy Szweda napełniało błogie rozmarzenie, na śniadej twarzy Fran­cuzki rozlewał się czarujący uśmiech. Usiadła obok arcy- księżny, której była przyjaciółką, a z drugiej strony miejsce zajął u jej boku Oskar Liliensftrdm. I zaraz za­częli rozmawiać z sobą we troje. Arcyksiężna zdawała się rozweseloną; Szwed jak w siódmym niebie tonął w wido­ku wicehrabiny, która z gestykulacją żywą i pełną gra­cji, ze swobodnym uśmiechem na koralowych ustach o czymś znać bardzo zabawnym czy przyjemnym opo­wiadała. To, że wicehrabia nie znajdował się w sali, że był zapewne tam, gdzie była Anja Lind i odwagę jej krzepił, zapał tak potrzebny krzesał słodkimi słowy, wi­docznie bynajmniej wicehrabiny nie obchodziło. Zdawało się, że ani myśli, ani pamięta o tym, o czym wszyscy ją znający myśleli i pamiętali. Opowiadała, a dokoła niej, małżonki zdradzonej, upokorzonej, mającej wnet oko w oko spotkać się z rywalką, szemrały krótkie szepty, drgały na ustach jeszcze krótsze uśmiechy, których ona była przedmiotem i pobudką.

Nagle stało się zupełnie cicho; szmery jedwabiów i szeptów umilkły, wachlarze znieruchomiały, spojrze­nia skierowały się ku estradzie i zrazu obojętne, gdzie­niegdzie nawet nieufne i złośliwe, napełniły się wyrazem zajęcia i uwagi. Na estradzie kobieta młoda z kibicią wy­smukłą i delikatną stanęła cała w kwiatach bzu, które tak gęsto okrywały jej białą suknię, otaczały głowę, czepiały się ramion, opadały na wpółobnażone piersi, że tworzyły dokoła niej obłok liliowy, puszysty i wonny. Bo nie

sztuczne bynajmniej, lecz tylko co z cieplarnianych krze­wów zerwane kwiaty te wydawały woń silną i przenikli­wą, która wnet owionęła pierwsze rzędy słuchaczów i do ostatnich jeszcze zaniosła dziwne w tym miejscu tchnie­nie natury i wiosny. Z tego liliowego i pachnącego obło­ku wybłyskiwało czjyste złoto włosów i wychylała się twarz o rysach cherubinowych, jutrzenkowo świeża z dwojgiem wielkich oczu, które barwą swą przypominały kwiaty bzu lub może lnu. Klejnotów nie miała na sobie żadnych ani innych upięknień jakichkolwiek; nie, tylko suknię długą i białą, złoty blask włosów, jutrzenkową świeżość twarzy i to niezmierne bogactwo żywych kwia­tów, którym jak wierne echa odpowiadały barwą dwie źrenice patrzące nie na ludzi, lecz kędyś w daleką prze­strzeń z dziwnym zmieszaniem dziewiczej trwogi i prawie zaziemskiego rozmarzenia. Tak w wielkim świetle i wśród głębokiej ciszy stała chwilę nieruchoma, aż nagle spo- środka sali głos dość donośny i brzmiący wesołym uśmie­chem "wymówił:

— Ein Fliederbusch! (Krzak bzu).

Jakby na dane hasło, z wielu punktów sali ozwały się półgłośne potwierdzenia:

— Ja! ja! ein Fliederbusch! Krzak bzu! Krzak bzu!

Zdawało się, że wesoły i życzliwy uśmiech rozpłynął

się po sali, miększąc serca i rozdmuchując myśli. Anja Lind uśmiechnęła się także i z tym uśmiechem, w swoich liliowych bzach i jutrzenkowych rumieńcach stała się żywym wcieleniem świeżej, dziewiczej, wiosennej idylli

— Dślicieuse! Mais elle est delicieuse! — głoś­no do arcyksiężny przemówiła wicehrabina de Boisgo- may; kilkanaście par uszu wykrzyk ten usłyszało; salę przepłynęła struga szeptu, że wicehrabina z zapałem chwali kobietę, w której widoku mąż jej zdaje się-

tracić pamięć o niej i o całym świecie. Wicehrabia stał u drzwi, przezj które tylko co weszła śpiewaczka i nie spuszczał z niej oczu, w których budzące się u pu­bliczności usposobienie przyjazne zapaliło blask radości. Śpiewaczka zaś patrzała na kobietę, która w czarnym aksamicie, bogato ozdobionym w strusie pióra, wypowia­dała pełną zapału jej pochwałę. Wiedziała, kim ta ko­bieta była. Spojrzenia ich spotkały się na chwilę: z oczu wicehrabiny wydarł się daremnie powstrzymywany błysk nienawiści i boleści; Anja Lind uczuła pod kwiatami bzu wsuwające się do serca zimne i raniące ostrze. W tej sa­mej chwili akompaniator uderzył w klawisze fortepianu i gdy kilkanaście akordów muzycznych przebrzmiało, po sali rozpłynął się i od góry do dołu ją wypełnił najpięk­niejszy w świecie mezzosopran, wielki, przeczysty, wy­bornie wyuczony, jak marzenie o raju słodki, śpiewający ogromną i pełną trudności arię z opery Mozartowskiej.

Głos był bardzo piękny, śpiew wyborny, ale publicz­ność więcej usposobiona do krytyki- aniżeli do uwielbie­nia słuchała oględnie. Zimna kropla sceptycyzmu spadła na ciepły uśmiech, wywołany widokiem niespodziewanie rozkwitłego pośród estrady bzowego krzaku. Wprawdzie uszy czujnie ścigały każdą nutę, aby chłodnym ustom po­dyktować raczej przyganę luib pośmiewisko niż wyraz zachwytu. Jednak gdy przebrzmiały ostatnie nuty wiel­kiej arii, wszystkie dłonie złożyły się do oklasku. Był to oklask huczny) bo jednomyślny, ale krótki, powściąg­liwy, ostrożny. Jak daleki grzmot zapowiedział burzę, która potem zbliżała się zwolna, wzbierała w błyskawice, w westchnienia, w głosy...

Śliczna, biedna Miniona z liliowej chmury bzu wyle­wała potoki topiących się w ogniu kryształów. Przejmu­jąca prawda żalu brzmiała w jej głosie, gdy z ust jej

na fali melodii wypływały słowa: Mor gen, sagst dul Wer weiss? Mor gen sind wir wohl weit! („Jutro, mówisz! Kto wie? Jutro może dalecy już sobie będziemy!") Wy­raz jutro w piersiach wszystkich słuchaczów budził uczucie zagadki niosącej w sobie szczęście albo rozpacz; tchnienia rozdzierających żalów, namiętnych pragnień, żadnymi słowy nie objętych tęsknot i nadziei zaczęły krą­żyć po sali, owiewać głowy i napełniać serca płomieniem lub łzami. Rumieńce śpiewaczki znikały, roztapiały się w bladości coraz większej — aż źrenice jej rozszerzyły się i nabrały ciemnej, przepaścistej głębi, aż na białe jak lilia czoło wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Utraci­ła podobieństwo do idylli, stała się żywym ucieleśnieniem tragedii, tym głębiej wzruszającej, że leciał od niej za­pach wiosenny i że w namiętne jej krzyki jak trele sło­wicze w szumy wichru wikłały się nuty niewymownej li­rycznej słodyczy. O kraju, w którym „cytryny kwitną i pomarańcze złote wśród ciemnych liści płoną", gdzie „lekkie wiatry z błękitów nieba lecą, a mirty stoją ciche i wawrzyny wysoko się wznoszą", śpiewała z tęsknotą bezbrzeżną, zdającą się rozrywać serce upragnieniem ra­ju; lecz gdy do tego raju zaczęła wzywać za sobą czło­wieka ukochanego, głos jej wezbrał niezmierną siłą i od góry do dołu, od brzegu do brzegu napełniał zaklętą w ci­szę i nieruchomość salę.

Dahin, dahin, dahin mocht ich mit dir, o mein Gelieb- ter ziehn! („Tam, o tam, o tam, z tobą, kochany, pójść ja pragnę!")

Jednocześnie ciemnym płomieniem pośród bladej twa­rzy rozbłysłe jej oczy utkwiły w twarzy Raula de Boisgo- may i już opuścić jej nie mogły. On stał o jakąś kolumnę wsparty; tak jak i ona pobladł, spojrzeniem z daleka w niej utonął, a śniade i śmiało zarysowane jego rysy

zdawały się opalonymi przez ten wicher czy przez to pło- mię, którym jest nienasycona jeszcze, lecz przez nadzieję karmiona namiętność. Ona zaś coraz potężniejsze i słod­sze nuty z piersi dobywając śpiewała jeszcze:

Dahin, dahin mdcht ich mit dir ziehn, ja, dahin.

Tak musiały śpiewać syreny, gdy na dno morskich topieli wzywały żeglarzy. Głos Anji Lind był w tej chwi­li nektarem kipiącym w szczerej czarze jej własnego ser­ca i lejącym się do serc innych ludzi, które od niego za~ kipiały także i wybuchnęły — wybuchnęły nie tylko okla­skami, lecz krzykami. Na tle oklasków potoczył się, do nieskończoności powtarzany, basowy okrzyk: brawo! brawo! brawo! jak gwizd wichru przerzynały je woła­nia: bis! bis! jak westchnienia pomimo woli wydziera­jące -się ze wzburzonych piersi szumiały w wielu różnych językach wymawiane słowa:

— Ślicznie! cudnie! zachwycająco! znakomita! nie­zrównana! gwiazda!

Ostatni wyraz stał się jakby ostatecznym zamknięciem wszystkich innych i od brzegu do brzegu sali, od pierw­szego do ostatniego rzędu słuchaczy popłynął i zaszumiał kilku różnymi językami wymawiany:

— Gwiazda! gwiazda! gwiazda!

Śpiewaczka, która tylko co opuściła estradę, wnet na nią wróciła i składała publiczności ukłon dziękczynny. Spojrzenie jej, obiegając salę, spłynęło na wicehrabinę de Boisgomay, która w swoich czarnych aksamitach i strusich piórach z trzema wielkimi brylantami u szyi i uszu rozmawiała z dwojgiem sąsiadów swych tak swo­bodnie, takimi uśmiechami i gestami, jakby znajdowała się o sto mil od tej sali, od tej wrzawy i od tej pochłania­jącej uwagę powszechną artystki. Zdawała się nie wi­dzieć, nie spostrzegać ani jej, ani jej tryumfu. Śmiała

się, prawie szczebiotała, co tworzyło ostry kontrast i dy­sonans z poważną pięknością urody jej d stroju. Anja Lind zrozumiała — artystka w mgnieniu oka zrozumiała żelazną wolę, która zmuszała tę kobietę do prawie lekko­myślnej wesołości, i znowu uczuła wysuwające się spod kwiatów zimne, raniące ostrze.

Ale tuż za draperią osłaniającą drzwi sąsiedniej sali, do której wbiegła, czyjeś usta nad samą głową jej wy­mówiły słowa z pieśni Miniony:

— TJnd hoch der Lorbeer steht! („Wysoko wznosi się laur!")

Tale, laury jej wzrastały, wzrastały w znacznej mierze przez niego, dzięki jemu! Wdzięczność, radość, czułość uczyniły ją promienną. Drżąca jak struna, którą wstrzą­sają wszystkie wichry świata, znalazła się we framudze okna, z ręką uwięzioną w jego dłoniach. Twarz wicehra­biego mieniła się uczuciami nietajonego uwielbienia i ha­mowanej namiętności. Ją, jej bzy, jej złote włosy, jej deli­katną kibić obejmował gorącym wzrokiem południowca i kładł na nie spojrzenia jak pocałunki. Mówił jej przy tym, że prześliczną jest w tej gęstwinie kwiatów, że śpie­wała cudnie, że od tego wieczoru zaczyna się jej królo­wanie nad światem!

— Oh, ma reine adoree! mon astrę!

Ona jak w rajskim śnie z mgłą upojenia w oczach przerywała mu mowę śpiesznie szepcąc, że kwiaty te ma przecież od niego! Jaki on dobry dla niej, dobry! Zaled­wie wspomniała, że kwiaty bzu, nie wiedzieć czemu, nad wszystkie inne lubi, otrzymała ich pełne kosze, pełen po­kój. Więc zrywała je i kładła na sukni, na włosach, bez miary, bez końca, bo przed tą wielką próbą, która może o całej jej przyszłości rozstrzygnąć miała, pragnęła mieć z sobą wszystkie kwiaty, które od niego dostała...

— Jako talizman... na dobrą wróżbę!

Jego powieki zamrugały jak od olśnienia.

—- Oh, chere, chere reine! — zaszeptał — wróżba by­ła szczęśliwą... podbiłaś świat!

— A jednak — odpowiedziała — czasem... chwilami, nie dla świata śpiewałam... czasem chwilami... je n'ai chante que pour vous!

Złożył ręce jak do modlitwy i z błagalnym spojrzeniem prosił:

— Dites: pour toi!

A gdy rumieniec wzbił się jej aż na czoło i powieki wstydliwie przysłoniły oczy, pochylił się i coraz jej bliż­szy błagał dalej:

— Taki mały, krótki wyraz... lecz z ust twoich go usłyszeć!... Powiedz, powiedz: pour toi.

Chwilę nie odpowiadała, potem głowa jej pochyliła się jakby w pokornym poddaniu się konieczności, a na ustach drgnęły ciche jak westchnienie słowa:

— Pour toi!

W tej chwili sala sąsiednia, która ani na jedną sekun- .dę nie uspokajała się i nie milkła, wezbrała gwałtem i zniecierpliwieniem. W grzmocie oklasków słychać było stuki uderzających o posadzkę stóp ludzkich, pochew od pałaszów i coraz gęstsze, głośniejsze okrzyki:

— Anja Lind! Mignon! Mignon! Anja Lind!

Ktoś głośniej nad innych zawołał:

— Der Fliederbusch! (Krzak bzu!)

Wnet nazwę tę pochwyciło ust mnóstwo i do uszu śpiewaczki, we framudze okna szepcącej z rumieńcem na czole: pour toi! jak powiew huraganu wpadł jednogłośny, ogłuszający, nieskończony krzyk sali sąsiedniej:

— Der Fliederbusch! der Fliederbusch! der Flieder­busch!

W mgnieniu oka cherubinowe, ruchliwe rysy Anji Lind zmieniły wyraz. Upojenie miłosne i zawstydzenie dziewicze zniknęły pod wesołą filuternością. Końcem pal­ca ust śmiejących się dotykając jak dziecko ucieszone figlem, który do głowy mu przyszedł, zawołała:

— Idę! idę! Posłuchaj, wicehrabio, co im zaśpiewam! Wybiegła na estradę i paru cichymi słowy porozu­miawszy się z akompaniatorem zaśpiewała:

O, gdyby bzu krzakiem kochanie moje było.

Co tam taki błękitny kwitniel...

Sala, która przy pierwszym dźwięku jej głosu jak grób umilkła, teraz znowu jak piekło zawrzała. Nie sam już głos oklaskiwano, lecz pełen wdzięku dowcip śpie­waczki, która nadaną jej nazwę w locie pochwyciła i niby piłkę, w pieśń ją tylko owinąwszy, odrzucała publiczności. W grzmocie oklasków potoczył się znowu basowy dźwięk: brawo! brawo! rozległy się pełne śmiechów wołania witzig! grazios! charmant! lecz także przeszywające sy-, czenia tych, (którzy niecierpliwie oczekując śpiewu innym milczenie nakazywali. Jakoż wnet ono nastało a Anja Lind po raz drugi rozpoczęła przerwaną piosenkę: O, war mein Lieb ein Fliederbusch1 Artystyczna natura, wrażliwa i zmienna, przyoblekła ją dziś w trzecią już postać. Wcielona idylla, przedzierz­gnięta potem w tragedię, stała się teraz dzieckiem roz­bawionym i figlarnym. Po jutrzenkowej świeżości jej twarzy jak garść promyków rozsypało się mnóstwo uśmieszków nieudanych i1 niezalotnych, lecz tak szcze­rych | niewinnych jak swawola niewinnego, pięknego dziecka. Delikatne linie jej kibici nabrały też prawie dzae-

cięcej prostoty i gracji, a gdy śpiewała, że pragnęłaby ptakiem unosić się nad swym, w krzak bzowy zaklętym kochaniem, ramiona jej gronami bzu osypane wydawały się skrzydłami, które wnet czarem pieśni i kochania znad ziemi ją uniosą. Potem zapragnęła jeszcze być kroplą rosy co wieczór w liściach bzu utajoną, rzuciła na salę kilka nut tak czystych jak rosa i tak powoli rozpływają­cych się w ciiszę, jak w mgłę rozpływają się krople rosy, i — umilkła. Salę ogarnął szał. Nie była to już burza, był to szał. Artystka sprawiła rozkosz dwóm naraz zmy­słom ludzkim: słuchowi i wzrokowi; zaciekawiła znudzo­nych, porwała wątpiących i chłodnych. Zanim ktokolwiek mógł spostrzec, jak się to stało, estrada napełniła się czarnymi frakami i świetnymi mundurami, które przed resztą publiczności zasłoniły artystkę. Lecz cóż to zna­czy? W głębi) sali mniej zapalczywi zaledwie chcą wie­rzyć oczom własnym. Wielcy książęta wstali z krzeseł, weszli na estradę i zmieszali się z tłumem fraków i mun­durów. Przed wyłaniającą się z liliowego obłoku głową kobiecą schyliły się w ukłonie głowy zaledwie niekoronowane i usta członków najstarszej prawie z panujących w Europie rodzin wymówiły krótkie słowa hołdu, składa­nego nowej gwieździe sztuki i piękności. Pierś Anji Lind wzdęła się falą rozdzierającej prawie radości i dumy, a do­koła niej ze stron wszystkich na tle oklasków nie milkną­cych ani na chwilę dzwonił wyraz zdjęty z ust najdostoj­niejszych w tym zebraniu :

Gwiazda! gwiazda! gwiazda!

Więc oczy jej rozbłysły jak szafirowe gwiazdy, zgrabna głowa obracała się we wszystkie strony, z róża­nych ust na kształt spiesznie goniących się ptaków zla­tywały dziękczynne słowa i uśmiechy. Była teraz obra­zem szczęścia i wdzięczności. Bo w swym uszczęśliwieniu

Anja Lind czuła bezbrzeżną wdzięczność dla tych, o któ­rych myśl przed kilku godzinami napełniała ją trwogą, a którzy teraz rozścielali się pod jej drobne stopy. Więc pod wpływem tego uczucia bez namysłu i rozwagi in­stynktowym popędem natur rządzących się tylko uczu­ciem zaczęła prędko, prędko odejmować, odrywać kwiaty bzu, pod którymi prawie znikała jej suknia, i rozdawać je otaczającym. Entuzjazm wzmógł się; ręce możne lub dostojne, dzierżące berło władzy, bogactwa lub mody, przemieniły się w ręce żebracze, chciwie wyciągnięte po jałmużnę kwiatu. Ona, pragnąc wszystkich zadowolnić, nikogo nie opuścić, śpieszyła, śpieszyła; szczupłe ramiona jej i drobne ręce prędko, zwinnie dotykały sukni, ramion, piersi), z których zdejmowały kwiaty, walcząc czasem z oporną łodygą, rozdzierając materię, w której tkwiły zbyt mocno. Kilka razy zraniła się szpilką i syknęła z bó­lu, a potem zaśmiała się prawie głośno. Na koniec dla większego pośpiechu zaczęła prędko, prędko zdejmować rękawiczki. Wówczas wyciągnęły się ku niej dłonie naj­dostojniejsze; wielcy książęta zażądali posiąść na pa­miątkę tego wieczoru po jednej z tych długich miękkich rękawiczek, z których dobywały się teraz jej szczupłe ala- bastrowobiałe ramiona. Usłyszawszy to żądanie Anja Lind znieruchomiała na chwilę, w twarzach proszących utkwiła oczy szeroko rozwarte od zdumienia, a zachwyce­niem napełnione, po czym z dygiem dworskim i pełnym gracji, niskim aż prawie do ziemi, podała żądane przed­mioty synom rodu Habsburgów. W tej chwili wzniósł się dokoła niej chóralny hymn błagający o jedną, choćby o jedną jeszcze piosenkę, a ponieważ chętnie zgodziła się śpiewać jeszcze, więc tłum fraków i mundurów rozstępo- wać się przed nią zaczął. Wtedy zobaczyła znowu stojącą u brzegu estrady wicehrabinę de Boisgomay. Kobieta

w czarnym aksamicie i strusich piórach gotowała się znać do opuszczenia sali, lecz przez tłum powstrzymywana stała wysoka i nieruchoma jak posąg, zdając się nie widzieć dokoła siebie nic i nikogo. Na czole jej nieco wyniośle w tył odrzuconym nie było najdrobniejszej zmarszczki, do ust koralowych jakby przylgnął uśmiech; lecz oczy tkwiły w dalekim punkcie przestrzeni, zza dwu łez, które je od brzegu do brzegu powiek zasłaniały szklistą po­włoką. Gdy tłum powoli spływał z estrady, dwie te kobie­ty znajdowały się przez chwilę naprzeciw siebie, ale wi­cehrabina nie zdawała się spostrzegać tryumfującej arty­stki, która, przeciwnie, ogarniała ją spojrzeniem nagle aż do dna zaniepokojonym i zmąconym.

Wkrótce potem okryta kosztownym futrem i wsparta na ramieniu Raula nieprzezwyciężonego Anja Lind zstę­powała ze schodów wielkiego gmachu dążąc do oczeku­jącej na nią karety. Za nią i obok niej cisnęło się mnó­stwo ludzi, chciwie upatrujących każdego jej spojrzenia i w kilku językach rozmaitych błagających ją o rzeczy Tozmaite: portret, autograf, prawo złożenia jej wizyty, malowania jej rysów, przyniesienia jej do stóp partytury nowoutworzonej opery itd.

Za nią i przed nią także brzmiały urywki pieśni, które tego wieczoru śpiewała. Ze szczytu schodów ktoś zanucił: Mor gen sagst du... wer weiss? i w ścisku umilkł, lecz da­lej głos iinny rzucił w kilku nutach: Dahin, dahin mdcht ich mit dir... i na różnych wysokościach tej rzeki ludz- kiej, która powoli w dół spływała, wiele głosów zaczy­nało, urywało, jeden u drugiego podejmował słowa i dźwięki, które dziś przez kilka godzin wychodziły z jej ust i piersi. Idący zaś obok niej wicehrabia, z postawą rycerza pełnego czci dla swojej damy, wzrokiem i cichy­mi słowy mówił jej wszystko, czym miłość, przelotna za­

pewne, lecz w tej chwili gwałtowna, natchnąć mogła po­tomka trubadurów.

* *

Przed rzęsiście oświetlonym podjazdem hotelowym wy­siadła z karety sama jedna. Jej dobra sława kobieca była dotąd białą jak łabędź i nikt w tej późnej już godzinie wieczornej nie ośmielił się towarzyszyć jej do domu. Sa­ma jedna weszła do hotelowego saloniku, obficie oświe­tlonego i pełnego banalnych, choć kosztownych pluszów, kobierców, pozłot. U drzwi spotkała ją Francuzka, wpół panna służąca, wpół towarzyszka; w zacisznym kątku po­koju snop świec w wysokim świeczniku palił się pośród małego stołu, nakrytego do wieczerzy. Ale Anja Lind, na wzmiankę o jedzeniu, odpowiedziała: potem! potem! i kil­ku słowy odprawiła towarzyszkę. Widok tej istoty obo­jętnej/banalnej i obcej był jej teraz nieznośnym, a nie tylko głodu i potrzeby spoczynku, lecz samego istnienia ciała swego nie czuła, tak była uskrzydloną i wrzącą mnóstwem wrażeń i uczuć. Osunęła się zrazu na sprzęt niski i wygodny, przymknęła oczy, wyciągnęła na sukni splecione ręce; lecz była tak rozegzaltowaną i wzburzoną, że ramiona jej wyprężały się jak struny, powieki podno­siły się przemocą i cała istota ze wstrętem wydzierała się ze stanu nieruchomości. Wstała więc i zaczęła szybko przebiegać salonik. W głowie jej wrzał chaos słów wie­lojęzycznych, ale nie było żadnej stałej myśli. Czuła tyl­ko, że noc jest rzeczą natrętną i nieznośną. Po co Bóg 6tworzył noce, które przerywają szereg rajskich dni i roz­łączają ludzi, pragnących być zawsze z sobą? Przed kwa­dransem rozstała się z Raulem i już pragnęła widzieć go

znowu. Pragnęła też znowu śpiewać jeszcze, wiecznie śpiewać, czarem sztuki i swoim zaklinać ludzi w płomie­nie czołgające się u skraju jej sukni. Żadnej myśli, roz­wagi, żadnego wątpienia i przewidywania w niej nie było; nic w niej nie było oprócz dwóch uczuć: tryumfu i miłoś­ci, które w artystycznej jej naturze nabrały takich ostrzy i tak głęboko się w niej zanurzyły, że dotykały każdego nerwu i wstrząsały każdym jej atomem. Uszczę­śliwienie jej dosięgło tego szczytu, na którym spotyka się z męką. Lecz jeżeli to, czego doświadczała, przez siłę naprężenia swego stawało się męką, Anja Lind wolałaby umrzeć niżeli żyć bez niej. Wolałaby umrzeć niżeli mieć jutro inne niż to, które ją przejmowało dreszczami sza­lonej nadziei ii żądzy. Jutro będzie tu dokoła niej mnóstwo ludzi; tłum, gwar, jej śpiew, ich zachwyty, słowa, uwiel­bienie... nade wszystko... on! Raul! wejdzie tu jutro... Nie, wpierw niż on, jak od kilku dni bywało, wejdą tu kwiaty od niego... Pierwsze: dzień dobry! — powiedzą jej kwiaty od niego!

Obejrzała się, ze stojącego na konsoli wazonu wyjęła bukiet przepysznych goździków, w atłasowej ich gęstwi­nie i silnym zapachu twarz zanurzyła i szeptała:

— Jutro! jutro! jutro!

Czy posłuszne wezwaniu wpierw niż do całego świata jutro to przybyć miało do niej? Ktoś z lekka zapukał do drzwi. Jak ze snu obudzona zawołała:

— Entrez!

I wnet bukiet goździków wypadł z jej rąk, które osu­nęły się wzdłuż sukni pod uderzeniem, nie wiedziała sa­ma, z radości czy z trwogi. Krzyknęła, nile wiedząc także, z radości czy z gniewu :

— Vicomte!

U drzwi, z cicha otworzonych i zamkniętych, w posta­wie nieśmiałej i o przebaczenie błagającej stał wicehra­bia. Anja Lind doświadczyła zrazu radości bezbrzeżnej, z której przecież dobyły się wnet zawstydzenie i gniew. Lecz Raul nieprzezwyciężony miał wprawne oko, radość dojrzał, a że inne uczucia pokonać zdoła, nie wątpił. Szyb­ko podbiegł i po wiele razy powtarzając: „przebacz! prze­bacz!" — ruchem pełnym czci, a z wejrzeniem pełnym pieszczoty rękę jej ujął.

— Przebacz — powtórzył — byłbym umarł, gdybym cię dziś jeszcze nie zobaczył...

Odwracała od niego twarz spłonioną i zachmurzoną.

— Gniewasz się! O, dziecko! Alboż znasz serca mę­skie i to, co nam odbiera wolę i pamięć o wszystkim... Byłaś dziś tak uwielbianą. Może kto inny... Może byś oczy do snu zamknęła z myślą... o kim innym!... Uśmiechasz się! Byłożby to niepodobnym?

— Oh| mon astrę! ma reine bienaimee!

Uśmiech wybiegł jej na usta, czoło rozchmurzać się zaczęło... Dziwne przypuszczenie, że ona mogłaby o kim innym...

— Nie gniewasz się już!

— Owszem! przeciwnie! Jestem bardzo zagniewana!

— Oczy twe lepsze są od ust twoich... przeczą ustom! Ale zaraz pójdę stąd... zaraz... tylko opowiem...

— Jutro, wicehrabio!

— Nie królowo, dziś jeszcze! Kiedyś śpiewała arię z Miniony, doświadczyłem rajskiego widzenia: Dahin... Dahin... mocht ich mit dir... Kędy cytryny kwitną i po­marańcze śród ciemnych liści... Widziałem siebie i ciebie we Włoszech...

— We Włoszech!

— Przy wspomnieniu o Włoszech wyglądasz zawsze jak rajski ptak, tęsknący do swej ojczyzny... Trzeba tam być...

— O, trzeba! trzeba 1

— Widzisz! Ręce splotłaś jak do modlitwy! Teatr La Scala...

— Największy w świecie...

— Szeroko otwierał się przed tobą, w widzeniu moim... ja go otwierałem... otworzę... mogę to uczynić...

— Nie, nie, nie!

— Dlaczego?

— Trzeba samej zdobyć...

— Tak, tak! zdobędziesz sama... ale razem ze mną... ja tylko pomogę jak brat, jak niewolnik... tylko pomogę... razem ze mną... W widzeniu moim cudowny głos twój rozlegał się z La Scala po całej Europie, która upadła na klęczki jak na dźwięk anielskiego głosu... lecz ja klęcza­łem u samych stóp twoich... najbliżej...

— Najbliżej!

— I jeszcze bliżej byłem przy tobie, w widzeniu moim, gdyśmy po tryumfach twoich, największych, jakie która­kolwiek kobieta odniosła kiedy na ziemi... Co? szeroko od ciekawości otwierają ci się oczy... te najpiękniejsze na ziemi oczy... opowiadam baśń czarnoksięską, w której ty jesteś wróżką, rozstrzygającą o moim losie... Byliśmy w widzeniu moim blisko, bardzo blisko siebie, zawsze z so­bą, w gniazdku cichym, bezpiecznym, uwitym wśród ga­jów oliwnych, nad błękitnymi wodami Adrii... Znowu od­wracasz głowę? Czy obraziłem cię! Posłuchaj! Marzenie to rozpiera mi serce. Byłbym umarł, gdybym ci go nie opowiedział dziś jeszcze i gdybym... ach, nie drżyj tak! nie lękaj się niczego... czczę cię jak świętą... gdybym dziś

jeszcze z ust twych nie usłyszał krótkiego, malutkiego słówka...

— Nie, nie! oh, vicom... Raoul! nie, nie! — Wyrwała rękę z jego ręki i wpółodwrócona twarz nisko schyloną ukryła w obu dłoniach.

— Dlaczego? Jeżeli powiesz: tak! to małe, krótkie stówko stworzy szczęście wielkie... powiedz! czy to trudno wymówić takie małe słówko? Wymów je. Powiedz: tak!

Nic nie powiedziała, tylko z twarzą w białych dłoniach przecząco wstrząsała głową.

— Dlaczego? Przecież nie jestem barbarzyńcą... ale najpokorniejszym z czcieieli, jacy kiedykolwiek klęczeli przed jakimkolwiek bóstwem. Będę pokorny, będę cierpli­wy, będę z dala czcił cię na klęczkach i czekał dopóki ze­chcesz, rozkażesz... bylebym dziś z ust twych usłyszał, z serca ci wydarł obietnicę, nadzieję, zamkniętą w tym krótkim, malutkim słówku: tak! Co mówisz? Co mówisz?

Ona ręce od twarzy odjęła i splatając je wzdychała.

— Dieu! oh, Dieu! -

— Walczysz? Cierpisz? Dlaczego? Po co? Wstyd dzie­wiczy? Obawa świata? Może... katechizm? Dziecko! Je­steś istotą stworzoną tylko dla sztuki i dla miłości. Jesteś najpiękniejszym wykwitem stworzenia, który nic światu nie winien oprócz piękna i miłości. Nie gwałć przeznacze­nia swego, nie wypuszczaj z rąk berła. Królową jesteś i wszystko ci wolno. Sztuka potrzebuje miłości jak od­dechu. Gdy odwrócisz się od miłości, sztuka odwróci się od ciebie. Tylko w parze z miłością talent płodzi natchnie­nia. Byłaś dziś wielką, bo kochasz. Powiedziałaś sama, że śpiewałaś tylko dla mnie. świat w głosie twoim usłyszał swoją władczynię: miłość i upadł przed tobą na klęczki'. Prawda? Na znak twierdzenia wstrząsasz cherubinową główką. Widzisz! o, droga! weź mię za przewodnika swe­

go, bo znam życie, świat i sztukę. Cóż będzie z cudnym widzeniem moim? Czy z woli i łaski twojej stanie się rze­czywistością? Powiedz: tak. Może już powiesz... Gwiazdo moja... powiedz: tak!

Z twarzą odwróconą, z załamanymi na sukni rękoma czuła, że ramię jego kibić jej opasuje i zdjęta nieznanym dotąd upojeniem wsłuchana w pieśń czarodziejską, która z ust jego płynąc odejmowała jej wolę i pamięć o wszyst­kim, szepnęła:

— Tak.

I zaraz uczuła na ustach pocałunek. Jednocześnie z morza płomieni i słodyczy, które ją ogarnęło, wytrysnę­ła fala zawstydzenia i\ przestrachu tak potężna, że wyrwa­ła ją z jego objęcia. O parę kroków od niego oddalona, blada i drżąca, splotła ręce i zaszeptała:

— Raoul! oh, Raoul!

Raul rycerski miał kędyś w zakątku istoty ukrytą, przez swobodną grę zmysłów i umysłowy sceptycyzm za­gnaną tam wielkoduszność. Spostrzegł, że jutrzenkowe ru­mieńce śpiewaczki zniknęły bez śladu, że w oczach jej ma­lowała się trwoga i prośba: zbliżył się, nisko schylony ze czcią całował jej ręce, szepcąc miękkie, łagodne, prawie pokorne słowa:

— Przebacz! kocham cię! Odejdę! Do jutra!

Odszedł; a ona po chwilowej nieruchomości podniosła

obie ręce i jak ktoś zrozpaczony lub przynajmniej ciężko zafrasowany objęła nimi głowę. Co się stało? co się stało? co przyrzekła? Po raz pierwszy w życiu kochała! Co za szczęście! I jaka zarazem rozpacz! Dlaczego rozpacz? Alboż wiedziała? Czuła tylko, że miesza się ze szczęściem... że wstyd, trwoga, żal, zagłuszają szczęście...

Podniosła twarz oblaną ciemnym szkarłatem i szeroko, z trudnością odetchnęła. W szczelnie zamkniętym, silnie

ogrzanym pokoju stało się jej duszno, wydało się jej, że napełniającym go zapachem kwiatów oddycha jak tru­cizną. Szybko podeszła ku drzwiom i nieco je otworzywszy wyjrzała na korytarz długi, ozdobny, jak cieplarnia ogrza­ny, w tej chwili zupełnie pusty i słabo oświetlony gdzie­niegdzie u ścian palącymi1 się lampami.

* *

Hotel pogrążony był w śnie; dokoła niego wielkie mia­sto usypiało także. Lekkie kroki' Anji Lind, stąpającej po kobiercu, który zaścielał mieszkanie — zda się, długi ko­rytarz — nie sprawiały najlżejszego szelestu; biały jedwab jej sukni ciągnął się za nią także bez szmeru i tylko cze­piające się go jeszcze gdzieniegdzie gałęzie bzu wydawały z więdnących koron woń przenikliwą. Za dwoma rzędami drzwi szczelnie zamkniętych nie słychać było nic. Dzwon­ki, rozlegające się tu aż do późnych wieczorów, pomilkły. Lampy silnym światłem żarzące się do późna przerzedziły się i przygasły. Olbrzymi gmach, od dachu do podstaw zaludniony, wydawał się bezludnym i sennie oddychał me­lancholią rzeczy, które ze stanu wezbranego życia popa­dają w milczenie i zmrok.

Anja Lind dość długo przesuwała się wśród milcze­nia i półświatła jak białe widmo z pochyloną głową i sple­cionymi nai sukni rękoma, gdy nagle głęboką ciszę przer­wało stuknięcie drzwi na dole otwieranych i zamykanych, a wnet potem z dołu doleciał stłumiony, lecz dość wyraźny głos męski, który nucił:

— Dahin, dahin mdcht ich mit dir, mein Geliebter| ziehn... ja... dahin!

Nucenie oddalało się stopniowo i w głębi1 wielkiego gmachu umilkło. Anja Lind stała u szczytu wschodów, po­między dwoma przyozdabiającymi go posągami i- — słu­chała. Tak słuchała, że aż głowę i ucho przechyliła ku głę­bokiemu dołowi, z którego śpiew dolatywał. Był to naj­pewniej jeden z dzisiejszych jej słuchaczy, zapóźniony, lecz jeszcze mający na ustach tę nutę, którą śpiew jej na­pełnił mu duszę. Była to jedna z dusz podbitych przez nią i unoszących z sobą w noce ciemności promienie bijące od niej. W tym wielkim mieście mnóstwo było takich, którzy usnęli lub usną z jej obrazem pod powiekami, a w mózgu z dźwiękiem jej głosu.

Kiedy wyprostowała się i twarz podniosła, była znowu pełną radości i tryumfu. Szła dalej tak lekka, jakby wcale nie dotykała ziemi', z powtarzającymi się w myśli słowa­mi Raula: „Weź mię za przewodnika; znam życie, świat i sztukę." Jaka to prawda! Tak, on ma słuszność... Jestem stworzona dla sztuki i miłości, nic światu nie winnam oprócz piękna i miłości. Któż odważy się wymagać ode mnie daniny, które pospolitym prawom świata składają dusze pospolite? Dahin, dahin mit dir ...O, cudne widze­nie. On i Włochy. Z nim w raju ziemskim... Sztuka po­trzebuje mdłości jak oddechu. Gdybym odwróciła się od miłości, sztuka...

Tu uszu jej doleciał znowu głos ludzki, lecz wcale inny niż tamten, który przed chwilą zdawał się chwałę jej opiewać. Tym razem był to głos kobiecy, stary i nieco ochrypły, który z cicha, lecz bardzo wyraźnie wymówił:

— Bez gdzieści zapachniał! Władek, czy czujesz za­pach bzu?

Głos męski, gruby, lecz młody i także zniżony odpo­wiedział:

— Gdzie tam bez! To pewno perfumy zza których drzwi tak buchnęły. Skąd tu bez!

Kibić śpiewaczki, otoczona bzową wonią, podała się nieco naprzód i delikatne jej nozdrza szeroko roztwierać się zaczęły, jakby i do niej także zaleciał zapach jakiś nie­spodziany a dziwny. Jakim językiem rozmawiają ze sobą ci ludzie, których postacie majaczą w głębi framugi, słabo oświetlonej z dala dogorywającą u ściany lampą? Anja Lind dawno już mowy tej nie słyszała, lecz rozumie ją jeszcze wybornie. Kilka lat wytężonej pracy, parę innych, napełnionych jedynie upragnieniem sławy i zachodem około jej zdobywania, spędziła wśród wielojęzycznego gwaru. Tej mowy, która brzmiała w mrocznej framudze, używała tak rzadko, tak prawie nigdy, że nawet i myśli jej ustąpiła ona przed inną. Teraz przecież śpiesznie po­sunęła się naprzód i stanęła naprzeciw framugi w cieniu kolumny, u której szczytu z marmurowego wazonu roz­pościerały się wielkie liście palmy. Jak marmur biała i ci­cha zlała się w jedną całość z kolumną i chciwie słuchając przed oczyma wyobraźni miała jakieś dawno nie widzia­ne ściany, drzewa, ogrody, szmaty pól i łąk, jakąś błę­kitną wstęgę rzeki i rozsypane po niej deszcze słonecz­nych iskier... rój widziadeł zapadłych w przeszłość, dawno pożegnanych, wśród trudów i wzruszeń życia zapomnia­nych, teraz w stanie chaosu, lecz w kształtach i barwach wyraźnych, z siłą nawet natrętną — zmartwychwstają­cych.

O kilka kroków przed nią, w głębi framugi1, sitara ko­bieta siedząca na niskim stołku mówiła znowu:

— Kiedy, powiadam ci1, że bez, to bez! Ot i teraz, moc­niej jeszcze niż wprzódy zapachniał. Oho! czy to ja nie pamiętam tych wszystkich zapachów, które tam u nas są! Żebym sto lat żyła, to jeszcze bym nie zapomniała. Ty

toś może i zapomniał! A? Siedem latek miałeś, jakeśmy stamtąd wyjechali: to może już i nie pamiętasz, jak bez pachnie? Co?

Męski głos, gruby, ale dźwięczny, bo młody, odpowie­dział:

— A, nie pamiętam! Miałbym też co zapamiętywać! Jakiś tam! bez!

Staruszka, siedząca na niskim stołku, miała na sobie czarną salopkę dość ubogą i kapturek także czarny, szero­ko ogarnirowany białym tiulem, spod którego na czoło bardzo pomarszczone opadały pasma siwych włosów. Reszta rysów jej tonęła w cieniu, śród którego widać było jeszcze parę małych rąk na salopce splecionych i obok sa- lopki stojący na ziemi gliniany garnek. Do tego garnka zbliżyła się ręka męska, duża, gruba, i z małym brzękiem wrzuciła weń cynową łyżkę. Zarazem głos męski, nieco stłumiony przez pracę szczęk, które kończyły coś przeżu­wać, ozwał się znowu:

— Czy ociec dziś zdrowszy był?

— A zdrowszy, zdrowszy, dzięki Bogu. Z fabryki po­wrócił zmęczony i stękający, ale jakem go dobrze nakar­miła, jakem zaczęła około niego tuptać, o tym i owym zagadywać, to i poweselał, z dziećmi sobie krztynę poga­dał i w spokojności spać się położył. A ja — za garnu­szek! i tu, do ciebie przybiegłam.

W wielkim od szyi do stóp fartuchu posługacza hote­lowego, tuż przed nią na niskim także stołku siedząc, chłopak miał włosy płowe, czoło białe i oczy, które w pa­dającym na nie płomieniu lampy świeciły błękitem nie­zapominajek. Zresztą rysy i kształty jego mętnie maja­czyły w cieniu, od którego odrzynały się jeszcze tylko dłu­gie, żółte, potężne wąsy. Wątła staruszka wobec niego wy­

dawała się malutką, on wobec miej ogromnym. Grubą rę­ką ocierając żółte wąsy przemówił:

— Już /to, żeby nie babcia, to by my wszyscy po śmier­ci nieboszczki matki poginęli!

— Ot, już by zaraz i poginęli! Bóg-Ociec nie opuścił­by was i beze mnie. Ale pewnie, kiedy żyję, to jużciż nie dla czego innego, tylko żeby wam nieborakom w czym­kolwiek ulżyć. Ot, biedę my tam porzucili i biedę tu zna­leźli ; zawszeż jednak tam lepiej było, przynajmniej w cha­cie rodzonej. Władek, a pamiętasz ty jeszcze choć 'krztynę tę naszą chatę, a?

Po chwilowym milczeniu chłopak odpowiedział:

— Prawdę mówiąc, nie pamiętam.

— A naturalnie! Gdzie byś tam mógł pamiętać! Ja to co innego. I teraz już bym sobie stąd poszła, ale ten bez tak tu skądciś zalatuje, że jakoby cości goździem do stoł­ka mię przybiło. Zdaje się, jakbym w ogródku naszym sie­działa bez wąchając i na Niemen patrząc. A Niemen ty choć krztynę pamiętasz, Władek, a?

Po chwilowym milczeniu wahającym się głosem odpo­wiedział:

— Pamiętam, babciu.

Ale jej głowa W szerokim garnirowaniu u kapturka za­trzęsła się energicznym ruchem zaprzeczenia.

— Kłamiesz! Po głosie poznałam, żeś skłamał! Oho! znam ja ciebie! Nie pamiętasz, od Dunaju byś nie rozpo­znał... a kłamiesz, żeby mnie dogodzić. Nie potrzeba, nie lubię. Zawsze e| mówię: nie kłam! żeby co najgorszego albo najlepszego spotkać cdę miało, na żart nawet nie kłam. Tak mnie mój nieboszczyk ociec uczył, tak ja cię uczę, ale nie słuchasz. Skłamałeś. Źle. Nie lubię.

Głowa z płowymi włosami i białym czołem pochyliła 6ię nisko, a żółte potężne wąsy przylgnęły do drobnych rąk splecionych na czarnej salopce.

— Przepraszam, babciu, już nigdy nie będę.

— No, dobrze, już dobrze! Ja zawsze troszkę sobie po­gderać muszę. Na młodych trzeba czasem pogderać, zwłaszcza na takich, co jak te pisklęta przez silne wiatry z rodzonego gniazda są wyrzuceni. Co by ty wiedział, nie­boraku, co by ty umiał i o czym by ty pamiętał, żeby nie moje staranie i gderanie! Ociec jak ten wół w pługu cho­dzący, matka w mogiłce, ja jedna nad wami jak ta kura...

—¦ Aha — przerwał — żeby nie babcia, to czy ja bym to miejsce w hotelu miał, takie dobre!

— Dobre, niedobre, ale i za takie chwała Bogu. No, a teraz pacierz! Późno! Takem się dziś zasiedziała z tobą. Ależ no, o Jezusie mój, jak tu ten bez pachnie! Coraz to zaleci! No, Władek, pacierz!

— Dobrze, babciu.

Jak na komendę wielki chłopak w wielkim fartuchu z wielkimi wąsami osunął się na kolana tak, że stuknięcie się rozległo, i już zaczynał:

— W imię Ojca i Syna...

Ale ona przerwała.

— Czekaj, czekaj! Zawsze pierwszy zaczynasz i potem lecisz, trzepiesz tak, że Bogu chwały, a tobie korzyści z te­go nie ma żadnej. Czekaj! Ja będę mówiła, a ty za mną, powoli, uważnie, o Panu Bogu i o nieśmiertelnej duszy swojej myśląc, nie zaś o jakich tam głupstwach...

Drobna ręka podniosła się znad salopki1 do pomar­szczonego czoła.

— W imię Ojca i Syna... mówić zaczął głos stary i nieco ochrypły, a głos męski i świeży wiernie mu wtóro­wał, aż oba razem mówić zaczęły:

— Ojcze nasz, któryś jest w niebie, przyjdź królestwo Twoje...

Brzmienia dwu tych głosów, jakkolwiek zniżone, wy­raźnie rozchodziły się w ciszy długiego korytarza i w na­powietrzną harmonię zlewając się z półświatłem, które go napełniało, milkły w dalekich cieniach. Framuga na­bierała coraz więcej pozoru kaplicy, w której zmroku ma­jaczyły kształty dwóch postaci- ze splecionymi u piersi rę­koma i niekiedy pod światło dogorywającej lampy wychy­lały się płowe, to znowu siwe włosy.

— I nie wódź nas na pokuszenie...

— Na pokuszenie...

— Ale nas zbaw ode złego...

Tu głos kobiecy urwał się i po paru sekundach z trwo­gą przemówił:

— Władek! ktościś płacze! czy słyszysz?

— Babci się tak wydało. Nic nie słychać.

— Co ty md gadasz! Teraz, to już nic, ale wprzódy kfcośoiś gdzieś bliziuteńko zapłakał...

Teraz było zupełnie cicho, więc stara kobieta intono­wała dalej modlitwy, niedługie zresztą, bo wkrótce zakoń­czyło je odmówienie dekalogu.

— Nie zabijaj!

— Nie zabijaj!

— Nie kradnij!

— Nie mów fałszywego świadectwa.

— Boże, bądź miłości w...

Tu, słowom towarzyszyć zaczęły przeciągłe westchnie­nia i odgłosy pięści uderzających w klatki piersiowe. Chło­piec pochylił głowę tak nisko, że włosy opadły mu na czo­ło i pobłyskiwały jak blade złoto. Silnie bił się w piersi, wzdychając i mówiąc:

— Boże, bądź miłości w mnie grzesznemu...

— Władek, słyszysz? Znowu (płacze!

Tym razem i on coś usłyszał, lecz niewyraźnie.

— A jakby tak! Ale to pewno za którymi drzwiami... Posłuchali chwalę: nikt nie płakał. Głęboka cisza i coraz większy zmrok zalegały długi jak nieskończoność kory­tarz. Więc zaczęli jeszcze:

— W imię Ojca i Syna...

Jednogłośnie wymówili: Amen! i wstali oboje — on z klęczek, ona ze stołka.

— No — rzekła — dobrze. Zawsze spokojniejsza je­stem, jak z tobą pacierz wieczorny odmówię. Bo to ty chwalisz się tym miejscem, że dobrze: pewno, że grosz za­rabiasz niezły, ale żeby ono dobre było, to miejsce, to nie... Sodoma i Gomora... Ty sam wiesz, nieraz opowiadałeś. Po­ganie! Na Sodomę i Gomorę patrzysz: pogan naśladować łatwo. Czemu nie?

— Ej, co babcia wygaduje! tego nigdy nie będzie...

— Ehe! może być, ale pamiętaj, żeby nie było. Wi­dzisz: chaty rodzonej nie pamiętasz, bzu nie pamiętasz, Niemna nie pamiętasz... Jezusie drogi! znowu bzem za­leciało!... Wszystkiego byś zapomniał, żeby ci nie przy­pominać. Oho, znam ja ciebie! Ja też i przypominam. Pana Boga ci przypominam, mowę rodzoną, którą tu nie masz do kogo przemówić, ojca biednego, który na sta­rość powinien na tobie wesprzeć się jak na kiju. Ot, co ja ci przypominam...

Garnek z cynową łyżką starannie związywała w płó­cienną chustkę i prawiła dalej:

— Może ty jeszcze kiedy do tej rodzonej ziemi, w której przeddaiady twoje pozasypiali, i powrócisz. Pa- miętajże, abyś nie wrócił gałganem, boś poczciwego rodu syn, i nie Niemcem, boś nie Niemiec. Ot, co ja tobie jesz­

cze przypominam. A teraz dobranoc! Jutro znów przyjdę i smacznych kluseczek przyniosę.

— Ja babcię ze schodów sprowadzę.

— Ani waż się! Idź mi spać zaraz! Oho, znam ja dobrze te schody! A jak na ulicę wyjdę, to dziesięć mi­nut i w domu !

Po dywanie zaścielającym korytarz drobnym, dość rzeźwym krokiem deptała staruszka w czarnej salopce i w szeroko ogarnirowanym kapturku, z garnkiem owi­niętym w płótno, w spuszczonym ręku. O ku»lka kroków za nią od kolumny z palmą u szczytu oderwała się ko­bieta w długich zwojach białego jedwabiu, z cherubino­wą twarzą pośród złotych włosów, osypanych więdną­cym bzem. Jedna za drugą idąc, przebyły część koryta­rza, aż znalazły siię u dwóch posągów, pomiędzy który­mi stojąc Anja Lind wsłuchiwała się przed 'kwadransem w dochodzące z dołu echo swej pieśni i sławy. Teraz tak­że stanęła i z wyciągniętą szyją śdigała wzrokiem zstę­pującą ze schodów staruszkę. Szło to z trudnością. Stare oczy może niedowidziały, zmęczone stopy trwożnie szu­kały każdego stopnia schodów, uwiędła ręka cdężko wspierała się o krawędź poręczy. Anja Lind w dwóch podskokach znalazła sdę obok staruszki i delikatnie, lecz silnie za ramię ją ujęła. Zaczepiona ku niespodziewanej towarzyszce ze zdumieniem wzrok zwracając po niemie­cku zawołała:

-— Co to? kto pani?

Anja Lind tą samą mową, którą ona modlEła się z wnukiem, odszepnęia:

— Pomogę zejść ze schodów!

Na twarz starej wytrysnęła radość; rozbłysłym spoj­rzeniem postać artystM ogarnęła.

— Jezusie! — wykrzyknęły uwiędłe, zapadłe usta — panieneczka z Polski!

— Tak — szepnęła śpiewaczka i dodała: — Już daw­no!

Ostrożnie, troskliwie wspierając staruszkę, obok czar­nej salopki jej cała biała i nieco naprzód pochylona z ci­cha mówiła:

— I moja rodzona chata nad Niemnem stoi...

— Nad Niemnem! — powtórzyła stara.

-— Bzów przy niej mnóstwo kwitnie każdej wiosny... Babcię też miałem, która ze mną wieczorami pacierze mówiła... już nie żyje. Jest też tam topol... przy starym la­musie rośnie... taka wysoka... na której w maju zawsze śpiewa słowik... ślicznie śpiewa! O! śliczniej, doskonalej od wszystkich na świecie śpiewaczek!

— Śpiewaczek?

Wyraz ten uderzył staruszkę. Stanęła pośród scho­dów jak wryta i zaciekawiony wzrok w towarzyszkę wle­piła.

— To może panienka jest tą śpiewaczką, o której dziś opowiadał Władek!... Jezusie mój! Pierwszy raz widzę... Aha! zgadłam! to panieneczka jest tą sławną... co to jej kwiaty ciągle noszą a noszą i wielcy panowie ciągle do niej chodzą a chodzą... Jezusie mój! Pierwszy raz tak z bliska widzę taką osobę sławną i... i... taką...

Poszukała chwilę wyrazu, aż dokończyła:

— Taką wielką... bo kto sławny, ten wieM... No, i panieneczka mnie ze schodów...

Przerwał jej mowę szept podobny do smętnego szme­ru wiatru.

— Ja, babctiu, mała... mała... tak słaba!... i Bóg wie, co ze mną się stanie...

W tej chwili stara zawołała:

— Aha! to od panieneczki taiki za/pach rozchodzi się po hotelu... Jezusie! co bzu we włosach! Wiiędnie już, a jeszcze pachnie i taki śliczny!

Anja Lind u samego już prawie dołu schodów stanęła.

— Weź go, babciu, weź wszystek... oddam ci go... za­raz! zaraz!

I tak samo jak przed godziną we wspaniałej sali kon­certowej szczupłe wpółObnażone jej ramiona zaczęły zwinnymi, prędkimi1 ruchami zdejmować, odrywać od sukni, gdzieniegdzie jeszcze pozostałe na niej liliowe kwfcaty. Potem podniosły się ku włosom.

— Miałam dziś mnóstwo, mnóstwo bzu... byłam nim tak okrytą, że ludzie nazwali mię krzakiem bzowym... to było bardzo zabawne, ale teraz... babciu... bardzo mi smutno... Cieszę się tylko, że mogę ci dać jeszcze trochę bzu... tylko trochę... rozdałam go... ach, jakże żałuję, że rozdałam i tak niewiele dać ci go mogę... Ale weź, weź! To nic, że zwiędły! Trzeba go zaraz w wodzie postawić: a odżyje i jutro jeszcze pachnąć będzie... O, ja kiedyś dobrze, dobrze znałam się z bzem i wiem o wszystkich jego zwyczajach! Odżyje z pewnością! Jeszcze jedna ga­łązka! Zaraz! Zaraz! Czasem tak mocno trzymają się włosów, że trudno je wyjąć! zaraz! zaraz! jeszcze jedna, malutka, ale taka śliczna! A tam jest jeszcze jedna więk­sza, tylko tak mocno trzyma się włosów... nie, to wyjmę ją! zaraz! zaraz!

Razem z kwiatami wyciągała z włosów przytrzymują­ce je szpilki, tak że złote ich pasima po jednym spływać zaczęły na ramiona i plecy jak smugi słonecznych świa­teł. Niby w odpowiedzi tym złotym smugom, po zmar­szczonych policzkach staruszki potoczyły się jedna za

drugą, drobne łzy jak szklane paciorki. Niewyraźnie coś szepcąc, w drobne, zwiędłe ręce zbierała kwiaty jak klejnoty.

Gdy po dywanie zaścielającym korytarz hotelowy szła z powrotem ku drzwiom swego mieszkania, nie miała na twarzy jutrzenkowych rumieńców: oczy jej nabrały przepaścistej głębi, a na czoło białe jak lilia wystąpiła zmarszczka bólu i walki. Miała teraz postać wcielonej tragedii. Tak weszła do saloniku, w którym lampy po­gasły i kilka świec tylko dopalało się na stole okrytym szkłem i porcelaną. W mętnym świetle wiądł na po­sadzce bukiet przepysznych goździków. Anja Lind wpa­trywała się w niego chwilę, a potem zgarnęła w rękach suk­nię tak, jakby lękała się dotknąć go choćby jej brzegiem, i tak dążyła do drzwi przeciwległych. Zaledwie jednak uczyniła patrę kroków, odwróciła się i, nagłym ruchem podjąwszy z ziemi kwiaty, pełne westchnień i pocałun­ków usta w nich zanurzyła. Z ustami w kwiatach, ze zmarszczką na wiosennym czole myślała, myślała, aż po­woli goździki o gorejących barwach zaczęły wysuwać się I jej dłoni i znowu na ziemię upadły.

Za oknami, w dole, szeroki Ring usypiał w zmroku, słabo rozwidnionym rzadkimi o tej porze światłami la­tarni ; odpowiadał mu w górze szeroki pas nieba, oświet­lony gwiazdami, śród których jedna, największa, pło­nęła jak oko gorejące i spokojne. Jaka ona, ta gwiazda, spokojna i czysta! Śród jakiej ciszy i pogody płonie i jak z wysoka, z wysoka spogląda na gwiazdy ziemskie

małe, małe, taikie słabe, wśród burz dźwięczące sprzecz­nymi tonami jak harfy targane przez wichry.

Anna Lipska osunęła się na klęczki, ramiona ze sple­cionymi rękoma wysoko ku górnej gwieździe wyciągnęła i jak biedne, skarżące się, pomocy wzywające dziecko z wielkim płaczem zawołała:

— Ojcze! Ojcze! Ojcze, któryś jest w niebie...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
4 Księga Ezdrasza w polskiej literaturze XIX wieku (E Orzeszkowa oraz M Konopnicka i S Witwicki)
Krzak Megality Europy Spoleczenstwo i elita
Orzeszkowa Meir Ezefowicz, Opracowania
owoce czarnego bzu
„Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej
Sałatka z orzeszkami
Problem wartości człowieka w Nad Niemnem E Orzeszkowej
Orzeszek z jajka styropianowego i?kinów
Tendencje pozytywistyczne w Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej
Pierwsza emancypantka E ORZESZKOWA
Orzeszki piniowe
Krzak dzikiej r��y J Kasprowiczx
Przepisy na wina, WINO Z KWIATÓW CZARNEGO BZU
orzeszkowa
Krzak dzikiej rozy, Polski
Motyw powstania styczniowego w Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej, DLA MATURZYSTÓW, Pozytywizm
Orzeszkowa Dwa bieguny, Opracowania
Orzeszkowa E., Polonistyka studia, II ROK, Pozytywizm, opracowania i BN

więcej podobnych podstron