Zastępca Różańskiego za kraty – Tadeusz M. Płużański Jak długo jeszcze jeden z najbardziej krwawych funkcjonariuszy stalinizmu – były zastępca Józefa Goldberga-Różańskiego – wiceszef Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego Wiktor Leszkowicz pozostanie bezkarny? To samo pytanie dotyczy dwóch oprawców w todze – prokuratora Józefa Chomętowskiego i sędziego Jerzego Godlewskiego. Czekamy, aż nasza Temida zmieni haniebny wyrok Wojskowego Sądu Garnizonowego w Warszawie, który stalinowskich okrutników puścił wolno: dwóch pierwszych uniewinnił, a wobec trzeciego umorzył sprawę. Cała trójka była oskarżona przez IPN o bezprawne pozbawienie wolności i nieuzasadnione przedłużanie aresztu Józefa Stemlera – wiceministra informacji Delegatury Rządu na Kraj. W lutym 1951 r. Stemler został zatrzymany przez UB na trzy miesiące, jednak formalna decyzja o aresztowaniu została podjęta dopiero po pieciu dniach, a nie – jak wymagało tego prawo – po 48 godzinach. Takie bezprawne decyzje o pozostawianiu Stemlera w więzieniu zapadały jeszcze wielokrotnie. Podczas trwającego przez pięć lat – od 1951 do 1955 r. śledztwa podejmowało je kilkanaście osób, m.in. prokurator Helena Wolińska i sędzia Stefan Michnik. Wobec śmierci w Oksfordzie tej stalinowskiej inkwizytorki tylko Michnik jest dziś w zasięgu polskiego wymiaru sprawiedliwości.
NORMALNA PRACA Kilkanaście lat temu na pytanie sądu, co robił w bezpiece, Wiktor Leszkowicz odpowiadał: normalnie pracowałem. Wówczas był świadkiem (a nie oskarżonym!!!) na procesie Adama Humera (kolejny wiceszef Departamentu Śledczego MBP), podczas którego sądzono również jego podwładnych – “oficerów” śledczych. W czasie tej normalnej pracy Leszkowicz poznał wszystkich oskarżonych. O dziwo, pamiętał również Humera, który przez pewien czas był jego przełożonym (inni oskarżeni byli podwładnymi Leszkowicza). Tu jednak pojawiła się amnezja. O czym Leszkowicz zapomniał? Oczywiście o tym, jakie rozkazy dostawał od Humera i jakie sam wydawał podległym mu “śledziom”. Nie mógł zatem kojarzyć, jakie metody śledcze stosował sam, a także jakich wymagał od niższych rangą bezpieczniaków. Krótko mówiąc – nie miał pojęcia, co działo się w jego pracy, a więc w areszcie śledczym MBP na Rakowieckiej w Warszawie. A skoro tak, nie mógł rzecz jasna wiedzieć, czy stosowano (stosował) jakikolwiek przymus wobec więźniów – czy to fizyczny, czy psychiczny. Coś o zbrodniczych praktykach musiał jednak słyszeć, skoro stwierdził: “Jeśli ktoś to robił, to na własną rękę”. Pamięci nie przywróciły mu fragmenty jego własnych zeznań, jakie składał w 1956 r., kiedy przyznawał, że bezpieczeństwo nagminnie łamało socjalistyczną praworządność: “Tyle minęło lat, nie wiem, co wtedy miałem na myśli”. Wiktor Leszkowicz do bezpieki wstąpił we wrześniu 1944 r., w wieku 26 lat. Funkcję wicedyrektora Departamentu Śledczego MBP pełnił od 15 listopada 1951 r. do 8 kwietnia 1954 r. Członek PPR i PZPR, absolwent kursu NKWD w Kujbyszewie, podpułkownik LWP. W 1957 r. został zwolniony z wojska. Twierdził, że powodem nie było jego okrucieństwo, ale względy zdrowotne. Był jednak ambitny i zdrowie nie przeszkodziło mu ukończyć 20 lat później wyższych studiów humanistycznych. Za swoje zbrodnie nigdy nie trafił za kraty.
SZPIEG BISKUPA KACZMARKA Wracając do sprawy, która połączyła śledczego Leszkowicza, prokuratora Chomętowskiego i sędziego Godlewskiego – sprawy Józefa Stemlera. Urodzony w 1888 r., w II RP był działaczem oświatowym, organizował m.in. walkę z analfabetyzmem, popularyzował czytelnictwo. W 1926 r. został członkiem Wielkiej Rady Obozu Wielkiej Polski. W czasie II wojny światowej więzień KL Auschwitz. Od listopada 1944 r. pełnił funkcję zastępcy dyrektora Departamentu Informacji i Prasy Delegatury Rządu na Kraj, ps. Doliński, Jan Dąbski. W marcu 1945 r. Stemler był sekretarzem delegacji, która przybyła do Pruszkowa na zaproponowane przez Sowietów rozmowy polityczne. Zaproszenie gen. NKWD Iwana Sierowa okazało się pułapką, w wyniku której – wraz z innymi przywódcami Polski Podziemnej – został wywieziony do Moskwy. Po trzech miesiącach spędzonych na Łubiance, podczas Procesu 16-tu, Józef Stemler został uniewinniony. Wrócił do kraju i został szefem przedstawicielstwa Kongresu Polonii Amerykańskiej w Warszawie. Po kilku latach komuniści – tym razem polscy – wszczęli przeciwko niemu śledztwo dotyczące “bezprawnego posiadania i rozpowszechniania informacji stanowiących tajemnicę wojskową i państwową”. Stemlerowi zarzucono udział w amerykańskiej siatce szpiegowskiej, związanej z biskupem kieleckim Czesławem Kaczmarkiem. 9 lutego 1955 r. został skazany przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie na karę sześciu lat więzienia, obniżoną na mocy amnestii do lat trzech. Po wyjściu z więzienia długo wolnością się nie nacieszył – zmarł w 1966 r.
WZGLĘDY MERYTORYCZNE Dla trzech oskarżonych prokurator IPN żądał kar od 2,5 do 3,5 roku więzienia za bezprawne działania wobec Józefa Stemlera i łączniczki AK Józefy Główczewskiej. Wiktorowi Leszkowiczowi i Józefowi Chomętowskiemu zarzucono, że przychylili się do wniosków o przedłużenie aresztu, mimo że prokuratura złożyła je po terminie i nie podjęli decyzji o zwolnieniu aresztowanego, co – jak głosił akt oskarżenia – “skutkowało bezprawnym pozbawieniem wolności pokrzywdzonego z powodu jego wcześniejszej działalności w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego”. Zdaniem IPN, decyzje stalinowców wynikały z “walki politycznej z przeciwnikami nowego ustroju”: “By dowieść rzekomej winy, organa bezpieczeństwa rękoma prokuratorów i sędziów fałszowały dowody i śledztwa”. Prokurator Marek Klimczak zwrócił również uwagę, że Józef Stemler był obwiniany o “faszyzację życia publicznego” w Polsce w latach… 20. Oskarżeni, którym groziło do 10 lat więzienia, nie przyznali się do winy. Były sędzia Godlewski protestował przeciwko przypisywaniu wyłącznie jemu winy za decyzje trzyosobowego składu sędziowskiego: “Mogłem głosować nie tak, jak większość składu. Nie ma możliwości uchylenia tajemnicy narady”. Twierdził, że “nie ma żadnej więzi” między stawianymi mu zarzutami a jego zachowaniem jako sędziego. Były prokurator Chomętowski zaprzeczał, by o areszt dla Stemlera wnioskował z pobudek politycznych: “Nie wiedziałem, że Józef Stemler był działaczem Państwa Podziemnego, ja wtedy w ogóle nie wiedziałem, że coś takiego istnieje”. Przyznał, że brał udział w posiedzeniu sądu, który podjął decyzję o przedłużeniu aresztowania dla Stemlera, ale zaprzeczył, jakoby składał taki wniosek, bo nie leżało to w jego kompetencjach. W innym zeznaniu sam sobie przeczył: “W całej tej sprawie kierowałem się tylko względami merytorycznymi – dlatego 6 lipca 1954 r. na posiedzeniu sądu opowiadałem się za przedłużeniem aresztu, a po 6 miesiącach odstąpiłem od dalszego żądania aresztowania, co spowodowało, że Józef Stemler wyszedł na wolność. Dziś stawia mi się zarzut zbrodni za czyny, które spowodowały, że sprawa Stemlera nie skończyła się gorzej niż mogła się skończyć”. Innym razem stwierdził: “Nawet gdybym wnosił wtedy o uchylenie aresztu, to i tak byłoby to nieskuteczne działanie, bo Stemler był oskarżony o zbrodnię przeciwko państwu”. Chomętowski przekonywał, że nie popełnił żadnego przestępstwa w związku ze sprawą Stemlera, m.in. dlatego, że nie miał wpływu na to, że właśnie on został przydzielony do sprawy. Kim właściwie jest Józef Chomętowski, ten niewinny, niekompetentny człowiek? W wieku 19 lat – w 1949 r. – został prokuratorem wojskowym. W MSW służył od 1955 r., najpierw jako pracownik Biura Śledczego, a od 1965 r. jego dyrektor. W maju 1971 r. został dyrektorem gabinetu ówczesnego ministra SW Franciszka Szlachcica, uzyskując awans na generała brygady. Od 1985 r. kierował Departamentem Kadr MSW, w listopadzie 1989 r. przeszedł na emeryturę.“TO NIE BYŁA ŻADNA WŁADZA” Przed sądem Wiktor Leszkowicz na swoje usprawiedliwienie podawał, że nie miał prawa nikogo zwalniać z aresztu. Taką decyzję mógł podjąć jego przełożony – dyrektor Departamentu Śledczego MBP Józef Różański albo wiceminister bezpieki Roman Romkowski (Natan Kikiel), który nadzorował śledztwa. Leszkowicz przyznał jednak, że zatwierdzał wnioski do sądu i prokuratury o przedłużenie aresztowania Stemlera. Potwierdził też, że czasem robił to kilka dni po terminie, ale… za pilnowanie terminów odpowiadał kto inny: “Ja podpisywałem przygotowane dokumenty, nie sprawdzałem, jakie są tam daty i czy one się zgadzają, miałem zaufanie do naczelnika wydziału. (…) To utwierdzało mnie w przekonaniu, że wnioski były zasadne”. Sędzia pytał, czy przy zatwierdzaniu wniosków zapoznawał się ze sprawą, czy czytał akta. Leszkowicz: “Nie mogłem czytać całych akt”. Sędzia: “To znaczy, że na podstawie lakonicznego zdania: »Ponieważ sprawa wymaga dalszego prowadzenia, wnioskuję o zastosowanie dalszego aresztu« decydował pan, żeby ktoś siedział kolejne trzy miesiące?”. Leszkowicz: “Tamtych zdarzeń dokładnie nie pamiętam”. Jakże przypomina to jego zeznania na procesie Humera. Pytany o szczegóły pracy, nagle dostawał amnezji. “Czy można było w tamtych warunkach trzymać kogoś bez sankcji prokuratorskiej? Czy było tak, że kodeks kodeksem, a praktyka praktyką?” – dopytywał sędzia. “Różnie bywało, mogło być święto i dlatego jakiś wniosek mógł się opóźnić” – odpowiadał pokrętnie Leszkowicz. Sędzia pytał dalej, czy bał się odpowiedzialności za swoje czyny: “Czy czuliście się wtedy tak pewni władzy, że nie zastanawialiście się nad tym”. Leszkowicz: “To nie była żadna władza. Za dużo było spraw, by o każdej wiedzieć”. (…) Wtedy nie można było – jak dziś – powiedzieć, że nie chcę tego robić, bo się nie znam i zabrać swoje manatki. Mnie obowiązywał rozkaz i zgodnie z nim wykonywałem to lub tamto”. Podkreślał, że dwa razy prosił szefa bezpieki, by pozwolił mu wrócić do jednostki wojskowej, lecz odpowiedź była odmowna. Tak czy inaczej nic złego nie zrobił: “Czyniłem wszystko, aby ludzie nie siedzieli bez sankcji”. Niewinny Leszkowicz już raz w III RP był sądzony. W 2004 r. został nawet skazany na rok więzienia bez zawieszenia. Wyrok jednak odroczono bezterminowo ze względu na jego zły stan zdrowia. O mały włos nie doprowadziło to do zablokowania obecnego procesu, gdyż w świetle prawa nie można być dwa razy sądzonym za te same czyny. Szczęśliwie do sędziów dotarło w końcu, że poprzedni proces dotyczył innych przestępstw Leszkowicza z lat 50. Ten fakt wykorzystał oczywiście jego obrońca, uzasadniając, że skoro wówczas oskarżony nie trafił za kraty, teraz nie może stać się inaczej. Prokurator IPN replikował: “Wydaje się, że do wiadomości oskarżonego w ogóle nie dociera fakt, że był karany. Myśli, że jak nie poszedł do więzienia, to wszystko jest w porządku, bo według niego nie był skazany. Oczywiście jest inaczej – wina w tamtej sprawie została potwierdzona przez sądy”. Te i inne argumenty na nic jednak się zdały.
ZBRODNICZY IMMUNITET Sąd odrzucił argumentację prokuratora, twierdząc, że oskarżeni nie prześladowali Stemlera ze względu na jego działalność niepodległościową (w takim razie dlaczego; innego powodu nie podano?). Uznał, że nie popełnili żadnego przestępstwa, ani zbrodni komunistycznej, gdyż… podczas rozprawy sądowej Stemler miał adwokata. Dodatkowo, na korzyść zastępcy Różańskiego miał świadczyć fakt, że “tylko” podpisywał dokumenty przedstawione przez podlegających mu “oficerów” śledczych.
W ten sposób Leszkowicz, tak jak Chomętowski, został uniewinniony. Wobec trzeciego z oskarżonych – Godlewskiego, który nie uchylił wadliwej decyzji o areszcie wobec Stemlera – sąd umorzył sprawę, wskazując, że pociągnięcie sędziego do odpowiedzialności karnej jest możliwe tylko w przypadku uchylenia mu immunitetu, a uzyskanie uchylenia spoczywa na oskarżycielu: “Gdyby immunitet przysługiwał czasowo, niezawisłość sędziowska byłaby iluzoryczna” – argumentował sąd, powołując się na konstytucję i orzecznictwo. Ale czy ta zasada ma chronić również oprawców w togach? Gdyby tak było, nie można by skazać żadnego funkcjonariusza stalinowskiego wymiaru “sprawiedliwości”. Przypomnijmy, że taką samą argumentację – o ochronie immunitetem – sąd starał się przeprowadzić w sprawie Stefana Michnika. Szczęśliwie IPN obalił te absurdalne twierdzenia, skutecznie tłumacząc, że taka klauzula mogła obowiązywać jedynie w latach 50, kiedy Michnik był sędzią. Ścigania brata naczelnego “Wyborczej” nie udało się zablokować – wydano nakaz o jego tymczasowym aresztowaniu. Tadeusz M. Płużański
Supertajny "Spacer" Uwięzieni tutaj nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie mówiono im o powodzie aresztowania, nie przedstawiano aktu oskarżenia. Dla zamkniętych miesiącami w piwnicznych celach jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym był brutalny oficer śledczy. Właściwie nikt nie słyszał o tym ponurym miejscu, z wyjątkiem kilku komunistycznych dygnitarzy. W stalinizmie nosiło kryptonim "Spacer". Do dziś obiekt jest supertajny. Zainteresowani akcją Instytutu Pamięci Narodowej "Śladami zbrodni" postanowiliśmy odwiedzić miejsca kaźni wielu polskich patriotów - dawne siedziby bezpieki. Podwarszawskie, bo w Warszawie nawet mój 15-letni syn wie, co znaczy Rakowiecka, Koszykowa, Cyryla i Metodego. Trafiamy do Otwocka. Budynek dawnego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa, potem Komendy Milicji, mieści dziś - na parterze - Bibliotekę Publiczną, na dwóch piętrach prywatne mieszkania. W piwnicy znajdujemy ostatnie ślady kazamatów - ciężkie, metalowe drzwi z judaszami. Napisy na ścianach z cegły nieświadomi mieszkańcy zamalowali, lub zasłonili półkami. - Tu, pod nami, męczyli mojego ojca - starsza kobieta wskazuje na trawnik, na którym stoimy, tuż obok biblioteki. - Podziemne lochy były ogromne, łączyły się z piwnicami budynku bezpieki. Potem wszystko zabetonowali, aby zatrzeć ślady zbrodni. Do Warszawy wracamy przez Miedzeszyn. Ze znalezieniem słynnego "Spaceru" nie powinno być kłopotów. Zdjęcie na stronie IPN przedstawia piętrową willę, pokrytą żółtą farbą - tuż obok głównej ulicy Patriotów. - Takiego budynku nie ma ani tu, ani w okolicy - mówią zgodnie okoliczni mieszkańcy, ale dodają, że w Miedzeszynie zamieszkali po 1956 roku. - Moi rodzice mieszkali tu zaraz po wojnie - wtrąca mężczyzna w średnim wieku. - Tajne więzienie MBP? Musicie jechać w głąb miejscowości. Szukajcie budynku za wysokim murem. W głębi okazałej posesji majaczą kontury pięknie odrestaurowanego pałacyku. - Spacer, tak, ale trzeba być gościem hotelu - barczysty pracownik ochrony patrzy podejrzliwie. - Pałacyk z parkiem należą do Gudzowatego - tłumaczy mieszkanka willi z naprzeciwka. I willa obok też. Tu przetrzymywano Gomułkę. Wcześniej to było komunistów i dziś też. Rozumie pan? - To gdzie był "Spacer"? - Jedźcie bliżej Wisły, z daleka widać las anten.
Przetrzymywano tych, których było trzeba Dlaczego anteny? W latach 50. zagłuszano tu audycje nadawane z Zachodu po polsku. A dwumetrowy mur otaczający ogromny, podobno siedmiohektarowy teren? U zarania III RP wprowadził się tu UOP, a potem jego następcy - Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencja Wywiadu. Prawdopodobnie - bo szczelnie chroniony obiekt nadal jest ściśle tajny. To tu, w środku, był "Spacer", czyli więzienie stanowiące wyłączną własność X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Tu, w największej tajemnicy przed światem przetrzymywano i katowano wrogów "ludu" - prawdziwych i urojonych. Bohaterów Polski Podziemnej, antykomunistów i ludzi władzy, których zamierzano skompromitować. Ilu ich przeszło przez piwnice "Spaceru" w ciągu kilku lat jego funkcjonowania - nie wiadomo. Znamy zaledwie kilka, najwyżej kilkanaście nazwisk. Listy więźniów nie ma, większość dokumentów zniszczono. Ale przecież "Spaceru" w ogóle nie było... Nawet dziś nie funkcjonuje w pamięci okolicznych mieszkańców. W parterowym pawilonie tuż obok muru trwa remont. Tu też nikt nic nie wie. A przecież w tym budynku, w latach 50. była bursa stanowiąca zaplecze więzienia. Mieszkali w niej żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego ochraniający obiekt, a potem śledczy MBP, pracujący wewnątrz. Potem przenieśli się do okazałych willi obok. - To tu przetrzymywano Kontryma? Cisza. - A Spychalskiego? - Przetrzymywano tych, których było trzeba - ucina rozmowę starszy mężczyzna. Podobnie odpowiadają głosy domofonów w sąsiedztwie. Pamięci nie przywracają nazwiska - Różański, Światło. A kto ko taki? Przechadzający się uliczką przygarbiony mężczyzna z laską ożywia się trochę na hasło Ludwik Szenborn. - On był tu kierownikiem. Dopiero co zmarł. W 1990 r.
Jeden dzień prymasa Wyszyńskiego Władzy ludowej Szenborn bardzo się zasłużył. Zanim w 1952 r., na dwa lata, przejął obiekt "Spacer", pracował w bezpiece w Rzeszowie, Krakowie i Bydgoszczy - tu był kierownikiem, zwalczając niepodległościowe podziemie. Przed wojną członek PPS-Lewicy, Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, w końcu KPP. Kilkakrotnie aresztowany za działalność komunistyczną. Podczas niemieckiej okupacji w GL, ps. Jaś, od 1941 r. był agentem sowieckiego wywiadu. Znów aresztowany, tym razem przez gestapo - za szpiegostwo na rzecz ZSRS. W Miedzeszynie osobiście przesłuchiwał m.in. Mariana Spychalskiego, wówczas członka Biura Politycznego PZPR, oskarżonego o "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne". Zarządzając willą "Spacer" Szenborn był jednocześnie szefem stołecznego UB. W ramach rozpracowywania Kurii Metropolitalnej w Warszawie inwigilował m.in. ks. Stefana Wyszyńskiego. Wiadomo, że Prymas trafił do "Spaceru" po aresztowaniu 25 września 1953 r. Na jeden dzień. Po zwolnieniu z bezpieki Ludwik Szenborn otrzymał rentę inwalidzką.
Centralne sprawy Jacek Różański, osławiony dyrektor Departamentu Śledczego MBP, do Miedzeszyna pojechał jesienią 1948 r. Towarzyszący mu wiceminister bezpieki Roman Romkowski (właściwie: Natan Grinszpan-Kikiel) stwierdził, że może posadzą tu nawet Gomułkę. Na pomysł miał wpaść jego przełożony, Stanisław Radkiewicz. Willę, w ramach "braterskiej pomocy" wybrało wcześniej NKWD, rekwirując ją Kazimierzowi Skarżyńskiemu, członkowi delegacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża podczas ekshumacji w kwietniu 1943 r. Katyniu. To on przekazał światu pierwszy obszerny raport o śmierci polskich oficerów. Po wojnie Skarżyńskiemu, ściganemu przez Sowietów, udało się uciec na Zachód. Podobno przed laty zmarł w Kanadzie. Pierwszych aresztowanych przewieziono do Miedzeszyna już w październiku 1948 r. Supertajny "Spacer" musiał być nadzorowany przez kogoś bardzo pewnego, bezgranicznie oddanego partii i Moskwie. Wybrano Józefa Światłę (Izaaka Fleischfarba, wicedyrektora Departamentu X MBP, pracownika sowieckich służb specjalnych). To on osobiście - kilka lat później - w połowie 1951 r. przywiózł tu Władysława Gomułkę i jego żonę z sanatorium w Krynicy. "Jechałem powoli - raportował później - by do Warszawy przyjechać wieczorem, kiedy będzie ciemno". Gomułków zamknięto w osobnych budynkach. Warunki mieli dobre - jedzenie, książki, wybrana prasa, o czym katowani w Miedzeszynie członkowie niepodległościowego podziemia mogli tylko pomarzyć. Śledztwo - jak zawsze w przypadku "Spaceru" - prowadził X Departament, nadzorowany przez Komisję Biura Politycznego ds. Bezpieczeństwa Publicznego, gdzie zapadały wiążące decyzje o kluczowych śledztwach politycznych. W jej skład wchodził Bierut, Berman, Radkiewicz i Anatol Fejgin, dyrektor "Dziesiątki" (wcześniej zastępca szefa Głównego Zarządu Informacji WP). Paradoksem historii jest, że o istnieniu supertajnego więzienia Polska dowiedziała się z fal Radia Wolna Europa właśnie od Światły, po jego ucieczce na Zachód w grudniu 1953 r. (W Berlinie urwał się swojemu przełożonemu - Fejginowi). Okupowany przez Sowietów kraj dowiedział się także, że w "Spacerze" prowadzono centralne dla partii sprawy: wspomniane "odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne", czyli "oczyszczanie" szeregów PZPR z agentów i prowokatorów, przeciwko Gomułce, Spychalskiemu i innym, oraz tzw. spisek w wojsku - z kierownictwa WP bezpieka robiła "imperialistyczną agenturę" (zapadły wyroki śmierci i wieloletniego więzienia). Preparowaniem dowodów zajmował się właśnie X Departament. 16 grudnia 1952 r. Fejgin sporządził notatkę z rozmowy ze Spychalskim (pisownia oryginalna): "Postawiono przed Spychalskim, że stwierdzono, iż w kraju zaistniał spisek powiązany z anglo-amerykańskim imperializmem, wymierzony przeciwko ustrojowi. Na podstawie drobiazgowego śledztwa i analizy faktów ustalono, że Spychalski był subiektywnie związany z zewnętrznymi siłami, które organizowały spisek, że uczestniczył w tym spisku. (...) Wykazano Spychalskiemu, że jego dotychczasowe wyjaśnienia złożone w śledztwie nie odzwierciedlają jego faktycznej roli w robocie spiskowej. Sytuacja polityczna w kraju i na świecie wymaga pełnego ujawnienia dywersji w Partii, pełnego obnażenia jego udziału w spisku...".
Dwanaście cel i dwa karcery Kolejnego "prawicowego odchyleńca", Włodzimierza Lechowicza, komunistycznego agenta, który w czasie wojny przeniknął do struktur Polskiego Państwa Podziemnego, też wieźli tu o zmroku. Do swojego aresztowania przez UB - również na początku funkcjonowania "Spaceru": w październiku 1948 r. - Lechowicz był ministrem aprowizacji w rządzie Józefa Cyrankiewicza. W lipcu 1955 r. został skazany na 15 lat więzienia m.in. za udział w organizacji "Start", powołanej przez Delegaturę Rządu na Kraj do walki z konfidentami Gestapo, jak i zwykłym bandytyzmem (bezpieka przypisała "Startowi" mordy na komunistach).
Na dziedzińcu aresztu przy ul. Koszykowej w Warszawie ubecy skuli go kajdankami, oczy zawiązali chustą i wepchnęli do karetki szpitalnej. Lechowicz domyślił się trasy - most Poniatowskiego, aleja Waszyngtona, rogatka grochowska. Później samochód zjechał z szosy w boczną drogę i zahaczając o konary drzew zatrzymał się. Przejazd trwał około 45 minut. W willi "Spacer" umieszczono go w piwnicy z zakratowanym oknem, szybami zamalowanymi na zielono i wilgotną podłogą. Spędził tam ponad dwa lata, z przerwami na pobyt w karcerze o rozmiarach półtora na dwa metry. Miał zakaz kąpieli, siedzenia (od piątej rano do dwudziestej pierwszej musiał stać, ale nie opierając się o ściany) i wychodzenia na prawdziwy spacer. Za nieprzestrzeganie regulaminu było szereg tortur: bicie i kopanie, polewanie kubłami zimnej wody, klęczenie nago na betonie przez całą noc i chłostanie stalowymi prętami. Lechowicz policzył, że w piwnicy jest dwanaście cel i dwa karcery. Ale co to za więzienie - nie dowiedział się przez cały czas. Nad Włodzimierzem Lechowiczem w Miedzeszynie znęcał się m.in. Jerzy Kędziora, Józef Dusza i Edmund Kwasek. Ten ostatni zmuszał go do wykonywania setek przysiadów, aby - jak to sam nazywał - "pompować rozum z tyłka do głowy". Razem z innymi okrutnymi "śledziami" - Romanem Laszkiewiczem i Feliksem Zawadzkim - wchodzili w skład Grupy Specjalnej MBP, tajnej komórki, powołanej latem 1948 r., a przekształconej następnie w X Departament MBP. Do więzienia w Miedzeszynie zostali oddelegowali przez Romkowskiego i Różańskiego. Prócz Miedzeszyna "Dziesiątka" dysponowała jeszcze własnym wydziałem śledczym i pawilonem w więzieniu mokotowskim.
Zbigniew Błażyński w książce "Mówi Józef Światło" pisał, że "Departament dziesiąty był główną bronią Stalina w Polsce", a jego zadaniem było: "wykrywanie, śledzenie i likwidowanie wszystkich zagranicznych, niesowieckich wpływów w PZPR i gromadzenie materiałów obciążających członków partii z wyjątkiem pierwszego sekretarza Bolesława Bieruta, którego kartoteka znajdowała się w Moskwie. W praktyce zadania Departamentu były bardziej rozległe. Zbierały się tutaj nici wszystkich obciążeń, którymi wzajemnie rozporządzają przeciw sobie dygnitarze reżymu". Załamany fizycznie i psychicznie Lechowicz rozłamał metalową sprzączkę od spodni i przeciął nią skórę na swojej lewej ręce. Chciał popełnić samobójstwo, jednak strażnik zauważył krwawienie.
"Nieprawidłowości" w Miedzeszynie Niektórym więźniom Miedzeszyna samobójstwo udało się popełnić. Tak było np. z Aleksandrem Gierczykiem. Potwierdzili to funkcjonariusze MBP sądzeni w połowie lat 50. za "łamanie socjalistycznej praworządności". W śledztwie pastwili się nad nim Różański i Kędziora. Nie wytrzymał bicia. Z siatki łóżka wyciągnął druty i wbił sobie w głowę. Zauważono to. Ściągnięty z Warszawy dyrektor Departamentu Służby Zdrowia MBP pułkownik Gangel w pokoju przesłuchań przeprowadził operację bez znieczulenia. Gierczyk jednak zmarł. Jan Dąbrowski, po blisko pół wieku, w 1996 r., sądzony razem z kilkoma innymi śledczymi MBP w tzw. procesie Humera (od nazwiska głównego oskarżonego), zapamiętał, że kiedyś rozkazano mu usunąć ciało zabitego w czasie przesłuchania. Dąbrowski przeniósł zakatowanego więźnia do sanitarki. Kim był i gdzie został pochowany - były ubek nie wiedział. W trakcie owego "odwilżowego" śledztwa pojawiła się kwestia "nieprawidłowości" w Miedzeszynie, np. śmierci Wacława Dobrzyńskiego (w czasie niemieckiej okupacji oficera Sztabu Głównego Armii Ludowej, przed aresztowaniem naczelnika wydziału w IV Departamencie MBP). I tak szef bezpieki Stanisław Radkiewicz zeznawał: "Przypominam sobie, że w Belwederze była omawiana na posiedzeniu Komisji Bezpieczeństwa sprawa śmierci Dobrzyńskiego. Romkowski i Fejgin przedstawiali, że zejście śmiertelne było wynikiem cukrzycy, na którą chorował. Nie było wówczas mowy o tym, że został pobity w śledztwie". Jakub Berman, który z ramienia partii nadzorował bezpiekę, o tym samym posiedzeniu: "Zostało przedstawione zaświadczenie lekarskie, z którego wynikało, iż wskutek jakiegoś okaleczenia [!!! - TMP] i w związku z chorobą cukrzycy nastąpił zgon Dobrzyńskiego". Dopiero Różański wyjaśnił, na czym mogło polegać okaleczenie: "Kędziora wziął wieczorem Dobrzyńskiego na przesłuchanie, podczas nieobecności mojej, Romkowskiego i Fejgina, i w czasie przesłuchania zaczął go bić. Oficerowie śledczy, którzy byli w sąsiednim pokoju, wywołali Kędziorę i zwracali mu uwagę na to, co on robi. W kilka dni po tym pobiciu Dobrzyński zmarł. (...) Mnie wówczas nie było »na spacerze« ani tow. Fejgina". Roman Romkowski nie był już tak "szczery": "Nie wiem, w jakiej mierze cukrzyca, a jakiej mierze przymus, ale mam wrażenie, że jedno było przyczyną drugiego".
"Chodziło za mną to, że jestem wrogiem" Tak, czy inaczej komunistyczna wierchuszka zrzucała z siebie odpowiedzialność. Winni mieli być wyłącznie pracownicy niższego szczebla. Romkowski: "Sprawą tą interesowało się kierownictwo partyjne i znało dokładnie przedmiot sprawy. Kędziora został na moje polecenie aresztowany i osadzony w Zarządzie Głównym Informacji, dlatego, że chcieliśmy, żeby był izolowany. (...) Kędziora siedział 21 dni w areszcie, nie mogłem dać więcej". Różański, nadal kryjąc siebie i kolegów: "Miałem rozmowę z Romkowskim i Fejginem, którzy mi wyjaśnili, że nie widzą potrzeby ostrzejszej sankcji wobec niego, że zrobił to z chorobliwej ambicji i że nie znaleźli żadnego innego podkładu w tej sprawie". Anatol Fejgin przywoływał słowa Bieruta i Bermana, którzy mieli przede wszystkim domagać się wyjaśnienia, "czy śmierć Dobrzyńskiego nie została umyślnie spowodowana przez oficera śledczego Kędziorę, z uwagi na powiązania w czasie okupacji jego rodziny [Kędziory - TMP] z osobą czy środowiskiem Spychalskiego". Różański: "Charakterystyczne dla zachowania się mjr Kędziory było to, że gdy w czasie przesłuchania podał, iż jego rodzina zna Spychalskiego, tłumaczył się, że rzekomo powiedział mi o tym w Kudowie. Przypomniałem sobie tę rozmowę: o Spychalskim Kędziora wówczas mi nie wspominał". Kędziora nie dawał jednak za wygraną, wskazując na winę przełożonych: "Według mnie odpowiedzialnym za wprowadzenie terroru jest Romkowski. Zostałem zdjęty z pracy na skutek pobicia Dobrzyńskiego, który poprzednio był bity przez Romkowskiego i Różańskiego. Po 1949 roku byłem szykanowany przez Różańskiego do tego stopnia, że po usunięciu mnie z Departamentu Śledczego dostałem rozstroju nerwowego i choroby psychicznej. Do 1954 roku chodziło za mną to, że jestem wrogiem". Romkowski: "Potem była decyzja, żeby Kędziorę zwolnić. Ja nie decydowałem o jego zwolnieniu, ale jest faktem, że przeciwko tej decyzji nie wystąpiłem. Tak samo mogłem tę sprawę skierować na drogę sądu, a nie skierowałem...".
Oprawca z emeryturą Jerzy Kędziora zeznawał jako świadek w sprawie odpowiedzialności Romkowskiego, Różańskiego i Fejgina:
"Kiedy zostałem skierowany do Miedzeszyna, miałem 23 lata. Podczas przesłuchań używano takich metod jak: klęczenie na stołku, karcer czy wkładanie ołówka między palce. Pierwszy wypadek z ołówkiem zastosował. Różański był z początku uważany przez nas za wzór komunisty i człowieka oddanego Partii. Mieliśmy pełne zaufanie do Różańskiego. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że bicie więźniów było zabronione prawem. (...) W 1949 roku były rozkazy karne na temat bicia, ale równocześnie Romkowski i Różański sami bili więźniów. W tym okresie, kiedy stosowaliśmy bicie, nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że to jest nieludzkie. Wydawało nam się, że stosowanie tego przymusu jest koniecznością. Słyszeliśmy w tym czasie opowiadania na temat metod stosowanych w »dwójce« i dlatego wydawało się nam, że nasze postępowanie było łagodne. (...) W początkowym okresie nie było gum, a któryś z oficerów śledczych, nie pamiętam nazwiska, bił podejrzanego kijem. Ponieważ bicie kijem było niewygodne, wartownicy znaleźli kawałek kabla grubości wiecznego pióra, ogumionego, z cienkim drutem wewnątrz. Tą gumą posługiwało się kilku oficerów, a później każdy zaopatrzył się w kawałek kabla. Te gumy nazywano »małymi konstytucjami« (faszystowskimi) w odróżnieniu od »dużej konstytucji«, którą zrobił oficer śledczy Laszkiewicz przy pomocy wartowników. Była ona zrobiona z kilku drutów izolowanych". Ostatecznie Jerzy Kędziora, sadysta z Miedzeszyna i Mokotowa, został zwolniony z bezpieki. Żadnej odpowiedzialności nie poniósł. Może dlatego, że władza wiele mu zawdzięczała. W końcu brał udział w wielu kluczowych śledztwach przeciwko tzw. wrogom ludu. Prowadził m.in. sprawę żołnierza Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, cichociemnego, mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zapory", legendarnego dowódcy oddziałów partyzanckich Armii Krajowej, Delegatury Sił Zbrojnych i Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość na Lubelszczyźnie, zgładzoneego przez komunistów w marcu 1948 r. To on "pracował" również z prezesem II Zarządu Głównego WiN Franciszkiem Niepokólczyckim, któremu karę śmierci zamieniono ostatecznie na dożywocie. Do dziś Kędziora mieszka na warszawskim Bródnie, pobierając wysoką, "resortową" emeryturę. Z dawnymi kolegami z bezpieki, których w samej stolicy żyje jeszcze co najmniej kilku, spotyka się w siedzibie Związku Kombatantów RP (dawny ZBoWiD) w Alejach Ujazdowskich. Kilka lat temu Urząd do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych pozbawił go uprawnień, będących przecież uhonorowaniem szczególnych zasług dla Polski. Śledztwo Instytutu Pamięci Narodowej w sprawie Jerzego Kędziory i innych krwawych śledczych umorzono w lutym 2005 r. ze względu na śmierć ich ofiar. Tymczasem z relacji więźnia Rakowieckiej, Wacława Sikorskiego, wynika co innego: - Kędziora przesłuchiwał mnie w śledztwie, był wyjątkowo okrutny. Kiedy wreszcie przyszła wolna Polka, czekałem, kiedy w końcu odpowie za swoje czyny. Któregoś dnia dostaję zawiadomienie: "Śledztwo umorzone, bo świadkowie nie żyją". A przecież to nieprawda, świadkowie żyją. Ja żyję, jeszcze paru świadków, których on bił.
Elementy niewolnictwa Od początku istnienia "Spaceru" starszym grupy oficerów śledczych był Józef Dusza: "Nasze warunki życia i pracy miały w sobie elementy niewolnictwa. Nie wolno nam było wydalać się z posesji. Do domu byliśmy zwalniani raz na miesiąc na 24 godziny. Pracowaliśmy od ósmej rano do trzeciej w nocy, z przerwami na obiad i kolację. Stale w nas wpajano, przede wszystkim Różański, że pracy tej wymaga od nas Partia i że pracujemy pod kierownictwem partii. Jeśli chodzi o warunki bytowania więźniów, to przebywali w zwykłych piwnicach, o podłodze betonowej, bez centralnego lub innego ogrzewania. Siedzieli w zasadzie pojedyńczo. Spali na łóżkach, a potem na pryczach. Jedzenie dostawali dobre, ale w późniejszym okresie Różański uzależnił jakość jedzenia od wyników śledztwa. Na polecenie Różańskiego opracowany został porządek dnia dla więźniów, przewidujący między innymi reżim aresztu. Na przykład więzień mógł usiąść tylko za zezwoleniem, a na przesłuchanie szedł z podniesionymi rękoma. W areszcie była atmosfera ogólnego stosowania niewłaściwych metod, czego przykładem może być fakt, że dyżurny telefonista, Wojciechowski - »Dziadek«, nie mający nic wspólnego z więźniami - przy doprowadzaniu na przesłuchanie bił więźniów wycieraczką. Oczywiście, atmosfera nie była taka od razu, a narastała stopniowo". Z opinii Ludwika Szenborna: "Pułkownik Dusza. Bezwzględny dla swoich podwładnych. (...) Rozkazy kierownictwa wykonywał ślepo. Może na usprawiedliwienie jego nieprzystępnego charakteru można by dodać, że takim chciało go widzieć kierownictwo".
Z zawiązanymi oczami Bolesław Kontrym "Żmudzin", przedwojenny oficer Policji Państwowej, żołnierz AK, cichociemny, został aresztowany 13 października 1948 r. w Warszawie. I tu ślad urywa się na blisko cztery lata. Dopiero w 1952 r. - już po wyroku Sądu Wojewódzkiego dla m.st. Warszawy skazującym go na karę śmierci - rodzina dostała pierwsze kartki z więzienia na Rakowieckiej.
Dopiero po latach - w wolnej Polsce - synowi Władysławowi udało się odtworzyć los ojca. Cząstkową wiedzę zdobył w 1957 r., kiedy uzyskał zezwolenie na wgląd do akt rehabilitacyjnych. Józef Wesołowski, współwięzień z jednej celi na Mokotowie zeznawał, że "Żmudzin" opowiadał mu, iż po aresztowaniu był w jakimś więzieniu pod Warszawą, gdzie dowieziono go z zawiązanymi oczami. Był tam poddany wyrafinowanym torturom: deptano mu palce, wzywano co 15 minut na przesłuchanie, wlewano do celi kubły wody, którą musiał łyżką zbierać do kibla. Z dokumentów wynika, że postanowienie o wszczęciu śledztwa przeciwko Bolesławowi Kontrymowi wydał 30 października 1948 r. śledczy Edmund Kwasek - ten sam, który "pracował" z Włodzimierzem Lechowiczem. Jest podpisany pod 23 protokołowanymi przesłuchaniami. Celem śledztwa było "przyznanie się" "Żmudzina" do rzekomych przestępstw popełnionych w latach 1923 - 1944. Bezpieka chciała przede wszystkim, aby wydał polskich wywiadowców działających w KPP do 1939 r. Jeśli chodzi o okres niemieckiej okupacji miał obciążyć m.in. członków "Startu" (w tym Lechowicza) i inne osoby, wobec których UB prowadziło wówczas śledztwo. Kwasek przesłuchania prowadził przez prawie rok - do 8 września 1949 r. W willi "Spacer" Kontrym miał spędzić również następne dwa lata - do 30 października 1951 r. Tego dnia, jak czytamy w dokumentach, został przyjęty do więzienia mokotowskiego. Dlaczego część dokumentów ze śledztwa nie została dołączona do akt sądowych? Były zbędne, gdyż Bolesław Kontrym w śledztwie zachowywał się godnie, nikogo nie wydał, nikogo nie obciążył. Dlatego komunistyczni decydenci postanowili go zabić. Został stracony 2 lub 20 stycznia 1953 r. i pochowany potajemnie w nieznanym miejscu.
Po walkach z bandami zły stan zdrowia Edmund Kwasek, w czasie wojny partyzant AL, od stycznia 1945 r. pracownik Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Kielcach. Więzionych przy ul. Focha (obecnie Paderewskiego) przetrzymywano w małych, zawszonych celach i przesłuchiwano, stosując niewybredne metody, po kilka godzin dziennie. Przykład dawał Kwasek. Nie tylko katował osadzonych, ale występował też w roli ich "sędziego". Tak było 11 lipca 1945 r., kiedy Okręgowy Sąd Wojskowy w Łodzi na sesji w Kielcach skazał żołnierza niepodległościowego podziemia Konrada Zygmunta Suwalskiego na karę śmierci. Edmund Kwasek był na tym procesie ławnikiem. To jemu również powierzono prowadzenie śledztwa w sprawie pogromu kieleckiego. W przygotowaniu tej ubeckiej prowokacji brał udział Adam Humer, późniejszy wicedyrektor Departamentu Śledczego MBP. Naczelnikiem Wydziału Śledczego WUBP w Kielcach Kwasek przestał być w 1948 r., aby przez rok pełnić to samo stanowisko w Gdańsku. Przez następne lata, w Departamencie X MBP stał m.in. na czele Wydziału II, który zajmował się penetracją obcych wywiadów w partii. Szef Departamentu, Józef Różański wydał o nim opinię: "Mjr Kwasek. Zdolny oficer śledczy. Może trochę zarozumiały, z tendencją efekciarstwa".
Stefan Skwarek (wartownik w UB na Kielecczyźnie, potem "naukowiec" Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR) w książce "Na wysuniętych posterunkach" (Książka i Wiedza, 1977 r.) poświęcił mu notę biograficzną: "Płk Edmund Kwasek, członek PPR i AL, uczestnik wielu akcji zbrojnych przeciwko siłom okupanta i polskiej reakcji. Po wyzwoleniu w styczniu 1945 r. jako naczelnik Wydziału Śledczego WUBP w Kielcach uczestniczył w wielu akcjach i walkach z bandami. W latach pięćdziesiątych przeszedł do pracy w cywilu".
W 1996 r. Edmund Kwasek - tak jak Jan Dąbrowski - został skazany w procesie Humera. Z więzienia na Rakowieckiej - tego samego, w którym katował pół wieku wcześniej polskich patriotów - wyszedł jednak szybko "ze względu na zły stan zdrowia". Zmarł w 2002 r. w Warszawie. P.S. Do artykułu “Supertajny Spacer” historia dopisała nieoczekiwane zakończenie. Pisaliśmy, że w sprawie sadysty z Mokotowa i Miedzeszyna – śledczego MBP Jerzego Kędziory (żyje do dziś z wysoką resortową emeryturą) Instytut Pamięci Narodowej umorzył śledztwo w lutym 2005 r. “ze względu na śmierć jego ofiar”. Tymczasem z relacji więźnia Rakowieckiej, Wacława Sikorskiego, wynika co innego: – Kędziora przesłuchiwał mnie w śledztwie, był wyjątkowo okrutny. Kiedy wreszcie przyszła wolna Polka, czekałem, kiedy w końcu odpowie za swoje czyny. Któregoś dnia dostaję zawiadomienie: “Śledztwo umorzone, bo świadkowie nie żyją”. A przecież to nieprawda, świadkowie żyją. Ja żyję, jeszcze paru świadków, których on bił. Tadeusz M. Płużański
Rodzina Frykowskich Scenariusz życia Ojciec był ofiarą bandy Mansona - i żurnalistów peerelowskich. Syn - być może ofiarą legendy swego ojca. A po drodze były niezwykłe losy pięknych dwudziestoletnich i szpetnych czterdziestoletnich.
O rodzinie Frykowskich opowiada ANNA BIKONT Morderca - długie, brudne włosy, na czole wytatuowana swastyka, kazał się adorować jako Jezus Chrystus, a potem posłał swoich wyznawców, by wymordowali mieszkańców okolicznych domów. Syn jednej z ofiar pisze scenariusz filmowy oparty na tamtych wydarzeniach i organizuje po latach konferencję prasową z mordercą. To dla niego okazja, by na oczach dziennikarzy i przed kamerami zabić mordercę ojca... Autorem scenariusza jest Bartłomiej Frykowski, syn Wojciecha Frykowskiego, zamordowanego przed 30 laty w Kalifornii. Scenariusz dość wiernie odtwarza szczegóły tamtej zbrodni. Przed dwoma miesiącami Bartłomiej Frykowski (1999) zmarł w płońskim szpitalu na skutek wewnętrznego krwotoku po ranach od noża, które najprawdopodobniej zadał sobie sam (!!!)
Przez pomyłkę Noc z 8 na 9 sierpnia 1969 roku, Los Angeles, Kalifornia. Pod adresem 10050 Cielo Drive, który wkrótce znać będzie na pamięć cała Ameryka, w posiadłości wynajmowanej przez Romana Polańskiego dokonano bestialskiej zbrodni. Z raportu policji w Los Angeles o znalezionych ofiarach: "Wojciech >>Voytek<< Frykowski, mężczyzna rasy białej, 32 lata, 165 funtów [ok. 75 kg - red.], włosy blond, oczy niebieskie. 51 ran od noża, dwie rany postrzałowe, trzynaście ran na głowie od uderzeń kolbą rewolweru".
Razem z Frykowskim zamordowano żonę Polańskiego, 26-letnią aktorkę Sharon Tate w ósmym miesiącu ciąży, Abigail "Gibby" Folger, przyjaciółkę Frykowskiego, Jaya Sebringa, stylistę, fryzjera aktorów Hollywoodu, przyjaciela domu, oraz Stevena Parenta, przypadkowego świadka, młodego chłopaka, który odnosił stróżowi jakąś kasetę. Ciała były zmasakrowane, dom spływał krwią. Mordercy zostawili na ścianach napisy wykonane krwią ofiar "Pigs" ["Świnie"] i "Helter Skelter" [trudno przetłumaczalne: "na łapu-capu" albo "na łeb, na szyję", tytuł piosenki Beatlesów]. Początkowo amerykańska prasa wypisywała na temat morderstwa, jego motywów i ofiar niestworzone historie. Jednak po półtora miesiąca policja trafiła na pierwszy wiarygodny ślad. Jedna z morderczyń, 19-letnia Susan Atkins, która siedziała w więzieniu za inne przestępstwo, opowiedziała koleżance z celi szczegóły zbrodni na Cielo Drive i policja wkrótce aresztowała podejrzanych. Zbrodnię zaplanował Charles Manson, szef komuny zwanej "Rodziną", który spędził wcześniej 17 lat w więzieniu za rozboje, kradzieże samochodów, fałszowanie czeków, stręczycielstwo. Do wykonania zbrodni wydelegował Charlesa Texa Watsona, lat 23, i trzy dziewczyny między 19 a 21 lat. W "Rodzinie" panowało bezwzględne posłuszeństwo. Manson żył ze swoimi wyznawczyniami, organizował orgie, w których jego kobiety odgrywały nakazane im role. Jeśli zachodziły w ciążę, zabierał im dzieci zaraz po urodzeniu i zabraniał kontaktów z nimi. W piosence Beatlesów "Helter Skelter" słyszał skierowane rzekomo do siebie, cichutko wyszeptane wołanie: "Charlie, przyślij telegram". Odebrał to jako sygnał, że należy wywołać totalną wojnę między Białymi a Czarnymi, w wyniku której przeżyje wyższa rasa i on sam. "Rodzina" czciła go jako nowego Chrystusa. Ofiary wymordowano przez pomyłkę. Poprzednim właścicielem posiadłości był syn Doris Day, producent muzyczny Terry Melcher, który naraził się Mansonowi, bo nie docenił go jako muzyka i nie chciał wydać mu płyty. To na nim Manson chciał wywrzeć zemstę, ale nie wiedział, że Melcher odsprzedał dom. Polska prasa ochoczo podchwyciła wątek z prasy amerykańskiej, że ofiary nie były w stanie obronić się przed napastnikami, bo były pogrążone w orgiastycznych, narkotycznych obrzędach. Tymczasem gdy mordercy wkradli się do domu Polańskiego, jego domownicy i goście czytali, oglądali telewizję, drzemali. Sharon Tate błagała o litość dla swego dziecka, do końca chroniła rękami brzuch, jej morderczyni powiedziała: "Suko, za chwilę umrzesz". Frykowski, gdy zobaczył przed sobą mordercę, zapytał go, która godzina, był pewien, że to jakiś gość. Związali mu ręce ręcznikiem. Zdołał uciec przed dom, do ogrodu. Tam został dobity. Z liczby ciosów można wnioskować, że stoczył zaciętą walkę. Policyjny raport stwierdza, że Frykowski używał kokainy, meskaliny, LSD, marihuany, haszyszu, ale tej nocy miał we krwi 0,6 mg amfetaminy. Nie sposób powiedzieć, że był odurzony narkotykami. Manson na procesie nie okazał skruchy. Mówił, że w zabijaniu nie ma nic złego, że jest ono tylko przesunięciem w czasie czynu boskiego. Spośród pięciu jego ofiar jedna osierociła dziecko. Wojciech Frykowski miał w Łodzi dziesięcioletniego syna Bartka, którego wychowywała jego matka, babcia Tola Frykowska. Ojciec Wojciecha, Jan Frykowski, zginął pół roku wcześniej w wypadku samochodowym. Z Ewą, matką swego syna, Frykowski był od dawna rozwiedziony. Rodzina Frykowskich była w Łodzi legendą.
"Fiku myku i po Fryku" "Oto świat narkotyków, seksu, wyuzdania, szału i zbrodni. Nie dziwcie się temu, co się stało"; "Ekstrawaganckie życie, ekstrawagancka śmierć" - taki był w tamtym czasie ton polskiej prasy piszącej o morderstwie za oceanem. "Życie Warszawy", 23 sierpnia 1969 roku, tekst podpisany inicjałami A.O.: "Prasa szerzy pogłoski, jakoby celem morderców miał być jedynie Frykowski, który rzekomo popełnia jakieś oszustwo przy zakupie większej ilości narkotyków. Na przyjęciu w willi Cielo Drive zabawa nie była purytańska. Mówi się o seansie czarnej magii połączonym z demaskowaniem czarownic, o seansie narkomańskim, o pijaństwie połączonym z orgią seksualną. Rankiem po orgii służące znalazły pięć zmasakrowanych trupów. Pani domu w bikini, nawiasem mówiąc znajdowała się w ósmym miesiącu ciąży. Wojtek Frykowski handlował narkotykami. Uważa się go za bezpośredni powód wydarzeń tragicznej nocy. Pozostałe cztery trupy to ponoć tylko niepotrzebni świadkowie. Zgnilizna moralna, wyuzdanie, zwyrodnienie, alkohol, narkotyk, czarna magia, seks należą do codziennych sposobów zabijania nudy". "Panorama Północy", 21 września 1969 r. Andrzej Łempicki pisze, że Sharon Tate i Jay Sebring należeli ponoć do sekty The Swingers, ekskluzywnego tajnego klubu narkomanów, sadystów i erotomanów, i któreś z nich zdradziło tajemnicę sekty, co jest karane śmiercią. "Fiku miku i po Fryku" - taki tytuł nadaje swemu cotygodniowemu felietonowi w "Kulturze" Hamilton, wówczas najmodniejszy felietonista. Daniel Passent odciął się od nagonki na ofiarę zbrodni, odpowiadając tekstem z rymowankami "Cztery deski i Słojewski" (tak brzmi nazwisko Hamiltona) oraz "Śmoju boju i po Słoju". Sensacją stały się drukowane w odcinkach w "Kulturze" reportaże Krzysztofa Kąkolewskiego. Świat Hollywoodu, seks, narkotyki, styl thrillera nieznany nadwiślańskiej publiczności, a w tym wszystkim polscy bohaterowie, tego jeszcze nie było. W urzędach i instytucjach zaczytane egzemplarze "Kultury" przechodziły z rąk do rąk. Kąkolewski pisze książkę "Jak umierają nieśmiertelni". Frykowski - włosy do ramion, opaska na czole - "wyznawał religię śmierci", czyli twierdził, że "wyzwolenia nie można uzyskać przez nieustanną rozrywkę, zabawę, ale przez śmierć". A zatem "ofiara wyszła na pół drogi mordercom, przywołując śmierć, mordercy na to przywołanie odpowiedzieli". Przypominając, że właśnie umarli dwaj przyjaciele Frykowskiego - Krzysztof Komeda i Marek Hłasko - Kąkolewski pisał: "Wojtek te śmierci kolekcjonował jako wydarzenia towarzyskie. On uważał się za nieśmiertelnego, myślał, że w razie czego ojciec załatwi to ze śmiercią, że to tylko kwestia ceny". Komentując amerykańską prasę, która porównywała tę tragedię z zamordowaniem pastora Kinga i braci Kennedych, Kąkolewski dodawał: "W ten sposób Wojtek umarł umęczony za Amerykę, znalazł się tam, gdzie uważał, że wypada być, w raju tak podobnym do SPATiF-u łódzkiego. TAM znów spotkali się wszyscy. Wszedł pod rękę z milionerką [zabita wraz z nim jego przyjaciółka Gibby - red.], a czekali na niego najwspanialsi i umiłowani: Jan i Robert Kennedy". Kąkolewski pisał dalej, jak to w Nowym Jorku po śmierci Frykowskiego odbyło się "nabożeństwo falliczne" dawnych kochanek. Najbardziej sensacyjna jest w książce Kąkolewskiego opowieść Witolda K. Najpierw więc zapoznanie z Gibby Folger: "Wojtek wraz z kolegą u pokątnego adwokata będącego w spółce z autorem kronik towarzyskich zdobyli wgląd w kartotekę niezamężnych córek bardzo bogatych ludzi w USA". W rzeczywistości Gibby Folger bywała w tym samym środowisku elity artystyczno-intelektualnej Nowego Jorku co Jerzy Kosiński, a ten zapoznał ją z Frykowskim. Nie można wykluczyć, że sam Kosiński przedstawiał taką wersję; byłoby to bardzo w stylu jego rozmaitych zmyśleń. Potem plany rozkręcenia biznesu narkotycznego: "W Kalifornii uzyskano nowy środek odurzający. Wojtek chciał zostać jego głównym dystrybutorem. Licząc, że wejdzie do gangu, poił, karmił i zabawiał dwóch gangsterów, którzy coraz częściej bywali w willi Frykowskich (...). Wojtkowi Manson by imponował. Kto wie, czy dziewczęta, gdyby znały Wojtka, nie opuściłyby dla niego Mansona? W jakiś sposób w tym, co mówił, jak wyglądał ze swoim zarostem i spojrzeniem zmienionym od narkotyków, był na drodze do upodobnienia się do niego". W końcu motyw zbrodni: Frykowski miał być dłużnikiem gangu. Dłużniczką tego samego gangu miała być banda Mansona. Wykonała za długi zbrodnię na rozkaz. Kąkolewski opublikował książkę w 1972 roku, kiedy dokładnie znany był zarówno przebieg, jak i motywy morderstwa. Z książki "Helter Skelter" (napisanej przez Vincentego Bugliosi, prokuratora prowadzącego sprawę) - bestselleru uważanego za najlepsze źródło o sprawie Mansona - wynika jasno, że rewelacje Kąkolewskiego nie mają żadnych podstaw. A Witold K., mieszkający za granicą, twierdzi, że Kąkolewski wypaczył wszystkie jego wypowiedzi. Książka Kąkolewskiego grała na najniższych instynktach. Pobrzmiewa w niej echo oficjalnej propagandy, kierującej nienawiść ludu pracującego na "bananową młodzież". Przypowieść-moralitet o tym, jak kończą ci, którzy woleli być wolni, niezależni, a do tego byli jeszcze piękni i bogaci. Nic nie wskazuje na to, że Kąkolewski pisał tę książkę na zamówienie, ale wyszedł mu propagandowy majstersztyk, którym Biuro Polityczne musiało być zachwycone. Gdy niedawno zginął Bartłomiej Frykowski, dwutygodnik "Viva!", wspominając dzieje rodziny Frykowskich, obficie zaczerpnął wiadomości z książki Kąkolewskiego. Za "Vivą!" poszły inne pisma. Rodzina nasza przeciętna, zwyczajna Jerzy Kajetan Frykowski, młodszy brat Wojciecha, producent filmowy: - Mój stryj, ksiądz, pytał, czy jak nastała niepodległość i demokracja to Kąkolewski trafi teraz za kratki za swoje pomówienia. Gdy szuka się w Internecie hasła "Frykowski", pierwsza informacja dotyczy wpłaty księdza Zygmunta Frykowskiego z koła Związku Sybiraków Łódź Górna - Widzew na Bibliotekę Sybiraka (7,50 zł). Księdza odnajduję w Łodzi. Ma 83 lata. Przechowuje pożółkłe wycinki dotyczące śmierci Wojciecha, zbiera świeże wycinki z kolorowymi zdjęciami, dotyczące śmierci Bartłomieja. Ma kopie listów, które wysyłał w 1971 roku do wydawnictwa Iskry, do katolickiego posła Konstantego Łubieńskiego, do "Obywatela Inżyniera Edwarda Gierka", próbując wstrzymać druk książki. Cytował Kąkolewskiego: "Cała rodzina była jednym wielkim gangiem, na czele którego stał patriarcha rodu Jan Frykowski, któremu pozostali członkowie byli ślepo posłuszni". "Na taką sensacyjną wiadomość o przestępczej działalności naszej rodziny - pisał ksiądz. - Prokurator powinien natychmiast nakazać aresztowanie nas wszystkich". I już poważniej: "Rodzina nasza - pisał - przeciętna, zwyczajna, polska rodzina, zasługuje z racji bolesnych przeżyć, jeśli nie na szacunek, to przynajmniej na należny jej, jak każdemu obywatelowi - spokój".
Nie dostał odpowiedzi. Na zdjęciu z 1914 roku oglądam babkę Wojciecha Frykowskiego. Młoda, urodziwa kobieta, wokół niej szóstka (razem urodziła dziesięcioro) starannie i dostatnio ubranych dzieci. Mundurki, marynarskie ubranka. Mały Jaś, przyszły ojciec Wojtka, ma na szyi wielką muszkę. Dziadek Wojtka, Roch Frykowski, późniejszy uczestnik powstania wielkopolskiego, spogląda na mnie znad wąsa z innej fotografii. Blisko ćwierć wieku później, na zdjęciu z 1938 roku, Jan Frykowski prezentuje się jako wysoki, postawny mężczyzna. Żona w pelisie, roczny Wojtuś w płaszczyku do ziemi. W tle samochód marki Packard. Rodzice Wojciecha poznali się niedługo przed wojną na zebraniu Narodowej Demokracji. On zaczynał jako goniec w endeckim piśmie "Orędownik", którego redaktorem naczelnym był ojciec zmarłego kilka lat temu naczelnego "Rzeczpospolitej" Dariusza Fikusa. Ona była z Łodzi i tam też zamieszkali. Jan Frykowski, który rozwinął różne interesy, był też odpowiedzialny za kolportaż "Orędownika" w Łodzi. Czas wojny, wysiedleni z Łodzi, spędzili w Częstochowie. Jan Frykowski prowadził rozległe interesy wespół z baronem Cukiermanem (to do czasu) i z hrabią de Lavaux - jedną z barwniejszych postaci przedwojennego Krakowa, można go było zawsze spotkać na Plantach, przechadzającego się w pumpach. Frykowski zainwestował pieniądze w fabrykę bawełny w Warszawie, na ulicy Bonifraterskiej. Spłonęła w czasie powstania. Na rodzinnych zdjęciach z drugiej połowy lat 40. ani śladu powojennej zgrzebności. Oto Wojtek w długim szynelu i francuskim kepi. To strój prywatnej szkoły podstawowej Zimowskiego, gdzie chodził aż do jej zlikwidowania w roku 1948. Jan Frykowski po wojnie znów wziął się do interesów. Założył w Gdańsku przedsiębiorstwo transportowe. W Łodzi miał przędzalnie, hurtownię tkanin, firmę Modne Tkaniny. W 1947 roku Hilary Minc w ramach tzw. bitwy o handel firmy takie upaństwowił i nakazem płacenia tzw. domiarów wstecz, do 1945 roku, doprowadził do bankructwa ich właścicieli. Frykowski jednak nadal sobie radził. Została mu firma w Lesznie Wielkopolskim, gdzie produkował artykuły chemiczne i medyczne. - Jak kiedyś zdjąłem czapkę, żeby się podrapać w głowę, a przechodziliśmy akurat przed portretem Stalina, to ojciec się bardzo zdenerwował, jakich to rzeczy mnie w szkole nauczyli - opowiada Jerzy Frykowski. - Posłano mnie wcześniej do komunii, bo krążyła pogłoska, że wkrótce Stalin nie będzie pozwalał. Nasza rodzina nigdy nie miała złudzeń. Wychowywaliśmy się przy Radiu Madryt, a potem Londyn. Ojciec mówił: "Zdradzili nas, przegraliśmy wojnę". W 1950 roku zamknęli go pod pretekstem, że produkował towary dla leśnych band. Udało się go wyciągnąć po paru miesiącach, na pewno za pomocą łapówek. Z natury rzeczy taki człowiek jak mój ojciec był wrogiem klasowym. Miał przeciwko sobie Państwową Izbę Handlową, inspekcje kontrolno-rewizyjne, izby skarbowe, komisje specjalne do walki ze spekulacją. Wszystkich trzeba było przekupywać. Straszyło widmo obozu pracy dla spekulantów w Mielęcinie. Z perspektywy ojca to wyglądało tak: najpierw obiecano, jak był jeszcze Mikołajczyk, że będzie trójsektorowa gospodarka: państwowa, prywatna i spółdzielcza. Potem było już tylko coraz gorzej. Jakiś oddech po 1956 roku i zaraz okazało się, że z Gomułką też trudno wytrzymać. Frykowskiemu udało się jednak rozkręcić nową produkcję. Założył w Łodzi manufakturę, wszystkiego kilka pomieszczeń, nazywało się to Filmodruk. Chusty jedwabne i krawaty w różnokolorowe wzory nosiła cała Polska, Frykowskiemu udało się nawet zdobyć zezwolenie na eksport. Miał zawsze kilka samochodów: Opla-Supra, dekawkę, mercedesa. Jak przyjeżdżali do Sopotu i koło mola parkowały trzy samochody z łódzką rejestracją, wiadomo było, że to zjechali Frykowscy. "Miał własne zasoby dolarowe, bank podziemny, który był tak potężny, że jego decyzje kupna i sprzedaży walut miały wpływ na notowania rynku czarnogiełdowego w Polsce" - pisał Kąkolewski. Co raz w jego książce pada słowo gang, a Jan Frykowski jawi się jako prototyp "ojca chrzestnego". - To bajka - oponuje Jerzy Frykowski. - Tak samo jak nieprawdą jest to, co pisał Kąkolewski, że ojciec był wplątany w jeden z wielkich procesów gospodarczych tamtych czasów. Wielkie procesy to były skórzane i mięsne. A ojcu w 1962 roku wyciągnęli sprawę sprzed siedmiu lat, że kupił kradzioną przędzę. Średni aparat partyjny żył z łapówek od prywaciarzy i władza chciała obie strony przestraszyć. Aresztowano wiele osób. Frykowski zdążył się ukryć. Stwierdził, że musi najpierw się dowiedzieć, co koledzy wysypali. W telewizji odczytywano list gończy za Janem Frykowskim. - Wojtek poprosił mnie, żebym pomógł przerzucać ojca z miasta do miasta - opowiada Andrzej Kostenko, reżyser. - Raz wiozłem go do Sochaczewa, raz gdzieś koło Błonia. To było jak w komedii. Szyfrowany telefon Wojtka, gdzie mam się stawić. W tym miejscu pojawiał się stary Frykowski, w kapeluszu i w czarnych okularach słonecznych. Nie odzywał się przez całą drogę. Ja coś opowiadałem, on napominał mnie, że lepiej nie mówić za dużo. Był bardzo przystojny. Góralska uroda, orli nos, amerykańska twarz bez grama tłuszczu, dobrze ubrany, jak nie z Łodzi, ale z Londynu: marynarka w pepitę, płaszcz. Czuło się w nim siłę. Wojtek miał respekt przed ojcem. Kąkolewski pisał, że Jan Frykowski ukrywał się przez rok, co kosztowało go milion złotych, że pracował na niego jego tajny koncern, aż zorganizowano mu wyjazd do Szwecji kutrem rybaka z Dziwnowa. "Kawalkada mercedesów i taunusów ruszyła. Ojciec Wojtka miał przy sobie połowę majątku w złocie i dewizach". - Nie tajny koncern, ale mama, raczej gorzej niż lepiej sobie radząc, przejęła interesy ojca - mówi Jerzy Frykowski. - Z tego wszystkiego prawdą jest, że ojciec próbował uciec przez morze i że wydał go właściciel kutra. Skazali go na trzy lata, po dwóch latach wyszedł. Jan Frykowski miał trzech synów: Wojtka, Jerzego Kajtka i Maćka. I z każdym wiele kłopotów. Mieli zdobyć odpowiednie wykształcenie, by przejąć interesy ojca. Wojtek skończył technikum włókiennicze, a potem politechnikę. Zdobył dyplom inżyniera włókiennika. Mieszkał na zapleczu manufaktury ojca i nadzorował produkcję. Przynajmniej w zamyśle ojca. Henryk Kluba, dziś rektor Szkoły Filmowej, pamięta, jak stary Frykowski szukał przez umyślnych Wojtka po mieście; był pewnie potrzebny do podpisania jakieś transakcji. Wojtek przy manufakturze miał pokoik, stróżówkę, był jednym z tych niewielu szczęśliwców w ówczesnym swoim środowisku przyszłych wielkich nazwisk polskiego kina, którzy mieli niezależne lokum, więc się u niego bywało. Pozostali synowie zbuntowali się już na wcześniejszym etapie. Jerzego ojciec wysyłał na chemię, bo miał przejąć drukarnię, a on poszedł na prawo. Pracował w centrali handlu zagranicznego, sprzedawał rowery. Ale gdy Wojtek został za granicą, zostało mu jasno powiedziane, że może zajmować się handlem wewnętrznym, czyli nigdzie wyjeżdżać nie będzie. Dziś jest producentem filmowym. Maciek miał skończyć SGPiS, a poszedł na filozofię w Warszawie. Jest socjologiem. Filozofię rozwiązali mu po 1968 r. Znaleźli u niego w czasie rewizji ulotki żądające swobód obywatelskich, powołujące się na konstytucję. Frykowski senior drwił z syna: "Na jaką konstytucję wy się powołujecie, przecież ją napisali w 1952 roku". - Mówił nam, że mamy się uczyć albo pracować, że on te pieniądze, które zarabia, jest w stanie wydać sam, bez naszej pomocy - opowiada Jerzy. - Pamiętam, jak w Bristolu wygłaszał nam takie przemówienie, a rachunek, który płacił wtedy za kolację, przekraczał wysokość miesięcznej pensji, na którą moglibyśmy liczyć po studiach. Można by powiedzieć o rodzinie Frykowskich tak: ojciec prywaciarz, miał forsy jak lodu, synowie - niebieskie ptaki - rozrabiali jak pijane zające, często zresztą nietrzeźwi. Nic nadzwyczajnego. Ale można też o rodzinie Frykowskich powiedzieć tak: byli w wiecznym pojedynku z komunistyczną władzą. Na pewno nadawali jakieś barwy szaro-płaskiej rzeczywistości PRL.
Z nosem boksera i ze złotym sercem O Wojciechu Frykowskim pisał w autobiografii Roman Polański: "Pierwszy raz zobaczyłem go podczas urządzanego przeze mnie balu gałganiarzy - organizowanie zabaw było moją pasją. Nie wpuściłem go wtedy: lubił rozrabiać, poza tym nie miał zaproszenia. Omal nie doszło do mordobicia, lecz później, gdy spotkałem go w jakimś barze na mieście, wystąpił z kieliszkiem wódki. Tak się zaczęła nasza długotrwała przyjaźń. Wojtek, z nosem boksera i lekkim grymasem ust, miał w sobie coś supermęskiego i wyglądał jak wykidajło z nocnego lokalu. Pod powierzchownością brutala kryła się natura łagodna, złote serce graniczące z sentymentalizmem i absolutna lojalność". Andrzej Kostenko: - Zanim jeszcze Wojtek został naszym kolegą w Szkole Filmowej, spotykaliśmy się na zabawach na politechnice i w Honoratce, prywatnej (co było ewenementem) kawiarni w Łodzi, właściwie filii Szkoły Filmowej, no i w samej szkole. Filmy z Zachodu przychodziły wtedy tylko w dwa miejsca w Polsce: do KC PZPR i do Szkoły Filmowej. Można było obejrzeć po parę filmów dziennie. Jak się nie należało do Szkoły, trudno się tam było dostać, ale Wojtek bywał na pokazach. Stał się bardzo szybko członkiem naszej grupy, do której należeli Romek Polański, Andrzej Kondratiuk i jeszcze na dochodzącego Michał Żołnierkiewicz, architekt, który nas sponsorował, bo robił olbrzymie portrety na 1 maja i żył z tego zamożnie przez cały rok. Kiedy zmarł mój ojciec - pierwsza tragedia w naszej grupie, nikt nie wiedział, jak się zachować, przyjaciele się rozpierzchli - Wojtek przyjechał i zaczął coś niezdarnie mówić: "Bo, bo... no, przyjechałem ci pomóc". Załatwiał ze mną wszystkie formalności związane z pogrzebem. Wojtek zdał do Szkoły Filmowej, ale traktował to raczej jako towarzyskie wydarzenie niż pasję. - Nie pamiętam, żeby się kiedyś splamił dobrym zdjęciem - mówi Henryk Kluba. - Uczestniczył w naszych happeningach, ale to ja i Polański byliśmy reżyserami i aktorami, a on raczej wdzięcznym widzem. Jego kolegą z roku był Marek Piwowski. Jednego lata wybrali się nad morze.
- Mieliśmy różne przygody uliczno-sportowe - opowiada Marek Piwowski. - Wojtek czuł się zobowiązany stereotypem, w który został wtłoczony, że musi komuś przywalić. Spotykaliśmy na swojej drodze Szwedów, którzy przyjeżdżali się zabawić. Opisaliśmy ich w reportażu wspólnie napisanym "Panowie Złodzieje i Arcyszuler Japa". Zmieniliśmy nazwiska, ale jednemu Szwedowi, który przyjeżdżał do Sopotu zaszaleć z "marginesem" i na panienki, zmieniliśmy tylko jedną literę nazwiska, zaczynał się bodaj na "Z" zamiast na "S". Wytoczył nam sprawę o zniesławienie i polegliśmy, mimo świetnych adwokatów. Dostaliśmy po roku czy półtora z zawieszeniem.
Wojciech Frykowski Szkoły Filmowej nigdy nie ukończył.
Karcił, a właściwie tłukł - Obsługa Grand Hotelu często dzwoniła do ojca i donosiła o naszych wyczynach - opowiada Jerzy Frykowski. - Jednego dnia zadzwonili powiedzieć ojcu, że szykuje się większa impreza w hotelowym barze Syrena. To był ślub Ewy i Wojtka. Był listopad 1958 roku, Ewa była w ciąży, Bartek urodził się w marcu 1959 roku. Ewa chodziła wtedy do wieczorowej szkoły. Pamiętam, jak Wojtek nas obu uczył matematyki. Mnie wyzywał od tumanów, a do niej czule: "No, spróbuj zrozumieć". Ślub kościelny odbywał się w uroczystej oprawie, z mszą w katedrze. Ewa Frykowska była jedną z tych pięknych kobiet z Honoratki, które pozwalały żywić się złudzeniami, że zapyziała Łódź jest wciąż Ziemią Obiecaną, a też przynależy do świata Zachodu. Kobiecość, seksowność, długie nogi, kreowała się na Brigitte Bardot, radość życia i świetny zmysł obserwacji. Wszyscy ją lubili. Jej anegdoty się powtarzało. Gdy się poznali, on był na politechnice, ona w II klasie liceum. Wojtek obronił ją na balu politechniki przed bandą chuliganów, która ją otoczyła. Innym razem - jak mówią - złamał jej nos, bo z kimś zatańczyła, pobił ją, bo się do kogoś uśmiechnęła. - Spotkałem ich pierwszy raz razem na koncercie jazzowym w Filharmonii - opowiada Henryk Kluba. - Piękną Ewę w czasie koncertu Wojtek, delikatnie mówiąc, karcił, a dokładniej tłukł ją.
Długo ten związek nie przetrwał. Potem Wojciech związał się z Agnieszką Osiecką. Ślub odbył się w Zakopanem. Zamieszkali w Radonicach pod Warszawą w dworku wybudowanym przez pułkownika legionistę, a należącym do ojca, Jana Frykowskiego. Osiecka napisała tam musical "Niech no tylko zakwitną jabłonie". W dworku i w małżeństwie wytrwali bodaj rok. Jeszcze zanim zdał do Szkoły Filmowej, Wojciech Frykowski uczestniczył w realizacji "Ssaków" Polańskiego. To był pierwszy film robiony w PRL poza państwową strukturą. Pieniądze - swego ojca - wyłożył Wojtek. Ówczesny dziekan wydziału operatorskiego Stanisław Wohl zachwycił się pomysłem prywatnej produkcji, wypożyczył im starego arriflexa, zepsutą kamerę, którą musieli sami naprawić, dostali ścinki negatywów, laboratorium załatwili jakoś na lewo. Potrzebowali pieniędzy na wyjazd i życie ekipy, zdjęcia kręcono w Zakopanem. Wojtek był producentem i kierownikiem produkcji. Grali: Henryk Kluba i Michał Żołnierkiewicz. Jerzy Frykowski pamięta, jak Żołnierkiewicz na serwetce w klubie Manekin podpisał, że zobowiązuje się za pięć tysięcy złotych, wyłożonych przez Frykowskiego, zagrać w filmie. Kluba pamięta, że grał za darmo i że Frykowski nie musiał też płacić za transport w Zakopanem, bo odbywał się saniami, które sami ciągnęli. "Siedzieliśmy w barze Syrena. Kondratiuk, Kostenko, Frykowski, tyczkowaty Żołnierkiewicz i ja - opowiadał Polański ("Filmówka. Powieść o łódzkiej szkole filmowej"). - A nasze >>Ssaki<<, spytał nagle Kondratiuk, może byśmy teraz to zrobili? Studio filmowe Semafor odrzuciło scenariusz. Frykowski z miejsca zaproponował sfinansowanie przedsięwzięcia. (...) Jeden siedzi na sankach, drugi go ciągnie. Każdy chce za wszelką cenę być ciągniętym. W końcu sanki kradnie sprzedawca kiełbasek, epizod ten grany był przez Frykowskiego". Roman Polański wspomina w swojej autobiografii, że nazwiska Frykowskiego nie udało się umieścić w czołówce "Ssaków", a to dlatego, że jego przyjaciel był synem jednego z nielicznych przedstawicieli prywatnej inicjatywy.
Szedł Piotrkowską jak ten król Mówi Witold Leszczyński, reżyser, autor m.in. "Żywotu Mateusza": - Mogę powiedzieć tylko tyle, że Wojtek mnie zdemoralizował. Miałem trzy fakultety, nie dotykałem kieliszka, nie dotykałem papierosów, z natury byłem nieśmiały. Wziął mnie w obroty, ciągał po nocnych knajpach. Wpędził mnie w papierosy. Jak ludzie piją alkohol, to 80 proc. nie popada w uzależnienie, a 20 proc. popada. Okazało się, że ja należę do tych 20 proc. Moje późniejsze życie to pokłosie po Wojtusiu. On zawsze lubił chodzić z drugą osobą w jednym zaprzęgu. Nie rozstawaliśmy się przez dwa lata. Ja mu imponowałem, że jestem taki wykształcony, on mi imponował, że był największym bandziorem w Łodzi. Nie było tego po nim widać. I to był jego atut w bójkach, łagodna czy - jak inni mówią - rozlazła twarz. Wtedy istniało w Łodzi silne środowisko chuligańskie, tzw. bikiniarzy, oryginalny styl na wzór zachodni, ale swojski, cyklistówki, plerezy. Gangi na Bałutach i Chojnach walczyły ze sobą, a równo atakowały obcych. Wieczorem studenci przemykali się po ulicach. Frykowski szedł Piotrkowską jak król, jemu schodzili z drogi. Bikiniarze czaili się wieczorem przy wyjściu z Honoratki, pojawiali się na zabawach w Politechnice czy Akademii Medycznej. Wojtek nie zaczepiał, nie szukał zwady, tylko się włączał, jak kogoś bili. - Walczył jak gladiator. Jedno zdarzenie pamiętam klatka po klatce. Knajpa, Mikołajki, jesteśmy w trakcie zdjęć do "Noża w wodzie" - wspomina Kostenko, który był asystentem Polańskiego przy filmie. - Wojtek ma rękę na temblaku. Zaczynają bić stolarza ekipy za to, że ze zbytnią uwagą, odczytaną jako prześmiewcza, przyglądał się miejscowemu poecie recytującemu wiersze. Wojtek rozbraja napastników i siada z powrotem na miejsce, a krzesło ma odwrócone tyłem do sali. Siedzi obsługa statku, który kursuje do Mikołajek, widzę, jak kapitan i marynarze naradzają się, po czym zmierzają w naszą stronę. Mówię Wojtkowi: "Podchodzą, chyba będą nas bić". I Wojtek, nie odwracając się, wstaje, bierze za nogę krzesło, na którym siedział, i wali nim kapitana. Po czym podsuwa sobie drugie krzesło stojące obok i nie odwracając się przez cały czas, znów siada. Marynarze wynieśli kapitana, na sali nikt się nie poruszył. Dowiedzieliśmy się z lokalnej prasy, że ten kapitan miał wstrząs mózgu. Frykowski miał przy produkcji "Noża w wodzie" Polańskiego funkcję ratownika. - Kiedy złamał rękę, ustaliliśmy jednogłośnie, w drodze plebiscytu, że "ryzykujemy życie", ale nie godzimy się na zmianę ratownika - opowiada Kostenko. - Przed wyjazdem do Mikołajek ekipa spędzała dużo czasu na warszawskim basenie Legii. Wojtek za młodu był w reprezentacji Polski juniorów. Utyty, podpity, zakładał się o spore sumy z trenującymi tam zawodnikami średniej klasy, kto przepłynie szybciej 50 metrów. To były dwie długości basenu, które on był w stanie przepłynąć praktycznie pod wodą. Miał 25 lat, był nadwyrężony fizycznie i mówił, że 60 metrów już by nie popłynął. Ale na 50 metrach zawsze wygrywał. Wojtek startował w rajdach; wciąż miał nowe samochody, które rozbijał. Krążyły legendy, jak na rajdzie w Zakopanem wpadł na budynek poczty. Rajdy wtedy odbywały się na własnych samochodach. Startowali w nich przeważnie właściciele warsztatów i tzw. prywatna inicjatywa. Świetnie grał w pokera. Wyglądał zawsze na dużo bardziej trąconego alkoholem, niż był w rzeczywistości - ciągnie Kostenko. - Zachowywał pełną koncentrację i wygrywał całkiem spore sumy. Grało się wtedy albo po prywatnych domach z prywaciarzami, albo na zapleczu knajp, Wojtek upodobał sobie nocną knajpę w kinie Włókniarz, otwartą do szóstej nad ranem. Kiedyś trzy dni nie przychodził na zajęcia w Szkole Filmowej, aż pojawił się z zegarkiem, który zastawił jego kolega. Oświadczył: "Ja już ten zegarek siedem razy wygrałem, siedem razy przegrałem, ale na końcu wygrałem".
Do Dziobaczka Marzył mu się Hollywood. Kolejnych przyjaciół ubywało z Polski, wyjechali już Jerzy Kosiński, Roman Polański, Marek Hłasko, Krzysztof Komeda. Wyjechał do Paryża i, jak to polski emigrant, zajmował się tam a to przenoszeniem mebli, a to malowaniem. Hłasko pisał w jednym z listów, że właśnie jest z Wojtkiem Frykowskim w drodze do Marsylii, gdzie jadą się zaciągnąć się do legii cudzoziemskiej. Z Francji Frykowski pojechał do Ameryki. - Uwijał się wokół Romka Polańskiego - opowiada Kostenko. - Pamiętam, jak Romek pokazał mi kiedyś wylewny list Wojtka i pytał: "Czy on chce się ze mną żenić?". A to był list człowieka zestresowanego, liczącego, że nadejdzie pomoc. I Romek mu pomógł. Wspomógł go też Jerzy Kosiński. To był też krąg łódzkiej Honoratki. Oni obydwaj wprowadzili go w środowisko elit nowojorskich i hollywoodzkich. Ela Czyżewska opowiadała mi, że Wojtek miał w Paryżu dziewczynę, która tam została, gdy on wyjechał do Stanów. Nazywał ją "Dziobaczek". I Wojtek mówił Elce: "Co się podczołgam do jakiejś milionerki, to mnie zaraz cofa do mojego Dziobaczka". W Nowym Jorku poznał przez Kosińskiego 25-letnią Abigail Folger, zwaną Gibby, córkę milionera, potentata na rynku kawy. Z nią przeniósł się na Zachodnie Wybrzeże. Gdy Frykowski poznał Gibby, pracowała jako wolontariuszka w murzyńskim getcie. Z początku zajmowała się tym samym w Kalifornii, wstawała o 6 rano i starym volkswagenem jechała do dzielnicy murzyńskiej, wracała wieczorem. Z czasem jednak coraz bardziej wciągały ją narkotyki. Raport policyjny pisany po zabójstwie na Cielo Drive stwierdza, że Frykowski był na jej utrzymaniu. Gdy Polański pojechał kręcić film w Anglii, oboje zamieszkali w jego posiadłości, by sprawować pieczę nad jego ciężarną żoną. "Niektórzy z naszych gości na Cielo Drive, rozdrażnieni jego stałą obecnością - pisał o Frykowskim w autobiografii Polański - nazywali go pieczeniarzem, żigolakiem, a także zarzucali mu, że wyleguje się bez przerwy koło basenu z nieodłączną szklaneczką wina w ręce. Nie zamierzałem we własnym domu żałować przyjacielowi wina". Po jego śmierci Polański powiedział w jakimś wywiadzie, że dawał Wojtkowi pieniądze i zachęcał do realizacji któregoś z projektów, choć sam w to nie za bardzo wierzył. I że Wojtek był człowiekiem przeciętnego talentu i nieprzeciętnego wdzięku. - Tata mówił: "Muszę pojechać do Ameryki, sprawdzić gówniarza". Ale nie pojechał. Wojtek chciał go czymś zaskoczyć, czymś mu zaimponować - opowiada Jerzy Frykowski. Matka i brat Wojciecha Jerzy pojechali po ciało, przywieźli puszkę z prochami. W pogrzebie uczestniczyło blisko trzy tysiące osób. "Wiele osób przyszło, oczekując sensacji - komentował Kąkolewski - plotka głosiła, że puszka z prochami została wykonana u Tiffany'ego ze szczerego złota i wysadzana jest drogimi kamieniami".
Abulia, i ja to mam Bartek miał dziesięć lat, kiedy zginął jego ojciec. Wojciech wyjechał z Polski w 1965 r. Syn widział go ostatni raz, jak miał pięć lat. Mógł o nim mieć tylko zamglone wspomnienia. - W sierpniu 1969 byłem z mamą i Bartkiem w Sopocie - opowiada Jerzy Frykowski. - Zadzwonił kolega z STS-u, że musimy zadzwonić do Los Angeles. Okazało się, że jak zamówi się rozmowę z Sopotu, to za trzy dni będzie połączenie. Wróciliśmy do Warszawy, żeby dowiedzieć się, co się stało. W dwa lata po śmierci Wojciecha rodzina Frykowskich wszczęła sprawę przeciw Mansonowi o odszkodowanie. Jego matka, brat Jerzy i Bartek pojechali do Stanów na rozprawę. Adwokat żądał miliona dolarów odszkodowania dla Bartka. "Los Angeles Times" w numerze z lipca 1971 opisywał jasnowłosego 12-latka zeznającego przed amerykańskim sądem. Bartek opowiadał, że tata pisał, jak tęskni, chciał, by syn przyjechał do niego tak szybko, jak to możliwe, kazał mu uczyć się angielskiego i być dobrym chłopcem. "Pisał mi, że w Ameryce żyje się dobrze, a mnie to się kojarzy dziś z koszmarem sennym" - cytowano słowa małego Polaka. Zasądzono na jego rzecz 500 tysięcy dolarów. Pozostawało ich wyegzekwowanie od Mansona. Na procesie Mansona nie było. W scenariuszu Bartłomieja Frykowskiego zetknięcie małego chłopca z mordercą na sali sądowej, jego paniczny strach i nienawiść decydują o całej drodze życiowej bohatera. Manson został skazany w 1971 na karę śmierci. Wyroku nie wykonano. W 1976 roku, kiedy stan Kalifornia zniósł karę śmierci, zamieniono mu ją na dożywocie (siostry Sharon Tate i aktorzy rówieśnicy, m.in. Barbara Streisand, prowadzą od lat lobbing, domagając się, by sąd odrzucał apelacje o jego wcześniejsze uwolnienie). Bartek powinien był dostawać tantiemy z piosenek do tekstów Mansona. Pierwszą piosenką była "Never Listen Not To Love" nagrana przez Beach Boys w 1968 r. Manson, z wytatuowaną swastyką na czole, idol satanistów i neonazistów, otrzymywał też pieniądze za użyczanie swojej podobizny na koszulkach, czapkach, nalepkach. Ale pieniądze dla Bartka były długo tylko na papierze. Adwokaci Mansona wpisywali sobie bowiem jego zarobki w koszta obrony i odwołań. Bartka wychowywali dziadkowie Frykowscy. Wojciech z Ewą rozwiedli się, gdy Bartek miał dwa i pół roku. Został u matki Ewy. Rodzice Wojciecha stanowczo uważali, że dziecku lepiej będzie u nich. Domy dzieliła przepaść finansowa. Zabrali Bartka, nie miał jeszcze wtedy trzech lat. Wojciech wyjechał za granicę, Ewa Frykowska też któregoś dnia wyruszyła w świat autostopem. Jakiś czas była w taborze cygańskim. Wyszła za mąż zagranicą za bardzo zamożnego finansistę, ma z nim syna. Dziadkowie przeprowadzili sądownie przekazanie Bartka pod ich kuratelę. Ze scenariusza Bartłomieja Frykowskiego: "Dziadek. On uczył mnie wszystkiego. Dbał o mnie jak ojciec. Nad polami unosił się zapach tysięcy róż i tulipanów, które hodował. Uczył mnie, jak o nie dbać, aby były piękne". Ewa Frykowska pojawiła się u Bartka, gdy miał 14 lat. Dziadkowie widocznie nic mu o niej nie opowiadali, bo mały Bartek zapytał kiedyś, czy Agnieszka Osiecka to jego mama. Prawdziwa mama zaprosiła syna na rejs jachtem do Monte Carlo. Zaczęła do niego przyjeżdżać. Bartek źle się uczył, zawalił liceum, był w technikum fotograficznym. Załatwiła mu korepetycje z matematyki, żeby zdał maturę. Namówiła go na zdawanie na wydział operatorski, dobrze znała rektora szkoły Henryka Klubę. Mąż Ewy kupił pasierbowi mieszkanie i samochód. Ich kontakty co pewien czas się urywały. Ewa opowiadała znajomym, że Bartek oczekuje od jej męża ciągłego finansowania, a od niej przepychania go - że ich nadużywa. Na początku lat 90. Bartłomiej sprzedał podarowane mu mieszkanie i wyjechał do Niemiec z żoną pielęgniarką i dwójką dzieci. Wrócił po czterech latach, bez pieniędzy, bez sukcesów. Jego żona zamieszkała z dziećmi u swojej matki, on znajdował sobie różne przystanie. W maju tego roku ukazały się w łódzkiej prasie listy gończe za jego córką Rozalią, uczennicą ósmej klasy szkoły podstawowej. Znaki rozpoznawcze: na lewym przedramieniu tatuaż - ptak w locie. Uciekła z domu, bodaj po scysji z ojcem, który przylał jej za to, że się nie uczy. Adwokat Frykowskich co dziesięć lat odnawiał pozew o odszkodowanie dla syna za śmierć ojca, by nie uległ przedawnieniu. Aż w latach już 90. Axel Rose, lider znanego zespołu Guns'n'Roses, nagrał na płycie "The Spaghetti Incident", piosenkę z tekstem Mansona "Look At Your Game Girl". Co prawda jego nazwisko nie padało, ale płyta kończyła się podziękowaniem dla Charliego. Wybuchł skandal. Adwokat zaskarżył wytwórnię płytową Geffen Records, która wydała płytę. Wytwórnia zobowiązała się przekazywać Bartłomiejowi 72 tys. dolarów od każdego miliona egzemplarzy sprzedanych płyt. Był w Stanach i jakieś pieniądze już z tego dostał. Andrzej Kostenko: - Bartka mało znałem. Pamiętam, jak Ewa przyprowadziła go do nas, miał wtedy 17 lat, żeby się poradzić, co sądzę o pomyśle, aby poszedł do Szkoły Filmowej. Zobaczyłem nieśmiałego, wychudzonego młodzieniaszka, zupełnie do Wojtka niepodobnego. Niedawno rozmawiałem z nim na pięćdziesięcioleciu Szkoły Filmowej i zobaczyłem Wojtka Frykowskiego. Podobny gest, sposób mówienia, sposób poruszania się, podobny urok, dowcip, lekkość prowadzenia rozmowy. A przecież on ojca praktycznie nigdy nie widział. Pamiętam, jak Wojtek siedział skacowany w Honoratce i pytał: "No jak się nazywa kompletny zanik woli?". I sam sobie odpowiadał: "Abulia, i ja to mam". Wojtek był rozleniwiony, miał rozlazły charakter, nie zależało mu. O Bartku słyszałem podobne opinie. Przedtem nie wierzyłem za bardzo w geny. Część jego kolegów po fachu i dawnych przyjaciół ojca twierdzi, że Bartek, podobnie jak jego ojciec, był człowiekiem niewielkiego talentu i niewielkiej sumienności i, podobnie jak ojciec - człowiekiem wielkiego uroku. - W zawodzie operatora wszystko polega na precyzji. Jak ma być coś o ósmej, to ma być o ósmej. A u niego był brak skupienia, chęć brylowania, dowartościowywanie się przez mit ojca - mówi mi jeden z reżyserów. Po powrocie do Polski w 1996 roku Bartłomiej pracował jako operator drugiej albo trzeciej kamery przy zbiorowych scenach w "Panu Tadeuszu" i "Ogniem i mieczem". Pracował w filmach, których producentem był jego stryj, Jerzy Frykowski, bardzo poczuwający się zawsze do opieki nad bratankiem. A wcześniej jako operator kamery przy "Uprowadzeniu Agaty" Marka Piwowskiego, przyjaciela ojca. Ale Piwowski mówi, że wybrał Bartka Frykowskiego, nie kierując się dawnym wspomnieniem - dwu- czy trzyletniego dziecka o dużych, zdziwionych oczach, które kiedyś wynurzyło się zza kotary, gdy gęgali u Wojtka po północy. Obejrzał kasety filmowe, gdzie widać było dobrą pracę operatorską Bartka. Był dobry, dynamiczny - mówi o nim Piwowski. Odmiennego zdania jest też Adek Drabiński, który współreżyserował z Jerzym Hoffmanem "Ogniem i mieczem" i bezpośrednio pracował z Bartłomiejem. Mówi w samych superlatywach i o jego osobowości, i o jego pracy: - Zdolny, miał pasję, operatorską duszę i oko, sterował się na fabułę, nie na reklamy, jak każdy ambitny operator, profesjonalista. Uroczy, dekoracyjny z wyglądu, troszeczkę mitoman, ja to lubię, natomiast nigdy nie bywał nudny. Radosny, potrafił być lekko pretensjonalny. Pił tyle, co wszyscy piliśmy, nie więcej. Na dodatek był dobrym człowiekiem. Naprawdę fajny gość.
Zabawa w powtórkę? Scenariusz Bartłomieja Frykowskiego "Unosząc się lekko nad ziemią" nie wydaje się propozycją dla reżysera, jest sentymentalny, nieprawdziwy, i choć niby jest w nim wszystko: przemoc, seks, miłość - brak w nim napięcia. Natomiast scenariusz byłby świetnym materiałem do analizy dla psychoterapeuty. Bohater wpada w najgorsze tarapaty i wychodzi z nich dzięki sile woli i mięśni. Ratuje swoją dziewczynę, Caroline, mając przeciw sobie trzech nożowników. Organizuje konferencję prasową z mordercą ojca, którego dusi linką, przestrzeliwuje pistoletem, ale nie zostaje zabity przez strażników (co przewidział w scenariuszu). Wykupuje go adwokat za kaucją i wywozi w góry. Tam dopadają go uzbrojeni po zęby - w sztylety, noże sprężynowe i rewolwery - wyznawcy mordercy, ale on, ćwiczony w technikach Aiki-Do, pokonuje ich. Jego scenariusz czyta znany producent z Hollywoodu, mianuje go reżyserem, film zostaje nominowany do Oscara. Ale nasz bohater nie uczestniczy w gali. "Caroline: - Przecież ten film to całe twoje życie, twoje przeznaczenie; Leo: - Ten rozdział życia jest już zamknięty. Ty jesteś moim przeznaczeniem". Film kończy się happy endem W nocy z 7 na 8 czerwca 1999r. z dworku w Głuchach należącego do Karoliny Wajdy odtransportowano go karetką pogotowia do pobliskiego szpitala. Miał brzuch przebity nożem. O 4 nad ranem Karolina Wajda dzwoniła do jego matki Ewy Frykowskiej-Morelle do Paryża, czy nie dałoby się przewieźć Bartka do szpitala w Szwajcarii. Zmarł z wykrwawienia o 4.30 nad ranem. Nie stwierdzono obrażeń typowych dla walki lub obrony. Śmierć wskutek wstrząsu krwotocznego mogła nastąpić w wyniku działania ręki własnej. Tyle mówi sekcja zwłok. Prokurator Waldemar Osowiecki, szef Prokuratury Rejonowej w Wyszkowie, twierdzi, że wszystko wskazuje na to, że Bartłomiej Frykowski popełnił samobójstwo. Śledztwo jeszcze nie jest zamknięte, prokuratura czeka na wyniki badań daktyloskopijnych. A w prasie roi się od domysłów. Najpierw "Express Wieczorny" w notatce zatytułowanej "Samobójstwo z miłości" doniósł, że Bartłomiej F., odrzucony przez gosposię Karoliny Wajdy, postanowił popełnić samobójstwo. Wkrótce "Express" prostował, że to nie przez gosposię doszło do tragedii. Tytuły prasowe brzmią: "Śmierć w wyższych sferach", "Wajdówna nie dotykała noża"; czy też bardziej tajemniczo, ale też z nawiązaniem do Wajdy: "Nie wszystko na sprzedaż" ("Polityka"). Bartłomiej był znany, ponieważ był synem Wojciecha Frykowskiego. Sprawa tamtego morderstwa była tak głośna i bulwersująca, że gdy Bartłomiej był w Niemczech, "Der Spiegel" znalazł miejsce na łamach, by napisać o jego scenariuszu, odwołującym się do tamtych wydarzeń. Śmierć Frykowskiego ojca stała się głośna, ponieważ miała miejsce w willi Polańskiego. Śmierć Frykowskiego syna jest przedmiotem zainteresowania prasy, ponieważ miała miejsce w dworku córki Beaty Tyszkiewicz i Andrzeja Wajdy. Czy była to zabawa w powtórzenie losu ojca, która tak źle się skończyła? Koledzy Bartłomieja i przyjaciele jego ojca nie bardzo chcą wierzyć w wersję najbardziej poczytną - o desperackim geście z powodu zawiedzionej miłości. Opowiadają, że to zdarzenie wpisuje się w życie Bartka, choć każdy z moich rozmówców widzi to w trochę inny sposób. Dawna przyjaciółka: - Czar, pieniądze, wdzięk, inteligencja, talent. Ale też był psychopatyczny i depresyjny zarazem. Powtarzał: "Cyganka mi wywróżyła, że umrę młodo". Raz próbował wyskoczyć przez okno. Znajomy rodziny: - Samookaleczał się, jak był jeszcze małym dzieckiem. Nie doznał miłości rodziców i wyszedł z dzieciństwa kompletnie pokiereszowany. Adek Drabiński: - W czwartek, tuż przed tragedią, w Boże Ciało, pojechaliśmy na wycieczkę do człowieka, który odzyskał pałac, zaprowadził stajnie. Bartek wymieniał fachowe uwagi o koniach, umawiał się na następny raz na przejażdżkę. To musiał być głupi wypadek. Bartek był niedojrzały emocjonalnie i łatwo mylił fikcję z rzeczywistością. Opowiadał zmyślone historie, w których był centralną postacią jakiejś rozróby, rozstawiał napastników, sam w nie wierzył i nie wierzył. Co prawda raz mi opowiedział jedną z tych swoich fabułek, był czołg, który on zawadiacko prowadził, upolowany jeleń z czołgu, to było w czasie kręcenia "Ogniem i mieczem", a potem wszyscy tego jelenia spożywaliśmy. Sądzę, że ta część jego osoby, która żyła w świecie imaginacji, wzięła górę i zrobił coś, co chciał tylko zgrabnie zagrać. Przyjaciel rodziny: - Żył w micie ojca, przynajmniej w swoim życiu na pokaz. Przeczytałem w prasie, że woził w samochodzie planszę z fotografiami zabitego Wojtka i opisem zdarzeń, przecież to było teatralne, psychologicznie nieprawdziwe. On właściwie ojca nie znał. Kiedy zaczął dorastać, słuchał o nim i miał przez to przewrócone w głowie. W tym tragicznym przypadku pewnie też pozował jakoś na ojca i poszedł w tym za daleko. Ksiądz Frykowski: - Nie uwierzę, że Bartek chciał popełnić samobójstwo. Anna Bikont
Straszny dworek http://www.nie.com.pl/art16351.htm Można przypuszczać, że gdyby dogorywającego 40-letniego operatora filmowego, Bartłomieja Frykowskiego, znaleziono w innym miejscu niż posiadłość 32-letniej bezrobotnej Karoliny Wajdy, córki reżysera Andrzeja Wajdy i aktorki Beaty Tyszkiewicz, śledztwo w tej sprawie toczyłoby się trochę inaczej, choć jego rezultat mógłby być taki sam. Trzy tygodnie temu mgr Aneta Rafałko, prokurator Prokuratury Rejonowej w Wyszkowie, postanowiła umorzyć śledztwo w sprawie śmierci Frykowskiego, która nastąpiła ponad cztery miesiące wcześniej, 8 czerwca 1999 r. nad ranem. Poprzedniego dnia wieczorem, w posiadłości Wajdówny w Głuchach, Bartłomiej Frykowski miał wbić sobie w brzuch nóż kuchenny, następnie go wyjąć, przejść kilka kroków, usiąść na krześle, spaść z niego i stracić przytomność. Świadkiem tego zdarzenia - świadkiem jedynym! - była Karolina Beata Wajda. Prokurator Rafałko potwierdziła wersję świadka, uznając, że ofiara spowodowała ciężkie uszkodzenie własnego ciała ze skutkiem śmiertelnym, czyli, mówiąc w pewnym uproszczeniu, popełniła samobójstwo. Być może tak było naprawdę. Być może Bartek Frykowski popełnił seppuku na oczach swojej przyjaciółki (jak mówią jedni) lub kochanki (jak chcą inni). Być może zrobił to bez żadnego racjonalnego powodu. Wychodząc z założenia, że formalnym obowiązkiem prokuratury i policji było znalezienie sprawcy (sprawców) śmierci Frykowskiego lub dowodów na to, że sprawcy tacy nie istnieją, można powiedzieć, że prokuratura i policja wypełniły ów obowiązek. Ale jeśli uznać, że powinnością policjantów i prokuratorów, niezależnie od prowadzonej sprawy, jest dążenie do odkrycia prawdy obiektywnej, zgodnie z prawem i logiką, to można mieć wątpliwości, czy policjanci i prokuratorzy wywiązali się z tej powinności należycie. O tych wątpliwościach dziś piszemy powołując się na opinie prawników i policjantów, którzy wprawdzie nie uczestniczyli w tym śledztwie, ale mieli możliwość zapoznania się z aktami sprawy. Zgodnie z życzeniem naszych konsultantów nie wymieniamy ich nazwisk. W chwili, gdy Frykowski miał pchnąć się nożem, w domu Wajdówny oprócz gospodyni przebywała Katarzyna Z. przyjaciółka Karoliny i jednocześnie osoba, która pomagała w hodowli koni oraz innych zwierząt. Chociaż Katarzyna Z. nie widziała samego momentu uderzenia nożem, to jej zeznania w zasadzie pokrywają się z zeznaniami Karoliny Wajdy. 7 czerwca o dziesiątej wieczorem do posiadłości w Głuchach wróciła z Warszawy jej właścicielka. Spostrzegła, że podczas jej nieobecności Bartek z Kasią Z. wypili butelkę wina. Nie była tym zachwycona. Nie miała ochoty na rozmowę z Frykowskim, który na rozmowę z Wajdówną ochotę przejawiał. Wobec tej różnicy zdań 40-letni mężczyzna dźgnął się nożem. Karolina powiadomiła o tym Katarzynę, po czym obie zrobiły Frykowskiemu prowizoryczny opatrunek. Wajdówna zadzwoniła na policję i pogotowie. Pierwsi na miejsce przybyli policjanci z Komisariatu Policji w Zabrodziu: Wiktor M. i Grzegorz S. Weszli na teren posesji, potem do domu, ale do kuchni gdzie leżał konający Frykowski już nie weszli. Zabroniła im tego Wajdówna, prosząc, by nie robili zamieszania. Policjant, który czytał akta sprawy i którego poprosiliśmy o komentarz: "Policjanci z Zabrodzia zachowali się nieprofesjonalnie. Po pierwsze, mieli obowiązek przekonania się, czy ofiara nie potrzebuje pomocy. Po drugie, powinni naocznie stwierdzić, czy ofiara jest przytomna, czy nie. Nie wolno im było polegać jedynie na opinii świadka, nawet jeśli ów świadek nosił znane nazwisko". Kilka minut potem przyjechał ambulans, który umierającego Bartka zabrał do szpitala, gdzie mimo przeprowadzonego zabiegu mężczyzna zmarł. Następnie do Głuch przybyła prokurator Rafałko i ekipa dochodzeniowo-śledcza z Komendy Powiatowej Policji w Wyszkowie. Prokuratorka na miejscu przesłuchała Karolinę Wajdę, a jeden z policjantów protokołował. Komentarz prokuratora, który zna akta sprawy: "Bardzo rzadko prokurator od razu osobiście przesłuchuje świadka, zostawia to policjantom. Policjanci natomiast przeprowadzają zwykle rozmowę ze świadkiem na miejscu zdarzenia, z której sporządzają notatkę, a następnie przesłuchują świadka na policji. Potem dopiero świadka słucha prokurator. Zeznanie przed prokuratorem uznawane jest za ważniejsze, powinno więc być przeprowadzane niejako z dystansu, po zapoznaniu się z poprzednimi zeznaniami. Prokurator ma wówczas większą możliwość znalezienia ewentualnych sprzeczności w zeznaniach". Policjant: "Zwłaszcza jeśli zachodzi podejrzenie popełnienia zabójstwa, a tego wówczas nie można było wykluczyć, należało zabrać obydwie panie (Karolinę Wajdę i Katarzynę Z. przyp. R.S.) na komendę i tam przesłuchać je koniecznie oddzielnie. Nie zaszkodziłoby wrzucić je na dołek, potrzymać w niepewności, zastosować wariant dobry policjant-zły policjant (stosowana przez wszystkie policje świata skuteczna metoda docierania do prawdy, polegająca na jednoczesnym przesłuchiwaniu świadka przez dwóch policjantów, z których jeden sprawia wrażenie życzliwego i przyjaznego, a drugi wrogiego i oschłego przyp. R.S.). Przesłuchiwanie na komendzie jest zwykle bardziej efektywne, ponieważ odbywa się na terenie, na którym gospodarzem jest policjant, a nie świadek. Postanawiając przesłuchać Karolinę Wajdę u niej w domu, pani prokurator popełniła błąd. Dziwię się, że policjanci z wydziału kryminalnego lub dochodzeniowego nie sprzeciwili się temu. Może i na pani prokurator, i na glinach zrobiły wrażenie nazwisko oraz powiązania rodzinne pani Karoliny?". Pytana o znajomość z Frykowskim, Wajdówna powiedziała, że zna go od roku, natomiast od kilku miesięcy Frykowski zatrzymywał się w posiadłości w Głuchach, gdzie za każdym razem mieszkał po kilka dni lub tygodni. Na temat stosunków łączących ją z Bartkiem Karolina powiedziała, że nie chce mówić o sprawach osobistych. Prokurator: "Ten wątek jest zdecydowanie zaniedbany w śledztwie. Dla prawidłowego odtworzenia zdarzenia oraz stanu emocjonalnego uczestników ma znaczenie, czy pan z panią byli tylko przyjaciółmi, czy kochankami. A co z drugą panią? Co mogło ją łączyć z panem albo panią?". Policjant: "Zastanawiające, że podczas pierwszego przesłuchania pani Wajda mówi, iż w zachowaniu Frykowskiego przed wypadkiem nie zauważyła niczego dziwnego, natomiast w kolejnych zeznaniach stwierdza, że popadał w niecodzienny niepokój. Sama z siebie pani Wajda informuje panią prokurator, że Frykowskiego zwolniono ze służby wojskowej ze względu na jego stan psychiczny. Pani prokurator chętnie idzie tym śladem, powołując się na informację z WKU, z której wynika, że Frykowski cierpiał na nerwice i psychozy i dlatego uznano go za niezdolnego do służby wojskowej. Czy ktoś zadał sobie trud i sprawdził, czy Frykowski nie symulował, chcąc wymigać się od wojska? W tamtych czasach było to dość powszechne...". Inny policjant: "Wiadomo, że nikt normalny nie wbija sobie noża w brzuch, ot, tak sobie. Wiadomo również, że łatwiej jest próbować udowodnić, iż ktoś był świrem i dlatego wsadził sobie nóż, niż próbować ustalić, dlaczego wsadził sobie nóż, choć świrem nie był. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ktoś z kogoś chciał zrobić świra. Inna sprawa: pani Karolina zeznała, że wiedziała o trudnej sytuacji finansowej Frykowskiego i dlatego pomagała mu m.in. pożyczając pieniądze, podczas gdy z akt wynika, że pani Karolina żyje w separacji z mężem, nie pracuje, natomiast Frykowski pracuje od czasu do czasu, zarabia, i jeszcze dostaje pieniądze od matki, która jest żoną zamożnego cudzoziemca". Na nożu, którym Bartek miał się pchnąć, nie znaleziono odcisków palców innych niż odciski palca policjanta który zabezpieczając ślady nieostrożnie uchwycił, ostrze. Na klindze było też za mało krwi, aby biegli mogli stwierdzić, czy jest to krew Frykowskiego. Policjant: "Postępku gliniarza nie będę komentował, bo to zwykły skandal. Nie tłumaczy go nawet to, że zabrakło wtedy gumowych rękawiczek... Zbyt mało krwi na ostrzu da się natomiast jakoś wytłumaczyć; często mówimy, że aby ci z laboratorium byli zadowoleni, trzeba im dostarczyć wiadro krwi... Ale brak odcisków palców? Pani Wajda i panna Z. stwierdziły, że noża nie dotykały, chociaż najwidoczniej ktoś go wytarł. Nie wydaje mi się, że mógł go wytrzeć Frykowski po tym, jak już go wsadził sobie w brzuch, a następnie wyjął... Zresztą czy naprawdę sam wyjął? A potem jeszcze się przespacerował o własnych siłach?". Prokurator: "Uważam, że niestarannie przeprowadzono wizję lokalną, która odbyła się w Głuchach dwa dni po zdarzeniu. Gdybym to ja ją przeprowadzał, to najpierw z udziałem tylko jednego świadka, Karoliny Wajdy, a potem, od początku, z udziałem tylko drugiego świadka, Katarzyny Z. Obecność dwóch świadków naraz mogła spowodować, że jeden świadek wpływał na zachowanie drugiego zwłaszcza jeśli osobowość jednego świadka jest silniejsza niż osobowość drugiego. Karolina Wajda ma niewątpliwie bardzo silną osobowość". Ten sam prokurator: "W zeznaniach pani Karoliny Wajdy, które prokurator uznała za wyjątkowo spójne, jest kilka nie wyjaśnionych nieścisłości. Np. nie odtworzono z należytą starannością przebiegu całego dnia 7 czerwca. Pani Wajda zeznała, że o dziewiątej wieczorem wyjechała z Głuch do Warszawy, gdzie odwiedziła swoją matkę, panią Tyszkiewicz, a już o dziesiątej wróciła, do tego z zakupami. Sprawdzono, czy jest to technicznie możliwe? Jak to się ma do zeznań męża pani Wajdy, który powiedział, że tego wieczoru nie widział żony, choć u pani Tyszkiewicz przebywał do wpół do dziesiątej?". Policjant: "Jednym ze skuteczniejszych sposobów prowadzenia takiego śledztwa jest odtworzenie, godzina po godzinie i minuta po minucie, ostatnich trzech dni przed feralnym wydarzeniem oraz ustalenie, co w tym czasie robili ofiara i brani pod uwagę świadkowie. Z akt wynika, że tego sposobu nie wykorzystano, choć dzięki niemu można było wyjaśnić niektóre wątpliwości, np. jak cały dzień 7 czerwca spędziła pani Karolina". Tyle fachowcy. Nie rozstrzygając tego, czy w Głuchach ktoś kogoś zabił, czy też ktoś zabił się sam, wskazują oni na błędy popełnione w czasie śledztwa. Czasem wprost, a czasem aluzyjnie podkreślają, że niektóre z tych błędów są wynikiem ostrożności, z jaką przedstawiciele organów ścigania podchodzili do tej sprawy. Nasi konsultanci sugerują, że nazwisko oraz społeczna pozycja
Karoliny Wajdy wpływały na postępowanie stróżów prawa. I działo się tak niezależnie od tego, czy Wajdówna swoje nazwisko i pozycję społeczną wykorzystywała, czy nie. ROMAN STOBNICKI
Jak polski wymiar sprawiedliwości deprawuje "elyty" Minęło 10 lat od śmierci Bartłomieja Frykowskiego, którego ojciec zginął z rąk bandy Mansona w Cielo Drive - w domu Polańskiego. Bartłomiej stracił życie w zadziwiających okolicznościach, w domu Karoliny Wajdówny - córki Andrzeja Wajdy tak ochoczo nawołującego do odstąpienia od karania Polańskiego za pedofilię. 7 czerwca 1996 roku wieczorem, w posiadłości Wajdówny w Głuchach, Bartłomiej Frykowski miał wbić sobie w brzuch nóż kuchenny, następnie go wyjąć, przejść kilka kroków, usiąść na krześle, spaść z niego i stracić przytomność. Świadkiem tego zdarzenia świadkiem jedynym! była Karolina Beata Wajda. Prokurator Rafałko potwierdziła wersję świadka, uznając, że ofiara spowodowała ciężkie uszkodzenie własnego ciała ze skutkiem śmiertelnym, czyli, mówiąc w pewnym uproszczeniu, popełniła samobójstwo. Być może tak było naprawdę. Być może Bartek Frykowski popełnił seppuku na oczach swojej przyjaciółki (jak mówią jedni) lub kochanki (jak chcą inni). Być może zrobił to bez żadnego racjonalnego powodu. Można przypuszczać, że gdyby dogorywającego 40-letniego operatora filmowego, Bartłomieja Frykowskiego, znaleziono w innym miejscu niż posiadłość 32-letniej bezrobotnej Karoliny Wajdy, córki reżysera Andrzeja Wajdy i aktorki Beaty Tyszkiewicz, śledztwo w tej sprawie toczyłoby się trochę inaczej, choć jego rezultat mógłby być taki sam. Po czterech miesiącach od śmierci Frykowskiego mgr Aneta Rafałko, prokurator Prokuratury Rejonowej w Wyszkowie, postanowiła umorzyć śledztwo w sprawie pomimo, że narzędzie zbrodni zostało dokładnie wyczyszczone z odcisków palców. Gdyby Frykowski chciał popełnić samobójstwo to pociąłby sobie raczej żyły a nie wbijał nóż w brzuch. Dobrze że nie strzelił sobie w plecy ze strzelby. No i jak się już pochlastał to umarł, wyczyścił nóż i podobno jeszcze zdążył umyć podłogę... Czyżby Andrzej Wajda chciał dla Romana Polańskiego tej samej drogi, która otworzyła się przed jego córką? W Polsce było to możliwe, ale czy w USA? Może pan Andrzej Wajda powinien przeżyć chwilę refleksji zanim otworzy gębę pełną wyrobów z porcelany? Pamiętam, że media miały wtedy szlaban na informacje o zagadkowej śmierci Frykowskiego (tylko Polsat się wyłamał). No i za jakiś czas Agata Buzek zagrała u Wajdy:) Nazwisko chroni w Polsce przed odpowiedzialnością za czyny normalnie karalne - Zientarski Junior i Otylia Jędrzejczak to najlepsze przykłady. Postępowanie polskiej temidy wobec osób znanych wzbudziło u "elyty" przekonanie o swojej wyjątkowości polegającej na niekaralności za czyny doprowadzające Kowalskiego do zakładu penitencjarnego. Stąd ich zdumienie zatrważającą bezczelnością sądu w USA, który zdaje się bez najmniejszego sensu traktować wszystkich obywateli jednakowo. palnick
Kalendarium procesu beatyfikacyjnego ks. Jerzego Popiełuszki
8 lutego 1997 r.
Ksiądz kardynał Józef Glemp, Prymas Polski, zainaugurował w Warszawie proces beatyfikacyjny ks. Jerzego Popiełuszki na etapie diecezjalnym. Rozpoczęto gromadzenie materiału dowodowego dotyczącego życia Księdza Jerzego.
8 lutego 2001 r.
Kończy się etap diecezjalny procesu (w ciągu czterech lat przesłuchano 41 świadków). Zgromadzony podczas postępowania procesowego materiał przetłumaczony na język włoski przekazano do Rzymu.
3 maja 2001 r.
Rozpoczyna się drugi etap procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego ks. Jerzego Popiełuszki. Postulatorem mianowano ks. dr. hab. Zbigniewa Kiernikowskiego – rektora Papieskiego Instytutu Polskiego w Rzymie (obecnie biskup siedlecki).
2003 r.
Zamiana postulatora procesu. Opracowanie Positio o męczeństwie powierzono ks. dr. Tomaszowi Kaczmarkowi. Przez kolejne lata powstaje księga na temat życia, duchowości, męczeństwa i sławy męczeństwa Księdza Jerzego.
20 czerwca 2008 r.
Opracowana Positio super martyrio – księga licząca 1170 stron zostaje przekazana do dyskusji w Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych.
październik 2008 r.
Ksiądz arcybiskup Kazimierz Nycz, metropolita warszawski, przekazał Papieżowi Benedyktowi XVI list postulacyjny Episkopatu Polski dotyczący sprawy Księdza Jerzego. Następuje przyspieszenie prac procesowych.
20 stycznia 2009 r.
Konsultorzy teologowie z Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych wyrażają pozytywną opinię co do męczeństwa za wiarę Księdza Jerzego.
1 grudnia 2009 r.
Dyskusja na sesji kardynałów i biskupów, członków Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych – również kończy się pozytywną opinią w sprawie męczeństwa za wiarę Księdza Jerzego.
Jednomyślna ocena przez obydwa gremia (kosultorów teologów oraz kardynałów i biskupów członków Kongregacji) pozwoliła na przedłożenie sprawy Ojcu Świętemu.
19 grudnia 2009 r.
Papież Benedykt XVI promulguje dekret o męczeństwie ks. Jerzego Popiełuszki. Tym samym Ojciec Święty podejmuje ostateczną decyzję o ogłoszeniu męczeństwa w rozumieniu teologicznym, poniesionego za wiarę przez tego kapłana.
15 lutego 2010 r.
Ogłoszone zostaje, że dniem beaty fikacji ks. Jerzego Popiełuszki będzie 6 czerwca 2010 roku.
6 i 7 kwietnia 2010 r.
Ekshumacja ciała ks. Jerzego Popiełuszki. Po zakończeniu tzw. rekognicji doczesne szczątki Czcigodnego Sługi Bożego ks. Jerzego Popiełuszki złożono w tym samym miejscu, gdzie spoczywają od 3 listopada 1984 r., czyli od dnia pogrzebu. Jedna z pobranych w czasie ekshumacji cząstek umieszczona w relikwiarzu będzie wystawiona podczas uroczystości beatyfikacyjnych 6 czerwca na placu Piłsudskiego w Warszawie. MB
ŚWIĘTY JERZY ZE SMOLEŃSKA Papieski dekret o męczeństwie księdza Jerzego mówi, że został ucciso in odio alla Fede - zabity z nienawiści do wiary. To niezwykle ważne sformułowanie zadaje kłam wielokrotnie podnoszonej i przez lata powielanej tezie, jakoby Kapelan „Solidarności” został zamordowany z powodów politycznych, a zabójstwo było aktem politycznej prowokacji. Trudno też, o bardziej wyrazisty znak zwycięstwa nad fałszem, na którym zabójcy Księdza wspólnie z zakładnikami zbrodni zbudowali III Rzeczpospolitą. Twierdzenia o politycznym charakterze mordu założycielskiego III RP można było wyczytać już z oświadczenia Episkopatu Polski z dn.22 października 1984 roku, w którym zawarto słowa, iż „posiadane dotychczas wiadomości o okolicznościach porwania, wskazują na to, że sprawcy działali z motywów politycznych”. 27 października propagandysta PAP-u pisał, iż „porwanie księdza Popiełuszki było prowokacją polityczną. Obecnie montowana jest kolejna prowokacja, cała seria prowokacji”. W identyczny sposób brzmiało stanowisko Rady Krajowej PRON, w którym m.in. napisano: „Rzeczą smutną jest fakt, że są ludzie, którzy nie czekając na ostateczny wynik śledztwa, z góry przesądzili sprawę i zgodnie z celami prowokacji wzywają do wystąpień, do aktów nienawiści, do działań szkodzących krajowi, ukrywając swe intencje pozornym przyłączaniem się do modlitwy Kościoła i jego troski o porwanego”. Ten sam sposób argumentacji, można było znaleźć w artykule Jacka Kuronia, zamieszczonym w 107 numerze „Tygodnika Mazowsze” z 22 listopada1984r: „A więc gen. Jaruzelski rozpoczął walkę ze swoim aparatem. Żeby mógł ją skończyć i umocnić się, musi mieć spokój społeczny. Jeśli damy mu ten spokój nie żądając nic w zamian, to oczywiście nie będzie musiał nam nic dać. Dlatego trzeba naciskać na władzę, ale w taki sposób, aby nie stało się dla niej konieczne zastosowanie terroru.” Jeszcze w ubiegłorocznym wywiadzie dla KAI, prymas Glemp pytany: „czy po zamordowaniu kapelana „Solidarności”, prymas uważał go za męczennika” – odpowiedział: „Nie miałem jasności. Pierwsza odpowiedź była taka, że powodem zabójstwa był fakt, iż ks. Popiełuszko nie podobał się SB jako przeciwnik polityczny. Trudno było od razu mówić o męczeństwie za wiarę – nie było to oczywiste. Czy był bohaterskim obrońcą wolności, czy też charyzmatyczną ofiarą za wiarę Kościoła.” Papieski dekret o męczeństwie przecina te spekulacje i potwierdza, że nie istniał żaden „motyw polityczny”. Mord na księdzu Jerzym nie był również „prowokacją wobec władzy”, ani efektem „walk w aparacie”.
Od 26 lat wszelkie próby wyjaśnienia okoliczności zabójstwa były i są skutecznie blokowane Oficjalny i powszechny stał się pogląd, jakoby twierdzenia poważające wersję stworzoną przez policję polityczną PRL było działaniem na szkodę Kościoła, a nawet miało opóźniać proces beatyfikacyjny księdza Jerzego. Pojawiały się głosy sugerujące, iż wszelkie odstępstwa od ustaleń sądowych są inspirowane przez środowiska wrogie Kościołowi. Postulator procesu beatyfikacyjnego, ks. Tomasz Kaczmarek wielokrotnie twierdził, że „można się domyślać sił, stojących za nagłośnieniem, burzących ustalony w 1985 r., podczas pamiętnego procesu toruńskiego, klarowny obraz porwania i morderstwa”. Jak wytłumaczyć tę postawę, wobec wyzwania, jakim pozostał niespełniony testament Jana Pawła II, który 27 listopada 1984 roku w słowach: "Kościół nie może dopuścić, by zleceniodawcy zabójstwa księdza pozostali nieznani" zobowiązał polski Kościół do wyjaśnienia całej prawdy o śmierci księdza Jerzego? Już w III RP, w zagadkowych okolicznościach ginęli świadkowie, innych zastraszano i nakłaniano do milczenia. Ludzi, którzy wykazali dość odwagi, by naruszyć tajemnicę bezpieki nazwano szaleńcami i fantastami. Odmówiono im prawa do zajmowania się sprawą, przemilczano ich argumenty, szykanowano lub skazano na zapomnienie. Tak postąpiono z prokuratorem Andrzejem Witkowskim, tak również potraktowano Wojciecha Sumlińskiego.
W tych działaniach, zdawała się tkwić moc upiornego paktu, w którym postanowiono, że faktyczni decydenci mordu pozostaną bezkarni. Ta haniebna zasada obowiązuje nadal, czego dowodem są dzieje śledztwa w sprawach księdza Jerzego, ks.Suchowolca, Zycha oraz wielu innych ofiar zbrodni komunistycznych. Dla rzeszy donosicieli oplatających zdradziecką siecią księdza Jerzego, Jego rzekome „politykierstwo” i zaangażowanie w pomoc opozycji miało usprawiedliwiać ich własną nikczemność i dawać alibi aktom pospolitej zdrady. Stał za tym wybór „dialogu” z władzą, prowadzenia moralnie niepewnej, „dyplomatycznej gry” świadczącej jakoby o politycznej dojrzałości i pragmatycznym nastawieniu. Nie przypadkiem, w procesie beatyfikacyjnym księdza Jerzego najwięcej wątpliwości budziło to, czy można Go uznać za męczennika za wiarę. Część hierarchów, w tym prymas Glemp, skłaniała się początkowo do wersji, że zginął z przyczyn politycznych. To dzięki takim postawom otworzyła się droga do „historycznego kompromisu”. Powstał nienazwany obszar, w którym mogło nastąpić spotkanie katów i ofiar, gdzie zatarto różnicę między dobrem, a złem, sprowadzając nakazy moralne do poziomu własnej miernoty, pychy i kazuistycznego zaprzaństwa. Ten obszar, „płaszczyznę porozumienia” nazwano później IIIRP. Był to w pełni świadomy wybór wizji świata, w którym wszystko ma wymiar względny, gdzie dobro i zło wzajemnie się przenikają, gdzie nie ma miejsca na świętość, a męczeństwo za wiarę zdaje się wyborem szaleńca. Według tej wizji ksiądz Jerzy zginął, bo „politykował”, „nie zachował ostrożności”, „był nieposłusznym mitomanem”, który „konspirował dowartościowując jakiś manieryzm, który zawsze reprezentował”. Tak widzieli tę śmierć donosiciele, tak postrzegali liczni biskupi, tym również uzasadniała komunistyczna propaganda. Za najgroźniejszą uznano prawdę, że ksiądz zginął, ponieważ na drodze swojej świętości spotkał ludzi, którzy postawę wierności Ewangelii odebrali jako zagrożenie. Wielu z nich, w tym ludzie tego samego Kościoła, któremu służył Kapłan z Żoliborza nie potrafiło, nie mogło zaakceptować takiej postawy. Była ponad ich siły. Woleli widzieć w nim zaangażowanego politycznie duchownego, niż dostrzec prawdziwą, przerastającą wielkość. Zbyt mocno obnażała ich własną ułomność, zbyt wyraziście kontrastowała z załganą, ograniczoną wizją świata. Wzbudzała nienawiść – jak zawsze, gdy zło czuje się zagrożone dobrem. Państwo, w którym żyjemy stoi dziś na straży tajemnicy o śmierci księdza Jerzego, a strzegąc jej, staje się wspólnikiem komunistycznych oprawców. Ludzie, którzy w 1984 roku pisali o „determinacji generała w dążeniu do wyjaśnienia zbrodni” są dziś po tej samej stronie, po której stali sprawcy męczeńskiej śmierci. Ksiądz Jerzy nie mógł dożyć czasów III RP. Ci ludzie i to państwo, powstałe na kłamstwie o Jego śmierci, będące zaprzeczeniem wszelkich ideałów Solidarności zabiłoby Go ponownie. 26 lat po tamtej zbrodni czuję coraz mocniej, jak dzisiejsze doświadczenie tragedii smoleńskiej stanowi kontynuację tamtego kłamstwa i tamtej wizji świata, skazującej na śmierć księdza Jerzego. Jak wówczas, tak i dziś nienawiść wyznaczyła drogę - do tamy we Włocławku i do smoleńskiej pułapki. Nienawiść do ludzi i wyznawanych przez nich wartości, do wiary przekraczającej miarę nędznych postaci. Ona kazała porwać, torturować i zabić księdza, za jej przyczyną zginął polski prezydent i dziesiątki towarzyszących mu osób. Jak wówczas, tak i dziś zbrodnię poprzedziła kampania nienawiści, w której nie cofnięto się przed żadną podłością, byle wykazać fałszywy obraz człowieka, oskarżając go przed śmiercią i po śmierci. Analogie sięgają jeszcze głębiej, gdy dostrzegamy metodę, jaką zakłamuje się rzeczywistość. Ta sama zbrodnicza dialektyka nakazywała widzieć w kapłanie „politykiera” współwinnego swojej śmierci, jak w ofiarach smoleńskiej tragedii nakazuje postrzegać szaleńców gotowych do aktu samobójstwa. W tej samej retoryce były kłamstwa o „motywach politycznych” stojących za męczeństwem księdza Jerzego, jak dzisiejsze oskarżenia o „rusofobię”, „upór” i „obsesyjną nieufność”, mające zdeterminować przebieg katastrofy. Wszystko, zatem – byle nie męczeństwo - byle nie uznanie, że zginęli świadkowie prawdy, że polem bitwy było starcie dobra ze złem, a czyn sprawców wynikał z najniższych, nienawistnych pobudek. Przed 26 laty głosem tchórzów i zdrajców obwieszczono Polakom „konieczność szukania porozumienia” z mordercami księdza, podmieniając katów na rzeczników ofiar. Tym samy głosem mówi się dziś o „pojednaniu” z putinowską Rosją i każe wyrażać wdzięczność odwiecznym ciemiężycielom. To decyzją samozwańczych „reprezentantów narodu” i szemranych „autorytetów” zarządzono „historyczny kompromis”, mordując przedtem ludzi nazbyt nieugiętych, których głos mógł zmącić plany garstki miernot. Dziś, gdy zginęli najlepsi reprezentanci narodu, te same postaci gardłują o „pojednaniu” głosząc, że „kość niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy zostanie pochowana razem z prezydentem Kaczyńskim”. Identycznie, – jak przed 26 laty buduje się koncepcję kłamstwa o przyczynach tragicznych zdarzeń; zaciera ślady, nęka niepokornych, zamyka usta świadkom prawdy. Na tej samej zasadzie utrwala się fałszywe wyobrażenia, i mocą medialnego przekazu wznosi konstrukcję cynicznej obłudy. Jak wówczas, tak dziś, za cenę marnych przywilejów i doraźnych korzyści ci sami ludzie i ich środowiska stają się zakładnikami zbrodni. Powstały z niej układ i zmowa milczenia mają na zawsze zamknąć drogę do wyjaśnienia prawdy, stając się „kamieniem węgielnym”, na którym zostanie zbudowane nowe przymierze katów i ofiar. Zawsze uważałem, że III RP, która zaczęła się nad grobem księdza Jerzego skończy się wówczas, gdy tajemnica śmierci kapłana zostanie ujawniona. To ona stanowiła gwarancję bezkarności komunistycznych oprawców, z niej uczyniono depozyt wiedzy, łączący ludzi bezpieki, Kościoła i opozycji. W państwie przez nich stworzonym, śmierć kapłana miała stać się użytecznym, niewyjaśnionym „mitem”, dławiącym dążenia narodu pod fałszywym nakazem „pojednania”. Z tej perspektywy mogłoby się wydawać, że tragedia smoleńska przygniecie nas podwójnym ciężarem zbrodni, spod której już nigdy nie zdołamy powstać. Groza tego zdarzenia, jego wymiar moralny, polityczny i historyczny miały raz na zawsze zniszczyć marzenia o wolności, przeciąć ostatnią nić narodowych więzi. Dziś wiem, że zamysły sprawców nie mogą się ziścić. Te sprzed 26 laty i te sprzed kilku tygodni. Wiem, bo ksiądz Jerzy pozostawił nam przedziwne i trudne przesłanie. Tak trudne, że niezrozumiałe, aż do dnia wielkiej tragedii. Podczas mszy za Ojczyznę 27 maja 1984 roku wygłosił kazanie, którego treść doprowadziła do wściekłości władców PRL-u. Powiedział wówczas: „W dużej mierze sami jesteśmy winni naszemu zniewoleniu, gdy ze strachu albo dla wygodnictwa akceptujemy zło, a nawet głosujemy na mechanizm jego działania. Jeżeli z wygodnictwa czy lęku poprzemy mechanizm działania zła, nie mamy wtedy prawa tego zła piętnować, bo my sami stajemy się jego twórcami i pomagamy je zalegalizować”.
Trudno o mocniejszy akt oskarżenia. Za Polskę 2010, za zło, które na chwilę zatryumfowało w Smoleńsku. Jednak prawdziwa świętość nigdy nie przynosi świadomości winy, nie dając również daru nadziei. 10 kwietnia przypomniałem te słowa Kapłana z Żoliborza:
„Przezwyciężamy lęk, gdy godzimy się na cierpienie lub utratę czegoś w imię wyższych wartości. Jeżeli prawda będzie dla nas taką wartością, dla której warto cierpieć, warto ponosić ryzyko, to wtedy przezwyciężymy lęk, który jest bezpośrednią przyczyną naszego zniewolenia. Chrystus wielokrotnie przypominał swoim uczniom: "Nie bójcie się. Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a nic więcej uczynić nie mogą”. Jestem przekonany, że fakt, iż Polacy nie ulegli grozie smoleńskiej pułapki, nie zerwali kruchej wspólnoty narodu zawdzięczamy księdzu Jerzemu. Wbrew zamysłom zła – wówczas, gdy w prezydenckim samolocie miał zginąć naród, Bóg sprawił, że naród się narodził. Mógł się narodzić, odnaleźć i uwierzyć, bo towarzyszyła nam ostatnia modlitwa księdza Jerzego. Ta, z 19 października 1984 r. wypowiedziana w ostatniej homilii w kościele p.w. Świętych Polskich Braci Męczenników w Bydgoszczy, zakończona słowami: - „Módlmy się, byśmy byli wolni od lęku, zastraszenia, ale przede wszystkim od żądzy odwetu i przemocy”. Tylko człowiek święty i wolny, mógł wypowiedzieć takie słowa mając przeczucie męczeńskiej śmierci i tylko on miał prawo wskazać nam drogę w niełatwą przyszłość. Ten przekaz: nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj – stał się ponownie zrozumiały i czytelny po smoleńskiej tragedii. Nie wiemy, czy do końca i w pełni - jednak po 10 kwietnia Polacy wypełnili przesłanie księdza Jerzego. Bez lęku i nienawiści. Nawet, jeśli podczas uroczystości beatyfikacyjnych obecni będą ludzie chroniący faktycznych morderców, nawet gdyby oni sami próbowali wykorzystać świętość księdza Jerzego, by na zawsze ukryć swój udział w zbrodni, w niczym nie zmieni to faktu, że Kapłan - męczennik stanie się Patronem wolnej i solidarnej Polski. W zamysłach morderców księdza, ta zbrodnia miała otwierać drogę do fałszywego „pojednania” i „ustrojowej transformacji”, legalizując pakt ponad głowami Polaków, zawarty w atmosferze zastraszenia i terroru. Ci, którzy się z nim nie zgadzali, byli eliminowani lub spychani na margines życia publicznego. Po 26 latach, te same intencje mogły kierować sprawcami smoleńskiej pułapki. Zamysł zastraszenia, zakłamania i marginalizacji przeciwników haniebnego „pojednania” musi okazać się chybiony. Kres tego planu zwiastuje świętość księdza Jerzego i podążająca za nią prawda o Jego męczeństwie - zabity z nienawiści do wiary. Bo jeśli z nienawiści do wiary - to beatyfikacja Kapłana jest dniem zwycięstwa wiary - nad nienawiścią i nad zamysłami morderców i zdrajców. Ten, którego chcieli uczynić symbolem nienawiści, wrócił dziś jako święty.
Aleksander Ścios
Czy kiedyś zostanie wyjaśniona sprawa mordu na ks. Jerzym? Napisałem o tym pod tytułem: Śmierć bez lupy W niedzielę nastąpi beatyfikacja ks. Jerzego Popiełuszki. Ponoć młyny Boże mielą powoli - ale co powiedzieć o młynach bezpieki? Do dziś nie wiemy, kto stał za tym mordem. Na pewno nikt z władz: ks. Jerzy miał za kilka dni wyjechać do Rzymu i ostatnia rzecz, jaka byłaby potrzebna rządzącej juncie, to stworzenie Męczennika. Podobno (jak wynika z odnalezionej notatki śp. mjr. Wiesława Górnickiego, doradcy p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego) p. Generał podejrzewał "beton" - ludzi gen. Mirosława Milewskiego, działającego w porozumieniu z kimś w Moskwie? A może tylko: liczącego na interwencję Moskwy? Dlaczego - choć już wtedy dochodziły mnie takie głosy - p. Generał nie zdołał (nie chciał?) tego wyjaśnić? Czy p. gen. Czesław Kiszczak już wtedy grał na dwa fronty? A co z p. Waldemarem Chrostowskim - ponoć TW "Desperat" - kierowcą Księdza, który w nocy (!) zatrzymał samochód, potem został posadzony przez esbeków na przednim (!!) siedzeniu i będąc w kajdankach przy 100 km/h spokojnie sobie wyskoczył? "Poznajcie prawdę - a prawda was wyzwoli"... Właśnie... :Ale czy kiedyś ją poznamy? JKM
Czy ktoś mógłby wyłączyć “hrabiego” Komorowskiego? Bronisław “Jamajka” Komorowski pracowicie udowadnia niemal każdą swą wypowiedzią, iż jest idiotą. Oto informacja z “Naszego Dziennika”. Bronisław Komorowski w London School of Economics sugerował, że gaz łupkowy wydobywa się przy pomocy łopaty i wiadra. Komorowski mówi, jak chciałby Gazprom Polska powinna zrezygnować z wydobycia gazu łupkowego, bo grozi to… dewastacją środowiska naturalnego. Tę kuriozalną tezę wyartykułował pełniący obowiązki prezydent RP, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Według polityka PO, przy wydobyciu stosuje się prymitywną metodę odkrywkową. To bzdura, gaz łupkowy wydobywa się metodą głębokich odwiertów w ziemi i nie trzeba do tego budować wielkich kopalń. Marszałek uważa też, że wydobywanie gazu łupkowego jest niepotrzebne, bo mamy dobry kontrakt gazowy z Rosją. Tymczasem większość ekspertów ostrzega właśnie przed uzależnieniem naszego kraju od Gazpromu i dlatego stawia na wydobywanie gazu ze skał, którego mamy duże pokłady, co ma zapewnić nam bezpieczeństwo energetyczne. To nie pierwsza kompromitacja Bronisława Komorowskiego. Kilka razy został już przyłapany na swojej ignorancji w najprostszych kwestiach ekonomicznych. Choćby wtedy, gdy deficyt budżetowy mylił z długiem publicznym. Teraz jednak wypowiedzi Komorowskiego podważające sens wydobywania gazu łupkowego są bardziej niebezpieczne. Eksperci od dawna bowiem wskazują, że Polska jest bogata w takie złoża i ich otwarcie mogłoby w perspektywie zapewnić nam niezależność gazową od Rosji. Teraz zaś marszałek Sejmu przekonuje, że nie powinniśmy sięgać po ten gaz i bezpodstawnie straszy Polaków widmem ekologicznej katastrofy. Zdaniem kandydata Platformy Obywatelskiej do fotela prezydenckiego, eksploatacja gazu łupkowego w Polsce musi być rozpatrywana nie tylko pod kątem zysków ekonomicznych. W jego opinii, ta sprawa ma swoje “za” i “przeciw”, dlatego decyzja o podjęciu inwestycji wymaga przemyślenia wszystkich argumentów. Zgodnie z wiedzą marszałka dziś jedyną dostępną naszemu krajowi metodą wydobycia gazu łupkowego jest metoda odkrywkowa, czyli taką, którą stosuje się przy wydobyciu płytko położonych zasobów węgla brunatnego. - Być może w dalszej perspektywie, 15 lat, pojawią się nowe technologie eksploatacji, które zrewolucjonizują gospodarkę i sytuację polityczną w Europie i spowodują, że skutki dla środowiska będą mniej dotkliwe, a dostawcy gazu nie będą mieli możliwości stosowania gazowego szantażu. Dlatego trzeba przemyśleć wszystkie “za” i “przeciw” – stwierdził w swoim wystąpieniu w Londynie Komorowski. Marszałek tłumaczył, że metoda odkrywkowa powoduje niszczenie bardzo dużych obszarów przyrody, a co za tym idzie – grozi zniszczeniem szerokich połaci krajobrazu Polski. Tradycyjna kopalnia odkrywkowa zajmuje bowiem teren o obszarze tysięcy hektarów, gdzie wycinane są drzewa, a w ziemi po wydobyciu węgla zostają ogromne dziury. Ale wiedza marszałka na temat gazu łupkowego jest więcej niż skromna, gdyż nie wie on najwyraźniej, iż obecnie najbardziej rozpowszechnioną metodą wydobycia gazów łupkowych, znaną także w Polsce, jest proces “otwierania” skał nazywany szczelinowaniem hydraulicznym (hydraulic fracture). Polega on na wtłoczeniu wody pod ciśnieniem 600 atmosfer, a następnie drobnoziarnistego piasku wciskającego się w powstałe w skale pęknięcia, który uniemożliwia ich ponowne zamknięcie. Jak podkreślali wielokrotnie eksperci, również na łamach “Naszego Dziennika”, nie jest to technologia obca naszym naukowcom i z powodzeniem mogłaby być stosowana w Polsce. Wtedy taka kopalnia zajmuje niewielki obszar, więc o żadnej dewastacji przyrody nie może być mowy. Jak stwierdził marszałek Bronisław Komorowski, inną kwestią dotyczącą gazu łupkowego jest czas wykorzystania tych złóż. Zdaniem marszałka, obecnie, jeśli chodzi o dostawy gazu, Polska jest bezpieczna i uzależniona od dostaw rosyjskiego gazu dużo mniej niż inne państwa. Komorowskiemu nie przeszkadza nawet fakt, że wciąż negocjowana umowa gazowa z Rosją ma obowiązywać aż do 2037 roku. W jego opinii, nie powinniśmy z tego powodu żywić żadnych obaw, ponieważ “zarówno dostawcy, jak i odbiorcy muszą planować długofalowo”. Jak podkreślił Komorowski, także poprzednia umowa gazowa wymagała takiej zmiany, gdyż była wyjątkowo źle skonstruowana, m.in. dlatego że Polska musiała kupować więcej gazu, niż potrzebowała. Wobec tak długoletniego “zabezpieczenia” dostaw surowca ze strony Gazpromu, marszałek zasugerował, aby nasze zasoby łupków traktować jako swoistą rezerwę na czarną godzinę. - Pytanie sprowadza się do tego, czy bardziej nam zależy na szybkim uruchomieniu rezerwy eksploatacji, czy też na zatrzymaniu złóż na wypadek nieprzewidzianych wydarzeń, np. gazowego szantażu. To jest kwestia kalkulacji i takie kalkulacje są robione – powiedział. Trzeba jednak pamiętać, że gaz łupkowy jest dużym zagrożeniem dla monopolistycznej pozycji Gazpromu. Dlatego wypowiedzi marszałka Komorowskiego są swoistym prezentem dla Rosjan.
Atrybut Palikota prezentem dla marszałka Swoje nowatorskie metody wydobycia gazu łupkowego Bronisław Komorowski głosił w ramach prezentacji swojej wizji prezydentury. Wyspiarskiej Polonii sugerował, że jego prezydentura będzie urzędowaniem otwierającym Polskę na nowe możliwości modernizacji państwa [być może i wydobycie gazu koparką - przyp. red.] i wspierającym reformy. Jednocześnie oskarżył prezydenta Lecha Kaczyńskiego o całościowe wetowanie reform, podając jako przykład jego zastrzeżenia do reformy zdrowia i zwłokę w podpisaniu traktatu lizbońskiego. Jeden z uczestników spotkania, pytając Komorowskiego, czy odcina się on od polityki Janusza Palikota, postawił na stół, przy którym obok marszałka siedzieli minister finansów Jacek Rostowski oraz europosłanka Lena Kolarska-Bobińska, sztuczny atrybut męskości podobny do tego, którym posługiwał się poseł PO z Lublina w czasie jednego ze swoich happeningów. Marszałek nie odpowiedział na to pytanie, stwierdzając jedynie, że poziom debaty w Polsce uległ poprawie. – Ale do was chyba te nowinki jeszcze nie dotarły – dodał. Mężczyzna, który podarował Bronisławowi Komorowskiemu ten nietypowy przedmiot, pytał jeszcze, jak to się stało, że do sejmowej komisji sportu w ostatnich dniach wrócił były minister sportu Mirosław Drzewiecki. Także i na to pytanie nie usłyszał odpowiedzi. Po chwili mężczyznę poruszającego nieprzyjemne dla Komorowskiego tematy wyprowadzono z sali. Głównym celem wizyty marszałka na Wyspach było zabieganie o głosy mieszkających tam Polaków. W czasie spotkań podkreślał, że nie zamierza namawiać polskich imigrantów do powrotu, ale zależy mu na tym, by utrzymali kontakt z polską kulturą i językiem. – Jeśli polska gospodarka będzie się rozwijać w dotychczasowym tempie, to wielu Polaków wróci – zaznaczył. Zdaniem Komorowskiego, rozwój naszego kraju jest tak wysoki, że wkrótce pozwoli on Polsce dogonić “europejski peleton”. Wśród krajów, które wesprą Włochy w procesie przed strasburskim Trybunałem dotyczącym umieszczania krzyży w szkołach, nie ma Polski
Europa jednoczy się w walce o krzyż Po raz pierwszy w historii 10 państw zjednoczyło się, aby wesprzeć kraj, wobec którego toczy się postępowanie przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Chcą w ten sposób wspomóc Italię w walce o wolność religijną. Nie ma wśród nich Polski. Dziesięć spośród 47 krajów zasiadających w Radzie Europy skierowało formalne zapytanie do sądu o możliwość przyłączenia się jako dodatkowy podmiot do procesu innego członka. Włochy zostały poparte przez: Armenię, Bułgarię, Cypr, Grecję, Litwę, Maltę, Monako, San Marino, Rumunię oraz Rosję. Oprócz wymienionych jako tzw. trzecia strona, czyli podmiot posiadający status “amicus curie” (doradca sądu), do sprawy przystąpili także m.in.: Europejskie Centrum Prawa i Sprawiedliwości (ECLJ), 33 posłów Parlamentu Europejskiego, organizacja obrony praw człowieka Greek Helsinki Monitor i stowarzyszenie prawników Eurojuris.
Postępowanie dotyczy oskarżenia wniesionego w listopadzie ubiegłego roku przez muzułmankę fińskiego pochodzenia Soile Lautsi, która zaskarżyła Włochy do ETPCz za to, że w szkole, w której uczy się jej dziecko, wbrew jej prośbie nie zdjęto ze ściany krzyża. Wówczas Trybunał przyznał rację kobiecie. W uzasadnieniu wyroku stwierdzono, że obecność krzyży w klasach stoi w “sprzeczności z prawem rodziców do edukacji swoich dzieci zgodnie z ich przekonaniami, i prawem dzieci do wolności religijnej”. Według sądu, dzieci uczące się w szkołach, gdzie na ścianach wiszą krzyże, mogą się czuć “kształcone w środowisku naznaczonym piętnem danej religii”. Włochy odwołały się od tej absurdalnej decyzji. Wszystkie wymienione wcześniej podmioty przystępujące do procesu domagają się odrzucenia zeszłorocznej decyzji ETPCz. Swoje uwagi będą mogły wnosić w formie listów, a także wypowiedzi ustnych, oraz brać udział we wszystkich posiedzeniach dotyczących tego postępowania. Najbliższe posiedzenie w sprawie Lautsi vs. Włochy odbędzie się 30 czerwca, a ostateczny wyrok spodziewany jest pod koniec roku. Dyrektor Europejskiego Centrum Prawa i Sprawiedliwości Gregor Puppinck napisał w oficjalnym oświadczeniu skierowanym do Strasburga, że rozpoczynająca się wkrótce sprawa jest niezwykle znaczącym precedensem w historii pracy Trybunału. Jak zauważył, zazwyczaj państwa europejskie wstrzymywały się od jakichkolwiek interwencji w pracę ETPCz lub interweniowały jedynie wtedy, kiedy sprawa dotyczyła ich samych. “Sprawa Lautsi jest unikatowa i bezprecedensowa. Dziesięć państw chce w rzeczywistości wskazać sądowi, gdzie jest granica jego jurysdykcji, gdzie kończy się jego zdolność do tworzenia nowych ‘praw’, działających przeciwko państwom członkowskim” – czytamy w oświadczeniu. Zaznaczył, że ta kwestia powinna doprowadzić do powrotu równowagi w orzecznictwie sądowym w prawie europejskim, w obszarze którego w ostatnim czasie strasburski Trybunał był postrzegany jako instytucja wręcz nieomylna. Jak zauważa ECLJ, rolą Trybunału jest bowiem interpretacja zapisów Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, nie zaś “obowiązek sekularyzacji edukacji w Europie”, który sobie prawie przypisał. Kwestie, o których czytamy w oświadczeniu, regulują dokumenty zawarte między danym krajem a Stolicą Apostolską, a wyżej wymieniona konwencja w swoich zapisach zawiera pełne poszanowanie dla tego rodzaju umów. Występując wspólnie przeciwko wyrokowi, rządzący dają jasną polityczną odpowiedź na pytanie, co sądzą o takim przekraczaniu uprawnień przez Trybunał. Zdaniem Puppincka, ogromne znaczenie ma także fakt, że to wspólne wystąpienie państw jest jednocześnie wielkim przymierzem pomiędzy katolikami a wyznawcami prawosławia w kontekście coraz bardziej pogłębiającej się sekularyzacji. W połowie państw przystępujących do procesu dominuje katolicyzm, a w połowie – prawosławie. “Kraje te jednoczą siły, aby chronić swoje religijne dziedzictwo i wolność, aby potwierdzać, że symbole chrześcijańskie mają naturalne prawo do wystawiania na widok publiczny w chrześcijańskich krajach” – zaznacza Puppinck. Łukasz Sianożęcki
Kronika nienawiści popularnej Krótka historia zła Jakub Wojewódzki nie ma poglądów politycznych. To nie poglądy polityczne czy troska o dobro publiczne skłaniają go do agitacji na rzecz Tuska i jego ludzi. U podstaw jego działalności leży prostytucja a wręcz kurewstwo (określenie brutalnie, lecz usankcjonowane w kontekście politycznym przez pewien „autorytet” – wyjaśnienie poniżej). Wojewódzki to prostytutka najgorszego sortu, gotowa spełnić każde najbardziej odrażające życzenie klienta, taka, dla której rynsztok i bycie opluwanym to codzienność. Mimo iż wszystkie publiczne występy Wojewódzkiego są w aspekcie politycznym skrajnie stronnicze, on do ich reżyserowania nie potrzebuje poglądów, jemu wystarczy wiedzieć, na kogo ma szczekać, a komu wchodzić w tyłek, a w tym ma doskonałą orientację. Nie ulega dla mnie wątpliwości to, że ma on świadomość w jak odrażającej podstępnej wojnie przeciwko Polakom uczestniczy. Waldemar Kuczyński: Palikota pod pręgierz, 13.01.09 Prostytucja polityczna to epitet brutalny, ale używany publicznie w języku polityki na określenie zachowań drastycznie szargających to, co powinno być szanowane. I w takich przypadkach jest on celny, wobec mężczyzny i kobiety. W kuluarach i prywatnie mówi się wprost o politycznym kurewstwie. Wojewódzki ze swoim kompanem z tej samej branży, Figurskim, dla kasy zrobią wszystko w zakresie „szargania tego, co powinno być szanowane”, ale te 2 pajace są zaledwie przejawem zła, jednym z jego narzędzi. Źródłem zła jest szczególny system trwający w Polsce od 21 lat – III RP, postkomunizm, układ okrągłostołowy, Rywinlad – system oplatający nasz kraj na rozmaitych poziomach. Szczególnie bolesne było zawłaszczenie świadomości społecznej przez ten układ. Dla układu było to jednak niezbędne, aby mógł zostać właściwie domknięty. Bezbronność społeczeństwa na poziomie świadomości społecznej miała swoje źródła. W latach 90. źródłem tej bezbronności było zagubienie zwykłych ludzi w ówczesnym gangsterskim kapitalizmie. W kolejnych latach przyniosło owoce systematyczne zatruwanie świadomości społecznej rynsztokową popkulturą sztucznie wyniesioną do głównego nurtu. I tak, od lat możemy wyraźnie obserwować, iż jedną z metod podtrzymania systemu jest utrwalanie przekazu popkulturowego, w którym główną zasadą jest cynizm, szyderstwo i rynsztok, a głównym celem ataku – wartości i symbole wiążące się z trwałością i godnością polskiego narodu. Treść jest, co prawda, tandetna i rynsztokowa, ale elita biznesowo-polityczna III RP traktuje tę dziedzinę bardzo poważnie. Co więcej, im bardziej naród próbuje zrzucić to jarzmo, tym bardziej nasila się presja tego przekazu, sięgając granic absurdu w formie choćby happeningów Janusza Palikota z PO. Jakby tego było mało, twórcy tej części projektu, którą stanowi Palikot, każą nam wierzyć, że plugawe ekscesy tego osobnika są wykwitem jego rzekomej filozoficznej erudycji. W roku 2007 urabianie młodzieży przy pomocy rynsztokowej popkultury trwało już od wielu lat i po raz pierwszy przyniosło spektakularny efekt polityczny. Odpowiednio ukształtowana młodzież, która osiągnęła już wiek wyborczy, łatwo uwierzyła, że politykę trzeba uprawiać w kategoriach imprezy towarzyskiej, a Kaczory po prostu nie są trendy. Następnie dała się zmobilizować tandetnymi hasłami („zabierz babci dowód”, „zmień Polskę”) i jak owce (lemingi – wg nowszego trafnego określenia) poszła zagłosować na rzecz kolejnego pookrągłostołowego projektu (pod szyldem PO). Zręczna manipulacja pozwoliła osiągnąć unikatową frekwencję w tej grupie wiekowej i znacząco wpłynąć na wyniki wyborów. Naiwna młodzież nieświadomie, bo sądząc, że to wszystko jest tylko kolejnym niezłym ubawem (polewka z Kaczorów), przyczyniła się do zakonserwowania układu okrągłostołowego w Polsce. Medialni politolodzy, którzy siłą rzeczy musieli doskonale rozumieć ten mechanizm, wyjaśnili zdumionemu narodowi, że całe społeczeństwo zdecydowanie i trwale odrzuciło władzę PiS i Kaczyńskich. Lemingom zaś powiedziano, że trzeba jeszcze tylko dorżnąć watahy.
Baza medialno-biznesowa Rynsztokowy przekaz zapoczątkował w 1990 r. jeden z byłych prominentnych funkcjonariuszy PRL, Jerzy Urban, za pomocą skandalizującego tygodnika Nie. Po latach jego kontynuatorem jest właśnie Wojewódzki (podobne ogólne zasady w unowocześnionej formie – wszak w czasach świetności Nie telewidzowie dopiero zaczynali oswajać się z formułą talk-show (Na każdy temat)). Rynek prywatnych mediów w Polsce został tak podzielony, by mógł być naturalną bazą dla tego typu przekazu. Show Wojewódzkiego było pokazywane w obu głównych prywatnych telewizjach wywodzących się z PRL-owskich służb specjalnych: od 2002 w Polsat, a od września 2006 w TVN. W wersji radiowej wypromowano parę skandalistów w pakiecie, czyli Jakuba Wojewódzkiego i Michała Figurskiego, określających się skrótem WF. Konsekwentna promocja tej pary obejmowała m.in. liczne kampanie billboardowe w całej Polsce, a w koszty akcji były pewnie wliczone protesty lokalnych społeczności przeciwko nieobyczajnej zawartości reklam. Od stycznia 2008 WF występują w Eska Rock w audycji pt. Poranny WF. Eska Rock to stacja radiowa należąca do spółki Grupa Radiowa Time (Eska, Eska Rock, Vox FM, Wawa, Eska TV) należącej do firmy ZPR SA (znanej jako Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe) kontrolowanej przez Zbigniewa Benbenka i działającej jako główny gracz w branży hazardowej (kasyna, automaty hazardowe). Do ZPR SA należy także Super Express. Benbenek to prawdziwy rekin biznesu III RP, wiele wskazuje na jego świetne kontakty ze środowiskiem politycznym z kręgów KLD/PO oraz SLD. Ironia losu polega na tym, że dalekim przodkiem Radia Eska było podziemne Radio Solidarność z czasów stanu wojennego i kolejnych lat opozycji. W czasach opozycji często używano skrótowej nazwy Radio S, a w 1991 pod tą nazwą zaczęło działalność pierwsze komercyjne radio w Poznaniu. Poznańskie Radio S zostało włączone w sieć o nazwie Radio Eska do 1998 nadającą tylko w Warszawie, Poznaniu i Wrocławiu. Wrocławskie Radio Eska założył w 1993 przewodniczący KLD we Wrocławiu i sekretarz generalny KLD, przyjaciel Donalda Tuska, Zbigniew Schetyna. Pieniądze na stację radiową wyłożył Zbigniew Benbenek. Radio odniosło sukces, a KLD poniosło wyborczą porażkę w wyborach 1993 roku. Dzięki radiu Schetyna wypromował i rozwinął klub koszykarzy Śląsk Wrocław. Gdy w roku 2000 drogi Schetyny i Benbenka rozeszły się, Benbenek odebrał mu radio, a Schetyna jako poseł Unii Wolności a później PO skupił się na biznesie sportowym (koszykówka, piłka nożna) przy wykorzystaniu dobrych znajomości wśród polityków różnych opcji. W ramach sportowych interesów następowało stopniowe zbliżanie Schetyny z Ryszardem Sobiesiakiem. Benbenek tymczasem przejmował częstotliwości kolejnych niezależnych dotąd stacji i włączał je do sieci Eska. W mediach o Benbenku zrobiło się głośno w 2003 jako o konsultancie ustawy hazardowej uchwalanej wtedy przy aktywnym udziale Jerzego Jaskierni (SLD) i Zbigniewa Chlebowskiego (PO). Doszło wtedy do afery, Benbenek miał przekazać politykom 10 mln $ za korzystne zapisy, ale afera ta w końcu rozmyła się. W cieniu katyńskiej rocznicy i nowego dramatu narodowego bez większego echa przeszło przesłuchanie Benbenka przed komisją hazardową 08.04.10, które było o tyle ważne, że ten boss stoi w branży hazardowej wyżej od aktorów dzisiejszej afery – Rycha (Ryszard Sobiesiak) i jego dyspozycyjnych kolesi z PO – Zbycha, Mira (Zbigniew Chlebowski, Mirosław Drzewiecki). Wróćmy do działalności Wojewódzkiego. Wojewódzki dobiera gości i tworzy scenariusze swoich programów według starannie przemyślanego klucza, a poszczególne skandale są dokładnie zaplanowane. Działania na rzecz skażenia przestrzeni publicznej całym tym rynsztokowym przekazem są – jak wcześniej napisałem – bardzo ważne dla domknięcia systemu. Koszty kar finansowych są przy tym drugorzędne i w razie potrzeby ponoszone, choć nie zdarza się to zbyt często. Podejmowanie prawnej walki ze słabymi instytucjami państwa próbującymi zwalczać ten przekaz ma przede wszystkim znaczenie wizerunkowe. Dla systemu jest bowiem korzystne, gdy obraźliwe treści w przestrzeni publicznej są niejako oficjalnie zatwierdzone. Dzięki temu następuje wzmocnienie przyzwolenia społecznego na ich obecność. To przyzwolenie staje się czynnikiem sprzyjającym włączaniu się społeczeństwa w tworzenie nienawistnego przekazu poprzez Internet. Samo postępowanie w sprawie kar wraz z towarzyszącą mu debatą jest też elementem promocji, szerszego zaistnienia w świadomości społecznej, określonych mediów, programów i osób. Większość postępowań związanych z występami Wojewódzkiego kończy się umorzeniem, a jeśli już dojdzie do orzeczenia kary finansowej (zawsze niewielkiej w porównaniu z zarobkami), to ponoszą ją stacje telewizyjne lub radiowe, które nadają ich programy. Zaczynamy właściwą kronikę złożoną ze zdarzeń należących do pogranicza polityki i skandalu, czyli terenu który można by nazwać popkulturą nienawiści lub nienawiścią popularną. Niektóre zdarzenia były swego czasu głośnymi skandalami, inne przeszły bez echa, ale mają znaczenie dla tej historii (stanowią element układanki). Ta część obejmuje okres od końca 2005 do początku 2008.
04.12.05, Tusk Aktywność polityczna Wojewódzkiego jest maskowana przez pozowanie na niby-buntownika walczącego ze staroświeckimi normami społecznymi i kpiącego ze wszystkiego. Ale dokładnie sprecyzowany kierunek jego działalności został ujawniony wprost w programie z udziałem Tuska wyemitowanym przez Polsat 04.12.05, kilka miesięcy po podwójnie przegranych przez Tuska wyborach. Wojewódzki zaczął program od wyjawienia, że credo jego pokolenia „Nie wierzę politykom” odnosi się do wszystkich polityków z wyjątkiem Tuska, któremu warto zaufać. Potem jawnie podlizywał się Tuskowi i kreował go na idola, a program zakończył wezwaniem do wszystkich widzów: „Chciałem wam powiedzieć na zakończenie, patrząc wam prosto w oczy z ekranu telewizji Polsat: Zobaczcie jakiego fajnego mogliście mieć prezydenta. Dziękuję bardzo. Do widzenia.” Nota bene, co za upadek polskiej polityki nastąpił w 2007 roku: szalę w wyborach przeważyła grupa uważająca, że politycy mają być głównie fajni.
26.02.06, Szczuka Do stałej oprawy talk-show Wojewódzkiego należały szyderstwa z Kaczyńskich. Skandale, które kreował wraz ze swoimi gośćmi były precyzyjnie ukierunkowane na osaczenie i zepchnięcie do narożnika części społeczeństwa stygmatyzowanej przy użyciu przezwiska „mohery” wprowadzonego do obiegu w końcu 2005 roku przez Donalda Tuska. Do głośniejszych przykładów należy program z udziałem Kazimiery Szczuki wyemitowany przez Polsat 26.02.06. W programie tym Szczuka szydziła z ciężko chorej dziewczyny prowadzącej w Radiu Maryja i Telewizji Trwam programy dla dzieci polegające na wspólnej modlitwie. Szczuka opowiedziała, jak jechała samochodem z kolegą w ciemnościach przez Bory Tucholskie, a gdy stracili już nadzieję na znalezienie noclegu, ona zaczęła się „modlić” na podstawie audycji zasłyszanej nieco wcześniej w Radiu Maryja. Następnie zademonstrowała, jak parodiowała modlitwę, naśladując charakterystyczny głos Madzi Buczek z Radia Maryja, bo o niej mowa. Szczuka posunęła się w bluźnierstwach jeszcze dalej i zakończyła opowieść tym, jak to za sprawą tej „modlitwy” stał się cud i zupełnie nieoczekiwanie znalazła z kolegą nocleg w przypadkowym prywatnym domu. Przytaczam fragment programu następujący dalej. Szczuka [parodiując głos Madzi Buczek]: Byliśmy małymi pielgrzymami z Dziecięcych Podwórkowych Kółek Różańcowych...
Wojewódzki: Powiesz to jeszcze 10 razy i zwymiotuję. Szczuka: ...i pan czekał, rozumiesz?
Wojewódzki: Na małą pielgrzymkę? Szczuka: Tak!
Wojewódzki [rechocząc]: Żeby się z nią zabawić? Szczuka [śmiejąc się]: Nie, ale... Słuchaj, to był cud!
Wojewódzki: Kazia, więc ja ci coś powiem. Cudem jest to, że ja poszedłem w niedzielę pod kościół. To był cud. I wybrałem sobie 10 „moherowych beretów” i zapytałem, czy te „moherowe berety” dadzą wiarę, że ty będziesz pracowała w Telewizji Trwam. I wiesz co to było? Chcesz zobaczyć? Szczuka: No.
Wojewódzki: No to zobaczcie razem. Na ekranie pokazano wypowiedzi kilku starszych ludzi głównie chwalących Szczukę, którą znają z telewizji TVN. Jeden z panów ironizuje na temat Telewizji Trwam. Komentarz Szczuki: [„Moherowe berety”] to są panie, które uległy jakoś tej takiej hipnozie tego swojego przewodnika duchowego. Ja bym chciała, żeby one się wyzwoliły spod wpływów ojca Tadeusza, żeby zostały demokratkami, żeby one zrzuciły to jarzmo mówienia im, co one mają myśleć. Niech one zrzucą z siebie to jarzmo. Niech one przyjdą na manifę. Niech one po prostu śpiewają, tańczą. Powyższy fragment przytoczyłem nie po to, by epatować postawą Wojewódzkiego i jego gości, ale po to, by pokazać jak w praktyce wygląda ten popkulturowy rynsztokowy przekaz, o którym wcześniej pisałem. Przekaz jednakże nie spontaniczny i przypadkowy, a bardzo precyzyjnie wyreżyserowany. Podlany sosem modnej wśród młodzieży postawy: nonszalancji, zblazowania, cynizmu – lekceważenia wszelkich wartości i idei włącznie z własnymi. Za obraźliwe treści, które znalazły się w tym programie, KRRiT już marcu 2006 nałożyła na Polsat karę 500 tys. zł. Przewodniczącą KRRiT była wtedy Elżbieta Kruk. Rada Etyki Mediów negatywnie zaopiniowała karę. Po odwołaniach do sądu gospodarczego, apelacji i oddaleniu kasacji w styczniu 2010 kara została ostatecznie zatwierdzona.
12.03.06 i 29.05.09, Urban Odnotuję teraz program, który sam w sobie nie był skandalem – spotkanie dwóch pokoleń skandalistów III RP, które miało miejsce w programie wyemitowanym przez Polsat 12.03.06. Gościem Wojewódzkiego był Jerzy Urban. Jak na standardy tego talk-show to był nudny odcinek. Urban nie popisał się elokwencją, nie wzbudził sympatii, jego repliki wypadły blado z punktu widzenia młodzieżowej widowni. Wojewódzki i Urban wyraźnie określili się po jednej stronie politycznej barykady, czyli przeciwko Kaczyńskim, ale jednocześnie Wojewódzki pozostał zdystansowany oraz wyraźnie odciął się od komunistycznej przeszłości swojego gościa. Myślę, że los SLD/LiD w sensie kulturowym został już wtedy przesądzony i było to przemyślane posunięcie układu. Ten program odebrałem jako symboliczne pokojowe przejęcie pałeczki przez młodych od starych w dziedzinie „rządu dusz”, co obaj w swoim specyficznym stylu potwierdzili. Wojewódzki na początku zapowiedział to spotkanie jako pojedynek „pierwszego chama II Rzeczpospolitej z pierwszym chamem III Rzeczpospolitej” (absurd tego sformułowania zapewne zamierzony). Jedno z pierwszych pytań Wojewódzkiego brzmiało: „Czy pan jest ciekaw, jak pana odbiera młode pokolenie?”, Urban: „W ogóle mnie nie odbiera. Ja jestem takim komunistycznym zabytkiem i młode pokolenie nie jeździ zwiedzać Pałacu Kultury.” I nieco później: „Niech pan nie wmawia, że jakakolwiek młodzież wie co to jest Urban. Teraz dopiero będzie wiadomo, że to jest ten, z którym rozmawiał Kuba Wojewódzki.” Bardzo paradoksalny był ten program, w którym zadeklarowany postkomunista do spółki z Wojewódzkim przekonywali młodzież, że władza Kaczyńskich jest gorsza od komunizmu. Oto jeszcze jeden charakterystyczny fragment.
Wojewódzki: Panie Jurku, ja wygrzebałem gdzieś w jakichś archiwach informację, że pan dostał kiedyś bardzo popularną nagrodę telewizyjną, Wiktora. Urban: No, należała mi się jak psu buda. Ja miałem 60% oglądalności – czego i panu życzę – w moim talk-show.
Wojewódzki: Ale pan miał jedną telewizję, a my mamy teraz ile? Z iloma ja muszę walczyć! Urban: Niedługo będzie jedna, tylko nie wiem, czy pan się do niej załapie.
Wojewódzki: Nie, bo ja niewierzący jestem. Aż trudno uwierzyć, że Wojewódzki z Urbanem zagrali tak otwarcie, ale ci panowie w tymże programie zainscenizowali symboliczne przekazanie Wojewódzkiemu tego Wiktora, którego Urban dostał w 1987 roku. W tym miejscu odejdę od układu chronologicznego i przejdę do pewnej audycji radiowej. Skandalizująca audycja Wojewódzkiego i Figurskiego w Eska Rock posiada specjalną wersję nadawaną w piątki, w której Figurski samodzielnie prowadzi wywiad, zwykle z jakimś celebrytą. W konwencji tych rozmów, podobnie jak w głównej audycji, także mieści się atakowanie Kaczyńskich. W audycji nadanej 29.05.09 Figurski przeprowadził wywiad z Jerzym Urbanem. W audycji pojawiła się kolejna wskazówka mówiąca o przekazaniu młodszym pokoleniom misji upodlenia społeczeństwa, przy zachowaniu ciągłości tej misji. Figurski: A jak emerytura? To jest stanowczo za wcześnie, żeby akurat o tym rozmawiać, natomiast chciałem się spytać, czy pan się kiedykolwiek uda na zawodowy spoczynek, bo wielu na to czeka. Urban: No, ja też na to czekam, ale nie dostanę żadnej emerytury ponieważ mi nie przysługuje. Figurski: Oczywiście, czyli pańska gazeta nic nie warta. Natomiast, czy pan przewiduje taki moment, że rzeczywiście Jerzy Urban się uciszy i zaprzestanie swojej wrogiej, wywrotowej działalności? Czy pan już znazł swoich spadkobierców w sensie spuścizny? Urban: Ja już jestem uciszony, ale ja uważam, że jestem stworem odrębnym i że zdolniejsi dziś ode mnie, a wcale nie moi naśladowcy, hasają na tym świecie. Ja jestem pełen podziwu dla jednego z wybitnych posłów Platformy, nie wymienię jego nazwiska, bo bym bardzo mu zaszkodził, który robi o wiele bardziej udane happeningi niż mi się to udawało. Figurski: Do litery „P” jeszcze dojdziemy. Przytoczę jeszcze wypowiedź Urbana na temat naszego prezydenta z tego samego wywiadu: „Prezydent wzbudza moje najgorętsze uczucia. Chciałbym, żeby miał raka wątroby i żołądka i żeby zdechł jak najszybciej. (...) To nie jest zniewaga. To są moje szczere życzenia.” Do kompletu do powyższej wypowiedzi warto przytoczyć fragment wypowiedzi Urbana dla Dziennika z tego samego czasu (Dziennik, 23.05.09): „– A czym budzi pana sympatię Donald Tusk? – Wieloma rzeczami, ale nie chcę mu prawić komplementów, bo tylko mu zaszkodzę. Najważniejsze jest jednak to, że zapewnia stabilizację. Chroni mnie przed obozem nienawistników, którym przewodzą Kaczyńscy. Z ich nacjonalizmem, mitem suwerenności.”
24.03.06, Raczkowski Opiszę teraz zdarzenie, które czasowo zlokalizowane jest blisko wcześniej opisanego ataku Wojewódzkiego i Szczuki na Radio Maryja, z tym że tu celem ataku były polskie symbole narodowe. Ta sprawa nie jest bezpośrednio związana z projektami firmowanymi przez Wojewódzkiego, ale Wojewódzki pojawi się w jej kolejnej odsłonie. Głównym bohaterem jest tu rysownik Przekroju Marek Raczkowski, nazywany też Sraczkowskim, pochodzenie tego przezwiska zaraz się wyjaśni. Wszystko zaczęło się od happeningu na temat stosunku Polaków do psich odchodów na chodnikach. Happeningu, którego być może wcale nie było. Happening miał być wykonany przez Raczkowskiego i jego koleżankę, artystkę Agnieszkę Brzeżańską, w marcu 2006 roku. W przestrzeni publicznej zaistniał on poprzez zrelacjonowanie przez Raczkowskiego 24.03.06 w audycji Blog FM w radiu Tok FM. Gośćmi byli tam Jerzy Urban i właśnie Marek Raczkowski, a tematem przewodnim były granice satyry. Program zaczął się od omówienia wyroku skazującego Urbana na karę grzywny za znieważenie papieża w artykule Obwoźne sado-maso opublikowanym w Nie w sierpniu 2002 z okazji ostatniej pożegnalnej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Przypomnę, że ten tekst składa się z samego jadu przeciwko polskiemu papieżowi. Jerzy Urban nazwał tam naszego papieża m.in. „żywym trupem obwożonym po świecie” itp. Sprawą zajęła się prokuratura na podstawie doniesień osób prywatnych (zdaniem Urbana – „wydelegowanych przez PiS”), a w marcu 2006 Urban został ostatecznie skazany na grzywnę 20 tys. zł. W opisywanym programie Urban z satysfakcją przyznał, że to daje mu więcej reklamy, niż przynosi kłopotu. Nawiasem mówiąc, to była jego pierwsza przegrana sprawa tego typu. Urban argumentował, że była to tylko uprawniona krytyka „widowisk z udziałem papieża”. „Nawet za moich ukochanych czasów, czyli w PRL-u, czasem można było widowiska teatralne czy filmowe krytykować. Ten wyrok sądu jest wyrazem klerykalizacji Polski. (...) To się działo za rządów moich przyjaciół z SLD, ale przecież oni także podlizywali się klerowi, jak tylko mogli.” Urban zapowiedział skargę do Trybunału w Strasburgu, uzasadniając to naruszeniem zasady wolności słowa. Skarga Urbana została złożona, a sprawa odżyła niedawno, w styczniu 2010, gdy media doniosły, że Trybunał w Strasburgu się nią zajął (wcześniej nie miał czasu). W audycji nie mogło zabraknąć odniesień do Radia Maryja, w tym okresie ataki na to radio były szczególnie nasilone. Uczestnicy solidaryzowali się z Kazimierą Szczuką, która była oskarżana za niedawny obraźliwy występ u Wojewódzkiego. Raczkowski: „Nie wiem, czy słuchacze Radia Maryja mają świadomość tego, ile osób słucha tego radia dla zabawy, dla rozrywki, dla – po prostu – uciechy, szczególnie jadąc samochodem, ponieważ radio doskonale odbiera Radio Maryja w samochodzie. Ja podobną do Kazimiery Szczuki przygodę przeżyłem z panią Buczek, również słuchając z ogromnym przejęciem jej audycji, i też chcąc opowiedzieć o tym i przybliżyć tę postać znajomym, też nieświadomy nawet jej choroby, również ją nawet – przyznam się – parodiowałem, ale w domu...” Przejdźmy do głównej sensacji w tej audycji, która sprowadzała się do krótkiej wypowiedzi Raczkowskiego: „Ja muszę państwu się przyznać, że z obecną tu Agnieszką ostatnio wetknęliśmy 70 malutkich biało-czerwonych flag w kupy na trawnikach w Warszawie. Mamy zdjęcia.” W trakcie audycji odczytano mail z protestem w tej sprawie. Reakcja Urbana: „Może pani jest miłośnicą psów i ją razi to, że flaga tak marnego kraju jest wkładana w tak szlachetne wydzieliny. Dla różnych ludzi różne rzeczy są ważne i nietykalne.” Jedno głupawe zdanie wypowiedziane przez mało znanego dziwaka w niszowej stacji radiowej stało się kanwą ciągniętej przez wiele lat głośnej medialnej historii, której motywem przewodnim była polska flaga w psim gównie. Czy to przypadek, czy zaplanowana akcja – na to pytanie każdy musi spróbować odpowiedzieć sobie samodzielnie. Sprawą wypowiedzi Raczkowskiego zajęła się KRRiT oraz prokuratura na podstawie doniesień osób prywatnych w sprawie znieważenia flagi państwowej. Raczkowski czynności prokuratury z jednej strony potraktował jako okazję do kpin, a z drugiej strony od razu wycofał się na bezpieczne pozycje. Wycofanie Raczkowskiego polegało na przyjęciu linii obrony takiej, że zdarzenie opisane przez niego na antenie Tok FM w ogóle nie miało miejsca. Jeszcze w maju mówił dla Gazety Wyborczej: „Razem z artystką Agnieszką Brzezańską wetknęliśmy w psie kupy 100 małych biało-czerwonych flag. Czy zawstydziło to właścicieli czworonogów, nie wiem, ale od pewnego czasu widzę, że gdy pies narobi na chodnik, jego pan niepewnie się rozgląda na boki.” A w sierpniu, gdy toczyło się śledztwo: „Czuję się dziwnie i nieswojo. Mówiąc szczerze, jestem przerażony, bo pierwszy raz słyszę słowo «prokuratura» w kontekście mojej osoby. Zapewniam, że jestem niewinny. W rzeczywistości ja tych flag nie wtykałem. Nie było takiej sytuacji. Powiedziałem o tym w radiu, bo chciałem jakoś wywołać problem psich kup. A nawet gdybym to zrobił, to jestem przecież dyplomowanym artystą. Słyszałem, że działalność artystyczną w takich sprawach traktuje się inaczej.” Media wokół sprawy tworzyły atmosferę opresyjnego państwa podgrzewaną dalej skutecznie na licznych forach internetowych. Na forach, często razem z kuriozalną sprawą bezdomnego Huberta K., podawano to jako oczywisty zwiastun powrotu Polski do czasów stalinowskich: „Mnie powoli autentycznie zaczyna to wszystko przerażać.” Zabawne było, gdy na forach nieliczni przytomni zwolennicy szargania flagi konsekwentnie skrytykowali konformizm Raczkowskiego, który zmiękł na pierwszym przesłuchaniu i nawet nie dał szansy na dojrzenie tej grozy reżimu: „Połowa szacunku, którym darzyłem tego gościa, wyparowała.” W październiku prokuratura umorzyła sprawę z powodu braku dowodów. Sam Raczkowski po tej akcji stał się swego rodzaju celebrytą. Miał nawet kandydować na prezydenta Warszawy.
25.03.08, Raczkowski Minęły 2 lata od pierwszej odsłony „gównianego skandalu”. Skończył się „reżim Kaczyńskich”, także dzięki dobrze skoordynowanej i skutecznej akcji na odcinku popkulturowym, a nad Polską jasno świeciło Słońce Peru. Aktywiści z kręgu Wojewódzkiego nie zaprzestawali swoich wysiłków. Trwało to, co Radek Sikorski z subtelnością charakterystyczną dla jego nowych przyjaciół nazwał dorzynaniem watah. W tej sielance nastąpiła druga odsłona „gównianego skandalu”. Pomysł odgrzewany, ale przy zastosowaniu medium masowego rażenia, czyli telewizyjnego show Wojewódzkiego, skandal znowu rozgrzał opinię publiczną. Zdarzenie miało miejsce w programie wyemitowanym przez TVN 25.03.08, w którym jednym z gości Wojewódzkiego był Marek Raczkowski-Sraczkowski. Nie potrafię zrozumieć pozy, którą w programie przyjął ten człowiek. W każdym razie ten bardzo już dojrzały mężczyzna wystawił się na pośmiewisko. Później nastąpiła kulminacyjna część z psią kupą, której realistyczny model umieszczono na stoliku obok krewetek. Raczkowski podał kolejną już wersję wydarzeń sprzed 2 lat, którą zacytuję dla dociekliwych czytelników: „Był to mój protest przeciwko kupom, które leżą na chodnikach, i tyle. Ale nie był to mój protest, tylko Agnieszki. Ja w pewnym momencie tej całej historii wziąłem winę na siebie i na policji nie sypnąłem Agnieszki, że to ona, aczkolwiek powiedziałem policjantowi, że to nie ja, a on zapytał: kto?, a ja powiedziałem, że nie powiem. Muszę uczciwie powiedzieć, że był to pomysł Agnieszki. Realizacja zresztą też... Nawet tego nie zrobiłem, tylko grupa znajomych. Ale chętnie to oczywiście teraz zrobię, bez żadnego wahania. Ja to zrobię z przyjemnością.” Wojewódzki zbudował karykaturalnie podniosły nastrój z odpowiednią muzyką, a Raczkowski wykonał ten gest, wetknął miniaturkę polskiej flagi w leżącą na stoliku psią kupę, po czym otrzymał aplauz widowni. Nie mam wątpliwości, że programy Wojewódzkiego są starannie reżyserowane włącznie z reakcjami widowni. Zresztą program po nagraniu a przed emisją jest montowany. Niemniej gest Raczkowskiego, właśnie wraz z tą – prawdziwą czy też nie – żywiołową reakcją młodzieży, zrobił niesłychanie smutne wrażenie. Postępowanie w KRRiT oraz spodziewane zawiadomienie do prokuratury Wojewódzki komentował dla mediów: „Ciągle w Polsce jest bardzo ciasna przestrzeń dla wszelkiego rodzaju prowokacji czy happeningów quasiartystycznych. Myślę, że wracają trochę duchy afery z Dorotą Nieznalską [penis na krzyżu] czy Katarzyną Kozyrą, bo jednak było to nawiązanie do takiego happeningu.” Doniesienia do prokuratury złożyły osoby z całej Polski m.in. były poseł Mirosław Orzechowski. Za znieważenie symboli narodowych KRRiT w czerwcu 2008 nałożyła na TVN karę blisko 500 tys. zł. Grupa osób związana z portalem Netbird zebrała ponad 10.000 podpisów w obronie flagi, o czym poinformowała prokuratora zajmującego się sprawą. Mimo to śledztwo w prokuraturze zostało umorzone już we wrześniu 2008 z wykrętnym uzasadnieniem, że „przedmiot, którym posłużyli się uczestnicy programu, nie spełnia kryteriów flagi państwowej.” Z wypowiedzi prokuratury do mediów: „Program był rozrywkowy, miał formę happeningu, a osoby w nim występujące nie przejawiały lekceważącego stosunku do flagi.” Ciekawa była reakcja Raczkowskiego na umorzenie: „Te kupy przyniosły mi dużo większą popularność niż moje rysunki, choć nie było to zamierzone. Żałuję, że już po raz drugi popełnione przeze mnie przestępstwo nie zostało docenione przez organy ścigania. Chyba będę musiał pomyśleć o kolejnym razie.” Zwraca uwagę, że osobnik ten nabiera pewności siebie wraz z upływem lat, gdy ciągnie się jego „gówniany skandal”. Ta arogancka wypowiedź wyraźnie różni się od bojaźliwego wycofania po pierwszym razie. Wspomniana grupa osób z Netbird jeszcze przez wiele miesięcy podejmowała próby zmiany decyzji o umorzeniu poprzez składanie kolejnych zażaleń na niezrozumiałe decyzje prokuratury i sądu, ale bezskutecznie. Tymczasem kara KRRiT po odwołaniach do sądu gospodarczego w sierpniu 2009 została anulowana z uzasadnieniem, że „samo umieszczenie miniatur flagi w zwierzęcych ekskrementach nie jest równoważne ze znieważeniem.” Sąd pozytywnie ocenił obecny w programie element potępienia dla zanieczyszczania ulic.
3. Lata 2008/09 były okresem, w którym skala ataków na braci Kaczyńskich w obiegu popkulturowym i ze strony rozmaitych osób publicznych, a zarazem stopień, w jakim do tej gry zostało wciągnięte całe społeczeństwo – to wszystko osiągnęło poziom jakiegoś ogólnonarodowego mrocznego szaleństwa. Jeśli w nieodległym czasie różni doktorzy nauk nie opiszą i nie wyjaśnią tego zjawiska w jakiś przekonujący sposób, to przyjdzie nam kiedyś samym tłumaczyć się przed przyszłymi pokoleniami z tego bezrozumnego szału. Był to czas szczytowej aktywności Palikota, którego happeningi, skrupulatnie relacjonowane przez media (w stylu „niezdrowej ciekawości”), sprytnie przykrywały bezwład rządów jego partii. Zwolennicy PiS zostali zepchnięci do narożnika: każda próba poważnej dyskusji na tematy polityki zaczynała się od ironicznych uśmieszków. Na popularnych forach internetowych rozsądne głosy zaniknęły wśród jednostronnych obelg. Jednostronnych, bo bezrozumne pyskówki to był teren, na którym elektorat PO panował niepodzielnie. Nie da się porównać kreatywności strony platformerskiej, obelżywych ‘pisiorów’, ‘pisuarów’, ‘pis-dzielców’, z bladą odpowiedzią pisowską – dobrodusznymi ‘cieniasami’ (z czasów Marcinkiewicza) czy nawet ‘platfusami’. Jeśli ktoś jest naprawdę tak naiwny, żeby wierzyć w bajki o pisowskiej agresji lub choćby w to, że istnieje tu cień równowagi, to o frekwencji poszczególnych obelg może łatwo przekonać się przy pomocy odpowiednio skonstruowanych kwerend. Jeśli na spotkaniu w małym gronie włączony był telewizor, to wystarczyło, że pojawił się jeden z braci Kaczyńskich, by zaraz ktoś zakrzyknął coś w rodzaju „o, kaczka!”, a pozostali z mniejszym czy większym zaangażowaniem śmiali się z „dowcipu” i dokładali jakieś rytualne obelgi (kartofel, Borubar itd.). W nagonce na PiS nawet politycy nie chcieli pohamować się przed najbardziej niesmacznymi genitalnymi obelgami, w ogóle nie tracąc przy tym poważania, ani u swoich kolegów, ani w mediach. Podaję przykłady jeszcze sprzed okresu kulminacji 2008/09. Przykłady, których nie należy lekceważyć, gdyż każdy z czołowych polityków jest siłą rzeczy autorytetem dla jakiejś części społeczeństwa, przynajmniej dla elektoratu swojej partii. Takie publiczne wypowiedzi miały więc swój udział w rozkręcaniu tego szaleństwa w całym społeczeństwie poprzez wytwarzanie atmosfery przyzwolenia na takie obelgi. Pierwszy przykład to posłanka Joanna Senyszyn, która powiedziała po prowokacji TVN i Beger we wrześniu 2006: „IV RP poszła w PiS-du!”. Drugi przykład to hasło rzucone przez Mirosława Drzewieckiego, przyszłego ministra sportu, na sam koniec ostatniej debaty wyborczej w TVP przed wyborami 2007: „Idźcie na wybory, bo wygrają pisiory.” Ataki na Kaczyńskich miały ciekawy aspekt „ekspercki”, który wydaje się istotny dla całościowej analizy tego zjawiska. W mediach odnoszących się z demonstracyjną wrogością do Kaczyńskich publicyści i dyspozycyjni eksperci-politolodzy przewrotnie sączyli przekaz, który miał dawać logiczne wyjaśnienie złego wizerunku PiS w społeczeństwie oraz proponować tej partii środki zaradcze. Według założeń przyjętych a priori w ich rozważaniach źródłem wszelkiego zła w polskiej polityce oraz w samym PiS byli bracia Kaczyńscy. „Eksperci” konsekwentnie więc stwierdzali, że jedyna szansa dla PiS na uzyskanie sympatii w społeczeństwie to odwołanie prezesa partii Jarosława Kaczyńskiego i wystawienie w wyborach parlamentarnych innego kandydata niż Lech Kaczyński. Podawali jeszcze inne „życzliwe” zalecenia, ale te dwa były najważniejsze, ilustrowane licznymi wynikami sondaży. Warto podkreślić, że zalecenia te wychodziły z mediów wrogich wartościom konserwatywnym oraz jawnie lewicowych. Ostatnią rzeczą, do której chcieliby przyłożyć rękę ludzie, którzy te zalecenia formułowali, było zmniejszenie szans PO na rzecz PiS czy nawet innej partii konserwatywnej. Ten przekaz „ekspercki”, mimo iż jawnie nieszczery, był ważnym dopełnieniem kampanii „nienawiści popularnej”. Życie publiczne, w którym Palikot, Niesiołowski, Kutz, Bartoszewski, media i legion pożytecznych idiotów w Internecie nieustannie oskarżają PiS o szerzenie nienawiści, przy minimum refleksji ewidentnie trąciło surrealizmem. Zagubionym ludziom, którzy potrafili zdobyć się przynajmniej na refleksję, by zauważyć ten surrealizm, ten przekaz „ekspercki” o złych Kaczyńskich dawał jedyną szansę na zracjonalizowanie sytuacji, w której znalazło się polskie społeczeństwo, czyli w pewnym sensie – na pozostanie przy zdrowych zmysłach. Efekt był taki, że ustąpienia Kaczyńskich zaczęli domagać się nawet zwolennicy PiS o słabszej wytrzymałości psychicznej. W końcu aksjomatem stało się stwierdzenie, że dopóki Kaczyńscy nie znikną z polityki, to PiS pozostanie na marginesie. Eksperci oczywiście przymykali oczy na to, że jak na „zanikającą” partię elektorat PiS jest dość trwały, a „margines” wcale nie taki mały. Niemniej jednak, wyjście poza żelazny elektorat wydawało się prawie niemożliwe, gdyż uniemożliwiono samą dyskusję – debata publiczna została skutecznie zdemolowana. W okresie kulminacji 2008/09 mogło powstać mylne choć zamierzone wrażenie, że winna takiego stanu rzeczy jest garstka zadeklarowanych chamów z mediów takich jak Wojewódzki i Figurski. Do tego dochodzą harcownicy z kręgu PO: Palikot, Niesiołowski, Bartoszewski, Wałęsa, którym w dobrym tonie było okazać pobłażliwość i nie rozliczać za ostro, wszak oni „już tacy są”. Jednak manipulacja była kreowana szerokim frontem, za pomocą wielu precyzyjnych metod. To za sprawą tej sięgającej bardzo głęboko manipulacji po 10. kwietnia powstało tak szokujące wrażenie, że społeczeństwo w ogóle nie znało pary prezydenckiej – pięknych, mądrych i przesympatycznych ludzi, o ogromnych zasługach dla Polski, darzących się miłością mogącą być wzorem dla wielu rodzin. Ale przed 10. kwietnia jakby nie istniały zdjęcia, na których pan i pani prezydent wyszli ładnie, a na przebitkach filmowych we wszystkich telewizjach prezydent ewidentnie sprawiał wrażenie dziwacznej, małej i niezgrabnej postaci, na dodatek jakoś żałośnie osamotnionej – tak jakby wszyscy trzymali się od niego z daleka. W jednym z artykułów z tego okresu Dziennik, zresztą bez głębszej refleksji, epatował czytelników nieracjonalną nienawiścią do prezydenta wśród najmłodszych użytkowników Internetu (Dziennik: 6.04.09). Wg Dziennika dzieci twierdzą, że obrażanie prezydenta jest po prostu modne, gazeta przytoczyła szereg takich wypowiedzi. 13-letni Damian, który dopisał do szeregu komentarzy z obelgami, że prezydent jest „gnidą społeczną”: „Ja osobiście nic do niego nie mam, ale wszyscy się z niego śmieją, że kaczka itp., to ja nie chcę się wyłamywać. Nasz obecny prezydent w ogóle nie wygląda na prezydenta i wszędzie się ośmiesza.” 15-letni Oskar: „Spieprzaj, dziadu! Normalnie, taki prezydent to pośmiewisko na całym świecie. Wstyd mi, że wybraliśmy takego.” A jakie właściwie wpadki prezydenta pamięta? „Artur Borubar, Leo Benhauer albo «spieprzaj, dziadu».” 18-letni Adam w epitetach pod adresem prezydenta idze na całość: „Co za ch..”. Dzieci oczywiście nie mają pojęcia o polityce, mieszają urząd prezydenta z rządem, nie rozumieją, że obecnie krajem rządzi PO a nie PiS. Widać to także w wyjaśnieniach 18-latka: „Wszyscy, którzy głosowali na Lecha (i PiS), teraz żałują swoich decyzji, przynajmniej tak myślę. Ogólnie pogarszający się stan państwa i słuchanie bez przerwy złch wiadomości w tv doprowadzają mnie do frustracji. Jako, że nie mogę nic na to poradzić, próbuję się przynajmniej wyładować. Zazwyczaj słuchając wiadomości, dochodzę do wniosku, że to właśnie PiS i m.in. Lech, bezsensownie i czasami śmiesznie rządząc, doprowadzają nasz kraj do takiej sytuacji. Wolałbym, jakby rządy w kraju objęła tylko PO, jestem przeciw pluralizmowi, bo wg mnie to właśnie on przyczynia się do niepotrzebnych sporów i tego konsekwencji (PO zazwyczaj bezsensownie nie wszczyna sporów). Pozdro. PS. Specem od polityki nie jestem, ale każdy może takie zjawisko zauważyć (oczywiście oprócz zaślepionych chęcią władzy braci Kaczynskich).” Przytoczyłem te obszerne fragmenty artykułu, by pokazać, że nienawiść dzieci nie wzięła się z niczego. Jeśli przyjrzeć się przekazowi telewizyjnemu mniej pod kątem treści (której jakże często po prostu w nim brak), a bardziej pod kątem płynących z niego emocji, to widać, że emocje dzieci są poprawną projekcją tego medialnego wykrzywionego obrazu rzeczywistości. Powstaje istotne spostrzeżenie, że znaczna część społeczeństwa wykazała się dziecinną naiwnością, dając się tak bardzo oszukać „nienawiści popularnej”. W tej części o ważnej roli prezydenta Lecha Kaczyńskiego dla przeciwdziałania negatywnym skutkom pogłębiania integracji europejskiej i o dziwnym zamieszaniu wokół orędzia prezydenta z marca 2008. W ostatnich latach Unia Europejska znalazła się na zakręcie. Po raz pierwszy tendencje do pogłębiania integracji tak wyraziście starły się z tendencjami do jej zahamowania. Wokół podpisywania i ratyfikacji kolejnych wersji traktatów powstawał coraz większy ferment. W nielicznych państwach członkowskich przeprowadzono referenda, z których jasno wynikało, że ludność Unii jest znacznie bardziej sceptyczna w kwestii pogłębiania integracji niż jej elity polityczne. W chwili przystąpienia Polski do UE obowiązywał Traktat z Nicei (traktat nicejski) z 2001 roku, a jednym z elementów tego traktatu była istotna pozycja krajów wielkości Polski w Radzie UE. Już wtedy pracowano nad konstytucją europejską (eurokonstytucją), ostateczna nazwa: Traktat ustanawiający Konstytucję dla Europy (TKE) podpisany w Rzymie w 2004, krótko po przystąpieniu do UE nowych państw w tym Polski. W TKE wprowadzono system głosowania zwany podwójną większością, w którym pozycja krajów wielkości Polski uległa osłabieniu, a pozycja największych państw – Niemiec i Francji – uległa wzmocnieniu. W trakcie negocjacji nad zmianą systemu głosowania kolejne mniejsze państwa ustępowały pod naciskiem Niemiec i Francji, nie pomogło hasło Jana Rokity „Nicea albo śmierć!” Ratyfikacja TKE nie sprawiała problemu w krajach, w których decydował parlament. Spośród 4 krajów, które przeprowadziły referendum, w 2 – we Francji i Holandii w 2005 – TKE został odrzucony. Ze względu na wymóg jednomyślności UE znalazła się w patowej sytuacji. Referendum planowane w Polsce nie doszło do skutku. Jednakże nacisk na ratyfikację „martwego” TKE stał się jednym z elementów medialnej kampanii przeciwko PiS, która zaczęła się od razu po dojściu tej partii do władzy. Troska o zabezpieczenie polskich interesów była przedstawiana w naszych mediach jako obskurancka antyeuropejskość, zaprzeczenie nowoczesności. Europejskie elity postanowiły wprowadzić ustalenia TKE nieco inną drogą – nie jako konstytucję europejską a jako traktat reformujący. Oprócz słowa ‘konstytucja’, zrezygnowano także (na jakiś czas) z kilku niezbyt istotnych pod względem prawnym, ale drażniących opinię publiczną, atrybutów państwowości UE. Ostateczna nazwa traktatu reformującego: Traktat z Lizbony zmieniający Traktat o Unii Europejskiej i Traktat ustanawiający Wspólnotę Europejską (traktat lizboński) podpisany w Lizbonie w 2007. Osobiste zaangażowanie Lecha Kaczyńskiego w negocjacje doprowadziło do uzyskania szeregu klauzul zabezpieczających polskie interesy, hasłowo: protokół brytyjski do Karty Praw Podstawowych, przedłużenie funkcjonowania nicejskiego systemu głosowania do 2014/17, mechanizm z Joaniny, solidarność energetyczna. Traktat lizboński został podpisany 13.12.07 już przez rząd Tuska i ogłoszony jako wspólny sukces prezydenta i nowego premiera. Już wtedy miały miejsce ostre ataki na prezydenta zmierzające do umniejszania jego roli w sprawach międzynarodowych. Klauzule wynegocjowane przez prezydenta miały znaczenie tylko wtedy, gdyby rząd chciał korzystać z możliwości, które one dają. Tymczasem z kręgów PO płynęły sygnały o gotowości do odstąpienia od tych klauzul. 20.12.07 Sejm przyjął uchwałę mówiącą, że „Sejm RP (...) wyraża nadzieję, że możliwe będzie odstąpienie przez Rzeczpospolitą Polską od protokołu brytyjskiego.” Równolegle do tych działań PO i media stosowały swego rodzaju szantaż dotyczący ratyfikacji traktatu w stosunku do PiS i prezydenta. Szybka ratyfikacja miała być zgodna z oczekiwaniami euroentuzjastycznego polskiego społeczeństwa, a opóźnianie ratyfikacji miało być niekonsekwentne, skoro traktat negocjował sam prezydent Lech Kaczyński. 28.02.08 Sejm przyjął uchwałę o ratyfikacji, odrzucając postulaty PiS, kolejnym krokiem miał być podpis prezydenta. Dalszą historię splecioną z obydwoma referendami w Irlandii pamiętamy. W nakreślonej tu bardzo szkicowo sytuacji doszło do orędzia prezydenta nadanego przez TVP 17.03.08. Prezydent w kilku zdaniach wyjaśnił, jakie korzyści odnosi Polska z przynależności do UE, oraz jakie istnieją związane z tym zagrożenia. Wśród zagrożeń wymienił możliwość pojawienia się roszczeń byłych właścicieli niemieckich dotyczących mienia pozostawionego na polskich ziemiach północnych i zachodnich oraz możliwość zmuszenia Polski do wprowadzenia związków homoseksualnych na prawach małżeństw. Prezydent powiedział, że przed tymi zagrożeniami chroni Polskę wynegocjowany przez niego protokół brytyjski, przypomniał też fragment uchwały Sejmu z 20.12.07 o możliwości odstąpienia Polski od protokołu brytyjskiego. Prezydent zapowiedział kroki w kierunku zabezpieczenia polskich interesów, zanim podpisze traktat lizboński. Zakończył słowami: „Szanowni Państwo, są takie chwile w życiu narodu, kiedy trzeba zapomnieć o partyjnych szyldach i interesach i myśleć tylko o jednym – o Polsce.” Wypowiedzi prezydenta spotykały się zwykle ze zmasowaną krytyką, szczególnie pozamerytoryczną, jako nieudane wizerunkowo. W tym przypadku orędzie było zrealizowane perfekcyjnie. Chwilami pojawiał się dyskretny podkład muzyczny oraz ilustracja omawianych zagadnień. Między innymi pojawiła się kanclerz Angela Merkel z szefową Związku Wypędzonych Eriką Steinbach, a także 2-sekundowa migawka z relacjonowanego swego czasu w mediach gejowskiego ślubu w Toronto. Skutki tej ostatniej sprawy okazały się zdumiewające, o tym dalej. Orędzie obejrzało rekordowo dużo Polaków i mimo nieustającej nagonki na prezydenta, aż połowa z widzów oceniła je pozytywnie. Front przystąpił więc do kontrataku. Media relacjonowały orędzie wyłącznie w wykrzywiony sposób jako wyraz jakichś zabobonnych lęków przed Europą i nowoczesnością. Zaatakowano TVP za, podobno, zbyt daleko idące zaangażowanie we współpracę z Kancelarią Prezydenta przy przygotowaniu i emisji orędzia, m.in. prześledzono każdy krok Patrycji Koteckiej z Agencji Informacyjnej. Z upodobaniem cytowano niemiecką prasę, która – z oczywistych względów – oceniła orędzie bardzo krytycznie. Orędzie skrytykowali politycy wszystkich opcji poza PiS. To wszystko jednak było trochę za mało spektakularne. Hitem okazało się dopiero wyciągnięcie pary gejów z migawki z gejowskiego ślubu, którzy na długi czas zapewnili mediom sensacyjne newsy jakoś związane z prezydentem. Jak się okazało, para gejów to Brendan Fay i Tom Moulton, aktywiści gejowscy z Nowego Jorku, którzy, poinformowani o sprawie przez reportera Radia Zet, chętnie weszli w rolę ofiar Lecha Kaczyńskiego, tym bardziej że mieli już doświadczenie w tego typu międzynarodowych akcjach. Ich krzywda polegała na tym, że poczuli się urażeni wykorzystaniem migawki z ich ślubu, który – przypomnijmy – był relacjonowany przez media, a zatem materiał ten jest w legalnym posiadaniu stacji telewizyjnych. Brendan Fay już następnego dnia udał się do polskiego konsulatu w celu złożenia protestu, do mediów powiedział m.in.: „To, jak wykorzystano moją i Toma prywatność w orędziu głowy państwa, które jest członkiem Unii Europejskiej, jest po prostu wstrząsające.” W Polsce pojawiły się bardzo ostre wypowiedzi aktywistów gejowskich, zapowiedzieli m.in., że będą szukać pomocy u posłów PO, żeby postawić prezydenta przed Trybunałem Stanu. Zbigniew Hołda z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka zapowiedział, że Fundacja udzieli Fayowi wszelkiej pomocy prawnej. W kolejnych dniach Fay starał się wywrzeć presję na prezydenta Polski, ostro domagając się przeprosin i grożąc prawnikami. W tym samym czasie polski konsul w Nowym Jorku, Krzysztof Kasprzyk, dał gejowi przesadnie uniżoną odpowiedź: „Chciałbym wyrazić wdzięczność za Pańskie pojednawcze podejście i empatię, jaką wykazał się Pan od pierwszej chwili, gdy wypłynął ten godny pożałowania incydent.” Sprawa zdawała się nie mieć końca. Gazeta Wyborcza tradycyjnie opublikowała list „autorytetów”, w którym czytamy: „Wolimy, żeby prezydent Kaczyński nie ośmieszał Polski – niech, skoro już musi, ośmiesza siebie i swoją przegraną formację polityczną.” TVN zorganizowało parze gejów przyjazd do Polski. Fay zapowiadał: „Mamy też, oczywiście, nadzieję spotkać się, choćby na kilka chwil, z prezydentem Polski. To jest nasz cel od samego początku. Jak napisaliśmy w naszym liście do prezydenta, pragnęlibyśmy pełnego szacunku dialogu.” W trakcie wizyty geje m.in. wystąpili w programie Teraz My! (TVN zastrzegło sobie wyłączność na wywiady telewizyjne) oraz spotkali się w Sejmie z posłami LiD. Dopiero w ten sposób prawie udało się sprowadzić orędzie prezydenta w świadomości społecznej do „właściwego” poziomu. „Prawie”, bo póki co wojowanie przy użyciu praw mniejszości seksualnych to w Polsce miecz obosieczny i akurat ten atak na prezydenta nie spotkał się z szerokim zrozumieniem w społeczeństwie. Temat gejowskiej pary wrócił do mediów po roku. Geje, Fay i Moulton, zwracali się do prezydenta z prośbą o spotkanie. „Chciałbym zwrócić uwagę prezydenta RP na sytuację gejów w Polsce” – mówił Fay, informując o liście do prezydenta z grudnia 2008, w którym zapowiadał kolejny przyjazd pary do Polski. Kancelaria Prezydenta wysłała do nich kurtuazyjną odpowiedź, w której znalazło się i takie zdanie: „Mam nadzieję, że podróżując po Europie wstąpią Panowie do Polski. Jeśli będzie to w kwietniu, to proszę nie przeoczyć w Warszawie 13. Wielkanocnego Festiwalu Ludwiga van Beethovena z udziałem takich gwiazd jak Ann-Sophie czy maestro Krzysztof Penderecki.” 17.03.09 za sprawą Radia Zet w mediach pojawiła się dezinformacja, według której Kancelaria Prezydenta wysłała do pary gejów pismo z zaproszeniem na Festiwal Beethovena. Tak przynajmniej mówiły nagłówki, a szczegóły sprawy i tak nikogo nie interesowały. Przykładowe tytuł newsów: L. Kaczyński zaprosił gejów ze swojego orędzia do Polski, Lech Kaczyński przeprosi gejów ze swojego orędzia? W Dzienniku ukazał się artykuł gejowskiego działacza, Roberta Biedronia, Prezydent zapraszający gejów to żenada. Geje przyjechali w kwietniu, zgodnie z zapowiedzią, media informowały jeszcze o jakichś próbach spotkania się z prezydentem, ale w sumie relacje z tej wizyty były znacznie skromniejsze niż za pierwszym razem. Bezpośrednim celem „kampanii gejowskiej” było przykrycie bardzo ważnych osiągnięć naszego prezydenta w sprawie korzystnych dla Polski zapisów w traktacie lizbońskim, a pośrednim – pogłębienie ogólnej atmosfery nieustannych ataków na prezydenta. Przy okazji skandaliści tacy jak Wojewódzki z Figurskim czy Palikot wykorzystywali tę sprawę jako dodatkowy motyw dla swoich rutynowych ataków na prezydenta.
5. Czarny PR wokół Lecha Kaczyńskiego miał kilka stałych elementów: najmniej aktywna prezydentura, bezmyślne wetowanie ustaw, ciągłe obrażanie się. Był to sztuczny obraz, całkowicie fałszywy i krzywdzący. Weźmy aktywność prezydenta. Media nie dały w ogóle szansy społeczeństwu, by mogło dowiedzieć się, że nasz prezydent był niezwykle zapracowany, między innymi bardzo dużo robił dla dobra naszych stosunków z innymi państwami. Niemal codziennie przyjmował zagranicznych gości lub wyjeżdżał z oficjalnymi wizytami, rocznie odbywał ok. 30 wizyt zagranicznych w tym wizyty wielodniowe. Możemy być pewni, że nasz kraj reprezentował godnie. Porównanie tej aktywności prezydenta z tym, co docierało z tego do przeciętnego Polaka przez media, jest szokujące. Mit małej aktywności prezydenta starał się wykorzystać także Donald Tusk w słynnym stwierdzeniu o żyrandolu z wywiadu dla Gazety Wyborczej z wyjaśnieniem przyczyn swojej rezygnacji z kandydowania (Gazeta Wyborcza, 30.01.10), w którym powiedział: „Kluczowe było przekonanie, że chociaż prezydentura to wielki spektakl, a kampania wyborcza bardzo wielu wyborców ekscytuje, pociąga, to wszyscy wiemy, że po tym, jak nowy prezydent mówi słowa przysięgi, jest tylko prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto.” Zwróćmy uwagę na frazę „wszyscy wiemy”. PO w swojej propagandzie bardzo często racjonalne argumenty zastępuje takimi ogólnikami, które swoje źródło mają wyłącznie w kampanii czarnego PR przeciwko PiS i prezydentowi. Lech Kaczyński był stosunkowo częstym gościem w Gruzji: 4 wizyty przed wojną w Osetii Południowej i Abchazji, 1 wizyta w trakcie wojny i 1 wizyta po wojnie. Wojna doprowadziła do oderwania de facto od Gruzji obu terytroriów, które już wcześniej były pod „opieką” Rosji i powodowały ciągłe napięcia. Mimo wszystko było sukcesem utrzymanie niepodległości Gruzji i do tego sukcesu w znaczący sposób przyczynił się Lech Kaczyński w trakcie słynnej wizyty 5 przywódców w Tbilisi 12.08.08. W tym kluczowym dniu prawdopodobnie miała miejsce szczególna kombinacja operacyjna, której cel był propagandowy. Z punktu widzenia Rosji społeczność międzynarodowa nie mogła odnieść wrażenia, że polski prezydent uratował niepodległość Gruzji. Dlatego opóźniono przylot 5 przywódców, tak by wcześniej w Tbilisi pojawił się Nicolas Sarkozy jako przedstawiciel UE i mediator między Rosją a Gruzją. Sarkozy pozornie wynegocjował tego dnia w Moskwie porozumienie pokojowe w imieniu Gruzji, ale w rzeczywistości zdał się całkowicie na stronę rosyjską, gdyż jemu zależało na tym, by Rosja zapewniła mu wizerunek skutecznego polityka, który doprowadził do zakończenia wojny, a jeszcze bardziej na pokazaniu domniemanej skuteczności UE jako podmiotu międzynarodowego. Porozumienie było niekorzystne dla Gruzji, gdyż pozostawiało sprytnie sformułowane furtki Rosjanom. Punkt 5. pozwalał na przedłużanie w nieskończoność okupowania dowolnych obszarów całej Gruzji przez wojska rosyjskie. Punkt 6. otwierał możliwość legalnego trwałego oderwania Osetii Południowej i Abchazji. Ostatecznie prezydent Michel Saakaszwili m.in. za radą Lecha Kaczyńskiego nie zgodził się na ten ostatni punkt. Rosjanie – co za niespodzianka – porozumienie zinterpretowali bardzo tendencyjnie. Wojska rosyjskie jeszcze przez wiele dni okupowały Gori i urządzały rajdy po całym terytorium Gruzji, niszcząc gruzińskie bazy, które Saakaszwili przezornie nakazał swoim żołnierzom opuścić. Ostatecznie Rosjanie w ogóle nie wycofali się na linie sprzed rozpoczęcia działań bojowych, znacznie poszerzając obszar kontrolowany przez fasadowe państwa, szczególnie Osetię Południową. Sposób, w jaki społeczność międzynarodowa potraktowała Gruzję, miękkość w stosunku do Rosji, to powinno dać nam do myślenia. Przypomnę tu tylko jedno zdanie ze wspaniałego i – jak mamy podstawy twierdzić – proroczego przemówienia Lecha Kaczyńskiego 12.08.08 na placu w Tbilisi: „My wiemy, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i mój kraj. Potrafimy się temu przeciwstawić, jeśli Europa będzie reprezentować wspólne wartości. Tu są cztery państwa należące do UE i NATO. I Ukraina, wielki kraj. Ale powinno tu być 27 państw.” W tych historycznych dniach nie zdało egzaminu polskie społeczeństwo, które nie stanęło za swoim prezydentem. W mediach i w Internecie dominował tłum pożytecznych idiotów, krzyczących jak to nasz prezydent „jest nieobliczalny”, „macha szabelką”, „drażni niedźwiedzia” itp. Przeciwne głosy bardzo słabo przebijały się przez tę wrzawę. Nie zmienił tego jakiś taktyczny zwrot Adama Michnika, który akurat w tej sprawie wyraził poparcie dla Lecha Kaczyńskiego, pisząc: „Niesłychanie wysoko oceniam podróż prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Tbilisi. Pierwszy raz poczułem się dumny z tego, że prezydent mojego państwa w tak godny sposób, a zarazem tak zgodny z polskim i moim wyobrażeniem etosu wolności, honoru, tradycji historycznej i rozumu politycznego dał temu wyraz w Gruzji.” Złośliwi twierdzą, że za tym zwrotem Michnika stały zagrożone izraelskie interesy w Gruzji. Jednak Gazeta Wyborcza nie zrezygnowała z polityki wspierania rządu Tuska i atakowania prezydenta, pojawiły się tam także polemiki z naczelnym w sprawie gruzińskiej. Kolejne miesiące pokazały, że UE całkowicie nie radzi sobie z niezykle dokładnie przemyślaną i konsekwentnie realizowaną polityką Moskwy. Po zakończeniu działań bojowych w Gruzji Rosja bez oporów realizowała swoje cele. 23.11.08 prezydent Lech Kaczyński udał się z kolejną wizytą do Gruzji, gdzie wziął udział w obchodach 5. rocznicy Rewolucji Róż. W trakcie wizyty miał miejsce dodatkowy punkt – wizyta w obozie dla gruzińskich uchodźców z terenów zajętych przez Rosjan w wiosce niedaleko granicy z Osetią Południową. Jednak Rosjanie, którzy nie przestrzegali porozumienia pokojowego, nie dopuścili do tej wizyty. Miał miejsce poważny incydent, w którym z bliskiej odległości rosyjscy żołnierze oddali ostrzegawcze serie z broni automatycznej w kierunku prezydentów Polski i Gruzji. Wydaje mi się, że nasz prezydent podjął tę ryzykowną wyprawę w jasno określonym celu. Chodziło o to, by pokazać światu, że Rosjanie nie przestrzegają porozumień, przeszkodzić im w postępującym uszczuplaniu gruzińskiego terytorium. Polskie media całą odpowiedzialność zwyczajowo zrzuciły na polskiego prezydenta. To on miał zachować się w tym incydencie prowokacyjnie wobec Rosji. Jego „awanturniczy wypad w góry” miał doprowadzić świat na krawędź wojny Rosja-NATO. Komentarze publicystów obowiązkowo były formułowane w tonie lekceważącym do prezydenta, miało z nich wynikać, że nasz prezydent pakuje się w tarapaty, bo jest nieobliczalny i trochę „nie kumaty”. Oto bardzo charakterystyczny przykład z felietonu Moniki Olejnik (Dziennik, 25.11.08): „Wciąż tak naprawdę nie wiemy, co się w niedzielę wydarzyło. Być może doszło do prowokacji – mogła być ona korzystna dla różnych stron z różnych względów. Jedni mówią, że strzałów było kilka, inni, że strzelano z kałasznikowa blisko pięć minut. Warto odnaleźć sprawców strzałów, ale pan prezydent już wie: skoro słyszał okrzyki po rosyjsku, to znaczy, że strzelali Rosjanie. Szkoda, że nikt nie powiedział mu, że na Zakaukaziu język rosyjski jest powszechnie znany. Teraz na dodatek prokuratura zaczęła badać, czy ktoś nie zmusił naszego prezydenta do tego wyjazdu.” W Polsce był to czas kulminacji „nienawiści popularnej” 2008/09. Nienawiścią do Kaczyńskich była wypełniona popkultura, ale opary tej nienawiści zatruwały całe życie publiczne. Z czasem trudno było nawet zorientować się, że wiele słów wypowiadanych przez na pozór poważnych polityków w ogóle nie pasuje do powagi państwa. Tylko w tym surrealistycznym otoczeniu incydent w Gruzji, mógł stać się dobrą okazją do kolejnych kpin. Przypomnijmy słynne słowa marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego 24.11.08 w PR1 i chodzi nie tylko o słynnego „ślepego snajpera”: „Jaka wizyta, taki zamach, no bo z 30 metrów nie trafić w samochód to trzeba ślepego snajpera, więc raczej wygląda to na coś bardzo niepoważnego a przykrego, bo stawiającego polskiego prezydenta w dosyć niezręcznej sytuacji. (...) Ja sam byłem trochę ćwiczony na okoliczność ewentualnego zamachu jako Minister Obrony Narodowej. Wiem, że w sytuacji jakiegokolwiek zagrożenia to osoba chroniona jest po prostu, albo wciskana do samochodu i samochód natychmiast odjeżdża, albo jest rzucana na ziemię i na niej się kładą oficerowie ochrony. A tutaj widać zdjęcia, gdzie obaj prezydenci stoją, rozmawiają, zdaje się, że jeden się uśmiecha. No, tysiąc znaków zapytania.” Gazeta Wyborcza nieco „poprawiła” słowa marszałka, aby poprzez uwypuklenie efektu komicznego bardziej poniżyć naszego prezydenta: „W sytuacji zagrożenia prezydent jest natychmiast wciskany do samochodu i on odjeżdża.” W tej formie wypowiedź marszałka była najczęściej dalej cytowana i tak zaistniała w świadomości społecznej, a pewnym czasie całość została skrócona do jednego szyderczego zdania: „Jaki prezydent, taki zamach.” Jakie reakcje wśród lemingów na forach internetowych wzbudziła sprawa przedstawiona w mediach w taki sposób, chyba łatwo się domyślić. Polska reakcja na ten incydent z pewnością została przeanalizowana poza naszymi granicami. Słowa marszałka Komorowskiego były chętnie cytowane przez media na wschodzie. Kto wie, może wtedy w jakimś ośrodku decyzyjnym zauważono, że przy odpowiednim zakamuflowaniu i medialnym naświetleniu prawdziwego zamachu na polskiego prezydenta, zdarzenie takie zostałoby przyjęte w Polsce pozytywnie. Powie się na przykład: „Jaki prezydent, takie lądowanie.” C’est la vie!
6. W kolejnym odcinku analiza zjawiska z dziedziny popkultury rynsztokowej, czyli audycji Poranny WF w radiu Eska Rock. Radiu, które jest częścią imperium medialnego tworzonego w latach 90. wspólnie przez Grzegorza Schetynę i Zbigniewa Benbenka. Ten ostatni to rekin biznesu hazardowego stojący w branży znacznie wyżej od Ryszarda Sobiesiaka.
Charakterystyka audycji Poranny WF Czym jest Poranny WF Wojewódzkiego i Figurskiego? Tematyka i charakter audycji polega na wybieraniu spośród bieżących newsów dziwnych wydarzeń, ciekawostek i skandali ze świata celebrytów i przerabianiu tego na specyficzny „radiowy show”. Styl WF to szokujące dowcipy, bezczelna kpina, wulgarność. Niemało w tym programie lubianego, zwłaszcza przez młodsze pokolenie, absurdalnego humoru. Poszczególne wejścia prowadzących są prowadzone w szybkim tempie, wręcz niedbale, ale ta niedbałość jest w dużej mierze pozą, programy są dość starannie wyreżyserowane. Znakiem firmowym audycji jest tzw. jazda po bandzie, wyśmiewanie wszystkiego, różnych świętości. W konwencji WF można obrazić wszystkich i wszystko i w tej samej sekundzie powiedzieć „odcinam się od tego”, co na zasadzie dziecinnej wiary w magię ma zdejmować z nich całą odpowiedzialność. Jednak główną obroną przed ewentualnymi zarzutami jest pozowanie na głupków, „niegrzeczne dzieci” – jak kiedyś byli promowani. Wojewódzki rozbrajająco przyznaje na antenie, raz – że jest idiotą, innym razem – że jest Żydem. Chcą uchodzić za błaznów, którym wszystko wolno. Zarysowany profil programu Poranny WF przedstawia na pozór całkiem klarowny obraz: program w konwencji „przez głupków dla idiotów”; programów w tej konwencji na świecie nie brakuje. Ale to nie jest jeszcze pełny obraz, nie wyjaśnia on bowiem, dlaczego właściwie taki program miałby należeć do opisywanego tutaj obszaru „nienawiści popularnej”. Powiedzenie, że WF nawiązują do polityki często i w sposób bardzo stronniczy, też nie wyjaśnia wszystkiego. Oni sami niechętnie przyznają się do stronniczości, wolą być oficjalnie uznawani za prześmiewców, którzy atakują polityków bez względu na barwy, patrzą władzy na ręce, szargają wszelkie świętości. Tyle że to nieprawda. Wystarczy przełamać się i wysłuchać kilku audycji, by przekonać się, że żarty z PO i SLD w ich wykonaniu to raczej żarty w rodzinie, natomiast akcje przeciwko PiS i Kaczyńskim to czysta nienawiść. Jednego dnia WF mogą naśmiewać się z Palikota, a drugiego dnia Figurski przeprowadza z nim wywiad, z którego wynika, że panowie doskonale się rozumieją i na swój sposób wspierają. Palikot deklaruje: „Kuba Wojewódzki i Michał Figurski to są moi absolutni mistrzowie, jeżeli chodzi o język, swobodę, dowcip, dystans do siebie, autoironię i taki – w tym sensie wychodzący z najlepszych europejskich tradycji od Kartezjusza, gdzie się uformowała nowoczesna Europa – krytycyzm, bez którego nie ma w ogóle możliwości bycia Europejczykiem. To właśnie wprowadzacie do życia publicznego i za to jestem wam wdzięczny. Sam staram się to nieudolnie naśladować.” (Poranny WF – Śniadanie mistrzów, 04.05.09). Trzeba tu stwierdzić, że to wzajemne zrozumienie jest i koniunkturalne (polityczne), i naturalne. O ile bowiem PiS stara się stać na straży pewnych wartości spajających wspólnotę, to zarówno WF jak i Palikot z pełną determinacją starają się te wartości niszczyć. WF, Palikota, jak również ich fanów, łączy bardzo istotna więź – wspólny kod kulturowy, rynsztokowa popkultura. Działalność WF i Palikota schlebia niskim instynktom odbiorców, odpowiada na potrzebę oglądania skandalu. Ważne jest też to, że WF i Palikot dla realizacji celu nadrzędnego poświęcają swój wizerunek. Najgorsza słowna krytyka pod ich adresem, sprowadzenie ich do społecznej kloaki, raczej ich bawi niż wzrusza. Czy Palikota może zaboleć to, że ktoś drwi z jego atrybutów – sztucznego penisa i świńskiego ryja? To pytanie retoryczne. Znamienne jest też to, że w konwencji WF mieści się wyśmiewanie Palikota, ale już żarty z Tuska zdarzają się rzadko i są bardzo wyważone. To, co robią, WF przeciwko PiS i Kaczyńskim, to nie jest uprawianie polityki, krytykowanie władzy, satyra – to jest czysta nienawiść. Z tą nienawiścią nie da się nawet polemizować. Klasyczny spór jest tu niemożliwy. Jeśli mówimy o ludziach mediów, to różnica miedzy WF, a publicystami którym jest blisko do idei reprezentowanych przez PiS, jest różnicą o kilka klas. Nie chodzi tu o ocenę Wojewódzkiego czy Figurskiego jako prywatnych osób. Dyskusję z nimi wyklucza sposób działania, jaki oni przyjęli, owa rynsztokowa popkultura. Problem życia publicznego polega na tym, że to, co powinno być na marginesie, u nas zostało wyniesione do głównego nurtu. Rynsztokowa popkultura rozlała się na świat celebrytów, zatruła umysły dużej części młodzieży oraz polski Internet, w którym ludzie zatruci tym przekazem masowo dawali upust swojej nienawiści. Ta bezosobowa nienawiść, przez to, że obecna w głównym nurcie i tak napęczniała, wyrządzała konkretną krzywdę konkretnym ludziom, o czym łatwo zapomnieć w ferworze politycznej kłótni. WF wyszukują i uderzają w najczulsze punkty swoich ofiar. Potrafią słownie sponiewierać kobietę i odrzeć ją z czci. Mężczyzn starają się ośmieszyć w najbardziej podły sposób. Trudno podawać przykłady, gdyż ich plugawe szyderstwa i obelgi nie nadają się do powtórzenia. Na porządku dziennym są u nich szyderstwa wymierzone w braci Kaczyńskich. Kilka przykładów innych osób, którym z jakichś swoich chorych powodów starają się (lub starali) dopiec szczególnie mocno: śp. Przemysław Gosiewski, Nelly Rokita, Beata Kępa. Ci, którzy tę parę skandalistów znają tylko z doniesień medialnych, mogą sądzić, że ich dokonania polityczne ograniczają się do kilku głośnych skandali, które były wymierzone w podkopywanie i niszczenie wizerunku braci Kaczyńskich. W rzeczywistości atakowanie PiS i politycznego wroga numer jeden, dziś już tylko Jarosława Kaczyńskiego, to jeden ze stałych elementów programu Poranny WF. Jeśli już jakaś sprawa stanie się głośnym skandalem, to jest ona przedstawiana w mediach bardzo wycinkowo jako jedno zdanie lub piosenka, co zupełnie nie oddaje atmosfery seansów nienawiści i złości, jaka często w tym programie pojawia się pod płaszczykiem satyry politycznej. W charakterystyce Porannego WF jeśli mówimy o stale obecnym w audycji komponencie politycznym, to powinniśmy też powiedzieć o równie mocno akcentowanym komponencie kulturowym. Stałym elementem jest zwalczanie wiary katolickiej, a w tym są oczywiście obecne integralne elementy ich kodu kulturowego – szydzenie z Radia Maryja, ojca Rydzyka, „moherowych beretów”, pielgrzymek. Osoba słuchająca tej audycji pierwszy raz może być zaskoczona tym, że oni bez najmniejszych oporów łamią także liczne tabu narzucane w od wielu lat przez poprawność polityczną. Pozwalają sobie na prymitywne żarty z Żydów czy homoseksualistów, z udawaną ksenofobią atakują także Niemców i „Rusków”. Zagadka wyjaśnia się, gdy wsłuchamy się w ich program nieco dokładniej. Wszystkie żarty pozornie naruszające poprawność polityczną mają u nich jasny cel – jest to wzmacnianie negatywnych stereotypów na temat Polaków zgodnie z zamówieniem elit, które Polakami gardzą. Według nich Polacy są ksenofobami, antysemitami, homofobami itd. WF nie kpią z wymienionych tzw. mniejszości tylko z tych nieistniejących lub absurdalnie wyolbrzymionych polskich wad narodowych. Na stronie internetowej Porannego WF wykorzystywany są motywy z serialu South Park, ale moim zdaniem oni posługują się tym skojarzeniem w sposób nieuprawniony. South Park jest bowiem satyrą podejmującą autentyczną dyskusję z poprawnością polityczną, a WF jedynie grzecznie za nią podążają. Dlatego po ich audycjach nigdy nie pojawiły się i nie pojawią się protesty środowisk żydowskich czy gejowskich.
19.03.09, Wojewódzki i Figurski Audycja duetu WF nadana 19.03.09 przez Eskę Rock oraz wykreowany wraz z tą audycją skandal, to było jedno z bardziej „udanych” przedsięwzięć medialnych w sferze rynsztokowej popkultury. W szumie medialnym zniknął fakt, że sprawa miała swój początek 2 dni wcześniej w Piotrkowie Trybunalskim. Zamiast, jak większość mediów w tamtym czasie, ograniczać się jedynie do rozkładania na części pierwsze nowych obelg rzuconych na Lecha Kaczyńskiego przez WF, prześledźmy zdarzenia od początku. 17.03.09 telewizja TVN24 poinformowała o wizycie prezydenta w Piotrkowie Trybunalskim, której jednym z punktów było wygłoszenie wykładu pt. Aktualne problemy społeczno-gospodarcze i rola państwa w ich rozwiązywaniu. Ale wcześniej dziennikarze nie zajmowali się spotkaniami prezydenta z ludnością miast w różnych regionach Polski. Zamiast tego z bardzo gorliwie zajmowali się czarnym PR i przyczepianiem prezydentowi łatek typu: „samotny pan prezydent”, „prezydent nieprzystępny i zamknięty w swoim pałacu”, „prezydent mało aktywny”. Społeczeństwo nie dostało szansy, by zobaczyć, że spotkania z lokalną ludnością prezydent traktował jako zwykłą część swoich obowiązków (nie był to czas kampanii wyborczej ani prezydent nie szukał rozgłosu) i robił to chociaż i bez tego pracy mu nie brakowało. Temat i treść wykładu, który prezydent wygłosił w Piotrkowie, dyskusja po wykładzie – te sprawy także niezbyt interesowały dziennikarzy. Skupili się tylko na tym, co pasowało do schematu, że każda wiadomość dotycząca prezydenta musi być zła, a jeszcze lepiej śmieszna lub kpiąca. Przeciętny widz miał szansę dowiedzieć się o wizycie prezydenta w Piotrkowie Trybunalskim tylko dlatego, że zdarzyło się coś śmiesznego. I nie dowiedział się tego z jakiejś migawki dołączonej do choćby kilkuminutowej poważnej relacji z wizyty. To śmieszne zdarzenie było jedyną rzeczą z całej wizyty, która zdaniem dziennikarzy powinna zainteresować widzów kanału – jakby nie było – politycznego, czyli ludzi raczej dorosłych i poważnych. W ten sposób mogliśmy dowiedzieć się z TVN24, że dekoracja, czyli duży napis „Wyższa Szkoła Handlowa” zrobił organizatorom psikusa: rozsypał się jak domek z kart i spadł prosto na miejsce pana prezydenta. Prezydent miał kilkuminutowe spóźnienie i właśnie w tym czasie, tuż przed wejściem na aulę prezydenta, miał miejsce incydent z napisem. Portal dodaje, że „Borowiki” w pośpiechu sprzątali resztki napisu. Nie podaje jednak, czy ktoś zainteresował się i sprawdził, dlaczego ten napis spadł w tym miejscu i czasie. Nie chodzi mi wcale o nadmierną podejrzliwość, ale wydaje mi się, że takie pytanie jest zupełnie naturalne, szczególnie z punktu widzenia ochrony prezydenta. Cóż, to tylko Lech Kaczyński... TVN-owi chyba nie wypada martwić się o zdrowie i godność tak znienawidzonego polityka. Pewnie było im przykro, że zabrakło tych kilku minut. To byłby prawdziwy hit, a pewnie udałoby się też rozpropagować nagranie w zaprzyjaźnionych mediach w świecie. Newsa o spadającym napisie powtórzyło jeszcze Szkło kontaktowe. Na forach się posypało: „Żałować tylko, że wódz się spóźnił o te kilkanaście sekund... szkoda, bo by poszło na cały świat.” „Jaki prezydent, taka dekoracja – czyli do niczego.” „Jaki wykład, taki zamach.” „Wielka szkoda, że się spóźnił.” „Całe szczęście, że się spóźnił.” „Cudem uniknął zamachu, teraz CBA, IPN, BBN będą sprawdzać pinezki przez pół roku.” „Głupi ma zawsze szczęście.” „Palec Boży uchronił go przed kompromitacją. On na niczym się nie zna i plecie głupoty. Ba, on ma problemy ze skleceniem jednego zdania.”„Powinien w kasku chodzić.” „Kolejny nieudany zamach po tym w Gruzji. Szkoda :( – No, wielka szkoda, ale mówi się «do trzech razy sztuka»!!!” W tym tonie były niemal wszystkie komentarze. Jeden rozsądny, ale też z „odpowiednią” repliką: „Żeby się zajmować już takimi bzdurami, to trzeba mieć naprawdę nieporządek w głowach. Czyż nie ma innych poważniejszych problemów Polska??? – Prezydent jest największym problemem, jaki ma Polska, a że nie ma nic ciekawego do powiedzenia, to warto napisać o tym, że spadł tekst (ciekawszy niż wykład).” To oczywiście bardzo skromny wybór z tysięcy znacznie gorszych kpin i złorzeczeń, które na temat prezydenta były wypisywane przez ostatnie lata każdego dnia. Przytaczam kilka przykładów dotyczących jednego newsa, by pokazać przewidywalność tych komentarzy i swoisty zamknięty obieg nienawiści. Newsy są kreowane tak, by stanowiły odpowiednią pożywkę dla nienawistnych komentarzy, a obserwacja komentarzy pozwala autorom newsów poprawić skuteczność w tym zakresie. Jeszcze jeden wniosek nasuwa się po przeczytaniu przytoczonych komentarzy, jeśli zwrócimy uwagę na ilość pojawiających się wariacji na temat szyderstwa „Jaki prezydent, taki zamach.” Wypowiedzi polityków, nawet te dowcipne czy ironiczne, nigdy nie są błahe. Dotyczy to szczególnie czołowych polityków, do których zalicza się marszałek Sejmu. Każde słowo ma wagę i musi być starannie przemyślane, wiele elementów jest przygotowanych przez konsultantów politycznych. Szyderstwo marszałka zaczęło żyć własnym życiem jako tzw. ‘catch phrase’ i na początku zapewne właśnie taki był plan, upowszechniano to z radosną głupotą. Teraz wiemy, że po 10 kwietnia to zdanie zostanie już na stałe w świadomości społecznej jako nieusuwalna zadra. System skutecznie wykorzystywał taką nowoczesną słowną broń do walki z Kaczyńskimi. Z jednej strony drogą prowokacji i intryg upowszechniali catch phrases, które miały kompromitować Kaczyńskich i PiS jak „spieprzaj, dziadu” czy „ciemny lud wszystko kupi”. Z drugiej strony wprowadzali do obiegu coraz to nowsze szyderstwa skierowane przeciwko nim jak „Jaki prezydent, taki zamach.” Różnica polega na tym, że zdanie Komorowskiego nie pojawiło się w przestrzeni publicznej w wyniku prowokacji. On chciał publicznie wyrazić swoją pogardę dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego, świadomy pełnionej przez siebie funkcji i wagi, jaką ta funkcja nadaje jego słowom. Spadający napis z tego powodu, że nie trafił w prezydenta, nie stał się upragnionym hitem, a to widocznie było komuś nie na rękę. Najwyraźniej wyniki rządowych analiz alarmowały, że najwyższy czas na zamieszanie, które mocno uderzy w wizerunek prezydenta. Palikot był na jakiś czas zbyt zgrany, ale w odwodzie był gotowy duet WF działający w rozgłośni Eska Rock należącej do starego znajomego, Zbigniewa Benbenka. Już 2 dni po incydencie w Piotrkowie Trybunalskim, 19.03.09, przygotowali oni własną wersję tego zdarzenia w swoim programie Poranny WF. To jest jednak niszowy program, toteż nowe obelgi zaprezentowane w tym programie zostały tego samego dnia nagłośnione za pośrednictwem Presserwisu i jeszcze tego samego dnia stały się ogólnopolską sensacją. Posunięcie z Presserwisem było sprytne, bo pozostałe media usłużnie ograniczyły się do cytowania doniesienia Presserwisu, w ogóle nie próbując zbadać sprawy poprzez sięgnięcie do zapisu audycji. Nagłaśniano więc za Presserwisem tylko kilka starannie wybranych obelg. W ten sposób sprawcom zamieszania podano na tacy linię obrony, która mogła być potrzebna, a jednocześnie podjęto próbę przyklejenia do prezydenta nowej obelgi. Gorącą sensacją tego dnia stały się słowa „small, retarded, stupid man”, które miał wypowiedzieć Figurski na temat naszego prezydenta. To wszystko pokazuje, że była to starannie zaplanowana akcja medialna: począwszy od audycji WF, a skończywszy na faryzejskim potępieniu Figurskiego przez polityków skądinąd znanych z zaangażowania w niszczenie wizerunku prezydenta. Ta akcja medialna tak dobrze pokazuje mechanizmy działające w sferze rynsztokowej popkultury, że zostanie ona tutaj przeanalizowana bardzo dokładnie. Na początek kilka fragmentów Porannego WF z 19.03.09 W: Pamiętacie Państwo to prezydenckie orędzie, gdzie mówiono o Erice Steinbach, o rozbiorze Polski i o homoseksualizmie. F: Otóż, Proszę Państwa, pojawili się [Brendan Fay i Tom Moulton] w orędziu Kaczyńskiego specjalnie w temacie traktatu lizbońskiego. Nagranie z aktualną wypowiedzią Faya dla Radia Zet z 17.03.09: Dziękujemy oczywiście za zaproszenie na Festiwal Beethovena, ale dla mnie i dla Toma więcej znaczyłoby, gdyby prezydent w swoim kalendarzu znalazł dla nas choć kilka chwil i porozmawiał z nami. Jesteśmy gotowi dostosować nasze plany do terminu, który wyznaczy. F: To był, Proszę Państwa, słynny gej, jak było słychać po głosie zresztą, bo to był ewidentnie homoseksualny głos Brendana Faya, tego od Toma Moultona, którzy się poślubili byli.
W: Proszę Państwa, chodzi o to, że mamy właśnie pierwszą rocznicę emisji tego słynnego orędzia. Okazuje się, że jakoś tak zmiękła – to jest dobre słowo – zmiękła, Kancelaria i wysłała do tych dwóch popularnych na całym świecie gejów list z zaproszeniem do Polski na Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Bethovena, który jak wiadomo był głuchym gejem. F: Podobno prezydent Lech Kaczyński już się zabarykadował w mieszkaniu, by na wszelki wypadek nie natknąć się na Brendana Faya i Toma Moultona, którym bynajmniej nic nie mięknie na widok prezydenta.
W: Ale my jako jedyni dotarliśmy do materiału, dlaczego prezydent go zaprosił. Podobno codziennie przychodził do niego Jarek i mówił: „Zaproś ich. Leszek, zaproś ich. Proszę cię, zaproś ich.” F: „Przestań się cały czas na nich dąsać.”
W: „Zaproś ich. No, co ci szkodzi.” F: „Maryśka, barykaduj chałupę! Oni zaraz przyjdą tu.” Przerywnik muzyczny: Homo Twist, Oni zaraz przyjdą tu
W: Jeżeli w ciągu najbliższych dni zobaczycie, że Jarek jest pogodny, macha rączką i ma wyczyszczone buciki, to znaczy, że przyjechali. F: Z jakich dziwnych sprzętów domowych robiłeś sobie kiedykolwiek seks-zabawkę?
W: Słuchaj, robiłem z miksera kiedyś. (...)
W: Proszę Państwa, w tej chwili łączymy się z naszą sekcją radia Eska Rock w Londynie, BBC News, I’m Bobbie Battista and... F: ...and Larry King Live. F: Ladies and gentelman.
W: Panie i Panowie. W: Miał być poważny wykład na poważny kryzysowy temat, ale tuż przed przybyciem spóźnionego Lecha Kaczyńskiego na salę nastrój zakłóciła spadająca dekoracja. F: ... a serious lecture concernig crisis, but before retarded Lech Kaczyński, the president, to the hall, the mood was retarded by falling decoration.
W: Napis "Wyższa Szkoła Handlowa" rozsypał się z wrażenia jak domek z kart a organizatorzy i Borowiki w pośpiechu sprzątali ogromne litery, które na tle prezydenta wyglądały olbrzymie, jak Lisza na tle Ibisza. F: The sign "The Holly School of Commerce" was fallen apart like house of cards and organisation of Borowiki in a serious rush was cleaning after the mess with Joanna Liszowska and Krzysztof Ibisz.
W: Prezydent Lech Kaczyński miał w Piotrkowie wygłosić wykład "Aktualne problemy społeczno-gospodarcze i rola państwa w ich rozwiązywaniu" i odpowiedzieć na pytania studentów. F: This small mentally retarded stupid man called the president in a shithole called Piotrków was supposed to give a lecture on actual problems of economics and sign of the country in holy spirit concerning I have a dog.
W: Tuż przed wejściem całej delegacji na aulę napis Wyższa Szkoła Handlowa nie wytrzymał napięcia, głównie słowa wyższa, i spadł prosto w miejsce, gdzie miał stanąć prezydent muskając jego małą głowę o milimetry. F: In front of the entrance of Wyższa Szkoła Handlowa the sign felt down on the head of the small stupid retarded mentally man that we are talked before.
W: Lech Kaczyński nie wie, kto stał za tym atakiem, ale cieszy się, że żyje, niestety jest odosobniony w tym uczuciu. F: The small stupid retarded man called the president of Poland Lech Kaczyński...
W: Ja się od tego odcinam. F: ...was fallen apart by the letters that felt on his head.
W: This is the end. Nagranie z wypowiedzią Lecha Kaczyńskiego z 02.12.08 w związku z awarią rządowego samolotu w Mongolii: Chwalę Boga ponieważ i państwo, i ja, mamy okazję rozmawiać, a także moi współpracownicy, i najważniesze, moja żona, to jest niezwykle istotne. „Ekspert”: Gdybym ja tam był na miejscu, to bez względu na to, czy to by się prezydentowi podobało, czy nie, to bym nakazał zwijanie się z tego miejsca, to pierwsza sprawa i druga sprawa, szybka metoda ewakuacyjna, a więc proszę pana, musiałby być w rezerwie przynajmniej jeden śmigłowiec, to oznacza, że najprawdopodobniej jest jednak jakieś ryzyko i mimo wszystko kontynuuje, to jest wbrew zasadzie. F: Proszę Państwa, możemy robić sobie śmichy chichy, ale lecąca dekoracja na prezydenta to na prawdę nie jest dla nas dobra informacja.
W: Dotarliśmy do tajnych dokumentów BOR-u, pierwsza zasada ewakuacji: prezydenta pod pachę i do domu! F: Z tej okazji mamy piosenkę-dedykację, jak zwykle zresztą. W i F: O tym, że jak się przewróci prezydent, to zostawcie go, niech on tam leży, tylko omijajcie go. Przerywnik muzyczny: Elektryczne gitary, Przewróciło się niech leży Na powyższym przykładzie można zauważyć, że WF w swoich atakach wykorzystują zdarzenia i narracje, które wcześniej zostały dobrze osadzone w świadomości społecznej za pomocą innych mediów zwalczających braci Kaczyńskich. Główne odwołania w tej audycji to sprawa protestu pary gejów przeciwko prezydentowi, incydent w Piotrkowie Trybunalskim oraz narracja o konieczności ubezwłasnowolnienia prezydenta przez jego ochronę upowszechniona przez Komorowskiego przy okazji zdania „Jaki prezydent, taki zamach.” To wszystko były pierwotnie pseudosensacje, których nagłośnienie w normalnym kraju byłoby znikome, oraz impertynencje marszałka Sejmu w stosunku do prezydenta, które w normalnym kraju byłyby niemożliwe. U nas jednak nadano im status ogólnie znanych afer, by w ten sposób mogły stać się podstawą do dalszego nakręcania nienawiści na forach internetowych oraz przez skandalistów z mediów. Po zapoznaniu się z obszernymi fragmentami audycji można właściwie ocenić stopień zmanipulowania dalszej kampanii medialnej, która nastąpiła w tej sprawie. Kluczowym elementem było oparcie wszystkich dalszych doniesień i komentarzy nie o samo zdarzenie, a o doniesienie Presserwisu. Oto jego fragment: „W dzisiejszej audycji Poranny WF prowadzący relacjonowali wizytę prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Piotrkowie Trybunalskim. Wojewódzki udawał polskiego dziennikarza, jego słowa tłumaczył Figurski, wcielając się w reportera brytyjskiego. Nazwisko Kaczyńskiego Figurski przetłumaczył: «small, retarded, stupid man called president of Poland, Lech Kaczyński» (mały, niedorozwinięty, głupi człowiek zwany prezydentem Polski Lechem Kaczyńskim). – Każdy, kto słuchał choć przez pięć minut naszej audycji wie, że to kabaret, program satyryczny. A naszego żartu nie zrozumiano. Nie kpiłem z prezydenta, lecz z nieudolności brytyjskiego reportera. Obśmiewaliśmy kontekst w jakim, często bardzo nieprzychylnie, opisywany jest prezydent w zagranicznych mediach – tłumaczy Michał Figurski w rozmowie z Presserwisem. – Szkoda, że wyrwano to zdanie z kontekstu.” Znając rzeczywisty kontekst, widzimy skalę zakłamania w wypowiedzi Figurskiego firmowanej w jakiś sposób przez Presserwis a dalej przez pozostałe media. Dalej okaże się nie bez znaczenia mała poprawka do faktycznej wypowiedzi Figurskiego, którą wprowadzono w tym doniesieniu: określenie ‘mentally retarded’ zamieniono na ‘retarded’. W tym samym doniesieniu podano jeszcze wypowiedź ministra z Kancelarii Prezydenta, który potępił obelżywe słowa Figurskiego. Ta wypowiedź była podana jako kontrast dla Figurskiego, którego szarpią, choć tylko bronił prezydenta przed zagranicznymi mediami. Przez ten kontrast miała ona pokazać, że prezydenta cechuje pieniactwo i mściwość. Na koniec podano wypowiedź przedstawiciela ZPR, który stwierdził, że „prawnicy i lingwiści analizują zapis dzisiejszej audycji”, co z kolei miało zrobić wrażenie, że sprawa faktycznie jest nieoczywista, dyskusyjna. Tego samego dnia news Presserwisu obiegł media elektroniczne i portale jako sensacja dnia. Wszyscy powielali tę wersję, czyli jedno obelżywe zdanie w języku angielskim z sympatycznym tłumaczeniem Figurskiego typu „just joke”. Figurski miał swoje 5 minut i udzielał tego dnia wywiadów niczym gwiazda, podając rozmaite wykręty: „W amerykańskim slangu słowo retarded może oznaczać też ‘wspaniały, świetny’. Zależy kto z jakiego słownika korzysta. Jest to zupełnie luźna interpretacja moich słów.”; „Gdybym powiedział to w języku chociażby chińskim to nie byłoby wokół tego żadnego szumu. Nie dopuściłem się obrazy prezydenta.” Jak widać wyjaśnienia Figurskiego szły wielotorowo. W 3 wypowiedziach poznaliśmy w sumie 3 wersje usprawiedliwienia. Najciekawsza jest jednak ta ze slangowym znaczeniem słowa retarded. Jest to oczywiście wyjaśnienie obłudne, jak wszystko, co w tej sprawie miał do powiedzenia Figurski. Główne znaczenie w słownikach slangu to: ‘a retarded person: an offensive term of contempt’. Przypomnijmy zresztą określenie mentally retarded z oryginalnej wypowiedzi Figurskiego. Gdy sprawa nabrała już rozgłosu, ZPR ostatecznie zadecydował, by zawiesić audycję Poranny WF na tydzień. Główny efekt polegający na rozpowszechnianiu obraźliwych treści na temat naszego prezydenta został jednak osiągnięty. Nawet przewrotnie zaczęta dyskusja na temat znaczenia słowa retarded miała w tym swój udział. Dodatkowo Eska Rock i program WF miały darmową reklamę, a Figurski mógł się lansować. Po tygodniu program Poranny WF został wznowiony. Reakcja mediów i polityków na tę aferę była bardzo przebiegła. Media przypominały od razu szereg obelg i impertynencji rzucanych do tej pory bezkarnie na naszego prezydenta przez Wałęsę, Palikota, Niesiołowskiego itp. Za to ci sami politycy, którzy wcześniej obrażali prezydenta, obłudnie skrytykowali Figurskiego. Palikot: „W tym wypadku będę bronił prezydenta. Czasami trzeba bronić Kaczyńskich.” Kancelaria Prezydenta oczywiście nie była zainteresowana tą aferą, ale prokuratura zajęła się sprawą z urzędu, gdyż można tu podejrzewać naruszenie artykułu 135 kk § 2 o znieważeniu prezydenta RP. W czerwcu 2009 pojawiła się informacja o umorzeniu śledztwa przez prokuraturę z uzasadnieniem, że „wypowiedziane na antenie słowa dziennikarzy nie miały charakteru znieważającego, a dziennikarze nie mieli zamiaru znieważyć prezydenta”. Dla porównania podaję słowa, za które z tego samego paragrafu w 1999 został skazany Wojciech Cejrowski: „Ten pulpeciarz nie zawsze stojący równo na nogach”; „Kwaśniewski swoim tłustym dupskiem bezcześci urząd prezydenta.” Z uzasadnienia: „Wojciech Cejrowski lżył nie tylko osobę sprawującą urząd prezydenta RP, ale i sam urząd. We wszelkich formach i przejawach życia społecznego i politycznego wygłaszane opinie, zdania czy oceny dotyczące osoby Aleksandra Kwaśniewskiego dotyczą go jako prezydenta RP. Sąd świadom jest, że prawdopodobnie nie zyska aprobaty tych, którzy politykę i satyrę uprawiają za pomocą jajek i inwektyw, oraz tych, którzy wyczuleni są w sposób szczególny na pojęcie wolności słowa. Jednakże wszelka wolność, w tym wolność słowa, niczym nie ograniczona przeradza się w samowolę”. filozof grecki's
Katastrofa pod Smoleńskiem. Wina Rosjan czy Polaków? Pojawiają się liczne wypowiedzi na temat przyczyn katastrofy polskiego rządowego samolotu Tu-154M, nie wiadomo dlaczego nazywanego samolotem prezydenckim. Słyszy się coraz częściej o zamachu. Można o tym dywagować długo. Wśród inspiratorów takiego zamachu można by wziąć pod uwagę wszystkich, którym prezydent Lech Kaczyński przeszkadzał lub zawadzał. Mógł to być któryś z pretendentów do fotela prezydenckiego, oczywiście z wyłączeniem kandydata SLD. Mogli by chcieć zemsty ludzie z rozwiązanych tajnych służb lub ci, na których prezydent mógł mieć jakieś „haki” w przechowywanym u siebie tajnym aneksie do raportu o likwidacji WSI. Zamachu mogli by dokonać ludzie z innych krajów, którym Prezydent Kaczyński zawadzał. Mogli to być Talibowie z Afganistanu, mogli być Irakijczycy chcący odwetu na Polakach. Mogli by to być na swoim terytorium Rosjanie w odwecie za popieranie Gruzji albo obawiający się reelekcji Lecha Kaczyńskiego fundamentaliści zakorzenieni gdzieś w Unii Europejskiej. Tak jak wielu Polaków skłonnych jest szukać winnych u Rosjan zapewne wielu Rosjan próbuje szukać winnych u Polaków. Wydaje się, że tak zdaje się uważać rosyjska komisja nie dopuszczając „podejrzanego” państwa polskiego do badanych źródeł przed zbadaniem tych źródeł informacji przez Amerykanów. Gdyby przyczyna katastrofy była z zewnątrz wina prawdopodobnie byłaby po stronie Rosjan, natomiast gdyby była wewnątrz samolotu, to winnych szukać należałoby zaczynając od Polaków. Niezależnie od wskazania winnego istnieje problem określenia czy to był celowy zamach czy też wynikły z niezachowania standardów bezpieczeństwa przypadek. Celowe lub przypadkowe spowodowanie katastrofy mogłoby być dokonane z zewnątrz przez
(1) zestrzelenie rakietą odpalona z ziemi lub z samolotu;
(2) zakłócenie sygnałem elektromagnetycznym urządzeń nawigacyjnych samolotu;
(3) postawienie sztucznej mgły w rejonie lądowania;
(4) podawanie pilotom fałszywych informacji z wieży kontrolnej lotniska;
(5) zakłócenie aerodynamiki lądującego samolotu przez inny obiekt latający.
Z wewnątrz samolotu można by założyć
(6) podłożenie bomby uruchamianej ciśnieniomierzem, radiem, lub uruchomieniem mechanizmu samolotu stosowanego przy lądowaniu,
(7) uszkodzeniem aparatury dającej pilotom informacje o położeniu samolotu względem pasa do lądowania.
Można by dyskutować długo, ale obszar możliwych przyczyn katastrofy powoli się już zawęża. Na podstawie przecieków z ustaleń rosyjskiej komisji a jeszcze bardziej dzięki bardzo dużej ilości fachowych informacji dostępnych w Internecie można próbować już teraz wskazać przyczynę, która spowodowała tę tragiczna dla nas katastrofę. Z podanych wyżej przyczyn (1) (2) i (6) należy wyeliminować – bo nie dało by się ukryć ich skutków w urządzeniach rejestrujących, poza tym wiadomo z zachowań załogi samolotu, że do momentu kontaktu samolotu z wierzchołkami drzew niczego zakłócającego przebieg lotu nie stwierdzono. Możliwość (3), po dokonaniu analizy tego przypadku, starałem się odeprzeć w notce falsyfikacja-hipotezy-sztucznej-mgly. (4) rozważane było w notatce przyczyna-katastrofy-metry-i-stopy, i podobnie jak (7) powinno dać się prosto wyjaśnić z przesłuchania rozmów załogi z wieżą oraz zapisów rejestratorów zdarzeń w trzech “czarnych skrzynkach” Tupolewa. Dokonanie zamachu na samolot wydaje mi się więc mało prawdopodobne. Pewien margines zostawiam na możliwość (5) zakłócenia aerodynamiki samolotu przez lecący blisko odrzutowy transportowiec Ił-76. W taki przecież sposób zginął kiedyś Gagarin. Oczekiwałbym wnikliwego zbadania lotu tego Iła, ale z publikowanych informacji wnioskować można, że tego dotąd nie podjęto. Nie ulega wątpliwości, że powodem rozbicia naszego rządowego Tupolewa było to, że kilometr przed początkiem pasa do lądowania znalazł się on o kilkadziesiąt metrów niżej niż być powinien. Oczywiście mgła w okolicach lotniska podczas schodzenia naszego samolotu była istotnym tego powodem. Jeden z dyskutantów tego bloga pyta: Dlaczego nie zdecydowali się na bezpieczne lądowanie w Moskwie, Witebsku czy Mińsku i ponowny dolot do Smoleńska po poprawieniu się warunków? Skąd taki pośpiech? Co Pan sugeruje? Że Pilot z powodu możliwości narażenia ego Prezydenta Kaczyńskiego na nieprzychylne komentarze mediów MUSIAŁ lądować w Smoleńsku? Że z tego powodu zginęło 96 osób? Imponderabilia, które w moim przekonaniu motywowały pilota samolotu aby pomimo panującej mgły próbować wylądować w Smoleńsku opisałem nieco spontanicznie po katastrofie w notce przyczyna-katastrofy-nienawisc. Ale największa nawet nienawiść lub chęć wielu „pozbycia się” polskiego prezydenta same katastrofy spowodować nie byłyby w stanie. Wiedzmy, że w XXI wieku podstawowe wyposażenie wojskowego samolotu transportowego państwa – członka NATO, jakim był ten Tu-154M pozwala na bezpieczne sprowadzenie samolotu na pas do lądowania bez widoczności ziemi. Samolot na swojej prawidłowej ścieżce podejścia znalazł się kilkadziesiąt metrów za nisko a jego pilot nie zareagował na ostrzeżenia, które powinien był od systemu nawigacji wtedy otrzymać. Dlaczego?
2. Poprzedni odcinek rozważań o przyczynach katastrofy smoleńskiej ([link] lub tekst poniżej) umieściłem w tym blogu 8.maja – prawie trzy tygodnie temu. W sprawie tytułowej postawiona została teza, że gdyby przyczyna katastrofy była z zewnątrz samolotu wina prawdopodobnie byłaby po stronie Rosjan, natomiast gdyby była wewnątrz samolotu (lub w Polsce), to winnych szukać należałoby zaczynając od Polaków. Przypominam, że w tamtym tekście rozważaliśmy wariant zamachu. Odrzuciliśmy zarówno hipotezę zniszczenia samolotu wybuchem bomby jak i hipotezę sztucznej mgły. Minęło sporo czasu, pojawiło się sporo informacji o katastrofie, niestety w istotnej sprawie żadnej nowej informacji nie mamy. Zarówno ze strony rosyjskiej jak i polskiej pojawia się cały szereg wypowiedzi sugerujących bezpośrednią i wyłączną winę za katastrofę osób znajdujących się na pokładzie Tupolewa. Brylujący ostatnio w polskich publikatorach Edmund Klich stwierdza: “Proszę panów: Jest wysokość sto metrów. Powinno być odejście, załoga zniża się dalej. Są kolejne komendy: 90, 80 i tak dalej… – Czyli są świadomi, że schodzą tak nisko? – Tak – potwierdził Edmund Klich.” To, jak i temat piątej osoby w kabinie załogi jest odwracaniem uwagi od sprawy zasadniczej. Bezpośrednią przyczyną katastrofy było to, że 1000 metrów przed początkiem pasa do lądowania samolot znalazł się kilkanaście metrów poniżej jego poziomu. Nikt rozsądny nie przypuści tego, że do jaru na poziom kilkanaście metrów poniżej pasa do lądowania piloci sprowadzili samolot świadomie. E. Klich mówi o świadomym zejściu poniżej 80metrów ale nie zainteresował się że zderzenie z ziemią nastąpiło na wysokości poniżej poziomu pasa. Nikt dotąd nie upublicznił zasadniczych danych, które musiały zostać zarejestrowanie przez czarną skrzynkę. Nie znamy ani podanego przez wieżę ciśnienia na lotnisku ani nastawy tego ciśnienia określającego poziom lotniska na wysokościomierzach barycznych samolotu przez załogę samolotu. Jeżeli, jak twierdzi E. Klich pilot świadomie zniżył się do wysokości 80 metrów to czy równie świadomy był tego, że znalazł się poniżej wysokości pasa? Te informacje muszą być już znane komisji zarówno z rejestracji informacji podawanych załodze samolotu przez wieżę jak i przez odsłuchanie głośnych odczytów wysokości dokonywanych przez pilotów. Na konferencji MAK w Moskwie zarówno Rosjanie jak i E. Klich od tematu wskazań przyrządów pokładowych uciekali. Przez ponad 6 tygodni od katastrofy można było też zsynchronizować odczyty wysokości lotu samolotu przez załogę z wysokością rejestrowaną przez przyrządy pokładowe. A przyrządów do tego pomiaru samolot ten miał wiele. Rządowy Tu-154M wyposażony był w radiokompasy ARK-15M, radiowysokościomierze RW-5M, systemy nawigacji lądowania Kurs-MP-70, radiodalmierze SD-75, a także w odbiornik nawigacyjny GPS Bendix/King KLN-89. Najbardziej rozbudowanym urządzenie nawigacyjnym był system FMS UNS-1D firmy Universal Avionics. Sercem tego systemu był komputer nawigacyjny NCU. Z systemem UNS-1D współpracowały: system sterowania samolotem ABSU-154-2, system kursowy TKS-P2, system antykolizyjny TAWS, radar pogodowy RDR-4B i wyświetlacz wielofunkcyjny MFD-640. W dziobowej części kadłuba zainstalowano stację radiolokacyjną Bedix/King RDR-4B przeznaczoną do wykrywania niebezpiecznych zjawisk pogodowych i obrazowania powierzchni ziemi podczas lotów w trudnych warunkach atmosferycznych. Wykorzystanie tych przyrządów to już inny temat. C.D.N. Almanzor
OFICER FSB W WIEŻY? KOLEJNA SMOLEŃSKA ZAGADKA Jak ustalił "Fakt", 10 kwietnia w wieży kontrolnej ruchu lotniczego w Smoleńsku oprócz dwóch kontrolerów, którzy prowadzili prezydenckiego Tupolewa, był jeszcze prawdopodobnie wysoki rangą oficer rosyjskich służb specjalnych. "Badamy ten wątek" – potwierdziła wojskowa prokuratura okręgowa w Warszawie. Jak ustalił "Fakt", 10 kwietnia w wieży kontrolnej ruchu lotniczego w Smoleńsku oprócz dwóch kontrolerów, którzy prowadzili prezydenckiego Tupolewa, był jeszcze prawdopodobnie wysoki rangą oficer rosyjskich służb specjalnych. "Badamy ten wątek" – potwierdziła wojskowa prokuratura okręgowa w Warszawie. Nasi śledczy nie wykluczają, że oficer ten był w stałym telefonicznym kontakcie ze zwierzchnikami w Moskwie i decydował o poczynaniach kontrolerów. Ale nie mogą doprosić się o zgodę na jego przesłuchanie. Rosja nie odpowiada na nasze oficjalne wnioski o pomoc prawną. To nie koniec pytań. 8:39:35 – dokładnie o tej godzinie smoleńska elektrownia zanotowała przerwanie linii wysokiego napięcia. Według raportu urzędu energetycznego Smoleńsk Energo, kable miał wtedy zerwać polski Tupolew. Problem w tym, że ze stenogramów wynika, że o tej godzinie maszyna była na... 400 metrach. Kable wiszą na mniej więcej 20 metrach. Co więc je zerwało? Problemy z ustaleniem dokładnego czasu różnych wydarzeń związanych z katastrofą w Smoleńsku śledczy mają od samego początku. Zamieszanie było nawet z kwestią podstawową – czasem katastrofy. Coś, co jak się wydawało, można było ustalić szybko i dokładnie, zajęło specjalistom ponad dwa tygodnie! Początkowo Rosjanie podali bowiem godzinę 8:56. Dopiero po kilkunastu dniach okazało się, że była to w rzeczywistości 8:41. (wg, Fakt.pl)
Jeszcze o majteczkach... W tej sprawie wywiązała się dziwna polemika. {~Stan} pisze: Jak rozumiem dla Pana to, że kobieta się nie broniła (np. będąc w szoku) jest wystarczające, żeby orzekać kompromitujące wyroki? Rozumiem, że można statystycznie uważać kobiety za mniej inteligentne i chcieć im zabrać prawo głosu, ale żeby je odzierać z godności? Pan chyba ma coś nie tak... Zresztą przywoływanie durnych zachowań i odzywek kobiet jest bezcelowe. Równie durne i durniejsze odzywki mężczyzn można by tu przytoczyć - i na tej podstawie "udowadniać", że mężczyźni są idiotami. Zgłupiałem: gdzie pisałem o inteligencji tej kobiety?? Ona mogła mieć IQ 200!! Nic o „odzieraniu z godności”. Nic o tym, że ta odzywka była „durna”!!! Na szczęście {~MissJonasz} odpowiedział za mnie lepiej, niż ja bym to zrobił: Nie wiem co Pan Janusz ma "nie tak" czy może "tak" - ale Ty, drogi Stanie, na pewno masz coś nie tak z logicznym myśleniem zwanym czasem czytaniem ze zrozumieniem. Wyjaśnię (bo może jesteś w szoku)
- kobieta się nie broniła
- nie broniła się bo miała nowe koronkowe majtki
- nie była w szoku ale bała się podrzeć majtki (czyt.: podarcie majtek byłoby dla niej większą stratą niż ony gwałt czy jego próba)
Dalej, żądała odszkodowania za gwałt (czy próbę gwałtu) a ponieważ majtki kosztowały 30 złotych, to na podstawie jej własnych zeznań Sąd musiał uznać iż strata z bycia ofiarą gwałtu czy też jego próby nie może być większa niż koszt majtek (wszak powódka sama wskazała, że się nie broniła bo podarcie nowych majtek byłoby większą stratą). Zatem przyznał odszkodowanie w maksymalnej możliwej kwocie. Nie ma tu nic o odzieraniu kobiet z czegokolwiek... Z wyrazami, uhhmmm, dezaprobaty. Następny komentarz może człowieka przyprawić o ciężki udar – a mam przerażające podejrzenie, że jego autorem jest... prawnik: Ale czy do jasnej cholery te majtki uległy uszkodzeniu? Kto tutaj nie potrafi logicznie myśleć? Jaki byłby sens przyznawania odszkodowania za rzecz, która nie uległa uszkodzeniu w następstwie działań osoby zobowiązanej do naprawienia szkody? Gdyby zaś sprawca uszkodził majtki, to dalszy brak sprzeciwu, motywowany nadzieją, że milczenie ocali majtki, byłby przecież bezprzedmiotowy! Zatem z faktu, że kobieta do końca się nie broniła mając na względzie troskę o swoje koronkowe majteczki, wynika, że sprawca z majteczkami obchodził się dobrze i do końca wymuszonego stosunku ich nie zniszczył. Mikke jest kompletnym dyletantem w dziedzinie prawa i nic dziwnego, że nie ma pojęcia o funkcjach, jakie pełni odszkodowanie. Odszkodowanie tedy nie należy się za elementy majątku poszkodowanego, które nie uległy uszkodzeniu czy zniszczeniu (majteczki), ale za straty wyrządzone w majątku, powodujące jego pomniejszenie (np. podarcie majteczek) oraz za utracone korzyści, których poszkodowany nie może zebrać ze względu na zdarzenie wywołujące szkodę (np. zgwałcona kobieta idzie na 2-miesięczną terapię psychologiczną i bierze bezpłatny urlop z zakładu pracy; obowiązany do naprawienia szkody jest jej winien tyle, ile by najprawdopodobniej przez te 2 miesiące zarobiła). Zaś czym innym jest zadośćuczynienie czyli naprawienie krzywdy, szkody niemajątkowej. To należy się za samo cierpienie moralne będące następstwem naruszenia dóbr osobistych (także integralności seksualnej) i jest roszczeniem niezależnym od odszkodowania. {~Mareknufc} {~Stan} również się nie poddał (-a?): Człowieku, dyletancie! Czy wg Ciebie najważniejszym podmiotem, który zostaje zniszczony w czasie gwałtu są majteczki? Sędzia, żeby zadać takie pytanie, musiał być nie lada pajacem. Nie wyobrażam sobie pytania zgwałconej kobiety, dlaczego się nie broniła. To tak jakby zapytać sarnę, dlaczego nie zdołała uciec gepardowi. Naprawdę trzeba mieć nie tylko braki logiczne, ale i braki kultury, żeby w ogóle rozpatrywać te kwestie. Co odpowiedziała kobieta (którą wg Mikkego trzeba chronić, a nie poniżać jak w przypadku tej sprawy) to sprawa drugorzędna, bo mogło na nią wpływać wiele czynników - strach, stres, zakłopotanie, zdziwienie. A ostatecznie mogła to być nawet i prawda! Kto w czasie bycia gwałconym myśli logicznie?! Zastanów się i nie bluźnij już. Łatwo sobie z pozycji fotela rozprawiać o materialnych przymiotach. Gdybyś kiedykolwiek miał do czynienia z ofiarą gwałtu, to nie śmiałbyś tak bezczelnych słów jak to z Mikkem zrobiliście powyżej nawet pisnąć. Trzeba być nie lada kretynem, żeby wszystko rozpatrywać przez pryzmat wartości materialnej. Dodam, że boli mnie to strasznie, bo sam hołduję ideom wolnościowym, ale to co czasami pisze Pan Mikke jest tak skrajnie podłe albo głupie, że boje się, że przez takie wystąpienia nigdy nasze inne wspólne przekonania nie będą odgrywały większej roli w życiu państwa. Uzupełnię tylko, że szkoda to nie tylko szkoda majątkowa, ale też szkoda na dobrach osobistych, o wiele bardziej bolesna. Co {~m6} podsumował: {~MissJonasz} rozpisał Wam dokładnie o co chodzi, ale Wy dalej nie rozumiecie. Przecież napisał, że kobieta sama oceniła kwotę odszkodowania. Powiedziała, że majteczki za 30 zł były ważniejsze od tego czy zostanie zgwałcona czy nie, więc oceniła straty powstałe w wyniku gwałtu na mniej niż 30 zł. Ktoś pisał o gazeli czy czymś takim. Nie chodzi o to czy ktoś się obroni czy nie, tylko czy się broni, a to dwie różne kwestie, ale i tak nie jestem pewien, czy Ci dwaj panowie wyżej to zrozumieją.
Myśląc jak ten sędzia, gdyby ta kobieta w obronie przed gwałtem rozbiła swój samochód wart 100 tys. zł (chcąc odstraszyć, spowodować jakiś uraz itp. gwałciciela) to sędzia przyznałby jej odszkodowanie 2 x 100 tys. zł, ponieważ logicznym jest, że uznała, że straty, jakie poniesie w wyniku gwałtu są więcej warte niż ten samochód. Przecież to jest takie logiczne, jak można tego nie zrozumieć??? Jak widać można. Rzecz w tym, że dawniej ludzie, którzy nie byli tego w stanie zrozumieć, nie umieli również czytać i pisać. Nowoczesne techniki nauczania umożliwiły wyposażenie ich w tę umiejętność – ale, niestety: nie ma siły, by wbić im do głowy umiejętność logicznego myślenia. Zwalczenie analfabetyzmu to wielkie brzemię dla Ludzkości! Ważne jednak, by tacy ludzie wierzyli takim, jak ja - a nie tym, którzy ich nieustannie oszukują... Ale ja też czegoś nie rozumiem; proszę mi wyjaśnić, co jest z tymi sondami TVN24?
Dwa dni temu widziałem taką sondę, byłem w niej IV, przy 555,679 oddanych głosach. Podałem to. Na co dostałem w komentarzu informację od {~maturzysty}, że w sondzie:
http://www.tvn24.pl/1002982,1,1,w-najblizszych-wyborach-prezydenckich-zaglosuje-na,sondy.html
jestem drugi: sprawdziłem: rzeczywiście: 23% przy 452.905 oddanych głosach..
Czy oni robią takie sondy codziennie – i głosuje w nich ca. pół miliona ludzi? Może nie ma tam zabezpieczeń przed podwójnym głosowaniem? JKM
O realizmie i infantylizmie polityki polskiej Rozmawiałem niedawno z grupą uczniów szkoły średniej. Młodzi, inteligentni ludzie przeświadczeni byli, że stan pokoju w jakim żyjemy w Europie, jest stanem niejako naturalnym. Epoka wojen i ostrych konfliktów skończyła się, a ktoś, kto serio traktuje międzynarodowe zagrożenia naszego kraju, jest uwięziony w lękach i fobiach minionego czasu. Im bardziej UE będzie się integrować, tym będzie bezpieczniejsza, gdyż nikt zjednoczonej Europy nie zaatakuje, a wewnętrzne konflikty zostały przezwyciężone. Pojawia się wprawdzie pytanie: czy przy takim stopniu bezpieczeństwa, jaki głoszą jego rzecznicy, jest jeszcze sens je zwiększać, ale przyjmijmy, że od przybytku głowa nie boli. Efektem tych poglądów jest przyjęcie, iż jedynym niebezpieczeństwem dla naszego kraju są eurosceptycy i ci, którzy strasząc nieistniejącymi zagrożeniami mogą wywołać lęki i nieracjonalne zachowania Polaków, co z kolei może się przełożyć na podobną reakcję naszych sąsiadów. Doprowadzić to musi do rozkręcenia się spirali napięcia o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Jeśli więc tak łatwo sprowokować naszych sąsiadów, to chyba stan bezpieczeństwa nie jest tak solidny jak głoszą wyznawcy postpolityczności? Taką wątpliwość można by podnieść w odniesieniu do racjonalnego rozumowania. Sęk w tym, że postpolityczność leży na jego antypodach. I nie o wyobrażenia nastolatków chodzi, ale ich nauczycieli. Zarówno tych ze szkolnych sal, jak i tych, którzy kreują opinie w wymiarze kraju. Jeśli profesor Roman Kuźniar zapewnia w telewizji, że żadne zewnętrzne niebezpieczeństwo Polakom nie grozi co najmniej przez dwadzieścia lat, a na pytanie: jaka metodologia pozwala mu przewidywać tak precyzyjnie przyszłość, uśmiecha się z ironią, gdyż mówi przecież o oczywistościach; jeśli osoba ta uznawana jest za autorytet w sprawach międzynarodowych i jest doradcą ministra Obrony Narodowej, to czegóż chcieć od młodzieży szkolnej? Naturalny ludzki odruch, aby ostatnie doświadczenia swojego życia uznawać za jedynie możliwy stan rzeczy, jest przecież wyjątkowo mocny w wypadku ludzi niedojrzałych, a jeśli wszyscy dookoła potwierdzają tę zasadę… Swoją drogą wybór Kuźniara na głównego myśliciela MON-u ma głębokie uzasadnienie w wypadku rządu, dla którego wojsko służy do oszczędzania. Przewidzenie tego co stanie się za siedem w 1932 roku było praktycznie niemożliwe. Niemcy były słabe, rozdarte wewnętrznie, pustoszone kryzysem i w dużej mierze zdemilitaryzowane. Wyobrażenie, że mogą podbić europejski kontynent wydawało się absurdem. Polska znajdowała się w – wydawałoby się - gwarantującym jej bezpieczeństwo układzie sojuszy. Zresztą wystarczyło, aby we wrześniu 1939 roku Francja i Anglia uderzyły od Zachodu na odsłonięte państwo Hitlera, aby wojna skończyła się jego klęską. Tylko, że nikt w 1932 roku nie mógł przewidzieć samobójczej tchórzliwości aliantów. Przypominam to nie po to, aby doszukiwać się nieistniejących podobieństw, ale aby powtórzyć banał o nieprzewidywalności ludzkich dziejów. Dopiero, kiedy zapisujemy je w podręcznikach, odkrywamy ciągi nieuniknionych konieczności, które z nieubłaganą pewnością wywołują oczywiste skutki. Doświadczenie historii to zaskoczenie i wybuch nieprzewidywalności. Realna polityka opiera się na założeniu, że suwerenność państwa, a więc nasza wolność i niepodległość mogą być zagrożone i powinniśmy być gotowi do ich obrony. Wyrasta ze zrozumienia, że jak państwa wokoło, mamy własne interesy i własną rację stanu. Tylko że realna polityka w Polsce określana jest jako “pobrzękiwanie szabelką”, a infantylne chowanie głowy w piasek urasta do rangi nowoczesnej postpolityki. Wprawdzie Moskwa jest stroną w katastrofie smoleńskiej — jakiegokolwiek niedociągnięcie ze strony jej funkcjonariuszy obciąża rosyjskie państwo — ale powinniśmy mieć absolutne zaufanie do jej śledztwa, gdyż tylko tym uzasadnić można przekazanie jej wszystkich kompetencji w tej sprawie. Żyjemy przecież w królestwie wiecznego pokoju i zaufania. Bronisław Wildstein
Proroctwo opata Stanisława Reszki - II poł. XVI wieku
Przepowiednia opata klasztoru cystersów Stanisława Reszki dotyczy królów Polski i polega głównie na spisie ich symboli. Oto one:
1. Flos in Vallae - Kwiat w dolinie (Henryk Walezy. Walezjusze mieli w herbie lilię w dolinie),
2. Nominis Corona - Z imienia korona (Stefan Batory. Imię Stefan, z greckiego "stefanos czyli korona, wieniec. Czynami zasłużył na koronę),
3. Exul fortunatus - Wygnaniec szczęśliwy (Zygmunt III. Wypędzony ze Szwecji jako dziecko, jako władca Polski nie przeżywał większych problemów),
4. Gloria succedens - Chwała następująca (Władysław IV, władca zwycięski, jego polityka korzystna dla Polski),
5. Manipulus sterilis - Sługa niepożyteczny, bezpłodny (Jan Kazimierz. Mimo dobrych chęci...),
6. Noctis breve Sidus - Nocy krótkiej gwiazda (Michał Korybut Wiśniowiecki. Krótkie, haniebne panowanie. Gwiazdy w herbie.)
7. Manus Congregatorum - Ramię zgromadzonych (Jan III Sobieski. Wiadomo: dowódca wojsk chrześcijańskich pod Wiedniem),
8. Diversi Coloris - Różnej barwy (August II. Rządził dwoma państwami, wyznawał dwie religie),
9. Solus Princeps - Jedyny księciem (Stanisław Leszczyński? August III? A może Poniatowski? Podobno nie bardzo da się rozstrzygnąć).
Co do punktu ostatniego są wątpliwości jak widać, a dalej jest jeszcze trudniej, bo praktycznie kończą nam się królowie:) Same symbole zresztą wskazują nie tylko na ludzi, ale i na epoki, na tzw. czasy...
Zresztą, kto wie w jakim naprawdę układzie przedstawione były te symbole przez samego opata. Minęło tyle wieków, przepowiednia przepisywana była tyle razy, kopiści korzystali przy tym zapewne z własnej wiedzy historycznej w porządkowaniu listy... Spróbuję więc i ja przedstawić ciąg dalszy według własnego wyczucia:)
Regnorum Occasus - Upadek królestw. Cała epoka: upada Polska, ale później także Rosja, Austria, Prusy...
Sonitus Apium - Brzęczenie pszczół. Społeczność trwa, pracuje.
Custos Vigiliantae - Stróż czujności. Może Kościuszko?
Ipse Fortis - Sam mężny. Może Henryk Dąbrowski, osobiście dzielny?
Civitatis aliquod ornamentum - Jakaś ozdoba państwa. Księstwo Warszawskie? Jakaś wybitna postać?
Alter Cracus - Drugi Krak. Józef Piłsudski!
Patriae Sol - Słońce Ojczyzny. Jan Paweł II :)
Ex duobus Unus - Z dwóch jeden.
Nie wymaga komentarza to ostatnie, prawda? Proroctwo opata Reszki znalazłam w książeczce "Przepowiednie dla Polski i świata" Jana Olizarowskiego wydanej w 1988 roku. Przypuszczam, że autor nie mógł przewidzieć jak rozszyfrowany będzie przez przyszłość EX DUOBUS UNUS. W niedługim czasie podzielę się innymi jeszcze przepowiedniami. Ku pokrzepieniu:) Znalazłam u Seawolfa...
Szczeciński SB-ek, zabójca ks. Popiełuszki Adam Pietruszka, przez 15 lat „pracował” w szczecińskiej SB. Był na Placu św. Piotra w momencie zamachu na Jana Pawła II. Został skazany na 25 lat za zabójstwo ks. Popiełuszki, był najwyższym stopniem wśród oskarżonych. W setkach książek i publikacji naukowych dotyczących zabójstwa kapelana „Solidarności”, nie znajdziemy wielu informacji o „karierze” byłego pułkownika SB Adama Pietruszki, która doprowadziła go do stanowiska zastępcy dyrektora, zwalczającego m.in. Kościół Katolicki, Departamentu IV MSW. Czym w swojej 15-letniej „pracy” na ulicy Małopolskiej wyróżnił się Pietruszka, że uzyskał jeden z najwyższych awansów ze Szczecina w tej mrocznych instytucji ? Mimo iż archiwa Departamentu IV zarówno na poziomie centralnym jak i lokalnym zostały zniszczone w 99 proc., m.in. na bazie akt administracyjnych i dzienników służbowych historykom udaje się częściowo odtwarzać jego działania. Wyjątkowo represyjny charakter szczecińskiej bezpieki „przyczynił sie do tego, że na terenie województwa szczecińskiego karierę rozpoczynali funkcjonariusze którzy w celu realizacji zadań gotowi byli popełnić nawet najpoważniejszą zbrodnię” pisze dr Marcin Stefaniak, dyrektor szczecińskiego IPN.
Kariera SB-ka Adam Pietruszka urodził się w Kutnie w 1938 roku, po ukończeniu technikum kolejowego przyjeżdża do Szczecina, gdzie w latach 1956-58 pracuje w parowozowni. Jak się szybko okazuje nie jest to praca o jakiej marzy. Odbywa służbę wojskową w czasie której prawdopodobnie podejmuje decyzję o „przekwalifikowaniu”.1 października 1960 roku dwudziestodwuletni Adam Pietruszka w stopniu kaprala rozpoczyna pracę jako oficer technik operacyjnych wydziału „W” Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Szczecinie. Podsłuchiwanie i podglądanie, bo tym m.in. zajmuje się ten wydział, jest dla młodego Pietruszki o wiele ciekawsze i przede wszystkim o wiele korzystniejsze materialnie. Otrzymuje od „firmy” mieszkanie na ulicy Potulickiej, gdzie wprowadza się wraz z żoną i synem. Miesiąc przed wstąpieniem Pietruszki „do służby”, na dalekim Podlasiu przyszły kapelan „Solidarności”, czternastoletni Jurek Popiełuszko, rozpoczyna naukę w suchowolskim liceum. Po roku Pietruszka awansuje do największego i najważniejszego pionu szczecińskiej SB, Wydziału III KW MO - zostaje oficerem operacyjnym. Tak szybko uzyskany tego typu przydział musiał wynikać z wykrycia u niego predyspozycji do „pracy” polegającej na bezpośrednim działaniu, np. stosowaniu „sankcji fizycznej”, jak SB nazywała nielegalną przemoc wobec „figurantów”. Powyższe hipotezy potwierdza fakt, iż pod koniec 1962 roku, dwa lata po rozpoczęciu „pracy”, Pietruszka już w stopniu plutonowego został oddelegowany do szkoły oficerskiej MSW imienia Feliksa Dzierżyńskiego w Legionowie. Popiełuszko również przyjeżdża do stolicy, tyle że do seminarium duchownego, rok później zmuszają go do założenia wojskowych kamaszy. Do 1968 roku Pietruszka „pracuje” na Małopolskiej w Wydziale III KW MO. Cezurą w jego „karierze” jest właśnie ten rok, ponieważ właśnie wtedy zostaje inspektorem Wydziału IV KW MO, którego głównym celem jest „walka z Kościołem Katolickim”. O poważnym podejściu do „pracy” świadczy fakt, iż Pietruszka szybko zostaje wyuczony przez „resort” języka włoskiego, co znacznie pomaga mu w realizowaniu zlecanych przez zwierzchników zadań. Resort inwestuje w swoich „pracowników”. W roku 1970 Pietruszka skończył wydział prawa w Poznaniu, praca magisterska dotyczyła prawa administracyjnego. Dokumenty zaczyna podpisywać przedrostkiem mgr.
Walka ze szczecińskim Kościołem W sierpniu 1972 Adam Pietruszka zostaje zastępcą naczelnika wydziału IV KW MO w Szczecinie, którym jest urodzony w 1925 roku Wiesław Leszczyński. W tym samym roku ks. Popiełuszko otrzymuje od Kardynała Wyszyńskiego święcenia kapłańskie. Działania Wydziału IV KW MO mają wówczas zasadnicze znaczenie dla bezpieki, trwa bowiem właśnie organizacja Diecezji Szczecińsko – Kamieńskiej, mogąca zaistnieć po ratyfikacji przez parlament RFN umowy zawartej z PRL w pamiętnym Grudniu 1970 roku. Stanowisko zastępcy naczelnika ma kluczowe znaczenie, Pietruszka wie o wszystkich działaniach Wydziału IV. Według dyrektora Szczecińskiego IPN dr Marcina Stefaniaka, który w książce „Twarze Szczecińskiej Bezpieki” opracował biogram Adama Pietruszki, większość skutecznych werbunków na TW (tajny współpracownik) lub OZI (osobowe źródło informacji) spośród duchowieństwa na terenie naszego miasta (diecezji) dokonał właśnie Adam Pietruszka. Wyjątkowo ambitny „funkcjonariusz” próbował nawet dotrzeć (bezskutecznie) do samego Biskupa Jerzego Stroby (biskup diecezji Szczecińsko- Kamińskiej w latach 1972-1978) . Nie znamy na razie szczegółów operacji, w których uczestniczył lub które nadzorował Pietruszka, lecz musiał być wyjątkowo skuteczny, ponieważ został zauważony przez kierownictwo Departamentu IV MSW na Rakowieckiej w Warszawie. Na poziomie ogólnym można stwierdzić, że ich celem była m.in. próba skompromitowania Biskupa Stroby, dezintegracja hierarchii kościelnej, objecie kontrolą operacyjną Duszpasterstw Akademickich i środowisk katolickich. Aktualnie trwają prace kościelnej Metropolitalnej Komisji Historycznej dla metropolii szczecińskiej, która zajmuje się również opisanym okresem.
Bez końca 1 lutego 1975 roku Pietruszka zostaje zastępcą naczelnika Wydziału I Departamentu IV MSW w Warszawie, który zajmuje się „kierowniczymi ogniwami Kościoła Katolickiego, w tym urzędu prymasa, biskupami kurialnymi, świeckim klerem parafialnym oraz tzw. klerem pozytywnym -patriotycznym, wykładowcami świeckimi KUL i ATK, wyższymi seminariami duchownymi i ich alumnami oraz osobami świeckimi kontaktującymi się z klerem”. Adam Pietruszka wraz z rodziną wyjeżdża z naszego miasta, całkowicie zrywa kontakty ze szczecińskimi kolegami z „pracy”, co zostało bardzo źle odebrane przez tych ostatnich. Ksiądz Jerzy rozpoczyna posługę w podwarszawskim Aninie. To m.in. Pietruszka miał być inspiratorem „sankcji fizycznych” wobec księży, z jego ust padły słowa o „wstrząśnięciu nimi na granicy zawału”. Pietruszka został skazany prawomocnym wyrokiem sądu na 25 lat więzienia za sprawstwo kierownicze w zabójstwie Popiełuszki. Na procesie toruńskim jako jedyny nie przyznał się do winy. Historia Adama Pietruszki nie została jeszcze do końca napisana, jakiś czas temu wydana została książka Wojciecha Sumlińskiego „Teresa. Trawa. Robot. Największa operacja komunistycznych służb specjalnych”, która pokazuje działania SB wobec rodziny Pietruszki, który z więzienia wyszedł w 1995 roku. Tomasz Węgielnik
Czarne skrzynki czy czarna magia ? "Łapać złodzieja" - krzyczał kiedyś kieszonkowiec, który ukradł w autobusie torebkę kobiecie z małym dzieckiem na rękach i wszystkich podejrzewano oprócz tego, który krzyczał. Oficjalny komunikat prasowy z dnia 31.05.2010r. brzmi następująco : "... Strona polska otrzymała trzy płyty CD. Każda z nich zawiera autentyczną kopię nagrania każdego z trzech rejestratorów samolotu Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia pod Smoleńskiem". Kto gwarantuje autentyczność kopii? Tatiana Anodina, szefowa MAK , która stwierdziła wcześniej, że lotnisko w Smoleńsku było dopuszczone przez MAK do przyjmowania samolotów Tu-154. Wszyscy członkowie MAK, którzy byli odpowiedzialni za dopuszczenie lotniska w Smoleńsku do lądowań samolotów Tu-154 powinni zaraz po takiej tragedii zostać zamknięci w areszcie, a oni prowadzą śledztwo we własnej sprawie. Teraz już wiadomo dlaczego tak pilnie strzeżono teren wokół pasa startowego od polskich kamer :
1. Oświetlenie pasa startowego było niekompletne.
2. Nie było żadnej wieży kontroli , bo trudno takim mianem określić jakąś szopę niższą od średniej wysokości drzew otaczających smoleńskie lotnisko.
3. Kontrolerzy lotu nie dysponowali wystarczającymi środkami technicznymi do naprowadzania samolotu na lądowisko w warunkach mgły , a mimo to nie zamknęli lotniska.
4. Oprócz kontrolerów lotu w pomieszczeniu szopki kontroli lotów, znajdował się tajemniczy Rosjanin w jeszcze bardziej tajemniczym celu, którego MAK w ogóle bał się przesłuchać, a pani Anodina nie uznała nawet za stosowne udostępnić stronie polskiej nazwisko tego jegomościa.
5. Śledztwo prowadzone przez MAK zawiera tak gigantyczne zaniedbania w zakresie zabezpieczenia materiału dowodowego na miejscu katastrofy samolotu, że można to uznać za świadome zacieranie śladów mogących w jakikolwiek sposób wskazywać na co najmniej współodpowiedzialność strony rosyjskiej w doprowadzeniu do tej tragedii z 10.04.2010 r.
PRZEJDŹMY TERAZ DO SAMYCH CZARNYCH SKRZYNEK. W KRYMINOLOGII NIE MA POJĘCIA "AUTENTYCZNEJ KOPII", BO AUTENTYCZNY MOŻE BYĆ TYLKO ORYGINAŁ!
Zatem płyty CD przekazane przez Rosjan w najbardziej optymistycznym przypadku, zawierają tylko skopiowane nagrania zapisów czarnych skrzynek, natomiast jedynie na oryginalnych nośnikach informacji można zbadać czy coś było zatarte, skrócone, albo zgłuszone szumem. Poza tym istotne są wszystkie odgłosy, nie tylko zapisy rozmów, ale także dźwięki, które mogą być wskazówką dla kryminologów i analizatorów pracy urządzeń pokładowych. Zatem Rosjanie zwlekają ze zwrotem czarnych skrzynek, łudząc nas jak iluzjonista na scenie, że na płytach CD oddali to samo co zabrali z miejsca katastrofy, czyli stosują czarną magię dla wykazania, że płyta CD to jest to samo co czarna skrzynka. Twierdzenie o otwartości i dobrej woli śledczych rosyjskich sprawdzili już polscy archeolodzy, którzy natrafili na gigantyczne trudności z uzyskaniem zgody na przeprowadzenie badań terenu katastrofy. Propaganda o obiektywizmie rosyjskich prokuratorów jest mniej wiarygodna od jakiejkolwiek bajki z tysiąca i jednej nocy, bo dotychczas nie przekazano polskim prokuratorom nawet kopii nagrań z rozmów prowadzonych na lotnisku wewnątrz pomieszczenia kontroli lotów ani kopii rozmów pilotów rosyjskiego samolotu wojskowego, który krążył nad Smoleńskiem krótko przed katastrofą polskiego TU 154 i podchodził nawet do lądowania, ale w końcu odleciał. Rosjanie są mistrzami mistyfikacji i dla nich nie stanowi wielkiego problemu odegrać spektakl swojej niewinności, której mają dowodzić płyty CD, natomiast czarne skrzynki są nadal w ich rękach i żaden polski prokurator nie ma możliwości 24 godziny na dobę nieprzerwanie kontrolować czy spece od nagrań nie majstrują nad oryginalną zawartością czarnych skrzynek .Najbardziej zaskakujące są napisy na stenogramach rosyjskich (uczyłem się rosyjskiego w sumie 15 lat), które w tłumaczeniu na język polski brzmią : "WERSJA NR 1". Zatem nasuwa się pytanie ile istnieje rosyjskich wersji stenogramów z czarnych skrzynek??? Rajmund Pollak
Mit czarnej skrzynki runął Polityczna decyzja premiera Donalda Tuska o natychmiastowej publikacji całego zapisu tzw. czarnej skrzynki Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia po Smoleńskiem była – mimo wszystko – zaskoczeniem. Przede wszystkim zaskoczeniem dla sztabu Jarosława Kaczyńskiego. W ciągu 24 godzin od przekazania zapisów czarnej skrzynki przez Rosjan min. Jerzemu Millerowi opinia publiczna w Polsce zapoznała się z jej treścią (w części do tej pory odczytanej). Jeszcze wczoraj po południu media donosiły, że Rosjanie – owszem – przekazali zapis ze skrzynek stronie polskiej, ale zastrzegli (w podpisanym memorandum), że nie godzą się na ich publikację. Jak się okazało był to zapis czysto formalny, zgodny z tzw. konwencją chicagowską, która zabrania publikacji jakichkolwiek materiałów z dochodzenia. Niektóre media w Polsce triumfalnie pytały w porannych czołówkach gazet: „Co chcą ukryć Rosjanie?”. Tymczasem rzeczywistość okazała się zupełnie inna.
Czarna skrzynka Dlaczego sztab J. Kaczyńskiego i on sam nie wykazał wobec tego faktu entuzjazmu? Z dwóch powodów. Po pierwsze, postulat natychmiastowego ujawnienia zapisów z czarnej skrzynki i przekazania jej stronie polskiej – był jednym z fundamentów kampanii wyborczej. O ile sam prezes PiS tego nie tak ostro nie podnosił, to media stanowiące zaplecze jego kampanii uczyniły z tego główne narzędzie ataku na obóz Tuska i Komorowskiego. W sztabie Kaczyńskiego zakładano, że do 20 czerwca nic się w tej kwestii nie zmieni. Szybkość decyzji Tuska i ujawnienie całości zapisu – były więc zaskoczeniem. Jest i druga przyczyna – zapis przedstawiony opinii publicznej nie jest korzystny dla sączonych w mediach popierających Kaczyńskiego teorii spiskowych. Więcej – dla wielu jest on raczej dowodem na to, że główną przyczyną katastrofy był strach załogi Tu-154 przed konsekwencjami nie wylądowania na lotnisku w Smoleńsku, a konkretnie strach przed reakcją Lecha Kaczyńskiego. W ujawnionych zapisach jest to aż nadto widoczne. I mniejsza o to, że na tej podstawie nie można jeszcze jednoznacznie określić przyczyn katastrofy. Warto tylko dodać, że strona przeciwna na podstawie o wiele bardziej skromnych dowodów (czy przesłanek) wysuwała kategoryczne wnioski typu: „To był zamach” („Gazeta Polska”). Nie podlega kwestii, że decyzja o takim trybie ujawnienia zapisów była decyzją polityczną. Podjął ją Donald Tusk poirytowany falą spekulacji w dużej mierze wymierzonych w niego osobiście. Podjął ją chcąc wytrącić sztabowi Kaczyńskiego oręż z ręki. Ale w takim scenariuszu zainteresowana była też Moskwa, także coraz bardziej zdenerwowana regularnie pojawiającymi się zarzutami pod jej adresem (np. w telewizji publicznej). Dlatego zdecydowali się nawet na złamanie uregulowań konwencji chicagowskiej. Co to wszystko oznacza i czym to będzie skutkować? Na pewno jest to kluczowy moment kampanii wyborczej, która do tej pory toczyła się ślamazarnie. Dzisiaj to się skończyło. Odmowa wzięcia udziału w posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego przez J. Kaczyńskiego, demonstracyjne wysłanie na to posiedzenie pełnomocnika (nota bene wyjątkowo źle dobranego) oraz publiczne oświadczenie szefa PiS, ze nie należy wierzyć państwu rosyjskiemu – kończą czas sielankowej kampanii. Tyle tylko, że wydarzenia te niewiele zmienią w układzie sił – zwolennicy J. Kaczyńskiego będą nadal święcie przekonani, że ujawnienie zapisów to dalszy ciąg rosyjsko-tuskowego spisku. Jednak celem Tuska wcale nie było ich przekonanie, że tak nie jest. Celem było zatrzymanie dopływu do obozu Kaczyńskiego nowych zwolenników, ograniczenie go do tych rozmiarów jaki ma teraz. Reakcja obozu Kaczyńskiego świadczy o tym, że plan Tuska ma szansę na realizację. W zastawione wnyki prezes PiS wchodzi – jak się okazuje – dosyć łatwo. Jan Engelgard
06 czerwca 2010 Stosunek natchnienia do pracy.. rozważają urzędnicy, gdy wymyślą coś nowego. Na przykład we Wrocławiu będą prowadzić akcję społeczną „ Dając pieniądze, nie pomagasz. Pomagaj mądrze!” Ma ona uświadomić dającym, w jaki sposób wspierać potrzebujących, nie dając na ulicy pieniędzy żebrakom. Urzędnicy chcą rozdać na ulicach 2500 ulotek z ważnymi informacjami związanymi z tą sprawą, a także porozklejać plakaty(???). Jak zwykle urzędnicy mają swój interes, a dający bezpośrednio potrzebującym- swój. W interesie biurokracji jest, żeby pieniądze dawane przechodziły przez lepiące się ręce urzędników, wtedy coś z tego będą mieć, może „ trzynastkę” i wtedy jest drożej dla dającego, albo taniej- jak dający daje bezpośrednio potrzebującemu..
Ilość potrzebujących na ulicach jest miarą kondycji demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości.. No i jak praca- wysoce opodatkowana przez socjalistyczne państwo- się nie opłaca potencjalnemu pracującemu..
Wtedy opłaca się żebranie Specyfika wyzysku w III Rzeczpospolitej polega na tym, ze wyzyskiwaczy żyjących całkowicie lub częściowo z pracy wyzyskiwanych są już miliony.. A wobec rozrastającego się państwa ich liczba będzie wzrastać, co oznacza, że wyzysk będzie się pogłębiał.. Jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym. Zbudowanym na dziurach z kłamstwa i demagogii. A prawdomówność – to brak umiejętności szybkiego wymyślania innego wariantu. Czy urzędnicy w demokratycznym państwie prawnym będą tańsi?. Demokracja to najdroższy ustrój świata! Z najdroższymi urzędnikami. Dający dobrowolnie na ulicach żebrzącym swoje własne pieniądze” obywatele”, są zagrożeniem dla konstruowanego państwa opiekuńczego, gdzie urzędnicy „ opiekują się”. „ obywatelami” za pieniądze „ obywateli”. W państwie „ sprawiedliwości społecznej” państwo pod przymusem odbiera ludziom ich pieniądze, żeby- przepuściwszy je przez darmo jedzący aparat biurokratyczny- resztkę przekazać potrzebującym. Taki „ nowoczesny i postępowy” model państw obowiązuje już w całej socjalistycznej Europie i normalnych kiedyś Stanach Zjednoczonych.. I na razie nie ma od tego odwrotu. Panuje, nie dość , że „tyrania status quo”, to jeszcze ideologia socjalistyczna, przeszywająca na wskroś świadomość współczesnego człowieka, szpikowanego na co dzień wartościami antycywilizacyjnymi, opartymi na przymusie dawania.
Obowiązkiem chrześcijanina jest oczywiście pomagać potrzebującym, nawet jak się człowiekowi nie przelewa, także podczas powodzi, ale nie musi dawać państwu, i to przymusowo, żeby państwo urzędnicze zabrane pieniądze rozdysponowało sprawiedliwie i społecznie.. Nigdy tego nie zrobi, bo urzędnik reprezentujący państwo demokratycznego bezprawia, ma sprzeczny interes z interesem człowieka, ale nie obywatela, przyporządkowanego do państwa. On chce – ze swojej natury- żyć z cudzej pracy i jej owoców, a „obywatel” chciałby sobie pożyć z własnej pracy, ale przeszkadza mu w tym demokratyczne państwo bezprawia urzeczywistniające zasady praw człowieka dla potrzebujących, a gwałcące prawa człowieka, dla nie potrzebujących. Dlatego urzędnicy zwalczają dobroczynność, że tak powiem dobrowolną, bo w ich interesie jest propagowanie i krzewienie” dobroczynności przymusowej”, która już dawno stała się obowiązująca ustawowo, w różnych zapisach. Bo żyjemy - zgodnie z art. 20 Konstytucji w „społecznej gospodarce rynkowej opartej na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych co stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczpospolitej Polskiej”. Czyli żyjemy w wielkim bałaganie, zwanym dzisiaj demokracją, a dawniej wprost i zgodnie z prawdą - socjalizmem Przymusowe państwo np. ”w swojej polityce społecznej i gospodarczej uwzględnia dobro rodziny. Rodziny znajdujące się w trudnej sytuacji materialnej i społecznej, zwłaszcza wielodzietne i niepełne, mają prawo do szczególnej pomocy ze strony władz publicznych”( art71). Co to znaczy mają prawo.? To znaczy, że my mamy obowiązek utrzymywania tych rodzin, czy nam się to podoba, czy też nie, czy znamy te rodziny, czy też nikogo z nich nie znamy.. Państwo traktując nas obligatoryjnie zmusza nas do tej pomocy.. Przy pomocy demokracji, jako narzędzia nacisku. Wystarczy, że państwo ma większość. Wtedy z czystym sumieniem państwa demokratycznego, może nami robić co się państwu żywnie podoba.. I tyle nam zabrać- ile państwu potrzeba. W art. 75 państwo zapisało:” Władze publiczne prowadzą politykę sprzyjającą zaspokojeniu potrzeb mieszkaniowych obywateli, w szczególności przeciwdziałają bezdomności, wspierają rozwój budownictwa socjalnego oraz popierają działania obywateli zmierzające do uzyskania własnego mieszkania”(????). Zaspokojenie potrzeb obywateli oznacza nic innego, jak gwałt na jednostce, która w państwie socjalistycznym” niczym, , jednostka zerem”, jak twierdził samobójca Majakowski, jeden z „ pożytecznych idiotów” typu leninowskiego.. Oczywiście od czasów Lenina ilość ‘ pożytecznych idiotów” w państwie socjalistycznym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości wzrosła i rośnie nadal i będzie rosła. Bo jak państwo- konstytucyjnie- daje przyzwolenie na popieranie np. budownictwa socjalistycznego za pieniądze wszystkich podatników, to oczywistym jest, że daje przyzwolenie na marnotrawstwo urzędnicze.. ONI wydają nie swoje pieniądze, na nie swoje cele.. Nie ma nic gorszego jak ten rodzaj wydawania.. Już nie wspominając o walce bezdomnością, którą to bezdomność samo państwo tworzy, podnosząc systematycznie czynsze, opłaty, gaz, energię.. I wyganiając coraz biedniejszych ludzi na bruk.. Tak jak pani prezydent Warszawy, Gronkiewicz Waltz, z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej potrafiła podnieść opłaty za dzierżawę wieczystą o 2000%(!!!!). To jest dopiero walka z bezdomnością… Jakby podniosła o 10 000% to być może wysiedliłaby całe dzielnice Warszawy. I nie potrzeba robić obław i ustawiać samochodowych bud celem pacyfikacji.. Wystarczy podnieść podatki. Bo najlepszym sposobem na zniszczenie życia ludziom i ruinę miast są podatki… Nie licząc oczywiście bombardowania dywanowego. „Obywatel ma prawo do zabezpieczenia społecznego w razie niezdolności do pracy ze względu na chorobę lub inwalidztwo oraz osiągnięciu wieku emerytalnego”. Ma prawo, znaczy się inni mają obowiązek, wynikający z tego prawa.. Prawa człowieka chorego, inwalidy czy po osiągnięciu wieku emerytalnego.. Teraz go socjaliści odrobinę przesuną w górę, bo wali się utopia państwowych ubezpieczeń społecznych: dla kobiet do 65, a dla mężczyzn do 67.. A jak będzie jeszcze potrzeba to do 70 – wszystkim. Bo miało być dobrze wszystkim. Więc będzie.. „Władze publiczne popierają rozwój kultury fizycznej, zwłaszcza wśród dzieci i młodzieży”(art. 68pnk5) A co to szkodzi państwu popierać cokolwiek? I tak popiera wszystko za nieswoje pieniądze.. Państwo jest największym tyranem, jeśli nie jest stróżem nocnym i państwem minimum.. A nie jest! Jest demokratycznym państwem prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości.. I wszystko przed nami.. Tyrania będzie się nakręcać! Państwo nie jest naszym sprzymierzeńcem. Państwo jest naszym wrogiem. Coraz większym. WJR
Cień pojednania Dobry kogut w jajku pieje – głosi perskie przysłowie. I słusznie – a trafność tego spostrzeżenia widać jak na dłoni na przykładzie pojednania polsko-rosyjskiego. Jeszcze nie zdążyliśmy przyzwyczaić się do nowej sytuacji, a już dały o sobie znać jej dobroczynne efekty. Gdyby nie pojednanie, nikt nie wiedziałby czego się trzymać w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu 10 kwietnia pod Smoleńskiem. Jedni mówiliby to, drudzy tamto – tymczasem w związku z pojednaniem nic podobnego zdarzyć się nie może, bo pojednanie przywraca właściwą hierarchię hipotez. Najprawdziwsza jest mianowicie hipoteza, która w żadnym punkcie nie zagraża pojednaniu. Jeśli w jakimś punkcie mogłaby zagrażać – w hierarchii hipotez należy umieścić ją zdecydowanie niżej, a najlepiej – wykluczyć w ogóle. Dlatego też nikt się nie zdziwił, kiedy minister spraw wewnętrznych, pan Jerzy Miller przywiózł z Moskwy kopie stenogramów zapisów odgłosów zarejestrowanych w samolocie przez „czarne skrzynki”. Samych nagrań przywieźć nie mógł, bo Rosjanie mu nie dali, a on – ma się rozumieć, nawet nie próbował ich prosić, bo wszelkie takie próby na pewno mogłyby zagrozić procesowi pojednania, to chyba jasne. Więc mamy tylko kopie, a rząd i autorytety moralne demonstrują tak głęboką wiarę w ich zgodność z oryginałami, że wprost okrucieństwem byłoby powątpiewać, nie mówiąc już nawet o zaprzeczaniu. Rosjanie nie tylko dali panu ministrowi Millerowi kopie stenogramów, a nawet nie sprzeciwili się ich opublikowaniu, chociaż po pierwsze – mogli nic nam nie dać, a nawet gdyby dali – mogliby nie pozwolić nam na podanie treści stenogramów do wiadomości publicznej. Tymczasem nie tylko dali, ale jeszcze pozwolili, dzięki czemu również nasza niezależna prokuratura będzie mogła wreszcie ruszyć z miejsca z własnym, suwerennym śledztwem. Ale mniejsza już o naszą suwerenną prokuraturę, bo ważniejsze są oczywiście hipotezy. A kopie stenogramów zostały tak przygotowane, by eksperci i specjaliści na ich podstawie bez trudu mogli potwierdzić założoną zawczasu hipotezę o błędzie pilotów. Cokolwiek bowiem o niej powiedzieć, na pewno nie zagraża ona pojednaniu polsko-rosyjskiemu. Przeciwnie – wykazuje jak na dłoni, że Rosjanie w tej sprawie są niewinni. No dobrze – ale skoro Rosjanie niewinni, to kto winien? Wiadomo – piloci, ale przecież nie o pilotów tu chodzi, bo piloci nijak się mają do polsko - rosyjskiego pojednania, to chyba jasne? Wina, a właściwie nie tyle „wina”, co „błąd” pilotów przyczynił się do katastrofy jedynie w sensie ściśle technicznym, bo Prawdziwym Winowajcą był kto inny. Zwróciła na to uwagę już 2 czerwca pani psychologowa, stwierdzając w państwowej telewizji, że piloci „oczywiście” znajdowali się pod ogromną presją. Wprawdzie z kopii stenogramów przywiezionych przez pana ministra Millera nic na to nie wskazuje, ale co tam kopie stenogramów, skoro pani psychologowa dopuściła do głosu zarówno psychologiczną, jak i kobiecą intuicję? I okazało się, że słusznie, bo już następnego dnia „Moskowskij Komsomolec” nie tylko intuicję pani psychologowej w całej rozciągłości potwierdził, ale nawet poszedł krok dalej pisząc, że presja była i to „bezpośrednia”. Skąd „Moskowskij Komsomolec” wie takie rzeczy, skoro pan minister Miller stanowczo zaprzeczył, żeby Rosjanie dysponowali jakimiś innymi stenogramami niż mu przekazali, bo „gdyby mieli, to by je nam przekazali”. Sto pociech mamy z tym całym panem ministrem Millerem, ale nie o to przecież w tej chwili chodzi, tylko o to, że tym razem koordynacja miedzy razwiedką tubylczą a rosyjską jest, jak widać, znacznie lepsza, niż zaraz po katastrofie, kiedy to nasi eksperci jeszcze nie zostali odpowiednio ustawieni. Teraz na szczęście już są, dzięki czemu można dopuszczać ich przed kamery bez specjalnego nadzoru. Na uwagę zasługuje również nie pozbawiona nutki uczucia ulgi deklaracja wybitnego przedstawiciela polskich narodowców pana red. Jana Engelgarda z „Myśli Polskiej”, który triumfalnie nieubłaganym palcem dźga wszystkich zwolenników teorii spiskowych w chore z rusofobii oczy. Zupełnie tak samo, jak „Gazeta Wyborcza”, która wprost nie może się nacieszyć wielkodusznością ruskich szachistów i korzyściami z polsko-rosyjskiego pojednania. Sprawia to wrażenie jakiejś gorączkowej licytacji między narodowcami a lobby żydowskim o względy zimnego rosyjskiego czekisty Putina – komu w końcu powierzy nadzór nad administracją tubylczą. Ciekawe, w czym narodowcy mogliby w oczach premiera Putina przelicytować lobby żydowskie, zwłaszcza, że między izraelskim prezydentem Szymonem Peresem, a rosyjskim prezydentem Dymitrem Miedwiedziewem, którzy rozmawiali w sierpniu ub. roku w Soczi, mogło przecież dojść do jakichś konkluzji również i w tej sprawie? Oczywiście w stosownej chwili wszystko to zostanie nam objawione, ale na razie chodzi przede wszystkim o stopniowe przyzwyczajenie tubylczej opinii publicznej do osoby Prawdziwego Winowajcy, który wywierał taką perfidną i w dodatku bezpośrednią presję na pilotów, że ci, nie mogąc już dłużej jej wytrzymać, zdecydowali się położyć jej kres poprzez dopuszczenie do błędu i w efekcie – do katastrofy. Wydaje się, że właśnie ta hipoteza ma największe szanse na potwierdzenie w wyniku drobiazgowego rosyjskiego śledztwa, bo – po pierwsze – nie zagraża pojednaniu polsko-rosyjskiemu, a po drugie – na pewno zostanie przyjęta ze zrozumieniem a nawet z wdzięcznością przez wiele środowisk, a zwłaszcza – przez środowisko autorytetów moralnych, co to „bez swojej wiedzy i zgody”. Tedy w oczekiwaniu na wesoły oberek, a właściwie czastuszki, które już tam zaintonuje nam zapiewajło w randze generała KGB, jakim jest kierująca rosyjską komisją pani Tatiana Anodina, w swoim czasie protegee Eugeniusza Primakowa, co to „samego jeszcze znał Stalina” - cała Polska kroczy w procesjach tradycyjnie urządzanych w święto Bożego Ciała. Przy tej okazji wygłaszane są homilie. O polityce, ma się rozumieć, nie ma w nich ani słówka, żeby nie narazić się na gniew pana redaktora Adama Michnika, który w przeciwnym razie obróciłby przeciw „ajatollachom” wszystką złość i złoto starszych i mądrzejszych. Dlatego, podobnie jak kiedyś, za komuny, przemawiające Ekscelencje operują aluzjami. JE abp Józef Michalik zwrócił uwagę na „proroków”, uznając za jednego z nich pana Rocha Buttiglione, który odważył się stwierdzić, że małżeństwo jest związkiem mężczyzny z kobietą, a nie, dajmy na to, z kozą - i za karę nie objął lukratywnej posady. Takie to ci dzisiaj bywają proroctwa i takie męczeństwa, ale cóż – takie czasy. Ekscelencja wspomniał też z aprobatą o polskim polityku, który też porzucił lukratywną posadę by „ratować sumienie”. Wszyscy słuchacze od razu domyślili się, że chodzi o Marka Jurka, który kandyduje na prezydenta. Ciekawe na ile mu to pomoże 20 czerwca, bo przecież każdy chyba wie, że jak człowiek politykuje, to jego sumienie politykuje także. Z kolei JE abp Kazimierz Nycz nawoływał do „jedności” bez podziałów na „my” i „wy” – chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że taki podział jest koniecznym warunkiem określenia własnej tożsamości. Ekscelencja uściślił, że chodzi mu również o usunięcie podziałów na dwie Polski: „prawdziwą” i „inną”. „Jaką inną”? – pytał retorycznie. Jak to: jaką inną? Przeciwieństwem Polski prawdziwej jest Polska fałszywa – na przykład reprezentowana przez agentów państw trzecich, udających polskich patriotów, a nawet dygnitarzy. Obawiam się, czy to pragnienie unikania polityki nie przeradza się aby w politykowanie a rebours – bo nie da się ukryć, że taka amikoszoneria wszystkich ze wszystkimi najbardziej odpowiada właśnie agentom. W tej sytuacji trudno być zaskoczonym wypowiedzią Jego Ekscelencji abpa Józefa Życińskiego, który stanowczo sprzeciwił się próbom „zawłaszczania” księdza Jerzego Popiełuszki, który przecież był „dla wszystkich”. Ooo, tak tak! Zwłaszcza dla konfidentów, co to „bez swojej wiedzy i zgody”, jak np. sławny ksiądz Michał Czajkowski, który właśnie na księdza Popiełuszkę donosił. Ksiądz Jerzy Popiełuszko był również i dla nich. Łakomym kąskiem. A konkretnie Ekscelencji chodziło o to, że dzisiaj „niektóre środowiska” chciałyby skłócić „lud prosty” z „elitami”. No proszę – „z elitami”! Ciekawe kogo konkretnie Ekscelencja miał na myśli; czy „profesora” Władysława Bartoszewskiego, czy pana wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego, czy też lubelskiego nababa, posła Janusza Palikota. Każdy z nich należy do „elit”, jakby dobrali się w korcu maku. W tej sytuacji zaplanowane na 6 czerwca uroczystości beatyfikacyjne mogą dostarczyć nam jeszcze ciekawszych przemyśleń, bo na mieście słychać, że ksiądz Jerzy Popiełuszko przez Jego Ekscelencję księdza Prymasa Józefa Kowalczyka ma zostać mianowany patronem „sprawiedliwości społecznej” – bo patronem „zgody”, która „buduje” i którą z tego powodu przybrał za swoje hasło wyborcze pan marszałek Bronisław Komorowski – to już zostanie prawie na pewno. Ale bo też pojednanie polsko-rosyjskie oprócz aspektu, że tak powiem międzynarodowego i katastroficznego, ma również swój aspekt teologiczny.
SM
Śledztwo jest w dobrych rękach a Anodina jest córką Burdenki Ambrose Bierce, zmarły przed stu laty amerykański dziennikarz, pisarz i satyryk, przekonywał, że w demokracji głosowanie to instrument władzy wolnego człowieka, dzięki któremu robi on z siebie głupca, a ze swojego kraju ruinę. Polemizować z tym przekonaniem trudno, skoro powyższe daje się zaobserwować nie w odległej Argentynie czy, dajmy na to, wśród Eskimosów, a na przykładzie losów Rzeczypospolitej po roku 1989. Wszelako warto też pamiętać, że człowiek rozumny nie utożsamia władzy państwowej z autorytetem. I właśnie w tym przekonaniu wolno nam upatrywać szansy zmian na lepsze. Tylko gdzie mielibyśmy autorytetów szukać? Wiem, gdzie nie powinniśmy. Otóż, nie powinniśmy szukać ich w tak zwanym „Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym”, czyli rosyjskiej de facto komisji, badającej przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem. Której przewodnicząca, Tatiana Anodina, mnie osobiście kojarzy się jednoznacznie – choć daj Boże, by to skojarzenie okazało się całkowicie bezpodstawne – z członkiem sowieckiej Akademii Nauk, przewodniczącym Komisji Specjalnej powołanej „dla ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania w Lesie Katyńskim przez niemiecko-faszystowskich okupantów jeńców wojennych - polskich oficerów”, Mikołajem Burdenką. Dla przypomnienia: to właśnie komisja Burdenki, 24. stycznia 1944 roku, opublikowała raport, stwierdzający – słuchajcie, słuchajcie! – „w sposób nie budzący żadnych wątpliwości”, iż „wnioski, wypływające z zeznań świadków i ekspertyzy sądowo-lekarskiej, że jeńcy wojenni – Polacy rozstrzelani zostali przez Niemców jesienią 1941 r. znajdują całkowite potwierdzenie w dowodach rzeczowych i dokumentach, wydobytych z grobów katyńskich”. Że co, że żyjemy w innych czasach? Ba. Wszak dwa miesiące po smoleńskiej katastrofie wiemy o jej przyczynach tyle, ile zdecydowała się Polakom ujawnić strona rosyjska.
Jakimi słowami można w tych okolicznościach ocenić postawę polskich władz? Co można powiedzieć o kraju, który najpierw nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa głowie państwa, a po śmierci prezydenta rezygnuje z niezależnego ustalenia okoliczności i przyczyn tragedii? Jakby Polska naprawdę była i bezbronna, i bezsilna? Fakt, że śledztwo w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem kontroluje w stu procentach następczyni KGB, mianowicie rosyjska Federalna Służba Bezpieczeństwa, to jedna rzecz. Okoliczność, że u nas tuskokomorowszczyzna, proszę wybaczyć toporną bezpośredniość, sika po nogawkach ze strachu, to zupełnie inna para sandałów. Co to za sandały? Widzę dwie możliwości: umysłowa aberracja, ewentualnie kolaboracja. W pierwsze jakoś wierzyć nie mogę, zaś w drugie bardzo nie chciałbym. Krzysztof Ligęza