359

Rosjanie inwestują na Pomorzu Zachodnim 7 lutego br. firma Intrall Rus podpisała List Intencyjny z Polską Agencją Informacji i Inwestycji Zagranicznych oraz Województwem Zachodniopomorskim. Firma zamierza uruchomić na terenie województwa zachodniopomorskiego ośrodek badawczo – naukowy i fabrykę samochodów. Ze strony inwestora – firmy Intrall Rus S.A. – list podpisał Przewodniczący Rady Dyrektorów – Pan Anatolij Lejrich, ze strony Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych S.A. Prezes – Pan Sławomir Majman oraz Członek Zarządu PAIiIZ – Pan Marek Łyżwa, zaś ze strony Województwa Zachodniopomorskiego Pan Jan Krawczuk – Członek Zarządu Województwa. Wszystkie strony stwierdziły, iż mając na celu aktywizację Pomorza Zachodniego oraz stworzenie nowych miejsc pracy, będą się nawzajem wspierać i współpracować w zakresie realizacji planowanej inwestycji. - Już dawno informowaliśmy o naszej chęci zainwestowania w Polsce, dlatego jestem bardzo zadowolony, że doszło do podpisania Listu Intencyjnego – powiedział Anatolij Lejrich, Przewodniczący Rady Dyrektorów Intrall Rus. – Za wyborem województwa zachodniopomorskiego przemawiało wiele argumentów. Ogromnym atutem Pomorza Zachodniego jest położenie geograficzne i pozytywny klimat inwestycyjny. Równie ważna była dla nas gotowość lokalnych władz do udzielenia pomocy i wsparcia dla inwestycji. Dobra baza akademicka oraz dostępność wykwalifikowanych pracowników tworzą dobre warunki do stworzenia Ośrodka Badawczo-Rozwojowego, w którym zamierzamy projektować większość z naszych nowych samochodów – podsumował Anatolij Lejrich. W podpisanym liście władze województwa zobowiązały się do wspierania inwestycji na wielu płaszczyznach. Zamierzają m.in. współpracować z Powiatowym i Wojewódzkim Urzędem Pracy w naborze i szkoleniu pracowników. Władze województwa chcą także rozwijać współpracę pomiędzy Intrall Rus, a regionalnymi szkołami oraz uczelniami w zakresie tworzenia kierunków i programów szkoleniowych dla przyszłych specjalistów ośrodka badawczego. - Szczególnie cieszy nas charakter planowanej inwestycji. To już nie prosta produkcja, ale centrum badawczo-rozwojowe, które da pracę inżynierom wykształconym na szczecińskich uczelniach – powiedział Jan Krawczuk, Członek Zarządu Województwa Zachodniopomorskiego. – Mamy jednak świadomość, że dzisiejsza uroczystość to dopiero początek drogi. Polska Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych zobowiązała się do współpracy z Intrall Rus w ciągu całego okresu trwania inwestycji – Cieszę się, że mamy do czynienia z tak poważaną inwestycją kapitału rosyjskiego w Polsce – powiedział Prezes PAIiIZ Sławomir Majman. Intrall Rus – to rosyjska spółka akcyjna, która zamierza zbudować fabrykę samochodów w Stawropolu (Rosja) oraz Ośrodek Badawczo – Rozwojowy i montownię aut w Polsce. Intrall zamierza produkować samochody użytkowe, lekkie ciężarówki i samochody terenowe. Wartość całej inwestycji szacuje się na 270 mln euro. Budowa zakładów powinna rozpocząć się pod koniec 2011 roku, a pierwsze samochody mają zjechać z taśm w 2014 roku. Większość produkcji aut będzie się odbywać w Stawropolu na południu Rosji. Jednak polska część inwestycji będzie bardzo ważna dla projektu. W Polsce powstanie Ośrodek Badawczo – Rozwojowy, w którym będą opracowywane prototypy nowych samochodów oraz zakład produkcyjny, gdzie ma się odbywać montaż ograniczonej ilości modeli seryjnych – około 2,5 – 5 tys. aut rocznie. W pierwszym etapie w OBR w Polsce będzie zatrudnionych 50 inżynierów. Gdy ruszy produkcja aut, zatrudnienie może wzrosnąć do 500 – 600 osób. Intrall proponuje też długoterminową współpracę polskim dostawcom komponentów. Działając w Lublinie, Intrall Polska współpracował z 332 polskimi dostawcami. Z tymi firmami Intrall chce ponownie nawiązać współpracę i zaprasza ich projektu do Rosji. Polskim kooperantom inwestor stwarza szansę na uzyskanie długoterminowych zamówień 30-krotnie przewyższających wcześniejsze zamówienia z okresu współpracy z Intrall Polska w Lublinie. Pierwszym modelem, produkowanym w ramach inwestycji Intrall będzie LUBO. Następnie do produkcji zostaną wprowadzone auta terenowe oraz samochody specjalne znanej czeskiej marki Praga, której właścicielem jest Intrall. Szczegółowy plan inwestycji w Polsce firma Intrall Rus ma przedstawić do końca marca br. RW

Źródło: http://www.paiz.gov.pl/20100207/intrall_rus_w_wojewodztwie_zachodniopomorskim

Uliczny opór społeczny warszawiaków w Stanie Wojennym Zagadnienie oporu społecznego na ulicach Warszawy w latach Stanu Wojennego przybliżył czytelnikom historyk Instytutu Pamięci Narodowej Robert Spałek w książce „Warszawska ulica w stanie wojennym”. Pierwszą w stanie wojennym dużą konfrontacją uliczną społeczeństwa polskiego z władzami komunistycznymi miała miejsce 1 mają 1982 roku. Do konfrontacji przygotowywała się i nielegalna Solidarność i służby Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. PZPR za publiczne pieniądze zorganizował 170.000 pochód (w całej Polsce na pochody PZPR spędzono 4.300.000 osób). Nielegalny pochód Solidarności prześladowanej przez komunistyczną dyktaturę zgromadził 12.000 osób (w całej Polsce w wiecach Solidarności wzięło udział 31.000 osób) i około 10.000 sympatyzujących gapiów. Demonstrantami byli ludzie młodzi albo bardzo młodzi. Obok pierwszego pochodu który wyruszył z Starego Miasta spod Uniwersytetu Warszawskiego wyruszył drugi nielegalny liczący 2000 demonstrantów. Trzecim widocznym znakiem nieostającego oporu społecznego był krzyż z kwiatów na placu Zwycięstwa – non stop niszczony przez milicjantów. Zupełnie inny miała przebieg miały niezależne obchody 3 mają 1982. MO nie musiała już ochraniać oficjalnego pochodu i mogła się skupić na pacyfikowaniu polskich patriotów. Tajniacy z SB wraz z nieumundurowanym aktywem z ORMO wmieszani w tłum manifestantów Solidarności rozsiewali dezinformacje, wszczynali bójki, pomagali milicjantom wyłapywać manifestantów. Było to jednak dopiero początek terroru. Brutalny atak MO na liczniejszych niż dwa dni wcześniej manifestantów zaowocował zamordowaniem przez milicjantów 3 osób. Milicjanci wbrew zakazom strzelali z granatników (przeznaczonych do wystrzeliwania granatów z gazem) do demonstrantów drobnymi kamieniami i potłuczonym szkłem co dotkliwie kaleczyło ostrzeliwanych opozycjonistów. Walki między Polakami a milicjantami trwały od Ronda Waszyngtona do Starego Miasta, od Powiśla do Woli (co niezwykle dokładnie w swojej książce opisuje Robert Spałek). Demonstranci budowali barykady. Na 20.000 demonstrantów milicja zatrzymała 271 osób. ZOMO biło, ostrzeliwało granatami gazowymi i płonącymi racami, używało działek wodnych (umieszczonych na wozach Hydromil 2 zbudowanych na podwoziu Jelcza i zabierających do 10.000 litrów wody), do spacyfikowania polskich patriotów. Zomowcy wstrzeliwali granaty gazowe do klatek mieszkań i przez okna do samych mieszkań. Przez wiele godzin po zakończeniu walk stare miasto było za gazowane. Płonąca rakietnica wystrzelona przez zomowca podpaliła Muzeum Historyczne na Starym Mieście. 3 mają milicja zatrzymała 290 osób. Zatrzymani podczas przesłuchań byli bici. Zaniepokojone licznym udziałem warszawiaków w protestach, władze wprowadziły do 30 czerwca godzinę milicyjną i ponownie odcięły łączność telefoniczną. Protesty 3 mają 1982 roku miały miejsce w ponad 65 miastach. Milicja Obywatelska zamordowała 5 polskich patriotów. 5131 Polaków komuniści zatrzymali. 219 manifestantów znalazło się w szpitalach. Większość zatrzymanych stanowili młodzi robotnicy do lat 30.

ZOMO używało uniwersalnych granatów łzawicach (UGŁ) wypełnionych „chemicznym środkiem trującym, powodującym podrażnienie błony śluzowej, powodującym łzawienie i duszności, a w rezultacie prowadzącym do obezwładnienia człowieka”. Granat taki „posiadał kartonową obudowę, przez co tracił gaz jeszcze przed odpaleniem. Był stosowany zarówno jako granat ręczny, jak i wystrzeliwany z granatników (Ręcznych Wyrzutni Granatów Łzawiących – RWGŁ 3). Ważył powyżej 300 gram, jego średnica wynosiła 5 cm, a długość powyżej 20 cm. Posiadał zapalnik czasowy o pięciosekundowym opóźnieniu. Dymiąc przez około 15 sekund rozchodził się na przestrzeni około 1000 metrów”. W odpowiedzi na terror komunistów rósł  radykalizm opozycjonistów. Młodzi patrioci przygotowywali się do walk z komunistycznymi siepaczami. Na czele tak zwanych grup specjalnych stał Adam Borowski. Grupy specjalne gromadziły materiały wybuchowe i żrące. „Przygotowując się do sierpniowych walk ulicznych członkowie grup specjalnych sięgali po wypróbowane już w historii narzędzia, czerpiąc między innymi pomysły z (…) książki Wandy Wasilewskiej o metodach stosowanych przez Gwardie Ludową gdzie znalazł się rozdział o materiałach wybuchowych” (receptura AK okazała się w praktyce zbyt skomplikowana). Adam Borowski koordynował działalność młodych opozycjonistów (absolwentów szkół średnich) którzy mieli za zadanie niszczyć środki transportu wykorzystywane do prześladowań opozycji i konfrontować się bezpośrednio z siepaczami reżimu. Kolejnym dniem protestów w Warszawie był 31 sierpnia 1982 roku. Władza prewencyjnie zatrzymywała opozycjonistów już na kilka dni wcześniej. 31 sierpnia zamieszki miały miejsce w kilkunastu punktach Warszawy. 20.000 polskich patriotów walczyło na ulicach warszawy z komunistami. Walczono na Pradze oraz na terenie całego Śródmieścia i okolic (co historyk IPN bardzo dokładnie i szczegółowo opisuje w swojej książce). Milicjanci wystrzelili ogromne ilości granatów gazowych. ZOMO okazało się niezwykle skuteczne i brutalne. Oprawcy z ZOMO bili, wstrzelali do ludzi z rakietnic. Na Pradze gdy zabrakło manifestantów milicjanci zaczęli polować na nie biorących udziału w manifestacjach przechodniów. Milicjanci strzelali do matek z dziećmi, wyciągali ludzi z tramwajów i autobusów by ich bezkarnie katować. Grupy zomowców łapały pojedynczych ludzi i brutalnie biły, ofiarami bestialstwa były kobiety i młode dziewczęta. Po ustaniu walk do rana kolumny ZOMO przemierzały ulice stolicy zastraszając mieszkańców miasta. Setki świadectw ofiar i świadków bestialstwa zomowców twierdziło że zomowcy wyglądali jakby byli odurzeni. Zomowcy mieli „czerwone, obrzękłe twarze bez potu, sztywność oczu (musieli [od] wracać głowę, gdy chcieli spojrzeć w bok), rozszerzone źrenice, niezborność ruchów”. Zomowcy nie byli wstanie prosto prowadzić samochodów, wymieniać magazynków. Strzelali na oślep. Jakby byli pijani – choć nie było czuć od nich alkoholu. Przez wiele godzin po zakończeniu walk bezsensownie ostrzeliwali puste ulice gazem i katowali napotkanych przypadkowych przechodniów. Zatrzymani na komisariatach polscy patrioci byli przez milicjantów sadystycznie torturowani. Biciem wymuszano przyznanie się do winy. Część funkcjonariuszy była irracjonalnie wściekła, w szale katowała zatrzymanych i groziła im śmiercią. Robert Spałek w książce „Warszawska ulica w stanie wojennym” cytuje wstrząsające relacje ludzi (często przypadkowych przechodniów) bestialsko bitych na posterunkach milicji. Propaganda komunistyczna umniejszała rozmiary protestów, twierdziła że demonstracje były inspirowane z zagranicy, negowała poparcie społeczne dla opozycji. Komunistyczni propagandziści zatajali zamordowanie przez milicjantów kilku manifestantów. Niewątpliwy sukces ZOMO dał PZPR poczucie siły. Komunistów interesowała pacyfikacja społeczeństwa a nie zapaść bieda i cywilizacyjna PRL. Kolejnym dniem oporu społecznego był 11 listopad 1983 roku. Rocznice odzyskania niepodległości poprzedziło przyjecie przez „sejm” PRL ustawy delegalizującej wszystkie związki zawodowe. W jednym zakładzie pracy mógł działać tylko jeden związek zawodowy. Zakładowe związki zawodowe nie mogły ze sobą współpracować. Komuniści spodziewając się protestów związanych z formalnym odebraniem wolności zrzeszania się i z świętem 11 listopada przerzucili do każdego z miast od 1000 do 2000 żołnierzy. Samego 11 listopada walki ZOMO z Polakami miały miejsce w dzisiejszej alei Solidarności w pobliżu sądów. Atakujące ZOMO strzelało z granatników gazowych i biło manifestantów od placu Bankowego do ulicy Miodowej. W manifestacji koło placu Bankowego brało  udział 8.000 osób, 469 z nich zatrzymano. O godzinie 12 tego samego dnia na Uniwersytecie Warszawskim w wiecu wzięło udział 1.500 osób. O 19.00 po mszy w kościele świętej Anny odbył się kolejny marsz opozycjonistów. ZOMO wyłapywało młodych ludzi w całym mieście (wielu z nich nie brało udziału w manifestacjach). Zatrzymani (często pod absurdalnymi zarzutami) byli przez milicjantów systematycznie torturowani. Wielu z pobitych przez milicjantów miało otwarte złamania, pęknięte czaszki, uszkodzone narządy wewnętrzne. Milicjanci bili wszystkich bez względu na płeć. Bito bez przerwy przez kilkadziesiąt minut. Jedną osobę zamordowali. Najbardziej agresywni byli pijani zomowcy.

W kolejnym 1983 roku niezależne obchody 1 mają poprzedziła olbrzymia akcja ulotkowa Solidarności i ogłoszenia na falach Radia Wolna Europa. W oficjalnych obchodach zorganizowanych przez bandytów z PZPR wzięło udział w Warszawie 200.000 spędzonych osób (w całej Polsce 6,5 miliona). Pogrążoną w biedzie Warszawę komuniści oblepili ogromną ilością haseł propagandowych. W wiecu Polaków na placu Zamkowym wzięło udział 3.000 opozycjonistów. Po ataku ZOMO na manifestacje milicja zatrzymała 326 osób (głównie studentów i licealistów). W całej Polsce w manifestacjach opozycji wzięło udział 43.000 opozycjonistów w 35 miastach. Ogromne demonstracje patriotów miały miejsce we Wrocławiu (12.400) , Gdańsku i Gdyni (7.700), Krakowie i Nowej Hucie (4.300), Częstochowie (3.000). Zatrzymanych bito (rzadziej niż wcześniej) na posterunkach MO i karano grzywnami. W manifestacjach z okazji 3 mają wzięło udział 10.000 osób. MO reagowała incydentalnie. Antyterroryści z MO napadli na Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom mieszczący się na Starym Mieście w klasztorze sióstr Franciszkanek. Milicjanci brutalnie pobili wolontariuszy w tym 5 kobiet (między innymi Barbarę Sadowską jej syna Grzegorza Przemyka milicjanci zamordowali kilka dni później). Podczas ataku milicjanci zniszczyli kartoteki i magazyn leków. Sześciu wolontariuszy milicjanci porwali i wywieźli poza Warszawę. Porwanym po porwaniu grożono śmiercią. Nocą porwanych wypuszczono w puszczy Kampinowskiej. Od 16 do 17 czerwca 1983 roku w Warszawie pielgrzymował papież Jan Paweł II. Media umniejszały znaczenie pielgrzymek. W tłumie wiernych podczas mszy odprawianych przez papieża widoczne były patriotyczne transparenty. 17 czerwca milicja zaatakowała wiernych. Zomowcy bili wszystkich w tym kobiety i osoby starsze. W warszawskich mszach papieskich wzięło udział ponad milion osób. W całej Polsce w spotkaniach z Janem Pawłem II wzięło udział ponad 10.000.000 osób. W czasie Stanu Wojennego było wiele innych mniej licznych demonstracji. Patrioci świętowali nielegalnie rocznice wydarzeń narodowych, układali z kwiatów krzyże na centralnych placach, oddawali hołd zmarłym patriotom podczas nielegalnych uroczystości na cmentarzach. Brali liczny udział w mszach za ojczyznę. W czasach komunistycznej okupacji azylem dla społeczeństwa był kościół katolicki. Kler wspierał działania opozycji. Jan Bodakowski

«Dominus vobiscum» czy «Welcome everybody»? Należy się cieszyć, że nowe tłumaczenie «Missale romanum» na najpopularniejszy dziś język świata jest wierniejsze łacińskiemu oryginałowi od poprzednich i przywraca wielu modlitwom ich właściwy sens teologiczny. O niedoskonałości rytu wprowadzonego po II Soborze Watykańskim wcale nie świadczą ekstremalne, wręcz bluźniercze ekscesy, ale przede wszystkim nieuniknione, często mimowolne nadużycia, które pojawiają się również tam, gdzie liturgia jest sprawowana z najlepszą wolą i bez zamiaru uczynienia jej „ciekawszą”. Polscy wierni, których zmysł katolicki jest wyostrzony, uczestnicząc w novus ordo Missæ znajdą niejeden przykład ilustrujący ten stan rzeczy [1], jednak ich spostrzeżenia będą i tak ubogie w porównaniu do poczynionych przez ich angielskich czy amerykańskich współwyznawców. Tym ostatnim przychodzi bowiem stale uczestniczyć w liturgii, która już na płaszczyźnie oficjalnych tekstów przekracza granice powagi należnej sprawowaniu sakramentów. Sztandarowym przykładem są Msze odprawiane według aktualnie używanego tłumaczenia Missale romanum na język angielski. Dzięki Panu Bogu i obecnie panującemu Ojcu Świętemu dni tego przekładu są już na szczęście policzone.

Translacja tekstów liturgii z języka kultu na języki narodowe jest – paradoksalnie – zabiegiem cofającym jej rozwój i wymagającym nieustannych interwencji w celu zachowania postulowanej przez reformatorów „przystawalności języka świątyni do języka ulicy”. Gdy takich zabiegów zabraknie, język używany w liturgii zaczyna podlegać procesowi uwznioślenia, tak jak to miało miejsce po wprowadzeniu do obrzędów języka słowiańskiego w sposób nieunikniony, bo właściwy przyrodzonemu ludzkiemu poczuciu sacrum zaczął on spełniać funkcję języka świętego, wzniosłego, przynależnego jedynie służbie Bożej, a dzięki temu, że stał się martwy, mógł się jednocześnie stać nośnikiem niezmiennych prawd. Przykładem takiego procesu w Europie Zachodniej, choć nieporównywalnego, bo trwającego o wiele krócej i hamowanego wpływem heretyckich doktryn, jest tworzenie się hieratycznego języka angielskiego jako surogatu odrzuconej łaciny. I choć cranmerowski przekład Księgi Psalmów z Book of Common Prayer rzeczywiście może zachwycać, nie zmienia to faktu, że u początków anglikanizmu leży chęć nacjonalizacji Kościoła, jego doktryny i obrzędów, a co za tym idzie — uczynienia celebracji liturgicznych „bliższych ludowi” przez wprowadzenie do użycia języka pospolitego. Nawiasem mówiąc, zdanie samego ludu, uwalnianego przez protestanckich ideologów z „okowów rzymskiego zabobonu”, nie miało tu najmniejszego znaczenia…[2] Nowa Msza w parafiach anglojęzycznych rozpoczyna się od pozdrowienia, które brzmi: „Lord be with you” (‘Pan z wami’) — a w każdym razie powinno brzmieć, bo niekiedy jest zastępowane zamaszystym „Welcome everybody!” (‘witam wszystkich’) lub nieco skromniejszym „Good morning” (‘dzień dobry’). Lecz o ile „Lord be with you” jest właściwym tłumaczeniem łacińskiego „Dominus vobiscum”, o tyle odpowiedź ludu stanowi znakomitą ilustrację intencji tłumaczy, którzy w latach 70. XX wieku stworzyli mszał w znacznej mierze obcy katolickiej tradycji liturgicznej. Oto lud odpowiada: „And also with you”, czyli ‘I z tobą też’ albo ‘I również z tobą’. A przecież odpowiedź: „I z duchem twoim” nawiązuje do Chrystusa, który działa w osobie kapłana! Lud stwierdza, że to Chrystus jako głowa Kościoła przewodzi liturgii, niezależnie od tego, kto jest celebransem. Jest to zatem w oryginale wyznanie wiary, a tymczasem tłumaczenie angielskie sprowadza je do osobistych pozdrowień w duchu tak bliskiego kulturze anglosaskiej small talk (niezobowiązującej pogawędki). Jednak obrzędy wstępne są zaledwie zapowiedzią wielu kolejnych nadużyć. Pierwsza w USA Msza św. versus populum została odprawiona w 1962 r. podczas Konferencji Liturgicznej w Seattle, a celebransem był ks. Fryderyk McManus. Od 1995 r. Federacja Diecezjalnych Komisji Liturgicznych przyznaje nagrodę jego imienia „osobom i organizacjom, które wniosły szczególny wkład w duszpasterstwo liturgiczne na szczeblu krajowym”.

Zmiany, zmiany… Pierwsze posoborowe tłumaczenie Missale romanum na język angielski pojawiło się w 1969 r., ale jego „wysoki”, hieratyczny język coraz bardziej raził żądnych reform członków Międzynarodowej Komisji ds. Języka Angielskiego w Liturgii (International Commision on English in the Liturgy, ICEL). Komisja ta została powołana 17 października 1963 r. W odpowiedzi na przygotowywaną przez sobór konstytucję o liturgii Sacrosanctum Concilium, która w artykule 25 stanowi: Należy jak najszybciej zrewidować [3] księgi liturgiczne przy pomocy znawców i z uwzględnieniem wypowiedzi biskupów z różnych stron świata”, a w artykule 36 § 4: „Przekład tekstu łacińskiego na język ojczysty przygotowany do użytku liturgicznego powinien być zatwierdzony przez wyżej wspomnianą kompetentną kościelną władzę terytorialną”. Jako tę władzę dla dużej części świata ustanowiono właśnie ICEL, w której skład weszli przedstawiciele jedenastu Konferencji Episkopatów z krajów anglojęzycznych lub zamieszkiwanych przez duże społeczności katolickie używające tego języka w codziennej komunikacji. Były to: Australia, Kanada, Anglia i Walia, Indie, Irlandia, Nowa Zelandia, Pakistan, Filipiny, Szkocja, Republika Południowej Afryki i Stany Zjednoczone. Na siedzibę ICEL wybrano Waszyngton. W 1973 r. zatwierdzono kolejne tłumaczenie, które –o czym cały czas się przekonujemy – jest raczej parafrazą, artystyczną interpretacją tekstu łacińskiego (i to nie najwyższego lotu), niż jego przekładem [4].

Modernistyczna cenzura ICEL systematycznie rugowała słowa i zwroty utrwalone w sakralnej angielszczyźnie. Takie wyrazy, jak „soul” (‘dusza’), „spirit” (‘duch’), „beseech” (‘błagać’), „merit” (‘zasługa’), „servants” (‘słudzy’), „handmaid” (‘służebnica’) czy „majesty” (‘majestat’) miały posmak dawności, były obecne w życiu modlitewnym wiernych jeszcze przed wprowadzeniem języków narodowych do samej Mszy, a później w pierwszym tłumaczeniu jej tekstów na języki narodowe. Dziś niemal zupełnie zniknęły z liturgicznych tłumaczeń. W kanonie rzymskim na krótko przed konsekracją kapłan powinien się modlić słowami „dla odkupienia dusz swoich” (łac. „pro redemptione animarum suarum”), ale ICEL upiera się przy tłumaczeniu tego zwrotu jako „dla naszej pomyślności i odkupienia”. Uprzedzenie członków komisji do używaniu słowa „dusza” jest widoczne także w obrzędzie Komunii św. Słowa modlitwy przed przyjęciem Świętych Postaci brzmią: „ale powiedz tylko słowo, a będzie uzdrowiona dusza moja” („sed tantum dic verbo, et sanabitur anima mea”). Przekład ICEL gubi gdzieś słowo dusza: „ale powiedz tylko słowo, a będę uzdrowiony”.Komisja nieraz wykreślała całe frazy, gdy tylko musiałoby dojść do użycia jakichś niewygodnych dla niej, bardziej wzniosłych słów i sformułowań. Choć podczas ofertorium celebrans powinien się modlić: „przed oblicze Twego Boskiego Majestatu” („ut in conspectu divinæ maiestatis”), angielskie tłumaczenie w ogóle pomija to sformułowanie!

W modlitwie kanonu, wspominającej św. Józefa, tekst łaciński nazywa go „oblubieńcem Dziewicy” („eiusdem Virginis Sponsi”), ale ICEL pisze o św. Józefie jako o „mężu Maryi”, starannie unikając wszelkiego odniesienia do Jej dziewictwa. Również po konsekracji Hostia nie jest „czysta”, „święta” i „niepokalana”, ale po prostu „doskonała”. Niechęć ekspertów ICEL do przymiotników dotyczących dziewictwa i czystości jest ewidentna i rzutuje na tłumaczenia w innych dziedzinach. W wielu współczesnych anglojęzycznych katechizmach, w komentarzach dotyczących VI przykazania słowa takie jak „czystość”, „świętość” i „dziewictwo” zostały zastąpione przez „system wartości” i „poczucie własnej godności”. Skutkuje to obojętnością, a niekiedy wręcz lekceważeniem uczniów szkół katolickich wobec ideałów świętości, czystości i dziewictwa, będących istotnymi elementami katolickiego nauczania. Trudno przyjąć usprawiedliwienia członków komisji, że wartości te są obce współczesnej kulturze, mszał nie ma być bowiem odbiciem współczesnych trendów cywilizacyjnych, ale nadawać ramy najdoskonalszemu sposobowi ludzkiej modlitwy – uczestnictwu w Najświętszej Ofierze. Arcybiskup Daniel Pilarczyk, ordynariusz Cincinnati. Jako przewodniczący ICEL (1991–1997) promował przekłady w duchu neutralnego pod względem płci „języka inkluzyjnego” (w wersji „horyzontalnej” i „wertykalnej”), a więc np. zamiast tłumaczenia „bracia” — „siostry i bracia”, a zamiast „synowie Boży” — „dzieci Boże”, a w przypadku Osoby Boga postulował możliwość „nazywania Go i wzywania również w kategoriach i metaforach żeńskich”.

Polityka bezskutecznych apeli Interwencje Stolicy Apostolskiej wobec błędów i nadużyć w dziedzinie przekładów ograniczały się wówczas do gorących apeli, takich jak ten z roku 1993, w którym Jan Paweł II wzywał amerykańskich biskupów do poszanowania tekstów liturgicznych. Papież mówił wówczas: „Kiedy tak wielu ludzi pragnie Boga żywego (Ps 42, 2), którego majestat i miłosierdzie znajduje się w samym centrum modlitwy liturgicznej, Kościół musi przemawiać językiem chwały i uwielbienia, który wzbudza szacunek i wdzięczność za Bożą wielkość, miłosierdzie i moc. Gdy wierni gromadzą się, aby sławić dzieło naszego odkupienia, język ich modlitwy, wolny od doktrynalnych dwuznaczności i wpływów ideologicznych, powinien sprzyjać godności i pięknu samej celebracji wiernie wyrażając wiarę i jedność Kościoła” [5]. Apel ten został oczywiście przez amerykańskich biskupów zignorowany, a wspomniany przez Jana Pawła II „język chwały i uwielbienia (…) wolny od doktrynalnych dwuznaczności” zagościł znów w anglojęzycznej liturgii dopiero za sprawą decyzji kolejnego papieża. To, co Benedykt XVI przeforsował podczas swej jak dotychczas niezbyt długiej papieskiej posługi, nie udało się w trakcie jednego z najdłuższych pontyfikatów w historii. Każe się to zastanowić nad przyczynami ówczesnej niemocy Stolicy Świętej i ulgowej taryfy, według której traktowano opór liberalnej hierarchii – na taką pobłażliwość wcale nie mogli liczyć zwolennicy Tradycji. Sytuacja jest dosyć trudna do zrozumienia, ponieważ postulat przygotowania wiernych tłumaczeń tekstu łacińskiego na inne języki wynika wprost z dokumentów uchwalonych podczas Vaticanum Secundum. Wobec tych wszystkich okoliczności nie sposób oprzeć się wrażeniu, że była to świadoma polityka, opierająca się na szeroko dyskutowanym wówczas „ekumenicznym” założeniu, że model posługi następcy św. Piotra musi ulec redefinicji, a jego prymat powinien być realizowany w sposób możliwy do zaakceptowania również przez „braci odłączonych”. Działania papieża podlegały ograniczeniom wynikającym z ogólnych oczekiwań ekumenicznych modernistów, chcących w Biskupie Rzymu widzieć honorowego zwierzchnika chrześcijaństwa, realizującego swe posłannictwo nie w jego „wymiarze piotrowym” (a więc przez władzę jurysdykcyjną), ale przede wszystkim w „wymiarze pawłowym” (charyzmatycznym), stanowiącym odejście od „rzymskiego centralizmu” i skupionym raczej na przepowiadaniu i pouczaniu, niż na rządzeniu. Tak oto jedność Kościoła i czystość jego wiary została po raz kolejny złożona na ołtarzu fałszywego ekumenizmu.

Pro Multi Przez wszystkie lata istnienia ICEL wyniki pracy jej ekspertów budziły olbrzymie kontrowersje, spośród których najszerszym echem odbijała się kwestia tłumaczenia łacińskiego sformułowania „pro multis”, pochodzącego ze słów konsekracji wina, gdy Pan Jezus mówi: „To jest bowiem kielich Krwi mojej (…) która za was i za wielu (łac. pro multis)będzie wylana”. Komisja zatwierdziła tekst, w którym słowa „pro multis” zostały przetłumaczone jako „za wszystkich”, co po łacinie brzmi oczywiście inaczej – „pro omnibus”. W ślad za angielskim tłumaczeniem – które, jak argumentowali liberalni teologowie, „odchodziło od restrykcyjnej eschatologii, kładącej w katechezie nacisk na groźbę wiecznego potępienia” [6] – podążyły inne konferencje biskupów. Błędna translacja zagościła choćby w mszałach niemieckich („für alle”), hiszpańskich („por todos”) i włoskich („per tutti”). I o ile zmiany w innych częściach Mszy mogłoby ujść niezauważone, czy raczej nieoprotestowane, to zmiana w słowach konsekracji była już zbyt dużym skandalem. Mimo stanowiska Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów z 1974 r., która potwierdziła rzekomą poprawność takiego tłumaczenia, sprawa ta wciąż budziła wątpliwości dotyczące formy sakramentalnej, a tym samym ważności sprawowanych w ten sposób Mszy.

Liturgiam authenticam i Vox Clara Gdy Międzynarodowa Komisja ds. Języka Angielskiego w Liturgii przygotowywała się do rozpoczęcia prac nad tłumaczeniem kolejnej, trzeciej po soborze edycji mszału, a kontrowersje tylko się nasilały, Stolica Apostolska po latach bierności poczuła się w końcu zmuszona do reakcji. W 2001 r. Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów wydała instrukcję Liturgiam authenticam, która anulowała wszystkie wcześniejsze normy dotyczące przekładów tekstów liturgicznych i wprowadziła nowe, o wiele bardziej restrykcyjne. Dokument ten w artykule 20 głosi: „Należy przede wszystkim mieć na uwadze zasadę, że przekład tekstów liturgicznych liturgii rzymskiej ma być nie tyle dziełem artystycznym, co raczej wiernym i dokładnym oddaniem w języku narodowym tekstów oryginalnych. Chociaż wolno korzystać ze swobody w doborze słów oraz stosować składnię i styl odpowiednie do tekstu w języku narodowym i do toku mowy, który jest właściwy dla języka ojczystego, to jednak wypada, aby tekst oryginalny, czyli pierwotny, na ile to możliwe był tłumaczony bardzo wiernie i bardzo dokładnie, a mianowicie bez jakichkolwiek opuszczeń albo dodatków co do jego treści oraz bez wprowadzania parafraz i glos; przystosowanie tekstu do właściwości i przymiotów różnych języków narodowych powinno być nieznaczne i przeprowadzone ostrożnie”. Amerykańscy biskupi i eksperci ICEL przyjęli instrukcję z pełnym lekceważenia spokojem, który został zmącony dopiero powołaniem przez Rzym konkurencyjnego wobec ich komisji Komitetu Vox Clara, na którego czele stanął uznawany za konserwatystę Australijczyk, kard. Jerzy Pell. Komitet – co zapisano w jego statucie – miał „wspomagać i doradzać członkom Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów w wypełnianiu ich obowiązków w odniesieniu do angielskich tłumaczeń tekstów liturgicznych”. Jednak choroba Jana Pawła II, spowodowany nią ogólny bezwład Kurii Rzymskiej i chwiejność kard. Franciszka Arinze, prefekta kongregacji, zdawały się oznaczać, że nikt nie będzie egzekwował zapisów instrukcji. Tymczasem zmiana na Stolicy Piotrowej sprawiła, że możliwość odrzucenia przygotowanego tłumaczenia kolejnej edycji mszału przez Rzym stała się realna. Wobec takiego obrotu spraw w ICEL zaczęły się prace nad wersją zgodną z zapisami Liturgiam authenticam. W miarę upływu czasu coraz bardziej widoczna troska Benedykta XVI o stan liturgii, a co za tym idzie, znaczące zmiany w działaniu Kongregacji Kultu Bożego, której nowym prefektem został kard. Antoni Cañizares Llovera, sprawiły, że atmosfera prac stawała się coraz gorętsza. ICEL była poddawana coraz większej presji ze strony części anglojęzycznych hierarchów, opowiadających się za ścisłym przestrzeganiem wytycznych zawartych w instrukcji Liturgiam authenticam. Choć biskupi ci nadal byli w mniejszości, to – ciesząc się poparciem kongregacji i Komitetu Vox Clara – sprawiali, że ICEL coraz bardziej uginała się pod ich presją.

Członkowie powołanego przez Jana Pawła II Komitetu Vox Clara podczas spotkania w Watykanie, w lipcu 2006 roku. Komitet jest ciałem doradczeym Kongregacji Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów w zakresie translacji z języka angielskiego. Ustanowienie Vox Clara zostało odczytane jako ostateczne wotum nieufności Jana Pawła II wobec ICEL. Na fotografii stoją od lewej: ks. Antoni Ward (podsekretarz KKBiDS), bp Filip Boyce, abp Alfred Hughes, msgr Jakub Moroney, abp Terencjusz Prendergast, abp Kelvin Felix, abp Piotr K. Sarpong, opat Kutbert Johnson OSB, ks. Denis McManus. Siedzą: abp Oskar Lipscomb, kard. Jerzy Pell, abp Oswald Gracias, kard. Justyn Rigali.Kard. Jerzy Pell, ordynariusz Sydney i przewodniczący Komitetu Vox Clara o angielskim tłumaczeniu III edycji Missale romanum powiedział: „Nowy mszał jest teraz teologicznie bogatszy niż jego poprzednia wersja, co zawdzięcza jakości tłumaczeń, obecnie nieporównanie lepszych. Ich angielszczyzna jest jasna, wdzięczna i bardzo dokładnie ukazuje bogactwo i piękno łacińskich oryginałów”.

Blog księdza Zuhlsdorfa Sprawa budziła tak wiele emocji, że ks. Jan Zuhlsdorf, Amerykanin, były współpracownik Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, który założył stronę internetową zatytułowaną „What Does The Prayer Really Say”, aby obnażać niedoskonałości tłumaczeń ICEL i wyjaśniać o czym, w łacińskim oryginale, naprawdę mówią modlitwy, stał się bodaj najpopularniejszym angielskojęzycznym blogerem w katolickim świecie. Jego aktywność publicystyczna nie tylko pobudziła wiernych do udzielenia wsparcia konserwatywnym biskupom, ale też wielokrotnie zmuszała ekspertów z ICEL (a dotąd nie były w stanie tego zrobić czynniki kościelne!) do tłumaczenia się, najczęściej na łamach prasy i w Internecie, z wyników prac komisji. O owocach swojej działalności ks. Zuhlsdorf pisze tak: „Z biegiem czasu, dzięki szerokiemu odzewowi, zacząłem zauważać, że ludzie są rzeczywiście coraz bardziej zainteresowani treścią modlitw. Zaczęli odkrywać znaczną różnicę, która występuje między tym, co mówią łacińskie modlitwy, a ich angielskimi tłumaczeniami dokonywanymi przez ICEL i obecnymi we wszystkich naszych parafialnych mszalikach. Wielu uderzyło to, że Kościół dał nam jedną modlitwę, a ICEL — zupełnie inną. Pociągnęło to za sobą wiele różnych reakcji: od złości wywołanej poczuciem bycia oszukiwanym, przez odnowienie zainteresowania i uważniejsze wsłuchiwanie się w treść Mszy, aż po zaintrygowanie tym, dlaczego angielska wersja tak bardzo różni się od oryginału”.

Ostatnia reduta Posiedzenie Konferencji Episkopatu USA w listopadzie 2009 r. stało się areną ostatniej bitwy pomiędzy zwolennikami modelu translacji prezentowanego przez ICEL a biskupami udzielającymi wsparcia tłumaczeniom przygotowywanym ściśle według wytycznych Liturgiam authenticam. Postacią, która odegrała szczególną rolę podczas tego spotkania, był ordynariusz diecezji Erie, biskup Donald Trautman, w młodości uczeń ks. Karola Rahnera. Udowadniał on, ocierając się niemal o herezję koncyliaryzmu, że jest wielką niesprawiedliwością pozbawianie amerykańskich biskupów przez Stolicę Apostolską prawa do zatwierdzania tłumaczeń tekstów liturgicznych; prawa – jak powiedział – zagwarantowanego im przez sobór i konstytucję Sacrosanctum Concilium. Mimo swej skrajności, stanowisko bp. Trautmana nie było dla nikogo zaskoczeniem, bowiem już wcześniej wielokrotnie i publicznie zgłaszał on swoje zastrzeżenia do stanowiska Stolicy Świętej w tej sprawie. Na tydzień przed posiedzeniem Konferencji, podczas wykładu w Catholic University of America, bp Trautman ostro skrytykował to, co nazywał „niewolniczo literalnym” tłumaczeniem mszału na język angielski, dowodząc, że język sakralny wykorzystany przez tłumaczy „jest raczej elitarny, odległy od języka potocznego i często niezrozumiały”, co może doprowadzić do „duszpasterskiej klęski”. Ponadto wprost sprzeciwił się decyzji Ojca Świętego dotyczącej powrotu w całym Kościele [7] do literalnego tłumaczenia słów konsekracji „pro multis” jako „za wielu”, a nie „za wszystkich”. Bp Trautman stwierdził, że jest to wyraz „poważnej i radykalnej zmiany w doktrynie, powodujący poważne problemy duszpasterskie i katechetyczne”. Stwierdził ponadto, że oryginalny tekst łaciński jest „tekstem ludzkim, odzwierciedlającym pewien sposób myślenia, pewną teologię i światopogląd” [8]. Dzień przed posiedzeniem episkopatu bp Trautman powiedział w wywiadzie udzielonym gazecie „National Catholic Reporter”, iż ma nadzieję, że biskupi odrzucą co najmniej jedną z części mszału przedstawionych do akceptacji. Dodał też, iż uważa, że tylko na drodze proceduralnej biskupi mogą jeszcze zatrzymać proces wdrażania nowych przekładów tekstów liturgicznych już zatwierdzonych przez Watykan, a także powrócić do dyskusji na temat wcześniej odrzuconych przez kongregację poprawek. Muszą tylko odrzucić przynajmniej jedną z przedstawionych części mszału i powołać komitet, który uda się do Rzymu, by odbyć tam konsultacje, których przedmiotem będą „wątpliwej jakości teksty” zaaprobowane przez Stolicę Apostolską. Biskup Donald Trautman odbiera Nagrodę im. Fryderyka R. McManusa, przyznawaną od 1995 r. przez amerykańską Federację Diecezjalnych Komisji Liturgicznych. Msgr McManus, członek wielu amerykańskich kolegiów kościelnych mających wpływ ma kształt liturgii, był — jak napisał o nim „Los Angeles Times” — „jedną z najbardziej wpływowych figur posoborowego Kościoła katolickiego w USA”.

Ekumeniczne „przeszkody” Podczas posiedzenia wywiązała się też dyskusja na temat „opłakanych ekumenicznych skutków” zatwierdzenia nowych tłumaczeń. Argumentowano, że tłumaczenia ICEL zostały przyjęte przez wiele wspólnot protestanckich i były wykorzystywane podczas wspólnych katolicko-protestanckich spotkań modlitewnych, co od teraz, w miarę przyswajania przez wiernych nowych wersji modlitw, stanie się niemożliwe. Pojawiły się głosy części hierarchów, że procedury należy rozłożyć w czasie, aby dokonać stosownych „konsultacji” ekumenicznych, tak by wprowadzenie nowych ksiąg nie zostało odebrane jako „jednostronna katolicka inicjatywa”. Większość hierarchów nie podzieliła jednak zdania bp. Trautmana i trzecia edycja tłumaczenia Missale romanum na język angielski wejdzie do użytku liturgicznego najpóźniej w pierwszą niedzielę Adwentu 2011 roku.

Długa droga Historia uczy, że zarzewiem schizmy mogą stać się kontrowersje mniejsze niż tłumaczenia całych mszałów [9]. Obecnie nikt nie jest zapewne skłonny do kroków tak radykalnych, bo taktyka modernistów polega raczej na przeczekaniu obecnego pontyfikatu. Jeśli jednak Benedykt XVI dożyje co najmniej wieku papieża Agatona (który w chwili śmierci miał 104 lata) lub będzie panował co najmniej tak długo, jak Pius IX (czyli 32 lata) – czego oczywiście należy mu życzyć – albo też kolejny papież zechce kontynuować rozpoczęte przezeń dzieło, wówczas frustracja modernistów będzie narastać, czyniąc ewentualną schizmę „w obronie największego z soborów” coraz bardziej prawdopodobną. W każdym razie należy się cieszyć, że nowe tłumaczenie Missale romanum na najpopularniejszy dziś język świata jest wierniejsze łacińskiemu oryginałowi od poprzednich i że przywraca wielu modlitwom ich właściwy sens teologiczny. Zmiana ta stanowi spory postęp na drodze liturgicznej kontrrewolucji, tym bardziej, że towarzyszyła jej także rewizja rubryk i będącego źródłem wielu liturgicznych nadużyć wprowadzenia do mszału. Te ostatnie zmiany nie poszły już niestety tak daleko, jak można byłoby sobie życzyć, co wynikło chyba z obaw dotyczących zorganizowanego oporu kościelnych liberałów, którzy w krajach anglojęzycznych mają – jak widać – bardzo silną pozycję. Mimo tego udało się zrobić krok ku liturgicznej normalności. Kwestia tłumaczenia słów „pro multis” w czasie konsekracji została uregulowana, a Chrystus Pan znów będzie „wznosił kielich”, a nie „podnosił kubek”. Za kilka miesięcy nikt nie usłyszy już absurdalnego „And also with you”, bo nastąpi powrót do dawnego „I z duchem twoim”. W Confiteor penitent znów powie, że bardzo zgrzeszył, a nie, że po prostu zgrzeszył, i trzykrotnie potwierdzi, że to jego wina, jego wina, jego bardzo wielka wina. Ponownie będzie wyznawana wiara „w Stworzyciela wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych”, a nie tylko „tego, co widoczne i niewidoczne”, Chrystus znów będzie „Jednorodzony” a składane Bogu dziękczynienia na powrót „godne, sprawiedliwe, słuszne i zbawienne”. Amen. Ω Jakub Pytel

PRZYPISY:

[1] Jak choćby przekład tradycyjnego sformułowania „pacificare et coadunare digneris” (‘racz napełnić [Kościół] pokojem i jednością’) jako „napełniaj go pokojem i doprowadź do pełnej jedności”. Więcej na ten temat: o. Benedykt Huculak OFM, Słowo o jedności katolickiego Kościoła Chrystusowego, Kraków 1995.

[2] W 1549 r. zachodnie prowincje Anglii zostały ogarnięte powstaniem, którego przyczyną było promulgowanie Modlitewnika powszechnego (Book of Common Prayer), który miał zastąpić katolickie księgi liturgiczne i wyrugować z użycia łacinę. Było to ludowe powstanie w obronie religii katolickiej, którego uczestnicy w jednym z punktów swej petycji napisali: „Chcemy mieć Msze w języku łacińskim, tak jak to było przedtem, i celebrowane przez księdza, bez żadnego mężczyzny ani żadnej kobiety komunikujących z kapłanem”. W innym dodano: „Nie będziemy uczestniczyć w nabożeństwach nowego rodzaju, ponieważ przypominają one bożonarodzeniowe jasełka, lecz chcemy naszych dawnych nabożeństw nieszporów, Mszy świętych i procesji. Nie po angielsku, ale po łacinie – jak to było dawnej. Zatem my, Kornwalijczycy (których wielu wcale nie zna języka angielskiego), zdecydowanie odrzucamy nabożeństwa sprawowane po angielsku”

[3] W łacińskim oryginale: recognoscantur ‘ponownie przejrzeć, przemyśleć’, w polskich przekładach dokumentów soborowych – „poprawić”…

[4] Doskonałą ilustracją tego stanu rzeczy jest hymn Gloria. Łaciński oryginał oraz polski przekład (cechujący się rzetelnością) z pewnością są czytelnikom znane, więc można się ograniczyć do przedstawienia możliwie najwierniejszego tłumaczenia z języka angielskiego. Brzmi ono tak: „Chwała na wysokości Bogu * I pokój jego ludowi na ziemi. * Panie Boże, Królu nieba, * Wszechmogący Boże i Ojcze. * Czcimy Ciebie, dzięki Ci składamy; * Wielbimy Cię dla Twej chwały, * Panie Jezu Chryste; * Jedyny synu Ojca; * Panie Boże, Baranku Boży; * Który gładzisz grzechy świata: zmiłuj się nad nami; * Który siedzisz po prawicy Ojca: przyjm błaganie nasze; * Tylko Tyś jest święty; * Tylko Tyś jest Panem; * Tylko Tyś Najwyższy; Jezu Chryste, * z Duchem Świętym, w chwale Boga Ojca. Amen”. Dlaczego niektóre wersety zamieniono miejscami i co stało się z tymi, które mówią o pokoju ludziom dobrej woli czy o Jezusie — Synu Jednorodzonym? To wiedzą tylko biskupi i tłumacze należący do ICEL.

[5] Przemówienie do biskupów Kalifornii, Newady i Hawajów z okazji wizyty ad limina, „L’Osservatore Romano”, 15 grudnia 1993.

[6] A. Sporniak, Wiele mówiąca korekta, cytat z ks. W. Hryniewicza, „Tygodnik Powszechny” 4 grudnia 2006.

[7] W grudniu 2006 r. prefekt Kongregacji ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów zgodnie z życzeniem papieża Benedykta XVI polecił biskupom ujednolicenie tekstu modlitwy eucharystycznej i tłumaczenie słów „pro multis” jako „za wielu”, a nie „za wszystkich”.

[8] Mark Pattison, „Bishop criticizes ‘slavishly literal’ English translation of missal”, Catholic News Service, 23 października 2009.

[9] Można tu wspomnieć choćby XVII-wieczną reformę ksiąg liturgicznych zarządzona przez patriarchę Moskwy, Nikona, który rewidował księgi cerkiewne pod kątem zgodności ich starocerkiewnosłowiańskich przekładów z greckimi oryginałami. Wprowadzone zmiany były przyczyną schizmy mnicha Awwakuma i oddzielenia się od Cerkwi staroobrzędowców, podzielonych dziś na kilka nurtów. Tekst miesięcznika Zawsze Wierni, nr 131/kwiecień 2010

Jednak poznamy historię kontaktów „Tygodnika” z SB 23 lutego w księgarniach pojawi się książka Romana Graczyka o inwigilacji środowiska „Tygodnika Powszechnego” przez SB. Opublikowania tej książki odmówiło autorowi krakowskie wydawnictwo „Znak”, związane z „TP”. Jak mówił Graczyk, jego praca nad książką „Cena przetrwania? SB wobec «Tygodnika Powszechnego»” trwała trzy lata. Do rozpoczęcia pracy nad nią zachęcił historyka redaktor naczelny „TP”, ks. Adam Boniecki. – Po tym, jak opublikowałem w 2007 roku książkę „Tropem SB. Jak czytać akta”, ksiądz Adam Boniecki, redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego” i kilka innych osób namawiało mnie, by przeczytać materiały dotyczące tego środowiska zgromadzone w archiwum IPN – mówił „Rzeczpospolitej” Graczyk. Dodawał, że obawiał się tego, co odkryje. Chronologicznie książka obejmuje okres od października ’56 roku do końca istnienia systemu komunistycznego, czyli do 1989 roku. Opowiada ona o środowisku „Tygodnika Powszechnego”. – Jest to krakowska część ruchu „Znak” – redakcja „Tygodnika Powszechnego”, miesięcznik „Znak”, wydawnictwo Znak i krakowski KIK – tłumaczył w wywiadzie dla portalu Fronda.pl Roman Graczyk. Pierwotnie książkę historyka miało wydać wydawnictwo „Znak”. Jednak ostatecznie odmówiło wydrukowania tej pracy. – Moim zdaniem, książka nie odpowiada rzeczywistości historycznej PRL, w jakiej pracowali ludzie „Tygodnika” i w jakimś sensie jest wobec tego środowiska niesprawiedliwa – tłumaczył „Rz” prezes „Znaku” Henryk Woźniakowski. Jednak Roman Graczyk mówi, że powodem odmowy wydania książki jest raczej obraz środowiska „TP”, jaki się z niej wyłania. Było ono uwikłane w system komunistyczny w dużo większym stopniu niż się początkowo wydawało. – Część publikacji „Tygodnika” po 1956 roku dowodzi, że ich autorzy naprawdę wierzyli w szybki awans i rozwój PRL. Uważali, że nie byłoby go w Polsce kapitalistycznej. Z czasem to się oczywiście zmieniało – tłumaczył „Rz”. W rozmowie z portalem Fronda.pl Graczyk informuje, że również wpływowe osoby ze środowiska „TP” były uwikłane we współpracę z SB. – Do niedawna panowało przekonanie, że uwikłanie we współpracę sięgało zaledwie personelu pomocniczego, a co najwyżej osób dość wysoko postawionych, ale mało wpływowych. (…) Moje badania ten obraz komplikują, gdyż dowodzą, że były jednak osoby wysoko, a nawet bardzo wysoko postawione. Wśród tych osób są takie, które są zarejestrowane jako TW przez długie lata, nawet po 15 lat. Dla mnie rzeczą niewątpliwą jest, że one współpracowały, z tym, że – zależy mi na podkreśleniu tego – jakość tej współpracy jest nieokreślona. Jest nieokreślona dlatego, że po prostu zniszczono teczki pracy tych osób – tłumaczy Graczyk. Po odmowie wydania książki o „TP” przez wydawnictwo „Znak” Roman Graczyk prowadził rozmowy z kilkoma innymi wydawnictwami, które wyraziły zainteresowanie publikacją jego pracy. Ostatecznie książka zostanie wydanie wydana przez wydawnictwo Czerwone i Czarne. W księgarniach będzie do kupienia od 23 lutego 2011 roku. Żar

„Środowisko «Tygodnika Powszechnego» wyparło pewne fakty”O historii środowiska „Tygodnika Powszechnego” i jego uwikłaniu w komunizm rozmawiamy z Romanem Graczykiem, autorem książki na te tematy. Napisał Pan książkę o środowisku „Tygodnika Powszechnego”. Jak brzmi jej tytuł? Roman Graczyk*: Tytuł roboczy książki to: “Tygodnik wobec komunistów – komuniści wobec Tygodnika”.

Kiedy ukaże się książka? Rozmawiam w tej chwili z kilkoma wydawcami. Sądzę, że jest to kwestia kilku najbliższych miesięcy.

Jaki okres chronologiczny obejmuje Pańska monografia? Chronologicznie książka obejmuje okres od października ’56 roku do końca istnienia systemu komunistycznego, czyli do 1989 roku.

Mówiąc o środowisku „Tygodnika Powszechnego” w kontekście Pańskiej książki mówimy o…? Jest to środowisko szersze niż redakcja. Mówiąc skrótowo – jest to krakowska część ruchu „Znak” tj: redakcja „Tygodnika Powszechnego” [dalej w tekście skrót „TP” – przyp. red.], miesięcznik „Znak”, wydawnictwo Znak i krakowski KIK.

Czy możemy wyróżnić okresy, w których uwikłanie tego środowiska we współpracę z partią i SB było silniejsze, i okresy, w których było ono słabsze? Czy te okresy pokrywają się z okresami „przykręcania śruby” i „odwilży” w historii politycznej PRL? Nie pokrywają się. Ważna jest cezura roku 1976, ale tylko na płaszczyźnie oficjalnej współpracy z władzami. W pierwszych latach po Październiku ’56 trwała silna wiara środowiska w gomułkowski, ale już nie stalinowski, komunizm. Po obietnicach reformy systemu przez Gomułkę „TP” wrócił do gry, środowisko odzyskało sam „Tygodnik Powszechny” jak i miesięcznik „Znak”, które w latach 1953-56 były zlikwidowane lub zawłaszczone. Wiara środowiska „TP” w obietnice Gomułki jest z początku bardzo duża, z czasem nieco słabnie, ale udział w instytucjach systemu utrzymuje się przez kolejne 20 lat, aż do 1976 roku. Potem środowisko opowiada się po stronie opozycji.

Jak mógłby Pan opisać to uwikłanie środowiska „TP” we współpracę z partią i SB? W czym się ono przejawiało? Pierwsza warstwa tego uwikłania jest dosyć znana. Jest to pewna liczba osób, które były posłami na sejm PRL, czyli krótko mówiąc jest to Koło Poselskie „Znak” i jego dość interesująca historia, bo stopniowo władza ludowa „wyjmuje” poszczególnych posłów lojalnych wobec Stanisława Stommy. Natomiast mniej znane jest to, że pewna liczba osób z tego środowiska piastowała stanowiska radnych w Polsce Ludowej, o czym się kompletnie nie mówi. Publicystyka „TP” tamtego czasu jest z początku świadectwem żywej wiary w Gomułkę, a później świadectwem trwającego uwikłania w system, choć tej wiary jest już mniej. Mamy narastające wątpliwości. Gomułka odchodzi, a Gierek, który też był taką trochę nadzieją, szybko ją rozwiewa, tak więc tej wiary w jednego i w drugiego jest coraz mniej, a mimo to widzimy trwanie środowiska w tym całym układzie. To trwanie musiało być w jakiś sposób uzasadniane i było uzasadniane, powiedziałbym, takimi „łamańcami” ideologicznymi a nawet logicznymi. Chociaż trzeba też uczciwie dodać, że jakieś elementy krytyki – czasem między wierszami, a czasem wprost – w tej publicystyce występują. Tym niemniej, jeśliby wziąć pod uwagę te nadzieje, który były w Październiku ’56 i które również żywiło środowisko „TP”, i fakt, że się one szybko rozwiały, a przy tym drugi fakt, że mimo tego trwa się przez kolejne 20 lat w tym układzie, to jest to dla mnie czymś zastanawiającym.

Czy to długie trwanie w nadziejach związanych z systemem uzasadnia Pan sekretnym wpływem komunistycznego aparatu na poszczególnych członków tego środowiska? Nie sądzę. Jeśli chodzi o zjawisko tajnej współpracy to ono, powiedziałbym – „jakościowo”, nasila się w tym drugim okresie, czyli po wyjściu z sejmu w 1976 roku, co jest skądinąd interesujące. W tym pierwszym okresie, czyli w latach 1956-1976, była to raczej samodzielna gra, głównie Stanisława Stommy, który często wbrew opinii swoich przyjaciół, ale posiadając duży autorytet, był w stanie przekonać ich, że jednak ciągle warto ten eksperyment kontynuować. Trzeba pamiętać, że wiele osób z tego środowiska było jednak sceptycznych do tego eksperymentu z systemem, wiele uwierzyło, ale później się wycofało (np. Stefan Kisielewski), tak więc jednak ta wiara słabła. Stomma nie mógł się pochwalić większymi sukcesami, gdyż to koło sejmowe było dosyć wątłe i stopniowo się zmniejszało w sensie reprezentacji politycznej ruchu. Ale oceniał on, że to się per saldo opłaca. I pewnie ta strategia polityczna Stommy tłumaczy w pewnym sensie to długie trwanie, bardziej niż jakieś zakulisowe oddziaływanie aparatu władzy.

Jak wysoko pod względem struktury redakcyjnej „TP” sięgało to uwikłanie we współpracę z komunistami? Rozumiem, że pyta Pan o tajną współpracę. Sięgało wysoko. Do niedawna panowało przekonanie, że sięgało zaledwie personelu pomocniczego, a co najwyżej osób dość wysoko postawionych, ale mało wpływowych. Jeśli chodzi o personel pomocniczy to znany jest już od paru lat przykład Sabiny Karczmarskiej, która była korektorką i adjustatorką, a więc rzeczywiście stanowiła ten personel pomocniczy. Drugim przykładem jest Tadeusz Nowak, który był dyrektorem administracyjnym, czyli człowiekiem formalnie ważnym, ale też osobą, która nie miała na liderów środowiska żadnego wpływu, ani ideowego, ani politycznego. Tak więc do niedawna taka opinia funkcjonowała. Moje badania teraz ten obraz komplikują, gdyż dowodzą, że były jednak osoby wysoko, a nawet bardzo wysoko postawione. Wśród tych osób są takie, które są zarejestrowane jako TW przez długie lata, nawet po 15 lat. Dla mnie rzeczą niewątpliwą jest, że one współpracowały, z tym, że – zależy mi na podkreśleniu tego – jakość tej współpracy jest nieokreślona. Jest nieokreślona dlatego, że po prostu zniszczono teczki pracy tych osób. Skoro je zniszczono, to o treści tej współpracy mamy bardzo niejasne wyobrażenie, wyłącznie zapośredniczone z dokumentów innych spraw, albo z ewidencji, albo z funduszy operacyjnych, lub też jakichś sprawozdań. W związku z tym w rozdziałach książki poświęconych tym osobom dużo miejsca zajmują spekulacje, o co by mogło w tych przypadkach chodzić. Hipotezy te wahają się od modelu dość typowej współpracy, a kończą się na modelu współpracy, którą się nazywa polityczną. Może się to wydawać nieco dziwacznym konceptem, ale niektórzy się tak tłumaczą, a niektórzy – bardzo nieliczni – zarejestrowani jako TW, nawet potrafili to robić. Tak więc jeśli przyjąć taką najbardziej usprawiedliwiającą hipotezę, to trzeba jednak pamiętać, że ona byłaby możliwa tylko w wykonaniu osób bardzo przebiegłych i czujnych, takich, które nie powiedzą za dużo, które godzinami będą rozmawiać z ubekiem, a powiedzą tylko to, co chcą powiedzieć. To jest szalenie trudne. Mamy zatem tutaj wątpliwość, ale przyjmując, że coś takiego rzeczywiście miało miejsce, można byłoby też przyjąć, że zakładano, iż jest tu też coś do ugrania dla „TP”. Na przykład, że rozmawiając z tym przysłowiowym pułkownikiem z SB można było zaproponować, iż w zamian np. za złagodzenie cenzury, „TP” lepiej mógłby opisać stosunki państwo-Kościół i w konsekswencji napięcie mogłoby opaść i obie strony byłyby zadowolone. Taki dyskurs, jak przypuszczam, był teoretycznie możliwy i nie mogę wykluczać, że tak też było. Mogło też, oczywiście, być gorzej. Natomiast tego wszystkiego po prostu nie wiemy, to są tylko domysły. Pozostaje fakt, że są to rejestracje trwające po kilkanaście lat.

Czy w czasie Soboru Watykańskiego II komuniści skutecznie wpływali poprzez swoich TW na linię, w jaki sposób „TP” ma przedstawiać Sobór? Czy za pośrednictwem „TP” władza „modelowała” – oczywiście w dużej mierze na potrzeby wewnątrzkrajowe – swoje oczekiwania wobec Soboru, jak i jego polskich uczestników? Wydaje się, że w czasie Soboru SB nie miała w kręgu „TP” wysoko postawionych tajnych współpracowników. Ale miała na pewno ludzi, którzy mogli sączyć takie opinie. A w końcu znane są fakty rozmów operacyjnych z kierownictwem redakcji – o tych rozmowach w redakcji wiedziano, nie zatajano tego. Po tych zastrzeżeniach, potwierdzam Pańską sugestię. I na podstawie źródeł esbeckich, i innych. To, co ja widzę w dokumentach esbeckich, konfrontowanych np. z dziennikiem Kisiela, ale też z tekstami okołosoborowymi pisanymi w tym czasie w „TP”, układa mi się to w obraz, który bym nazwał taką „dziecinną chorobą soborowości” – trawestując Lenina, takim entuzjazmem pro-soborowym tak daleko idącym, że ludzie ci gubili z oczu fakt, że są manipulowani. Gra partii polegała wtedy na tym, aby przedstawić się jako wielki zwolennik Soboru i przyjaciel Kościoła, jednakże pod tym warunkiem, że partnerzy – czyli postępowi katolicy, ustawią się bardzo wyraźnie przeciwko Prymasowi Wyszyńskiemu. Moja ocena liderów „TP” jest pod tym względem sroga, gdyż pod pozorem tych niby wspólnych poglądów na Sobór, oni w sumie grali w grę, do której ich pchała PZPR. Nie zauważali tego, że mówią i piszą rzeczy, wykonują gesty, które są wielce korzystne dla partii. Podobnie jak Kisiel można powiedzieć, że krytyka Prymasa w czasie Millenium czy tuż po nim była zachowaniem w rodzaju, jakby się mieszkało na księżycu, a nie w Polsce rządzonej przez komunistów. Kisiel tak to w skrócie ujmował. Na podstawie tych esbeckich papierów utwierdzam się w przekonaniu, że tutaj miał on rację.

Czy Pańskim zdaniem w stosunku do Kościoła „TP” był zdecydowanie użytecznym narzędziem SB i partii, czy jednak udało mu się w przeważającej mierze od roli takiego narzędzia uchronić? Czy też może jednak „TP” musiał przez cały czas działać wg znanej maksymy „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”?

Jestem zdania, że „TP” się nigdy nie sprzeniewierzył swojemu sensus catholicus, tak jak on to rozumiał. W tym sensie, że nigdy nie szedł „na pasku”. Turowicz i jego przyjaciele nigdy nie działali w ten sposób, że czego chce partia, to to zrobimy. Można raczej powiedzieć, że było to pewnego typu złudzenie, dali się „wpuścić w maliny” i nie widzieli, że robią dobrze partii, krytykując Prymasa. Trudno jednak stwierdzić, jak się to ostatecznie bilansuje. Na pewno ludzie „TP” za daleko się posuwali w tej krytyce – jak mówił Kisiel – „księżycowej”, nie uwzględniającej faktu, że ten ludowy, tradycyjny Kościół jednak był realną skałą przeciw komunizmowi, a oni tłukli w tę skałę, żeby zreformować Kościół w duchu soborowym. I chyba nie za bardzo sobie z tego zdawali sprawę. Tu jest problem.

Czy jest Pan zaskoczony tym, czego się Pan dowiedział o środowisku „TP” po przestudiowaniu tych wszystkich dokumentów? Na pewno w pewnej mierze tak. Gdy człowiek zetknie się z materiałami SB, a ja od wielu lat tym tematem się zajmuję, to uwalnia się od pewnych złudzeń. W szczególności od takiego fałszywego, moim zdaniem, założenia – któremu kiedyś i ja hołdowałem – że gdy mamy do czynienia z osobami wybitnymi, zasłużonymi, to nie dopuszcza się do świadomości, że tacy ludzie też mogą być podatni na zakusy SB. No więc od dawna już wiedziałem, że nie ma tu żadnego immunitetu a priori. Nie chodzi o to, że każdy jest podejrzany – to by była jakaś paranoja, ale o to, że każdy człowiek jest po prostu (albo bywa) słaby. A komunizm budował na tej słabości człowieka. To w zakresie historii niejawnej. A w zakresie historii jawnej, jako uczestnik tego środowiska mogę powiedzieć, że nigdy nie słyszałem od starszych kolegów, a przecież przegadaliśmy wiele godzin o historii „TP”, o pewnych rzeczach, które się działy na powierzchni życia, które nie były tajne, ale które jednak były kontrowersyjne czy też szkodliwe. Ten dość głęboki alians z Polską Gomułki czy Gierka został jak gdyby wyparty przez środowisko z narracji o sobie. W tych narracjach tworzonych na użytek przyszłych pokoleń nieustannie powtarza się taki motyw, że ów słynny gest Stanisława Stommy w sejmie, który miał miejsce 10 lutego 1976 roku, gdy samotnie podnosi on rękę i wstrzymuje się od głosu – co było formą sprzeciwu wobec zmian w konstytucji PRL – to jest symboliczny moment decyzji politycznej, że już koniec z uczestnictwem Koła w sejmie, koniec politycznego uczestnictwa w systemie. Otóż, gdy się głębiej poszpera (pisał o tym chyba tylko Andrzej Friszke, a dokumenty SB to potwierdzają), to się okazuje, że jeszcze po zakończeniu kadencji sejmu, a przed następną, sekretarz partii, bodaj Kania, negocjował ze „Znakiem” skład koła poselskiego. Rozważano nawet trzy warianty: jednoosobowy ze Stommą, trzyosobowy i pięcioosobowy. Nie uważam, że jest to wstyd, to po prostu polityka. Ale śmieszy mnie ta selekcja faktów. To pokazuje, że pewne fakty są kompletnie wyparte. A przecież te sprawy są również częścią historii tego środowiska.

Pierwotnie Pańską książkę miało wydać wydawnictwo Znak. Dlaczego zrezygnowało ono z tego zamiaru? Jest to kolejny, po pracy Artura Domosławskiego o Ryszardzie Kapuścińskim, przypadek rezygnacji ze strony tego wydawnictwa z wydania gotowej książki… Próbuję odtworzyć motywy prezesa wydawnictwa, p. Henryka Woźniakowskiego. Moim zdaniem prawdziwe motywy są dwa. Pierwszy jest taki, że pokazuję to uwikłanie polityczno-ideowe „TP” jako znacznie dalej idące, niż chce się o tym powiedzieć, niż „Tygodnik” chciałby przyznać. Po drugie, że sprawa tych postaci uwikłanych we współpracę z SB – mimo, że ta współpraca jest niełatwa do jasnego zakwalifikowania – jest trudna do przełknięcia. Myślę, że zabrakło tu takiej decyzji – mówiąc kolokwialnie – „wzięcia na klatę” problemu. Mogło to stanowić okazję do wygrania czegoś na wiarygodności, na otwartości w próbie zmierzenia się z przeszłością. Rozmawiał Robert Jankowski.

* Roman Graczyk (ur. 1958) – wieloletni dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” (1984-1991) i publicysta „Gazety Wyborczej” (1993-2005). W 2005 r. odszedł z „GW”, ponieważ skrytykował sposób, w jaki gazeta przedstawia temat lustracji. W maju 2006 r. w ”Rzeczpospolitej” opublikował artykuł pt. „Co jest lepsze niż prawda?”, w którym poparł lustrację i opowiedział się za otwarciem dawnych archiwów SB, krytykując przy tym antylustracyjną linię “Gazety Wyborczej” (a także swoje własne wcześniejsze poglądy w tej sprawie). W 2007 r. opublikował poświęconą lustracji książkę pt. “Tropem SB. Jak czytać teczki”. Podpisał się również pod listem otwartym dziennikarzy, którzy zgłosili gotowość złożenia oświadczeń lustracyjnych. Obecnie jest pracownikiem krakowskiego oddziału IPN i niezależnym publicystą. Za: Fronda.pl

Gross, Graczyk i Znak Najnowsza książka Jana Grossa nie jest pracą rzetelną, podobnie jak poprzedzający ją „Strach”. Uderza w niej ahistoryczność, czyli brak odniesienia opisywanych faktów do ogólnej sytuacji i zestawienia ich z podobnymi w innych krajach. Przedstawione przez autora wydarzenia w Polsce miały swoje odpowiedniki gdzie indziej, i to, bywało, bardziej drastyczne, a więc sprawa nie dotyczyła wyłącznie naszego narodu. To zresztą tylko jeden z zarzutów, jakie można Grossowi uczynić i jakie podnoszone były także na naszych łamach. Metoda Grossa powoduje, że zamiast konfrontować się z realnymi wydarzeniami, zderzamy się z założoną i trudną do obrony tezą, co utrudnia nam rozliczenie się z minionym złem. Wydawnictwo Znak uznało jednak, że tą właśnie książką najlepiej stawimy mu czoło. Mniej więcej w tym samym czasie wydawnictwo to odrzuciło książkę Romana Graczyka „Cena przetrwania? SB a „Tygodnik Powszechny”". Pracę zamówioną u autora przez tenże tygodnik i Znak, który był wydawcą pisma.

W przeciwieństwie do książki Grossa praca Graczyka jest wyjątkowo rzetelna, waży wszystkie racje, eksponuje wszelkie wątpliwości, chociaż nie omija niewygodnych dla opisywanego środowiska faktów. Można założyć, że zamawiający, którzy znali dobrze autora, zwracając się do niego, takiej właśnie książki oczekiwali. Zamówienie pochodziło jednak z 2006 roku, klimat polityczny się zmienił, a więc Znak odstąpił od wcześniejszej decyzji. Mimo wszystko to już nie lata 90., autor da sobie radę – książkę wydaje mu kto inny. Ciekawe jest jednak zestawienie obu tych wydawniczych decyzji. Publikując Grossa, Znak eksponuje swoją bezkompromisowość w rozliczaniu narodowej przeszłości. Nie interesuje go, że książka jest argumentem na rzecz jednego z bardziej krzywdzących stereotypów czyniących z Polaków wspólników Holokaustu. Gdy jednak środowisko wydawnictwa miało stawić czoło własnej najnowszej przeszłości… I to nie o zbrodnie chodzi, ale rysy na pieczołowicie wykuwanym pomniku własnej wielkości. O nie! Takiego obrazoburstwa środowisko nie jest w stanie zaakceptować. Wildstein

08 lutego 2011 "Polska to dziki kraj"... - powiedział przy okazji afery hazardowej pan Mirosław Drzewiecki, parlamentarzysta Platformy Obywatelskiej, wcześniej Kongresu Liberalno- Demokratycznego, to jest do roku 1993- a od 1997 – Unii, za przeproszeniem Wolności. A kto ten „ dziki kraj” skonstruował? Bo nie ma winnego tego okrutnego bałaganu, z którego już nam tylko głowa wystaje.. Czy nie czasami również pan poseł Mirosław Drzewiecki będąc na okrągło w demokratycznym Sejmie wyjąwszy lata 1993-1997? W demokracji decyzje podejmuje się zbiorowo. To odpowiedzialność powinna być zbiorowa. Ja jestem przeciwnikiem odpowiedzialności zbiorowej, ale skoro mamy demokrację zbiorową,  i nie ma w niej miejsca na indywidualizm, bo przegłosują- to wszyscy, którzy przez ostatnich dwadzieścia lat podejmowali decyzję przeciw nam, jednostkom  indywidualnym- powinni być winni.. Taka jest logika demokracji gwałcącej wolność jednostki.. Bo jest to ustrój zwyrodniały jak twierdzili Starożytni… I mieli  rację.. ”Demokracja to bóg, który zawiódł”-  twierdził profesor  Herman Hoppe.. Bo demokracja to tyrania. .Ale propaganda- w oparach której żyjemy- utożsamia ją z wolnością, tak jak Unię, za przeproszeniem –Wolności.. Chociaż prawie codziennie wolność nam demokracja odbiera.. A kto zrekompensuje krzywdę , jaką demokracja wyrządziła ludziom przez ostatnich dwadzieścia lat? Na pewno nie poseł Mirosław Drzewiecki, który szykuje się na listę Platformy Obywatelskiej z rodzimej Łodzi.. Ale orliki po nim pozostaną, do pierwszego  zużycia, tak jak największy Orlik , nie tylko w Polsce- Stadion Narodowy.. Jak się zaczną  orliki sypać- znowu będzie brakowało pieniędzy.. Podobnie w Radomiu..W czasie kampanii prezydenckiej mówiłem publicznie, że wybudowanie Szkoły Muzycznej za ciężkie miliony złotych i jej utrzymanie jest nonsensem ekonomicznym.. Dlaczego? Bo zamiast przynosić dochody , mieszkańcy Radomia będą do niej dopłacać, co związane będzie z podwyżką podatków.. Nie dość, że wzrastają  podatki, to trwa wojna o niezamykanie kolejnych szkół państwowych. To jak to jest?: były pieniądze na utrzymanie określonej liczby szkół, a po wybudowaniu szkoły muzycznej- nagle  pieniędzy brakuje? Wyjaśnienie jest tylko jedno: dobudowano kolejną szkołę i wrzucono dodatkowe wydatki  na budżet miasta,  a więc zabrakło pieniędzy.. Socjalizm gminny święci triumfy.. Żeby jak najwięcej wydawać i pozorować działania.. A socjalizm- to redystrybucja, a nie tworzenie bogactwa.. Co innego, gdyby szkoła muzyczna była prywatna- wtedy tworzone byłoby bogactwo i jakiekolwiek podatki. A tak? Tworzone jest marnotrawstwo. Jak to w demokratycznym państwie fiskalnym i marnotrawnym... Belgowie mają szansę na normalność.. Tylko szansę, bo do prawdziwej normalności daleko. Właśnie ogłoszono, że król Belgów, Albert II, wybrany został Belgiem Roku(!!!!). Oczywiście jak to w demokracji- lud wybrał.. Belgowie już mają dość demokracji i z tęsknotą sięgają do marzeń o monarchii , chociaż w osobie monarchy.. Monarchia jawi się Belgom jako „ostoja stabilności i bezpieczeństwa”. Zmiany mogą zacząć się od tęsknoty, za czymś stabilnym i przewidywalnym- jakim jest monarchia. Ale prawdziwa , a nie operetkowa, jak obecnie- bez żadnej realnej władzy.. Ciekawym jest co by się działo, jakby próbowano zamienić demokrację na monarchię w Belgii.?. Czy wojska Sojuszu Północno- Atlantyckiego stałyby z bronią u nogi? Czy może wystąpiłyby w obronie demokracji.?. Sądzę, że wystąpiłyby, gwałcąc demokrację.. Bo jak przy władzy są nasi, niezależnie od koloru partyjnego, to demokracja święci triumfy.. Gdyby w majestacie przypadku- trafili się inni. Wtedy – rzecz jasna- demokracja byłaby zagrożona.. Ale nie jest zagrożona w Polsce, szczególnie w Małopolsce,  w Małej Polsce..  Gdzie arcybiskupem  metropolitą krakowskim jest kardynał Stanisław Dziwisz, urodzony w Rabie Wyżnej... Tam demokracja triumfuje. Osobistym sekretarzem kardynała Dziwisza jest ks. Dariusz Raś, który- tak się składa- jest starszym bratem Ireneusza Rasia, który jest przewodniczącym Regionu Małopolskiego Platformy Obywatelskiej i jest posłem Platformy Obywatelskiej, która swoimi rządami doprowadza „ ten dziki kraj” do jeszcze większej dzikości, uchwalając na przykład ustawę o przemocy w rodzinie, na mocy której państwo demokratyczne może dziecko odebrać  rodzinie -nawet za klapsa(???). Nie słyszałem, żeby arcybiskup metropolita  krakowski protestował w tej sprawie.. A to jest sprawa fundamentalna, mająca na celu rozbicie polskiej rodziny, co jest marzeniem wszystkich socjalistów całego świata, jako siedliska więzi i konserwatyzmu… Oczywiście brat Ireneusza Rasia nie powinien odpowiadać za błędy swojego brata. To oczywiste.. Ale na przykład radną w  Sejmiku Małopolskim z ramienia Platformy Obywatelskiej jest pani Barbara Dziwisz- bratanica kardynała Stanisława Dziwisza.. I ona też przegłosowuje w Sejmiku „liberalnie” i „ solidarnie”.. Jak cała ta Platforma Obywatelska Unii Europejskiej. Oczywiście na własną odpowiedzialność, w ramach odpowiedzialności zbiorowej demokracji... A pan Andrzej Dziwisz, bratanek kardynała jest wójtem w Rabie Wyżnej, właśnie tam, gdzie urodził się kardynał Stanisław Dziwisz.. Tam też demokracja zatriumfowała.. W dniu 22 kwietnia 2009 roku, arcybiskup metropolita krakowski  Stanisław Dziwisz otrzymał z rąk Rady Miasta Krakowa dyplom- Honorowego Obywatela Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa(????). Ile w tym sformułowaniu niedorzeczności? Jak ktoś jest księciem Kościoła Powszechnego, częścią Monarchii Teokratycznej, to słowo” obywatel” powinno go co najmniej nastawiać nieufnie.. Przecież „ obywatele” nie wybierają kardynała na jego funkcję.(!!!). Kraków, był Królewski, ale już nie jest.. Jest demokratyczny, tak jak inne miasta w Polsce.. Pozostały w nim zabytki monarchii  I jeszcze do tego honorowy obywatel... Honorowy i obywatelski  Książę Kościoła. Prawa Boże, Prawa Człowiecze, Książę, obywatel- kompletny groch z kapustą.. Albo obywatel- albo książę.. Albo Prawa Człowieka- albo Prawa Boże.. Albo demokracja - albo monarchia.. I do tego stołecznego.. Żeby ośmieszyć  Króla ludwika XVI, rewolucjoniści nazwali go „ Obywatelem Kapet”(!!!!). Ludwik Ostatni, wnuk Ludwika XV i Marii Leszczyńskiej, prawnuk króla Polski Stanisława Leszczyńskiego, powędrował na demokratyczny szafot w roku 1993- dokładnie 21 stycznia..361 demokratów w Zgromadzeniu Narodowym , utworzonym ze Stanów Generalnych( to był błąd Króla zbierając po 180 latach Stany Generalne!), głosowało za śmiercią Króla przeciw 360 głosujących  przeciw.. Król poszedł na szafot dzięki jednemu głosowi „za”.. Demokracja wobec królestwa zatriumfowała.. Prawdę zdrady ustanowiono w głosowaniu w Zgromadzeniu Narodowym.. Tak jak dzisiaj: Prawdę w komisjach śledczych  i innych sprawach państwowych , demokraci ustalają w glosowaniu większościowym.. Niedługo wszystkie, co ważniejsze politycznie, wyroki sądowe będą ustalać w głosowaniu.. Król Ludwik XVI starszy brat Ludwika XVIII i Karola X z Burbonów, został potraktowany demokratycznie, choć z demokracji nie został powołany na króla.. Demokracja go zabiła! Pamiętam jak po watykańskiej projekcji „ Pasji” Mela Gibbona, która to „Pasja” doprowadzała do pasji środowiska  żydowskie- jak donosiła prasa- Jan Paweł II powiedział:” Tak było”. Sekretarz papieża Stanisław Dziwisz, dementował tę wypowiedź, twierdząc że papież z nikim nie rozmawiał na ten temat. Po Katastrofie Smoleńskiej, to on wyraził zgodę na pochowanie pary Marii i Lecha Kaczyńskich na Wawelu, wśród królów, a nie obywateli.. Przez których zostali wybrani.. Arcybiskup metropolita krakowski  kardynał Stanisław Dziwisz jest jeszcze honorowym Obywatelem Kapet - Nowego Targu, Opoczna, Międzyrzeca Podlaskiego.. Czy Polska to nie jest” dziki kraj”? Wszystko pomieszane jak groch z przysłowiową kapustą.. Chociaż ja osobiście bardzo lubię groch z kapustą, ale nie w życiu politycznym. Na wielkim talerzu.. I jeszcze ta konferencja  w 2010 roku wraz z prezydentem  Bronisławem Komorowskim pt:” Rola Kościoła Katolickiego w procesie integracji europejskiej”(????) Czy Kościół Chrystusowy został powołany do integracji europejskiej przez samego Chrystusa? Czy może do nauczania Słowa Bożego? Polska to naprawdę dziki kraj.... A jaki jest szczyt niezaradności? Zaplątać się w telefon bezprzewodowy.. Ale ONI zaplątują nas nie w telefon bezprzewodowy.. ONI zaplątują nas w antycywilizacyjne sieci! WJR

Marek Król: Kask na zmywaku Ten człowiek zachowuje się, jakby nigdy nie zdejmował kasku. Charakterystyczne jest wybałuszanie oczu i nieustanne podnoszenie brwi. Nawet banalne stwierdzenie: przyszedłem, a więc jestem, wywołuje brwi unoszenie. Gałki oczne są w stanie takiego wytrzeszczu, jakby człowiek ten odkrył lekarstwo na ociężałość umysłową. I tak widzę Jego otoczonego przez wianuszek młodych na celebrowanej w Pałacu Gali Przedsiębiorczości Młodzieżowej. Człowiek w kasku stoi i przemawia, co samo w sobie łączy dwie wyczerpujące czynności. "Jestem przekonany, że konkurs daje możliwości kształtowania u młodych ludzi cech przydatnych w całym życiu, bo być przedsiębiorczym trzeba w każdej sytuacji, nie tylko gdy myśli się o własnym przedsiębiorstwie"- powiedział gospodarz gali Bronisław Komorowski. Jeśli ktoś myśli, że zawracam Czytelnikom głowy pierdołami, to myśl tę niech zdławi w zarodku. Ani prezydent, ani "Wyborcza" informująca o gali, pierdołami się nie zajmują. Z gazety, którą w Polsce czytają ludzie w kaskach, ale o najwyższych czołach i takim wykształceniu, z tej to gazety dowiedziałem się o młodych przedsiębiorcach. Aż 25 szkół nagradzał prezydent za przedsiębiorczość. Serce mi rosło, kiedy to czytałem, ale na krótko. Wystarczyło, by dzielna gazeta opisała jednego z nagrodzonych. Ucznia z Zespołu Szkół STO w Człuchowie za fotoreportaż z praktyk w nadleśnictwie Niedźwiady. Cóż, czego można się spodziewać po pierwszym gajowym III RP i komitecie honorowym nagrody, w którym znaleźli się minister Wóycicka i doradca Wujec. Z przedsiębiorczością ma to tyle wspólnego, co iPod z deską do krojenia kiełbasy. Przedsiębiorczość byłaby potrzebna do zrobienia reportażu o pracy umysłowej w Kancelarii Prezydenta. Obawiam się jednak, że koszty oświetlenia do zdjęć byłyby horrendalne. Fundacja Młodzieżowej Przedsiębiorczości krzewi, rozwija przedsiębiorczość, a prasa to opisuje. Licealistki z chorzowskiej "Dwójki" praktykowały w urzędzie miejskim. "Polska The Times" poinformowała, że po jednym dniu praktyk licealistki marzą o pracy w urzędzie. Nie wiem, czy Europa i USA wytrzymają ten przyrost młodzieżowej przedsiębiorczości w Polsce. Tysiące nagrodzonych znowu wyjedzie do Londynu, by na zmywaku doskonalić swoją kreatywność. A nad zmywakiem powieszą sobie dyplom "Młodzieżowego przedsiębiorcy" i oczywiście wspólne zdjęcie z prezydentem w kasku, który dorysują przedsiębiorczy Rumuni. W PRL ktoś kto krzyknął, że prezydent jest durniem, nie wiedział, za co go wsadzą do więzienia. Czy za obrazę człowieka piastującego urząd, czy za ujawnienie tajemnicy państwowej. Ktoś powie, że piszę bzdury, bo w PRL nie było prezydenta, a funkcję tę spełniał przewodniczący Rady Państwa. To prawda, ale poza tym nic się nie zmieniło. Dylemat pozostał, a siedzieć można za ujawnienie tajemnicy państwowej.

http://www.se.pl/wydarzenia/opinie/kask-na-zmywaku_170501.html

Irena Szafrańska's blog

Lech Kaczyński powrócił do NIK

1. Wczoraj w Najwyższej Izbie Kontroli odsłonięta została tablica upamiętniająca byłego prezesa Izby śp. Lecha Kaczyńskiego. Jego Imię otrzymała też Sala Kolegialna NIK. Byłem na tej uroczystości.

2. Lech Kaczyński był prezesem NIK w latach 1992-95. Objął urząd po śp. prezesie Walerianie Pańko, który po kilku miesiącach urzędowania zginął w tragicznym wypadku drogowym. Dwaj dawni prezesi Izby skończyli życie w tragicznych okolicznościach....  Lech Kaczyński przeprowadził NIK w nowe czasy. Zachował to, co było w niej dobre (bo NIK z czasów PRL-u miał swoje dobre strony) zmienił to, co trzeba było zmienić i stworzył podstawy nowoczesnej kontroli państwowej w Polsce (te podstawy, które zmianami w ustawie obecna koalicja PO-PSL-SLD właśnie skruszyła). Przede wszystkim jednak Lech Kaczyński przygotował i przeprowadził przez nieprzychylny Mu wtedy Sejm nową ustawę o NIK. Tę ustawę, która wprowadziła kadencyjność prezesa i pozbawiła Go funkcji.

3. Zostałem prezesem NIK po Lechu Kaczyńskim. Już nie będę wspominał wszystkich perypetii związanych z moim wyborem, w Sejmie zostałem wybrany głosami SLD-PSL, ale w Senacie SLD wycofało sie z poparcia, a zatwierdzenie mojej kandydatury nastąpiło głosami senatorów PSL i Solidarności. 23 czerwca 1995 roku złożyłem w Sejmie przysięgę, a potem miałem przejmować Izbę z rąk Lecha Kaczyńskiego. Kaczyński czekał na mnie w NIK ze swoimi współpracownikami. Miała się odbyć stosowna celebra, która jednak sie odwlekała, bo Marszałek Zych gdzieś się zawieruszył i nie miał mnie kto wprowadzić do NIK, a sam nie mogłem przecież pojechać i powiedzieć - dzień dobry, ja tu jestem prezesem, którędy do gabinetu..... Mijały godziny, ja zaprzysiężony juz prezes NIK posiedziałem sobie trochę w bibliotece (ustawę o NIK poczytałem, żeby się z grubsza zorientować, czym mam kierować), trochę pochodziłem po ogrodach sejmowych, potem znów w bibliotece, godziny mijały, a Zycha nie ma! Gdzieś pod wieczór dopiero zlitował sie nade mną wicemarszałek Cimoszewicz i mnie do tego NIK-u zawiózł i wprowadził. Lech Kaczyński już jednak nie czekał i wcale mu się nie dziwię, też bym upokarzająco nie czekał tyle godzin... Był to nieprzyjemny zgrzyt, nie z mojej winy zaistniały, ale Lech Kaczyński miał powody sie obrazić. Wyglądało to przecież tak, jakbym nie chciał sie z nim spotkać.

4. Gdzieś po miesiącu urzędowania zaprosiłem byłego prezesa Lecha Kaczyńskiego na osobistą rozmowę. Współpracownicy odradzali - obrażony jest, nie przyjdzie. Przyszedł. To nie była łatwa rozmowa dla mnie i dla Niego chyba też. Lech Kaczyński bardzo się związał z Izba, to było zresztą widać przez długie lata potem, także wtedy, gdy już był Prezydentem Rzeczypospolitej, NIK to było jego oczko w głowie. A ja wtedy, w 1995 roku byłem w roli obcego człowieka, który nagle wszedł w Jego buty i chodzi po Jego gospodarstwie. Takie są mechanizmy psychologii, ze następców zazwyczaj się nie lubi. Lech Kaczyński nie okazał mi tego nigdy. Wręcz przeciwnie, powiedział mi o Izbie wiele ważnych rzeczy, przedstawił swoje zamiary, swoją wizję Izby, wyraził nadzieje, że może nie odrzucę wszystkiego, co On zamierzał zrobić. Nie odrzuciłem.

5. 1995 rok To był szczyt potęgi lewicy w Polsce, czas Kwaśniewskiego, jak bystra woda  rwącego do prezydentury. Rządząca lewica nie mogła darować Kaczyńskiemu dociekliwych kontroli. Oczekiwali ode mnie pełnej "dekaczyzacji" NIK. Usłużni i życzliwi podsyłali całe listy "kaczystów" do zwolnienia. Podarłem je i wyrzuciłem bez czytania. Zapamiętałem tylko jedno nazwisko, które tam było - Władysław Stasiak. Świętej pamięci Władysław Stasiak. We wspominanej rozmowie zapytałem Lecha Kaczyńskiego, żeby wskazał ludzi, na których szczególnie Mu zależy, żeby ich nie skrzywdzić przy zmianach kadrowych, jakie były wtedy wprowadzane, Izba przechodziła bowiem reorganizację w związku z wprowadzaniem w życie nowej ustawy. Kaczyński wskazał pułkownika Józefa Dziedzica, szefa departamentu zajmującego się kontrolami wojska. Dziedzic był kontrolerem, ale też czynnym oficerem i generałowie uradzili, żeby "w nagrodę" za wnikliwość kontroli wziąć pułkownika z powrotem w kamasze. Kaczyński go przed tym bronił i prosił mnie, żebym tę obronę kontynuował. Kontynuowałem i obroniłem przed wojskiem nie tylko pułkownika Dziedzica, ale i innych wojskowych kontrolerów. Doprowadziłem, że wszyscy oni zostali przeniesieni w stan spoczynku i w ten sposób wprowadzona została w Polsce prawdziwa cywilna kontrola nad armią. I wskazał jeszcze dyrektora Szyca - brutalnie atakowanego autora kontroli, która suchej nitki nie zostawiła na prywatyzacji Banku Śląskiego. Szyca zostawiłem, to on potem przeprowadzał mi świetne kontrole prywatyzacji Domów Centrum, Telekomunikacji Polskiej, PZU. Za innymi pracownikami Kaczyński sie nie wstawiał i chyba nie było potrzeby, bo czystki w NIK-u nie było, "dekaczyzacji" też nie przeprowadziłem, a w dawnych współpracownikach Lecha Kaczyńskiego miałem znakomite wsparcie, że wspomnę raz jeszcze nieodżałowanego Władysława Stasiaka.

6. W ciągu 6 lat mojej kadencji Lech Kaczyński może dwa, trzy razy wypowiedział sie o mojej działalności krytycznie, ale nigdy napastliwie. Pamiętam, jak się dziwił - jak można będąc prezesem NIK mieć jeszcze czas na pisanie komentarzy do kodeksu karnego (rzeczywiście w 1997 roku w ciągu kilku miesięcy napisałem obszerny, pierwszy na rynku komentarz do nowego wtedy kodeksu karnego). Zaś na koniec mojej kadencji, już jako Minister Sprawiedliwości, na pytanie Moniki Olejnik o ocenę mojej działalności w NIK odpowiedział po namyśle - Janusz Wojciechowski miał swoje mocniejsze i słabsze strony, po czym opowiedział ciepło tylko o tych mocniejszych. Miło to było usłyszeć od byłego prezesa, który wtedy już triumfalnie powracał do wielkiej polityki.

7. Wrogowie oskarżali i do dziś jeszcze oskarżają Lecha Kaczyńskiego o pamiętliwość, małostkowość, skłonność do urazy. Jakże to fałszywe oskarżenia. Jego stosunek do mnie był najlepszym dowodem, ze nie był to człowiek małostkowy. O to wielogodzinne czekanie z kluczami do urzędu miał prawo obrazić się bez dwóch zdań. Miał prawo nastawić się do mnie negatywnie, jako następcy. Nie obraził sie i negatywnie się nie nastawił.

8. Pamiętam jeszcze jedna rozmowę - w lutym 1999 roku, na uroczystościach 80-lecia NIKU-u. Goście juz wyszli, obsługa gasiła światła, a Lech Kaczyński siedział ze mną i długo rozmawialiśmy o Izbie, co robić, co kontrolować, co zmienić. Lech Kaczyński nie pełnił jeszcze wtedy żadnej funkcji państwowej, był profesorem prawa pracy, ale NIK kochał... tak, to właściwe słowo, on po prostu kochał te Izbę.

9. Jarosław Kaczyński opowiadał, że Jego Brat ciągle marzył o tym, żeby powrócić kiedyś do NIK. I wczoraj powrócił, wyryty na kamiennej tablicy...  Janusz Wojciechowski

To już nie jest nawet śmieszne To już nie jest śmieszne, proszę Państwa. Oto jak prezydent Rzeczypospolitej widzi politykę zagraniczną i swój w niej udział (z wywiadu dla Polskiego Radia, przeprowadzonego przez dwóch dziennikarzy, znanych z bezkompromisowego dociskania rządzących – Jana Ordyńskiego i Wojciecha Mazowieckiego): A druga rzecz, która powiedziałbym się ewidentnie udała, no to powiedziałbym każdemu bym życzył prezydentowi na przyszłość i w przyszłości również, żeby mógł się pochwalić zrobieniem dla Polski czegoś takiego jak ja – w sensie kontaktów zagranicznych. No, to jednak jest korona Himalajów, proszę panów, kontakt... kontakty i takie ważne spotkania: papież, prezydent Stanów Zjednoczonych, prezydent Rosji, prezydent Niemiec w ciągu... i teraz jeszcze jutro prezydent Francji i pani kanclerz Merkel, a w najbliższych czasach też dalsze kontakty na najwyższych szczeblach, a to jest dowód oczywiście na to, że Polska odzyskuje swoją pozycję kraju o stabilnej polityce, ważnego partnera i kraju, z którym chce się utrzymywać relacje na najwyższych szczeblach. To nie jest, proszę Państwa, dowcip ani kabaretowy skecz. To autentyczne słowa prezydenta dużego, środkowoeuropejskiego państwa. Ten prezydent uważa, że:

Po pierwsze– niebywałym sukcesem w polityce zagranicznej jest sam fakt, iż udało mu się spotkać z paroma ważnymi przywódcami.

Po drugie – że nie jest ważne, co z nimi ustalił, załatwił, co z tych spotkań wyniósł i co w praktyce wynosi Polska. Ważne tylko to, że mógł im podać dłoń. A może oni jemu.

Po trzecie – z zakompleksioną, prowincjonalną radością przechwala się swoją „koroną Himalajów”, tak jakby w pokoiku nad łóżkiem miał wywieszone zdjęcia tych, których chce spotkać, i stawiał na nich ptaszki.

Po czwarte – uznaje, iż sam fakt, że do tych spotkań doszło, oznacza jakieś niebotyczne wzmocnienie pozycji Polski na świecie. Owszem, wiele razy naśmiewałem się z prezydenta Komorowskiego. Ale tym razem śmiech zamiera mi w gardle. To już nie są żarty. Głowa polskiego państwa z niezachwianą pewnością siebie – ba, z dumą! – w oficjalnym wywiadzie prezentuje poziom prowincjonalnego sołtysa, który politykę międzynarodową obserwował dotąd z perspektywy Bździna Dolnego, a gdy pozwolono mu trochę pojeździć, zaczął się ekscytować tym, że z bliska może sobie obejrzeć ludzi, których dotąd widział tylko w telewizorze. Skoro tak pan prezydent postrzega politykę zagraniczną państwa, to nic dziwnego, że nie był w stanie wykorzystać swojej wizyty w USA, która w waszyngtońskich kręgach zostanie zapamiętana jako żenująca kompromitacja za sprawą totalnego braku profesjonalizmu. Ale gdzie tam Ameryka. Prof. Kuźniar dba, żeby pan prezydent zanadto się Amerykanom nie przymilał. Za to udało się zorganizować w stolicy Polski spotkanie przywódców państw Trójkąta Weimarskiego. Jak prezydencki doradca uzasadnia reaktywację tej instytucji – ba, uczynienie z niej flagowego okrętu polskiej polityki zagranicznej? Jest 1000 dobrych powodów, dla których ten Trójkąt to naturalna figura geometryczna. Polska, Francja i Niemcy to trzy kraje, które stanowią kręgosłup geopolityczny Europy, uwzględniający kontekst kulturowy, ekonomiczny i doświadczenia europejskie. Drugiej takiej trójki w Europie się nie znajdzie. Jak już nie znajduję żadnego innego argumentu sięgam po ks. Tischnera i jego opowieść o podhalańskim Heraklicie, czyli Jędrku z Pyzówki. Ów filozof podhalański mawiał: Jest trzech przyjaciół - Józek, Władek i Jasiek. Czasem się napiją. Każdego z nich gorzałka inaczej bierze. Jeden przechyla się do przodu, inny do tyłu, trzeci w bok. Żaden indywidualnie nie jest w stanie utrzymać się w pionie, ale jak się wezmą trzej za ramiona, to dojdą bezpiecznie do domu. Tak samo te trzy kraje. Mają inne widzenie świata, ale żeby utrzymać w pionie integrację europejską muszą trzymać się razem. Bez współpracy tych trzech krajów nie będzie Unii Europejskiej. Innymi słowy – zero konkretów, zamiast nich klasyczny eurobełkot. Z tysiąca powodów poznajemy zero. Choć nie, przepraszam, jeden konkret jest: „Nasi partnerzy złożyli dziś przyrzeczenie: może nie w każdym spotkaniu »17« [grupy krajów strefy euro] będziemy uczestniczyć, ale w wielu z nich tak”. Chwalenie się mglistą, niekonkretną obietnicą w sytuacji, gdy dwaj nasi rzekomo najlepsi partnerzy montują właśnie unię w Unii, to świadectwo skrajnej głupoty albo cynizmu. TW nie odgrywa i nie może odegrać żadnej roli poza zapewnieniem polskim przywódcom ładnych foto-opów z Angelą i Sarko. Dlaczego? Bo jesteśmy w nim najsłabszym członkiem, a nasi partnerzy mają więcej wspólnych interesów, sprzecznych z polskimi, niż my z którymkolwiek z nich. Pakowanie się w taki układ kosztem wzmacniania polskiej pozycji w regionie, to nonsens. Patrzę z coraz większym przerażeniem na poczynania Bronisława Komorowskiego, zwłaszcza na scenie międzynarodowej. Nie wiem, czy którykolwiek polityk w dziejach III RP zaszkodził równie mocno naszej pozycji w równie krótkim czasie. A to dopiero początek kadencji. Warzecha

W. Olewnik: ktoś podmienił zwłoki w ciągu jednej nocy Bandyci, którzy zostali skazani za zamordowanie mojego syna, mogli nie popełnić tej zbrodni. W celach nie popełniali samobójstw tylko zostali zamordowani. Zwłoki Krzysztofa leżały w wodzie, a nie na polanie pod Różanem. Ta cała mistyfikacja ma osłaniać faktycznych oprawców mojego syna. Tylko dla portalu Onet.pl Włodzimierz Olewnik zgodził się ujawnić szokujące kulisy najgłośniejszej zbrodni ostatnich lat. Leszek Szymowski: Za tydzień wigilia. Już po raz dziesiąty z rzędu przy Państwa stole wigilijnym nie będzie Krzysztofa. Czy przez ten czas, jaki upłynął od uprowadzenia, a później zabójstwa syna, zdołał Pan choć częściowo poznać prawdę o okolicznościach tej tragedii? Włodzimierz Olewnik: Były takie momenty, że wydawało mi się, że uda się poznać całą prawdę. Teraz nie żyję już złudzeniami. Straciłem je kiedy w trakcie procesu bandytów oskarżonych o zabójstwo mojego syna, zorientowałem się, że to wszystko to tylko gra pozorów. Dziś nie mam wątpliwości, że na ławie oskarżonych zabrakło tych, którzy naprawdę stali za zamordowaniem Krzysztofa.

To szokujące, co Pan mówi. Przecież nikt dotychczas nie kwestionował, że morderstwa dokonali ludzie Franiewskiego, którzy najpierw porwali Krzysztofa, potem go przez wiele miesięcy przetrzymywali, a w końcu – po tym, jak odebrali okup – zamordowali. Ludzie Franiewskiego czyli kto? Sam nie znam dziś odpowiedzi na to pytanie, a bardzo wiele bym dał, aby ją poznać. W trakcie śledztwa wychodzi na jaw, że trzej bandyci, którzy pilnowali mojego syna – mam na myśli Kościuka, Pazika i Ireneusza Piotrowskiego – po przejęciu okupu postanowili trzymać Krzysztofa przy życiu jeszcze dwa miesiące tylko po to by wyciągnąć ode mnie jeszcze raz okup w wysokości kilkuset tysięcy. Franiewski się na to nie zgodził. Przyjechał do nich – tam, gdzie Krzysztofa przetrzymywano, i solidnie ich zbił. Prawdopodobnie wersja zdarzeń mogła być taka, że potem Franiewski osobiście zamordował mojego syna przy pomocy kogoś jeszcze. Nie wiem kto to był, ale na pewno w samym morderstwie nie uczestniczył Kościuk. Zabójstwa mogli dokonać Franiewski i Pazik, ale wszystko wskazuje na to, że był jeszcze ktoś trzeci. Niestety nie wiem kto.

Na jakiej podstawie Pan to mówi? Ostatnio media podały informację, że w dziurze na polanie w Dzbądzu – z której miano wykopać zwłoki Krzysztofa – znaleziono jakieś butelki i kilka innych przedmiotów. Te przedmioty wskazują na to, że morderców było więcej niż dwóch. A ponadto, wskazują one, że w zbrodni uczestniczyło więcej osób. Poszlak, które o tym mówią, jest znacznie więcej. Powoli zaczyna to wykluczać wersję o zbrodni dokonanej tylko przez Kościuka i Pazika.

Ale przecież to oni zostali skazani za to zabójstwo. I nawet przyznali się do winy. Do winy przyznał się tylko jeden z nich – Sławomir Kościuk. Pazik konsekwentnie milczał – tak na etapie śledztwa prokuratorskiego, jak i na etapie procesu sądowego. Zabrał głos tylko jeden raz. Tuż po ogłoszeniu wyroku, gdy usłyszał, że dostał dożywocie, podniósł się i powiedział: „To wszystko wyglądało zupełnie inaczej”. I to było wszystko, co od niego usłyszeliśmy. To Kościuk obciążył Pazika. Wcześniej, przed procesem, Kościuk uważał, że dogadał się z prokuraturą, że jeżeli przyzna się do winy to dostanie nadzwyczajne złagodzenie kary - najwyżej sześć lat więzienia w nagrodę za współpracę z wymiarem sprawiedliwości, z czego będzie mógł wyjść na warunkowe zwolnienie po odsiedzeniu części kary. To była dla niego perspektywa kusząca, bo mógł już w niedługi czas później być na wolności. Jego plany legły w gruzach, gdy dowiedział się, że sąd również jemu wymierzył karę dożywotniego więzienia. I nagle Kościuk powiedział głośno do swojego adwokata: Przecież to nie tak miało być, ustalaliśmy co innego. Adwokat powiedział to samo do prokuratora. Byłem wtedy obecny na sali sądowej i słyszałem to na własne uszy.

Jak zachował się sąd? Przeszedł nad tym do porządku dziennego bo z materiału dowodowego oraz z przesłuchań nic więcej nie wynikało. A to był moment, kiedy można było poznać prawdę, bo oskarżeni wydawali się zdruzgotani tym, że usłyszeli takie wyroki. Drugą taką szansę mieliśmy po wyroku. Obrońcy oskarżonych chcieli zaskarżyć wyrok, sprawa trafiłaby wówczas do Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Kościuk i Pazik walczyli wtedy o swój los. Niejasna jest tutaj rola jednego z obrońców Kościuka, który – wszystko na to wskazuje – przed wyrokiem sądu I instancji mamił swojego klienta, że jeśli przyzna się do winy, to może liczyć na nadzwyczajne złagodzenie kary. Kościuk się przeliczył.

Pozostała druga instancja. Zakładam, że Kościuk liczył, że mimo wszystko dostanie łagodny wyrok i niebawem będzie na wolności. Wyrok sądu pogrzebał te nadzieje. Kościuk mógł się czuć wystawiony do wiatru, oszukany. Została mu w ręku poważna karta przetargowa: wiedza o zbrodni. Było jasne, że może próbować odegrać się na ludziach, którzy go oszukali i zmusili do wzięcia na siebie cudzej winy. Kościuk mógł po prostu zacząć mówić. Ale tak się nie stało, bo w krótki czas po tym wyroku odszedł z tego świata.

Pan nie wierzy w wersję o samobójstwie? On miał do odegrania pewną rolę. Mogę domniemywać, że miał wziąć na siebie cudzą winę i przyznać się do zabójstwa. W zamian miał otrzymać niski wyrok i wkrótce wyjść na wolność. Rolę tą odegrał bardzo dobrze tylko w ostatniej fazie został oszukany, bo zamiast łagodnego wyroku usłyszał dożywocie. Ja muszę tutaj pochwalić Sąd Okręgowy w Płocku, który nie dał się nabrać na fałszywą skruchę Kościuka i posłał go do więzienia na resztę życia. To była jedyna rzecz, na którą ten bandyta zasługiwał. Ale wtedy dla tych, którzy uknuli tą intrygę, powstało niebezpieczeństwo, że zacznie mówić o okolicznościach śmierci mojego syna. Zorganizowano mu więc śmierć wyglądającą jak samobójstwo. I całą swoją wiedzę Kościuk zabrał do grobu. Dla opinii publicznej stworzono wersję brzmiącą bardzo wiarygodnie: bandyta usłyszał wyrok dożywocia, zrozumiał, że resztę życia spędzi za kratkami, nie wytrzymał tego psychicznie i się powiesił w celi.

Pozostałe śmierci osób mających dużą wiedzę w sprawie też nie były – według Pana – wynikiem samobójstwa? Powtarzam: nie wierzę w wersję o samobójstwach. W lipcu 2009 roku ogłoszono, że powiesił się strażnik więzienny, który pilnował Wojciecha Franiewskiego, a wcześniej, przez krótki czas także Kościuka. Istnieją uzasadnione poszlaki, że ten strażnik miał wiedzę, że Franiewskiego i Kościuka pod osłoną nocy wyprowadzano z aresztów. Możliwe, że nawet to widział. Okoliczności jego samobójstwa też budzą sporo wątpliwości. Najbardziej to, że pełniący wówczas dyżur asesor prokuratury z Iławy otrzymał zgłoszenie i w ogóle nie pojechał na miejsce odnalezienia zwłok.

W efekcie na miejscu, podczas pierwszych czynności, nie było prokuratora tylko sami policjanci. Ten niefortunny asesor prokuratury otrzymał za to tylko karę nagany, a przecież powinien usłyszeć zarzut niedopełnienia obowiązku. Co więcej: specjalna komisja powołana przez ministra sprawiedliwości oficjalnie stwierdziła, że strażnik zginął śmiercią samobójczą, a to samobójstwo nie miało związku ze sprawą uprowadzenia mojego syna. Przyzna Pan, że to zaskakująca konkluzja.

Czyli według Pana to nie było samobójstwo? Nie wiem dokładnie w jakich okolicznościach Mariusz K. odszedł z tego świata. Są informacje przemawiające za tym, że faktycznie to było samobójstwo, ale są też informacje, które tą wersję kwestionują. Ale nie zgadzam się z tym, że ta śmierć pozostaje bez związku ze sprawą zbrodni na moim synu.

Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że prawdopodobnie ten strażnik był rodzinnie powiązany z Robertem Pazikiem, który został skazany na dożywocie za zamordowanie mojego syna. Pazik w styczniu 2009 roku popełnił samobójstwo w celi więziennej w Płocku. Okoliczności tego samobójstwa też nie są do końca jasne, bo istnieją poszlaki mówiące o tym, że ktoś go zmusił do popełnienia samobójstwa, lub wręcz pomógł mu je popełnić. Pazik miał ogromną wiedzę o tym co działo się z Krzysztofem i najprawdopodobniej wiedział kto uczestniczył w morderstwie oprócz Franiewskiego. I także on zabrał swoją wiedzę do grobu. Strażnik więzienny Mariusz K. pilnował wcześniej Sławomira Kościuka i Wojciecha Franiewskiego. Pełnił dyżur także tamtej nocy, kiedy Franiewski popełnił swoje tajemnicze samobójstwo. Czy wówczas coś widział lub był świadkiem czegoś? Nie wiem, ale z pewnością mógł pomóc odpowiedzieć na pytanie w jakich okolicznościach zginął Franiewski. Istnieją natomiast dowody, że i Kościuk i Franiewski byli nocami wyprowadzani z cel i wywożeni przez nieznane osoby poza teren aresztu śledczego. Oczywiście poza protokołem i całkowicie niezgodnie z regulaminem więziennym. W tamtym czasie i Kościuk i Franiewski mieli wskazać miejsce ukrycia zwłok. Wskazali oba miejsca.

Oba? Tak. Bo mówimy o dwóch miejscach. Z polany pod Różanem wykopano zwłoki, ale wszystko wskazuje na to, że nie były to zwłoki mojego syna. Należały do osoby uprowadzonej przez gang nowodworski omyłkowo i potem zamordowanej. Jeśli wierzyć różnym doniesieniom to zwłoki Krzysztofa znajdowały się w innym miejscu, były porzucone w rzece lub w stawie. Wskazuje na to ich wygląd, po odnalezieniu. Jako pierwszy, zwrócił na to uwagę mój zięć, który jest lekarzem. Te pierwsze zwłoki, wydobyte z polany pod Różanem, przewieziono do zakładu medycyny sądowej, gdzie miały zostać poddane sekcji. Tam je umyto, zważono i zmierzono. Okazały się, że były 7 centymetrów dłuższe od wzrostu Krzysztofa. Jednak nie ma protokołu z ich sekcji. Następnego dnia dokonano sekcji zwłok mojego syna – miały już właściwy wzrost, a w dodatku laboranci odkryli połamane żebra. Były to z pewnością inne zwłoki niż te, które przywieziono wcześniej. Zrozumieliśmy, że ktoś podmienił zwłoki w ciągu jednej nocy. Niestety zaraz po tym, jak się zorientowaliśmy, okazało się, że w niewyjaśnionych okolicznościach zniknęła taśma z monitoringu. I dziś nie da się ze stuprocentową pewnością udowodnić, że zwłoki zostały podmienione.

A wiadomo gdzie zakopano zwłoki Krzysztofa? Ta historia jest kluczowa. Jak powszechnie wiadomo, w lipcu 2003 roku oprawcy przejęli okup za mojego syna: 300 tysięcy Euro. Franiewski kazał im zabić Krzysztofa. Jednak Kościuk i Piotrowski najprawdopodobniej postanowili go jeszcze potrzymać przy życiu i wyłudzić okup ode mnie po raz drugi. Franiewski przyjechał na miejsce i obu ich porządnie zbił. Potem doszło do morderstwa. Zwłoki Krzysztofa zostały zakopane. Wszystko wskazuje na to, że później Franiewski – już sam – wykopał je, wyjął i zakopał gdzie indziej. Nie powiedział o tym żadnemu ze swoich wspólników. A jakiś czas później w tym dole, gdzie pierwotnie przetrzymywano Krzysztofa, zakopano inną osobę. I to by wyjaśniało cały szereg późniejszych zdarzeń. Prawdziwi mocodawcy zbrodni na moim synu doszli chyba do wniosku, że jak oddadzą mi ciało, to ja się uspokoję i przestanę poruszać niebo i ziemię, aby ich ścigać. Po zatrzymaniu, Kościuk wskazał – jako miejsce zakopania zwłok – polanę pod Różanem. Bo Kościuk nie wiedział, że tam już leżą inne zwłoki. Tyle tylko, że okazało się, że wydobyto stamtąd zwłoki nie mojego syna. Prawdziwi oprawcy zorientowali się, że jedynym, który wie, gdzie właściwe zwłoki zostały zakopane, jest właśnie Franiewski. Dlatego ktoś nocą przyjechał po niego do aresztu. Franiewski w tajemnicy wskazał miejsce, gdzie zakopał Krzysia. Franiewski wiedział o sprawie mojego syna wszystko, a groziło mu dożywocie. Ta wiedza z pewnością mogła mu pomóc w tym, by od dożywocia się wywinąć. W ten sposób Franiewski stał się niebezpieczny dla prawdziwych inspiratorów zbrodni i dlatego zorganizowano mu samobójstwo. Na podstawie dotychczasowych ustaleń śledztwa, nie potrafię ułożyć innego scenariusza tych wydarzeń. Rozmawiał: Leszek Szymowski

„Sensacyjne ustalenia” Sensacyjne ustalenia ws. śmierci zabójcy Krzysztofa Olewnika Sławomir Kościuk mógł zostać schwytany za przedramiona, doprowadzony do stanu bezbronności, zadzierzgnięty, a następnie powieszony - taką informację na temat samobójczej śmierci jednego z zabójców Krzysztofa Olewnika zawarli posłowie z sejmowej komisji śledczej w projekcie raporcie, do którego dotarła TVN24. W projekcie raportu czytamy m.in.: „W ocenie lekarza dokonującego sekcję zwłok, Sławomir Kościuk zmarł śmiercią gwałtowną na skutek uduszenia gwałtownego, najprawdopodobniej przez zawiśnięcie w pętli, jednakże stwierdzone podczas sekcji zwłok obrażenia kończyn górnych nasuwają podejrzenie, że Sławomir Kościuk mógł zostać schwytany za przedramiona, doprowadzony do stanu bezbronności, zadzierzgnięty a następnie powieszony„. Projekt raportu mówi też, że „nie można wykluczyć, że obrażenia kończyn górnych powstały w okresie agonalnym na skutek uderzenia kończynami o znajdujące się w pobliżu przedmioty, bądź na skutek innych urazów narzędziem tępym, szorstkim, krótko przed zgonem”. - Nie jestem w stanie tej informacji zweryfikować, mogą to zrobić prokuratorzy prowadzący postępowanie. Muszę powiedzieć, mając duże zaufanie akurat do tej komisji, że dla mnie wiążąca będzie w tym zakresie opinia prokuratury – skomentował na gorąco w Radiu ZET minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski.

Sławomir Kościuk, jeden z zabójców Krzysztofa Olewnika, miał powiesić się w celi aresztu śledczego w Płocku 4 kwietnia 2008 roku. http://wiadomosci.onet.pl

Rzeczywiście, ustalenia są całkiem sensacyjne. Do tej pory święcie wierzyliśmy, że cała seria przedwczesnych zgonów w polskich więzieniach to samobójstwa – włącznie z najsłynniejszym chyba samobójstwem Ireneusza Sekuły, który sobie strzelił trzy razy w brzuch (ewenement w historii kryminalistyki), raz nie trafiając. Powtórzymy raz jeszcze: nie wierzymy, że sprawa zabójstwa Krzysztofa Olewnika zostanie rozwiązana, gdyż zamieszane w nią były osoby z absolutnie najwyższej półki wśród rządzących. Nikt inny nie byłby w stanie przestawiać sędziów i prokuratorów, jak pionki na szachownicy, uniemożliwiając normalne prowadzenie śledztwa.

Kalisz aż skakał w fotelu Osoby tej samej płci, które zawrą prawny związek w państwie, gdzie jest to możliwe, w Polsce będą musiały być traktowane jak małżeństwo ze wszystkimi tego konsekwencjami. Kalisz aż skakał w fotelu.

Z posłem Arturem Górskim (PiS), członkiem Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych, rozmawia Anna Ambroziak

Sejm uchwalił w piątek ustawę Prawo prywatne międzynarodowe. Jakie ryzyko niesie ze sobą nowe prawo? - Jest to de iure wprowadzenie tylnymi drzwiami do polskiego porządku prawnego legalizacji układów homoseksualnych. Ustawa przewiduje, że jeśli w prawie jakiegoś państwa istnieje możliwość zawierania związku osób tej samej płci, zrównująca prawnie taki związek z prawdziwym małżeństwem, to Polska, przyjmując tę ustawę, jednocześnie uznaje takie związki i godzi się na konsekwencje prawne z tym związane. W praktyce oznacza to tyle, że osoby tej samej płci, które zawrą prawny związek w państwie, gdzie jest to możliwe, w Polsce będą musiały być traktowane jak małżeństwo ze wszystkimi tego konsekwencjami. Już sobie wyobrażam turystykę homoseksualną z Polski do takiej Holandii, a później roszczenia tych osób w Polsce i dochodzenie przez nie przed sądami wszystkich praw przynależnych małżonkom, z adopcją dzieci włącznie. Mało tego, przyjęcie tej ustawy spowoduje, że środowiska jednopłciowe, powołując się na to prawo, zaczną domagać się pełnej legalizacji swoich związków w Polsce, ze zmianą Konstytucji włącznie.

Prawo i Sprawiedliwość zgłosiło poprawkę wprowadzającą do projektu zapis, że małżeństwem w rozumieniu ustawy jest związek mężczyzny i kobiety oraz że nie stosuje się na terytorium RP przepisów prawa obcego regulującego związki osób tej samej płci. Poprawka została jednak odrzucona. - Zaledwie jednym głosem. Zdecydowały głosy posłów PO, których większość głosowała przeciwko naszej poprawce, i oczywiście głosy lewicy. Myślę, że niektórzy politycy PO doskonale wiedzieli, o co toczy się walka, i świadomie odrzucili naszą propozycję, ale inni zagłosowali przeciwko poprawce tylko dlatego, że zgłosiło ją Prawo i Sprawiedliwość. Pamiętam po ogłoszeniu wyników głosowania konsternację posła Jarosława Gowina i szaloną radość posła Ryszarda Kalisza. Poseł Gowin zaraz po głosowaniu pobiegł do pracowników Sejmu, którzy czuwają nad przebiegiem głosowania, by sprawdzić jego wyniki. Natomiast poseł Kalisz wręcz skakał w swoim fotelu z radości, wymachując rękoma. Widziałem także przygnębienie naszych posłów. Wiedzieliśmy, jak wysoka była stawka tego głosowania. A przecież tak niewiele brakowało, by dać odpór homoseksualnemu lobby w Sejmie. Posłowie PiS próbowali jeszcze doprowadzić do reasumpcji głosowania, ale ten wniosek został odrzucony na Konwencie Seniorów. Dlaczego? - Jednej z posłanek PiS nie zadziałała karta i nie wzięła udziału w głosowaniu, a inny poseł uznał, że został wprowadzony w błąd i źle zagłosował. Mieliśmy także sygnały, że kilku posłów PO zagłosowałoby inaczej, gdyby wiedzieli, nad czym głosują. W związku z powyższym złożyliśmy pisemny wniosek, poparty podpisami wymaganej liczby posłów, o reasumpcję głosowania. O reasumpcji powinien zadecydować cały Sejm w głosowaniu, ale w regulaminie Sejmu jest zapis, że w takich kwestiach o zasadności głosowania może rozstrzygać marszałek, którego decyzja jest wiążąca. I marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna zadecydował, że głosowanie nie będzie powtórzone, gdyż nie ma do tego podstaw. Myślę, iż on po prostu nie chciał, aby było powtórzone. Jestem przekonany, że gdyby marszałkiem Sejmu był przedstawiciel PiS, polskie rodziny otrzymałyby drugą szansę, by nie zostać prawnie zrównane ze związkami jednopłciowymi. Minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski przekonywał z sejmowej mównicy, że zarówno polska Konstytucja, jak i kodeks rodzinny i opiekuńczy przesądzają, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny, a ustawa Prawo prywatne międzynarodowe nic w tym zakresie nie zmienia.
- Minister starał się uspokoić sumienia posłów PO. I miał rację w tym sensie, że wciąż w Polsce osoby tej samej płci nie będą mogły zawierać związków prawnie uznanych. W tym aspekcie Konstytucja RP obowiązuje nadal. Problem polega na czym innym. Dokonał się mianowicie niebezpieczny wyłom prawny, że będziemy funkcjonowali w Polsce w dwóch równoległych, teoretycznie wykluczających się porządkach prawnych – jednym zgodnym z Konstytucją RP i drugim sprzecznym z polską Ustawą Zasadniczą. To może przynieść w przyszłości nieprzewidywalne dziś konsekwencje. Prawo i Sprawiedliwość zapowiada, że sprawa znajdzie swój finał w Trybunale Konstytucyjnym. Co jeszcze można zrobić? - Najpierw chcemy powalczyć w Senacie. Nasi senatorowie złożą stosowną poprawkę, odrzuconą w Sejmie. Jeśli senatorowie PO będą głosowali zgodnie ze swoimi sumieniami, to być może poprawka zostanie przyjęta i ustawa wróci do Sejmu, a tutaj mamy jednak szansę tę senacką poprawkę przyjąć. Ale jeśli otrzymają polityczną dyspozycję odrzucenia poprawki i nie wyłamią się z dyscypliny partyjnej, już nie naprawimy tej ustawy. Będzie to doskonały test na to, czy senatorowie z rekomendacji PO potrafią myśleć samodzielnie, czy są tylko narzędziem w rękach liderów partii. I jeśli ustawę podpisze prezydent – a nie mam wątpliwości, że Bronisław Komorowski to zrobi – faktycznie pozostanie nam tylko odwołanie się do Trybunału Konstytucyjnego. Problem polega na tym, że obecny skład Trybunału zdaniem wielu nie gwarantuje dbania o interes Polski i Polaków w porządku prawnym. Dlatego na Trybunał zbytnio bym nie liczył, ale innych możliwości już nie będziemy mieli. Dziękuję za rozmowę.

Walka przed sądem o uchylenie wyroku za spalenie “flagi” Unii Europejskiej Organizator manifestacji z 30 listopada 2009 roku, na której spalono flagę Unii Europejskiej, Mieczysław Burchert, walczy przez sądem o uchylenie wyroku sądu grodzkiego. Został on skazany na karę grzywny w wysokości 80 złotych oraz naganę za spalenie unijnej flagi. Mieczysław Burchert z Partii Wolność i Praworządność nie zgadza się z wyrokiem sądu grodzkiego, sprawa trafiła więc do Warszawskiego Sądu Rejonowego. Na sali rozpraw wspierał go Janusz Korwin-Mikke, który był na tej samej manifestacji i też podpalił flagę. Działacz UPR twierdzi, że w dniu manifestacji “niebieski materiał z 12 złotymi gwiazdami nie był oficjalnie flagą UE”, więc nie można za to nikogo skazać. Jak tłumaczył Korwin-Mikke do 1 grudnia Unia była tylko wspólnotą, co oznacza, że na manifestacji spalono “tylko kawałek materiału”. Polityk przyznał, że sam też był na demonstracji i osobiście podpalał flagę. Sąd grodzki skazał natomiast tylko Mieczysława Burcherta, jako głównego organizatora manifestacji. Inny z działaczy Partii Wolność i Praworządność, który też uczestniczył w manifestacji 30 listopada 2009 roku – Stanisław Michalkiewicz tłumaczył dziennikarzom jeszcze przed rozprawą, że jest dziś w sądzie, ponieważ nie zgadza się z ukaraniem swojego kolegi za spalenie flagi UE. “Ukarano go za to, że spowodował zagrożenie pożarem, co jest absurdalne i stanowi niebezpieczny pretekst” – podkreślił Michalkiewicz. Działacz Partii Wolność i Praworządność uważa, że wyrok to pretekst, żeby “wytresować społeczeństwo, ze nie wolno bluźnić Unii Europejskiej”. Zdaniem Michalkiewicza, takie wyroki to metody z czasów PRL. Sąd zdążył przesłuchać na dzisiejszej rozprawie tylko jednego świadka – policjanta. Rozprawę odroczono do 4 kwietnia, ponieważ sędzia nie miał na czym obejrzeć materiału filmowego z manifestacji, który dołączono do dowodów.

Informacyjna Agencja Radiowa(IAR)/Agnieszka Drążkiewicz/dj
Za: http://stooq.pl/n/?f=417995&c=0&p=4
http://www.bibula.com/?p=32084

Ciekawe, jakie kary będą zasądzane np. za domalowanie wąsów na portretach przywódców europejskich, jakie niechybnie wkrótce zawisną we wszystkich urzędach. – admin

Naziści kontra dupy, czyli rzecz o felietonach Cezarego Michalskiego Jakiś czas temu portal wPolityce.pl ogłosił konkurs na najdziwniejszy tekst Cezarego Michalskiego. Trzeba przyznać, że rozstrzygnięcie takiego konkursu może być niewykonalne, bowiem coraz więcej błyskotliwych przemyśleń lewackiego neofity zasługuje na to miano. Jest w czym przebierać. „Kiedy w latach 90. uważałem, że w Polsce panuje hegemonia «Gazety Wyborczej» - pod maską liberalnych frazesów narzucającej autorytaryzm jednego środowiska i jednego człowieka - na przekór tej hegemonii zdryfowałem ostro na prawo. Kiedy Marka Jurka przedstawiano w «Wyborczej» jako sadystę wzywającego do bicia dzieci, stanąłem po stronie Marka Jurka, bo uważałem, że jest w tej rozgrywce słabszy. Myślałem nawet, że jako słabszy wówczas, także później, kiedy już będzie silniejszy, zrozumie wartość liberalnych ograniczeń politycznej czy medialnej siły. Tu się pomyliłem. Bo kiedy Marek Jurek sam stał się silniejszy, jako marszałek Sejmu postanowił docisnąć kolanem polską konstytucję. Wbrew ludziom o poglądach bardziej liberalnych czy lewicowych, którzy nie mogli się bronić, bo przecież przegrali wybory. Wygrała prawica. Więc Marek Jurek przestał się liczyć ze zdaniem pokonanych” - napisał przed trzema laty na łamach „Dziennika” były konserwatysta Cezary Michalski. Wątek obrony słabszych przed „tyranią większości” przewija się w publicystyce Michalskiego dosyć często. Zastanawiające jest tylko, czy jest to próba usprawiedliwienia swojej wolty ideologicznej, czy może szczera troska o prześladowanych przez polskie kołtuństwo? Obrońca słabszych, na jakiego w ostatnich latach kreuje się były wicenaczelny „Dziennika”, przeszedł prawdziwą metamorfozę, która wypchnęła go ze środowiska „wymachujących krzyżem z braku innego poręcznego narzędzia” konserwatystów wprost w ręce otwartych na świat (i na RAF) chłopców z „Nowego Wspaniałego Świata”. Michalski, jak każdy neofita, w swojej nowej roli jest prawdziwym wzorem gorliwości. Proponuję więc przyjrzeć się różnym słodkim piruetom intelektualnym, jakie prezentuje on w swoich felietonach. Z uwagi na to, że jest to autor wyjątkowo płodny (choć Stanisława Michalkiewicza raczej nie przebije), warto się skupić na tekstach, które zamieszcza on po 10 kwietnia 2010 roku na portalu „Krytyki Politycznej”. Można znaleźć tam prawdziwe perełki autora Powrotu człowieka bez właściwości. Perełki te są zresztą kwintesencją myśli współczesnego, prawie niszowego lewicowca.

Stojący przy koksowniku? „Czasem mam wrażenie, że tylko jedna Magdalena Środa rozumie, co ja tutaj piszę” - wyznał niedawno Michalski w swoim tekście o jakże znamiennym tytule „Zanim skopiecie Palikota”. I trudno się z nim nie zgodzić. Coraz więcej ludzi nie dorasta do pięt Panu Czarkowi i nie rozumie jego histerycznego tonu, dzięki któremu coraz bardziej przypomina on Ala Gore’a sportretowanego w „South Parku”. Al Gore w ujęciu twórców tego genialnego serialu jest sfrustrowanym histerykiem, którego nikt, jako byłego wiceprezydenta, nie traktuje poważnie. Dlatego przebiera się on za supermana i lata po świecie przestrzegając o groźbie pojawienia się ManBearPiga (człowieko-małpo-świniaka), który niszczy nasze środowisko naturalne. Michalski również znalazł swojego mutanta, przed którym z szałem w oczach przestrzega. W tym celu jest nawet w stanie potraktować z litością słabego Janusza Palikota. Były wicenaczelny „Dziennika” (autor wywiadu-rzeki z „płonącym kotem z Biłgoraja”) nie widzi dziś powodu, „żeby z nim polemizować, kiedy silni stali się jego wrogowie (po Smoleńsku)”. „Przed Smoleńskiem jego brutalność była może skuteczna, ale nie była potrzebna, teraz jest potrzebna, choć niekoniecznie skuteczna” - pisze były konserwatysta, który nauczył się również wybierać mniejsze zło. „Może nawet z moją dzisiejszą posmoleńską wiedzą o prawdziwym potencjale polskiego «republikanizmu», 13 grudnia stanąłbym przy koksowniku? (No nie, muszę przecież wierzyć we własne dzieciństwo, poza własnym dzieciństwem człowiek nic już nie ma, muszę zatem wierzyć, że pierwsza «Solidarność» nie była taka jak dzisiejszy Wildstein, «młody» Krasnodębski nie był taki jak Krasnodębski «stary», a «młody» Wojtyła nie był taki jak «stary» Terlikowski, Tomasz Piątek musi się mylić…)” - zauważa Michalski. Zresztą Wildstein, Terlikowski, Ziemkiewicz, Krasnodębki i paru innych „prawicowych dziennikarzy” są częstymi bohaterami tekstów Michalskiego. Zdaje się nawet, że gdyby te ManBearPigi nie istniały, to Michalski musiałby sobie je wymyślić podobnie jak Kapuściński, który wymyślał swoje przygody w Afryce. Jednak prawdziwym wrogiem Michalskiego nie jest Terlikowski w kapturze hiszpańskiego inkwizytora, który chce zakazać zabijania dzieci nienarodzonych. Okazuje się, że największym problemem dla radujących się ciepłą wodą z kranu są „naziole”, którzy nie stali tam, gdzie stało ZOMO (czyli przy koksownikach?).

Naziści kontra dupy i dziennikarskie tałatajstwo „Także polska, bardziej dupowata odmiana Adolfa Hitlera, podobne rzeczy mówi zawsze, kiedy tylko w wyborach przegrywa, a przegrywa także prawie zawsze. Naziole pierwotni, kiedy ich pytano o ich faktyczny stosunek do Żydów, o realizm ich koncepcji polityki zagranicznej, o problemy w ich własnej partii, o Noc Długich Noży… zamiast wikłać się w ryzykowny dialog z pytającymi, wybierali konsekwentny monolog. Ich ówczesne odmiany Kemp i Błaszczaków odpowiadały, że to są tematy zastępcze, podczas gdy w rzeczywistości należy pytać o słabość weimarskiego państwa, o spolegliwość weimarskich elit politycznych wobec Francji i Wielkiej Brytanii… Ten ich nieustający monolog był nie do podważenia przez żadne ówczesne odmiany Monik Olejnik, Jacków Żakowskich czy Tomaszów Lisów. Nawet ówczesne odmiany «Szkła kontaktowego» (kabarety berlińskie były ponoć nawet nieco śmieszniejsze od «Szkła kontaktowego», a Kurt Tucholsky jako satyryk nieco ciekawszy od późnego Jacka Fedorowicza) i tak, pomimo swej wysokiej jakości, rozśmieszały tylko przekonanych antynazioli, podczas gdy przekonanych nazioli rozwścieczały i mobilizowały do walki z systemem” – pisał Michalski w tekście „Naziole i Weimar”. Tekst ten zawiera wszystkie lęki, frustracje i przesądy modnego, zniewieściałego, wrażliwego i wiecznie zmanierowanego polskiego (i chyba internacjonalnego) intelektualisty. Michalski jednak w przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, którzy publicznie w umiarkowany sposób wyrażają swoją nienawiść do Kaczorów, zachowując najbardziej radykalną jej formę na pogawędki domowe, wali w swoich tekstach prosto z mostu. To już nie jest Michnik porównujący styl uprawiania polityki pisowców do bolszewików. Ba, to nawet nie jest Kutz, bredzący coś o sojuszu faszyzmu i Kościoła, ani nawet Palikot mówiący o krwi na rękach Lecha Kaczyńskiego. Michalski wali lewym prostym mającym uświadomić nam, że wraz z pochodniami z Krakowskiego Przedmieścia idzie do nas czysty nazizm. „Zatem mamy nasz dupowaty Weimar i dupowatych nazioli. Z dwojga złego jestem gotów bronić dupowatego Weimaru przed dupowatymi naziolami, ale nie wiem, czy muszę. Nauczanie prawdziwych nazioli o tym, że Traktat Wersalski był klęską Niemiec i że Niemcom, aby się odrodziły, potrzebny jest krwawy mit założycielski, było groźniejsze niż bredzenie naszych dupowatych nazioli o tym, że upokarzającą klęską Polaków był Okrągły Stół, a katastrofa smoleńska stała się krwawym mitem założycielskim, na który Polacy czekali przez dwadzieścia lat” - kontynuuje autor. W tym miejscu Michalski ujawnia swoją kolejną pasję, jaką jest walenie w „mit smoleński”, którego wieszczem jest Jarosław Marek Rymkiewicz. „Właściwie tylko pisarzy antyweimarskich mamy nie gorszych od niemieckich. Jarosław Marek Rymkiewicz literacko nie jest słabszy od Ernsta Jüngera (mam oczywiście na myśli jego eseje, a nie poezję obywatelską), choć mnie to akurat nie cieszy, bo nie jestem wyłącznie estetą” - zauważa były konserwatysta. Porównanie to jest piękne stylistycznie i erudycyjne, jednak jest puste jak wydmuszka. Michalski nie odkrywa żadnej Ameryki. Już od wielu dekad każdy, kto sprzeciwia się jakiejkolwiek formie komunizmu, jest wpychany do szufladki z napisem „faszysta albo naziol”. Mniej więcej takie rzeczy pisali już o różnych prawicowych rządach francuscy, hiszpańscy, amerykańscy, chilijscy, włoscy czy brytyjscy Michalscy. Jednak dokopywanie Kaczorom jest dziś nie tylko trendy, jak kawka w „Nowym Wspaniałym Świecie”, ale również wynika pewnie z potrzeby powstrzymania „niesamowicie silnej opozycji”, która depcze po piętach słabego Tuska. W końcu Michalski, jak sam sugeruje, opowiada się zawsze po stronie słabszego. To pewnie dlatego autor w błyskotliwy sposób skonstatował, że Jarosław Kaczyński odkrył fakt porwania zmasakrowanego ciała swojego brata przez porywaczy ciał. „Skoro ciało jeszcze w Smoleńsku należące do Lecha Kaczyńskiego bez cienia wątpliwości, pod Wawelem stało się ciałem kogoś innego, zupełnie Jarosławowi Kaczyńskiemu nieznanego, «body snatchers» (porywacze ciał) musieli zaatakować w drodze, gdzieś pomiędzy Rosją a Polską (uderzyli w samolocie? To całkiem możliwe, przecież, jak pamiętają wszyscy widzowie kultowego filmu, «body snatchers» to piekielnie inteligentne zarodniki z kosmosu). W umyśle każdego uważnego widza  Inwazji porywaczy ciał (a ja do takich widzów należę, widziałem ten film dokładnie sześć razy), rodzi się jednak podstawowa wątpliwość: po co «body snatchersom» straszliwie zmasakrowane ciało Lecha Kaczyńskiego (a po co jego ciało Rosjanom?)? Jak pamiętamy, te piekielnie inteligentne zarodniki po milionach lat błądzenia w zimnych otchłaniach kosmosu trafiwszy na Ziemię wybierały ciała bez wyjątku ŻYWE!” - pyta w swoim stylizowanym na felieton tekście Michalski. Takich cytatów można z tekstów Michalskiego wykopać całą masę. Nie ma sensu tego jednak robić. Teksty autora w gruncie rzeczy zawierają dokładnie te same tezy przybrane tylko innymi słowami. Teksty byłego konserwatysty na temat polski „posmoleńskiej” można zmieścić w jednym schemacie, w którym jest zły Kaczor ze swoją armią ciemnogrodzian na przeciw otwartym na świat liberałom. Zły Kaczor, a raczej ManBearPig, ma wokół siebie tych samych mrocznych orków: Ziemkiewicza, Wildsteina, Terlikowskiego, Krasnodębskiego i paru innych, którzy na dodatek uprawiają, wynaleziony w USA, Sushi-mesjanizm. „Chcę, aby w takiej sytuacji dominującym wyborem był w dzisiejszej Polsce wybór modelu świeckiej i liberalnej Europy (w której naprawdę wolno wierzyć w Boga i wolno nie dokonywać aborcji ani eutanazji, choć nie wolno porównywać kobiety dokonującej aborcji do SS-mana mordującego Żydów. Wolno nie być gejem, choć nie wolno wyzywać gejów od zboczeńców). Właśnie dlatego będę politycznie walczył z sushi-mesjanizmem” - ostrzega Michalski, który walczy z nim nawet we fragmencie swojego tekstu o kotach. „Nasz kot Funiek (ma imię tak dziwne, bo przez pierwsze tygodnie życia uważaliśmy go za kotkę, a ponieważ strasznie kichał, nazwaliśmy go wtedy Funią, to opowieść najzupełniej prawdziwa, a nie jakieś popisywanie się kocim transseksualizmem) też nie został skażony wirusem, bo ten wirus dotyka i przemienia wyłącznie ludzi (Pospieszalski, Lichocka, Karnowscy, Krasnodębski, Ziemkiewicz, a nawet Kaczyński… ja ich wszystkich przecież znałem, kiedy jeszcze nie krążyli po ulicach z wyciągniętymi rękami, powtarzając głucho «smoooleńsk, smoooleńsk, smoooleńsk» i usiłując kogoś ugryźć)”. Zresztą Michalski nie ukrywa swojej szczerej pogardy dla tego prawicowego „świtu żywych trupów”, który zapewne prześladuje go w snach niczym Freddie Krueger. „Ziemkiewicz pieklący się na Platformę za to, że odbierze mu jego ostatnie pasma i odda je «salonowi» (może być spokojny, ona ich nikomu nie odda), Paweł Lisicki śmiertelnie przerażony, że go jednak z tej «Rzepy» wykopią po ostatecznej klęsce Jarosława Kaczyńskiego, za którego panowania na rzepowym tronie Lisickiego przecież osadzono (choć istotnie, przyznaję się bez bicia i bez nadmiaru resentymentu, że skorzystał ze swej szansy lepiej niż niejeden z nas)”. Piotr Skwieciński natomiast, mimo tego, że jest najpoważniejszy z „tego całego tałatajstwa”, pieprzy o „eksterminacji konserwatywnych dziennikarzy”. Całe szczęście, że Michalski uniknął tej eksterminacji, zrzucając ciężką skorupę konserwy. Jednak „jawny współpracownik” „Krytyki Politycznej” nadal zdaje się marzyć o rządach prawicy w naszym kraju. „Centroprawica wprowadziła we Francji ustawę dopuszczającą aborcję w pierwszych miesiącach ciąży. Po to, by nie trzeba było «zabijać dzieci» w nielegalnych klinikach, w siódmym czy ósmym miesiącu. W Polsce katolicka prawica nie chce negocjować nawet na poziomie pigułek wczesnoporonnych, nawet na poziomie dotowanej przez państwo antykoncepcji. Nie chce, bo nie musi. Ma zbyt silną pozycję” - pisał w jednym z felietonów.

Zdziczenie katolickich publicystów Nie podejmuję się próby rozstrzygania, w jakiego boga wierzy Cezary Michalski. Za słabo znam jego wczesne prace i wieloletnią publicystykę, by oceniać jego podejście do kwestii  metafizycznych. Nie ulega jednak wątpliwości, że dla dzisiejszego Michalskiego wolność nie kończy się tam, gdzie narusza ona wolność drugiego człowieka. Autor jeszcze zanim udał się na swoją krucjatę na portal „Krytyki Politycznej”, prezentował ciekawy stosunek do życia ludzkiego na łamach „Dziennika”. Wtedy jednak starał się on wchodzić w skórę osoby  będącej w centrum sporu między cywilizacją śmierci a cywilizacją życia. „Zarówno Napieralski, jak i frondyści źle się czują w dzisiejszej Polsce. Napieralskiemu bardziej odpowiadała rzeczywistość sprzed roku ’89, gdzie państwo z Kościołem walczyło, z kolei frondyści udają, że lepiej czuliby się w jeszcze bardziej zamierzchłej przeszłości, zanim rozdzierana brutalnymi religijnymi konfliktami Europa wypracowała zasadę rozdziału Kościoła od państwa” - pisał w jednym z felietonów komentującym sprawę 14-letniej Agaty, która została zmuszona do zabicia swojego nienarodzonego dziecka. W innym miejscu „wyważony” Michalski, który nie uznaje zasady, że prawo kanoniczne obowiązuje każdego katolika, pisał, że: „nie staliśmy się republiką islamską, gdzie niszczy się świeckie państwo i prawo, jeśli nie dostosowują się do rozstrzygnięć Koranu. Polska po roku 1989 stała się częścią świata, gdzie panuje zasada rozdziału Kościoła od państwa, gwarantująca zarówno społeczny pokój, jak i wolność jednostki w kwestiach wyznaniowych. Zachowanie minister Kopacz w sprawie dziewczynki z Lublina tylko to potwierdza”. Michalski oczywiście nie odróżnia rozdziału Kościoła od państwa od oddzielenia poglądów katolika od jego życia publicznego, które jest niezgodne z istotą wiary. Jednak jeszcze cztery lata temu jego poglądy na miejsce poglądów katolickich w przestrzeni publicznej jakoś wpasowywały się w uświęcony nawet przez wielu hierarchów kościelnych „kompromis”, który najlepiej jest widoczny przy problemie aborcji. Jednak od tego czasu publicysta coraz bardziej odpływał w swojej koślawej teologii i ciągłym relatywizowaniu grzechu. Gdy Jan Pospieszalski powiedział oczywistą oczywistość, że homoseksualiści „opacznie pojmują rolę kiszki stolcowej w organizmie mężczyzny”, Michalski wpadł w typową dziś dla siebie histerię. „Pospieszalski zdziczał, a religia mu w tym zdziczeniu pomogła, podczas gdy powinna przeszkodzić. Katolicyzm powinien utrudniać krzywdzenie innych ludzi, ale kiedy występuje pod postacią ideologii, tylko krzywdzenie innych ułatwia” – grzmiał, nie przyjmując do wiadomości, że odbyt naprawdę nie służy do wsadzania w niego penisa i z powodu tej dewiacji geje cierpią na poważne choroby częściej niż heteroseksualiści. Jednak dla Michalskiego słowa Pospieszalskiego były wyrazem (a jakże by inaczej!) jego pogardy dla słabszych. Na podstawie tego, że w jakimś sondażu podano, iż większość gejów w Polsce popiera PO, Michalskiemu wyszło, że nie chcą oni „rewolucji, wystarczą im zwyczajne liberalne swobody” (sic!). Dlatego Michalski pisze: „W tej sytuacji to nie homoseksualiści są największym problemem, zaczyna nim być zdziczenie Pospieszalskiego i Cejrowskiego, poprzez które dowodzą oni, że to jednak Biedroń ma rację. Bo skoro niektórzy ludzie zdziczeli, to może trzeba ich cywilizować przy użyciu prawa”. Tekst ten powstał prawie trzy lata temu. Od tego czasu Michalski przeszedł od zachęcania do prawnego sankcjonowania liberalnych swobód, do ich czynnego propagowania. Niech dowodem na to będzie wyjątkowo smakowity kawałek z „Krytyki Politycznej”: „Globalni konserwatyści przegrali z globalnym gejem Eltonem Johnem, któremu za pieniądze urodziła dziecko zastępcza matka. Mimo że ostatecznie konserwatyści z Eltonem przegrali, konsekwencje ich walki i tak są fatalne. Jakiś czas temu Elton John chciał bowiem adoptować ukraińskie dziecko zarażone AIDS, które mając Eltona za ojca mogłoby przeżyć. Zamiast tego umrze jako sierota («nie oddaliśmy dziecka gejowi, bo Ukraina jest najważniejsza! ») na AIDS w wielkim słowiańskim kraju ożywionym akurat «silną politycznością». Ja byłem wtedy za Eltonem Johnem, podczas gdy dziś idea rodzenia specjalnie dla niego dziecka za kasę przez matkę zastępczą wydaje mi się trochę smętna i dęta. Nie każdy sposób upokarzania konserwatystów jest równie sensowny”. Można by rzecz: miodzio! Piękna demagogia rozemocjonowanego salonowego lewicowca. Jednak ten fragment to tylko preludium do ciekawostek, jakie ma nam do przekazania nowy nabytek Sierakowskiego.

Były konserwatysta w Nowym Wspaniałym Świecie Na portalu „Krytyki Politycznej” Cezary Michalski w końcu rozwinął skrzydła. I robi to z zapałem satyra widzącego rozebraną Evę Mendes. „«Krytyka Polityczna» wykonuje taką właśnie pracę: spychania ze zbocza i podpalania zmurszałego karawanu polskiej polityki, nawet jeśli na razie karawan przesunął się o milimetr, a zapałki przytykane do zmurszałego drewna szybko gasną pozostawiając po sobie nieznaczne smugi. Przelatując po nagłówkach portalu KP widzę codziennie, zamiast Smoleńska, zwierzenia politycznych matek (Agnieszka Graff), politycznych wychowawczyń szkolnych (Kaja Malanowska), teksty o ekologii, płacy minimalnej, teorii i praktyce teatru…” - pisze w marzycielskim tonie bohater tego tekstu. Oczywiście na celowniku Michalskiego w nowym miejscu swojej medialnej egzystencji znalazł się nie tylko sushi-mesjanizm, Kaczor i prawicowi dziennikarze, którzy nie rozumieją, że „Kaczyński pasma Ziemkiewicza w telewizji i radiu publicznym chrzani, chrzani też karierę menedżerską Pawła Lisickiego”, ale oczywiście też Kościół katolicki i palikotowi „brzuchaci hierarchowie”. I tak w jednym ze swoich tekstów Pawełek, który nawrócił się na nową modną religię i stał się Szawełkiem, napisał: „Gowin przesuwa «prawą Polskę» (wedle Krasnodębskiego, Wildsteina, Pospieszalskiego… cierpiącą w okowach «lewactwa», wedle mojej diagnozy panującą z grubsza wszędzie, nad wszystkim, w paru swoich podstawowych odmianach: od partyzanta Pospieszalskiego po minister Radziszewską) jeszcze bardziej na prawo. Gowin wolał regulację prawną in vitro od panującego zdziczenia (zresztą zdziczenia dostępnego tylko dla bogatych) zaklajstrowanego przez Kościół i państwo. I słusznie, że wolał. Ale od razu po natknięciu się na ścianę biskupów (w stałych fragmentach gry, a w Polsce zawsze są stałe, skuteczniejszą niż mur Hiszpanów w znanym meczu z Niemcami), którzy swoją biopolitykę traktują poważniej - jako najnowocześniejsze, importowane prosto z USA narzędzie świeckiej dominacji – niż nauczanie jakiejś tam zapyziałej Ewangelii sprzed 2 tys. lat, Gowin zaczął się zmieniać. Ukonserwatywnił swoją propozycję tak, że w końcu znowu może się okazać, iż - jak to zwykle w Polsce - lepsze jest to nasze codzienne mięciutkie bezprawie, na które przymykają oczy Kościół i państwo, niż prawo, bo każde prawo uchwalone w tym kraju będzie musiało – wynika to z prostego rachunku sił politycznych – być opresywne wedle zinterpretowanych ideologicznie religijnych kryteriów”. Michalski więc uliberalnił zupełnie swoją pozycję czmychając z pozycji centrowego i postępowego obrońcy konserwatyzmu na dyżurnego „felietonistę od czarnych” w modnym na salonach lewicowym medium, gdzie ubolewa nad przejściem, kiedyś fajnego, otwartego, Gowina na „ciemną stronę mocy”. Bardzo oryginalna jest również jego opinia na temat znienawidzonego przez postępowców pomnika Chrystusa w Świebodzinie. „Bardzo jestem ciekaw, jak prawicowi obrońcy Kolosa ze Świebodzina nazwaliby Chrystusa, gdyby jeszcze raz (albo po raz pierwszy) przeczytali Ewangelię, gdyby trafili tam na osiem błogosławieństw albo na fragment opowiadający, jak Chrystus wypędza z przedsionka świątyni ludzi kupczących magią i odpustami? A właściwie wiem, jakby go nazwali. Uznaliby Chrystysa za «żydowskiego bolszewika»”. Michalski sugeruje zresztą, że wielu prawicowych polityków i dziennikarzy wcale w Boga nie wierzy. „Oni są pogańscy, a krzyża chcą używać wyłącznie do zarządzania polskim tłumem z wysokości i na sposób hellenistycznych mędrców” - zauważa. Oczywiście w przypadku niektórych polityków „prawicowych” mógłbym się z nim zgodzić. W końcu tajemnicą poliszynela jest stosunek do katolicyzmu wielu polityków PiS-u, co udowodnili podczas głosownia w sprawie uratowania od śmierci nienarodzonych dzieci, które są niepełnosprawne albo mają ojca gwałciciela. Jednak w dalszej części tekstu Michalski jedzie „po swojemu”, sugerując, że „Lisicki, Ziemkiewicz, Wildstein, Cichocki, Karłowicz, Wawrzyniec Rymkiewicz, Krasnodębski, Legutko są oportunistami”. Michalski oczywiście nie zajmuje się tylko biskupami i prawicowymi dziennikarzami. Cezary Michalski to również wybitny teolog. „Z kolei zdaniem paru biskupów anglikańskich, którzy właśnie poszli («wrócili», cyt. za neosarmackimi prorynkowymi ortodoksami) do Kościoła katolickiego, bo za abominację uważają wyświęcanie kobiet na biskupów, Chrystus nauczał, żeby kobiety nie mogły zostać kapłankami… z takim przesłaniem do nas przyszedł i za to poniósł męczeństwo. Problem w tym, że Marta, Maria Magdalena, a nawet Maria (chociaż swoją matkę, jak wszyscy chłopcy z problemami, Chrystus obdarzał emocjami mocno ambiwalentnymi: «Co Mnie i Tobie niewiasto», cyt. za Jan 2,4, a także «Która jest matka moja i kto bracia moi?» cyt. za Mt. 12,46, choć w tym drugim wypadku chodziło o wysoce nieortodoksyjny stosunek Chrystusa do całej idei «rodziny na swoim») są postaciami barwniejszymi od opisanych w Ewangeliach samców alfa, którzy korzystając z przedwczesnej śmierci Mistrza i jego jednak nie-powrotu, nie-drugiego przyjścia, zmonopolizowali skwapliwie apostolskie funkcje reprodukując w paru ważnych kwestiach rzymski porządek, z którym mieli walczyć. Skwapliwie kamieniując też kolejne Marie Magdaleny pod przedłużającą się nieobecność Mistrza” - czytamy u nowego proroka „nowej lewicy”. Trudno o lepszy przykład dziecinnego wypaczenia Ewangelii i żałosnej żonglerki cytatami, które mają uwiarygodniać wiedzę teologiczną autora. Jednak pasuje ona do wizerunku nawróconego na „pomoc wykluczonym” kaznodziei, który na niszowym portalu czytanym przez warszawkę i krakówek stara się zmyć z siebie grzech wieloletniego taplania się w prawicowym łajnie. Mógłbym przytaczać jeszcze wiele fragmentów tekstów Michalskiego, które pokazują jego dzisiejszą wiarę w „postęp”, opacznie rozumiany liberalizm i powiew hedonistycznej wolności w opanowanym przez dwie (sic!) prawicowe partie kraju. Myślę jednak, że nie ma sensu tego robić. Każdy może sobie wejść na portal „Krytyki Politycznej” i przekonać się, jak wygląda nowa (lepsza, bo bardziej postępowa) twarz byłego konserwatysty z „Dziennika”. Cezary Michalski przekonuje, że zawsze staje po stronie kopanej mniejszości. I to tak naprawdę daje pewną nadzieję dla niego na przyszłość. Coraz częściej bowiem hierarchowie jak i katoliccy publicyści stawiają tezę, że Kościół katolicki może zejść ponownie do katakumb, by tam się odrodzić. Już dziś chrześcijaństwo jest najbardziej prześladowaną religią na świecie. I nie chodzi „tylko” o obcinanie głów wyznawcom Chrystusa w niektórych krajach arabskich, ale również o zdejmowanie „krzyżowanych kijków z wiszącym trupkiem” z miejsc publicznych w Europie czy w USA. Może więc gdy będziemy w katakumbach, stając się mniejszością, Cezary Michalski ponownie stanie w jednym szeregu z wymienianymi przez siebie w co drugim tekście publicystami. Znając jego neoficką gorliwość ma nawet szansę stać się drugim… a zresztą może go nie zachęcajmy, bo doświadczymy prawdziwego „Powrotu człowieka bez właściwości”. Łukasz Adamski

Nowa jakość TVP (SLD) Info Autorski przegląd prasy Były minister zdrowia Mariusz Łapiński dostał właśnie nowy program w publicznym Radiu dla Ciebie. A od jesieni ma co niedzielę program „Medycyna niekonwencjonalna. Fakty i mity” w TVP Info – pisze dziś Agnieszka Kublik w „Gazecie Wyborczej”. Jak czytam program w publicznej TVP Info to „kilkunastominutowy zbiór nieskomplikowanych porad. Np. w odcinku „Alternatywa dla botoksu” Łapiński mówi, że „jeśli wyglądamy młodo i atrakcyjnie, nasza psychika znacznie lepiej funkcjonuje”. Albo że „aromaterapia korzystnie wpływa na górne drogi oddechowe”. W odcinku o jeździe na nartach: „Sport to zdrowie. Ale nie ma tak łatwo. Jeżeli chcemy zająć się sportem, trzeba się odpowiednio przygotować”. A skąd to wszystko? A stąd, że jak niesie wieść gminna słynny minister z rządu Leszka Millera jest szykowany znów do startu w wyborach z listy SLD. A ponieważ TVP Info i radiu rządzi obecnie SLD, to wykonujący każde polecenie partyjni namiestnicy umieszczają wskazane programy i wskazanych prowadzących w ramówkach. Wróćmy do „Gazety”: „W RdC Łapiński pojawia się co tydzień w programie „Radosna sobota”. Na stronie internetowej RdC można wyczytać, że zajmuje się m.in. tym, „jak rzucić palenie czy inne nałogi”. W TVP twierdzą, że pracę w RdC załatwił mu Włodzimierz Czarzasty, szef stowarzyszenia Ordynacka, w sejmowym raporcie z 2004 r. ws. afery Rywina uznany za jednego z członków „grupy trzymającej władzę”. Łapiński jest szefem Ordynackiej na Mazowszu. Podobno marzył o programie w telewizyjnej „Dwójce”, ale nic tego nie wyszło. RdC nadaje na Mazowszu, w tym w Warszawie. – Taki zasięg wystarczy, by Łapiński zreperował swój wizerunek. W programach pozuje na dobrego starszego pana z tytułem profesora medycyny, co to umie doradzić w trudnej sprawie i jest godny zaufania – mówi „Gazecie” związany z lewicą dyrektor z Woronicza”. Wracają stare dobre czasy? Nie, aż tak nie było nigdy. Nigdy politycy nie mieli własnych programów. Do tej pory np. Grzegorz Napieralski był niezwykle promowany w TVP Info, ale bywał tam jako gość. Teraz jak widać polityce zaczynają sami prowadzić programy. I to jest nowa jakość. Janke

Oko żaby 2 Każdy, kto poruszał się kiedyś we mgle (niekoniecznie autem, wystarczy pieszo), wie na pewno, że widzi się wtedy niewiele. Jeśli zaś mgła jest bardzo gęsta – widzi się tyle co nic. Krajobraz znika, zaczynamy poruszać się wolno i ostrożnie, uważnie wyglądając zarysów poszczególnych obiektów, by na czymś się nie potknąć lub na coś nie wpaść. Rzeczy wokół nas „wyłaniają się”, gdy się do nich zbliżamy, a „znikają”, gdy się od nich oddalamy. Zasięg naszego spojrzenia ogranicza się do parędziesięciu metrów. Czasami nawet mniej, jeśli mgła jest wyjątkowo intensywna.

Smoleńska przedziwna, nie przewidziana przez meteorologów, mgła, która zaczęła się o godz. 7.09 polskiego czasu (jak podała komisja Millera) nie była 10 Kwietnia pomyślana dla Tu-154 M. Pomyślana była w celu zminimalizowania liczby świadków i skutecznego przeprowadzenia maskirowki na Siewiernym (vide filmik Koli), dla mieszkańców Smoleńska i dla ludzi czekających na płycie, dla późniejszej propagandy i dla pretekstu, by samolotu NIE kierować na Siewiernyj tylko w inny rejon. Smoleńska mgła nie miała służyć temu, by polskiemu samolotowi uniemożliwić lądowanie. Jak-40, pamiętamy, wylądował mimo mgły – tupolew z delegacją prezydencką mógł (taka fraza pada nawet w ruskich stenogramach) „powisieć pół godziny” nad lotniskiem i przeczekać dziwną mgłę koło dziesiątej ruskiego czasu.

Znowu musimy w naszych rozważaniach wejść w psychikę mordercy i nieco pospekulować (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/01/z-punktu-widzenia-zamachowca.html).

Jeśli chcemy kogoś napaść i zabić, to nie robimy tego na ruchliwej ulicy w środku miasta, tylko przygotowujemy miejsce odludne, ciemne, najlepiej takie, w którym nie będzie żadnych niepotrzebnych świadków. Jeśli chcemy dokonać zamachu na delegację prezydencką z obcego kraju, to raczej nie dokonamy tego na oczach wielu ludzi i w okolicy, w której zbiec się może zaraz pół miasta.„W Smoleńsku płk Nikołaj Krasnokutski już o godz. 7.41 w rozmowie z oficerem operacyjnym o kryptonimie "Logika" mówił, że dla polskiego samolotu potrzebne jest lotnisko zapasowe i że Polacy w Smoleńsku nie mają po co lądować. Z ujawnionych wczoraj nagrań wynika też, że Krasnokutski, informując o mgle, mówił do "Logiki", że jej nie przewidywała poranna prognoza meteo (podkr. F.Y.M.). W tym czasie oficer z operatu o kryptonimie "Logika" informował Krasnokutskiego, że "duża tutka" [czyli polski tupolew - przyp. red.] wystartowała już z Warszawy. - To trzeba dla niego szukać zapasowego - mówi Krasnokutski i dodaje, że może to być podmoskiewskie Wnukowo. Na co "Logika" dodaje, że tupolew zrobi kontrolne zejście do swojego minimum. Słowa te padają o 7.41; samolot wystartował z Okęcia o 7.27. Jednocześnie polska komisja stwierdziła, że polski Jak-40, który wystartował przed tupolewem, otrzymał inne informacje o pogodzie niż te, które podano rosyjskiemu iłowi. - Niemożliwe jest, żeby pogoda zmieniała się tak dynamicznie - skomentowali eksperci podczas konferencji.” (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110119&typ=kk&id=kk02.txt)

Po co była mgła? By „oko żaby” miało jeszcze mniej do zobaczenia. By nie widać było CO leci na Siewiernyj i... czy cokolwiek w ogóle leci. Ił-76 krążył i krążył (być może jeszcze jedna maszyna także) – czy ktoś jednak widział na pewno lecącego TUPOLEWA? Czy po prostu... lecące „coś”? Przypomnijmy sobie relację leśnego dziadka, przywołaną przez wybitnego eksperta od Smoleńska, S. Amielina, i wczytajmy się w te momenty, które dotyczą tego, co leśny dziadek WIDZIAŁ na swej działce – dla ułatwienia wytłuściłem je w tekście: „Rozmawiałem z właścicielem działki rolnej, na której znajduje się brzoza. Właśnie o nią samolot złamał skrzydło. Ten człowiek odmówił podania imienia i nazwiska. Mogę powiedzieć tylko tyle, że jest emerytem i 10 kwietnia był na swojej działce letniskowej. Opowiadał mi, że tego dnia była tak silna mgła, iż źle widział nawet wierzchołek brzozy. Nie dostrzegł też zbliżającego się samolotu, słyszał jedynie jego dźwięk. Powiedział, że samolot przeleciał bardzo nisko i że to działo się tak szybko, iż nie zdążył nawet zorientować się, o co chodzi. Strumień powietrza zwalił go z nóg i odrzucił na bok. Mężczyzna usłyszał tylko uderzenie o drzewo i widział, jak brzoza się połamała. Kiedy już zdołał się podnieść, pobiegł w stronę miejsca, gdzie roztrzaskał się samolot. Myślał, że może pasażerowie będą potrzebować pomocy. Ale od jego działki do miejsca upadku samolotu jest dość daleko, bo ponad 500 m po prostej, a drogą jeszcze dalej. Dlatego znalazł się na miejscu jednocześnie ze strażakami, którzy go tam nie wpuścili.Ten człowiek powiedział mi też, że na jego działce znajdowały się niewielkie szczątki skrzydła, a ziemia była zalana jakimś płynem. Myślę, że pochodził on z układu hydraulicznego. Przy uderzeniu w brzozę nie tylko odłamała się część skrzydła, być może został uszkodzony układ hydrauliczny. Dodatkowo sterowanie częściowo lub całkowicie odmówiło posłuszeństwa i maszyna w sposób niekontrolowany zaczęła się obracać wokół własnej osi, ostatecznie upadając podwoziem do góry.” (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100729&typ=po&id=po01.txt)

Końcówka tej opowieści, to już narracja Amielina, wpleciona subtelnie w dziadkowe opowieści. Amielin płynu wprawdzie nie badał, ale wie nawet, co to za płyn (to się nazywa widzenie na odległość). Dobrze, że nam przy okazji chemicznego składu nie podał, roku produkcji i producenta tego płynu. Geniusz Amielina wciąż jest niedoceniony, trzeba przyznać. Facet po trzech dniach od katastrofy zrekonstruował jej dokładny przebieg ze zdjęć, które sam zrobił i zapewne z takich właśnie opowieści leśnych dziadków z długim stażem w ruskich służbach mundurowych. Zostawiając jednak Amielina z boku. Nasuwa się parę pytań a propos opowieści leśnego dziadka. Czy widział on polskiego TUPOLEWA? Czy po prostu przelatywał nad dziadkiem jakiś samolot po prostu (o której dokładnie godzinie? chociaż czy leśne dziadki noszą zegarki i liczą czas?)? I czy tak jak z tą leśną opowieścią nie jest z wieloma innymi relacjami „naocznych świadków” ze Smoleńska? Czy oni naprawdę coś konkretnego widzieli w związku z katastrofą, czy też przede wszystkim SŁYSZELI, co się działo? Czy zaś to, co rzekomo ujrzeli, nie było już rezultatem OBRAZOWANIA, którym zajęła się czekistowska propaganda? Nawet Wiśniewski, który niemal Pana Boga za nogi złapał (lub diabła za rogi), bo jako jedyny na świecie „dotykał” przez parę minut ze swym obiektywem pokazywanego potem na całym globie, „miejsca katastrofy”, opowiadał więcej o tym, co słyszał niż zobaczył, jeśli chodzi o Tupolewa i jego wypadek”. I dodawał, że „powiedziano mu potem”, gdzie było to, czego akurat nie widział i nie mógł zobaczyć, czyli np. ciała wszystkich ofiar. A przecież byli i tacy świadkowie, co twierdzili, że w ogóle ŻADNEGO ODGŁOSU katastrofy nie słyszeli! I że dopiero dźwięki syren i pędzące wozy strażackie uświadomiły im, że coś poważnego się stało. To pytanie już więc stawiałem, ale ponawiam, bo sądzę, że jest istotne: czy gdyby na filmie Wiśniewskiego nie został pokazany statecznik z szachownicą, to z tych szczątków dałoby się bez cienia wątpliwości wywnioskować, że są pozostałościami po POLSKIM Tupolewie?Na filmiku zrobionym przez Kolę szwendającego się po Siewiernym (zanim pojawił się tam Wiśniewski) widać wprawdzie „na planie” większe ogniska aniżeli na tym obszarze, który sfilmował polski operator, lecz fragmenty wraku, które po przelocie i katastrofie powinny być rozgrzane, nie parują, a przecież miałyby to być chwile „zaraz po wypadku”. Co więcej, jeden z gostków (co widać od 1:03 i od 3:04 na tej analizie (http://www.youtube.com/watch?v=HqMkqyAFob0&feature=related)) zeskakuje z jakiejś części przy ogonie, jak z dekoracji. Swoją drogą, skąd tam tylu ludzi się kręci, skoro dopiero za chwilę ma wybrzmieć legendarna syrena? Co oni tam robią? Gapiów przeganiają? Jakich gapiów, skoro jeszcze nikt nie wie o katastrofie? No bo na pewno ci gostkowie w ciemnych kurtkach (i jeden w czerwonej) nie przybyli nikomu na pomoc. Poruszają się za wrakiem, jakby nie stanowił dla nich żadnego nadzwyczajnego obiektu. „Ja nie katastrofę widziałem, ale inne rzeczy”, mówi mechanik Oleg Starostienkow (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/01/gdzie-i-kiedy-doszo-do-tragedii.html)

w jednej z „Misji specjalnych”, choć nie dodaje, CO takiego widział, że zawrócił w stronę warsztatu, zamiast tak jak jego kolega Władimir Safonienko, co ponoć był „Kolą”, pognać filmować katastrofę (http://beholder.salon24.pl/194388,piaty-autor-jednego-filmu)

i nawet nie bać się wcale, jak przyznał reporterkom „Misji”

(http://www.youtube.com/watch?v=tQaALiZe-_A).

Najlepsza z tych smoleńskich opowieści to oczywiście ta z półtorarocznym chłopczykiem, co widział katastrofę, zrelacjonowana przez jego babcię

(http://www.youtube.com/watch?v=W1gqkU8rhdA,

od min. 1.49: „Buuuu, patom „buch” i wsio”)

oraz ta z ochroniarzem, co „cudem uniknął uderzenia odłamkiem” (ten odłamek spadając z nieba walnął w płot), tylko że wpadł w szok dopiero, gdy się dowiedział od dobrych ludzi, że to był samolot (materiał z wrześniowej „Misji specjalnej”: „Ochroniarz z początku nie zrozumiał, wyszedł, popatrzył – potem jak mu powiedzieli, że samolot przeleciał, był w szoku”). Domyślamy się oczywiście, że ci, co powiedzieli ochroniarzowi, jaki cud go spotkał, wyjaśnili mu też, o jaki samolot chodziło. I wtedy zrozumiał, tzn. „aluzju poniał”. Z kolei gostek, co we wrześniowej „Misji” opowiada o skrzydle („Dosłownie po minucie jechały karetki (…) jechały od razu”) – dowiaduje się o tym, że to był samolot z polskim Prezydentem od jakiegoś pogranicznika. Ale był i Wowka, co też coś ze swego bloku, z którego okna wychodzą na Siewiernyj, widział w gęstej smoleńskiej mgle: „Rozpoczął lądowanie, ale nie dali mu pozwolenia, więc znowu podleciał do góry, a potem tak mi się wydaje, podleciał drugi raz i było słychać tylko takie... Brrruuu!” (http://www.youtube.com/watch?v=W1gqkU8rhdA).

Czy Wowka widział tupolewa? Czy może na przykład Iła? Jeden generał Mgła to wie. Skoro inny samolot można było w Smoleńsku pomylić z tupolewem, skoro inny samolot mógł imitować zachowanie tupolewa, to czy i... wieża na Siewiernym nie mogła imitować (w trakcie inscenizacji) innej wieży, także o kryptonimie Korsarz, tej, z którą kontaktował się polski tupolew, skierowany przez „centralę/kontrolę” w Moskwie na inne lotnisko z powodu warunków pogodowych na Siewiernym? Skoro po rozmowie z Jakiem załoga nie chciała lądować na Siewiernym, jak nas zapewnia Miller (http://wyborcza.pl/1,75478,9016876,Miller__Oni_nie_chcieli_tam_wyladowac.html),

to czy możemy mieć pewność, że nadal rozmawiała z tym Korsarzem? Czy nie było możliwe wejście na częstotliwość 124,0 (przekazaną załodze - po przekroczeniu punktu ASKIL - przez kontrolę w Moskwie) przez inną wieżę?

P.S.

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/01/oko-zaby.html

http://www.fakt.pl/Ojciec-kapitana-tupolewa-To-byl-zamach,artykuly,85092,1.html

http://www.youtube.com/watch?v=i_HCAdk5uio&feature=related (konferencja komisji Millera, cz. 1, tu m.in. „poklatkowa prezentacja Iła”)

Tu pada słynne polecenie z centrali do „wieży”: „Paweł, doprowadzasz do stu metrów. Sto metrów. Bez dyskusji” (1'26'') oraz pytanie „kierownika lotów”: „ten z meteo niepoczytalny, czy co? (…) On podaje teraz 800 metrów” (widoczności – przyp. F.Y.M.) (8'56''). No i to jeszcze: „Panie generale, podchodzi do trawersu, 500 metrów. Wszystko w włączone, wszystko. I reflektory w trybie dziennym... Wszystko gotowe” (10'30'').

http://www.youtube.com/watch?v=4zNBZ7o-wGc&feature=related (cz. 3)

Tu o 8:35 pada w kokpicie pytanie: „Tak czy nie? My musimy to lotnisko wybrać. W końcu na coś się zdecydować.” Nie pada jednak NAZWA lotniska.

05'08'': „Przede wszystkim przygotuj go na drugi krąg (…) A dalej... Sam dalej, sam podjął decyzję, niech sam dalej...

http://www.youtube.com/watch?v=OfVePVH7Jxk ruska „końcóweczka”, w której nie ma komendy śp. mjr. A. Protasiuka o odejściu

http://www.youtube.com/watch?v=Hu98ULXaqCc&feature=related a tu załgana ruska wersja powtarzana przez TVN24

http://www.youtube.com/watch?v=5s0Kf97HqQE&NR=1 załgana ruska wersja powtarzana przez PAP: „Mimo ostrzeżeń piloci podejmują próbę lądowania

http://www.se.pl/wydarzenia/swiat/nowe-fragmenty-rozmow-pilotow-niech-pan-zapyta-szefa-co-bedziemy-robili_167292.html kolejna załgana wersja ruskich stenogramów

http://www.smolensk-auto.ru/forum/index.php?showtopic=16192 (dla tych, którzy jeszcze nie badali tego forum)

http://www.youtube.com/watch?v=tQaALiZe-_A Misja specjalna z września 2010

FYM

Znamienne zbiegi okoliczności 30 stycznia, rosyjska telewizja RT wyemitowała w krajach anglojęzycznych film, sugerujący, że śp. Prezydent Lech Kaczyński wydał polecenie lądowania w Smoleńsku, co spowodowało Katastrofę i śmierć 96 osób. Relacja naszego rodaka z Chicago „Temat: FW: Ruska TV RT na kraje anglojęzyczne makabrycznie oczernia śp. L. Kaczyńskiego Ruska telewizja TV RT która ma swoje stałe kanały w języku angielskim w networkach telewizji kablowej w USA, Kandzie, Wielkiej Brytanii i Australii spreparowała i wyemitowała 30 stycznia 2011 roku reportaż-audycje, która rażąco KŁAMLIWIE oczerniła Prezydenta śp. L. Kaczyńskiego, insynuując jakoby osobiście wydał pilotom "prezydenckiego samolotu, „(co jest kłamstwem) ·polecenie lądowania w Smoleńsku bez względu na panująca tam pogodę oraz inne okoliczności i niby dlatego rozbił się "prezydencki" samolot Tu-154M. Ten wyemitowany program jest dostępny na internecie tutaj pod tytułem 'Forced to land' - speculation Polish President's decision caused plane Cash

http://rt.com/news/polish-plane-kaczinsky-blame/... http://rt.com/news/polish-plane-kaczinsky-blame/

W tej audycji TV RT dla całego zachodniego świata jest przytoczone oficjalne oświadczenie Pawła Grasia - rzecznika prasowego rządu RP, który jednoznacznie stwierdził w przedstawionym wywiadzie dla telewizji TV RT, jakoby ISTNIAŁA jakaś "specjalna instrukcja" w Polsce, na bazie której Prezydent śp. Lech Kaczyński miał prawo WYMUSIĆ lądowanie w Smoleńsku na pilotach Tu-154 w dniu 10 kwietnia 2010 roku, które skończyło się tragicznie. Następnie w tym reportażu pada oświadczenie jakoby ostateczny protokół MAK na temat tego wypadku lotniczego POTWIERDZA taką ewentualność "wymuszenia lądowania" też niby potwierdza polska komisja rządowa zajmująca się badaniem tej katastrofy. Reportaż rosyjskiej TV RT z dnia 30 stycznia 2011 roku dla wszystkich krajów anglojęzycznych niedwuznacznie stwierdzenie, że jakoby Prezydent RP L. Kaczyński był w pewnym nie odpowiedzialny co jest bardzo charakterystyczne dla "całego polskiego społeczeństwa, które jest wiecznie podzielone" ... Itp. a obecnie opozycja polityczna w Polsce wykorzystuje brutalnie tą katastrofę w kampanii politycznej przed wyborami do Polskiego Parlamentu, które mają się odbyć na jesieni 2011 roku. Oglądając ten reportaż na żywo w telewizji kablowej Comcast w USA byłem zbulwersowany i postanowiłem poczekać aż zostanie zamieszczony na Internecie, aby jego odszukać oraz zawiadomić o kryminalnych działaniach osobnika Pawła Grasia, który dalej kłamie i dalej bezpodstawnie oczernia śp..Lecha Kaczyńskiego za co musi być w końcu ukarany. Kłamliwe oficjalne oświadczenia dalej bezkarnego Pawła Grasia - rzecznika prasowego D. Tuska działa z wielką szkodą dla Państwu Polskiego, bardzo szkodzi na opinii i ubliża Polakom zamieszkałym w Kraju oraz Polakom wygnanym z Polski na banicje zarobkową. Z poważaniem (inicjały)” W tekście dodałam znaki polskie. W programie nie ma ani słowa o dementi polskiej strony „: - Dokatastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem mogła doprowadzić tajna instrukcja, zgodnie z którą samolot może odejść na lotnisko zapasowe tylko za zgodą "głównego pasażera" - poinformowała "Komsomolskaja Prawda". Rewelacjom rosyjskiego dziennika zaprzeczył w Radiu ZET gen. Lech Majewski, szef Sił Powietrznych. „.Żadnej instrukcji nie było. Dzień później, 31 stycznia do Polski przybył przyjaciel premiera Putina, Patruszew. Wieloletni szef FSB.A także przedstawiciel formacji –dysponenta ugruntowanej wiedzy w zakresie technik dezinformacji. Podczas gdy Polacy podpisywali umowy o współpracy BBN z doświadczonym b. szefem FSB, reportaż rosyjskiej telewizji wyemitowany w telewizji kablowej za oceanem, ukazał się na stronie internetowej. Pod nim stosowne komentarze. 31 stycznia wieczorem Superwizjer przekazał sensacyjne informacje. Wcześniej, do oglądania zachęcał zapowiedzią

„Tajnabaza nagrała rozmowę braci Kaczyńskich? „dzisiaj,23.30, Superwizjer „Strażnica graniczna w Świadkach Iławieckich, tuż przy rosyjskiej granicy, kryje amerykańskie instalacje podsłuchowe – twierdzą dziennikarze "Superwizjera TVN". System działa w Polsce przynajmniej od 17 lat i może być częścią sieci światowej inwigilacji. Czy jest zatem możliwe, że urządzenia ukryte w Świadkach nagrały ostatnią rozmowę telefoniczną prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego brata Jarosława, przeprowadzoną 10 kwietnia 2010 r. z pokładu rządowego Tu 154? O udostępnienie rozmowy Polska już dwukrotnie prosiła Amerykanów. Jak dotąd – bez odpowiedzi.” Co może nagle się zmienić ?Ze stenogramów z kokpitu przecież wynika, że piloci nie usłyszeli żadnej decyzji, co do miejsca lądowania, już po rozmowie Prezydenta z Bratem. Czyżby nagle miały się znaleźć w nagraniach z jakiegoś nasłuchu na Mazurach? Czy ta informacja ma to tylko zasiać wątpliwości, dla podparcia tez zawartych w przekazie anglojęzycznym? A może po prostu ma stanowić zaporę przed kolejnymi rozmowami minister Anny Fotygi i szefa Komisji Parlamentarnej, które mają na celu wsparcie amerykańskich kongresmenów w polskich dążeniach do powołania Międzynarodowej Komisji Śledczej? A co się stało z nagraniami z nasłuchu wywiadu wojskowego, który rutynowo jest prowadzono przy lotach wojskowych ? Po co nasłuch z Mazur ,skoro w lipcu 2010 r, mogliśmy przeczytać „O tym, że Amerykanie ją nagrali, jest przekonany Duncan Campbell, współpracujący z BBC brytyjski dziennikarzy śledczy specjalizujący się w systemach szpiegowania. "Poprzez globalny system monitoringu Echelon Agencja Bezpieczeństwa Narodowego USA (NSA) śledzi rozmowy przywódców państw, czy to zaprzyjaźnionych, czy wrogich. Aparat telefonu satelitarnego znajdujący się w samolocie Tu-154M był zarejestrowany w NSA jako aparat prezydencki i dlatego połączenia z nim były rutynowo nagrywane" - opowiada nam Campbell. NSA ma siedzibę w Fort Meade w stanie Maryland. Przechwytuje informacje przesyłane drogą radiową, siecią komórkową czy przez internet. Agencja kontroluje m.in. stacje naziemne, satelity, a także szpiegowskie samoloty, których zdaniem jest wykrywanie źródeł emisji fal elektromagnetycznych. Echelon podsłuchuje rozmowy telefoniczne, e-maile, przepływ plików w internecie, a także faksy. Końcówki sieci są rozmieszczone m.in. w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Nieoficjalnie od przedstawicieli polskich służb specjalnych wiemy, że polska końcówka Echelonu znajduje się w podwarszawskim Konstancinie.” Polska prosiła o nagrania z Konstancina, a teraz jeszcze w sukurs mają przyjść Mazury? A co się stało z polskim kontrwywiadem? Nie prowadził rutynowego nasłuchu samolotu Polskiego Prezydenta? Ta wojna medialna - rozpoczęta z końcem stycznia przez rosyjskie media, wykorzystuje fałszywe relacje na temat faktów związanych z regulacjami prawnymi i oszczercze sugestie ( także ta o zawartości alkoholu we krwi śp. Generała Błasika)- może świadczyć, że strona rosyjska bardzo obawia się takiej możliwości. Godzi to w dobre imię Polski i Ofiar Katastrofy. P.S. Sądzę, że powinniśmy zastąpić wyjątkową leniwą prasę i zintensyfikować naszą akcję rozsyłania listów do zagranicznych portali i prasy , zainicjowaną w styczniu….Internauci, do pracy!

1Maud

Aaaa antysemitę od zaraz…( o nastrojach Polaków) Naszła mnie taka myśl czy aby na pewno celem profesjonalnego deratyzatora jest definitywne wygubienie tego uciążliwego dla ludzi gatunku? Wszak po tym będzie on już tylko byłym profesjonalistą w tej specjalności. I czy lekarz, który od lat specjalizuje się w leczeniu jakiejś wyjątkowo trudnej i zjadliwej choroby, z radością przyjmie wieść o wynalezieniu nadzwyczaj skutecznego i dostępnego leku na te przypadłość? Naszła mnie ta myśl gdy czytałem materiał poświęcony badaniu stopnia polskiego antysemityzmu A.D. 2010.* Z pozoru na podstawie wyników nie pozostaje nic innego tylko cieszyć się szczerze. Oto wskaźniku szczegółowe lecą na łeb i przy niektórych pytaniach nie osiągają nawet w połowie takiego wyniku jak przy podobnym badaniu sprzed prawie dziesięciu lat. Ot choćby kwestia zbyt dużego wpływu Żydów na sprawy naszego kraju. W roku 2002 tak ów wpływ postrzegało 19% badanych, dziś zaś tylko 6%. Skok niesamowity! Tak wielki, że w naszym, jak niektórzy twierdza, antysemickim, społeczeństwie odsetek sympatyków wspomnianej nacji od kilku lat przeważa nad grupą nastawiona do niej niechętnie. Czemu zatem napisałem że  z pozoru nie pozostaje nic tylko się cieszyć? Musze tylko zgadywać przyczyny snując swoje teorie. Punktem wyjścia dla nich jest wypowiedź pana prof. Krzemińskiego, który, zamiast, jak sugerują, cieszyć się z podanych wyników tak, jak cieszy się choćby prof. Sułek sugerujący, że Polacy przestali być ociemniali antysemityzmem bo im standard skoczył i nie potrzebują kozła ofiarnego, jest najwyraźniej sceptyczny. Wedle niego badanie jest jednostronne. „ - Bada reakcje na jeden tylko element antysemickich przekonań: wiarę w ukrytą władzę Żydów. Nie bardzo się zgadzam z takim opisem antysemickich postaw Polaków. Antysemityzm jest częścią złożonego światopoglądu, w którym polskość określa się w opozycji do symbolicznego - złego! - Żyda. W dodatku antysemityzm to także element naszej świadomości politycznej, co można obserwować w Radiu Maryja. Ale to bardzo ważne, że wpływy antysemickiej kalki mentalnej słabną.”** Prawdę mówiąc zawsze sądziłem, że główny, jeśli nie jedyny, zarzut, jaki Polak (i nie tylko Polak) -antysemita stawia tamtej nacji to właśnie to, iż zdominowała ona władzę. Nad Polską, nad światem… Nie bardzo pojmuje, bo i prof. Krzemiński tego nie raczył zdefiniować, czym jest to „symboliczne zło”. Mnie od razu kojarzy się z jakimś złem absolutnym. Takim, które zaczyna się gdzieś na poziomie straszenia dzieci. Nie spotkałem się w zasadzie z innymi argumentami. Tylko ta chęć dominacji…

Żyd jako „zło absolutne”, jeśli gdzieś się pojawia to raczej w wypowiedziach ludzi w rodzaju prof. Krzemińskiego i tych, którzy w trosce o wykorzenienie tego stereotypu znacznie wyprzedają prof. Krzemińskiego. Mam tu na myśli takich różnych zawodowych „szczurołapów” którzy od lat ogłaszają na przykład, że „Nigdy więcej”. Zastanawiam się co z nimi byłoby, gdyby nagle, z dnia na dzień, okazało się, ze faktycznie, nigdy więcej… I tu pojawia się ten dylemat z początku tekstu. Który w moim odczuciu może rzucać światło na tę dość zaskakująco powściągliwą reakcję prof. Krzemińskiego. Czyż nie jest tak, że zbyt wiele osób od lat żyje z tego, że, wedle ich opinii a może i szczerego przekonania, w kwestii walki z polskim antysemityzmem ciągle „na zachodzie bez zmian”. takie nasze malutkie „Holocaust Industry”. To nie jedyny problem, w którym zauważyć można to samo zjawisko. Polegające na tym, że zaangażowanie w walkę z problemem osoby i środowiska zainteresowane są bardziej tym, by walczyć niż by wygrać. To widzę choćby w przypadku światowej batalii przeciw AIDS, która konsumuje takie środki, za które pewni dawno już potrafilibyśmy się rozprawić z rakiem. A wirus HIV jak hasał tak hasa… Na szczęście dla naszego „Przedsiębiorstwa Holocaust” przyszłość rysuje się raczej różowo. Ten sam prof. Krzemiński przewiduje: „-Obawiam się, czy reakcja na kolejną i na pewno prowokacyjną książkę nie zaprzeczy optymizmowi sondażu - mówi Krzemiński. - Może się okazać, że oskarżenie Polaków w imieniu Żydów znów uruchomi antysemicko-narodową reakcję. Tak przecież było na początku lat 2000, a narodowe i antysemickie poglądy jakże pomogły najpierw LPR, a potem PiS. Powrót do tamtych czasów raczej nam nie grozi, ale obawiam się, że publikacja Grossa może bardzo ożywić antysemickie stereotypy, także u tych, którzy ich teraz nie deklarują.”** Prawdę mówiąc, choć to niegrzeczne przeinaczać czyjeś myśli i słowa, wydaje mi się, że dla wielu osób, czynnie zaangażowanych w walkę z faszyzmem, antysemityzmem i z  czym tam jeszcze nie powinno się walczyć, w tej wypowiedzi ta wypowiedź brzmi dość optymistycznie. pod warunkiem, że „obawiam się” zamienimy na „mam nadzieję”. Wraz ze „Złotymi żniwami” Grossa perspektywy rysują się nadzwyczajnie. Wszak prof. Krzemiński przewiduje, że lektura swoje zrobi i Polacy powrócić do swych genetycznych upodobań. Tak więc książka Grossa przedsiębiorstwu wspomnianemu gwarantuje i „złote żniwa” i plon z nich nadzwyczajny. Jak się uda to na lata starczy „polskiego antysemityzmu” który ofiarnie zwalczać będą zatroskani naszym „złożonym światopoglądem”. Dla zainteresowanych mam jeszcze link do wyników badań:

http://bi.gazeta.pl/im/8/9062/m9062848.jpg

A dla zatrudnionych w rodzimym oddziale „przedsiębiorstwa” wynik ankiety przeprowadzonej na stronie medium, do publikacji którego się odwołuję:

SONDAŻ Czy Twoim zdaniem Polacy są antysemitami? 61%
Tak (1178) 29%
Nie (566) 10%
Nie interesuje mnie to (193)

Liczba oddanych głosów: 1937

Stan na 8.02.2011 r., godz. 9.33.

Na koniec taka uwaga, odnosząca się do tytułu, który zdobił wczoraj wielkimi literami pierwszą stronę gazety. „Nie boję się ciebie, Żydzie” można zrozumieć różnie. Czasem jako sugestię, „byś to ty, Żydzie, zaczął się bać…”

* Poszedłem wskazanym tropem by zaprezentować wyniki ale na stronie TSN OBOP w archiwum nie znalazł w czerwcowym terminie roku minionego takich badań. Problem ten, wedle strony firmy, był badany w lutym 2008 r. http://www.tnsglobal.pl/archive-report/id/7664

** http://wyborcza.pl/1,75478,9063597,Sondaz__Nie_boje_sie_ciebie__Zydzie.html#ixzz1DM2B6Czd

Rossmann

Wiedza, która zabija Grozi im tym większe niebezpieczeństwo, jeśli wiedza dotyczy udziału w tych zbrodniach osób związanych ze służbami specjalnymi. Prokuratura w Warszawie a później w Ostrołęce w ciągu ostatnich miesięcy prowadziły intensywne śledztwo w sprawie gróźb karalnych kierowanych pod adresem detektywa Marcina Popowskiego a także wywierania na Niego wpływu w celu nie składania zeznań przed Sejmową Komisją Śledczą ds. Olewnika. Popowski przez dłuższy czas odbierał anonimowe emaile z pogróżkami, listy, nekrologi z własnym nazwiskiem, był nachodzony przez nieznanych mężczyzn, powodowano różne sytuacje drogowe z jego udziałem. O wszystkim wiedzieli śledczy i na bieżąco monitorowali zdarzenia. W sprawie podjęto szereg czynności, jednak nie doprowadziły one do zidentyfikowania sprawców. Postępowania nie ułatwił fakt, że sprawą zajmowało się już kilka prokuratur, nie tylko ze stolicy. I, co równie ważne: policja i prokuratura dokładały wszelkich starań, aby detektyw nie dostał ochrony i czuł się zagrożony.

Dziwna odsiadka Problemy Marcina Popowskiego zaczęły się w roku 2004, gdy był jednym z najbardziej wziętych polskich prywatnych detektywów. Nawiązał z Nim wówczas kontakt Włodzimierz Olewnik, który rozpaczliwie poszukiwał zaginionego syna. Detektyw obiecał pomóc i rozpoczął śledztwo na własną rękę. Popowski zeznał przed Sejmową Komisją, że pisał wówczas pracę doktorską na temat profilowania i zachowań sprawców uprowadzeń i zlecenie od Olewnika potraktował również jako możliwość wzbogacenia swojej wiedzy. W czasie wielomiesięcznego śledztwa, Popowski zwrócił uwagę na skandaliczne błędy policji i prokuratury popełnione w czasie śledztwa. Wiedzą tą sukcesywnie dzielił się z rodziną Olewników. To właśnie Popowski odkrył, że policjanci nie podjęli najważniejszych wątków i w ogóle nie starają się wyjaśnić sprawy. Spotkało się to z natychmiastową reakcją. Szef grupy policyjnej – mł. insp. Grzegorz Korsan – przyjął wersję, że Olewnik dokonał samouprowadzenia, w czym miał pomagać mu właśnie… Popowski. Ta wersja (choć nie miała żadnej podstawy w materiale operacyjnym) posłużyła za podstawę do rozpoczęcia inwigilacji detektywa i penetracji środowisk politycznych i biznesowych. Dzięki nielegalnie zakładanym podsłuchom, policyjne Biuro Spraw Wewnętrznych próbowało pozyskiwać wiedzę na temat kontaktów detektywa. Robiono wszystko by ochronić sprawców zaniedbań w policyjnych mundurach a zniszczyć detektywa i nie pozwolić na ujawnienie pewnych mechanizmów rządzących w KGP. W marcu 2006 roku Popowski został zatrzymany i tymczasowo aresztowany. Wraz z nim, za kratki trafiło dwóch policjantów pomagających mu rozwikłać sprawę Olewnika. Śledztwo, które zostało bardzo nagłośnione i miało tak wiele spraw wyjaśnić, okazało się totalną klapą. Zastosowany areszt wydobywczy też nie przyniósł efektów – detektyw milczał jak grób. Jego kulisy ujawniła sejmowa komisja śledcza badająca okoliczności porwania Krzysztofa. Komenda Główna Policji poinformowała, że w mieszkaniu Popowskiego „znaleziono” nielegalną amunicję, arsenał broni, materiały wybuchowe, narkotyki i tajne dokumenty. Później okazało się, że była to tylko pożywka dla mediów, która miała zniszczyć reputację znanego detektywa. Późniejsze śledztwo prokuratury wykazało, że grupa policyjna kierowana przez G. Korsana dopuściła się bardzo poważnych nadużyć, a w jej szeregach działał „kret” czyli funkcjonariusz przekazujący informacje przestępcom. Kret do dzisiaj nie został wykryty, ale wiadomo, ze sam kierownik grupy Grzegorz K., miał postawione przez Prokuraturę zarzuty przyjmowania korzyści majątkowych i przekazywania informacji ze śledztw w innej sprawie. Później, gdy detektyw i funkcjonariusze opuścili cele aresztów, ich sprawy stanęły w miejscu, a w dziwnych okolicznościach zaginęły ważne dokumenty ze śledztwa przeciwko nim. Choć od ich zatrzymania mija piąty rok, sprawa nie trafiła jeszcze na wokandę.

Rosyjski ślad Według Włodzimierza Olewnika „sytuacja, w której się znalazł detektyw Popowski, to konsekwencja tego, że badał sprawę uprowadzenia jego syna”. Popowski zwrócił uwagę, że policja wciąż inwigiluje rodzinę Olewników zamiast podejmować inne tropy, że tworzy działania parasolowe dla swoich podwładnych a śledztwo celowo kieruje na inne ślepe tory. W. Olewnik w liście do Premiera Donalda Tuska pisze „Jak wytłumaczyć fakt awansów policjantów, którzy brali udział w śledztwie, w świadomy sposób szkodząc sprawie…, Pomimo zarzutów prokuratorskich są nagradzani i awansowani. (…) Oburza mnie fakt aresztowania detektywa Marcina Popowskiego oraz uczestnika grupy śledczej Pana Mirosława Gruszeczki, który sprzeciwiał się nielogicznemu ukierunkowaniu śledztwa, a w obawie wykrycia prawdy został poprzez zastosowanie podstępu aresztowany. Według mnie niewinnie przesiedzial pół roku w areszcie tymczasowym. Gdzie tu jest sprawiedliwość, że jedni funkcjonariusze mogą przebywać w areszcie, a drudzy po takich celowych i negatywnych działaniach jak ukrywanie dowodów w sprawie miejsca przetrzymywania Krzysztofa oraz dowodów w postaci billingów, gdzie w sposób jednoznaczny z imienia i nazwiska wraz z miejscem zamieszkania wskazany został uczestnik grupy porywającej Krzysia są awansowani. Czy to nie woła o pomstę do nieba?”.   Z akt sejmowej komisji śledczej wynika, że detektyw Popowski jako pierwszy odkrył tzw. „rosyjski ślad” czyli tropy mogące wiązać uprowadzenie Krzysztofa z osobami związanymi z wywiadem rosyjskim, działającym pod przykryciem na rynku handlu stalą i mięsem. Ciekawa sprawa, że Popowski trafił do aresztu właśnie wtedy, gdy badał ten wątek. Zastanawiające jest również to, że choć detektyw usłyszał błahy zarzut, to od razu trafił do aresztu, za to śledztwo w jego sprawie toczyło się wyjątkowo opornie i na materiałach podkładanych przez KGP prokuraturze bez wglądu w materiały operacyjne i dowodowe..

Zabójczy raport W 2002 roku zamach na swoje życie przeżył Jerzy Godlewski – policyjny detektyw z Hamburga, współpracujący z polską policją przy rozbijaniu najgroźniejszych grup przestępczych. W stronę samochodu, którym jechał, tajemniczy snajper oddał kilka strzałów. Kule przebiły szybę lecz nie dosięgły kierowcy. Godlewski – wykorzystywany jako łącznik niemieckiej policji – w 1998 roku wiózł do Warszawy ściśle tajny raport przeznaczony dla generała Marka Papały. Raport ten, sporządzony przez niemiecką policję kryminalną, opisywał powiązania zorganizowanej, międzynarodowej grupy przestępczej z polskimi politykami, oficerami tajnych służb, celnikami i urzędnikami. Najbardziej prawdopodobna wersja zdarzeń mówi, że Papała podzielił się swoją wiedzą z bohaterami tego raportu, a ci zorientowali się jak ogromną wiedzę na ich temat posiadł i zastrzelili go. Musiały minąć prawie cztery lata, zanim prokuratura zdecydowała się wezwać Godlewskiego na przesłuchanie. Wkrótce później doszło do próby zabicia go. Co ciekawe: detektyw znał numery samochodów, które go otaczały w momencie zamachów. Numery takie nie zostały wydane żadnemu pojazdowi w Polsce. – Samochody, na których znajdowały się te „nieistniejące” tablice, należały do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego – mówi detektyw. Jak zaznacza, sprawę zgłosił w prokuraturze, jednak ta nie poradziła sobie z jej wyjaśnieniem. Nie można ustalić nazwiska kierowców samochodów obserwujących Godlewskiego, chociaż ich twarze zarejestrował system miejskiego monitoringu, a ponadto wiadomo który starosta i komu wydał przykręcone na nich tablice rejestracyjne.

Ucieczka przed śmiercią W 2001 roku z Polski uciekać musiał Ryszard Szylhabel – polonijny biznesmen, wcześniej współwłaściciel spółki Cin&Cin. Decyzję o wyjeździe podjął po ostrzeżeniu od łódzkiej policji, że jeden z mafijnych „kilerów” otrzymał zlecenie na jego głowę. Szylhabel był kluczowym świadkiem w sprawie morderstwa byłego ministra sportu – Jacka Dębskiego. W grudniu 2000 roku, kilka miesięcy przed swoją tragiczną śmiercią, Dębski zaproponował Szylhablowi zakup dokumentów kompromitujących Andrzeja P. – znanego łódzkiego biznesmena. Andrzej P. w czasach PRL współpracował z wojskowymi służbami specjalnymi, później robił wiele interesów z mafią pruszkowską (m.in. reprezentował Jeremiasza Barańskiego „Baraninę” na terenie województwa łódzkiego). Szylhabel prowadził kilka procesów z Andrzejem P., w których domagał się zwrotu ogromnych pieniędzy. Z Andrzejem P. skonfliktowany był również Jacek Dębski. Niezależnie od sporów biznesowych, obaj panowie nie mieli powodu przepadać za sobą, ponieważ pracowali dla rywalizujących ze sobą służb (Dębski był Tajnym Współpracownikiem Urzędu Ochrony Państwa). Zaskakujące, że gdy w sprawie pojawił się Dębski, Andrzej P. natychmiast zmiękł i zaczął dążyć do zawarcia za wszelką cenę ugody we wszystkich sprawach. 12 kwietnia 2001 roku Jacek Debski miał przekazać Ryszardowi Szylhablowi dokumenty kompromitujące Andrzeja P. (miał za to dostać 70 tys. dolarów). Do przekazania pieniędzy nie doszło, ponieważ w nocy z 11 na 12 kwietnia, Jacek Dębski został zastrzelony. Wkrótce potem Andrzej P. wycofał się z postępowania ugodowego, a Ryszard Szylhabel wyjechał z Polski.

Wiedza, która zabija Wszystko wskazuje na to, że ofiarami swojej wiedzy padli także trzej oprawcy Krzysztofa Olewnika. Z akt śledztwa prowadzonego w tej sprawie wynika, że szef bandy porywaczy – Wojciech Franiewski – opowiadał strażnikom, że „się wywinie”, bo za zabójstwem Olewnika stały inne osoby, zaś on był tylko wykonawcą ich poleceń. Franiewski robił w celi notatki dotyczące przebiegu zbrodni i profesjonalnie przygotowywał się do procesu. Zanim zdążył zasiąść na ławie oskarżonych, popełnił dziwne „samobójstwo”. Sekcja zwłok wykazała w jego organizmie alkohol i narkotyki. Monitoring zainstalowany w jego celi nie posiadał funkcji archiwizacji obrazu. W kolejnych miesiącach tajemnicze „samobójstwa” popełnili Sławomir Kościuk i Robert Pazik – skazani za zamordowanie Olewnika. Powiesił się też strażnik, który jako pierwszy widział zwłoki Franiewskiego. – Wszystko wskazuje na to, że te zgony miały duży związek ze śmiercią mojego brata – mówi Danuta Olewnik – Cieplińska, siostra zamordowanego Krzysztofa. Czy oprawcy młodego biznesmena popełnili samobójstwo, ponieważ wiedzieli kto naprawdę stał za jego porwaniem i jaka była prawdziwa przyczyna? Takie pytanie jest tym bardziej uzasadnione, że w trakcie śledztwa prowadzonego w Sopocie, prokuratorzy odkryli wątki dotyczące osób związanych z polskimi i rosyjskimi służbami specjalnymi.

Długa tradycja Tajemnicze zgony ważnych świadków mają w Polsce długą tradycję. Już w 1984 roku w dziwnym wypadku samochodowym zginęli dwaj oficerowie MSW, którzy badali działalność trzech esbeków skazanych za zabójstwo księdza Popiełuszki (odkryli wówczas, że Grzegorz Piotrowski poza wiedzą przełożonych kontaktował się z KGB). Do roku 2007 zginęły dalsze cztery osoby, które znały część prawdy o tej zbrodni. W niewyjaśnionych do dziś okolicznościach zmarło 13 osób, które mogły pomóc rozwiązać zagadkę zabójstwa Marka Papały. Prawdziwi inspiratorzy głośnych zbrodni zza kulis wciąż uciszają niewygodnych świadków. Jak długo jeszcze? Leszek Szymowski

Demokratyczne państwo "wieszatieli" "Sławomir Kościuk mógł zostać schwytany za przedramiona, doprowadzony do stanu bezbronności, zadzierzgnięty, a następnie powieszony..." Komu służy prawo i instytucje państwowe? Nie mamy pewności, dlatego możemy tylko pisać o pewnych wątpliwościach. O "demokratycznym państwie prawa" pisałem już kilkakrotnie. Dla przypomnienia:

Czy ONI zawłaszczyli państwo?

 Demokracja wieszatieli"

"Kto następny? Padło na jasnowidza"

"Sprawa Olewnika. Zamiast jasnowidza zginął..."

"Czy detektyw Olewników już myśli o samobójstwie?"

 "Czy to możliwe, że bandyci szczególnie chętnie dokonują przestępstwa, gdy mają zapewnione wsparcie, niekoniecznie umundurowanych, funkcjonariuszy państwa?" - zadawałem niepoprawne pytania, cytowałem niespecjalnie nagłaśniane wypowiedzi politycznych ważniaków, podawałem informacje z postępowych mediów. Wnioskowałem, że nawet ludzi mainstreamu  zaskakują reguły "demokratycznego państwa prawa". I nagle... Kolejna niespodzianka! "Sensacyjne ustalenia w sprawie śmeirci zabójcyu Olewnika". "Sławomir Kościuk mógł zostać schwytany za przedramiona, doprowadzony do stanu bezbronności, zadzierzgnięty, a następnie powieszony - taką informację na temat samobójczej śmierci jednego z zabójców Krzysztofa Olewnika zawarli posłowie z sejmowej komisji śledczej w projekcie raporcie, do którego dotarła TVN24". O mafino-państwowych zagadkach mówi się od dawna. "Zastanawiam się od początku jak to możliwe, że na imprezie u Krzysztofa Olewnika było wielu policjantów i pracowników ochrony, a mimo to bandyci - ukryci nieopodal w polu kukurydzy - nie poniechali zamiaru porwania i go dokonali" . (poseł Marek Biernacki, PO ). "Nie żyje Artur Zirajewski, pseudonim Iwan - jeden z kluczowych świadków w sprawie śmierci generała Marka Papały. Zirajewski prawdopodobnie popełnił samobójstwo w celi zakładu karnego. (...)Artur Zirajewski w swoich zeznaniach wskazał Edwarda Mazura jako zleceniodawcę zabójstwa generała Papały. Jego zeznania były między innymi podstawą wniosku ekstradycyjnego, który w sprawie przebywającego w USA biznesmena przygotowało ministerstwo sprawiedliwości".  (Informacja z TVN24) Dla wszystkich było jasne, że wiedza może mieć destrukcyjny wpływ na człowieka. A skoro wszyscy wiedzieli, to przecież nie było sensu o tym pisać... Niespodziewanie, w maju tego roku na jednym z najpopularniejszych portali (czy ktoś uwierzy, że to Onet?) pojawił się zdumiewający tekst, pod tytułem "Wiedza, która zabija"Już początek artykułu był bardzo ciekawy... "W niewyjaśnionych okolicznościach giną osoby, które mają choćby szczątkową wiedzę o głośnych zbrodniach politycznych. Grozi im tym większe niebezpieczeństwo, jeśli wiedza dotyczy udziału w tych zbrodniach osób związanych ze służbami specjalnymi". Mija czas. Nasze "demokratyczne państwo prawa" ani drgnie. Inaczej nie będzie. Chłodny Żółw

Stulecie Ronalda Reagana Życie człowieka jest tylko fragmentem jego czasu, a mijające stulecie urodzin pozwala dobrze przyjrzeć się zarówno historycznym przesłankom działalności męża stanu, jak i ocenić trwałość jego dorobku. Jaki więc był wiek Reagana? Przede wszystkim był to czas walki Ameryki przeciw hegemonii nad Europą – najpierw Niemiec, potem Związku Sowieckiego. Przez cały ten czas Europa była w centrum polityki amerykańskiej (bo nawet doktryna powstrzymywania realizowana na wszystkich kontynentach służyła odstraszeniu ZSSR od podjęcia ekspansji w Europie). Ronald Reagan zakończył tę konfrontację. Zwycięstwo Stanów Zjednoczonych w zimnej wojnie przyniosło Europie bezpieczeństwo, Europie środkowej – wolność, narodom Europy wschodniej – szanse na własną państwowość. Był to też wiek nowego uniwersalizmu amerykańskiego. Stolica Apostolska nie traktowała go – mimo różnic – jako konkurencji dla Christianitas, raczej jako wsparcie. Benedykt XV uważał, że program zawarty w 14 punktach prezydenta Wilsona jest zbieżny z jego wizją pokoju w Europie. Papież uważał, że potrzebny jest nowy porządek oparty na szacunku dla praw narodów i zaangażowaniu wspólnoty międzynarodowej w skuteczne rozwiązywanie i zapobieganie konfliktom państw. Obaj uważali niepodległość Polski za konieczny element zmian powojennych. Gdy Franklin Delano Roosvelt podejmie potem walkę z Niemcami w Europie, Pius XII wstrzyma bezpośrednią krytykę Związku Sowieckiego, by nie utrudniać walki sprzymierzonych z Hitlerem. Również antykomunistyczna ofensywa Ronalda Reagana dwa pokolenia później spotka się z solidarnością Jana Pawła II. Wiek Reagana mija, jednak życiu wszystko ma kontynuację. Realizm nakazuje widzieć zarówno przemijanie, jak i kontynuację dotychczasowych tendencji. W wieku XXI problemy Europy nie będą dominować polityki globalnej (więc również interesów Ameryki). Jak będzie to kształtować polską geopolitykę? Jednym z największych osiągnięć polityki Reagana (zrealizowanych już przez jego wiceprezydenta, gdy przejął po nim następstwo) jest rozpad Związku Sowieckiego, niepodległość narodów Europy środkowej, nowe państwa na Wschodzie. Konsolidacja tego obszaru (drugiego politycznego płuca Europy) powinna wypełniać „przestrzeń polityczną”, która będzie powstawać wraz z przesuwaniem się interesów Ameryki poza Europę. Dziś Europa środkowa ma instrumenty by nakłaniać całą Europę do działań na rzecz własnego bezpieczeństwa, a także do zachowywania solidarności atlantyckiej. W Europie środkowej jest to wyzwanie przede wszystkim dla polityki naszego kraju. Wiek Ronalda Reagana sprawił, że możemy je podjąć. Marek Jurek - blog

"Tusk spóźnił się o rok, dziś jest śmieszny; J. Kaczyński wyciągał rękę do PO" Dawno temu, jeszcze w latach siedemdziesiątych, wpadła mi w ręce wydana w USA książka "Rewolucjoniści o rewolucjach". Wybór komentarzy samych uczestników walk o władzę na temat ich własnych strategii. Przerzucając ten tom dziś, zastanawiałam się, co jest jeszcze z tego aktualne. Nie tylko w Egipcie, ale też w Polsce. Już same tytuły wiele mówią (przytaczam tylko kilka): "O potrzebie autonomii procesu rewolucyjnego". Marks i Engels radzą, jak oderwać ów proces od realiów i nadać mu własną dynamikę (np. przez wczesne użycie przemocy). Ma to wytworzyć nowe interesy i postawy służące reprodukcji rewolucyjnej władzy. Coś z tego robi rząd Tuska: stosując zabieg sztucznego podsycania symbolicznego konfliktu z PiS jako sposobu reprodukowania własnej (nieudolnej przecież) władzy. Wśród kilkudziesięciu tekstów jest oczywiście Castro: "O roli kapitału ludzkiego i lokalnej demokracji" i dwa - odmienne w swym przekazie - teksty Mao. Wczesny z 1929 r.: "O potrzebie dyscypliny partyjnej i ideologicznej jedności" - pokazujący skomplikowane relacje (w tym odmienne filozofie kontroli) rewolucyjnej partii z jednej strony i rewolucyjnej armii - z drugiej. To bardzo aktualne dla Egiptu. Ale również w dzisiejszych Chinach; gdyby - po "buncie mas" - do głosu doszła armia, uwagi Mao byłyby bardzo użyteczne. Ale jest i tekst późniejszy (z 1942 r.), przedrukowany ponownie w czasie rewolucji kulturalnej w 1966 r. Jest to głos przeciwko "subiektywizmowi, frakcyjności, sekciarstwu i jałowemu dyskursowi w partii". Ostatnie wystąpienie Tuska na temat podziałów w PO jest bliskie temu przesłaniu. Mao robi jednak w tym tekście coś jeszcze: przestrzega przed używaniem pustych stereotypów i pojęć m.in. z marksizmu-leninizmu (nazywa je "ideologiami zewnętrznymi"), które nie pasują do chińskich realiów i fazy rozwoju. Gdyby u nas na początku transformacji tak myślano, nie byłoby "przemocy strukturalnej" i zaakceptowania instytucji z innej fazy rozwoju. Ale w naszej transformacji brak, niestety, zdolności teoretyzowania na własny temat. Interesujący (i aktualny w naszej sytuacji) jest też wczesny tekst Mussoliniego o potrzebie inteligentnego wyznaczenia sobie granic, aby utrzymać rewolucję w granicach prawa. Inaczej - aby móc prezentować się jako "rozwiązanie", a nie "problem". To dotyczy dziś PiS: ponad połowa popierających dziś PO robi to tylko dlatego, że boi się PiS. Koniecznym warunkiem zwycięstwa tej partii jest zmiana tego wyobrażenia. Pokazanie innowacyjnych, prorozwojowych programów, zdolności do samoograniczenia i kompromisu. Jest to możliwe: wystarczy przypomnieć chociażby wyciągniętą rękę Jarosława Kaczyńskiego do Grzegorza Schetyny po pokazaniu przez tego ostatniego ludzkiej twarzy PO. Jałowy konflikt stabilizujący nieudolną władzę ciąży dziś wszystkim. A na marginesie "paktu dla konkurencyjności" strefy euro i narzekań premiera Tuska, że Polska jest marginalizowana - chcę zaznaczyć, że Tusk spóźnił się o rok. Wielokrotnie (także w felietonach dla Wirtualnej Polski) pisałam o tym - stopniowo realizowanym - projekcie np. formuły J. Delorsa. Zamiast wykorzystać towarzyszące temu poluzowanie gorsetu dyrektyw (m.in. o pomocy publicznej) i tworzyć własne innowacje - rząd Tuska był bierny. A dziś - z całym swoim MSZ - jest po prostu śmieszny. I bezradny. Prof. Jadwiga Staniszkis

Zwycięskie bitwy Tuska Jest taki stary sowiecki film „Bitwa o Moskwę” − monumentalny obraz pierwszych miesięcy „wielkiej wojny ojczyźnianej”, od nagłego uderzenia Niemiec aż po zatrzymanie ich ofensywy pod Moskwą. Jak to u Sowietów, setki czołgów i samolotów, tysiące statystów, całe miasteczko zbombardowane przed kamerami − ale nie ten rozmach jest przyczyną, dla której warto sobie stary film przypomnieć. Otóż urzeka w tym filmie, że na ekranie Rosjanie od pierwszych chwil leją Niemców, aż wióry lecą. Co scena batalistyczna, to faszyści szatkowani są na kawałki i wypychani bagnetami poza kadr. A potem następna scena, i znowu „gitlerowcy” dostają łomot. I tylko ze zdawkowych wyjaśnień spoza kadru wynika, że kolejne zwycięstwa nad najeźdźcą odnosi Armia Czerwona coraz głębiej i głębiej na bronionym terytorium. Gdyby oglądał ten film jakiś Amerykanin, który o II wojnie światowej wcześniej nie słyszał, doszedłby do jedynego logicznego wniosku, że Moskwa jest stolicą Niemiec.Podejrzewam, że właśnie ta historyczna narracja towarzysza Ozierowa stanowiła profesjonalną szkołę, która ukształtowała sławnego pijarowca Partii Oportunistów, pana Ostachowicza. Opowieść o trzech latach rządów Tuska przypomina bowiem nieodparcie wspomniany film. Rząd odnosi kolejne sukcesy, i wskutek tych sukcesów coraz bardziej konieczne stają się wyrzeczenia dla ratowania państwa. Bo jeszcze kilka sukcesów, a nie będzie czego ratować. Miarą zwycięstw Tuska niech będzie, że jego działania, a raczej ich brak, doprowadził do rzeczy zupełnie bezprecedensowej − Komisja Europejska w oficjalnym piśmie wezwała polski rząd, aby najpóźniej do końca stycznia przedstawił plan naprawy finansów publicznych w Polsce. Realny plan, a nie jakieś bajeczki dla grzecznych redaktorów. Co zrobi Komisja, jeśli Tusk planu nie przedstawi? Nie wiadomo, ale zawsze lepiej być czołganym przez Brukselę niż przez Moskwę. Perspektywa załamania polskich finansów oceniana jest w Unii jako niebezpieczeństwo dla całego regionu, stąd to stawianie Tuska do kąta. Za katastrofę służby zdrowia raczej go Bruksela ścigać nie będzie, choć byłoby za co. Ciekawe jest, jak z odejściem śp. Lecha Kaczyńskiego nagle protuskowe media odzyskały rozsądek w kwestii tzw. reformy, polegającej na przekształcaniu placówek w spółki prawa handlowego. Najpierw komentatorka „Wyborczej”, a teraz „Polityki” zauważają nagle, że niczego to nie rozwiązuje, uderza natomiast w biedniejszych pacjentów. Oczywiście, o jakichkolwiek przeprosinach za brednie o blokowaniu przez śp. prezydenta oczekiwanej naprawy usług medycznych mowy nie ma. Będzie wesoło, jak teraz tę „reformę”, skrytykowaną przez opiniotwórcze media, zawetuje prezydent Komorowski, i zostanie przez te media niezwykle mocno pochwalony. Skoro przeciwko Tuskowi opowiedział się już i Balcerowicz, i skoro wokół Belwederu odtwarza się Unia Demokratyczna, z nieodłączną tej formacji udecką sklerozą (szczerze polecam wywiad Daniela Olbrychskiego w „Rzeczpospolitej”) − to czemu nie? RAZ

Trójkąt „odbudowany”

1. Jak się można było spodziewać po wczorajszym spotkaniu w Warszawie Prezydenta Komorowskiego z Kanclerz Angelą Merkel i Prezydentem Sarkozym odtrąbiono kolejny nasz sukces w polityce zagranicznej. Współpraca głów państw w ramach Trójkąta Weimarskiego, którą jak „ taktownie i prawdziwie” zauważył Prezydent Komorowski, zaniedbał Ś. P. Prezydent Lech Kaczyński, została znowu nawiązana. Po spotkaniu ,Prezydent Francji pochwalił Prezydenta Komorowskiego za zbliżenie Polski z Rosją , a Kanclerz Angela Merkel zapowiedziała, że Niemcy będą wspierać jeden z priorytetów polskiej prezydencji czyli Partnerstwo Wschodnie.

2. Niestety wydaje się, że tylko Prezydent Komorowski , jego doradcy i politycy Platformy wierzą, że w ramach Trójkąta Weimarskiego Polska może wpływać na politykę europejską i światową. Już pod koniec lat 90-tych poprzedniego stulecia za prezydentury Chiraca we Francji i sprawowania urzędu kanclerskiego przez Schreodera w Niemczech nastąpiło wyraźne zbliżenie tych dwóch państw z Rosją, a ich współpraca z Polską zeszła na dalszy plan. Znamienne były słowa Chiraca wypowiedziane pod adresem naszego kraju w 2003 roku wtedy kiedy zdecydowaliśmy się na uczestnictwo razem z Amerykanami w wojnie w Iraku wbrew stanowisku największych państw europejskich. Wtedy padło to słynne „Polska zmarnowała okazję żeby siedzieć cicho”. Kiedy po zakończonej kadencji Kanclerz Schreoder został szefem rady nadzorczej spółki Nord Stream budującej Gazociąg Północny stało się jasne, że Francja i Niemcy wybrały współpracę z Rosją a nie z Polską i to one zdecydowały o praktycznej śmierci współpracy z Polską w ramach Trójkąta Weimarskiego. To, że Prezydent Lech Kaczyński nie forsował spotkań w ramach tego porozumienia nie było przejawem jego uprzedzeń ale po prostu realistycznej oceny sytuacji, jaka wytworzyła po roku 2003. Prezydent Sarkozy i Kanclerz Merkel twórczo kontynuują politykę swoich poprzedników czego wyrazem są kolejne wielkie kontrakty niemieckich firm w Rosji i no sprzedaż 4 francuskich okrętów typu Mistral marynarce wojennej Rosji , po parę miliardów euro każdy. W tej ostatniej sprawie protestowały i USA i kraje nadbałtyckie i Gruzja, jak grochem o ścianę. Bo nie o zwykłą sprzedaż tu chodzi. Dwa z tych okrętów będą budowane w Rosji co oznacza ,że Francja zdecydowała się przy okazji przekazać Rosji najnowsze technologie wojskowe.

3. W tej sytuacji zapowiedź Kanclerz Angeli Merkel, że Niemcy wesprą priorytet naszej prezydencji w postaci Partnerstwa Wschodniego zabrzmiała cokolwiek nieprawdziwie. Partnerstwo to to wciąganie w orbitę oddziaływania Unii Europejskiej takich krajów jak Gruzja, Armenia, Azerbejdżan, Mołdawia, Białoruś i Ukraina. Dla Rosji Miedwiediewa i Putina wszystkie te kraje to strefa wpływów Rosji więc każda inicjatywa UE ich dotycząca działa na Moskwę jak „czerwona płachta na byka”. Niemcy i Francuzi od dłuższego czasu nie chcą tego byka, a dokładnie niedźwiedzia drażnić bo robią z nim wielkie interesy, mierzone miliardami euro obrotów. Partnerstwo Wschodnie nie może przeszkadzać tym interesom, a więc musi umrzeć śmiercią naturalną.

4. Wszelkie więc nadzieje na ożywioną współpracę z Niemcami i Francją w ramach Trójkąta Weimarskiego należy włożyć między bajki, bo niestety mimo tego ,że jesteśmy razem z tymi krajami w UE to wspólnych interesów nie mamy za dużo. Ba te kraje zdecydowały się je robić z Rosją choć ich realizacja uderza w polskie interesy i jeszcze kilku mniejszych członków UE. Przykro tylko, że ośrodek prezydencki łudzi tymi mrzonkami polską opinię publiczną. Równie przykre, że niezależne media (poza nielicznymi wyjątkami) nie chcą obnażyć tej hucpy, która odbywa się na naszych oczach. Kuźmiuk

Zdrajcy znowu kolaborują z sojusznikiem Jak podaje PAP „za dwa tygodnie b. szefowa MSZ Anna Fotyga i poseł Antoni Macierewicz (PiS) ponownie udadzą się do USA szukać wsparcia dla inicjatywy powołania międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy smoleńskiej.” Jak na to zareagował pan minister MSZ? Zwyczajowo. Z poczuciem wyższości. Z lekko skrywanym lekceważeniem. I to pomimo, tego, że pod koniec stycznia ze strony sojuszniczej padły słowa, iż strona sojusznicza jest gotowa pomóc w każdy sposób w badaniu wypadku w Smoleńsku. Jak powiedział Philip J. Crowley (szef Biura Spraw Publicznych i rzecznik Departamentu Stanu USA): „I'm not aware that the United States has been asked to provide any particular assistance in the investigation of this accident. But obviously, we are prepared to help in any way that might be – that either Poland or Russia would contemplate. But at this point, it is – we certainly would hope that this – the investigation of this tragedy does not in any way impede improved relations between Russia and Poland.” Trochę tutaj nie rozumiem pana ministra i pana kolegów z podwórka. Najpierw aparat rządzący narzeka na nie konstruktywną opozycję, a gdy opozycja bierze sprawę we własne ręce, ten sam aparat rządzący miesza ich z błotem. No to, tak po prostu rozumując, co nie jest w porządku z tą opozycyjną pomocą? Czyż nie chodzi obu stronom o wyjaśnienie co właściwie się stało pod Smoleńskiem? A jeśli chodzi, to skąd to święte oburzenie było na opozycyjne działania? Czyż zdradą nie są kontakty z wrogiem, a nie sojusznikiem? No i jaka to zdrada, jak sojusznik sam zgłasza gotowość do pomocy? Czy nie jest tutaj tak, panie ministrze, że miesza pan z kolegami tutaj pojęcia? No najwidoczniej aparat rządzący nadal gra chyba do innej bramki, a może po prostu w innej drużynie, gdyż słowami ministra, mianującego starania opozycyjne 'uganianiem się za jakimś członkiem izby reprezentantów”, umniejsza rangę drugiej wizyty przewidując jej profetycznie „rozczarowujący rezultat” będący rezultatem „wrzawy”, o którą - podobno - chodzi w wizycie p. Macierewicza i p. Fotygi. Panie ministrze, obrazowo rzecz biorąc zachowujecie się w tym aparacie rządzącym jak banda rozwydrzonych bachorów, które wrzeszczą wniebogłosy, że mama niedobra bo nie dała zabawki. A jak już da, odrzucacie ją wrzeszcząc, że już nie chcecie. I nie wnikam skąd takie zachowanie - ocenę motywacji zostawiam odpowiednim organom. Podsumowując swoje odczucia pozwolę sobie tu zacytować niedawno wypowiedziane słowa: czuję się tym „upokorzony jako Polak”. I w swoim upokorzeniu pozwolę sobie wziąć z pana ministra przykład i nazwę pana i pana kolegów poczynania 'niepoważnymi', a 'wrzawę' jaka czynicie wokół swoich nieudolnych prób sugerowania, że gracie w polskiej drużynie pozwolę sobie spuentować w ten sposób: "zdaje się chodzi o wrzawę, której rezultat może być rozczarowujący.”

http://pap.pl/palio/html.run?_Instance=cms_www.pap.pl&_PageID=1&s=infopa...

ender's blog

MAK zmanipulował zapis polskich skrzynek Z danych MAK wynika, że dowódca Tu-154 musiał wyłączyć autopilota znacznie wcześniej i wyżej, niż jest to zaznaczone w stenogramach rozmów w kokpicie i opisane w raporcie końcowym. To dowód na majstrowanie przy zapisach polskich czarnych skrzynek i kluczowa informacja całkowicie zmieniająca obraz ostatnich sekund lotu. Miało to dowieść, że polski pilot, podejmując decyzję o odejściu na drugi krąg, pociągnął za stery zbyt późno, co doprowadziło do katastrofy. To kolejna niewytłumaczalna rozbieżność w oficjalnych rosyjskich dokumentach, podważająca prawdziwość ustaleń komisji Tatiany Anodiny i świadcząca o tym, że Rosjanie chcieli ukryć prawdę o ostatnich sekundach lotu polskiego Tu-154M 101. Według raportu MAK, obniżający się z prędkością 8 m/s Tu-154 po wyłączeniu autopilota (czyli po podciągnięciu sterów przez dowódcę samolotu) powinien opaść przynajmniej 30 m, zanim podniósłby się w górę i odzyskałby utraconą wysokość. Instrukcja użytkowania Tu-154 mówi, że utrata wysokości przy takiej prędkości zniżania wyniosłaby nawet 50 m. Tymczasem z tego samego raportu MAK (opis na stronach 73–86 wersji angielskiej), a także ze stenogramów rozmów załogi Tupolewa, wynika, że kpt. Arkadiusz Protasiuk wyłączył autopilota, samolot obniżył się ledwie 8 m, po czym uniósł się w górę. Przy tej prędkości zniżania i tej masie samolotu jest to całkowicie niemożliwe, co wynika z opracowanej przez projektantów samolotu instrukcji użytkowania samolotów Tu-154. Następnie, po 8 metrach opadania i poderwaniu się maszyny w górę, według MAK miało dojść do uderzenia w brzozę, które zapoczątkowało ostatni etap tragedii. – Mamy do czynienia z ewidentnym fałszerstwem. Zmieniono albo wartość prędkości zniżania, albo umiejscowienie momentu podciągnięcia sterów i wyłączenia kanału autopilota w zapisie dźwiękowym i w zapisach parametrów lotu. Tak czy inaczej, doszło do ingerencji w dane na nośnikach będących własnością rządu RP. Powinna się tym zająć prokuratura – mówi „GP” K.M. (nazwisko i imię do wiadomości redakcji), mieszkający dziś za granicą wojskowy związany z kontrolą radiolokacyjną przestrzeni powietrznej, ekspert sejmowego zespołu ds. wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej Antoniego Macierewicza.

Dwie wersje Rosjan Przypomnijmy, że przed publikacją raportu końcowego komisji MAK polski akredytowany Edmund Klich twierdził, że załoga wyłączyła autopilota i podciągnęła stery na wysokości ok. 19 m nad ziemią – już po komunikacie nawigatora „20 metrów”. Wypowiedź ta była zgodna z opublikowanymi w czerwcu 2010 r. stenogramami rozmów z kokpitu. Sygnał wyłączenia autopilota pojawia się tam o godz. 10.40.56. Oto interesujący nas fragment stenogramów:
10.40.54,5–10.40.55,2 – Nawigator: „30 [metrów]”
10.40.55,2–10.40.56 – Nawigator: „20 [metrów]”
10.40.56–10.40.58,2 – Sygnał dźwiękowy F=400 Hz, ABSU (wyłączenie kanału podłużnego autopilota)
10.40.56–10.40.58,1 – Sygnał dźwiękowy F=400 Hz, bliższa prowadząca (sygnał markera)
10.40.56,6–10.40.57,7 – Sygnał dźwiękowy F=400 Hz, ABSU (wyłączenie następnego kanału autopilota)
10.40.56,6–10.40.58,2 – Alarm TAWS: „Pull up, Pull up”
10.40.57,9–10.40.59,0 – Sygnał dźwiękowy F=400Hz, ABSU (wyłączenie kolejnego kanału autopilota)
W raporcie końcowym początek opisywanych przez MAK działań załogi związanych z podciągnięciem sterów i wyłączeniem kanału podłużnego autopilota ma jednak miejsce wcześniej – o godzinie 10.40.55 i wysokości (według wskazań radiowysokościomierza) około 30 m. Według MAK, dowódca Tu-154 pociągnął w tej sekundzie wolant „na siebie” i tym samym odłączył kanał podłużny autopilota. Sekundę później odłączono kolejne kanały autopilota i dźwignie sterowania silnikami zostały przesunięte do pozycji odpowiadającej zakresowi startowemu. MAK twierdzi, że po tym nastąpiło błyskawiczne wychylenie kolumny wolantu „od siebie”, a po 1,5 s znów nastąpiło pełne ściągnięcie wolantu „na siebie” (siła ok. 25 kg), które trwało do początku niszczenia konstrukcji samolotu. Niezależnie od tego, którą z tych rosyjskich wersji przyjmiemy, i tak nie będzie ona zgodna z innymi danymi zawartymi w końcowym raporcie MAK. Poniżej wyjaśniamy – dlaczego.

Ingerencja w dane? Na stronie 99 raportu końcowego (angielska wersja) MAK twierdzi, że samolot w ostatnich kilkunastu sekundach lotu obniżał się z prędkością 8 m/s. Na tej samej stronie znajdujemy inny kluczowy fragment:
„Utrata wysokości przy wyprowadzaniu samolotu Tu-154 ze zniżania, przy parametrach lotu odpowiadających lotowi krytycznemu (V=280 km/h, Vy=7,5–8m/s), z przeciążeniem pionowym Ny=1,3, przy prawidłowych działaniach wykonywanych w odpowiednim czasie, wynosi około 30 m”. Ponadto przypomnijmy raz jeszcze, że instrukcja użytkowania samolotu Tu-154M stwierdza, iż przy tej prędkości zniżania samolot Tu-154M opadłby aż o 50 m. Tymczasem z informacji zawartych na innych stronach rosyjskiego raportu wprost wynika, że polski Tupolew po wyłączeniu autopilota opadł nie 30–50 m, lecz 8 m. Gdy posłużymy się danymi z raportu MAK do odtworzenia trajektorii lotu, zobaczymy, że samolot znajdował się w ostatniej fazie na następujących wysokościach:
1,2 km od progu pasa (podciągnięcie sterów wg MAK) – 252 m npm (nad poziomem morza)
1,1 km od progu pasa (uszkodzenie czubka drzewa) – 244 m npm
930 m od progu pasa – 248 m npm
850 m od progu pasa (złamana brzoza) – 253 m npm
600 m (zatrzymanie zapisu komputera pokładowego) – 273 m npm
520 m (pierwszy kontakt z ziemią) – 258 m npm
Widać więc jak na dłoni, że naturalna utrata wysokości samolotu pomiędzy podciągnięciem sterów (wyłączeniem autopilota) a najniższym punktem wynosiła tylko 8 m, podczas gdy MAK twierdzi, że przy prędkości 8 m/s utrata wysokości poprzedzająca poderwanie samolotu musiałaby wynieść co najmniej 30 m! Gdyby wersja rosyjska była prawdziwa i samolot utraciłby 30 m wysokości po podciągnięciu sterów, to ze względu na topografię terenu rozbiłby się już 1,1 km od lotniska. – W tym wypadku można z całą pewnością stwierdzić, że podciągnięcie sterów nastąpiło o wiele wcześniej, prawdopodobnie ok. 4–6 s przed momentem podanym przez MAK, na wysokości przynajmniej 80 m nad ziemią, czyli 275 m npm. Zapisy rejestratorów musiały więc zostać zmanipulowane. Jedynym – innym niż wcześniejsze pociągnięcie za stery – wytłumaczeniem jest podanie przez MAK błędnej prędkości zniżania, co jednak także wiązałoby się ze sfałszowaniem zapisów rejestratorów, a więc np. przesunięciem komunikatów nawigatora dotyczących wysokości, jak i fałszerstwem opublikowanych w raporcie końcowym danych dotyczących parametrów lotu polskiego Tu-154M – mówi „Gazecie Polskiej” K.M.

Janusz Korwin-Mikke: Trochę prawdy o emeryturach Zacznę od wyjaśnienia, o co chodzi z tymi emeryturami z OFE - bo reżymowe media robią Państwu wodę z mózgu. Twierdzą, że prof. Leszek Balcerowicz działa dla dobra FFZ (firm zarządzających) OFE, że te FFZ to prywaciarze okradający emerytów (a państwo tak o nich dba...). Więc podam przykład. Powiedzmy, że ojciec osierocił 3-letnią dziewczynkę - pozostawiając spory majątek, który ma ona objąć, gdy skończy 18 lat. Majątkiem opiekuje się stryj, wykonawca testamentu - i ma otrzymywać 20 proc. z rocznych dochodów z tego majątku. I teraz państwo zabiera 2/3 tego majątku!! Jest zapewne prawdą, że stryjo nie przykładał się do opieki nad majątkiem najlepiej, że można było znaleźć lepszego kuratora. I prawdą jest, że stryjo głośno protestuje, bo i jemu dochody spadną o 2/3. Wszystko to prawda... tyle że to jednak bratanicę ograbiono!! Stryj stratę odczuje dziś. Bratanica odczuje ją za 15 lat. Tak jak odczują ją emeryci ubezpieczeni w OFE. Inni zresztą też - i to znacznie wcześniej. Bo choć ZUS wzbogaci się na rabunku OFE, to nie ma tyle pieniędzy, by zapchać gigantyczną dziurę w budżecie ZUS-u. Oraz małą - KRUS-u. Proszę przypomnieć sobie mój felieton sprzed tygodnia - "o państwie opiekuńczym" (które tym się różni od "Państwa", czym "krzesło elektryczne" od "krzesła"). I uświadomić sobie, że stryjo to najchętniej opiekowałby się majątkiem bratanicy i po tym, jak ukończy ona 18 lat. Jak najdłużej. Ma z zysku 20 proc... Kiedy tworzono OFE, zakładano, że FZZ będą dla emerytów zarabiały o wiele więcej niż ZUS. I dlatego jeśli nawet okaże się, że emerytury z OFE są o 3 proc. wyższe niż te z ZUS - to nie będę zadowolony: te 3 proc. nie jest warte potwornego bałaganu, czyli kosztów reformy. Powiedzmy jasno: większość FZZ OFE zawiodła oczekiwania emerytów. Ale to nie powód, by emerytów obrabować z 2/3 przyszłej emerytury! Wiem, że "Rząd" obiecuje, że za 15 lat odda te zagrabione pieniądze. I oczywiście nie postawiłbym na to nawet złotówki przeciwko stu.

NA PEWNO nie odda. Cały "system emerytalny" to JEDNO GIGANTYCZNE OSZUSTWO. Człowiek 40 lat płaci 800 złotych podatku, zwanego niesłusznie "składką emerytalną". Po czym przechodzi na emeryturę. I odtąd żyje średnio 5 lat. W tym czasie pobiera 1200 złotych emerytury. Tak to właśnie wygląda. I dlatego składki emerytalne są obowiązkowe. Przecież gdyby to było korzystne dla nas, to przymus nie byłby potrzebny. Przymus jest dlatego, że jest to korzystne dla NICH - dla "Bandy Czworga". I dla poprzednich band, które rabowały Polskę poprzednio: sanacji, narodowych socjalistów Hitlera, PRL-u... Wszyscy ONI utrzymywali przymus emerytalny. Bo to właśnie JEDNA BANDA RABUSIÓW!

Polska schizofrenia P. prof. Bronisław Łagowski zauważył trafnie, że "polskie" władze twierdzą, że chcą obalić "reżym Łukaszenki". Gdy jednak JE Aleksander Łukaszenka sam skarży się, że służby specjalne III RP usiłują podkopać Jego władzę - Warszawa z oburzeniem zaprzecza. Facetowi po prostu nie wolno powiedzieć - a może i nie wolno wiedzieć - że pod Nim ryją!?! Dlaczego p. Łagowskiego tolerują w lewicowym "Przeglądzie"? Marx raczy wiedzieć... Może dlatego, że każdy, kto nie popiera PO ani PiS-u jest uznawany na Lewicy za lewicowca? Wróg naszego wroga jest naszym sojusznikiem, to prawda - ale czy w 1943 r. śp. Winston Churchill twierdził, że ZSRS jest Mu bliski ideowo?

Schizofrenia: z jednej strony publicyści lewicowi z niejakim tryumfem zauważają, że pomysły PiS-u są bardzo lewicowe - ale z drugiej strony nazywają "lewicowcami" tych, którzy się pomysłom PiS-u sprzeciwiają!! Śp. Kǒng Fū-Zǐ zwany w Polsce Konfucjuszem powiedział: "Naprawę państwa należy rozpocząć od naprawy pojęć". Otóż to! JKM

09 lutego 2011 Globalne Tycie obok Globalnego Ocieplenia.. Zaczyna funkcjonować nowe kłamstwo. Na razie powolutku, potem bardziej otwarcie, a za jakiś czas okaże się, że grozi ludzkości Globalne Tycie. Tak było z Globalnym Ociepleniem. Teraz sprawa Globalnego Ocieplenia klimatu idzie pełną parą.. I to przez człowieka, który na zamiany klimatu nie ma żadnego  wpływu. Jest za małym picusiem, żeby mieć na takie zjawiska jakikolwiek wpływ.. Tak jakby przewrócenie się TIRA  podczas katastrofy lub katastrofa lokomotywy, mogły spowodować wybicie Ziemi z orbity... Globalne Ocieplenie klimatu, powoli propaganda zstąpiła Globalnymi Zmianami klimatu.. Bo może być  źle jak się ociepli, ale  także  źle- jak się oziębi.. Na wszelki wypadek, na dwoje babka wróżyła.. Chodzi i tak o wielkie pieniądze z tego tytułu, wyciągnięte na tej bazie.. Podobnie może być z  Globalnym Tyciem.. Najpierw się porobi trochę propagandy a  temat tycia, a jak już cała ludzkość schudnie- zacznie się robić propagandę na temat chudnięcia, i będzie Globalne Chudnięcie.. Preparaty na tycie i chudnięcie będą się sprzedawały jak świeże bułeczki. Będą organizowane  kosztowne konferencje i wielkie dotacje państwowe na schudnięcie.. Przy tym  liczebne szkolenia, pogadanki i konkursy.. Na to potrzeba masy forsy, a ta-jak wiadomo- nie śmierdzi.. Zresztą zanim gruby umrze, chudy zemrze.. Na razie padło na Czechy- tam jest najwięcej grubasów. Chyba przez te knedliczki, które zjadają w potwornych ilościach.. Zresztą zjadali od  zawsze- ale sprawa wyszła niedawno.. Dlaczego niedawno??? Być może dlatego, że musiało paść na kogoś, kto będzie pierwszy finansował walkę  z Globalnym Tyciem, a kto jak kto,  jak nie  Czechy nadają się do tego najbardziej.. Przede wszystkim dlatego, że mają normalnego prezydenta, pana Wacława Klausa.. Chyba jedynego normalnego w całej socjalistycznej Europie. Jak on się uchował? Wszędzie socjaliści pełnokrwiści- a jeden w Czechach się uchował.. Nie podoba mu się Unia Europejska, nie podoba mu się Globalne Ocieplenie, przeciwko któremu wygłosił nawet referat na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych, demaskujący sterty kłamstw wokół tego sztucznie wymyślonego problemu, przez tych, którzy na tym micie chcą zarobić. I to nie byle jakie parę groszy.. Chodzi o ciężkie miliardy dolarów(!!!). Bo biurokracja międzynarodowa pozostająca ze sobą  w zmowie, połączona jest wielkimi interesami między sobą. Dogadują się między sobą jak tu z całych narodów powyciągać miliardy złotych. Opowiadając niestworzone historie o  konsekwencjach globalnego ocieplenia i nadwyżkach CO2. Oczekuję „ badań naukowych” na temat związków Globalnego Tycia z Globalnym Ociepleniem, bo jasnym jest, że globalnie pogrubiony człowiek, wydziela więcej dwutlenku węgla niż chudzina. To musi być oczywiste dla każdego..  Taki grubas  idzie i  sapie, sapie i idzie- musi wydzielać więcej CO2. I coś z tym trzeba zrobić? Socjaliści nie mogą zostawić ludzkości samej sobie. Muszą zrobić coś pożytecznego.. To oczywiście będzie kosztowało i nie będzie  tak, jak w tym dowcipie w kręgach szkockich.. Para Szkotów w noc poślubną leży sobie pod kołdrą. Młoda pani zalotnie zagaduje: - Kochanie jestem bez majtek! - Przestań! Ty nawet w takiej chwili musisz mówić o wydatkach…? Wydatki na walkę z czymkolwiek muszą oczywiście kosztować. Im więcej państwa wydadzą ze swoich budżetów- tym oczywiście lepiej. Wszystkim na pewno nie. Lepiej tylko  tym , którzy takie hucpy organizują.. Gorzej natomiast tym, którzy padają ofiarami takiej hucpy.. Bo ktoś musi dźwigać na swoich ramionach ciężar  tych walk, które międzynarodowa Lewica toczy na wszystkich frontach naszego życia.. Teraz będzie walka z Globalnym Tyciem. Bracia Czesi- trzymajcie się mocno!. Nie tylko w sensie psychologicznym. Trzymajcie się za własne kieszenie.. Żeby was nie wydrenowali. Głupio jest  żyć z pustą kieszenią.. A jeszcze głupiej mieć świadomość, że mnie ograli sprytniejsi.. Może zawiesić na jakiś czas spożywanie knedliczków? Jakiś Narodowy Program Walki z Tyciem od Knedliczków.. W każdym razie na razie nie  zostaną zawieszone operacje bioder  u 85 latków, choć członkini Sejmowej Komisji Zdrowia, pani posłance Joannie Musze, wyrwało się między innymi, że operacje biodra u 85 latków to bezsens, bo tak wiekowej osoby nie da się rehabilitować.. Poza tym powiedziała jeszcze, że starsi ludzie chodzą do przychodni dla rozrywki. Po opublikowaniu tych ”oburzających poglądów” w partyjnej gazetce, pani Joanna Mucha, posłanka Platformy Obywatelskiej, zebrała cięgi od swoich partyjnych kolegów i zaraz się zaczęła tłumaczyć, że ”Nikt kto zna moje poglądy z całą  pewnością nie wierzy, że te słowa zostały wypowiedziane przeze mnie i że wyrażają moje stanowisko”(????). Zwaliła całą sprawę na nierzetelnych dziennikarzy, którzy przekręcili jej wypowiedź i nie dali tekstu do autoryzacji.. No, no.. W partyjnej gazetce , czyli wśród samych swoich, tak przekręcili? I Nie dali do autoryzacji? Nie wydaje mi się to możliwe.. Ale może – jak to dziennikarze  u progu wiosny, gdy wiosenne muchy bywają nieznośne.. Nie mogą oderwać myśli od bzykania. A może było inaczej? Kto to dzisiaj wie.?. W każdym razie być może w  wieku 85 lat pewnych rzeczy nie da się rehabilitować.. Ale skoro mamy państwową i „darmową” służbę zdrowia kosztującą 75 miliardów złotych- bo darmowe tyle właśnie kosztuje-  to popyt w takim socjalistycznym monstrum rośnie w nieskończoność,  a więc skoro rozdają za darmo usługi, to każdy rozsądny człowiek z nich korzysta.. Nawet gdyby nie były mu te usługi  do niczego potrzebne.. Każdy może sobie biodro naprawiać i rehabilitować  w każdym wieku, nawet w wieku dwudziestym. Najlepiej za swoje pieniądze- wtedy najlepiej będzie wiedział, czy  daną rzecz robić, czy też nie.. Oczywiści starsi ludzie, z braku  zajęć okupują  państwowe przychodnie i miło tam spędzają często czas . Dyskutują o tym i owym.. Nachodzą  państwowych funkcjonariuszy ochrony naszego zdrowia, wydzierając od nich informacje dotyczące ich zdrowia.. Chcą się dowiedzieć o wszystkim co im dolega.. A w określonym wieku wiele rzeczy dolega, więc warto dowiedzieć się co w trawie piszczy.. I niech  chodzą i pytają- takie ich prawo człowieka.. Wpłacają pieniądze w postaci podatków do urzędów skarbowych, tamte- szanując każdy grosz- przekazując je do Ministerstwa Finansów, a to szanując też każdy grosz- przekazuje je do ministerstwa Zdrowia, a to także szanując każdy grosz – przekazuje je do Narodowego Funduszu Zdrowia.. Tam szanują każdy ułamek grosza i przekazują pieniądze do szpitali, w których nic innego nie robią- tylko szanują każdy publiczny grosz.. Bo jak w socjalizmie nie szanować każdego grosza? Tym bardziej, że jest Globalne Ocieplenie i Globalne Tycie.. No i emeryci tłoczący się w państwowych przychodniach przed gabinetami lekarzy pierwszego kontaktu. Wielki socjalistyczny problem państwowej służby zdrowia.. Na razie  trwają przygotowania do walki z Globalnym Tyciem.. A redaktor Kuczyński z państwowej telewizji zwierzył się - niby przypadkiem podczas luźnej rozmowy- że kasku na nartach używa już od dziesięciu lat!! Dlaczego o tym nie mówił wcześniej , tylko teraz, gdy zabijają  się narciarze na stokach - konkretnie trzej, przy czym jeden właśnie w kasku? Nie ma przypadków - są tylko znaki.. Czy ONI wszyscy są w zmowie? Tak wygląda.. WJR


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Prawo autorskie, ART 1 PrAutor, IV CSK 359/09 - wyrok z dnia 22 czerwca 2010 r
359 Manuskrypt przetrwania
358 359
MPLP 358;359 08.11.20.11.2012
PKM 04062012 Grupa 1 2 3 id 359 Nieznany
358 i 359, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
359
359
359
26 349 359 PM Plastics Mould Steels Wear Resistant and Corrosion Resistant Martensitic Steels
359
helen bee 348-359
359
359, 359
359

więcej podobnych podstron