737

To zaczęło się od smoleńskiego krzyża Kiedyś usłyszałem zdanie, które utkwiło mi w pamięci: „Wszędzie tam, gdzie są ogromne pokłady dobra, są także ogromne pokłady zła, które próbuje niszczyć to dobro”. 10 kwietnia 2010 r. był w historii naszego Narodu dniem kolejnej próby zniszczenia wielkiego dobra. Czy zło wygrało? A może jest to początek historycznej drogi, mogącej zmienić nasz kraj? Męczeńską ofiarą, której owoców my, tu i teraz, pogrążeni w bólu, jeszcze nie potrafimy zrozumieć? Przed nami druga rocznica tragedii smoleńskiej. Jednym z najlepiej zapamiętanym przez większość Polaków momentem tamtych dramatycznych wydarzeń jest chwila oraz okoliczności, w jakich dowiedzieliśmy się o tym, że 96 osób lecących na uroczystości katyńskie zginęło w katastrofie lotniczej. Tak jak inni, oglądałem poranne informacje. „Prawdopodobnie był wypadek”, „Spadł samolot”, „Ofiary będą wydobywane z wraku samolotu” – słyszałem słowa padające z ust prowadzącego, dane, które podawały różne media, i nie byłem w stanie przyjąć ich do wiadomości. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do Przemysława Gosiewskiego. Obawiałem się, że był w tym samolocie, ale jego telefon był wyłączony. Odkąd go znałem, był to pierwszy raz, kiedy jego telefon nie odpowiadał. Przemek zawsze odbierał. To był człowiek, który pracował dla Polski cały czas, całym sobą. 10 kwietnia 2010 r. po raz pierwszy do mnie nie oddzwonił. Pamiętam tę ciszę w sobie po nieudanym połączeniu. Media, zdjęcia, komentarze, wywiady, oczy całego świata skierowane na Polskę – wrzawa i ta przerażająca cisza we mnie…
Modlitwa wciąż trwała Pierwszą decyzją wszystkich oczekujących w Katyniu na delegację z Polski, zaraz po przekazaniu informacji o tym, że doszło do tragedii, była modlitwa. Okazuje się, że duchowa reakcja jest naturalnym odruchem, który zdaje się chronić przed wszelkim złem. Pewnie, dlatego zebrani w Katyniu w pierwszych chwilach po katastrofie spontanicznie odmówili „Pod Twoją obronę”. Następnie kapelan ZHR, ks. Konrad Zawiślak, rozpoczął kolejną modlitwę – Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Wtedy właśnie wszyscy zdali sobie sprawę, że 10 kwietnia 2010 r. to wigilia święta Bożego Miłosierdzia. Mijały kolejne minuty – modlitwa wciąż trwała. Mijały godziny – w wielu miejscach Polski ludzie zbierali się w kościołach na mszach świętych i czuwaniach za poległych. Mijają dwa lata – a ludzie nadal się modlą. Co więcej – nie jest to już spontaniczna, emocjonalna modlitwa, lecz bardzo dobrze zaplanowana oraz zorganizowana walka duchowa, w której biorą udział rodacy rozsiani po całym świecie?

Niewinne męczeństwo jest potężne w obliczu Boga Świadomość, że do tak ogromnej tragedii doszło w przededniu święta Bożego Miłosierdzia, w drodze na Golgotę Wschodu, nadaje tym wydarzeniom wręcz mistyczny charakter. Tak wiele symboli musi coś znaczyć. Pytanie tylko, czy będziemy potrafili je kiedykolwiek odczytać. Śmierć pary prezydenckiej oraz 94 osób lecących tym samolotem była niezawinioną ofiarą, a niewinne męczeństwo jest potężne w obliczu Boga. Potężne także, dlatego, że wyzwoliło w całym Narodzie potrzebę duchowej jedności, która znalazła swój wyraz w nieprzerwanej modlitwie. Już kilka godzin po katastrofie Polacy zaczęli się gromadzić przed Pałacem Prezydenckim, aby oddać hołd tragicznie zmarłym oraz modlić się do Boga w ich intencji oraz za Ojczyznę. Trudno jest oczywiście zapomnieć, co działo się na Krakowskim Przedmieściu pod Krzyżem, który ustawili harcerze. Ogrom dobra, miłości oraz modlitwy, ale także potężne pokłady nienawiści, agresji oraz pogardy. Były to wydarzenia, które bardzo klarownie oddzielały ziarna od plew. To właśnie pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, gdzie dochodziło do najgorszych bluźnierstw, rozpoczęła się masowa modlitwa za Ojczyznę. Ludzie, którzy tam byli, tworzą teraz inicjatywę modlitewną za Ojczyznę pod nazwą Krucjaty Różańcowej, która rozpoczęła się 15 czerwca 2011 r. w Teresinie. Gdy przegląda się archiwalne teksty prasowe na ten temat, widać, że w miarę upływu czasu liczba osób zaangażowanych w to dzieło rośnie. Obecnie do Krucjaty Różańcowej przystąpiło już ponad 85 tys. osób, w tym 16 biskupów. Co miesiąc na Jasnej Górze odbywają się czuwania Krucjaty Różańcowej? W nocy z każdego czwartego piątku miesiąca na sobotę zjeżdżają do Częstochowy nie tylko modlący się w Krucjacie, ale i wszystkie osoby, którym dobro Ojczyzny leży na sercu. Zebrani odmawiają Różaniec, słuchają konferencji, uczestniczą w mszy świętej z pełną asystą i pięknymi śpiewami – proszą o przemianę Polski. Na ostatnim czuwaniu, 23 marca, po raz pierwszy obecny był bp Paweł Socha.
Do tego dzieła dołączyli uczniowie klas maturalnych, rozpoczynając modlitwę Narodowej Koronki Smoleńskiej. Kiedy usłyszałem o tej ostatniej, pomyślałem: a co ja robię dla tych, którzy zginęli? Jak często się za nich modlę? Ci maturzyści na nowo pobudzili mnie do intensywnej modlitwy za poległych w Smoleńsku. To niesamowite, jak nawzajem wspieramy się i inspirujemy duchowo. Dominik Tarczyński

Jak zohydzić Tradycję Lewica walczy z katolicyzmem na każdym froncie? W okresie przedświątecznym jest to zadanie trochę trudniejsze, niż w zwykłym okresie liturgicznym. Jednak nie dla redaktorów Onet.pl. Wszystko, co związane z Kościołem i Tradycją, na tym portalu musi kojarzyć się jak najgorzej. Jak to osiągnąć? Najlepiej przez afiliację z czymś, co czytelnikom portalu już kojarzy się źle. We wtorek katolickie portale, głównie te, dla których Tradycja nie jest kłopotliwym dodatkiem do kremówek, poinformowały, iż grupa polskich katolików wystosowała list do Ojca Świętego. Pod petycją do Benedykta XVI podpisali się m.in. profesor Jacek Bartyzel, profesor Piotr Tryjanowski, doktor Krzysztof Kawęcki, Artur Zawisza, Stanisław Michalkiewicz i inni przedstawiciele polskich mediów, nauki i polityki. Podpisani proszą o wyjaśnienie niektórych, niejasnych ich zdaniem, punktów nauczania, przedstawionego w dokumentach Drugiego Soboru Watykańskiego. W okresie przedświątecznym, chociaż przy akompaniamencie nieustająco agresywnej laicyzacji, większość Polaków mimo wszystko – w mniejszym lub większym stopniu – myśli o świętach Wielkiej Nocy. Zapewne niektórzy tylko o tym, że trzeba przed niedzielą umyć okna, czy też – co podać na rodzinne śniadanie, wielu jednak rozważa głębiej sens Triduum oraz Zmartwychwstania Pańskiego. Redaktorzy mediów liberalnych nie mogą tego znieść. Chcą wykorzystać każdą okazję, by – skoro katolicyzmu, jako takiego zohydzić się nie da – obrzydzić czytelnikom choćby jakiś jego aspekt. Jaki więc tytuł redaktor Onet.pl zaproponował odwiedzającym tę stronę? „Posłowie PiS piszą do Benedykta XVI: 50 lat kontrowersji”. I dalej, czytamy: „Dwóch posłów Prawa i Sprawiedliwości podpisało trzystronicowy list środowiska katolickich tradycjonalistów do papieża Benedykta XVI – ustalił Onet”. Dla porządku należy dodać, iż następne zdanie brzmi: “Nie jest to jednak w żadnym razie inicjatywa partyjna”. Schemat jest prosty – „nie lubimy PiS” skoro, więc „posłowie PiS piszą do papieża”, inicjatywa musi być zła. Abstrahując od dalszej treści artykułu – zamiar jest aż nadto widoczny. Skojarzenia muszą czytelnikowi nasunąć się same. Nie trzeba być wirtuozem dziennikarstwa, żeby zauważyć, iż tytuł „Posłowie PiS piszą do Benedykta XVI” jest ogromną manipulacją. List podpisało wiele osób i nie jest on prywatną inicjatywą posłów. Co więcej, autor zaznacza we wstępie do artykułu, że nie jest to inicjatywa partyjna, po cóż, więc w tytule skrót nazwy partii? Aby uderzyć w obrońców Tradycji, przypisując ich inicjatywę znienawidzonym „kaczystom”, a przez to próbując wypaczyć ją i skompromitować. Nie wiecie, w co jeszcze uderzyć w Wielkim Tygodniu Anno Domini 2012, redaktorzy? Tak się złożyło, że problem macie już od poniedziałku – najpierw rocznica śmierci błogosławionego Jana Pawła II, teraz zbliżające się Triduum Paschalne i Święto Zmartwychwstania Pańskiego. Jak tu ugryźć katolików, jak zohydzić ich w oczach innych? Mam jednak dla was złą wiadomość – przegracie. Przegracie i w tym Wielkim Tygodniu i w kolejnych. Choćbyście nie wiem, jakim sprytem i umiejętnością manipulacji się wykazywali. Krystian Kratiuk

Departament Bezpieczeństwa Krajowego USA zakupił pół miliarda kul karabinowych Pod pretekstem tzw. zamachów terrorystycznych 11 września 2001 roku utworzono w Stanach Zjednoczonych Departament Bezpieczeństwa Krajowego (Department of Homeland Security – DHS) z osobnym budżetem, który tylko na rok 2011 wyniósł niemal 100 miliardów dolarów. Stale wzmacniany finansowo, technologicznie i wyposażany w coraz większe uprawnienia, Departament Bezpieczeństwa DHS staje się największą instytucją w historii Stanów Zjednoczonych. Najważniejsze projekty tego Departamentu objęte są ścisłą tajemnicą i chociaż do mediów przedostają się jedynie zdawkowe informacje na ich temat, to budzą one przerażenie ze względu na możliwości zastosowania ich przeciwko obywatelom. Oto Departament DHS podpisał umowę z firmą ATK, kontraktorem zaopatrującym jednostki militarne i paramilitarne w amunicję, na – jak określono – “nieograniczoną ilościowo i czasowo dostawę”, która przewiduje na początek dostarczenie “450 milionów sztuk, wysokiej siły amunicji, kaliber40″. Niestety, agencja bezpieczeństwa DHS, utworzona celem “koordynacji działań w zakresie bezpieczeństwa krajowego” nie chce wytłumaczyć, w jakim celu zamówiła prawie pół miliarda kul karabinowych dla swoich agentów i pracowników, którzy wszak mają oficjalnie jedynie “utrzymywać bezpieczeństwo” i “walczyć z terroryzmem” na terenie kraju. Co więcej, według danych FBI i innych rządowych instytucji, w Stanach Zjednoczonych w 2011 roku zanotowano jedynie 6 (słownie: sześć) przypadków zaliczonych do “przeprowadzenia, prób lub przygotowań o charakterze terrorystycznym”. Pomimo tego, agencja zatrudniająca obecnie bezpośrednio ponad ćwierć miliona pracowników, i której najwidoczniej tzw. kryzys zupełnie nie zaszkodził, rozrasta się personalnie i wyposaża w tak ogromne zasoby broni.

“Jesteśmy dumni z naszej działalności, która pozwoliła na wybranie nas, jako głównego dostawcę amunicji kaliber40 dla agencji DHS” – stwierdza w oświadczeniu Ron Johnson, prezydent firmy ATK. Dodaje on również, że jego firma będzie dostarczała amunicję także dla – przejętych przez DHS – służb imigracyjnych Immigrations and Custom Enforcement. Niedawno autoryzowana ustawa Trespass Bill, H.R.347, pozwala na ściaganie i karanie protestujących i inne osoby “naruszające porządek” w oparciu o przepisy surowego, federalnego prawa kryminalnego, jeśli wystąpienia zostaną uznane przez agencję DHS, jako tzw. specjalne wydarzenia (“National Special Security Event“). Zachodzi obawa, że prawie pół miliarda kul karabinowych – określanych z dumą, jako “najnowszej generacji amunicja o wysokiej penetracji” – może być użytych właśnie przeciwko protestującym i domagającym się prawdy i sprawiedliwości obywatelom USA, a nie przeciwko sporadycznie występującym na terenie kraju “terrorystom”, z których na dodatek, niejeden ma niejasną historię powiązań z amerykańskimi agencjami rządowymi służb specjalnych.

Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie RT Question More

Polska kupuje węgiel od Australii Równo dwa tygodnie temu, w czwartek 22 marca, zawinął do portu w Gdyni największy w historii tego portu statek z ładunkiem – MV Linda Fortune i rozładował w gdyńskim porcie … 75 tysięcy ton węgla kamiennego. W Polsce wydobywa się niemal 80 milionów ton węgla rocznie. Mimo to sprowadzamy ten surowiec z odległej Australii. Tę ilość węgla pozyskiwaliśmy już w 1938 roku, nawet w 1989 wydobycie było dwukrotnie większe, niż obecnie. Jeżeli pomimo kosztów transportu import jest opłacalny, to powinniśmy zastanowić się nad funkcjonowaniem polskich kopalń. Stare powiedzenie mówi: „Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, na pewno chodzi o pieniądze”. Na korzyść Australii przemawia fakt, że około połowa z jej kopalń ma charakter odkrywkowy, co znacznie obniża koszty wydobycia w porównaniu do kopalń głębinowych, jak w Polsce. Jest jednak i inny aspekt. W Australii jest około 100 kopalń, do pracy, w których zatrudnionych jest nieco ponad 30 tysięcy osób. W Polsce, o zgrozo, 30 kopalń zatrudnia ponad 100 tysięcy ludzi! Z prostego rachunku wynika, że Australia ma trzy razy więcej kopalń od nas, a pracuje w nich trzy tazy mniej osób, niż w Polsce, a wydobywa przy tym cztery razy więcej węgla od nas (320 milionów ton wobec naszych 80 milionów rocznie). Być może właśnie tu leży źródło problemu, odziedziczone jeszcze po czasach PRL-u, kiedy górnicze związki zawodowe były hołubione, a rachunek ekonomiczny i efektywność schodziły na dalszy plan wobec pierwszorzędnego znaczenia propagandy, w myśl, której Polska była światową potęgą gospodarczą. Jeżeli ponad 20 lat od „transformacji” ustrojowej sytuacja w kopalniach przedstawia się podobnie, jak w PKP, to nie ma nic dziwnego w tym, że taniej jest kupować i sprowadzać węgiel z odległej Australii. Na marginesie warto odnotować, że Australijczycy interesują się polskim rynkiem węgla kamiennego. Niedawno autralijska delegacja przyjechała do Polski, zainteresowana sprzedażą swoich technologii naszym kopalniom. Lloyd Zenari, prezes Mine Site Technologies nie wykluczył możliwości zakupu przez stronę autralijską polskich technologii, gdy australijskie kopalnie osiągną taką głębokość, jak nasze. Tomasz Tokarski

Złączmy się z Panem Cierpiącym, abyśmy potem mogli świętować z Triumfującym Jest taki dzień w roku, w którym Kościół rezygnuje z większości oznak zewnętrznego splendoru. Nagie ołtarze, pozbawione świec i obrusów, a nawet krzyży, kierują nasze myśli ku odartemu z szat Chrystusowi. Przejmująca cisza, której nie odważą się zakłócić nie tylko triumfalnie brzmiące piszczałki organów, ale nawet najcichsze sygnaturki, pozwala nam uspokoić serce i wyciszyć myśli. Puste tabernakulum głównego ołtarza dramatycznie zmieniające punkt centralny świątyni. On jest teraz gdzieś w bocznej kaplicy. Tam palą się świece, tam kilka osób (niestety, coraz częściej tylko starszych) klęczy przesuwając w palcach paciorki różańca lub szeptem czyta modlitwy z książeczki. Tam jest teraz Pan i tam jest teraz serce kościoła. Oby nie był sam ani przez minutę, aby zawsze był ktoś, kto w gonitwie przedświątecznych przygotowań znajdzie chwilę dla Tego, który jest sensem tych Świąt… Wieczorem, choć niewzywany dźwiękiem milczących tego dnia dzwonów, w świątyni zgromadzi się lud. W ciszy napełni ławki, choć tego dnia Kościół, z szacunku dla Męki Zbawiciela, nie odważa się sprawować Jej uobecnienia – Mszy świętej. Duchowieństwo w milczeniu wejdzie do prezbiterium i padnie na twarze. W zwyczajnej formie rytu rzymskiego będzie miało na sobie czerwone ornaty, barwy przelanej Krwi. W rycie trydenckim – tylko skromne alby i czarne, żałobne stuły. Bóg przemówi w Swoim Słowie, po raz kolejny zostanie proklamowana Pasja według Świętego Jana. Nie ma powodu wstydzić się łez, słuchając relacji naocznego świadka konania Chrystusa. Następnie – uroczysta i wyjątkowa modlitwa za cały świat i za wszystkie stany Kościoła. Jeden z najstarszych obrzędów liturgicznych, tchnienie starożytności na początku XXI wieku. Wreszcie moment kulminacyjny – adoracja krzyża, któremu od tej pory, aż do Wigilii Paschalnej, przynależą oznaki czci takie jak Najświętszemu Sakramentowi. W dawnym rycie kapłan, na znak pełnego uniżenia przed majestatem Odkupienia, zdejmował obuwie i boso szedł całować Święte Rany Pańskie. Do dziś wykonując ten gest należy skłonić się prawie do ziemi. Z tej perspektywy widać lepiej prawidłową relację Bóg – człowiek, Stworzyciel – stworzenie. Ciszę tego niezwykłego dnia przerywają tylko uświęcone tradycją śpiewy. Mocne, surowe, wykonywane a cappella. Przejmujące do głębi serca improperia – Ludu mój ludu, przemieszane z suplikacją Święty Boże; rzewne Witam Cię witam, Przenajświętsze ciało, śpiewane podczas Komunii; związane nierozłącznie z polskim zwyczajem Grobu Pańskiego Odszedł Pasterz nasz czy przebogate w poruszające obrazy Gorzkie żale, śpiewane już po zakończeniu liturgii… Serce świątyni znów jest gdzie indziej, w innej kaplicy. Pan Jezus nie jest już ukryty w tabernakulum, ale wystawiony w monstrancji zakrytej woalką. Wokoło mnóstwo świec i kwiatów. Ten Grób tchnie już radością, choć jeszcze tłumioną. Pan, choć poległy, to już zwycięski. Ta śmierć to nie koniec, a ten grób to nie miejsce rozpaczy, lecz odpoczynku. Stąd zacznie się triumfalny pochód Zmartwychwstałego. Nie zmarnujmy Wielkiego Piątku, przeżywając go jak zwykły dzień. Choć większość z nas musi pracować, znajdźmy czas na nawiedzenie kościoła, na wieczorną liturgię. Dajmy naszym zmysłom odpoczynek od mediów, które nie umieją uszanować dnia Męki Pańskiej. Niech telewizor i radio milczą, choć ten jeden raz nie zalewając nas swoją papką kiczu i pseudowartości. Zachowajmy nakazany przez Kościół post, maksymalnie radykalnie, stosownie do naszych możliwości. Złączmy się z Panem Cierpiącym, abyśmy potem mogli świętować z Triumfującym. Nie tylko w poranek Wielkanocnej Niedzieli, ale przede wszystkim w wieczności. Jacek Sitarczuk

Pan Jezus demokratycznie na śmierć skazany Historia uczy, że chrześcijaństwa nie da się pogodzić z demokracją. Prawdy tej wielokrotnie dowiedziono, dogłębnie ją zanalizowano, wnioski z tego płynące przez stulecia ogłaszano, a mimo to niesłabnąca armia „chrześcijańskich demokratów” usilnie dąży do zaślubienia owych dwóch organizmów nie bacząc, iż tworzy hybrydę – byt sztuczny, śmieszny i jałowy. Wszystkie poważniejsze błędy i herezje w łonie Kościoła zawierały w sobie próby udemokratycznienia na siłę instytucji, która z samego założenia jest hierarchiczna, ufundowana zaś na Boskim autorytecie, nie na międzyludzkich umowach. Spójrzmy tylko na naukę Wiklifa, Lutra bądź Kalwina, przestudiujmy założenia koncyliaryzmu, febronianizmu czy ruchu Wir sind Kirche – wszędzie znajdziemy ziarna demokracji. W tym miejscu zapewne zabrzmi oburzony głos „chrześcijańskiego demokraty”, iż chrześcijaństwo było i jest z natury demokratyczne, tylko w przeszłości nie przystawało do ducha czasów! Nieprawda – najlepiej dowodzą tego czasy dzisiejsze: wiek demokracji wprost nieokiełznanej, która dawno już przestała być jedynie systemem powoływania urzędników państwowych, stając się powszechnie panującą ideologią, ba, państwową religią opartą na magicznym wręcz rytuale. Demokracja stanowi dziś przedmiot powszechnego kultu. W dzisiejszym demokratycznym świecie Bóg dawno przestał być najwyższym dobrem – nie jest nim teraz już nawet człowiek – liczy się tylko demokracja. Czyż, więc nie jest bożkiem, idolem, bałwanem, przed których wyznawaniem przestrzega nas pierwsze przykazanie Boże?

Nie ma miejsca naprawdę Czy zatem można demokrację pogodzić z wiarą i moralnością chrześcijańską? Nie, ponieważ w demokracji nie ma miejsca na prawdę. Panoszą się w niej najrozmaitsze, sprzeczne ze sobą opinie publiczne, a racja jest po stronie tego, kto ma za sobą większość głosów. A wartości, moralność, Dekalog? W demokracji, co najmniej nie istnieją, o ile wręcz nie są postrzegane, jako siła hamująca, którą należy jak najszybciej zneutralizować, (czyli wyeliminować). Istotą i fundamentem demokracji jest międzyludzka umowa. Skoro, więc umówimy się, że, na przykład, normę stanowić ma nurzanie się w plugastwie, bo sprawia nam fizyczną przyjemność, a fizyczne zadowolenie (jak już się wcześniej umówiliśmy) ma być najwyższą ludzką wartością, to chrześcijaństwo z miejsca stanie się wrogiem publicznym numer jeden. Albo włączy plugastwo w zestaw najprzedniejszych dobrych uczynków. Tertium non datur. Jeśli człowiek jest najwyższym autorytetem, swoim własnym stwórcą, to o tym, co jest dobre, a co złe rozstrzyga większość głosów. Uczynki nie dzielą się na dobre i złe, ale na te, na których kogoś przyłapano, i na te, które uszły płazem. (…) Nie ma ducha, nie ma absolutu. A więc dobro i zło zależy od decyzji parlamentu, tak samo jak zakaz przyjmowania zakładów totalizatora i sprzedaży alkoholu po wpół do jedenastej wieczorem – jak trafnie rzecz ujął angielski pisarz William Golding. W demokracji zmiana odwiecznych, świętych zasad to kwestia pięciu minut przy korzystnym rozkładzie głosów w parlamencie. W praktyce, więc system w pełni demokratyczny w pełni respektujący zasady chrześcijańskie to mrzonka lub pobożne życzenie. Do czego zaś to wszystko prowadzi? Na pewno do absurdu – przykładu w tej materii dostarcza wspólnota anglikańska sprzed fali powrotów na łono Kościoła rzymskiego, której biskupi większością głosów odrzucili dogmat o istnieniu piekła. Osobiście pytałem wówczas, czy Pan Bóg podpisze tę ustawę. Ośmieliłem się wręcz zasugerować, że chyba powinien, bo inaczej większością głosów może zostać odwołany. Co też się wkrótce stało – anglikanie w kwestii swej pobożności zagłosowali nogami, w miejsce kościoła wybierając inne formy duchowej aktywności?

Lekcja demokracji Czy Wielki Piątek to dzień stosowny dla tego typu rozważań? Czy w dzień, w którym umarł Chrystus, nie powinniśmy raczej odsunąć od siebie spraw tak przyziemnych, by wspiąć się na wyżyny transcendentnej kontemplacji eschatologicznego misterium? Tyle wokół tej polityki, pełnej podziałów i wrogości – czy nie lepiej w czas Paschalnego Triduum skupić się na własnej duszy? Owszem – święte słowa – niniejszy tekst ma właśnie służyć przypomnieniu tego, ze szczególnym wskazaniem na niemożliwość wykluczenie z rachunku sumienia sfery publicznej, bo to w niej wykluwają się grzechy najpotworniejsze. Nie dajmy się łapać na lep przewrotnej retoryki pięknoduchów. Nie wolno nam z refleksji natury duchowej wykluczać kwestii politycznych, bo – zwłaszcza w demokracji – nie ma takiej sfery życia, która nie wiązałaby się z polityką. A żaden dzień w takim stopniu nie nadaje się do rozważań na temat demokracji jak Wielki Piątek – dzień, w którym mocą demokratycznej procedury zgładzono Króla. Wielki Piątek to znakomita lekcja demokracji. Oto na prowincji rodzi się masowy ruch społeczny, w którym „grupa trzymająca władzę” upatruje zagrożenia dla własnej uprzywilejowanej pozycji. Czują lęk przed jego Przywódcą, gdyż cały tłum był zachwycony Jego nauką (Mk 11, 18). Podczas zamkniętego spotkania wpływowego lobby zapada więc decyzja o likwidacji zagrożenia – nie obeszło się bez kontrowersji, które jednak sprawnym popisem demagogii szybko uciął Kajfasz: Wy nic nie rozumiecie i nie bierzecie tego pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród (J 11, 49-50). Ważne tylko, by nie doszło do tego w czasie święta, żeby wzburzenie nie powstało wśród ludu (Mt 26, 5). W czasie święta, bowiem gościło w Jerozolimie liczne grono pielgrzymów z prowincji, a takich właśnie – mieszkańców odległych od stolicy regionów – odizolowana od realnego życia narodu „elita” obawia się najbardziej.

Na łasce demosu Jezusa aresztowano bezprawnie i osądzono nielegalnie – jakież to demokratyczne, jeśli tylko dysponuje się większością. Później zaś żydowski demos podburzony przez wpływowe lobby faryzeuszy głosował w zgromadzeniu przed rzymskim pretorium za Jego ukrzyżowaniem, a uczniowie Pańscy nie mogli na to nic poradzić – byli w mniejszości. W tym kontekście przychodzi na myśl arcydemokratyczne narzędzie – badanie opinii publicznej. O jego jałowości najtrafniej świadczy porównanie Wielkiego Piątku z Niedzielą Palmową. Tłum, który w entuzjastycznym powitaniu Jezusa słał mu pod nogi własne płaszcze, teraz lży opluwa i bije niosącego krzyż. Zaprawdę, łaska demosu na pstrym koniu jeździ. Ale z drugiej strony, skąd wiemy, czy to w istocie ten sam tłum? Aresztowanie i proces przeprowadzono wszak po kryjomu, stąd wielu sympatyków Jezusa nie miało pojęcia, co się z Nim dzieje, zwłaszcza, że działo się to w piątek, kiedy pobożni Żydzi skupiają się przede wszystkim na nadchodzącym szabacie, a w ten dzień mieli jeszcze na głowie przygotowanie do Paschy. Najprawdopodobniej, więc doszło do zaistnienia innego mechanizmu demokracji – przedstawicielstwa. Demos, jak wiadomo, spożywa kawior ustami przedstawicieli. Niekoniecznie własnych. I tak właśnie sprawa mogła wyglądać w dniu męki Pańskiej, wiemy wszak, iż starszyzna żydowska powołała licznych fałszywych świadków – wielu zeznawało fałszywie przeciwko Niemu (Mk 14, 56). Niewykluczone, więc, iż również w gronie wołających: Na krzyż z Nim! (Mt 27, 23) znalazła się większość starannie wyselekcjonowanych. Czyż nie tłumaczy to również niezrozumiałego zaślepienia tłumu. Na próżno Piłat trzy razy stwierdzał, że Jezus jest niewinny, na próżno trzy razy dowodził, iż nie znajduje w Nim żadnej winy – nieszczęsny naród ustami przedstawicieli (wcale niekoniecznie swoich) dopuścił się największego bluźnierstwa, słowami: Poza cezarem nie mamy króla! (J 19, 15) w istocie wyrzekając się Boga. Triduum Paschalne – czas wzmożonego zastanowienia nad samym sobą i otaczającym światem – powinno nam uzmysłowić, że rozpamiętywane w nim wydarzenia sprzed dwóch tysięcy lat oraz okoliczności, w jakich do nich doszło, to nie przebrzmiała pieśń historii, lecz zawsze aktualna nauka, nie tylko w stricte religijnym znaczeniu tego słowa – refleksja natury religijnej ma w naszych umysłach natychmiastowo skutkować refleksją społeczno-polityczną. Tak przecież zostaliśmy stworzeni – jako zoon politikon – istota z natury swej społeczna dążąca ku wpólnemu dobru. Jerzy Wolak

Wielki Piątek – męka i śmierć Naszego Pana Jezusa Chrystusa Wielki Piątek to dzień, w którym żądło śmierci dosięgło Głowę ludzkości, Jezusa Chrystusa. Dlatego w tradycyjnej liturgii używa się barwy czarnej. Korzymy się w poczuciu winy, która wymagała takiego okupu. Wszyscy chrześcijanie wiedzą jednak, że śmierć Chrystusa jest źródłem nowego życia. Dlatego Wielki Piątek, dzień żałoby, jest równocześnie dniem nadziei; przygotowuje, bowiem zmartwychwstanie. W rocznicę krwawej ofiary Chrystusa na krzyżu Kościół wstrzymuje się od odprawiania ofiary bezkrwawej. W porze popołudniowej, w tych godzinach, w których dokonała się ofiara kalwaryjska, odprawia się specjalne nabożeństwo, którego forma sięga starożytności chrześcijańskiej.

UROCZYSTA LITURGIA POPOŁUDNIOWA KU CZCI MĘKI I ŚMIERCI PAŃSKIEJ

Liturgia rozpoczyna się przy ołtarzu pozbawionym wszelkich dodatkowych sprzętów. Kościół pragnie skupić uwagę wiernych na ołtarzu, który przedstawia samego Chrystusa Pana. Cały obrzęd liturgiczny obejmuje pięć części:

1. Czytania Czyta się lekcję z proroka Ozeasza, opiewającą miłosierdzie Boże nad ludem, oraz z Księgi Wyjścia — opis zabijania baranka wielkanocnego przy wyjściu z Egiptu. Baranek wielkanocny był zapowiedzią «Baranka, który gładzi grzechy świata». Opis męki Pana Jezusa według św. Jana stwierdza spełnienie się tego proroctwa.

2. Uroczyste modlitwy za całą ludzkość Na długo przed swoją męką powiedział Pan Jezus: «A ja, gdy nad ziemię podwyższony będę, wszystko do siebie przyciągnę». W czasie męki modlił się nawet za swych prześladowców. Naśladując Zbawiciela, zanosimy modlitwy za całą ludzkość odkupioną Jego Krwią.

3. Adoracja Krzyża Kulminacyjny punkt liturgii dzisiejszej stanowi adoracja Krzyża. Obrzęd ten wziął swój początek od adoracji relikwii świętego Krzyża, która odbywała się w Jerozolimie już w IV w. Wszyscy przychodzą adorować symbol męki i zwycięstwa Chrystusa w duchu dziękczynienia za Odkupienie.

Wielki Piątek - Chrystus umiera na krzyżu

4. Komunia św. Aby zaznaczyć jedność ofiary Wieczernika, tj. Mszy świętej, z krwawą ofiarą Pana Jezusa na krzyżu, Kościół św. poleca dzisiaj rozdawać Ciało Pana Jezusa pod postaciami konsekrowanymi w Wielki Czwartek. Jest życzeniem Kościoła św., aby wierni przyjmując w Komunii świętej Ciało Chrystusowe, w tym dniu za nich wydane, przyswajali sobie obficie owoce ofiary Chrystusowej.

5. Procesja do Bożego Grobu Około X w. powstał zwyczaj przechowywania Eucharystii na specjalnym ołtarzu przypominającym spoczynek Ciała Chrystusowego w grobie. Z czasem wprowadzono wystawienie Najświętszego Sakramentu i figurę martwego Chrystusa w dolnej części ołtarza. «Boży Grób» uzmysławia wielkość ofiary Zbawiciela i ciężkość grzechu, który wymagał takiego okupu.

Źródło: Mszał Rzymski, Wydawnictwo Pallottinum 1963, przekład polski i objaśnienia opracowali o.o. benedyktyni z Opactwa Tynieckiego Sanctus.pl

Oremus et pro perfidis Judaeis

„Módlmy się za żydów wiarołomnych, aby Bóg i Pan nasz zdarł zasłonę z ich serc, iżby i oni poznali Jezusa Chrystusa Pana naszego. Módlmy się:

Wszechmocny wiekuisty Boże, który od miłosierdzia Twego nawet żydów wiarołomnych nie odrzucisz:

wysłuchaj modły nasze za ten lud zaślepiony, aby wreszcie, poznawszy światło prawdy, którym jest Chrystus, z ciemności swoich został wybawiony. Przez Tegoż Chrystusa Pana naszego. Amen.”“

Modlitwa o nawrócenie wiarołomnych żydów Papieża św. Piusa V (Modlitwa powyższa została zmieniona w 1960 r. przez Jana XXIII, a następnie raz jeszcze w 1970 r. celem wyeliminowania “obraźliwych” słów wobec żydów)

Amerykanie trzeźwieją? Po nieszczęsnej, ale skutecznej, frondzie w Egipcie, która oddała władzę w ręce islamistów, po Libii, gdzie sytuacja jest niepewne, i Tunisie, gdzie Bractwo Muzułmańskie lada dzień dojdzie do władzy – Amerykanie połapali się, że strzelają sobie w stopy. I teraz, gdy bogate sunnickie państwa dofinansowują rebeliantów walczących z reżymem JE Bashara al-Assada Amerykanie zaczynają hamować.

http://www.bbc.co.uk/news/world-middle-east-17578248

W gruncie rzeczy reżym socjalistycznej BAAS bliższy jest reżymowi w Waszyngtonie niż konserwatywni, raczej wolnorynkowi, sunnici. Ciekawe – czy JE Barak Hussein Obama zdoła wyhamować poczynania swojej agentury? A swoją drogą to kolejne przykłady, jak głupio prowadzona jest polityka zagraniczna największego d***kratycznego państwa świata. Miałem przyjemność być po dwa razy zarówno Narodowej Radzie Bezpieczeństwa (NSC; za konserwatystów – bardzo rozsądnym ciele) oraz w Sekretariacie Stanu, gdzie – niezależnie od tego, kto rządzi w Białym Domu, szarogęsią się „career diplomats” - praktycznie: bęcwały, na ogół płci żeńskiej. Przerażające, że taki organizm dysponuje siłą mogącą zniszczyć w godzinę całą cywilizację. JKM

Republikańskie prawybory Sprzeczne wiadomości dochodzą z Wisconsin. Wg. jednych P.Romney zdobył 33 delegatów, a p.Santorum 9 – wg. innych wynik to 36:6. Tam walka była ostra, sumarycznie: MR 42,5%, RS 37,5%, RP 11,7%, NG 6,1% - wyniki nie ostateczne! W ogóle te „prawybory” to bardzo oryginalna instytucja; podoba mi się. W niektórych stanach „zwycięzca bierze wszystko, w niektórych dobór jest proporcjonalny, w niektórych mieszany – a w niektórych delegaci w ogóle nie są niczym związani, tylko mają „brać pod uwagę opinię wyborców”. Ponadto: w każdym stanie lokalni przywódcy mają prawo brać udział w Konwencji – i nie muszą się liczyć z nikim. W niektórych stanach do dziś nie ma ostatecznych wyników: w Iowa (prawybory z 3-I) ogłoszono, że wygrał p.Romney (o osiem głosów) – ale dziś twierdzi się, że wygrał p.Santorum (o 34 glosy) – a więc aktualne wyniki to: RS 24,56%, MR 24,53%, RP 21,4 – przy 120.000 głosujących w 1774 obwodach. Jednak wyniki z ośmiu z nich gdzieś się zawieruszyły – więc wszystko jeszcze jest możliwe. Na szczęście w Iowa prawybory są proporcjonalne, a delegaci w ogóle nie z'obowiązani do niczego – więc napięcie niewielkie. Według miejscowych dziennikarzy, p.RS może liczyć na 14 głosow, p.MR na 12, a p.RP na jednego – ale CNN twierdzi, ze podział będzie 7:7:7:2, a FOX, że 12:12:0:0 !! Przy czym, oczywiście, za trzy dni wszyscy Iowianie mogą zmienić zdanie. I na tym polega urok tego wyścigu! Tak czy owak: P.Romney zapewnił sobie w Marylandzie, zgodnie z oczekiwaniem, poparcie 37 delegatów i w Kolumbii (Dystrykt Stołeczny) 18 (w obydwu „zwycięzca brał wszystko”). Ciekawostka: w silnie zlaicyzowanym Dystrykcie Kolumbii p.Santorum w ogóle nie zdołał się zarejestrować (!!) i wynik brzmiał: RP 12%, NG 10,7%, MR 70% - a 7% głosowało na p.Jona Huntsmana, który wycofał się już 2 miesiące temu! Na półmetku p.Romney ma, więc pozycję trudną do przeskoczenia – pewnych delegatów maja: MR 505, RS 193, NG 124, RP 27 (według przewidywań: 577 : 221 : 134 : 61 ) - ale: przed nami jeszcze kilka wielkich stanów, z Nowym Jorkiem i Pennsylwanią (95 i 72 delegatów - 24-IV), Teksasem (155 delegatów - 29-V) i Kalifornią (172 delegatów - 5-VI), na czele. P.Ronald Paul twierdzi, że nie bardzo widzi swój start, jako kandydat na v-prezydenta u boku p.Romneya, gdyż różnią się bardzo tym, że p.Romney za małą wagę przywiązuje do gospodarki. Rozumowanie trochę dziwne: właśnie dzięki temu p.Paul może przyciągnąć do p.Romneya głosy tych, którzy do gospodarki przywiązują wielką wagę. Sztab p.Romneya nie mówi na ten temat nic. Myślę, że nic nie jest jeszcze w tym względzie przesądzone. JKM

Wielki Stręczyciel stręczy małych Odrzucenie przez Sejm wniosku Solidarności o przeprowadzenie ogólnokrajowego referendum w sprawie zrównania wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet oraz podniesienia granicy wieku uprawniającego do emerytury, skłania do refleksji nad natura współczesnej demokracji politycznej. Jak wiadomo, polega ona na tym, że możemy wybrać sobie tych wszystkich prezydentów, senatorów, posłów oraz innych Umiłowanych Przywódców drobniejszego płazu - ale tylko spośród tych, którzy w takim charakterze zostaną nam nastręczeni. Jak powiedział kiedyś Józef Stalin - nieważne, kto głosuje, ważne - kto liczy głosy. Józef Stalin miał oczywiście rację, jak zresztą we wszystkim, co mówił - ale nie powiedział najważniejszego. Że mianowicie, znacznie ważniejsze pod tego, kto głosuje, a nawet od tego - kto liczy głosy, jest to, kto przedstawia obywatelom wyborczą alternatywę. Obywatele mogą, bowiem wybierać tylko między tymi, którzy zostaną im nastręczeni na Umiłowanych Przywódców - a skoro tak, to nietrudno się domyślić, ze najważniejszy jest ów Wielki Stręczyciel - no i oczywiście kryteria, którymi w swoim stręczycielstwie się kieruje. Zalatuje to wszystko spiskową teorią dziejów, która przez postępactwo została wielokrotnie i raz na zawsze potępiona. Jak też wielokrotnie i raz na zawsze bywałem potępiany za posługiwanie się teorią spiskową - między innymi przez pana redaktora Jana Engelgarda. Pan redaktor Engelgard nawet nadał mi pseudonim: „redaktor Razwiedka”, sugerując pogrążenie się moje w sprośnych błędach Niebu obrzydłych - jako że wiadomo przecież, iż żadnej razwiedki „nie ma”, a cała demokracja, to pełny spontan i odlot, niczym w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Aliści w innym miejscu pan redaktor Engelgard pisze, że „począwszy od stanu wojennego partia była niejako zakładnikiem generała Jaruzelskiego i wojska, nie miała nic do powiedzenia, a kluczowe decyzje zapadały w innych gremiach, skupionych wokół Jaruzelskiego”. A cóż to znowu za „inne gremia”? Sam generał Jaruzelski był tajnym współpracownikiem Informacji Wojskowej, a jego oficerem prowadzącym był Czesław Kiszczak. Skoro, zatem „kluczowe decyzje” zapadały w „gremiach skupionych wokół Jaruzelskiego”, to w grę może wchodzić tylko jedno towarzystwo: wojskowa razwiedka, którą nazywam tym rosyjskim słowem ze względu na oczywiste podporządkowanie razwiedce sowieckiej. No dobrze - a jakież to były te „kluczowe decyzje”? Najbardziej „kluczową” decyzją była z pewnością decyzja o przeprowadzeniu transformacji ustrojowej. Jak już dzisiaj wiadomo, głównym celem transformacji ustrojowej było zapewnienie beneficjentom systemu komunistycznego odpowiedniej pozycji społecznej i materialnej w nowych warunkach ustrojowych. Żeby ten cel osiągnąć bez wzbudzania podejrzeń, trzeba było przeprowadzić selekcję kadrową, by zawczasu wyznaczyć osoby, które tę transformację przeprowadzą, jak się należy. Nie potrzeba chyba tłumaczyć, że chodziło o osoby, które „gremia skupione wokół Jaruzelskiego” obdarzały zaufaniem. Ale samo zaufanie, to za mało. Włodzimierz Lenin mawiał, że trzeba „ufać i kontrolować”. A jak kontrolować osoby zaufane, żeby chodziły jak w zegarku? Najlepszą formą kontroli jest posiadanie tak zwanych „haków” - a więc jakichś kompromitujących informacji, których te zaufane osoby za żadne skarby nie chciałyby ujawnić. W ten sposób razwiedka dyscyplinowała i nadal dyscyplinuje swoich konfidentów, przy pomocy, których, z tylnego siedzenia kieruje całym państwem, obsadzając agentami kluczowe segmenty gospodarki z sektorem finansowym na czele i kontrolując media, a także - stado autorytetów moralnych tak, by na dany sygnał beczało z właściwego klucza. W ten oto sposób ukształtował się w naszym nieszczęśliwym kraju model kapitalizmu kompradorskiego. Polega on na tym, że - w odróżnieniu od kapitalizmu zwyczajnego - dostęp do rynku i możliwości funkcjonowania na rynku uzależnione są od przynależności do sitwy, której najtwardszym jądrem jest właśnie razwiedka z komunistycznym rodowodem. Sitwa ta frymarczy interesem narodowym i państwowym, dla większego bezpieczeństwa wysuwając na pierwszy plan rozmaitych Umiłowanych Przywódców; raz tych, a raz tamtych - ale czy są jedni, czy drudzy - model kapitalizmu kompradorskiego ani drgnie. Najwyraźniej bezpieczniackiej sitwie udało się tak ukształtować scenę polityczną, ze bez względu na to, kto wygra - wybory zawsze są wygrane, zgodnie z formułą: tak czy owak - sierżant Nowak! Oczywiście kapitalizm kompradorski ma swoje plusy ujemne. Dlatego bezpieczniacka sitwa, chcąc poprawić swoją reputację w oczach lichwiarskiej międzynarodówki, podjęła starania o poprawę rentowności mniej wartościowego narodu tubylczego. Służy temu Narodowy Program Eutanazji, rozpisany na wiele ustaw i rozporządzeń, przyjmowanych w podskokach przez Umiłowanych Przywódców, którzy właśnie w tym celu zostali wystrugani z banana. Ważnym elementem Narodowego Programu Eutanazji jest tak zwana „reforma emerytalna” - i dlatego wniosek o referendum został przez Sejm odrzucony. SM

"Socjalistyczna Polska" w ataku wygenerowana przez PiS głupota szaleje – i koncentruje się ostatnio w „SP”. W tej chwili „SP” jest niegroźna. Jednak w momencie kryzysu stanie się BARDZO GROŹNA. Musimy ją zniszczyć TERAZ.

Ostrzegałem, że p.Zbigniew Ziobro (CEP, SP) to niebezpieczny człowiek. On traktuje prawo jak instrument w rękach Władzy – i nie zna żadnych hamulców. WCzc.Jarosław Kaczyński poznał się na Nim i zesłał Go do Brukseli – ale upiór powrócił. Na szczęście: to nie jest Hitler– to taki raczej Himmler polskiej polityki. Jarosław Kaczyński (poważny, konserwatywny polityk – szkoda, że centrowy, a nie prawicowy) trzymał Go w ryzach. Niestety – p.Ziobro wyrwał się i założył własną partię. I ja bym jej nie lekceważył: NSDAP zaczynała chyba od siedmiu członków – a w kryzysie się rozrosła. To nie jakaś „Unia Pracy” - to „Solidarna Polska” będzie naszym głównym przeciwnikiem z lewej strony gdy rozpocznie się kryzys i ludzie zmiotą ze sceny politycznej Bandę Czworga. Jedyna nadzieja w tym, że SP nie ma swojego Hitlera – i w tym, że Oni (podobnie jak WCzc.Janusz Palikot) byli w Sejmie, więc mogą zostać uznani za mało wiarygodnych. Oto dwa przykłady przerażającej narodowo-socjalistycznej demagogii z ust działaczy tej partii:

http://www.youtube.com/watch?v=ItWPzhenu-8

To WCzc.Beata Kempa(SP, Kielce). Ta demagogia jest znakomicie podana i może podziałać na niektórych. Większość internautów jest na nią odporna – ale to Jej przemówienie, widoczne na telebimie, zostało przez tłumek związkowców na ul.Wiejskiej przyjęte chyba życzliwiej, niż moje! A oto drugi wyczyn niewiasty z SP - tym razem z Wrocławia:

http://nowyobywatel.pl/2012/04/03/solidarni-z-kasjerkami/

P.Jolanta Krysowata-Zielnica(na zdjęciu), kandydatka na posłankę z Dolnego Śląska, pracownica Biura Poselskiego p.Kempy w Sycowie – skądinąd zapewne całkiem zacna osoba, tylko o Bardzo Małym Rozumku - zażądała, by supermarkety zlikwidowały kasy automatyczne, bo ich wprowadzenie grozi utratą miejsc pracy przez kasjerki(!!) Internauci od razu zaproponowali zakaz e-maili (odbierają pracę listonoszom...) i parę innych usprawnień życia – ale to wszystko świadczy, że wygenerowana przez PiS głupota szaleje – i koncentruje się ostatnio w SP W tej chwili SP jest niegroźna. Jednak w momencie kryzysu stanie się BARDZO GROŹNA. Musimy ją zniszczyć TERAZ. Na zakończenie: apel Prezesa Stowarzyszenia KoLiber, kol.Seweryna Szwarockiego, w sprawie p.Krysowatej.

http://www.wykop.pl/ramka/1096429/apel-prezesa-kolibra-w-zwiazku-z-apelem-solidarnej-polski-o-bojkot-kas/

JKM

Biegunka W normalnych czasach ludzie czasami dostrzegali potrzebę zmiany Prawa. W normalnych czasach ludzie czasami dostrzegali potrzebę zmiany Prawa. Wtedy jakiś Cesarz czy inny Król powoływał komisję złożoną z kilku mądrych ludzi, zwanych „radcami stanu”. Ta radziła, co trzeba zrobić, i – jeśli przekonała Monarchę, ten Swoją Wolę Najwyższą obwieszczał – uprzednio spytawszy się, czy ustawa jest zrozumiała, i czy to jest to, o co chodziło. Monarcha uważał się przy tym za zapracowanego, jeśli musiał taką katorżniczą pracę wykonywać częściej, niż raz na pół roku. Resztę czasu spędzał na osądzaniu, co bardziej skomplikowanych przypadków prawnych, objeżdżaniu kraju, którym miłościwie władał, polowaniach, miłostkach z wdzięcznymi i chętnymi poddankami i innych pożytecznych zajęciach. Niestety: obecnie żyjemy w d***kracji, a L*d chce, by Jego reprezentanci, posłowie, pracowali – zamiast się obijać. Proszę sobie wyobrazić, że Senatorowie i Posłowie potrafią dziś z dumą powiedzieć, że uchwalili w tym roku 1270 ustaw – o 130 więcej, niż w roku ubiegłym!!! Gdy uchwalano jedną ustawę na pół roku można było zasadzić do niej paru mądrych ludzi. Jeśli praca nad ustawą trwa pół roku, a ustaw uchwala się rocznie 1270, i do każdej potrzeba by ze siedmiu mądrych – to jasne jest, że tylu mądrych nie ma. Ustawy stają się coraz bardziej kretyńskie – i obecnie głównym zajęcie Senatu i Sejmu jest... poprawienie poprzednio uchwalonych kretynizmów. Jak zaradzić tej biegunce legislacyjnej zwanej „laxą”? Król miał z reguły na raz jakieś trzy średnio utrzymanki. Gdyby tak znalazło się 1680 wdzięcznych i chętnych pań i panien gotowych intensywnie – bardzo intensywnie - uszczęśliwiać Senatorów i Posłów, gdyby koła łowieckie częściej zapraszały Pana Prezydenta – to może sytuacja uległaby jakiejś istotnej poprawie? Kobiety! Ruszcie na ratunek Ojczyźnie! JKM

Duda: ciśnie się na usta słowo „dywersja” Jak dowodził w czasie posiedzenia parlamentarnego zespołu badającego katastrofę smoleńską prof., Grzegorz Szuladziński, przyczyną katastrofy w Smoleńsku nie było zderzenie samolotu z brzozą, ale wybuch na pokładzie TU-154M. Według niego świadczy o tym duża liczba fragmentów samolotu i ich rozmieszczenie na znacznej przestrzeni.

- W moim przekonaniu prof. Szuladziński w sposób naukowy uzasadnia coś, co leży w głowach bardzo wielu osób w Polsce – mówi dla Stefczyk.info poseł PiS Andrzej Duda. Mianowicie odpowiada na fundamentalne pytanie, jak to się stało, że ten samolot spadł z kilkunastu metrów i doznał tak daleko idącej destrukcji, rozbił się na strzępy? Pan profesor mówi krótko i wyraźnie: rozpadł się na strzępy, ponieważ doszło do eksplozji. Jak wyjaśnia, znajduje to potwierdzenie w wynikach badań. Mamy w związku z tym z jednej strony raport MAK i komisji Millera, a z drugiej badania naukowców – prof. Szuladzińskiego oraz wcześniejsze ekspertów ze Stanów Zjednoczonych. Podważali oni zarówno wersję o utracie skrzydła w wyniku zderzenia z brzozą, jak również wysokość, na jakiej miał znajdować się samolot według raportu MAK, potwierdzonego raportem Millera. Tych kilka już raportów naukowych jest całkowicie sprzecznych z oficjalnymi ustaleniami.Wreszcie z trzeciej strony jest apel polskich naukowców na czele z panem profesorem Czachorem z Politechniki Gdańskiej, którzy domagają się, by rząd wreszcie zrobił coś w celu odzyskania wraku samolotu i przeprowadzenia rzetelnych badań laboratoryjnych, których do tej pory – co chciałbym powiedzieć jasno i wyraźnie – nie było. Wrak w całości znajduje się na Siewiernym i konia z rzędem temu, kto wyjdzie do mediów i stwierdzi, że przeprowadzono poważne badania tego wraku. Na lotnisku w Smoleńsku poważnych badań nie da się przecież przeprowadzić. Wymaga to odpowiednio przygotowanego laboratorium. Potwierdzają to wszyscy eksperci. To kwestia zbadania mechaniki, pamięci napięć w poszczególnych częściach samolotu i to pozwoli – jak mówią naukowcy – w istotnym stopniu odtworzyć pewne procesy rozpadu maszyny. Musi wreszcie zażądać tego wraku. Wspomóżmy się, jeżeli trzeba, również naszą pozycją międzynarodową – jesteśmy przecież członkami Unii Europejskiej i NATO. Są pewne polityczne możliwości pozwalające wymusić na Rosjanach zwrócenie nam naszej własności. To trzeba ciągle podkreślać – zarówno czarne skrzynki, jak i wrak samolotu są polską własnością. A Rosjanie mówią – gdy zakończymy proces sądowy, to będzie można wam to zwrócić. Dla mnie to oznacza: nigdy wam tego nie oddamy. Jeżeli Rosjanie przeprowadzili badania śledcze tego wraku, to, do czego jest on im jeszcze potrzebny? Przecież sąd nie będzie oglądał szczątków samolotu, ale oprze się na ekspertyzach. Jeżeli w dwa lata nie zdążyli przeprowadzić ekspertyz, które są konieczne, to, co robią? Jest jasne, że nie prowadzą żadnego rzetelnego postępowania. Tu jest pole do popisu przede wszystkim dla polskiego rządu. Musi wreszcie zacząć działać. Dotychczasowa postawa gabinetu Donalda Tuska jest niezrozumiała. Do czego rząd zmierza? Oczekuję, że zacznie prowadzić tę sprawę zgodnie z polską racją stanu. Dotychczas ciśnie się na usta słowo: dywersja. Not. Ruk

Szuladziński: Przyczyną kastrofy był wybuch Dr inż. Grzegorz Szuladziński, ekspert parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej uważa, że duża liczba fragmentów samolotu i ich rozmieszczenie na znacznej przestrzeni wskazują, że nie mechaniczne uderzenie, a wybuch był przyczyną katastrofy TU-154 M pod Smoleńskiem. Podczas środowego posiedzenia zespołu, którym kieruje Antoni Macierewicz (PiS), Szuladziński, który w Australii prowadzi firmę zajmującą się m.in. badaniami nad wytrzymałością materiałów oraz procesami ich rozpadu i odkształceń, przedstawił główne założenia swojego raportu. Raport za 2 tygodnie ma być upubliczniony i przekazany prokuraturze. Szuladziński w trakcie połączenia za pomocą telemostu przedstawił zdjęcia, które - jak zauważył - przedstawiają dużą liczbę szczątków rozrzuconych na dużej powierzchni. Podkreślił, że część kadłuba samolotu jest wywinięta na zewnątrz, jego przednia część leży "na brzuchu", zaś tylna - "na plecach". "Obraz dewastacji jest dużo gruntowniejszy niż mogło spowodować awaryjne lądowanie zarówno w zakresie przestrzeni jak i natury uszkodzeń. Są dziesiątki części dużych i setki małych. Mechaniczne uderzenie nie uzasadnia takiego rozczłonkowania konstrukcji" - przekonywał.

"Nastąpił wybuch. Jakie mamy ku temu dane? Po pierwsze fragmenty samolotu zostały rozrzucone na dużej przestrzeni. Po drugie duża ilość odłamków, następnie rozszczepienie kadłuba wzdłuż, jego rozdarcie i wywinięcie" - dodał.

Szuladziński mówił, że wybuch mógł mieć jedynie miejsce w powietrzu. Świadczy o tym, jego zdaniem, to, że część kadłuba była odwrócona, brak wyraźnego odcisku, albo krateru w ziemi. W przedstawionych posłom wnioskach Szuladziński napisał:

"Najwyraźniejszą przyczyną katastrofy były wybuchy tuż przed lądowaniem. Jeden z nich miał miejsce na lewym skrzydle, około połowy długości, powodując wielkie lokalne zniszczenie, w efekcie rozdzielając skrzydło na dwie części (...) Drugi wybuch wewnątrz kadłuba spowodował gruntowne zniszczenie i rozczłonkowanie tegoż. Samo lądowanie (czy upadek) w terenie zadrzewionym, wszystko jedno, pod jakim kątem i jak nieudane, nie mogło w żadnym stopniu spowodować takiego rozczłonkowania konstrukcji, które zostało udokumentowane". W środę zespół parlamentarny przyjął także stanowisko, w którym wzywa premiera Donalda Tuska do ujawnienia stenogramów z posiedzeń Rady Ministrów, w trakcie, których była mowa o planowanych sekcjach zwłok ofiar katastrofy smoleńskiej. Posłowie zaapelowali do premiera o odwołanie ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza oraz poprosili prokuraturę o wszczęcie postępowania "wyjaśniającego bezprawne działania Rady Ministrów i ministra zdrowia". Zespół domaga się wyjaśnienia, w jakich okoliczności doszło do niedopuszczenia amerykańskiego patologa Michaela Badena do sekcji zwłok Przemysława Gosiewskiego. Zespół powołuje się na wypowiedzi ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, który pytany o odmowne rozpatrzenie wniosku o udział w sekcji Badena powiedział w TVN24: "To była suwerenna decyzja ministra Arłukowicza. Zresztą, uzasadniona przez niego na posiedzeniu rządu". PAP/red.

Korrida. Euro Ole! W dniu 4 lutego 2012 odbyła się aukcja hiszpańskich obligacji skarbowych. Rentowność żądana przez inwestorów wzrosła, co oznacza większe odsetki, które będzie płacił hiszpański rząd za pożyczane środki. Najwięcej o jeden procent wzrosła rentowność obligacji do wykupu w 2016 r. Na rynku wtórnym rentowność hiszpańskich obligacji dziesięcioletnich wzrosła do ok. 5,7 % (przy orientacyjnej granicy tarapatów finansowych 7 %). Premier Hiszpanii w reakcji na wyniki aukcji oświadczył, że sytuacja ekonomiczna jest ekstremalnie trudna. Hiszpania zajmuje poczesne miejsce wśród krajów PIIGS (dodatkowo Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja) w pierwszej kolejności zagrożonych kryzysem zadłużeniowym. Dla jego uśmierzenia Europejski Bank Centralny wspaniałomyślnie pożyczył ponad 1 bln euro dla „biednych” europejskich bankierów na preferencyjnych niedostępnych przeciętnym ludziom warunkach (oprocentowanie 1 %). EBC kierował się nadzieją, że bankierzy zainwestują otrzymane środki w papiery skarbowe, zgarniając dla siebie marżę. Dla papierów hiszpańskich z rynku wtórnego marża sięga ok. 5 %. Ot taka banalna strategia: czy się stoi czy się leży pięć procent się należy. Oczywiście nie nam, bankierom. Zaledwie miesiąc po ostatnim geście (transza 530 mld euro) okazało się, że zainteresowanie papierami bankrutujących krajów Unii Europejskiej słabnie. Europa stacza się w kolejną recesję (spadek PKB w IV kwartale 2011 r.), która zniweczy wszystkie plany redukcji tempa narastania długu publicznego. W konsekwencji kryzys zadłużeniowy rozszerzy się, uderzy w banki i w Święty Graal euroentuzjastów – wspólną walutę. Euro Ole! Tomasz Urbaś

Wozinski. Czy „prawicowe” pisma muszą brać pieniądze od podatników? Ponad 620 tysięcy złotych – tyle wynosi całkowity koszt dotacji, które FRONDA.PL sp. z o.o. otrzymała ze skarbu państwa w okresie zaledwie ostatnich 5 lat. Źródłem tak hojnych dotacji jest oczywiście Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które co roku organizuje nabór do tworzonych przez siebie programów promocji czytelnictwa. Na jego stronach internetowych można zapoznać się z całą bazą danych poświęconą wydarzeniom oraz wydawnictwom, na które, zdaniem ministerstwa, warto przekazać podatki. W pozyskiwaniu środków brylują przede wszystkim podmioty samorządowe oraz naczelne organy propagandowe lewicy. Do najważniejszych beneficjentów od lat należą: „Tygodnik Powszechny”, „Więź”, „Krytyka polityczna”, „Znak”, „Lampa”, „Midrasz” i im podobne pisma, które bez pomocy podatków nie przeżyłyby nawet miesiąca. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że środki z MKiDN potrafi wysysać jedynie lewica. Publikowana na oficjalnej stronie ministerstwa coroczna lista udzielonych grantów aż roi się od wydawnictw i pism prawicowych, które są bezpośrednio związane z PiS-em. Prym wśród podatkożernych prawicowych intelektualistów w omawianym przez nas względzie wiedzie niewątpliwie „Fronda”. Co roku dostaje min. 40 tysięcy złotych (a czasami nawet dwukrotność tej sumy) na wydawanie swojego kwartalnika w formie papierowej i elektronicznej. Poza tym, dzięki państwowym grantom status „wziętych publicystów” wyczarowują dla siebie takie postacie ze środowiska, jak: Grzegorz Górny, Maciej Iłowiecki, czy też Joanna Lichocka. Czy piszą na tyle kiepsko, że do wydania swoich książek muszą posiłkować się podatkową daniną? Prawdziwym smaczkiem wśród wydawanych przez „Frondę” książek jest planowana w tym roku: „Inna twarz Brzozowskiego” Macieja Urbanowskiego. Jak bowiem powszechnie wiadomo, jednym z naczelnych beneficjentów MKiDN jest wydające „Krytykę Polityczną” Stowarzyszenie im. Stanisława Brzozowskiego. Paranoja obecnej sytuacji jest, więc taka, że „Fronda” i „Krytyka” zorganizowały swoją batalię o marginalnego myśliciela, jakim był Brzozowski, za cudze pieniądze. Gdyby nie państwo, pisma tego marksistowskiego trupa zjadałyby dziś mole. Druga po „Frondzie” wśród prawicowych instytucji pod względem pozyskiwania środków zabieranych innym przymusem jest Fundacja św. Mikołaja i wydawana przez nią „Teologia Polityczna”. Środowisko „Teologii” popełniło wprawdzie ostatnio niewybaczalny grzech popierając ziobrystowską schizmę, ale proponowane przez nie idee są bardzo zbieżne ze stylem uprawiania polityki przez PiS. W odróżnieniu od „Frondy”, która firmuje przede wszystkim swoje własne nazwiska, „Teologia polityczna” w ostatnich latach postawiła wyraźnie na promocję idola neokonserwatystów, Erica Voegelina. Jeżeli MKiDN będzie dalej równie łaskawe, za parę lat zabraknie dzieł Voegelina do tłumaczenia. Pieniądze na swą działalność pobierają od państwa takie pisma, jak: „Arcana”, „44”, „Rzeczy wspólne”, czy też „Christianitas”. Wszystkie z nich wykazują niedwuznaczne sympatie propisowskie, a jednocześnie wysoki sceptycyzm, co do idei libertariańskich (pojedyncze teksty radykalnie wolnorynkowe stanowią w nich zdecydowaną mniejszość lub są zwyczajnie nieobecne). Dlaczego tak się dzieje? Dotacje z MKiDN udzielają nam części odpowiedzi. Tak szerokie zorientowanie na podatki „intelektualnej gwardii” partii Kaczyńskiego pozwala wyjaśnić jej niegasnące poparcie. Redaktorzy wspomnianych pism marzą o powrocie PiS-u do władzy, gdyż wówczas pieniądze przeznaczane dziś głównie na Sierakowskiego i ks. Bonieckiego zostaną skierowane do pism Terlikowskiego i Cichockiego. Z kolei PiS promuje swoich intelektualistów, którzy w zamian udzielają mu poparcia, a przede wszystkim akceptują finansowanie partii z budżetu państwa. Dobry wyborczy wynik PiS to także więcej etatów dla jego sympatyków – czytelników wspomnianych gazet. Środowiska, które robią najwięcej hałasu wobec rządów Tuska i jego ekipy nadal czerpią z podatków na potęgę, pomimo rzekomo stosowanego wobec nich terroru PO. Wycinkiem świata dotacji, który świetnie oddaje charakter dzisiejszych sporów politycznych są właśnie ministerialne granty dla czasopism i wydawnictw. Ich konsumpcją z równym upodobaniem oddaje się zarówno lewica, jak i pisowska prawica. Osobom napędzającym swój interes podatkami może się czasem wydawać, że ostatecznie ratują nas przed czymś jeszcze gorszym. Dominuje wśród nich przekonanie, że gdyby „Fronda” i „Teologia Polityczna” nie ubiegały się o dotacje, pieniądze przejęłyby bojówki Sierakowskiego albo ktoś jeszcze gorszy. Ale sedno problemu leży nieco głębiej. Otóż żadne z prawicowych podatkożernych środowisk nie sprzeciwia się ingerencji państwa w rynek wydawniczy i czasopism, lecz przeciwnie, przy wszelkiej nadarzającej się okazji wyciągają do Lewiatana ręce po więcej i aprobują status quo. Próba odzyskania z podatkowej grabieży jak najwięcej dla siebie jest zrozumiała, ale akceptacja dla nieuczciwego systemu nie może znajdować usprawiedliwienia. Wszystkim zwolennikom uczciwej konkurencji polecam bojkot wymienionych w artykule gazet. Czytanie artykułów pisanych pod wpływem podatków jest zresztą strasznie nudne. Jakub Wozinski

05 kwietnia 2012 Co jest konieczne jest możliwe Ruszyła rządowa kampania informacyjna o energetyce jądrowej, która ma przekonać Polaków do elektrowni atomowych.. Według pani Hanny Trojanowskiej, pełnomocniczki rządu ds. energetyki jądrowej, ma ona zaprosić do dyskusji i mieć charakter żywego dialogu ze społeczeństwem.. Rząd nie planuje ogólnokrajowego referendum w tej sprawie, a decyzja powinna zależeć od elit rządzących. Zdaniem rządu, nie należy obarczać społeczeństwa tego typu decyzjami. Oczywiście, rząd jest od tego, żeby rządził, ale tylko sprawami wspólnymi dotyczącymi państwa, a nie „obywatelem”, a nie przy każdej okazji pytał „ społeczeństwa” czy czegoś chce, czy nie.. Na przykład w sprawie podniesienia wielu emerytalnego nie pytał- i też słusznie, ale - powinien pozostawić decyzję o sobie - wszystkim’ obywatelom”, a nie podejmować ją za nich, a dotyczącą bezpośrednio ich. Bo, po co mi rząd, który za mnie podejmuje decyzję, do jakiego wieku mam pracować? Każdy powinien indywidualnie decydować, ile, za ile, i do kiedy chce pracować.. Jeden „obywatel ”chce pójść na emeryturę mając 60 lat- a inny- 70. lat.. To nie powinien być problem rządu. Bo rząd nie powinien być od rozwiązywania problemów’ obywatela”, bo rząd sam jest problemem problemów ma swoje problemy. Na przykład problemów, jaki sposób nas okraść, żebyśmy tego nie zauważyli A problemów każdy „obywatel” ma pełno- dzięki właśnie rządowi, i Sejmowi, którzy te problemy piętrują i tworzą. I wikłają „ obywatela” w nowe problemy.. A zresztą każdy rząd ma wielki apetyt na pieniądze” obywateli” z jednej strony przewod - a z drugiej strony przewodu - wielki – spust! Zmarnuje każdą ilość pieniędzy, którą nam ukradnie. I dlatego nie należy kraść, bo rząd nie znosi konkurencji... Ale 18 milionów złotych pieniędzy” obywateli” chce wydać na” kampanię informacyjną”( czytaj mamienie tłumu!), jakby tłum wiedział, o co chodzi z tym rozszczepianiem atomu.. Gdyby wiedział, to każdy „ obywatel”- tak jak kiedyś w socjalistycznych Chinach, wytapiał sobie domowym sposobem żelazo w domu., bo tak chciał socjalistyczny rząd Chin i Wielkie G…o z tego wyszło, tak jak z tej Wielkiej Rewolucji Kulturalnej Mao.. Dzisiaj Chinami rządzi Komunistyczna Partia Kapitalistyczna i Chiny stają się systematycznie potęgą światową.. Nie, żebym miał coś przeciw wytapianiu żelaza w dymarkach chińskich.. Jak najbardziej nie - ale nowoczesne sposoby są lepsze, bardziej konkurencyjne niż prymitywne i domowe.. Domowe najlepsze są ogórki. W końcu epoka kamienna upadła nie, dlatego, że zabrakło kamieni.. Kamieni nadal mamy pod dostatkiem, ale zmieniła się technologia produkcji.. Przyszła lepsza i efektywniejsza.. A potem następna i jeszcze lepsza.. A będą jeszcze lepsze, byleby rządy socjalistyczne nie przeszkadzały.. W każdym razie nie wiem, na co socjalistyczny i antykapitalistyczny rząd polski chce wydać 18 milionów złotych, skoro i tak decyzja już jest podjęta.. Wydać, żeby wydać, i żeby firmy przekonujące zarobiły? Ja osobiście jestem za energią atomową, tak jak za każdą energią, która służy człowiekowi.. Może być węglowa, może być gazowa, może być ropna- może być każda inna.. Byleby nie tzw. odnawialna, do której jedynie się dopłaca, w imię fałszywego stosunku do środowiska.. Bo, żeby dopłacać, trzeba skądś te pieniądze brać? Trzeba obrabować a priori odbiorców energii, a potem im dopłacić do spalanej słomy brykietowej, która daje tyle kalorii ile – przysłowiowy - kot napłakał. I dlatego trzeba do tego nonsensu dopłacać.. Socjaliści robią to chętnie, bo mają osobisty udział w skubaniu pieniędzy idących na dopłaty i dotacje. Wystarczy jak zaczają się przy wodospadzie spadających pieniędzy z centralnego ośrodka dotacji i wiele złotych kropel spadnie do ich kieszeni.. Dlatego dotacje są w interesie biurokracji, przeciw zdrowemu rozsądkowi gospodarczemu, a wolny rynek - jest przeciw biurokracji., Dlatego biurokracja tak nienawidzi wolnego rynku. Bo na wolnym rynku niczego biurokracja nie wyskubie - musi wziąć się do pożytecznej pracy, inaczej umrze z głodu, bo nawet zasiłku państwowego nie dostanie - no, bo w normalnym państwie- skąd miałaby dostać..? Jak w normalnym państwie, państwo nie płaci zasiłków? I nie utrzymuje milionów „obywateli” kosztem innych „obywateli”, łamiąc 32 artykuł Konstytucji, który mówi o równości wobec prawa, tak przynajmniej” obywatele” postanowili w referendum, podczas i wcześniej, którego, nikt tej Konstytucji nie czytał, ale głosował. Wariatkowo - jak to w demokracji. A jaka to równość, skoro jeden” obywatel” otrzymuje pieniądze za” darmo”, a inny nie otrzymuje nic- i jeszcze musi płacić temu, który jego pieniądze otrzymuje..” Sprawiedliwość społeczna”- bo tak socjaliści nazywają ten proceder kradzieży, łamiąc ważniejsze prawo niż prawo stanowione przez człowieka- Prawo Boże. „ Nie kradnij”! Ja za to Konstytucję czytałem kilka razy, leży ona pod prawą ręką na półce, obok moich ulubionych płyt, które czasami włączam, żeby przenieść się do świata nastrojowej muzyki - i jeszcze co jakiś czas do niej zaglądam, żeby sprawdzić jak dalece rządzący oddalają się od tego co kiedyś uchwalili.. Zresztą Konstytucja napisana jest przez panów Kalisza i Kwaśniewskiego w obrządku socjalistycznym, jest pełna sprzeczności, wymyślonych sformułowań, nadmiaru treści bez pokrycia i pobożnych życzeń w postaci „darmowej „ światy czy” darmowego” leczenia.. I zasad” urzeczywistniających zasady „ sprawiedliwości społecznej”, czyli niesprawiedliwości... Jak w ogóle może funkcjonować państwo oparte na niesprawiedliwości? Z przesłanki niesprawiedliwości wynika jedynie niesprawiedliwość.. Z każdego fałszu wynika – fałsz. W logice nie ma innego stanu.. Ale jak porzuciło się logikę w interesie” sprawiedliwości społecznej” to znaczy tak naprawdę niesprawiedliwości- to mamy to, co mamy.. Wielki niesprawiedliwy burdel niesprawiedliwości.. I ten smród niesprawiedliwości będzie się za nami wlókł w nieskończoność i o jeden dzień dłużej, po upadku tej niesprawiedliwości.. Bo niesprawiedliwość nie może istnieć w nieskończoność. Po niesprawiedliwości muszą nadejść czasy sprawiedliwości.. Niechby po Nich potop.. Ale będą trwać przy niesprawiedliwości, bo z niesprawiedliwości – twórcy i ich kontynuatorzy - żyją.. I my razem z nimi w tej niesprawiedliwości żyć będziemy.. Ofiara i kat razem pospołu. Ale krety będą miły klawe życie.. W Polsce są pod częściową ochroną - na razie. Ale już nad całością ochrony pracuje Komisja Europejska, nasz ważniejszy rząd od tego, który sprawuje zewnętrzne znamiona władzy, żeby nie powiedzieć - rząd marionetkowy.. Ilość kopców krecich na polu będzie decydowała o tym, co i czy w ogóle będzie można na „ swoim” polu uprawiać.. Nie znam szczegółów” projektu”, ale jak znam życie pośród uprzywilejowanych zwierząt wobec człowieka - kret wcześniej czy później stanie się” świętą krową”. I będzie sobie rył ile mu się podoba, tak jak uprzywilejowane bobry.. Bo w socjalizmie ekologicznym- zwierze jest ważniejsze od człowieka.. A własność się nie liczy.. Nie liczy się, że to pole jest czyjeś - ale będzie upaństwowione, bo państwo będzie decydowało, co z tym polem rolnik może zrobić.. I tak powoli do komunizmu, ale inną droga- drogą ekologiczną.. Ekologia – w socjalizmie- jest instrumentem politycznym, o czym pisałem wielokrotnie... I tym sposobem będzie można ubezwłasnowolnić człowieka, który kiedyś był właścicielem pola.. Bo własność- to pełne panowanie nad rzeczą, z pominięciem osób trzecich.. Będzie pusty tytuł do własności, ale całością zrządzać będzie państwo.. Bolszewicy nic lepszego by nie wymyślili.. Ale kryptobolszewicy - jak najbardziej! Co jest niekonieczne, też stanie się możliwe, nieprawdaż? WJR

Tusk, potrzebuje tylko miesiąc, aby przepchnąć przez Sejm ustawę emerytalną

1. W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się od Premiera Tuska, że już pod koniec maja ustawa o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67 lat ma być nie tylko uchwalona przez Sejm i Senat, ale nawet podpisana przez Prezydenta Komorowskiego. Po zdobyciu poparcia dla tej koncepcji od klubu parlamentarnego Ruchu Palikota, Premier Tusk odrzucił już wszelkie pozory, że chce dyskutować z kimkolwiek o ostatecznym kształcie ustawy emerytalnej i forsuje ją w taki sposób jakby nie dotyczyła ona blisko 16 milionów pracujących Polaków. Niestety wszystko wskazuje na to, że jedyne złagodzenia, jakie udało się w tej ustawie przepchnąć, to emerytury częściowe i sfinansowanie składki emerytalnej na minimalnym poziomie dla kobiet na urlopie wychowawczym, jeżeli prowadzą one działalność gospodarczą, pracują w rolnictwie bądź też są bezrobotne.

2. Tyle tylko, że emerytury częściowe to przywilej dosyć iluzoryczny. Mają one polegać na tym, że kobiety w wieku 62 lat, a mężczyźni w wieku 65 lat będą mogli odejść na emeryturę częściową, która będzie stanowiła 50% późniejszego pełnego świadczenia emerytalnego. Tyle tylko, że żeby to było możliwe, kandydatka na taką wcześniejszą emerytkę musi przepracować aż 35 lat, czyli powinna znaleźć zatrudnienie najpóźniej w wieku 27 lat i pracować do 62 roku życia bez żadnych przerw w tym zatrudnieniu. Z kolei mężczyzna ma szansę na częściową emeryturę w wieku 65 lat, ale musi przepracować 40 lat, czyli powinien rozpocząć pracę w wieku 25 lat i także nie mieć żadnych przerw w zatrudnieniu. Nawet, jeżeli do tego okresu składkowego zaliczone zostaną studia oczywiście ze składką zerową to charakterystyka polskiego rynku pracy wskazuje, że spełnienie tych warunków, będzie niesłychanie trudne. Chodzi o gigantyczne rozmiary funkcjonowania na rynku pracy szczególnie ludzi młodych w oparciu o tzw. umowy śmieciowe (około 3 mln zatrudnionych w ten sposób), od których bardzo często nie są odprowadzane składki zusowskie albo też są one odprowadzane w minimalnej wysokości.

3. Te emerytury nie będą atrakcyjnym rozwiązaniem także z dwóch innych powodów. Pierwszym z nich jest przewidywana ich wysokość. Otóż nowy system emerytalny uchwalony w 1998 roku (zdefiniowanej składki) doprowadził do tego, że średnia stopa zastąpienia, (czyli relacja przyszłego świadczenia do ostatniego wynagrodzenia) uległa obniżeniu z wcześniejszych 60% do 36% i to brutto, a więc przed opodatkowaniem emerytury podatkiem dochodowym od osób fizycznych. Jeżeli więc emerytura częściowa ma stanowić 50% tej pełnej to tzw. stopa zastąpienia w tym przypadku będzie wynosiła tylko, 18% co oznacza, że jej poziom będzie na wysokości zasiłków z pomocy społecznej. Wprawdzie będzie ona mogła być łączona z pracą, ale z kolei jej pobieranie będzie oznaczało pomniejszanie zebranego kapitału emerytalnego i tym samym niższe późniejsze pełne świadczenia emerytalne.

4. Mimo tego iluzorycznego „ocieplenia” gołej propozycji Donalda Tuska podwyższenia wieku emerytalnego o 2 lata dla mężczyzn i aż o 7 lat dla kobiet, poprą tę propozycję nie tylko posłowie PSL-u, ale także ponoć „lewicowi” posłowie Ruchu Palikota. Ci drudzy uzyskali zapewnienie Premiera Tuska, że w budżecie na rok 2013 znajdzie się 250 mln zł na wsparcie dla samorządów na tworzenie nowych miejsc w żłobkach, a także, że minister Arłukowicz przygotuje koncepcję corocznych badań osób powyżej 60 roku życia znajdujących się na rynku pracy. Okazuje się, że wystarczyły niewielkie ustępstwa Tuska i nie tylko koalicjant jest gotowy wspierać premiera, ale także chce mu pomagać klub opozycyjny, któremu ponoć leży na sercu los niezamożnych ludzi, pozbawionych nadziei na pracę w wieku powyżej 50 lat. A przecież podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat to wcale nie próba zapewnienia wyższych emerytur w przyszłości, ale raczej próba poprawienia nadszarpniętego wizerunku Premiera Tuska u właścicieli dużego kapitału, ale przede wszystkim danie silnego sygnału tzw. rynkom finansowym, że Polska w przyszłości na pewno będzie obsługiwała swoje zobowiązania finansowe, a więc będzie terminowo spłacała raty długu i odsetki od niego.

Zbigniew Kuźmiuk

Grzelak: Czy można kochać Rosję? „Kochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć w cuda i duszą ścigać marzenia; kochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć ludziom i żyć ogniem wzniosłych namiętności” – śpiewał pompatycznie Anicet Dżigurda w f lmie o tytule powtarzającym się w refrenie. Ten trzyczęściowy obraz ukazywał nie tylko przykłady naturalnej namiętności pomiędzy przeciwnymi płciami, ale także chwytające za serce (i nie tylko) uczucie internacjonalistyczne żywione przez bratni naród rosyjski wobec białoruskich pobratymców. Oraz, rzecz jasna, na odwrót. Rosji nie wystarcza, bowiem, że niewoli lub w inny sposób usidla różne ludy, poczynając od własnego narodu. Ona chce być jeszcze za to kochana.

Propaganda i buziaki Owo usilne pragnienie miłości to jeden z rosyjskich kompleksów, tęsknota monstrum, świetnie pokazana w bajce o pięknej i bestii. Rosja chce być akceptowana przez resztę świata, co z powodu jej ułomności mentalnej, pokraczności geopolitycznej, prymitywnej, miałkiej ideologii, a wreszcie kalekich relacji pomiędzy władzą a społeczeństwem – jest niemożliwe. Faktycznie państwo to nie ma żadnej sensownej propozycji cywilizacyjnej; ogarnięte jest tylko prymitywnym, biologicznym instynktem powiększania swoich wpływów i wchłaniania ziem ościennych pod pretekstem oswobadzania tych krajów, najczęściej zresztą od ich własnych, legalnych rządów. Tak postąpił Związek Sowiecki ze wschodnią Polską w 1939 roku czy też rok później z Litwą, Łotwą i Estonią; tak samo postąpiła Federacja Rosyjska z Osetią Południową w 2008 roku. Świadomość gwałtu popełnionego na gruzińskiej prowincji sprawiła, że Moskwa zachęciła swoich czterech egzotycznych akolitów do uznania tworu, którego „niepodległości” strzegą rosyjscy okupanci. Niegdyś bolszewicy postępowali podobnie: podejmowali znaczne wysiłki propagandowe, których adresatami był Wolny Świat, aby legitymizować zagarnięcie szeregu państw. Jednocześnie pośród podbitych ludów, przy pomocy swoich lokalnych agentów, Kraj Rad pilnie zabiegał o to, aby go powszechnie miłowano. W Polsce to upodlające zjawisko nie było tak widoczne i masowe jak w Czechosłowacji czy NRD, gdzie wielkie tablice zapewniały o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Sowieckim, a ulica Lenina była prawie w każdym mieście. W Polsce, co prawda wzniesiono tylko dwa pomniki Wielkiego Eliaszowicza, ale niemało na przykład poetów – także tych wybitnych – sławiło ducha (czy też, w ujęciu bardziej materialistycznym, parowóz) dziejów za to, że pchnął on nasz kraj w otwarte ramiona braterskiego narodu sowieckiego. W miejsce rozebranego soboru Świętego Aleksandra na placu Saskim w Warszawie, symbolu rosyjskiego panowania w Polsce, wzniesiono na placu Defilad stosowniejszy monument – Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Wymownym znakiem poddaństwa upozowanego na szczerą miłość był rytuał obcałowywania tubylczych namiestników przez moskiewskiego władcę podczas uroczystych wizyt. Celował w tym, jak wiadomo, Leonid Breżniew, dożywotni kawaler Krzyża Wielkiego Orderu Virtuti Militari. Jedni wodzowie z moskiewskiego nadania podobno niezbyt się do obrzędu kwapili (tak świadczy o swoim szefie panegirysta Wiesław Górnicki), inni, jak Eryk Honecker, wręcz namiętnie spijali słodycz z warg Wielkiego Brata. Wprawdzie męskie pocałunki w usta należą do rosyjskich zwyczajów, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że publiczne ich wykonywanie przez podstarzałych zbrodniarzy, ohydne już choćby ze względów estetycznych, miało w sobie coś z knajackiego, bandyckiego obyczaju znanego, jako przecwelenie. Znajdą się oczywiście i tacy, którzy w tej więziennej tradycji dopatrzą się również formy uprawiania miłości, choć oczywiście z wyraźnym zaznaczeniem, która strona dominuje.

Więcej optymizmu! Wyjaśnianie, czy szczerze en masse narody ciemiężone przez Moskwę kochały Rosję, nie jest chyba konieczne. W zależności od splotu zdarzeń historycznych, pokrewieństwa kulturowego oraz innych czynników tu i ówdzie istniały pewne ogólne sympatie prorosyjskie, choćby wśród Bułgarów czy Słowaków. Rusofilów można znaleźć wszędzie, przy czym pobudki ich pasji mogą być rozmaite. Inaczej zakochani są w Rosji Francuzi, którzy od blisko dwustu lat nie zaznali jej najazdu (nie licząc, powiedzmy, działalności bolszewickiej agentury), dla których Wschód to zimowa romantyka, sentymentalne piosenki Aznavoura, balet itp., a inaczej ci, co na własnej skórze w większym lub mniejszym stopniu przekonali się, czym ona jest naprawdę. Przykład Wojciech Jaruzelskiego jest tu szczególnie wymowny. Inne są zapewne motywy zakochanej w Rosji aktorki Barbary Brylskiej, która zyskała większą popularność u widowni rosyjskiej niż we własnej ojczyźnie. W obu wypadkach uczucie jest jednak odwzajemnione: media rosyjskie, pisząc w superlatywach o Jaruzelskim, zawsze napomykają o „zamachu na generała”, jaki miał miejsce w 1994 roku we Wrocławiu, a z kolei gwieździe hitu Eldara Riazanowa „Ironia losu” współczują, że w dzisiejszej Polsce musi ona żyć niemal w nędzy. Pomimo niezbyt udanej próby rozpalenia ogólnopolskiej miłości do Rosji, jaką podjęło kilku przedstawicieli warszawskich elit artystycznych niemal nazajutrz po 10 kwietnia 2010 roku, deklarowanie się w określonych kręgach z emocjami prorosyjskimi wydaje się obecnie całkiem trendy, niemal jak obnoszenie się z własnym homoseksualizmem lub czymś w tym rodzaju. „Rosjanie słyną z tego, że kochają pięknie na zabój…” – podpowiada pismo dla kobiet „Gala” wesołemu aktorowi Piotrowi Gąsowskiemu, a on ochoczo przytakuje, nie zważając na to złowieszcze przecież „na zabój”: „Jestem pół-Rosjaninem po mamie i dziś wyjątkowo mocno czuję, że mam rosyjską duszę”. Cóż, rejent Bolesta z „Pana Tadeusza”, którego w filmie Wajdy grał właśnie Gąsowski, też ochoczo hołdował aktualnej modzie… Pomyśleć, że kiedyś sam Mikołaj Lizut z „Gazety Wyborczej” pisał o znanej imprezie w Zielonej Górze: „Festiwal Piosenki Radzieckiej był jednym z symboli podległości PRL”. Od czterech lat chętnych wykonawców ubiegających się o Złoty Samowar i inne nagrody reaktywowanego festiwalu nie brakuje. Można wszak pocieszać się, że jako nacja jesteśmy na pokusę zakochania się po uszy w wielkim narodzie słowiańskim ze Wschodu skutecznie uodpornieni. Zdaje się, że wielowiekowe sąsiedztwo wraz ze wszelkimi jego następstwami oraz stała konfrontacja cywilizacyjna wytworzyły w krwi polskiej odpowiednie przeciwciała. Możliwe, że podobnie jest także w przypadku innych narodów. Ostatnio polscy dziennikarze rozdzierają szaty, bo ponoć znacznie więcej Litwinów woli mieć za sąsiada Rosjanina niż Polaka. Przyczyna tego wcale nie musi tkwić wyłącznie w młodym, agresywnym nacjonalizmie litewskim – zresztą wszystkie nacjonalizmy w takiej formie jak obserwowana współcześnie są w tym samym wieku, co kowieńsko-wileński albo najwyżej młodsze. Niewykluczone, że Litwini po prostu instynktownie czują, że opcja moskiewska nie jest w stanie duchowo ich podbić, właśnie z powodu swojej turańskiej odmienności, z gruntu obcej, z którą narodowy litewski system immunologiczny poradzi sobie raz dwa. Co innego Polska, jej wiara i tradycja, tak bardzo atrakcyjna dla Litwinów… Wojciech Grzelak

Emerytury mundurowe, oraz sędziów i prokuratorów - prawda...z obawy przed potężnym lobby służb mundurowych rząd gotów jest zwolnić je z solidarnego z innymi ponoszenia kosztów kryzysu. Podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat oraz utrzymanie przez rząd specjalnych praw przysługujących rolnikom budzi sprzeciw nie tylko związków zawodowych, ale także zwykłych obywateli. Rolnicy nie są jednak jedyną uprzywilejowaną grupą społeczną – pozostają jeszcze służby mundurowe. Świadczenia wypłacane przez resorty: Obrony Narodowej, Sprawiedliwości oraz Spraw Wewnętrznych i Administracji stanowią niewielką, ale istotną i specyficzną część systemu emerytalno-rentowego. Przeciętne wysokości świadczeń emerytalno-rentowych wypłaconych w 2010 r. przez MSWiA (2 673,74 zł), MS (2 802,12 zł) oraz MON (2 745,24 zł) były znacznie wyższe, niż świadczenia wypłacone przez ZUS (1 588,95zł) i KRUS (954,68 zł). Kluczowym problemem pozostaje niemożność racjonalnego naliczania wysokości świadczeń emerytalnych. Jest to efekt braku systemu odprowadzania składek na ubezpieczenia społeczne od uposażeń funkcjonariuszy. Świadczenia zdrowotne, chorobowe i rentowe a przede wszystkim tzw. emerytury mundurowe oraz emerytury sędziów i prokuratorów są wypłacane bezpośrednio z budżetu państwa. Sytuacja ta jest anachronizmem odziedziczonym po PRL, nieznanym w wysoko rozwiniętych krajach. Jednocześnie „podstawę wymiaru emerytury lub renty inwalidzkiej stanowi uposażenie należne funkcjonariuszowi na ostatnim zajmowanym stanowisku..”, a zatem o wysokości emerytury funkcjonariusza w głównej mierze decyduje opinia i dobra wola ostatniego przełożonego, a nie przebieg całej służby. Taki system sprzyja w oczywisty sposób uznaniowości i postawom serwilistycznym wobec zwierzchników.

Proponowane przez MSW zmiany, choć zmierzają we właściwym kierunku, są połowiczne i w perspektywie najbliższych 15 – 20 lat bez znaczenia dla budżetu państwa. Projekt zakłada wydłużenie czasu potrzebnego do nabycia uprawnień emerytalnych z 15 do 25 lat służby i po ukończeniu 55 roku życia. Jednocześnie proponuje się zmianę sposobu naliczania emerytury: o wysokości jej podstawy decydować ma średnia z trzech lat, w których uposażenie to było najwyższe. Niestety jest to rozwiązanie nadal pozbawione kluczowego elementu, jakim jest naliczanie emerytury na podstawie odprowadzanych składek. Owe połowiczne rozwiązania mają odnosić się do funkcjonariuszy, którzy podejmą służbę od 2013 roku. Istotne zmiany będą odczuwalne dopiero po roku 2030. W tym samym czasie władze zapowiadają podwyższenie wieku emerytalnego dla obecnie pracujących płatników składek ZUS do 67 roku życia. Wydaje się, iż z obawy przed potężnym lobby służb mundurowych rząd gotów jest zwolnić je z solidarnego z innymi ponoszenia kosztów nadciągającego kryzysu. Czyżby służby mundurowe nadal cieszyły się specjalnymi względami polityków? W warunkach kryzysu i zagrożenia narastającymi niepokojami społecznymi rząd próbuje ustabilizować finanse publiczne i utrzymać przywileje dobrze zorganizowanej grupy interesu, kosztem słabiej zorganizowanego ogółu społeczeństwa. Jan Filip Staniłko

Kruszeje rządowy tynk sprawy smoleńskiej Oto bezpośrednio na naszych oczach dokonuje się proces rozkładu rządowej wersji katastrofy smoleńskiej. Pojawiające się, co pewien czas nowe fakty już nie tylko podważają niektóre fragmenty rządowej narracji, ale miażdżą ją w całości. Wystarczy tylko mocniej poskrobać tynk położony przez rząd, który miał przykryć prawdę o Smoleńsku. Ostatnim takim faktem są ujawnione przez szefa MSZ Radka Sikorskiego nagrania jego rozmów telefonicznych przeprowadzonych w pierwszej godzinie po rozbiciu się Tu-154. Pokazują one, na jakich kłamstwach, zbudowanych w dodatku na kruchych podstawach, tworzony był przez polski rząd obraz tragedii smoleńskiej. Z relacji Jarosława Kaczyńskiego wiadomo, że w kilkadziesiąt minut po katastrofie szef MSZ w rozmowie telefonicznej przekazał liderowi PiS informację, że jego brat nie żyje. Sikorski nie kwestionuje, że tak właśnie powiedział. Podobnie szef MSZ nie podważa tego, że wyraził wówczas opinię, że do katastrofy doszło z winy pilota. Obydwie informacje kompromitują szefa MSZ. Obnażają jego nieodpowiedzialność i całkowitą amatorszczyznę. A przecież jest on jednym z najwyższych przedstawicieli rządu. Jedna z fundamentalnych, obowiązujących od dziesiątków lat zasad mówi, że po zdarzeniu się jakiejkolwiek katastrofy czy wypadku, w której uczestnicy mogli zginąć, nie wolno podawać nazwisk ewentualnych śmiertelnych ofiar, dopóki oficjalny, upoważniony do tego urząd, np. przewoźnik, armator lub jakaś placówka państwowa, mająca takie kompetencje, nie potwierdzi oficjalnie listy osób zmarłych. Jest rzeczą wprost nieprawdopodobną, by szef MSZ nie znał tego żelaznego wymogu. Informacja przekazana Jarosławowi Kaczyńskiemu o tym, że jego brat Lech nie żyje, jest dodatkowo niebywałym skandalem, wziąwszy pod uwagę to, na jakiej podstawie Sikorski uznał jej niekwestionowaną pewność. Otóż w rozmowie telefonicznej polski ambasador Jerzy Bahr powiedział szefowi MSZ, że w grupie innych osób stoi 150 m od leżącego na ziemi samolotu, w którym nie ma żadnego śladu życia. Sikorskiemu wystarczyło to, by z emocjonalnego, pierwszego wrażenia kogoś, kto nie zna jeszcze dokładnie wszystkich skutków dramatu, odważyć się na przekazanie tak szokującej i traumatycznej dla odbiorcy informacji. Równie bulwersująca była druga informacja Sikorskiego o winie pilota. Była to wersja forsowana przez stronę rosyjską od pierwszych minut po katastrofie. Miała ona o wiele znaczniejsze konsekwencje niż informacja o śmierci polskiego prezydenta. Została bezkrytycznie, rzec można bezmyślnie, przyjęta przez Sikorskiego. Jak wiemy, stała się późniejszą sztandarową wersją przyczyn wypadku, eksploatowaną w równym stopniu przez Rosjan w raporcie MAK, jak i przez nasz rząd w raporcie Jerzego Millera? Postępowanie Sikorskiego dokładnie obrazuje styl działania rządu Donalda Tuska w sprawie tragedii smoleńskiej. Rządu, który niezwykle ważne, brzemienne w skutki rzeczy ustala telefonicznie, ustnie, czyli na gębę, nie pozostawiając żadnej dokumentacji. Na takiej niefrasobliwości, aż nie chce mi się wierzyć, że zamierzonej, powstało jedno z najbardziej oburzających kłamstw w sprawie smoleńskiej – pijany gen. Andrzej Błasik siedzący za sterami w kabinie pilotów. Kłamstwo zdmuchnięte niczym domek z kart dzięki ustaleniom biegłych z krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych. Posypały się w gruzy inne tezy i zapewnienia rządu związane z katastrofą smoleńską. NIK w swoim raporcie podkreślił fałszywość oświadczeń rządu o wystarczającym zabezpieczeniu lotu przez BOR, o prawidłowej organizacji wyprawy prezydenta przez Kancelarię Premiera oraz MSZ. Czyżby niecodzienna nadgorliwość ministra Sikorskiego bezpośrednio po katastrofie miała swoje korzenie we wcześniejszych zaniedbaniach i zaniechaniach związanych z lotem prezydenta do Katynia? Jerzy Jachowicz

Ekspert: przyczyną katastrofy był wybuch Dr inż. Grzegorz Szuladziński, ekspert parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej, uważa, że duża liczba fragmentów samolotu i ich rozmieszczenie na znacznej przestrzeni wskazują, że nie mechaniczne uderzenie, a wybuch był przyczyną katastrofy TU-154 M pod Smoleńskiem. Podczas posiedzenia zespołu, którym kieruje Antoni Macierewicz (PiS), Szuladziński, który w Australii prowadzi firmę zajmującą się m.in. badaniami nad wytrzymałością materiałów oraz procesami ich rozpadu i odkształceń, przedstawił główne założenia swojego raportu. Raport za 2 tygodnie ma być upubliczniony i przekazany prokuraturze. Grzegorz Szuladziński w trakcie połączenia za pomocą telemostu przedstawił zdjęcia, które - jak zauważył - przedstawiają dużą liczbę szczątków rozrzuconych na dużej powierzchni. Podkreślił, że część kadłuba samolotu jest wywinięta na zewnątrz, jego przednia część leży „na brzuchu”, a tylna - „na plecach”.

- Obraz dewastacji jest dużo gruntowniejszy niż mogło spowodować awaryjne lądowanie zarówno w zakresie przestrzeni jak i natury uszkodzeń. Są dziesiątki części dużych i setki małych. Mechaniczne uderzenie nie uzasadnia takiego rozczłonkowania konstrukcji. Nastąpił wybuch. Jakie mamy ku temu dane? Po pierwsze fragmenty samolotu zostały rozrzucone na dużej przestrzeni. Po drugie duża ilość odłamków, następnie rozszczepienie kadłuba wzdłuż, jego rozdarcie i wywinięcie – oświadczył ekspert. Grzegorz Szuladziński mówił, że wybuch mógł mieć jedynie miejsce w powietrzu. Świadczy o tym, jego zdaniem, to, że część kadłuba była odwrócona, brak wyraźnego odcisku, albo krateru w ziemi. W przedstawionych posłom wnioskach dr. inż. Szuladziński napisał:

- Najwyraźniejszą przyczyną katastrofy były wybuchy tuż przed lądowaniem. Jeden z nich miał miejsce na lewym skrzydle, około połowy długości, powodując wielkie lokalne zniszczenie, w efekcie rozdzielając skrzydło na dwie części(...)Drugi wybuch wewnątrz kadłuba spowodował gruntowne zniszczenie i rozczłonkowanie tegoż. Samo lądowanie (czy upadek) w terenie zadrzewionym, wszystko jedno, pod jakim kątem i jak nieudane, nie mogło w żadnym stopniu spowodować takiego rozczłonkowania konstrukcji, które zostało udokumentowane – czytamy we wnioskach przedstawionych posłom. Posłowie zaapelowali do premiera o odwołanie ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza oraz poprosili prokuraturę o wszczęcie postępowania „wyjaśniającego bezprawne działania Rady Ministrów i ministra zdrowia”. Zespół domaga się wyjaśnienia, w jakich okoliczności doszło do niedopuszczenia amerykańskiego patologa Michaela Badena do sekcji zwłok Przemysława Gosiewskiego. Zespół powołuje się na wypowiedzi ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, który pytany o odmowne rozpatrzenie wniosku o udział w sekcji Badena powiedział w TVN24:

- To była suwerenna decyzja ministra Arłukowicza. Zresztą, uzasadniona przez niego na posiedzeniu rządu. PAP

Świadkowie słyszeli eksplozje Ustalenia naukowców mówiące o dwóch wybuchach w rządowym tupolewie potwierdzają relacje świadków, którzy 10 kwietnia 2010 r. byli na smoleńskim lotnisku. Ich zeznania złożone w dniu katastrofy nie pozostawiają cienia wątpliwości – w samolocie nastąpiły eksplozje, po których przestały pracować silniki Tu-154M. W Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie znajdują się m.in. zeznania pilotów samolotu, Jak-40, którzy w momencie lądowania Tu-154M byli na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj. Przylecieli wcześniej z dziennikarzami, którzy następnie pojechali do Katynia. Piloci zostali na miejscu i czekali na tupolewa.

„Załoga wyszła z samolotu, by zobaczyć lądowanie Tu-154M 101. Wiedzieliśmy, że ląduje, bo tak było słychać w radiu. Podczas naszej rozmowy z załogą Tu-154M 101 nic nie wskazywało na to, by mieli jakiekolwiek problemy. Nie korespondowaliśmy z tamtą załogą, tylko prowadziliśmy nasłuch. Gdy czekaliśmy na lądowanie tamtego samolotu, nie mieliśmy kontaktu wzrokowego. Słyszałem odgłos silników, który wskazywał na to, że samolot podchodzi do lądowania. Po chwili słychać było zwiększenie mocy silników. Słychać było również, że zwiększenie mocy było do maksymalnych obrotów. Usłyszałem wybuchy, a potem dźwięk gaśnięcia silników. I po wszystkim nastąpiła cisza" – zeznał jeden z członków załogi, Jak-40, który został przesłuchany kilka godzin po katastrofie 10 kwietnia 2010 r. O wybuchach zeznali w prokuraturze także pozostali członkowie załogi samolotu oraz urzędnicy z Kancelarii Prezydenta RP, którzy byli na miejscu, gdy doszło do katastrofy. Zeznania naocznych świadków katastrofy na temat ostatnich chwil Tu-154M 101 są niemal identyczne – słychać było pracujące silniki, wybuchy, a dopiero później gasnące silniki. Wszyscy widzieli ciała bez ubrań, co podkreślali w swoich zeznaniach. Nie było pożaru. Funkcjonariusze BOR-u, którzy przyjechali na miejsce tragedii, zrobili zdjęcia i filmy, wysłane następnie pocztą specjalną do kraju.

– Biuro Ochrony Rządu już na początku śledztwa przekazało Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie materiały filmowe i zdjęciowe wykonane po katastrofie samolotu Tu-154M 101. Zostały one oczywiście włączone do akt śledztwa – potwierdził nam płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dorota Kania

Prokuratura nie ma taśm Sikorskiego Jak informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnego Prokuratora Wojskowego, śledczy nie zwrócą się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych o nagrania rozmów, tzw. taśm Sikorskiego, bo dysponują już zeznaniami Jerzego Bahra. - Wszystko, co ówczesny ambasador Rzeczypospolitej Polskiej wiedział na temat sprawy, jest w aktach sprawy. On był bardzo szczegółowo przesłuchany na tę okoliczność. Więc w tym wypadku ta taśma z punktu widzenia procesowego dla prokuratorów jest mało istotna - tłumaczy płk Rzepa. NPW przyznaje, że po katastrofie smoleńskiej Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie zabezpieczyła wszystkich komputerów w MSZ. W ocenie prawników, powinna była starać się o uzyskanie tych materiałów. - Niewątpliwie te zeznania są przydatne dla prokuratury wojskowej. To dotyczy zdarzenia bezpośrednio po katastrofie. Dziwię się takiemu stanowisku prokuratury, że wystarczą im zeznania Bahra. Najważniejsze są nagrania, bo jest to dowód obiektywny. Dla wyjaśnienia przyczyn tragedii na przykład opis katastrofy, który podaje ambasador, jest oczywiście czymś istotnym. Ale każdy, składając zeznania, może się w czymś pomylić, o czymś zapomnieć. A tu mamy jasne sugestie Bahra, który relacjonuje na bieżąco to, co się dzieje na miejscu tragedii - ocenia Bogdan Święczkowski, były szef ABW i prokurator krajowy w stanie spoczynku. - Jest to niewątpliwie dowód w sprawie, czy istotny, czy rozstrzygający - to podlega już ocenie śledczych. W polskim procesie karnym nie ma bowiem apriorycznego podziału dowodów na lepsze i gorsze. Ale jest to dowód, który prokuratura powinna wziąć pod uwagę, a jak go oceni - to już inna kwestia - mówi prof. Piotr Kruszyński, karnista z UW. Zdaniem prawników, wątkiem taśm powinna się też zająć prokuratura cywilna, a konkretnie Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. - Już teraz wiemy, że były uchybienia, nie działał m.in. system informatyczny w MSZ. To powinna wyjaśniać prokuratura cywilna - tłumaczy Święczkowski. Prokuratura powszechna odbija piłeczkę i twierdzi, że nie zajmie się sprawą taśm, bo nie należy to do wątku organizacyjnego lotów 7 i 10 kwietnia, a tym właśnie się zajmuje. - To wydarzyło się po katastrofie, my badamy tylko wątek organizacyjny do momentu katastrofy - wyjaśnia Renata Mazur, rzecznik praskiej prokuratury. 30 marca MSZ opublikowało nagrania rozmów ministra Radosława Sikorskiego z Centrum Operacyjnym, przeprowadzonych zaraz po katastrofie smoleńskiej. Z zapisu wynika, że 10 kwietnia o godz. 8.48 szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski dowiedział się, że na lotnisku w Smoleńsku "zdarzył się najprawdopodobniej jakiś wypadek". Jak podaje MSZ, do Sikorskiego zadzwonił dyrektor Departamentu Wschodniego MSZ Jarosław Bratkiewicz, informując, że o wypadku powiadomił go chwilę wcześniej naczelnik w Departamencie Wschodnim MSZ Dariusz Górczyński, który czekał na samolot na płycie lotniska w Smoleńsku. Z niespełna trzyminutowej rozmowy Centrum Operacyjnego MSZ z ambasadorem Jerzym Bahrem wynika, że samolot był całkowicie rozbity. - Stoimy w odległości 150 metrów, nie ma żadnego śladu życia, ugasili pożar, który był w przedniej części, i to jest wszystko. Otoczone to jest już przez straż pożarną. (...) Nie widać żadnych śladów życia - relacjonował Bahr. MSZ zastrzegało, że te same słowa polski dyplomata powtórzył ministrowi Sikorskiemu, jednak resort nie dysponował nagraniem tej rozmowy. Pytanie tylko, czy Bahr mógł być wiarygodnym źródłem informacji - w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" mówił, że żadnych ciał nie widział. Sikorski nie mógł więc domniemywać na podstawie uzyskanych od niego informacji, że wszyscy znajdujący się na pokładzie nie żyją. Rozmowa ta nie wyjaśnia też, skąd szef MSZ wiedział kilka minut po katastrofie, że jej przyczyną był błąd pilotów. A te sugestie zawarł w rozmowie z Jarosławem Kaczyńskim. Jeszcze w piątek Sikorski mówił dziennikarzom, że swoje "hipotezy" dotyczące przyczyn katastrofy formułował na gorąco, nie miał pełnej wiedzy na temat zdarzeń na Siewiernym. A po informacji z wieży, że samolot zawadził o drzewa, uznał, iż maszyna musiała obniżyć lot i ktoś ją tam musiał sprowadzić. Pytanie tylko, na jakiej podstawie minister uznał, że zrobili to piloci, a nie kontrolerzy lotu, którzy sprowadzali tupolewa. Z tzw. taśm Sikorskiego wynika też, że już o godz. 9.02 Centrum Operacyjne informuje ministra, że doszło do wypadku, deklaruje, że ma tę informację od przedstawicieli polskiego konsulatu, a ci z wieży kontrolnej. Relacja z wieży była taka: samolot zaczepił o drzewa i spadł. Informacja o tym, jakoby kontrolerzy kontaktowali się z polskim przedstawicielstwem dyplomatycznym, w ogóle nie pojawia się w stenogramach rozmów kontrolerów z wieży kontrolnej na Siewiernym ujawnionych w styczniu 2011 roku przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Prokuratura oczekuje na wpłynięcie sześciu tomów nowych akt ze śledztwa smoleńskiego. - Prokurator generalny otrzymał od zastępcy prokuratora generalnego Federacji Rosyjskiej informacje, że te sześć tomów zostało wyekspediowanych do Polski. Czekamy na nie - deklaruje prokurator Mateusz Martyniuk, rzecznik PG. Marina Gridniowa, rzecznik Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej, deklarowała, że materiały obejmują "kopie protokołów identyfikacji zmarłych polskich obywateli, kopie protokołów z przesłuchań krewnych i znajomych zmarłych oraz kopie aktów przekazania przedstawicielom Polski szczątków zmarłych", jak również "kopie pokwitowań odbioru rzeczy, przedmiotów, dokumentów i kosztowności, które należały do zmarłych". W ramach pomocy prawnej w postępowaniach związanych z katastrofą smoleńską stronie polskiej przekazano łącznie 52 tomy akt rosyjskiego śledztwa. Anna Ambroziak

Centropłat pęka nad ziemią Ustaleniom rosyjskiego MAK i komisji Jerzego Millera dr inż. Grzegorz Szuladziński z Australii przeciwstawia wyniki swoich badań. Szuladziński prowadzi w Northbridge w pobliżu Sydney od 1980 r. firmę Analytical Service zajmującą się analizami procesów zniszczeń i rozpadu konstrukcji, symulacją wyburzeń i wybuchów. Wśród klientów ma największych inwestorów branży budowlanej, transportu, energetyki w USA i Australii, a także instytucje wojskowe. Raport przygotowany dla zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej jest 456. projektem pod kierunkiem polskiego inżyniera. Po prezentacji wniosków Szuladzińskiego w Sejmie zapadła cisza. Jeżeli hipotezy Analytical Service potwierdzą się, wszystko, co dotąd napisano oficjalnie na temat przyczyn katastrofy, można wyrzucić do kosza. Zdaje sobie z tego sprawę przewodniczący zespołu poseł Antoni Macierewicz. - Jesteśmy w sytuacji zupełnie ekstraordynaryjnej. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z wagi tego, co usłyszeliśmy. To, co napisano w raportach MAK i komisji Millera, nie jest prawdą. Trzeba analizy tych zespołów napisać od nowa - powiedział w trakcie dyskusji po prezentacji Szuladzińskiego. Gość z Australii, łączący się z Sejmem za pośrednictwem systemów telekomunikacyjnych, rozpoczął od uwag na temat konstrukcji Tu-154M. Skrzydła lewe i prawe nie są oddzielnymi częściami, ale tak naprawdę jedną konstrukcją krzyżującą się z kadłubem, tworzącą tzw. centropłat. Środek centropłatu to jeden z najbardziej wytrzymałych elementów samolotu. Zazwyczaj podczas katastrof ulega on najmniejszym zniszczeniom. W Smoleńsku było inaczej. Szuladziński zwraca uwagę na wyjątkowe rozległe zniszczenia i rozrzut części samolotu na dużym obszarze. Opierając się na znanej z zapisów rejestratorów trajektorii lotu i charakterze zniszczeń utrwalonym na dostępnych fotografiach, zaproponował wyjaśnienie sekwencji wydarzeń przed ostatecznym rozpadem maszyny. Według Szuladzińskiego, należy całkowicie odrzucić wersję, według której:
1 Lądujący samolot uderza w ziemię, nawet podczas półbeczki. Wówczas powinien pozostać w całości zarówno kadłub, jak i skrzydła, a szczególnie część środkowa, nie wykluczając oczywiście ich poważnych uszkodzeń, rozdarć, pognieceń itp. Tymczasem mamy do czynienia z "totalnym rozpadem". - Mechaniczne uderzenie po częściowym wyhamowaniu przez drzewa i grunt nie powinno spowodować aż takiej dezintegracji konstrukcji - twierdzi Szuladziński.
2 Wszyscy giną. W podobnej katastrofie Airbusa A320 w 1988 r. samolot ląduje w lesie, kosi drzewa, jest wybuch i pożar. Spośród 136 osób na pokładzie giną trzy. Według inżyniera, setki drobnych szczątków to po prostu odłamki. A gdzie są odłamki, musi być i wybuch. Na zdjęciach z miejsca katastrofy dostrzegł też niewytłumaczalne wygięcia czy wręcz "wywinięcia" blachy konstrukcji samolotu. Jest to niezgodne ze znaną doświadczeniu i nauce mechaniką zniszczenia konstrukcji w wyniku zderzenia z przeszkodą, natomiast występuje w wyniku eksplozji z wewnątrz. Niektóre zdjęcia wskazują, jakby coś wręcz "wydmuchało wnętrze kadłuba". Na wybuch ma wskazywać też charakter pożaru, który objął tylko nieliczne części, oraz zarejestrowane nagłe przyśpieszenia pionowe, rzędu 0,8 przyspieszenia ziemskiego.
3 Wrak uderza o ziemię grzbietem. Australijski zespół stwierdził, że nie cały samolot spadł na ziemię w pozycji "na grzbiecie", jak podaje MAK i komisja Millera. Przednia część samolotu upadła normalnie. Stąd wniosek, że kadłub został w jakiś sposób rozdzielony na dwie części, jeszcze w powietrzu. Profesor Nowaczyk z Baltimore w USA, który także łączył się z Warszawą, twierdzi, że można moment rozpadu zidentyfikować z chwilą, gdy system TAWS stracił kontakt z niektórymi czujnikami. W tym samym momencie amerykański komputer odnotował, że doszło do... normalnego lądowania. Można to wytłumaczyć w ten sposób, że wstrząs konstrukcji samolotu spowodował przeciążenia układów hydraulicznych podwozia, co zostało przez TAWS błędnie zinterpretowane, jako prawidłowe dotknięcie przez koła podwozia pasa lotniska. Wybuchem we wnętrzu konstrukcji, ale powodującym jej rozerwanie i wydostanie się gazów ze spalania materiału wybuchowego, Szuladziński tłumaczy zmianę toru lotu samolotu od miejsca, w którym nastała eksplozja. To miejsce pokrywa się z punktem wskazanym przez Nowaczyka. Naukowiec z Australii twierdzi, że doszło do jeszcze jednej eksplozji. Prawdopodobnie kilka sekund wcześniej, która nastąpiła w skrzydle. To ona spowodowała oderwanie końcówki lewego skrzydła, a następnie naderwanie jego połączenia z kadłubem. To w tym momencie w kabinie słychać przekleństwo, a zaraz potem nieokreślone krzyki. - Były powody do strachu pasażerów. Mocny wstrząs i nagły przechył samolotu - wyjaśnia inżynier. Pojawia się jednak pytanie o słyszalność wybuchów. Szuladziński twierdzi, że jeżeli nastąpił on wewnątrz samolotu, a dopiero w jego efekcie doszło do rozprucia konstrukcji, nie musiałby być w ogóle słyszalny na zewnątrz. Natomiast pasażerowie zostaliby nim ogłuszeni i sekcja zwłok wykazałaby rozerwanie błon bębenkowych. Oczywiście, gdyby zostały zbadane. Szuladziński (niezależnie od prof. Wiesława Biniendy z Akron w USA, który także łączył się z Sejmem) zbadał możliwość złamania i oderwania skrzydła przez rosnącą brzozę. Według niego, zależy to od prędkości samolotu. Gdy jest mała brzoza, może zniszczyć skrzydło, gdy zaś większa, skrzydło może "skosić" nawet dużo masywniejsze obiekty. - Typowe zderzenie dwóch smukłych obiektów "na krzyż" kończy się złamaniem lub ścięciem tylko jednego z nich. Jest nikła szansa, by obydwa były kompletnie złamane. Znaczy to, że jeśli drzewo zostało ścięte, skrzydło ocalało, i na odwrót - twierdzi uczony z Australii. Szuladziński rozważał także możliwe alternatywne wyjaśnienia rozpadu samolotu. Ale napotyka to trudności:
1 Z taką ilością drobnych, rozrzuconych części mielibyśmy do czynienia także wtedy, gdyby samolot uderzył z dużą prędkością w bardzo sztywną przeszkodę, na przykład gruby betonowy mur. W Smoleńsku niczego takiego nie było.
2 Możliwość wybuchu w wyniku zapłonu paliwa? Charakter zniszczeń jest zupełnie inny. Uczony uważa, że musiałby to być raczej materiał stały w rodzaju dynamitu, i to zaliczający się do wysokoenergetycznych.
Szuladziński sugeruje analizy chemiczne i metalurgiczne szczątków tupolewa. Z tym jest oczywiście problem, bo wraku Rosjanie nie chcą nam oddać. Badania rosyjskie i komisji Millera, w której skład wchodziło wielu polskich doświadczonych ekspertów lotniczych, prowadzą w zupełnie innym kierunku. Z drugiej strony przypadek rozpoznania głosu nieobecnego w zapisie głosu gen. Andrzeja Błasika dowodzi, że zespół pod kierunkiem ministra spraw wewnętrznych potrafił świadomie manipulować danymi. - MAK i komisja Millera nie chciały patrzeć na rzucające się w oczy fakty - komentuje Szuladziński. Zaś poseł Macierewicz uważa, że australijskie badania, chociaż pozostają hipotezą, to są "jedyną, jaka leży na stole". - Nie upieramy się, że jest to prawda objawiona. Można się z nią nie zgadzać. Ale oznacza to zakwestionowanie 35 lat pracy firmy dr. inż. Szuladzińskiego - dodał przewodniczący zespołu. Im więcej niezależnych analiz i badań, im większy jest dostęp do źródeł i faktów, tym większa szansa, że wątpliwości zostaną wyjaśnione i poznamy prawdę o przebiegu katastrofy 10 kwietnia 2010 roku. Piotr Falkowski

Majątki w rękach urzędników Państwo polskie zachowuje się jednak jak złodziej: jeśli oddaje, to tylko część swoich łupów Polska po 1989 r. miała być nowym państwem, które zerwie z peerelowską przeszłością. Fundamentem jego budowy miała być rekompensata krzywd wyrządzonych przez komunistów. Nie można jednak budować państwa prawa na fundamencie bezprawia. A ze zwrotem tego, co zagrabili komuniści w Polsce, jest bardzo źle. W Ministerstwie Rolnictwa leży dziś ok. 10 tys. wniosków o zwrot mienia, w tym gruntów rolnych – ok. 400 tys. hektarów.

– Są to majątki, które pozostają w gestii Skarbu Państwa. Wszystko to marnieje, bo nie ma pieniędzy na ich utrzymanie czy właściwe zarządzanie. Nie ma stabilizacji prawnej, więc odpowiadający za nie urzędnicy nie przykładają wagi do właściwego gospodarowania nimi – mówi "Rz" Jerzy Mańkowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. – A przede wszystkim brak jest zrozumienia, że są to aktywa, na których się zarabia, a nie sprzedaje. Bo na ich sprzedaży korzystają jedynie spekulanci. Za zwrot zagrabionych majątków w Polsce rządy – przynajmniej deklaratywnie – zajmowały się dwukrotnie. Pierwszy raz za czasów rządu AWS i premiera Jerzego Buzka. Przygotowaną ustawę reprywatyzacyjną zawetował jednak ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Platforma Obywatelska reprywatyzację uczyniła w 2005 r. jednym ze swoich sztandarowych haseł. W 2008 r. projekt ustawy reprywatyzacyjnej został przygotowany przez Ministerstwo Skarbu, ale ustawa nigdy nie trafiła do Sejmu. Dlaczego? Bo rząd obliczył, że jej wprowadzenie w życie oznaczałoby obciążenie budżetu i długu publicznego kwotą ok. 20 mld zł.

– Biorę odpowiedzialność za decyzję o zatrzymaniu na razie procesu – powiedział w marcu 2011 r. premier Donald Tusk. Zapowiedział też, że w "stosownym czasie" jego gabinet przygotuje i wprowadzi ustawę reprywatyzacyjną. Ale na zapowiedziach się skończyło.– O zwrocie zagrabionego majątku nie mówi już żadna partia parlamentarna, nie ma tego w politycznych programach partyjnych – wytyka Stanisław Ziomecki, wiceprezes PTZ. Podkreśla, że interesy polityków idą na przekór zwykłej sprawiedliwości. Dlaczego? Bo jak długo urzędnicy państwowi zarządzają mieniem, tak długo mogą z nim robić, co chcą i tym samym na nim zarabiać.

– A przecież, jeśli ktoś ukradł i teraz tym zarządza, to, gdy musi zwrócić mienie prawowitemu właścicielowi, narusza swoje interesy. Nic, więc dziwnego, że broni się przed tym rękami i nogami – mówi "Rz" Ziomecki.

Zamek niezgody W małopolskim urzędzie wojewódzkim toczy się 350, a w całej Polsce kilka tysięcy spraw o stwierdzenie nieważności przejęcia prywatnych nieruchomości przez państwo. Ale prawa właścicieli trafiają na urzędniczy mur. Tak jest choćby w przypadku walki rodziny Tarnowskich o zwrot rodowej rezydencji, zamku w Suchej Beskidzkiej. Wystąpili o to spadkobiercy Juliusza Tarnowskiego, ostatniego właściciela majątku. W październiku 2011 r. wojewoda małopolski Stanisław Kracik stwierdził, że działki w Suchej Beskidzkiej, na których stoi m.in. zamek, nie mogły być przejęte przez państwo na podstawie dekretu PKWN o reformie rolnej z 1944 r. Ale gmina nie zamierza poddać się bez walki. Decyzja należy do ministra rolnictwa.– Jestem dobrej myśli. Decyzja ministra rolnictwa powinna być korzystna dla rodziny dawnych właścicieli zamku – mówi mecenas Piotr Boroń reprezentujący spadkobierców. Z kolei burmistrz Suchej Stanisław Lichosyt wierzy, że resort rolnictwa może stanąć po stronie gminy. Nie przekonuje go argumentacja byłego już wojewody Stanisława Kracika, że dobra Tarnowskich nie pełniły funkcji rolnych, nie prowadzono w nich produkcji rolnej, a jedynie wykorzystywano do zamieszkania. Gdyby minister rolnictwa przyznał rację Suchej, sprawa wróciłaby do wojewody. W razie przegranej samorząd może złożyć skargę do wojewódzkiego sądu administracyjnego.

Najwięcej roszczeń w stolicy W Warszawie skala reprywatyzacji jest największa w kraju. Bo tylko tu funkcjonował tzw. dekret Bieruta, który komunalizował po wojnie niemal cały prywatny majątek. Trzeba go oddawać po kawałku do dziś, a z powodu braku innych przepisów przy zwrotach stosuje się właśnie dekret z 1945 r. W listopadzie 2008 r. NSA podjął uchwałę, że przeznaczenie nieruchomości na cele użyteczności publicznej nie wykluczało możliwości przyznania byłemu właścicielowi prawa własności czasowej. Państwo polskie zachowuje się jednak jak złodziej: jeśli oddaje, to tylko część swoich łupów

– Wykładnia dekretu o gruntach warszawskich rzeczywiście staje się coraz korzystniejsza dla byłych właścicieli i ich spadkobierców – mówi "Rz" Mirosław Szypowski, przewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Organizacji Rewindykacyjnych, zrzeszającego 64 organizacje. – Ale np. starania pani Joanny Beller o zwrot Pałacu Biskupiego w Warszawie trwają już 15 lat, w ciągu, których zapadło kilkanaście wyroków sądowych. Ponad 2,5 tys. warszawskich gruntów i budynków zostało już zwróconych spadkobiercom przedwojennych właścicieli lub osobom, które odkupiły od nich roszczenia. Zwrócono m.in. Hotel Europejski, Pałac Błękitny przy Senatorskiej (musiał wyprowadzić się stamtąd Zarząd Transportu Miejskiego), a dwa lata temu wiceprezydenci miasta musieli się wyprowadzić ze swoich biur przy ul. Miodowej, bo budynek urzędu trzeba było oddać rodzinie Branickich. Blisko 2 tysiące działek wciąż objętych jest roszczeniami. Wartość całego zagrabionego po wojnie majątku w stolicy szacuje się na 40 mld zł. W stolicy funkcjonuje też szerokie zjawisko handlu roszczeniami. Kilka kancelarii prawnych lub biznesmenów wyspecjalizowało się w skupowaniu ich od dawnych właścicieli. Zdarza się, że nabywcy odzyskiwali nieruchomości w ekspresowym tempie. Tak było ze zwrotem Pałacu Błękitnego należącego przed wojną do rodziny Zamoyskich. Biznesmenowi Hubertowi Gierowskiemu, który odkupił roszczenia od hrabiego Jana Zamoyskiego, udało się odzyskać budynek w trzy miesiące. Sądy bardzo rygorystycznie nakazują władzom miasta wypłatę odszkodowań w przypadku odmowy zwrotu nieruchomości.

– W ubiegłym roku przeznaczyliśmy na to rekordową kwotę ponad 250 mln zł, w tym roku 130 mln zł, ale tak naprawdę będzie potrzeba na to w kolejnych latach po pół miliarda złotych – przyznaje dyrektor BGN Marcin Bajko.

Łódź się szykuje Około 120 spraw o zwrot majątku w trybie administracyjnym prowadzi obecnie gmina Łódź. Zgodnie z zapowiedziami prezydent Hanny Zdanowskiej magistraccy urzędnicy pracują nad lokalową informacją zarządczą, czyli bazą danych nieruchomości na terenie Łodzi.

– Dane o lokalach, budynkach i gruntach już są wpisane, teraz trwa weryfikacja, która ma się zakończyć w kwietniu – mówi Marcin Masłowski, zastępca rzecznika prezydenta Łodzi. – Do końca września w bazie będą także dane ekonomiczne dotyczące nieruchomości, czyli ich zadłużenie, koszty, wartość. Efektem bałaganu jest choćby słynna w mieście sprawa Danuty Porter, 90-letniej obecnie mieszkanki Londynu, która domagała się od miasta zwrotu dawnego pałacu Heinzla przy Piotrkowskiej 104 i 106, czyli obecnej siedziby magistratu. Majątek Monitzów został znacjonalizowany w 1952 r., budynki przejął Skarb Państwa, a po upadku PRL – samorząd, który po remoncie urządził tam swoją siedzibę. W 2004 r. Danuta Porter wystąpiła z roszczeniami – zażądała zwrotu kamienic, choć dokładnie należała jej się część budynków obecnego magistratu. Dwa lata trwało postępowanie przed sądami, miasto przegrało i w 2006 r. zaczęło płacić właścicielce czynsz za wynajem pomieszczeń. Rocznie kosztowało to około 1 mln zł, dlatego ówczesny prezydent Jerzy Kropiwnicki zaczął szukać nowego lokum dla urzędu, a jednocześnie negocjował z prawnikiem Danuty Porter sprawę odkupienia jej części magistratu. W 2007 r. za 5 mln zł miasto podpisało akt notarialny, ale prawnicy Porter zażądali 5 mln tytułem zaległych czynszów za użytkowanie budynków w latach 1997 – 2006. Sprawa znów trafiła do sądu, powołani biegli wyliczyli, że właścicielka ma prawo żądać 11 mln zł. I pewnie miasto znów przegrałoby ten proces, gdyby nie jeden z magistrackich prawników, który w archiwach Komisji Odszkodowań Zagranicznych w  Londynie znalazł informację, że Danuta Porter, jako obywatelka brytyjska dostała za te kamienice odszkodowanie w 1960 r. na podstawie umowy między Zjednoczonym Królestwem a  PRL. Decyzją prezydenta Kropiwnickiego sprawa trafiła do  prokuratury, ta nie dopatrzyła się znamion przestępstwa, więc miasto skierowało sprawę do  sądu, oskarżając Danutę Porter o oszustwo. Sąd oddalił pozew urzędu, argumentując, że nie można przyjąć, iż 90-letnia kobieta, mówiąca słabo po polsku, byłaby w stanie oszukać armię magistrackich prawników. Zdaniem sądu ten spór można załatwić inaczej. Wojciech Wybranowski, Izabela Kraj, Monika Pawlak, Ewa Łosińska

Prof. Gomułka: Euro w Polsce najwcześniej w 2016 roku Decyzje o wprowadzeniu euro, zdaniem prof. Stanisława Gomułki, trzeba odłożyć aż sytuacja w eurolandzie się ustabilizuje. Prof. Gomułka przypomina też, że nawet, jeśli w 2015 spełnimy kryteria fiskalne, aby przyjąć wspólną walutę, najpierw czekają nas 2 lata w tzw. przedsionku ERM II. A tam potrzebny jest stabilny kurs złotego. W ubiegłym tygodniu w Sejmie minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski pwotórzył deklaracje rządu, że za 3 lata Polska spełni kryteria dotyczące wejścia do strefy euro.

- Minister Sikorski powiedział, że w roku 2015 Polska będzie spełniać kryteria z Maastricht, w szczególności fiskalne kryteria dotyczące deficytu długu publicznego, ale prawdopodobnie również kryteria dotyczące stóp procentowych- mówi prof. Stanisław Gomułka, główny ekonomista Business Centre Club. Według traktatu z Maastricht, deficyt finansów publicznych państwa nie może przekraczać 3 proc. PKB, natomiast dług publiczny 60 proc. PKB. Zgodnie z kryterium długoterminowej stopy procentowej nie może ona być wyższa o więcej niż 2 pkt. proc. od średniej z trzech krajów UE, które mają najbardziej stabilne ceny. W ostatnich 12 miesiącach średnia ta wynosiła 7,7 proc.

- Teoretycznie moglibyśmy wejść do strefy euro w roku 2015, ale żeby wejść do strefy euro, to najpierw musimy wejść do przedsionka, tzw. ERM II. Tam przebywać ok. 2 lat po to, żeby spełniać kryterium stabilności kursu złotówki do euro. Jest, więc pytanie, kiedy Polska zdecyduje się na wejście do ERM II. Minister Sikorski nic o tym nie wspominał - podkreśla główny ekonomista BCC. Zdaniem profesora Gomułki wejście do korytarza walutowego, gdzie kurs złotego wobec euro mógłby się wahać w granicach plus/minus 15 proc. od kursu ustalonego, będzie możliwe po tym, jak ustabilizuje się sytuacja w strefie euro.

- To się stanie w ciągu 2-3 lat. Polska może rozważyć wejście do tego przedsionka i być tam przez 2 lata do 3 lat. Więc wydaje mi się, że najwcześniejszy termin wejścia do strefy euro to jest 2016 lub 2017 rok - prognozuje prof. Stanisław Gomułka. Newseria.pl, mad

Skok złodziei na nasze emerytury Cała awantura o wyższy wiek emerytalny to zwyczajna przykrywka. Tak naprawdę przygotowywana jest kradzież 200 mld złotych odłożonych przez nas na emerytury. Nikt mi nie wmówi, że oto rząd, którego premier jeszcze w tamtym roku raczył się wypowiedzieć, iż interesuje go tylko dzień dzisiejszy, a nie daleka przyszłość, nagle zaczął myśleć o sytuacji emerytów za 30 lat. To nie jest ani sposób rozumowania tego rządu ani nie jego styl. Przez 4,5 roku Donald Tusk myślał tylko dwoma kategoriami: jak wyprowadzić jak najwięcej pieniędzy obywateli do kieszeni swojej i kolegów oraz jak to ukryć przed społeczeństwem i pięknie wyglądać w mediach. Nie wierzę, żeby nagle to miało się zmienić. Nie wierzę, że Tusk nagle, ryzykując niepokoje społeczne i detronizację, bierze się za reformy myśląc o czasach, których prawdopodobnie nie dożyje. Szuler nie po to gra w pokera by wygraną przekazać na cele dobroczynne. Bo cała "awantura" o wiek emerytalny jest zwykłym szulerstwem, humbugiem, w który dały sie wkrecić wszystkie siły polityczne, organizacje społeczne, media i tzw. eksperci. Dyskutując merytorycznie i spierajac się o sens reformy, której skutki rozkładają się na 30 lat, de facto robimy przysługę oszustowi, bo siłą rzeczy przyjmujemy założenie, że facet choc może się myli, choć może forsuje na siłę szkodliwe pomysły i nie liczy się ze zdaniem społeczeństwa, to jednak myśli w kilkudziesięcioletniej perspektywie. Tymczasem to zwyczajna bzdura, wkręt, ściema i zasłona dymna. Tak naprawdę chodzi o skok na wielką kasę, jakieś 200 mld złotych odłożonych przez nas na emerytury, który się zacznie za rok, a skończy wraz z kadencją tego rządu i ucieczką złodziei pod skrzydełka Struktur Europejskich.

Przyjrzyjmy się faktom. Fundusz Ubezpieczeń Społecznych od kilku lat stracił płynność finansową. ZUS zarządzajacy FUSem jest kilkakrotnie zmuszony zaciągac pożyczki na wysoki procent w bankach komercyjnych m.in Nordea i PKO BP siegające nawet do 2,5 mld zł. Rzecz bardzo ważna, bo bez tego zabrakłoby pieniędzy na emerytury bieżące. A wstrzymanie wypłat emerytur to upadek tego rządu. Od linii kredytowej jednak rentowność sie nie poprawia, spłacając pożyczki FUSowi zaczyna coraz bardziej brakować pieniędzy. Nie przeszkadza to jednak rządowi Tuska w dodatkowemu pożyczaniu z FUS pieniędzy do budżetu poprzez sprzedaż długoterminowych obligacji państwowych. Rachunku na FUS to wprawdzie nie zmienia, ale pieniędzy na wypłatę przez ZUS bieżących emerytur brakuje jeszcze bardziej. Na początku 2011 r. ZUS jest pod ścianą, zaczyna się głosno mówić o jego rychłej niewypłacalności. Tusk, więc wyskakuje z pakietem ratunkowym. Rozpoczyna reformę OFE, której głownym założeniem jest zmniejszenie składki na OFE, a zwiększenie na FUS, oraz zabranie społeczeństwu prawa do dziedziczenia środków odłożonych na emerytury w II Filarze (OFE), co de facto eliminuje sens działania samych OFE, gdyż dla obywateli, którzy utracili nabyte prawo do własnych pieniędzy jest teraz wszystko jedno czy lokują środki z ZUS (FUS) czy OFE. I rząd o tym wie i niebawem to wykorzysta - o czym za chwilę. W każdym razie awantura jest podobna do dzisiejszej na pasjonujący temat czy lepsze jest OFE czy ZUS - jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, gdy obywatele i tak nie mają żadnej kontoli nad marnotrawstwem i kradzieżami ich pieniędzy w obydwu miejscach. Pod osłoną medialnej awantury nastepują jednak dwa fakty ledwo zauważone przez media i niewywołujące w zasadzie żadnej dyskusji ani oburzenia "otumanionej tłuszczy" - bo taką jesteśmy dla Tuska.

Po pierwsze: W sierpniu 2011 następuje (rozporządzeniem) kradzież 4 mld zł. z Funduszu Rezerwy Demograficznej (FDR), która to kasa trafia do FUS, dzięki czemu nie tylko bieżące emerytury są wypłacane i nie ma "katastrofy" przed wyborami, ale na dodatek jest, z czego zapłacić wysokie odsetki bankom komercyjnym i można pozyczyć kolejne pieniądze Rządowi, dzieki, czemu Tusk ma, z czego finansować kolejne przetargi, kontrakty i synekury dotyczące ludzi, na których mu zależy. Dodać należy, że nie jest to pierwszy taki numer, bo rok wcześniej także w sierpniu rąbnieto (tylko doraźnie) w ten sposób 7,5 mld. Jakby ktoś nie wiedział, to FDR jest Funduszem zasilanym ze środków z prywatyzacji (10-12 mld rocznie), na który miały byc odkładane pieniądze właśnie po to, by w przyszłości, gdy demografia kompletnie siądzie, (bo rząd robi wszystko by siadała),  bo na emerytury przejdzie wyż demograficzny z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ludzie mieli, z czego dostać godziwe emerytury. Czyli dziś, z jednej strony podwyższająwiek emerytalny powołując się na wskaźniki demograficzne, a z drugiej drenują na wydatki bieżące ten fundusz, który miał nasze emerytury w przyszłości sfinansować. Pójdźmy proszę za tym pieniądzem: bandycka prywatyzacja po kosztach na których zarabiają wsztscy tylko nie Polska, ale jakieś pieniądze wpływają - część z nich zasila FDR - pieniądze z FDR trafiają do FUS - pieniądze z FUS generują zarobki bankom komercyjnym i są pozyczane do budżetu - pieniądze z banków zasilają konta banksterów (współfinansujących Tuska) a pieniadze z budżetu trafiają do wykonawców inwestycji (często biorących udział w aferach rządowych), firm consultingowych (to osobny temat) oraz krewnych i znajomych Tuska na stanowiskach urzedniczych. Ergo: pieniądze z prywatyzacji trafiają w kieszenie prywatne, niekoniecznie będące kieszeniami emerytów. FDR nie jest jednak z gumy i przy poziomie zapaści FUS (a zwróćcie uwagę, że już dziś emerytury nie są wypłacane w terminie) pieniądze z niego mogłyby nie wystarczyć na zapewnienie płynności w 2012 r. dlatego było potrzebne pilne przesuniecie części składek z OFE do ZUS. To co jest gwarancją spokoju Tuska w 2012 roku jest jednak niewystarczające na resztę kadencji. I tak dochodzimy do kolejnej kwestii. A więc:

Po drugie: także w sierpniu 2011, pod przykrywką gorączki wyborczej i dyskusji o reformie (hehe) OFE Jolanta Fedak, Minister Pracy i Polityki Społecznej wypuszcza balon próbny informując o planowanej przez rząd PO kradzieży 200 mld odłożonych w OFE na nasze emerytury (cyt.): "Czy stać nas na ryzykowanie oszczędności emerytalnych na giełdach? Uważam, że gdyby 200 mld zł wystawionych ponownie na ryzyko spekulacyjne zainwestować w rozwój kraju, przyszłe emerytury byłyby i pewniejsze, i wyższe" -  zastrzega od razu, że ewentualne decyzje zapadną za 2 lata, gdy przyjdzie czas na ocenę funkcjonowania OFE. Za 2 lata, czyli w 2013! A Minister Fedak - hoho -ma silną pozycję, bo to ona pierwsza w 2010 r.  zaproponowała obniżenie składek do OFE. Rząd najpierw niby protestował, ale potem wykonał.Oczywiście, że nie o samą Fedak tu chodzi. Sonda została wypuszczona i obserwowano, co się stanie. NIC SIĘ NIE STAŁO, MOŻNA ROBIĆ! A gdy chce się nakraść wiele należy zrobić wielką reorganizację systemu emerytalnego, narobic huku o duperele (bo gdy coś dotyczy perspektywy 30 lat to tak jakby nie dotyczyło niczego, bo przez 30 lat może być 10 wielkich kryzysów, kilka kataklizmów, dwie wielkie wojny i jedna naprawdę porządna zaraza) i rozkręcić takie dyskusje, na których końcu przy okazji zmiany wieku emerytalnego nastąpi kilka drobnych zmian prawnych, mających dla kilku cwaniaków naprawdę kolosalne finansowe znaczenie, a dodatkowo da to asumpt do oceny i w konsekwencji likwidacji OFE czytaj: kradzieży naszych pieniędzy (200 mld) odłożonych na emerytury. 200 mld to naprawdę dużo, da Tuskowi życiodajną żyłę w okresie, gdy CO2, kryzys finansów publicznych, kryzys UE, zapaść po EURO 2012 normalnie wyprowadziłyby ludzi na ulicę. Co stoi na przeszkodzie? Prawo własności? Przecież tego prawa do środków na OFE przez likwidację dziedziczenia zostaliśmy skutecznie pozbawieni i w nagrodę daliśmy Tuskowi wygrać kolejne wybory. Dlaczego mają nie podejmować kolejnych kroków? Ależ podejma i już sie do tego przygotowują. Bo tylko temu ma służyć tzw reforma emerytalna i podnoszenie wielku emerytalnego, (których merytoryczny bezsens wykazał na NE prof. Żyżyński). 200 mld złotych to naprawdę dużo kasy. Za te pieniądze można ustawić wiele osób na całe życie (mowa o budowniczych polski tuskowej partycypujacych w tzw. rozwoju kraju), można kupić niemal dowolne stanowiska w strukturach UE, bankach i korporacjach. I to z tych pieniędzy będzie opłacone poparcie Pawlaka i Palikota. Przyznam, że nie uwierzyłem prof. Zycie Gilowskiej, gdy przy okazji rozmowy w Nowym Ekranie rok temu (marzec 2011) powiedziała, że ma obawy, iż PO w przyszłości planuje zrobić skok na te 200 mld, ale nie powie tego do kamery, by w razie, czego nie podrzucać im pomysłu. A jednak ta mądra kobieta miała rację. Planowali, planują i już realizują. Ludzie pojmijcie wreszcie! Jesteśmy wrabiani! Ta cała dyskusja o wieku emerytalnym to HUMBUG I ZASŁONA DYMNA! Należy ją sprowadzić tylko do kwestii zawłaszczania kolejnych praw i środków obywateli przez państwo, gdyż raz zawłaszone prawa i pieniądze nigdy już przez państwo nie zostaną dobrowolnie zwrócone. Nie będziemy mieli żadnych emerytur, bo pieniądze na nie zostaną przez PO ukradzione, wyprowadzone i zmarnotrawione! Zapieprzą nam nasze 200 mld + Fundusz Rezerwy Demograficznej, a więc całą kasę z prywatyzacji, a Fundusz Ubezpieczeń Społecznych i ZUS już dziś nie mają płynności finansowej. I psu w dupę wtedy będą te wszystkie obligacje będące w posiadniu ZUS, a wystawione przez państwowego bankruta! W konsekwencji czeka nas wariant gorszy niż grecki i nie wiem czy nawet damy radę opłacić brygady pościgowe celem dorwania złodziei wylegujących się na Bora-Bora lub nad Morzem Martwym, czy też chronionych immunitetami międzynarodowymi. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego w takiej sytuacji największa partia opozycyjna rozpoczyna debilną dyskusję o zmianie Konstytucji. Hospody pomiłuj. Łamali tą bezkarnie, będą i łamać następną. Tu nam się szykuje przekręt Panowie, przekręt stulecia, a wy o głupstwach. ŁŁ

http://www.bankier.pl/wiadomosc/Fedak-znow-dobiera-sie-do-OFE-2393260.html

Kto do cholery kradnie nasze składki emerytalne? To nie polityczne ataki opozycji, ale twarde dane naukowe. Co trzeci z nas, mimo że odkłada całe życie składki na emeryturę, nie zobaczy jej na oczy. Bo nie dożyje 67 lat. Żyjemy znacznie krócej niż Europejczycy na Zachodzie - i to nie polityczne ataki opozycji, ale twarde dane naukowe. W 2010 roku żyło zaledwie 63 procent Polaków urodzonych w 1946 roku – podaje Główny Urząd Statystyczny. A Komisja Europejska dorzuca, że aż 40 procent mężczyzn w naszym kraju umiera przed 65 rokiem życia.Co to oznacza? Po pierwsze, że nawet do emerytury na starych zasadach nie dożywa u nas 4 na 10 mężczyzn. A ponad jedna trzecia Polaków i Polek w ogóle. Brzmi jak koszmar?! Owszem. W takim razie jak nazwać pomysł rządu, by ten wiek emerytalny wydłużyć? Zaklęcia polityków, że będziemy żyli coraz dłużej i coraz lepiej – jak w krajach zachodnich – też można między bajki włożyć. Dlaczego? Naukowcy obliczyli, że aż 68 procent Polaków w wieku 65–74 lata uskarża się na przewlekłe dolegliwości. Dane Naczelnej Rady Lekarskiej są jeszcze bardziej szokujące – aż 40 procent Polaków w wieku 65–74 lata nie ma już żadnych zębów. I to się prędko nie zmieni, bo Polak zarabiający średnio trzy razy mniej niż np. Niemiec, nie ma, za co dbać o swoje zdrowie. Większość pieniędzy wydajemy na mieszkanie, rachunki i jedzenie, a na leki, rehabilitację czy urlopy nieustannie nam brakuje. W dodatku dziś w Polsce wiele produktów jest już droższych niż na Zachodzie – jedzenie, napoje, chemia gospodarcza, kosmetyki czy ubrania... Polacy odchodzą na emeryturę nie, dlatego, że są leniwi. Po prostu nie są w stanie już dłużej pracować lub nie ma dla nichpracy. – I dłużej nie pracują ci, którzy nie mają gdzie pracować, albo mają naprawdę ważne powody zdrowotne, rodzinne lub inne. Jest bardzo nieduża grupka tych, którzy co się właściwie ich określa, są lenie, że nie chcą pracować – tłumaczył w radiu PIN ekonomista Ryszard Bugaj (68 l.).

Premier i jego świta wciskają nam jeszcze jeden kit: że należy wydłużać wiek emerytalny, bo wkrótce nie będzie miał kto pracować na emerytury przyszłych pokoleń. Premier Donald Tusk (55 l.) mówił wprost o „drastycznym braku rąk do pracy”. A to bzdura! Nawet rządowy GUS podał ostatnio, że po raz kolejny wzrosło bezrobocie – do 13,5 procent. Bez pracy jest już 2 miliony 168 tysięcy osób. A idą nowe zwolnienia. 289 zakładów w niedługim czasie planuje zwolnić kolejne 22 tysiące pracowników! Panie premierze, czy im wszystkim też pan powie, że są leniami i pętakami, którym nie chce się pracować na emeryturę? A może wreszcie pan przyzna, że wydłużanie wieku emerytalnego ma jedynie wspomóc kasę państwa wydrenowaną przez ekipę nieudaczników. A dla zwykłych Polaków niczego nie zmieni, bo i tak dostaną groszowe emerytury, jeśli w ogóle do nich dożyją?!
http://emerytury.wp.pl/kat,7531,title,Co-trzeci-Polak-nie-dozyje-emerytury,wid,14379388,wiadomosc.html
I tu nasuwa się hasło przewodnie, które powinniśmy wykrzyczeć bezczelnym oszustom sprawującym władzę:
Odpier..l się rudy obiboku od naszych składek i emerytur. Nie potrafisz rządzić bez okradania Polaków, to spier....j z powrotem malować kominy. Mój patent, jak legalnie wyrolować Tuska i ZUS przynajmniej na 5 lat Jak zwykle najlepsze pomysły przychodzą nagle i niespodziewanie. Jestem w takim wieku, że już już prawie czułem zapach emerytury i... zjawił się Tusk. Najpierw odebrał wielu grupom zawodowym możliwość wcześniejszego przejścia na emeryturę z tytułu lat przepracowanych w warunkach szkodliwych, (mimo, że to prawa nabyte, a zmiana nie powinna działać wstecz, tylko jak w przypadku służb mundurowych dotyczyć tych, którzy zdecydują się na podjęcie pracy w nowych warunkach, na ustalonych wcześniej zasadach), następnie kolejny cios, zabrał "pomostówki", czyli tak, czy siak pięć lat w plecy. Zapewne wielu Polaków w podobnej sytuacji tak przejęła się tymi "reformami" Tuska,  że udary i wylewy stały się dla tej grupy wiekowej codziennością. Mnie też to nie ominęło (stąd go tak nie lubię). Jak już udało się wylizać i uniknąć najgorszego postanowiłem nie przejmować się więcej zagrożeniem płynącym ze strony nieodpowiedzialnych polityków. Przetrzymać Tuska, przechytrzyć ZUS, stało się mottem. I dzisiaj z rana eureka. Przecież rozwiązanie jest na wyciągnięcie ręki, a dokładniej w polskim Sejmie,  w ławach poselskich partii Palikota. Bingo - Anna Grodzka, to jest to.
Zastanawiałem się, dlaczego facet tuż przed sześćdziesiątką, mający dorosłe dzieci (dokładnie, jak ja) zmienił imię na żeńskie i zaczął nagle chodzić w kieckach. Jemu chodzi o wcześniejszą emeryturę, przecież i ja tak mogę. Co prawda on to wymyslił, ale jeśli nikt mnie nie ubiegnie ja to opatentuję. Wtedy każdy, kto będzie chciał pójść tą drogą będzie musiał wpłacać mi tantiemy, niczym Hołdysowi, który ostatnio coś tam zrobił  kilkadziesiąt lat temu i do dzisiaj chciałby z tego żyć. W moim przypadku sprawa jest o tyle prosta, że nie wymaga zmiany nazwiska (są takie, jednakowe dla niego i dla niej), a w imieniu wystarczy dodać tylko "a" na końcu i to wystarczy, aby przynajmniej pięć lat wcześniej wylądować na emeryturze. Bez żadnych operacji, jak w przypadku wspominanego posła/nki. I niech ktoś w ZUS-ie spróbuje zaprotestować, to zaangażuję takie europejskie, ba międzynarodowe organizacje walczące o prawa gejów, lesbijek i transwestytów, o jakich Platformie jeszcze się nie śniło. A jak ktoś będzie ze mną grzecznie, to pozwolę skopiować pomysł bez należnych tantiem. A co? Nie wierzycie, poczytajcie:
REFORMA EMERYTALNA. Anna Grodzka na ZMIANIE PŁCI ZAROBI 116 tys. zł

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/reforma-emerytalna-anna-grodzka-na-zmianie-pci-zarobi-116-tys-z_249488.html

http://www.se.pl/wydarzenia/kraj/reforma-emerytalna-anna-grodzka-na-zmianie-pci-zarobi-116-tys-z_249488.html

Internaut

Czy staniemy się cyborgami? Scenariusz, w którym ludzie ścigają cyborgi, nie trzyma się kupy, ponieważ w przyszłości nie da się oddzielić jednych od drugich. Dziś leczymy chorobę Parkinsona za pomocą implantów mózgowych wielkości fasolki. Zwiększcie możliwości tego urządzenia jakiś miliard razy i zmniejszcie jego rozmiar o jakieś sto tysięcy, a będziecie mieli, jako takie pojęcie, co będzie się działo za 25 lat. To nie będzie coś w rodzaju: „Dobra, cyborgi na lewo, ludzie na prawo”. Jedni i drudzy będą całkiem nierozdzielni. Nie będzie żadnych cyborgów. Nie będzie tajemniczych blade runnerów polujących na zbuntowane roboty ani potężnych maszyn, które zbuntują się przeciwko swoim stwórcom. Będzie tylko człowiek. Albo raczej post-człowiek. Tak można potraktować słowa jednego z najbardziej znanych futurystów naszych czasów Raymonda Kurzweila, którego zdaniem wykorzystanie technologii do ulepszania nas samych pozostaje już tylko kwestią czasu. To, jak blisko jesteśmy momentu, kiedy granica między człowiekiem a maszyną ulegnie zatarciu wydaje się być coraz bliżej, o czym świadczyć może opublikowany przez Google materiał filmowy, który wywołał ogromne poruszenie w sieci. Firma od dawna jest w czołówce tworzenia nowych technologii internetowych, jednak wprowadzenie na rynek opracowanych przez internetowego giganta okularów zupełnie zrewolucjonizuje korzystanie z sieci, która do tej pory pozostawała czymś dla nas zewnętrznym - wymagającym komputera lub telefonu, zalogowania się a następnie wpisania polecenia z pomocą odpowiednio spreparowanego interface'u. Dzięki okularom Google'a Internet stanie się immanentną częścią naszego życia, ułatwiającą nam życie i funkcjonowanie w nasyconym technologią świecie. Czy będzie krokiem w stronę cyborgizacji człowieka? Cyborg to połączenie człowieka i maszyny, warto, więc się przyjrzeć innym rozwiązaniom, które powoli przybliżają nas do tego stanu.W wydanej niedawno grze komputerowej Deus Ex: Human Revolution w roku 2027 ludzkość zupełnie uzależniła się od cybernetycznych wszczepów i implantów. Historia ta zainspirowała Roba Spencera do nakręcenia filmu dokumentalnego poświęconego cyborgizacji dziejącej się już teraz. Sam Spencer jest osobą, która w sposób szczególny rozumie to, czym jest rozwój podobnych technologii - sam jest współczesnym cyborgiem, który po stracie w wyniku wypadku oka zainstalował w swoim oczodole mikrokamerę. "Eyeborg" w nakręconym materiale spotkał się z osobami, które już dziś udowadniają, że to, co kiedyś było przedmiotem literatury fantastycznej dziś powoli staje się faktem: Miiko Terhoi z Finlandii, któremu po utracie wzroku wszczepiono chip połączony z nerwem wzrokowym czy Jasona Hendersona i Keirona McCammona, korzystających z mechanicznych implantów rąk. Zapewne to właśnie próby walki z kalectwem mogą stać się głównym źródłem odkryć zbliżających nas w kierunku cyborgizacji. Żeby daleko nie szukać - ostatnio sprzedano pierwszy egzemplarz rewolucyjnego egzoszkieletu umożliwiającego chodzenie osobom sparaliżowanym od pasa w dół. Opracowany przez firmę Ekso Bionics urządzenie przywraca sprawność osobom z uszkodzeniami rdzenia kręgowego czyniąc tym samym kolejny krok w technologii łączenia ciała ludzkiego z maszyną. Czy nie jest symbolicznym fakt, że do udziału w igrzyskach olimpijskich zakwalifikował się południowoafrykański sprinter, Oscar Pistorius, któremu wcześniej amputowano nogi poniżej kolan? Dzięki specjalnym protezom Pistorius zdolny jest stanąć w szranki ze "zwykłymi" biegaczami. "Blade runner”, bo tak go nazwano stał się już jedną z twarzy kampanii reklamowych koncernu Nike. Wraz z sukcesami Pistoriusa pojawiają się już pytania dotyczące tego czy przypadkiem jego implanty nie okażą się nawet zbyt skuteczne i nie skłonią ambitniejszych zawodników do podjęcia drastycznych kroków i amputacji własnych kończyn. Choć może to szokować to czy taki scenariusz nie jest możliwy? Dziś, jeśli możemy mówić o procesie cyborgizacji to ma on miejsce głównie w kontekście osób, których naturalne organy bądź kończyny zostały w jakiś sposób uszkodzone, jednak nie można wykluczyć możliwości, że ludzie zaczną decydować się na dobrowolne ulepszenia. Obok wymienionych wyżej rozwiązań w kolejce czekają kolejne, jak choćby urządzenia pozwalające sterować elektroniką za pomocą myśli, które z pewnością poprawią funkcjonalność wymienionych urządzeń. A czy Wy zgodzilibyście się na tak daleko idące zmiany w Waszych ciałach? Raymond Kurzweil Orwesky

Państwo polskie zachowuje się jak złodziej - jeśli oddaje, to tylko część swoich łupów - pisze "Rzeczpospolita":

http://www.rp.pl/artykul/16,855208-Majatki--w-rekach-urzednikow.html

Polska po 1989 r. miała być nowym państwem, które zerwie z peerelowską przeszłością. Fundamentem jego budowy miała być rekompensata krzywd wyrządzonych przez komunistów. Nie można jednak budować państwa prawa na fundamencie bezprawia. A ze zwrotem tego, co zagrabili komuniści w Polsce, jest bardzo źle. W Ministerstwie Rolnictwa leży dziś ok. 10 tys. wniosków o zwrot mienia, w tym gruntów rolnych – ok. 400 tys. hektarów.

– Są to majątki, które pozostają w gestii Skarbu Państwa. Wszystko to marnieje, bo nie ma pieniędzy na ich utrzymanie czy właściwe zarządzanie. Nie ma stabilizacji prawnej, więc odpowiadający za nie urzędnicy nie przykładają wagi do właściwego gospodarowania nimi – mówi "Rz" Jerzy Mańkowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego.

– A przede wszystkim brak jest zrozumienia, że są to aktywa, na których się zarabia, a nie sprzedaje. Bo na ich sprzedaży korzystają jedynie spekulanci. Za zwrot zagrabionych majątków w Polsce rządy – przynajmniej deklaratywnie – zajmowały się dwukrotnie. Pierwszy raz za czasów rządu AWS i premiera Jerzego Buzka. Przygotowaną ustawę reprywatyzacyjną zawetował jednak ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. Platforma Obywatelska reprywatyzację uczyniła w 2005 r. jednym ze swoich sztandarowych haseł. W 2008 r. projekt ustawy reprywatyzacyjnej został przygotowany przez Ministerstwo Skarbu, ale ustawa nigdy nie trafiła do Sejmu. Dlaczego? Bo rząd obliczył, że jej wprowadzenie w życie oznaczałoby obciążenie budżetu i długu publicznego kwotą ok. 20 mld zł.

– Biorę odpowiedzialność za decyzję o zatrzymaniu na razie procesu – powiedział w marcu 2011 r. premier Donald Tusk. Zapowiedział też, że w "stosownym czasie" jego gabinet przygotuje i wprowadzi ustawę reprywatyzacyjną. Ale na zapowiedziach się skończyło.– O zwrocie zagrabionego majątku nie mówi już żadna partia parlamentarna, nie ma tego w politycznych programach partyjnych – wytyka Stanisław Ziomecki, wiceprezes PTZ. Podkreśla, że interesy polityków idą na przekór zwykłej sprawiedliwości. Dlaczego? Bo jak długo urzędnicy państwowi zarządzają mieniem, tak długo mogą z nim robić, co chcą i tym samym na nim zarabiać.

– A przecież, jeśli ktoś ukradł i teraz tym zarządza, to gdy musi zwrócić mienie prawowitemu właścicielowi, narusza swoje interesy. Nic, więc dziwnego, że broni się przed tym rękami i nogami – mówi "Rz" Ziomecki. W małopolskim urzędzie wojewódzkim toczy się 350, a w całej Polsce kilka tysięcy spraw o stwierdzenie nieważności przejęcia prywatnych nieruchomości przez państwo. Ale prawa właścicieli trafiają na urzędniczy mur. Tak jest choćby w przypadku walki rodziny Tarnowskich o zwrot rodowej rezydencji, zamku w Suchej Beskidzkiej. Wystąpili o to spadkobiercy Juliusza Tarnowskiego, ostatniego właściciela majątku. W październiku 2011 r. wojewoda małopolski Stanisław Kracik stwierdził, że działki w Suchej Beskidzkiej, na których stoi m.in. zamek, nie mogły być przejęte przez państwo na podstawie dekretu PKWN o reformie rolnej z 1944 r. Ale gmina nie zamierza poddać się bez walki. Decyzja należy do ministra rolnictwa.

– Jestem dobrej myśli. Decyzja ministra rolnictwa powinna być korzystna dla rodziny dawnych właścicieli zamku – mówi mecenas Piotr Boroń reprezentujący spadkobierców. Z kolei burmistrz Suchej Stanisław Lichosyt wierzy, że resort rolnictwa może stanąć po stronie gminy. Nie przekonuje go argumentacja byłego już wojewody Stanisława Kracika, że dobra Tarnowskich nie pełniły funkcji rolnych, nie prowadzono w nich produkcji rolnej, a jedynie wykorzystywano do zamieszkania. Gdyby minister rolnictwa przyznał rację Suchej, sprawa wróciłaby do wojewody. W razie przegranej samorząd może złożyć skargę do wojewódzkiego sądu administracyjnego. W Warszawie skala reprywatyzacji jest największa w kraju. Bo tylko tu funkcjonował tzw. dekret Bieruta, który komunalizował po wojnie niemal cały prywatny majątek. Trzeba go oddawać po kawałku do dziś, a z powodu braku innych przepisów przy zwrotach stosuje się właśnie dekret z 1945 r. W listopadzie 2008 r. NSA podjął uchwałę, że przeznaczenie nieruchomości na cele użyteczności publicznej nie wykluczało możliwości przyznania byłemu właścicielowi prawa własności czasowej. Rp.pl

Barbarzyństwo sterowane W Wielką Środę dowiedzieliśmy się o zbezczeszczeniu krucyfiksu ustawionego w warszawskim kościele przy ulicy Lindleya. W tym samym dniu na łamach wydawanego przez Agorę SA „ogólnopolskiego dziennika bezpłatnego” pod tytułem „Metro” ukazał się na drugiej stronie fotoreportaż anonsowany tytułem drukowanym wielkimi literami: „Chrystus skalisty i śmieciowy”. Rzecz dotyczyła sposobu obchodzenia świąt wielkanocnych w różnych częściach globu, zaś w podtytule widniał komunikat z innej planety: „Chrześcijański świat przygotowuje się do Wielkanocy”. Zbezczeszczenie krzyża i wspomniany tytuł z gazety rozdawanej, co rano tysiącom pasażerów miejskich tramwajów i autobusów, łączy jedno: brak szacunku do sacrum. Różnica polega na stopniu natężenia tej niechęci oraz sposobach jej ekspresji. W „Metrze” nikt nie zachęca do palenia i bezczeszczenia krzyża, ale wydrukowanie w Wielkim Tygodniu grubą czcionką w tytule frazy „Chrystus śmieciowy” nie jest z pewnością dziełem przypadku. Każdy, kto otarł się o pracę redakcyjną wie, że ustalanie treści tytułu czy tzw. leadu jest przedmiotem szczególnego namysłu. Asocjacje, które wzbudza tytuł u czytelników decydują o odbiorze całości tekstu. Niedawno wspominaliśmy siódmą rocznicę śmierci bł. Jana Pawła II. Któż mógł przypuszczać na przełomie marca i kwietnia 2005 roku, że zaledwie parę lat po śmierci polskiego Papieża, parę lat po podniosłych dniach dojdzie w Polsce do tak szczególnego natężenia deptania wszystkiego, co święte, łamania wszelkich tabu, jakby potęga smaku straciła swoją moc. Satanistyczne bachanalia w sierpniu 2010 roku przed krzyżem stojącym na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, naigrywania się z Męki Pańskiej na okładkach wszystkich niemal mainstreamowych tygodników w 2011 roku – to jedna strona. Druga strona tego samego zjawiska to pląsający przed procesją Bożego Ciała żartowniś przebrany za motylka, zawieszanie klubowego szalika na figurze Chrystusa Króla pod Świebodzinem czy wspomniany „Chrystus śmieciowy” z „Metra”. A przecież jesteśmy świadkami kontynuacji tego, co zaczęło się już znacznie wcześniej, u progu tzw. transformacji. Historia deptania sacrum ma w III RP nieprzerwaną, ponad dwudziestoletnią historię. Na początku lat dziewięćdziesiątych na okładce tygodnika „Wprost” znalazła się jasnogórska Czarna Madonna z Dzieciątkiem, ubrana w maskę przeciwgazową. W tej samej dekadzie ta sama ikona Królowej Polski na okładce jednego z pism zajmujących się muzyką rockową została tak „zmontowana”, że zamiast oblicza Matki Bożej widniała w niej twarz amerykańskiej skandalistki – „Madonny”. I już wtedy sądy niepodległej RP nie potrafiły nazwać tych postępków i stosownie ich ukarać. Także pod tym względem nic się nie zmieniło od ponad dwudziestu lat. Poczucie sacrum jest deptane nie tylko w odniesieniu do kwestii odnoszących się wprost do religii czy kultu. Od 10 kwietnia 2010 roku mieliśmy aż dość dowodów deptania szacunku należnego tragicznie zmarłym w smoleńskiej katastrofie oraz ich rodzinom. Czyniły tak zarówno osoby z rządowego, polityczno-medialnego establishmentu jak i „hordy barbarzyńskich Hunów” (cyt. Jacek Bartyzel) najeżdżające Krakowskie Przedmieście latem 2010 roku. Jak wiele zniczy trzeba jeszcze wygasić, jak wiele tulipanów pozbierać z warszawskich ulic, jak wielu generałów odnaleźć w kokpicie TU 154M, by wreszcie uznać, że „sprawa została wszechstronnie wyjaśniona”, a „żałoba już się skończyła”? Jak często należy w tym celu deptać nie tylko sacrum, ale zwykłe poczucie przyzwoitości? Nie miejmy złudzeń – wiele, wiele razy. Grzegorz Kucharczyk

Szybszy tunel niż samolot [Technicznie było to zupełnie możliwe już pół wieku temu, a jako s-f opisał Lem jeszcze dawniej. Gdyby światem nie rządzili pełni pychy i pogardy dla INNYCH - globaliści czy sataniści- tak tani transport mięlibyśmy już od trzydziestu lat. A tymczasem – jeździmy do Wiednia 2-3 RAZY wolniej, niż przed wiekiem. Do Gdańska też. A w tym tekście - wszystko w TRYBIE WARUNKOWYM. MD] Kapsuła z pasażerami mogłaby pędzić między kontynentami z prędkością 6500 kilometrów na godzinę Patent takiego środka transportu amerykańska firma ET3 zgłosiła już w 1999 roku. Teraz pracami nad projektem ETT – Evacuated Tube Transport – zainteresowane są również Chiny. W tym kraju wkrótce ma powstać pokazowy odcinek toru. Pomysł komunikacji magnetycznej nie jest nowy, wpadli na niego niezależnie w 1910 roku dwaj fizycy: Amerykanin Robert Goddard i Rosjanin Borys Weinberg. Rozpoczęli nawet budowę prototypów, ale poziom ówczesnej techniki uniemożliwił te zamiary.

Stuletni pomysł Idea magnetycznego transportu ETT polega na tym, aby w próżniowym tunelu, dzięki polu elektromagnetycznemu stworzonemu z wykorzystaniem elektromagnesów wykonanych z nadprzewodników, rozpędzać kapsuły z ludźmi do ogromnej prędkości. Kapsuły nie stykałyby się z szynami, nie byłoby tarcia, drgań i problemów z przegrzewanymi materiałami, szynami, kołami, trakcją elektryczną. Kapsuły byłyby ładowane do tuneli przez specjalne śluzy. Według wstępnego projektu sporządzonego przez inżynierów z ET3 pojedyncza całkowicie hermetyczna kapsuła miałaby długość samochodu osobowego, wewnętrzną średnicę 1,5 m i ważyłaby 183 kg. Zawierałaby zapas powietrza wystarczający dla sześciu osób podczas podróży trwającej kilka godzin. Wystarczyłyby trzy minuty, aby rozpędzić ją na dystansie 160 km do podróżnej prędkości 6500 km/godz. Prędkość taka miałaby zastosowanie na dalekich, międzykontynentalnych trasach. W ruchu regionalnym wystarczyłaby prędkość 600 km/godz. Podczas przyspieszania pasażerowie byliby poddani przeciążeniu rzędu nieco ponad 1 g (tyle wynosi ziemska grawitacja).

Bezkolizyjnie Projekt zakłada odzyskiwanie większości energii elektrycznej używanej do rozpędzania kapsuły dzięki zamianie jej na energię kinetyczną – podczas hamowania byłaby ponownie przekształcana w energię elektryczną. Według obliczeń inżynierów z ET3 ten środek transportu zużywałby 50 razy mniej energii niż konwencjonalne elektryczne pociągi i elektryczne samochody. Byłby również w pełni ekologiczny, bez korzystania z ropy i bez emisji gazów spalinowych. Inżynierowie ET3 podkreślają, że budowa tunelu próżniowego pochłonie jedną czwartą sum wydawanych na budowę autostrady o podobnej długości oraz jedną dziesiątą kosztów linii kolejowej wielkiej prędkości – na przykład takiej jak francuska TGV. Byłby to również środek transportu bezpieczniejszy od samochodu, pociągu i samolotu, bowiem z natury rzeczy nie byłby narażony na żadne kolizje.

Szybciej od odrzutowca Poziom współczesnej technologii, zaawansowanie prac nad nadprzewodnikami stwarzają realne warunki budowy magnetycznych tuneli transportowych. Gdyby rzeczywiście taka sieć powstała, podróż z Warszawy do Sydney zajęłaby 3 godziny, z Kijowa do Pekinu godzinę. Z Paryża do Nowego Jorku sześć godzin – przez Syberię i Alaskę, mostem nad 92-kilometrową Cieśniną Beringa, z przesiadką w Pekinie. Linie kolei magnetycznej, ale jeszcze nie próżniowej, już istnieją. W Szanghaju na linii długości 30 km jeżdżą pasażerowie z prędkością 431 km/godz. Zbudowała ją niemiecka firma Transrapid, która prace nad tą technologią prowadzi w dalszym ciągu w Niemczech. W Japonii, z okazji światowej wystawy Expo 2005 uruchomiono koło Nagoi linię pociągu magnetycznego systemu Maglev (Magnetic Levitation). Pociąg osiąga tam 581 km/godz., linia ma długość 8,9 km i służy lokalnej społeczności [to jakiś błąd: taką prędkość można uzyskać na 10 razy dłuzszej drodze... MD] Krzysztof Kowalski

Rosja wprowadza w szkołach obowiązkową etykę lub religię. Wnioski? Podstawy etyki świeckiej wybrało aż 47% uczniów. Podstaw kultury prawosławnej zamierza się uczyć jedynie 28,7% czwartoklasistów. Do tej pory religia była nauczana poza szkołą, przez cerkiew. Od przyszłego roku szkolnego podstawy etyki lub religii staną się przedmiotem obowiązkowym w czwartych klasach rosyjskich szkół podstawowych. Wydrukowano właśnie podręczniki oraz wskazówki metodyczne dla nauczycieli, z których już blisko połowa przygotowana jest do prowadzenia zajęć z nowego przedmiotu. Niemal ze wszystkich podmiotów Federacji Rosyjskiej napłynęły również deklaracje poszczególnych szkół, które zdecydowały się na wybór określonego profilu. Oprócz bowiem nauczania zasad etyki oraz kursu wprowadzającego uczniów ogólnie do wiedzy o kultach całego świata, zaproponowano również zajęcia z czterech „tradycyjnych dla Rosji” (według ustawy Dumy) religii, to jest prawosławia, islamu, buddyzmu i judaizmu. Niestety, nieznany jest sposób, w jaki poszczególne szkoły wybierały odpowiadające im bloki – czy decydowała wola rodziców, czy też rozstrzygała o tym dyrekcja? Podstawy etyki świeckiej wybrało 47% uczniów, podstawy kultury prawosławnej – 28,7%, światowe kultury religijne – 20,3%, kulturę islamską – 5,6%, buddyjską – 1,2%, żydowską – 0,1%, co dowodzi, że w niewielkiej liczbie szkół będą prowadzone zajęcia przynajmniej z dwóch bloków. Według rzeczniczki ministerstwa oświaty, zalecono szkołom, aby nie wystawiały ocen z tego przedmiotu, spełnia on, bowiem przede wszystkim funkcję wychowawczą. Publiczny spór o to, czy celowe jest wprowadzenie do świeckich szkół obowiązkowego dla wszystkich uczniów przedmiotu poświęconego religii, trwał w Rosji przez pierwszą dekadę obecnego stulecia. Ostatecznie prezydent Miedwiediew zaproponował w 2009 roku, aby przez dwa lata w wybranych szkołach 21 podmiotów Federacji Rosyjskiej prowadzono zajęcia z etyki oraz podstaw religii. Eksperyment uznano za udany i zdecydowano o wprowadzeniu nowego przedmiotu na całym obszarze Rosji. Ponad połowa Rosjan sprzeciwia się kategorycznie włączeniu religii do programu szkół państwowych; kilka procent z nich uważa, że ogranicza to wolność sumienia. Mniejszość usposobiona pozytywnie do projektu wskazuje na korzyści wychowawcze z niego płynące (14% respondentów) lub na ważną rolę religii w rosyjskiej tradycji kulturalnej (14%). Pozostali opowiadają się wyłącznie za fakultatywną formą nauczania tego przedmiotu. Rosyjska Cerkiew Prawosławna obejmuje podobno swoim programem edukacyjnym (realizowanym do tej pory poza szkołą – dop. red.) od 30 do nawet 45% ogółu uczniów, ale wiele wskazuje na to, że te dane to raczej pobożne życzenia. Faktycznie jej działalność pozostawia bardzo wiele do życzenia. Cerkiew prowadzi różne formy nauczania zmierzające do „reewangelizacji” Rosjan, a więc szkoły niedzielne przy parafiach, koła edukacyjne dla dorosłych, kursy przygotowawcze dorosłych do chrztu, wychowanie religijne w przedszkolach cerkiewnych i grupach prawosławnych w przedszkolach państwowych, prawosławne gimnazja i licea, organizuje także kursy dla prawosławnych katechetów i misjonarzy. Dzieje się to jednak na zbyt małą skalę, a wyniki dalekie są od zadowalających. Wprawdzie w porównaniu z latami dziewięćdziesiątymi ubiegłego stulecia liczba wiernych wzrosła niemal dwukrotnie, w rzeczywistości jednak statystyka ta obejmuje miliony Rosjan, którzy tylko deklarują swój związek z prawosławiem, często zupełnie nie mając pojęcia o zasadach tej wiary czy w ogóle o chrześcijaństwie. Właśnie dwie dekady temu, a więc u progu kolejnego wcielenia Rosji, cytowano w rosyjskiej prasie archimandrytę Konstantyna (noszącego świeckie nazwisko Zajcew), zmarłego kilkanaście lat wcześniej teologa i pisarza, wybitnego działacza Cerkwi emigracyjnej. Grzmiał on: „Na początku XX wieku ze świadomości narodu rosyjskiego wyparta została myśl, że nasza Ojczyzna nie jest Wielką Rosją, ale przyobleczoną w narodowopaństwową potęgę Świętą Rusią, której Opatrzność Boska powierzyła niezwykle ważną służbę: ma ona zostać ostatnią ostoją wszechświatowego Prawosławia, stać się poskromicielem światowego zła. Dlatego Moskwa przyjęła tytuł Trzeciego Rzymu (…). Świat zachodni ewidentnie dojrzewa do przyjęcia Antychrysta (…). Jego przyjście może powstrzymać jedynie odbudowa zniszczonego Prawosławnego carstwa Rosyjskiego, jako Trzeciego Rzymu”. O wiele bardziej przekonująca jest jednak diagnoza Jerzego Mitrofanowa z Akademii Teologicznej w Sankt Petersburgu, według którego mieszkańcy Rosji to zwyczajni ochrzczeni bezbożnicy, hołdujący magicznym i pogańskim wyobrażeniom. Żyją oni w iluzji, sądzą, bowiem, że są ortodoksyjnie wierzącym narodem. Tymczasem ich mentalność, spustoszona latami komunistycznej indoktrynacji, stwarza – zdaniem Mitrofanowa – większe zagrożenie dla świata niż materializm zachodni. Niewątpliwie młodym Rosjanom przyda się wpojenie zasad, od których komunizm odszedł bardzo daleko. Jednak można mieć wątpliwości, co do etyki świeckiej, która konkuruje z przedmiotami poświęconymi religii. Wojciech Grzelak

Czy można kochać Rosję? „Kochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć w cuda i duszą ścigać marzenia; kochać po rosyjsku – to znaczy wierzyć ludziom i żyć ogniem wzniosłych namiętności” – śpiewał pompatycznie Anicet Dżigurda w f lmie o tytule powtarzającym się w refrenie. Ten trzyczęściowy obraz ukazywał nie tylko przykłady naturalnej namiętności pomiędzy przeciwnymi płciami, ale także chwytające za serce (i nie tylko) uczucie internacjonalistyczne żywione przez bratni naród rosyjski wobec białoruskich pobratymców. Oraz, rzecz jasna, na odwrót. Rosji nie wystarcza, bowiem, że niewoli lub w inny sposób usidla różne ludy, poczynając od własnego narodu. Ona chce być jeszcze za to kochana.

Propaganda i buziaki Owo usilne pragnienie miłości to jeden z rosyjskich kompleksów, tęsknota monstrum, świetnie pokazana w bajce o pięknej i bestii. Rosja chce być akceptowana przez resztę świata, co z powodu jej ułomności mentalnej, pokraczności geopolitycznej, prymitywnej, miałkiej ideologii, a wreszcie kalekich relacji pomiędzy władzą a społeczeństwem – jest niemożliwe. Faktycznie państwo to nie ma żadnej sensownej propozycji cywilizacyjnej; ogarnięte jest tylko prymitywnym, biologicznym instynktem powiększania swoich wpływów i wchłaniania ziem ościennych pod pretekstem oswobadzania tych krajów, najczęściej zresztą od ich własnych, legalnych rządów. Tak postąpił Związek Sowiecki ze wschodnią Polską w 1939 roku czy też rok później z Litwą, Łotwą i Estonią; tak samo postąpiła Federacja Rosyjska z Osetią Południową w 2008 roku. Świadomość gwałtu popełnionego na gruzińskiej prowincji sprawiła, że Moskwa zachęciła swoich czterech egzotycznych akolitów do uznania tworu, którego „niepodległości” strzegą rosyjscy okupanci. Niegdyś bolszewicy postępowali podobnie: podejmowali znaczne wysiłki propagandowe, których adresatami był Wolny Świat, aby legitymizować zagarnięcie szeregu państw. Jednocześnie pośród podbitych ludów, przy pomocy swoich lokalnych agentów, Kraj Rad pilnie zabiegał o to, aby go powszechnie miłowano. W Polsce to upodlające zjawisko nie było tak widoczne i masowe jak w Czechosłowacji czy NRD, gdzie wielkie tablice zapewniały o wiecznej przyjaźni ze Związkiem Sowieckim, a ulica Lenina była prawie w każdym mieście. W Polsce, co prawda wzniesiono tylko dwa pomniki Wielkiego Eliaszowicza, ale niemało na przykład poetów – także tych wybitnych – sławiło ducha (czy też, w ujęciu bardziej materialistycznym, parowóz) dziejów za to, że pchnął on nasz kraj w otwarte ramiona braterskiego narodu sowieckiego. W miejsce rozebranego soboru Świętego Aleksandra na placu Saskim w Warszawie, symbolu rosyjskiego panowania w Polsce, wzniesiono na placu Defilad stosowniejszy monument – Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Wymownym znakiem poddaństwa upozowanego na szczerą miłość był rytuał obcałowywania tubylczych namiestników przez moskiewskiego władcę podczas uroczystych wizyt. Celował w tym, jak wiadomo, Leonid Breżniew, dożywotni kawaler Krzyża Wielkiego Orderu Virtuti Militari. Jedni wodzowie z moskiewskiego nadania podobno niezbyt się do obrzędu kwapili (tak świadczy o swoim szefie panegirysta Wiesław Górnicki), inni, jak Eryk Honecker, wręcz namiętnie spijali słodycz z warg Wielkiego Brata. Wprawdzie męskie pocałunki w usta należą do rosyjskich zwyczajów, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że publiczne ich wykonywanie przez podstarzałych zbrodniarzy, ohydne już choćby ze względów estetycznych, miało w sobie coś z knajackiego, bandyckiego obyczaju znanego, jako przecwelenie. Znajdą się oczywiście i tacy, którzy w tej więziennej tradycji dopatrzą się również formy uprawiania miłości, choć oczywiście z wyraźnym zaznaczeniem, która strona dominuje.

Więcej optymizmu! Wyjaśnianie, czy szczerze en masse narody ciemiężone przez Moskwę kochały Rosję, nie jest chyba konieczne. W zależności od splotu zdarzeń historycznych, pokrewieństwa kulturowego oraz innych czynników tu i ówdzie istniały pewne ogólne sympatie prorosyjskie, choćby wśród Bułgarów czy Słowaków. Rusofilów można znaleźć wszędzie, przy czym pobudki ich pasji mogą być rozmaite. Inaczej zakochani są w Rosji Francuzi, którzy od blisko dwustu lat nie zaznali jej najazdu (nie licząc, powiedzmy, działalności bolszewickiej agentury), dla których Wschód to zimowa romantyka, sentymentalne piosenki Aznavoura, balet itp., a inaczej ci, co na własnej skórze w większym lub mniejszym stopniu przekonali się, czym ona jest naprawdę. Przykład Wojciech Jaruzelskiego jest tu szczególnie wymowny. Inne są zapewne motywy zakochanej w Rosji aktorki Barbary Brylskiej, która zyskała większą popularność u widowni rosyjskiej niż we własnej ojczyźnie. W obu wypadkach uczucie jest jednak odwzajemnione: media rosyjskie, pisząc w superlatywach o Jaruzelskim, zawsze napomykają o „zamachu na generała”, jaki miał miejsce w 1994 roku we Wrocławiu, a z kolei gwieździe hitu Eldara Riazanowa „Ironia losu” współczują, że w dzisiejszej Polsce musi ona żyć niemal w nędzy. Pomimo niezbyt udanej próby rozpalenia ogólnopolskiej miłości do Rosji, jaką podjęło kilku przedstawicieli warszawskich elit artystycznych niemal nazajutrz po 10 kwietnia 2010 roku, deklarowanie się w określonych kręgach z emocjami prorosyjskimi wydaje się obecnie całkiem trendy, niemal jak obnoszenie się z własnym homoseksualizmem lub czymś w tym rodzaju. „Rosjanie słyną z tego, że kochają pięknie na zabój…” – podpowiada pismo dla kobiet „Gala” wesołemu aktorowi Piotrowi Gąsowskiemu, a on ochoczo przytakuje, nie zważając na to złowieszcze przecież „na zabój”: „Jestem pół-Rosjaninem po mamie i dziś wyjątkowo mocno czuję, że mam rosyjską duszę”. Cóż, rejent Bolesta z „Pana Tadeusza”, którego w filmie Wajdy grał właśnie Gąsowski, też ochoczo hołdował aktualnej modzie… Pomyśleć, że kiedyś sam Mikołaj Lizut z „Gazety Wyborczej” pisał o znanej imprezie w Zielonej Górze: „Festiwal Piosenki Radzieckiej był jednym z symboli podległości PRL”. Od czterech lat chętnych wykonawców ubiegających się o Złoty Samowar i inne nagrody reaktywowanego festiwalu nie brakuje. Można wszak pocieszać się, że jako nacja jesteśmy na pokusę zakochania się po uszy w wielkim narodzie słowiańskim ze Wschodu skutecznie uodpornieni. Zdaje się, że wielowiekowe sąsiedztwo wraz ze wszelkimi jego następstwami oraz stała konfrontacja cywilizacyjna wytworzyły w krwi polskiej odpowiednie przeciwciała. Możliwe, że podobnie jest także w przypadku innych narodów. Ostatnio polscy dziennikarze rozdzierają szaty, bo ponoć znacznie więcej Litwinów woli mieć za sąsiada Rosjanina niż Polaka. Przyczyna tego wcale nie musi tkwić wyłącznie w młodym, agresywnym nacjonalizmie litewskim – zresztą wszystkie nacjonalizmy w takiej formie jak obserwowana współcześnie są w tym samym wieku, co kowieńsko-wileński albo najwyżej młodsze. Niewykluczone, że Litwini po prostu instynktownie czują, że opcja moskiewska nie jest w stanie duchowo ich podbić, właśnie z powodu swojej turańskiej odmienności, z gruntu obcej, z którą narodowy litewski system immunologiczny poradzi sobie raz dwa. Co innego Polska, jej wiara i tradycja, tak bardzo atrakcyjna dla Litwinów? Wojciech Grzelak

Niemcy kupują ONET i zwiększają kontrole nad polskimi internautami? Krasnodębski. Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jeststruktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego.Druga część należydo zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że80 proc. prasy należy do..Niemiec Niemiecki koncern Axel Springer kupuje Onet. Koncern medialny, który jest propagandowym ramieniem Niemiec na terenie Europy Środkowo Wschodniej. Przy tej okazji warto zwrócić uwagę na asymetrię i nacjonalizm niemiecki w kwestach mediów. Rząd Niemiec niedawno nie zgodził się na zakup dużej gazety wychodzącej na terenie Niemiec przez obcy kapitał. USA rygorystycznie utrzymują demonopolizację swojego rynku medialnego i tylko w ograniczonym zakresie dopuszczają kapitału zagraniczny do amerykańskiego rynku w tej branży. W czasach I Komuny i w czasie okupacji socjalistycznych Niemiec nazistowskich istniały gazety, było radio, wychodziły książki, za I Komuny istniała telewizja. Czy w takim razie biorąc to za wskaźniki możemy mówić, że istniała w tamtych czasach wolność słowa?Każdy odpowie, że to brednie. Wręcz odwrotnie, media zostały wykorzystane przez te dwa socjalizmy totalitarne, jako narzędzie terroru propagandowego.Wolność słowa, ten fundament istnienia wolności osobistej i wolności obywatelskich to nie tylko prawo do swobodnego wyrażania swoich myśli, i poglądów, krytyki ludzi sprawujących władzę władzy i swobody sądów dotyczących administracji i urzędników. To również prawo do informacji, do pluralizmu mediów. Co nam po wolności słowa, jeśli oligarchia skoncentruje w swoim ręku wszystkie platformy medialne? Dodatkowym zagrożeniem dal naszych swobód obywatelskich, dla wolności słowa jest sojusz stronnictwa pruskiego współpracującego ściśle z Niemcami i ułatwiającym koncernom niemieckim realizującym politykę zgodną z interesem Niemiec przejmowanie kontroli nad polskimi mediami, a w konsekwencji nad polska przestrzenią intelektualna. Dającym Niemcom możliwość stosowania wobec Polaków manipulacji i miękkiej proniemieckiej propagandy. O tym jak istotne i jak kluczowe znaczenie ma posiadanie mediów, czy kontroli wydawnictw świadczy najlepiej sam Francis Fukuyama, który swego czasu pracował w rządowej instytucji amerykańskiej, której jednym z przedmiotów badań była kontrola nad informacją, kontrola nad rozprzestrzenianiem się idei i ich wpływ na społeczeństwo. Fukuyama badał wpływ tłumaczeń i wielkości ich nakładu na świadomość społeczeństw i związanymi z tym skutkami, zjawiskami społecznymi. Oczywiście nie chodziło o książki typu kryminały. Jednym słowem ten, kto kontroluje media, wydawnictwa książek, a obecnie portale internetowe może kontrolować dostęp informacji, idei, może cenzurować, manipulować przestrzenią społeczną. Dlatego tak ważny jest nie tylko zresztą z tego podnoszona przeze mnie konieczność zapewnienia Polakom możliwości swobodnego korzystania z zasobów wiedzy światowej, czyli fakultatywnego intensywnego nauczania język angielskiego od przedszkola. Najlepszym przykładem jest brak debaty publicznej na temat daleko posuniętej germanizacji mediów w Polsce oraz germanizacji publicznej przestrzeni idei i świadomości społecznej. Co ciekawe? Władze II Komuny, a w szczególności stronnictwo pruskie Tuska już kilkukrotnie próbowało zastraszyć internautów, przejąć kontrolę nad internetem, słynna ostatnio sprawa ACTA. Niemcy nie bez powodu w stronę germanizacji politycznej internetu skierowały zainteresowanie swoich koncernów medialnych. Mało, kto wie, ze obecne kłopoty Węgier wiążą się z dominującą pozycja Niemiec na ich rynku medialnym. Zgermanizowany w dużej rynek medialny celowo popierał bandycki rząd socjalistów, który okradł Węgrów gigantycznym zadłużeniem państwowym. Tak proszę państwa. Długi państwowe, to forma neokolonializmu. Nowoczesne narzędzie do zmuszania całych narodów, całych społeczeństw do ciężkiej pracy, do ogromnych wyrzeczeń, które służą tylko i wyłącznie transferowi bogactwa w ręce państw obcych i ich oligarchii. Niektórzy z lokalnych kacyków, aby tylko zdobyć środki między innymi na dsetki są gotowi do zmuszania społeczeństwa, ludzi starych do przymusowej pracy aż do 67 roku życia, do pracy praktycznie aż do śmierci. Problem niemieckiego zagrożenia dla prawa Polaków do wolności słowa, do faktycznego, swobodnego dostępu do informacji i idei poruszyli Krasnodębski i Ziemkiewicz. Krasnodębski „Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jeststruktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy doludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościach w pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzienie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji. Druga część należydo zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich.To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić, jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, żeproces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinny służyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom.”„..że także media prywatne i ich przekaz stanowią, co najmniej równie poważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, że ciągle jeszcze niewyartykułowany. Pojawia się pytanie – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna – czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa, regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski”.. (więcej)

Ziemkiewicz „W największym skrócie − takich samych, jakich używają Niemcy. Przecież niemiecki podatnik łoży, co roku ogromne sumy na działalność lobbystyczną swego kraju nad Wisła. Prawie wszystkie nadwiślańskie think-tanki utrzymują się z niemieckich grantów. Elity akademickie, czy raczej ta ich część, która zasługuje na nagrodę za dobre zachowanie, żyją z zaproszeń na niemieckie uniwersytety, pisarze z tłumaczeń i stypendiów fundowanych przez rozmaite niemieckie instytucje państwowe i samorządowe, podobnie atrakcyjne oferty dotyczą innych liderów opinii. Powszechność tego zjawiska sprawiła, że Polacy właściwie go już nie zauważają − nie budzi zdziwienia ani tym bardziej sprzeciwu, jeśli w funkcji niezależnych ekspertów objaśniających nam, co powinniśmy robić dla dobra wspólnej Europy występują pracownicy niezależnych instytucji finansowanych w całości z budżetu państwa ościennego Krasnodębski „Oczywiście te trzy drobne przedsięwzięcia nie uzdrowiłyby Rzeczypospolitej. Do tego trzeba byłobyzasadniczych reform strukturalnych.Na przykład w dziedzinie mediów, i to przede wszystkim prywatnych. Rynek medialny, w tym prasowy, powinien być odpowiednio uregulowany, także po względem właścicielskim, by zapewnić różnorodność stanowisk i idei.Natomiast o pamięć Lecha Kaczyńskiego, rzekomo obecnie niszczoną przez tych, którzy jej bronią, proszę się nie martwić. W sprawie Smoleńska i prezydentury Lecha Kaczyńskiego historia już wydała wyrok. Wystarczy posłuchać takich pieśni jak ta śpiewana przez Marię Gabler pt. "Prezydent idzie na Wawel”, (że nie wspomnę o wspaniałym wierszu Jarosława Marka Rymkiewicza, o wierszu Marcina Wolskiego i wielu innych).Idę o zakład, że nikt nigdy nie zaśpiewa patriotycznych pieśni ani o Jaruzelskim, ani o Wałęsie, ani o Kwaśniewskim, ani o Komorowskim, ani o Tusku. I wszyscy wiemy, dlaczego. Wszyscy wiemy. „...(więcej)

Attily Szalaya „ W 1989 r., około pół roku przed wolnymi wyborami, kiedy rozwiązano partię komunistyczną, wszystkie media były w rękach jej następczyni - partii socjalistycznej. W tym centralny dziennik ogólnokrajowy i 17 dzienników w poszczególnych regionach. W ostatnich miesiącach rządów komunistycznych wszystkie te tytuły sprzedano niemieckim koncernom Axel Springer i Bertelsmann „....( więcej)

Krasnodębski, „który przez osiem lat z ramienia SzDSz, partii nieco podobnej do naszej dawnej UW, zasiadał w węgierskim parlamencie.Przez 14 lat rządziła ona Węgrami w koalicji z postkomunistami. Rządy te doprowadziły Węgry do stanu zapaści gospodarczej.Ale z korupcją, układami, błędną polityką gospodarczą, cynizmem i postkomunizmem można się przecież jakoś pogodzić, zwłaszcza zagranicy. Teraz zaś grozi demokracji węgierskiej prawdziwa katastrofa” „...(więcej)

Grupa TVN planuje kolejną sprzedaż. Po platformie "n" pod młotek idzie portal Onet.pl. Z informacji Pulsu Biznesu wynika, że nowym właścicielem portalu zostanie koncern Axel Springer. Kilka tygodni temu media informowały, że w związku z chorobą Mariusza Waltera, właściciele koncernu ITI podjęli decyzję o sprzedaży portalu Onet.pl, który stanowi część Grupy TVN. Jak informuje Puls Biznesu powołując się na źródła zbliżone do sprawy, w właściciele Onetu negocjują sprzedaż portalu koncernowi Axel Springer.”....(źródło )

Marek Mojsiewicz

Uczonym już dziękujemy? W Instytucie Matematycznym PAN zaczęły się zwolnienia. Na pierwszy ogień idą młodzi (po półetatowcach), bo nie mają stałych umów o pracę. Instytut nie będzie też kupował książek do biblioteki, chociaż to jedna z najlepszych książnic matematycznych w Europie. Instytut Fizyki PAN wstrzymał likwidację umów śmieciowych, by, gdy zajdzie potrzeba, można było bezproblemowo zredukować zatrudnienie. Zaś z szacunków dyrektora ds. ekonomicznych Instytutu Podstaw Informatyki PAN wynika, że zwolnienia czy zmniejszenia pensji już nie wystarczą. Trzeba przede wszystkim zadbać o budynek. Może się przyda w lepszych czasach. Są instytuty, w których myśli się np. o zmniejszeniu pensji. W innych rozważa się wysyłanie pracowników na urlopy bezpłatne. Instytut Fizyki PAN otrzymał, pod koniec lutego, milion 300 tysięcy złotych mniej niż o tej samej porze roku ubiegłego. Instytut Geofizyki 18 proc. mniej. Instytut Podstaw Informatyki i Instytut Matematyczny pod względem poziomu finansowania po pierwszej transzy ministerialnych pieniędzy wróciły do roku 2003, Instytut Fizyki do 2001. Wprawdzie wiceminister Marek Ratajczak obiecał, że niektóre instytuty mogą jeszcze liczyć na dodatkowe środki, nie podał jednak żadnych kryteriów, wysokości środków ani terminów. Coraz mniejsze dotacje dla instytutów Polskiej Akademii Nauk z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego to nie tyle wynik kryzysu, ile przyjętej przez resort strategii.

Zakręcany kurek Jednym ze źródeł finansowania nauki przez państwo jest tzw. dotacja statutowa. Otrzymują ją wszystkie placówki naukowe. Lecz o ile w przypadku szkół wyższych są to pieniądze istotne, ale uzupełniające, o tyle dla instytutów PAN dotacja statutowa jest podstawowym źródłem finansowania. Są to środki na utrzymanie budynków, administrację, płace i badania naukowe. Także na współpracę z zagranicą. Jednym słowem – na wszystko.

Tymczasem przyjęta w roku 2010 ustawa o zasadach finansowania nauki zakłada, że dotacja statutowa będzie stopniowo zmniejszana – do 50 proc. kwoty z 2010 r. w roku 2020. Inaczej mówiąc – do roku 2020 to, co ministerstwo przekaże bezpośrednio placówkom naukowym, ma zostać ścięte o połowę. W roku 2011 instytuty PAN były finansowane na poziomie średnio blisko 10 proc. niższym niż w 2010. Wszystko wskazuje na to, że w roku 2012 będzie to mniej o 17–20 proc. niż w roku poprzednim, bo pierwsza rata dotacji jest prawie o 12,5 proc. mniejsza niż przed rokiem. W sumie, w porównaniu do roku 2010, instytuty PAN otrzymają średnio o 30 proc. pieniędzy mniej.

– W takiej sytuacji już nie wystarczą zwolnienia w jednym czy drugim instytucie 3 czy 4 pracowników. To już jest zwijanie działalności – mówi prof. Marian Srebrny z Krajowej Sekcji NSZZ Solidarność PAN.

Bieganie z puszką – nowa dyscyplina naukowa Dlaczego ministerstwo ogranicza dotację statutową? Bo w nowej strategii głównym źródłem finansowania nauki mają być granty, pieniądze zdobywane w konkursach przez placówki naukowe. W języku minister Kudryckiej nazywa się to wprowadzaniem konkurencyjności w nauce.

– System grantów zaczął działać w Polsce w roku 1992. Do roku 2009 słyszeliśmy od władz, że granty są dodatkiem do pensji. Pani minister przyjęła, że granty będą zamiast pensji. Zmniejsza poziom finansowania działalności statutowej po to, byśmy wszyscy biegali z puszkami. Dotacja statutowa ma być tylko na zachowanie potencjału instytutów, lecz jak tak dalej pójdzie, tych pieniędzy nie wystarczy nawet na utrzymanie budynku i sprzątaczek – mówi prof. Marian Srebrny. – W żadnym cywilizowanym kraju takich rozwiązań nie ma. Wręcz przeciwnie – w każdym cywilizowanym kraju naukowiec ma wynagrodzenie, dodatkowo może mieć grant. Przy niektórych grantach jest wymagane, żeby w tym czasie wziął urlop bezpłatny w swojej uczelni – dodaje. Dotychczas granty służyły przede wszystkim na zakup potrzebnego wyposażenia, wyjazdy na konferencje itp., a nie na utrzymanie badaczy oraz instytutów. Udział w nich – zwłaszcza w naukach społecznych i humanistyce – dawał jedynie niewielką premię (rzędu 1–2 miesięczych uposażeń). Jeśli badacze mieliby się utrzymywać z grantów, musiałyby one wzrosnąć kilkanaście razy, co wydaje się zupełnie nierealne.

Systemowa blokada Dla instytutów PAN już teraz granty stanowią ważną część budżetu. Rzecz w tym, że aby wziąć udział w konkursie o duży grant europejski, należy się do niego przygotować, czyli zainwestować własne środki. Jeśli instytut dostaje na przykład 20 milionów złotych, musi mieć pieniądze, i to spore, idące w miliony, na prefinansowanie projektu. Skąd ma je brać? Przy okrojonej dotacji statutowej pozostaje tylko jedno wyjście – kredyt. Dlatego naukowcy z PAN alarmują, że ograniczenie dotacji to także systemowe blokowanie wejścia w konkursy. A tych przecież instytuty Akademii się nie boją. Granty, jak podkreślał wiceprezes PAN prof. Marek Chmielewski podczas ostatniego posiedzenia sejmowej podkomisji stałej ds. ekonomiki edukacji i nauki, nie zastąpią dotacji z jeszcze jednego powodu – nie zapewniają ciągłości finansowania badań naukowych. A i rozproszoną z powodu zmniejszenia dotacji kadrę nie tak łatwo znów zebrać, np. za dwa lata, gdy instytut otrzyma następny grant. W związku z nowymi zasadami finansowania nauki ustawowo powołano dwie nowe instytucje – NCN – Narodowe Centrum Nauki i NCBiR – Narodowe Centrum Badań i Rozwoju. Mają dzielić pieniądze przeznaczone na granty dla instytutów badawczych, szkół wyższych i instytutów PAN. Średnią pensję wyliczono tam na blisko 6 tys. złotych – to dwa razy tyle, ile zarabia profesor w wielu instytutach PAN.

Mleko się wylało Instytuty Akademii borykają się też z problemami kadrowymi. Nie dość, że na zatrudnienie młodych, zdolnych ludzi – bo szansę na etaty w PAN mają tylko najlepsi, nie ma pieniędzy, to odchodzą z nich doświadczeni pracownicy naukowi, nierzadko o renomie międzynarodowej. Przyczyna znowu leży w przyjętych przez ministerstwo rozwiązaniach systemowych. Od października 2010 roku pracownicy naukowi muszą wybierać podstawowe miejsce zatrudnienia. Oczywiście, dotyczy to również tych naukowców z PAN, którzy pracują też na uczelniach.

– Prywatne uczelnie płacą nam 2, 3, niekiedy nawet 4 razy więcej. Wobec tego wyboru praktycznie nie ma. Na szczęście w projekcie zmiany rozporządzenia minister nauki dotyczącego sposobu obliczania wysokości dotacji statutowej pojawiła się propozycja, by w algorytmie uwzględniać także tych pracowników, którzy zgodzą się, by wliczać ich do podstawy wyliczeń. Ale mleko już się wylało. Z instytutów PAN odeszło od jesieni 2010 r. 10–15 proc. samodzielnych pracowników naukowych – tłumaczy prof. Marian Srebrny. To odbija się m.in. na uprawnieniach instytutów do nadawania stopni naukowych doktora i doktora habilitowanego oraz występowania o tytuł profesora. Aby takie uprawnienia mieć, instytut musi zatrudniać określoną liczbę samodzielnych pracowników naukowych. Przy czym liczą się tylko ci, którzy zadeklarowali, że PAN jest ich podstawowym miejscem zatrudnienia – nawet najwybitniejszy profesor pracujący w Akademii, jeśli nie wybrał jej, jako pierwszego miejsca pracy, nic, pod tym względem, dla instytutu nie znaczy.

Od liczby wypromowanych doktorów, doktorów habilitowanych i profesorów w dużym stopniu zależy ocena instytutu, czyli przyznana mu kategoria naukowa. Ta zaś przekłada się bezpośrednio na poziom finansowania – placówki kategorii A otrzymują 100 proc. dotacji statutowej, te z kategorią B – 75 proc., te z kategorią C – 45 proc., i tylko na pół roku. 90 proc. instytutów PAN ma kategorię A, żaden nie ma kategorii C. W nowej kategoryzacji ministerstwo przewidziało kategorię A plus, i taka placówka ma otrzymywać 150 proc. dotacji. Dziś wiele instytutów PAN na pewno mogłoby tę superkategorię dostać. Tyle tylko, że rozporządzenie wykonawcze do tej kategoryzacji jest w lesie (dodatkowe fundusze na to nie są przewidziane). Czy resort zdąży się z tym wygrzebać, zanim niektóre instytuty PAN stracą, z powodu konieczności ograniczania badań, swoją szansę? Art. 104 ustawy o PAN, (którego nie było w rozesłanym do konsultacji projekcie ustawy, pojawił się podczas obrad komisji sejmowej i od razu został przyjęty) znosi dotychczas ustalany przez ministra taryfikator, ustanawiający dolne granice płacowych widełek (były one średnio o 1000–1200 zł niższe niż dolna granica płac na uczelniach). Teraz tabele plac ustala dyrektor instytutu. Zdaniem Krajowej Sekcji NSZZ Solidarność PAN art. 104 otwiera ustawowo drogę do dalszego obniżania i tak już drastycznie niskich wynagrodzeń w instytutach badawczych PAN, a tym samym obniżania poziomu badań naukowych w Polsce lub zniszczenia, co najmniej połowy instytutów i zespołów badawczych, zaplecza naukowego innowacyjnej gospodarki. W instytutach PAN skupiony jest znaczący potencjał badawczy, z rozpoznawalnym na świecie logo i dorobkiem. W rankingu SCImago Research Group, obejmującym ponad 2800 jednostek naukowych z całego świata, instytuty PAN zajęły 72 miejsce (instytuty w tym rankingu rozpatrywano łącznie). Zatrudniają ok. 3600 pracowników naukowych, podobnie jak duży polski uniwersytet. W ustawie budżetowej fundusze na działalność instytutów Akademii rozdziela MNiSW z puli środków na naukę. PAN, jako korporacja jest finansowana z innej części budżetu (81 mln zł na rok 2012). W 2010 roku średnie zarobki w Instytucie Historii Nauki PAN, w przeliczeniu na jednego pracownika, wyniosły brutto 2887,20 zł.

W grupie pracowników naukowych – 2958,50 zł. Średnie miesięczne wynagrodzenie brutto profesora zwyczajnego wyniosło 3886 zł (wynagrodzenie zasadnicze to 2770 zł), profesora nadzwyczajnego 3170 zł (pensja zasadnicza 2340 zł), adiunkta – 2228, 20 zł (wynagrodzenie zasadnicze 1890 zł), asystenta 2210,40 zł (zasadnicze wynagrodzenie 1810 zł). Tymczasem minister Kudrycka poinformowała posłów sejmowej komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży, w lutym 2011r., że w tym instytucie średnie zarobki profesora wynoszą 5600 złotych. Prośba o sprostowanie tej informacji, podpisana przez przewodniczącego Rady Naukowej Instytutu prof. Andrzeja Kajetana Wróblewskiego i jego dyrektora prof. Leszka Zasztowta została zlekceważona. Ewa Zarzycka

Wildstein: Trzeba powoli rozbijać mur zakłamania Należy badać sprawę do końca, szukać prawdy. Nie można się przejmować nienawistnym bełkotem osobników ze świńskimi ryjami i gumowymi penisami, czy innych, którzy zamiast mówić plują – uważa publicysta Bronisław Wildstein. Stefczyk.info: Media i politycy związani z rządem wracają do starej narracji. W przeddzień rocznicy katastrofy oskarżają PiS o wykorzystywanie polityczne tragedii i dzielenie Polaków. Jak Pan to ocenia? Bronisław Wildstein: Ja często powtarzam, że żyjemy w rzeczywistości zakłamanej do szpiku kości, odwróconej. Kłamcy nawołują do prawdy, prostytutki wołają o cnotę itd. Tragedia smoleńska jest rzeczą par excellence polityczną. Ta katastrofa nie powinna się zdarzyć, w cywilizowanym świecie nie zdarzają się podobne tragedie. Jeśli jednak ona miała miejsce to trzeba przeanalizować przyczyny, zobaczyć, kto odpowiada za śmierć 96 Polaków. Trzeba dojść osób odpowiedzialnych na różnych poziomach, np. na poziomie działań, które doprowadziły do pomniejszenia rangi wizyty itd. Istnieją ludzie odpowiedzialni za tę tragedię. Katastrofa jest, więc polityczna, podobnie jak inne duże wypadki. One są efektem czegoś. Stwierdzenie, żeby nie polityzować katastrofy, jest nonsensem.

Podobne głosy jednak często słychać. Mają one zastąpić rzetelną debatę? Warto zaznaczyć, że ci, którzy mówią o niepolityzowaniu, nie podejmują żadnej dyskusji merytorycznej. Zespół parlamentarny pod kierownictwem Antoniego Macierewicza skontaktował się z wybitnymi naukowcami, którzy przedstawili hipotezy dot. przyczyn katastrofy. One zostały poparte naukowymi badaniami i danymi. Czy ktoś odpowiedział na to alternatywną, przeciwną hipotezą? Czy jacyś naukowcy przedstawili inne hipotezy naukowe? Nie. Na te hipotezy odpowiedziano jedynie stekiem obelg, wyzwisk, ich autorów wysyłano do psychiatrów itd. Mamy do czynienia z sytuacją, w której obóz rządzący, który odpowiada przynajmniej politycznie za tę tragedię, robi wszystko, żeby prawda o tragedii nie dotarła do opinii publicznej. Tych, którzy próbują wyświetlić tę sprawę, obrzuca się obelgami, jednocześnie oskarżając ich o sianie konfliktów i dzielenie Polaków. Czasami aż słów brakuje, żeby odpowiedzieć na tego typu łajdactwo, kłamstwa i oszczerstwa.

Co w takim razie osoby szukające prawdy o katastrofie powinny robić? Reakcja powinna być taka, jaka jest. Trzeba badać sprawę do końca, szukać prawdy. Nie można się przejmować nienawistnym bełkotem osobników ze świńskimi ryjami i gumowymi penisami, czy innych, którzy zamiast mówić plują. Takimi sprawami nie warto się przejmować. Trzeba dochodzić prawdy. I to się dzieje. Dziś jesteśmy znacznie dalej w dochodzeniu prawdy o tym, co się zdarzyło w Smoleńsku. Ta prawda zaczyna się przesączać do opinii publicznej. Zespół Antoniego Macierewicza robi to, co powinno się robić w tej sytuacji.

Jednak wiadomości o jego pracach i ich wynikach są blokowane Większość tzw. głównych mediów blokuje wiadomości o katastrofie smoleńskiej, fałszuje tę sprawę do niebywałego stopnia. Widać to było np. po niedawnym wysłuchaniu publicznym w Parlamencie Europejskim. Na tym spotkaniu występowali m.in. naukowcy, którzy prezentowali hipotezy i swoje wątpliwości w tej sprawie. Popierali je wiedzą naukową. Jednak w serwisach informacyjnych nie pokazywano ich, nie przeprowadzono dyskusji nad ich hipotezami. W serwisach informacyjnych stwierdzano, że prezentowane były tam opinie PiSu i Jarosława Kaczyńskiego. Naukowe wyjaśnienia to jest pozycja PiSu. W głównym serwisie TVN – cytuję z pamięci – dziennikarz Jakub Prosiecki stwierdził, że Jarosław Kaczyński sugeruje, że Rosjanie niszczyli wrak. W Internecie każdy może zobaczyć, jak Rosjanie tną szczątki rządowego Tupolewa, jak wybijane są jego szyby łomem itp. Widać, że jest on niszczony. Jednak z TVN dowiadujemy się, że to jest sugestia Kaczyńskiego. My nie żyjemy w świecie faktów, nie odnosimy się do faktów. Okazuje się, że mamy do czynienia z sugestiami Jarosława Kaczyńskiego. Bardzo dużo ludzi w Polsce nie wie nic na temat katastrofy, ponieważ nie ma informacji o niej. Prawda o katastrofie jest niewygodna dla establishmentu, który dziś rządzi mediami. Trzeba, więc powoli mur zakłamania rozbijać. Rozmawiał saż

Śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej przedłużone o kolejne sześć miesięcy, do 10 października, przedłużono śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej - poinformowała w piątek PAP Naczelna Prokuratura Wojskowa. Jak powiedział rzecznik NPW płk Zbigniew Rzepa, w piątek prokurator NPW wydał postanowienie o przedłużeniu śledztwa na wniosek wojskowego prokuratora okręgowego w Warszawie? To kolejne przedłużenie polskiego postępowania dotyczącego katastrofy - ostatnio jego termin był zakreślony do 10 kwietnia. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo już w dniu tragedii: 10 kwietnia 2010 r. Jest ono prowadzone w sprawie "nieumyślnego sprowadzenia katastrofy w ruchu powietrznym, w wyniku, której śmierć ponieśli wszyscy pasażerowie samolotu TU-154 Sił Powietrznych RP, numer boczny 101, w tym prezydent RP, pan Lech Kaczyński oraz członkowie załogi". W sierpniu 2011 r. WPO postawiła zarzuty niedopełnienia obowiązków służbowych dwóm oficerom, którzy w 2010 r. zajmowali dowódcze stanowiska w 36 specpułku. Chodzi o organizację lotu Tu-154M w zakresie wyznaczenia i przygotowania załogi samolotu. Podejrzani nie przyznali się do winy i odmówili składania wyjaśnień. Za zarzucany czyn grozi im do trzech lat więzienia. W grudniu 2011 r. wojskowa prokuratura uzyskała jeden z ważnych dowodów w sprawie: opinię nagrania z kokpitu Tu-154M. Z ekspertyzy biegłych wynikało, że brak jest jednoznacznych ustaleń w sprawie obecności osób postronnych w kokpicie samolotu. Biegli uznali jednocześnie, że kokpit prawdopodobnie nie był hermetyczny, a drzwi do niego otwarte. Prokuratura nie dysponuje opinią jednoznacznie wskazującą na to, że dowódca Sił Powietrznych gen. Andrzej Błasik był w kokpicie. W ostatnich miesiącach prokuratura przeprowadziła trzy ekshumacje ofiar katastrofy. W 2011 r. biegli zbadali szczątki Zbigniewa Wassermanna, zaś w drugiej połowie marca tego roku dokonano badań ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki. Powodem ekshumacji były rozbieżności między dokumentacją sądowo-medyczną otrzymaną z Rosji a innymi dowodami, np. zeznaniami świadków. Prokuratura podkreślała jednocześnie, że nie ma wątpliwości dotyczących tożsamości ciał ofiar katastrofy. Niewykluczone jest, że w drugim kwartale dojdzie do spotkania polskich i rosyjskich prokuratorów prowadzących odrębne postępowania w sprawie katastrofy. Do spotkania miało dojść pierwotnie w lutym, jednak rosyjska prokuratura zapowiedziała przekazanie stronie polskiej kolejnej partii materiałów. Dopiero po przetłumaczeniu i przeanalizowaniu tych dokumentów zapadnie decyzja o ewentualnej potrzebie zorganizowania roboczego spotkania prokuratorów obu krajów. Wrak polskiego Tu-154M jest w dyspozycji Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. Wciąż nie wiadomo, kiedy miałoby dojść do jego przekazania Polsce. Komitet Śledczy FR podkreśla niezmiennie, że wrak maszyny jest dowodem również w jego śledztwie i powinien pozostać na terytorium Rosji do końca rosyjskiego postępowania. We wtorek miną dwa lata od katastrofy samolotu Tu-154M, którym na uroczystości w Lesie Katyńskim leciał prezydent Lech Kaczyński wraz z małżonką oraz m.in. przedstawiciele najwyższych władz państwowych i dowódcy wojska. W katastrofie zginęło 96 osób, wszyscy znajdujący się na pokładzie samolotu. PAP

Zdrowy rozsądek a prywatne banki Narastający kryzys gospodarczy „świń” (PIIGS) powoduje nie tylko wzrost napięcia społecznego i agresji przeciw władzy i jej bankierskim pryncypałom [1], jak to ostatnio miało miejsce podczas hiszpańskiego strajku generalnego 29 marca, ale również wzrost zainteresowania ogółu tych społeczeństw zagadnieniami finansowymi. Coraz więcej osób pragnie pojąć pryncypia finansowe rządzące naszym światem. Na przeciw temu wyszła między innymi zorganizowana w lutym br. konferencja uniwersytecka we włoskim mieście Rimini [2] pod nazwą Modern Money Theory 2012 Summit [3]. Wbrew pozorom, skwapliwie podtrzymywanym przez rządzącą oligarchię finansową, zagadnienia ekonomii stosowanej nie są niczym wielce skomplikowanym. Zarządzanie gospodarką suwerennego państwa jest w znacznym stopniu podobne do kierowania gospodarstwem domowym. Mało tego, jest ono nawet łatwiejsze, w tym aspekcie, że o ile budżet gospodarstwa domowego jest ograniczony dochodami jego członków i ich zdolnością kredytową, o tyle budżet państwa ograniczenia tego nie posiada. Suwerenny bank centralny będący pod kontrolą państwa może generować tyle pustej (niezwiązanej żadnym parytetem ze złotem) waluty ile zapragnie. Jeżeli więc nieposiadająca wykształcenia ekonomicznego przeciętna gospodyni jest w stanie kierować gospodarstwem domowym tak by nie popadło ono w ruinę, czemu nie mogą tego dokonać „wybitni” przywódcy państwowi, wsparci na dodatek mocno utytułowanymi „ekspertami”? Przyczyn jest kilka. Pierwszą i zasadniczą jest „uniezależnienie” banków centralnych od poszczególnych państw. Z dwóch rezerwowych walut, jedna (dolar) znajduje się we władaniu Federal Reserve, będącego konsorcjum kilku prywatnych banków, druga (euro) znajduje się w gestii ponadnarodowego tworu, jakim jest Europejski Bank Centralny (ECB). Banki emisyjne pozostałych państw Imperium Euroatlantyckiego (US &UE), do czasu ich ostatecznej likwidacji pozostają w zarządzie niezależnych od organów państwa klik, takich jak RPP w III RP. Członkowie tych „niezależnych” gremiów wykonują polecenia finansjery, która ich na te intratne posadki „namaściła”. Drugą, jest istnienie niezwykle skomplikowanego prywatnego sektora finansowego. Wysoki poziom jego komplikacji skierowany jest na maksymalne zdezorientowanie opinii publicznej, tak by rabunek zarówno mienia państwowego jak i drobno-prywatnego, który jest jedynym celem tego systemu, jak najdłużej uchodził społecznej uwadze. Propaganda mówiąca jakoby „nowoczesne systemy finansowe” wspomagać miały rozwój gospodarczy poprzez dostarczanie kapitału do realnej gospodarki, jest wierutnym kłamstwem, co dobitnie pokazują lata kryzysu, podczas którego system ten wsławił się ekstrakcją gigantycznych środków finansowych z tejże. Rolę źródła finansów spełniać mogłyby z powodzeniem i bez pośrednictwa prywatnych lichwiarzy suwerenne banki centralne. Trzecią, jest szkodliwa społecznie nobilitacja nauk ekonomicznych, będących w istocie stosunkowo prymitywnymi naukami społecznymi nijak się mającymi do stopnia wyrafinowania nauk ścisłych czy przyrodniczych. Tabuny ekonomicznych szarlatanów, żerując na hojnie im oferowanych przez oligarchię finansową grantach, rozpoczęła masową „produkcję” najprzeróżniejszych „teorii ekonomicznych”, za które to równie hojnie są wynagradzani prestiżowymi wyróżnieniami (np. Noblem). Mesjaszem tego patologicznego, wirtualnego świata został „wolny rynek”, który to sprytnie wykorzystywała do swych celów bankierska szajka. Wszytko to zostało dodatkowo zwieńczone agresywną propagandą medialną, która skutecznie ogłupiła społeczeństwa Imperium. Sam pisałem o tym wielokrotnie zarówno w przeszłości [4], jak i ostatnio [5]. Cóż jednak może zdziałać ktoś, kto nie jest „finansowym ekspertem”? Współczesne społeczeństwa Imperium Euroatlantyckiego doszły już do takiego stanu, że nie uwierzą w dwa-razy-dwa-jest-cztery, jeśli nie usłyszą tego z ust „wybitnego eksperta” zasiadającego w studio telewizyjnym „renomowanej” stacji, a bez chwili wahania zaakceptują dwa-razy-dwa-jest-siedem, jeśli „teza” takowa wypłynie z ust „noblisty”. Na szczęście, przynajmniej w krajach świń (PIIGS), kryzys skatalizował procesy myślowe wśród społeczności. W sukurs temu zjawisku przychodzą rosnące grupy utytułowanych ekonomistów, którzy nie przestając piastować stanowisk na „renomowanych uczelniach”, zaczynają mówić prawdę o ekonomii i finansach, legitymizując „szokującą” prostotę zjawisk ekonomicznych, na dodatek potwierdzaną wielokrotnie w praktyce. Do takich „renegatów” należą między innymi dr Michael Hudson [6] oraz dr Stephanie Kelton [7], profesorowie ekonomii na University of Missouri, Kansas City. Ich wykład, zatytułowany „Nowoczesna teoria monetarna a prywatne banki” i wygłoszony w Rimini, streszczam poniżej. Niezgodne z prawdą pozostaje wiele „niewzruszonych dogmatów wolnorynkowych”. Jednym z nich jest twierdzenie o samo-regulowaniu się cen w zależności od popytu i podaży. Zgodnie z tym dogmatem, w momencie, kiedy system kapitalistyczny osiągnie nadprodukcję, ceny danych wyrobów zaczynają spadać, tak, że stają się one osiągalne dla większej grupy konsumentów, którzy wykupują nadwyżki. Historia całego okresu kapitalistycznego wskazuje dobitnie, że tak nie jest. Na przeszkodzie funkcjonowania w praktyce tej, wydawałoby się logicznej, teorii stoi banalna ludzka zachłanność. W przypadku nadprodukcji, kapitaliści zamiast obniżać ceny swych produktów, zmniejszają tempo produkcji i pozbywają się nadmiaru siły roboczej. Wzrost bezrobocia powoduje dalsze zmniejszenie się popytu i w ten sposób nakręca się klasyczna spirala kryzysu. Dotychczas odwrócenie koniunktury następowało poprzez wzrost wydatków budżetowych, które najczęściej następowały w momencie celowo rozpętywanych wojen. Kapitaliści uzyskiwali w ten sposób okazję do kolejnych zysków, tym razem zaspokajając potrzeby militarne wojujących społeczeństw. Autorzy podważają też globalistyczny mit o możliwości likwidacji nadmiernego bezrobocia poprzez „podwyższenie kwalifikacji siły roboczej”, która dzięki temu znajdzie zatrudnienie w nowych „innowacyjnych” zawodach. W swych rozważaniach autorzy posługują się prostymi obrazowymi porównaniami, które pozwalają każdemu wyciągnąć samodzielnie logiczne wnioski. Jeśli na polu zakopie się 95 kości, a do ich poszukiwania wyśle 100 psów, to w najlepszym przypadku, tylko pięć z nich wróci „z pustym pyskiem”. Bardziej prawdopodobne jest to, że będzie ich większa liczba, gdyż część z psów będzie miała więcej szczęścia i znajdzie kilka kości, a zabraknie ich dla innych. Gdyby w odpowiedzi na to „podwyższyć” psom kwalifikacje, poprzez lepsze wytrenowanie ich zmysłu węchu, rezultat eksperymentu będzie podobny. Problem nie tkwi, bowiem w braku psich kwalifikacji, ale w niedoborze kości. Bezrobocie jest wysoce negatywnym zjawiskiem społecznym i gospodarczym, a system kapitalistyczny jest ze swej natury „bezrobotogenny”. W interesie kapitalistów jest, bowiem utrzymywanie wysokiego bezrobocia, które to pozwala im wymóc na pracownikach możliwie niskie wynagrodzenie. Po utracie pracy bezrobotni nie „wyparowują” jednak z przestrzeni społecznej. Póki istnieją, póty pozostają na społecznym garnuszku w bezpośredni lub pośredni sposób. Jeśli nie utrzymuje ich rodzina, lub system opieki społecznej, to zdobywają oni środki na swe utrzymanie na drodze kryminalnej. Według najnowszych badań Białego Domu, jeden amerykański bezrobotny kosztuje państwo 32 tysiące dolarów rocznie. A są to tylko koszty ekonomiczne.Znacznie bardziej dotkliwe są koszty społeczne i to zarówno dla bezrobotnych jak i społeczeństwa. Wzrost przestępczości, alkoholizmu, narkomanii, rodzinnych patologii, to tylko główne skutki bezrobocia. Sami bezrobotni popadają w depresje psychiczne, alienują się ze społeczeństwa i w trakcie przedłużającego się okresu zawodowej pasywności, tracą swe profesjonalne walory. Człowiek, który w swej naturze stworzony jest do twórczej działalności, degeneruje się w przypadku bezrobocia. Jeśli poziom bezrobocia jest bardzo wysoki, wraz z bezrobotnymi degeneruje się całe społeczeństwo. Mało tego stacza się ono w materialną przepaść, permanentnie marnując swój potencjał ludzki, a co za tym idzie i gospodarczy. Mechanizmy te rozumie doskonale oligarchia finansowa i używa ich obecnie, jako alternatywy w stosunku do czołgów i rakiet podczas agresji na wyselekcjonowane narody. Klasycznym tego przykładem jest III RP, która w dwie dekady po „pierwszej salwie bojowej” w postaci „reform” Balcerowicza, stoczyła się na gospodarcze dno, a samo społeczeństwo przekształciło się w pokracznego bękarta, żałosną karykaturę wielkiego Polskiego Narodu. I żadne globalistyczne bełkotliwe teorie nie zaprzeczą temu faktowi. To człowiek ma być podmiotem i jemu ma służyć gospodarka, a nie na odwrót! Niestety inny pogląd na to zagadnienie mają „finansiści”. Stąd też oczywisty wniosek, że cele kapitalizmu, tak jak i komunizmu, który jest jedynie jedną z jego wściekłych mutacji, stoją w całkowitej sprzeczności z celami Ludzkości. Innym istotnym mitem, obalonym przez cytowanych autorów, jest twierdzenie, że budżet państwa musi się „dopinać” w podobny sposób jak domowy. Autorzy przyrównują nowoczesny pieniądz do „punktowania” (score keeping). Jest on generowany głównie elektronicznie w nieograniczonych ilościach i jeśli państwo posiada kontrolę nad swym centralnym (emisyjnym) bankiem, może go kreować do woli. Czy ktokolwiek w trakcie meczu piłkarskiego martwi się, że może mu zabraknąć punktów do liczenia goli? – pytają się retorycznie autorzy. Nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie będzie rozważał takiej alternatywy. Jak więc nazwać „wybitnych europejskich przywódców”, którzy to na niezliczonych brukselskich szczytach, w pocie czoła konstruują system mający zabezpieczyć władane przez nich nacje od takiej właśnie ewentualności (bankructwa z powodu barku „punktów”)? Państwo nie musi ograniczać się w ilości kreowanych pieniędzy (punktów). Ogranicza je jedynie ilość dostępnych dóbr materialnych. Stąd też konieczność takiej polityki monetarnej, która nie powoduje nadmiernej inflacji lub deflacji. I w tym momencie rozprawiają się oni z koronnym mitem globalizmu, jakim jest „nieomylność” kapitalistycznego „mesjasza”, jaki jest „wolny rynek”. Abstrahując od faktu, że rynek nie jest „wolny”, gdyż manipulują nim w swym interesie oligarchowie finansowi dzięki zawłaszczonemu dostępowi do banków emisyjnych, to nawet po jego ewentualnym „uwolnieniu” nie będzie on „nieomylny”. Autorzy ilustrują to następującym przykładem. Gdyby Ziemianie wylądowali na planecie, na której transport odbywa się za pomocą pojazdów bez kierownicy, kierowanych jedynie za pomocą ograniczających drogę krawężników, uznaliby zapewne jej mieszkańców za idiotów. Zamiast wyposażyć pojazdy w kierownice, kosmici ci pozwalają im miotać się bezładnie od krawężnika do krawężnika, powodując wypadki i zatory. Podobna sytuacja panuje na ziemi, tyle, że w odniesieniu do gospodarki, która prowadzona „nieomylną ręką rynku” idzie od kryzysu do kryzysu, od jednej katastrofy do drugiej. Wyposażmy naszą gospodarkę w „kierownicę”. Niech państwo reguluje gospodarkę, tak jak reguluje się temperaturę w klimatyzowanym pomieszczeniu. Gdy jest za gorąco obniża się nastawienie termostatu, gdy za zimno podwyższa. Gdy gospodarka idzie ku recesji emituje się więcej punktów stymulujących ją (np. roboty publiczne-a nie zbrodnicze wojny), gdy się przegrzewa, „studzi się” ją podwyższając podatki. Dla dobra ogółu, państwo powinno absorbować wszystkich bezrobotnych, zapewniając im równorzędnie dochody i świadczenia, zmniejszając i zwiększając jedynie ich pulę w rytm fluktuacji gospodarki sektora prywatnego. Wydaje się, że powyżej naszkicowana alternatywa zaproponowana Europejczykom w Rimini , w stosunku do obecnej patologicznej i samo-destrukcyjnej gospodarki unijnej ma sens. Sam zaproponowałbym jedynie zmianę tytułu wykładu z „Nowoczesna teoria monetarna a prywatne banki”, na „Zdrowy rozsądek a prywatne banki”.

[1] http://www.counterpunch.org/2012/04/03/spain-fights-austerity/

[2] http://michael-hudson.com/2012/03/functional-finance/

[3] http://www.democraziammt.info/documenti/17-summit-eng-home.html

[4] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/

[5] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/323051

[6] http://www.michael-hudson.com/

[7] http://michael-hudson.com/wp-content/uploads/2012/GunsnButter_MMT_28.03.2012.mp3

Ignacy Nowopolski Blog

Zwierzęcy kapitalizm Rzadko, co śmieszy nas bardziej niż rządzący socjaliści halucynujący o liberalizmie i tzw. „zwierzęcym kapitalizmie”. Zwierzęcy kapitalizm należy, ma się rozumieć, ukrócić i ucywilizować. Najlepiej opodatkowując „bogatych”. Tymczasem w tym kapitalizmie, który ponoć mamy aż 40% zatrudnionych to zatrudnieni w sektorze państwowym. Jak dodamy jeszcze wiszących na rozmaitych zleceniach rządowych dla firm to pewnie zbierze się z tego większość? W dodatku średnia płaca w sektorze państwowym w Polsce jest o ćwierć wyższa niż w sektorze prywatnym i rośnie trzy razy szybciej. Czyżby to miało być wyróżnikiem kapitalizmu? Bo z pewnością nie są nim zbankrutowani bankierzy z gigantycznymi bonusami, którzy w symbiozie z rozbudowanym państwem opiekuńczym używają jego aparatu przemocy, aby wybailoutować się z kryzysu pieniędzmi zrabowanymi podatnikowi. To przecież czysty korporacjonizm, pokrewny raczej III Rzeszy czy Włochom Mussoliniego, a nie żaden wolnorynkowy kapitalizm. III Rzesza nazywała to przynajmniej po imieniu – socjalizmem. Jaki zresztą mógłby być ten zwierzęcy wolnorynkowy kapitalizm, w którym 5 milionów produktywnie zatrudnionych w sektorze prywatnym utrzymuje na swoich barkach cały 37 milionowy naród? Jeśli szukać jakiegoś zwierzęcego porównania to już bardziej pasuje do tego chyba wół w kieracie… A na poszukiwania śladów kapitalizmu trzeba się udać do komunistycznych Chin… Zaiste cały świat zachodni stoi dzisiaj na głowie… Podobna, co w Polsce dyktatura proletariatu kwitnie wszędzie, z bezzębnymi i ubezwłasnowolnionymi kapitalistami wyciskanymi jak cytryna i rozstawianymi po kątach przez państwową nomenklaturę. Nawet w dawniej kapitalistycznej Ameryce zatrudnieni w sektorze państwowym w tej czy innej formie stanowią 40% ogółu zatrudnionych. Olbrzymi państwowy lewiatan dominuje wszędzie życie gospodarcze i wysysa z niego żywotne soki. Nie produkując nic kosztuje krocie przewidywalnie bankrutując organizmy, na których pasożytuje. Kryzys zadłużenia jest tego namacalnym dowodem. Zresztą – parafrazując Kisiela – to nie żaden kryzys, to rezultat. I „rezultat” ten może okazać się punktem zwrotnym. Fala socjalizmu sięgnęła prawdopodobnie swojego zenitu i są znaki, że zacznie niebawem opadać. Nie, nie dobrowolnie, tak dobrze to nie będzie. Euro socjalizm będzie opadał z konieczności, bo po prostu zbankrutuje, tak jak przedtem jego radziecki protoplasta. Na naszych oczach zaczyna się właśnie rozchodzić w szwach, fasada budynku niebezpiecznie się rysuje. Jest nadzieja, że jej kolaps przeorze świadomość mas tak głęboko jak przeorała ją niegdyś w Ameryce Wielka Depresja lat trzydziestych w przemyśle i Dust Bowl w rolnictwie. Tak jak dzisiaj rozrośnięty do monstrualnych rozmiarów aparat państwowy zatrudnia 40% czynnej zawodowo ludności tak przed Dust Bowl w Ameryce prawie połowa zatrudnionych przypadała na rolnictwo. Ale w trzydzieści lat później, w latach 1960-tych, na roli zostało zaledwie 3% zatrudnionych. Przyjdzie czas, kiedy podobnej decymacji ulegnie gigantyczny aparat państwowy w Europie, wraz z milionami wiszących na nim bezproduktywnych darmozjadów. Socjalizm przeżyje swój Armageddon, w zwolnionym tempie, bankrutując i widowiskowo padając w końcu na nos. Państwo, jako organizacja zostanie przycięte do akceptowalnych rozmiarów a ludzie znowu zostaną pozostawieni samym sobie, bez państwowej kurateli… 2 Grosze

Nowy jeszcze “wspanialszy” świat Zmniejszenie światowej populacji, zniszczenie infrastruktury przemysłowej i odbudowa bogactwa światowych gatunków to dążenia możnych tego świata Próba zbudowania bezbożnego ładu na ziemi może mieć w przyszłości przykre konsekwencje. Współczesny rozwój nauki, oderwany od etyki, stanowi olbrzymie zagrożenie zarówno dla człowieka, jak i ludzkości w ogóle. Mocno lansowane ideologie stawiające sobie za punkt honoru wyjaśnianie wszystkim i wszędzie ukrytych sensów “szlachetnych przedsięwzięć” mogą wyłącznie niepokoić. – Ludzie powinni być genetycznie zmodyfikowani, żeby ratować planetę przed globalnym ociepleniem. Taka propozycja nie jest żartem, ale poważnym projektem rozważanym przez trzech bioetyków z New York University i Oxfordu. Ich tekst niebawem ukaże się na łamach “Ethics, Policy and Environment”, a na razie o projekcie opowiedział Matthew Liao na łamach “The Atlantic” – informuje portal fronda.pl. Z pewnością usłyszymy niebawem, że to kolejna teoria spiskowa, którą nie warto zaprzątać sobie umysłu. Niezależnie od tego prześledźmy propozycję dr Liao, “zatroskanego” globalnym ociepleniem klimatu. W jaki sposób pragnie on ratować ludzkość? Pierwszy krok, to możliwość podawania ludziom środków wywołujących niechęć do jedzenia mięsa. Co przez to zyskamy? W ten sposób można zlikwidować – przekonuje naukowiec – farmy hodowlane, które podobno odpowiadają za połowę emisji gazów cieplarnianych. Kolejna propozycja, to sztuczna ingerencja w organizm człowieka za pośrednictwem leków i modyfikacji genetycznych, aby spowodować zmniejszenie wzrostu u ludzi. Fronda.pl przypomina słowa uczonego: “jeśli zmniejszymy średni wzrost Amerykanów o zaledwie 15 centymetrów, otrzymamy w efekcie zmniejszenia masy ciała u mężczyzn o 21 procent, a u kobiet o 25 procent, co będzie oznaczać spowolnienie metabolizmu o odpowiednio 15 i 18 procent, bo mniej tkanki oznacza mniejsze zapotrzebowanie na energię i pożywienie”. To jednak nie koniec “rewelacji”. Pozostaje, bowiem kwestia kontroli urodzeń. Według dr. Liao należałoby wprowadzić rodzinny limit emisji gazów cieplarnianych. Ponieważ mniejsze dzieci (zmutowane genetycznie) emitowałyby mniej gazów w związku z tym taka rodzina mogłaby mieć więcej takich dzieci. “Rodzice, którzy chcieliby mieć większe dziecko, które emituje więcej gazów, mogliby mieć tylko jedno. Każda rodzina mogłaby, zatem decydować, czy chce mieć troje malutkich dzieci, czy jedno wielkie” – przekonuje “zatroskany” o klimat bioetyk.

Czyste powietrze i dobrobyt dla wybrańców Przytoczenie bratniego i równie szalonego pomysłu wydaje się w tym miejscu jak najbardziej zasadne. Swego czasu portal bibula.com, powołując się na informację źródłową znajdującą się na portalu endoftheamericandream.com przypomniał, iż w związku z narodzeniem się w ubiegłym roku siedmiomiliardowego obywatela świata, odżył stary głos o konieczności redukcji ludności. I to nie byle, jakiej redukcji, bo sięgającej aż 90 proc. populacji. Celem miałby być dobrobyt i czyste powietrze. – Na portalu endoftheamericandream.com ukazał się obszerny artykuł, analizujący wypowiedzi “elity światowej” od wielu lat propagującej redukcję liczby mieszkańców Ziemi. Ekonomiści, politycy i naukowcy otwarcie mówią o potrzebie zmniejszenia liczby ludności aż o 90 proc., by Ziemia liczyła jedynie 500 mln mieszkańców – czytamy na portalu bibula.com. Radykalni obrońcy środowiska są jednocześnie zwolennikami szerokiego propagowania antykoncepcji i dokonywanych aborcji. “Założyciel amerykańskiej stacji CNN Ted Turner wielokrotnie postulował ograniczenie liczby ludności nawet do 250 mln. Według niego, byłby to idealny poziom. Dave Foreman, współzałożyciel Earth First, mówi, że zmniejszenie naszej populacji do 100 milionów jest jednym z jego trzech głównych celów. Pozostałe dwa, to zniszczenie infrastruktury przemysłowej i odbudowa bogactwa gatunków na całym świecie” – informuje portal. Wśród możnych tego świata warto wspomnieć też Billa Gates’a, który postulował wynalezienie szczepionki pozwalającej na zmniejszenie populacji mniej więcej od 10 do 15 proc. Problem ten podejmował również Michaił Gorbaczow, który okazał się zwolennikiem zmniejszenia populacji świata o 90 proc. Oczywiście kryzys ekologiczny to przyczyna, dla której za pomocą antykoncepcji, aborcji należałoby – w jego mniemaniu – regulować liczebność światowej populacji.

Nowy-stary totalitaryzm Forma Orwellowskiej czy Haxleyowskiej wizji świata, kontroli umysłów i urodzeń nabiera nowych kształtów. Ważne jest tylko to, aby się nie sprzeciwiać i nie kwestionować “naukowych” odkryć. Tu nie ma miejsca na polemikę, która traktowana może być tylko w kategoriach “myślozbrodni”. Nowy sformatowany “posłuszny” człowiek, oto docelowy produkt myśli postępu. Czy próba modyfikowania człowieka ma szansę powodzenia? Można wątpić, że pomysł się powiedzie, uderza, bowiem w prawo naturalne, którego zmienić nie można. Jednak szalone pomysły z pewnością mogą ich autorom wymknąć się spod kontroli. W tej wizji troska o odpowiedni klimat dla “wartościowych” ludzi miałaby być okupiona męczeństwem osób “mniej wartościowych” (tzw. orwellowskich proli). Dzisiejsze projekty możnych tego świata nawiązują do znanych teorii. Można dla przykładu przypomnieć koncepcję Thomasa Roberta Malthusa, który w przyroście ludności widział zagrożenia głodu i nędzy. Dlatego postulował zakaz udzielania pomocy materialnej ubogim warstwom społecznym w Anglii. Współczesny neomaltuzjanizm również chce regulować (redukować) przyrost naturalny. Argumentuje się różnie, straszy się biedą i wrogim klimatem. Paradoksalnie inżynierowie społeczni planują ratowanie ludzkości poprzez walkę z człowiekiem, (którą zawsze można ładnie nazwać zgodnie z kanonem językowej poprawności politycznej) lub sztuczne eksperymenty prowadzone na jego organizmie. Niby myśl utopijna, a jednak realna i bardzo groźna. Jacek Sądej

06 kwietnia 2012 "Komisja Trójstronna jest wysiłkiem mającym zbudować przewagę nadrzędną wobec narodowych centrów władzy politycznej”- uważa Barry Goldwater, swojego czasu republikański kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, niezwiązany z Komisją Trójstronną, ale jej przeciwnik. Może, dlatego nie został prezydentem Stanów Zjednoczonych. Bo po roku 1973, od kiedy powstało coś tak prywatnie ponadnarodowego- przynajmniej dwóch prezydentów USA - było członkami tej Komisji. Jimmi Carter i Bill Clinton. Członkami Komisji Trójstronnej byli lub są: Dawid Rokelleler, Johny Rockefeller IV - syn Dawida, Mario Monti, Zbigniew Brzeziński, Jerzy Baczyński, Marek Belka, Janusz Palikot, Andrzej Olechowski, Zbigniew Wróbel, Maciej Zięba, Sławomir Sikora i dziesiątki innych z różnych krajów. „Jako zarządcy i twórcy systemu będą rządzić przyszłością poprzez utworzenie światowej władzy ekonomicznej”- twierdzi Goldwater? Jest to rodzaj rządu światowego, w którego gremiach ustala się różne rzeczy, do których dziennikarze nie mogą dotrzeć, bo posiedzenia Komisji Trójstronnej i Klubu Bildelberg są zamknięte dla prasy.. W końcu jest to prywatne przedsięwzięcie, tyle, że uczestniczą w nim osoby najważniejsze w poszczególnych krajach.. Prezydenci, bankierzy, wpływowi ludzie kultury.. Do takiego gremium przynależy lub przynależał, pan Janusz Palikot - obecna gwiazda mediów, którego pełno codziennie w środkach masowej dezinformacji.. Nawet jak przynależał, to, jako ”król” Komisji Trójstronnej – na zawsze zachowa majestat.. I widać po stosunku prokuratur - że jest to osoba nietykalna. Ten człowiek stoi ponad prawem i może robić, co chce.. W demokratycznym państwie bezprawia.. Prokuratury umarzają sprawy przeciw niemu.. Sądy i sprawiedliwość, sądami i sprawiedliwością, ale ktoś tym wszystkim musi kierować. No, bo skąd prokuratury mają wiedzieć, komu mają umarzać?” Kto wygra w polu - wygra i w sądzie”- twierdził Klucznik Gerwazy? Czas płynie, a tak naprawdę wszystko pozostaje po staremu.. No, bo, na jakiej podstawie prokuratura umorzyła postępowanie wobec pana Janusza Palikota, gdy wyszła sprawa wpłat na jego kampanię parlamentarną roku 2005, gdzie studenci i emeryci oraz martwe dusze wpłacały po 20 000 złotych żywej gotówki, tylko po to, żeby pan Janusz został posłem? Radomska prokuratura- po przesłuchaniu 50 osób - nie znalazła oznak przestępstwa w postępowaniu Janusza Palikota i nie doszukała się faktów, że sam pan Janusz wpłacał te grube pieniądze na swoją kampanię.. To samo z tymi 60 milionami złotych, które ukrył przed żoną.. Pan Janusz jest czysty ja łza.. I moim zdaniem pozostanie czysty na wielki.. Wystarczy przynależność do ponadnarodowej Komisji Trójstronnej.. Nawet pan Lech Wałęsa powiedział wczoraj, że panuje w Polsce wielki bałagan (???) Niemożliwe? W Polsce bałagan? Przecież wywalczył pan Lech Wałęsa” demokrację i wolność”. I mamy przecież niezależne prokuratury i sądownictwo.. Tylko nie wiadomo, od czego niezależne. Najpewniej od sprawiedliwości.. Dlaczego w Wielki Piątek, drugi dzień Triduum Paschalnego, dzień upamiętniający śmierć Chrystusa na krzyżu- zajmuję Państwa czas człowiekiem takim jak pan Janusz Palikot? Człowiekiem bardzo niebezpiecznym dla Polski, człowiekiem bez skrupułów, wrogiem Polski i wrogiem całej cywilizacji łacińskiej..? Bo umocowanym w niebezpiecznym gremium międzynarodowym, wpływowym i bezwzględnym w budowaniu Nowego Wspaniałego Świata i likwidacji państw narodowych.. I to, co powiedział wczoraj, gdy chrześcijanie zajęci Mszą Wieczerzy Pańskiej, usłyszeli z ust pana posła Palikota, wcześniej zamieszczonych na portalu „ społecznościowym”, że poseł Jarosław Gowin to” katolicka ciotą”.(????). To oczywiście prowokacja podczas Świąt Wielkiej Nocy, a merdia z wielką satysfakcją transmitują tę właśnie wypowiedź, bo ona jest najważniejsza podczas przygotowania do Świąt Wielkiej Nocy.. „To obłudna katolicka mentalność”.. Dlaczego katolicka mentalność jest obłudna? Może bliżej by wyjaśnił tę sprawę pan poseł antychryst- Janusz Palikot- i to podczas przygotowania do Świąt. Ciekawe, czy jeszcze podczas Śniadania Wielkanocnego merdia będą tę sprawę przypominać? To nawet poprzednia komuna uszanowała Wielką Noc? Nie oczekuję tego od członków i sympatyków Komisji Trójstronnej- oczywiście, bo to wrogowie nie tylko Chrystusa, ale całej cywilizacji łacińskiej.. I do jej likwidacji prawdopodobnie się zbierają po cichu i bez rozgłosu.. Jakoś o przynależności pana Janusza do tego gremium- merdia nie mówią, dziennikarze nie analizują, nie dociekają. „Komisja Trójstronna jest międzynarodowa i jest przeznaczona by być środkiem dla multinarodowej konsolidacji interesów bankowych/handlowych.Procesy te mają być ustalane poprzez przejęcie kontroli nad polityką rządu Stanów Zjednoczonych. Komisja Trójstronna jest skoordynowaniem wysiłków na rzecz przejęcia kontroli monetarnej, intelektualnej, kościelnej i politycznej. Konsolidacja ta ma być sporządzona by bardziej cicho, bardziej wydajnie działać dla tworzenia społeczności światowej”- tak twierdzi Barry Goldwater. I z takim bagnem związany jest pan Janusz Palikot, który pozwala sobie na wiele.. „Gowin zachowuje się jak katolicka ciota. „- Takie obelgi miota antychryst, pod adresem- skądinąd porządnego człowieka, ale w złym towarzystwie.. Kilka dni temu spotkali się pan Janusz Palikot z panem Donaldem Tuskiem.. Może wtedy ustalali algorytm działania? Tym bardziej, że istnieje nieformalny związek pomiędzy Platformą Obywatelską, a Ruchem Palikota.. Razem będą rozwalać to, co jeszcze w Polsce tradycyjne.. W końcu pan Donald Tusk swojego czasu napisał, że” polskość to nienormalność”.. A katolicyzm od zawsze związany jest z Polską.. Atak na katolicyzm- to atak na Polskę… I na to odważa się pan Janusz Palikot, wraz z tym wszystkimi zaprzańcami stojącymi za nim.. Moim skromnym zdaniem to, co mówi i pisze obecnie pan Janusz Palikot- to tak jakby to powiedziała i napisała międzynarodowa Komisja Trójstronna.. To jest tylko tuba! I narzędzie do wywoływania chaosu.. A Polacy - jak na razie - są tradycyjni i nie dają się uwieść fałszywym prorokom.. Ilu ich było przez wieki? Tych łotrów podszytych fałszem.. Współczesnych faryzeuszy postępu.. WJR

Jak minister Nowak PKP naprawiał?

1. Wczoraj minister transportu Sławomir Nowak ogłosił, że rada nadzorcza grupy PKP dokonała zmian w zarządzie głównej kolejowej spółki, powołując nowy 3 osobowy zarząd składający się z jednego z najbliższych współpracowników Balcerowicza, Jakuba Karnowskiego, dotychczasowej prezes Marii Wasiak i dotychczasowego ekonomisty w firmie Ernst&Young Piotra Ciżkowicza. W ten sposób ruszyła zapewne karuzela kadrowa w spółkach grupy PKP, tyle tylko, że kolejne odwołania i powołania będą odbywały się już bez tak wielkiego rozgłosu i konferencji prasowych ministra. Te wczorajsze powołania i odwołania miały być okazją do pokazania ministra Nowaka, jako człowieka z wizją, który nie boi się radykalnych zmian kadrowych, byle tylko polska kolej się rozwijała.

2. Okazuje się jednak, że ta zmiana została przeprowadzona w sposób, który na pewno kosztuje nas podatników spore pieniądze, miał być robiony według światowych wzorców, a wyszło zwyczajnie po kumotersku. Otóż resort wynajął za duże pieniądze firmę headhunterską, która miała wyszukać najlepszych kandydatów do zarządu PKP, ale okazuje się, że już w styczniu tego roku minister Nowak, obiecał stanowisko prezesa PKP, wspomnianemu Jakubowi Karnowskiemu. Na starym zarządzie minister nie zostawił suchej nitki, a wiceprezesem nowego została poprzednia prezes spółki PKP Maria Wasiak, która zresztą w tym zarządzie przepracowała ostatnie klika lat i jak najbardziej zasadne jest pytanie skoro to był zarząd bardzo zły, to, dlaczego dla jego prezesa znalazło się miejsce w nowym (czyżby chodziło o silne polityczne i osobiste powiązania byłej już Pani prezes z czołowymi politykami Platformy). Członkowie zarządu będą teraz mieli wynagrodzenia 3-4 razy wyższe niż ich poprzednicy, ponieważ będą zatrudnieni na kontraktach menadżerskich. Widać, że ministrowie z Platformy uwielbiają takie kontrakty dla swych dobrych znajomych, a ich skutki my podatnicy, mogliśmy już odczuć, kiedy odchodził prezes spółki Narodowego Centrum Sportu, Rafał Kapler. Wtedy dowiedzieliśmy się, że na takich kontraktach wynagrodzenia po 20 tysięcy złotych miesięcznie, to normalka no i są jeszcze dodatkowo kilkuset tysięczne premie za sukces, przy czym ten ostatni jest najczęściej niezdefiniowany.

3. Nowy zarząd ma się zająć poprawą wykorzystania środków europejskich (do tej pory został rozliczony zaledwie 1% z nich), choć według raportu Komisji Europejskiej już na pewno Polska nie wykorzysta 400 mln euro środków na kolej, a może być jeszcze gorzej i poziom tych start może sięgnąć 1,8 mld euro. PKP ma 4,5 mld zł długów i te zobowiązania wręcz uniemożliwiają jej działalność w tym wykorzystywanie środków europejskich, bo jak brakuje środków na bieżące wydatki, to skąd mogą się znaleźć środki chociażby na 15% wkład własny. Nowy zarząd ma te środki pożyczać na rynku, a ponieważ koleje ciągle jeszcze mają sporo majątku, więc już niedługo może się okazać, że ten majątek jest zastawiony w różnych bankach, a wtedy prywatyzacja różnych spółek kolejowych będzie już tylko formalnością. Zdaje się, że nowy prezes wręcz specjalizuje się w tego rodzaju operacjach.

4. Przy takim podejściu te najlepsze kąski z polskich kolei, znajdą się w rękach zagranicznych inwestorów, a to co wymaga dużych inwestycji w dalszym ciągu zostanie na garnuszku biednego państwa. Poważnie się obawiam czy nowy prezes PKP dostał zadanie rozwoju kolei czy raczej regulowania starych długów, przy pomocy wyprzedaży majątku. Redukowane zapewne będą także koszty przy pomocy kolejnej fali zwolnień grupowych, bo fachowcy od Balcerowicza w zasadzie potrafią prowadzić tylko tego rodzaju operacje: masowe zwalnianie pracowników i wyprzedaż majątku. Za jakiś czas pewnie się okaże, że kolej w Polsce jest już dochodowa tyle tylko ,że obsługuje 2 linie jedną z północy na południe, drugą z zachodu na wschód, a pozostałe części naszego kraju mają sobie radzić bez kolei.

Zbigniew Kuźmiuk

O wyższości "Żyda" nad "Chamem" Trudno nie parsknąć szyderczym śmiechem, gdy się "Gazeta Wyborcza" zanosi świętym oburzeniem nad nowym prasowym projektem środowiska SLD - miesięcznikiem "Tak po prostu". Przyczynę świętego oburzenia, którego wyrazicielką jest czołowa redakcyjna specjalistka od mokrej roboty, Agnieszka Kublik, stanowi fakt, iż w piśmie tym pisywać ma Marek Barański. Dla mojego pokolenia Barański to postać pamiętna. Jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci wroniego "Dziennika Telewizyjnego" w czasie stanu wojennego, człowiek, który firmował różne bardzo nikczemne, propagandowe materiały w nim emitowane, przygotowywane - dziś nie ma już co do tego wątpliwości - albo pod ścisłym nadzorem bezpieki, albo wręcz bezpośrednio przez nią. Bodaj najgłośniejszym z nich była zmontowana taśma z podsłuchu rozmowy internowanego wówczas Lecha Wałęsy z bratem, i tak zresztą stosunkowo dla Wałęsy litościwa, bo najbardziej go ośmieszający passus (akurat piszę o nim w świątecznym "Uważam Rze") Barański, a raczej "zadaniujący go" esbecy wycięli, uznawszy słusznie, że wypuszczenie wygadywanych przez Wałęsę absurdów sprawi, iż nikt w ogóle nie uwierzy w autentyczność nagrania. "Marek Barański to symbol najbardziej obmierzłego dziennikarstwa - o ile to w ogóle można nazwać dziennikarstwem - Polski Ludowej" - pisze, skądinąd zgodnie z prawdą, redaktor Kublik. I oburza się, że taki obmierzły symbol ma czelność w nowym piśmie lewicy domagać się, by SLD "broniło wolności obywatelskich". Taki towarzysz Barański śmie się w ogóle wypowiadać, i to jeszcze o prawach człowieka i obywatela! Trudno - powtórzę - nie parsknąć szyderczym śmiechem. Tak, towarzysz Barański ma faktycznie życiorys nieciekawy i ani myślę go bronić. Ale w maszynie komunistycznej propagandy był tylko małym trybikiem. Nie przesadzajmy. Kimże był jeden z wielu reżimowych propagandystów, wobec takiego na przykład Jerzego Urbana? Urban był nie tylko symbolem "najbardziej obmierzłego dziennikarstwa" PRL, był najwyższym szefem Barańskiego i dziesiątek jemu podobnych, zarządcą całej maszynerii kłamstwa, obmowy i manipulacji.

I gdzie jest dzisiaj ten Urban? Ostatnio mogliśmy go słuchać w należącym do tej samej, co "Gazeta Wyborcza" Agory radiu Tok FM, gdzie wyrokował z wyżyn swego autorytetu, nieomal w rocznicę śmierci bł. Jana Pawła II, że "Wojtyła to był pan nikt, marny krakowski aktorzyna". Jakoś to nie oburzyło ani pani Kublik, ani jej szefa. Skądże, przyjaźń niezłomnego moralisty Adama Michnika z tą kreaturą jest powszechnie znana, o wspólnych bibkach i biesiadach obu panów bywało nieraz głośno. Chyba nawet najbardziej tępy leming musi sobie zadać pytanie, o co tu chodzi. Barański ma siedzieć cicho i cieszyć się, że w ogóle mu wolno chodzić po ulicy, nie ma prawa się publicznie wypowiadać, z racji swej haniebnej przeszłości. A Urban ma prawo, ba - media Agory traktują go, jako autorytet. Pani Kublik podkreśla z moralną odrazą, że Barański nigdy w życiu nie wyraził skruchy, nic złego w swym życiorysie nie widzi, ba, dumny jest, że zwalczał propagandę klasowego wroga skutecznie. No, ale Urban też nigdy w życiu żadnej skruchy nie wyrażał, też jest dumny... Ba, żeby tak Urban ograniczał się do zachwalania wolności obywatelskich, żeby tylko poniewierał Polską, polskością i Papieżem Polakiem - jaki "Gazeta Wyborcza" ma do tych wartości stosunek, celnie podsumował Jarosław Marek Rymkiewicz, a Agora swą reakcją dobitnie trafność jego opinii potwierdziła. Ale Urban ma też od Michnika szczególny glejt, uprawniający go do plucia nawet na te wartości, które są mediom Agory najdroższe. Michnik jakoś nie przestał mu podawać ręki, gdy - podśmiewając się z przyznanego naczelnemu "Wyborczej" tytułu "Europejczyka Roku" - nazywał go z lubością "Żydem Roku". Nawet, gdy w czasie kampanii prezydenckiej urbanowe "Nie" zdemaskowało Mariana Krzaklewskiego, jako Żyda po matce, "Wyborcza" tylko najdelikatniej napomniała go w jednym (słownie: jeden) komentarzu. No, proszę sobie wyobrazić, jakie piekło by rozpętał Michnik, gdyby jakiś prawicowy oszołom pod nazwiskiem, na łamach powtórzył był uporczywie od lat kolportowaną pogłoskę, jakoby ojciec Aleksandra Kwaśniewskiego był jednym z tych licznych stalinowskich ubeków, którym po roku 1956 nadano nowe tożsamości, i jakoby w czasach, gdy wyrywał "polskim faszystom" paznokcie nie nazywał się wcale Kwaśniewski tylko Stolzman. No, niechby, kto... Listy protestacyjne, setki artykułów i filipik, apele do światowej opinii publicznej, skargi z prośbą o specjalną rezolucję do Rady Europy, Zgromadzenia Generalnego ONZ i Bóg wie, co jeszcze... Ale Urban - inna sprawa. Jeden drobniutki komentarzyk w tonie "a fe, to przesada, tak nie wypada". Tygodnik "Wprost" podsłuchał kiedyś panów Michnika i Urbana, jak biesiadując w warszawskiej knajpie naśmiewali się z chamskich nazwisk prawicowych dziennikarzy. "Jak to-to się nazywa, jakiś Warzecha, jakiś Semka..." - rechotali, według nigdy nie zdementowanej relacji "Wprost" panowie, de domo, Szechter i Urbach, i to by sugerowało, że podstawą ich szczególnej wspólnoty jest pochodzenie. I że to, dlatego Urbanowi dostępna jest łaska wybaczenia ogromu popełnionych w życiu świństw i prawo bycia autorytetem moralnym, a Barański, który nabroił o wiele mniej, ale nie należy do ekskluzywnego klubu, ma trzymać mordę w kubeł. Jeśli ktoś postawi taką tezę, to ja się z nią zasadniczo zgodzę - z jedną wszelako nader ważną poprawką. A mianowicie, że nie chodzi tu o pochodzenie etniczne, żydowskie, bo z obu panów żadni Żydzi, więcej powiem, każdy z nich jest sam w sobie obrazą dla tego narodu. Chodzi o pochodzenie społeczne, pochodzenie z "żydokomuny" (można już chyba używać tego słowa, skoro odczarował je publicznie sam szef Żydowskiego Instytutu Historycznego). W obłudzie "Wyborczej", która odprawia moralistyczne egzorcyzmy nad Barańskim, a znacznie odeń gorszego Urbana fetuje i szanuje, widzimy po prostu kolejny przejaw zajadłej wewnętrznej wojny, toczonej latami w PZPR i w całej w ogóle formacji wychowanej przez komunizm. Odsyłam do klasycznego tekstu Jedlickiego o "Chamach" i "Żydach" w Partii, publikowanego niegdyś u Giedroycia. Na pewno jest dostępny w sieci, a choćby i nie chciało się komuś szukać, wprowadzone nim do debaty historycznej nazwy partyjnych obozów mówią wszystko. Piszę akurat o Urbanie, bo to wyjątkowa kanalia, ale przecież takich przykładów, dobitnie negliżujących nicość zadętej moralistyki "Wyborczej" jest wiele. Tak, jak Barański był tylko drobnym łobuzem przy Urbanie, tak i Urban był tylko małym pomagierem u Jaruzelskiego. A czy oburza "Wyborczą", gdy się dziś Jaruzelski kreuje na patriotę, na obrońcę wolności i autorytet moralny? Rozumiem, że jego zbrodnie przeciwko Polsce i Polakom mediom Agory nie przeszkadzają, ale przecież u schyłku lat sześćdziesiątych Jaruzelski z właściwą sobie gorliwością i zapałem "odżydzał" kadry dowódcze tzw. ludowego Wojska Polskiego. Nikomu by tego nie wybaczono, ale Jaruzelski - okay, nie ma sprawy, "odpieprzcie się od generała". Bo odkupił swe winy, po latach oddając władzę tej właściwej, jedynie słusznej opozycji - "demokratycznej", a nie tej narodowo-katolickiej. Czyli, w dużym uproszczeniu mówiąc, właśnie "Żydom", którzy po Marcu wprost z Partii poszli tę właściwą, jedynie słuszną opozycję tworzyć. Jaruzelski, Kiszczak, Urban, najgorsze komunistyczne kreatury tego okresu, zostały przez niezłomnego moralistę i jego gazetę rozgrzeszone, choć ani o rozgrzeszenie nie prosiły, ani nigdy nie wyrażały najmniejszego żalu za grzechy. A kto to taki Barański? Mały neptek na ich usługach, za które mu zresztą podziękowali kopniakiem w de. Naszmacił się w DTV, i żadnych akcji w banku czy innej intratnej synekury nie dostał. Potem poszedł do czarnej redakcyjnej roboty u Urbana, zbudował mu ten dochodowy szmatławiec, a potem Urban szurnął go stamtąd bezceremonialnie (wspominam o dalszych losach byłego propagandysty DTV nie żeby go żałować, bo zasłużył sobie swymi życiowymi wyborami na takie "Bóg zapłać", ale dlatego, że jego niewłaściwe pochodzenie społeczne zapewne miało i w tym swój udział). I oto teraz ten Barański właśnie, nie żaden z jego przełożonych, ma być symbolem całego zła PRL, a przynajmniej jego obmierzłej propagandy? Jaja sobie pani robi, pani Kublik? Nie, oczywiście wiem, że nie o jaja tu chodzi. Chodzi o innego z partyjnych "chamów", który stoi dziś na drodze nowemu faworytowi niegdysiejszej "żydokomuny" - lansowanemu przez nią na odnowiciela lewicy Palikotowi. Więc "Wyborcza", dla której przez długi czas był Miller cennym sojusznikiem przeciwko "polskiemu ciemnogrodowi" zmienia front, i wali w szefa SLD i w jego nieskłonną do palikotyzacji formację, czym popadnie. Kiejkutami, oburzeniem najświętszym, że toleruje Barańskiego, że nowe pismo z Millerem na pierwszej stronie kradnie historyczną tradycję odwilżowego "Po prostu"... Po prostu, jak zwykle u Michnika i jego hałastry, wysokie tony moralistyki i najwyższe etyczne pienia są tylko instrumentem bieżącej i bardzo niskiej politycznej propagandy, prowadzonej w interesie popieranej przez niezłomnego moralistę koterii. Dlatego właśnie tak żałosne, by nie rzec wręcz - rzygliwe - daje to skutki. Rafał Ziemkiewicz

Donald Tusk bardzo się myli Jeżeli "Gazeta Wyborcza" (5 bm.) wiernie cytuje premiera Tuska, to na spotkaniu z sędziami Trybunału Konstytucyjnego miał on, tonem pretensji, powiedzieć, że w niektórych państwach Unii Europejskiej "ulega się pokusie", aby wykorzystywać sądy konstytucyjne do "kwestionowania integracji" - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Jadwiga Staniszkis.

- Tusk myśli, że takie arbitralne sprawowania władzy zyska mu uznanie w Unii. Głęboko się myli - zaznacza profesor. Czy chodziło mu o Niemcy, gdzie pani kanclerz Merkel przed każdą zmianą traktatową (czy choćby proceduralną) sprawdza w Trybunale Konstytucyjnym czy nie przekracza to granic dopuszczalnej przez niemiecką konstytucję "przestrzeni integracyjnej"? W Niemczech stosuje się zresztą dodatkowe standardy. Na przykład pytając "ile jest jeszcze państwa w państwie"? Ciekawie zresztą, jak u nas brzmiałaby odpowiedź na to pytanie. Bada się też, czy dane rozwiązanie nie narusza wartości leżących u podstaw konstytucji. I, w sytuacjach granicznych, gdy racja stanu Niemiec wymaga nowych rozwiązań, dopuszcza się "rewolucyjną legislację" przekraczającą dotychczasową "konstytucyjną przestrzeń integracji". Wszystkie te kroki są ściśle sformalizowane – nie ma mowy o arbitralności A u nas premier Tusk (podobnie jak kiedyś komuna z jej ogólną zasadą "kierowniczej roli partii") nie chce sobie krępować rąk przejrzystymi procedurami, czy też dyskusją o polskiej racji stanu. Tusk myśli, że takie arbitralne sprawowania władzy zyska mu uznanie w Unii. Głęboko się myli. Tam wiedzą, że arbitralność (i brak procedur) uniemożliwia ewentualne pociągnięcie do odpowiedzialności. A odpowiedzialność jest fundamentem, jakości i godności państwa. I – demokracji. Która także, o czym Tusk zapomina, wymaga podziału władz? Już dziś zresztą widać, że lekceważenie procedur zaczyna szkodzić rządowi Tuska w Unii Europejskiej. Kiedyś, właśnie w Wirtualnej Polsce zwracałam uwagę, że minister Bieńkowska, chcąc szybko wydać unijne środki na innowacje, kilkusetmilionowe sumy kieruje do wielkich firm zagranicznych, którym łatwo wyłożyć kwoty na udział własny. Mimo że ich projekty są często wtórne, niedopracowane lub wcale nie "innowacyjne". A nie wspiera się rodzimych wynalazków, także w małych i średnich firmach, czy uczelniach, gdzie brak środków na wdrożenie pomysłów. A dziś Komisja Europejska zakwestionowała polskie wydatki z funduszu innowacji na ponad 3,5 mld euro, używając podobnych argumentów. Tuskowi wydaje się, że jego układność polityczna wystarczy w Unii. Ale okazuje się, że Unia wciąż – szczęśliwie – to "dyktat formy". I chodzenie na skróty czy luzactwo, jakie prezentuje rząd Tuska jest natychmiast przez urzędników unijnych wyłapywane. Co więcej, gdy jednym z głównych wyzwań dla systemu emerytalnego i finansów państwa będzie konieczność dopłat z budżetu, (bo przyszłe emerytury będą poniżej minimalnego poziomu), to kwestia polityki prorozwojowej jest być lub nie być? To, bowiem jedyna szansa na wyższe pensje, i – emerytury. A hojne wspieranie przez min. Bieńkowską firm zagranicznych i wcale nie innowacyjnych (żeby tylko szybko wydać unijne pieniądze) jest tego przeciwieństwem!

Jadwiga Staniszkis

Wolnorynkowy model miasta Ulice polskich miast rzadko bywają natchnieniem dla poetów. Rozpadające się kamienice, peerelowskie blokowiska oraz prostokątne bryły domów jednorodzinnych tworzą niekiedy krajobraz bardziej niż przygnębiający. W odpowiedzi na ten stan rzeczy osoby zarządzające architekturą miejską wyjaśniają najczęściej, że szkaradność polskich miast wynika ze zniszczeń wojennych, z braku gustu wśród współczesnych architektów, z winy ich poprzedników albo z braku odpowiednich dotacji z budżetu centralnego. Oczkiem w głowie każdego miasta są natomiast zawsze zabytki z dawnych wieków, najczęściej pochodzące jeszcze ze średniowiecza. Zmiana ich pierwotnego kształtu jest dziś prawnie zakazana, ale też nikomu nawet do głowy nie przychodzi majstrowanie przy najładniejszych budynkach w mieście. Cała ta sytuacja stanowi spory paradoks, z którego nawet nie zdajemy sobie sprawy. Oto, bowiem żyjąc w epoce, która szczyci się tym, że przewyższa minione wieki we wszystkim – od nauki i techniki począwszy, a skończywszy na ustroju społecznym i filozofii – nie jesteśmy w stanie wznieść budowli dorównujących pięknem tym, które wznoszono setki lat przed nami. Mamy do dyspozycji lepsze materiały, lepszy sprzęt, lepszych specjalistów, ale w tworzeniu architektonicznych dzieł sztuki jesteśmy bezradni. Turyści masowo odwiedzają Rzym, Pragę, Kraków czy też Florencję tylko po to, aby choć przez chwilę poczuć smak dawnych czasów. Nowy Jork i Hongkong też mają swoich entuzjastów, ale nieporównanie mniej licznych.

Wolna architektura Na czym polega sekret uroku pozostałości miast z wieków średnich? Odpowiedzi możemy udzielić wprost: na wolnorynkowym podejściu do ich istnienia, którego dziś zaniechano. W dawnych czasach miasta należały do konkretnych osób, które wprawdzie wchodziły w skład kasty tworzącej państwo, ale posiadały niezależne majątki. W Polsce miasta należały do króla, biskupów bądź magnatów. Swojego miasta nie mógł założyć każdy, kto chciał, ale na pewno było o to łatwiej niż dziś. Czasami zakładano je tuż przy już istniejących – np. Kleparz założył Kazimierz Wielki, jako konkurencję dla niemieckiego Krakowa, a wiele miast powstało z inicjatywy biskupów katolickich (Paczków, Głuchołazy, Bodzentyn). W przeciwieństwie do tamtych czasów, dziś miasta nie mają jednostkowych właścicieli, a założenie własnego miasta jest całkowicie niemożliwe. Filozofia współczesności jest taka, że miasto raz założone powinno istnieć na wieki, nawet, jeśli jest żywym trupem. Wiele miasteczek w Polsce istnieje tylko i wyłącznie dzięki państwowym subwencjom przeznaczanym na pensje urzędników, nauczycieli, przedszkolanek, bibliotekarek i utrzymujących ich miejsca pracy w czystości sprzątaczek. Choćby nawet dane miasto przynosiło wyłącznie straty oraz pozbawione było jakichkolwiek oznak sensownego życia gospodarczego, nie ma żadnego właściciela miasta, który zmieniłby przeznaczenie terenu, np. przemieniając miejscowość w pola uprawne. Bezpańskie miasta konkurują ze sobą w pewnym zakresie także i dziś, ale cóż to za konkurencja, skoro i tak wiedzą, że „zawsze” będą istnieć. Państwo nie dopuści przecież do zlikwidowania żadnego większego miasta, gdyż zwyczajnie nie ma środków na zainwestowanie w zbudowanie od podstaw nowego. Absurd tej sytuacji zrozumiemy najlepiej, jeśli wyobrazimy sobie sytuację, w której o klientów konkurowałyby państwowe sklepy (przypomnijmy sobie PRL). Niektóre z takich sklepów mogą dla rozrywki podjąć konkurencję o klienta, ale zasadniczo nie czują nigdy lęku o swój los, gdyż z definicji będą zawsze istnieć. Dążenie do przypodobania się klientom jest im obce, gdyż to nie oni zadecydują o ich bycie lub niebycie. W identyczny sposób współczesne miasta nie są w stanie podjąć ze sobą rzetelnej konkurencji, gdyż u samych podstaw udaremnia ją państwo. W III RP jest pod tym względem znacznie lepiej niż za PRL, ale i tak o zbyt wielu rzeczach istotnych dla miast decydują władze centralne.

Socjalistyczna infrastruktura Wadliwy jest także dzisiejszy system tworzenia infrastruktury dla miast. Drogi łączące miasta nie są budowane na podstawie zgłaszanego przez ich właścicieli popytu, lecz buduje je Lewiatan według własnego uznania. Podobnie jest z kolejami, drogami wodnymi, połączeniami lotniczymi oraz elektrowniami. W ten sposób większość inwestycji powstaje w ciemno, bez uwzględnienia realnego zapotrzebowania miast. Gdyby inwestycje infrastrukturalne powstawały na drodze zwyczajnej konkurencji rynkowej, pozwalałoby to na optymalizację środków według realnych potrzeb ludzi tworzących każde miasto. W dawnych wiekach niszczone przez podboje miasta nieraz porzucano i lokowano od nowa. Pozwalało to na dużą oszczędność środków oraz szybsze ich odtworzenie. Dziś nawet, gdy miasta w praktyce przestają istnieć (jak np. Warszawa czy też Stalingrad), odbudowuje się je od podstaw, często kosztem innych aglomeracji. Zwróćmy uwagę, że w XX wieku powstało w Polsce zaledwie kilkanaście nowych miast i świadczy to niewątpliwie o tym, jak dalece państwo ogranicza swobody gospodarcze obywateli poprzez niedostosowywanie lokacji miast do potrzeb wciąż zmieniającej się gospodarki rynkowej. Sentyment do własnego miasta to rzecz jak najbardziej ludzka, ale wymogi rzeczywistości są takie, iż nasze miejsce pracy i zamieszkania jest uzależnione od innych członków społeczeństwa i zgłaszanego przez nich popytu na nasze produkty. Wiele osób chciałoby mieszkać w urokliwym i dzikim miejscu, lecz niewiele z nich byłoby w stanie się tam utrzymać. Ludzie migrują za pracą i domem także dziś, lecz ich starania nie są optymalizowane przez państwo, które usztywnia rynek zakładania i posiadania miast. Skutkiem tego mieszkamy nie tam, gdzie byłoby to najbardziej ekonomiczne, a jednocześnie monopolistyczny właściciel wszystkich miast – Lewiatan – czyni je szpetnymi, gdyż nie musi walczyć o klientów odpowiednio przyjazną architekturą oraz układem urbanistycznym. Powstające w średniowieczu wsie i miasta nazywane były czynszowymi, gdyż mieszkanie w nich związane było z uiszczaniem stałej opłaty. Dzisiejsze największe miasta Polski, takie jak Wrocław, Poznań, Gdańsk czy Kraków, konkurowały ze sobą o zamożnych mieszczan. Kamienice należały – w przeciwieństwie do czasów dzisiejszych – do osób prywatnych, które dbały o ich stan i czyniły z nich niekiedy prawdziwe dzieła sztuki. Wraz z końcem średniowiecza, które tak bardzo podziwiamy dziś chociażby we Wrocławiu, Toruniu czy Krakowie, miasta zostały jednak upaństwowione. Wpierw uczyniono je stolicami województw podległych władzy króla, a następnie odebrano im samorządność, samodzielność prawną i zlikwidowano czynsz odprowadzany do miejskiej kasy. To „wyzwolenie” okazało się zgubne w skutkach dla miast, które stopniowo zaczęły upadać.

Czy brzydkie miasta należy burzyć? Istnieją w Polsce miasta tak poczwarne, że lepiej by dla nich było, aby nigdy nie istniały. Czasami burzenie jest o wiele tańsze niż gruntowny remont, więc najlepiej byłoby je unicestwić i spróbować wznieść od nowa. I nie chodzi tu bynajmniej o kwestie wyłącznie estetyczne, lecz ekonomiczne, gdyż atrakcyjność otoczenia ma przełożenie na wartość nieruchomości. Kto nie wierzy, niech spróbuje kupić nieruchomość na krakowskiej starówce. Problem jednak w tym, że za sprawą państwa w kwestii własności miast panuje dziś spory bałagan i zlikwidowanie miasta wymagałoby uzyskania zgody na przeprowadzkę od wszystkich mieszkańców. Wolnorynkowe miasta, w przeciwieństwie do dzisiejszych, musiałyby przyjąć model czynszowy, tak jak w dawnych czasach, gdyż w razie niekorzystnych warunków gospodarczych ich likwidacja nastręczałaby zbyt wiele problemów. Właściciel miasta przynoszącego mu straty mógłby korzystać z zapisu w umowie o wynajem powierzchni miejskiej przewidującego likwidację miasta np. z rocznym terminem wypowiedzenia. Jego klienci mogliby w ten sposób zawczasu zaplanować przeprowadzkę do innego miasta i ułatwić całą operację. Rozwiązaniem dzisiejszego problemu „bezpańskości” metropolii mogłoby być uwolnienie rynku zakładania miast. W Polsce nie brak przestrzeni, na których osoby prywatne mogłyby zakładać własne miasta. Gdyby dać ludziom swobodę, przeprowadziliby się ze swych poczwarnych mieścin do miejsc, w których byłyby proste chodniki, ulice zieleniłyby się klombami, a architektura cieszyła oko. Miasta będące własnością państwa opustoszałyby z racji braku konkurencyjności, a na ich miejscu powstałyby łąki, pola i lasy, które prywatni przedsiębiorcy musieliby wpierw poświęcić na rzecz nowych miast. O tym, że jest to możliwe, niech poświadczy przykład chińskiego miasta Shenzhen na południu kraju, które z małej rybackiej wioski przekształciło się w ciągu kilku dekad w 10-milionową aglomerację. Jego panoramę tworzą wprawdzie same wieżowce ze szkła i stali, ale taka zabudowa i tak sprawia lepsze wrażenie niż potworki zbudowane w Polsce w ciągu ostatniego stulecia…

Jakub Wozinski

Kaczyński szykuje się do wcześniejszych wyborów „Premier Kaczyński jest tym politykiem, na którym spoczywa brzemię zbudowania większości i odsunięcia od władzy tego rządu, który mamy dzisiaj. Przywrócenia polskiej racji stanu w polskiej polityce” – przekonywał 24 marca Marek Jurek. Szef Prawicy Rzeczypospolitej na wspólnej konferencji prasowej z Jarosławem Kaczyńskim ogłosił powstanie strategicznego sojuszu obu partii, zakładającego m.in. wspólny start w wyborach. Dzień wcześniej Jarosław Kaczyński wezwał polityków PiS, którzy odeszli z partii, do powrotu. Akcja PiS miała „przykryć” odbywający się również 24 marca kongres założycielski Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobro, ale się nie powiodła. Jak zauważył Marek Migalski, opinia publiczna ujrzała dwóch starszych panów (Kaczyński i Jurek) ściskających się w pustej sali i tłumy wiwatujące na cześć młodego lidera na kongresie partii Ziobry? Kaczyński nadal ma problem. Większość Polaków nie zauważyła rozłamów i dla nich Ziobro wciąż jest liderem PiS. Gdy w końcu dostrzegą ów podział, to nie wiadomo, kogo poprą.

Kaczyński kontra Ziobro Dla uważnie śledzących wydarzenia na polskiej scenie politycznej sojusz Marka Jurka z Kaczyńskim mógł być zaskoczeniem. Kilka miesięcy wcześniej Jurek podpisał, bowiem porozumienie Ziobrą. Jeszcze kilkanaście dni wcześniej zapowiadało się, że Prawica Rzeczypospolitej zostanie ścisłym sojusznikiem Solidarnej Polski. Fiasko negocjacji w tej sprawie miało miejsce około połowy marca. Ziobro chciał, bowiem nie tyle sojuszu, co przyjęcia Marka Jurka i Mariana Piłki do swojej partii. Nie był zaś zainteresowany przejmowaniem struktur regionalnych Prawicy Rzeczypospolitej, które uważał za nieefektywne i tworzące tylko przyszłe problemy przy układaniu list wyborczych. Z kolei PiS chciał powrotu Jurka, ale nie zgadzał się na powrót Mariana Piłki. Jak twierdzą moi informatorzy z PiS, Kaczyński nie może darować Piłce, że w czasach AW„S” storpedował jego szanse na objęcie funkcji wicepremiera. Kwestię przyszłości Mariana Piłki na razie odłożono po to, aby publicznie ogłosić porozumienie. Nikt nie ma wątpliwości, kto podyktował warunki porozumienia między PiS a Prawicą Rzeczypospolitej. Kaczyński kazał Jurkowi ogłosić sojusz w sali konferencyjnej Polskiej Agencji Prasowej – tej samej, w której kilka miesięcy temu Jurek ogłaszał sojusz z Ziobrą. Natężenie przepychanek personalnych w szeroko rozumianym obozie polskiej prawicy spowodowane jest sporą szansą na wcześniejsze wybory. Krucha większość koalicji rządowej PO-PSL (234 posłów z 460) i spory dotyczące podwyższania wieku emerytalnego mogą skutkować politycznym kryzysem i wcześniejszymi wyborami. Te ostatnie mogą zostać wymuszone także przez protesty przeciwko zapowiadanym „reformom” rządu. Dzisiejsze przepychanki na prawicy to właśnie „sucha zaprawa” przed możliwymi wyborami. – Taka gra bez piłki – jak skomentował jeden z polityków PiS.

Syndrom Millera O pojawieniu się realnej możliwości odsunięcia Tuska od władzy pisał komitet polityczny PiS w liście wzywającym do powrotu. Przypadek Janusza Palikota pokazał, że wystarczy tylko jeden silny lider, rozpoznawany przez elektorat, aby można było uzyskać znaczne poparcie. Kaczyński niewątpliwie boi się, że Ziobro nie tylko zabierze jego partii kilka punktów procentowych, ale stworzy realną alternatywę dla PiS. Zagrywka z propozycją „amnestii” dla uciekinierów z PiS i pojednania miała na celu pokazanie, że to właśnie Kaczyński jest orędownikiem zjednoczenia prawicy. Dosyć przykrą niespodzianką dla niego był, bowiem fakt, że rozłamowcy skupieni wokół Ziobry wciąż cieszą się zaufaniem wyborców PiS (ponad 70 proc.) Dowodem na to, że elektorat bardzo wolno przyswaja informacje o woltach politycznych, jest sprawa Leszka Millera. W 2007 roku były premier odszedł z SLD, który nie pozwolił mu kandydować. Dokonał spektakularnego transferu do Samoobrony i… przegrał wybory. Gdy kilka miesięcy po tych zdarzeniach badano popularność polityków SLD, okazało się, że dla elektoratu twarzą partii jest właśnie… Leszek Miller. Paradoksem polskiej sceny politycznej jest to, że partie chcące pozyskać prawicowy elektorat głoszą lewicowe programy gospodarcze. Warto przypomnieć, że PiS, które za swoich rządów znacznie obniżyło podatki, w ogóle nie mówiło o tym w kampanii wyborczej; „kłóci się to z wizją solidarności społecznej, którą głosimy” – tłumaczył mi jeden z liderów tej partii. Obecna walka w obozie dawnych polityków PiS toczy się nie tyle o stworzenie nowej, jakości prawicy, co o podział starego elektoratu. W tej grze będzie tylko jeden wygrany – Platforma Obywatelska.

Jan Pinski

Cudu ma nie być. Czyli jak biskup słucha się “GW” Czy nie nagrodzenie Oscarem filmu „W ciemności” Agnieszki Holland, a także pominięcie go wśród wyróżnionych obrazów na festiwalu Prowincjonalia we Wrześni na rzecz „Róży” jest objawem ukrytego antysemityzmu członków Amerykańskiej Akademii Filmowej i wielkopolskich widzów? Oczywiście, że nie! Ale wydanie w Poznaniu reprintu książki „Najświętsze trzy hostie 1399” zostało przez „Wyborczą” i medialnych sojuszników uznane za promowanie antysemityzmu. Okazuje się, że ci, którzy zaciekle walczą ze wszystkimi, nawet najmniejszymi objawami niechęci do Żydów, i z łatwością na lewo i prawo przyklejają swoim przeciwnikom łatki antysemitów, sami są największymi wrogami naszej wspólnej, pełnej blasków i cieniów polsko-żydowskiej historii. Msza 10 lutego i promocja reprintu książki „Najświętsze trzy hostie 1399” Mieczysława Noskowicza oraz prezentacja zabytkowych monstrancji w poznańskiej parafii Bożego Ciała zgromadziła tłumy parafian. Oburzyło to bardzo poznańską „Gazetę Wyborczą” od lat walczącą z XIV wieczną historią wykradzenia z kościoła dominikanów trzech Najświętszych Hostii i sprofanowania ich, najprawdopodobniej przez trzech Żydów, w kamienicy przy ul. Żydowskiej. Dlatego gazeta rozpoczęła tygodniową kampanię prasową i oskarżyła proboszcza ks. Wojciecha Maćkowiaka, wydawnictwo Wers Zbigniewa Rutkowskiego i księgarnię Sursum Corda Rity Wilowskiej o promowanie antysemityzmu. Co ważne, „Najświętsze trzy hostie” są sygnowane imprimaturą poznańskich władz kościelnych. Oznacza to, że książka miał i ma pozwolenie na druk oraz oficjalną aprobatę miejscowego biskupa lub ordynariusza. W tym samym czasie entuzjastyczną recenzję reprintu zamieścił tygodnik „Przewodnik Katolicki” wydawany przez poznańską Kurię. Recenzent pisze, że „rzetelnie zebrane w niej informacje nie zdeaktualizowały się”.

Reprint z komentarzem i bez Ten sam reprint, również wydany w tym roku, ale przez wydawnictwo Rosemaria „Trzy najświętsze hostie”, z przedmową wydawcy sprzedawany był w lutym w księgarni św. Wojciecha należącej do poznańskiej Kurii. – Dzień lub dwa dni temu ostatnie książki zostały sprzedane. Wybuchła jakaś afera wokół książki – powiedziała nam pracownica księgarni. Pytana o to, czy książka będzie jeszcze dostępna w księgarni odpowiedziała, że nie. Wydawnictwo Rosemaria w przedmowie zatytułowanej „Legenda?” również skłania się do poglądu, że na podstawie zgromadzonych kronik miejskich i źródeł, profanacja hostii przez Żydów miała miejsce. Zwłaszcza, że trzydzieści stron zostało wydartych z miejskiej kroniki. – „Trzy najświętsze hostie” w księgarni św. Wojciecha nikomu nie przeszkadzały, choć mówią o tym samym – żali się nam Wilowska. Zresztą o cudzie poznańskim przeczytać można było już wcześniej w publikacjach innych renomowanych wydawnictw. Oficyna M z Krakowa w „Cudzie eucharystycznym w Polsce” opisuje historię profanacji hostii. Z kolei w książeczce wydanej przez Fidei „Eucharystyczne wydarzenia w Sokółce” dowiadujemy się, że pierwszy cud eucharystyczny w Polsce miał miejsce właśnie w Poznaniu. Poznaniacy pytani przez nas znają historię cudu i to jest dla nich najważniejsze. Nikt z nich nie ma pretensji i nie obwinia Żydów.

Legenda, fakty i cud Przykościelna salka karmelitańska, w której odbywają się również spotkania poznańskiego Klubu „Gazety Polskiej”, nie zdołała pomieścić na promocji książki Noskowicza wszystkich zainteresowanych historią cudu eucharystycznego. Nakład „Najświętszych trzech hostii 1399” to tysiąc egzemplarzy. Pomysłodawcą wznowienia książki jest właścicielka księgarni Rita Wilowska wraz z wydawnictwem Wers. Książki rozeszły się błyskawicznie, ale są jeszcze dostępne w księgarni Sursum Corda na Rynku Łazarskim 1. Księgarnia to jedyne w mieście miejsce, w którym można dostać niepodległościową i chrześcijańską literaturę. Sursum Corda to także miejsce spotkań ze znanymi i lubianymi na prawicy ludźmi. Zbeszczeszczone hostie zostały porzucone na nadwarciańskich łąkach i szczęśliwie odnalezione. To zdarzenie z końca XIV w. do dziś budzi gorące spory wśród historyków i poznaniaków. Trudno jednoznacznie ustalić, czy sprawcami kradzieży i profanacji byli poznańscy Żydzi, czy wydarzenie zostało wpisane w czarną legendę domniemanych wybryków antykatolickich. Zdarzenie było impulsem dla króla Władysława Jagiełły, który był fundatorem wybudowania kościoła w miejscu odnalezienia hostii. Miejsce stało się Sanktuarium Bożego Ciała i celem pielgrzymek w XV i XVI wieku. Dzięki licznym cudom uzdrowień, przypomnianym chociażby w „Kronice Miasta Poznania” z 1992 r., Sanktuarium stało się centrum kultu Cudu Eucharystii i było popularniejszym miejscem niż Jasna Góra.

- Książka interesowała mnie jedynie w kontekście zaistniałego cudu eucharystycznego, a czy zamieszani byli w to Murzyni, Hindusi czy Cyganie nie ma to dla mnie żadnego znaczenia – podkreśla Rita Wilowska, pytana przez nas o cel wydania książki. – Jeden z pozostałych jeszcze oryginałów książki Noskowicza został znaleziony dwa lata temu na śmietniku i przyniesiony do naszej księgarni przez naszą klientkę. Tak narodził się pomysł na przedruk, by poznaniacy wiedzieli o tak ważnym wydarzeniu z 1399 r. – opowiada Wilowska. Mieczysław Noskowicz był poznańskim znanym dziennikarzem, wydawcą zbiorów modlitw i śpiewników religijnych. Zaangażowany w działalność kulturalno-oświatową, był członkiem Towarzystwa „Sokół” i radnym miasta Poznania. Zmarł w 1959 r. – Autor informacje o cudzie eucharystycznym w Poznaniu czerpał z kronik Jana Długosza, publikacji ks. Tomasza Tretera oraz ks. Jana Kantego Kowalskiego – podkreśla pani Rita. Marzeniem Wilowskiej i ks. Wojciecha Maćkowiaka jest odrodzenie się kultu eucharystycznego w Poznaniu, uczynienie z kościoła p.w Bożego Ciała miejsca pielgrzymek i wpisania go w Trakt Królewsko-Cesarski w Poznaniu. Jest to nazwa trasy turystycznej, które podlega Urzędowi Miasta, ale mimo sporych pieniędzy nie jest popularny wśród turystów i poznaniaków. – Dlaczego nie moglibyśmy wrócić do tego zapomnianego kultu? Ilość przybyłych osób pokazała, że coraz więcej ludzi poszukuje nadziei, wartości, które coraz trudniej znaleźć w codziennym szarym życiu, przepełnionym troską o przeżycie kolejnego dnia. Ludzie poszukują po prostu lepszego świata, świata, który dać może chyba tylko Pan Bóg. Nie odbierajmy im tej nadziei – apeluje Rita Wilowska.

Reakcja władz Kościoła Po rozpętaniu nagonki rozmawialiśmy z ks. proboszczem Maćkowiakiem. – Chcę się ze sprawą przespać, przeczekać i powrócić do tematu – odpowiedział niechętnie pytany. Dla rzecznika poznańskiej Kurii ks. Maciej Szczepaniak wydanie i promocja książki bez komentarza to nieznajomość posoborowego ducha nauczania Kościoła. Nieoficjalnie udało się nam dowiedzieć, że rzecznik rozmawiał z ks. proboszczem Maćkowiakiem. Miał on się zgodzić z rzecznikiem i wycofać z promocji książki. Próbowaliśmy się potem dodzwonić do proboszcza, ale nie odbierał już telefonów. Nieoficjalnie powiedziano nam, że „ksiądz został złamany”. Do księgarni Sursum Corda zawitał również Stanisław Zasada pisujący do „Tygodnika Powszechnego”. To były rzecznik prasowy Kurii Arcybiskupiej, byłego metropolity poznańskiego abp Juliusz Paetz, z czasów oskarżenia go przez „Rzeczpospolitą” o molestowanie seksualne księży i kleryków. Zasada proszony przez Włodzimierza Wilowskiego o nie notowanie treści dwugodzinnej rozmowy zaczął ją nagrywać. Pytany o autoryzację odpowiedział, że nie potrzebuje jej. – Tekst o państwa sprawie nie będzie pochlebny – zapowiedział Wilowskim, którzy opowiedzieli nam o tej wizycie. I rzeczywiście Zasada wytyka Sursum Corda przede wszystkim ich prawicowość, bo zapraszają na spotkania zamiast ks. Bonieckiego – to sugestia z rozmowy z Wilowskimi, prawicowych polityków i publicystów. Natomiast „Wyborcza” publikowała kolejne teksty potępiające inicjatorów wydania „Najświętszych trzy hostii 1399”. Dla Anny Wolff-Powęskiej, przez lata publicystka „Wyborczej” i długoletniej szefowej Instytutu Zachodniego to groźna prowokacja. Natomiast Tomasz Ratajczak, przygotowujący publikację na temat architektury kościoła Bożego Ciała, pisze o poznańskich freskach, namalowanych przez cenionego franciszkanina Adama Swacha w XVIII w., a przedstawiających trzech Żydów kłujących hostie, że ich „przecież nie będziemy niszczyć” i dlatego należy powiesić w kościołach, „które do dziś są pomnikami antyjudaizmu” tablice prostujące oszczerstwa. Ratajczak apel skierował do abp Stanisława Gądeckiego. Arcybiskup w rozmowie z „Wyborczą” zgodził się z sugestią Ratajczaka i samej gazety, że muszą zawisnąć tablice wyjaśniające kontekst historii. Nagonkę medialną kontynuowała Nina Nowakowska w Radio Merkury. Ta poznańska kopia Janiny Paradowskiej zaprosiła do dyskusji na temat trzech hostii Tomasza Polaka. To były ksiądz Tomasz Węcławski, który dokonał apostazji, czyli wystąpił z Kościoła, zmienił nazwisko, pozostawiając sobie jedynie tytuł profesora. – „Niewyjaśniona jest świadomość polskiego katolicyzmu wobec antysemityzmu” – stwierdził na antenie Polak, obecnie motocyklista, prowadzący ze swoją żoną Beatą Pracownię Pytań Granicznych na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. – „Pogląd ten jest regułą” – usłużnie wtórował mu Tomasz Lisiecki z Polsat News, dla którego spór o koncesję dla TV Trwam „to jest wojna”. Polak dodał również, że „wartości chrześcijańskie się nie zweryfikowały dla wszystkich Europejczyków”, dlatego nie mogły być wpisane do preambuły Konstytucji Europejskiej. Nagonkę opisywało warszawskie Stowarzyszenie przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii. Do nagonki dołączyły również „kultowe” w środowiskach antyklerykalnych „Fakty i Mity”. „Wyborcza” tuż przed kolejną rocznicą Marca 68, używającej pałki antysemityzmu udało się zatłuc reaktywację kultu Cudu Eucharystycznego w Poznaniu. Gazeta w nagonce przypominającej najgorsze wzorce gomułkowszczyzny i moczaryzmu, oskarżyła księdza i boga winnych ludzi o odchylenie prawicowo-antysemickie. Udało jej się wciągnąć do tego postępowych katolików oraz samego arcybiskupa Gądeckiego. Jednak cała operacja się nie udała. Dla poznaniaków jest to przede wszystkim cud eucharystii, bez obwiniania poznańskich Żydów, a nie jak chce „Wyborcza” antysemicka legenda.

Marcin Kuberka

Powtórka z rozgrywki Rozmowa z prof. dr hab. Henrykiem Ciochem, senatorem RP: - Posłowie Platformy Obywatelskiej, ponownie wnieśli do laski marszałkowskiej praktycznie te same projekty ustaw: O spółdzielniach mieszkaniowych i Prawo spółdzielcze odrzucone wcześniej prze Sejm poprzedniej kadencji. Co Pan, jako prawnik i senator sądzi o takich praktykach? - Jestem zaskoczony, a jednocześnie zdumiony. Kiedy trwały prace nad ustawą Prawo spółdzielcze, której inicjatorem był w 2004 i 2005 roku prezydent Aleksander Kwaśniewski, później w Sejmie została powołana specjalna komisja, która zakończyła prace i projekt został złożony u marszałka, ale kadencja się skończyła to prace nad tym projektem nigdy nie zostały wznowione?  Nigdy nikomu nie przyszło do głowy ażeby do tego projektu wracać, choć uważam, że był to bardzo dobry projekt, Podobnie jak bardzo dobry projekt został przygotowany przez ekspertów prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który później został odrzucony w pierwszym czytaniu. Nawiązywał on do ustawy z 1920 roku, pierwszej polskiej ustawy o spółdzielczości, powszechnie uznawanej za jedną z najlepszych w Europie. Wydaje się, że gdyby tę ustawę po niewielkich korektach odświeżyć, to mogłaby ona dziś z powodzeniem obowiązywać. Natomiast, gdy chodzi o prace nad dwoma projektami poselskimi w poprzedniej kadencji, które nie wyszły z Sejmu, a inicjatorem, których był KP PO – chodzi mi o ustawę Prawo spółdzielcze i ustawę o spółdzielniach mieszkaniowych – to projekty te budziły wiele kontrowersji i emocji. Wychodzę z założenia, że w obecnej kadencji na pewno należałoby uporządkować od strony normatywnej problematykę spółdzielczości, tym bardziej, iż rok ten jest ogłoszony przez ONZ Międzynarodowym Rokiem Spółdzielczości. Polska spółdzielczość, która ma się kiepsko z punktu widzenia normatywnego, zasługuje po prostu na dobrą regulację (na dobre ustawy). I dlatego obawiam się, że wznowienie prac nad tymi dwoma kontrowersyjnymi projektami ustaw spowoduje, że sytuacja się powtórzy. Prace będą miały charakter bardziej polityczny a nie merytoryczny i nie rokuję im powodzenia. Chciałem tu zauważyć, że 11 kwietnia br prezydent Komorowski zorganizował specjalną debatę poświęconą problematyce spółdzielczości. Jej celem jest poszukiwanie dialogu, poszukiwanie nowych rozwiązań ewolucyjnych, a nie rewolucyjnych. A co by nie powiedzieć o tych dwóch projektach, które zostały w poprzedniej kadencji odrzucone, to gdyby weszły w życie, to miałyby charakter  rewolucyjny, gdyż marginalizowałyby polską spółdzielczość czy wręcz by ją likwidowały.

- Jest to wymowna odpowiedź Platformy na apel ONZ o wsparcie dla spółdzielczości i wkład tego ugrupowania w działania ogólnoświatowe na rzecz spółdzielczości. Posłowie PO nazywają przy tym swoje ustawy „rewolucją w spółdzielniach”, twierdzą, że „powstanie więcej wspólnot mieszkaniowych i wszechwładna władza prezesów spółdzielni zostanie ograniczona”. Czy to istotnie są to ustawy o spółdzielczości, czy o jej likwidacji? - Zanim odpowiem na pytanie, chcę zwrócić uwagę, iż w Sejmie poprzedniej kadencji udało się PO przekształcić spółdzielnie pracy w spółki handlowe. Znowelizowano ustawę Prawo spółdzielcze, dodając przepis art. 203 a-y. Regulacja ta jest bardzo negatywnie oceniana, gdyż prowadzi do marginalizacji spółdzielczości pracy czy wręcz ich likwidacji. Uważam, że w nowoczesnej gospodarce jest miejsce dla spółek prawa handlowego, ale jest także miejsce – jak w innych krajach europejskich – także dla spółdzielni. Funkcje spółdzielni są, bowiem inne od funkcji spółek prawa handlowego. Mianowicie spółki te to instrument prowadzenia zorganizowanej działalności gospodarczej, nastawionej na osiąganie zysków, natomiast spółdzielnie to instrument prowadzenia zorganizowanej działalności gospodarczej, służącej zaspokajaniu różnego rodzaju potrzeb. I tak celem spółdzielni mieszkaniowych jest zaspokajanie potrzeb mieszkaniowych swoich członków. Prowadzą one dwojakiego rodzaju działalność. Z jednej strony jest to działalność deweloperska, ale po kosztach, nienastawiona na osiąganie zysków i  – jak porównamy cenę 1 m kw. u dewelopera jak i w spółdzielni-  to często dochodzimy do wniosku, że ceny w spółdzielniach mieszkaniowych są znacznie niższe aniżeli w firmach deweloperskich. Z drugiej strony – spółdzielnie zarządzają zasobami mieszkaniowymi. I teraz stajemy przed bardzo istotnym problemem. Mamy rzeczywiście w kraju wiele spółdzielni dużych, które zarządzają dużymi zasobami mieszkaniowymi. Ekonomiści policzyli, że proporcjonalnie do liczby mieszkańców, koszty zarządu, które przypadają na członka w dużych spółdzielniach są relatywnie niższe od kosztów, jakie przypadają na członka wspólnoty mieszkaniowej, obejmującej jeden budynek. Zwłaszcza, gdy chodzi o stare zasoby mieszkaniowe, które powstały w latach 70. to one wymagają poważnych nakładów. Okres amortyzacji tych budynków wynosi 60 lat. Powstaje problem. Skąd mała wspólnota mieszkaniowa, która przejęła zarząd budynku, weźmie środki na dokonanie kapitalnego remontu? Mniejsze są tego typu problemy w dużych spółdzielniach mieszkaniowych.

W tym przedmiocie zdania są podzielone. Co jest lepsze? Ja reprezentuję pogląd taki, że niekoniecznie powstanie małej spółdzielni mieszkaniowej, obejmującej jeden budynek, dla osób zamieszkujących tam jest korzystniejsze.  Małe wspólnoty mieszkaniowe mają też wątpliwą zdolność kredytową.

- Wśród propozycji posłanki Lidii Staroń i jej kolegów są  pomysły, że wystarczy jeden lokator w budynku i wyczerpuje to podstawy do założenia wspólnoty mieszkaniowej… - Ja absolutnie z tym się nie zgadzam. Zawsze byłem zwolennikiem inicjatyw, które wychodziły od członków i nie były im narzucane z góry. Uszczęśliwianie na siłę to nie jest dobre rozwiązanie. Jeżeli członkowie spółdzielni chcą spółdzielnię podzielić to mają taką możliwość. Mogą założyć mniejszą spółdzielnię. W przypadki, kiedy w danym budynku ponad 50 proc. właścicieli ma odrębną własność lokali, mogą oni tymi lokalami odrębnie zarządzać, tworząc wspólnotę mieszkaniową. Wówczas spółdzielnia, która reprezentuje tych, którzy nie mają odrębnej własności lokali, a więc tych, którzy mają własnościowe prawa spółdzielcze, prawa lokatorskie wchodzi w skład tejże wspólnoty i problemy powstające między wspólnotą a spółdzielnią, reprezentującą tę mniejszość, muszą być wspólnie rozwiązywane, uwzględniając interesy wszystkich lokatorów zamieszkujących w danym budynku.

- Duży nacisk w projekcie ustawy o spółdzielniach kładziony jest na represje wobec prezesów. Teraz nie rada nadzorcza, ale walne ma wybierać prezesa i udzielać mu absolutorium. Czy te zmiany są rzeczywiście w interesie spółdzielców? -  W prawie spółdzielczym panuje chaos. Jest on powodowany tym, że w niektórych szczegółowych ustawach spółdzielczych zawarte są także przepisy z zakresu części ogólnej Prawa spółdzielczego, ale nie w pełnym zakresie. I powstaje chaos prawny. Trzeba zwrócić uwagę, że jak ustawa o spółdzielniach mieszkaniowych była nowelizowana, co miało miejsce w 2005, 2007, 2009 roku to zawsze były też zmieniane przepisy tzw. części ogólnej Prawa spółdzielczego. Podam przykład. W spółdzielniach mieszkaniowych - jest to jedyna branża spółdzielcza - funkcjonuje walne zgromadzenie, podejmujące uchwały w częściach. To zupełnie nowa konstrukcja, której nigdy nie przewidywała wcześniej żadna polska ustawa o spółdzielniach i która w praktyce – zwłaszcza w dużych spółdzielniach mieszkaniowych – nie zdaje egzaminu. Dalej – ograniczenia piastowania funkcji w radach nadzorczych – trzeba pamiętać, że jest to organ kontroli wewnętrznej – z zasady piastowane są społecznie. Członkowie rady ponoszą taką samą odpowiedzialność jak członkowie zarządu – mówię o odpowiedzialności cywilnej i karnej. Dlaczego zatem przepisy ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych wprowadzają ograniczenia, co do czasu trwania kadencji, co do liczby kolejnych kadencji. I wreszcie to statut powinien decydować o tym, czy członków zarządu wybiera  walne zgromadzenie, czy też rada nadzorcza spółdzielni. I trzeba pamiętać, jak decyduje o tym statut, że to przecież decydują o tym członkowie spółdzielni, ponieważ uchwalenie oraz zmiana statutu leży wyłącznie w gestii najwyższego organu spółdzielni, jakim jest walne zgromadzenie.  Bardzo często członkowie mają pretensje do zarządu spółdzielni, że nie reprezentuje ich interesów lub działa na ich szkodę. Ale z drugiej strony trzeba uwzględnić, że przecież członkowie zarządu z reguły są powoływani spośród członków i mogą być przez organ, który je powołuje – odwołani w przypadku nie uzyskania absolutorium. I członkowie mogą mieć pretensje do siebie. Ale też trzeba uwzględniać, że w dużych spółdzielniach często istnieje sprzeczność interesów pomiędzy poszczególnymi grupami członkowskimi, a z drugiej strony obowiązuje  zasada majoryzacji, kiedy mniejszość musi podporządkować się woli większości. I bardzo często się zdarza, że ta mniejszość niezadowolona ma pretensje do większości i do władz, które są przez tę większość wybierane. I pewne qui pro quo, które wynika z propozycji PO. Otóż prezes wybierany przez walne mieć będzie większą ochronę niż obecnie. Aby go odwołać trzeba będzie zwołać specjalne walne zgromadzenie w częściach…

- Logika posłów Platformy chodzi innymi ścieżkami niż u większości. Otóż według posłanki Lidii Staroń zmiana sposobu wybierania prezesa ma na celu… uniknięcie sytuacji, kiedy to „kolesie” z radu nadzorczej nie zechcą odwołać prezesa. Innym rewolucyjnym pomysłem Pani Poseł Lidii Staroń jest zapis w sprawie wykupu mieszkania na własność bez umowy notarialnej… - To zupełnie chory pomysł z prostej przyczyny. Otóż Trybunał Konstytucyjny wielokrotnie wskazywał w wyrokach wydawanych w pełnym składzie, że prawem docelowym w spółdzielniach mieszkaniowych jest odrębna własność lokalu. I to uzasadniał, że, jeśli członek wnosi wkład budowlany i pokrywa pełny koszt wybudowania lokalu to powinien otrzymać prawo własności, jakim jest odrębna własność lokalu. Gdy sięgniemy do przepisów o odrębnej własności – ustawa z 1994 roku – w sposób jednoznaczny wynika, że odrębna własność powstaje z chwilą wpisu do księgi wieczystej. Wpis ma charakter konstytutywny, wcześniej sporządzany jest akt notarialny o ustanowieniu odrębnej własności lokali. Przecież z przepisów Kodeksu cywilnego wynika w sposób jednoznaczny, że odrębna własność jest to nieruchomość lokalowa, pozostająca w ścisłym związku z nieruchomością budynkową oraz gruntową, więc wszelkie czynności dotyczące tych nieruchomości, w tym nieruchomości lokalowej, muszą być dokonane w formie aktu notarialnego (pod rygorem nieważności). Krótko mówiąc, ustawa o spółdzielniach mieszkaniowych nie może wyeliminować z obrotu prawnego formy aktu notarialnego, bo to by było naruszenie utrwalonych, nie tylko w Polsce, struktur i stosunków własnościowych, czego zabrania konstytucja RP.

- Filozofia tego pomysłu jest bardzo głęboka, bowiem według twórców z PO, spółdzielnia wyda zaświadczenie z podpisami członków zarządu notarialnie poświadczonymi o przekształceniu mieszkania. Czyli, że nie ma notariatu, ale mimo to trzeba iść do notariusza by zyskać potwierdzenie autentyczności podpisów pod zgodą. Notariusze są to osoby zaufania publicznego, działający na podstawie odrębnych ustaw. Akty notarialne są to dokumenty będące z punktu widzenia prawa cywilnego, szczególną formą, której niezachowanie zawsze jest pod rygorem bezwzględnej nieważności. Więc takie manipulowanie narusza szereg ustaw  regulujących i stabilizujących stosunki własnościowe. Bo trzeba też pamiętać, że konstytucja nasza w szczególny sposób chroni prawo własności i naruszenie  tego prawa rzeczowego daje samoistną podstawę do wniesienia skargi konstytucyjnej. Są to zatem koncepcje oderwane od rzeczywistości. A poza tym pomysł ten nie spowoduje, że przekształcenie wcale nie będzie szybsze ani tańsze. Nie będzie też lepiej. Bo nabywca musi mieć gwarancje, że jak zapłacił to ma akt notarialny i wypis z księgi wieczystej, za który w przypadku przekształceń praw do lokali nie płaci kroci.

- Jaki status ma podpis prezesów? - Tu żaden, bo  skutki prawne wywołują tylko uchwały organów spółdzielni, czyli uchwały: walnego zgromadzenia, rady, zarządu.

- Rewolucyjny jest też pomysł, ażeby przejąć grunty na własność spółdzielni, które nie mają uregulowanego statusu prawnego… - To jest sprawa zbyt poważna, by w tej ustawie o tym decydować. Bo trzeba pamiętać, że spółdzielnie – te które w latach 70 otrzymały grunty w użytkowanie i to wystarczyło do budowy mieszkań i ustanowienia spółdzielczych praw własnościowych do lokalu – miały szansę w 1990 roku ażeby wystąpić i przekształcić nieodpłatne użytkowanie w wieczyste użytkowanie. Te, które z tej szansy nie skorzystały, nadal są użytkownikami zwykłymi i w takich budynkach nie ma niestety już możliwości ustanawiania odrębnej własności lokali. Nie ma, więc też możliwości przekształcania spółdzielczych praw lokatorskich w odrębną własność, jak również praw własnościowych w odrębną własność. Tego typu zabieg, jaki się tutaj proponuje, nie spotka się z akceptacją jednostek samorządu terytorialnego, ponieważ, jak TK zwracał uwagę, bardzo często dochodzi do kolizji interesów tych samorządów i spółdzielni.

Poza tym Senat złożył projekt idący w przeciwną stronę. Mówi on, że nie ma w takiej sytuacji żądnego zasiedzenia i ziemię należy kupić od właściciela.

- PO proponuje, by lustrację w spółdzielniach przeprowadzali lustratorzy niezależni… - Co to znaczy niezależni? Od czego i kogo niezależni? A poza tym pozbawienie związków lustracyjnych możliwości przeprowadzania lustracji przy jednoczesnym zakazie prowadzenia przez nie działalności gospodarczej powoduje, że tracą one podstawy do dalszego bytu.   Nie jest kwestią przypadku, że spółdzielnie mieszkaniowe i SKOK-i są solą w oku Platformy. Spółdzielniom mieszkaniowym stawia ona tzw. historyczne zarzuty.  SKOK-om z kolei, że są tacy bogaci i tak prężnie się rozwijają, że zaczynają zagrażać bankom komercyjnym. Czy ktoś jest w stanie określić majątek, jakim dysponują spółdzielnie mieszkaniowe?  Wówczas wszystko stałoby się jasno, o co chodzi  PO. A następna kwestia to sprawy terenów, które są bardzo drogie. Bardzo często są to tereny z różnych przyczyn niezabudowane. Oto jest spółdzielnia i na jej bazie powstanie wiele małych spółdzielni. I ta stara spółdzielnia mieszkaniowa, która figuruje w księdze wieczystej zostanie zlikwidowana. Kto więc przejmie tamte nieruchomości, warte fortunę? Tak, więc gra toczy się o wysoką stawkę.- Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Mieczysław Wodzicki


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
boeing 737 fire suppression report 2000
52 737 754 Relationship Between Microstructure and Mechanical Properts of a 5%Cr Hot Works
Autyzm inny sposob zycia id 737 Nieznany (2)
737
737
737
737
737 310958101
736 737
(),Chemia fizyczna L,sprawozdanie prawo podziału nerstaid 737
737
737 626236129
Essie Summers [Stirling] Where No Roads Go [HR 784, MB 737] (v0 9) (docx)
kombinatoryka Statystyka id 737 Nieznany
CAA NZ TAR Boeing 737 800
Równoczesne rozpoczecie startów przez załogi samolotów Boeing 737 i Boeing 767 na krzyzujacych sie d

więcej podobnych podstron