Bezradność 2010 1. Zaniepokojeni przebiegiem śledztwa (List otwarty rosyjskich dysydentów po katastrofie smoleńskiej) Kilkaset tysięcy osób zna już z Internetu orędzie do Rosjan, w którym kandydat na prezydenta Polski pan Jarosław Kaczyński potrafił wyrazić szczere i serdeczne podziękowania tym Rosjanom, którzy w najbardziej trudnym dla obu naszych narodów czasie okazywali Polakom współczucie i pomoc. Władze rosyjskie nie uznały za stosowne ani opublikować tekstu tego orędzia, ani na nie odpowiedzieć. Swoim milczeniem jeszcze raz udowodniły, że wszystkie ich oficjalne słowa i wyrazy współczucia z powodu tragicznej śmierci prezydenta Kaczyńskiego i towarzyszących mu osób były jedynie pustą formalnością i brały się nie ze szczerego serca (jak niektórzy z nas chcieli wierzyć), lecz ze względów czysto koniunkturalnych. Niestety, nie ma się tutaj czemu dziwić. Natomiast jesteśmy zdziwieni i poważnie zaniepokojeni przebiegiem śledztwa, które miało wyjaśnić okoliczności i przyczyny katastrofy Tu-154 pod Smoleńskiem. Powstaje wrażenie, że władze rosyjskie nie są zainteresowane wyjaśnieniem wszystkich przyczyn katastrofy, zaś władze polskie powtarzają zapewnienia o "pełnej otwartości" strony rosyjskiej, niczego się od niej faktycznie nie domagając i tylko cierpliwie oczekują, aż z Moskwy nadejdą dawno obiecane im materiały. Trudno się pozbyć wrażenia, że dla rządu polskiego zbliżenie z obecnymi władzami rosyjskimi jest ważniejsze, niż ustalenie prawdy w jednej z największych tragedii narodowych. Wydaje się, że polscy przyjaciele wykazują się pewną naiwnością, zapominając, że interesy obecnego kierownictwa na Kremlu i narodów sąsiadujących z Rosją państw nie są zbieżne. Jesteśmy zaniepokojeni tym, że w podobnej sytuacji niezależność Polski i dzisiaj, i jutro może się okazać poważnie zagrożona. Mamy nadzieję, że obywatele Polski ceniący swoją wolność potrafią ją obronić. Także przy urnach wyborczych.
Aleksander Bondariew
Władimir Bukowski
Wiktor Fajnberg
Natalia Gorbaniewska
Andriej Iłłarionow
"Rzeczpospolita"
2. Andriej Iłłarionow w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Jeżeli premier Tusk rzeczywiście tak mówił [że ma zaufanie do rosyjskich śledczych], to popełnił ogromny błąd. Niezależnie od osobistych relacji ostatnia rzecz, jaką może zrobić szef rządu, to zaufać komukolwiek spoza swojego kraju. To podstawy dyplomacji, które mają zastosowanie nawet do najbliższych sojuszników. [...] Nie można wykluczyć negatywnej reakcji [rosyjskich władz na żądanie stworzenia międzynarodowej komisji]. Najpierw musielibyśmy jednak widzieć zainteresowanie tą kwestią polskiego rządu. Tymczasem w sprawie śledztwa zajmuje on bierną postawę. Po katastrofie Donald Tusk zrobił na mnie wrażenie człowieka zaszokowanego tragedią, ale potem nie widziałem w nim siły, która kazałaby mu wyciągnąć od Rosjan jak najwięcej informacji. Takiej postawy nie widzę też u Bronisława Komorowskiego. [...] Chcę myśleć, że rosyjski rząd nie maczał palców w tej katastrofie. Nie można jednak zapominać o wydarzeniach, które doprowadziły do tego, że Lech Kaczyński poleciał do Katynia 10 kwietnia, a nie 7. Najpierw prezydenckie zaproszenie do Auschwitz w upokarzający sposób odrzucił Dmitrij Miedwiediew. A po zaproszeniu przez Władimira Putina na uroczystości do Katynia Donalda Tuska robiono wszystko, by nie przyleciał na nie Lech Kaczyński. Te okoliczności pokazują, że w najlepszym razie toczono z Polską grę, która miała upokorzyć jedną część polskiego społeczeństwa i ustanowić dobre, specjalne relacje z drugą. Działania rosyjskich władz można uznać za ingerencję w wewnętrzne sprawy Polski. Taką politykę rosyjskie władze uprawiały od kilku lat, nie traktując polskiego prezydenta z szacunkiem, który należy się każdej głowie państwa. [...] Patrząc na to, jak przebiega śledztwo w sprawie katastrofy, nie widzę żadnych prób ratowania polskich interesów. Nie mówię, że Polska nie powinna mieć przyjaznych stosunków z innymi krajami, w tym z Rosją. W przeciwieństwie do rosyjskich władz nie wskazuję, na kogo powinni głosować Polacy. Uważam tylko, że niezależnie od tego, kto będzie u władzy, nie powinien rezygnować z obrony polskiego interesu narodowego. Wówczas relacje polsko-rosyjskie będą mogły być oparte na wzajemnym szacunku. Niestety, wygląda na to, że polskiemu rządowi bardziej zależy na udawaniu, że ma dobre relacje z rosyjskimi władzami, niż na odkryciu prawdy. Tymczasem dobre stosunki można zbudować na prawdzie, nie na kłamstwie. "Rzeczpospolita"
3. Parafraza wiersza Zbigniewa Herberta z 1995 roku Jeśli się okaże że mój premiero dziecięcej twarzy Oskara Matzeratha
mnie naprawdę zdradził powiedzcie co mam robić co czynić wypada powierzył los śledztwa carowi bezpieki ludzie dobroduszni widzą wokół siebie tylko dobre dusze to może naiwne ale sympatyczne w przypadku jeśli działał w złej wierze nie zdążę go wyzwać na ubitą ziemię jutro rano będziemy w jednym grobie leżeć Wojciech Wencel
Przystawka łyknięta Pisałam kiedyś o różnych, rodzimych i orientalnych (nie z pochodzenia) przystawkach, które są ważne i nie można ich lekceważyć. Niektóre pobudzają apetyt, inne są nawet w stanie rozwalić danie główne.Na przykład takie PSL, które było starterem SLD, w koalicji z PO pretenduje do dania głównego. Oczywiście, zimna przystawka nigdy nie zostanie gorącym, głównym daniem, ale w menu występuje zawsze pierwsza. Wywiad Pawlaka dla Newsweeka to taki wpis do księgi życzeń i zażaleń. Skarga przystawki na danie główne. Że jest marne i przereklamowane, strawne tylko dzięki reklamie i ulotkom, że jest nieświeże, jego wciąż rosnąca cena nijak się ma do jakości, a klienci coraz mniej są zadowoleni i być może wkrótce zniknie z listy dań. Główne danie nie zostawiło zażalenia bez odpowiedzi. Napisało, że choć przystawka zdecydowanie różni się składem i smakiem od dania głównego, to nie widzi powodu do zmiany menu, która to jest kosztowna dla właścicieli knajpy i samych klientów. Albo więc przystawka zaakceptuje swoją pozycję i niepowtarzalny, choć co dzień odmienny smak dania głównego, albo spadnie na ostatnia stronę. Czyli stanie się surówką z buraka cukrowego. Po raz kolejny przystawka została skonsumowana. Kandydatura Marka Belki na szefa NBP nie została skonsultowana z W.Pawlakiem, choć Tusk tłumaczy, że to nic, bo sam nawet o tym nie wiedział. Fakt jest jeden. PSL to przystawka, która od 20 lat komponuje się do każdego dania. Metafory jednak bywają różne. Niektórzy porównują szefa ludowców do drzwi obrotowych, inni używają mniej wyrafinowanego języka. Według mnie Waldemar Pawlak, z miną szachisty, jest doskonałym graczem, który w ciągu 20 lat ograł wszystkich i wszystko. To, co publikował Dziennik na temat Pawlaka, jego powiązań rodzinno-biznesowych, fundacji, na której czele stoi jego matka, konkubiny, na która przepisał mieszkanie (wcześniej rodzicom podarował dom), było wiadome od dawna. Gdy dziennikarze pytali premiera Tuska czy kontroluje jeszcze poczynania wicepremiera Pawlaka w Ministerstwie Gospodarki odpowiedział: "Ja nie jestem od tego, żeby kontrolować mojego koalicjanta, ja stawiam pewne wymagania. One także dotyczą domniemanego nepotyzmu". Podkreślił też, że wymaga od koalicyjnego PSL, by przestrzegało "pewnych standardów","aby nie było rodzinnych interesów w polityce”. Co na to sam zainteresowany? Wreszcie się zdenerwował i nagonkę na własną osobę, jego liczną rodzinę i znajomych porównał do... antysemickiej kampanii z 1968 roku. "Nie ma żadnego nepotyzmu. Jeśli mamy tak to roztrząsać, to jeszcze niedawno bliźniacy zajmowali stanowiska prezydenta i premiera" . Pamiętamy, jak zachował się PiS, gdy koalicjant wyszedł „poza standardy”. Reaktywacja afery z wiceministrem skarbu Janem Burym (PSL) w roli głównej i decyzja KE o wyrzuceniu niekompetentnego posła z PSL, jest dowodem, że partia ludowców, powstała jako przybudówka PZRP, uzurpuje sobie prawo do kontynuacji całego ruchu ludowego. Przypomina mi XVII-wiecznych sejmowych warchołów, którzy wierzyli, że pochodzą od mitycznych Sarmatów. Podobny proces myślowy zachodzący w PSL-u, plus spryt w imię znanego refrenu: „Chłop żywemu nie przepuści” sprawia, że jest on koalicjantem nienaruszalnym, na którego afery premier patrzy przez palce lub, tak jak w przypadku KRUS-u godzi się na kosmetyczne zmiany, nazywając je operacją. PSL jest dobrym i uniwersalnym graczem, może wchodzić w kohabitację, z każdym, czego dowodem jest trwanie w sejmie od wielu lat. Ale miarka się przebrała. Za KRUS wziął się Business Centre Club , który planuje zaskarżenie do TK zasady jego funkcjonowania oraz nieracjonalnego zarządzania środkami publicznymi. BCC uważa, że ubezpieczenia rolnicze są naruszeniem prawa do równości, które gwarantuje art.32 Konstytucji RP. Jego zdaniem rodzi to poczucie głębokiej niesprawiedliwości i nierównego traktowania przedsiębiorców. Dlatego skieruje też do Premiera Tuska postulat włączenia rolników do powszechnego systemu ubezpieczeń społecznych. Wierzących w powodzenie tego protestu muszę zmartwić. W listopadzie ubiegłego roku, identyczny wniosek do TK złożył Rzecznik Praw Obywatelskich. Wówczas wielu ekspertów uważało, że sprawa jest przesądzona i Trybunał uzna skargę, co oznaczałoby duży przełom w sporze o ubezpieczenia rolnicze. Przełomu jednak nie było, bowiem do dzisiaj skarga ROP nie została rozpatrzona. Wracając jednak do Jana Burego, wiceministra skarbu. W 1997 r. PKO BP zainwestowało ponad 3 mln zł w związaną z PSL firmę Agro-technika, której udziałowcami byli J.Bury i R. Sobiecki. (o R.Sobieckim – w dalszej części). Podobno akcje kupione były przed wejściem PKO BP do Agro-techniki były trzy razy tańsze niż te kupione przez bank, a za to dawały pięć razy więcej głosów na walnym zgromadzeniu. Na pytania o tę transakcje J.Bury odpowiedział:"Bardzo dobre pytanie, ale spóźnione o 10 lat”. Życiorys i drogę do sukcesu wiceministra skarbu J. Burego, który odpowiada za prywatyzację polskiej energetyki, opisuje też Gazeta Rzeszowska: „Uwłaszczył się na majątku Związku Młodzieży Wiejskiej. Jako poseł przepychał ustawy, na których zarabiała jego firma. Zaplątany w gąszcz spółek, akcji i udziałów. Jest siódma rano, piątek. Bury nie wygląda na swoje 45 lat. Nie męczy go wczesna godzina. Tryska życiem: za kilka tygodni giełdowy debiut Enei, poznańskiej spółki energetycznej, wczoraj podróż z Warszawy do Stalowej Woli. Na stole kładzie dyktafon - na wypadek gdybym zrobił z niego bogatego człowieka i minister musiał się, ha, ha, tłumaczyć w mediach przez następny rok. Rozmowny, żwawy. Od 1991 r. tylko raz nie był posłem. W latach 1990 – 1996 szef Związku Młodzieży Wiejskiej. Szef PSL na Podkarpaciu. Śledczy komisji ds.prywatyzacji PZU. "To człowiek, który ma kwalifikacje, żeby być prezesem partii" - uważa Aleksander Bentkowski, który jeszcze niedawno ścierał się z Burym o wpływy na Podkarpaciu. Polityczną pasję odziedziczył w genach. "Dla starych działaczy ZMW Bury zawsze był synem Burego, Józefa, działacza PZPR, ministra u Jaruzelskiego -opowiada jeden z polityków PSL. Bury ma także nieznane, choć nie mniej imponujące oblicze: biznesowego rekina. Twórcy gospodarczego imperium, udziałowca lub szefa grupy spółek i stowarzyszeń. Jest dyskretny: dotąd nikt nie wiedział o gospodarczych grach, które toczy z mandatem poselskim w ręku. Dziś należy do najbogatszych nie tylko w PSL, ale w całym Sejmie. Jego pałacyku pod Rzeszowem nie powstydziliby się najbogatsi biznesmeni. Oficjalnie na czas urzędowania interesy zostawił w rękach wspólników. Jednak pytany o biznes wciąż – może z przyzwyczajenia - używa liczby mnogiej: "my robimy", "my założyliśmy". Zenon Daniłowski, prezes spółki Agro-Technika, sympatyzujący z PSL, mówi o ministrze: „Bury był ambitnym działaczem z Rzeszowa”. Daniłowski, weteran czerwonej nomenklatury, przeszedł do biznesu. Bury wkrótce poszedł w jego ślady. Razem założyli spółki Agro-Technika, Agro-Technika Leasing, Grupa Inwestycyjna Agro, Polskie Smaki, Makarony Polskie. Daniłowski sam mówi o nich: łańcuszek. Bury przyznaje: "Są powiązane. Że dużo tych spółek? Twórczy jestem, z założonymi rękami nie siedzę." Inny poseł z PSL, Józef Król, były członek komitetu wojewódzkiego PZPR, mówi o Burym: "Nie jestem blisko związany z panem posłem" - zapewnia. "Czasem mu doradzam." To kłamstwo. Król kontroluje większość obrotu udziałami, akcjami i finansami łańcuszka Daniłowskiego i Burego od lat. Są biznesowo nierozłączni: Daniłowski, Bury, Król.
Jan Bury bardzo lubi Daniłowskiego i Króla, którzy fascynują go jako ludzie. Chciałby mieć na przykład taką głowę jak Król. Król z Daniłowskim odwzajemniają fascynację: regularnie wpłacają pieniądze na kampanie wyborcze PSL. Z mgławicy spółek i spółeczek łańcuszka posła Burego wyłaniają się cztery, które sporo mówią o Burym pośle i Burym biznesmenie. Spółka pierwsza: Agro-Technika. To od niej zaczęły się biznesy Burego i Daniłowskiego. Powstała w 1992 r. i wypączkowała w kilka innych spółek, w tym jedną notowaną na giełdzie. Prezesem jest Daniłowski. Początkowo zarządzała hurtownią warzyw i owoców pod Warszawą, zarabiała krocie. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie pieniądze ZMW: Związek wniósł do niej pokaźne udziały. Kiedy w 1996 r. Agro-Technika przekształcała się w spółkę akcyjną, w imieniu ZMW udziały objął w niej Jan Bury, ówczesny szef związku. Posłużył się pełnomocnictwem szefa ZMW (czyli samego siebie) trzy dni przed zjazdem, na którym ustąpił z funkcji. "To tyle lat, już nie pamiętam dokładnie, jak to było. Jednak skoro ZMW nie wycofało pełnomocnictwa, to było skuteczne" - tłumaczy. "ZMW to był pan." "Wszystko odbywało się zgodnie z prawem." Choć Bury odszedł z władz ZMW w 1996 r., aż do 1999 r. używał w biznesie tamtego pełnomocnictwa. Czy miał do tego prawo? Komunikat związku w tej sprawie jest krótki: "W dokumentach, które posiada Księgowość ZMW (lata 1999 - 2008), brak informacji o wspomnianym pełnomocnictwie". Co stało się z udziałami Związku w Agro-Technice? Znikły. Część odkupił Daniłowski. W grudniu1996 r. Bury, były prezes ZMW, z pełnomocnictwem, którego użył już kilka tygodni wcześniej, pojawia się w Rzeszowie. Zakłada kolejną spółkę, wydawniczą. Wszystkie udziały obejmuje ZMW. Te udziały też znikną w dziwnych okolicznościach: pięć lat później głównym właścicielem zostanie Jan Bury. Na jakiej zasadzie? W ZMW nie słyszeli nawet o swojej rzeszowskiej aktywności. "Zakładałem ją z myślą, że i tak odkupię ją od ZMW" - mówi Bury. "Czy ZMW na tym zarobiło? Nie pamiętam." Podkarpacka Oficyna Wydawnicza drukuje tygodnik "Wiadomości Podkarpackie". W 2003 r. znienacka Bury sprzedaje swoją część w spółce 22- letniemu siostrzeńcowi. "A miałem sprzedać komuś obcemu?" - odpowiada dziennikarzom, którzy pytają o tę decyzję. "Tego dzieciaka nikt na oczy nie widział" - wspomina były dziennikarz "Wiadomości". "Wszyscy wiedzieli, czyja w rzeczywistości jest gazeta, ale nikt się z tym nie wychylał." Wkrótce w Rzeszowie wybucha awantura: działacze LPR ogłaszają, że pismo dostaje reklamy dzięki układom Burego w państwowych firmach. LPR donosi na Burego do NIK. Sprawą się zajmuje prokuratura (umarza postępowanie), NIK odmawia kontroli.
Wkrótce szefem i udziałowcem "Wiadomości" zostaje Jan Dziedzic, kierowca Burego, chłopak ze wsi pod Rzeszowem. Były dziennikarz "Wiadomości": "Nazywaliśmy go . Bury go wstawił, żeby pilnował interesu. Przed którąś Wigilią przestał nam wypłacać pensję. Kilku z nas zrobiło awanturę, a wyszedł z nimi na dwór. Brnęli za nim przez jakieś zaspy, w końcu stanęli pod bankomatem. Wypłacił po parę stów, rozdał i życzył wesołych świąt. „Ludzie postanowili odejść." Bury: "Dziedzic? Powiem tak: każdy ma swojego Wachowskiego." Gazeta zbankrutowała. Rok po upadku Dziedzic razem z bratem przejęli spółkę, która prowadzi trzy hotele w Rzeszowie i okolicy. Skąd bracia ze wsi Trzcianna mieli na to pieniądze? Kierowca posła Burego na ten temat też nie chce rozmawiać. Trzecia ze spółek, które stworzyły łańcuszek i imperium Jana Burego, to Agromis. Założył ją z jednym z działaczy ZMW. Firma co roku ma po kilka milionów przychodu. Ale w PSL nie słyszeli o niej nawet wysocy rangą działacze. I nic dziwnego - firma działa na wsi w Zachodniopomorskiem, daleko od Rzeszowa, w którym działa Bury. To były PGR, na którym w latach 90. dzisiejszy wiceminister uwłaszczył się z kolegami z ZMW. Na 220 hektarach hoduje zboże, z którego wyrabia spirytus. Gorzelnia? W związku z tym mam pytanie do kandydata na prezydenta, Waldemara Pawlaka. Czy wie Pan o działalności biznesowej J.Burego, aktualnego wiceministra skarbu w rządzie Tuska? I czy wszyscy w PSL są podobnie przedsiębiorczy? Jeśli tak, to trzeba na Pana głosować. Bez względu na IPady.
Zastraszyć, zaszczuć, zabić Ksiądz Jerzy Popiełuszko jest symbolem męczeństwa doświadczanego przez Kościół w PRL ze strony komunistów Polska Rzeczpospolita Ludowa realizowała wzór totalitarnego, opartego na agresywnej ideologii ateistycznej, komunistycznego ustroju sowieckiego. Kościół katolicki jako niezależna struktura społeczna, o własnym, opartym na religii chrześcijańskiej programie nauczania i wychowania, stanowił zasadniczą przeszkodę w dążeniu do tego celu. Toteż walka z nim w PRL była jednym z najważniejszych zadań, jakie państwo to sobie stawiało. Z upływem czasu zmieniały się metody, lecz niezmienny pozostawał cel: likwidacja wpływu Kościoła na społeczeństwo przez rozbicie go od wewnątrz, skompromitowanie i podporządkowanie. Cel ten uzasadniały stwierdzenia pierwszych ideologów komunizmu słusznie głoszących, że "religia i komunizm nie mogą istnieć obok siebie, ani w teorii, ani w praktyce". Jeden z nich pouczał, że "Walka przeciwko religii jest środkiem koniecznym i najbardziej skutecznym dla utorowania drogi komunistom". Naukowe badania problemu represji wobec duchowieństwa katolickiego w PRL rozpoczęły się dopiero w latach 90. i wiedza na temat tych zbrodni komunizmu jest w Kościele polskim i w społeczeństwie ciągle bardzo ograniczona. Brakuje ich moralnej oceny, a prawna jest wciąż niemożliwa. Nie pozwala to zaleczyć duchowych ran i urazów społeczeństwa, niszczy wiarę w ludzką uczciwość, sprzyja stępieniu sumienia i ułatwia powrót do barbarzyństwa.
Przyczyny i cel represji Należy przypomnieć zasadnicze przyczyny walki z Kościołem w ustroju komunistycznym. Komunizm był w swojej istocie pseudoreligią, która nie tolerowała żadnej innej religii, w tym szczególnie katolicyzmu. Nauczanie Kościoła o niepodważalnych zasadach moralnych i takich samych kryteriach dobra i zła umacniało bowiem niezależność myślenia, utrudniało zapanowanie nad społeczeństwem i podporządkowanie go sobie. Z tego względu duchowieństwo katolickie uznane zostało za wroga ideologicznego nr 1 i odpowiednio do tej kwalifikacji było traktowane. Ze względu na wielki autorytet moralny Kościoła i jego silne oparcie w społeczeństwie walka z nim w Polsce wymagała przemyślanej taktyki. Została ona opracowana i zastosowana przez stworzone w tym celu specjalne wydziały do walki z Kościołem i duchowieństwem. Istniały one w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego, później w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Służyły jej także Urzędy ds. Wyznań, powstałe w 1950 roku.
Taktyka kamuflażu Bezpośrednio po wojnie władze zastosowały taktykę maskowania swoich zamiarów. Miało to na celu osłabienie psychologicznego i społecznego oporu wobec narzuconej terrorem władzy komunistów. Na przykład w uroczystość 3 Maja 1945 r. rząd w całości, na czele z "bezpartyjnym" prezydentem Bierutem, uczestniczył w uroczystym nabożeństwie w kościele Karmelitów w Warszawie. Kilka tygodni później sam zwierzchnik państwa pojawił się na w uroczystości poświęcenia odrestaurowanego posągu Chrystusa przed kościołem Świętego Krzyża w Warszawie. Składając przysięgę na Konstytucję, Bierut jako ateista, kończył ją słowami "Tak mi dopomóż Bóg". Za jego przykładem funkcjonariusze partyjni i państwowi brali udział w nabożeństwach i procesjach Bożego Ciała, prowadząc celebransów do ołtarzy. Programy Polskiego Radia rozpoczynały się pieśnią "Kiedy ranne wstają zorze", a wojsko śpiewało ją na porannej zbiórce. Ukazywały się dawne i nowe pisma katolickie, w niedzielę rano młodzież gimnazjalna pod opieką nauczycieli szła parami do kościoła. Istniały katolickie stowarzyszenia młodzieżowe (Sodalicja Mariańska) i niezależne harcerstwo. Kamuflaż ten był potrzeby władzom w pierwszym okresie umacniania władzy narzuconej Narodowi poprzez sowiecki aparat represji. Zapowiedzią kursu polityki władz było zerwanie konkordatu ze Stolicą Apostolską w 1945 roku. Trzeba jednak dodać, że w tym samym czasie trwały represje w postaci mordów dokonywanych przez bojówki komunistyczne na księżach mających kontakt z antykomunistycznym podziemiem lub legalnymi wówczas opozycyjnymi stronnictwami politycznymi. Do 1948 r. kilkuset księży zostało aresztowanych i skazanych na podstawie oskarżeń o "uprawianie polityki", "próbę obalenia ustroju" i tym podobnych zarzutów.
Dyrektywy i wzory Metody walki z Kościołem katolickim w Polsce Ludowej opierały się na wypróbowanych wzorach sowieckich z okresu międzywojennego. Ich wprowadzanie w życie nadzorowali doradcy sowieccy decydujący o działaniu aparatu represji w PRL. Autorem szczegółowego planu walki z Kościołem, stosowanego przez cały okres istnienia tzw. Polski Ludowej, był generał NKWD Iwan A. Sierow. Najważniejsze decyzje dotyczące walki z Kościołem zapadały w Moskwie i podejmował je sam Stalin. Swoje projekty w tym względzie przedstawiał mu Bolesław Bierut, a Stalin udzielał odpowiednich wskazówek. Wykonywali je jego agenci rządzący w Polsce. W okresie międzywojennym w walce z Kościołem katolickim władze Rosji sowieckiej stosowały wobec duchowieństwa różne formy represji: sfingowane oskarżenia o charakterze politycznym, procesy pokazowe, wydawanie surowych wyroków skazujących i mobilizowanie przeciwko niemu opinii publicznej. Cerkiew prawosławna została rozbita od wewnątrz przez tzw. Żywą Cerkiew. Taką samą taktykę władze PRL zastosowały w walce z Kościołem katolickim w Polsce po krótkim okresie kamuflowania swoich celów bezpośrednio po wojnie.
Ewolucja form represji Od 1948 r. propaganda partyjna PRL radykalnie zmieniła ton i zaczęła przedstawiać Kościół katolicki jako wroga Polski i nowego ustroju, powiązanego z amerykańskim imperializmem i jako "agenturę Watykanu", wroga nr 1 Związku Sowieckiego i socjalizmu. Było to przygotowanie się do niespotykanych dotychczas form represji. Na początku lat 50. generalna rozprawa z hierarchią Kościoła katolickiego w Polce była już przygotowana. Rozpoczęła się od aresztowań i pokazowych procesów biskupów i księży zajmujących ważniejsze pozycje w instytucjach kościelnych. Odbywały się one według wspomnianych wzorów sowieckich. Najgłośniejszy stał się proces ordynariusza kieleckiego ks. bp. Czesława Kaczmarka, aresztowanego 21 stycznia 1951 roku. Aresztowanie to wywołało taką falę oburzenia, że Bierut i inni najwyżsi funkcjonariusze UB udali się na naradę w tej sprawie do Moskwy. Tam zatwierdzono akt oskarżenia. Po zastosowaniu przez komunistów odpowiednich metod tzw. śledztwa biskup przyznał się do "popierania akcji faszystowskich ugrupowań i przyczynienia się do osłabienia ducha obronnego społeczeństwa polskiego w obliczu grożącej agresji hitlerowskiej; do współdziałania z niemiecką władzą okupacyjną, nawoływania wiernych do uległości i współpracy z okupantem, kierując się założeniami prohitlerowskiej i antypolskiej polityki Watykanu; do usiłowania obalenia przemocą władzy robotniczo-chłopskiej i ludowo-demokratycznego ustroju Polski, prowadzenia akcji przeciwko odbudowie kraju i planowej gospodarce; do organizowania i kierowania akcją wywiadowczą na terenie Polski, w interesie imperializmu amerykańskiego i Watykanu; do uprawiania propagandy wojennej w wystąpieniach publicznych, biorąc kurs na nową wojnę, a także do przyjmowania od zagranicznych ośrodków dywersyjnych i szpiegowskich pieniędzy w walucie obcej i spekulowania nimi na czarnym rynku". Rozgłaszany był sfałszowany list pasterski bp. Kaczmarka z okresu okupacji. Duchowny został skazany na 12 lat więzienia. Przyznanie się ks. bp. Kaczmarka do stawianych mu absurdalnych zarzutów zdumiało ludzi w Polsce. Opinia publiczna nie znała jeszcze metod, jakie w śledztwie zastosował UB, a które doprowadziły do załamania się więźnia. Po aresztowaniu przez ponad dwa i pół roku nikt - łącznie z Episkopatem Polski i kielecką kurią biskupią - nie wiedział, co się z nim dzieje. W tym czasie ks. bp Kaczmarek poddawany był trwającym bez przerwy przez 30-40 godzin przesłuchaniom, w czasie których grożono mu śmiercią. Aplikowano mu zastrzyki wprowadzające w obłęd i wywołujące otępienie. Przesłuchujący go oficerowie śledczy UB pozbawili go nie tylko możliwości snu i pożywienia - ale uniemożliwiali mu także korzystanie z toalety. W czasie zimy przetrzymywano go w samej koszuli przy otwartym oknie. Pogrążony w ekskrementach musiał odpowiadać na pytania przesłuchujących go funkcjonariuszy UB. Ludziom słuchającym przebiegu procesu z radioodbiorników nie przychodziło do głowy, że wszelkie wyjaśnienia, jakie ks. bp Kaczmarek składał w czasie trwających przez tydzień rozpraw sądowych, były odczytywane przez niego z 30-stronicowego maszynopisu zredagowanego przez prowadzących śledztwo funkcjonariuszy UB. Nikt też, poza specjalnie dobraną publicznością obecną na sali rozpraw kieleckiego sądu wojskowego, nie wiedział, iż podjęta przez ks. bp. Kaczmarka na początku procesu próba zmiany treści tych "zeznań" skończyła się jej natychmiastowym przerwaniem i brutalnymi pogróżkami dyrektora departamentu śledczego MBP, pułkownika Józefa Różańskiego (Goldberga), który mu powiedział: "Ja już skułem mordy obrońcom i przestrzegam księdza biskupa, aby nie poważył się więcej na podobne postępowanie". Wielu ludzi w Polsce dało się zwieść propagandzie przedstawiającej księdza biskupa jako hitlerowskiego kolaboranta i zdrajcę. Jakakolwiek odpowiedź na nią była niemożliwa. Ksiądz biskup Kaczmarek został skazany przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie na 12 lat więzienia. Do ataków na niego dołączali się "postępowi katolicy" z ówczesnego PAX. Zohydzająca go propaganda miała szeroki zasięg. W Polskiej Kronice Filmowej pokazywano ordynariusza kieleckiego w biskupim stroju i z napisem: "na usługach wroga". W zakładach pracy organizowane były wiece potępiające jego "faszystowsko-szpiegowską działalność". Było to oparte na przedwojennych wzorach sowieckich. W lipcu 1952 r. zlikwidowane zostały niższe seminaria duchowne. W listopadzie i w grudniu tegoż roku nastąpiły aresztowania biskupów i księży krakowskich. Aresztowano: metropolitę krakowskiego ks. abp. Eugeniusza Baziaka, ks. bp. Stefana Rosponda oraz kilku księży, urzędników kurialnych. W następnym roku rozpoczął się tzw. proces kurii krakowskiej. Księża otrzymali wyroki skazujące na kilkanaście lat więzienia, a niekiedy na karę śmierci. Dzięki staraniom Prymasa Polski z procesu wyłączono biskupów i zostali oni internowani poza diecezją. Rozprawa przeciwko kurii krakowskiej była wzorowana na sowieckich procesach pokazowych. Przez wiele dni i tygodni był to główny temat doniesień prasowych. Proces i rzekome szpiegostwo sądzonych na rzecz zachodnich imperialistów transmitowano przez radio. Oskarżono ich o szerzenie wrogiej propagandy, handel walutą, prowadzenie niemoralnego życia i demoralizowanie młodzieży. Praca księży z młodzieżą w kołach Żywego Różańca została określona jako jej deprawowanie. Zostali oskarżeni o rzekomą współpracę z Niemcami w czasie wojny. W trakcie śledztwa podsądni i świadkowie byli łamani przez stosowanie presji psychicznej i fizycznej. Mobilizowano przeciwko nim opinię publiczną. Fabrykowano "dowody". Znane interwencje nieżyjącego już ks. abp. Adama Sapiehy u Niemców w obronie ludności polskiej nazywano okupacyjną współpracą z nimi. Jednym z celów krakowskiego procesu było zniszczenie legendy metropolity. Prasa pisała o "aferze szpiegowskiej w krakowskiej kurii arcybiskupiej", o "kanaliach zwerbowanych do szpiegowskiej roboty"; o "księżach-agentach wywiadu amerykańskiego"; o "bandzie zorganizowanej na zlecenie monachijskiego ośrodka wywiadu amerykańskiego przez tzw. radę polityczną skupiającą na emigracji wrogów i wyrzutków narodu polskiego, nazwiska dobrze w kraju znanych zdrajców i renegatów naszego narodu". Obiektem ataku była również Stolica Apostolska. Pisano na ten temat: "Watykan wprzągnięty w służbę amerykańskiego imperializmu błogosławi wszystkim przygotowaniom do nowej wojny, stara się podsycić rewizjonizm niemiecki i bierze udział we wszystkich antypolskich knowaniach, popiera odbudowę nowego Wehrmachtu. Kto z takiego antypolskiego zatrutego źródła jak Watykan czerpie polityczne natchnienie, musi działać na szkodę naszej ojczyzny". Procesom towarzyszyła nieustanna, zniesławiająca i oszczercza propaganda w prasie i w radiu. W kampanii przeciwko sądzonym w Krakowie biskupom i księżom wzięła udział duża grupa pisarzy. Gdy w lutym 1953 r. skazani księża oczekiwali na wykonanie wyroku śmierci, krakowski oddział Związku Literatów Polskich ogłosił 8 lutego rezolucję, podpisaną przez znanych pisarzy, popierającą wydane wyroki. Był to akt szczególnie odrażający. Surowo karane było złamanie zakazu odczytania komunikatu potępionego przez władze biskupa. Gdy ks. Aleksander Woźny z Krakowa, wbrew powiadomieniu go, że za odczytanie z ambony komunikatu na temat rozwiązania przez państwo Caritas czekają go dwa lata pozbawienia wolności, uczynił to, dostał rok więzienia. W 1953 r. został aresztowany i na trzy lata internowany Prymas Polski ks. kard. Stefan Wyszyński.Tak zwana odwilż październikowa w 1956 r. zmieniła pewne formy represji. Pojawiły się jednak inne ich formy, spowodowane powstaniem nowych metod pracy duszpasterskiej z młodzieżą. Wykorzystywane były wobec wszystkich księży, których działalność lub wypowiedzi nie mieściły się w tolerowanych dotychczas granicach. Służba Bezpieczeństwa niezmiennie stosowała cały szereg działań represyjnych: nękanie poprzez inwigilację, zastraszanie, pogróżki telefoniczne, szantaż, napady, pobicia przez "nieznanych sprawców" niekiedy ze śmiertelnym skutkiem (ks. Roman Kotlarz z Radomia), wywoływanie wypadków samochodowych księży z tragicznym skutkiem (o. Honoriusz Kowalczyk OP), oszczerstwa w prasie, odmowy zgody na sprawowanie funkcji duszpasterskich i inne. Wytaczano procesy a, wyroki wydawane były zwykle w trybie administracyjnym. Dotyczyło to szczególnie księży, którzy pracowali z młodzieżą akademicką, w swoich kazaniach bronili represjonowanych czy też wspierali ukrytą działalność opozycyjną w latach 80. Po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 r. i delegalizacji "Solidarności" SB zastosowała ponownie powojenne formy represji w postaci skrytobójczego mordowania jej działaczy, w tym księży, których działalność miała szerszy zasięg społeczny. Dokumentacja na ten temat zawiera listę ponad 100 przypadków śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach różnych osób, które zostały zamordowane przez "nieznanych sprawców", to znaczy Służbę Bezpieczeństwa PRL. Należało do nich także kilku księży. Tylko w przypadku ks. Jerzego Popiełuszki bezpośredni sprawcy zostali wykryci. W innych przypadkach podejmowane śledztwa były natychmiast umarzane z powodu niewykrycia sprawców. Do dziś, pomimo 20 lat formalnie niepodległej Polski, żyjący mocodawcy zabójstwa ks. Popiełuszki i całego szeregu innych zabójstw nie zostali wykryci. Śledztwa są przerywane. Stawia to naszą niepodległość w charakterystycznym świetle. W latach 1983-1989 w niewyjaśnionych okolicznościach śmierć poniosło siedmiu księży: duszpasterz akademicki z Poznania o. Honoriusz Kowalczyk OP, ks. Jerzy Popiełuszko, ks. Stanisław Palimąka, proboszcz z Klimontowa, ks. Antoni Kij, ks. Stefan Niedzielak z Warszawy, ks. Stanisław Suchowolec, przyjaciel ks. Popiełuszki, który odprawiał Msze św. za Ojczyznę, oraz ks. Sylwester Zych, aresztowany w 1982 roku. Skazany na 6 lat więzienia za przynależność do nielegalnej organizacji zbrojnej, przebywał w więzieniu 4 lata i 7 miesięcy. Dwa lata przed śmiercią, którą poniósł 11 lipca 1989 r., spisał i nagrał na taśmę magnetofonową, 13 października 1987 r., swój testament. Mówił w nim: "Czuję, że zbliża się mój dzień, czas spotkania z Panem (...), do nikogo nie mam nienawiści, dla wszystkich chcę być bratem i kapłanem (...). Solidarnym sercem jestem ze wszystkimi, którzy jeszcze walczą, którzy dążą do Polski wolnej i niepodległej". Wydaje się, że mógłby to być testament wszystkich innych represjonowanych w PRL księży katolickich, dziś już nieżyjących.
Zasięg represji. Porażki i zwycięstwo Represje wobec duchowieństwa katolickiego w latach 1945-1989 objęły biskupów, księży diecezjalnych i zakonnych. Do 1953 r. dziewięciu biskupów zostało usuniętych ze swoich stolic i wygnanych, niektórzy z nich byli, jak wspomniano, sądzeni i skazano ich na podstawie sfingowanych zarzutów. Według kryteriów przyjętych przez ks. prof. Jerzego Myszora, w okresie 1944-1989 represjom poddanych zostało 982 duchownych. Prowadzone dochodzenia na razie udowodniły, że z grupy tej zamordowano 48 kapłanów i 25 sióstr zakonnych. W niewyjaśnionych okolicznościach zginęło 10 księży, a 52 deportowano w głąb Związku Sowieckiego. Karę od 10 lat więzienia do dożywocia odbywało 67, zaś karę od 6 miesięcy więzienia do 10 lat - 259 duchownych. Nie wiadomo dokładnie, ilu z nich zmarło w więzieniach. Między innymi znany działacz społeczny i redaktor ks. Zygmunt Kaczyński (1894-1953). Wspomniana liczba niemal tysiąca represjonowanych obejmuje różne kategorie kapłanów, powyżej wyodrębniono tylko ogólne. Można wyróżnić wśród nich skazanych sądownie i więzionych; karanych w trybie administracyjnym przez kolegia różnego rodzaju; tych, którzy ponieśli śmierć w wypadkach sprowokowanych przez agentów MSW; pobitych przez "nieznanych sprawców" ze śmiertelnym skutkiem; rozstrzelanych po wyroku sądowym (ks. Władysław Gurgacz TJ); zamordowanych skrytobójczo; deportowanych. Niekiedy zemsta SB sięgała poza granicę kraju, jak np. w wypadku ks. Franciszka Blachnickiego (1921-1987), który w podejrzanych okolicznościach zmarł w RFN.Władze PRL zrobiły wszystko, by ukryć zasięg zbrodniczej działalności aparatu represji. Polegało to na niszczeniu dokumentacji archiwalnej. Akcja ta miała kilka etapów. Prowadzono ją po 1956 i po 1968 roku. Gigantyczne rozmiary, jak twierdzą znawcy, akcja niszczenia dokumentów Departamentu IV MSW, zajmującego się zwalczaniem Kościoła, przybrała po 1989 r. i trwała do początku lat 90. Ponieważ nie zbierano relacji świadków represji wobec duchowieństwa, a wielu z nich już nie żyje, dokładniejszy opis, analiza i charakterystyka trwających niemal pół wieku represyjnych działań władz PRL wobec duchowieństwa są niemożliwe. Już po przyjętym początkowo z nadzieją przełomie politycznym w 1989 r. podjęte śledztwa były utrudniane, blokowane i umarzane, a dokumentacja ginęła. Sprawcy zbrodni pozostają niewykryci i bezkarni. Panowanie nad najważniejszymi mediami pozwoliło formacjom postkomunistycznym na powrót do władzy. W tej sytuacji pamięć o represjach się zaciera. Z działaniami represyjnymi władz PRL ściśle łączy się upokarzający dla Kościoła problem księży zwerbowanych do tajnej współpracy z UB, a później z SB. W latach 40. i 50. stosowano w tym celu szantaż: współpraca albo aresztowanie i dalsze represje ze skazaniem na wieloletnie więzienie włącznie. Potem wykorzystywano inne metody werbunku, np. danemu duchownemu można było zagrozić kompromitacją w oczach wiernych przez ujawnienie poważnych defektów natury moralnej. Według historyków, grupa duchownych, która współpracowała z organami represji PRL, wynosiła od 10 do 15 procent. Należy jednak pamiętać, że przez 45 lat duchowieństwo Kościoła katolickiego było w PRL najbardziej prześladowaną grupą. Z racji samego swego istnienia zaliczone było do wrogów ludu. Jednak 90 proc. z nich oparło się naciskom i groźbom. Niektórzy kapłani za obronę prawdy i pomoc prześladowanym oddali życie. Kościół katolicki w Polsce, pomimo z górą 20 lat niepodległości, nie dokonał jeszcze bilansu prześladowań swojego duchowieństwa. Dopiero ostatnio powołana została przez Episkopat komisja, która zbiera informacje o męczennikach za wiarę w okresie komunizmu, nie tylko księżach, ale i świeckich. Wymaga tego szacunek dla ich heroicznej wierności Bogu, Kościołowi i Ojczyźnie. Nie można zgodzić się na amnezję w tej dziedzinie, zwłaszcza wobec szerzonego dziś przez różne media obrazu księdza, współpracownika SB. Od 1939 do 1989 r. Kościół w Polsce był Kościołem męczenników. Ich symbolem jest Czcigodny Sługa Boży ks. Jerzy Popiełuszko.
Ks. prof. Roman Dzwonkowski SAC Autor jest socjologiem, wieloletnim profesorem KUL, specjalizuje się w badaniach nad Polonią i Polakami na Kresach Wschodnich oraz zajmuje się historią Kościoła katolickiego na Wschodzie.
Na te pytania Jarosław Kaczyński nie odpowie Dziennikarze "Polityki" Mariusz Janicki i Wiesław Władyka stawiają podstawowe pytania, na które powinien odpowiedzieć Jarosław Kaczyński. Dopiero wtedy wiadomo będzie czy i jaka przemiana zaszła w twórcy PiS. W najnowszym numerze tygodnika dziennikarze przypominają wypowiedzi prezesa PiS, które w ostatnich latach kształtowały w Polsce atmosferę IV RP i tworzyły katalog pojęć charakteryzujący ideologię PiS. - Jeśli dzisiejszy Kaczyński odrzuca swoje wcześniejsze oceny, poglądy i projekty, to znaczy, że przez całe lata tkwił w błędzie i hołdował politycznym urojeniom. Co raczej nie kwalifikuje do sprawowania urzędu prezydenta. Jeśli poglądów nie zmienił, a tylko je ukrywa, to znaczy, że wprowadza w błąd wyborców. Jeśli niektóre oceny i koncepcje zmienił, a inne nie - to przed wyborami trzeba wiedzieć, co tak, a co nie? - piszą dziennikarze. I pytają m.in.: Czy rzeczywiście "żyliśmy w Ubekistanie" Cytują słowa Jarosława Kaczyńskiego o raporcie po likwidacji WSI: "To będzie wiedza porażająca. (...) nie ukrywam, że to jest to, co chcieliśmy odkryć, ale nie spodziewałem się, że żyliśmy naprawdę w Ubekistanie". Czy Jarosław Kaczyński, z dzisiejszej perspektywy, podobnie podszedłby do likwidacji WSI, z tymi samymi ludźmi, z takim samym raportem, do którego aneksu dotąd nie ujawniono? Czy nadal uważa, że likwidacja WSI była jednym z dwóch-trzech najważniejszych osiągnięć jego rządu? - pytają.
Czy PiS nadal uważa korupcję za nadrzędny cel "Korupcja to w Polsce potężne zjawisko społeczne, sposób zorganizowania dużej części życia gospodarczego i społecznego". Czy wojna z korupcją jest nadal nadrzędną zasadą Prawa i Sprawiedliwości?
Czy zgadza się z linią polityczną o. Rydzyka "Tych moherów jest w Polsce dużo więcej, niż się sądzi. To są ludzie, którzy są przywiązani do polskiego państwa i polskości. Nie ukrywam, że my na nich stawiamy, to zdecydowanie nasz elektorat. Każdy głos przyjmiemy z radością, ale uważamy, że podstawą budowy porządnego polskiego państwa są właśnie ci ludzie". Po tym, jak o. Rydzyk mówił o "szambie" na spotkaniu u prezydentowej Kaczyńskiej: "Tam padły słowa, z którymi trudno mi się pogodzić (...) i dlatego sprawę traktuję jako taką, którą będzie trzeba wyjaśnić". Czy to nadal trzeba wyjaśnić, czy raczej odcinamy grubą kreską? Czy Jarosław Kaczyński słucha dzisiaj Radia Maryja i swoich współpracowników, którzy tam występują? I czy zgadza się z linią polityczną "Naszego Dziennika"? - pytają dziennikarze.
Czy dzieli media na swoje i obce, polskojęzyczne "Wszyscy dziennikarze pracujący dla niepolskich właścicieli powinni stosować pewien zakres samokontroli. (...) chodzi przede wszystkim o media niemieckie". Czy zadowala pana prezesa styl myślenia i mówienia tabloidu "Fakt", wydawanego przez koncern Axel Springer? Czy to jest gazeta niemiecka? A np. "Gazeta Wyborcza" jest gazetą polską czy polskojęzyczną, jak twierdzi wielu zwolenników PiS?
Czy to komuniści promowali Wałęsę na szefa "S" "Lista wszystkich agentów powinna być ujawniona. To warunek porządku moralnego w Polsce i poważny element uporządkowania spraw w życiu publicznym i gospodarczym". "Natomiast ujawnienie wszystkich materiałów, dotyczących wszystkich obywateli, to jest przedsięwzięcie co najmniej wielce ryzykowne". Czy były premier nadal uważa, że ujawnianie agentów powinno przebiegać tak, jak to wyglądało w niedawnej przeszłości? Czy uważa, że praktyki IPN, a zwłaszcza niektórych jego pracowników i użytkowników (używając eufemizmów), były słuszne i pożądane? Czy Jarosław Kaczyński jest przekonany, że to władza komunistyczna promowała Lecha Wałęsę na przywódcę Solidarności?
Kto ma płacić długi szpitali? Obywatele? "Prywatyzacja szpitali, bo o nią, a nie o przekazywanie samorządom, tu chodzi, oznacza w istocie trwałe naruszenie prawa bardzo wielu Polaków do opieki zdrowotnej. Oznacza też, że podobnie jak w wypadku oświaty środki z naszych podatków będą jeszcze szerszym strumieniem płynęły do prywatnych kieszeni". Jakie są pomysły prezesa na powstrzymanie zadłużenia służby zdrowia? Dlaczego szpitale nie mogą być samorządowe, a nawet prywatne, jeśli leczą bezpłatnie według stawek i kontraktów z NFZ? Czy obywatele mają więcej płacić na służbę zdrowia, kto i ile więcej?
Czy projekt IV RP jest martwy, czy tylko na razie o tym nie mówimy? "IV RP to nie jest idea na jeden sezon, nie na jedną kadencję. Ta idea lepszej, sprawiedliwszej Polski pozostaje żywa". "IV Rzeczpospolita tak czy owak wróci. Kraj skonstruowany na podobieństwo III RP nie ma żadnych szans rozwoju". To jak: czy tamta idea nadal trwa i jest żywa, i ma wrócić? Czy słowa "nie mówmy o IV RP" oznaczają, że projekt jest martwy, czy że tylko mamy "o nim nie mówić"? Cały pytajnik do J. Kaczyńskiego w "Polityce" z 29 maja 2010. Agata Kondzińska
Kapiszony "salonowych" cyngli Wczoraj na portalu ulubionej gazety znalazłem przezabawną rzecz. Dopiero przy sobotniej herbatce mam chwilę, więc z pewnym opóźnieniem chciałbym się odnieść do najnowszego zabiegu zatrudnionych w "Polityce", i cytowanych w skrócie w "Wybiórczej", autorów książki "Cień Wielkiego Brata - ideologia i praktyka IV RP" (prośba o powstrzymanie śmiechu - rozprasza ;) ). Zestawili oni listę pytań", na które J. Kaczyński "powinien odpowiedzieć", jeżeli "chce być wiarygodny w swojej przemianie". "G.W." opatrzyła je wyjątkowo trafnym tytułem: "Na te pytania Jarosław Kaczyński nie odpowie". Zdziwiłbym się, gdyby to zrobił, większość z nich jest mądra inaczej oraz /lub ignorująca zarówno fakty, jak i wypowiedzi lidera PiS na wspominane tematy, a niektóre zawierają niezbyt wysublimowane manipulacje. Ogólnie nieźle się ubawiłem, ale podejrzewając, że to ma być gotowiec dla "młodych, wykształconych z wielkich miast", których poglądy tworzą medialne pieczątki na gładkich zwojach mózgowych - korzystając z wolnej chwili proponuję lekką kontrę. Zbiegiem okoliczności w dniu dzisiejszym PAP opublikowała kolejny wywiad z J. Kaczyńskim, który się przyda, a sam kandydat wystąpił dzisiaj na wiecu w Zakopanem. No to jedziemy. Czy rzeczywiście "żyliśmy w Ubekistanie" Cytują słowa Jarosława Kaczyńskiego o raporcie po likwidacji WSI: "To będzie wiedza porażająca. (...) nie ukrywam, że to jest to, co chcieliśmy odkryć, ale nie spodziewałem się, że żyliśmy naprawdę w Ubekistanie". Czy Jarosław Kaczyński, z dzisiejszej perspektywy, podobnie podszedłby do likwidacji WSI, z tymi samymi ludźmi, z takim samym raportem, do którego aneksu dotąd nie ujawniono? Czy nadal uważa, że likwidacja WSI była jednym z dwóch-trzech najważniejszych osiągnięć jego rządu? Staram się unikać przeklejania własnych tekstów, zapraszam więc do lektury mojego komentarza do raportu o WSI, napisanego tuż po publikacji tego dokumentu. Swoją drogą ciekawie się do tego wraca, wiedząc, że PO poprzywracała ludzi WSI na strategiczne stanowiska. No i po katastrofie w Smoleńsku. Sam J. Kaczyński dzisiaj w Zakopanem powiedział tak: - Ja wspominałem tu wydarzenia sprzed 30 lat, wtedy, gdy powstawała "Solidarność" prawda była niesłychanie ważna. Wszyscy spośród nas, którzy to pamiętają, wszyscy ludzie średniego i starszego pokolenia to wiedzą. Mówiliśmy wtedy o prawdzie, o naszym prawie do prawdy - zaznaczył. - I my to prawo mamy także i dzisiaj - podkreślił Kaczyński, zaznaczając, że polscy obywatele mają prawo do tego, "by wiedzieć to wszystko, co jest w naszym życiu społecznym dobre, ale mają prawo wiedzieć o tym wszystkim, co jest złe". - Mają prawo wiedzieć o sukcesach, ale mają prawo wiedzieć także o błędach. To jest nasze święte prawo. Na kłamstwie nie jesteśmy w stanie niczego zbudować. Musimy znać prawdę - powiedział lider PiS.(źródło) Czy PiS nadal uważa korupcję za nadrzędny cel "Korupcja to w Polsce potężne zjawisko społeczne, sposób zorganizowania dużej części życia gospodarczego i społecznego". Czy wojna z korupcją jest nadal nadrzędną zasadą Prawa i Sprawiedliwości? Zwracam uwagę na użyte sformułowanie - wyboldowane pytanie brzmi dokładnie, jak np. "PiS uważa dobro Polski za cel nadrzędny". Czyli celem nie wydaje się walka z korupcją, lecz jej uprawianie. Dalej - w którym miejscu z przytoczonej w cytacie diagnozy wynika, że ta walka jest "celem nadrzędnym"? Pytanie to zawiera również interesującą tezę. Mianowicie taką, że zdaniem autorów najwyraźniej jest szereg istotniejszych kwestii, niż jakaś tam korupcja. Zwłaszcza po powrocie Mira do "dzikiego kraju" i pracy w jego parlamencie. Być może nawet, zgodnie z poglądami "liberałów" stawiają opozycję między rozwojem i wolnym rynkiem, a zwalczaniem patologii w funkcjonowaniu państwa. Gdyby byli dziennikarzami, a nie cynglami, znając informacje, że J. Kaczyński, jako prezydent zamierza się odwoływać do programu PiS ze stycznia 2009 oraz propozycji G. Gęsickiej w takim zakresie, na jaki mogą pozwolić na to kompetencje prezydenta - znaleźliby wszelkie odpowiedzi bez najmniejszego problemu. Cóż, pozostaje sięgnięcie po program: Dla polityki rozwoju ważnym atutem jest potencjał społecznego poparcia. Przede wszystkim chodzi tu o miliony przyszłych beneficjentów tej polityki. Cenny kapitał stanowią również kadry w samorządzie terytorialnym, administracji rządowej, organizacjach pozarządowych, środowiskach naukowych, zawodowych i gospodarczych itp. – ludzie, którzy gotowi są czynnie uczestniczyć w programowaniu i wdrażaniu polityki rozwoju, wskazywać sposoby najlepszego wykorzystania środków publicznych, tworzyć dokonania zachęcające innych, zwracać politykom uwagę na przeszkody, które należy usuwać poprzez legislację i inne działania państwa. Mówiąc o atutach, nie możemy przemilczać przeszkód. Kulą u nogi aktywnego społeczeństwa jest przede wszystkim niesprawne państwo. Słabość władzy publicznej w Polsce przejawia się m.in. w narastającym chaosie prawnym, we fragmentaryzacji i niekonsekwentnej realizacji koncepcji rozwoju naszego kraju, w nieumiejętności wspierania działalności gospodarczej obywateli. Administracja publiczna (rządowa i samorządowa) jest trudno sterowalna i nieefektywna. Działalność gospodarcza jest obciążona wymaganiami natury biurokratycznej, hamowana lub wręcz blokowana przez różnego rodzaju procedury. Przeszkody te dotyczą zwłaszcza stadium założycielskiego. Wysoce niezadowalający jest poziom bezpieczeństwa obrotu gospodarczego, szczególnie dla małych i średnich przedsiębiorstw. Poważną przeszkodą,w dużej mierze związaną ze stanem aparatu państwowego,są różne patologie, w tym przede wszystkim korupcja oraz pospolita przestępczość, powodująca tworzenie nielegalnych monopoli i sfer zastrzeżonych, nakładanie prywatnych „danin” czy poddawanie całego niemal lokalnego życia gospodarczego kontroli miejscowych „grup trzymających władzę”.(źródło)
Czy zgadza się z linią polityczną o. Rydzyka "Tych moherów jest w Polsce dużo więcej, niż się sądzi. To są ludzie, którzy są przywiązani do polskiego państwa i polskości. Nie ukrywam, że my na nich stawiamy, to zdecydowanie nasz elektorat. Każdy głos przyjmiemy z radością, ale uważamy, że podstawą budowy porządnego polskiego państwa są właśnie ci ludzie". W "tak zwanym międzyczasie", "moherami" stali się wszyscy politycy i wyborcy PiS, więc... Po tym, jak o. Rydzyk mówił o "szambie" na spotkaniu u prezydentowej Kaczyńskiej: "Tam padły słowa, z którymi trudno mi się pogodzić (...) i dlatego sprawę traktuję jako taką, którą będzie trzeba wyjaśnić". Czy to nadal trzeba wyjaśnić, czy raczej odcinamy grubą kreską? A skąd wiedza, że wyjaśnione nie zostało? Inna rzecz, że powyższa wypowiedź była żenująca i skandaliczna i nic tego nie zmieni. Czy Jarosław Kaczyński słucha dzisiaj Radia Maryja i swoich współpracowników, którzy tam występują? A cóż to kogo obchodzi? I jaki ma mieć związek z "wiarygodnością" lub jej brakiem. I czy zgadza się z linią polityczną "Naszego Dziennika"? - pytają dziennikarze? Ale linia ta nie jest przypadkiem różna od linii jedynej otwarcie wspierającej PiS "Gazety Polskiej"? Różni się także od gazet przychylnych, ale nie popierajacych wprost, jak "Rzeczpospolita", czy "Tygodnik Solidarność"? Jaki sens ma pytanie akurat o "Nasz Dziennik", i co z odpowiedzi na nie miałoby wynikać?
Czy dzieli media na swoje i obce, polskojęzyczne "Wszyscy dziennikarze pracujący dla niepolskich właścicieli powinni stosować pewien zakres samokontroli. (...) chodzi przede wszystkim o media niemieckie". Czy zadowala pana prezesa styl myślenia i mówienia tabloidu "Fakt", wydawanego przez koncern Axel Springer? Czy to jest gazeta niemiecka? A np. "Gazeta Wyborcza" jest gazetą polską czy polskojęzyczną, jak twierdzi wielu zwolenników PiS? Hmm... Dziwne pytanie, zwłaszcza, że jeżeli chodzi o "Gazetę Wyborczą", trudno mieć wątpliwości choćby po jednym wywiadzie jej byłego znanego dziennikarza. Na zachętę fragment: (...) w "Gazecie Wyborczej" miałem zupełnie innego mistrza, płci żeńskiej, czyli Helenę Łuczywo. Dla mnie Helena jest postacią rangi historycznej, nie można jej porównywać ze współczesnymi postaciami. Ze znanych mi ludzi, którzy w XX wieku żyli w Polsce, mogę ją porównać tylko do Celiny Lubetkin, która była żoną Antka Zukiermana, dowódcy ŻOB. I faktyczną dowódczynią powstania w getcie. Misja Heleny, która jest stuprocentową Żydówką, polegała zawsze na chronieniu polskich Żydów przed jakimkolwiek złym losem. To zadanie wykonała w stu procentach. Była komendantką ŻOB w latach 90. Nie można się dziwić, że ona ze swoim zapleczem kulturowym i genetycznym nie była specjalnie wrażliwa na to, że mordowano księży po 1981, czy że generał Fieldorf był ofiarą mordu sądowego, w którym brała udział sędzia Wolińska. Misją Łuczywo było ratowanie sędzi Wolińskiej i wszystkich, obojętnie jak zapisanych w historii Polaków żydowskiego pochodzenia przed jakimkolwiek nieszczęściem. Także przed naprawdę istniejącym tutaj antysemityzmem. (...) Tak się składa, że ludzie Agory byli w większości pochodzenia żydowskiego. Nie było to ani żadnym przypadkiem, ani żadnym powodem do wstydu. Ale nie można oczekiwać od ludzi z takim backgroundem, że nagle staną się piewcami Narodowych Sił Zbrojnych. (polecam resztę)
Czy to komuniści promowali Wałęsę na szefa "S" "Lista wszystkich agentów powinna być ujawniona. To warunek porządku moralnego w Polsce i poważny element uporządkowania spraw w życiu publicznym i gospodarczym". "Natomiast ujawnienie wszystkich materiałów, dotyczących wszystkich obywateli, to jest przedsięwzięcie co najmniej wielce ryzykowne". Czy były premier nadal uważa, że ujawnianie agentów powinno przebiegać tak, jak to wyglądało w niedawnej przeszłości? Czy uważa, że praktyki IPN, a zwłaszcza niektórych jego pracowników i użytkowników (używając eufemizmów), były słuszne i pożądane? Czy Jarosław Kaczyński jest przekonany, że to władza komunistyczna promowała Lecha Wałęsę na przywódcę Solidarności? Trudno stwierdzić, skąd cyngle wzięli pomysł, że J. Kaczyński, czy też pracownicy IPN serwowali powyższą tezę (przypominam główne ustalenia S. Cenckiewicza i P. Gontarczyka). Jedyny ślad takiego konceptu znajduję w zapisie rozmowy L. Wałęsy z przesłuchującym go SB-kiem, gdzie mówi: "Ma pan dowody na to, że robiłem porządek. W Gdańsku wyrzuciłem wszystkich, którzy wam się mogli nie podobać - Borusewicza, Walentynowicz (…)" (więcej) Można przypomnieć też niedawnego newsa z 15 kwietnia tego roku, który przeszedł zupełnie niezauważony. Na procesie wytoczonym Krzysztofowi Wyszkowskiemu z powództwa Lecha Wałęsy zeznawał w czwartek major SB Janusz Stachowiak. Funkcjonariusz zeznał, że rejestrował Lecha Wałęsę jako tajnego współpracownika (TW) o pseudonimie „Bolek” a Wałęsa przysięgał nawet "na krzyżyk", że będzie sumiennie pracował dla resortu. Stachowiak przyznał, że Wałęsa został „stosunkowo łatwo” pozyskany do współpracy i że nie był ani zastraszany, ani też szantażowany. Tłumaczył, że współpracownicy pozyskani groźbą byli mniej efektywni. Były funkcjonariusz SB zeznał, że Wałęsa przysięgał nawet „na krzyżyk”, że będzie dobrym i sumiennym współpracownikiem. Esbek szczegółowo wyjaśniał motywy finansowe współpracy TW "Bolka”. Stachowiak nie złożył jednak takich samych wyjaśnień podczas procesu lustracyjnego w 2000 roku. Miał on być wówczas zastraszany, przytoczył nawet przykłady swoich kolegów, którzy łamiąc zmowę milczenia w sprawie współpracy „Bolka”, narażali się na wytaczane im fikcyjne procesy karne. (źródło) A podobno kanonem w III RP jest ślepa wiara w to, co SB-cy mówią teraz, więc? I co wspólnego z tym wszystkim ma J. Kaczyński? Kto ma płacić długi szpitali? Obywatele? "Prywatyzacja szpitali, bo o nią, a nie o przekazywanie samorządom, tu chodzi, oznacza w istocie trwałe naruszenie prawa bardzo wielu Polaków do opieki zdrowotnej. Oznacza też, że podobnie jak w wypadku oświaty środki z naszych podatków będą jeszcze szerszym strumieniem płynęły do prywatnych kieszeni". Jakie są pomysły prezesa na powstrzymanie zadłużenia służby zdrowia? Dlaczego szpitale nie mogą być samorządowe, a nawet prywatne, jeśli leczą bezpłatnie według stawek i kontraktów z NFZ? Czy obywatele mają więcej płacić na służbę zdrowia, kto i ile więcej? Z programu PiS, do którego w dzisiejszym wywiadzie dla PAP nawiązał J. Kaczyński: Porównania wydatków publicznych na ochronę zdrowia w skali międzynarodowej dokonuje się zwykle, porównując procentowy udział środków publicznych tych wydatków w produkcie krajowym brutto (PKB). W Unii Europejskiej ten procentowy udział wynosi średnio ok. 6%. W Polsce znajduje się na poziomie ok. 4%. Konieczne jest zatem stopniowe dojście do poziomu 6% PKB przez podnoszenie stopy składki na ubezpieczenie zdrowotne odliczanej od podatku oraz zwiększenie wydatków budżetu państwa. Utrzymamy finansowanie ochrony zdrowia z budżetu państwa w zakresie: kształcenia kadr medycznych, badań naukowych w zakresie nauk medycznych, inwestycji centralnych, wprowadzania nowych technologii w medycynie, ogólnopolskich programów zdrowotnych, procedur wysokospecjalistycznych i ratownictwa medycznego. Wielkim osiągnięciem rządu Prawa i Sprawiedliwości z Profesorem Zbigniewem Religą jako ministrem zdrowia było stworzenie koszyka świadczeń gwarantowanych. Ponad 500 wybitnych polskich specjalistów zrealizowało ogromną pracę, opisując ponad 18,5 tys. procedur medycznych. Niestety, rząd PO i PSL zaprzepaścił ten dorobek i z niewiadomych przyczyn odstąpił od prac nad koszykiem świadczeń gwarantowanych. To olbrzymia szkoda. Poza zmarnotrawieniem wysiłku poprzedników, przełożono w czasie możliwość wprowadzenia dodatkowych ubezpieczeń. Utracono również szansę przekazania pacjentom jednoznacznej informacji na temat zakresu świadczeń należnych im w ramach powszechnego ubezpieczenia. W systemie ochrony zdrowia, który pragniemy wypracować, fundamentem niezbędnym do jego prawidłowego funkcjonowania jest koszyk gwarantowanych świadczeń opieki zdrowotnej wraz z ich realną wyceną. Aby ten mechanizm funkcjonował prawidłowo, musi następować regularna ocena i eliminowanie świadczeń nieskutecznych oraz wprowadzenie nowych, opartych na wskazaniach wiedzy medycznej. Instytut Oceny Technologii Medycznych będzie placówką naukową podlegającą Ministerstwu Zdrowia pracującą nad kształtem koszyka i zmianami w nim. Po wprowadzeniu koszyka świadczeń gwarantowanych komercyjne zakłady ubezpieczeniowe będą mogły zawierać umowy na ubezpieczenia zdrowotne dodatkowe, w zakresie nieobjętym koszykiem, również z publicznymi zakładami opieki zdrowotnej, co zapewni dopływ dodatkowych środków do publicznego sektora. Jednym z najpoważniejszych obecnie problemów, z którymi nie potrafi uporać się publiczna opieka zdrowotna, jest zadłużenie. Uważamy, że należy w tej sytuacji utworzyć Fundusz Restrukturyzacji Publicznych Zakładów Opieki Zdrowotnej, który powstanie na okres przejściowy, w celu rozwiązania problemu najbardziej zadłużonych publicznych ZOZ-ów, nie będących w stanie pokryć zadłużenia z przychodów własnych. Fundusz przejmie na okres przejściowy zarządzanie tymi zakładami oraz ich zobowiązania i wprowadzi działania restrukturyzacyjne w celu doprowadzenia do zbilansowania przychodów i wydatków. W tym czasie Fundusz zasilany będzie obowiązkowym odpisem od składki ubezpieczenia zdrowotnego. Po dokonaniu oddłużenia, aby umocnić sprawne funkcjonowanie publicznej opieki zdrowotnej, wprowadzimy odpowiedzialność właścicielską (państwa, województwa, powiatu, gminy) za ewentualne ponowne zadłużenie publicznych zakładów opieki zdrowotnej, ustanawiając obowiązek spłacenia długu z budżetu właściciela. Dalej.
Czy projekt IV RP jest martwy, czy tylko na razie o tym nie mówimy?"IV RP to nie jest idea na jeden sezon, nie na jedną kadencję. Ta idea lepszej, sprawiedliwszej Polski pozostaje żywa"."IV Rzeczpospolita tak czy owak wróci. Kraj skonstruowany na podobieństwo III RP nie ma żadnych szans rozwoju".To jak: czy tamta idea nadal trwa i jest żywa, i ma wrócić? Czy słowa "nie mówmy o IV RP" oznaczają, że projekt jest martwy, czy że tylko mamy "o nim nie mówić"?Pozostaje odwołać się do fragmentu pierwszego wywiadu po katastrofie: E. Olczyk , P. Gociek - A co z IV Rzeczpospolitą? Chce pan powrócić do tej idei? J. Kaczyński - To hasło pojawiło się w środowiskach intelektualnych jako wniosek z tzw. afery Rywina. Upowszechnił je prof. Paweł Śpiewak, wówczas związany z Platformą. Niestety, dziś należy do tych sformułowań, które budują konflikt, bo IV RP już nawet dzieci próbuje się straszyć. Dlatego nie mówię o IV Rzeczypospolitej. Ale jeżeli pytają mnie państwo, czy w Polsce trzeba coś zmienić, to odpowiadam – tak. Dla wielu ludzi pana wygrana w wyborach prezydenckich oznacza powrót IV RP. Powtarzam, nie mówmy o IV RP, skupmy się na powrocie do szybkiego wzrostu gospodarczego, wzrostu eksportu, inwestycji i budownictwa, poprawie stopy życiowej, poczucia bezpieczeństwa obywateli oraz wysokiego optymizmu społecznego. Ludziom obawiającym się powrotu IV RP chodzi o inne konkretne treści, które z tym wiążą. Te inne treści nie funkcjonowały na poziomie realiów. Ale mówmy o przyszłości. Myślę, że każdy z nas chce uczciwego państwa stawiającego na pierwszym miejscu dobro jego obywateli. Polski, z której będziemy dumni. Bo łączy nas Polska, a Polska jest najważniejsza. (źródło) Jednym słowem, cele się nie zmieniają, natomiast unikamy medialnie zafałszowanej etykiety. I takie to "salonowe" spazmy. Foxx
Mściciel i mściciele Terminu „mściciel” użyła nieoceniona J. Paradowska w jednym ze swych proroctw, ujmując rzecz w te słowy: „Czy Jarosław Kaczyński jako prezydent, będzie kontynuatorem polityki łagodniejszego brata, czy raczej bezkompromisowym mścicielem szukającym winnych jego śmierci?” Pomijając może składnię tego zdania, która najwyraźniej odzwierciedla bliski histerii stan emocjonalny słynnej propagandzistki komunistycznej „Polityki”, warto przyjrzeć się temu sformułowaniu z tego choćby względu, by podziwiać autorkę za zdolności do kondensowania kłamstwa w tak krótkich formach. Zaznaczam od razu, że tę sentencję wytrzasnąłem z artykułu Dr D. Wincetego („Nowe Państwo” 5/2010, s. 24), bo niestety, takich ludzi jak Paradowska, Passent itp. już nie czytam i uważam nawet – z racji ich konsekwentnego zamiłowania do neokomunistycznej propagandy - iż nie powinni mieć oni prawa do wykonywania zawodu publicysty, dziennikarza czy kogokolwiek związanego z mediami w Polsce. No ale mniejsza z tym, na dokładne bowiem analizy propagandy neokomunistycznej jeszcze przyjdzie czas, gdy powstaną sążniste opracowania dotyczące „języka III RP”. Wróćmy do tego, co powiedziała swym otwartym tekstem Paradowska. Widzimy, że mściciele dzielą się na kompromisowych i bezkompromisowych, to po pierwsze. Ciekawe, kogo do tych kompromisowych by zaliczyła (kogoś z WRON-u?), lecz nie będziemy tej kwestii drążyć, zauważmy bowiem, że - wedle linii rozumowania Paradowskiej - szukanie winnych śmierci Prezydenta jest po prostu bezkompromisową zemstą. W leksykonie propagandzistki komunistycznej „Polityki” słowo „sprawiedliwość” najwyraźniej nie figuruje, a jeśli już to w zbitce „Prawo i Sprawiedliwość”, z którą nieodłącznie kojarzony jest dla całej pożal się Boże „spółdzielni”, faszyzm (no bo przecież nie „putinizacja” - to słowo, wpuszczone swego czasu do publicznego obiegu przez wujka Adasia, który, jak wiemy, w latach 2005-2007 bał się porannych mleczarzy, nagle zniknęło z „debaty” lwów salonowych i lwic, a przecież nawet miłujący pokój J. Onyszkiewicz przed grozą putinizacji przestrzegał (http://fakty.interia.pl/tylko_u_nas/wywiady/news/o-tym-co-jest-sprawiedliwe-decyduje-pis-rozmowa,973581,766)). Wyglądałoby więc na to - trzymając się tej żelaznej logiki promoskiewskiej - że nawet, gdyby jacyś winni śmierci Prezydenta i pozostałych 95 osób z delegacji katyńskiej, rzeczywiście byli, to nie należałoby ich ścigać, bo byłaby to bezkompromisowa zemsta, a nie wymierzanie sprawiedliwości. Jest to bardzo ciekawe odkrycie, które może zrewolucjonizować sądownictwo. A co do ciekawych odkryć, to J. Kalinowski powiedział dziś w Trójce u innej słynącej z obiektywizmu dziennikarki, B. Michniewicz, że niedawno odkryto, iż ponad połowa Polaków nie chce przyjmować ankieterów. Szkoda, że tylko połowa – ja uważam, że każdy rozsądny człowiek w naszym kraju nie powinien udzielać żadnych wypowiedzi żadnym ankieterom, dopóki się nie upewni, iż nie ma do czynienia z ludźmi wysłanymi przez „instytuty” wysłane do sterowania opinią, a nie badania opinii publicznej. Byłaby to niezła pomsta za te wszystkie „cuda sondażowe”, którymi nas raczono przez 21 lat. W ten sposób sondażownie utraciłyby jakiekolwiek podstawy do uwiarygodniania swoich manipulacji, bo po prostu nie mogłyby mieć żadnych liczących się materiałów pochodzących z ankiet, wywiadów itd. Oczywiście solidni socjotechnicy zwłaszcza ze stażem w komunistycznej machinie są w stanie w ciągu paru chwil zmajstrować „wyniki badania”, no ale mimo wszystko nie jest to to samo, co jednak jakieś podpieranie się poglądami obywateli. Gdy czerwoni zaczęli za peerelu badać opinię publiczną, to nie robili tego, by publikować jakieś rzetelne dane, lecz by mieć orientację w nastrojach społecznych, chcieli bowiem wiedzieć z wyprzedzeniem, czy czasem się nie zbiera na wiosenne wieszanie komunistów zamiast liści. Podobnie ciemniacy z Tuskiem i gajowym Jamajką na czele, którzy z czerwonymi już się zżyli do tego stopnia, iż zaczęli być bardziej promoskiewscy od SLD, co stanowi nie lada wyczyn w XXI w., nawet jeśli chcieliby mieć potiomkinowską wieś w najlepszym sowieckim stylu, to przecież muszą mieć jakieś „rozpoznanie terenu” społecznego, by przypadkiem i ich kiedyś gniew ludu nie zaskoczył. To jednak nie wszystko – sondażownie bowiem z jednej strony służą socjotechnice, ale przecież zarabiają na analizach nastrojów konsumenckich i badaniach rynkowych o charakterze komercyjnym – jeśliby więc firmy zlecające takie badania gremialnie uznały, iż „instytuty” zajmują się po prostu publikowaniem danych „z czapki” i wycofały się z tychże zleceń, to sondażownie zaczęłyby padać jedna po drugiej jak czerwoni przed mauzoleum Lenina. Ciemniacy utraciliby kompas i runęliby w ciemność. Czego oczywiście im szczerze życzę. A gdyby tego wszystkiego było mało, to rosemann odkrył nagle, że nie ma mitologii, na którym mógłby się on oprzeć w swym politycznym wyborze (http://rosemann.salon24.pl/187786,koniec). No więc rosemannowi chciałbym powiedzieć, że on 10 kwietnia 2010 r. wszystko jest inaczej. I nie tylko do IV RP, ale i do III RP nie ma powrotu, ponieważ państwo polskie trzeba zbudować od nowa, wrzucając pod fundament spory fragment zakrwawionej ziemi przywiezionej ze Smoleńska. FYM
O marności socjometrii i psychologii Subotnik Ziemkiewicza Gdzieś tak połowę ogólnej masy publicystycznej ostatnich tygodni stanowią dociekania poświęcone dwóm kwestiom. Po pierwsze, psychologii − ze szczególnym uwzględnieniem psychologii Jarosława Kaczyńskiego. Po drugie − sondażom. Od sondaży zacznę, bo pisywałem o nich wielokrotnie. Sondaże różnią się zasadniczo od wyborów. Wyborca musi podnieść sempiternę, wyjść z domu, udać się do punktu wyborczego pamiętając o zabraniu ze sobą dowodu osobistego. Po drodze, jeśli nie wcześniej, czasem nachodzi go refleksja, że to, co robi, będzie miało jakieś znaczenie i zastanawia się, komu koniec końców dać swoją kreskę; zwykle zresztą jest to wybór mniejszego zła. Natomiast sondaż jest pod każdym względem niezobowiązujący. Ankieter przychodzi, albo dzwoni do domu i przedstawia listę możliwych wyborów, a ankietowany pomiędzy jedną a drugą domową czynnością odpowiada co mu akurat do głowy przyjdzie. Zazwyczaj przychodzi to, co ostatnio słyszał lub widział w telewizji. Stąd, na przykład, istnieją w sondażach takie byty wirtualne, jak Partia Emerytów czy Partia Bezrobotnych. Zawsze dostają w nich po parę procent. Partia Emerytów wydawała się przez to kilkakrotnie cennym koalicjantem, ktoś tam ją brał na listy wyborcze, i potem ze zdumieniem stwierdzał, że ów tak niby atrakcyjny koalicjant nie przyniósł mu nawet tysiąca głosów. A mechanizm był prosty. Wśród ankietowanych zawsze było kilka procent takich, którzy nie mając żadnego zdania, zerkali na listę opcji − o, partia emerytów (bezrobotnych), ja jestem emeryt (bezrobotny), fajnie. Ale przy urnach żaden z nich się nie pojawiał. Pracownie badań opinii doskonale o tym wiedzą. Żyją przecież nie z sondaży politycznych, tylko z badań rynku, a tu błędy kosztują grube miliony. Więc umieszczają w badaniach różne haczyki, zakładają sprytne pułapki, żeby rozpoznać i odsiać dezinformację (na przykład, umieszczając wśród proszków do prania jakiś zupełnie nieistniejący, który i tak jakaś cześć respondentów wskaże jako swój ulubiony). W sondażach politycznych aż tak się nie starają. A już zupełnie się nie starają media. Cytując, pomijają zwykle kluczowe dane, jak to, ile osób badanych nie ma zdania, jaka była metodologia (wymuszająca jakieś zastanowienie się, jak badanie ankietowe, czy też stosowane częściej szybkie pytanie − szybka, więc przeważnie i guzik warta odpowiedź) etc. Z tych pomijanych wartości szczególnie ważna jest jedna. Słyszałem o tym już wcześniej, ale w tonie „gdyby ktoś pytał, to się wyprę”, bo pracownie mówią o tym bardzo niechętnie, rzecz w końcu rzutuje na ich prestiż. W sondażu, obok tych, którzy mówią „nie mam zdania”, jest też pewna liczba tych, którzy po prostu odmawiają udziału w zabawie. Uprzejmie dziękują, albo spuszczają na ankietera psy − w każdym razie nie zamierzają się mu zwierzać. Od momentu katastrofy w Smoleńsku ta wielkość, zwykle kilkuprocentowa, zaczęła bardzo wzrastać. Dwa tygodnie temu znajomy socjolog mówił mi o 30 – 40 proc. W tym tygodniu „Dziennik – Gazeta Prawna” podał, że oscyluje ona około 60 proc. Z każdych dziesięciu pytanych, na kogo zagłosują w wyborach prezydenckich, sześciu spuszcza pytającego na drzewo! Można się domyślać, że nie postępują tak ci, którzy kupują medialny obraz rzeczywistości, akceptują rządy PO, kochają premiera i jego prezydenckiego substytuta, chcą głosować tak, jak, wbija im się w głowy, że wypada głosować „człowiekowi na pewnym poziomie”. Ci raczej nie widzą powodu, by się nie pochwalić swoimi słusznymi poglądami. Można się też domyślać, że nie ukrywają swych poglądów zdeklarowani, przekonani zwolennicy opozycji. Ci też chcą zamanifestować swój sprzeciw. Odmawiają udziału w sondażu ci, którzy wszystko dookoła, państwo, rząd, władzę w ogóle − a poza rogatkami wielkich miast, proszę mi wierzyć, jako władza postrzegana jest nie tylko władza urzędowa, ale i Monika Olejnik, i, na przykład, ankieter − traktują podejrzliwie, wrogo. Żałoba narodowa i granie sobie z nami w kulki przez Rosję na okoliczność śledztwa dobitnie przekonały wielu ludzi, że ktoś ich strasznie robi w konia. Kryją oni tę złość w sobie, pielęgnują i nie ujawniają. Może pluną na wybory, a może pójdą i na złość zagłosują na tego, na kogo jacyś zarozumiali mędrkowie wmawiają im, żeby nie głosowali, bo nie wolno, bo się stanie coś strasznego, wróci IV RP i w ogóle. Dobrze, pomyślą sobie, niech się stanie, niech wam de osmali, wrzeszczcie, a ja się będę śmiał. Dokładnie tak już kiedyś zagłosowali na Leppera. Co z tego wynika? Że sondaże badające te 40 procent społeczeństwa, które gotowe są poddawać się badaniu, są równie wiarygodnym źródłem wiedzy o całym społeczeństwie, jak, powiedzmy, listy przysyłane do którejś z gazet. Nie żeby nic z nich nie wynikało, ale trzeba się nimi posługiwać ze świadomością, jak bardzo są ułomne, i odpowiednim do tego dystansem. Z psychologią Jarosława Kaczyńskiego jest jeszcze śmieszniej. Zmienił się? A może się nie zmienił? Nie, zmienił się, naprawdę. Ależ skąd, nie można się tak zmienić, udaje tylko, że się zmienił… Ludzie, koledzy publicyści zwłaszcza, weźcie coś ciężkiego i walnijcie się w łeb! Ja rozumiem, że wielu prostych ludzi nie odróżnia aktora od postaci, którą on kreuje, i nie powiedzą „o, idzie pan Cyrwus”, tylko „o, idzie Rysiek z Klanu”. Niektórzy nawet nie potrafią do takiego człowieka zagadać inaczej, niż do Ryśka, i pytają go, dlaczego w danym odcinku zrobił to i to, jakby teletasiemiec był prawdziwym życiem. Ale zawodowy recenzent? W tym wypadku − dziennikarz? Komentator? Albo jest głupi, albo, zakładając, że głupi są wszyscy jego odbiorcy, udaje, że nie rozumie różnicy, żeby ich odpowiednio nakręcić. Polityk różni się od aktora tym, że może grać według własnego scenariusza (choć nie wszyscy kandydaci na prezydenta mogą o sobie powiedzieć, że korzystają z tej opcji). Ale postać, jaką polityk tworzy, jest zawsze kreacją. A linia postępowania, jaką realizuje, nie wynika z jego uczuć czy zachceń, a już na pewno nie z impulsu chwili. Wynika z analizy sytuacji i przymierzenia zamiarów do możliwości. Jarosław Kaczyński, skoro to o jego przemianie uparli się wszyscy mniej lub bardziej domorośli psycholodzy teraz dyskutować, swój wykład pojmowania polityki dał już dawno temu. W książeczce-wywiadzie Teresy Bochwic „Odwrotna strona medalu” sprzed prawie 20 lat porównuje politykę z żeglowaniem, a społeczne nastroje z wiatrem. Trzeba łapać wiatr, który się pojawia, i tak nastawiać do niego żagiel, żeby płynąć jak najbardziej się da w stronę celu, ale też, żeby nie wyłamało masztu. Jeśli nastroje są niekorzystne, to trzeba chodzić na wiatr skosem, jak to się w żeglarstwie nazywa − halsować. Jest to tak oczywiste, że aż banalne. Dlaczego Kaczyński kiedyś chciał być umiarkowanym chadekiem i odżegnywał się od narodowego katolicyzmu, ZChN i Radia Maryja, a potem się przeprosił z Ojcem Dyrektorem i wszedł z nim w sojusz? Bo miał objawienie? Czy dlatego, że taka była polityczna potrzeba? Dlaczego w pewnym momencie zaostrzył ton dekomunizacyjny i lustracyjny − bo wcześniej nie wiedział, jakim złem był komunizm, i dopiero nagle to do niego dotarło, czy dlatego, że wypchnięty przez Wałęsę i udecję z politycznego centrum mógł już liczyć tylko na zmobilizowanie wokół siebie elektoratu radykalnego? Nie tylko Kaczyński. A Tusk? Dlaczego przez cały okres rządów PiS, i jeszcze sześć tygodni przed wyborami 2007, zapewniał, że chce zbudować IV RP, że to on naprawdę wstrząśnie ubeckim układem, zlustruje, rozprawi się z WSI, doprowadzi moralną rewolucję zainicjowaną Aferą Rywina do zwycięstwa − a potem z dnia na dzień stał się rzecznikiem wszystkich zagrożonych przez zmiany, głównym rzecznikiem restytucji Rywinlandu i zaniechania wszelkich zmian? Po raz pierwszy w życiu spotkał Adama Michnika i ten go nawrócił, czy po prostu przeanalizował sytuację i zobaczył, że Kaczyński uderzył właściwie wszystkie wpływowe w kraju sitwy, a żadnej nie wyrządził realnej szkody, na dodatek atakując lekarzy wyraźnie zniechęcił prostych ludzi do haseł antykorupcyjnych, słowem, przekroczył punkt krytyczny, i obrona status quo będzie od tej chwili lepszym politycznym paliwem, niż żądanie zmian? Jarosław Kaczyński przyjął ostrą retorykę i wizerunek rzecznika „Polski solidarnej” nie dlatego, że tak mu tak w duszy grało, tylko dlatego, że był to wizerunek gwarantujący sukces. Większość Polaków głosowała od roku 1989 zawsze przeciwko establishmentowi, przeciwko reformom, i w oczach tej większości im bardziej „łże-elity” rzucały gromy na swego pogromcę, tym bardziej to ludzi upewniało, że ten facet jest inny, nie od nich, znaczy, można mu wierzyć. A kiedy ten nastrój społeczny się zmienił, i w 2007 roku wzięły górę inne emocje, zagospodarowane umiejętnie przez Tuska, Kaczyński nie połapał się w porę w tej zmianie. I grał nadal w wielką wojnę, zresztą, nie mógł już nie grać, bo tę wojnę grzał Tusk, bo teraz jemu dawała ona wiatr w żagle. Jeśli dzisiaj najbardziej nawiedzeni lewicowcy, od cynicznego Orlińskiego, przez wiecznego neofitę Michalskiego, po nawiedzoną posthipiskę Jackowską, zakuci komuniści zakochani w Jaruzelskim, i sam Jaruzelski też, i wrogowie rodziny spod sztandarów homo i feministek, i anarchiści, i zajadli wrogowie wszelkiej tradycji, a już polskiej w szczególności, wszyscy oni pełną parą wspierają Komorowskiego, z jego sarmackim rodowodem, opozycyjną przeszłością, dwururką i wielodzietną rodziną, to jest najlepszym dowodem, jak bardzo Polacy byli otwarci na taki podział i jak dobrze się on przysłużył Platformie. Ale wstrząs katastrofy, żałoba, a teraz jeszcze powódź, wyznaczyły kolejną zmianę. Ludzie już zaczynają mieć tego konfliktu dość. Już do nich zaczyna docierać, że ani Kaczyński Tuska nie zniszczy do końca, ani Tusk Kaczyńskiego, a tylko niszczą swą bijatyką państwo. I Kaczyński przekłada żagiel. Nie podchwytuje wcale tonu, który się spontanicznie narodził wśród najwierniejszych zwolenników, nie krzyczy, że to jest wojna, że Tusk zamordował mu brata i całą polską elitę. Chowa nóż za plecy i uwydatnia to, co pozwala chwytać rodzący się wiatr: musimy z Tuskiem współpracować, jako prezydent będę przede wszystkim kierować się dobrem kraju, a to znaczy, współpracować z rządem w dziele ratowania finansów państwa, a rozliczenia… są mniej pilne… To nie jest żaden cynizm, to profesjonalizm. Wiatr się zmienił, trzeba inaczej ustawić żagiel. Kaczyńskiemu łatwiej, bo żelazny elektorat ma zmobilizowany jak nigdy, a partię trzyma krótko, Tusk zaś nie jest w stanie się zatrzymać w miejscu i wycofać, nie odetnie się od Bartoszewskiego, Niesiołowskiego czy Palikota, nie zrzuci teraz łatwo z PO przyklejającego się do niej jak smoła wizerunku powtórki z Unii Demokratycznej, partii nażartego, zadowolonego ze swych przywilejów i gardzącego prostym ludem establishmentu. Rzecz zaiste ciekawa. Ale nie dla psychologów. Dociekania „ale czy człowiek może się tak gwałtownie zmienić” to robota głupiego, kompromitująca tych, którzy chcą uchodzić za komentatorów politycznych, a w istocie chcą tylko za wszelką cenę ugryźć Kaczora, i zupełnie teraz nie wiedzą, jak. Rozpaczliwe młócenie sondaży jakby Bóg wie co ważnego z nich wynikało i demaskowanie przemiany szefa PiS jako „niewiarygodnej” to sposób, w jaki się bronią przed zmianą sytuacji, która ich nagle przerosła. Marny sposób, dodam od siebie. Rafał A. Ziemkiewicz
ANATOMIA DEZINFORMACJI Kto śledzi doniesienia medialne z ostatnich tygodni, nie musi czekać na zapowiadane przez premiera ujawnienie zapisów czarnych skrzynek z prezydenckiego Tupolewa, by dowiedzieć się, kto ponosi winę za smoleńską katastrofę i jakie były jej przyczyny. Obowiązująca wersja zdarzenia pojawiła się już w godzinę po tragedii, gdy Władimir Żyrinowski objaśnił dziennikarzom radia "Kommersant-FM", iż „pewną rolę w katastrofie mógł odegrać upór prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej”. Niezależnie, choć w tym samym czasie, Wacław Radziwinowicz – dziennikarz „Gazety Wyborczej” w wywiadzie dla „Nowej Gaziety” poinformował Rosjan, że „gdy polski pilot odmówił lądowania na lotnisku w Tbilisi, powołując się na ekstremalnie trudne warunki, Kaczyński krzyczał na niego i straszył, a potem był wielki skandal, że pilot nie zastosował się do nakazu prezydenta. Pilot został wyrzucony ze służby i powrócił dopiero za czasów premiera Tuska. Nad Smoleńskiem mogło się zdarzyć właśnie coś takiego”. Synchronizacja tego wspólnego przekazu, jego całkowita irracjonalność i bezpodstawność świadczą, że mamy do czynienia tezą profesjonalnej dezinformacji. Wszystko zatem, co pojawiło się w przekazie strony rosyjskiej po 10 kwietnia miało za zadanie uprawdopodobnić przyjęte a priori założenie i wpisywało się w klasyczne metody operacji dezinformacyjnej. Jej ślady, znajdziemy nawet w świadectwie dobrze poinformowanego prezydenta Białorusi, który trzy dni po katastrofie nie miał żadnych wątpliwości, co do przebiegu zdarzeń i stwierdził: "Wiadomo, kto za to odpowiada. Winny czy niewinny, ty jesteś prezydentem i ty za to odpowiadasz. I dlatego więc mówić, że winę ponoszą piloci, że oni zadecydowali o lądowaniu, jest niewłaściwe. Prezydent pyta, czy możliwe jest lądowanie, i ostatnie słowo i tak należy do niego, a pilot musi się podporządkować”. Już 10 kwietnia z ust wysokich rangą przedstawicieli państwa rosyjskiego usłyszeliśmy ostateczny werdykt w sprawie przyczyn smoleńskiej tragedii. „Załoga prezydenckiego samolotu kilkakrotnie nie wypełniła poleceń kontrolera lotu” - informował zastępca szefa sztabu rosyjskich sił powietrznych gen. Aleksandr Aloszyn, dodając: „Szef lotów polecił załodze ustawienie samolotu w położenie horyzontalne. Gdy załoga nie wykonała dyspozycji, kilkakrotnie wydał komendę, by samolot udał się na lotnisko zapasowe. Załoga - niestety - nie przerwała zniżania i wszystko skończyło się tragicznie”. Natomiast szef Centralnego Okręgu Federalnego orzekł, iż „ Prawdopodobną przyczyną był błąd załogi”. Raport policji regionu smoleńskiego z dnia 10 kwietnia informował, że port lotniczy "Siewiernyj", na którym miał lądować prezydencki samolot został zamknięty z powodu gęstej mgły, a „pilot samolotu został poproszony o lądowanie w Mińsku lub Moskwie. Niestety, odmówił i zdecydował się na lądowanie w Smoleńsku, rozbijając maszynę podczas czwartej próby podejścia.” 11 kwietnia rosyjski portal newsru.com, relacjonując spotkanie płk. Putina ze sztabem operacyjnym, przytaczał słowa z-cy prokuratora generalnego Rosji Aleksandra Bastrykina, który orzekł, iż „zapis rozmów pilotów Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem wskazuje, że nie bacząc na zalecenia rosyjskiej strony, załoga polska postanowiła lądować” . Zaś według rosyjskiego ministra transportu Igora Lewitina, „pilot polskiego samolotu sam podjął decyzję o lądowaniu, pomimo że widoczność wynosiła zaledwie 400 metrów, choć niezbędne jest 1000 metrów” - informowała agencja Interfax . Powielająca natychmiast te rewelacje „Gazeta Wyborcza” nie dostrzegła żadnych sprzeczności, w zapewnieniach prokuratora Bastrykina o wnioskach płynących z zapisu rozmów pilotów, z informacją przekazaną przez ministra Lewitina, który najwyraźniej „przedobrzył” i poinformował: „Znaleźliśmy dwie czarne skrzynki, ale niczego nie dotykamy do czasu przyjazdu naszych kolegów z Polski”. Nie ma chyba potrzeby przypominania wszystkich fałszywych informacji, rozpowszechnianych przez rosyjskie media i rosyjskich decydentów natychmiast po katastrofie. Jak wiemy, każda z nich utwierdzała polski rząd w przekonaniu, że tylko komisja pod kierunkiem płk. Putina daje gwarancję rzetelnego wyjaśnienia przyczyn śmierci polskiego prezydenta i towarzyszących mu 95 osób. Warto jednak poświęcić uwagę wypowiedziom przedstawicieli władz polskich i rosyjskich, dotyczących zapisów z czarnych skrzynek prezydenckiego Tupolewa. Na ich przykładzie, można bowiem prześledzić, w jaki sposób rosyjska wersja przyczyn katastrofy staje się wspólnym stanowiskiem Rosji i Polski, pieczętując proces „pojednania” nad grobami ofiar smoleńskiej tragedii. Pierwsze wypowiedzi strony rosyjskiej, sugerujące winę pilotów i naciski ze strony prezydenta jednoznacznie wskazywały, że podstawowym materiałem dowodowym na uwiarygodnienie tej tezy mogą być tylko zapisy głosów z kabiny pilotów. Z tej przyczyny, czarne skrzynki – jako rejestratory głosu - musiały znaleźć się w posiadaniu Rosjan. Przekazanie Rosjanom trzeciej skrzynki, zamontowanej w Tupolewie przez Kontrwywiad Wojskowy było konsekwencją przyjętej strategii, nawet jeśli ta skrzynka nie służyła do zapisu rozmów. Wymagał tego jednak proces synchronizacji danych – czyli spreparowania wypowiedzi z kabiny pilotów z poszczególnymi sekwencjami lotu, tak, by wykazać korelację zachowań członków załogi z głosami świadczącymi o rzekomych naciskach. W myśl oczywistej prawdy, że tylko zmarli nie mogą się bronić, przyjęto najprostszą koncepcję obarczenia odpowiedzialnością za katastrofę osób, które znajdowały się na pokładzie samolotu. Co niemniej ważne – ta koncepcja jest korzystna dla interesów grupy rządzącej i wpisuje się w wieloletni proces fałszowania przekazu na temat osoby prezydenta Kaczyńskiego. Z oczywistych, propagandowych względów jest również korzystna w kampanii wyborczej PO, pozwalając wzmacniać nastroje „antykaczystowskie”. Jak w przypadku każdej kampanii dezinformacji, pierwszym jej elementem były cytowane powyżej spekulacje, mające na celu wstępne ukierunkowanie przekazu. Fakt, że 10 kwietnia i w dniach następnych każda, tego rodzaju wypowiedź była oczywistym nadużyciem, nie miał większego znaczenia. Istota dezinformacji polega przecież na wytworzeniu „nowej rzeczywistości”, czyli przedstawieniu rzeczy, jakie w ogóle nie zaistniały. Jeśli zatem Żyrinowski i Radziwinowicz wskazują natychmiast na winę prezydenta i pilotów, a media polskie i rosyjskie podejmują działania rezonansowe – każda kolejna informacja w tym obszarze ma uzasadniać aprioryczną tezę. Spójrzmy jak ten proces postępował. Pierwsze przekazy ze strony rosyjskiej świadczą, że przesłuchania czarnych skrzynek dokonano już w dniu 11 kwietnia. Tego dnia szef Komitetu Śledczego przy prokuraturze Rosji Aleksandr Bastrykin poinformował, że „po wstępnym przeanalizowaniu nagrań rozmów pomiędzy pilotami a kontrolą lotów nie znaleziono żadnych wskazówek dotyczących problemów technicznych”. Z tego samego dnia pochodzi informacja, iż „Rosyjscy śledczy i polscy eksperci rozpoczęli badania "czarnych skrzynek" prezydenckiego samolotu. Eksperci ustalili, że taśma z zapisem parametrów lotów przemieściła się wewnątrz "czarnej skrzynki”. By odbiorca nie miał wątpliwości, co do intencji Rosjan, rzecznik rządu Paweł Graś natychmiast podkreślił, że „to polscy eksperci rozpoczęli badanie czarnych skrzynek” , a „Rosjanie czekali na polskich ekspertów z ich otwarciem”. Już 12 kwietnia, podczas konferencji prasowej Prokurator Generalny Andrzej Seremet ujawnił: „Eksperci będą próbować wychwycić tło rozmów z kabiny i przedziału pasażerskiego, tak by ustalić czy padały jakieś sugestie wobec pilotów”. Jednocześnie zastrzegł: - „Na obecnym etapie śledztwa nie ma danych, z których wynikałoby, że na pilotów wywierano presję, by lądowali mimo trudnych warunków”. Na tej samej konferencji padają ważne słowa ze strony Naczelnego Prokuratora Wojskowego płk. Krzysztofa Parulskiego. Informuje on, że „udało się odnaleźć trzecią czarną skrzynkę samolotu” i dodaje – „przekazaliśmy ją do Moskwy, tej samej polsko-rosyjskiej grupie, która analizuje dwa poprzednie rejestratory”. Przypomnę, że chodziło o skrzynkę która rejestruje tzw. podwyższone parametry lotu i była własnością Kontrwywiadu Wojskowego. Parulski potwierdza również, że wstępnie odczytano zapisy z dwóch wcześniej odnalezionych czarnych skrzynek, a pytany, czy można już wyciągnąć wnioski z ich zapisów powiedział, że "potwierdzenie w treści zapisów skrzynek znajduje wersja najbardziej prawdopodobna - odnośnie lądowania w trudnych warunkach atmosferycznych". Można zatem dostrzec, jak w dwa dni po katastrofie polscy śledczy zaczynają uczestniczyć w grze dezinformacyjnej Rosjan, formułując przekaz z którego wyłania się pożądana wersja zdarzeń. Następnego dnia 13 kwietnia wiemy już, że „nagrania są już oczyszczane i zgrane na dyski. Będzie więc wiadomo, o czym rozmawiali piloci samolotu prezydenta, który w sobotę rozbił się pod Smoleńskiem. Materiał audio - zapisy wszystkich rozmów - udało się odzyskać z czarnych skrzynek . Technicy odczytali zapisy rozmów po angielsku (obowiązkowym języku w lotnictwie), rosyjsku i polsku. Będziemy więc wiedzieć, o czym rozmawiali piloci tuż przed katastrofą oraz to, czy ktoś coś do nich mówił w kokpicie maszyny. Za kilka dni będzie ogłoszony raport, kiedy będą przygotowane odczyty jak był pilotowany samolot i jak się w czasie lotu zachowywał”. Taką informację z „anonimowego źródła” w polskiej prokuraturze przekazał Wprost. Już wówczas byli jednak dziennikarze lepiej poinformowani, bo tego samego dnia telewizja TVN24 ogłosiła, że dotarła do ostatniej rozmowy załogi prezydenckiego Tu-154 z kontrolą lotów w Polsce i zaprezentowała fragment treści nagrań. Skąd TVN miał zapis z czarnej skrzynki lub z nasłuchu SKW – pozostaje tajemnicą. 13 kwietnia szefowa Międzyrządowego Komitetu ds. Lotnictwa Tatiana Anodina oświadczyła, że odnaleziona dzień wcześniej trzecia czarna skrzynka zostanie odczytana w Polsce. Potwierdził to prokurator Krzysztof Parulski, dodając, że "jest to patent polski i odczytane może być tylko w Polsce”. W TVP Info Parulski oświadczył : „prace nad rejestratorem odbędą się jednak przy udziale strony rosyjskiej. - Stan techniczny tej skrzynki wskazuje, że jest ona sprawna technicznie i umożliwi nam odczyt” oraz „odczyt pozostałych dwóch skrzynek potrwa co najmniej tydzień". Ostatnia informacja jest bardzo ważna, bo dotyczy realnego terminu, w jakim powinny zostać odczytane zapisy. Wówczas jednak, publikacja treści nagrań nastąpiłaby jeszcze w kwietniu. Dlaczego tak się nie stało? Odpowiedzi wolno poszukiwać w dwóch obszarach. Po pierwsze: Rosjanie nie mogli w tak krótkim terminie zsynchronizować wszystkich zapisów z czarnych skrzynek. Po wtóre: efekt propagandowy informacji o winie pilotów i naciskach ze strony otoczenia prezydenta byłby trudny do utrzymania w świadomości odbiorcy, aż do czasu wyborów prezydenckich. 15 kwietnia pojawiła się natomiast publikacja w rosyjskim dzienniku "Kommiersant", w której przedstawiono relację „anonimowego eksperta”. Szczegóły tej wypowiedzi wskazują, że był to człowiek doskonale poinformowany o przebiegu śledztwa i przedstawił pełną wersję zdarzenia, zgodnie z przyjętą koncepcją dezinformacji. Mogliśmy zatem przeczytać, iż „Prawdopodobieństwo katastrofy przy takim lądowaniu było bardzo wysokie. Pilot prezydenckiej maszyny dobrze o tym wiedział. Niemniej poszedł na nieuzasadnione z punktu widzenia wszystkich instrukcji latania i elementarnego zdrowego rozsądku. W czasie podejścia do Smoleńska tamtejsi kontrolerzy poinformowali załogę, że lądowanie jest niemożliwe i zaproponowali odejście na lotnisko zapasowe w Mińsku lub Moskwie, jednak dowódca nalegał na zejściu do punktu podejmowania decyzji, które w wypadku Tu-154M wynosi 100 metrów nad lotniskiem”. Można założyć, że od tej chwili mamy do czynienia z prowadzeniem dwóch, podstawowych gier, w ramach tej samej operacji dezinformacji. Pierwsza – to gra na czas, czyli odwlekanie momentu ujawnienia zapisów rozmów z czarnych skrzynek do chwili, gdy stanie się to przydatne dla interesów grupy rządzącej. Niewykluczone, że jest to część ceny, jaką obecny rząd płaci za powierzenie śledztwa Rosjanom. Jednocześnie – należało w sposób odpowiedni przygotować odbiorców na ten przekaz i zadbać, by został on przyjęty bezkrytycznie. Niemałą rolę w odwlekaniu decyzji o ujawnieniu nagrań miały zapewne nastroje społeczne, obserwowane wówczas w Polsce. Czas był zatem potrzebny, by ukierunkować uwagę odbiorcy i uwolnić go od „niekorzystnych emocji”. Na podstawie kontrolowanych przecieków z rosyjskiego śledztwa, można zakładać, że dokładna treść rozmów w kabinie pilotów była znana już około 15-20 kwietnia, zatem od tego czasu obserwujemy grę, obliczoną na cele wyznaczone wspólnym interesem władz Rosji i III RP. Jak wyglądała ta gra? 19 kwietnia rosyjski portal newsru.com poinformował, że „rosyjscy eksperci próbują wyeliminować z nagrań szumy, które zagłuszają rozmowy pilotów. W najbliższym czasie do Moskwy mają przyjechać Polscy eksperci, którzy zajmą się rozszyfrowywaniem do kogo należą nagrane głosy”. Dzień później, 20 kwietnia Prokurator Generalny Andrzej Seremet relacjonując dotychczasowy przebieg śledztwa ws. katastrofy poinformował: „Jeszcze dzisiaj skierujemy wniosek do strony rosyjskiej o udostępnienie wstępnej analizy zapisanych przez rejestratory lotu rozmów”. Warto zauważyć, że dopiero miesiąc później – 20 maja – dowiedzieliśmy się od Mec Rafała Rogalskiego, pełnomocnika rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy, że takich wniosków polska prokuratura sporządziła trzy: 10, 16 i 20 kwietnia, wnioskując m.in. o protokoły z oględzin miejsca katastrofy, protokoły otwarcia zwłok, zabezpieczenia dowodów i przesłuchań świadków i odczytów czarnych skrzynek. Również dopiero 20 maja płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego ujawnił, że na żaden z polskich wniosków Rosjanie nie odpowiedzieli. Ukrywanie tej informacji służyło zapewne budowaniu oficjalnej tezy o doskonałej współpracy polskich i rosyjskich śledczych. Wówczas, 20 kwietnia 2010 roku prokurator Seremet nie wspomniał o wcześniejszych wnioskach, dodał natomiast, że polscy śledczy „nie wnioskują o przekazania samych czarnych skrzynek”. Na tej samej konferencji zastępca szefa WPO płk Ryszard Filipowicz poinformował, że „obecnie w Polsce badany jest zapis z tzw. trzeciej czarnej skrzynki. - W ciągu kilku dni to badanie ma zostać zakończone. Bierze w nim udział przedstawiciel rosyjskiej prokuratury, a samo badanie wykonywane jest na potrzeby rosyjskiej komisji. Wyniki i prawdopodobnie samo urządzenie, będzie musiało trafić do Rosji, a stamtąd prawdopodobnie znowu do Polski”. Nikt nie zapytał: dlaczego Polska nie wnioskuje o zwrot dwóch czarnych skrzynek, zadowalając się stenogramem z ich odczytu, a jednocześnie przekazuje do Rosji trzecią? Dlaczego, skoro badanie w Polsce odbywało się przy udziale rosyjskiego prokuratora nie wystarczy przekazanie Rosji tylko wyników badań, a konieczne jest oddanie samego urządzenia? Warto przypomnieć, że 22 kwietnia do Moskwy udali się minister obrony Klich i minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Jak informowały media: „ich wyjazd ma wzmocnić wniosek polskiej prokuratury, która prosi Rosjan o przekazanie nam rejestratorów lotu oraz ich zapisu”. Rządowy plan maksimum – twierdziło RMF FM - to przywieźć do Polski czarne skrzynki Tupolewa lub ich zapisy. Wiemy, że nie przywieziono niczego i nie tylko plan maksimum, ale nawet minimum nie został zrealizowany. Trzeba było czekać do 6 maja na wystąpienie Prokuratora Generalnego Rosji Jurija Czajki, który kategorycznie zaprzeczył, by strona rosyjska ukrywała cokolwiek przed stroną polską przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy. To wówczas Czajka poinformował, że „Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przygotowuje do przekazania stronie polskiej materiały z prac komisji wyjaśniającej przyczyny katastrofy, a wśród materiałów znajdą się kopie zapisów z czarnych skrzynek rozbitego samolotu.” Dlaczego trzeba było czekać tyle czasu? Odpowiedź znajdziemy w informacji , jaką w dniu 7 maja podała "Rzeczpospolita", powołując się na depeszę PAP. Wynikało z niej, że badany w Polsce rejestrator (trzecia czarna skrzynka) został już przekazany wraz z analizą do Rosji, o czym poinformował prokurator generalny Andrzej Seremet. Można zatem zaryzykować tezę, że z chwilą, gdy Rosjanie uzyskali analizę trzeciej skrzynki i przejęli polskie urządzenie, byli w stanie dokonać pełnej synchronizacji zapisów wszystkich rejestratorów lotu. Tym samym, możliwe stało się spreparowanie materiałów śledztwa, w tym głównego „dowodu winy” - nagrań głosu z kabiny pilotów. Dalsza analiza, następujących po tej dacie wypowiedzi oraz włączenie do gry Edmunda Klicha - szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i tzw. ekspertów ds. lotnictwa - pozwala precyzyjnie przedstawić kulisy operacji dezinformacyjnej, której kulminacja nastąpi na kilka dni, tuż przed wyborami prezydenckimi.
2. Od momentu, gdy Prokurator Generalny Rosji Jurij Czajka w dniu 6 maja br. poinformował, że Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przygotowuje się do przekazania stronie polskiej materiałów z prac komisji, wśród których mają się znaleźć kopie zapisów z czarnych skrzynek Tupolewa, rozpoczęto właściwą kampanię dezinformacji w zakresie utrwalenia przekazu o winie pilotów i naciskach ze strony prezydenta Kaczyńskiego. Przekazywane wcześniej oceny, dotyczące przyczyn katastrofy, kontrolowane przecieki ze śledztwa, liczne publikacje prasowe czy medialne „wrzutki” w postaci filmów lub relacji „świadków”, były przydatne w pierwszym etapie kampanii, prowadząc z jednej strony do powstania chaosu informacyjnego, z drugiej zaś ukierunkowując świadomość odbiorcy na mocniejszą dawkę dezinformacji. Etap ten mógł zostać zamknięty, gdy Rosjanie weszli w posiadanie wszystkich czarnych skrzynek z rozbitego samolotu, a tym samym mogli dokonać pełnej synchronizacji danych w kierunku wykazania pożądanej wersji zdarzeń. Pojawiające się od dnia 10 kwietnia wypowiedzi strony rosyjskiej, sugerujące winę pilotów i naciski ze strony prezydenta jednoznacznie wskazywały, że podstawowym „materiałem dowodowym” na uwiarygodnienie fałszywej tezy mogą być tylko zapisy głosów z kabiny pilotów. Jest oczywiste, że przy takim założeniu, same czarne skrzynki nigdy nie trafią już w ręce polskich śledczych, a dalszą podstawą dezinformacji będą wyłącznie kopie protokołów z odsłuchania zapisów. To wygodne położenie, Rosjanie zawdzięczają pełnej uległości ze strony polskich śledczych oraz świadomej, kolaboracyjnej postawie grupy rządzącej. Przejście do drugiego etapu kampanii wymagało uruchomienia nowych przekaźników wersji dezinformacyjnej i zwiększenia liczby rezonatorów. Ten cel osiągnięto w dość prosty sposób, posługując się przekazem osób, które wcześniej miały uwiarygodnić się w oczach opinii publicznej oraz potęgując ilość kontrolowanych przecieków. Żadnym problemem, (przy całkowitej bierność strony polskiej) nie mogła być również dla Rosjan gra na czas, polegająca na składaniu pustych deklaracji o przekazaniu materiałów ze śledztwa. Intencją tej gry jest precyzyjny wybór właściwego momentu na ujawnienie treści rzekomych zapisów z czarnych skrzynek, tak, by spreparowana dezinformacja mogła być użyteczna, również w kampanii wyborczej Bronisława Komorowskiego. Dość łatwo można wskazać, jak po dniu 6 maja następowało przyśpieszenie kampanii dezinformacji. Szczególnie ważne były dni następne i ich analizie warto poświęcić więcej uwagi. W godzinach porannych w dniu 6 maja TVN24 i RMF FM, powołując się na „anonimowe źródła w polskiej prokuraturze” donosiły, że „według nieoficjalnych ustaleń piąty głos, nagrany przez rejestratory zapisujące rozmowy w kabinie pilotów prezydenckiego Tupolewa, należał do kobiety”.
7 maja te same stacje informowały, że „głos w kabinie nie należał do kobiety” powołując się na opublikowany tego dnia artykuł „Piąty głos w kokpicie: dyrektor Kazana?” autorstwa Wacława Radziwinowicza (korespondenta GW w Moskwie) i Wojciecha Czuchnowskiego. Nie przypadkiem temu właśnie przekaźnikowi (GW) powierzono rolę inicjatora drugiego etapu dezinformacji. Wacław Radziwinowicz ( na co już wielokrotnie zwracałem uwagę) był tuż za Władymirem Żyrinowskim pierwszym „polskim” przekaźnikiem wersji o naciskach i winie pilotów i zaprezentował ją już w dwie godziny po katastrofie na stronie internetowej „Nowej Gaziety”. 7 maja tandem z GW donosił: „Według informacji "Gazety" piąty głos - osoby spoza załogi, która przed lądowaniem weszła do kabiny - najprawdopodobniej należy do dyrektora protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany z MSZ. - Urzędnik pyta załogę: czy wszystko przebiega zgodnie z planem i czy trzeba się liczyć ze spóźnieniem? - relacjonuje nasze źródło w MSWiA.” Dla uwiarygodnienia przekazu, GW posłużyła się relacją tzw. świadka (czyli osoby podstawionej w celu przekazania treści dezinformującej) niejakiego Nikołaja Łosiewa - emerytowanego pilota wojskowego, który cudem odnaleziony po kilku tygodniach od zdarzenia zapewniał, iż w rozbitej kabinie widział oprócz członków załogi przypiętych pasami do foteli ciało jeszcze jednej osoby. Mamy zatem mocny akcent dezinformacji: w postaci przecieku z zapisu rozmowy w kabinie pilotów ( której rzekoma treść pozwala już ocenić postawę oficjeli), wzmocnionej relacją naocznego świadka, z której miałoby wynikać, że do końca lotu osoba spoza załogi była w kabinie). Całość dopełnia informacja, iż „źródła rządowe oficjalnie odmawiają potwierdzenia nazwiska Kazany, ale nie zaprzeczają, że to m.in. pracownik MSZ poleci do Moskwy identyfikować piąty głos.” Tego samego dnia, na konferencji prasowej Prokurator Generalny Andrzej Seremet po powrocie z Moskwy zapewniał, że „zależy mu na upublicznieniu zapisów z czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu. Ich ujawnienie opinii publicznej przeciąga się jednak, bowiem "materiał zebrany na skrzynkach jest do tego stopnia złej jakości, że należy przedłużyć badania" - tłumaczył Seremet i zapewnił, że „polska strona otrzyma oryginały czarnych skrzynek. Nie wykluczył, że jest szansa na ujawnienie nie tylko stenogramów, ale także zapisów audio”. Dowiedzieliśmy się również, że „Andrzej Seremet nie chciał także ani potwierdzić, ani zaprzeczyć doniesieniom "Gazety Wyborczej". Z dzisiejszej perspektywy wiemy już, że Rosjanie nie przekazali żadnych materiałów z odsłuchu czarnych skrzynek, a Polsce nie zostaną zwrócone same urządzenia, a jedynie kopie stenogramów. Z tego względu, całość przekazu prokuratorów Czajki i Seremeta należy traktować jako merytorycznie bezwartościowy element gry na czas. Jedynie ważnym przekazem była dezinformacja TVN, RMF i GW, dzięki której odbiorca miał dowiedzieć się, że w kabinie pilotów była piąta osoba, której obecność może mieć związek z przyczynami katastrofy. 6 – 7 maja to również czas niezwykłej „przemiany” Edmunda Klicha. Jeszcze 23 kwietnia szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (PKBWL) mówił o "zmuszaniu go do współpracy z prokuratorami", "braku jakiekolwiek pomocy ze strony rządu" i "chaosie panującym w Rosji". Krytykował zaniedbania MON i twierdził, że Polska jest petentem w rosyjskim śledztwie. W wywiadzie dla TVN Klich twierdził: - „Ja wiem jaki jest tego wszystkiego cel i kto robi larum. Ludzie, którzy są odpowiedzialni za tę katastrofę chcą zwalić wszystko na pilotów. A oni są tymi, którzy na końcu łańcucha zbierają błędy wszystkich. Błąd tkwi bowiem w systemie. Lotnictwo państwowe jest w permanentnym kryzysie”oraz sugerował, że należało przejąć całość lub część śledztwa od Rosjan. Te słowa Edmunda Klicha i mocna krytyka rządzących zwróciły uwagę mediów na szefa PKBWL i przysporzyły mu wielu zwolenników, głównie wśród osób podobnie oceniających bierną postawę rządu i podważających ustalenia rosyjskiego śledztwa. „Metamorfoza” Klicha nastąpiła w trakcie pobytu w Moskwie. Rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) w oficjalnym komunikacie poinformował, że szef naszej komisji nie może nachwalić się Rosjan. Na roboczym spotkaniu Komisji technicznej MAK z komisją powołaną w Polsce miał powiedzieć, że "prace Komisji Technicznej prowadzone są zgodnie z międzynarodowymi standardami, które wyznacza załącznik 13. do Konwencji Chicagowskiej, co pozwala na niezależną i obiektywną pracę oraz podkreślił, że Komitet Techniczny MAK pozostaje w ścisłej współpracy z polskim ekspertami i w krótkim czasie poczynił ogromną pracę. Wyraził również uznanie dla dobrej organizacji pracy, dającej polskim specjalistom możliwość, by w pełni uczestniczyć we wszystkich badaniach i mieć dostęp do wszelkich materiałów - czytamy w komunikacie MAK. Od dnia powrotu z Moskwy (6 maja) Edmund Klich każdą, kolejną wypowiedzią zdawał się potwierdzać, że zasługuje na zaufanie rosyjskich przyjaciół. To na nim, od tej pory spoczął obowiązek podtrzymywania i rozwijania głównej tezy dezinformacyjnej. Sposób, w jaki Klich spełniał rolę przekaźnika dowodzi, że wypełniał tę misję świadomie i profesjonalnie, nawet, gdy zdarzało mu się popełnić drobne błędy. 8 maja w rozmowie z dziennikarką RMF FM Klich wyznał: „Ja mogę przypuszczać, właściwie wiem, do kogo może należeć piąty głos nagrany przez rejestrator zainstalowany w kokpicie samolotu Tu-154”. I dodał „głos piątej osoby pojawił się nawet kilkanaście minut przed katastrofą. Nie miał on wpływu na zdarzenia w kabinie. O tym, kim jest ta osoba, dowiemy się wówczas, gdy strona rosyjska uzna to za stosowne. Na pewno dowiemy się po zakończeniu badań, wtedy będę zwolniony z tej tajemnicy. To może trwać nawet rok.” Ostatnie dwa zadania były oczywiście zbędne, choć ten błąd pozwala nam ocenić miarę wiarygodności przekaźnika rosyjskich dezinformacji. Tego samego dnia, w programie TVN Klich pytany o „piątą osobę” zwierzył się: „Ja muszę być wiarygodny w stosunku do strony rosyjskiej. To jest ujawnianie informacji, która może wiązać się z przyczyną i jest związana z badaniem”, choć jeszcze przed kilkoma godzinami twierdził, że „głos (...) nie miał wpływu na zdarzenia w kabinie”. Jednocześnie Klich złożył znamienną deklarację lojalności, mówiąc o współpracy z Rosjanami: „Ja byłem zawsze zadowolony. Nigdy nie narzekałem na współpracę ze stroną rosyjską. Ja mówiłem o problemach, które wynikały z braku tłumaczy na początku. Ale to była strona polska, nie rosyjska”. Swoje wcześniejsze, krytyczne oceny skwitował krótko: "to było przekłamanie medialne. Można powiedzieć, że w tej chwili jest wszystko dobrze”. 15 maja w rozmowie z moskiewskim korespondentem RMF FM Edmund Klich poinformował, że „rosyjscy eksperci na podstawie zapisów czarnych skrzynek i po przesłuchaniu świadków odtworzyli ostatnie minuty lotu prezydenckiego tupolewa, jednak symulacja nie daje odpowiedzi na pytanie, dlaczego doszło do katastrofy .Jeśli skoncentrujemy się na działaniu pilota, to wnioski będą bardzo płytkie”. „Ta symulacja daje odpowiedź na to, co się stało. A dlaczego - to jest kolejny etap badań, analiz. (...) Tu jest odtworzony przebieg lotu, jeszcze może nie tak bardzo precyzyjnie, jeszcze jakieś tam doprecyzowanie może być, natomiast to jest stan, co się stało. A nie ma odpowiedzi, dlaczego się stało. Bo to jest odpowiedź o wiele trudniejsza” - tłumaczył Klich. Przekładając tę bełkotliwą nieco wypowiedź na język polski, należałoby uznać, że zapisy z czarnych skrzynek (a więc również treść rozmów z kabiny pilotów) nie przynoszą odpowiedzi na podstawowe pytanie: dlaczego doszło do katastrofy? Okazuje się, że tak logiczny wniosek jest błędny, bo już kilka dni później, 19 maja PAP powołując się na osobę, „która zna kulisy badania okoliczności katastrofy” podała, że „jedną z dwóch osób nienależących do załogi, których głosy w kokpicie Tu-154 zarejestrowała czarna skrzynka, był dowódca sił powietrznych gen. Andrzej Błasik”. Natomiast szefowa rosyjskiej komisji Tatiana Anodina potwierdziła, że „drugi z tych głosów został już zidentyfikowany, ale ze względów etycznych, z uwagi na rodzinę, informacja, do kogo należał - nie zostanie na razie upubliczniona”. Nie zapomniała przy tym zauważyć, iż „kwestia ewentualnego wywierania wpływu na załogę musi być jeszcze zbadana bo ma to duże znaczenie przy wyjaśnieniu okoliczności katastrofy”. Sygnałem do rozpoczęcia głównego etapu dezinformacji, było ogłoszenie (19.05) tzw. raportu wstępnego rosyjskiej komisji MAK, w którym wyraźnie zasugerowano winę pilotów oraz uwypuklono wątki dotyczące obecności osób trzecich w kokpicie i domniemanych nacisków. Wyraźnie też wskazano, że nie ma szans na zwrot Polsce czarnych skrzynek, a podstawę informacji będą stanowić wyłącznie protokoły z odsłuchu nagrań. 21 maja Edmund Klich pytany o to, czy nadal uważa, że presja wywierana na załogę samolotu nie miała znaczenia, odparł: "ja mówiłem to na konferencji w Moskwie, że nie miała, bo ja wtedy znałem rozmowę, która była prowadzona 16 minut przed zdarzeniem. Teraz wiem więcej, bo otrzymałem pełny zapis rozmów i teraz już bym tak kategorycznie nie stwierdził". Poinformował również, że „kontrolerzy lotu podali załodze dobre dane, ostrzegali polską załogę przed pogarszającą się pogodą” oraz podkreślił, że „Tu-154 nie miał zgody na lądowanie na lotnisku pod Smoleńskiem.” W tym momencie sprawa wydaje się przesądzona i każda następna wypowiedź miała wyłącznie pogłębiać pierwotne zarzuty. 24 maja Klich w wywiadzie dla RMF FM, naciskany przez Konrada Piaseckiego odmówił ujawnienia nazwiska osoby znajdującej się w kabinie pilotów, oświadczając: „ ja wiem, ale nie będę mówił. Nie jestem upoważniony. Informację wydaje MAK”, a na pytanie: „Ale to była presja wprost? Słowna presja?” odpowiedział: „Nie, nie było takiej. Ja już mówiłem wcześniej”.Kilka godzin później w TVN, najwyraźniej już „upoważniony” Klich przyznał, że chodzi o gen. Błasika. Żadnych wątpliwości, co do winy pilotów Klich nie miał już w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” z 25 maja, gdy stwierdził: „To załoga Tu-154 popełniła błędy, które doprowadziły do tragedii”, dodając, że „piloci zlekceważyli wszystkie ostrzeżenia wysyłane przez automatykę samolotu i podjęli nadmierne ryzyko, a przyrządy w Tu-154 na pewno nie zmyliły załogi”. Natychmiast, do tego głosu przyłączyły się rosyjskie media: „To była wina pilotów” – stwierdziła agencja Ria Novosti i telewizja Russia Today, powołując się na wypowiedzi Edmunda Klicha. Ria Novosti dodała również, że Klich potwierdził obecność w kokpicie dowódcy wojsk lotniczych, gen. Błasika, który kilka minut przed tragedią chciał uzyskać informację "co się dzieje".Według rosyjskich mediów drugim głosem w kabinie był szef protokołu dyplomatycznego MSZ, Mariusz Kazana. Do chóru rosyjskiej kampanii dezinformacji dołączyli również niektórzy z pilotów. Płk Stefan Gruszczyk, b. pilot specpułku oraz kpt. Dariusz Sobczyński, w TVN dywagowali, że ich koledzy „przekroczyli wszelkie dopuszczalne możliwości tego samolotu i tego lotniska. To było złamanie wszystkich przepisów. To jest wszystko pisane krwią” , potwierdzili rosyjskie tezy, jakoby „załoga była nie za bardzo zgraną” oraz posunęli się do stwierdzenia, że zachowanie pilotów Tu-154 było „samobójstwem”. Warto także odnotować głos tzw. eksperta lotnictwa – Tomasza Hypkiego, który 26 maja na antenie TVN uznał, że „piloci prezydenckiego Tu-154 musieli działać pod presją”. Jego zdaniem, już sama obecność gen. Andrzeja Błasika w kokpicie, miała wpływ na podejmowane przez nich decyzje, nawet gdy nie wydał im on bezpośrednio polecenia, by lądowali pod Smoleńskiem. – „To przekroczenie najbardziej elementarnej procedury, jaką można sobie wyobrazić i stworzenie ogromnego niebezpieczeństwa. Można powiedzieć, że ta załoga zachowała się kompletnie nieodpowiedzialnie” - stwierdził Hypki. Opinia tego absolwenta Wydziału Mechaniki, Energetyki i Lotnictwa. Politechniki Warszawskiej, wiernego obrońcy interesów Wojskowych Służb Informacyjnych – nie może dziwić. Występujący jako niezależny ekspert Tomasz Hypki - prezes Agencji Lotniczej Altair Sp. z o.o. jest od lat 80. – czyli od czasu gdy podjął pracę w Zespole Lotniczych Konstrukcji Kompozytowych ściśle związany z przemysłem zbrojeniowym. Na początku lat 90. współpracował z Szefostwem Techniki Lotniczej w Ministerstwie Obrony Narodowej. Z tego okresu pochodzi wspólny projekt Instytutu Lotnictwa i firmy Tomasza Hypkiego budowy samolotu bezzałogowego o nazwie „Sowa”, przeznaczonego do wojskowych celów wywiadowczych. W roku 2004, gdy WSI skompromitowały się w sprawie przetargu na wyposażenie i uzbrojenie irackiej armii, wspierając firmę „specjalnego znaczenia” Ostrowski Arms, Hypki dowodził, że Andrzej Ostrowski jest zaledwie niegroźnym mitomanem, „ służby mogły wszystkie nie wiedzieć”, a winą za zaistniałą sytuację obarczył ...Amerykanów. Ten sam Hypki na łamach pisma „Raport”, w artykule z 2007 roku „Rozstrzeliwanie Rosomaka” występując w obronie ujawnionej w Raporcie z Weryfikacji WSI agentury medialnej dowodził: „Twórcy Raportu o WSI merytorycznie nie dorastają do pięt naszym autorom”. Można tam także przeczytać, że „autorzy Raportu o WSI okazali się skrajnie nieuczciwi. Być może byli nawet pod wpływem lobbystów konkurencyjnych wobec Patrii i jej AMV producentów”[...] „Analizując tekst Raportu o WSI można się zastanawiać, skąd bierze się jego stronniczość w ocenie przetargu na KTO. Może Antoni Macierewicz ocenia innych podług własnej miary? Sam od lat lobbuje za wieloma amerykańskimi przedsięwzięciami w Polsce (zakup F-16, wyprawa na Irak, tarcza antyrakietowa, która jest przecież nie tylko przedsięwzięciem wojskowym i politycznym, ale i biznesowym - wiadomo, że w Polsce miałby ją realizować Boeing). Na łamach wydawanego przez niego Tygodnika Głos regularnie ukazywały się artykuły na te tematy, często pisane przez jego - również obecnie - najbliższego współpracownika, a do niedawna redaktora naczelnego Głosu, Piotra Bączka. Czy skoncentrowanie się w Raporcie o WSI na sprawie transportera to nie kolejny przejaw ich lobbingu?” -pytał „ekspert” Hypki.
W roku 2008 Tomasz Hypki oskarżał PiS o zamiar zniszczenia firmy zbrojeniowej „Bumar”, a w październiku 2009 roku, gdy Rosja wspólnie z Białorusią ćwiczyła atak atomowy na Polskę i w ramach manewrów wojskowych "Zapad" i "Ładoga" symulowała desant na plażę polskiego wybrzeża, tłumienie powstania wywołanego przez polską mniejszość na Białorusi oraz testowała samoloty rosyjskich sił jądrowych, ten sam „ekspert” stwierdził: „Rosjanie po prostu testują sprzęt, który mają. Amerykanie też robią analogiczne próby”.
Postaci tej poświęcam więcej miejsca, bo wydaje się charakterystyczna i pozwala precyzyjnie wykazać, kim są osoby pełniące dziś rolę przekaźników rosyjskich dezinformacji. Nietrudno zrozumieć, że z treści rzekomych rozmów, jakie zostaną ujawnione w przyszłym tygodniu wyłoni się jednoznaczny obraz, potwierdzający tezę o winie pilotów i naciskach ze strony prezydenta Kaczyńskiego. Z całą odpowiedzialnością można uznać ten obraz za fałszywy i spreparowany na potrzeby Rosjan i polskiej grupy rządzącej. Świadczy o tym przede wszystkim fakt, że taką tezę przyjęto i forsowano a priori, natychmiast po katastrofie, nie mając ku temu żadnych racjonalnych podstaw, ani dowodów. Dlatego też, przez kolejne tygodnie głównym zajęciem rosyjskiej komisji było poszukiwanie „materiałów dowodowych” na poparcie fałszywej tezy – czyli dążenie do odzyskania wszystkich rejestratorów lotu, a podstawowym zadaniem rosyjskich i polskojęzycznych mediów - propagowanie dezinformacyjnych przecieków i wrzutek Mając na uwadze fakt, że nie istniały żadne, racjonalne przesłanki dla formułowania hipotezy o winie pilotów i wywieranych na nich naciskach - cały przekaz jest oczywistą „spiskową teorią”, z podstawowym jej atrybutem w postaci założenia, że osoby obecne na pokładzie prezydenckiego samolotu i jego załoga dokonały aktu samozagłady. Odrzucenie w całości rosyjskiego przekazu jest również uzasadnione z uwagi, iż Polska nie dysponuje obecnie żadnymi dowodami rzeczowymi w postaci urządzeń znajdujących się na pokładzie samolotu, w tym szczególnie rejestratorami lotu, na podstawie których można byłoby zweryfikować treść protokołów przekazanych przez Rosjan. Fakt ten powinien być brany pod uwagę w krytycznej ocenie tego materiału. Niemniej istotna jest okoliczność, że Rosjanie są absolutnymi zarządcami postępowania w sprawie katastrofy i na żadnym jego etapie postępowanie to nie podlegało kontroli ze strony niezależnych instytucji lub innych państw. O zdecydowanie dezinformacyjnym charakterze rosyjskiego przekazu niech świadczą następujące czynniki: Jako główny wspornik kampanii dezinformacji wykorzystano podróż prezydenta Kaczyńskiego do Gruzji w roku 2008, manipulując faktami w celu wykazania, że ze strony prezydenta były wówczas wywierane naciski na pilotów, co miało dowodzić, że w Smoleńsku mieliśmy do czynienia z identyczną sytuacją. Logicznym zatem, kolejnym wspornikiem była informacja o obecności osób postronnych w kabinie pilotów, która już sama w sobie miała implikować zarzut o wywieraniu presji. Za temat przewodni posłużyła propagandowa teza o „rusofobii” Kaczyńskiego oraz przedstawienie wyjazdu do Katynia jako „prywatnej wizyty” prezydenta, podyktowanej względami ambicjonalnymi i wizerunkowymi. To zaś miało świadczyć, że prezydent chciał za wszelką cenę znaleźć się wówczas w Katyniu, a wszystkie przestrogi rosyjskich kontrolerów lotu zignorowano, jako umyślne działania mające przeszkodzić lądowaniu. W tym zakresie, jako metodę dezinformacji zastosowano ilustrację i generalizację, bazując na fałszywych ocenach rozpowszechnianych przez media w okresie poprzedzającym katastrofę. Od początku, czyli od 10 kwietnia mieliśmy do czynienia z zastosowaniem jednej z podstawowych metod dezinformacji, polegającej na tzw. nierównej reprezentacji. Metoda sprowadza się do ukierunkowania wszystkich głównych przekaźników i rezonatorów na ten sam przekaz, przy jednoczesnym marginalizowaniu, ukrywaniu lub wyszydzaniu przekazów odmiennych. Z tego powodu, podstawą niemal wszystkich transmisji medialnych były wyłącznie informacje ze strony rosyjskiej, z których każda (nawet ta propagująca odmienne teorie zdarzeń) powinna być postrzegana jako element dezinformacji. Z tego też względu nie ujawniano opinii publicznej głosów niezależnych ekspertów zagranicznych, marginalizowano publikacje przeczące tezom rosyjskim, a nawet zatajono tak ważne dowody, jak zdjęcia satelitarne i ekspertyzy przekazane przez Amerykanów. Powszechne traktowanie wszystkich hipotez dotyczących przyczyn tragedii, jako „teorii spiskowych”, a głosów przeciwnych rosyjskim przekazom, jako objawów „rusofobii” - jest jednym z efektów zastosowania metody nierównej reprezentacji, dość łatwym do osiągnięcia, zważywszy na intelektualną niemoc zwolenników grupy rządzącej i łatwe uleganie medialnym manipulacjom. Warto zauważyć, że z przykładem innej, klasycznej metody dezinformacji, tzw. modyfikacji okoliczności mamy do czynienia w przypadku „odważnych krytycznych wypowiedzi” Edmunda Klicha, w których wskazywał na błędy w szkoleniach polskich pilotów oraz zaniedbania organizacyjne po katastrofie wojskowej CASY z 2008 roku. Zarzuty te są oczywiście trafne, jednak okoliczności w jakich poruszył je autor i końcowy efekt jego wystąpień wskazują jednoznacznie, że były traktowane wyłącznie jako dodatkowe uzasadnienie dla forsowanej tezy dezinformacyjnej. Decyzja o obarczeniu winą pilotów i bezpośrednio – prezydenta Kaczyńskiego była z punktu widzenia strategii rosyjskiej rozwiązaniem najlepszym. Głównie dlatego, że przekaz i związana z nim kampania mógł w całości bazować na funkcjonujących w polskim społeczeństwie kłamstwach dotyczących osoby prezydenta oraz na wszechobecnym „antykaczyzmie” – jako odczuciu integrującym zwolenników rosyjskiej dezinformacji. Rozgrywając ten przekaz od kilku lat „partia rosyjska”, obecna w tzw. elitach III RP mogła liczyć na masowy odbiór i współuczestnictwo milionów zmanipulowanych obywateli. W każdym innym przypadku i próbie zastosowania innej tezy, Rosjanie mieliby poważny problem z jej społeczną akceptacją, a polskojęzyczne przekaźniki i rezonatory z rozpowszechnieniem. Niemniej ważną okolicznością, jest użyteczność tej dezinformacji dla celów grupy rządzącej, szczególnie w sytuacji kampanii wyborczej. Nie trzeba przekonywać, że rosyjska teza przynosi korzyść głównie kandydatowi Platformy na prezydenta, choćby poprzez umocnienie negatywnego wizerunku Lecha Kaczyńskiego. O takim zastosowaniu dezinformacji świadczy również prowadzona od wielu tygodni wspólna gra, obliczona na użycie przekazu rozmów z kabiny pilotów i eksploatację tematu w okresie jak najbliższym terminowi wyborów prezydenckich. Liczy się zapewne na żywe reakcje części społeczeństwa, ale także na sprowokowanie Jarosława Kaczyńskiego lub jego otoczenia do zdecydowanych (czyli „kontrowersyjnych”) wystąpień. Trudno zatem o bardziej rażący i cyniczny przykład wykorzystania tragedii smoleńskiej dla bieżących interesów grupy rządzącej. Sądzę, że można się spodziewać, iż w treści materiałów rosyjskich, jakie mają zostać opublikowane za kilka dni, znajdą się słowa dotąd nie ujawniane w ramach kontrolowanych przecieków i to one głównie, będą stanowić podstawę dla sformułowania zarzutu o winie pilotów i prezydenckich naciskach. Przewidywanie mocnego „elementu zaskoczenia” jest zasadne z uwagi na słowa szefowej rosyjskiego komitetu Tatiany Anodiny, która przedstawiając „raport wstępny”, pytana o nazwisko osoby przebywającej w kabinie pilotów tuż przed katastrofą, omówiła jej ujawnienia zasłaniając się "kwestiami etyczno - moralnymi", mówiąc, iż „ z uwagi na rodzinę, informacja, do kogo należał - nie zostanie na razie upubliczniona.” Jednocześnie posłużono się kontrolowanym przeciekiem, gdy tzw. „informator PAP” stwierdził, że drugi głos na pewno nie należał do Mariusza Kazany, a właściciela niezidentyfikowanego głosu rozmówca agencji określił jako "szefa służby bezpieczeństwa" i dodaje, że był tytułowany "dyrektorem". Jeśli wykluczyć Mariusza Kazanę - dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ, pozostają tylko dwie osoby, które oficjalnie mogły być tytułowane „dyrektorem”: Barbara Mamińska – dyrektor biura kadr i odznaczeń w Kancelarii Prezydenta oraz Izabela Tomaszewska – dyrektor zespołu protokolarnego Kancelarii Prezydenta, odpowiedzialna w Kancelarii za kontakty Pierwszej Damy. Ponieważ żadnej z tych osób nie można określić mianem „szefa służby bezpieczeństwa” (a ten element przecieku może być istotny) pozostają spekulacje co do kandydatur dwóch postaci: Aleksandra Szczygły – szefa BBN i Zbigniewa Wassermanna – byłego koordynatora służb specjalnych. W każdym przypadku, chodzi o osoby z najbliższego otoczenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Otóż – dość niezwykła troska Tatiany Anodiny o „kwestie etyczno-moralne” oraz zwrócenie uwagi na „rodzinę” może implikować, że w stenogramach rozmów z kabiny pilotów znajdują się słowa, które będą wskazywały nie tylko na rzekome naciski ze strony Lecha Kaczyńskiego, ale również będą dotyczyły osoby Jarosława Kaczyńskiego. Może z nich wynikać, że rozmowa braci tuż przed katastrofą miała wpływ na powzięcie przez prezydenta Kaczyńskiego przekonania, że Rosjanie będą celowo utrudniać lądowanie w Smoleńsku, a co za tym idzie – wywołała określoną reakcję prezydenta. Tej tezie mogłoby służyć przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego przez polską prokuraturę, w związku z rozmową telefoniczną, jaką odbył z bratem. Warto zauważyć, że Prokurator generalny Andrzej Seremet 12 maja br. powiedział, że nie zna treści rozmowy telefonicznej Jarosława i Lecha Kaczyńskich, a jednocześnie podkreślił, że „na obecnym etapie śledztwa nie można jednoznacznie wykluczyć, że na pilotów rządowego tupolewa nikt nie wywierał presji”, dodając ważne zdanie: „kategorycznie takiej informacji nie mogę przedstawić. To będzie jeszcze przedmiotem badań. A przede wszystkim decyduje o tym treść czarnych skrzynek.”Ponieważ dezinformacja i prowokacja stanowią najsilniejszą oręż putinowskiej Rosji oraz główny instrument sprawowania władzy przez grupę rządzącą w Polsce, groźba takiego wykorzystania fałszywej tezy wydaje się mocno realna. Rozpętanie medialnej nagonki na kandydata PiS, tuż przed datą pierwszej tury wyborów prezydenckich, wydaje się wówczas rzeczą równie łatwą, jak oczywistą. Nie można wykluczyć, że jakakolwiek zdecydowana reakcja Jarosława Kaczyńskiego na przekaz rosyjski, byłaby natychmiast przedstawiona jako objaw skrywanej dotąd „rusofobii”, a on sam i najbliższa rodzina zmarłego prezydenta zostaliby przedstawieni jako współwinni katastrofie smoleńskiej.
Ścios
Tolerencja, tolerancja... Tym razem pisałem o tolerancji p/t: Solidarność Człowieków Pracy Dawniej arystokrata był sądzony przez parów, czyli równych mu - a ci wydawali bardzo ostre wyroki - wiedząc, że od czystości w ich szeregach zależy panowanie arystokracji. Bo nikt nie zniesie szarogęsienia się "arystokraty", który jest łajdakiem - lub, co gorsza, śmieciem. Dziś panuje zasada odwrotna. Izby Lekarskie wybielają lekarzy, Rady Adwokackie są tolerancyjne dla aferzystów w togach, sędziowie wręcz kryją innych sędziów. ZZ Pielęgniarek broni pielęgniarki, która nie dba o pacjentów (ale ma trudną sytuację rodzinną...). Solidarność Człowieków Pracy. W efekcie upadają autorytety - i całą cywilizację biorą diabli. Piszę to dlatego, że gdy z wypowiedzi w sprawie Katastrofy coraz wyraźniej widać, że zawiniła załoga - konkretnie wygląda to na pochopność działań nawigatora - to już słyszę pomruki ze środowiska pilotów i nawigatorów: "Załoga na pewno niewinna! To te obrzydliwe Ruskie usiłują na nich zwalić!". Nie ma już cienia wątpliwości, że Rosjanie są bez winy - no, może kontroler o sekundę za późno krzyknął: "Horyzont" - ale załoga i tak go nie posłuchała. Polscy piloci powinni to odpowiednio ocenić - zamiast bronić zmarłych Kolegów… JKM
Bratnia pomoc już działa! Ach, wydarzenia i przemiany nabierają tempa prawdziwie stachanowskiego!. Jeszcze nie spłynęły wody potopu, a już – wychodząc naprzeciw dochodzącym z głębokości wołaniom Stronnictwa Ruskiego, co to nie może doczekać się upragnionego pojednania, rosyjski prezydent Dymitr Miedwiediew zapowiedział udzielenie Polsce bratniej pomocy. Na początek bratnia pomoc ma dotyczyć wyłącznie usuwania skutków powodzi, ale jeśli jest dobra w jednej sprawie, to dlaczego powstrzymywać się przed skorzystaniem z niej również we wszystkich pozostałych sprawach? Sama logika podpowiada, żeby bratnia pomoc stała się trwałym elementem naszej rzeczywistości, dzięki czemu będziemy mogli raz na zawsze pozbyć się irytujących dysonansów poznawczych, jakie wiązały się z samodzielnością naszego tubylczego państwa. „A może klasztor? Może do partii”? I na co komu potrzebne takie rozterki? Dzięki bratniej pomocy, która – nie ulega wątpliwości – pojawi się również ze strony drugiego strategicznego partnera, zostaniemy uwolnieni od rozterek, bo o wszystkim zadecydują starsi i mądrzejsi. Dlatego prezydentem Polski w tych warunkach może zostać ktokolwiek – nawet pan marszałek Bronisław Komorowski, który w posłuszeństwie wobec starszych i mądrzejszych na pewno nie da się prześcignąć nikomu. Te siedmiomilowe przemiany obejmują nie tylko środowisko Naszych Umiłowanych Przywódców, ale również celebrytów drobniejszego płazu. Krótko mówiąc – wraca nowe. Starsi z pewnością pamiętają najwybitniejszego komentatora politycznego polskiej telewizji stanu wojennego, niejakiego pana redaktora Szykułę. Ten pan o smutnym wyrazie twarzy przesłuchiwał swoje ofiary bez podnoszenia głosu, ale z wyraźnym naciskiem skłaniając je do samokrytyki. Publiczna samokrytyka była wtedy, jak wiadomo, środkiem jeśli nawet nie odzyskania zaufania partii, a zwłaszcza – organów, to przynajmniej rodzajem kataplazmu łagodzącym skutki utraty zaufania. Pan Szykuła nawet nie starał się specjalnie ukrywać, że do mediów trafił bezpośrednio z bezpieczeństwa, w związku z czym bez najmniejszego zażenowania posługiwał się przed kamerami metodami operacyjnymi. Ciekawe, że kiedy razwiedka założyła sobie własne stacje telewizyjne, zatrudnieni w nich funkcjonariusze przejęli większość metod redaktora Szykuły i to, jak sądzę, w dobrej wierze uważając, iż zadaniem dziennikarza jest zmuszenie swego rozmówcy, by przyznał się do wszystkiego. Więc kiedy już prezydent Dymitr Miedwiediew zapowiedział udzielenie Polsce bratniej pomocy doszło w końcu do tego, do czego dojść musiało. Oto pan Piotr Tymochowicz, uchodzący dotychczas za specjalistę od wizerunku, co to potrafi wystrugać męża stanu nawet z banana, zabrał się za nakłanianie do samokrytyki, zaczynając od pani Cugier-Kotki, która tłumaczy się ze swego zaangażowania w kampanię wyborczą Prawa i Sprawiedliwości przeciwko Platformie Obywatelskiej. Pokornie wyjaśnia, że zrobiła tę rzecz za pieniądze, a widząc, jak się wstydzi tamtej chęci zysku, możemy być pewni, że więcej to się nie powtórzy. Ciekawe, co mogło skłonić panią Cugier-Kotkę do takiej samokrytyki? Możliwe, że jakieś pryncypialne względy ideowe, chociaż nie można wykluczyć, że wspierająca kampanię pana marszałka Komorowskiego razwiedka mogła podjąć próbę skaptowania również jej – podobnie jak wielu innych aktorów - jakimiś propozycjami korupcyjnymi, albo nawet propozycją nie do odrzucenia. Na uwagę zasługuje również wprawa, z jaką pan Piotr Tymochowicz zoperował panią Cugier-Kotkę. Przypomina ona perfekcję pana redaktora Szykuły, jakby i on, i pan Piotr Tymochowicz, wyszli z tej samej szkoły. SM
Rozpromieniony Radek Sikorki w Waszyngtonie w czasie żałoby katyńskiej Polacy w USA dyskutują, dlaczego Radek Sikorski w Waszyngtonie w czasie żałoby katyńskiejaki był tak bardzo rozpromieniony. Niektórzy spekulują, że jego kariera na szefa rządu w Polsce stała się obecnie bardziej obiecująca, jakoby według jego szefów z American Entreprise Institute, przywódców ruchu neokonserwatywngo, dawnych trockistów nawróconych na syjonizm. Tymczasem tragedia katyńska nabrała rozgłosu w prasie w USA. W The Wall Street Journal z 29 maja 2010 wśród pięciu najlepszych książek o Drugiej Wojnie Świtowej znalazła się książka pod tytułem „Katyń and the Soviet Massacre of 1940” („Katyń i Sowiecka Masakra z 1940 roku,” autorstwa George’a Sanford’a, (Routledge, 2009). Sanford opiera się na naukowcach rosyjskich i zastanawia się, dlaczego masakra ta ogóle miała miejsce zamiast zesłania niepożądanych ludzi do archipelagu obozów sowieckich. Pisze on błędnie, że po naradach z wojskowymi w marcu 1940, Stalin zdecydował o natychmiastowej egzekucji elity polskiej. Autor ten spekuluje, że natchnieniem Stalina były w tym samym czasie dokonywane przez Niemców masowe egzekucje polskiej elity. Sanford popełnia błąd pisząc o „natchnieniu” zamiast o ścisłej kooperacji sowieckich i niemieckich służb specjalnych po zawarciu przez Niemców i Sowietów, pakt Niemiecko- Sovieckiego „O Granicach i Przyjaźni” z dnia 28 września 1939. zawierał wspólny program eksterminacji polskiego przywództwa i elity intelektualnej. Zakopane i Kraków były miejscem regularnych spotkań oficerów Gestapo i NKWD. (Iwo Cyprian Pogonowski, „Jews In Poland,” Hippocrene Books Inc.,New York 1993, strona 100.) Począwszy od 3 października 1939 Lawrenty Beria zaczął przygotowywać największą egzekucję jeńców wojennych w czasie Drugiej Wojny Światowej i wydał rozkaz numer 4441/b: …”w obozie w Kozielsku mieli być więzieni oficerowie polscy urodzeni w niemieckiej strefie okupacyjnej. W obozie w Starobielsku mieli być więzieni polscy generałowie i wyższej rangi oficerowie wywiadu i wojska oraz urzędnicy państwowi i nadzorcy więzień jak też oficerowie policji. Niemcy zostali poinformowani o planowanej egzekucji członków elity polskiej. Każdy z wybranych Polaków był przesłuchany przez oficera NKWD i jego wyrok śmierci był zatwierdzony przez „trojkę,” czyli przez trzech wyższych oficerów NKWD. W sumie 21,857 jeńców polskich było skazanych zaocznie jako „wrogowie Sowietów” na podstawie paragrafu 58 kodeksu karnego ZSSR. Natomiast Hitler w swojej megalomani i ignorancji chciał stworzyć „wielkie’ Niemcy zaludnione „rasowymi Niemcami” od Renu po Dniepr włącznie z żyznymi ziemiami Ukrainy, do których dostęp blokowała mu Polska. Wówczas „wielka gra” na kontynencie europejskim odgrywała się między Hitlerem i Stalinem. Chodziło o to, kto kogo pokona za pomocą uwikłania go w wojnę na dwa fronty. Wywiad sowiecki powiadomił Stalina, że marszałek Józef Piłsudski rozumiał rosnące zagrożenie militarne Polski ze strony Niemiec i Rosji Sowieckiej. Marszałek Polski posumował sytuację Polski w swoim testamencie, w którym powiedział rodakom: „Lawirujcie między Niemcami i Rosją póki można, a jak się nie da, wciągnijcie do walki cały świat.” Hitler chory na chorobę Parkinsona po zatruciu go gazem w czasie Pierwszej Wojny Światowej nie mógł on opanować trzęsienia się jego lewej ręki. Wywoływało to u niego pośpiech z obawy, że nie będzie żył dosyć długo, żeby spełnić jego „misję dziejową,” której jakoby nikt inny nie potrafiłby dokonać. Hitler starał się o przystąpienie Polski do Paktu Antykominternowskiego od 5go sierpnia, 1935. Sprawa ta jest szczegółowo opisana w książce ambasadora polskiego w Berlinie (Josef Lipski, „Diplomat In Berlin 1933-1939”) do momentu ostatecznej odmowy rządu polskiego, złożonej na ręce ministra Ribbentropa w Warszawie w dniu 26 stycznia, 1939. Trzeba pamiętać, że sam Stalin prowadził walkę o władzę na śmierć i życie, ponieważ był przekonany, że grozi mu zamach stanu i egzekucja. Podejrzewał on, że tak jak po rewolucji francuskiej, władzę przejęło wojsko z Napoleonem Bonaparte na czele, podobnie mogłoby się zdarzyć w Rosji, na przykład pod wodzą marszałka Michała Tuchaczewskiego. Niemieckie służby specjalne starały się wykorzystać podejrzenia Stalina, ponieważ coraz większe masowe czystki i egzekucje 44,000 oficerów Armii Czerwonej w latach 1930tych bardzo osłabiały Rosję, od dawna cel podboju armii niemieckiej. W Moskwie uważano za pewne, że opór Polaków przeciwko inwazji niemieckiej wciągnie do wojny Anglię i Francję, która wówczas posiadała Linię Maginota, co mogło spowodować bardzo przewlekłe walki, być może bardziej przewlekłe niż w czasie Pierwszej Wojny Światowej. Na to rząd Stalina liczył i na tym polegała jego pomyłka, tragiczna w skutkach dla Polaków, jeńców wojennych, którzy mogli służyć w walce przeciwko Niemcom, gdyby nie zostali wymordowani. Zaproszenie Salina rozwiązywało problem bezpośredniego dostępu sił zbrojnych Niemiec do terenów kontrolowanych przez Związek Sowiecki. Dostęp ten był blokowany przez państwo polskie i Niemcy nie mogli prosto z pola bitwy w Polsce kontynuować atak na Sowiety. Sytuacja uległa zmianie, kiedy w dniu 19go marca, 1939 Stalin praktycznie biorąc zaoferował Hitlerowi nie tylko podział Polski, ale również bardzo ryzykownie udostępnił mu pozycje wyjściowe do ataku na Związek Sowiecki, na linii demarkacyjnej podziału Polski. Polska w ten sposób przestałaby być barierą oddzielającą hitlerowskie Niemcy od Rosji Sowieckiej. Okazało się, że oferta Stalina z 19go marca, 1939, kiedy Stalin publicznie przemawiał na 18tym zjeździe sowieckiej partii komunistycznej w Moskwie, była dla planów Hitler korzystna. Polacy bronili swej niepodległości i odmówili przyłączenia się do ataku Niemców na Rosję. Za co Rosjanie powinni być wdzięczni Polsce. Wówczas Polska odmówiła Hitlerowi udziału 40 do 50 polskich dywizji gotowych do akcji oraz mobilizacji około trzech i pół miliona rekrutów. Dziwnym kontrastem wobec tych faktów historycznych był rozpromieniony polski minister spraw zagranicznych, Radek Sikorki w Waszyngtonie w czasie żałoby katyńskiej. ICP
WRZASNĘLI HASŁO "WOJNA" Wzmożenie histerii na salonach przejawia się przede wszystkim uporczywym wmawianiem drugiej stronie, że to ona jest agresywna i napastliwa, podczas gdy kandydat PO zachowuje się godnie, a wspierające go „autorytety” jedynie mówią szczerze o swoich uczuciach, czego im przecież „nie można zabraniać”. Histeria w salonie przebiega falami. Ich szczyt wyznaczają kolejne sondaże instytutu Homo homini, a względne uspokojenie sondaże OBOP. Jak łatwo zauważyć, w OBOP wyniki PO i Komorowskiego są zawsze najwyższe, a PiS najniższe, w Homo Homini odwrotnie. Wyniki GfK Polonia, CBOS i innych sondażowni mieszczą się pośrodku. Jak można się poważnie przejmować sondażami, według których 1/3 wyborców PiS jest przeciwko Kaczyńskiemu, a 1/3 wyborców Komorowskiego przeciwko PO, stanowi tajemnicę celebrytów intelektu. Kiedy więc OBOP przynosi informację, że Komorowski wygrywa z Kaczyńskim 20-procentową przewagą, salon na chwilę trochę się uspokaja, kiedy w badaniu Homo Homini przewaga ta topnieje do 10 proc., jego funkcjonariusze i autorytety dostają małpiego rozumu. Co się stanie, kiedy sondażowa różnica spadnie poniżej 5 punktów procentowych, albo wręcz poparcie dla obu kandydatów się wyrówna, lepiej sobie nie wyobrażać. Zresztą po co? Za parę tygodni sami zobaczymy. Wzmożenie histerii na salonach przejawia się przede wszystkim uporczywym wmawianiem drugiej stronie, że to ona jest agresywna i napastliwa, podczas gdy kandydat PO zachowuje się godnie i spokojnie, a wspierające go „autorytety” jedynie mówią szczerze o swoich uczuciach, czego im przecież „nie można zabraniać”. Ta drobna kwestia - że Wajda czy Bartoszewski dzielili się swymi odczuciami nie ot tak, w prywatnej rozmowie czy wywiadzie, ale na partyjnej konwencji, w związku z czym jest oczywiste, że za odpowiedzi te odpowiada ten, kto konwencję firmował - uwadze salonów oczywiście umyka. Rekord absurdu pobiła Julia Pitera w radiu Tok FM. - Po pierwsze, powiedziała - prof. Bartoszewski przecież zaznaczył wyraźnie, że żartuje. Po drugie, posłuchajcie, co mówi w różnych miejscach Jan Pietrzak, to jest prawdziwy problem, a nie słowa Bartoszewskiego. Teza, że „strasznego dziadunia” nie należy traktować poważnie, bo to dowcipniś, w przeciwieństwie do Pietrzaka, który, jak skądinąd wiemy, im bardziej żartuje, tym bardziej mówi serio - stanowi wspaniały dowód uznania dla tego drugiego, i na jego miejscu kazałby sobie cały wywiad pani minister od Tusk jeden wie czego wyryć w kruszcu. Na słupskich juwenaliach grupa dowcipnych młodzieńców chodziła z kartonową makietą samolotu pomalowaną w barwy prezydenckiego samolotu, podpisaną „Tu Polej”, by na koniec odegrać wesołą scenkę jego katastrofy. W Olsztynie paru młodzieńców zamroczonych alkoholem i misją walki z zagrożeniem IV RP zniszczyło dąb, który upamiętniać miał prezydencką parę. Nikomu w PiS nie przyszło do głowy, by przypisać te ekscesy Tuskowi albo żądać, by Komorowski się od nich odcinał. Tymczasem salonowcy, dla udowodnienia swych karkołomnych oskarżeń, ochoczo ustawiają Wajdę, Bartoszewskiego, Niesiołowskiego czy Kutza w symetrii do ludzi, na których PiS nie ma żadnego wpływu. Najchętniej − anonimowego łobuza, który jakoby rzucił czymś we wspomnianego Kutza. I nawet nie zauważają, że faktycznie to trafne zostawienie. Rafał A. Ziemkiewicz
Kłamstwa Tuska .Porozumienie PO-SLD ws. Belki zostało zawarte w Akwizgranie Kandydatura Marka Belki na szefa Narodowego Banku Polskiego jest owocem pertraktacji na szczycie PO-Lewica. Zostały one przeprowadzone w Akwizgranie, gdy premier Donald Tusk odbierał Nagrodę Karola Wielkiego - dowiedział się reporter RMF FM Konrad Piasecki. 13 maja w Akwizgranie Donald Tusk odbierał Nagrodę Karola Wielkiego z rąk Angeli Merkel. Byli tam wtedy również Marek Belka i Aleksander Kwaśniewski. Po uroczystościach wszyscy trzej się spotkali, by zawrzeć porozumienie w sprawie kandydatury Belki na prezesa NBP. Wcześniej Bronisław Komorowski dzwonił do byłego premiera z propozycją kandydowania na to stanowisko.
W tej kwestii niebagatelna jest rola byłego prezydenta. To Aleksander Kwaśniewski przez swoich zaufanych ludzi miał zbadać, czy były minister finansów uzyska poparcie SLD. Badanie dało wynik pozytywny. Poparcie SLD dla Belki jest kluczowe, bo PSL zareagował na byłego premiera mocnym odruchem niechęci. W tej chwili wygląda na to, że dzięki stworzonej naprędce koalicji PO-SLD szanse Belki są całkiem spore. RMF
30 maja 2010 Jasnowidze! Czarno to widzę... Adwokat do swojego klienta podejrzanego o morderstwo: - Mam dla pana dwie informacje - dobrą i złą. - Dawaj pan najpierw tę złą! - Ślady krwi znalezione na miejscu zbrodni są pańskie. - A dobra? - Cholesterol i cukier w normie… W socjalizmie budowanym przez wszystkie ekipy socjalistów parlamentarnych od 1989 roku, ani cholesterol , ani cukier nie są w normie.. W socjalizmie nic nie jest nigdy w normie, wystarczy się tylko rozejrzeć dookoła. Nawet biurokracja nie jest w normie… Zresztą ona jest fundamentem socjalizmu, ale też powinna być w normie. A cukrownie socjaliści polikwidowali administracyjnie, bo Unia kazała.. Żeby była zachowana norma produkcji cukru, która ustalili w Brukseli, w ramach wolnego rynku reglamentowanego.. Zupełnie podobnie jest z żonatymi kawalerami.. Zgodnie z Wałęsowską doktryną relatywizmu : i „za” i „przeciw”. Właśnie znajdujemy się w przededniu wprowadzenia rewolucyjnych zmian w takim wielkopolskim Poznaniu, słynącym zawsze z normalności i gospodarności, ale odkąd fala socjalizmu na Warcie wezbrała i zalała ten region, nienormalności coraz więcej.. Wiceprezydent Poznania pan Mirosław Kruszyński, były prezydent Ostrowa Wielkopolskiego, zapowiedział, że w centrum miasta zostanie wprowadzone ograniczenie prędkości do 30km/godzinę jako” element kształtowania przyjaznego śródmieścia, który poprawi bezpieczeństwo rowerzystów i pieszych”(???). Myślę i nie wątpię, że prędkość do 20km na godzinę jeszcze bardziej poprawiłaby „ element kształtowania przyjaznego środowiska, który poprawi bezpieczeństwo rowerzystów i pieszych”. A najbardziej poprawi to wszystko całkowita likwidacja poruszania się samochodów po śródmieściu Poznania.. A w ogóle należałoby reglamentować liczbę samochodów w Poznaniu.. Dlaczego do tej pory żaden z socjalistów na ten pomysł nie wpadł? To dziwne! Wszystko co mogą ograniczają, a liczby samochodów jakoś nie tykają.. Kiedyś w miastach było 60km/h, później zrobili 50km/h, a teraz robią od razu 30km/ h- przeskakują liczbę 40km/h.. Jakby przyspieszają.. Przymus zapinana pasów niebezpieczeństwa w prywatnych samochodach w miastach wprowadził Jan Krzysztof Bielecki jako premier i jako „ liberał”.. Niechby wprowadził w państwowych autobusach- ale w prywatnych samochodach..(???) I jako socjalista- a nie jako liberał.. A wredni kapitaliści robią coraz szybsze samochody, ale- dzięki socjalistom- jeździmy coraz wolniej.. Pan Mirosław Kruszyński jako młody człowiek przynależał do Niezależnego Zrzeszenia Studentów, wylęgarni różnych różowych socjalistów, w odróżnieniu od czerwonych, a Ostrowie Wielkopolskim- jak na socjalistę przystało- zajmował się gospodarką komunalną, powiedzmy sobie wprost komunistyczną- jako dobro wspólne, w tym przypadku samorządowo komunistyczne. Tam nabrał doświadczenia i jako pierwszy w Polsce prezydent- uwaga! – wyemitował obligacje komunalne(!!!). Dał wszystkim pozostałym przykład i sygnał, jak zadłużać mają swoje gminy i miasta.. Zupełnie jak wolnomularz Bonaparte- dał nam przykład jak zwyciężać normalność mamy.. Pan Mirosław za doskonałe zarządzanie gospodarką komunalną(a dlaczego tego nie sprywatyzował- nie musiałby zarządzać!)- dostał małą kryształową piramidę w konkursie Menadżer Roku 1997, a w 1998 nagrodę samorządową im. Grzegorza Pałki, byłego prezydenta Łodzi, który zginął tragicznie. Nagroda powinna się raczej nazywać, Nagrodą Budowy Komunizmu Gminnego, kształt kryształowej piramidy może pozostać.. Razem z cyrklem i kielnią.. Rozwiązania zaproponowane przez prezydenta Mirosława Kruszyńskiego zostały uznane za” modelowe”(???) No popatrzcie państwo, a pani Joanna Szczepkowska mówiła dwadzieścia lat temu, że” komunizm się w Polsce skończył”(????). I dopiero w dwadzieścia lat później odważyła się zdjąć spódnicę( albo sukienkę- przyznam się, że nie bardzo odróżniam!) w teatrze i pokazać gołą pupę publiczności, która się tego nie spodziewała.. Ale przy okazji załatwiła sobie państwową posadę dobrze płatną z kasy Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.. Które to Ministerstwo pieniądze ma od nas, biorąc sobie ile im się żywnie podoba i ile im potrzeba na utrzymanie biurokracji kulturalnej... Jest teraz prezesem Związku Artystów Scen Polskich.. Bo nie może być artystką Scen Prywatnych, a niekoniecznie polskich.. Socjaliści bardzo chętnie używają słowa „polski” dla ukrycia swoich niecnych planów, rabowania podatników.. Słowo” polski” rozgrzesza kradzież- tak im się przynajmniej wydaje.. Pan Mirosław Kruszyński, jako jeden z czterech wiceprezydentów prezydenta Poznania, pana Ryszarda Grobelnego, uczestniczy też w projekcie państwowym pt:” Deklaracja Obywatelska- Edukacja dla Rozwoju”(!!!) Co to za zbitka biurokratyczno- myląca? Czy chodzi o rozwój poprzez edukację, co często nie idzie w parze; czy o edukację , żeby był większy rozwój… biurokracji edukacyjnej pasożytującej na dochodzie wytworzonym przez wszystkich niewyedukowanych państwowo, czy może chodzi o obywatelskość zadeklarowaną edukacyjnie, ale przeszkadzającą w rozwoju.. Cholera jasna i socjalistyczna wie! Co socjaliści starają się ukryć pod tymi zaczarowanymi słowy.. W każdym razie komunizm ma się coraz lepiej.. Powołują jakieś rady, jak w ZSRR, kraju rad.. Już sam nie mogę się połapać ile tego jest.. Komitety, rady.. Jak w Rosji bolszewickiej.. Pan Jacek Kuroń swojego czasu twierdził, że nie należy palić komitetów, lecz budować swoje… Wyobraźmy sobie, że wszyscy mają swoje komitety i wszystkie utrzymywane są z budżetu miast i państwa.. Z pewnością zabraknie pieniędzy.. Na pewno nie komitetów i rad. Pomysłów na ich tworzenia- socjaliści mają w bród… W Komitecie Edukacji dla Rozwoju( jest coś takiego!), obok Jerzego Buzka, profesora , prof. Andrzeja Zolla, prof. Antoniego Kamińskiego, Krzysztofa Pawłowskiego i Witolda Gadowskiego(TVP) zasiada, liberał pan Stanisław Janecki, kiedyś w prywatnym tygodniku „ Wprost”, dziś w telewizji państwowej wiceszef publicystyki.. Wszystkim zebranym chodzi o respektowanie konstytucyjnego zapisu o „prawie do edukacji”. A kto komu przeszkadza się edukować? I dlaczego na innych nakłada się obowiązek respektowania prawa do edukacji innych? Obok, czy z niego, powstał Obywatelski Komitet Edukacji Narodowej, a powstanie jeszcze Rada Edukacji Narodowej(???) Boże uchroń nas przed tymi szaleńcami, twórcami kraju rad.. Którzy zapętają nasze życie radami.. I radzi są z tego! Taki na przykład pan Ryszard Grobelny, prezydent Poznania, ukończył studia na Akademii Ekonomicznej w Poznaniu na kierunku Planowanie i Finansowanie Gospodarki(????). Skończył coś zupełnie kuriozalnego, co mieści się w komunizmie realnym, a nie w gospodarce wolnorynkowej.. Planowanie państwowe i finansowanie gospodarki.. To jest dopiero pomysł.. I ma taki dyplom! Jak nauczył się planować i finansować gospodarkę, to tylko to potrafi.. I dlatego buduje komunizm, bo nic innego nie umie..
W czasie studiów był trzy razy stypendystą Ministerstwa Edukacji Narodowej a w 1987 roku obronił pracę magisterską pt:” Samodzielność rad narodowych stopnia podstawowego w planowaniu terytorialnym. Analiza przepisów prawa i działalności praktycznej wybranych miast i gmin województwa poznańskiego”(??/) A takiej Albanii, to przynajmniej poodbierali te kuriozalne dyplomy.. A u nas się to dalej fajdaczy i cuchnie.. Założył Wielkopolski Ośrodek Kształcenia i Studiów Samorządowych w Poznaniu(!!!????), który prowadzi działalność „ edukacyjną”, szkoleniową i doradczą.. Pieniądze pochodzą z gminy. Od 2004 roku jest członkiem komitetu monitorującego Narodowy Plan Rozwoju(!!!) na lata 2004-2006 i jest członkiem Rady Ekspertów Akademii” Podziel się posiłkiem”, która to „ akademia” ma na celu” rozwiązywanie problemów niedożywienia dzieci w Polsce”(???) Achaa… Na pewno rozwiąże. Tak jak rozwiąże, razem z wiceprezydentm Mirosławem Kruszyńskim, problem” bezpieczeństwa rowerzystów i pieszych „ w śródmieściu Poznania, ograniczając przejazd samochodów do 30 km/h… Pan Grobelny związany był z dawną Unią Wolności, a pan Kruszyński z Akcją Wyborczą Solidarność.. I jaka solidarność między nimi.. Przeciwko mieszkańcom Poznania! I dlatego.. Jasnowidze! Czarno to widzę
WJR
D***kracja po islandzku; i coś ze Szwecji: Ledwo napisałem w "Dzienniku Polskim" taki oto tekst: Najlepsza Partia Czyli po islandzku „Besti Flokkurinn”, założona przez p. Jana Gnarra i kilkunastu aktorów, zazwyczaj komicznych, ma w sondażach przed wyborami 43,1% (konserwatyści: 28,8%, socjaldemokraci – 16,6%). Jej główny punkt programu: „Nie dotrzymamy żadnej obietnicy złożonej przed wyborami”. D***kracja dochodzi już szczęśliwie do kresu. Politycy tylko bełkocą sloganami. Jeden mówi: „Islandia jest najważniejsza” - a drugi już kontruje; „Liczy się tylko Islandia”. A trzeci: „Wszystko dla Islandii!” W tym zestawie sloganów obietnica „Najlepszej Partii” brzmi ożywczo. I bardzo intrygująco. Bo jeśli rzeczywiście nie dotrzymają żadnej obietnicy – to właśnie jednej obietnicy dotrzymają: tej, że nie dotrzymają. A jeśli jakiejś dotrzymają – to dotrzymają... Gdy mają Państwo do czynienia z paradą zwyczajnych oszustów, to oszuści otwarcie mówiący, że Was oszukają, wydają się być ludźmi – może nie kryształowo – ale: uczciwymi. Takimi, na których warto zagłosować. - gdy przyszły już pierwsze wyniki tych samorządowych wyborów. „Besti Flokkurinn” uzyskała w Reykiaviku 36,7% głosów i 6 mandatów - stając się w 15-osobowej Radzie Miasta najsilniejszą frakcją. Islandia jest tym krajem w Europie, w którym d***kracja panuje najdłużej. Słuszne więc, by tam pierwsza zeszła do grobu. JKM
W objęciach carycy Władymiry Ponieważ wody potopu, jaki nawiedził Polskę za sprawą zderzenia się mas ciepłego powietrza, napływającego nad Polskę znad francuskiego kieszonkowego imperium, czyli Unii Śródziemnomorskiej z chłodnym powietrzem napływającym znad Imperium Rosyjskiego, właśnie zaczęły powoli opadać, niezależne media powracają do wyjaśniania przyczyn katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Tak się bowiem szczęśliwie złożyło, że Rosjanie podali polskim niezależnym prokuratorom do wierzenia wersję znaną od samego początku, a może nawet jeszcze przed katastrofą, że jej przyczyną powinien być błąd pilota, albo nie tylko pilota, ale również osób, których głosy Rosjanie usłyszeli podczas szczegółowego odsłuchiwania zapisów w czarnych skrzynkach. Okazało się mianowicie, że w kabinie pilotów musiał panować straszny tłok, a kto wie, czy samolotu własnoręcznie nie prowadził nawet sam generał Błasik. Na razie głosy nie wskazują na obecność w kokpicie prezydenta Kaczyńskiego, chociaż wszystko jeszcze przed nami i kto wie, co jeszcze uda się usłyszeć z czarnych skrzynek. Ciekawe, czy można na przykład wgrać na nie dodatkowe nagrania, które przecież mogłyby pierwotną wersję przyczyn katastrofy znakomicie uwiarygodnić. Jeśli można, to nie należy takiej możliwości zaniedbywać, bo im lepiej oficjalna wersja zostanie udokumentowana, tym lepsze podstawy będzie miał premier Tusk do obdarzania strony rosyjskiej pełnym zaufaniem, no a my wszyscy – zgodnie z oczekiwaniami Stronnictwa Ruskiego, które właśnie wypączkowało ze Stronnictwa Pruskiego – powody do wdzięczności. I kiedy tak niezależne media posłusznie zachodzą w głowę, któż jeszcze mógł wtargnąć do kabiny pilotów, mało kto ma już głowę do zastanawiania się nad przyczyną, dla której wszyscy obecni w kokpicie sprawiali wrażenie, jakby myśleli, że lotnisko jest gdzie indziej i bliżej. Tego pewnie już nigdy się nie dowiemy, bo pracownik wieży kontrolnej, który z prezydenckim samolotem się kontaktował, natychmiast po katastrofie przeszedł na zasłużoną emeryturę i podobnież nie ma z nim kontaktu. Nie ma kontaktu! Esperons, że nie dostał „ćwiary bez prawa korespondencji”, co za czasów Ojca Narodów oznaczało w Rosji transfer do lepszego świata – no ale ten brak kontaktu w kraju, gdzie nawet włosy na głowie każdego obywatela są policzone również i dzisiaj skłania do głębokiej zadumy. W tej sytuacji, jeśli takie będzie społeczne zamówienie, nie można wykluczyć, iż końcowy komunikat obwieści nam, że obawiając się sądu zagniewanego ludu prezydent Lech Kaczyński popełnił samobójstwo, celowo kamuflując je pod postacią lotniczej katastrofy, by dodatkowo rzucić cień na prastarą ziemię smoleńską. Zresztą nie czekając na końcowe orzeczenie komisji, prawdę tę spenetrował od razu przywódca Partii Nacjonal-Bolszewickiej, pan Aleksander Dugin, który bez zdziwienia skwitował fakt, że na widok takiej zuchwałości prastara ziemia smoleńska uniosła się gniewem tak bardzo, że aż wyszła naprzeciw prezydenckiemu samolotowi, no i stało się, co się w tych okolicznościach stać musiało.
Żeby jednak wszystkie wersje, stopniowo uzupełnianie i poprawiane zostały przyjęte powszechnie i bez zastrzeżeń, starsi i mądrzejsi przypomnieli sobie wskazówkę Ojca Narodów, że „kadry decydują o wszystkim”, w związku z czym zaktywizował się aktyw oraz związki zawodowe w państwowej telewizji. Prywatne, te założone przez razwiedkę, już od dawna ustawione są kadrowo w jak najlepszym porządku i jeśli przychodzi tam do przesłuchania jakiegoś delikwenta z opozycji, to nawet bez stosowania niedozwolonych metod śledczych, każdy śpiewa z właściwego klucza. Gorzej w mediach państwowych, to znaczy – w radiu i telewizji, które jeszcze trwają w sprośnych błędach Niebu obrzydłych i nie tylko jątrzą i dzielą, ale w dodatku zasiewają różne wątpliwości, podkopujące jedność moralno-polityczną narodu. Na szczęście są jeszcze zdrowe siły zdolne położyć temu kres, bo kadry poszły w ruch. Kierownictwo tygodnika „Wprost” objął redaktor Lis, a z radiowej trójki właśnie wyleciał ze stanowiska dyrektora pan Jacek Sobala, który objął je po pani Magdalenie Jethon, będącej prawdziwą duszeńką niezależnych mediów. Podobno wziął udział w imprezie, którą autorytety moralne uznały za wiec wyborczy Jarosława Kaczyńskiego, no a za takową psotę – wiadomo: tylko dymisja. Gdyby tak dla symetrii wziął udział w wiecu ku czci „drogiego Bronisława”, czyli pana marszałka Komorowskiego, może by jeszcze się uratował, a tak, to „trup baronowo, grób baronowo, plajta klapa, kryzys, krach!” Ale jedna jaskółka nie czyni wiosny ludów, toteż w telewizji zmobilizowane zostały związku zawodowe, które postawiły sprawę na gruncie godnościowym. Trzeba powiedzieć, że tym razem koordynacja była dobra, bo jednocześnie w Senacie znany z karności marszałek Borusewicz zarządził głosowanie nad sprawozdaniem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Gdyby Senat sprawozdanie to odrzucił, podobnie, jak odrzuciłby je Sejm, to nikt nie ma najmniejszych wątpliwości, że odrzuciłby je również pełniący obowiązki prezydenta pan marszałek Bronisław Komorowski i w ten sposób Krajowa Rada przestałaby istnieć, dzięki czemu państwowa telewizja ległaby przed razwiedką z rozłożonymi nogami. Oczywiście przed rozpoczęciem kohabitacji przeszłaby intensywną kurację przeczyszczającą ją z różnych redaktorów Janów Pospieszalskich, czy Ew Stankiewicz, którzy ośmielili się nakręcić film „Solidarni 2010”, przedstawiającą żałobę po ofiarach katastrofy pod Smoleńskiem w sposób całkowicie odmienny od zatwierdzonego, „jątrząc” i „dzieląc” „Polaków” w momencie, kiedy ci nade wszystko pragnęli „być razem” – jak kazała pani red. Justyna Pochanke z TVN i znany na całym świecie z żarliwego obiektywizmu red. Tomasz Lis. Wprawdzie na skutek perfidnej obstrukcji senatorów PiS, którzy kilkakrotnie zrywali marszałkowi Borusewiczowi quorum („całe się zbiegło quorum; doctorum, redactorum...”) Senat nie przegłosował nawet porządku dziennego, ale po innej linii rozkazy dotarły już gdzie trzeba i pan Roman Gutek, zajmujący się dystrybucją „kina niezależnego” wycofał się z dystrybucji filmu „Solidarni 2010”. Najwyraźniej mobilizacja dla potrzeb kampanii prezydenckiej nie uznaje żadnych wyjątków. A przecież na mediach – chociaż to w nich wytwarza się opium dla ludu – świat się nie kończy, toteż pełniący obowiązki prezydenta marszałek Bronisław Komorowski właśnie wysunął kandydaturę prof. Marka Belki na prezesa Narodowego Banku Polskiego. Premier Tusk nie może się go za to nachwalić, podobnie jak prof. Grzegorz Kołodko. Jużci – prof. Marek Belka składa się z niezliczonej ilości zalet, a wśród jego niebagatelnych dokonań było również piastowanie stanowiska premiera rządu, do którego nie przyznawało się żadne ugrupowanie parlamentarne, a który aż do końca kadencji rządził sobie jak gdyby nigdy nic. Rzuca to snop światła na prawdziwe umocowanie rządów w Polsce, zwłaszcza, że prof. Marek Belka został zarejestrowany – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” w charakterze zaufanego razwiedki aż pod dwoma pseudonimami: „Nawal” i „Belch”. Na poprzednim etapie nawet sam Donald Tusk w 2005 roku zwracał w związku z tym uwagę na „niejasną postawę” prof. Belki w wyjaśnianiu swojej przeszłości – ale teraz etap się zmienił, wszystko jest jasne i prof. Marek Belka jest naszą najukochańszą duszeńką. Najwyraźniej razwiedka porzuciła już pozory i pełniącym obowiązki prezydenta panem marszałkiem Komorowskim steruje już ręcznie, co budzi sprzeciw nawet w rozumiejącym wszystko wicepremierze Waldemarze Pawlaku. Czyż można w związku z tym dziwić się opinii przedstawionej niedawno przez panią minister Ewę Kopacz, że premier Tusk nigdy nie podnosi głosu, bo wystarczy samo spojrzenie. Rzeczywiście – ostatnio pan premier Tusk spogląda na świat coraz straszniejszym, można powiedzieć – bazyliszkowym wzrokiem. Powiadają nawet, że siłą tego spojrzenia powstrzymał wody potopu, pewnie na tej samej zasadzie, na jakiej wzrok Meduzy zamieniał człowieka w kamień. Ciekawe, od czego mu się to zrobiło, bo wiele wskazuje na to, że te objawy wystąpiły u niego od momentu, gdy pod Smoleńskiem premier Włodzimierz Putin schwycił go w swoje objęcia. Ciekawe, że przewidział to Janusz Szpotański, pisząc jak to „de Gaulle, sklerotik i starik” po pocałunkach carycy Leonidy „formalno popał w trans, on przestał bredzić o belle France i tolko skuczał u mych stóp: Ach Leonide, ty mienia lub, dla ciebie cały Zapad broszę, tylko mnie jeszcze całuj, proszę!” Najwyraźniej caryca Władimira całuje jeszcze lepiej niż Almanzor. SM
Machniom? - czyli "czwarta skrzynka" Z komunikatu wicepremiera Rosji Siergieja Iwanowa, z dnia 24-04-2010 r., czyli po dwóch tygodniach od katastrofy, dowiedzieliśmy się po raz pierwszy, że na pokładzie tu-154 były cztery „czarne skrzynki”. Do tej pory ten rejestrator polskiej produkcji ze względu na swoją prymitywną konstrukcję i brak zabezpieczeń, za „czarną skrzynkę” w sensie dosłownym, uważany nie był. Wiemy dzisiaj, że owa „czwarta skrzynka” trafiła do Polski, jako producenta, w celu jej odkodowania. Coraz więcej komentatorów oraz opinia publiczna dziwi się i niepokoi, że zamiast czarnych skrzynek stanowiących własność polskiego państwa otrzymamy tylko stenogramy z rozmów załogi i analizy zapisów pozostałych parametrów, które owe skrzynki zawierały. Oczywiście dyżurni eksperci w „wiodących” mediach uspakajają, że to „prawie” to samo i w tym wypadku „prawie” nie robi żadnej różnicy. Polska, jako państwo poszkodowane w katastrofie smoleńskiej ma bezgraniczne zaufanie do instytucji „demokratycznego państwa prawa”, jakim jest Rosja. Zastanówmy się teraz czy z wzajemnością? Okazuje się, bowiem, że czwarta, polska „czarna skrzynka” powędrowała z Polski do Rosji, gdyż sama nasza analiza odkodowanego rejestratora ich nie zadawala. Nam wystarcza papier, a Rosjanom nie. Wiadomo, że aby dokonać ingerencji w zapisy rejestratorów trzeba to zrobić tak, aby dane ze skrzynek znajdujących się w Moskwie nie były sprzeczna czy różniące się znacznie od zapisu „polskiej skrzynki”, czyli konieczne jest posiadanie oryginału. Kto zadecydował o wydaniu Rosji czwartego rejestratora skoro Rosja odmawia nam wydania „czarnych skrzynek” z polskiego samolotu? Czy po wielu komunikatach informujących nas, że już skrzynki są rozkodowane i zapisy przeanalizowane, czekano właśnie na ten nasz rejestrator? Przypomina mi się słynny dyktafon Ziobry, zwany „gwoździem do trumny Leppera”. Zawierał on dowody na to, Andrzej Lepper kłamał. Wówczas Gazeta Wyborcza, która dzisiaj nie widzi potrzeby psucia rosyjskiego pojednania i bezczelnego domagania się oryginalnych czarnych skrzynek, tak zakwestionowała nagranie Ziobry. „Lepper, zdymisjonowany pod pretekstem, że "znalazł się w kręgu podejrzeń", odwinął się jednak, oskarżając Ziobrę, że to on uprzedził go o akcji CBA. Ziobro odparował, pokazując "gwóźdź do trumny Leppera" - czyli dyktafon, na który nagrał ich rozmowę. ABW kierowana przez bliskich Ziobrze prokuratorów błyskawicznie wydała opinię potwierdzającą autentyczność nagrania i to, że Ziobro nic o akcji CBA Lepperowi nie mówił. Epizod drugi to styczeń tego roku, gdy prokuratura ujawniła, że Ziobro dał jej kopię nagrania na płycie CD, a następnie dyktafon, na który wtórnie rozmowa została przegrana” Jak więc widzimy nie należy wierzyć „bliskim” Ziobrze prokuratorom. Za to na Władimirze Putinie i bliskich mu prokuratorach, z weteranem Czajką na czele, mamy polegać wzorem Czerskiej, jak na Zawiszy. kokos26
Emerytura według Pawlaka: Bierzmy przykład z Kanady i Szwecji Waldemar Pawlak chce, by Polacy w referendum zdecydowali, czy zachować obecny system emerytalny, czy go uprościć Chcesz płacić do ZUS tylko 120 zł? Jeżeli tak, będziesz miał niską emeryturę, ale więcej zarobisz. Takie pytanie chce zadać Polakom wicepremier Pawlak Napisaliśmy o tym wczoraj. W internetowej sondzie "Gazety" aż 70 proc. osób poparło pomysł wicepremiera. - Wcale się nie dziwię. Zawsze, jak zapytamy, czy ludzie chcą płacić mniejsze składki, podatki, powiedzą, że tak - mówi Jeremi Mordasewicz, członek rady nadzorczej ZUS. Jednak zapewnia, że politycy zachowują się niekonsekwentnie. Z jednej strony ostrzegają, że jeżeli Polacy nie będą oszczędzać, dostaną głodowe emerytury. Z drugiej - chcą jak wicepremier składki obniżać, co jeszcze obniży świadczenia. - Ostrożnie można szacować, że gdyby zmiana, jaką proponuje wicepremier, nastąpiła w 2010 r., to przychody ze składek emerytalnych spadłyby z planowanych 88 mld zł do 15 mld zł, a deficyt FUS (z niego ZUS wypłaca emerytury) wzrósłby o blisko 73 mld zł (z 45 mld zł do 118 mld zł) - dodaje Wiktor Wojciechowski, ekonomista fundacji FOR. - Dodatkowa dziura w budżecie FUS byłaby dwukrotnie większa niż całkowite roczne dochody z PIT zaplanowane na ten rok! Minister finansów musiałby pokryć ten deficyt gigantyczną podwyżką podatków. Niektórzy dostrzegają w pomyśle Pawlaka pozytywne elementy. - Pozwala mieć nadzieję, że jest to początek drogi do likwidacji KRUS i do objęcia jednym ubezpieczeniem wszystkich obywateli. A to dobry pomysł - mówi szef Krajowej Izby Gospodarczej Andrzej Arendarski.
Gazeta: Jakiego systemu emerytalnego chciałby pan w Polsce? Waldemar Pawlak: Bierzmy przykład z Kanady czy ze Szwecji, gdzie system jest bardzo prosty. Każdy odkładałby do ZUS niewielką, jednakową dla wszystkich składkę na emeryturę. W zamian na starość dostawałby emeryturę obywatelską - podstawową, wystarczającą na przeżycie bez pomocy opieki społecznej. Ta emerytura dla wszystkich byłaby jednakowa.
Ile mogłaby wynosić? - Powinna pozwolić godnie żyć. Na dzisiejsze warunki mogłoby to być 1200 zł. Aby tyle dostać, wystarczyłoby dziś płacić co miesiąc do ZUS 120 zł. Jeżeli ktoś chce żyć na starość na wyższym poziomie, to mógłby sobie odkładać resztę w OFE, III filarze, banku, funduszach. Może również kupić złoto lub obligacje. Ta 120-złotowa składka byłaby waloryzowana co roku o wskaźnik inflacji i ewentualnie jeszcze jakiś niewielki procent. Stała składka oznacza prosty system. Nie jak dziś, że składka to procent pensji. Każdy z nas płaci na emeryturę 19,52 proc. wynagrodzenia, przedsiębiorcy - średnio ponad 700 zł. To są olbrzymie składki, z których często niewiele mamy. Nie podoba mi się też dzisiejszy obowiązek przynależności do OFE. Tym bardziej że nie mamy wpływu na to, jak te środki są inwestowane.
Czyli OFE nie powinny być obowiązkowe? - Każdy niech sam decyduje, jak inwestować. Dostaje tę podstawową emeryturę, a reszta zależy od niego.
Możliwe jest zniesienie obowiązku należenia do OFE? - Mamy obrońców OFE. Ale się nie dziwię. Jak ktoś pracuje w takiej instytucji i zarabia niezłe pieniądze, to będzie jej bronił. Jeden z profesorów tłumaczył ostatnio, że nie można ludziom jednorazowo wypłacić oszczędności z OFE, bo ludzie nie będą wiedzieli, jak te pieniądze wydać. Że od razu kupią telewizor, samochód. A co mają kupić? Lokomotywę? Chcą żyć. Przynajmniej na emeryturze chcą mieć trochę radości. Chyba nie muszą pytać o zgodę rodziców, na co wydać pieniądze? Albo tego profesora? Obecny system jest zbyt skomplikowany, nieudolny. Nastawiony bardziej na korzyści dla instytucji finansowych niż dla ludzi.
Ale tego systemu broni minister Michał Boni... - W rządzie nie ma jednego stanowiska. Trwają dyskusje. Trzeba znaleźć rozsądny kompromis Uważam, że gdyby zadać pytanie ludziom: "Czy chciałbyś, aby był w Polsce system emerytalny kanadyjski lub szwedzki", to wielu Polaków byłoby za.
Byłby pan za referendum w tej sprawie. - Dlaczego nie. Sprawa jest ważna. Warto to zrobić. Obywateli trzeba zapytać, czy w Polsce ma być prosty system emerytalny z podstawową emeryturą, czy mamy pozostać przy obecnym, kosztownym systemie z dużymi składkami do ZUS i OFE i z nie wiadomo jaką emeryturą na starość.
Myśli pan, że wiedza Polaków pozwoliłaby świadomie na to pytanie odpowiedzieć? - A na jakiej podstawie zrobiono reformę emerytalną w 1999 r., kiedy powstały OFE? Czy ktoś obywateli pytał o zdanie? Nie pytano. To teraz zapytajmy. Wierzę w mądrość Polaków.
Jest pan za wydłużaniem i zrównaniem wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn. - Dziś problemem nie jest wiek, ale miejsca pracy. Twórzmy więc dla ludzi atrakcyjne miejsca pracy, to nie będą przechodzić przedwcześnie na emeryturę. GAZETA
Mącenie w emeryturach. Pawlak ma pomysł na ZUS za 120 zł Chcesz płacić do ZUS tylko 120 zł? Jeżeli się zgodzisz, będziesz miał niską emeryturę, ale będziesz więcej zarabiał. Takie pytanie w referendum chce zadać Polakom wicepremier Waldemar Pawlak - Obywateli trzeba zapytać, czy mamy mieć prosty system emerytalny, czy pozostać przy obecnym - kosztownym, z dużymi składkami do ZUS i otwartych funduszy emerytalnych i nie wiadomo jaką emeryturą na starość - mówi "Gazecie" wicepremier. Zgodnie z reformą z 1999 r. każdy Polak odkłada składki na indywidualnych kontach w ZUS i OFE. Im więcej odłoży, tym więcej na starość dostanie. Na emeryturę oddajemy w sumie 19,5 proc. pensji. Kowalski zarabiający 3400 zł co miesiąc przekazuje 663 zł. Osoby z minimalną pensją - ok. 250 zł. Pawlak chce, żeby wszyscy płacili jednakową, niewielką składkę, i to tylko do ZUS. - W zamian na starość każdy dostałby emeryturę wystarczającą na przeżycie bez pomocy opieki społecznej. Ta emerytura dla wszystkich byłaby jednakowa - mówi wicepremier. Ile mogłaby wynosić? - Powinna pozwolić godnie żyć. Na dzisiejsze warunki mogłoby to być 1200 zł Według wyliczeń Pawlaka, żeby dostać taką emeryturę, wystarczyłoby dziś płacić co miesiąc 120 zł. Jeżeli ktoś chciałby na starość żyć na wyższym poziomie, sam musiałby odkładać pieniądze w banku czy w funduszach. 120-złotowa składka miałaby być co roku waloryzowana o wskaźnik inflacji i ewentualnie jeszcze jakiś dodatkowy procent. Jaki? Nie wiadomo. Pawlak chce o referendum rozmawiać z innymi członkami rządu. Emerytury to teraz wśród członków gabinetu jeden z najgorętszych tematów. Co roku państwo dopłaca do nich ponad 40 mld zł. Na dłuższą metę budżet tego nie wytrzyma. Między ministrami iskrzy. Szefowa resortu pracy Jolanta Fedak (PSL) chce np. obniżyć składkę do OFE z 7,3 do 3 proc. Jej pomysł popiera Ministerstwo Finansów. Ostro sprzeciwia się mu Michał Boni, minister w kancelarii premiera.
Pomysł Pawlaka eksperci nazywają radykalnym. - To nieodpowiedzialne słowa, głupota - mówi Jeremi Mordasewicz, członek rady nadzorczej ZUS. - Nikt nie robi referendów w sprawie wysokości podatków, składek, opłat. Każdy powie, że mają być jak najmniejsze. Ultraliberał Andrzej Sadowski z Centrum im. Adama Smitha nie jest przeciwny referendum. - Ale pytałbym tylko młodych Polaków, tych, których nowy system by objął - zapewnia. Centrum na zlecenie rządu przygotowało raport, z którego wynika, że każdy powinien mieć szansę odkładania na emeryturę w taki sposób, jaki mu odpowiada. Państwo powinno gwarantować tylko minimalne świadczenie. Sadowski zapewnia, że podobny system sprawdza się w Kanadzie. Małgorzata Starczewska-Krzysztoszek z PKPP Lewiatan, członkini Rady Gospodarczej przy premierze, uważa, że system kanadyjski nie ma u nas szans. Bo rodacy nie umieją inwestować i nie mają nawyku odkładania pieniędzy na przyszłość.Wiktor Wojciechowski, ekonomista fundacji FOR, mówi, że gdyby obniżono składkę emerytalną do 100 zł miesięcznie dla mężczyzny zarabiającego średnią krajową, to po 40 latach pracy zgromadzone składki wystarczyłyby na wypłatę 265 zł brutto emerytury! To ponad 400 zł mniej, niż wynosi obecnie gwarantowana ustawowo emerytura minimalna (706 zł). - Aby dostawać 1200 zł, mężczyzna musiałby pracować przez 60-70 lat. A kto będzie tyle pracował? - pyta Mordasewicz. - To wprowadzanie opinii publicznej w błąd, często politycy mówią o czymś, na czym się nie znają. Co o referendum myśli premier? Kancelaria premiera nie odpowiedziała nam przez tydzień. - Myśli pan, że wiedza Polaków pozwoliłaby im świadomie odpowiedzieć na pytanie w referendum? - pytamy Waldemara Pawlaka. - Wierzę w mądrość Polaków. Wiktor Wojciechowski, fundacja FOR: Pomysł ten zwiększyłby deficyt Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, z którego ZUS wypłaca emerytury, o 73 mld zł, do 118 mld. Minister finansów musiałby go pokryć gigantyczną podwyżką podatków. Leszek Kostrzewski; Piotr Miączyński
Eksperci krytykują obniżkę składek do OFE Jeśli ministrowie finansów i pracy przeforsują obniżkę składek do OFE, nasze emerytury za kilka lat będą głodowe - wynika z raportu Deloitte. Bez pomocy państwa z nich nie wyżyjemy
Prof. Krzysztof Rybiński z warszawskiej SGH To jest chore, to jeden z najbardziej chorych pomysłów jaki w Polsce może się przytrafić. Ludzie nie zdają sobie sprawy z tego, co to znaczy stopa zastąpienia na poziomie 20 proc. Dzisiaj wynosi ponad 50 proc. Proszę wziąć dzisiejszą emeryturę, podzielić przez trzy i to najlepiej pokaże skutki takiej decyzji. Pomysł pokazuje krótkowzroczność polityków. W ten sposób będzie można zmniejszyć deficyt ZUS, ale tylko w najbliższym czasie. Nie można żyć kosztem przyszłych pokoleń, a widać, że politycy nic sobie z tego nie robią. W każdym razie muszą wziąć odpowiedzialność za głodowe emerytury, które czekają Polaków za 30-40 lat.
Dr Agnieszka Chłoń-Domińczak, była wiceminister pracy Pomysł przeczy jednej z głównych zasad systemu emerytalnego, a więc podziałowi składek na część trafiającą do ZUS i inwestowaną na rynku kapitałowym. W praktyce oznaczałoby to, że wysokość przyszłych emerytur w głównym stopniu zależeć będzie od sytuacji na rynku pracy. W ten sposób pozbawiamy się dodatkowej premii wynikającej z inwestowania składek na rynku kapitałowym.
Ryszard Petru, główny ekonomista BRE Banku Obawiam się sytuacji, kiedy wysokość przyszłych emerytur zależeć będzie wyłącznie od możliwości finansowych państwa, a zmniejszenie składek do OFE właśnie do tego prowadzi. Nie należy zmieniać obecnego systemu, bo dzięki podziałowi składek jest on odporny na niekorzystne zmiany demograficzne i rynkowe. Pamiętajmy, ze polskie społeczeństwo, podobnie jak społeczeństwa Zachodu będą się starzeć. W perspektywie dwóch, trzech lat zmniejszenie składki do OFE poprawiłoby sytuację budżetu i tym kierują się pomysłodawcy zmian. Jednak jest to działanie na krótką metę. Za 5-10 lat sytuacja budżetu może się pogorszyć. Skutkiem może być sytuacja, w której państwo nie będzie w stanie wypłacić emerytur w obiecanej wysokości. A wtedy emerytury musiałyby być wręcz obniżone, lub też niezbędne byłoby skokowe wydłużenie wieku emerytalnego. Bed
GW w sprawie OFE- szczyt demagogii i głupoty Artykuł „Emerytura przez trzy”, który ukazał się w ostatnim, sobotnio-niedzielnym wydaniu Gazety Wyborczej, to przykład skrajnej demagogii i głupoty autorów, jakże groźnej, bo dotyczącej niezwykle ważnej sprawy, jaką jest polski system emerytalny. Autorzy, Marcin Bojanowski i Maciej Bednarek, przestrzegają, że w przypadku zmniejszenia o 2/3 składki do OFE, przyszłe emerytury spadną 3-krotnie w stosunku do obecnych. Skąd taki wniosek? Gazeta powołuje się na raport firmy doradczej Deloitte, którego treści, ani metodologii, nie przedstawia… Na jakiej więc podstawie mamy przyjąć, że będzie tak, jak ów raport głosi- tylko na podstawie nazwy firmy, która go stworzyła? Przykład bankructwa Enronu pokazał, że nie można całkowicie ufać firmom doradczym i audytorskim… Wyborcza jednak ufa mu bezgranicznie, wątpliwości gazety nie budzi nawet fakt, że ów raport został stworzony na zamówienie towarzystw emerytalnych, w których interesie jest utrzymanie składki na obecnym poziomie! A prognozując wieloletnią przyszłość na rynkach finansowych- można „przewidzieć” dokładnie wszystko! Każdy scenariusz jest niemal równie prawdopodobny, a rzeczywistość swoją drogą i tak jest zwykle zaskoczeniem dla większości uczestników rynku finansowego, co pokazał ostatni kryzys, którego nie „przewidywał”, tzn. nie rozważał takiej możliwości- niemal nikt… Ostatni kryzys finansowy pokazał, jak niepewne są emerytury z systemu kapitałowego. Wartość funduszy emerytalnych OFE w jednym roku spadła o blisko 30%. To oznacza, że kto akurat w latach kryzysu przechodził na emeryturę- to jego część z systemu kapitałowego była niższa o blisko 30%, niż gdyby odszedł rok wcześniej… Oto jeden z paradoksów tego systemu- kto odszedł na emeryturę wcześniej, miał wyższą emeryturę, niż ten kto odszedł na emeryturę później! Zadajmy sobie pytanie, którego Wyborcza przecież nie zada- czy można przyszłość emerytów opierać na „nastrojach” i „grymasach” rynków kapitałowych? Notabene, nie wiem skąd taki wynik wyliczeń, bo Wyborcza jak wspomniałem nie przedstawiła treści raportu- jest on chyba tajny, chyba dlatego żeby nie można było go zakwestionować- skoro przecież i tak OFE 2/3 składki inwestowały w obligacje skarbowe, a zgodnie z zapowiedziami Rostowskiego w przypadku zmniejszenia składki o te 2/3 byłyby one waloryzowane na koncie przyszłych emerytów tak, jak by były zainwestowane w obligacje skarbowe? A do tego nie zostałyby „ucięte” o prowizję, którą potrąca OFE przy każdym wpłynięciu składki na konto emerytalne W tak ważnej sprawie, jak przyszłość emerytów, potrzebna jest poważna debata, a nie propagandowe i głupie zarazem teksty, jak ten omawiany z Gazety Wyborczej- gazety, którą na nieszczęście wielu traktuje jako wyrocznię prawdy… PS. Wyborcza powinna zmienić nazwę na "Prawda"- pisze bowiem teksty tak, jakby były "prawdą objawioną" (przez ekspertów oczywiście, choć starannie dobranych), które jednak z rzeczywistą prawdą mają niewiele wspólnego... Łukasz Foltyn
WALKI O OFE CIĄG DALSZY „Jeśli ministrowie finansów i pracy przeforsują obniżkę składek do OFE, nasze emerytury za kilka lat będą głodowe” – wynika z raportu firmy doradczej Deloitte, do którego „dotarła” Gazeta Wyborcza. Podobno „bez pomocy państwa z nich nie wyżyjemy”. http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,7950852,Emeryture_podziel_na_trzy.html Ciekawe, czy raport Deloitte jest tajny, że trzeba było do niego „docierać”? Raport został przygotowany na zlecenie Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych, do której należą OFE. Jak wiadomo OFE są instytucjami non profit, prowadzącymi działalność charytatywną z troski o nasze bezpieczeństwo ekonomiczne na emeryturze, a firma Deloitte przygotowała swój raport także charytatywnie. Ale z treści artykułu wcale nie wynika tak jednoznacznie, co oznaczono „wyboldowano” w „lidzie”. Jak wszystko zostanie tak, jak dziś, to nasze emerytury BĘDĄ TYLKO dwa razy niższe niż obecnie. A jak składka do OFE zostanie zmniejszona, to MOGĄ BYĆ AŻ trzy razy niższe. A więc tak czy siak emeryci mają przechlapane. Wybór jest mniej więcej taki: starczy im TYLKO do 10-tego, albo AŻ do 15-stego! Pewności zresztą nie ma, że „AŻ” do 15-stego, o czym świadczy zwrot: „mogą być”. Ale czy będą? W jakim modelu to wyliczono? Przy jakich założeniach? Zawsze, czy w pewnych warunkach? A jak się trafi taki rok jak 2008, to wtedy też bez zmian proponowanych przez Rostowskiego i Fedak, nasze emerytury będą wyższe, niż po ewentualnych zmianach??? A jakie Deloitte ma szacunki prawdopodobieństwa powtórzenia się roku 2008? OFE odnotowały wówczas ponad 24 mld straty. Oczywiście nie dla siebie, tylko dla emerytów. To połowa „zysku” wypracowanego przez OFE dla emerytów przez całe dziewięć wcześniejszych lat!!! (Kryzys zjadł 9-letnie zyski OFE » Kryzys zjadł 9-letnie zyski OFE Zamknij X Ogromnym stratom OFE winna jest przede wszystkim giełda
Ogromnym stratom OFE winna jest przede wszystkim giełda fot. Michał Rozbicki
Ogromnym stratom OFE winna jest przede wszystkim giełda 24,2 miliarda złotych - tyle wynoszą straty Otwartych Funduszy Emerytalnych od stycznia tego roku. W ciągu dziewięciu poprzednich lat osiągnęły za to zyski w wysokości... 24,8 mld złotych. Czyli wyszły praktycznie na zero. Po uwzględnieniu inflacji przyszli emeryci dostaną dużo mniej, niż gdyby pozostali tylko przy emeryturze z ZUS.
Ogromnym stratom OFE winna jest przede wszystkim giełda. OFE muszą większość środków inwestować na polskim parkiecie lub w obligacjach. i choć przenosiły swoje środki z giełdy właśnie w bezpieczniejsze papiery, to te również nie zapewniały zysków. A indeksy leciały na łeb, na szyję. I tak OFE straciły ponad 24 miliardy złotych, czyli praktycznie wszystko, co udało im się zarobić dla emerytów przez dziewięć lat. Jeśli odjąć od tego jeszcze prowizje i uwzględnić inflację, to oznacza realne straty dla wszystkich emerytów.
Eksperci w "Gazecie Wyborczej" uspokajają, że Polacy, którzy planuję zakończyć pracę za kilkanaście lat, nie muszą się martwić. Gieda odbije się od dna i OFE wyrobią jeszcze zyski. "Fundusze nastawione są na długoterminowe oszczędzanie" - mówi gazecie prof. Marek Góra, twórca reformy emerytalnej. Ale w najgorszej sytuacji są ponad dwa tysiące kobiet, które niedługo przechodzą na emeryturę. Jeśli nie zdecydowały się pozostać w ZUS i część emerytury będą otrzymywać z drugiego filaru, to ich świadczenia mogą być dużo niższe. Jak zauważa "Gazeta Wyborcza", z wyliczeń nadzoru finansowego wynika, że ich emerytury będą przez kryzys o kilkanaście procent mniejsze. Paweł Wysocki). A kto na pewno zarobił? OFE, PTE i ich akcjonariusze! W pierwszym kwartale 2010 przychody PTE wyniosły ponad 400 mln. Koszty wyniosły ponad 280 mln. Zysk ponad 120 mln. Te „koszty” to wynagrodzenia, koszty samochodów służbowych, laptopów, telefonów itp… A zysk zostanie przeznaczony w przyszłości wynagrodzenia, koszty samochodów służbowych… itp. u akcjonariuszy PTE (a więc tych, którzy ten zysk pobiorą). Na stronie KNF są wyniki miesięczne, kwartalne i roczne OFE, ale jakoś nie ma danych zbiorczych za okres 10 lat „reformy emerytalnej”. A mi się nie chce liczyć, ale obstawiam, że koszt działalności OFE dla osób płacących składki „podchodzi” pod 10% przekazanych do OFE składek. Co ciekawe, w najgorszym dla emerytów roku 2008, PTE pobrały najwyższe wynagrodzenie w ciągu tych 10 lat w wysokości 1,8 mld zł!!! Zysk wyniósł 740 mln. Ergo - koszty wyniosły ponad 1 mld. Jakoś tak dziwnie, zarówno w 1Q 2010 jak i przez cały 2008 koszty wynosiły...około 60% przychodów! Przy tym modelu biznesu jest to dość zdumiewające! Bo jakie mają koszty zmienne??? Na stronie KNF mamy analizę kosztów rodzajowych PTE za… lata 1999-2002. Potem albo przestali robić, albo jakoś tak „schowali” że trudno znaleźć. Ale zakładam, że wszystko musi być w porządku, gdyż Komisja Nadzoru Finansowego ostrzega, że plany zmniejszenia składek do OFE to „decyzja podporządkowana bieżącym i krótkookresowym celom politycznym". Widocznie takie są standardy „rynku kapitałowego”, że koszty (w większości stałe) rosną wraz z przychodem. Ryszard Petru, główny ekonomista BRE Banku zapytał dramatycznie: ”za 5-10 lat sytuacja budżetu może się pogorszyć i kto wtedy wypłaci emerytury w obiecanej wysokości”? Rysiu, a jak sytuacja budżetu pogorszy się dramatycznie, to kto wykupi z OFE obligacje Skarbu Państwa, które one dziś kupują??? Obniżce składki na OFE sprzeciwia się podobno Pan Minister Skarbu Aleksander Grad. Pana Ministra to akurat doskonale rozumiem. Przecież musi prywatyzować. A OFE to świetny inwestor. Kupują akcje i nie marudzą (bo przecież można im zagrozić, że się zmniejszy składkę) więc nawet zagłosują na WZA PKN Orlen SA za zmianami statutu, utrudniającymi przejęcie kontroli nad tą spółką (a więc wykluczającymi wzrost ceny akcji w przypadku podjęcia przez kogoś takiej próby). Wiadomo przecież powszechnie, że to „bezpieczeństwo energetyczne kraju”, czyli możliwość obsadzania stanowisk w spółkach energetycznych przez polityków i ABW, będzie mieć decydujące znaczenie dla wysokości naszych emerytur.
Obstawiam zresztą (bo tego NIESTETY NIE WIEMY, gdyż jest to oczywiście tajemnica, jak OFE inwestują odebrane nam pod przymusem pieniądze), że inwestowały one w akcje także innych potentatów naftowych – nie tylko Orlenu. Na przykład Petrolinvestu. I bardzo chciałbym wiedzieć ile akcji tego naftowego giganta i kiedy nabyły OFE? I kiedy zamykały pozycje? O to z jakim wynikiem już nie zapytam. Sam sobie policzę. Gwiazdowski
Pytania Janusz Palikot: Czy jest prawdą, że Marta Kaczyńska otrzyma 3 mln zł odszkodowania z tytułu tragicznej śmierci Lecha i Marii Kaczyńskich? Czy jest prawdą, że polisa na życie śp. pary prezydenckiej została wykupiona przez Kancelarię Prezydenta na koszt podatników? Czy jest prawdą, że wszystkie inne ofiary katastrofy były ubezpieczone na sumy 100, 200 i 300 razy mniejsze? Czy jest prawdą, że Janusz Palikot jest prominentnym politykiem Platformy, a partia ma decydujący wpływ na jego aktywność lub jej brak po 10 kwietnia? Czy jest prawdą, że Janusz Palikot jest przyjacielem Bronisława Komorowskiego, kandydata na prezydenta obecnie pełniącego obowiązki prezydenta? Czy jest prawdą, że Bronisław Komorowski z racji swojej tymczasowej funkcji ma obecnie dostęp do całej dokumentacji w Kancelarii Prezydenta? Czy jest prawdą, że najbardziej prawdopodobnym źródłem informacji na temat poufnych dokumentów z Kancelarii Prezydenta jest dla Palikota jego bliski przyjaciel, który po 10 kwietnia zyskał w nie pełny wgląd? Czy jest prawdą, że dzisiejszy atak Palikota na Martę Kaczyńską jest inspirowany przez Bronisława Komorowskiego, który korzystając z dostępu do poufnych dokumentów dostarczył Palikotowi niezbędnej amunicji? Czy jest prawdą, że jest to kolejna próba sprowokowania Jarosława Kaczyńskiego do ostrzejszej wypowiedzi, poprzez uderzenie w jego jedyny czuły punkt? Czy jest prawdą, że ten atak odbywa się za wiedzą i przyzwoleniem Komorowskiego bez którego Palikot nie znałby szczegółów polis wykupionych w Kancelarii Prezydenta? Czy jest prawdą, że dzisiejszy wpis Palikota jest inspirowany przez Komorowskiego, który jednego dnia lansuje się ze swoją rodziną, a drugiego milcząco przygląda jak jego bliski przyjaciel w jego imieniu atakuje właśnie osieroconą dziewczynę za to, że się za bardzo wzbogaci na tym, że ona swoją straciła? Mam nadzieję, że to wszystko nieprawda. Kataryna
Zawracanie Dniepru kijem Po szaleństwach, będących rezultatem tzw. pomarańczowej rewolucji, na której najwięcej straciła Ukraina, przed krajem tym otworzyły się perspektywy mozolnego wychodzenia na prostą, gdy prezydentem tego kraju został Wiktor Janukowycz. Co charakterystyczne, już w pierwszych dniach nowych władz sądy ukraińskie cofnęły tytuł Bohatera Ukrainy Stefanowi Banderze i Kłymowi Sawurowi, których to nazwiska krwawo zapisały się na Kresach Wschodnich II Rzeczypospolitej, a co stanowiło policzek wymierzony Polsce i pohańbienie zamordowanych przez OUN-UPA Polaków. Prócz tego w Kijowie została zorganizowana wystawa obrazująca zbrodnie UPA na ludności polskiej i żydowskiej. Jak się okazuje, z tego stanu rzeczy są niezadowoleni nie tylko pogrobowcy Bandery, ale również niektórzy polscy „intelektuele”.. Do nich zalicza się m.in. Jerzy Pomianowski (Birnbaum) – pisarz, publicysta i scenarzysta, który opuścił Polskę w 1968 r., a wrócił w 1994 r. Wydaje on miesięcznik „Nowaja Polsza” skierowany do inteligencji rosyjskiej. Podczas pobytu zagranicą współpracował m.in. z Jerzym Giedroyciem i jego paryską „Kulturą”. [Zarazem p. Pomianowskiemu przynależą takie określenia, jak stary stalinowiec, polonofob, przedwojenny bolszewicki agent, nagrodzony Orderem Odrodzenia Polski [!] przez innego Żyda, Izaaka Stoltzmana – admin]. Na temat sytuacji na Ukrainie, stosunków ukraińsko-polskich i ukraińsko-rosyjskich udzielił on wywiadu „Rzeczpospolitej” (z 24.04.2010 r.), z którego dowiadujemy się rzeczy zdumiewających. Pomianowski mówi: „Te trzy procent, o które wyborców Janukowycza było więcej niż wyborców prozachodniej pani Tymoszenko, to byli ludzie, którzy dowiedzieli się o kampanii szczucia przeciwko ukraińskim narodowcom. Od rocznicy rzezi wołyńskiej w 2003 r. prowadzą ją nasi rodzimi szowiniści”. Mniejsza o to na jakiej podstawie Pomianowski twierdzi, że owe trzy procent, kierowało się właśnie tymi a nie innymi motywami. O wiele ważniejsze jest to, że wydawca „Nowoj Polszi” przechrzcił resztki morderców z OUN-UPA i ich pogrobowców na „ukraińskich narodowców”. Tak jakby nie wiedział, że bandy UPA, Służby Bezpeky i SS-Galizien w sposób bestialski wymordowały co ok. 200 tys. Polaków oraz dziesiątki tysięcy obywateli polskich innych narodowości, w tym Ukraińców, którzy nie chcieli z nimi współpracować w wyrzynaniu polskich sąsiadów. To dla niego „narodowcy”. Ci natomiast, którzy walczą o prawdę o tym ludobójstwie, to dla Pomianowskiego „nasi rodzimi szowiniści”. Odnosi się to do Polaków, którzy dokonują badań naukowych nad ludobójstwem banderowskim dokonanym na Kresach Wschodnich; tych, którzy zwalczają kłamstwa i oszczerstwa współczesnych ukraińskich szowinistów; setek tysięcy Kresowian, którzy przeżyli hekatombę lat 40. i ich potomków. Trzeba albo wyjątkowej niewiedzy historycznej (o co trudno posądzić Pomaniowskiego), albo wyjątkowo zaciekłego banderofilstwa. To nie kampania szczucia, ale walka o prawdę historyczną, do fałszerzy której Pomianowski się przyłącza. [Niekoniecznie musi chodzić o banderofilstwo. Antypolskie szumowiny bowiem zawsze stają po stronie wrogów Polski, kto by to nie był - wyłącznie na zasadzie szkodzenia krajowi, którego chleb jedzą. - admin] Ludziom tym, z reguły pracującym społecznie Pomianowski zarzuca, że „kampania ta podcinała nogi prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i jego proukraińskiej polityce. A to właśnie jego zwolennicy w prasie i telewizji byli zwolennikami akcji godzącej w polski interes narodowy”. Voila! Polski interes narodowy ma więc – według Pomianowskiego – polegać na przemilczaniu zbrodni trzeciego ludobójstwa (obok niemieckiego i sowieckiego) dokonanego na Polakach. Na przemilczaniu faktu stawiania pomników mordercom Polaków, takim jak Stefan Bandera czy Kłym Sawur. Na tym, że na Ukrainie w okresie rządów prezydenta Wiktora Juszczenki i premier Tymoszenki publikowano mapy, na której granice Ukrainy sięgają po Krynicę. Na tym, że mniejszość ukraińska cieszy się w Polsce wyjątkowymi przywilejami, o jakich nie mogą marzyć Polacy mieszkający na Ukrainie. Natomiast finansowane przez polskiego podatnika ukraińskojęzyczne „Nasze Słowo” zieje nienawiścią do Polski i Polaków i wysławia zbirów z UPA. A jeśli chodzi o śp. Lecha Kaczyńskiego, to – nie wdając się w analizę jego polityki ukraińskiej – warto przypomnieć, że wydał on oświadczenie krytykujące nadanie tytułów bohatera Ukrainy Banderze i Sawurowi. W sumie mamy tu do czynienia z mieszania półprawd i perfidnych kłamstw.
Wbijanie klina A co o polityce Rosji mówi człowiek uznawany również za eksperta ds. rosyjskich? „Nowy układ ukraińsko-rosyjski jest właśnie układem wasalnym. Zarówno ze względu na jego długoterminowość, jak i przedmiot układu, którym są surowce strategiczne” – stwierdza kategorycznie Pomianowski. Sprawę przedłużenia stacjonowania floty rosyjskiej na Krymie ocenia następująco: „To wydaje mi się drugorzędne. Należy to raczej do spaw prestiżowych, mających potwierdzić materialne i polityczne uzależnienie Ukrainy od Rosji. Nie oznacza to jednak, że sprawę floty należy lekceważyć”. Jakoś „zapomniał” powiedzieć, że Rosja na mocy wspomnianego traktatu sprzedaje Ukrainie gaz po wyjątkowo preferencyjnej cenie. Przewiduje wreszcie, że „jeżeli Janukowycz dalej będzie szedł tą drogą, to Ukraińcy utrącą go jeszcze przed upływem kadencji”. Z jego słów i ocen przebija bardzo wyraźnie tęsknota za polityką probanderowskiego duetu Juszczenko-Tymoszenko oraz chęć wbicia klina między Rosję a Ukrainę. To prawda, nie jest on wpływowym politykiem i jego oceny nie mają siły sprawczej, ale Rosjanie uważnie analizują, co kto na temat ich polityki mówi. Z pewnością takie wypowiedzi nie przysporzą nam zwolenników u naszego wschodniego sąsiada [Miejmy nadzieję, że Rosjanie oleją parchaty bełkot "Pomianowskiego". - admin]
Szlakiem polityki prometejskiej Paradoks historii sprawił, że po tragedii smoleńskiej powstały warunki ułożenia normalnych dobrosąsiedzkich stosunków między Rosją a Polską. Taką okazję historia oferuje tylko raz. Okazję tę i potrzebę zrozumiał również Jarosław Kaczyński, którego – używając eufemizmu – o rusofilstwo posądzić nie można. Jego przesłanie do narodu rosyjskiego i władz Rosji taką możliwość stwarza. Nie trzeba być wybitnym analitykiem politycznym, by stwierdzić, że dotychczasowa polityka wschodnia III RP (o ile można ją nazwać polityką) zbankrutowała doszczętnie. Powielanie wzorców polityki prometejskiej z początków ubiegłego wieku, w której Ukraina odgrywała rolę zasadniczą, ale i wspieranie Gruzji w jej konflikcie z Rosją, nieprzytomne ataki na prezydenta Łukaszenkę kosztem polskiej mniejszości na Białorusi, i wiele innych nieprzemyślanych posunięć nie przyniosło Polsce nic. Przeciwnie traciliśmy nie tylko na Wschodzie, ale i na Zachodzie, chcącym spokojnie robić interesy z Rosją – i gospodarcze i polityczne. Dlatego też nasza polityka wschodnia nie otrzymała poparcia Unii Europejskiej, a i Stany Zjednoczone zmieniły zasadniczo podejście do Rosji. Zostaliśmy więc sami z kompleksem antyrosyjskim. Tymczasem istnieją w Polsce ludzie nie rozumiejący konieczności normalnych stosunków z Rosją. Im właśnie zależy, aby Ukraina wróciła na juszczenkowskie szlaki, a Polska na szlaki prometejskie. Powstaje pytanie cui bono? Bo w przypadki w polityce trudno uwierzyć. Zbigniew Lipiński
Notka o Jerzym Pomianowskim Urodził się w 1921 r. zasymilowanej rodzinie żydowskiej, jako syn Stanisława Pomianowskiego (zm. 1959) – technika włókiennika i Janiny z domu Kliger (zm. 1960) – nauczycielki języka polskiego. Jest wnukiem chazana i kompozytora Abrahama Bera Birnbauma (1865-1923) oraz bratankiem aktorki Heleny Gruszeckiej (1901-1982) i publicysty Mieczysława Birnbauma (1889-1940). W latach 1944-1946 redaktor PAP Polpress w Moskwie. Publikował m.in. w „Nowych Widnokręgach” (organie Związku Patriotów Polskich). W 1946 jako repatriant wrócił do Polski. Wstąpił do PZPR. W tym samym roku wyjechał do ZSRR jako korespondent prasowy. W 1947 ukończył I Instytut Medyczny w Moskwie. W latach 1947-1951 był kierownikiem Samodzielnego Referatu Prasy i Propagandy Zdrowia w Ministerstwie Zdrowia (u ministra Tadeusza Michejdy). W latach 1951-1958 kierownik działu teatralnego tygodnika „Nowa Kultura”, a w latach 1953-1957 wykładowca na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Publikował m.in. w tygodniku „Świat”. Z Polski wyjechał w 1969 roku. Do Polski wrócił w 1994. Współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”, „Gazetą Wyborczą” i „Rzeczpospolitą”. Z inspiracji Jerzego Giedroycia założył w 1999 i redaguje miesięcznik „Nowaja Polsza”. Nowa Myśl Polska
Kolej pogrążona w chaosie Zdezorientowani podróżni, brak rzetelnej informacji, wstrzymana część pociągów i przepraszający minister. A to wszystko za sprawą decyzji władz przedsiębiorstwa zarządzającego torami. Bez uprzedzenia, bez zmian w rozkładzie jazdy, postanowiono w drastyczny sposób wyegzekwować należności od spółki organizującej przewóz. Jest to decyzja bez precedensu, aby właściciel torów sam ograniczał ruch, który się na nich odbywa. Biurokratyczna arogancja, a nie poczucie służby dały znać o sobie. Boleśnie lekceważąc prawa podróżnych silnie uderzono w wizerunek polskich kolei. Satysfakcję z tego może mieć jedynie zagraniczna konkurencja, która przygotowuje się do wejścia na nasz rynek szerokim frontem.
Źródło konfliktu Przyczyną tego zamieszania jest nieudolnie przeprowadzona reforma spółki Przewozy Regionalne. Istotą zaplanowanych zmian było oddłużenie i przekazanie tego przedsiębiorstwa na własność samorządom wojewódzkim. Zgodnie z regulacjami wynikającymi z prawa Unii Europejskiej dofinansowywanie tego rodzaju przewozów jest wyłączną kompetencją województw. Zamiar, aby dotowanie i własność spółki były w tym samym ręku jest słuszny. W takich warunkach łatwiej się gospodaruje i lepiej dopasowuje się potrzebny rozkład jazdy do miejscowych potrzeb. Popełniono jednak kilka istotnych błędów przy wprowadzaniu reformy w życie. Po pierwsze nie zrealizowano podstawowego warunku, czyli nie oddłużono do końca Przewozów Regionalnych. Państwo wyłożyło prawie 2,4 mld zł na pokrycie starych zobowiązań z czasów, gdy odpowiedzialność za przedsiębiorstwo ponosił rząd. Został jednak mały ogon w postaci 136 mln zł. W świetle całego długu wydawało się to drobnostką, ale nowi właściciele nie czuli się zobowiązani do jego pokrycia i na starcie stał się on kulą u nogi. Drugim błędem było przekazanie Przewozów Regionalnych samorządom bez uzgodnienia z nimi planu rozwoju. Nie wiadomo więc co ta firma ma robić. Jak ma się przekształcać i do czego zmierzać. Trzecim i chyba największym błędem było zabranie z Przewozów Regionalnych części połączeń nazywanych w języku fachowym przewozami międzywojewódzkimi. Są to tanie pociągi, których trasa biegnie przez trzy albo więcej województw. Obsługiwanie tego typu połączeń było źródłem znacznych dochodów. Pozbawiając spółkę wpływów z tego tytułu osłabiono ją finansowo.
„Dzika konkurencja” na torach Połączenia międzywojewódzkie zostały przeniesione do innego podmiotu – PKP InterCity, sztandarowego polskiego przewoźnika pasażerskiego. Był on przygotowywany do wejścia na giełdę, skąd miał pozyskać znaczne środki finansowe na inwestycje, w tym zwłaszcza zakup nowoczesnego taboru. Wyposażenie tej spółki w nową flotę jest warunkiem skutecznego konkurowania na otwartym europejskim rynku. Charakter tych połączeń nie pasował do tych planów. Przejęto bowiem nie tylko nowe pozycje w rozkładzie jazdy, ale również dodatkowe przestarzałe wagony i lokomotywy wraz z zapleczem technicznym oraz nowymi pracownikami. To wszystko tworzy znaczne koszty. W ten sposób na skutek jednej błędnej decyzji administracyjnej spółka z dochodowej stała się deficytowa. Do tego doszła rywalizacja z Przewozami Regionalnymi, które po utracie dotychczasowych połączeń utworzyły nowe pod łączną nazwą InterRegio. Dysponowały bowiem taborem i pracownikami. Zamiast pociągi przekazać na złom, a pracowników zwolnić postanowiono słusznie spróbować znaleźć dla nich zajęcie. Ta decyzja stworzyła kolejne pole napięć. Uruchomienie pociągów InterRegio sprawiło, że przekazane wcześniej do PKP InterCity połączenia międzywojewódzkie okazały się jeszcze bardziej deficytowe niż pierwotnie zakładano. Oba przedsiębiorstwa weszły na drogę wielomiesięcznej, ostrej rywalizacji uderzającej w rachunek ekonomiczny. Mediacji podejmowali się m.in. posłowie z komisji infrastruktury. W trakcie prowadzonych przez nich rozmów, zarysowała się koncepcja kompromisu, w postaci wspólnej oferty w segmencie tanich przewozów międzywojewódzkich, zaproponowanej przez obu przewoźników. Ale Ministerstwo Infrastruktury i zarząd PKP SA stały się jedną ze stron konfliktu i kompromisu nie chciały. Ich intencją było narzucenie własnej woli nie licząc się z konsekwencjami. Ponieważ zarządca torów jest własnością państwa, to za jego pośrednictwem starano się wymusić na Przewozach Regionalnych rezygnację z pociągów InterRegio. Nie mogąc tego uzyskać sięgnięto po drastyczne rozwiązanie w postaci zatrzymania pociągów pod pretekstem egzekucji należności.
Jak wyjść z tej sytuacji? Powstały gorszący konflikt jest kompromitacją osób nadzorujących i kierujących polskimi kolejami. Dla umożliwienia wyjścia z twarzą z tej awantury powinny się one podać do dymisji lub zostać odwołane. Minister infrastruktury Cezary Grabarczyk przepraszając za zaistniały bałagan słusznie wziął odpowiedzialność na siebie. Ale powinien zrobić porządek na zapleczu i wyraźnie sformułować plan wyjścia z kryzysu. Wydaje się, że powinno się wrócić do podstawowych założeń przeprowadzonej reformy. Wskazać, które zostały błędnie przyjęte i spróbować je naprawić. Trzeba też pilnie opracować plan ratunkowy zarówno dla Przewozów Regionalnych, jak i dla PKP InterCity. Spółka ta znajduje się w cieniu całego zamieszania, ale jest największą ofiarą nieudanej reformy w Przewozach Regionalnych. Pogrąża się w długach i nie jest w stanie podejmować konkurencji z firmami zagranicznymi. Zwłaszcza z obecnymi już w Polsce, w postaci zalążkowej, kolejami niemieckimi. Przetarg na zakup 20 nowoczesnych pociągów dalekobieżnych, finansowany w znacznej części przez środki unijne, został odłożony, gdyż PKP IC nie ma możliwości pokrycia niezbędnego wkładu własnego. Na powstałym zamieszaniu tracą podróżni, polskie koleje, pracownicy, zarówno zajmujący się torami, jak i obsługą pociągów, bo ich miejsca pracy są zagrożone. Jedynym beneficjentem tego stanu rzeczy może być konkurencja zagraniczna. Można to jednak w miarę szybko zmienić. Potrzebna jest jedynie pozytywna wola działania. Bogusław Kowalski
Antyrosyjskość wspomagana manipulacjami Dzisiejszy (27.05.10) Nasz Dziennik ogłasza w swoim stylu - “Amerykanów szokuje postawa rządu Donalda Tuska. “WSJ”: Wierzyć w dobrą wolę Kremla to naiwność”. I dalej: “Dziennik “Wall Street Journal” mianem “naiwności” określił wiarę obecnych władz Polski w dobrą wolę Moskwy w wyjaśnianiu wszystkich okoliczności katastrofy prezydenckiego samolotu”. Chodzi o tekst, który ukazał się w Wall Street Journal 25.05.10. Jest zupełnie jasnym, jakie wrażenie ma wywołać takie postawienie sprawy przez autora ND Ł. Sianożęckiego. Niestety, sprawa nie jest taka prosta, jak się to ND wydaje. Wystarczy sprawdzić stronę WSJ. I co się okazuje? Autorem tekstu, który jest omówieniem listu byłych dysydentów z czasów ZSRR i krytyków obecnych władz Rosji, jest… polski dziennikarz Marcin Sobczyk. Więcej, opinie, na które powołuje się p. Sianożęcki pochodzą z listu dysydentów, natomiast p. Sobczyk, od siebie, jedynie relacjonuje panujące poglądy i nastroje. Żadnych amerykańskich opinii nie cytuje, ani nie przesądza o słuszności, czy niesłuszności treści zawartych w liście dysydentów. [tekst na tablicy mówi dosłownie - "Jak ważna jest etyka w dzisiejszym społeczeństwie?";] Przykład: “According to the letter, rapprochement with the current Russian authorities is more important for the Polish government that determining the truth about the plane crash”, co znaczy, że zdaniem autorów listu zbliżenie z obecnymi władzami Rosji jest dla polskiego rządu ważniejsze niż ustalenie prawdy o katastrofie lotniczej. Tymczasem ND podaje: “Amerykański dziennik zauważa, że dla aktualnego rządu w Polsce ważniejsze wydaje się być zbliżenie z Kremlem, niż doprowadzenie do całkowitego wyjaśnienia przyczyn katastrofy”. I tak dalej w tym stylu. Tak więc, M. Sobczyk relacjonujący list dysydentów, bynajmniej nie amerykańskich, urósł do rangi zszokowanych Amerykanów, zadziwionych naiwnością polskiego rządu…
A w tym samym numerze mamy inny tekst – “Przeciw podwójnej moralności”. No, cóż, może nie wszyscy rozumieją o co z tą etyką chodzi… I w ogóle, co zrobić z tymi krowami Kalego… Co do samych dysydentów (Aleksander Bondariew, Władimir Bukowski, Wiktor Fajnberg, Natalia Gorbaniewska i Andriej Iłłarionow) – zwłaszcza pan Bukowski, to od dawien dawna przyjaciel polskich rusofobów, pozostali też nie są obcy. Jakoś tak przypadkowo się składa, że występują z listem otwartym, którego tezy i argumentacja pokrywają się z publicystyką Gazety Polskiej, Naszej Polski, Głosu, samego Naszego Dziennika etc. Przykro mi, ale wygląda to jak tekst na zamówienie. Wracając jeszcze na chwilę do WSJ. Załóżmy, że to jednak Amerykanie. No, to dopiero byłaby naiwność ze strony ND! Biorąc pod uwagę jak wodził nas i sprzedał w końcu Roosevelt, to dzisiejsze zapatrzenie w USA (i w ogóle Anglosasów) wiadomych kręgów jest naiwnością piramidalną. Adam Śmiech
SMOLEŃSKIE KŁAMSTWO WSI Raport rosyjskiej komisji, która winą za katastrofę w Smoleńsku obarcza polskich pilotów, poprzedziła akcja medialna w Polsce, podobna do tej sprzed prowokacji wobec Komisji Weryfikacyjnej WSI. Uaktywnili się dziennikarze, byli współpracownicy wojskowych służb, wymienieni w raporcie o WSI, i eksperci wojskowi. Przekonywali, że hipoteza o zamachu jest absurdalna i obciążyli winą pilotów, wpisując się w teorie wygłoszone potem przez rosyjską komisję. Cały wysiłek rosyjskiego śledztwa skierowano na udowodnienie, że za katastrofę odpowiada załoga, a nie jest ona wynikiem błędnego naprowadzenia samolotu i być może eksplozji, które rosyjska komisja i prokuratura chcą ukryć. Nawet tego nie badano. Przerażające jest to, że polskie media, poza wyjątkami, przeszły do porządku dziennego nad tymi kłamstwami smoleńskimi. A od narodowej tragedii, niebywałej w historii Polski, mija zaledwie półtora miesiąca.
Gdzie są asy śledcze? Tak zwane media opiniotwórcze nie zajmują się tropieniem prawdy o katastrofie, lecz tym, by rosyjska wersja katastrofy stała się obowiązującą. Gdzie są te dziennikarskie asy śledcze, laureaci nagrody Grand Press i innych prestiżowych wyróżnień, którzy dotarliby do świadków katastrofy, pracowników lotniska w Smoleńsku? Którzy szukaliby śladów na miejscu tragedii, dociskali Rosjan i rząd Tuska w sprawie powołania międzynarodowej komisji śledczej z udziałem przedstawicieli NATO, zadawali pytania w sprawie podejrzanego palenia ubrań ofiar z nakazu rosyjskiej prokuratury, nieprzeprowadzenia sekcji zwłok, niezbadania szczątków Tu-154, którzy rozwialiby wątpliwości – czy doszło na pokładzie do eksplozji? Którzy nieustępliwie, tak jak potrafili nieraz, wytykaliby Rosjanom zawłaszczenie śledztwa, w tym czarnych skrzynek polskiego samolotu rządowego, a także wytknęli ewidentne kłamstwa? Którzy na konferencji MAK w Moskwie zapytaliby szefową komisji Tatianę Anodinę o prowadzącego to śledztwo w Rosji prokuratora Jurija Czajkę, który zajmował się śledztwami m.in. w sprawie Chodorkowskiego, Politkowskiej czy Litwinienki? Skoro nie dostrzegł związku miedzy tymi zgonami, czy mógł dostrzec, że polski Tu-154 rozbił się nie z winy polskiego pilota Polskich redakcji, które potrafiły wydawać krocie na wielomiesięczne niebezpieczne misje dziennikarzy w Iraku, Afganistanie, wysłały korespondentów po tragedii Word Trade Center, nie stać było na wielokrotnie skromniejsze wydatki dla śledczych, których wysłałyby do Smoleńska, by przeprowadzili własne śledztwo, choćby po to, by wykluczyć tzw. teorie spiskowe.
Tak działają służby Przed ogłoszeniem przez rosyjską komisję lotniczą wstępnego raportu pojawiły się w polskich mediach przecieki (kontrolowane) od rosyjskiego prokuratora ośmieszające polskich pilotów. „Gazeta Wyborcza” opublikowała artykuł „Rosyjscy eksperci: pilot szukał ziemi wzrokiem”. „Polska. The Times” – wypowiedź płk. Piotra Łukaszewicza, według którego pilota Tu-154 zmyliło nietypowe ukształtowanie terenu – dolina przed pasem startowym. A „Rzeczpospolita” – artykuł Pawła Reszki, też wpisujący się w rosyjskie tezy („doświadczenie pilotów nie rzuca na kolana”). Tak powstawał medialny obraz pilotów Tu-154 jako niedouczonych, niedoświadczonych „kamikadze”. Zastanawiające, że niedouczeni są akurat ci, którzy pilotują samoloty z bardzo ważnymi osobami w państwie na pokładzie (casę pod Mirosławcem, Tu-154M do Smoleńska). Wraz z atakami naszych mediów na polskich pilotów pojawiła się też informacja, że analizą poziomu stresu załogi Tu-154 zajmie się psycholog z Polski, który specjalnie w tym celu poleciał do Moskwy odsłuchać rozmowy z kokpitu. Jego opinia rozstrzygnie, czy były „naciski” na pilotów, choć wcześniej oficjalnie podano, że ich nie było. Można podejrzewać, że opublikowanie artykułów obciążających pilotów i wypowiedzi tzw. ekspertów nie obyło się bez czyjejś inspiracji. To typowe działanie służb z układu postsowieckiego. Podobna akcja medialna miała miejsce przed wszczęciem śledztwa w sprawie rzekomego handlu Aneksem WSI przez członków Komisji Weryfikacyjnej Antoniego Macierewicza, oskarżenia o łapówkarstwo Romualda Szeremietiewa, gdy był wiceministrem MON za czasów, kiedy kierował resortem Bronisław Komorowski, czy prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego, gdy układ potrzebował pretekstu, by zdjąć go ze stanowiska. Doniesienia medialne miały przygotować „odpowiedni” grunt i wyrobić w społeczeństwie opinię – wygodną dla służb i kierowanych przez nie marionetek.
Eksperci z kręgu WSI 27 kwietnia w dzienniku „Fakt” ukazał się artykuł „Winni jednak piloci? Musimy poznać prawdę o tej tragedii!”, w którym wypowiadają się m.in. Andrzej Kiński z „Nowej Techniki Wojskowej” i Tomasz Hypki ze „Skrzydlatej Polski”. Według Kińskiego atak lub zamach to „hipotezy z kosmosu!”. – Mnie hipotezy dotyczące zamachu, ataku elektromagnetycznego, nie interesują – stwierdził Kiński, który jest wymieniony w aneksie nr 16 Raportu o WSI wśród osób „współpracujących niejawnie z żołnierzami WSI w zakresie działań wykraczających poza sprawy obronności państwa i bezpieczeństwa Sił Zbrojnych RP” jako współpracownik o pseudonimie „Skryba”. Podczas prac Komisji Weryfikacyjnej ujawniono wiele przypadków wywierania przez żołnierzy WSI wpływu na środowisko dziennikarzy. Oficerowie WSI podejmowali wobec dziennikarzy działania inspirujące, których zasadniczym celem było kreowanie określonego obrazu danego zdarzenia bądź zjawiska. Według Raportu, Andrzej Kiński monitorował środowisko dziennikarskie. Na łamach miesięcznika „Nowa Technika Wojskowa” zamieszczał materiały prasowe, mające charakter lobbingu związanego z kontraktem na kołowe transportery opancerzone (KTO) „Rosomak”, podkreślał tylko pozytywne wyniki testów na KTO, nie uwzględniał wad technicznych sprzętu. Dziś podkreśla tezy w sprawie katastrofy smoleńskiej uwalniające Rosjan ad hoc od podejrzeń o dokonanie zamachu.Także inny wymieniony w raporcie WSI dziennikarz – Grzegorz Hołdanowicz, redaktor naczelny miesięcznika branżowego „Raport”, zajmującego się problemami wojskowości i obronności, wymieniony w aneksie nr 16 – stwierdził: „błędne podanie parametrów ciśnienia mogłoby zakłócić działanie systemu TAWS” („Nasz Dziennik”, 26 kwietnia 2010 r.). Hołdanowicz jest kojarzony z pseudonimem „Dromader”. Według Raportu o WSI „Dromader”, podobnie jak Skryba, w tekstach publikowanych w prasie wojskowej angażował się w promowanie oferty firmy Patria Vehicles na KTO.
Naciskali „niemądrzy” politycy Kolejny ekspert – Tomasz Hypki – w ww. artykule w „Fakcie” stwierdził: – Przyczyną katastrofy była wina załogi i jej przeszkolenie. W takich warunkach atmosferycznych nie powinni w ogóle podchodzić do lądowania. W piśmie „Raport” Tomasz Hypki opublikował artykuł „Na zachodzie bez zmian. W Polsce wraca stare?”, w którym napisał m.in.: „Niewiele brakowało, by rząd PiS zniszczył Bumar, delegując do jego władz niekompetentne osoby z klucza partyjnego i niszcząc jego otoczenie, w tym struktury MON i służby specjalne (…). Co gorsza, wyciekały z niego ważne dane i dokumenty. Członkowie zarządu otwarcie przekazywali informacje zatrudnionym w mediach kolegom”. Według Hypkiego winnym złej sytuacji Bumaru było PiS. „Teraz zaś to Bumar jest celem. Atakują go wynajęci dziennikarze pod najbardziej absurdalnymi pretekstami” – pisał we wspomnianym artykule. Hypki zapomniał, że Tomasz Szatkowski, który był z nadania PiS w Bumarze, jako jedyny miał odwagę złożyć zawiadomienie do prokuratury o nieprawidłowościach mających miejsce w tym koncernie. Hypki nie chciał też pamiętać o bananowych interesach ludzi z WSI w Bumarze na nielegalnym handlu bronią, sprzedawaniu jej terrorystom, skandalicznym braku zabezpieczenia i kradzieży elementów Tafiosa (unikalnej polskiej technologii wojskowej do wykrywania skażeń, którą próbowali wywieźć za granicę, bez wiedzy autorów konstruktorów i MON, ludzie związani z WSI i Bumarem). Dziś Hypki, pełniący funkcję sekretarza Krajowej Rady Lotnictwa, wpisuje się w chór Tatiany Anodiny, przewodniczącej MAK [Międzynarodowego Komitetu Lotniczego]. W wypowiedzi dla Wirtualnej Polski Hypki mówi: „Dopóki nie zmądrzeją politycy odpowiedzialni za swoje zachowania na pokładzie tych samolotów, trzeba pilotów po prostu przed nimi chronić”. Hypki już wie, że pilotów zmusił do lądowania „niemądry” prezydent lub ktoś z jego „niemądrego” otoczenia. Uwierzył sugestiom członków rosyjskiej komisji z polskimi atrapami w tle.
Cel: utrudnić poznanie prawdy Konferencja MAK rozpoczęła się od stwierdzenia, że polska załoga nie trenowała na symulatorze i miała niewiele wylatanych godzin na Tu-154. Przekaz był oczywisty. Przewodnicząca Anodina przyczyniła się do wzmocnienia teorii ekspertów z kręgu WSI, promowanych przez niektórych dziennikarzy w różnych mediach. Stwierdziła, że według zapisów czarnych skrzynek, w kabinie pilotów słychać było dwa dodatkowe głosy. Natychmiast ten „news” podano na samej górze portalu Gazeta.pl. Skłonności niektórych mediów do wpisywania się w teorie bliskie rosyjskiej komisji zauważył bloger z salonu24.pl, Free Your Mind. Warto zacytować jego kilka spostrzeżeń. „Nie sądziłem, że »Rzeczpospolita« dołączy się do lansowania rosyjskiej wersji tego, co się wydarzyło 10 kwietnia. P. Reszka (ten od sprawy rzekomego handlowania aneksem do raportu o likwidacji WSI, demistyfikowania »pisowskiego« SKW, tropienia »przestępstw« Macierewicza etc.) na temat domniemanych przyczyn katastrofy smoleńskiej, ale i wczytuje się w nią z uwagą posowiecka komisja zajmująca się katastrofami lotniczymi (MAK), która swoją wersję wydarzeń najwyraźniej na tym artykule oparła. (…) W przyjazny dialog wchodzą ze sobą sojusznicze służby, no bo nie podejrzewam, by Reszka z czapki wziął te dane, którymi sypie w swoim śledczym artykule, tylko raczej jakiś poczciwiec w mundurze najpewniej jeszcze »ludowego wojska polskiego«, podzielił się bezcenną wiedzą. Ta wiedza bywa bezcenna zwłaszcza wtedy, gdy pochodzi ze sprawdzonych, sowieckich źródeł, wtedy bowiem, gdy zostanie upubliczniona, inne sowieckie instytucje mogą się na nią powoływać na zasadzie klasycznego, sowieckiego błędnego koła, które nigdy, ale to nigdy nie prowadzi do prawdy. (…) Zastanawia mnie, jak wielką determinację w uwiarygodnienie rosyjskich kłamstw wkładają ludzie piszący po polsku do polskich mediów”. Cechą charakterystyczną tej kampanii medialnej jest pojawianie się opinii „ekspertów”, „przecieków” ze śledztwa i innych informacji, które mają utrudnić zbudowanie logicznej i spójnej prawdy o katastrofie. Wpisały się one jak ulał w ustalenia MAK. Jak widać niektórzy dziennikarze i agenci wpływu w niektórych mediach byli dobrze poinformowani. Tylko patrzeć, jak – przypadkiem w ostatnim tygodniu kampanii prezydenckiej – w niektórych polskich mediach pojawią się „newsy”, że komisja rosyjska opublikuje lada chwila komunikat, że już nie ma przeszkód „etycznych” (które według MAK istnieją obecnie), by podać do wiadomości publicznej, kto wdarł się do kabiny i rozkazał niedouczonym i niedoświadczonym pilotom lądować. Okaże się ani chybi, że to Lech Kaczyński albo ktoś z najbliższych mu osób.
Co komisja przemilczała Komisja skupiła się na nagonce na polskich pilotów, lecz ani słowa nie powiedziała na konferencji o wynikach przesłuchań kontrolerów z wieży w Smoleńsku, braku oświetlenia pasa startowego i drogi przed pasem, ani o zagadkowym rozkawałkowaniu samolotu lecącego kilka metrów nad ziemią z minimalną prędkością. Wykluczyła zamach terrorystyczny oraz awarię silnika. Niestety, na konferencji nie padło pytanie, na jakiej podstawie komisja to wykluczyła. Gdyby konferencja, szczególnie ważna dla polskich mediów, odbyła się – jak należało oczekiwać – w Polsce i gdyby o niej poinformowano redakcje polskie (nie tylko wybrane), ważne pytania na pewno by padły. Ale być może chodziło właśnie o to, bo nie padły, dlatego zorganizowano to właśnie tak… Żaden z dziennikarzy nie zapytał, czy były robione analizy chromatografem i spektrometrem na obecność substancji śladowych materiałów wybuchowych, przewodnicząca Anodina też nie zająknęła się na ten temat ani słowem. Podobnie przemilczała, że samolot do piątej sekundy przed tragedią leciał według wskazań autopilota (wspomniano o tym mimochodem w materiałach dla dziennikarzy, uznając za wątek mało istotny, by o nim mówić, zwłaszcza że mogłoby paść jakieś niewygodne pytanie). Można domyśleć się, dlaczego przemilczano tę kwestię – bo wskazuje na atak satelitarny meconingiem (piszemy o tym w artykule głównym). Jak przekonywano na konferencji, lotnisko w Smoleńsku było dobrze przygotowane na przyjęcie prezydenckiego tupolewa, a jego załoga dostała wszystkie niezbędne wytyczne. Z ustaleń członków komisji wynika też, że piloci mieli informację na temat sytuacji meteorologicznej na lotnisku, czyli gęstej mgły. Ale nie powiedziano, dlaczego nie zamknięto lotniska i dlaczego wieża nie zabroniła lądowania polskiemu samolotowi, skoro chwilę wcześniej zabroniła lądować samolotowi Ił-76. Ciekawe, że rosyjska strona sama przyznała wcześniej, że podczas wizyty Putina i Tuska w Katyniu 7 kwietnia ściągnięto na smoleńskie lotnisko system nawigacji ILS ułatwiający lądowania w nawet bardzo trudnych warunkach, a potem go usunięto. Tymczasem na konferencji, gdy zapytał o to dziennikarz BBC, Anodina przerwała Edmundowi Klichowi, który chciał odpowiadać, słowami „Ja odpowiem, pan Klich może mówić później” i stwierdziła, że sprzęt jest taki sam, nic nie zostało zabrane.
Kłamstwo szyte grubymi nićmi Skoro wszystko jest jasne – zawinił pilot Protasiuk i prezydent Kaczyński, który go zmusił do lądowania – dlaczego rodziny ofiar nakłaniano do podpisania zgody na zniszczenie ubrań, teren katastrofy zrównano spychaczami, złożono wniosek do sądu wojskowego w Warszawie o zniszczenie rzeczy osobistych ofiar w trosce o rzekomą „epidemię” (czyżby zamierzano rozrzucić te rzeczy w przedszkolach, na dworcach, supermarketach itp.?), polskich lekarzy i obserwatorów wyłączono z uczestnictwa w sekcjach zwłok, zadbano, by przysłanych z Moskwy trumien nie otwierać, wycięto drzewa na miejscu katastrofy? Teraz do kompletu – jak można sądzić – w rosyjskiej hucie zostanie przetopiony wrak prezydenckiego Tu-154. Na naszych oczach niszczy się dowody, zaciera ślady i na to przyzwala polski rząd z Donaldem Tuskiem na czele, a śledczy opowiadają bajki o złym szkoleniu pilotów, rzekomo niebezpiecznych telefonach komórkowych itp. historyjki. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Proszę Prokuratora Generalnego - niech pan nie usypia sumienia Prokuratura jest dziś niezawisła, niezależna i nieodpowiedzialna przed nikim, nawet przed Bogiem i historią.
1. 29-letnia kobieta znaleziona została martwa w swym mieszkaniu. Przyczyną śmierci było zatrucie cyjankiem potasu. Ciało zmarłej pokryte było sińcami i zadrapaniami, które zdaniem prokuratora spowodowane były jej upadkami na skutek boleści wywołanych trucizną. Prokurator wykluczył też, żeby ktoś zadał kobiecie truciznę siłą. Śledztwo zostało umorzone. Oficjalna wersja – śmierć w wyniku samobójstwa.
2. Rodzice zmarłej w samobójstwo nie wierzą i są przekonani, że ich córka została zamordowana. Podejrzewają, że mógł stać za tym jej poślubiony kilka miesięcy wcześniej mąż. Na kilka dni przed śmiercią ubezpieczył on żonę, a po jej śmierci odebrał wysokie odszkodowanie. Dziwne było jego zachowanie po jej śmierci – niby lamentował, ale palcem nie kiwnął, żeby wyjaśnić śmierć żony, mało tego, atakował rodziców za to, że drążą okoliczności śmierci córki. Po pogrzebie ktoś dziwnie zdewastował grób zmarłej i zdemolował jej mieszkanie. Jakiś diabeł widocznie w kimś się szamotał. Zmarła miała być w domu sama, ale sąsiedzi słyszeli przez ścianę odgłosy rozmów, męskie i damskie głosy, o potem hałasy. Prokurator uznał, że to pewnie z telewizora. Zaangażowany przez rodzinę znany jasnowidz miał jednoznaczną wizję – dziewczyna została zamordowana...
3. Na mój sędziowski nos umorzenie było pochopne. Rażąco pochopne. Dopatrzyłem się w protokole sekcji zwłok, ze wbrew twierdzeniom prokuratury, na ciele zmarłej jednak były obrażenia na szyi, policzku i wardze, mogące świadczyć o przytrzymywaniu za głowę, otwieraniu ust i wlewaniu trucizny siłą. Jest też otwarte pytanie, skąd cyjanek u dziewczyny, która wcześniej nie zdradzała żadnych skłonności samobójczych? W torebce go ze sobą raczej nie nosiła. Kto by wreszcie zadawał sam sobie śmierć cyjankiem potasu, której towarzyszą potworne męczarnie?
4. Umorzenie jest prawomocne, ale Prokurator Generalny mógłby podjąć śledztwo na nowo. Zrozpaczeni rodzice prosili mnie o pomoc, nie mogłem odmówić. Napisałem obszerne pismo do Prokuratora Generalnego. Wyłuszczyłem wszystkie moje wątpliwości i poprosiłem, żeby zbadał sprawę i rozważył wznowienie śledztwa. Prokurator Generalny poinformował mnie, (pismo PG. II Dsa 74/10 z 30 kwietnia 2010 roku) że sprawę przekazał do prokuratury, tej samej, do której rodzice mają pretensję, że zignorowała śmierć ich córki.
5. Zgaduję, że prokuratura nie przyzna się do żadnych błędów i zapewni jeszcze raz, że dziewczyna otruła się sama. Przypuszczam tak tym bardziej, że prokuratorzy niestety traktowali rodziców zmarłej nie jak ludzi dotkniętych nieszczęściem, lecz jak natrętnych intruzów. Jeden z prokuratorów podobno zagroził ojcu dziewczyny, że jak się nie uspokoi, to zostanie zamknięty.
6. Odpowiadając na moje pismo Prokurator Generalny nie zapomniał dodać, że w świetle dokonanych ostatnich zmian w ustawie o prokuraturze żaden poseł niema prawa wtrącać się w niezależne śledztwa. Oczywiście, Panie Prokuratorze Generalny! Oczywiście, wiem, że żaden poseł, wybrany przez ludzi, nie ma prawa wtrącać się do pańskiego urzędu. Wiem doskonale – bo protestowałem przeciw zmianom w ustawie – że prokurator może obecnie robić albo nie robić co mu się podoba i że jest on sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem. Wiem, a jakże, że prokuratura jest niezawisła, niezależna i nieodpowiedzialna przed nikim, nawet przed Bogiem i historią. Dura lex sed lex –jak mawiali starożytni, zakuci w hełmy Rzymianie. Niech Pan, Panie Prokuratorze „olewa” mnie i tych, którzy mnie wybrali –trudno! Ale niech Pan nie lekceważy krzywdy ludzi. Gdzieś tam stąpa po świętej ziemi bezkarny morderca młodej kobiety. I gdzieś tam w bezsilnej rozpaczy cierpią jej rodzice. Zresztą nie będę owijał w bawełnę – nie gdzieś, tylko w środku Polski, w Skierniewicach. Panie Prokuratorze Generalny - proszę Pana nie jako poseł, ale jako człowiek współczujący drugiemu człowiekowi w jego nieszczęściu – niech się Pan zajmie tą wielce prawdopodobną zbrodnią! Naprawdę bardzo wiele wskazuje, że ta dziewczyna nie zabiła się sama. PS. Za kilka dni planowane jest posiedzenie sądu, który ma zdecydować, że rzeczy osobistej zmarłej kobiety, które mogą zawierać ślady zbrodni, zostaną wydane jej mężowi, jako osobie najbliższej. Zadzwoniłbym do prokuratora, z prośbą o wstrzymanie tej zdumiewającej decyzji. Ale oni są teraz niezależni i od posła telefonu nie odbiorą. Włożę to co napisałem do koperty i wyślę do Prokuratury Generalnej. Jak będą mieli kaprys, to przeczytają. Janusz Wojciechowski
Prawa wyborcze kobiet Byłem parę godzin temu w TV SuperStacja, gdzie prezenter starannie wypytywał o te moje poglądy, które - Jego zdaniem - spowodują, że stracę w oczach tzw. opinii publicznej (prawa wyborcze kobiet, d***kracja, posiadanie broni). Po czym przeżył szok, bo z sondy telewidzów (dziękuję!) wynikło, ze większość jest przeciwko prawu wyborczemu kobiet!!! Pomijając ten incydent (SuperStacja ma o tej porze raczej paruset, niż parę tysięcy widzów) zastanówmy się nad tym problemem. Bo po występie w śniadaniowej TVP czytałem komentarze: "Ja tu przekonywałem rodzinę do JKM - i teraz wszystko szlag trafił". Otóż poparcie dla mnie wynosi ok. 3% - i można zakładać, że jest to 3% wśród kobiet i 3% wśród mężczyzn (zazwyczaj poparcie wśród kobiet jest minimalnie wyższe - ale były też wybory, w których było wyraźnie niższe!) . Załóżmy - co NIE jest prawdą - że w wyniku tego wystąpienia stracę te 3% u kobiet... ale, jeśli wierzyć feminazistkom, wszyscy mężczyźni to Białe Męskie Szowinistyczne Świnie. Powiedzmy, że jest to prawdą tylko w stosunku do ich połowy. Powiedzmy, że połowa tych BMSzŚ postanowi na mnie zagłosować. Daje to wynik (0 + 25):2 = 12,5% głosów w sondażach. Pod warunkiem, że nie są to sondaże telefoniczne - oczywiście... Dobra pozycja przed walką o pierwszą ligę!! Pod warunkiem, że myśli się pozytywnie! Zamiast biadolić, u kogo JKM stracił te 1,5% zacząć myśleć, u kogo mógł zyskać 15%. Pod warunkiem, że nie będzie się wypierał, przepraszał i wstydził własnych - słusznych, oczywiście - poglądów. Dla mnie w tej chwili jest ważne, by mnie dostrzeżono. Byłem wczoraj (i stąd nie było wpisu) na zjeździe Klubu Kapitału Polskiego. 2000 ludzi, spora sympatia i poparcie... ale: czy uwierzycie Państwo, że ponad połowa tych ludzi (w tym ci, którzy czasami dawali mi na kampanię pieniądze!!) nie wiedziała, że ja startuję w tych wyborach? A to są przecież ludzie jakoś z polityką obyci...
Gdyby w tej chwili media wszczęły ostrą dyskusję n/t prawa wyborczego kobiet - i w tej debacie wiódłbym pierwsze skrzypce - to te 12,5% mam murowane! A raczej więcej.. JKM
Między Żakowskim a Paradowską czyli pluralizm III RP Igor Janke został usunięty z Tok FM gdyż naruszał dopuszczalne granice pluralizmu tego radia. Każdy kto słyszał parę rozmów prowadzonych przez Jankego czy czytał artykuły jego autorstwa, musi zdać sobie sprawę, że jest on wcieleniem umiaru. Taki już ma temperament i charakter. I dlatego nie zmieścił się w rozgłośni, której pluralizm wyznaczają jego właściciele: “Gazeta Wyborcza” i “Polityka”. Z rozbrajającą szczerością ogłosił to Jacek Żakowski stwierdzając, że Polakom powinna wystarczyć alternatywa między nim, a Janiną Paradowską – równie zasłużoną dziennikarką III RP. Od dawna wiemy, że na tym właśnie polega projekt III RP. Zaskoczyć może, że tak otwarcie został on ogłoszony. I to nie raz. Andrzej Wajda na wiecu wyborczym Bronisława Komorowskiego w Łazienkach oburzał się, że TVP nie jest “z nami” równie zaprzyjaźniona jak TVN czy Polsat, czyli “druga prywatna telewizja”. Wprawdzie w TVP postaci w rodzaju Żakowskiego czy Tomasza Lisa jest chyba więcej niż niezależnych dziennikarzy, ale fakt, że ci drudzy istnieją w ogóle, wprawia salon w furię. Dopóki “Wiadomości” różnić się będą od “Faktów”, dopóty nie spocznie zjednoczony front “twórców” wspierany przez PO, która chce im “oddać telewizję”, aby, jak w niedawnych czasach, Polacy posiadali ją za ich pośrednictwem. Rządząca większość zrobi więc wszystko, aby odrzucić sprawozdanie KRRiTV na czas, tak, aby mógł je jeszcze odrzucić p.o. prezydenta, gdyż zwłoka doprowadziłaby do sytuacji, w której o sprawie zadecydowałby wybrany prezydent, a naród polski może pomylić się w wyborach… Dlatego trzeba śpieszyć się, aby zdążyć wybrać wszystkich członków najwyższej władzy medialnej i aby nie trafił tam nikt niepowołany. W ten sposób KRRiTV zostanie odpolityczniona poprzez mianowanie tam wyłącznie “przyjaciół” PO i Wajdy, tak jak odpolityczniono już IPN, CBA i co się tylko da, a obecnie trwa odpolitycznienie NBP. A kiedy wszystko zostanie już odpolitycznione, zapanuje pluralizm, a Polacy będą mogli zachłystywać się wyborem pomiędzy Donaldem Tuskiem i Bronisławem Komorowskim, między Lisem, a Żakowskim. Bo przecież pluralizm to nie dzielenie Polaków tylko Front Jedności Narodowej… no, może o trochę innej nazwie, w każdym razie nikt nie będzie oskarżał nikogo o brak patriotyzmu, bo PiS zostanie zdelegalizowane, mohery zakazane, siewcom nienawiści zamknie się gębę, a z czasem i Internet. Dlatego słusznie “Polityka” wzywa do broni, a Wajda ogłasza wojnę domową o wszystko. Trzeba ostatecznie zniszczyć wrogów pluralizmu, aby mógł on zapanować bez reszty. Nie wolno tolerować tych, którzy mylą nieodpowiedzialność z wolnością słowa, tych którzy pod płaszczykiem debaty chcą zamachnąć się na zasady III RP i jej autorytety, tych, którzy poważają się krytykować konstytucję i Bartoszewskiego. Może czas już sformalizować instytucję, która ścigała będzie i eliminowała wrogów pluralizmu?
Bronisław Wildstein
31 maja 2010 Halucynacja- odmienny stan świadomości Z pamiętnika komunisty: Pierwszy dzień: włączam radio – Lenin Drugi dzień: włączam telewizor – Lenin Trzeci dzień: oglądam plakaty – Lenin Czwarty dzień: czytam gazetę – Lenin Piąty dzień: boję się otworzyć konserwę.. Ja osobiście konserw otworzyć się nie boję, zwłaszcza, że lubię szprotki w oleju, dopóty , dopóki europejscy komisarze- w ramach ochrony praw szprotek nie zakażą ich połowu.. To są w końcu też istoty czujące.. Wtedy będę musiał się przerzucić na śledzie, jak starczy ich dla mnie z limitów ustanowionych na najwyższych szczeblach władzy Unii Europejskiej. Ślimaków nie lubię, choć w Unii -oczywiście są rybami. Ale za to lubię codzienną rozrywkę, jakiej dostarcza mi życie codzienne w socjalizmie, gdy tylko otworzę telewizor, wezmę do ręki gazetę, włączę radio.. Ubaw jest po pachy! Szkoda, ze ten socjalistyczny kabaret odgrywają naprawdę, a nie gdzieś na zapleczu, dla widzów, którzy zakupili bilety. To wszystko jest za darmo. Jedyne co musimy zrobić – to zmienić swoją świadomość. Bo to jest ustrój, który naprawdę niewiele wymaga od człowieka jeszcze normalnego: wystarczy, że pokocha to co zwykły człowiek nienawidzi i znienawidzi to, co zwykły człowiek kocha.. I już w budowanym socjalizmie można swobodnie żyć. I musi przy tym jedynie zrezygnować z myślenia normalnego.. Właśnie znane w Polsce panie, postanowiły poprzeć akcję „walki z rakiem piersi”, pozwalając się sfotografować nie przez paparazzich, ale przez zawodowych fotografów, ale nie całe, tylko fragmentarycznie. Ściślej chodzi o ich piersi.. Żeby je pokazać nagie i żeby uświadomić kobietom co je czeka jeśli nie będą się systematycznie badać., przynajmniej badać piersi.. Co prawda wkrótce badania mammograficzne będą obowiązkowe, jak to w socjalizmie przymusowym, ale póki co.. Zawsze myślałem - ale jest to myślenie niewspółczesne i niemodne – konserwatywne - że jak ktoś jest chory, to idzie do lekarza, a nie paraduje ulicą, krzycząc, że coś mu dolega.. Na przykład, że ma raka piersi.. Tak jak tysiące innych chorób, które są indywidualne, a nie mające charakteru społecznego, tak jak je kwalifikuje Lewica wszelaka.. Wszelkie Marsze Różowej Wstążki, to zwykła strata czasu, bo wtedy – zamiast paradować- za pieniądze z budżetu państwowego lub budżetu Unii Europejskiej powiększonego o naszą comiesięczną składkę, można spokojnie pójść do lekarza, i odczekaniu w kolejce u lekarza pierwszego kontaktu, pojawić się u specjalisty drugiego kontaktu, żeby dowiedzieć się, że należy się leczyć i badać.. u lekarza trzeciego kontaktu. Jak to w państwowej służbie, że tak powiem zdrowia. Jeśli oczywiście Narodowemu Funduszowi Zdrowia starczy pieniędzy., żeby badania i leczenie pokryć. W centralnym systemie państwowego lecznictwa obowiązuje reglamentacja... No i biurokracja, która tej reglamentacji pilnuje. .Dzieląc płacących obowiązkowe składki na ludzi różnych kategorii. Tych, dla których starczy pieniędzy na leczenie, i tych dla których pieniędzy nie starczy... Ci, dla których pieniędzy nie starczy – są dyskryminowani.. Ale to nikogo nie obchodzi.! Chyba, żeby byłby „ antysemitą” i „ ksenofobem”, albo „ rasistą”. Wtedy odpowiednie organa są już w pogotowiu.. Panie zrobiły sesję zdjęciową i będzie je można zobaczyć, kupując na terenie kraju ich konterfekty z nagimi piersiami. W proteście przeciwko rakowi piersi.. Ich nagie piersi mają odstraszyć demona raka piersi... Taki rodzaj zaklęcia, wobec zawartości żeńskich piersi, w których kryje się potencjalny rak. Dla erotomanów będzie to nie lada gratka pooglądać i dotknąć sobie piersi - chociaż na obrazku - takich kobiet jak: Anita Werner, Monika Olejnik, Otylia Jędrzejczak, Beata Tyszkiewicz, Grażyna Wolszczak, Renata Dancewicz, Edyta Jungowska, Ilona Wrońska, Katarzyna Grochola, Agnieszka Cegielska i wiele innych. Ponad trzydzieści podwójnych piersi; w sumie ponad sześćdziesiąt sztuk, jeśli wśród prezentujących piersi, nie będzie Amazonek. Rzecz jasna! Wtedy ilość piersi do obejrzenia zmniejszy się proporcjonalnie.. W porządku nieparzystym. Pani Jolanty Kwaśniewskiej z domu Konty, nie będzie na sesji zdjęciowej, bo może pani prezydentowej nie wypada prezentować nagości, chociaż bierze systematycznie udział w Marszach Różowej Wstążki. Chociaż z przyjemnością bym obejrzał piersi lewicowej damy, bez barier, bez różowej wstążki.. No właśnie! A co tam słychać w „ Fundacji bez barier”. Bo, że rak piersi już jest bez barier- to właśnie oglądamy. Wszystko wywlec na zewnątrz, aż do kości- to program lewicy. Nie będzie żadnej intymności.. Wszystko na zewnątrz. Nikt nie powinien mieć nic do ukrycia.. W końcu obowiązuje jawność.. Sowiecka głasnost i pierestrojka.. Nagie piersi są przyporządkowane rakowi nagich piersi- będzie zbiorowa orgia nagich piersi. Co bardziej cierpliwi erotomani poczekają jak ruszy następna akcja lewicy - walki i pracy z ”rakiem pochwy i odbytu”. Wtedy będzie co oglądać! Wszystkie obrazki intymnych miejsc znanych pań - pójdą na pniu!. I nie będzie to kwestia pornografii, tylko ideologia walki z rakiem pochwy i odbytu.! I nich pan marszałek Marek Jurek zaprotestuje wtedy przeciw pornografii. No niech spróbuje, wobec takiej ważnej sprawy jak rak pochwy i odbytu.. A jak się zacznie akcja walki i pracy z dolegliwościami męskimi.. Takimi spod znaku Wenery.. Też będzie co oglądać i o co walczyć. Chętnych panów do obrazkowania też lewica znajdzie. Pełno ich w lewicowych seriach przewracających świadomość oglądających.. Bo produkcyjniaki mają wyłącznie jeden cel.. Zmienić świadomość oglądających. Na miejsce starej- wprowadzić nową.. Nowoczesną.. Tak, żeby oglądający nie zauważył, żeby uwierzył, że to rzeczywistość, a że jej naprawdę wcześniej nie było. Że to jest rzeczywistość podstawiona. Ważne, żeby był przekonany, że to co ogląda, jest zgodne z rzeczywistością.. Bo prawda jest zgodnością z rzeczywistością, i oczywistością., ale nie wcześniej wykreowaną. Tylko z tą prawdziwą Przynajmniej taką jaką zaprezentował pan Władysław Bartoszewski zwany przez propagandę profesorem, a który niedawno powiedział:” Jeśli Jarosław Kaczyński- a w ostatnich dniach już to się rozpoczęło-.. będzie wykorzystywał wielką stratę, jakiej doznał, jako argumentu wyborczego, wówczas będę musiał powiedzieć: jestem zarówno przeciwko pedofilii, jak i nekrofilii każdego rodzaju”(????) A co z pornografią? Panie Władysławie? Nie jest pan przeciwny pornografii, tak jak przeciwko pedofilii i nekrofilii? I szkoda, że nie ma nic o zoofilii.. Promuje się różne rodzaje zaspokajania popędu seksualnego jako życiową obsesję.. Zaczyna się różne akcje okraszać nagością. Na razie tylko piersi, ale wszystko przed nami.. Ile jeszcze pozorowanej walki lewica ma przed sobą..? W górach drogą nad przepaścią jedzie autobus. - Nie boi się pan?- pyta jeden z podróżnych kierowcę. - Trochę się boję. - To jak pan sobie radzi?- docieka pasażer. - Zamykam oczy…- odpowiada. Może po prostu należy zamknąć oczy i przeczekać. W stanie odmiennej świadomości. WJR
Rząd i tak będzie odpowiadał za wyniki śledztwa smoleńskiego * Chodzi o to, podobnie jak w przypadku kłamstwa katyńskiego, żeby uchronić się od odpowiedzialności politycznej, karnej i majątkowej z racji zaniedbań, których dopuściła się strona rosyjska, z przyczynieniem się strony polskiej * Tylko międzynarodowy zespół niezainteresowany obroną własnych interesów mógłby wyświetlić należycie i połączyć wszystkie ujawnione fakty w jeden niesprzeczny łańcuch wydarzeń * Mamy obecnie do czynienia z prezentowaniem szeregu okoliczności, które nie składają się w logiczną całość
Z senatorem Piotrem Łukaszem Andrzejewskim, prawnikiem konstytucjonalistą, rozmawia Jacek Dytkowski Jeżeli Rosjanie nie zgodzą się na udostępnienie stronie polskiej dowodów w sprawie katastrofy smoleńskiej, polskie śledztwo utknie w martwym punkcie. Kto poniesie odpowiedzialność za taki stan rzeczy? - Najwyższe władze Polski, które odpowiadają za brak możliwości wyjaśnienia przyczyn i przebiegu katastrofy oraz odpowiedzialności za śmierć najważniejszych osób w państwie. Obecna sytuacja w postępowaniu łączy się z zaniedbaniami. I myślę, że będą one wyjaśnione. Jak na razie w obecnym układzie władzy w naszym kraju decyduje interes, żeby jak najszybciej zakończyć to śledztwo, nie odpowiadając na wszystkie wątpliwości, które w jego toku zarówno w Rosji, jak i w Polsce zaistniały. I które nadal pozostają nierozwiązane.
Załóżmy hipotetycznie, że polskie śledztwo kończy się klapą, co dalej? - Nie mówię, że chodzi o klęskę. Być może mamy do czynienia z celowym zamiarem lub nieudolnością, która cechuje całe życie w Polsce, a dotyczącej niepanowania nad materią, którą przyszło władzy wykonawczej zarządzać. Osoby, które sprawnie dysponowały kompetencjami i wizją zarządzania materią, w której funkcjonowały, już nie żyją, bo poległy w katastrofie państwowego samolotu. Dziś natomiast chodzi o to, podobnie zresztą jak w przypadku kłamstwa katyńskiego, żeby uchronić się od odpowiedzialności, zarówno politycznej, karnej, jak i majątkowej z racji zaniedbań, których dokonano po stronie rosyjskiej, niejako z przyczynieniem się strony polskiej.
Jeżeli śledztwo polskie nie doprowadzi do wyjaśnienia przyczyn katastrofy, rząd będzie mógł ponieść odpowiedzialność cywilnoprawną? - Gdyby doszło do gwałtownej zmiany ustroju albo systemu, wtedy osoby odpowiedzialne w tym zakresie powinny być w przyszłości przede wszystkim przesłuchiwane przez komisję sejmową z racji dopełnienia bądź niedopełnienia określonych czynności. Ponadto tylko międzynarodowy zespół niezainteresowany obroną swoich interesów, nie tylko politycznych, ale przede wszystkim uchronieniem się od odpowiedzialności w zakresie prawa cywilnego i karnego, mógłby wyświetlić należycie i połączyć wszystkie ujawnione fakty w jeden niesprzeczny łańcuch wydarzeń. Mamy obecnie do czynienia z prezentowaniem całego szeregu okoliczności, które jak na razie nie składają się w taką całość, jak w przypadku puzzli. Brakuje układanki, która potrafiłaby jednoznacznie przesądzić o tym, co doprowadziło do katastrofy, o odpowiedzialności za zaniedbania, które miały miejsce, jak i wpasowania w nią szeregu zagadkowych faktów, które są pomijane zarówno w Rosji, jak i w Polsce.
Jak Pan ocenia rolę Edmunda Klicha akredytowanego przy moskiewskim MAK? - Staram się nie rozstrzygać i nie oceniać. Jako prawnik doświadczony w różnych postępowaniach kryminalnych i cywilnych uważam, że najpierw należy dojść do rzetelnego zebrania wszystkich przesłanek dowodowych. Jednocześnie stwierdzam, że istnieją zaniedbania celowe albo wynikające z nieudolności, jeżeli chodzi o zabezpieczenie i gromadzenie dowodów w sprawie zarówno po stronie rosyjskiej, jak i polskiej. Dopiero na bazie wszystkich materiałów w pełni udostępnionych - może jeszcze nie opinii publicznej, ale już na tym etapie śledztwa istnieje takie oczekiwanie i my, senatorowie, również tego się domagamy - powinna dojść do powstania jednolitej wizji na wzór złożonych części samolotowych z zabezpieczonych bądź niezabezpieczonych dowodów i poddania jej ocenie ludzi niezainteresowanych swoją pozycją w organach ścigania państwa polskiego oraz rosyjskiego.
Rodziny ofiar będą mogły dochodzić swoich praw w sytuacji załamania się polskiego śledztwa? - Uważam, że tak. Najpierw zgłaszając swój udział w postępowaniu polskiej prokuratury w charakterze zainteresowanych i oskarżycieli posiłkowych. Nie ma jeszcze osób oskarżonych, ale są pokrzywdzeni i mają określone prawa w postępowaniu wyjaśniającym. Dotyczy to postępowania prowadzonego przez prokuraturę i wszystkich postępowań związanych z ustaleniem przyczyn katastrofy. Bez względu na to, czy będzie to procedura cywilna, administracyjna czy karna, ich aktywność jest w tej chwili niezbędna. Polega ona m.in. na umocowaniu kompetentnych przedstawicieli, którzy będą potrafili w przyszłości wypunktować zaniedbania w śledztwie i składać określone wnioski dowodowe w tym postępowaniu. Przy braku ustalenia w toku postępowania odpowiedzialnych karnie lub cywilnie za tragiczny skutek wydarzenia będącego przedmiotem postępowania obowiązkiem prowadzących postępowanie jest ustalenie wszystkich elementów w ich wzajemnym niesprzecznym charakterze stanu faktycznego. Według posiadanych wiadomości samolot prezydencki nie był traktowany jako jednostka o statusie państwowym zarówno przez władze rosyjskie, jak i polskie. Mało tego, zabezpieczenie lądowania w Rosji najważniejszych osób w państwie leżało w gestii nie tylko rosyjskich służb lotniska, ale i polskich władz. Nie był to tylko obowiązek Rosjan. W zakresie przyjęcia samolotu prezydenckiego nie można ograniczyć odpowiedzialności tylko do służb rosyjskich, stąd próba jej przerzucenia na załogę samolotu i będącego na pokładzie gen. Andrzeja Błasika, dowódcę Sił Powietrznych. Należy przyjrzeć się procedurom bezpieczeństwa stosowanym przy wizytach głów innych państw, na przykład Stanów Zjednoczonych lub Izraela, czy chociażby zabezpieczenia wizyty z 7 kwietnia. To zadanie nie tylko dla BOR, ale wszystkich innych formacji zapewniających bezpieczeństwo startu, lotu, lądowania i przebiegu wizyty. Cały proces lądowania samolotu i to, kto jest na pokładzie, jak zostanie on przyjęty i jakie są warunki na lotnisku, powinien być otoczony szczególnymi procedurami ochrony prewencyjnej w toku oraz po zdarzeniu. Istnieje wątpliwość wymagająca wyjaśnienia, czy Polska dopełniła w tym zakresie wszystkich swoich obowiązków. A wynika to z linii politycznej. O ile świętu rosyjskiemu z obecnością premiera Donalda Tuska 7 kwietnia nadano charakter oficjalnej wizyty państwowej, o tyle zdjęto rygory zabezpieczeń 10 kwietnia i potraktowano wizytę jako osobiste przedsięwzięcie prezydenta Lecha Kaczyńskiego i towarzyszących mu osób. To te przesłanki być może stoją u podstaw uległości polskich władz współodpowiedzialnych za zaniedbania w przyjęciu podporządkowania się postępowaniu prowadzonemu przez organa Rosji z nieadekwatnym do sytuacji jego oparciem na konwencji chicagowskiej. Możemy mówić w tym przypadku o zgodnym współdziałaniu władz państwa polskiego i rosyjskiego... Dziękuję za rozmowę.
Zbrodnie komunistyczne bez kary? Jeśli ostatnia decyzja Sądu Najwyższego w sprawie okresu przedawnienia zbrodni komunistycznych nie zmieni się, co najmniej połowa śledztw prowadzonych przez Instytut Pamięci Narodowej zostanie zablokowana. - Może to być odczytane jak sygnał, by zakończyć rozliczanie zbrodni czasów komunistycznych - ostrzega dr Barbara Fedyszak-Radziejowska, przewodnicząca Kolegium IPN. Na szczęście istnieje jeszcze możliwość zmiany takiej wykładni prawa. W minioną środę Sąd Najwyższy w trzyosobowym składzie podjął uchwałę w odpowiedzi na pytanie prawne Sądu Okręgowego w Legnicy, gdzie rozpatrywane jest oskarżenie pionu śledczego IPN przeciwko funkcjonariuszowi SB, który groził opozycjoniście długoletnim więzieniem i wyrzuceniem przez okno... Sąd Najwyższy uznał, że w tym jednostkowym przypadku nie można zastosować jedynie wykładni ustawy z dnia 18 grudnia 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej - Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Dlaczego? Bo zdaniem SN, ona "nie stanowi samodzielnej podstawy normatywnej do ustalania terminu przedawnienia karalności zbrodni komunistycznych określonych w art. 2 ust. 1 tej ustawy, a przy ustalaniu tym konieczne jest uwzględnienie przepisów regulujących przedawnienie karalności przestępstw zawartych w przepisach Kodeksu karnego z 1969 r. (...), Kodeksu karnego z 1997 r. oraz ustawy z dnia 6 czerwca 1997 r.". Mowa jest tu o przestępstwach najczęściej dokonywanych przez organa bezpieczeństwa PRL. - Niejednokrotnie podejmowały one działania nękające wobec ówczesnej opozycji. Chodzi więc o groźby, zmuszanie do jakichś zachowań, udział w pobiciu, znęcanie się nad przedstawicielami opozycji itd. - wylicza prokurator Robert Kopydłowski z Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu, referent tej sprawy ze strony IPN przed Sądem Najwyższym. Gdyby w takich przypadkach stosowano jedynie ustawę o IPN, przedawnienie tzw. pozostałych zbrodni komunistycznych dokonanych przez organa bezpieczeństwa PRL upłynęłoby dopiero w 2020 r., a typowych zbrodni komunistycznych, czyli zabójstw - w 2030 roku. Natomiast przepisy kodeksu karnego przewidują okresy przedawnienia od 5 do 15 lat, licząc od 1990 roku. Co to w praktyce oznacza? - Duża część spraw prowadzonych przez prokuratorów Instytutu w sprawie zbrodni komunistycznych zagrożonych niższą karą nie będzie miała swojego finału sądowego - ocenia rzecznik IPN Andrzej Arseniuk. Jak wielu śledztw może dotyczyć uchwała SN? - Zakładając, że takie stanowisko Sądu Najwyższego zostałoby utrwalone bądź zaakceptowane we wszystkich sprawach, dotyczyłoby to zapewne ok. 50 procent postępowań dotyczących zbrodni komunistycznych prowadzonych przez IPN - wyjaśnia prokurator Kopydłowski.
Jednostkowy czy precedensowy Warto podkreślić, że uchwała SN jest odpowiedzią na pytanie prawne w jednostkowej sprawie i formalnie nie wiąże ani sądów, ani prokuratorów IPN, tym bardziej że polski system prawny nie opiera się na precedensach. - Jednak ze względu na autorytet tego najwyższego organu sądowego w III RP, uchwała może niewątpliwie wywierać wpływ na orzecznictwo sądów powszechnych w sprawach prowadzonych przez nas oraz na ocenę prawną dokonywaną zarówno przez sędziów sądów powszechnych, jak i prokuratorów IPN - tłumaczy prokurator Kopydłowski. Czy to oznacza, że prowadzone sprawy będą automatycznie umarzane lub wycofywane? Prokurator IPN zapewnia, że nie. - Sąd jest niezawisły, a prokurator niezależny, samodzielnie podejmują ocenę, czy uwzględnić tę uchwałę. Ocena będzie dokonywana w każdej jednostkowej sprawie przez prokuratora i sąd - wyjaśnia. Nie ma jednak wątpliwości, że jeśli nie prokuratorzy, to sądy będą kierować się przede wszystkim stanowiskiem SN.
Szansa na zmianę Na szczęście IPN nie zamierza jeszcze całkowicie składać broni i rozważa złożenie wniosku o sformułowanie jasnego stanowiska SN w sprawie generalnej zasady, czym należy się kierować przy ustalaniu okresu przedawnienia przestępstw komunistycznych - ustawą o IPN czy kodeksem karnym. - Zastanowimy się, co dalej robić w tej sprawie - przyznaje rzecznik IPN Andrzej Arseniuk. Prokurator Robert Kopydłowski dodaje, że oceniane są możliwości złożenia wniosku do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Czemu akurat do niego? - Z wnioskiem o przyjęcie uchwały w składzie 7 sędziów może wystąpić prokurator generalny. IPN może najwyżej zwrócić się w tej sprawie, przedstawiając mu swoje argumenty - wyjaśnia prokurator Kopydłowski. Co mogłaby zmienić uchwała SN wydana w pełnym składzie? - Gdyby SN przyjął taką uchwałę i zostałaby ona wpisana do księgi zasad prawnych, wówczas byłaby wiążąca dla SN. Formalnie nie wiązałaby bezpośrednio sądów powszechnych ani prokuratorów, ale siła oddziaływania takiej uchwały jest zdecydowanie większa niż uchwały podjętej w jednostkowej sprawie - tłumaczy prokurator IPN. W tej sytuacji można byłoby więc uznać, że taka uchwała miałaby znaczenie rozstrzygające. Według informacji, do których dotarł "Nasz Dziennik", IPN podejmie decyzję w kwestii skierowania wniosku do Prokuratury Generalnej w tym tygodniu.
Nękanie mogło być wstępem do zabójstwa Sprawa jest ważna przede wszystkim dla byłych ofiar komunistycznych oprawców. Ostatnią decyzją SN oburzeni są byli działacze "Solidarności", którzy na własnej skórze doświadczyli represji totalitarnego reżimu. - Te "lżejsze" przestępstwa nie mogą podlegać przedawnieniu. Przecież zdarzały się przypadki samobójstw z powodu takiego ciągłego nękania przez SB czy milicję - podkreśla Ewa Kubasiewicz-Houée, działaczka "Solidarności Walczącej", skazana w okresie stanu wojennego na 10 lat więzienia (najwyższy wyrok!). - Mnie również często zastraszano po aresztowaniu - zaznacza. O tym, że nękanie mogło być wstępem do dokonania zbrodni, świadczy przypadek brata Ewy Kubasiewicz-Houée, Andrzeja Kielasa. - Gdy siedziałam w więzieniu, Andrzej był notorycznie zatrzymywany, nękany i zastraszany. Mamę straszyli, że któregoś dnia znajdą brata na torach, przejechanego przez pociąg. Niestety, w końcu spełnili groźby i rzeczywiście znaleziono go martwego - wspomina. Śmierć Andrzeja Kielasa do dziś nie została wyjaśniona, dopiero niedawno pion śledczy IPN wszczął dochodzenie w tej sprawie. - Wcześniej kilkakrotnie próbowałam doprowadzić do wszczęcia śledztwa, ale zawsze wnioski były odrzucane z braku dowodów - podkreśla Ewa Kubasiewicz-Houée. Przypadek ten pokazuje również, że ściganie takich przestępstw jak zastraszanie czy groźby może być tropem prowadzącym do wykrycia sprawców mordów komunistycznych. Z kolei Andrzej Gwiazda, jeden z bohaterów pierwszej "Solidarności", obecnie członek Kolegium IPN, zwraca uwagę, że nawet "drobne" przestępstwa z czasów PRL mogą mieć konsekwencje dla pokazywania prawdy o tamtych czasach. - SB zabrała nam wiele rzeczy. Annie Walentynowicz odebrali pamiętnik, który mógł zawierać cenne informacje dotyczące wydarzeń z okresu "Solidarności" - podkreśla. Dlatego nie można traktować przestępstw komunistycznych jak typowych występków kryminalnych z czasów PRL. - Nie tylko zbrodnie, ale też występki komunistyczne były dokonywane w atmosferze bezprawia. W tym przypadku istotne jest to, że one nie mogły być ani rozpatrywane, ani tym bardziej karane, póki istniała PRL, a nawet wiele lat później - dodaje Gwiazda. Czemu tak trudno było dochodzić sprawiedliwości po 1989 r.? - Bo wówczas trzeba było dopiero poszukiwać dokumentów w sprawie tych zbrodni - wyjaśnia Gwiazda, zaznaczając, że do dziś jest to bardzo trudne. Wiele dokumentów obciążających funkcjonariuszy PRL zostało zniszczonych, a inne znajdują się w różnych miejscach. Dopiero utworzenie IPN przyspieszyło zbieranie potrzebnych materiałów i ściganie sprawców przestępstw. Rzecz w tym, że Instytut został utworzony dopiero w 1999 roku.
Ucinanie rozliczenia PRL Przewodnicząca Kolegium IPN dr Barbara Fedyszak-Radziejowska zwraca uwagę, że gdyby sądy powszechne i prokuratorzy zaczęli kierować się uchwałą SN, miałoby to ogromne konsekwencje także dla funkcjonowania państwa. Dlaczego? - Ta decyzja utrwala obecność PRL w III Rzeczypospolitej, co na różne sposoby komplikuje nam życie i budowanie normalnego, suwerennego państwa - podkreśla. Jej zdaniem, skutki takiej decyzji mogą oddziaływać także na funkcjonowanie obecnych struktur państwowych. - Nie jest rzeczą dobrą budować państwo, gdy urzędnicy państwowi, policja, służba publiczna, otrzymują komunikat, że przedawnieniu ulegają przestępstwa, w których łamie się wartości demokratycznego i praworządnego państwa - podkreśla dr Fedyszak-Radziejowska. Dodaje, że oddziałuje to właśnie na kształtowanie postaw obecnych urzędników. - Efektem końcowym tego komunikatu jest to, że jeśli dziś policjant czy pracownik służb specjalnych otrzyma podobne polecenie i uczyni coś, co nie zgadza się z tymi wartościami, to będzie oczekiwać, że państwo zwolni go z odpowiedzialności za to - ostrzega. Stąd też konsekwencją blokowania śledztw IPN może być rozmywanie odpowiedzialności za przestępstwa funkcjonariuszy państwowych. - Ten komunikat łamie reguły gry, które po 1989 r. z trudem próbujemy w Polsce zbudować - podsumowuje przewodnicząca Kolegium IPN.
Ofiary czekają na sprawiedliwość Profesor Ryszard Terlecki, historyk, były dyrektor krakowskiego oddziału IPN, zwraca natomiast uwagę, że prowadzenie śledztw prokuratorskich, dla potrzeb których trzeba było zgromadzić kompletny materiał w sprawie, było bardzo ważne dla historyków badających dzieje PRL. - Więc także dla naszej wiedzy o czasach dyktatury to byłaby z pewnością strata - zaznacza. Były szef krakowskiego oddziału IPN zwraca też uwagę, że gdyby w ten sposób doszło do zablokowania prowadzenia śledztw dotyczących przestępstw komunistycznych, naruszałoby to poczucie sprawiedliwości. - Zbrodnie pozostałyby nieukarane. Sprawcy żyją i śmieją się, a ofiarom zostałoby poczucie krzywdy, bo państwo i jego wymiar sprawiedliwości nie może w tej sprawie działać - dodaje. Skłania to do postawienia pytania: czy Rzeczpospolita będzie stała na straży praworządności i chroniła swoich obywateli przed przestępcami, którzy działali w imieniu totalitarnego reżimu? Czy będzie raczej chroniła katów przed dochodzeniem sprawiedliwości ze strony ich ofiar? Mariusz Bober
Przykładowe sprawy, które mogą zostać wkrótce zablokowane z powodu uchwały SN:
- Oskarżenie przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Krakowie wniesione do Sądu Rejonowego w Gorlicach przeciwko Andrzejowi K., byłemu funkcjonariuszowi Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Gorlicach, o znęcanie się wraz z innymi nieustalonymi osobami w marcu 1984 r. nad aresztowanym Tadeuszem K. Oskarżony funkcjonariusz znieważał go, bił, powodując obrażenia ciała, głowy i tułowia. Grozi mu kara od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. - Śledztwo prowadzone przez pion śledczy krakowskiego oddziału IPN w sprawie pobicia Wieńczysława N. przez funkcjonariuszy MO i SB 11 października 1985 r. w Przeworsku. Aresztowano go jako podejrzanego o kolportowanie ulotek. Mariusz Bober
Smoleńsk, Katyń, CIA, KGB, polska rusofobia Czyli jak nas zniewolili, grabią i jeszcze okłamują… Smoleńsk Od trwającej w internecie histerii związanej z udowadnianiem rosyjskiej ręki stojącej za zamachem w Smoleńsku mocno różnią się oficjalne (z małymi wyjątkami) media i wypowiedzi polityków. Przy czym nastąpiła tutaj zadziwiająca zmiana. Tuż po katastrofie media i politycy zwartym szeregiem bronili załogę naszego samolotu przed rosyjskimi sugestiami, jakoby za katastrofę winę ponosili polscy piloci. Jak to – przecież nasi piloci nawet na drzwiach stodoły potrafią latać. A jak obrażaliśmy się sugestiami Rosjan, że Polacy nie potrafili dogadać się z rosyjską obsługą lotniska. W tym miejscu przypominam, że w katastrofie w Mirosławcu – zgodnie z przeprowadzonym śledztwem – dochodziło do nieporozumień pomiędzy polskimi pilotami i polską wieżą na lotnisku. Używano np. różnych jednostek ciśnienia i wysokości (mmHg – hPa i stopy – metry). Nawet jako Polak z Polakiem nie potrafili się w Mirosławcu nasi dogadać… http://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_lotnicza_w_Miros%C5%82awcu
Przyczyn katastrofy w Mirosławcu naliczono 13. Okoliczności sprzyjających katastrofie 10. Głównie “czynnik ludzki”. “Wina” polskich pilotów w Smoleńsku polegała jedynie na tym, że wtedy w ogóle próbowali tam lądować. Gdyby posłuchali sugestii rosyjskiej wieży i polecieli gdzieś indziej – choćby do Mińska – katastrofy by nie było. Jednakże dla pilotów wojskowych każdy lot to przede wszystkim zadanie bojowe. Zwłaszcza, gdy na pokładzie siedzi dowódca lotnictwa, dowódca sztabu generalnego i naczelny zwierzchnik sił zbrojnych (innych dowódców pomijam). Do dzisiaj nie pojmuję, jak to udało się Putinowi zagnać tylu dowódców i ważnych polityków do samolotu, aby ich w Smoleńsku zamordować. I to tak sprytnie to zrobił, że nikt jego KGB-owców z pepeszami zaganiających polską delegację do samolotu na lotnisku w Warszawie nie zauważył. Zyski Rosjan spowodowane katastrofą są ogromne. W żaden inny sposób nie nagłośniliby zbrodni w Katyniu na cały świat tak dobrze, jak zamachem w Smoleńsku. W żaden inny sposób nie postawiliby siebie samych pod pręgierzem opinii publicznej, jako państwo nadal podstępne i zbrodnicze. Ma to zwłaszcza tę zaletę, że być może latami zaoszczędzą oni na przyjmowaniu ważnych zagranicznych delegacji. Bo który zagraniczny prezydent czy premier zaryzykuje “smoleńskie” lądowanie w Rosji. Natomiast nieoczekiwanymi szczęściarzami są Amerykanie. Ich “neokonserwa” PNAC:
http://pl.wikipedia.org/wiki/PNAC wprawdzie nie zdobyła dzięki katastrofie w Smoleńsku “absolutnej” przewagi militarnej i politycznej nad Rosją, ale rozpuszczenie po świecie podejrzeń Rosji o celowe spowodowanie katastrofy znacznie osłabi jej pozycję na arenie międzynarodowej. No bo kto będzie gadał ze zbrodniarzami. Nigdy nie dowiemy się, jak z zamachem w Smoleńsku było naprawdę. Rosji nie uda się w sposób dla rusofobów wystarczająco wiarygodny udowodnić, że to nie ona zamach w Smoleńsku zaplanowała i przeprowadziła. Prawdziwym sprawcom zamachu ciężko będzie natomiast udowodnić, że to ich robota. W wypieraniu się ich własnych zbrodni mają oni doświadczenie. Jak było to choćby z zamachami na WTC i Pentagon. Wmówili całemu światu, że zamachy te zrobili nie potrafiący latać nawet małymi samolocikami fundamentaliści z nieistniejącej (zdaniem BBC) Al-Kaidy. Przypuszczam, a nawet jestem pewien, że nasza polityczna “elita” łącznie z Jarosławem Kaczyńskim domyśla się (lub po prostu wie) jak było naprawdę. Ale i oni się do tego nie przyznają. Stąd właśnie obecna zmiana “frontu”. Nasza wierchuszka (i Amerykanie) wiedzą już, że Rosji tej zbrodni nie uda się wcisnąć. Nie może też się przyznać, kto to zrobił naprawdę. W związku z tym muszą znaleźć “winnego”. Najlepiej takiego – który nie może się bronić. A więc naszych pilotów. Cyniczne, obrzydliwe, ale skuteczne. Przy czym zadziwiła mnie nagła zmiana tonu pod adresem Kremla u Kaczyńskiego. Jego orędzie do Rosjan:
http://fakty.interia.pl/polska/news/jaroslaw-kaczynski-wyglosil-oredzie-do-rosjan,1475887,3
oprócz zwyczajowego kopania Rosji o Katyń i NKWD było jednak nieoczekiwanym zwrotem u tego rusofoba. Jeszcze większa metamorfoza nastąpiła u Zbigniewa Brzezińskiego. Ten najbardziej antyrosyjski jastrząb w Waszyngtonie, który w 2007 roku publicznie skrytykował prezydenta Busha za jego “uległość” w sprawie tarczy antyrakietowej przeciwko Rosji:
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,4202848.html
http://pl.wikipedia.org/wiki/Zbigniew_Brzezi%C5%84ski_(politolog)
nagle, dwa tygodnie po orędziu do Rosjan Kaczyńskiego sam zmienił się w gołąbka pokoju, który z gałązką w dziobku nawołuje Polskę do pojednania z Rosją!
http://www.rp.pl/artykul/484137_Pojednanie__polsko_rosyjskie_zmieni_Europe_.html Czyżby wpływ na taką zmianę u niego miały nieujawniane opinii publicznej, ale znane samemu Brzezińskiemu szczegóły śledztwa w sprawie Smoleńska? No i dlatego “biczowi na Rosję”, jastrzębiowi z Waszyngtonu – Brzezińskiemu, nagle “zmiękła rura”? Pamiętajmy w tym miejscu – znając stan zakłamania polskich i światowych mediów najważniejszych rzeczy należy się domyślać lub czytać między wierszami. Wrócę w tym miejscu jeszcze raz do orędzia J. Kaczyńskiego do Rosjan.
Sprawa Katynia Czy Rosja powinna przeprosić nas za Katyń? Aby na to pytanie odpowiedzieć cofnijmy się do początków bolszewizmu i stalinizmu. Podwaliny tej ideologii wymyślił niemiecki Żyd Marks. Później utrzymywano na Zachodzie (kto to robił?) zawodowych teoretyków komunizmu. Ich herszta Lenina, o mongoloidalnych (a nie słowiańskich) rysach za wiedzą Niemców przemycono do osłabionej przegraną wojną Rosji. Jego kompanów – głównie Żydów komunistów finansowali inni Żydzi – bankierzy. Jak choćby Fritz Warburg http://alles-schallundrauch.blogspot.com/2010/05/die-bankster-finanzierten-die.html
Po śmierci mongoloidalnego Lenina do władzy doszedł Gruzin Stalin. Szefem aparatu terroru – NKWD – kierował inny Gruzin – Beria. Założycielem poprzedniczki NKWD, Czeki był “nasz” rodak Dzierżyński. W czasach Stalina najbardziej wpływową szarą eminencją na Kremlu był inny “rosyjski” Żyd Kaganowicz. [Z tą naszością Dzierzżyńskiego sprawa jest b. niepewna - admin]
http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%81azar_Kaganowicz
Na wniosku Berii o wymordowaniu polskich jeńców wojennych widnieje obok czterech innych podpisów adnotacja – Kaganowicz – “za” (a także – Kalinin – “za”). Należy też nadmienić, że w lasku katyńskim jeszcze przed wojną NKWD mordowała i grzebała tysiące ludzi, głównie Rosjan – w tym rosyjskich popów w ramach niszczenia rosyjskiej Cerkwi. W świetle powyższych faktów powinniśmy wreszcie zrozumieć, że za Katyń powinni nas przeprosić przede wszystkim rodacy Stalina i Berii (Gruzini) oraz Kaganowicza (Żydzi), a nie Rosjanie. A dlaczego Rosjanie nie chcą uznać zbrodni katyńskiej za ludobójstwo? Bierze się to z tej prostej przyczyny, że Rosja jest “sukcesorką” ZSRR. Jeśli więc Rosja uzna Katyń za ludobójstwo, będzie musiała liczyć się z procesami o odszkodowania. A Rosja nie ma zamiaru płacić odszkodowań za cudze zbrodnie. Tak jak to robią idioci Polacy…
Żydzi Bo to właśnie Polska, na wniosek PiS przegłosowała w sejmie i zgodziła się wypłacić żydowskim roszczeniowcom wielomiliardowe odszkodowania za majątki pomordowanych podczas wojny przez Niemców rodzin żydowskich: http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2664 Co jest absurdem prawnym, gdyż żydowscy roszczeniowcy nie są rodzinami pomordowanych, pomordowani byli obywatelami polskimi, a mordowali ich Niemcy. Jest to tym bardziej oburzające, że w czasie tzw. transformacji żydowski agent Balcerowicz ogołocił społeczeństwo z pieniędzy, finanse oddał w łapska żydowskiej lichwy okradającej państwo polskie od tamtego czasu bezwzględnie i skutecznie do tego stopnia, że powoli stajemy się bankrutem na podobieństwo Grecji. A największym skandalem jest to, że Polska wypłaca żydowskim roszczeniowcom odszkodowania za ofiary niemieckich zbrodni, a w samym Izraelu w szpitalach na m.in. byłych więźniach obozów koncentracyjnych żydowscy lekarze przeprowadzali “eksperymenty” medyczne. Przed rokiem informowała o tym Rzepa: http://www.rp.pl/artykul/2,345573_Izrael__horror_w_szpitalach.html Sprawę – jak można było przewidzieć – wyciszono. Warto też przy tej okazji poruszyć problem wielu dygnitarzy i funkcyjnych III Rzeszy o korzeniach niekoniecznie aryjskich. Żydzi temu wściekle zaprzeczają, choć nie da się ukryć, że hitlerowcy z żydowskimi korzeniami brali bezpośredni udział w holokauście. A inni Żydzi, za Wielką Wodą, jako współudziałowcy koncernów militarnych i chemicznych na wojnie i na zagładzie Żydów zarabiali. Przy czym, co dziwne, to jest fakt, że w miarę upływu czasu od II wojny światowej żądania roszczeniowców żydowskich nie tylko nie maleją, ale wciąż rosną. Wciąż im mało, mało, mało. Nawet to, co przyznał im już “polski” sejm i Pełniący Obowiązki Polaków “nasi” politycy, nadal ich nie zadowala. Będziemy musieli zapłacić im znacznie więcej. Być może, gdy zabraknie już głupców (poza Polską) do zaspakajania ich roszczeń i chciwości, obłożą haraczem Pigmejów, Maorysów i Eskimosów. Za to, że nie protestowali przeciwko holokaustowi…
Rusofobia Jest ona uzasadniona, choć cechować nas powinna jeszcze silniejsza germanofobia. Już u zarania państwa Piastów musieli nasi protoplaści bronić się przed naporem germańszczyzny z zachodu. Potem byli Krzyżacy, na ich miejsce wskoczyły Prusy. A z Rosją problemy nasze trwały mniej niż połowę tego samego przedziału czasu. Nawet pierwszy rozbiór Polski był sprawą czysto germańską. Król pruski, austriacki Habsburg i siedząca wówczas na rosyjskim tronie niemiecka księżniczka Zofia Fryderyka Augusta, znana jako caryca Katarzyna II Wielka, podzielili się polskim tortem. A sam komunizm, bolszewizm czy stalinizm, z którymi kojarzymy Rosję miał żydowsko-niemiecki korzenie i gruzińską nadbudowę. Pod względem zbrodniczości pomiędzy narodowym socjalizmem a stalinizmem/bolszewizmem śmiało można postawić znak równości. W stalinowskim ZSRR komory gazowe zastępowały “lodowe krematoria północy”. Jednak istnieją między tymi zbrodniczymi systemami różnice. Rosji komunizm narzucono siłą w momencie bolszewickiego zamachu stanu, przy wydatnym udziale nie-Rosjan. Niemcy nazizm zafundowali sobie sami. Uwolnienie spod nazizmu zawdzięczają Niemcy obcym – w tym i Stalinowi. Rosja od komunizmu uwolniła się własnoręcznie. Denazyfikację Niemcom zadekretowano odgórnie. Wykonali ją niezwykle pobieżnie. Przez dziesięciolecia w powojennych Niemczech ludzie związani z III Rzeszą pełnili ważne funkcje w polityce, gospodarce, mediach, a nawet w sądownictwie. Jako przykład podać można prezydenta Bundesrepubliki w momencie zjednoczenia Niemiec, Richarda von Weizsäckera, który całą wojnę walczył w Wehrmachcie, w tym przeciwko Polsce we wrześniu 1939. A my zarzucamy Rosjanom brak przeprowadzenia u nich dekomunizacji. Na marginesie dodam w tym miejscu, że władze naszego sojusznika – Niemiec – nadal utrzymują w mocy dekret marszałka III Rzeszy Goeringa delegalizujący Związek Polaków w Niemczech. Ten obowiązujący nadal dekret sprawia, że Polacy nie posiadają w Niemczech statusu mniejszości narodowej. Niemcy w Polsce taki status posiadają.
Na naszą rusofobię największy wpływ miał okres polskiego stalinizmu – choć winę za niego ponosić powinna gruzińsko-żydowska mafia. Wprawdzie Rosjanie brali w tym też udział, ale – jak wiemy – karać powinno się rękę, a nie ślepy miecz. A jeszcze lepiej ukarać byłoby (gruzińsko-żydowską) głowę wydającą ręce z mieczem polecenia. Okres postalinowski był już znośniejszy, przy czym co najmniej identyczna zależność obecnie od Brukseli nie wzbudza w nas takich emocji jak sowiecka “okupacja” do 1989 roku. Przy czym PRL przynajmniej oficjalnie udawała państwo suwerenne. Teraz tego udawać nie możemy. Nad naszą “konstytucją” góruje Traktat Lizboński.
Kłamstwo rosyjskiej agentury W okłamywaniu nas w naszej faktycznej sytuacji prym wiodą PiS (a zwłaszcza jego Don Kichot walczący z wiatrakiem komuny – p. Macierewicz), TV Trwam, co niektóre odłamy “antykomunistycznej” opozycji, no i Stanisław Michalkiewicz. Poseł Macierewicz po zgłoszeniu kandydatury Marka Belki na szefa NBP publicznie na ekranie TV Trwam “zdemaskował” Belkę jako byłego agenta SB – w domyśle naturalnie jako nadal komucha i agenta Putina i KGB. W tym miejscu nasuwają się dwa pytania: Po pierwsze – dlaczego Macierewicz nie nie “zdemaskował” u o. Rydzyka w ten sam sposób nowego prymasa Polski? I dlaczego w przeszłości PiS bronił tak zażarcie Zyty Gilowskiej, co to – jak nazywa to Michalkiewicz – bez jej wiedzy i zgody…? Czyżby byli słuszni i niesłuszni współpracownicy SB? Po drugie – jako specjalista od tajnych służb jakoś dziwnie Macierewicz nie zauważył, że już dawno, dawno temu Marek Belka się przewerbował. Nie dość, że został on dyrektorem europejskiego departamentu MFW (w pełni kontrolowanego przez amerykańsko-żydowską lichwę), to na dodatek jest też polskim “delegatem” w Komisji Trójstronnej.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Komisja_Tr%C3%B3jstronna A tę zakładał nie Dzierżyński na polecenia Lenina, a Brzeziński na polecenie Rockefellera! Inny były agent bezpieki – Olechowski – ojciec chrzestny PO, jest i w Komisji Trójstronnej i u Bilderberga. A były PRL-owski esbek, oficer prowadzący agenta Olechowskiego – Czempiński – duszą i ciałem oddany Amerykanom otrzymał z rąk Busha order CIA. No, a pan Macierewicz straszy nas PRL-em, postkomuną i postsowiecką agenturą. Do wyjaśnienia pozostaje jedynie, czy poseł Macierewicz walczący z wiatrakiem postsowieckiej agentury oszukuje i okłamuje nas świadomie, na ochotnika i za frico, czy robi to na rozkaz i za srebrniki? Równie niezrozumiałą rusofobią karmi nas TV Trwam i RM. Kiedyś gościł tam mądry i wyważony profesor Wolniewicz. Dzisiaj zastępuje go dyżurny rusofob profesor Szaniawski. A z jego wypowiedzi jednoznacznie wynika, że Polsce zagraża jedynie Rosja.
Kłamstwo rosyjskiego zagrożenia Rosja nie jest wolna od mocarstwowych ciągotek. Wchodząc z nią w układy należy mieć się na baczności. Ale w chwili obecnej znacznie większym zagrożeniem dla Polski są germanizacyjne i rewizjonistyczne zapędy Niemiec. Naturalnie jeśli likwidację przez Unię Polski jako państwa suwerennego na chwilę odsuniemy na bok. A także, gdy zapomnimy chwilowo, że finansowo jesteśmy rabowani non stop przez żydowską lichwę. Angela Merkel w zeszłym roku zaapelowała o uznanie wypędzeń za bezprawne. Jakie konsekwencje prawne, finansowe, administracyjne i polityczne może ten apel mieć dla Polski – nietrudno sobie to wyobrazić. Przy czym systematyczna germanizacjia Ziem Zachodnich trwa. Niemieckie tablice, niemieckojęzyczne szkoły, pomniki pruskich junkrów, gloryfikacja w muzeach pruskich królów i kajzerów, próby usuwania pomników Powstańców Śląskich to tylko niektóre nowsze przykłady. Dalej… Wygrywane taśmowo przez Niemców procesy majątkowe przed polskimi sądami są na porządku dziennym. Przy czym nawet patriotyczny PiS, mający tylu prawników we własnych szeregach, w czasach jego rządów nie zrobił nic w regulacjach prawnych zabezpieczających Polskę i Polaków przed majątkowymi roszczeniami “wypędzonych”. A już całkiem ostatnio mieliśmy przymiarkę do “korekty” granicy polsko-niemieckiej na Bałtyku. http://wsercupolska.org/joomla/index.php/pastwo/5-panstwo/2715-niemcy-nadal-zgaszaj-pretensje-do-czci-polskiego-terytorium-morskiego-.html Podobno Stanisław Michalkiewicz oskarżył ostatnio niejakiego p. Wasiaka o chęć zainstalowania przez niego wojsk rosyjskich na zachodzie Polski. W tym wypadku Michalkiewicz minął się z prawdą, gdyż p. Wasiak takiego zamiaru nie miał. Choć z drugiej strony Polska bardziej potrzebowałaby w chwili obecnej wojsk rosyjskich na zachodzie (chroniących nas przed germanizacyjnymi zapędami Niemiec), niż amerykańską jednostkę blisko granicy z Rosją. Bo jak na razie podobnych zapędów ze strony Rosji nie widać. A skoro już jestem przy Stanisławie Michalkiewiczu, do stosunkowo niedawna moim ulubionym publicyście… Nie pojmuję, dlaczego on nas tak notorycznie wpuszcza w maliny. Sugeruje on np., że Rosja do spółki z Niemcami niszczy polski przemysł. Choć gołym okiem widać, że niszczenie przemysłu, stoczni, rolnictwa, to przede wszystkim robota Brukseli a nie Kremla. Duży udział mają w przejmowaniu naszego majątku Niemcy. Niemieckich firm, spółek, sklepów jest coraz więcej. Ale rosyjskich firm, spółek i sklepów na naszym rynku nie przybywa. Nawet gaz łupkowy nie wpadł w łapska Gazpromu, a w rączki sojuszników. Straszenie Polski ruską agenturą (ulubione zajęcie p. Michalkiewicza), skupioną rzekomo wokół WSI jest po prostu albo naiwne albo nieuczciwe. Resztka z tego, co zostało z naszej armii (którą ostatecznie zniszczono pod nadzorem naczelnego zwierzchnika sił zbrojnych, prezydenta Kaczyńskiego), włącznie z wojskową informacją w komplecie znajduje się pod kontrolą wywiadów zachodnich. Bo kto chce dzisiaj robić w wojsku karierę, musi mieć dobre kontakty w Waszyngtonie, Brukseli, Berlinie, no i w Telawiwie (naszym strategicznym partnerze według życzenia L. Kaczyńskiego). Niedobitki z tych, którzy nie dali się nowym, NATO-wskim sojusznikow przewerbować, wyleciało na zbitą buzię za sprawą inkwizytora Macierewicza. Dziwne więc, że p. Michalkiewicz nadal straszy nas agenturą GRU, której wśród naszych wojaków już po prostu nie ma. Nie inaczej jest z “zimnym czekistą” Putinem. Pan Michalkiewicz wie doskonale, że utworzone w 1954 roku KGB w czasach Putina niewiele przypominało Czekę czy NKWD. Tak jak SB niewiele przypominała poprzedniczkę – UB. Owszem, zdarzały się KGB-owcom i SB-kom mordy polityczne, ale były one sporadyczne, były wyjątkiem od reguły a nie codzienną praktyką i regułą. Jeśli się porówna wpisy w polskiej i niemieckiej wikipedii o CIA i KGB
http://pl.wikipedia.org/wiki/KGB
http://de.wikipedia.org/wiki/KGB
http://pl.wikipedia.org/wiki/CIA
http://de.wikipedia.org/wiki/CIA
odniesie się wrażenie, że pod względem rozmachu, wpływów o zasięgu globalnym i ilości udanych zamachów, puczy i przewrotów KGB w porównaniu do CIA to pętaki. A sama metoda działania CIA najczęściej była po prostu zbrodnicza. W takiej np. operacji Mkultra: http://de.wikipedia.org/wiki/MKULTRA mamy makabryczne zbrodnie – faszerowanie ludzi narkotykami, truciznami, chemikaliami, gazem, zarazkami. Stosowano na ludziach wstrząsy elektryczne, operacje, porywano do tych “eksperymentów” ludzi, wykorzystywano nawet dzieci. http://de.wikipedia.org/wiki/MKULTRA#Aktivit.C3.A4ten W “eksperymentach” pomagali CIA niedawni “lekarze” z niemieckich obozów koncentracyjnych. Ludzi mordowano (Frank Olson) inscenizując “samobójstwa” (być może nasi “samobójcy” w aresztach to ta sama szkoła). “Badania” przeprowadzano na uniwersytetach, w szpitalach, więzieniach i nie wymienionych z nazwy “ośrodkach badawczych”. A później mieliśmy (rok 1972) nielegalne niszczenie dokumentów (a więc zacieranie śladów zbrodniczej działalności własnej “firmy”) na rozkaz ówczesnego szefa CIA, Richarda Chelmsa. Były też przykłady pomocy w zacieraniu śladów ze strony ówczesnego szefa sztabu Białego Domu Richarda Chenneya i ministra obrony Donalda Rumsfelda. A jeszcze później podejrzany “wypadek” – utonięcie innego byłego szefa CIA, Wiliama Colby – krótko po tym, gdy dowiedział się on, że ma zeznawać przed prokuraturą w sprawie śmierci Olsona. I pomyśleć tylko, że szefem takiej zbrodniczej firmy był m.in późniejszy prezydent USA, Bush senior. Ale jego p. Michalkiewicz zimnym CIA-kistą nie nazywa. Jego syna też nie. A ten inscenizując zbrodnicze zamachy z 11/9 zapewne z doświadczeń ojca korzystał. Na niekorzyść Putina ma przemawiać to, że był on podrzędnym oficerem operacyjnym zajmującym się w NRD werbunkiem agentów. Nie był jednak szefem tak zbrodniczej jak CIA instytucji. Dziadek Putina (dodatkowy “dowód” jego komuchowości) był kucharzem u Rasputina, Lenina i Stalina… A za to dziadek Busha juniora, Prescott Bush dorabiał się m.in. na nielegalnej współpracy z III Rzeszą, zarabiając nawet na niewolniczej pracy więźniów obozów koncentracyjnych. http://de.wikipedia.org/wiki/Prescott_Bush Ale ponieważ USA to nasz nowy Wielki Brat, to o takich drobnostkach zapominamy. O tym nie poinformuje nas ani PiS, ani poseł Macierewicz, ani o. Rydzyk. Ani nawet pan Michalkiewicz. Dla niego nadal groźny jest przede wszystkim zimny czekista Putin. A o wspólnych naradach w fundacji żydowskiego “filantropa” Sorosa liderów PiS, PO, a nawet postkomuchów nie poinformuje nas nikt, poza szperaczami w internecie. http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2467 A i o tym, że 3 czerwca rozpoczyna się w Hiszpanii nadzwyczajnie wydłużone spotkanie Bilderberga, też się z mediów nie dowiemy. Nie powie o tym bogobojna i prawdomówna TV Trwam, nie zdemaskuje tego Macierewicz. Chyba nawet nie napisze o tym Michalkiewicz. On tropi zimnego czekistę… Nie ma innego wyjścia. Będę musiał napisać coś o Bilderbergach i jak to było z Komisją Trójstronną… Andrzej Szubert
Kardynał Dziwisz uhonorowany przez żydowskie szumowiny Nagroda ADL dla kard. Dziwisza Metropolita krakowski kard. Stanisław Dziwisz odebrał w środę w Krakowie Międzyreligijną Nagrodę im. Kardynała Augustyna Bea, przyznaną przez Ligę Przeciw Zniesławianiu (ADL, Anti-Defamation League) – jedną z najważniejszych organizacji żydowskich na świecie. Nagroda jest nadawana dla podkreślenia wkładu duchowieństwa w realizację linii II Soboru Watykańskiego, której kwintesencją jest soborowa deklaracja “Nostra aetate”, traktująca o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich. Kard. Dziwisz, dziękując za uhonorowanie go nagrodą, przywołał dokonania papieża Jana Pawła II w dziele zbliżenia chrześcijaństwa z judaizmem. Podkreślił, że dla Karola Wojtyły początkiem “pielgrzymki dialogu” nie była deklaracja “Nostra aetate”, ale przyjaźnie z żydowskimi dziewczętami i chłopcami z jego rodzinnych Wadowic oraz doświadczenia jako świadka horroru Zagłady. - Jako biskup Krakowa chciałbym zapewnić, że Kościół katolicki w Polsce pragnie podążać za tym przykładem Jana Pawła II i odważnie odkrywać i odrzucać to wszystko, co czyni nasze życie niezgodne z Ewangelią. Dlatego też z przykrością dostrzegamy, że pomimo tak jednoznacznego nauczania ostatnich papieży na temat właściwego stosunku katolików do Żydów jeszcze nie wszyscy wśród nas potrafili przezwyciężyć w sobie uprzedzenia, urazy i szkodliwe stereotypy – powiedział metropolita krakowski. Zaznaczył jednak, że od czasu upadku komunizmu w Polsce “został położony solidny fundament pod wychowanie naszej młodzieży na strażników pamięci zamordowanego przez niemieckich nazistów żydowskiego świata, który przez wieki istniał w naszych rodzinach, miastach, miasteczkach i wsiach”. Metropolita zaapelował do żydowskich “partnerów w dialogu” o wsparcie i wyrozumiałość – aby prócz działań godzących w los pojednania dostrzegali także zaangażowanie wielu ludzi dobrej woli. - Dziękuję raz jeszcze za tę nagrodę, którą przyjmuję nie tylko w imieniu własnym, ale w imieniu wszystkich moich współziomków i współwyznawców, dla których to nowe braterstwo chrześcijan i Żydów jest cennym darem samego Boga – powiedział kard. Dziwisz. Obecny na uroczystości dyrektor Ligi Przeciw Zniesławianiu, Abraham Foxman, podziękował metropolicie za postawę anonimowego księdza, który w czasie okupacji ochrzcił go, ocalając z Zagłady. Rodzina Foxmanów pochodziła z Baranowicz. Uciekając przed nazistami, powierzyli niemowlę gosposi, Polce Bronisławie Kurpi, która ochrzciła go jako własnego syna i wychowywała do 1946 r. Patron nagrody – niemiecki jezuita kard. Augustyn Bea (1881-1968) wniósł olbrzymi wkład w powstanie deklaracji “Nostra aetate”; jest uznawany za jednego z najbardziej znaczących ojców II Soboru Watykańskiego. Bea był spowiednikiem papieża Piusa XII. W latach 1960-68 był pierwszym przewodniczącym Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. Wspierał papieża Jana XXIII w działaniach na rzecz zbliżenia między religiami. [Kard. Bea w dawnych, ciemnych, przedsoborowych czasach, zostałby ekskomunikowany za szerzenie herezji. - admin] Zawiązana w 1913 r. w USA Liga Przeciw Zniesławianiu (Anti-Defamation League) jest jedną z najstarszych i najważniejszych organizacji żydowskich na świecie, której celem jest walka z nienawiścią i uprzedzeniami rasowymi wobec Żydów [Jej celem w równym co najmniej stopniu jest opluwanie żydowską mierzwą wszystkich gojów, na których zwróci swa uwagę. - admin] Źródło: Interia, PAP Od admina: Czym jest Liga Przeciw Zniesławianiu wie chyba każdy nie odmóżdżony Polak. Nagroda tejże Ligi dla kard. Dziwisza mówi nam wszystko o Jego Eminencji. Marucha
PZPRowski złóg czyli elita na ekranie Skąd oni ich biorą? Jak na zawołanie wyłażą jak króliki z kapelusza. Jeśli tylko zabierze głos Jarosław Kaczyński są na wyciągniecie ręki walterowni i solorzowni oraz jej bliźniaczej siostry Super Stacji. Czy oni tam pełnią dyżur non-stop? Dopiero Kaczyński przygotowuje się do wystąpienia a oni już siedzą w studio u Waltera i później u Solorza, już kiwają się ich "mądre" łebki, już nóżkami przebierają śliniąc się do jedynie słusznej dla nich w obecnej chwili PO, zachłystują się geniuszem BRONKU, do broni, gotowi zaprząc sie do rydwanu wiozącego kolejnego geniusza Belkę i zawsze zwarci i czujni, by splunąć na Kaczyńskiego i jego elektorat. Kazimierz Kik największy naukowiec od czasów Mieszka I w całym świętokrzyskim, który niczego bardziej nie pragnie jak szczęścia Polaków. Czynił to niemal od urodzenia będąc gorliwym członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej od trzeciego roku studiów i jako lektor KC PZPR. PZPR już nie ma, bo śp. Rakowski sztandar wyprowadził ale świetny profesor Kazimierz swoje miejsce widzi przy jakże podobnej nieboszczce Polskiej Zjednoczonej Platformie Obywatelskiej. Sięgając pamięcią wstecz kto zostawał członkiem PZPR? Albo jakiś naiwniak w cuda wierzący albo karierowicz lub zwykła kanalia. Takie kanalie jak KIK zawsze potrafią się ustawić jak najbliżej koryta. W 2007 był w regionalnym komitecie honorowym Platformy Obywatelskiej. I to członkowstwo Kika w tym komitecie Tuska przynosi dzisiaj owoce wybitnemu profesorowi. Dzisiaj bryluje ten komuszy złóg na ekranie tv. Dzisiaj jest na pierwszej linii frontu wojennego z Kaczyńskim, dzisiaj urabia opinię społeczną czyli ryje czerepy. Kik już wszem i wobec ogłosił, ze elektorat PiSu to ludzie prości i bez szkoły, po prostu tacy, którzy winni takiemu Kaziowi wybitnemu buty pucować.
Ten wybitny Kazimierz nie omieszkał i dzisiaj szczyknąć jadem na salonie tvn24 tuż po zakończeniu wystąpienia JK. - "to jest wystąpienie do ludzi bez pamięci historycznej" - splunął Kik..
"Kaczyński powinien przeprosić" Prof. Kik odnosząc się do wypowiedzi Kaczyńskiego o zakończeniu polsko-polskiej wojny, stwierdził, że trzeba najpierw odpowiedzieć na pytanie, kto tę wojnę zaczął. - Czy to nie słowa, że "tam stało ZOMO, a tu stoimy my - "Solidarność"? Mam przekonanie, że kiedy opłacało się PiS tę wojnę wszczynać, to ją prowadzono. A teraz, kiedy ofiarą staję się PiS, to mówi się pardon, kończmy tę wojnę - argumentował. A czy przeprosił Kik? Czy przeprosił za wszystkie PZPRowskie gnidy i kanalie?
Czy przeprosił za kilkadziesiąt lat komuny, za wszystkie zbrodnie komunistycznych aparatczyków, których wspierał do samego ich końca. Czy przeprosił za zawłaszczenie Polski przez postkomunę i ich ludzi honoru? I jeszcze jedno. Dla Kika elektorat PiSu to prości ludzie. Tak, to ludzie uczciwi a więc prostolinijni, dla których Polska to Ojczyzna a nie dziki kraj. A Kik dla tych ludzi jest po prostu prostakiem. Kazimierz Kik (ur. 5 lutego 1947 w Gorzowie Śląskim) – polski politolog, doktor habilitowany, wykładowca akademicki, publicysta. W trakcie nauki w liceum był pracownikiem powierzchniowym KWK Wujek, a następnie śląskich hut[1]. Ukończył w 1973 studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, był doktorantem Instytutu Historii PAN (1974–1977). Stopień naukowy doktora uzyskał w Instytucie Historii Uniwersytetu Łódzkiego (1978). W 1988 obronił rozprawę habilitacyjną pt. Komunistyczna Partia Hiszpanii. Ewolucja programu i polityki w latach 1939–1985 w Akademii Nauk Społecznych w Warszawie. Rozprawa uzyskała nagrodę Ministra Edukacji i Szkolnictwa Wyższego. W latach 1988–1989 był docentem i wicedyrektorem Instytutu Historii Ruchu Robotniczego ANS. Zawodowo związany z Wyższą Szkołą Pedagogiczną i Akademią Świętokrzyską w Kielcach (m.in. jako jej prorektor), objął stanowisko profesora Uniwersytetu Humanistyczno-Przyrodniczy Jana Kochanowskiego w Kielcach. Na tej uczelni pełni funkcję dyrektora Instytutu Nauk Politycznych. Został też profesorem w Wyższej Szkole Ekonomii i Prawa im. prof. Edwarda Lipińskiego. W powołano go na wiceprzewodniczącego Komitetu Nauk Politycznych PAN. Do 1990 należał do PZPR. W 2004 wybrany został w skład konwentu programowego Sojuszu Lewicy Demokratycznej. W 2007 był w regionalnym komitecie honorowym Platformy Obywatelskiej[2]. W 2009 kandydował do Parlamentu Europejskiego z listy Porozumienia dla Przyszłości[3]. Odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi (2001).
Bronisław Komorowski i polska flaga w gównie Bronisław Komorowski jest patriotą. Internowanym i prześladowanym. Ostatnio odwiedził nawet wybudowane przez Lecha Kaczyńskiego Muzeum Powstania Warszawskiego z ogólnym przesłaniem, że kto jak kto, ale Komorowski ma do owej tradycji prawa szczególne i od Powstania i AK odepchnąć się nie da. Po Muzeum Komorowskiego oprowadzał marszałka Jan Ołdakowski, człowiek którego całkiem niedawno pan marszałek chciał pozbawić mandatu posła, lub etatu w Muzeum. To zwrot w narracji Bronisława Komorowskiego, bo jeszcze niedawno mówił coś zgoła odmiennego. Jak zauważył Rzepka 27 kwietnia 2007 roku w czasie posiedzenia Sejmu obecny jego marszałek powiedział tak: „I powiem państwu tak, powiem w ten sposób: że w polskim interesie leży, żeby w wyniku współdziałania różnych i bardzo różnych sił politycznych w tej Unii Europejskiej zakopać Polskę aż po sam czubek głowy, zakopać razem z tym czakiem ułańskim, razem z czapką krakuską, z - kiedyś, swego czasu padło takie stwierdzenie - jedwabnym kapeluszem, a nawet z tymi moherowymi beretami też - też, a może przede wszystkim.” Przypomina to oczywiście wypowiedzi samego szefa Platformy, Donalda Tuska, dla którego polskość jest nieznośnym garbem, który wbrew swej woli musi dźwigać: „Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać[...]” Los skrzywdził Donalda Tuska, bo teraz to brzemię musi obnosić nie tylko po Polsce, ale zawozić również do Berlina, Moskwy i Waszyngtonu. Wracając do Bronisława Komorowskiego - 28 maja w piątek odbyła się oficjalna prezentacja spotu wyborczego marszałka. Zaprezentowane zostały też koszulki przygotowane przez sztab wyborczy Komorowskiego promujące marszałka z rysunkami Marka Raczkowskiego. Rysunki mają być dostępne nie tylko jako nadruki na koszulkach, ale również w formie kartek elektronicznych. Tak oto człowiek sztuki Marek Raczkowski popiera swego patriotycznego kandydata Bronisława Komorowskiego. Sam pan Marek Raczkowski jest rysownikiem i skandalistą. Zasłynął z wypowiedzi w radiu Tok FM gdy zwierzał się na antenie jak to miniaturowe polskie flagi wsadzał w psie gówna. A był to program najwyższych lotów, gdyż gościem obok Raczkowskiego był Urban Jerzy. Pan Urban Jerzy mejl oburzonej słuchaczki ku zadowoleniu pozostałych uczestników programu spointował następująco: „może pani jest miłośniczką psów i razi ją, że flaga tak marnego kraju jest wkładana w tak szlachetne wydzieliny”. Pan Raczkowski powtórzył swój heppening jakiś czas później, tym razem już na wizji w stacji w której, według słów Wajdy, przyjaciół Komorowskiemu nie brakuje czyli w TVNie. Gdy sprawą zajęła się prokuratura pan Raczkowski został męczennikiem walki o wolność słowa i artystycznych środków wyrazu. Dziś pan Raczkowski jest promotorem patrioty Bronisława Komorowskiego. Sam Bronisław Komorowski nie ma oczywiście wpływu na to, kto go popiera. Każdy może popierać kogo chce. Jednak sztab marszałka, jak też sam marszałek odpowiadają za to, kogo ze swych popleczników lansują i promują publicznie. W czyim słoneczku wizerunek Komorowskiego chcą ocieplać. Komorowski korzystając ze wsparcia Raczkowskiego i przy udziale sztabu lansując jego rysunki identyfikuje się z dorobkiem ideowym Raczkowskiego. Staje więc na poziomie psich gówien i tkwiących w nich polskich chorągiewek. Gratuluję panie marszałku. Bernard
Po czyjej stronie jest Edmund Klich To Rosjanie pierwsi skontaktowali się z Edmundem Klichem i cały czas są bardzo zainteresowani, by to on był współpracownikiem rosyjskiej komisji badającej przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem. Tymczasem jest on osobą do tego nieuprawnioną To zastanawiające, że polski urzędnik wskazuje na naszych pilotów jako winnych katastrofy prezydenckiego samolotu. Kontrowersyjne tezy Edmunda Klicha, polskiego przedstawiciela przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) w Moskwie, natychmiast podchwytują rosyjskie media. Klich wypowiada się dużo, sprzecznie i zaskakująco na rękę Rosjanom. Wszystko przy milczącym przyzwoleniu premiera Donalda Tuska. Zrozumiałe zainteresowanie katastrofą samolotu rządowego pod Smoleńskiem sprawiło, że w mediach mamy ogromną ilość informacji o różnej wartości. Ustalaniem przyczyn katastrofy i śledztwem zajęła się strona rosyjska. Polskie ośrodki rządowe zapewniają, że postępowanie Rosjan jest bez zarzutu i powinniśmy spokojnie czekać, co ustalą rosyjska komisja i prokuratura. Pytania i wątpliwości formułowane przez polityków opozycyjnych, ekspertów, publicystów są piętnowane przez ośrodki rządowe jako szkodliwe. Jesteśmy pouczani, że nie wolno w ten sposób psuć dobrej atmosfery w stosunkach z Rosją. Powinniśmy zaufać premierowi Putinowi i jego prokuraturze, słyszymy w Warszawie. Tymczasem: "Wbrew obietnicom śledztwo w sprawie katastrofy nie jest ani transparentne, ani dynamiczne. Polska strona nie ma pełnego i swobodnego dostępu do dokumentów i zgromadzonych dowodów. Polakom późno udostępnia się czarne skrzynki, choć niemal od razu było wiadomo, że są one w dobrym stanie i można odczytać ich zapis. Obawiamy się więc, że śledztwo nie jest prowadzone we właściwy sposób". To nie jest wypowiedź polskiego "rusofoba". Tak w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" (25.05.2010) mówił Andriej Iłłarionow, jeden z sygnatariuszy listu rosyjskich opozycjonistów wyrażającego zaniepokojenie przebiegiem śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej. Władze RP nie zabiegały, aby kwestię ustalenia przyczyn katastrofy badała polska komisja. Były ku temu podstawy, sprawa dotyczyła bowiem samolotu wojskowego, a zdarzenia z udziałem takich maszyn nie podlegają procedurom stosowanym przy wypadkach samolotów cywilnych. Ponadto w Ministerstwie Obrony Narodowej zostało podpisane w 1993 r. polsko-rosyjskie porozumienie m.in. w sprawie wspólnego wyjaśniania katastrof. Ta umowa dawała Polsce wprost prawo uczestniczenia w całości postępowań na warunkach równoprawnej strony. Władze polskie w jakiś dziwaczny sposób zgodziły się na zastosowanie przepisów, które władzom rosyjskim oddały postępowanie w całości. W ten sposób polski rząd z własnego wyboru znalazł się w roli petenta w śledztwie ustalającym okoliczności tragicznej śmierci prezydenta polskiego państwa. W postępowaniu po katastrofie statku powietrznego najważniejszą rolę odgrywa komisja badania wypadków lotniczych. Jej ustalenia mogą posłużyć prokuraturze do postawienia zarzutów karnych ewentualnym winnym wypadku. W sprawie katastrofy polskiego Tu-154 postępowanie prowadzi rosyjska komisja. Z ramienia polskich władz jej pracę obserwuje Edmund Klich, przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych przy ministrze infrastruktury. Przypomnijmy, że jest to komisja zajmująca się badaniem wypadków z udziałem samolotów cywilnych. W polskim systemie prawnym w razie katastrofy samolotu wojskowego (państwowego) powoływana jest przez ministra obrony specjalna Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Na przykład do zbadania katastrofy samolotu CASA w 2008 r. minister obrony narodowej powołał komisję pod przewodnictwem pułkownika z Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, a jej skład tworzyło 29 osób z resortu obrony.
Morozow dzwoni do Klicha Po katastrofie prezydenckiego Tu-154 na lotnisku w Smoleńsku znalazł się zespół specjalistów wojskowych z szefem Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów na czele. Zgodnie z obowiązującymi przepisami miał on zająć się badaniem zdarzenia. Okazało się, że Edmund Klich też tam już był i mimo braku upoważnienia z MON podjął własne działania. Powstaje kwestia, dlaczego osoba nieuprawniona do badania zdarzenia znalazła się na lotnisku smoleńskim. Przepytywany 6 maja przez sejmową Komisję Infrastruktury Klich mówił, że tuż po katastrofie zadzwonił do niego Aleksiej Morozow: "to jest obecnie przewodniczący Komisji Federacji Rosyjskiej, zastępca pani Anodiny - szefowej Mieżnonarodnej Awiacionnej Komisji, to znaczy Międzynarodowego [Międzypaństwowego] Komitetu Lotniczego... On zadzwonił i powiadomił mnie, że jest katastrofa w Smoleńsku i traktuje to jako telefoniczne powiadomienie, natomiast formalne będzie później. I było od razu pytanie o procedury, według jakich będzie ten wypadek badany. On zaproponował załącznik 13. do konwencji, bo myślę, że i według jego wiedzy, i ówczesnej mojej wiedzy to jest jedyny dokument, który podpisała i strona polska, i Federacja Rosyjska jako konwencję chicagowską tak zwaną z 1944 roku". Okazuje się, że właśnie z Klichem skontaktowali się Rosjanie, chociaż w przypadku katastrofy samolotu wojskowego był on osobą nieodpowiednią. Strona rosyjska (Aleksiej Morozow, szef Komisji Technicznej MAK) zawiadomiła szefa polskiej komisji badającej wypadki samolotów cywilnych i wskazała mu na potrzebę zastosowania procedury z konwencji chicagowskiej, co blokowało równoprawny udział Polski w postępowaniu. Można też dostrzec zainteresowanie strony rosyjskiej, aby Edmund Klich był współpracownikiem rosyjskiej komisji badającej katastrofę. Nawet po zamieszaniu wywołanym krytycznymi wypowiedziami pod adresem ministra obrony Klich zachował pozycję przedstawiciela rządu polskiego przy komisji rosyjskiej. Zastanawia, że polski urzędnik wskazuje na polskich pilotów jako winnych katastrofy. Największy rosyjski dziennik "Kommiersant", relacjonując wypowiedź Edmunda Klicha, wybija na czoło informację, iż polski przedstawiciel przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym (MAK) w Moskwie ogłosił, iż prezydent Lech Kaczyński zginął z powodu błędu polskich pilotów. Tuż po zdarzeniu strona rosyjska mówiła, że do wypadku doszło z winy polskich pilotów. Podawano wiadomości, jakoby samolot cztery razy podchodził do lądowania, a polscy piloci nie znali języka rosyjskiego i nie potrafili skomunikować się z obsługą smoleńskiego lotniska. Polska opinia publiczna ciągle słyszy, że trzeba poczekać na zakończenie badań przez Rosjan. Nie trzeba czekać tylko w jednym przypadku - przy wskazaniu jako winnych pilotów.
Tezy na zamówienie Moskwy Klich co pewien czas podaje różne zaskakujące wiadomości pochodzące według niego z zapisów czarnych skrzynek. 15 maja informował: "Słuchałem całych rozmów w kabinie i słyszałem bardzo dokładnie rozmowy załogi między sobą, załogi z kontrolerami na ziemi". A tydzień później (21 maja): "Teraz wiem więcej, bo otrzymałem pełny zapis rozmów, i teraz już bym tak kategorycznie nie stwierdził". Wcześniejsze przesłuchanie "całych rozmów" dostarczyło mniej wiadomości od późniejszego zapoznania się z ich "pełnym zapisem"? Edmund Klich nie kłopocze się, że zaprzecza uprzednio wypowiadanym opiniom. Na konferencji prasowej 27 maja mówił: "Problem jest taki, że tego zapisu rozmów w kabinie generalnie się nie udostępnia. W społeczeństwie jest takie mniemanie: pilot, pogoda, technika... Prawda? Nie będzie się wtedy szukać tych błędów systemowych, tylko się powie, aha, no, piloci tam coś, może tak. Wybierze się tylko część tego i będzie to służyć manipulacji, a nie ujawnieniu przyczyn. Generalnie wiemy, co się stało. Trzeba odpowiedzieć, dlaczego się stało, a to są analizy, to są obliczenia, tu nie... tu nie można iść na skróty". A następnego dnia Klich "idzie na skróty" i ogłasza, że to piloci byli winni katastrofy. Edmund Klich jest byłym pilotem, oficerem Ludowego Wojska Polskiego. Po 1989 r. jako pułkownik WP uzyskał doktorat na Akademii Obrony Narodowej i zajmował ważne stanowiska - w latach 1997-2000 był zastępcą komendanta Wydziału Lotnictwa Wyższej Szkoły Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Po przejściu w stan spoczynku zajął się badaniem wypadków lotniczych. Dziennikarz miesięcznika "Skrzydlata Polska" Grzegorz Sobczak mówi: "Rozmawiałem z Edmundem Klichem wielokrotnie i zawsze bardzo ważył słowa, nigdy nie wypowiadał pochopnych opinii". Dlaczego więc teraz Edmund Klich pochopne opinie wygłasza? Nie dostrzega, że to, co mówi, nie tylko współbrzmi z doniesieniami rosyjskich mediów, ale jest z zapałem w Rosji nagłaśniane, ponieważ potwierdza polską winę za katastrofę. Czyżby sytuacja go przerosła i się pogubił? W czasach sowieckich rządząca w Rosji partia komunistyczna wydawała ogromne środki na propagandę, która miała dezinformować i ogłupiać społeczeństwa państw demokratycznych. W wielu krajach na Zachodzie Sowieci przez podstawionych figurantów wydawali pisemka, które nie miały czytelników i żadnych szans na rynku wolnej prasy. Dlaczego to robiono? Po to, by w gazetach drukowanych u siebie cytować pochlebne dla komunistów opinie pochodzące z rzekomej "zachodniej prasy". Sowiecki dyktator Lenin, wykazujący się wielkim sprytem i przebiegłością w osiąganiu celów, wskazywał bolszewikom na zalety korzystania z usług "pożytecznych durni". Tak Lenin nazywał ludzi, którzy pomagali komunistom, sądząc, że robią coś pożytecznego, a w efekcie szkodzili własnemu narodowi, swoim bliskim, samym sobie. W historii znajdziemy rzesze takich, którzy wspierali komunistów, uważając, iż w ten sposób zwalczą biedę i niesprawiedliwość. Wspomniany wyżej Grzegorz Sobczak, starając się zrozumieć powody zachowania znajomego, tłumaczy: "Być może Klich chciał swoimi opiniami wpłynąć jakoś na dowództwo Sił Powietrznych, bo od lat podnosi problem szkolenia pilotów, podkreślając, że ich poziom jest fatalny". Być może? Edmund Klich wygłasza swoje opinie, będąc oficjalnym przedstawicielem Polski w Moskwie. Premier ogranicza się do biernej i dobrodusznej reprymendy, gdy Klich za głośno z czymś wypali. Rosyjski opozycjonista dostrzega bierność polskich władz. Andriej Iłłarionow mówi: "Po katastrofie Donald Tusk zrobił na mnie wrażenie człowieka zaszokowanego tragedią, ale potem nie widziałem w nim siły, która kazałaby mu wyciągnąć od Rosjan jak najwięcej informacji. Takiej postawy nie widzę też u Bronisława Komorowskiego". Romuald Szeremietiew
Romuald Szeremietiew jest doktorem habilitowanym nauk wojskowych, profesorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. W rządach Jana Olszewskiego i Jerzego Buzka był wiceministrem obrony narodowej, a także pełniącym obowiązki ministrem.
Bajki dla grzecznych sołtysów Nie ma dla chłopskich uszu piękniejszej muzyki niż ubolewania nad krzywdą, jakiej doznaje w Unii Europejskiej polski rolnik, kasując w formie dopłat tylko 40 proc. tego co francuski czy niemiecki. Ale to krzywda tylko z pozoru. We Francji, tłumaczę, kiedy tylko mam taką okazję, najniższa ustawowa płaca to 1000 euro. I jest to naprawdę mało. Pensja dobra dla młodzieży dorabiającej sobie na wakacjach – ale nie mając zapewnionego mieszkania i wiktu, wyżyć z niej naprawdę nie sposób. A w Polsce, licząc po średnim kursie, 4000 złotych to zła pensja miesięczna? Nie, u nas to dużo. A na wsi wręcz niewyobrażalnie dużo, prawda? Ichnie euro, widać więc, nierówne tutejszemu. Dlatego właśnie przy akcesji zgodzono się na taką różnicę i zaprojektowano mechanizm, który ma zrównać dopłaty z czasem, w miarę jak zrównają się koszty życia. Piszę o tym dlatego, że marszałek Komorowski, kandydat partii podobno liberalnej i odpowiedzialnej, pielgrzymując do Lichenia, spotkał się z sołtysami i bez zmrużenia powiek zasunął im tę samą demagogiczną gadkę co wszyscy odwiedzający wieś populiści. Dużo dobrego nam dała Unia, ale są sprawy wciąż niezałatwione, i taką właśnie jest krzywdzący polskiego rolnika zaniżony poziom dopłat, i trzeba walczyć o dopłaty równe tym, jakie mają rolnicy w innych krajach, i będę walczyć… Oczywiście, wiemy wszyscy, że to ze strony kandydata tylko takie wyborcze gadanie. Wiedzą to zapewne i ci, do których owe słowa były skierowane, i raczej na podniesienie dopłat przez prezydenta Komorowskiego nie liczą, wie to też jego wierny elektorat wielkomiejski i nie weźmie mu za złe, że wciska ciemnocie kit. Jego kampanią i tak rządzi stara studencka zasada – nieważne, co jest w pracy, ważne, kto jest promotorem. Rafał A. Ziemkiewicz