Zizek: Czego chce Europa? Zarówno w ideologicznych usprawiedliwieniach wygłaszanych przez Andersa Behringa Breivika, jak i w reakcji na jego morderczy czyn są pewne elementy, które powinny skłonić nas do zastanowienia. Manifest tego chrześcijańskiego „pogromcy marksistów”, który zabił w Oslo ponad 70 osób, to wcale NIE przykład bredni obłąkanego szaleńca; to po prostu konsekwentne przedstawienie „kryzysu Europy” będącego (mniej lub bardziej) ukrytą podstawą dla narastającego populizmu antyimigranckiego – niespójności manifestu są symptomatyczne dla wewnętrznych sprzeczności zawartego w tym stanowisku. Pierwsze, co musi rzucać się w oczy, to sposób, w jaki Breivik konstruuje swojego wroga – łączy trzy elementy (marksizm, multikulturalizm, islamizm), spośród których każdy należy do odmiennej przestrzeni politycznej: radykalnej lewicy (marksizm), liberalizmu (multikulturalizm) oraz fundamentalizmu religijnego (islamizm). W nowej odsłonie powraca tu stary faszystowski obyczaj przypisywania wzajemnie wykluczających się cech wrogowi (wystarczy przypomnieć „żydowski spisek bolszewicko-plutokratyczny” powstały z połączenia bolszewickiej radykalnej lewicy, plutokratycznego kapitalizmu i tożsamości etniczno-religijnej). Jeszcze bardziej sugestywne jest to, jak w akcie samoopisu Breivik tasuje ideologicznymi kartami radykalnej prawicy. Breivik broni chrześcijaństwa, pozostając świeckim agnostykiem: chrześcijaństwo jest dla niego jedynie konstruktem kulturowym pozwalającym przeciwstawić się islamowi. Jest antyfeministą, przeciwnym podejmowaniu przez kobiety wyższych studiów, ale opowiada się za „świeckim“ społeczeństwem, popiera aborcję i gejów. Jest w tym następcą Pima Fortuyna, populistycznego prawicowego polityka z Holandii, zamordowanego na początku maja 2002 roku, dwa tygodnie przed wyborami, w których spodziewano się, że uzyska on jedną piątą głosów. Fortuyn był postacią paradoksalną i symptomatyczną: prawicowy populista o niemal doskonale „poprawnych politycznie” cechach osobistych i nawet (w większości) poglądach. Fortuyn był gejem, utrzymywał dobre relacje osobiste z wieloma imigrantami, wykazywał się wrodzonym wyczuciem ironii itd. – krótko mówiąc, był dobrym tolerancyjnym liberałem we wszystkim oprócz jego zasadniczego stanowiska politycznego. Uosabiał, zatem skrzyżowanie prawicowego populizmu z liberalną poprawnością polityczną – może, więc musiał umrzeć, ponieważ był żywym dowodem na fałsz przeciwstawiania liberalnej tolerancji prawicowemu populizmowi, pokazywał, że mamy tu do czynienia z dwoma stronami tego samego medalu. Co więcej, Breivik łączy w sobie cechy nazisty (także w szczegółach – na przykład żywi sympatię do Sagi, szwedzkiej pronazistowskiej piosenkarki folk) z nienawiścią do Hitlera: jednym z jego idoli jest Max Manus, lider norweskiego antynazistowskiego ruchu oporu. Breivik jest też jawnym rasistą, a zarazem filosemitą popierającym Izrael, ponieważ państwo żydowskie stanowi pierwszą linię obrony przed muzułmańską ekspansją. Chciałby nawet ujrzeć odbudowaną Świątynię Jerozolimską. Jego postać urzeczywistnia największy paradoks filosemickiego rasistowskiego nazisty. Jak to możliwe? Odpowiedzi dostarczają nam reakcje europejskiej prawicy na atak Breivika. Powtarzano jak mantrę, że potępiając morderczy czyn Breivika, nie powinniśmy zapominać, iż stoją za nim „uzasadnione obawy dotyczące realnych problemów”. Mainstreamowa polityka nie radzi sobie z upadkiem Europy powodowanym przez islamizację i multikulturalizm. Powinniśmy potraktować tragedię w Oslo – pisze „The Jerusalem Post” – jako okazję do poważnego zrewidowania metod integracji imigrantów w Norwegii i w innych krajach”. [wstępniak zatytułowany Norway’s Challenge z 24 lipca 2011]. Nawiasem mówiąc, byłoby miło usłyszeć po palestyńskich aktach terroru podobne wyrazy uznania w stylu: „te akty terroru powinny posłużyć za okazję do zrewidowania polityki Izraela”. Odwołanie do Izraela w tej analizie, choć ukryte, rozumie się samo przez się: „wielokulturowy” Izrael nie ma szansy przetrwania, jedyną realistyczną opcją jest apartheid. Ceną za ten czysto perwersyjny pakt syjonizmu z prawicą jest to, że aby uzasadnić roszczenia względem Palestyny, trzeba retroaktywnie uznać linię argumentacji, którą we wcześniejszej europejskiej historii stosowano wobec Żydów. Ta niepisana umowa brzmi: „możemy uznać wasz brak tolerancji dla innych kultur na waszym podwórku, jeśli wy uznacie nasze prawo do tego, żeby nie tolerować Palestyńczyków na naszym”. Tragiczna ironia zawarta w tej niepisanej umowie polega na tym, że w europejskiej historii ostatnich wieków to właśnie Żydzi byli pierwszymi „multikulturalistami”, którzy starali się w miejscach zdominowanych przez inną kulturę uchronić własną. Swoją drogą warto zauważyć, że w latach 30., w odpowiedzi na nazistowski antysemityzm, Ernest Jones, główny przedstawiciel konformistycznego gentryfikowania psychoanalizy, oddawał się dziwacznym rozważaniom nad procentem obcej populacji, którą ciało narodowe może wytrzymać bez utraty własnej tożsamości, a tym samym akceptował nazistowski sposób myślenia.
Antysemityzm stary i nowy A co jeśli właśnie WKRACZAMY w nową erę, w której takie rozumowanie będzie rozumowaniem dominującym? Co jeśli Europa musi zaakceptować paradoks, że jej demokratyczna otwartość oparta jest na zastrzeżeniu: „nie ma wolności dla wrogów wolności” jak to ujął dawno temu Robespierre? W zasadzie, to oczywiście prawda, ale tu właśnie należy być bardzo precyzyjnym. W pewnym sensie Breivik miał rację, wybierając cel: nie zaatakował obcych, lecz tych ze swojej własnej wspólnoty, którzy byli zbyt tolerancyjni wobec obcych. To nie obcy stanowią problem, ale nasza własna (europejska) tożsamość. Jakkolwiek trwający kryzys Unii Europejskiej wydaje się kryzysem ekonomicznym i finansowym, w swym zasadniczym wymiarze jest to kryzys ideologiczno-polityczny. Klęska referendów w sprawie konstytucji europejskiej sprzed paru lat była wyraźnym sygnałem, że głosujący postrzegają UE, jako „technokratyczną” unię ekonomiczną bez jakiejkolwiek wizji potrafiącej zmobilizować ludzi. Aż po ostatnie protesty, jedyną zdolną do tego ideologią była obrona Europy przed imigrantami. Niedawne wybuchy homofobii w postkomunistycznych państwach Europy Wschodniej powinny dać nam do myślenia. Na początku 2011 roku w Stambule odbyła się parada gejów, w której pokojowy udział wzięły tysiące osób, obyło się bez przemocy i innych zakłóceń. W tym samym czasie w Serbii i Chorwacji (Belgrad, Split) policja nie była w stanie obronić uczestników parad gejowskich przed wściekłymi atakami tysięcy agresywnych chrześcijańskich fundamentalistów. To nie Turcja, ale TACY fundamentaliści stanowią prawdziwe zagrożenie dla europejskiego dziedzictwa. Skoro, więc UE zablokowała w zasadzie przyjęcie Turcji, nasuwa się oczywiste pytanie: a może zastosujemy te same zasady wobec Europy Wschodniej? Nie wspomnę już o dziwnym fakcie, że główną siłą stojącą za ruchem antygejowskim w Chorwacji jest Kościół katolicki słynący z licznych skandali pedofilskich. Najważniejsze, aby umieścić antysemityzm w jednym szeregu z rasizmem, seksizmem, homofobią itd. Starając się uzasadnić swoją syjonistyczną politykę, Izrael popełnia tu katastrofalny błąd. Postanawia, jeśli nie całkiem zignorować, to pomniejszyć znaczenie tak zwanego „starego” (tradycyjnego europejskiego) antysemityzmu, koncentrując się w zamian na „nowym”, rzekomo „postępowym” antysemityzmie ukrytym pod maską krytyki syjonistycznej polityki Izraela. W tym samym duchu Bernard Henri-Lévy (w swojej książce Ce grand cadavre à la renverse) stwierdził, że antysemityzm XXI wieku będzie albo „postępowy”, albo żaden. Jeśli pociągniemy to twierdzenie do końca, dojdziemy do odwrócenia starej marksistowskiej interpretacji antysemityzmu, jako zmistyfikowanego/przesuniętego antykapitalizmu (zamiast oskarżać system kapitalistyczny, gniew kierowany jest na konkretną grupę etniczną oskarżaną o korumpowanie systemu): dla Henri-Lévy’ego i jego stronników, dzisiejszy antykapitalizm jest zamaskowaną formą antysemityzmu.Ten niewypowiedziany, lecz nie mniej przez to skuteczny, zakaz atakowania „starego” antysemityzmu ma miejsce w tej samej chwili, gdy właśnie ten antysemityzm powraca w Europie, szczególnie w postkomunistycznych krajach Europy Wschodniej. Podobnie osobliwą zależność możemy zaobserwować także w USA: jak to możliwe, że z natury antysemiccy, amerykańscy chrześcijańscy fundamentaliści tak żarliwie popierają syjonistyczną politykę Izraela? Istnieje tylko jedno rozwiązanie dla tej zagadki: to nie amerykańscy fundamentaliści się zmienili, to sam syjonizm, w swojej nienawiści do Żydów, którzy nie identyfikują się całkowicie z polityką państwa Izrael, paradoksalnie, stał się antysemicki. Skonstruował postać Żyda, który po antysemicku powątpiewa w syjonistyczny projekt. Izrael gra tu w niebezpieczną grę: telewizja Fox News, główny amerykański głos radykalnej prawicy, zagorzale sprzyjająca izraelskiemu ekspansjonizmowi, musiała niedawno zdjąć z anteny Glena Becka, swojego najpopularniejszego prezentera, z powodu coraz bardziej jawnie antysemickich komentarzy. Standardowy syjonistyczny argument przeciwko krytykom polityki Izraela jest oczywiście taki, że Izrael, jak każdy inny kraj, może oraz powinien być oceniany i ewentualnie krytykowany, lecz krytycy Izraela nadużywają swojego prawa do krytyki w antysemickich celach. Czyż prawdziwego stanowiska ukrytego w argumentacji chrześcijańskich fundamentalistów bez zastrzeżeń popierających izraelską politykę i odrzucających jej lewicową krytykę nie oddaje najlepiej wspaniała karykatura opublikowana w lipcu 2008 roku w wiedeńskim dzienniku „Die Presse”? Przedstawia ona dwoje krępych Austriaków w strojach nazistów, jeden z nich trzyma w rękach gazetę i mówi do swojego przyjaciela: „Znowu widać, jak w pełni usprawiedliwiony antysemityzm jest nadużywany do taniej krytyki Izraela!”. TO są dzisiejsi sojusznicy państwa Izrael. Zadajmy sobie jeszcze raz pytanie, jak do tego doszło?
Populistyczny rasizm i jego krytycy Sto lat temu Gilbert Keith Chesterton wyraźnie pokazał ślepy zaułek, do którego prowadzi krytyka religii: „Ludzie, którzy rozpoczynają walkę z Kościołem w obronie wolności i człowieczeństwa, kończą na wyrzeczeniu się wolności i człowieczeństwa, byle tylko móc dalej walczyć z Kościołem. […] Sekularystom nie udało się zniszczyć rzeczy boskich; zdołali jednak zniszczyć rzeczy świeckie, jeżeli stanowi to dla nich jakiekolwiek pocieszenie”. Czy to samo nie stosuje się również do obrońców religii? Ilu jej fanatycznych obrońców zaczynało od zaciekłego atakowania współczesnej kultury świeckiej, a kończyło na porzuceniu każdego istotnego doświadczenia religijnego? Podobnie, wielu wojujących liberałów tak bardzo pragnie zwalczać antydemokratyczny fundamentalizm, że sami ostatecznie wyrzekają się wolności i demokracji, byle tylko walczyć z terrorem. O ile „terroryści” gotowi są zniszczyć ten świat z miłości do innego świata, o tyle nasi bojownicy przeciwko terrorowi gotowi są zniszczyć własny demokratyczny świat z nienawiści do muzułmańskiego Innego. Niektórzy z nich tak bardzo kochają ludzką godność, że są gotowi zalegalizować użycie tortur, (którą są ostateczną degradacją ludzkiej godności), żeby jej bronić… I czy to samo nie dotyczy także rosnących ostatnio w siłę obrońców Europy przeciwko imigranckiemu zagrożeniu? W swoim zapale do ochrony tradycji judeochrześcijańskiej, ci zeloci są gotowi poświęcić prawdziwe sedno chrześcijaństwa. Prawdziwym zagrożeniem dla europejskiej tradycji są właśnie ludzie tacy jak Breivik, samozwańczy obrońca Europy, który zabijał „z miłości” do niej: z takimi przyjaciółmi Europie nie potrzeba wrogów. Jeśli Breivik brał na poważnie swoją miłość do Europy, powinien był pójść za radą ojca i się zabić. Ten wzrost niechęci do imigrantów należy rozpatrywać na tle długoterminowego przegrupowania przestrzeni politycznej na zachodzie i wschodzie Europy. Do niedawna była ona zagospodarowana przez dwie główne partie, obejmujące wszystkich wyborców: partię na prawo od centrum (chrześcijańsko-demokratyczną, liberalno-konserwatywną, ludową…) i partię na lewo od centrum (socjalistyczną, socjaldemokratyczną…), do tego dochodziło kilka mniejszych partii skierowanych do węższego elektoratu (ekolodzy, komuniści itd.). Ostatnie wyniki wyborów są sygnałem wyłaniania się – zarówno na Zachodzie, jak i na Wschodzie – odmiennego podziału. Mamy jedną dominującą partię centrową, popierającą globalny kapitalizm w jego obecnym kształcie i proponującą liberalny program w kwestiach kulturowych (prawo do aborcji, prawa gejów, religijnych i etnicznych mniejszości itd.). Jej opozycję stanowi rosnąca w siłę populistyczna prawica. Polska jest tu wzorcowym przykładem: po zniknięciu ze sceny ekskomunistów głównymi partiami są tu „antyideologiczna” centrowa liberalna partia premiera Donalda Tuska i konserwatywna chrześcijańska partia braci Kaczyńskich. Podobne tendencje można zaobserwować w Holandii, Norwegii, Szwecji, na Węgrzech… Za pytajmy po raz trzeci i ostatni, jak do tego doszło? Po upadku komunistycznych reżimów w 1990 roku wkroczyliśmy w nową epokę, w której główną formą sprawowania władzy państwowej stało się odpolitycznione administrowanie za pomocą ekspertów i koordynowanie rozmaitych interesów. Jedynym sposobem wprowadzenia do polityki zaangażowania i zmobilizowania ludzi stał się strach. Strach przed imigrantami, strach przed przestępczością, strach przed bezbożną seksualną demoralizacją, strach przed nadmierną ingerencją państwa (obciążeniami wynikającymi z wysokiego opodatkowania i sprawowanej przez państwo kontroli), strach przed katastrofą ekologiczną, a także przed prześladowaniami (poprawność polityczna jest wzorcową liberalną postacią polityki strachu). Taka polityka zawsze opiera się na manipulowaniu paranoją tłumu – przerażającego zbiorowiska przerażonych mężczyzn i kobiet. Dlatego wielkim wydarzeniem pierwszej dekady nowego tysiąclecia było przejście polityki antyimigracyjnej do mainstreamu i ostateczne przecięcie pępowiny łączącej ją ze skrajną prawicą. Od Francji po Niemcy, od Austrii po Holandię, w nowym duchu dumy z własnej kulturowej i historycznej tożsamości, główne partie nie omieszkały podkreślić, że imigranci są gośćmi, zobowiązanymi do dostosowania się do wartości kulturowych wyznawanych przez dane społeczeństwo – „oto nasz kraj, kochajcie go albo go opuśćcie”. Nowocześni liberałowie są oczywiście przerażeni takim populistycznym rasizmem. Gdybyśmy jednak przyjrzeli się bliżej, dostrzeglibyśmy, jak ich tolerancja dla wielokulturowości oraz szacunek dla (etnicznych, religijnych, seksualnych) różnic, podziela z przeciwnikami imigracji tę samą potrzebę trzymania innych na odpowiedni dystans. Inni są OK, szanuję ich, lecz nie powinni za bardzo naruszać mojej przestrzeni. Gdy to czynią, dręczą mnie – swoim zapachem, sprośnymi gadkami, prostackimi zwyczajami, swoją muzyką, swoją kuchnią… Całkowicie popieram działania na rzecz praw czarnych, lecz nie ma mowy, żebym słuchał hałaśliwej muzyki rap. Na dzisiejszym rynku możemy odnaleźć cały szereg produktów pozbawionych swoich szkodliwych właściwości: kawę bez kofeiny, śmietanę bez tłuszczu, piwo bez alkoholu… To nie koniec tej listy:, co z wirtualnym seksem jako seksem bez seksu, co z zaprezentowaną przez Colina Powella doktryną wojny bez ofiar (po naszej stronie rzecz jasna) jako wojny pozbawionej swoich skutków, co z współczesną redefinicją polityki jako sztuki administrowania przez ekspertów, więc polityką bez polityki, aż po dzisiejszy tolerancyjny liberalny multikulturalizm jako doświadczenie Innego pozbawionego swojej Inności – bezkofeinowy Inny, tańczący fascynujące tańce ze zdrowym ekologicznym i holistycznym podejściem do rzeczywistości, tak długo jak bicie przez niego własnej Żony pozostaje poza zasięgiem wzroku… Ten mechanizm unieszkodliwienia najlepiej został ujęty przez Roberta Brasillacha, francuskiego faszystowskiego intelektualistę, uznającego się za „umiarkowanego” antysemitę, skazanego i zastrzelonego w 1945 roku. W 1938 roku zaproponował on formułę „rozsądnego antysemityzmu”: „Pozwalamy sobie na oklaskiwanie w kinie Charliego Chaplina, pół-Żyda; na wielbienie Prousta, pół-Żyda; na oklaskiwanie Yehudi Menuhina, Żyda; a głos Hitlera niesie się na falach radiowych nazwanych nazwiskiem Żyda Hertza. […] Nie chcemy nikogo zabijać ani organizować żadnych pogromów. Uważamy jednak, że najlepszym sposobem zapobieżenia nieprzewidzianym aktom odruchowego antysemityzmu jest właśnie urządzenie antysemityzmu rozsądnego”. Czy to nie ta sama postawa kryje się w sposobie, w jaki nasze rządy usiłują radzić sobie z „zagrożeniem ze strony imigrantów”? Po tym, jak słusznie odrzucają bezpośredni populistyczny rasizm, jako „nierozsądny” i nieakceptowalny wedle naszych demokratycznych standardów, stosują „rozsądnie” rasistowskie środki zapobiegawcze… Niektórzy z nich, nawet socjaldemokraci, przypominają dzisiejszych Brasilllachów, mówiąc nam: „Pozwalamy sobie oklaskiwać afrykańskich i wschodnioeuropejskich sportowców, azjatyckich lekarzy, indyjskich programistów. Nie chcemy nikogo zabijać ani organizować żadnych pogromów. Uważamy jednak, że najlepszym sposobem zapobieżenia nieprzewidywalnym wybuchom skierowanym przeciw imigrantom jest zorganizowanie rozsądnej ochrony przed nimi”. Ta wizja pozbawienia Bliźniego toksyczności pokazuje przejście od jawnego barbarzyństwa do barbarzyństwa z ludzką twarzą. To powrót od chrześcijańskiego umiłowania bliźniego do pogańskiego uprzywilejowania własnego rodu (Grecy, Rzymianie przeciw barbarzyńskiemu Innemu). Nawet gdyby wyglądało to jak obrona chrześcijańskich wartości, stanowi największe zagrożenie dla samej istoty chrześcijaństwa.
Multikulturalizm, jako źródło cierpień Należy jednak pójść o krok dalej w tej krytyce: krytyka antyimigranckiego rasizmu powinna zostać zradykalizowana do samokrytyki, pokazującej współudział w tym procederze panującej postaci multikulturalizmu. Krytycy fali wystąpień antyimigranckich przeważnie ograniczają się do odwiecznego rytuału spowiadania się z grzechów Europy, pokornego przyjmowania ograniczeń europejskiej tradycji i wychwalania bogactwa innych kultur. Słynne wersy z Drugiego przyjścia W. B. Yeatsa zdają się doskonale przedstawiać naszą obecną sytuację: „Najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych/ Kipi żarliwa i porywcza moc”. To znakomity opis dzisiejszego podziału na anemicznych liberałów i żarliwych fundamentalistów – tych muzułmańskich, ale i naszych własnych, chrześcijańskich. „Najlepsi” nie są już w stanie w pełni się zaangażować, natomiast „najgorsi” angażują się w rasistowski, religijny, seksistowski fanatyzm. Jak przełamać ten impas? Zamiast zgrywać pięknoduchów i opłakiwać narastający ostatnio w Europie rasizm, powinniśmy krytycznie spojrzeć na samych siebie, zadając sobie pytanie, do jakiego stopnia nasz własny abstrakcyjny multikulturalizm przyczynił się do tego smutnego stanu rzeczy. Jeśli wszystkie strony nie podzielają i nie respektują tych samych obyczajów, multikulturalizm zamienia się w prawnie uregulowaną wzajemną niewiedzę i nienawiść. Spór o wielokulturowość jest już sporem o Leitkultur: to nie jest konflikt między kulturami, lecz między różnymi wizjami sposobu, w jaki różne kultury mogą i powinny współistnieć, spór dotyczący reguł i praktyk, które muszą one ze sobą dzielić, jeśli mają koegzystować. Należy, zatem unikać popadnięcia w liberalną grę: „na ile tolerancji możemy sobie pozwolić?” – czy mamy tolerować to, że zakazują swoim dzieciom chodzenia do świeckich szkół, że zmuszają swoje żony do ubierania się i zachowywania w określony sposób, że aranżują śluby swoich dzieci, że prześladują gejów… Na tym poziomie oczywiście nigdy nie jesteśmy dość tolerancyjni, albo zawsze jesteśmy już zbyt tolerancyjni, lekceważąc prawa kobiet itd. Jedynym sposobem na wyrwanie się z tego impasu jest stworzenie pozytywnego uniwersalnego projektu popieranego przez wszystkie strony. Zmagań, w których „nie masz Żyda ani Greka, nie masz mężczyzny ani kobiety” jest wiele, od ekologii po ekonomię. Pod koniec życia Zygmunt Freud zadał kłopotliwe pytanie: czego pragnie kobieta? Dziś naszym pytaniem jest raczej: czego chce Europa? Przeważnie działa jak regulator globalnego kapitalistycznego rozwoju; czasem flirtuje z konserwatywną obroną swojej tradycji. Obie te ścieżki prowadzą ku zapomnieniu, ku marginalizacji Europy. Jedynym wyjściem z tego ogłupiającego impasu jest wskrzeszenie europejskiej tradycji radykalnej i uniwersalnej emancypacji. Zadanie polega na wyjściu poza prostą tolerancję wobec innych, do pozytywnej emancypującej Leitkultur, jedynej, która może utrzymać autentyczną koegzystencję z inną kulturą, i zaangażować się w nadchodzącą walkę o Leitkultur. Nie ograniczajmy się do szanowania innych, proponujmy im w zamian wspólną walkę, bo nasze dzisiejsze problemy są wspólne.
Slavoj Žižek przełożyła Cveta Dimitrova
Kluzik-Rostkowska: Tusk przyjął mnie za krytykowanie. To różni go od Kaczyńskiego - To właśnie różni Kaczyńskiego od Tuska, że Jarosław Kaczyński za krytykowanie go mnie wyrzucił, a Donald Tusk mnie przyjął. Jeżeli chodzi o moje opinie na temat Donalda Tuska, to zawsze były podobne. Mówiąc w skrócie: Premierze, biegnij szybciej - mówi Joanna Kluzik-Rostkowska, posłanka PO i była szefowa PJN, w rozmowie z Joanną Miziołek.
Jak się Pani czuje, jako platformers? Pierwszy raz w swoim politycznym żywocie rozglądam się wokół siebie i widzę ludzi o bliskim mi światopoglądzie. Przykładem ostatnie głosowania nad ustawą mającą zaostrzyć prawo antyaborcyjne. Byłam temu przeciwna, w PiS, jak i w PJN, byłabym odszczepieńcem. To pierwsza przyczyna, dla której czuję się dobrze. Druga jest czysto sentymentalna. Na przełomie lat 80 i 90 byłam blisko związana ze środowiskiem gdańskich liberałów, które tworzy dzisiaj trzon Platformy. Podróż na konwencję PO do Gdańska była, więc także podróżą sentymentalną. Po latach spotkałam ludzi, z którymi kiedyś spędzałam sporo czasu.
Czyli serdeczne słowa na czerwcowej konwencji PO: "Witaj, Joanno", były szczere, bo od starych znajomych? Tak. Trzeci powód, dla którego czuję się dobrze w Platformie, to fakt, że mogę być użyteczna. Poproszono mnie o propozycje programowe dotyczące polityki społecznej i rynku pracy. W dodatku, kiedy spojrzałam na listę spraw załatwionych przez ostatnie cztery lata, to zobaczyłam wiele projektów, nad którymi pracowałam, jako minister pracy, a które weszły do prac w parlamencie już po wyborach 2007 r.
Czym się teraz, zatem różni polityka społeczna PiS od Platformy? Nie znam programu społecznego PiS, nie wiem też, kto miałby firmować tę część swoim nazwiskiem. Za to z punktu widzenia poglądów, które przecież w polityce są ważne, moje wejście do klubu Platformy nie wzbudziło niczyjego zdziwienia.
Ale teraz przed wyborami przyjdzie czas rozliczeń, w tym z polityki społecznej rządu. Podpisałaby się Pani pod nią? Odpowiedzialność za politykę społeczną ponosi w tym rządzie przede wszystkim PSL. Minister Jolanta Fedak kontynuowała to, nad czym pracowałam wcześniej, i chwała jej za to. Jednak zarzut, który formułowałam wobec pani minister od początku jest nadal aktualny: przyszła do ministerstwa bez wyraźnej wizji, nie wypracowała jej w trakcie kadencji, w efekcie była, więc jedynie administratorem tego, co akurat wymagało korekty czy naprawy.
Po wyborach Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej nie przypadnie już PSL, nawet, jeśli wejdzie w koalicję? Myśli Pani, że to Pani zostanie szefem tego resortu? Nie mam pojęcia, co będzie po wyborach.
Jakie są najważniejsze rzeczy, które zmieniłaby Pani w polityce społecznej? Nie mam wątpliwości, że system polityki społecznej, który działał od 20 lat, wyczerpał się i wymaga całkowitej zmiany. Mamy całkiem dużo pieniędzy, ale nie potrafimy nimi mądrze gospodarować. Wychodzę z założenia, że państwo ma obowiązek pomagać tym, którzy z różnych powodów znaleźli się na progu wykluczenia, ale ma prawo w zamian stawiać wymagania. Wszelaka pomoc musi współgrać z instytucjami rynku pracy.
Słowem dajemy wędkę, a nie rybę. Tak. Kiedy byłam dziennikarką, pojawiła się w redakcji para bezdomnych z malutkim, dwumiesięcznym dzieckiem. Tułali się od przytułku do przytułku. Z kłopotami, bo przytułki były przygotowane na pomoc samotnym matkom, ale parom już nie. Mama zapytała, czy może wykąpać to dziecko w redakcji. Osłupieliśmy. Pojawiły się pytania: jak właściwie w tej sytuacji zareagować, jak skutecznie pomóc? Było oczywiste, że ci rodzice się tym dzieciakiem zajmują, ale z drugiej strony było w tym wszystkim wiele bezradności. Starsze koleżanki mówiły: To dziecko powinno natychmiast trafić do domu dziecka. Młodsze, że absolutnie nie.
Jak się ta historia skończyła? Po całym dniu wydzwaniania do wszystkich instytucji, które przyszły nam do głowy, nasza redakcyjna koleżanka wsiadła z nimi do taksówki i zawiozła w miejsce, które wydawało nam się najlepsze. Przez jakiś czas monitorowaliśmy jeszcze losy tej rodziny. Dlaczego o tym mówię? Bo ta historia mogła potoczyć się dwutorowo. Wersja pierwsza: dziecko trafia do domu dziecka. Na krótką metę ma większe szanse na kąpiele i właściwe odżywianie. W perspektywie lat - deficyty z powodu oderwania od rodziców, słaby życiowy start, sporą szansę na bezdomność i życie wyłącznie na zasiłkach społecznych. Rodzice też żyją z zasiłków, bez szansy na powrót do społeczeństwa. Wersja druga: rozumna opieka społeczna pomaga rodzinie. Rodzicom w odnalezieniu się na rynku pracy, wyjściu z życiowej bezradności. Dziecko ma znacznie większe szanse na dobry start w dorosłość. Żadne z nich nie musi korzystać z zasiłków. Chyba nie ma wątpliwości, który model jest efektywniejszy, choć na starcie oczywiście wymaga większej determinacji i pracy.
Teraz minister Boni ogłosił raport dotyczący młodych ludzi. Nie zatrważa Pani ich sytuacja na rynku pracy? Tam jest jedna rzecz, która nie została dostrzeżona przez opinię publiczną, a która ma fundamentalne znaczenie dla przyszłości Polski. Badania pokazały, że to pierwsze pokolenie, które nie ma kompleksów wobec Zachodu. Znają języki, podróżują, w każdym zakątku Europy czują się u siebie. Są świadomi swojej wartości, nie boją się podejmować odważnych decyzji. To jest ważne z punktu widzenia zarówno przyszłości Polski, jak i tych dwóch wizji, które będą się spierały w trakcie kampanii. Jedna, Donalda Tuska, która mówi o przyszłości i odcina się od kompleksów, które są udziałem bardzo wielu pokoleń. Druga, Jarosława Kaczyńskiego, to powrót do głębokiej przeszłości, co się dało zauważać choćby przy kwestiach Śląska, jako "zakamuflowanej opcji niemieckiej". To jest nic innego, jak przeświadczenie, że naród to jest wspólnota, która musi być zwarta, bo zagrażają jej sąsiednie, wrogie wspólnoty. Nie ma miejsca dla różnorodności postaw, dla regionalizmów, dla wahań. To jest koncepcja z czasów, gdy państwowość się odradzała. Ale dzisiaj nie trzeba się konfrontować. Dzisiaj trzeba ze sobą konkurować.
A Jarosław Kaczyński nie konkuruje, tylko walczy? Ostatnio zwróciłam uwagę na słowa Jarosława Kaczyńskiego o tym, że marzy mu się powrót do etosu inteligencji międzywojennej. To ładnie brzmi. Tylko, co znaczy? To pokolenie było wychowywane, by oddać ofiarę krwi. Byli przygotowywani, by oddać życie. Dzisiaj mamy inne czasy. Nie chcę, aby moje dzieci były wychowywane do ponoszenia ofiary krwi. Chcę, by były przygotowane do silnej konkurencji na europejskich rynkach pracy. Tak rozumiem nowoczesny patriotyzm.
Tylko, że to pokolenie bez kompleksów jest też pokoleniem bez stałej pracy. Może stąd poczucie, że trzeba wciąż o wszystko walczyć. To bardzo ważny problem. I to rząd musi proponować instrumenty. Raport Michała Boniego daje 34 rekomendacje, poczynając od edukacji przedszkolnej, poprzez podniesienie rangi szkolnictwa zawodowego i dostosowanie edukacji do potrzeb rynku pracy. Gigantyczna praca do wykonania, ale dobrze, że zaczęto od solidnych badań, a nie jedynie intuicji.
Nie jest was trochę za dużo od polityki społecznej w Platformie? W końcu jest i Michał Boni, i Bartosz Arłukowicz, a teraz jeszcze Pani. Trzy sztuki to jest dużo? Jest nas znacznie więcej, trzeba dodać jeszcze choćby kilkanaścioro posłów i posłanek z komisji Polityki Społecznej.
Wystarczyły dwie sztuki: minister Fedak i minister Boni, i już był konflikt. Z Michałem Bonim zgadzam się w wielu kwestiach. Cieszę się, że myślimy podobnie. Mamy wtedy większą siłę perswazji (śmiech). Jeśli zaś chodzi o Bartka Arłukowicza, to on zajął się specyficzną działką, ludzi wykluczonych. Tu absolutnie nie widzę pola konfliktu.
W poniedziałek było wotum nieufności wobec ministra Grabarczyka. Jak Pani głosowała? Wotum nieufności w czasie trwania kadencji Sejmu to instrument, który ma mobilizować szefa rządu. Natomiast stawianie go w czasie kampanii wyborczej ma jeden jedyny walor, kampanijny. Nie miałam żadnych wątpliwości, żeby zagłosować przeciwko temu wotum. Głosowanie za byłoby działaniem na rzecz PiS, wpisywaniem się w ich kampanię, a zarazem dezawuowaniem roli weta.
Jest Pani zadowolona z pracy ministra Grabarczyka? Oczywiście chciałabym, żeby było więcej i szybciej.
Ale wcześniej, podczas poprzedniego weta, głosowała Pani za odwołaniem ministra Grabarczyka. Wcześniej uważałam, że jako posłanka opozycji mam prawo powiedzieć: Panie ministrze, szybciej.
I znów wcześniej mówiła Pani, że Donald Tusk jest w działaniach doraźny, że brakuje mu odwagi. Premierowi brakuje odwagi? To właśnie różni Kaczyńskiego od Tuska, że Jarosław Kaczyński za krytykowanie go mnie wyrzucił, a Donald Tusk mnie przyjął. Jeżeli chodzi o moje opinie na temat Donalda Tuska, to zawsze były podobne. Mówiąc w skrócie: Premierze, biegnij szybciej.
Nie żałuje Pani, że od początku nie znalazła się nie w Prawie i Sprawiedliwości, a w Platformie? Do PiS weszłam w 2004 r., był wtedy zróżnicowanym wewnętrznie, postsolidarnościowym środowiskiem. PO zresztą też. Dziś PO dalej jest różnorodne, a partia Jarosława Kaczyńskiego jest wąskim ugrupowaniem. To nie ja się zmieniłam, to PiS się zamknął.
Wielu polityków Platformy kreśli scenariusz, według którego Jarosław Kaczyński nie chce wygrać wyborów, a jedynie zatrzymać przy sobie twardy elektorat. Przeczekać, aż Platforma przez kolejne dwa lata wypali się w trudnych warunkach kryzysu gospodarczego. Wierzy Pani w to? Nie chcę tu być pisologiem, ale ten scenariusz nie jest nieprawdopodobny. Może prezesowi marzy się wariant orbánowski, czyli pełnia władzy? Mam nadzieję, że to marzenie nigdy się nie ziści.
Jarosław Kaczyński wciąż nie mówi Pani "Dzień dobry"? Nie widujemy się od wielu miesięcy.
W Rybniku pamiętają, że prawie doprowadziła Pani do tego, że Jarosław Kaczyński został prezydentem? Tam swój sprzeciw wobec mnie podniósł jeden samorządowiec. I to wszystko. Mam bardzo dobry kontakt ze strukturami Platformy w okręgu.
Ma Pani jeszcze kontakt z politykami PJN? Towarzyski tak. Będąc dzisiaj szefową PJN, pracowałbym de facto na PiS i odbierała głosy Platformie. Obecne PJN pod przewodnictwem Pawła Kowala jest partią konserwatywną i odbiera głosy PiS. Trzymam za nich kciuki, już jedynie, jako kibic.
I teraz są pogłoski, że aby nie odbierać głosów PiS, PJN we wrześniu się rozwiąże i poprze partię Kaczyńskiego. Wierzy Pani w to? Na temat polityki z kolegami z PJN nie rozmawiam. Joanna Miziołek
*V* A N D R Z E J*C Z U M A: D Ł U G *V* Andrzej Czuma był legendą: uczestnik akcji wysadzenia pomnika Lenina w Poroninie stał się dla mnie na wiele lat wzorem. Kiedy na wiosnę 1980 roku w małej salce katechetycznej sióstr Urszulanek na warszawskim Żoliborzu po raz pierwszy zobaczyłem Andrzeja Czumę nie przypuszczałem, że już wkrótce mój pseudonim będzie sąsiadował z adresem pocztowym Andrzeja Czumy w stopce redakcyjnej podziemnego „Ucznia Polskiego”. Jędrzej Starobielski narodził się dużo wcześniej w glinie starobielskiego dołu śmierci, który naprawdę znajdował się w Charkowie w chwili, w której do tego dołu spadało ciało generała, a wtedy jeszcze pułkownika Wacława Sokolewicza, legionisty, peowiaka i mojego dziadka, którego nigdy nie poznałem. Zanim poznałem Andrzeja Czumę Jędrzej Starobielski zdążył już stworzyć niezależną bibliotekę, wymalować kilka haseł na murach i ściągnąć nieomal trzycyfrową liczbę flag czerwonych wieszanych tu i ówdzie przez ówczesne władze państwa przy okazji obchodów obcych świąt. Andrzej Czuma był legendą: uczestnik akcji wysadzenia pomnika Lenina w Poroninie stał się dla mnie na wiele lat wzorem – to chyba nie przypadek, że „Druga Kadrowa – Polska Armia Krajowa” powstała 13.12.1981 roku skoncentrowała swoją aktywność w Warszawie na obcych pomnikach, żołnierzach LWP, miksturach zapalających, rmg i wszystkim tym, co można było otrzymać od patrolujących, gdy się ładnie poprosiło. Kilka miesięcy wcześniej, jesienią 1981 Andrzej Czuma podesłał redakcji „Ucznia Polskiego” nowego kolegę, który miał nas wspomagać – Roberta Luśnię. Ja na jego widok zareagowałem dosyć agresywnie i inny kolega, który Luśnie, wraz z listem polecającym Andrzeja Czumy usiłował wprowadzić wyprowadził go z powrotem głośno formując negatywne zdanie na temat mojego wychowania. Żadne spotkanie redakcyjne z moim udziałem nie odbyło się z Robertem Luśnią, co miano mi przez wiele lat za złe. Dzisiaj wiemy, że Robert Luśnia to konfident SB TW „Nonparel”.
12.12.1981 świętowałem w mieszkaniu Wojtka Bogaczyka na Górnośląskiej, co uratowało mnie przed internowaniem. 13.12 zacząłem się ukrywać a nieomal dwa tygodnie później widziałem się z Andrzejem Czumą po raz ostatni w latach 80. Spotkanie zapamiętałem bardzo dokładnie: pamiętam, że chciałem coś niezwykle ważnego przekazać kierownictwu podziemia, samemu „Mieszkowi”. Pamiętam gdzie się spotkaliśmy i pamiętam, ze Andrzej był jakby nieobecny. Dwa miesiące później aresztowano mnie, gdy przestałem się ukrywać i zacząłem chodzić do szkoły. Obie sprawy usiłuję nieomal od 30 lat wyjaśnić z Andrzejem Czumą, ale wydaje mi się, że to mi się nie uda. Andrzej Czuma najwyraźniej mnie unika. Andrzej Czuma został 12.12.1981 roku internowany i w czasie, w którym z nim rozmawiałem w Warszawie przebywał w obozie dla internowanych poza Warszawą. Tomasz Sokolewicz
Rostowski: "Ja na przyszły rok podwyższenia podatków nie przewiduję." Deklaracja bardzo, bardzo mięciutka Minister finansów Jacek Rostowski zadeklarował w "Kontrwywiadzie RMF", że "nie przewiduje podwyższenia podatków" w przyszłym roku. Minister nie brzmiał jednak na tyle twardo, by być pewnym, że podwyżek nie będzie:
Nie widzę żadnego powodu, żeby VAT był podniesiony w przyszłym roku - absolutnie żadnego powodu. W ramach tego, co można dzisiaj przewidzieć, polska gospodarka wchodzi w przyszły rok silna. Widzimy, co się stało, jakie były naprawdę znakomite wyniki w drugim kwartale tego roku, kiedy mieliśmy wzrost gospodarczy, kwartał do kwartału, dziesięciokrotnie większy niż w Niemczech. Musimy być też świadomi tego, że na świecie są bardzo poważne zagrożenia, ale ja na przyszły rok podwyższenia podatków nie przewiduję.
Konrad Piasecki: Jeśli nie będzie żadnego tąpnięcie w strefie euro, jeśli nie będzie tak, że będziemy mieli do czynienia z kryzysem, który trudno sobie teraz wyobrazić, to pan mówi, że podnoszenia podatków nie będzie? Jacek Rostowski: Dokładnie. Rostowski odrzucił też pomysł Waldemara Pawlaka, który chciałby zwolnić długoterminowe lokaty z podatku Belki:.
Jacek Rostowski: Wydaje mi się, że jako część programu długoterminowego zachęcającego ludzi do oszczędności i gdyby ludzie te pieniądze trzymali do emerytury, to takie rozwiązanie mogłoby w przyszłości mieć sens.
Konrad Piasecki: Dzisiaj mówimy jednak o krótszym terminie, takim żeby na rok lub 2 lata można było założyć lokatę, która zwolniona byłaby z podatku. Jacek Rostowski: Tutaj absolutnie się nie zgadzam.
Konrad Piasecki: Czyli mówi: pan Waldemarze żadnych marzeń. Jacek Rostowski: Mówię Waldemarze żadnych marzeń. Rostowski odmówił też debaty z prof. Zytą Gilowską - którą Prawo i Sprawiedliwość chce wystawić, jako swojego przedstawiciela do debat z obozem władzy:
Konrad Piasecki: Jarosław Kaczyński rzuca rękawicę, wystawia Zytę Gilowską do starć na temat finansów. Pan podjąłby takie wyzwanie? Jacek Rostowski: Jeśli pani Gilowska odejdzie od Rady Polityki Pieniężnej, to oczywiście bardzo chętnie, tylko czekam na taką okazję. A spór Ministra Finansów z członkiem Rady Polityki Pieniężnej, to jest dla pana coś niewyobrażalnego? W ogóle takich sporów nie powinno być, a tym bardziej nie jest możliwa sytuacja, w której członek RPP jest rzecznikiem, przedstawicielem jednej z partii politycznych podczas kampanii wyborczych. To byłoby zupełnie jawne łamanie ustawy o narodowym banku polskim, która zabrania nawet działalności publicznej, nie mówiąc już o politycznej. (...) Z kręgów PO już słyszę głosy, że jeśli Zyta Gilowska będzie stawała do takich debat, to prezydent powinien rozważyć odwołanie jej z Rady Polityki Pieniężnej. Pan uważa, że warto się angażować w ten spór i warto w ten sposób straszyć członka Rady Polityki Pieniężnej? Na pewno nie należy straszyć członków RPP, ale z drugiej strony nie może być taka sytuacja, w której członkowie RPP w taki jawny sposób, bez żadnych wahań, łamią prawo. Sil
Izrael jest gotów na opcję ostateczną Co robił Kaczyński w Gruzji, wspierał Gruzinów? NIE! On wspierał syjonaziztów i Izrael. Ponadnarodowe żydołactwo naszym pierwszym śmiertelnym wrogiem, wyborcy PiS i PO - samobójczą "V kolumną" pożytecznych idiotów. Na podstawie: Israeli At Risk: Fear of “Delegitimization” Pushes Israelis Terrorism (Izrael zagrożony: Obawa przed „delegitymizacją” prowokuje izraelski terroryzm) http://www.veteranstoday.com/2011/09/03/israeli-at-risk-fear-of-delegitimization-pushes-israelis-extremists-to-consider-terrorism
Na stronie amerykańskiej organizacji „Weterani Dzisiaj” (Veterans Today) ukazał się kolejny szokujący artykuł redaktora naczelnego, Gordona Duffa na temat powiązań polityki bliskowschodniej z sytuacją w świecie.
Izrael jest gotów na opcję ostateczną Duff pisze, że izraelscy liderzy, o wiele bardziej ekstremistyczni niż sam premier Netanyahu są bliscy paniki. Istnieje wielka obawa, że na świecie dojdzie do wprowadzenia w życie bardzo groźnych planów przez siły interesu związane z Izraelem, gdyż ten czuje się poważnie zagrożony. Izraelczycy są już zmęczeni bezrobociem, ilością bezdomnych, oszustwami wyborczymi i korupcją w rządzie. Rozumieją przez to podobne problemy Amerykanów i nie mają zamiaru tego zaakceptować. Mają też dość rządu Netanyahu i ciągłych zagrożeń terrorem, który jest zazwyczaj powodowany „wygodnymi” atakami, które tak naprawdę są wygodne dla władz, jak np. pośmiertne nagrania Bin Ladena, które tak przydały się Bushowi. Przez 10 lat „Władcy Świata” mieli wrażenie, że budują coś o wiele bardziej diabolicznego niż „Projekt Nowego Amerykańskiego Wieku” (PNAC). Działania, których dokonywali miały na celu podważenie legalnych rządów i prawdziwej demokracji, co w efekcie musiało się skończyć nie tylko rozruchami, ale prawdziwą eksplozją społeczną – gdyż ograniczone środki i brak przyszłości doprowadziły wykształconych młodych ludzi na skraj nędzy. W efekcie, świat wejdzie w okres ciemności i krwawych rewolucji, które wymażą wiedzę zdobytą przez wieki. Przez 10 lat realizowany był orwellowski koszmar wywoływania jednej wojny za drugą, kolapsu za kolapsem, zastraszania, dezinformacji, kontroli umysłu, wprowadzania fałszywej rzeczywistości za pomocą kontrolowanych mediów i wirtualnych dezinformatorów czy też psychopatów. 11 sierpnia 2011 syn Kaddafiego, Saif, uczestniczył w spotkaniu w Kairze, w którym dyskutował na temat użycia palestyńskich organizacji charytatywnych kierowanych przez Mossad, w celu opłacania blogerów i działaczy popierających Kaddafiego. Na spotkaniu był m.in. były osobisty wysłannik Busha, David Welch, obecnie prezes Bechtela – firmy konstrukcyjnej i petrochemicznej. Strony Kaddafiego i egipską reprezentowali agenci wywiadów, ale byli też przedstawiciele Mossadu i CIA. Przewodniczył kongresman Dennis Kucinich z Ohio, którego Gordon Duff określa jako „jednego z ludzi Mossadu w Kongresie”. (komentarz monitorpolski: Kucinich mógł być wmanipulowany w to spotkanie, tak samo jak sam Saif Kaddafi. Pozytywne działania tego demokratycznego kongresmana świadczą raczej o tym, że może mieć dobre intencje i chce uratować Libię przed krwawą wojną). W Izraelu znów dochodzi do masowych protestów, na ulicach jest ponad 500,000 ludzi, być może nawet milion. Izraelici (Żydzi i Arabowie) dopominają się politycznej sprawiedliwości w społeczeństwie, które miało być rzekomo wzorem demokracji. W ciągu kilku dni wrócą do kraju izraelscy dyplomaci wyrzuceni z Turcji, jest drugim po USA partnerem militarnym tego kraju. Duff uważa, że za kilka dni 90% większość krajów zagłosuje w ONZ za sankcjami wobec Izraela, co na pewno nie przejdzie, z uwagi na nie uwzględnienie glosowania przez Radę Bezpieczeństwa i weto Prezydenta USA Baracka Obamy, – co zostawi kolejną czarną plamę na imieniu już ciemnoskórego prezydenta. Istnieje jednak nadzieja dla świata – właśnie w izraelskich demonstracjach pokojowych, w dążeniu przez nich do sprawiedliwości w kraju, w którym mieszkają miliony Arabów. Te dążenia będą jednak stanowić poważne zagrożenie dla pewnych sił. Siły te będą chciały interweniować by zmienić bieg historii – tak jak w przypadku zamachu na WTC. Autor artykułu krótko podsumowuje, co wiemy, czego się możemy obawiać, i czego się możemy domyślać:
Jest już w pełni potwierdzone, że zabójstwa w Norwegii to była całkowicie operacja Mossadu kontrolowana przez jego komórki masońskie w Europie Północnej i Wielkiej Brytanii z silnymi powiązaniami z Polską i Białorusią. Grupa ta miała dostęp do dużej ilości materiałów wybuchowych, łącznie z bronią nuklearną. W obliczu zbliżającego się 9-11 Izrael i jego przyjaciele w USA, wliczając w to dominionistycznych (odmiana fundamentalizmu protestanckiego) przyjaciół Generała Boykina, planują zamach terrorystyczny za pomocą urządzenia promieniotwórczego. Niedawne ćwiczenia były bardziej związane z „zakażaniem” niż „leczeniem”. Izrael poświęcił więcej niż nam wiadomo, gdyż Turcja zdecydowała się na skończenie ze wspólnymi manewrami z tym krajem. Zgodnie z umowami militarnymi, Izrael sprowadził do Turcji swoje samoloty na wspólne ćwiczenia tureckim lotnictwem. Jednakże zamiast je sprowadzić z powrotem do Izraela, samoloty zostały przetransportowane do byłej bazy sowieckiej w Azerbejdżanie, gdzie znalazły się pod kontrolą „rebeliantów” finansowanych przez Izrael. Znajdowały się w pobliżu granicy z Iranem przygotowane do ataku z zaskoczenia na cele nuklearne w tym kraju. Nie naruszałoby to przestrzeni powietrznej Iraku. Te plany zostały ujawnione już w czerwcu 2010 roku w tymże „Veterans Today”. Tu Gordon Duff w całości cytuje ten artykuł: Israeli Ruse Allows Use of Turkish Air Corridor (Izrael podstępnie chce użyć tureckiego korytarza powietrznego). W wielkim skrócie, Izrael próbował dostać zgodę Arabii Saudyjskiej do użycia korytarza powietrznego tego kraju dla ataku na Iran, jednak do tego nie doszło. Dlatego też próbował w tym celu użyć Turcji. Operacja trwała latami, kosztowała blisko 5 miliardów dolarów, obejmowała m.in. trening pilotów tureckich do ataków bombowych na Iran. Turcja nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że plany Izraela są zupełnie inne – samoloty potajemnie były transportowane do Gruzji, skąd miał nastąpić ten nielegalny atak. Gdy to wyszło na jaw, Turcja nie chciała być częścią tej diabolicznej operacji. Artykuł ujawnia wiele szokujących faktów, jak to, że cały Azerbejdżan został opanowany przez izraelskich agentów, a w Gruzji główną rolę odgrywa Straż Przybrzeżna – w całości przejęta przez Izrael. Miała ona za zadanie odciągnięcie rosyjskich statków szpiegowskich w kierunku Abchazji, którą blokowała. W 2008 roku Izrael pomagał Gruzji w przyłączeniu Osetii, jednak jak wiadomo operacja rozpoczęta przez oddziały komandosów izraelskich, które wymordowały siły pokojowe, się nie udała. W operacji przygotowania ataku na Iran uczestniczą też oczywiście Amerykanie, którzy na Morzu Czarnym mają swoje statki, a w Gruzji oddziały obserwacyjne. Izrael przygotowywał się w Gruzji do frontalnego ataku na Iran, ale niekorzystna zmiana w stosunkach z Turcją bardzo szkodzi tym planom. Rosja także może zmienić swoje plany odnośnie Iranu. Wstępnie zgodziła się na wycofanie obrony powietrznej S300 zainstalowanej w Iranie, – jako sankcje wobec tego kraju, jednak po ujawnieniu planowanego ataku przez Gruzją może się zdecydować na dozbrojenie Iranu w nowoczesne technologie. Bez możliwości użycia baz w Gruzji, Azerbejdżanie czy też Kazachstanie, Izrael nie jest w stanie dokonać skutecznego ataku na Iran. Na koniec warto zadać sobie pytanie: czemu ma służyć umowa militarna Polski z Izraelem, która ma zostać niedługo podpisana? Czyżby Polacy mieli być mięsem armatnim dla syjonazistów? Demaskator - Maciej P. Krzystek
Katole, morda w kubeł Poniżej artykuł, który można znaleźć na Wirtualnej Polsce, co jest dla mnie osobiście wielkim zaskoczeniem. Warto przeczytać, żeby zrozumieć, jakie miejsce we współczesnym świecie zostało przeznaczone dla katolików.
źródło: http://wiadomosci.wp.pl/kat,1371,title,Katole-morda-w-kubel,wid,13737006,wiadomosc_prasa.html
Genitalia na krzyżu, Pismo Święte rwane na strzępy i rzucane publiczności z okrzykiem „Żryjcie to gówno!”. I wyroki polskich sądów, że to działania artystyczne. Dlaczego w wolnej Polsce mamy pokornie akceptować publiczne szyderstwa z tego, co dla nas święte? Czy wolno jeszcze przynajmniej zapytać? Dziś wiemy, że wolna Polska szyderstwa z chrześcijaństwa, katolicyzmu, Kościoła olewa. Nie reagując – akceptuje, a raczej do eskalacji szyderstw zachęca. Jak daleko można się posunąć? Przekonamy się, bo ciąg dalszy nastąpi. Sikano już na znicze, może teraz na relikwie? Katole się burzą? I dobrze, dowodzą swej średniowieczności. Swej nowoczesności dowieść mamy, wsadzając mordy w kubeł. W eseju, który nazwę instrukcją postępowania z katolami, prof. Lech Ostasz („Res Humana”, 2007) wyjaśnił, że obrażanie się wierzących na działania krytykujące religię jest dowodem ich nietolerancji i niedojrzałości do demokracji. Że to postawy utrudniające „wskazywanie na słabe lub podejrzane strony wierzeń religijnych”, a „za pochopnym obrażaniem się może kryć się zbyt sztywna osobowość, obsesja, paranoja czy fobia”. Zrozumiano?! Na szczęście dla naszych „zbyt sztywnych osobowości” edukacja przebiega globalnie, wielowątkowo. Przygotowuje osobowości „elastyczne”.
Siepacze Pana BogaW finałowej scenie nowych „Piratów z Karaibów”, gdy spragnieni magii bohaterowie docierają do Źródła Wiecznej Młodości, wkraczają hiszpańscy żołdacy, by zniszczyć magiczne miejsce. Pokazani są, jako bezwzględni funkcjonariusze satrapy, który nie życzy sobie, by podważano jego monopol na wszystko. U młodych widzów, nasyconych „Harrym Potterem” czy „Zmierzchem”, taka brutalna nieczułość na uroki magii budzić może tylko niechęć do fanatycznych siepaczy i ich zazdrosnego herszta, jakiegoś tam Boga. Ale jest też postać księdza – szlachetnego, odważnego, który o wierze mówi z żarliwością. O miłości mówi z żarliwością tym większą, im bliżej jest ładnej syreny. Więc mamy też problem celibatu, wiadomo, jakie to nieżyciowe, wiadomo, że nie wiadomo, po co się przy tym dziwactwie upierać. Niby niewiele, megahitu Disneya nie można uznać za antykościelny czy antykatolicki, (co tam porównanie żeńskiego klasztoru do burdelu, przecież to tylko marynarskie żarty), ale kilka drążących skałę kropel na główki 8-, 10- i 14-letnich widzów spada. Jak w setkach produktów masowej kultury. Hiszpanie, jako przedstawiciele katolickiego fanatyzmu przeciwstawionego laickiej otwartości pojawiają się w kinie często. Choćby w kreskówce wytwórni Spielberga „Droga do Eldorado”, gdzie upiorny Cortez, pojmawszy bohaterów, stwierdza: „Moja załoga dobrana jest starannie jak uczniowie Chrystusa. Zostaniecie wychłostani i resztę życia spędzicie, jako niewolnicy”. Jedyna scena w filmie, gdy pada imię Chrystus. Ale katolik, jako okrutny ponurak to za mało. Lubi też być chciwym, egoistycznym i obłudnym szkodnikiem. W innym przeboju kina, przyjaznym całemu światu „Jurassic Park” tegoż Spielberga takie właśnie odrażające indywiduum ucieka przed paszczą dinozaura do… kibla. I tam, ze spuszczonymi spodniami, trzęsąc się ze strachu, błaga o ocalenie, odmawiając „Zdrowaś Mario”. Dinozaur burzy wszystko, zostaje już tylko ten modlący się na kiblu, żałosny katol. Ta jedna w filmie scena zbudowana jest tak, by o współczuciu nie było mowy, a wręcz przeciwnie. Kiedy T.REX kłapnięciem paszczy pożera odmawiającego „zdrowaśki” plugawca, widz niemal bije brawo, że pozbyliśmy się ze świata takiej paskudy. Niby nic, krótka scena. Miliard widzów, familijne oglądanie po kilka razy.
Co kogo kręci Przez długie lata wirtuoz finezji i autoironii Woody Allen zrobił film pod wyluzowanym tytułem, „Co nas kręci, co nas podnieca”. Oglądając go, długo z zaufaniem przyjmowałem komunikaty toporne jak w sowieckiej agitce. Cóż to będzie za intelektualna przewrotka! – cieszyłem się, czekając na autoironię mistrza. Ale nic z tego. Woody Allen pokazał toporną satyrę antyreligijną. Okazało się, że katolicyzm jest dla wszystkich źródłem życiowego nieszczęścia. Wystarczy go porzucić oraz uświadomić sobie swój homoseksualizm, swą perwersję, libertynizm i szczęście murowane. A wygłoszona przez lubieżnego starca, alter ego Allena, tyrada przeciw religii godna jest „antyreligionnych” agitek z epoki Breżniewa. W innym, tym razem dobrym, filmie Allena pt. „Celebrity” zakompleksiona 40-latka na pytanie psychoterapeuty, o czym myśli podczas orgazmu, wykrzykuje z emfazą: „o Ukrzyżowaniu!”. Na widowni radosna wrzawa. Ale jaja. Ponury katolicyzm, jako fanatyczne przeciwieństwo humanizmu to w kulturze motyw częsty, jak w skądinąd pełnym literackiego i filmowego uroku „Imieniu Róży” Umberto Eco i J.J. Annauda czy w niedawnym angielsko-hiszpańskim filmie Alejandro Amenábara pt. „Agora”. Chrześcijanie są w nim fanatyczną dziczą, która dokonuje pogromów oraz w religijnym szale niszczy humanistyczny dorobek antyku, zatrzymując rozwój cywilizacji na tysiąclecia. Stek głupot i fałszerstw, jakie nawtykał do swojego kryminału „Kod Leonarda da Vinci” Dan Brown, a za nim do filmu Ron Howard, nie wart byłby uwagi, gdyby nie fakt, że wokół owych głupot udało się marketingowymi zabiegami zbudować atmosferę „naukowych odkryć” prawdziwej historii Kościoła i tego, co przed całym światem Watykan od 2 tys. lat ukrywa. Przy bredniach Browna nakręcone przed 20 laty „Ostatnie kuszenie Chrystusa” Martina Scorsese jawi się, jako film serio. Przedstawia Jezusa pełnego wahań i ludzkich słabości, wiele trywialnie upraszcza, pokazuje trudne do zaakceptowania sceny Jezusa, jako kochanka Marii Magdaleny, a w swych wizjach i kuszeniach także, jako jej męża i ojca jej dzieci, ale czyni to w formie poważnej, moim zdaniem nie posuwając się do bluźnierstwa.
Do innego dostawcy W kulturze angielskiej motyw antykatolicki trwa od Henryka VIII, który – nie mogąc uzyskać zgody Watykanu na rozwód i kolejną żonę – sam ogłosił się głową Kościoła. Jakiż nowoczesny przykład elastycznego stosunku do religii. Nie podobają się zakazy ponuraków, więc idziemy do innego dostawcy, będzie przyjemniej. A uparciuch Thomas More musiał dać głowę wtedy i musi dawać dzisiaj, jeśli nie rozumie, że przywiązanie do pojęcia wierności to już fanatyzm. Ale dopiero skrajne idee oświecenia, a przede wszystkim ich krwawa instalacja zwana rewolucją francuską rozpoczęły budowanie w kulturze europejskiej gigantycznej antykatolickiej machiny propagandowej. W różnych formach trwającej już ponad dwa wieki. Jak bardzo można wypchnąć ze świadomości państwowej ludobójstwo wielbiącej wolność Republiki, świadczy fakt, że maturzyści na wyrywki odpytywani być mogą o różnice między Dantonem a Saint-Justem, a nie mają bladego pojęcia, czym była Wandea – wielkie ludowe powstanie w obronie religii i Kościoła. Czym była masowa eksterminacja, jakiej w imię „Wolności, Równości i Braterstwa” dokonano na wandejskiej ludności, która śmiała stanąć w obronie spraw dla siebie świętych. Wandea w kulturze masowej praktycznie nie istnieje. Tradycja niechęci wobec katolicyzmu przeniknęła do kultury amerykańskiej, napotykając jednak opór. Wielonarodowe i wielokulturowe społeczeństwo amerykańskie bardzo silnie oparło się na chrześcijaństwie. Jednak znaczna część opiniotwórczej i artystycznej elity, buduje niechęć do katolicyzmu, jako najbardziej upartego obrońcy tradycyjnego systemu wartości. W Europie, gdzie w wieku XIX do walki z religią wezwał Marks, a wiek XX był wiekiem zbrodni dwóch socjalizmów – narodowego i międzynarodowego, laicka ofensywa zwolniła, bo Kościół stał się bastionem oporu przeciw totalitaryzmom. Jednak wkrótce ideolodzy postmodernizmu – Derrida, Rorty czy Lyotard – na nowo opisali świat, twierdząc mniej więcej, że nic nie da się opisać: tradycja nie ma wartości, wiedza nie ma sensu, a religia jest szkodliwa. Jedyny pewnik to mnogość bodźców, kontekstów, wersji, interpretacji – a wszystkie równouprawnione. Nazwano to „światopoglądem ponowoczesnym”, obowiązuje on do dziś. Jest sprytniejszy od oświeceniowego modelu walki z religią, bo nie odwołuje się do nudnego racjonalizmu, ale do tęsknot… metafizycznych. Kanalizuje je w rozdrobnionych namiastkach religii, a chrześcijańskie sacrum zamienia na mitologie, dawne wierzenia, uroki azjatyckich diet i pokusy magii. Ta nowa „duchowość” jest bezkształtna, rozedrgana i nie podlega porządkowi Kościoła. A to przecież najważniejsze.
Chętnie by to nagrali Paweł Hajncel jest artystą od 20 lat. Kilka lat temu w stroju misia polarnego dołączył do procesji, ale „sprawa nie wyszła poza Łódź”. Może nie ten strój. Teraz trafił idealnie. Na korpulentne ciało naciągnął rajtuzy i z różowymi skrzydełkami na plecach oraz czułkami na głowie podskakiwał między zakonnicami, księżmi i wiernymi na procesji Bożego Ciała. Po 20 latach medialnego niebytu podjął działanie, które z dnia na dzień uczyniło z niego gwiazdę. Gdyby jednak pląsał na wydarzeniu sportowym czy państwowym, efekt byłby żaden. Mediom wyjaśnił, że chciał „zwrócić uwagę na niebezpieczną ekspansję Kościoła w przestrzeni publicznej”. I to było jak wiatr w żagle. Media rzuciły się na tak wybitnego artystę. „Nagle wszyscy zaczęli do mnie dzwonić, zapraszać na spotkania i wywiady. Byłem w telewizji śniadaniowej u pani Anny Popek i pana Tomasza Kammela. W ogólnopolskiej »Panoramie«, w redakcji »Polityki«, a TVN pytał, czy robię coś 15 sierpnia na Święto Matki Boskiej Zielnej, bo chętnie by nagrali”. „Gazeta Wyborcza” ze wzruszeniem pisała o „żarcie artysty” i grobowym głosem obwieszczała, że grozi mu więzienie. A prokuratura uznała, że artyście Hajnclowi „nie sposób przypisać zamiaru złośliwego dokuczenia uczestnikom procesji czy złośliwego zakłócenia przebiegu aktu religijnego”. Zakłócenie było, więc niezłośliwe. Dalej w dyskusji o roli Kościoła w życiu publicznym poszła Dorota Nieznalska, zawieszając genitalia na krzyżu, czy Adam Darski, pseudo-Nergal, który na swych koncertach rwie na strzępy Pismo Święte, rzuca je publiczności z okrzykiem „Żryjcie to gówno!” i miota obelgi na Chrystusa. Sądy RP uznały działania Nieznalskiej i Nergala za formy artystycznej ekspresji. Rozumiem, że to samo wolno czynić z żydowską Torą, muzułmańskim Koranem oraz imionami Jahwe, Allacha i Mahometa. Za kilka dni Nergal rozpoczyna swą działalność, jako juror muzycznego widowiska w telewizji publicznej. Lenin głosił, że „religia to opium dla mas”, a redaktorzy z TVN, zachęcając nieszczęśnika z Łodzi, by w rajtuzach biegał między modlącymi się ludźmi, twórczo rozwijają leninowskie idee. Leninowcy z TVN mają zapewne w kapowniku listę tych, na których można liczyć, gdy chce się coś fajnego nagrać. Listę ciągle zbyt krótką. I raz jeszcze nieoceniony prof. Ostasz:
„Obrażający się nie wykazują dostatecznych umiejętności radzenia sobie z trudnościami w przetrwaniu. Wtedy obrażający, ostro krytykując ich niedostateczne przystosowanie, przyczyniają się do tego, by zwiększyli oni swoje zdolności przystosowywania się do wymogów codziennego życia”. Rozumiecie, barany? Chrześcijańska zasada nadstawiania drugiego policzka, ale i zahukanie przez współczesnych leninowców dają gwarancję bezpieczeństwa i bezkarności. Takie samo zaatakowanie judaizmu natychmiast spotkałoby się z ostrymi protestami, a jego autorzy zyskaliby dyskwalifikujące we współczesnym świecie miano antysemitów. Mniej przewidywalna przyszłość czeka tych, którzy ośmielą się szydzić z islamu, bo jego wyznawcy gotowi są bronić swej wiary przemocą, o czym dobrze wie każdy „bezkompromisowy demaskator”. Za to szydera z katoli jest nie tylko łatwa i bezpieczna, ale także szybko i hojnie wynagradzana. Nie ma znaczenia fakt, że to chrześcijaństwo jest dziś religią najbardziej prześladowaną, że każdego roku za wiarę mordowane są setki chrześcijan. Wyczulone na prawa człowieka organizacje problemu nie dostrzegają, a jeśli już zostają zmuszone do zajęcia stanowiska (jak niedawno Parlament Europejski przez polskich posłów), baczą, by brzmiało ono mdło. A media nie wykazują zainteresowania trwającą eksterminacją chrześcijan, bo zajęte są przedstawianiem chrześcijaństwa, jako prześladowcy, który nam zagraża. Mateusz przywołuje Kazanie na Górze: „Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was”. A Herbert mówi: „Nagrodzą cię chłostą śmiechu”. Ale mówi także: „Musisz dać świadectwo”. Nauczyliśmy się nie zauważać, puszczać mimo uszu, a co tam, przecież to drobiazg. Żeby nie robić wiochy, podobać się arbitrom elegancji. Tyle że te drobiazgi potężnieją, mnożą się, zmieniają świat wokół, życie nasze i naszych dzieci. Internetowa demokracja daje narzędzia działania. W USA istnieje wiele aktywnych organizacji broniących praw obywatelskich osób wierzących. My wolimy siedzieć cicho. Walec jedzie. Maciej Pawlicki
Wizyta premiera Tuska na Litwie to czysta kampania wyborcza Platformy realizowana za publiczne pieniądze
1. Tak jak się spodziewałem wczorajsza wizyta premiera Tuska na Litwie to czysta kampania wyborcza Platformy realizowana za publiczne pieniądze, co więcej niezaliczone do limitu wydatków wyborczych tej partii. Nie trzeba być znawcą meandrów prowadzenia polityki zagranicznej, żeby wiedzieć, że zapowiedzenie nagle wizyty Premiera Tuska na Litwie, po piątkowym proteście ulicznym mniejszości polskiej, może nie tylko zaniepokoić mieszkańców tego kraju, ale także na tyle usztywnić jego władze, że sprawa, o którą nam chodzi, nie może być załatwiona po naszej myśli. Jednak o wizycie zdecydowano, bo trwa kampania wyborcza i nie ma takiej sprawy, której nie można by było poświęcić na ołtarzu zarobienia dodatkowych punktów u krajowej publiczności. Na wysokości zadania stanęły zaprzyjaźnione media a w szczególności stacja TVN, która w 20 minutowych Faktach, wizycie Tuska poświęciła przynajmniej 5 minut, pokazując go we wszystkich dobrze kojarzących się Polakom miejscach, takich jak Ostra Brama czy polski kościół. Tusk, który jeszcze niedawno na konwencji wyborczej Platformy mówił, że nie będzie klękał przed księżmi, a jakże przemawiał do zebranych od ołtarza zaraz po zakończonej mszy świętej, a zaprzyjaźniona telewizja pokazała jego uczestnictwo w tej mszy, a nawet przyjęcie przez niego Komunii Świętej.
2. Zorganizowanie wizyty zagranicznej Premiera Tuska w ciągu 48 godzin w sprawie, która polskiemu ministerstwu spraw zagranicznych musi być znana przynajmniej od roku (ustawę litewski parlament uchwalił w marcu tego roku, a pracował nad nią od jesieni roku 2010), jest także próbą przykrycia przez Platformę swojej nieudolności w relacjach z Litwą. To prawda, że ten mały kraj kiedyś zdominowany przez Polaków, ma do nas awersję, ale jeszcze niedawno za rządów PiS-u realizowaliśmy z nim wiele wspólnych projektów. W ścisłym porozumieniu z litewskim rządem nabyliśmy większościowy pakiet udziałów w Petrochemii Możejki, choć oferty koncernów rosyjskich były dla litewskiego rządu cenowo korzystniejsze. Udało się także, uruchomić filię Uniwersytetu Białostockiego w Wilnie, co pozwala Polakom mieszkającym na Litwie na kształcenie w języku polskim od szkoły podstawowej do studiów wyższych. Były także porozumienia w sprawie realizacji wielkich projektów infrastrukturalnych w postaci połączenia polskiego systemu energetycznego z litewskim, co pozwalało Litwie na uniezależnienie się od energetyki rosyjskiej, a także wspólna budowa atomowych bloków energetycznych na terenie zamkniętej elektrowni atomowej w Ignalinie. Te wspólne projekty zostały przez rząd Platformy i PSL-u zamrożone, a w paru innych sprawach zostawiliśmy Litwę na lodzie. Na przykład najpierw razem z Litwą wetowaliśmy rozpoczęcie negocjacji nowego porozumienia UE-Rosja, a następnie rząd Platformy wycofał weto i Litwa została sama na placu boju.
3. Choć jedynym rezultatem wizyty Tuska na Litwie jest powołanie wspólnego zespołu, który ma zbadać skutki wprowadzenia zmian w ustawie oświatowej, która właśnie weszła w życie i oznacza zmniejszenie ilości przedmiotów nauczanych w języku polskim, a od 2013 konieczność zdawania jednakowej matury z języka litewskiego przez uczniów szkół litewskich i mniejszości polskiej, to zaprzyjaźnione media nie mogą wyjść z zachwytu jak bardzo udany był kilkugodzinny wypad szefa rządu do naszych sąsiadów. Zaproszeni do studia eksperci ocenili nawet pozytywnie stwierdzenie premiera Tuska, że Polska będzie miała takie relacje z Litwą, jakie będą stosunki tego kraju z polską mniejszością.
Mimo, że gołym okiem widać, że było to swoiste ultimatum postawione przez Polskę Litwie i że takich stwierdzeń wypowiadanych publicznie nie jest w stanie zaakceptować żaden nawet najmniejszy kraj, to nawet takie postępowanie uzyskało pozytywne opinie ekspertów. Z Platformą w jej wewnętrznych badaniach poparcia musi być rzeczywiście nie najlepiej, skoro zaprzyjaźnione media aż tak nachalnie angażują się w organizowanie poparcia dla tej partii.
Zbigniew Kuźmiuk
Precz z Tyranią! Na wszystkich spotkaniach tłumaczę, że między PO, a PiSem jednak jest pewna różnica. Jeśli wygra PO, to Sejm ustali przez głosowanie, że we krwi śp. gen. Andrzeja Błasika było 0,3‰ alkoholu – a jeśli wygra PiS, to Sejm równie d***kratycznie ustali, że tylko 0,1‰. Chciałem wykpić metody stosowane Najgłupszym Ustroju Świata. Niestety: życie znów mnie przerosło. Oto WCzc. Andrzej Czuma ogłosił raport. Stwierdził w nim, że nie było żadnych nacisków (nieważne, jakich i na kogo). Na co zebrała się komisja i większością głosów ustaliła, że naciski jednak były. Teraz pewnie zbierze się super-komisja – i ustali (ponad wszelką wątpliwość, bo będzie o jeden głos więcej), że nacisków nie było. Rządy Większości to wspaniały wynalazek pozwalający zerwać z tyranią. Tyranią Prawdy Obiektywnej. Obecnie jesteśmy wolni – i możemy Większością Głosów uchwalić nawet, że Ukrzyżowanie było nieważne od samego początku. To żart? Nie: z Układem Monachijskim już tak uczyniono. JKM
Dokapitalizowanie Ponieważ prezesowi Międzynarodowego Funduszu Walutowego Dominikowi Strauss-Kahnowi przytrafił się w Nowym Jorku casus pascudeus z tamtejszą hotelową pokojówką, na świecie nastąpiły wielkie zmiany, podobnie zresztą, jak we Francji. Jeśli chodzi o Francję, to Dominik Strauss-Kahn był socjalistycznym kandydatem na prezydenta wszystkich Francuzów, a także tych, którzy tylko mają francuskie obywatelstwo. Obecnie prezydentem wszystkich Francuzów jest Mikołaj Sarkozy, utrzymujący, iż po mieczu pochodzi ze starej arystokratycznej rodziny węgierskiej, której potomek po różnych perypetiach związał się w córką żydowskiego lekarza z Salonik. Jak tam było, tak tam było, zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było - powiadał dobry wojak Szwejk, ale na tym tle bardziej doceniamy zasadę prawa rzymskiego, według której mater semper certa est pater - quem nuptiae demonstrat - co się wykłada, że matka jest zawsze pewna, zaś ojcem jest ten, na kogo wskazuje małżeństwo. Wracając do Dominika Strauss-Kahna, to nie ma on takich pretensji do arystokratycznego pochodzenia. Pochodzi bowiem z raczej demokratycznej rodziny Żydów marokańskich, ale askenazyjskich. W młodości komunizował, ale widocznie musiał dojść do wniosku, że komuna to nie jest dobry interes i związał się z socjałami. W nagrodę został nawet ministrem - handlu zagranicznego, ale również finansów, a nawet - całej gospodarki. A propos handlu zagranicznego, to Antoni Słonimski w swojej „Jawie i mrzonce” opisuje niejakiego Nowosielskiego, co to „pracuje w handlu zagranicznym, ale prywatnie - bardzo porządny człowiek”. Ta krótka charakterystyka więcej wyjaśnia, niż mówi - również o naszym panu Dominiku. Ta świetnie zapowiadająca się kariera raz się panu Dominikowi zwichnęła z powodu oskarżeń o korupcję, z których został oczywiście skrupulatnie oczyszczony przez niezawisły sąd. Jego niewinność została wynagrodzona też mariażem z „bajecznie bogatą” - jak nie może się nacmokać „Gazeta Wyborcza” - Anną Sinclair, której przodkowie pierwotnie używali nazwiska Schwarz, a jeszcze wcześniej - Rosenberg. W tej sytuacji już nic nie stało na przeszkodzie, by nasz pan Dominik został dyrektorem Międzynarodowego Funduszy Walutowego z widokami na karierę prezydenta wszystkich Francuzów. Atoli nowojorska pokojówka... - no, mniejsza z tym, zwłaszcza, że wkrótce się okazało, że ona też kręci. Słowem - Dominik Strauss-Kahn zrezygnował z posady w MFW, a wkrótce potem został zwolniony z aresztu domowego, co po raz kolejny potwierdza spostrzeżenie poczynione jeszcze przez starożytnych Rzymian, że „nie ma takiej bramy, której nie przeszedłby osioł obładowany złotem”. Kto w tej sytuacji zostanie kolejnym prezydentem wszystkich Francuzów - zobaczymy, zwłaszcza, że od czerwca 2011 roku nowym dyrektorem Międzynarodowego Funduszu Walutowego została pani Krystyna Lagarde, która też otarła się o handel zagraniczny w jednym z rządów francuskich. I właśnie pani Krystyna Lagarde, zatroskana drugą falą kryzysu finansowego podmywającą fundamenty Eurokołchozu, oświadczyła niedawno, że nie ma innej rady, tylko gwoli stawienia czoła okropnemu kryzysowi, trzeba będzie „dokapitalizować banki”, zwłaszcza te, które w swoich aktywach mają obligacje greckie (hiszpańskie, portugalskie, italiańskie... itp. - niepotrzebne skreślić). Ryzyko recesji jest, bowiem większe niż ryzyko inflacji, więc dokapitalizowanie europejskich banków powinno dokonać się albo kanałami prywatnymi, albo poprzez „finansowanie europejskie”. Dokapitalizowanie, jak wiadomo, oznacza finansowe wzmocnienie firmy przez przekazanie jej dodatkowego kapitału. Może to nastąpić albo poprzez emisję akcji, albo poprzez pożyczkę, albo jakieś dopłaty, albo czyjeś wiarygodne poręczenie. Banki, jak wiadomo, znalazły się w tarapatach, bo napożyczały pieniędzy greckiemu rządowi, doskonale wiedząc, że nie będzie on w stanie tych pożyczek spłacić. Na dobry porządek powinny ponieść konsekwencje swojej lekkomyślności i zbankrutować, zaś ci, którzy tym lekkomyślnym bankom zaufali swoje pieniądze, powinni je stracić - żeby i jedni i drudzy - a zwłaszcza wszyscy inni, obserwujący tę katastrofę - na przyszłość zachowywali się rozsądniej. Jednak żadnego „dobrego porządku” tutaj być nie może również z tego powodu, że banki mające w swoich aktywach greckie śmiecie, są powiązane z innymi bankami - na przykład poprzez rozmaite zabezpieczenia. Zatem bankructwo jednych mogłoby pociągnąć za sobą bankructwo pozostałych, a takie masowe bankructwa oznaczałyby przepadek znacznej części powierzonych bankom depozytów. A ponieważ depozyty w bankach mają z reguły osoby wpływowe, to jest oczywiste, że każda z nich zrobi wszystko, by do tego w żadnym wypadku nie dopuścić. W tej sytuacji pozostaje, więc „dokapitalizowanie”. No dobrze, ale, w jaki sposób? Dokapitalizowanie poprzez emisję akcji nie wchodzi w rachubę, to znaczy - wchodzi, a jakże - ale któż kupi akcje bankrutów? Takich akcji nie kupi nikt, toteż dokapitalizowanie banków tą drogą wydaje się wykluczone. Pozostaje, zatem pożyczka. Któż jednak mógłby bankom pożyczyć tyle pieniędzy? „Kanały prywatne” wydają się zbyt płytkie, a poza tym - jaki idiota pożyczyłby własne pieniądze bankrutowi? Nie ma takiej możliwości, zatem potencjalnymi pożyczkodawcami mogą być wyłącznie rządy. Jak wiadomo, nie mają one własnych pieniędzy, więc taki jeden z drugim premier, czy prezydent od pożyczki przecież nie zbiednieje. Więc rządy - ale przecież europejskie rządy są w tychże bankach po same dziurki w nosie pozadłużane, więc jakże mogą im pożyczyć? Pozostają, zatem gwarancje. No dobrze - ale jakie? Jaką, realnie istniejącą wartość i w dodatku - przynajmniej teoretycznie pozostającą w ich dyspozycji, mogłyby rządy przedstawić w charakterze poręczenia wiarygodności płatniczej banków? Wydaje się, że tylko jedno - zastaw na przyszłych podatkach od własnych obywateli. Zatem „dokapitalizowanie” stanowi w istocie propozycję oddania przez rządy własnych obywateli w arendę finansowym grandziarzom. I dopiero na tym tle lepiej rozumiemy apele „maleńkich uczonych” z „Gazety Wyborczej” byśmy „polubili” wysokie podatki, a także - suplikacje zachodnich nababów, tych wszystkich panów Dominików, by rządy dosoliły im wyższe podatki, a nawet - by trochę obskubały ich z bogactwa. Uzasadniają oni te suplikacje poczuciem solidarności, która nakazuje im partycypować w kosztach ratowania gospodarki. Ale niech nikogo to nie zwiedzie. Jeśli kosztem zwiększenia obciążeń podatkowych nastąpi „dokapitalizowanie” banków-bankrutów, to znaczy, że za cenę wydrenowania ludzi nieposiadających żadnych oszczędności uratowane zostaną depozyty tych, którzy je mają. W Polsce na przykład prawie 80 procent gospodarstw domowych nie ma żadnych oszczędności, a te ponad 900 mld złotych ulokowanych w bankach należy do mniej więcej 10 procent obywateli. W przypadku tych, którzy żadnych oszczędności nie mają, drenaż będzie bezpowrotny, podczas gdy posiadacze oszczędności wprawdzie zostaną też oskubani, ale odbiją to sobie na dochodach z depozytów - oczywiście pod warunkiem, że banki nie zbankrutują. Mówiąc krótko - poprzez „dokapitalizowanie” banków wszyscy zostaną oskubani, żeby niektórzy mogli ponownie porosnąć w piórka. Trudno o lepszy dowód na to, że współczesne rządy już dawno przestały być reprezentantami obywateli, bo nasi Umiłowani Przywódcy w podskokach sprawują funkcję dozorców, dbających by banki wycisnęły swoich niewolników niczym cytryny - by potem można było poddać ich legalnej eutanazji. No a teraz - miłej zabawy podczas słuchania przedwyborczych debat! SM
Brytyjska agencja wywiadowcza odtajnia najbardziej strzeżone dokumenty dotyczące hitlerowskiej Abwehry Brytyjska centralna agencja wywiadowcza GCHQ, w dniu 4 września 2011 roku historyczną decyzją odtajniła po 66 latach najbardziej strzeżone dokumenty obejmujące odszyfrowane przez kryptoanalityków z Bletchely Park depesze niemieckiej służby wywiadowczej II wojny światowej. Do tej pory Centrala Łączności Rządowej (Government Communications Headquarters – GCHQ) odtajniła dokumenty departamentu Hut 6, zajmującego się dekryptażem hitlerowskiej armii i sił powietrznych, oraz Hut 8, pracującego nad depeszami Kriegsmarine. Jednak najbardziej strzeżone i aż do tej pory zupełnie niedostępne pozostawały dokumenty zawierające depesze i raporty dotyczące niemieckiego wywiadu i kontrwywiadu – Abwehr‘y. Opracowanie, zatytułowane “Batey, Batey, Rock and Twinn” – od nazwisk czterech autorów – przekazane zostało Mavis Batey, jednej z ostatnich żyjących kryptoanalistek, pracujących w ultra-tajnym ośrodku dekryptażu w podlondyńskiej miejscowości Bletchley. 19-letnia Mavis – wówczas Lever, zanim wyszła za mąż za Keith’a Batley, analityka departamentu Hut 6 - po krótkim intruktażu przyjęta została do najbardziej skomplikowanych zadań, prowadzonych przez jednego z najsłynniejszych krytpoanalityków, Dillwyn’a Knox. Przypomniała ona w czasie wręczania opracowania dokumentów, że powiedziano jej swego czasu, iż “dokumenty te nie zostaną nigdy odtajnione”. Jak stwierdza komunikat Muzeum Bletchley Park, ostrożność wywiadu w ujawnianiu informacji z przeszłości wynika z tego, że “niektóre metody stosowane w czasie wojny, są po dziś dzień aktualne”. Pierwsze informacje o istnieniu podczas II wojny światowej supertajnego ośrodka Bletchley Park, pojawiły się dopiero w początkach lat 1970. Z początku nie wspominano o udziale Polaków w rozszyfrowaniu przedwojennych wersji niemieckiej maszyny szyfrującej Enigma, co utrwaliło – obowiązującą w wielu kręgach aż do dziś – historię złamania Enigmy przy udziale jedynie krytpoanalityków brytyjskich. Z czasem jednak, zauważono wkład polskich kryptoanalityków (Rejewski, Różycki, Zygalski) oraz całego polskiego Biura Szyfrów, co przekłada się na bardziej obiektywny obraz prac polskich krytoanalityków we współczesnych opracowaniach historycznych. Przekazane – na miesiąc przed atakiem Hitlera na Polskę – przez polskie Biuro Szyfrów wszelkich informacji dotyczących dotychczasowych osiągnięć w rozwiązaniu zagadki Enigmy, brytyjskim i francuskim służbom specjalnym, pozwoliły Aliantom na rozpoczęcie przez nich, dotychczas skazanej na przegraną wywiadowczej wojny z niemiecką Rzeszą. W brytyjskim ośrodku dekryptażu Bletchley Park, największe głowy matematyczne, w tym genialny Alan Turing, korzystając z polskich odkryć mogły podjąć – jeszcze kilka dni wcześniej beznadziejną – walkę kryptologiczną z Niemcami. Tajemnice Enigmy
Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) - www.bibula.com - na podstawie Bletchley Park - National Codes Center (Sep 4, 2011)
Jaki był stan trzeźwości Jarosława Wałęsy? Oczywiście współczuję rodzinie Jarosława Wałęsy oraz jego znajomym, którzy na pewno muszą mocno przeżywać tę tragedię. Cieszę się razem z nimi z tego, że jego stan, mimo iż ciężki, to jednak lekarze zaliczają do stabilnych. Nie mogę jednak powstrzymać się od wyrażenia głośno tego, iż jest coś, co w całej tej sprawie wydaje mi się mocno podejrzane. Mianowicie, tuż po wypadku zostało podane do wiadomości publicznej, iż winnym całego wypadku był kierowca Toyoty Rav4, który spowodował ten wypadek, nieumiejętnie włączając się do ruchu. Podano także, że kierowca Toyoty był trzeźwy. Niestety, mimo przemaglowania wszystkich wiadomości dotyczących wypadku oraz całego procesu ratowania życia i zdrowia Jarosława Wałęsy, nie znalazłem ani jednej, najmniejszej nawet, wzmianki na temat stanu jego trzeźwości. Odkąd sięgam tylko pamięcią, czytając wzmianki o wypadkach w ruchu drogowym czy lotniczym, zawsze podawane są informacje odnośnie stanu trzeźwości WSZYSTKICH uczestników tych zdarzeń. Właściwie nie przypominam sobie, by kiedykolwiek ktoś został pominięty. Aż do teraz. Bo mimo upływu czasu, parę dni po tym wypadku, nigdzie nadal nie mogę znaleźć informacji na temat tego, czy uczestniczący w wypadku Jarosław Wałęsa miał zrobione badania krwi na obecność w niej alkoholu. Ich wyniki powinny zostać podane do wiadomości publicznej, np. za pomocą zdania, że „wszyscy uczestnicy wypadku byli trzeźwi”. Na razie wiemy jedynie, że trzeźwy był kierowca Toyoty Rav4. O trzeźwości Jarosława Wałęsy cały czas ani słowa. I śmiem twierdzić, że ta kurtyna milczenia, która dziwnie opadła na stan trzeźwości Jarosława Wałęsy, może spowodować to, iż już za parę dni, ludzie tak samo tym zaintrygowani jak ja, mogą zacząć pytać wprost: „Czy Jarosław Wałęsa był pod wpływem alkoholu”?. Taka dziwna sytuacja, w której policja nabiera wody w usta na ten temat, sprzyjać może tylko piętrzeniu się teorii spiskowych. Tak samo jak zachowanie dziennikarzy, którzy chętnie wdarliby się na salę operacyjną, by transmitować na żywo operację kręgosłupa Jarosława Wałęsy a boją się zapytać wprost o stan trzeźwości Jarosława Wałęsy. Takim milczeniem można mu tylko zaszkodzić. Piotr Cybulski
Msza za nazistów Mój znajomy – wcale nie prowokator spod znaku portalu Racjonalista.pl, tylko wierzący teolog – próbował, by zbadać temat, zamówić intencję mszalną za spokój duszy Adolfa Hitlera i jego nazistowskich wyznawców. Chodził do kościołów, rozmawiał z duszpasterzami, z uporem pytał, czy odprawią mszę. Zdaję sobie sprawę, że metoda mojego znajomego może się wydać mocno kontrowersyjna, że redukuje Eucharystię do roli eksperymentu, mimo wszystko jestem mu za ten eksperyment wdzięczny. Wydaje mi się, że za jego przedsięwzięciem kryje się jakaś chrześcijańska intuicja. Księżom, z którymi rozmawiał, tej intuicji zabrakło. W pierwszym kościele znajomy został wyproszony z zakrystii, kapłan w ogóle nie zamierzał podejmować rozmowy, poczerwieniał ze złości, słysząc o możliwości odprawienia mszy za nazistów. W innym kościele duszpasterz agresywnie zapytał, po co modlić się za wrogów, za takie kreatury, które na pewno są w piekle. W kolejnym bardziej elegancko i stonowanie starał się wyperswadować znajomemu jego pomysł, mówił, że taka intencja nie ma sensu, Kościół ma inne potrzeby, innych zmarłych bardziej godnych uwagi. I tak w wielu kościołach, od wielu księży: wstyd, czerwienienie się, podniesiony głos, dąsy, prychnięcia, uśmieszki. A w jednej parafii rozbrajająca szczerość: „Mój ojciec zginął przez Hitlera, są granice modlitwy”. W jeszcze innej młody ksiądz wykazał się pragmatyzmem: intencję przyjął, owszem, ale zaznaczył, że przedstawi ją w trakcie mszy, jako „Bogu wiadomą”. Dlaczego? „Bo to wstyd i niebezpiecznie mówić głośno o Hitlerze. Ludzie zareagują nerwowo”. Pewien młody kapłan, dopiero po święceniach, miał powiedzieć: „Nazwisko Hitlera w czasie mszy nie przejdzie mi przez gardło. Bałbym się je powiedzieć”. Księża skoncentrowali się na powierzchownych odczuciach, na stereotypie. Postać Hitlera to dla nich zjawisko nieprzenikalne, nie do poznania, zaklęte, nieludzkie. Jakby nie narodziło się z tej ziemi, z tych tutaj ludzi, z tych postaw i lęków, frustracji, które znamy, z tego antysemityzmu, który wciąż odczuwamy, z tego, co nasze, co jest wynikiem grzechów bardzo powszechnych, ale z czegoś obcego, czego nie trzeba rozumieć i przeżywać, co wystarczy, jako obce odsunąć. Ja wiem o eksperymencie znajomego, czytelnicy mogą sobie przypomnieć słowa i gesty własnych proboszczów i wikarych, ich zdania o nazizmie z rekolekcji czy katechez. Każdy z nas ma przed oczyma sztampowe kościelne kazania o traumie Powstania Warszawskiego czy obozów. Wyraźnie widać – w eksperymencie mojego znajomego chyba najpełniej, – że duszpasterze nie potrafią ująć zmysłem wiary hitleryzmu i hekatomby Holocaustu, umieścić tej rzezi w ramach Ewangelii, ocenić przez pryzmat Zmartwychwstałego. Nie potrafią nieść nadziei na to, że Chrystus i nazistom, i ich ofiarom może dać pokój i udział w swoim Królestwie. Nadziei na to, że to jest pojemne Królestwo, z wieloma mieszkaniami, ułożone według innych kryteriów niż nasz ludzki świat, ograniczony do polityki, do szukania wrogów, do myślenia w kategoriach katów i ofiar. Nazizm, zamiast również podlegać Bożemu miłosierdziu, zdecydowanie wystaje z Kościoła, jawi się, jako świat nieodkupiony. Nie jest jak każdy inny nasz błąd, który trzeba ogarnąć i przemodlić, ale jest, w najgorszym pojmowaniu tego słowa, niemiecki, cudzy, jest złem, które łatwo napiętnować, nie prowadzi do namysłu, pozostaje w polskim Kościele poza religijną akcją. Polski Kościół katolicki czci polskie ofiary, wielbi martyrologię, stawia pomniki. Jest, więc tu często orędownikiem nie sprawy duszy ludzkiej, ale prostych i pełnych uprzedzeń podziałów narodowych, orędownikiem dychotomicznych, pozwalających uniknąć autorefleksji rozumowań, w których jedni to nieskazitelni bohaterowie, bo Polacy, a drudzy – to tylko kaci i okupanci, o których nic innego powiedzieć się nie da. Dokonuje się w tym miejscu kłamstwo o człowieku, znika gdzieś Jezusowa antropologia, w której nie osądza się bliźniego, miłuje nieprzyjaciół i szuka przede wszystkim belki we własnym oku. Kościół traci tym samym swoją powszechność. Logikę Eucharystii zamienia na logikę okopów. Myśli nie orędziem zbawczym, ale rokiem 1939, co gorsza, próbuje wmówić ludziom, że takiego myślenia chce Bóg. Pomija się najchlubniejszą kartę polskiego Kościoła, znakomity list biskupów polskich do niemieckich zainicjowany myślą biskupa Kominka: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Naziści zdają się w tym porządku uchodzić za potępionych, choć nie człowiekowi o tym decydować, odbiera się im nadzieję, dlatego że atakowali Polaków, a jak się zakłada, polskość to w naszej mitologii świętość bezwzględna, wybraństwo. W opinii wielu ludzi Kościoła podnieść rękę na Polskę to podnieść ją na Chrystusa. Ubzduraliśmy sobie, że mamy w Europie misję, niesiemy Boga, tylko my go znamy. To właśnie z tej racji funkcjonowanie nazizmu w praktyce modlitewnej polskiego Kościoła wypada karykaturalnie, trzyma się nazistów z daleka od Zbawiciela, powątpiewa się, czy mógłby im pomóc. Traktuje się Zbawiciela jak podporządkowanego polskiej dykcji, Polacy często chcą Jezusowi dyktować, jak ma zbawiać świat. Robili to ostatnio na Krakowskim Przedmieściu, a od dawna w sprawie oceny nazistów czy także nacjonalistów ukraińskich i komunistów. Chcą rozporządzać łaską, rozumieć ją na swój sposób, czynić niewolnikiem polskiej historii. Nazizm to wielka zbrodnia, ale po to jesteśmy chrześcijanami, żeby się ponad tę zbrodnię wznieść, nie tkwić w jej matni, uwolnić się od niej 70 lat po wojnie. Dostrzec przy tym, że każdy z nas jest kaleką. To zabrzmi jak herezja, ale tu tkwi sęk walki z własnym egocentryzmem: naziści nie byli wcale gorsi od nas, prawda o duchowości każdego z nas może być równie brutalna, w niczym nie możemy się czuć lepsi. Każdy z nas potrzebuje Zbawiciela w równym stopniu. Tym bardziej powinniśmy się za nazistów modlić, odprawiać msze w ich intencji. Jednocześnie na wszystko inne jest w polskim Kościele miejsce. Można się modlić za to, żeby określony kandydat wygrał wybory, za nasze zdane egzaminy, żeby nasza sprawa w sądzie wypadła pomyślnie. Czasem nasze intencje mszalne naruszają intencję Jezusową:, „aby byli jedno”. Forsują jakiś porządek, który jest w głowie wyłącznie składającego intencję, a nie ma go wcale u nikogo innego, nie ma go obiektywnie; wprowadzają podziały. Modlimy się często na złość światu, robimy z liturgii własny folwark, próbujemy za wszelką cenę modlitwą dopiąć swoje interesy na ostatni guzik. Wprowadzamy do liturgii głównie siebie, naszą rodzinność i lokalność, swoje podwórko: ciotki, babki, ukochanych mężów, piękne żony, najmądrzejsze dzieci, umęczoną ojczyznę. Wprowadźmy wreszcie tych, których wprowadził Jezus: prostytutki, morderców, złodziei. Największych zwyrodnialców. Zmarłych, o których nikt nie pamięta. Swoich nieprzyjaciół. Ale konkretnie to zróbmy, wprost, a nie poprzez asekuranckie, rozmyte: „módlmy się za grzeszników” czy „módlmy się za wszystkich zmarłych”. Tak jak mamy potrzebę po imieniu przywołać zmarłą babcię, tak po imieniu, na głos, przywołajmy zmarłego, który kiedyś wyrządził nam wielką krzywdę. Przywołajmy wrogów swojego państwa, swojego domu. Polski Kościół katolicki potrzebuje dziś powszechności. Czytelnego odniesienia do Jezusa. Jarosław Dudycz
Czy Hitler był Polakiem? Życie dopisało ciąg dalszy do mojego artykułu „Faszystowskie gesty, nazistowskie słowa”. Uczyniło to piórem (czy może klawiaturą) p. Jarosława Dudycza, publicysty tytułów modernistycznych, goszczącego na łamach – jakżeby inaczej! – „Gazety Wyborczej”. Jak moi Czytelnicy zapewne pamiętają, przywołałem – w gruncie rzeczy banalną – konstatację, że od ponad dwóch dekad Polacy, a przynajmniej reprezentatywna większość narodu polskiego, kreowani są w mediach masowego rażenia na zbrodniarzy gorszych od narodowych socjalistów, którzy to narodowi socjaliści do tej pory uchodzili za wcielenie zła absolutnego. Najnowsze badania… naukowe, (że pozwolę sobie na czarny humor) wykazały jednak, że podczas II wojny światowej i później byli ludzie znacznie od nich gorsi, od których hitlerowcy mogli wręcz się uczyć. Pan Dudycz w artykule „Msza za nazistów”1 opisał experyment polegający na odwiedzaniu polskich duchownych Novus Ordo i zamawianiu intencyj mszalnych za spokój duszy Adolfa Hitlera i jego nazistowskich wyznawców. Niestety, przynajmniej zdaniem p. Dudycza, experyment skończył się klęską, której winni są indagowani modernistyczni duchowni, gdyż nie potrafią zinterpretować narodowego socjalizmu w świetle Ewangelii: Postać Hitlera to dla nich zjawisko nieprzenikalne, nie do poznania, zaklęte, nieludzkie. Jakby nie narodziło się z tej ziemi, z tych tutaj ludzi, z tych postaw i lęków, frustracji, które znamy, z tego antysemityzmu, który wciąż odczuwamy, z tego, co nasze, co jest wynikiem grzechów bardzo powszechnych, ale z czegoś obcego, czego nie trzeba rozumieć i przeżywać, co wystarczy, jako obce usunąć. Następnie: [nazizm] nie jest jak każdy inny nasz błąd, który trzeba ogarnąć i przemodlić, (…) pozostaje w polskim Kościele poza religijną akcją. Celowo nie podejmuję z p. Dudyczem sporu odnośnie do definicji i granic Kościoła, sporu oczywiście fundamentalnego dla jakiejkolwiek dyskusji między sedewakantystami a modernistami. Podobnie świadomie milczeniem pomijam arcyważne zagadnienie celowości zamawiania ofiar mszalnych w ramach Nowego Porządku Mszy. Dla przywołanych przeze mnie cytatów ważny, bowiem jest akcent, wręcz nacisk kładziony na słowo „polski”, na „polskość” Kościoła. Tę „polskość” („naszość”), która – zdaniem p. Dudycza – najzwyczajniej w świecie w swym łonie zrodziła Adolfa Hitlera. Cenimy ludzi odważnych, szanujemy historyków rewizjonistów, ale p. Dudycz historykiem nie jest i – śmiem twierdzić – w swoim rewizjonizmie biografii i źródeł ideowych inspiracyj Adolfa Hitlera posunął się stanowczo zbyt daleko. Owszem, p. Dudycz wie, że narodowy socjalizm tak w ogóle miał coś wspólnego z Niemcami, ale nie ma żadnych pretensyj do niemieckiego Kościoła Novus Ordo lub niemieckich modernistów, wątek niemiecki w artykule jawi się w ogóle, jako pięciorzędny. Sprzeciw publicysty wywołuje tylko to, że Polacy nie radzą sobie z „dziedzictwem hitleryzmu” – tak, więc winni są podwójnie, gdyż najpierw z tej ziemi wydali Hitlera z zestawem zbrodniczych, szczególnie antysemickich, idei, a teraz w dodatku nie chcą modlić się o jego zbawienie. Widzę w tym jednak pewną sprzeczność, bo przecież tyle razy antysemityzm był Polakom przedstawiany, jako najstraszniejsza zbrodnia i jedyny „grzech ostateczny”, że tak daleka dekonstrukcja mitu może tylko wprowadzić pomieszanie w umysłach, dla których „Gazeta Wyborcza” jest świeckim odpowiednikiem Pisma Świętego. Czy zatem antysemita (pozostający antysemitą do ostatniej chwili życia) w ogóle może być zbawiony? Czy Polacy, bez których – jak rozumiem — Hitler nie byłby możliwy, mogą być zbawieni? Oto temat godny kolejnych wydań „Arki Noego”… Cóż, kiedy p. Dudycz brawurowo wzywa, by do liturgii NOM wprowadzić wreszcie tych, których wprowadził Jezus: prostytutki, morderców, złodziei. Największych zwyrodnialców, pozostaje cień nadziei, że i dla polskich antysemitów znajdzie się, choć najciemniejszy kąt w czyśćcu. Adrian Nikiel
Roberspierre od tajemnic Oceniając powołanie w roku 2008 Centrum Antyterrorystycznego ABW (CAT) trudno nie odnieść wrażenia, że projekt ten mógł być autorskim pomysłem szefa Agencji i stanowił w istocie kontynuację zamysłu, który przewijał się przez całą karierę Krzysztofa Bondaryka. Gdy cofnąć się w czasie o kilkanaście lat doskonale widać, że główne predyspozycje dzisiejszego szefa ABW polegały na skłonnościach do gromadzenia poufnych informacji o osobach życia publicznego i tworzeniu baz danych, które można było wykorzystać w walce politycznej. Po wyborach parlamentarnych 1997 roku Krzysztof Bondaryk z rekomendacji Wojciecha Brochwicza został dyrektorem Departamentu Nadzoru i Kontroli MSWiA, a następnie wiceministrem odpowiedzialnym m. in. za wprowadzenie ustawy o ochronie informacji niejawnych i Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej. Szefem ministerstwa był wówczas Janusz Tomaszewski. Jak pisał Jarosław Kurski: „Pełny dostęp do Tomaszewskiego ma tylko wąska grupa ludzi z gabinetu politycznego i minister Bondaryk. Kto ministra ukierunkowuje i szepcze mu do ucha? Na pewno ogromny wpływ ma na niego Bondaryk. [...]Mówi się o nim, że to typ psychologiczny Robespierre’a: “Ja jestem miarą moralności politycznej”. Ofiara klasycznego dylematu rewolucjonistów. Cele świetlane, narzędzia – wątpliwe. Z czasem narzędzia stają się celem”. Stanowisko powierzone Bondarykowi okazało się na miarę oczekiwań ambitnego urzędnika. W tym okresie powstał, bowiem projekt budowy super bazy danych. Zgodnie z zamysłem Bondaryka – Wojskowe Służby Informacyjne, Urząd Ochrony Państwa, a także Policja, Straż Graniczna, Główny Inspektorat Celny i Inspekcja Skarbowa miały przekazywać do utworzonego w tym celu Krajowego Centrum Informacji Kryminalnej (KCIK) wszelkie informacje operacyjne. Centrum powołane 1 grudnia 1998 roku miało koordynować pracę wszystkich służb zwalczających przestępczość zorganizowaną i stać się ośrodkiem podejmowania decyzji operacyjnych z centralną bazą danych, którą mieli zarządzać operatorzy podlegli bezpośrednio Bondarykowi. To w KCIK-u miano decydować - kto się, kim zajmuje i kto kogo rozpracowuje. Zarządzający tą bazą Bondaryk miałby wówczas nieograniczony dostęp do informacji i wpływ na działania wszystkich służb specjalnych. Sejm jednak odrzucił ten projekt. Nie przeszkodziło to Bondarykowi w dalszym gromadzeniu informacji i kontynuowaniu tworzenia Centrum. W ministerstwie nikt nie robił tajemnicy z faktu, że wiceminister stworzył zalążek bazy danych. Miał osobny rejestr podsłuchów założonych przez Policję i Straż Graniczną oraz materiały dotyczące działań operacyjnych służb. Zainteresował się również aktami pozostawionymi przez MO i SB. Chodziło o tzw. „różowe teczki”, – czyli zbiór ok. 11 tysięcy akt osobowych osób o skłonnościach homoseksualnych, zgromadzonych w archiwach Komendy Głównej Milicji Obywatelskiej, w katalogu “Hiacynt” O zniszczenie tych akt zwracały się do kolejnych ministrów spraw wewnętrznych różne osoby i organizacje broniące praw człowieka, otrzymując zawsze informacje jakoby kartoteki zostały już zniszczone. Akta „Hiacynt” zawierały głównie materiały z lat 1985-87 kompromitujące ludzi z ówczesnych środowisk opozycji. W połowie 1999 roku media ujawniły, że Janusz Tomaszewski i podlegli mu urzędnicy próbują gromadzić informacje o charakterze obyczajowym, m.in. o osobach sprawujących funkcje publiczne. Trzeba pamiętać, że Bondaryk, prócz tworzenia KCIK szefował Zespołowi ds. Współpracy z Biurem Rzecznika Interesu Publicznego, przekazując sędziemu Bogusławowi Nizieńskiemu materiały świadczące o współpracy lustrowanego z SB. Według mediów, a także niektórych posłów istniała obawa, że zbiera w ten sposób zdeponowane w Centralnym Archiwum MSW materiały “obyczajowe”, w tym dotyczące orientacji seksualnej – zbędne w pracy Policji i w procedurze lustracyjnej, ale przydatne w rozgrywkach politycznych. W obronie Bondaryka wystąpił wtedy Jan Maria Rokita, ówczesny szef Sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych:
„To, że MSWiA gromadzi informacje z milicyjnych archiwaliów, jakieś kartoteki z operacji “Hiacynt”, to piramidalne brednie. (…) Całą sprawę wyolbrzymiono, podobnie jak dobrą ideę powołania Krajowego Centrum Informacji Kryminalnych. Pod wpływem tych plotek część ludzi uległa psychozie. Sugestia jest tak silna, że kiedy wygłosiłem taką opinię wobec jednego z poważnych polityków, odparł, że być może na mnie także Bondaryk i Tomaszewski mają jakiegoś haka”. Sam Bondaryk w odpowiedzi na prasowe zarzuty napisał wówczas do „Gazety Wyborczej” obszerne dementi, zatytułowane „Gromadzimy, nie śledzimy”. Twierdził m.in.: „Oświadczam stanowczo, iż resort spraw wewnętrznych i administracji nie dysponuje takim zbiorem danych. “Hiacynt” po prostu nie istnieje. Chyba, że w wyobraźni autora artykułu”. Dziś wiemy, że prawda wyglądała inaczej. W roku 2004 okazało się, że akta „Hiacynt” istnieją i zostały przekazane do Instytutu Pamięci Narodowej. Pytany o nie prezes Leon Kieres stwierdził, że akta znajdują się pod jego pieczą, ale “są rozproszone w archiwach IPN. Znajdują się w dokumentach dotyczących różnych innych spraw z okresu PRL“. Obecnie wiadomo, że w IPN znalazła się tylko część zbioru „Hiacynt”. Materiały z tej kartoteki znajdują się również w Archiwum Komendy Głównej Policji. Dlaczego Krzysztof Bondaryk interesował się tym zasobem? Być może odpowiedzi należy szukać w sprawie tzw. „grupy Lesiaka”. W roku 1992 w Biurze Studiów i Analiz UOP powstała instrukcja 0015. Wydał ją ówczesny dyrektor Biura Analiz i Informacji Piotr Niemczyk – późniejszy doradca Komisji ds. Służb Specjalnych z rekomendacji Platformy Obywatelskiej, a obecnie szef firmy Niemczyk i Wspólnicy Ochrona Inwestycji i członek rady konsultacyjnej przy ABW. W oparciu o tę instrukcję powstał zespół pułkownika Jana Lesiaka, który w 1993 roku opracował plany działań operacyjnych UOP. Ich elementem miała być inwigilacja przywódców antywałęsowskiej prawicy. Zamierzano ich kompromitować m.in. przy pomocy tajnych agentów UOP ulokowanych w środowiskach prawicowych. Do zespołu Lesiaka wchodzić mieli zarówno byli oficerowie SB, jak i ludzie z nowego naboru UOP. Szefem Urzędu był wówczas generał Gromosław Czempiński – oficer prowadzący Andrzeja Olechowskiego (TW Must) – jeden z faktycznych założycieli i ludzi ścisłego zaplecza PO. Grupa Lesiaka prowadziła swoje działania w latach 1991-1997, między innymi wobec Jarosława i Lecha Kaczyńskich, Jana Olszewskiego i Antoniego Macierewicza. Materiały sprawy inwigilacji znaleziono w tzw. szafie Lesiaka. W procesie Lesiaka, do którego doszło w roku 2006 prokuratura zarzuciła mu przekroczenie uprawnień w latach 1991-1997, m.in. przez stosowanie “technik operacyjnych” i “źródeł osobowych” wobec legalnie działających ugrupowań. Gdy w roku 1997 Wojciech Brochwicz-Raduchowski został wiceministrem MSWiA w rządzie Jerzego Buzka, mianował swoim doradcą Andrzeja Dunajko – oficera UOP działającego wcześniej w zespole płk. Lesiaka. Niewykluczone, zatem, że zainteresowanie Krzysztofa Bondaryka materiałami z archiwum „Hiacynt” miało związek z zamiarem kontynuacji działalności „grupy Lesiaka” i użycia ich w walce politycznej. W roku 1999 Jarosław Kaczyński poinformował opinię publiczną, że służby specjalne III RP próbowały wykorzystywać plotki i sugestie na temat domniemanego homoseksualizmu polityków. Mógłby na to wskazywać fakt, że w ujawnionych w październiku 2006 roku materiałach z „szafy Lesiaka”, znalazły się zalecenia dotyczące spraw obyczajowych. Dotyczyły one Jarosława Kaczyńskiego. W notatce z maja 1993 roku zalecano sprawdzić m.in.:
„Życie intymne, czy jest homoseksualistą, jeżeli tak, to, z kim jest w parze, czy jest to związek trwały. Dane kobiety, przez którą J.K. zrezygnował z małżeństwa, co teraz ona robi, czy jest zamężna, czy utrzymuje z nią sporadyczne kontakty, czy jest prawdą, że łączyło ich uczucie, czy tylko uzasadnienie dla inności seksualnej.” Warto pamiętać, że gdy inspirowana przez Belweder grupa Lesiaka rozpowszechniała plotki na temat rzekomego homoseksualizmu Kaczyńskiego, Wałęsa zapraszał do Belwederu “Lecha z żoną i Jarka z mężem“. Bondaryk nie cieszył się długo majstrowaniem przy KCIK i dostępem do archiwum „Hiacynt”. We wrześniu 1999 roku został z powodu tych skłonności zdymisjonowany z rządu Jerzego Buzka – ponownie w atmosferze medialnego skandalu. Gdy kilkanaście lat później powstawało Centrum Antyterrorystyczne wśród podstawowych celów nowej struktury wymieniano zbieranie wszelkich informacji o ewentualnych zagrożeniach terrorystycznych oraz koordynowanie działań poszczególnych służb. Argument o zagrożeniu terrorystycznym, jest do lat używany przez grupę rządzącą do systematycznego poszerzania uprawnień służby Bondaryka i stanowi klasyczny termin - wytrych, ułatwiający forsowanie rozwiązań legislacyjnych korzystnych dla obecnego układu. W listopadzie 2008 roku Donald Tusk odwiedzając CAT zapewniał, że „priorytetem Centrum Antyterrorystycznego jest ochrona państwa, władz, ale w pierwszym rzędzie polskich obywateli w Polsce i poza granicami naszego kraju” Szef rządu podkreślał również, że „zadaniem Centrum nie jest polityka i publicystyka, ale gromadzenie i analiza faktów, pod kątem zagrożeń.” Tymczasem pierwszym, pisemnym dziełem CAT był sporządzony pod wyraźnie polityczną tezę osławiony „raport w sprawie incydentu gruzińskiego”. Treść owego raportu ujawniła w listopadzie 2008 roku jednak z gazet. ABW uznało w nim, że strzały w pobliżu samochodu, którym jechał prezydent Kaczyński były gruzińską prowokacją i twierdziło, że najpewniej to sami Gruzini wyreżyserowali incydent z udziałem polskiego prezydenta. Agencja doszła do wniosku, że „teatr na granicy” służył wzmocnieniu pozycji gruzińskiego przywódcy. Opinie zawarte w dokumencie pokrywały się z oficjalnym stanowiskiem władz Federacji Rosyjskiej oraz opinią ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego i stanowiły wręcz amatorską kompilację doniesień prasowych. W tym samym czasie, dane Lecha Kaczyńskiego wprowadzono do tajnej Bazy Wiedzy Operacyjnej CAT ABW. Od tej chwili wobec głowy państwa można było stosować wszelkie rodzaje inwigilacji, w tym podsłuch. Ponieważ tego rodzaju rejestracja (poza wiedzą osoby zabezpieczanej) oraz gromadzenie poufnych informacji pochodzących m.in. z podsłuchu, nie mają nic wspólnego z tzw. zabezpieczeniem antyterrorystycznym – w działaniach ABW nietrudno rozpoznać tę samą ideę, która przyświecała powołaniu „grupy Lesiaka” i tworzeniu bazy danych na temat przeciwników politycznych. Aleksander Ścios
Armia zmieści się na stadionie Stwierdzenie, że wojsko może bronić kraju parę dni, to przesada. Teraz czas należy liczyć w godzinach – obecny stan polskich sił zbrojnych ocenia były wiceminister obrony narodowej Romuald Szeremietiew. Newsweek.pl Newsweek.pl: Jak dziś wygląda sytuacja Wojska Polskiego? Czy ktokolwiek wie, jaki jest jego stan faktyczny? Romuald Szeremietiew: Powinien to wiedzieć minister obrony, ale nie sądzę, aby wiedział.
Newsweek.pl: Co jest największą bolączką polskiej armii? Romuald Szeremietiew: Główną bolączką polskiej armii jest kierownictwo resortu tzw. cywilne. MON to takie specyficzne miejsce, gdzie szef resortu naprawdę decyduje o wszystkim. Kiedy ja np. byłem sekretarzem stanu pierwszym zastępcą ministra, a więc w hierarchii służbowej drugą osobą w MON, to nie mogłem zwolnić ze stanowiska podwładnego bez zgody ministra. Jeśli szefem MON zostaje np. lekarz psychiatra, a wcześniej byli nauczyciel historii, bibliotekarz, matematyk, były działacz ZMS, a nawet inżynier rybołówstwa, to nie dziwmy się, że wojsko wygląda tak, jak wygląda. Wojskowi to ludzie wykonujący rozkazy, a wydaje je zwierzchnik, czyli cywilny minister. Jeśli oficer chce awansować, to będzie wykonywał nawet niezbyt mądre rozkazy. I tak kółko zamyka się. Mamy przyczynę i skutek – stan polskiej armii.
Newsweek.pl: W liberalnych demokracjach wojsko stoi zawsze gdzieś na uboczu głównego nurtu spraw publicznych i jest "na wypadek, gdyby był wypadek". Sam słyszałem jak jeden z polityków porównał armię do wiejskiego psa: "karmić ją trzeba, a nic z niej nie ma". Czy nasi politycy traktują wojsko, jako zło konieczne? Romuald Szeremietiew: Można by jeszcze dodać, że pies niekarmiony może ugryźć. Na pewno armia w obecnym państwie polskim nie jest uważana za ważny czynnik. Szkoda, bowiem w historii Polski wojsko odgrywało zawsze istotną rolę, jako instytucja kształtująca postawy patriotyczne. Od jakiegoś czasu wśród polskich elit panuje też przeświadczenie, że żadnych wojen w Europie nie będzie, więc i wojsko wydaje się zbędne. Wprawdzie nie tak dawno strzelano na Bałkanach i na Kaukazie, ale to nie skłania do zmiany przekonania, że wojny nie będzie. Zatem sądzi się, że środki na wojsko można zmniejszać, można redukować armie, bo ona nie jest potrzebna.
Newsweek.pl: Nasze wojsko od 20 lat jest w stanie permanentnych zmian. Po 1989 roku zmieniły się doktryny wojenne, geopolityka i strategie obrony. To wprowadziło chaos, brak stabilności i zagubienie. Nie sądzi pan, że na równi z nowym sprzętem i wyszkoleniem wojsku trzeba dać nową tożsamość i nową strategię obronną? Romuald Szeremietiew: Położenie geopolityczne Polski, która jest członkiem NATO, to coś innego, niż miejsce PRL w bloku sowieckim. Różnica jest jednak też taka, że w PRL wojsko wiedziało, co ma robić, teraz tego nie wie. Ma Pan rację, że mimo upływu lat władze nie potrafią uporządkować obronności państwa. Jasno określić, jaka ma być armia. Siłą armii jest po pierwsze jej morale, po drugie możliwie najwyższa, jakość dowodzenia, po trzecie perfekcyjne wyszkolenie i po czwarte nowoczesne uzbrojenie. Zwracam uwagę, że na pierwszym miejscu są czynniki, które nie wymagają pieniędzy. Morale wg Napoleona jest kilka razy ważniejsze od uzbrojenia. Ono decyduje o sile armii, oznacza chęć służby, świadomość, że jest ona potrzebna, że wojsko nie jest jakąś „fabryką”, miejscem pracy. Czy żołnierz, który „pracuje” od godziny do godziny może mieć świadomość uczestniczenia w wykonywaniu ważnej misji obrony niepodległości? W polskim wojsku morale jest dziś marne.
Newsweek.pl: Kto miałby dać naszej armii tożsamość i spójną strategię? Dziś robią to niezależnie od siebie MON, BBN, Akademia Obrony Narodowej i Sztab Generalny. Romuald Szeremietiew: Wśród tych instytucji mamy wielogłos i to jest jedno ze źródeł obecnego chaosu. Odpowiedzialność główna spoczywa oczywiście na kierownictwie MON. Tymczasem, co cztery lata przychodzi nowy minister z własnymi pomysłami i na ogół są one inne od tego, co robił jego poprzednik. Zresztą nawet w ramach jednej koncepcji może być wiele sposobów realizacji, gdy brakuje zasadniczego kierunku działania. W państwie polskim nie ma myślenia i planowania strategicznego, są różnorodne pomysły i odmienne koncepcje obronne. Do tego w MON twierdzi się, że do 2030 roku nie grozi Polsce żadna wojna. Nie wiem skąd oni mają takie informacje. Nie mówią też, co będzie po tej dacie.
Newsweek.pl: Jak według pana powinno wyglądać budowanie strategii obronnej? Romuald Szeremietiew: Po pierwsze państwo powinno na podstawie analiz geopolitycznych i geostrategicznych stworzyć ogólną koncepcję obronny kraju. Następnie sformułować doktryny działania i szczegółowe plany ich wykonania. Państwo powinno stworzyć ośrodek planowania strategicznego łącznie z kształceniem najwyższych urzędników w zadaniach obronnych. Takim ośrodkiem mogłaby być Akademia Obrony Narodowej, która teraz jest rodzajem wojskowo-cywilnej uczelni kształcącej studentów.
Newsweek.pl: A co się dzieje z dowodzeniem armia - jak to u nas wygląda? Romuald Szeremietiew: Marnie. Administracja wojskowa biurokratyzuje się, dubluje się wiele stanowisk i funkcji. Do tego dochodzi kilka centrów rywalizujących o wpływ na wojsko. Z jednej strony prezydent i BBN, z drugiej MON, Sztab Generalny, a są jeszcze dowództwa rodzajów sił zbrojnych.
Newsweek.pl: Czyli, jak mówi prezydent Bronisław Komorowski „za dużo wodzów, za mało Indian”? Romuald Szeremietiew: Proporcje między ilością szeregowców, a dowódców, czyli oficerów i podoficerów są w Wojsku Polskim rzeczywiście fatalne. Powiedzonko o wodzach i Indianach jest, więc zasadne, chociaż nie wydaje się, aby jego autorem był Bronisław Komorowski.
Newsweek.pl: Prezydent chce, by Sztab Generalny nie zajmował się jednocześnie dowodzeniem i planowaniem, lecz by została mu tylko ta ostatnia funkcja. Romuald Szeremietiew: Tak od dawna uważa gen. Koziej i to za nim powtarza prezydent Komorowski. Nie zgadzam się z tym poglądem. Sztab Generalny powinien zachować funkcje dowódcze. Inna sprawa to dowództwa rodzajów sił zbrojnych. Czy przy wielkości sił zbrojnych są rzeczywiście potrzebne takie małe „sztaby generalne”? Może wystarczyłyby inspektoraty rodzajów sił zbrojnych odpowiedzialne za szkolenie?
Newsweek.pl: Kolejny czynnik świadczący o żywotności armii to odpowiednie wyszkolenie. Niemal wszyscy zajmujący się sprawami wojskowości mówią jednym chórem, że tutaj jest bardzo źle. Romuald Szeremietiew: To akurat łatwo dostrzec. Musimy jednak się zastanowić, czym ma być szkolenie żołnierzy. Np., kto i gdzie ma przeszkolić ludzi, którzy nie będą służyć, jako żołnierze zawodowi, a których trzeba będzie mobilizować w razie zagrożenia wojennego. W ubiegłym roku białostocki pułk rozpoznania ogłosił nabór szeregowców. Zamierzano wcielić 100 ochotników. Zgłosiło się siedmiu w tym sześciu bez przeszkolenia wojskowego. I był kłopot nawet z tą siódemką. Żołnierzem zawodowym może, bowiem zostać ktoś przeszkolony wojskowo. Pułk mógł, więc przyjąć jednego kandydata na zawodowego szeregowca, tego, który odbył szkolenie, gdy jeszcze była armia z poboru. Teraz poboru nie ma, więc nie będzie też przeszkolonych wojskowo mężczyzn. Poza tym nowe uzbrojenie wymaga dobrze przygotowanej fachowej obsługi. Jednak, co roku tysiące podoficerów opuszcza armię i coraz mniej mamy ludzi do profesjonalnej obsługi samolotów, rakiet, wozów pancernych. Żołnierzami Narodowych Sił Rezerwy ich nie zastąpimy, bo tam nie ma takich specjalistów.
Newsweek.pl: Czwarty czynnik mówiący o potencjale armii to odpowiednie uzbrojenie... Romuald Szeremietiew: Jest gorzej niż źle. W Marynarce Wojennej mamy 40 okrętów, w tym 11 uderzeniowych, tzn. takich, które mogą wykonywać zadania bojowe na morzu. Z tych jedenastu osiem wkrótce trzeba będzie oddać na żyletki. Dowództwo marynarki alarmowało kierownictwo MON, że już niedługo ten rodzaj sił zbrojnych straci całkowicie zdolność bojową. W lotnictwie nie jest lepiej, poza samolotami F-16, które nie osiągnęły jeszcze zdolności operacyjnej, mamy starzejące się Migi 29 i oddawane na złom Su 22. Nie mamy samolotów szkolnych i nie wiadomo, kiedy one będą. Fatalny jest stan polskiej obrony przeciwlotniczej. Zwracam uwagę na lotnictwo i marynarkę nie bez przyczyny. Z zaskoczenia można atakować z powietrza i morza. Samolotami i okrętami, inaczej niż przy wojskach lądowych, można wykonać uderzenie z zaskoczenia, bez mobilizacji. Dlatego zdolności obronne w powietrzu i na morzu mają dla nas podstawowe znaczenia. Poza tym pseudo uzawodowienie sprawiło, że także do obrony terytorium kraju zwyczajnie brakuje ludzi. Powiedziałem kiedyś, że nasza armia zmieści się na trybunach dwu stadionów piłkarskich.
Newsweek.pl: Gen. Koziej mówi, że Polsce wystarczyłaby armia 80-tysięczna, gdyż na taką nas stać, ale za to dobrze wyszkolona i wyposażona. Romuald Szeremietiew: 80 tysięcy – chodzi o to, aby zmieścić się na jednym stadionie? Jak dotąd mamy armię coraz mniejszą, ale wcale nie lepiej wyszkoloną i uzbrojoną. Ponadto rzecz nie w ilości żołnierzy. Najpierw trzeba ustalić, jakie zadania obronne ma wykonać armia. Następnie odpowiedzieć sobie ilu będziemy potrzebowali żołnierzy do ich wykonania. Istotą strategii obronnej jest takie przygotowanie obrony, aby potencjalny agresor uznał, że napaść będzie nieopłacalna. Czy z armią, która pomieści się na jednym stadionie, możemy liczyć, że agresor się jej wystraszy? Dlatego zawsze optowałem za budowaniem silnej obrony terytorialnej zdolnej do prowadzenia masowych działań nieregularnych. Nawet najpotężniejsza armia, boi się wojny asymetrycznej (partyzanckiej) i bardzo ostrożnie podejmuje decyzję o wejściu do kraju, w którym poczynione zostaną przygotowania do takiej obrony. Wystarczy wspomnieć jak potoczyła się wojna sowiecko-fińska w 1939 roku, lub uświadomić sobie, dlaczego Niemcy nie pokusiły się o zajecie Szwajcarii w czasie II wojny światowej.
Newsweek.pl: Pada wiele zarzutów, że nasze wojsko przeobraża się w rezerwuar najemników. Romuald Szeremietiew: Coś jest na rzeczy. Postawiono na armię mniej liczną i zawodową, którą można wysłać w dowolne miejsce świata, z dala od Polski. Według mnie powinno być na odwrót: potrzebna jest silna defensywna armia terytorialna i do tego mały komponent ofensywny, zawodowy, który byłby zdolny wypełniać nasze zobowiązania sojusznicze w NATO.
Newsweek.pl: Ile lat potrzeba na odbudowanie armii do stanu, w którym będzie ona mogła obronić Polskę? Romuald Szeremietiew: Kiedyś uważałem, że wystarczy pięć lat, ale po okresie rządów ministra Klicha sądzę, że około dziewięciu.
Newsweek.pl: Wystarczą na to obecne środki finansowe? Romuald Szeremietiew: Można za te pieniądze zbudować dobrą armię. MON, co rok dostaje około 27 mld zł. To stosunkowo duża kwota, ale wydawana chaotycznie i bez sensu, więc efekty są mizerne.
Newsweek.pl: Mówi się, że dziś Wojsko Polskie jest w stanie nas bronić dwa dni. Romuald Szeremietiew: To optymistyczny scenariusz. Myślę, że raczej trzeba mówić o godzinach.
Rozmawiał Jakub Pacan 05 września 2011
Konto Dutchsinse na YouTube zostało zamknięte!
Uwaga: blog Dutchsinse jest dostępny: http://www.dutchsinse.com/blog
W ostatnim wpisie z 6 września, pisze on o tym, że w ciągu ostatnich dwóch tygodni było 11 (!!!) wielkich trzęsień o sile 6.0-7.0 w skali Richtera (w nowej skali, która od lat 80-tych jest 10-krotnie obniżona w stosunku do poprzedniej!). W ciągu ostatniego tygodnia było 8 takich trzęsień! Jedynym terenem w tzw. „pacyficznym pierścieniu ognia” wielkie trzęsienia nie dotknęły jedynie terenu USA. Czyżby, dlatego zamknięto konto dutchsinse na YouTube, że kolejne wielkie trzęsienie dotknie właśnie USA i władzom jest to na rękę by wprowadzić stan wyjątkowy i przez to uratować kryminalny rząd Obamy? Użyłem celowo określenia „kryminalny”, bowiem zarówno Obama jak i Prokurator Generalny Holdren, zostali złapani na gorącym uczynku przemycania tysięcy sztuk broni maszynowej do Meksyku, by potem kartele narkotykowe mogły z jej pomocą mordować Amerykanów w terenach przygranicznych. To z kolei miało być powodem delegalizacji sprzedaży broni w USA. W przypadku reżimów totalitarnych, pierwszą czynnością przed ludobójstwem, było zawsze rozbrojenie społeczeństwa. We wczorajszym wpisie na swoim blogu Dutchsinse udostępnił nagranie, przez które prawdopodobnie zamknięto mu kanał. Tłumaczy ono modyfikację pogody za pomocą emisji fal elektromagnetycznych o pewnych częstotliwościach. Wykorzystuje się tu tzw. „prostokąty skalarne” i „okręgi HAARP”:
(link jest bardzo obciążony, więc ściąga się wolno). Nie ma w tym żadnej magii, jest tylko fizyka. Chmury, bowiem są naładowanymi elektrycznie zawiesinami, można nimi sterować. Kolejna ciekawa rzecz: we wpisie z 4 września, Dutchsinse analizuje niedawną serię 10,000 trzęsień ziemi w Czechach.
http://www.dutchsinse.com/blog/?p=1778
Widać wyraźnie, że wystąpiły one w wyraźnie nienaturalnym ułożeniu – na kształt matrycy. Nikt jakoś nie analizował tego „zbiegu okoliczności”, choć ułożenie tych trzęsień wskazuje na to, że pod ziemią budowana jest jakaś potężna struktura! Trzęsienia wystąpiły pod miastem, największe z nich miało 4.0 w skali Richtera.
Jak pisze autor zamieszczonego filmiku
http://www.youtube.com/watch?v=F1-SB-h6T6Y
podobne trzęsienia wystąpiły w Turcji, a w Kijowie słychać było dziwne dźwięki spod powierzchni ziemi. Czyżby rządy przygotowywały się do ewakuacji do podziemnych schronów, i starannie starały się to przed nami ukryć?! Jeśli nie wiecie, o czym mowa to daję wam słowo, że jest to bardzo poważna sprawa. Utracił on w ten sposób 770 nagrań wideo, których dokonał w ciągu ok. roku. Równocześnie z kontem YouTube „dutchsinse”, nastąpił atak hakerski na stronę internetową tego młodego człowieka
Mając dziesiątki tysięcy subskrybentów, a setki tysięcy widzów, dutchsinse ze swoją bystrością stanowił zagrożenie dla sił, które za pomocą nowoczesnej broni tektonicznej i HAARP niszczą ludzkość. Zamknięcie konta dutchsinse potwierdza wszystko, o czym mówił: o modyfikacji pogody za pomocą fal radarowych, o tworzeniu w sztuczny sposób trzęsień ziemi, o poważnym zagrożeniu radiologicznym ze strony opadów promieniotwórczych z elektrowni Fukushima i nie tylko. To on ujawnił tajny serwer Zardoz największej agencji na świecie badającej radioaktywność, norweskiej NILU – pisaliśmy o tym w:
Konto „dutchsinse” zostało zamknięte z bardzo niejasnych powodów – za zamieszczenie jego prywatnych teorii nt. powstawania tzw. „HAARP rings” i ich związków z modyfikacją pogody. Nagrania tego młodego człowieka będą krążyć nadal na YouTube – za dużo ludzi o tym już wiedziało. Zaraz po zamknięciu konta ludzie już zamieszczają nagrania dutchsinse, jak tutaj:
http://www.youtube.com/watch?v=lbDRJbFIqiA
Interesujące jest to, że zaraz po ataku na dutchsinse, uwolniła się w USA cała fala niebezpiecznych tornad – bieżące informacje można znaleźć na forum dyskusyjnym:
http://www.godlikeproductions.com/forum1/message1625534/pg1
Kilka dni temu Dutchsinse wyraził swoją opinię nt. zagrożeń nas czekających. Wyraził się jasno, że Elenin, Nibiru to są elementy dezinformacji, natomiast HAARP i broń sejsmiczna istnieją i są w dużej mierze odpowiedzialne za to, co się dzieje. Sądzę, że termin bliski 9-11 ma też dużo do rzeczy, obawiam się, że faktycznie dojdzie do ataku na Stany Zjednoczone lub inny kraj za pomocą broni, którą tak doskonale rozpracował dutchsinse. Bezkarność YouTube w zamykaniu kont niedobrze wróży serwisowi, dutchsisne i inni zwolennicy wolności słowa przeniosą się zapewne do innych serwisów, jak LiveLeak czy DailyMotion. Ja również muszę być przygotowany, że bez powodu mogą zamknąć moje konta na YouTube, choć nie publikuję po angielsku. Atak hakerski na stronę potwierdza, że dutchsinse jest celem ataku militarnego, a nie zwykłą sprawą o naruszenie regulaminu. Szukajcie wszelkich informacji na jego temat, można się obawiać o jego życie, oraz życie osób z nim kontaktujących. Sądzę, że wkraczamy w kolejny etap totalitaryzmu, gdzie prawda będzie likwidowana w sposób brutalny. Monitorpolski's Blog
RAŚ dąży do oderwania Śląska Rozmowa z Rajmundem Pollakiem, byłym radnym Sejmiku Województwa Śląskiego Ruch Autonomii Śląska organizuje kolejne prareferenda w sprawie przyznania autonomii Górnego Śląska, które na szczęście wzbudzają śladowe zainteresowanie. To zapowiedź klęski RAŚ?
- Moim zdaniem, nie należy bagatelizować tych prareferendów. Działalność RAŚ jest bardzo niebezpieczna dla Polski. Byłem w Pszczynie 21 sierpnia br., gdzie zorganizowano jedno z prareferendów. Na obrzeżach miasta widziałem samochody z niemieckimi rejestracjami. Także sami aktywiści RAŚ przyznali, że wśród biorących udział w prareferendum ok. 50 proc. stanowiły osoby spoza Pszczyny… Podobny chwyt zastosowali Niemcy u zarania lat 20 minionego stulecia, gdy organizowany był plebiscyt w sprawie przyszłości Górnego Śląska, co w konsekwencji wywołało najważniejsze z Powstań Śląskich! Pamiętajmy, że część Ślązaków ma podwójne obywatelstwo – niemieckie i polskie. Teraz też można by było zorganizować taki plebiscyt, mobilizując np. 100 tys. obywateli Niemiec. Oni przyjadą, bo są zdyscyplinowani jak wojsko.
Skoro prareferenda nie są reprezentatywne ani przeprowadzane przez niezależne komisje, to nie mają znaczenia? - Nie można bagatelizować działalności RAŚ. Mają oni wsparcie lokalnych mediów – m.in. TV Katowice, która działa tak, jakby podlegała szefowi organizacji Jerzemu Gorzelikowi, a także “Dziennika Zachodniego” [lokalna gazeta należąca do Polskapresse, wchodzącej w skład niemieckiej grupy medialnej Verlagsgruppe Passau - red.]. Media regionalne nie zawsze interesują się lokalnymi inicjatywami, a na prareferendum RAŚ zjechały jak na zawołanie.
Pełnią rolę “pasa transmisyjnego” propagandy tej organizacji? - Zapewne w dużym stopniu. Warto też zwrócić uwagę na sposób funkcjonowania RAŚ. W prareferenda zaangażowały się jej “bojówki” propagandowe. Dziś nie mają one charakteru militarnego, bo bronią są ulotki. Te właśnie rozprowadzali “umundurowani” w koszule RAŚ aktywiści. Pozostali “cywilni” członkowie namawiali m.in. wychodzących z kościołów ludzi, by głosowali za autonomią Śląska, bo wówczas będzie “tak dobrze, jak w Hiszpanii”. Powoływali się na to, że jest tam kilkanaście okręgów autonomicznych. Nie powiedzieli jednak, co w nich się dzieje, m.in. o otwartych tendencjach separatystycznych. Aktywiści RAŚ powołują się także na Kosowo, gdzie najpierw organizowano sondaże i referenda, a potem doszło do oderwania tego regionu od Serbii…
RAŚ mógłby doprowadzić do oderwania Śląska od Polski? Dziś mówią o autonomii. - I powołują się na autonomię przedwojenną Śląska. Ale tamta polegała na uniezależnieniu się od Niemiec. Tymczasem RAŚ chce “uniezależnienia” Śląska od Polski. A to zupełnie coś innego! Powstańcy śląscy przelewali krew za przyłączenie Śląska do Polski! Mój śp. ojciec był żołnierzem Września 1939 r., a potem walczył w AK. Opowiadał mi, jak powstawała przed II wojną światową “piąta kolumna” w Bielsku. Najpierw aktywiści organizowali ćwiczenia gimnastyczne, potem uczyli się marszów, na początku 1939 r. założyli kółko strzeleckie, a na Stefance (obecnie Kozia Góra) tajny magazyn broni. We wrześniu tego roku strzelali już w plecy polskim żołnierzom walczącym z Niemcami. Jeśli władze Rzeczypospolitej nie zareagują i nie wyegzekwują zaprzestania separatystycznych marszów RAŚ i agitacji za autonomią Śląska, to wkrótce może być już za późno, by powstrzymać proces destrukcji, który rozpoczęła ta organizacja. Dziś RAŚ nie musi się zbroić, wystarczy, że ma pieniądze i plan godzący w integralność Polski.
Jerzy Gorzelik otwarcie oświadczył w Pszczynie, że nie czuje się Polakiem. RAŚ zapowiada, że w 2020 r. chce ogłosić autonomię. Ale śladowa frekwencja prareferendów świadczy o tym, że większość Ślązaków jest odporna na hasła RAŚ… - Tak naprawdę aktywiści RAŚ sromotnie przegrali prareferenda, właśnie, dlatego, że większość ludzi zignorowała je. Nie pomogło nawet poparcie ze strony władz miejskich.
Do tego organizacja zawiązała sojusz w Sejmiku Śląskim z Platformą Obywatelską… - Właśnie, organizacja jest w praktyce popierana także przez wojewodę śląskiego (z PO), a także przez władze samej Platformy. Z Pszczyny wywodzi się poseł Tomasz Tomczykiewicz, szef Klubu Parlamentarnego PO. Zawarta w Sejmiku Śląskim koalicja PO i RAŚ, choć organizacja ta ma tylko trzech radnych, pokazuje również skalę jej wpływów i oznacza, że Platforma w ten sposób popiera dążenia “autonomistów”. Organizacja ma też wsparcie intelektualne znanej wyższej uczelni utrzymywanej przez polskich podatników, mianowicie Uniwersytetu Śląskiego, gdzie swoje “badania naukowe” prowadzi Jerzy Gorzelik!
RAŚ może zdobyć szersze poparcie w Polsce? - Niestety tak. Gorzelik przyznał, że ma już współpracowników na Opolszczyźnie, gdzie prężnie działa mniejszość niemiecka, oraz we Wrocławiu, a także na Warmii, Mazurach i na Kaszubach. Wszędzie tam chcą zdobyć poparcie dla ustanawiania autonomii dla regionów. Niestety, RAŚ nie jest już tylko inicjatywą lokalną. Głosi podobne hasła, co niemiecki Związek Wypędzonych Eriki Steinbach, która domaga się prawa powrotu przesiedleńców m.in. na Śląsk. Ma zwolenników także w Bawarii.
W sprawie prareferendów i destrukcyjnej działalności RAŚ nie słychać wypowiedzi przedstawicieli rządu ani nie widać działań wytrącających aktywistom argumenty. - Niestety, władze w Warszawie również są winne sytuacji i nastrojów panujących na Śląsku. Ten region historycznie był perłą w koronie Polski, tętniącą życiem i bogactwem. Tymczasem dziś mamy biedaszyby i tysiące ludzi bez pracy oraz około miliona Ślązaków, których bezrobocie wygnało do Niemiec już po 1989 roku. Oficjalna propaganda PO mówi o rosnącym dobrobycie, a na Śląsku wzrasta przepaść między tymi, co mają pracę, a bezrobotnymi oraz bezdomnymi. Za czasów rządów Jerzego Buzka (PO) zamknięto szereg hut i kopalń i wiele rodzin wegetuje. Zdarza się, że dzieci bezrobotnych górników proszą pod hipermarketami o bułkę… W tej potencjalnie bogatej ziemi powiększa się obszar biedy. Na tym, niestety, również żeruje RAŚ. Jednak duch polskości na Śląsku jest wciąż żywy i nie pozwoli na oderwanie go od Polski.
Dziękuję za rozmowę. Mariusz Bober
Baśń o tym, jak Tusk do Lisa przyszedł i co z tego wyniknęło… Tekstu nie polecam PIS - owcom, kto zaryzykuje, ten zwymiotuje... Właśnie zakończył się kolejny odcinek serialu pt. „Tomasz Lis na żywo”, tym razem super redaktor „Wprost” zaprosił do siebie premiera Donalda Tuska, a przy okazji entuzjastycznie doń nastawioną publiczność. Rzeczywiście reagowała tak spontanicznie, że chwilami miałem wrażenie, że to nie Tusk przemawia, a…tow. Stalin. Przepięknie wyreżyserowana rozmowa oscylowała wyłącznie wokół sukcesów rządu PO i delikatnej, sterowanej zdalnie wirtualnej riposty, wpierw na zachowanie, a potem na styl działania prezesa PiS-u – Jarosława Kaczyńskiego. Rozmowa naładowana była wyłącznie pierwiastkami pozytywnymi, obraz PO jawił się widzowi, jako nieprzerwane pasmo sukcesów, tak właściwie Oni zawsze są skazani na bezsprzeczny sukces. Dowody świadczące o kompetencjach PO związane były z bezrobociem, budową dróg, w tym zagadnieniu pięknie wkomponowano sukcesy na kolei, gdzie pan premier zreferował kolejny medialny szlagier pt. budujemy sześćdziesiąt dworców. Pojawiły się odnośniki dotyczące wspaniałych emerytur, gdzie osiągnięciem PO było zachowanie uposażeń tych, którzy są już w wieku podeszłym. Słowem, cud, miód i konfitury na dowolne serce, które wacha się nad wyborem właściwych kandydatów. Przy pięknym wsparciu „właściwymi” pytaniami Lisa, premier Tusk, wręcz rozpływał się w udawanej rezerwie do niektórych, zdecydowanie mniejszych sukcesów i obiecywał poprawę przy przemożnym wsparciu Jego idola, pana profesora Balcerowicza. Nie ma innej możliwości, po takiej rozmowie, każdy obywatel ma przemożną ochotę pobiegnąć do urny wyborczej i oddać oczywisty głos. Jednak skoro jest tak dobrze, dlaczego jest tak źle? Jakoś zabrakło najmniejszej informacji o tym, że w przerwie pomiędzy śniadaniem, a poranną kawą pan premier zwyczajnie okradł polskie społeczeństwo, robiąc skok na kasę, złodziejsko zarządzanych Otwartych Funduszy Emerytalnych, ba, już ma chrapkę na resztę oszczędności Polaków, czeka wyłącznie na sprzyjający wiatr powyborczy. Tusk jest niezwykle pewny swojej wygranej w wyborach parlamentarnych, a udawana przed kamerami niepewność, wygląda w jego wydaniu wyjątkowo groteskowo. Jeżeli autora tych słów uważa się za cynika, to pan premier jest ich królem. Operator jednej z kamer zamontowanych w studiu, niezwykle często dokonywał zbliżeń obu rozmówców, nie wiem, czy użył specjalnych filtrów, czy specjalistka od makijażu doskonale wykonała swoją pracę, dość kadry ukazywały nam twarze młodych, pełnych werwy… rozmówcę i indagowanego. Ani cienia niepewności, młodzieńcza siła, pewność wypowiedzi – to budzi zaufanie wyborców, brawa publiczności zebranej w studiu dopełniały atmosferę przyszłego sukcesu i oczywistego sukcesu. Kaczyński postawiony w takim świetle, wyglądałby jak staruszek z rozpiętym rozporkiem. I nie ma się, czemu dziwić PO zrobi absolutnie wszystko, aby wygrać najbliższe wybory, a gdyby zaszło coś nieoczekiwanego odda ostatnie majtki minister zdrowia, aby stworzyć koalicję ze zwycięzcą. Tusk skrzętnie omijał wszelkie żywotne problemy swojego rządu, zabrakło jakiegokolwiek komentarza na temat niekompetencji ministra transportu, ani słowem nie wspomniał o więźniach politycznych, kompletnie „zapomniał” o katastrofie rządowego Tupolewa, jakby nigdy do niej nie doszło. Zabrakło także słów, które byłyby trafionym komentarzem wobec duchowieństwa, osobliwie działalności pana Rydzyka, który stał się „tubą prawd oczywistych”, czyli tworem, do którego trafiają prawdziwi patrioci medialni (czyt. przyszli senatorowie – wybrańcy Boga). Jak to wspominał podobne sytuacje mój serdeczny kolega? Dno i wodorosty w lichym, Lisim wykonaniu z głupolami w tle. Zastanawiam się tylko nad jednym…, dlaczego zapomniano o czymś oczywistym? Publiczność ze studia nie miała transparentów z uśmiechniętymi konturami Polski, oj, czyjś łeb dzisiaj spadnie…., a wykonawca wyroku zagra nim w …kręgle, może z Tuskiem? ZeZeM
Mohery z tamtych lat Z okazji rocznicy „Solidarności” obejrzałem raz jeszcze rytualnie pojawiającego się w TVP „Człowieka z żelaza” Andrzeja Wajdy. Nie jest to film wybitny, nie dorasta do swojego poprzednika, „Człowieka z marmuru”, ale ma w sobie autentyzm i klimat epoki. Oglądać można go nieco jak dokument o tamtych czasach, zawiera zresztą spore dokumentalne fragmenty. Fikcja i rzeczywistość nakładają się. Anna Walentynowicz i Lech Wałęsa (jeszcze obok siebie!) grają siebie samych; do filmowej postaci, dziennikarza Winkla, zwraca się o podpisanie autentycznego listu protestacyjnego jeden z jego twórców, Kazimierz Dziewanowski; tytułowy „człowiek”, Maciej Tomczyk, uczestniczy w negocjacjach, mijając się z szefem KW PZPR Tadeuszem Fiszbachem itd. Z dzisiejszej perspektywy uderza jednak to, że zbiorowym bohaterem „Człowieka z żelaza” są „mohery”. Po przybyciu do Gdańska Winkiel z okien hotelu słyszy głośną modlitwę strajkującej stoczni. Jeden z pierwszych obrazów strajku to ustawianie krzyża, który ma upamiętniać poległych w grudniu dziesięć lat wcześniej. Na bramie stoczni i jej murach obrazki święte, flagi polskie z orłem w koronie, fotografie papieża. Stara kobieta – moher tout court – matka Hulewicz, na swoim biednym osiedlu wraz z podobnymi sobie modli się o pomyślność strajku. Dziennikarka Agnieszka ucieka ze świata pozoru do autentycznego życia, jaki proponują jej tacy właśnie ludzie. I to wszystko Wajda pokazuje wręcz patetycznie. Nie razi go eksponowanie religijnych znaków w sferze publicznej i ich „instrumentalizacja”, nie przeszkadza „natrętna” narodowa symbolika. Obecnie w swojej szkole filmowej miał Wajda proponować, jako bohatera naszych czasów Dominika Tarasa, który organizował działania przeciw krzyżowi na Krakowskim Przedmieściu. Droga twórcza Wajdy to oprócz ogromnego talentu równie wielkie wyczucie epoki, co nadaje wartość nawet jego gorszym obrazom. Pozostało mu z tego wyłącznie wyczucie koniunktury. Wildstein
Bić na alarm i pilnować – wywiad z prof. Andrzejem Nowakiem O konieczności przedwyborczej mobilizacji rozmawiamy z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem z Uniwersytetu Jagiellońskiego - Czy podziela pan pogląd, że liczba nieprawidłowości wyborczych w Polsce w ostatnich latach powinna już niepokoić? Andrzej Nowak: Bez wątpienia. Po raz pierwszy w historii III RP pierwsza, druga, trzecia, a nawet czwarta władza koncentruje się w rękach jednego obozu politycznego. To sytuacja bezprecedensowa, a zarazem niezmiernie niebezpieczna. Skutkuje podejrzeniem o nadużycia władzy, a niepokojące tego sygnały można było dostrzec podczas ubiegłorocznych wyborów prezydenckich, gdy dochodziło do skandalicznych incydentów. Pokazują one wyraźnie, jak bardzo potrzebna jest kontrola przebiegu wyborów na każdym szczeblu liczenia głosów. Najtrudniej jest ją osiągnąć na poziomie centralnym.
- Teoretycznie mechanizmy takiej kontroli istnieją. Nie są jednak w pełni wykorzystywane, skoro nie udaje się nawet obsadzić większości komisji wyborczej tzw. mężami zaufania. Jak to zmienić? A.N.: Trzeba podnosić alarm nie tylko w trakcie wyborów, ale jeszcze przed okresem kampanii. Przekonywać ludzi, że tylko kontrola procesu wyborczego może ograniczyć możliwość manipulacji, pokazywać im newralgiczne punkty, w których do takich manipulacji może dochodzić. Nie jest to łatwe, gdy ma się ograniczony dostęp do opinii publicznej, ale tym bardziej należy wykorzystywać wszelkie możliwe kanały informacyjne.
- Polacy tak rzadko angażują w sprawy obywatelskie, bo są leniwi, nie mają poczucia wpływu na rzeczywistość czy też czują się zbyt bezpiecznie? Może są przekonani, że nasza demokracja działa bez zarzutu, a struktury państwa są idealne? A.N.: Zapewne wszystkie te elementy mają znaczenie. Wystarczy zobaczyć, jak mało rodaków w ogóle uczestniczy w wyborach. Wśród tej grupy prawdopodobnie wielu jest przekonanych, że to nie ma sensu, bo władza i tak wybierze samą siebie. I to jest właśnie moment kluczowy. Dlatego trzeba zawczasu podnosić larum, zachęcać ludzi do pójścia do urn i uczulać na możliwość fałszerstw. Wydaje mi się, że my wszyscy nie doceniliśmy możliwości manipulacji podczas ostatnich wyborów prezydenckich. Nie byliśmy dość czujni. Można jednak uznać: było źle, ale to nie znaczy, że musi być gorzej. Wiele zależy od tego, jak sami potrafimy się zmobilizować.
- Gdyby szukać analogii w historii, do jakiego okresu z przeszłości naszego państwa porównałby pan obecną sytuację? A.N.: Myślę, że nigdy wcześniej po 1989 roku nie mieliśmy do czynienia z takim ogromnym poczuciem bezkarności władzy, jakie obserwujemy w tym momencie. Nawet postkomuniści nie odważyliby się na tak bezprecedensową skalę zwalczać opozycji. Największym zagrożeniem dla polskiej demokracji jest Platforma Obywatelska przez jej starania do monopolizowania władzy. Sięgając głębiej w przeszłość trudno znaleźć analogie dotyczące procesów demokratycznych, bo też w naszej historii niewiele jest doświadczeń z nimi związanych. Brakuje zatem skali porównawczej. Przychodzi mi do głowy porównanie z okresem sanacji, które dla wielu będzie bolesne: rządy pułkowników tuż przed śmiercią Piłsudskiego i po jego śmierci. Wtedy to dochodziło do ewidentnego łamania zasad demokracji. uczciwewybory.pl
Czy telewizja publiczna cenzuruje „GP” Odmową emisji reklam „Gazety Polskiej Codziennie” przez TVP zainteresowała się Helsińska Fundacja Praw Człowieka – Ta odmowa wygląda wręcz na wprowadzanie cenzury przez podmiot, który reklamy emituje. To ograniczanie wolności słowa – twierdzi dr Adam Bodnar z Helsińskiej Fundacji. – Ale nim podejmiemy interwencję, chcielibyśmy poznać te materiały. – Jestem przekonany, że wesprze nas nie tylko Fundacja Helsińska, ale i Amnesty International, którą chcemy sprawą zainteresować – mówi Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny „Gazety Polskiej Codziennie”, która ma zadebiutować na rynku 9 września. Wcześniej miała ruszyć kampania reklamowa nowego dziennika w TVP. Ale telewizja odmówiła emisji jednego ze spotów reklamowych, o czym „Rz” pisała w swym wydaniu internetowym w zeszły piątek. W zamieszczonym na stronie internetowej telwizji komunikacie czytamy, że odmowa dotyczy jednego spotu z powodu „treści o charakterze agitacji wyborczej”, która może być emitowana wyłącznie „w płatnych blokach wyborczych, na zlecenie zarejestrowanych komitetów”. Sakiewicz dodaje, że choć prawnik już przygotowuje wystąpienie do sądu w związku z niewyemitowaniem opłaconych spotów, sprawa nie jest prosta. – Dostaliśmy pismo z działu prawnego TVP z informacją, że żaden z naszych dwóch spotów nie zostanie pokazany. A z działu reklamy telewizji przekazano telefonicznie informację, iż jeden został warunkowo dopuszczony do emisji. Nie jest, więc jasne, od czego należy się odwołać – twierdzi Sakiewicz. Z rzeczniczką TVP – mimo wielu prób – nie udało nam się wczoraj skontaktować. Przeciwko decyzji telewizji protestuje w oświadczeniu do jej prezesa Juliusza Brauna Barbara Bubula, członek rady programowej TVP. W środę zwołuje w tej sprawie konferencję prasową. Jak wskazują prawnicy Helsińskiej Fundacji, sprawa odmowy emisji reklamy może trafić do Trybunału w Strasburgu?
Ewa Łosińska
JSW Zysk spółek węglowych w pierwszym półroczu 2011 roku wyniósł 1 mld zł i był prawie 2,5-krotnie wyższy od uzyskanego rok wcześniej. Są jednak wyjątki. JSW - największy w Unii Europejskiej producent węgla koksowego w Q2 2011 miał 106 mln zł straty netto wobec 373 mln zł zysku rok wcześniej. Tyle rozdali na legalne łapówki dla pracowników, żeby nie strajkowali. Te koszty to 5,5% podwyżek (wstecz od 1 lutego), 160 mln zł nagrody z zysku, 10-letnie gwarancje zatrudnienia, darmowe akcje i możliwość zapisania się na akcje w ofercie publicznej w puli dwukrotnie wyższej niż dla reszty inwestorów indywidualnych. No i jeszcze, żeby ułatwić zakup pracownikom tych akcji, JSW przygotowała dla nich specjalny program kredytowy! Nie jestem talk zupełnie pewny, ale KNF, ale mam wrażenie, że ten program to jednak podpada pod działalność bankową, na którą JSW jakby nie ma pozwolenia. Kurs JSW poleciał w dół podobno z tego powodu. Czyżby inwestorzy nie czytali prospektu emisyjnego i komunikatów bieżących? Powinni wiedzieć, że łapówki dla załogi były warunkiem „uruchomienia” procesu IPO, dzięki któremu mogli w ogóle nabyć akcje. Jak się okazuje Łapówki – teoretycznie oczywiście – można dawać urzędnikom za samo wydanie jakiejś decyzji, albo za wydanie „lepszej” decyzji, albo ekologom za nieoprotestowanie decyzji, albo załodze na niestrajkowanie? Ale najbardziej mnie zdumiało, że „oczekiwania analityków, (co do wyniku JSW w Q2) ankietowanych przez agencję Reuters znajdowały się w przedziale między 8 mln zł straty a 419 mln zysku między 8 mln zł straty a 419 mln zysku”!!! Ciekawe, co jest większym szokiem – rzeczywisty wynik, czy rozpiętość „oczekiwań” analityków? Bynajmniej nie chcę powiedzieć, że sam bym „typował” lepiej. Ale, po co typować w ogóle? Plusem jest natomiast kuksaniec, który „niewidzialna ręka rynku” wymierzyła rozbrykanej załodze JSW. Po spadku ceny akcji na GPW wartość pakietu objętego przez załogę zmniejszyła się w ciągu kilku minut o 100 mln. Dobre, choć to. Gwiazdowski
06 września 2011"Przyjęcia weselnego nie pamiętam, bo wtedy piłem" - twierdzi pan Gienek Loska, popierający Kongres Nowej Prawicy w nadchodzących wyborach parlamentarnych, najważniejszych dla nas wyborach, z demokratycznych wyborów, które się u nas odbywają, co jakiś demokratyczny czas.. Bo czas w demokracji musi być demokratyczny, bo jaki miałby być? Widziałem nawet zegar z dwunastoma gwiazdkami europejskimi na cyferblacie. Przecież nie monarchiczny.. No i płynie jakoś inaczej: jakby szybciej, w rytm zgiełku i hałasu.. Sztucznym hałasie wywoływanym przez demokratów, żeby zasłonić prawdę.. Ale Pan Bóg - mimo demokracji - nam chyba pomaga, bo zarejestrowaliśmy już 21 okręgów, i nie są to socjalistyczne postulaty Solidarności, ale jak najbardziej realne zarejestrowane okręgi.. 21 okręgów, na 4 - daje nam już ogólnopolski czas antenowy, ale jak uda nam się - niech Pan Bóg nadal nad nami czuwa - zarejestrować dzięki zarejestrowanym 21 okręgom - cały kraj - to dopiero będzie sukces, sukces naszych prawników, którzy pracują w pocie czoła, żebyśmy wzięli udział w nadchodzących bachanaliach.. Ale nie po stronie emocji, ale po stronie prawdy.. Okręg radomski również złożył odwołanie do Państwowej Komisji Wyborczej od decyzji Okręgowej Komisji Wyborczej, która odrzuciła nam z 5200 zgłoszonych podpisów - aż prawie 550.. W każdym razie nie oddajemy broni - teraz walczą prawnicy.. Bo gwardia walczy i umiera, ale się nie poddaje.. My walczymy, wczoraj zawiozłem do Państwowej Komisji Wyborczej w Warszawie nasze odwołanie i teraz czekamy.. Co dalej? Czekamy odrobinę w ciemnościach, bo właśnie nasze nowe państwo - Unia Europejska, od pierwszego września, i to nie roku pamiętnego, ale od ostatniego pierwszego września wprowadziła na terenie państwa ze stolicą w Brukseli nowe przepisy dotyczące żarówek.. Chodzi o administracyjne wycofanie z rynku naszego nowego państwa - żarówek 60 watowych, po wycofanych wcześniej żarówkach 100 i 75 watowych.. Dlaczego czerwoni komisarze tak uwzięli się wycofywać administracyjnie i centralnie żarówek o określonej sile watów? Firmy już produkują 99 VAT-owe, bo jest na nie klient.. I to rynek powinien decydować o tym, jaki produkt na nim zostaje, a jaki nie, a nie czerwoni komisarze, w tym pan Janusz Lewandowski - czerwony komisarz z Polski.. Kiedyś nazywający siebie „liberałem”.. Liberał zakazujący administracyjnie, w imię interesów ideologicznych, produkcji określonego typu żarówek.. Koń by się uśmiał, nie mówiąc o krowach, świniach, kozach, czy innym inwentarzu domowym, z „Folwarku zwierzęcego”.. Liberalizm jest synonimem wolności, a nie decyzji administracyjnych.. Ale używania papieru toaletowego na razie czerwoni komisarze nie zakazują, może, dlatego, że przy jego używaniu nie wydziela się złowieszczy dwutlenek węgla, a tylko smród, co też może być zagrożeniem dla środowiska, ale jeszcze czerwoni komisarze tego nie ustalili, jako prawdę obowiązującą. Bo w socjalizmie europejskim prawda nie istnieje obiektywnie- prawdę się ustala w określonych gremiach, w tym w gremium Komisji Europejskiej, jakoś nie wybieralnej demokratycznie tak jak inne niemające wpływu na decyzje gremia- na przykład Parlament Europejski.. Bo w Komisji Europejskiej zapadają prawdziwe decyzje, niepozorowane demokratycznie.. Ale jak najbardziej prawdziwe i rzeczywiste, stymulowane decyzjami z Rue de Cadet. Dlaczego wspomniałem o papierze toaletowym, jako zagrożeniu dla środowiska naturalnego? Ponieważ w „sercu demokracji”, przy ulicy Rue de Cadet, pardon- Wiejskiej, w sejmowych toaletach, pojawiają się rolki papieru toaletowego z nadrukowanymi dziesięcioma zobowiązaniami dotyczącymi rządu Donalda Tuska. Papier jest koloru szarego i nienajlepszej, jakości, a pod spodem widnieje podpis” Komitet Wyborczy Sojuszu Lewicy Demokratycznej”(???). Dlaczego Sojuszu Lewicy Demokratycznej i dlaczego tylko postulaty Platformy, że tak powiem – Obywatelskiej, a nie wszystkich okrągłostołowych partii demokratycznych? SLD nie przyznaje się do rozpowszechnianych rolek, co oznaczać powinno - w państwie prawa- natychmiastowe śledztwo dotyczące poszukiwania sprawców podszywania się pod inny komitet wyborczy, chociaż programowo taki sam, ale inny w nazwie. Ale takie działania byłyby właściwe w państwie prawa, ale nie w demokratycznym państwie prawa.. Demokratyczne państwo prawa jest zaprzeczeniem państwa prawa, tak jak alternatywą dla normalności- jest demokracja.. W której nam przyszło żyć, w systemie piramidalnych głupstw, demagogii i kłamstwa. No i ciągłych happeningów, żeby zamulić ludowi świadomość.. Jeśli ma być sprawiedliwie społecznie to we wszystkich ubikacjach sejmowych powinny wisieć rolki z szarego papieru, konkretnie cztery rolki, każda rolka dotyczyć powinna jednego ugrupowania parlamentarnego, i zawierać jego postulaty przedwyborcze, żeby zwiedzający Sejm, w czasie otwartym dla demokratycznej publiczności, mogli od czasu do czasu skorzystać z ubikacji sejmowej i móc sobie podetrzeć to i owo, bez strat ekologicznych dla środowiska i w tzw. międzyczasie poczytać sobie i przypomnieć, jakie to sprawy były przedmiotem tumanienia w kolejnych kampaniach wyborczych i ma się rozumieć- demokratycznych. Można byłoby przy okazji utworzyć takie muzeum myśli demokratycznej w Sejmie, gdzie wszystkie te postulaty byłyby do wglądu dla zwiedzających, wypisane zdecydowanie i donośnie, żeby wszyscy widzieli ile to demagogicznych wód przeleciało przez ostatnich demokratyczny lat przez „ serce demokracji”.. Nie tylko przez „ serce demokracji”, ale przez merdia i znalazły się w przestrzeni publicznej.. A byłoby, co zamieszczać.. Ale to później, na razie pani Zyta Gilowska, członkini niepotrzebnej w normalnym państwie, a potrzebnej w demokratycznym państwie prawa, które jest zaprzeczeniem państwa prawa- Rady Polityki Pieniężnej, będzie popierać w nadchodzącej kampanii demokratycznej Prawo i Sprawiedliwość Społeczną, mimo, że demokratyczne prawo zakazuje uczestnictwa w bachanaliach wyborczych członkom niepotrzebnej rady.. Co prawda codziennie członkowie Rady nie ustanawiają wysokości stóp procentowych, jakby tych stóp nie mógł ustalać rynek, ale pieniądze pobierają- i to nie małe pieniądze.. Pani Zyta, w czasie procesu lustracyjnego nazywająca się „Beata” pobiera 26 000 złotych miesięcznie, tak jak inni członkowie Rady.. Na szczęście sąd oczyścił panią Zytę z zarzutów i sprawa jest czysta.. Poparł ja pan kapitan Wieczorek, który w PRL-u- - jako oficer Służby Bezpieczeństwa próbował ją chronić.. Spełniał już wtedy „dobre uczynki”.. W każdym razie demokraci łamią nawet prawo, które sobie ustanowili pod siebie, bo im przeszkadza w momencie, w którym jest im niepotrzebne.. Tacy współcześni jakobini i leninowcy, bo ich duchowy przywódca Lenin twierdził, że” prawo jest przeżytkiem burżuazyjnym”.. I napędzają ten burdel jeszcze bardziej.. Tak jak dawniej w” zamkach odbywały się teleturnieje”.. - jak napisało jakieś dziecko w wypracowaniu, tak dzisiaj odbywają się turnieje demokratyczne na fałszywe argumenty emocjonalne, Żeby ludem pomieść jak najbardziej i najoczywistszej.. Bo „demokrację mamy ładną, i tu kradną, i tam kradną”.. No i ciągłe skandale.. Niektórzy już się upijają, żeby tego wszystkiego nie widzieć.. Ale, żeby na własnym weselu? Panie Gienku Loska? WJR
Zarząd ITI przegonił Murdocha Rupert Murdoch przezywa ciężkie czasy. Do tej pory rządził News Corp. jak swoja własną firmą, mimo ze ma tylko 30% udziałów. Teraz musi tłumaczyć się z afery podsłuchowej w Wielkiej Brytanii (1). Do tego, Murdoch został przegoniony przez zarząd ITI. Parkiet poinformował wczoraj ze Rupert Murdoch, prezes i szef rady nadzorczej koncernu News Corp. otrzymał 12,5 miliona $ premii za miniony rok obrachunkowy a jego łączne wynagrodzenie podskoczyło 47 %, do 33 milionów $. Jego syn James odpowiadający za biznes w Europie i Azji otrzymał 6 milionów $ premii, a jego łączne całkowite wynagrodzenie wzrosło 74 %, do 18 milionów $. Jednak Murdoch junior oświadczył, ze w związku z kontrowersjami związanymi ze skandalem podsłuchowym nie przyjmie premii. News Corps ma wartość giełdowa 43 miliardów $. TVN, polska spółka giełdowa, z której żyje ITI, ma wartość giełdowa tylko 1 miliarda, $ czyli 1/40 wartości News Corp, ale to nie przeszkadza zarządowi ITI w pompowaniu sobie do kieszeni pensji, których wysokość relatywnie do wielkości spółki przyprawiła by o zawrót głowy Ruperta Murdocha. W 2009 roku zarząd ITI zainkasował 33 miliony $, a w 2010 roku 20 milionów $:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/20559,zarzad-za-100-000-000-pln
W porównaniu pensji do wartości giełdowych czy tez do zysków spółek, zarząd ITI przegonił Murdocha, i to znacznie.
Wczoraj Gazeta Wyborcza opublikowała długi artykuł Andrzeja Lubowskiego "Chciwość i rosnące pensje", który opowiada o pompowaniu pieniędzy z amerykańskich korporacji przez chciwe i pazerne zarządy:
Marzenie generałów PRL spełniło się: przegoniliśmy w końcu Amerykę. Stanislas Balcerac
Chciwość i rosnące płace. Rośnie rozwarstwienie płac Kilkudziesięciu amerykańskich miliarderów obiecuje zostawić społeczeństwu większość swego majątku. Kilkudziesięciu milionerów apeluje do Kongresu, aby ich wyżej opodatkować. Te wspaniałomyślne gesty póki, co ani nie zmieniają prawa, ani systemu wartości i zasad moralnych. Można by je, co najwyżej potraktować, jako symptom pożądanej refleksji nad stanem gospodarki i sposób dzielenia się bólem kryzysu. Ale i taki wniosek może być przedwczesny. Demokraci i Republikanie coraz rzadziej znajdują wspólny język, ale co do jednego zdają się ze sobą zgadzać. I jedni, i drudzy wierzą, że trzeba obniżyć stopę podatków, jak płacą amerykańskie korporacje. A tu nagle okazuje się, że w przypadku wielu ogromnych firm podatki, jakie trafiają do skarbu państwa, bledną w zestawieniu z tym, co trafia do kieszeni szefów tychże przedsiębiorstw. Z ogłoszonego właśnie raportu przygotowanego przez Institute of Policy Studies i opublikowanego 31 sierpnia 2011 w "The Washington Post" wynika, że z setki najlepiej w zeszłym roku opłaconych prezesów, co czwarty, czyli dwudziestu pięciu, zarobił więcej niż wyniosły podatki całej firmy. Średnia zysków tych 25 firm wyniosła w 2010 roku 1,9 mld dolarów. Znalazły się wśród nich General Electric, Boeing, eBay, Bank of New York Mellon. Prezesi tych firm - powiedział jeden z autorów raportu - są szczodrze nagradzani za unikanie podatków. 18 z tych 25 korporacji prowadzi działalność gospodarczą w krajach uznanych przez władze USA za raje podatkowe. W 1970 r. przeciętna zarobków szefa w największych amerykańskich korporacjach była 28 razy wyższa niż przeciętna zarobków wszystkich pracowników. W 2005 r. skoczyła do 158 razy i dalej się wspina. Cytowany wcześniej raport Institute of Policy Studies szacuje, że w 2010 proporcja ta wyniosła 325 do 1.
Koniec raju Egalitaryzm nigdy nie był w Ameryce modny. Mało, kto pomstował tu na rozpiętości dochodów, które gdzie indziej uchodzą za nieprzyzwoite. Lecz to się szybko zmienia, gdy miliony ludzi tracą pracę, a współautorzy tej klapy wypłacają sobie i swym adiutantom gigantyczne premie. Badania opinii publicznej wskazują już od ćwierćwiecza, że zdaniem przeszło 60 proc. ankietowanych rozpiętości dochodów w Ameryce przekroczyły granice zdrowego rozsądku. Stany Zjednoczone nie są jedynym krajem, w którym rozpiętości rosną - dzieje się tak w Wielkiej Brytanii, Chinach i Indiach, ale trend ten widać najwyraźniej właśnie w USA. Po Wielkim Kryzysie - po trosze za sprawą Nowego Ładu, po części za sprawą silnych związków zawodowych i ekspansji wysoko opłacanych przemysłów, takich jak stal czy samochody, a także w wyniku progresywnych podatków - luki w dochodach skurczyły się. Boom powojenny był dobry dla wszystkich. W latach 1947-73 płace realne wzrosły o ponad 80 proc., a dochody najbogatszych o prawie 40 proc. Do urawniłowki było wciąż daleko, lecz Ameryka stała się prawdziwym rajem klasy średniej. Zaczęło się to zmieniać, dość nieoczekiwanie i początkowo niezauważalnie, w połowie dekady lat 70. Przemysł, silna baza związków zawodowych, które wymuszały wysokie płace, zaczął tracić grunt. Stal przegrała konkurencję z Azją, potem przemysł samochodowy pod presją Japonii zaczął ostro ciąć koszty, także płacowe. Ewolucja od przemysłu do usług nie sprzyjała ruchowi związkowemu, który znalazł się w odwrocie i nigdy się już nie odrodził. Rozwarstwienie dochodów wzrosło, i to znacznie. Cięcia podatkowe administracji Busha spotęgowały przepaść między najbogatszymi i resztą Ameryki, choćby, dlatego, że dywidendy i zyski kapitałowe są opodatkowane w sposób preferencyjny. Jak ostatnio przypomniał Warren Buffett, efektywna stopa podatkowa dla ludzi o skromnych dochodach jest często wyższa niż dla milionerów.
Bogaty jak prezes Według badań ekonomistów z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley w 1975 r. na najbogatszą jedną dziesiątą procentu przypadało około 2,5 proc. całości dochodów kraju. W 2008 r. udział ten wyniósł 10,4 proc. Dotychczas brakowało informacji na temat tego, kim są ci ludzie. Gwiazdy estrady? Słynni sportowcy? Przedsiębiorcy? Finansiści z Wall Street? Okazuje się, że największą część tego towarzystwa stanowią prezesi firm, często z dość banalnych sektorów, takich choćby jak mleczarnie. Wśród ludzi z tej najwyższej półki dochodowej reprezentującej jedną dziesiątą procentu, a są to osoby o rocznych dochodach powyżej 1,7 mln dolarów, 41 proc. pracuje poza sferą finansów, 18 proc. w sektorze finansowym, 6,2 proc. to prawnicy, 4,7 proc. zajmuje się handlem nieruchomościami, a zaledwie 3 proc. stanowią gwiazdy show-biznesu i sportu. Z badań wynika także, że zarobki szefów największych firm wzrosły w wyrażeniu realnym czterokrotnie w ciągu minionych 40 lat, podczas gdy zarobki 90 proc. Amerykanów nie uległy w tym czasie żadnej zmianie lub nieco spadły. Według danych CIA, która posługuje się tzw. współczynnikiem Ginni jako miarką nierówności, w USA nierówności dochodów są znacznie wyższe niż w Unii Europejskiej i Wielkiej Brytanii i stawiają Amerykę w towarzystwie ubogich krajów tradycyjnie znanych z gigantycznych rozpiętości dochodowych - tuż za Kamerunem i Wybrzeżem Kości Słoniowej i tylko nieznacznie przed Ugandą i Jamajką. W środku lata "The Washington Post" próbował zilustrować to zjawisko na konkretnym przykładzie. Kenneth J. Douglas, prezes dużej firmy mleczarskiej Dean Foods, zarabiał w latach 70. i 80., w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze, 1 milion dolarów rocznie. Mieszkał w domu z czterema sypialniami na bogatych przedmieściach Chicago. Firma dała mu cadillaca, płaciła składki za luksusowy klub golfowy. Prezes uważał, że żyje mu się świetnie, i czasem nie godził się na podwyżki, jakie oferowała rada nadzorcza, twierdząc, że zbyt wysokie zarobki na świeczniku źle wpływają na atmosferę w firmie. Obecny szef tejże firmy zarabia 10 razy tyle (przypominam, że zarobki dawnego prezesa podałem w formie zrewaloryzowanej - minimalnie zarabiał znacznie mniej niż milion), mieszka w willi za 6 mln w pobliżu Dallas, ma 64 akry ziemi w luksusowym Vail w Kolorado, należy do czterech klubów i ma do wyłącznej dyspozycji firmowy samolot Challenger 604 za 10 mln dolarów.
Gwiazdor za sterem Z analiz wynika, że to właśnie ewolucja przepychu, w jakim opływają dziś szefowie firm jest jednym z podstawowych powodów rosnących rozpiętości w dochodach. Kontrola nad zarządzaniem w wielu korporacjach zaczęła przechodzić w ręce charyzmatycznych wizjonerów. Ich cała uwaga skupiła się na tym, aby jak najszybciej i za wszelką cenę wywindować cenę akcji. Po to ich zatrudniano, z tego ich rozliczano. Rekrutacja na szefa zaczęła przypominać werbunek sławnego piłkarza czy koszykarza. Sportowiec miał przyciągnąć tłumy na areny. Szef firmy miał oczarować inwestorów. Skoro słynny tenisista, baseballista czy koszykarz mógł zarobić kilkadziesiąt milionów rocznie, dlaczego nie należy się to komuś, kto napełnia kieszenie akcjonariuszy? Obrońcy wysokich pensji korporacyjnych szefów twierdzą, że zarobki są dziś znacznie wyższe, bo firmy są większe. Tymczasem z badań przeprowadzonych w Massachusetts Institute of Technology i w Banku Centralnym USA na danych sięgających wstecz do 1936 r. wynika, że w latach 50 i 60, kiedy firmy rozwijały się szczególnie szybko, zarobki na świeczniku pozostawały dość stabilne. Szalony wzrost zarobków zaczął się w latach 70. A wówczas firmy rosły nie, dlatego, że się rozwijały, ale dlatego, że się ze sobą łączyły. Był to początek masowej fali fuzji. I wówczas - powiada część ekonomistów - rozmyły się normy społeczne, które hamowały chciwość. W systemie wynagrodzeń zmalało znaczenie płacy podstawowej, a nabrały go premie i opcje: prawo zakupu akcji w określonym przedziale czasowym po z góry ustalonej cenie. Rady nadzorcze mniej czasu poświęcały w ostatnich latach funkcjom nadzoru i stały się bardziej towarzystwem wzajemnej adoracji, które wspólnie grywa w golfa, potakuje prezesowi i rozdziela hojne premie.
Skoro robią to wszyscy... Zdaniem Johna C. Bogle'a, twórcy największego w Ameryce funduszu inwestycyjnego Vanguard, ważnym źródłem problemu jest fakt, że klasa menedżerska przejęła kontrolę nad gigantycznymi przedsiębiorstwami, w których ma nikłe udziały własne, zaś obowiązujący kiedyś moralny absolutyzm - "są rzeczy, których po prostu się nie robi" - zastąpił moralny relatywizm - "skoro wszyscy to robią, to, czemu ja miałbym być inny?". Harold Geneen, prezes ITT, jednej z największych korporacji Ameryki, w wywiadzie dla Forbesa w 1975 r. powiedział, że nie zabiega o podwyżkę, choć być może jego wartość dla firmy jest sześć razy wyższa niż jego zarobki. "Nikt nie dostał takiej podwyżki i nie ośmieliłbym się tego zrobić". A później ludzie nabrali śmiałości. Niektóre firmy są skłonne hamować rozpiętości. Whole Foods, popularna sieć drogich sklepów spożywczych, stawia sobie za cel ograniczyć rozpiętość płac do 1:19. W 2010 r. średnie roczne zarobki wyniosły tam 37 tys. dolarów, co oznacza pułap płac na poziomie 705 tys. dolarów. Ale pułap ten dotyczy płacy zasadniczej. Nie obejmuje premii ani akcji i opcji. Gdy się je doda, to okazuje się, że prezydent Whole Foods zarobił 4,6 mln dolarów. Dziś wielkie korporacje Ameryki niczym ogromną tajemnicę traktują dane obrazujące jak zarobki szefa mają się do przeciętnych w firmie. 81 znanych firm, w tym takie jak McDonald's, IBM, General Dynamics czy American Airlines, lobbuje przeciwko propozycji obowiązkowego przedstawiania takich danych. W ubiegłym tygodniu propozycja takich zasad poległa w komisji Izby Reprezentantów.
Andrzej Lubowski
Bronisław Geremek - wywiad z 1981 roku (fałszywka SB) Tekst danego wywiadu poza tym odbito w 33 ścisłe numerowanych egzemplarzach i przekazane następującym osobom: Edwardowi Ochabowi, Janowi Karolowi Wende, Leonowi Chainowi, i całemu kahałowi, czyli zarządowi gminy żydowskiej. Podajemy w całości fragment wywiadu wyłączony z druku przez „Politykę”, a wydrukowany w powielaczowym periodycznym wydawnictwie pod tytułem „Solidarność Radia i Telewizji” /biuletyn wyłącznie do użytku wewnętrznego/. Otrzymała poza tym centrala propagandowa gminy: Jerzy Morawski, Władysław Matwin, Artur Starewicz, Michał Brodzki, Adam Schaff. Również wszyscy przewodniczący zespołów I, II, III, i IV oraz kierownicy sekcji Radia i Telewizji: Gdańsk, Wrocław, Łódź, Kraków, Katowice, Lublin, Szczecin, Olsztyn, Poznań, Rzeszów, Białystok, Kielce.
Prawdziwe oblicze podstępnego i zbrodniczego żyda-komunisty Berele Lewartowa – vel Bronisława Geremeka Niżej zamieszczamy ów niepublikowany w „Polityce” fragment.
Hanna Krall: Panie profesorze… Bronisław Geremek: Ten tytuł należy mi się już od dawna, ale niech go pani nie używa, ciągle jestem tylko docentem.
Hanna Krall: Ale przecież otrzyma pan godność profesora, musi pan ją otrzymać. Bronisław Geremek: To prawda i chyba już niedługo. Teraz, kiedy Gieysztor jest Prezesem PAN, Madejczyk nie odważy się przeciwstawiać wnioskowi o wystąpienie do Rady Państwa o profesurę dla mnie.
Hanna Krall: No to ja będę mówiła: panie Profesorze, a w tym, co będzie szło do druku zmienimy na: panie Docencie. A wiec, panie Profesorze, musze powiedzieć, ze mojemu szefowi redakcyjnemu ogromnie zależy na tym wywiadzie, a ścisłe mówiąc na tym, aby zapewnić pana wybór do Komisji Krajowej na Zjeździe w Gdańsku. Bronisław Geremek: Wiem sam dobrze, że coraz więcej delegatów patrzy nam na ręce coraz to z większą nieufnością. Muszę przyznać, że nie wiem, czy Rakowski dobrze robi inspirując ten wywiad, mogą się ludzie zorientować, że ja i Rakowski gramy tę samą melodię, tylko na innych fortepianach i w innych salach koncertowych… Przepraszam, kto tu zaglądał?
Hanna Krall: Nikt ważny. To Bijak. Zastępca Rakowskiego. Bronisław Geremek: Musicie go tutaj trzymać? Przecież to…
Hanna Krall: Jeden Polak musi tu być. Zdarza się, że przychodzi to redakcji ksiądz. Kto ma wówczas z nim rozmawiać? Może Passant? Jeżeli taki ksiądz dobrze pamięta lata 1949-1956, to może się zdarzyć, że w areszcie albo na hołdowniczym zebraniu księży-patriotów przesłuchiwał go Roman Zambrowski. A przecież Danek kubek w kubek podobny do swego wujka. Jego matka to rodzona siostra Romana.
Bronisław Geremek: Wszystko jedno, w takiej redakcji jak „Polityka” to ja bym był bardziej ostrożny. Pokłóci się o wierszówkę, a potem opisze was w „Rzeczywistości”.
Hanna Krall: Nie pan wypluje to słowo, takie brzydkie, niech pan lepiej powie, profesorze, do czego mamy się przygotować w gazecie – strategicznie i taktycznie. Bronisław Geremek: O samym zjeździe gdańskim nie będę pani mówił, bo Marta Wesołowska zrobi to genialnie. Ostatecznie od dawna siedzi w KOR i zna dokładnie wszystkie niuanse. Ale trzeba dać cale wsparcie ogniowe kilku niezwykle ważnym sprawom: Ustawie o Samorządzie Społecznym, o społecznej kontroli nad radiem i telewizja, a i nad prasa także. Ustawa o samorządzie przedsiębiorstw otwierającą możliwości tworzenia spółek polsko-zagranicznych, socjalistyczno-kapitalistycznych ma tutaj węzłowe znaczenie. To jest wprawdzie główne zadanie dla Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego, który ten problem postawił mocno zaraz po Nadzwyczajnym Zjeździe Delegatów Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich w październiku ubiegłego roku, ale to musicie Wy wszyscy, bo to jest nakaz Gminy, położyć jak największy nacisk. Równocześnie trzeba wysunąć także na główny plan projekt ustawy o podwójnym obywatelstwie dla wszystkich, którzy kiedykolwiek na terytorium Polski mieszkali i obojętnie gdzie przebywają dziś, i ich prawni następcy również.
Hanna Krall: Nie chwyciłam jeszcze, czemu to takie ważne już w tej chwili. Bronisław Geremek: Bo kuć żelazo trzeba wtedy kiedy jest gorące, a historia nie zwalnia biegu, kiedy się ja kijem pogania. Znała pani profesora Wykę?
Hanna Krall: Tak, poznałam go osobiście w Krakowie, a poza tym czytałam wszystko, co napisał w książkach i periodykach. Bronisław Geremek: Wszystko? Naprawdę wszystko? A jego rozmowę historyczno-socjalistyczna pod tytułem „Gospodarka wyłączona” też pani zna?
Hanna Krall: „Gospodarka wyłączona”? Przecież on nie zajmował się nigdy historia gospodarcza! Bronisław Geremek: Ale się na tym znal, zresztą rozmowę napisał z osobistej inspiracji Jakuba Bermana i Romana Zambrowskiego, ogłoszoną w pierwszym numerze miesięcznika „Twórczość” z 1945r. Wyka był zresztą naczelnym redaktorem tego miesięcznika. Nie będę pani odsyłał do biblioteki na Foksal. Mam ten numer przy sobie, bo jest mi bardzo potrzebny do opracowania memoriału dla kilku osób z najwyższego kręgu władzy, a i dla tych kilkunastu, którzy stoją ponad oficjalnym kręgiem władzy ludowej w Polsce. Trzeba obejmować wszystkich i to wszystkich. Poszukajmy, poszukajmy! Jest: strona 156, 157 i 158. Rozdział: „Żydzi i handel polski”. Centralnym faktem psychogospodarczym lat okupacji jest na pewno znikniecie z handlu i pośrednictwa milionowej masy żydowskiej. Znikniecie, kiedy dzisiaj liczyć trzeba niedobitków, definitywnie i ostatecznie. Natomiast faktem mniej znanym, chociaż równie ważnym, jest próba inercyjnego i automatycznego wejścia żywiołu polskiego na miejsce opuszczone przez Żydów. Dlatego nazywam to wejściem inercyjnym i automatycznym, ponieważ cały ten proces, mówiąc krótko i brutalnie, miał ze strony wchodzących na puste miejsce taki obraz: na miejsce nieochrzczonych ochrzczeni, ale z cala ohyda psychologiczna: kanciarze, handlarze, wyzyskiwacze. Psychologia związana z funkcja społeczną, a nie przynależnością narodowa. Cała radość „trzeciego stanu” sprowadza się właściwie do nadziei: nie ma Żydów, wejdziemy na ich miejsce niczego nie zmieniając, a wszystko dziedzicząc z nałogów, które narodowi moraliści uważali za typowe dla psychiki żydowskiej, ale tym razem będzie to narodowe. Cechy cacy i tabu. Pominie tu pani ten fragment wywodów Kazimierza Wyki, gdzie zawarta jest obrona żydowskiego stanu posiadania w ekonomice dawnej i przedwojennej Polski. Czytajmy na stronie 157. Powiedzmy wyraźnie: nieszczęściem polskiego życia gospodarczego nie było to, ze wszędzie, od straganu po największy bank, przodowali w nim Żydzi. Nieszczęściem było to, ze procesy gospodarczo-handlowe były u nas wyłączone z normalnej tkaniny życia państwowego. Kontaktowały z nią tylko podatkiem, wymykały cygaństwem oraz przekupstwem.
Hanna Krall: A nie sadzi pan, panie profesorze, ze ten właśnie dystans od tego, co pan nazwał „tkanina moralna życia państwowego” był właśnie na rękę tym wszystkim, którzy w Polsce władali „od straganu aż do największego banku”. Bronisław Geremek: Podzielam pani pogląd, ale ja referowałem pogląd Wyki, który w interesującej nas materii przechodzi na stronie 158 do sedna swego wywodu, bynajmniej nie o teoretycznym znaczeniu. Potępia mocno Polaków, ze sięgnęli po spadek po wymordowanych Żydach, acz w potępieniu tym jest ogromna przesada, bo mienie Żydów zrabowali Niemcy, a Polacy, jeśli któryś to potrafił czy tez musiał, zajęli się jedynie handlem, bez którego życie nie mogło przecież istnieć. Nie nasza jednak sprawa wydawanie dobrego świadectwa Polakom. Wyka tez pisze dla naszych żydowskich interesów prawidłowo i korzystnie. Wiadomo, ze do kości zbierają się zawsze hieny, nigdy lwy.
Hanna Krall: Jakie to ladne. Musze sobie to zapisać. Może się przydać. Bronisław Geremek: I dalej nieoceniony Kazimierz Wyka, ale pytanie znacznie donioślejsze, czy formy, w jakich się ta eliminacja dokonała i sposób, w jaki społeczeństwo nasze pragnęło i pragnie ja zdyskontować były moralne i rzeczowo do przyjęcia? Otóż chociażbym tylko za siebie odpowiadał i nie znalazł nikogo, kto by mi zawtórował, będę powtarzał nie, po stokroć nie. Te formy i nadzieje były haniebne, demoralizujące i niskie. Skrót, bowiem gospodarczo-moralnego stanowiska przeciętnego Polaka wobec tragedii Żydów wygląda tak: Niemcy mordując Żydów popełnili straszliwa zbrodnie. My byśmy tego nie zrobili. Za te zbrodnie Niemcy poniosą kare. Niemcy splamili swoje sumienie, ale my – my już teraz mamy korzyści i w przyszłości będziemy mieć same duże korzyści, nie plamiąc sumienia, nie plamiąc dłoni krwią. Trudno o paskudniejszy przykład moralności murzyńskiej, jak takie rozumowanie naszego społeczeństwa.
Hanna Krall: Panie profesorze, ależ Wyka nie ma racji. Przecież społeczeństwo polskie w całej swojej masie współczuje Żydom, a i w miarę możliwości pomagało Żydom z narażeniem własnego życia. Bronisław Geremek: Nie jest ważne, co było, ale jest ważne, co ma być. Czytajmy wiec z jubilerska wprost precyzja profesora Kazimierza Wyki, który dane mu przez Bermana zamówienie wykonywał arcykosztownie i w nakazanym terminie. Już w pierwszym numerze „Twórczości” formy, jakimi Niemcy likwidowali Żydów spadają na ich sumienie. Złoty ząb wydarty trupowi będzie zawsze krwawił, choćby nikt nie zapamiętał jego pochodzenia. Dlatego nie wolno nam dozwolić by taka reakcja była zapomniana lub utrwalana inna, bo jest w niej małostkowe tchnienie nekrofilii. Mówiąc prościej, ze, jeżeli tak już się stało, ze nie ma Żydów w gospodarczym życiu polskim, to nie będzie ciągnąc korzyści warstwa ochrzczonych sklepikarzy. Prawo do korzyści posiada cały naród i państwo. Na miejsce zlikwidowanego handlu żydowskiego nie może wejść identyczny i strukturalnie psychologiczny handel polski, bo wtedy cały proces nie posiadałby najmniejszego sensu. W okresie prowizorium okupacyjnego szedł zaś taki handel i sadzi, ze już się rozsiadł na wieczne wieki.
Hanna Krall: To teraz dopiero rozumiem, dlaczego to w 1948 roku ogłosił Hilary Minc „Bitwę o handel” i najpierw z torbami puścił polskich kupców i rzemieślników przy pomocy domiarów podatkowych, a następnie upaństwowił wszystko, spółdzielnie praktycznie także, by Polacy nigdy nie handlowali po wieki wieków. Bronisław Geremek: Tego pani nie może pamiętać. Jest pani przecież za młoda.
Hanna Krall: Wtedy w 1948 roku byłam małą dziewczynką, ale o bitwie pana Minca o handel słyszałam wiele razy. Bronisław Geremek: No to teraz usłyszy pani znowu, ale o tym nikomu i nigdy nie będzie pani opowiadać. To jest największa tajemnica. W najbliższym czasie nasi powrócą do handlu i produkcji w Polsce.
Hanna Krall: Skąd pan weźmie tylu Żydów? Kto im da przedsiębiorstwa? Kto da pieniądze? Bronisław Geremek: O naszej „Solidarności” to już pani zapomniała? Jeszcze beda prosić żeby Żydzi brali te przedsiębiorstwa.
Hanna Krall: Jeszcze nie obejmuję myślą i wzrokiem duszy tej operacji, ale już cieszy mnie ona ogromnie. Bronisław Geremek: Jest ustawa o samorządzie przedsiębiorstwa? Jest? Mogła być dla nas jeszcze lepsza, ale i to wystarczy. Przewiduje ona, ze mogą być tworzone spółki prywatno-samorządowe i spółki prywatno-państwowe. Przewiduje. Co jest potrzebne na rozruch takiej spółki? My wiemy dobrze. Pieniądze! A kto ma dziś pieniądze na takie interesy? Może Polacy? Nie, ja Polaków w tym interesie, jako udziałowców nie widzę. Pieniądze dadzą Żydzi! Głowę do interesu tez Żydzi i pytała pani: „skąd wezmę tylu Żydów?” Ano na szczęście ludu Izraela, już są. Przez 38 lat populacja odrodziła się: w Izraelu, Europie Zachodniej, Związku Radzieckim. Kiedy tylko uchwalimy ustawę o podwójnym obywatelstwie i prawie swobodnego wyboru miejsca zamieszkania oraz podróżowania do Polski tam i z powrotem - w zależności wyłącznie od chęci zainteresowanego takiego z podwójnym obywatelstwem polskim. Z kadrami do zreprywatyzowanego przemysłu, rzemiosła i handlu nie mamy najmniejszego kłopotu. A warsztaty pracy stoją otworem, a nawet i puste. Opłaciło się nam doprowadzić je do takiego stanu, do takiej żałosnej ruiny. W takim stanie beda dawać je nam za darmo i jeszcze całować w rękę, aby była praca dla Polaków i trochę na rynek.
Hanna Krall: Dlaczego tylko trochę na rynek wewnętrzny? Bronisław Geremek: Bo te zakłady beda produkować na eksport, a nie na rynek.
Hanna Krall: A jak „Solidarność” będzie ta produkcje wysyłana na eksport zatrzymywać na granicy albo w portach? Bronisław Geremek: Jaka „Solidarność”? Jak to wszystko się nam uda, to „Solidarność” będzie kijem naganiała swoich członków i partyjnych tez do ostrej i wytężonej pracy w nadziei, ze samorząd zbliży ja do zysków na horyzoncie? Te zyski beda, jak pęczek marchwi przed łbem osła, aby stale ciągnął ten nasz ciężki wóz.
Hanna Krall: Panie profesorze, wydaje mi się, ze pan niezbyt lubi Polaków! Bronisław Geremek: Niezbyt lubię? Takie określenie jest niezbyt ścisłe! Ja ich po prostu nienawidzę. Tak nienawidzę, że nie wiem jak to wyrazić słowami.
Hanna Krall: Ale przecież pana i pana matkę uratował właśnie Polak! Bronisław Geremek: To prawda. Stefan Geremek ukrył nas oboje w Zawichoście. Później nawet, kiedy było już jasne i pewne, że mój ojciec Borys Lewartow – nauczyciel ze szkółki rabinackiej, zginał w getcie warszawskim, ożenił się z moja matka. Niemniej jednak jak od dziecka musiałem ukrywać swoje pochodzenie i nie jeden raz bluźniłem przenajświętszemu, niech będzie sławione imię jego po wieki wieków, ze stworzył mnie właśnie Żydem! A zresztą, czytała chyba pani pamiętniki Emanuela Gingelbluma?
Hanna Krall: Oczywiście. Przecież pisałam książkę o getcie warszawskim i bohaterach Żydowskiego Ruchu Oporu. Bronisław Geremek: No, to co pewnego razu powiedzieli Żydzi, którzy razem z Gingenblumem ukrywani byli w bunkrze przy ulicy Wolskiej przez ogrodnika Marczaka i jego rodzinę? Pamięta pani, panno Hanko?
Hanna Krall: Tak. Pamiętam. Mówili: Nienawidzimy Polaków, bo im jest lepiej niż nam. Bronisław Geremek: No, to teraz nie będzie się pani zastanawiać, że cały ruch społeczny, który tworzymy oraz ożywimy go najróżnorodniejszymi nurtami politycznymi, ma na celu doprowadzić do takich zmian w strukturze państwowo-gospodarczej Polski, aby Żydom w Polsce żyło się zawsze lepiej jak Polakom.
Źródło: http://grypa666.wordpress.com/ więcej na:
czerwonykiel.blogspot.com/2011/09/bronisaw-geremek-wywiad-z-1981-roku.html
Michalkiewicz w “hollywoodzkim kinie”. Nasz redaktor znów oskarżony o antysemityzm Z małej chmury duży deszcz. Po raz kolejny Stanisław Michalkiewicz został oskarżony o antysemityzm. Tym razem za sprawą wstępu do książki. Z końcem sierpnia ukazała się książka „Nieznana wojna. Hollywood przeciwko Polsce. 1939-45” autorstwa Mieczysława Biskupskiego, amerykańskiego historyka polskiego pochodzenia. Opisuje ona nieznany epizod z czasów wojny, kiedy amerykański przemysł filmowy w bezpardonowy sposób atakował Polskę i Polaków. Wstęp do wydania polskiego został napisany przez Stanisława Michalkiewicza. Książka została zauważona dość szybko, zwłaszcza przez media liberalne. Wstęp do książki został przyjęty dość negatywnie. Rozpoczęła się fala ataków. Pierwszy przypuścił red. Michał Oleszczyk z Tygodnika Powszechnego oskarżając autora wstępu o „jadowity i bezwstydny antysemityzm”, szerzenie stereotypów oraz uznawanie Protokołów Mędrców Syjonu za autentyczne itp. Uznał też, że wstęp Michalkiewicza został umieszczony samowolnie, bez zgody autora. Kolejny atak przypuściła Gazeta Wyborcza, podkreślając, że książka jest dobra jednak Michalkiewicz – zły. Gazeta poleciła czytelnikom wyrywanie jego wstępu! O poprosiliśmy o skomentowanie sprawy przez red. Michalkiewicza oraz wydawcę książki – Jana Fijora.
Stanisław Michalkiewicz: Nie traktowałbym tego, jako jakichś “ataków”, czy “nagonki” na mnie. Wydaje mi się, że pan Michał Oleszczyk chce tylko dać dowód swojej czujności i gorliwości, zapewne licząc na to, że zostanie zauważony i następnie, – kto wie – może nawet awansowany do rangi autorytetu moralnego? Niech mu tam będzie na zdrowie tym bardziej, że w ten sposób zrobił książce reklamę. Wprawdzie “Tygodnik Powszechny” jest dzisiaj pismem niszowym, ale jest kryzys i nie wypada grymasić. Pan Oleszczyk krytykuje mnie za “bezwstydny i jadowity antysemityzm”. Widocznie dla czegoś uważa, że antysemityzm powinien być wstydliwy i aksamitny. Bóg z nim; w jego wieku też pewnie bym się pilnował, żeby broń Boże nikomu ważnemu się nie narazić. Znacznie ciekawsza jest jego opinia, jakobym we wstępie upchnął wielką ilość “stereotypów i potwarzy”. Chodzi mu zwłaszcza o sugestię, iż kultura żydowska charakteryzuje się szczególną skłonnością do fałszowania i mitologizowania prawdy historycznej. Nie wiem, dlaczego traktuje tę opinię, jako “potwarz”, skoro w tym samym zdaniu zarzuca mi, że nie napisałem, iż jest to właściwość typowa dla wszystkich kultur. Ta metoda przypomina mi czasy stalinowskie, kiedy to – żeby coś zauważyć – trzeba było na wszelki wypadek asekurować się cytatami z Lenina lub Stalina. Wracając do meritum warto zwrócić uwagę, że pan Oleszczyk w gruncie rzeczy zgadza się ze mną, a tylko ma pretensję, że ograniczyłem swoje spostrzeżenia do kultury żydowskiej. Wyjaśniam tedy, że ograniczyłem, bo przedmiotem mojego zainteresowania nie były w tym momencie wszystkie kultury, tylko ta jedna. Nawiasem mówiąc, rozbawił mnie uwagą, że “ciekawe”, co bym powiedział na równie zdroworozsądkową analizę niepokalanego poczęcia. Wychodząc naprzeciw ciekawości pana Oleszczyka pragnę zwrócić jego uwagę, że chyba nie wie, co oznacza niepokalane poczęcie. Najwyraźniej myśli, że chodzi o sposób, w jaki Maria poczęła Jezusa – tymczasem niepokalane poczęcie oznacza tylko tyle, że Maria nie była obciążona grzechem pierworodnym. Dla człowieka wierzącego w Boga niepokalane poczęcie nie przedstawia żadnych trudności intelektualnych, bo immunizowanie jakiegoś człowieka od grzechu pierworodnego nie powinno dla Boga Wszechmogącego stanowić jakiegoś problemu. Tymczasem biblijne opowieści o plagach, rozstąpieniu się wód Morza Czerwonego i tak dalej, dotyczą zjawisk przyrodniczych, podobnie jak ucieczka z Egiptu – wydarzeń historycznych, które nie tylko można, ale nawet wypada krytycznie weryfikować, posługując się m.in. zdrowym rozsądkiem. Oczywiście domyślam się, że wśród współczesnych naukowców, zwłaszcza zatroskanych o swoją karierę, liczba tematów tabu narasta w postępie geometrycznym, ale ja należę do zupełnie innej generacji i tematów tabu nie uznaję. Na koniec wdzięczny jestem panu Oleszczykowi za zachętę do kupowania znakomitej książki prof. Biskupskiego, nawet, jeśli radzi kupującym, żeby wycięli z niej kartki z moim wstępem. Nawiasem mówiąc, jest to zalecenie prawie identyczne z tym, jakie redakcja Wielkiej Encyklopedii sowieckiej skierowała do swoich subskrybentów, przysyłając im po zamordowaniu Wawrzyńca Berii nową stronę z hasłem na literę “B” oraz zalecając wycięcie dawnej strony i wklejenie nowej. Znawcy Związku Radzieckiego twierdzili, że w ZSRR wszyscy dokładnie tak zrobią. Ciekawe, zatem, ilu nabywców książki prof. Biskupskiego zastosuje się do rady pana Oleszczyka. To byłby nawet niezły sprawdzian postępów tzw. świadomej dyscypliny w naszym nieszczęśliwym kraju… (Michalkiewicz)
Jan Fijor: Dowiedziałem się od autora, już po wydaniu książki, ze w Pan Michalkiewicz ma “etykietę antysemity”. W związku z tym był niezadowolony z tego, ze właśnie Michalkiewicza wybrałem na autora wstępu. Wyjaśniłem wiec, że znam Stanisława od lat i nigdy nie dopatrzyłem się w jego zachowaniu antysemityzmu, a wybrałem go, bo świetnie pisze i jest człowiekiem uczciwym intelektualnie. Autor podziękował, trochę ponarzekał, ale wydało mi się, że jest przekonany. Widocznie po interwencji dziennikarz Tygodnika Powszechnego, któremu tekst Michalkiewicza nie spodobał się, o czym powiadomił autora, p. Biskupski wpadł w panikę i zaczął współpracować z dziennikarzem “Tygodnika Powszechnego” w tropieniu spisku przeciwko jego książce. W jego mniemaniu bronił siebie przed zarzutem antysemityzmu. Tymczasem nie stało się nic. Środowisko Hollywood jest mocno żydowskie, lecz stwierdzenie tego faktu nie oznacza antysemityzmu, a raczej uznanie, podziw i może zazdrość dla talentów artystycznych Żydów, i to głównie Żydów pochodzących z Polski. Wydałem już ponad 110 książek i nigdy nikogo nie pytałem o zgodę na dołączenie do książki wstępu. Kilka razy prosiłem oto autorów, w większości pisałem sam lub prosiłem innych. Staram się, żeby wstępy były oryginalne, dobrze napisane, żeby zachęciły do przeczytania książki. Tym bardziej, gdy książka – tak jak “Nieznana wojna. Hollywood przeciwko Polsce” Biskupskiego – jest sama w sobie świetna. Tylko tyle. Chciałem, aby wstęp napisał red. Krzysztof Kłopotowski, który zna się na filmie, na Hollywood, wiele lat mieszkał w USA. Niestety przez kilka miesięcy nie udało mi się go namierzyć. Drugim na mojej liście był Stanisław Michalkiewicz. Tymczasem dziennikarz Tygodnika Powszechnego uznał, że czytelnicy to banda ciemniaków, którzy nie maja własnego zdania i muszą wpaść w pułapkę michalkiewiczowego “antysemityzmu”. Obraził inteligencje tych ludzi, nas samych, a przy okazji zrobił niezłą zadymę. Być może chciał się w ten sposób wylansować? (Fijor) Epilog całej sprawy jest dość standardowy. Autor książki miał przyjechać do Polski i wziąć udział w promocji. Wszystko było już uzgodnione, jednak pod naciskiem lewicowych mediów ostatecznie odmówił przyjazdu. Pokazuje to tylko, że oskarżenie o antysemityzm jest cały czas dość potężną bronią w arsenale poprawnych politycznie mediów… Franciszek Majer
Protokół Millera, czyli farsy ciąg dalszy Komisja Millera opublikowała będący uzupełnieniem wcześniejszego raportu protokół, który - według zapowiedzi - miał zawierać „szczegółowe opisy działań polskich ekspertów” ws. katastrofy smoleńskiej. Niestety - ani w protokole, ani w jego załącznikach żadnego opisu działań „polskich ekspertów” nie umieszczono. Dzisiejsza depesza PAP brzmi: „Cały protokół ma 71 stron, razem z załącznikami liczy ponad 1000 stron. Jak już wcześniej mówili członkowie komisji, jest on całkowicie spójny z raportem. Zawiera natomiast szczegółowe opisy działań polskich ekspertów, m.in. przeprowadzonych eksperymentów”. Przejrzeliśmy całość opublikowanego materiału. Ani w protokole, ani w jego załącznikach nie ma żadnego „szczegółowego opisu” działań ekspertów, nie ma też żadnych opisów przeprowadzonych eksperymentów.
Skoki na spadochronie W zaprezentowanym w lipcu 2011 r. raporcie Millera mogliśmy przeczytać, że na wraku „nie stwierdzono śladów detonacji materiałów wybuchowych”. Lakoniczność tego stwierdzenia pozwalała przypuszczać, że w zapowiadanym protokole znajdą się informacje, kto, kiedy i w jaki sposób przeprowadził badania pirotechniczne. Należało też sądzić, że eksperci podadzą nazwy środków wybuchowych, których obecność wykluczono. Protokół nie odnosi się jednak do tej kwestii nawet słowem (!). Dokument nie zawiera także opisu działań polskich ekspertów na miejscu katastrofy. Na łamach „Gazety Polskiej” pytaliśmy, dlaczego członkowie komisji Millera nie zaprezentowali w raporcie własnych zdjęć drzewostanu wokół terenu katastrofy, skoro byli tam rzekomo przez 11 dni. Zadawaliśmy też pytanie, jak obliczono, że samolot mógł stracić fragment skrzydła po uderzeniu w brzozę, a potem obrócić się o 180 st. Pytaliśmy również o wyliczenia dotyczące przeciążenia w chwili katastrofy, które miało według Rosjan i komisji Millera wynosić aż 100 G (stukrotność wartości przyciągania ziemskiego), oraz o analizę rozrzutu części samolotu i ekspertyzę dotyczącą ich zniekształceń (wiele elementów zostało rozerwanych, a niezgniecionych). Wszystkie te pytania pozostały bez odpowiedzi; protokół nie odnosi się do nich w żaden sposób. W dokumencie zawarto za to tak niezwykle ważne informacje jak... liczba skoków spadochronowych wykonanych przez kpt. Protasiuka i nawigatora czy liczba treningów poszczególnych członków załogi z wykorzystaniem kamizelki i łódki ratunkowej.
Miller czytał tekst w „GP”? Jeszcze kilkanaście dni przed publikacją protokołu na pytanie dziennikarzy "Gazety Polskiej", dlaczego komisja Millera nie opublikowała pełnej wersji stenogramów rozmów z kokpitu Tu-154, MSWiA odpowiedziało: "Stenogramy zapisów CVR publikowane są jedynie w zakresie niezbędnym do udokumentowania przebiegu zdarzenia lotniczego". Dzień po tym, jak w "Gazecie Polskiej" ukazał się tekst atakujący komisję Millera za utajnienie stenogramów, Ministerstwo zmieniło zdanie i zapowiedziało publikację całości rozmów z kokpitu. Pełne stenogramy rozmów w kabinie pilotów i rozmów ze smoleńskiej wieży (sporządzone przez Centralne Laboratorium Kryminalistyczne Komendy Głównej Policji) znalazły się w załączniku nr 8 do protokołu. Nie ma w nich rewelacji, choć eksperci odczytali wiele komend, które potwierdzają wcześniejsze ustalenia, że piloci nie lądowali, lecz próbowali odejść "na drugi krąg". Stenogramy wykluczyły też naciski ze strony pasażerów samolotu. Zaskakujący zwrot MSWiA w sprawie stenogramów może cieszyć. Jest szansa, że ich dokładna analiza pomoże wyjaśnić wiele dziwnych niejasności związanych z treścią raportu Millera i zweryfikować raczej wątpliwą dokładność synchronizacji zapisów rejestratora rozmów z zapisami tzw. polskiej czarnej skrzynki (ATM-QAR).
Przyznali się do kradzieży Protokół komisji Millera, a raczej jego integralna część zatytułowana „Informacja dotycząca wykorzystanych materiałów”, potwierdza wcześniejsze doniesienia „Gazety Polskiej”, że eksperci wykorzystali w raporcie ukradzione zdjęcia. W „Informacji” czytamy m.in.: "W przygotowaniu Raportu Końcowego, Protokołu oraz Załączników wykorzystano, między innymi, następujące materiały: (...) zdjęcie samolotu Tu-154M nr 101 w konfiguracji do lądowania wykonane przez Pana Roberta Lyons zamieszczone w galerii internetowej
(...) materiały pochodzące ze strony Pana Siergieja Amielina; zdjęcie kabiny załogi samolotu Tu-154M nr 102 zamieszczone w internetowej galerii zdjęć www.airlines.net". Komisja stwierdziła, więc wprost - co jest wydarzeniem bez precedensu - że po pierwsze: ukradła cudze zdjęcia (poszkodowany autor jednej z fotografii otrzymał już zresztą odszkodowanie), a po drugie: że oparła swoją teorię „pancernej brzozy” na zdjęciach rosyjskiego dziennikarza Siergieja Amielina, który - przypomnijmy - uważa, że „nie ma podstaw, by zarzucać MAK stronniczość”. Co ciekawe - eksperci Millera przyznali, że skopiowali fotografie Amielina z jego strony internetowej, a nie z karty pamięci aparatu. To całkowita amatorszczyzna, gdyż zdjęcia pozyskane w ten sposób są dużo niższej, jakości, nie mówiąc o tym, że mogły zostać wcześniej odpowiednio „poprawione” i zmontowane. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Tam gdzie zaczyna się wojsko, kończy się logika - czas rozrachunków Wspominam katastrofę Casy, jest to uzupełnienie moich tekstów o katastrofie pod Smoleńskiem (Tekst powstał 17-03-2008).
Dwudziesty trzeci dzień stycznia 2008 roku zapamiętany będzie przeze mnie, jako dzień szczególny. Katastrofa polskiego, wojskowego samolotu transportowego CASA C-295 stała się kanwą wszystkiego, co na ten temat udało mi się dowiedzieć aż do chwili obecnej. Dokonując analizy wszystkich dostępnych.......... informacji na temat tego zdarzenia już po tygodniu wiedziałem, że będzie to wyjątkowo trudne zadanie. Nie będę ukrywał, że mam powody natury osobistej, aby tę sprawę nawet w sposób nie profesjonalny wyjaśnić na tyle, by odnaleźć wiarygodne przyczyny tej tragedii. Oczywiście wydaje się, że powołana do wyjaśnienia takich wypadków Komisja Badań Wypadków Lotniczych musi wyświetlić wszystkie wątki i z pewnością wykona swoją pracę, ale czy rzetelnie? Jestem przekonany, że tak właśnie jest, inną sprawą jest to, że tylko część informacji trafi do mediów, a w efekcie do nas. Gdyby to wszystko było takie jasne i proste zapewne nigdy bym się tym nie zajął, a w tym konkretnym przypadku istnieje tak wiele mylnych, krzywdzących, kłamliwych opinii uzupełnionych dodatkowo kompletną dezinformacją pochodzącą zarówno z mediów, polityków jak i ze strony wojskowych, że zwyczajnie można uznać, iż żyjemy w czasach sięgających lat siedemdziesiątych jednak poprzedniego stulecia! Tekst, w którym chcę ukazać swój punkt widzenia zawiera praktycznie wszystko, co można było zebrać w tak krótkim czasie, może właśnie, dlatego lepiej jest zaczekać dłużej aby mieć jasność tego, że ilość nieścisłości i błędów będzie możliwie najniższa. Swój wywód oparłem na opiniach ludzi stanowiących swoiste autorytety w swojej branży. Nie zabraknie słów wypowiedzianych przez wojskowych, cywilów, dziennikarzy oraz publicystów, jednak konkluzję stanowić będzie mój i tylko mój osąd, chociaż zanim zdecydowałem się cokolwiek o tym zdarzeniu powiedzieć konsultowałem się ze swoimi przyjaciółmi, kolegami, których uważam za jedynie kompetentnych w dziedzinie, którą luźno określam, jako militarną. „Tam gdzie zaczyna się wojsko, kończy się logika” to jedyny trafiony tytuł tego, z czym mamy do czynienia obecnie.
Wstęp To już się zdarzyło i czasu nie możemy cofnąć. Na ręce rodzin, przyjaciół, znajomych pilotów, którzy zginęli w katastrofie lotniczej pod Mirosławcem składam szczere kondolencje i wierzę w to, że mój punkt widzenia, choć w niewielkim stopniu pomoże w ujawnieniu wszystkich elementów tej tragedii. Nie wskrzesi to żołnierzy, jednak być może pozwoli w przyszłości uniknąć kolejnych niepotrzebnych tragedii. W wypadku lotniczym zginęli
Pasażerowie:
Z 1. Brygady Lotnictwa Taktycznego w Świdwinie:
- generał brygady Andrzej Andrzejewski – dowódca brygady
- podpułkownik pilot Zdzisław Cieślik – szef szkolenia
- major pilot Robert Maj - szef sekcji szkolenia lotniczego
- major Mirosław Wilczyński - szef sekcji techniki lotniczej
Z 12. Bazy Lotniczej w Mirosławcu:
- pułkownik pilot Jerzy Piłat - dowódca bazy
- podpułkownik Dariusz Pawlak - szef sekcji techniki lotniczej
Z 8. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Mirosławcu:
- major pilot Grzegorz Jułga - zastępca dowódcy eskadry
- kapitan Paweł Zdunek - dowódca klucza lotniczego
- kapitan Karol Szmigiel – dowódca klucza technicznego
Z 21. Bazy Lotniczej w Świdwinie:
- pułkownik pilot Dariusz Maciąg - dowódca bazy
- major Piotr Firlingier - szef sekcji techniki lotniczej
Z 22. Bazy Lotniczej w Malborku:
- podpułkownik Zbigniew Książek - zastępca dowódcy bazy
Z 40. Eskadry Lotnictwa Taktycznego w Świdwinie:
- podpułkownik pilot Wojciech Maniewski – dowódca eskadry
- kapitan pilot Leszek Ziemski - instruktor bezpieczeństwa lotów
- kapitan Grzegorz Stepaniuk - szef techniki lotniczej
A także:
- major Krzysztof Smółka z dowódca Sił Powietrznych
Załogę stanowili:
- major Jarosław Haładus
- porucznik pilot Robert Kuźma - dowódca załogi
- porucznik pilot Michał Smyczyński - drugi pilot
- sierżant Janusz Adamczyk - technik pokładowy
Cześć Ich PAMIĘCI! CZYNNIK LUDZKI I SPRZĘT Warunki pogodowe na lotnisku w Mirosławcu (dane wojska) były następujące: podstawa chmur 90 m; widzialność - 3 km. W ocenie doświadczonych pilotów to warunki dobre, choć nie idealne. Minusem jest niska podstawa chmur. Jak twierdzi wojsko, CASA podchodziła do lądowania prowadzona przez radar precyzyjnego podejścia (PAR). Minima bezpieczeństwa dla tego systemu są takie: podstawa chmur 80 metrów, widzialność 1 km. Były więc spełnione. Klasyczne lądowanie polega na tym, że samolot na ok. 15 km od lotniska wchodzi na tzw. ścieżkę podejścia. Na określonej wysokości musi znaleźć się na linii osi pasa startowego i potem schodzi pod kątem 3 stopni. W warunkach ograniczonej widoczności w wejściu na ścieżkę podejścia pomaga pilotowi system ILS (jest w Mirosławcu, ale zepsuty) albo np. radarowy PAR. Różnica między ILS a PAR polega na tym, że w tym pierwszym przypadku pilot jest naprowadzany przez urządzenia pokładowe, w drugim - nawigator z ziemi obserwuje samolot na radarze i non stop informuje pilota, czy jest na ścieżce podejścia, czy też nie (cały czas mówi pilotowi za wysoko, za nisko, z lewej, z prawej). PAR jest równie precyzyjny, ale trudniejszy i bardziej stresujący. Nawigator i pilot muszą być doskonale zgrani. W lotnictwie cywilnym w użyciu jest wyłącznie ILS. Lądowania na PAR zdarzają się sporadycznie. Problem w tym, że ILS na lotnisku w Mirosławcu okazał się bublem. Samolot, schodząc ścieżką podejścia na PAR, dochodzi do tzw. punktu decyzji, w którym pilot powinien zobaczyć światła progu pasa. W Mirosławcu punkt decyzji znajdował się kilometr przed progiem pasa, na 60 metrach wysokości). Jeśli w punkcie decyzji pilot widzi próg pasa - lądowanie przebiega dalej. Jeśli nie - pada komenda "go around". Rozpoczyna się procedura nieudanego podejścia. Piloci analizują sytuację i podejmują decyzję o próbie ponownego podejścia bądź odlocie na lotnisko zapasowe. Tak też było krytycznego wieczora w Mirosławcu. Przy pierwszym podejściu pilot stwierdził, że nie widzi świateł lotniska. Z informacji, które wczoraj przekazał nam ppłk Grzegorzewski, wynika, że po przeanalizowaniu sytuacji załoga CAS-y zrezygnowała z klasycznego podejścia i zdecydowała się na bardzo ryzykowny manewr lądowania z ciasnego okręgu.
Pytanie: dlaczego? Klasyczne drugie podejście na PAR powinno odbyć się według z góry określonego schematu. W praktyce oznacza to, że samolot znów musi oddalić się od lotniska na kilkanaście kilometrów po to, by pilot mógł wejść na ścieżkę podejścia. To, że piloci CAS-y za pierwszym razem nie widzieli świateł, oznacza, że pilot nie utrzymał się na ścieżce (kilometr od pasa był nad punktem decyzji), albo, że widzialność była znacznie mniejsza niż 3 km (na 60 metrach wysokości, kilometr przez pasem, powinien widzieć światła). Albo też chmury były na 60 metrach (lub jeszcze niżej). Za pierwszym rozwiązaniem przemawia fakt, że drugie podejście CASA wykonała bez PAR. Tak ILS, jak i PAR prowadzą samolot tylko po linii prostej. Procedura na PAR nie przewiduje podejścia z ciasnego okręgu nad lotniskiem. Cywilny pilot z 30-letnim stażem komentuje:
- Prawdopodobnie zrobili ciasną dwu zakrętową rundę. Chodziło im o to, by nie stracić z oczu świateł lotniska. Musieli się zmieścić między pułapem chmur (90 metrów) a lasem (30 metrów). Margines błędu był minimalny. Promień zakrętu nie zapewniał wejścia na oś pasa startowego. Musieli doginać, (czyli wchodzić na oś w bardzo ciasnym skręcie). Przy bardzo ostrym skręcie samolot traci siłę nośną i się "ześlizguje" w dół. Wtedy trzeba dać większe obroty i wypłaszczyć. Ale w nocy przy tak trudnych warunkach to ryzykowne. Pilot po prostu może nie zauważyć, (bo nie patrzy już na przyrządy), że się ześlizguje i zahaczyć o drzewa.
Wszystko jest nie tak – ILS System naprowadzania w Mirosławcu, chociaż zamontowany od 2001 roku pracuje w sposób wadliwy, dodatkowo jego stan uległ pogorszeniu po uderzeniu pioruna jakiś czas temu. No i wyszły zaniedbania, brak wyegzekwowania umowy od niemieckiej firmy, która winna była urządzenie prawidłowo zamontować i skalibrować. Ktoś, coś komuś, ktoś inny nie dopilnował, w efekcie urządzenie za wielki wór naszych pieniędzy dosłownie rdzewieje w Mirosławcu. Dodatkowo dokonywane są próby wciągnięcia w cały ten stan osób i firm trzecich w tym także dotyczy sprawa Amerykanów, którzy w końcu ILSA sprzedały właśnie naszym Siłom Powietrznym. Od czasu, kiedy Polska zaczęła „grymasić” w sprawie tarczy antyrakietowej wypomniano nam to, że do budżetu MON-u wpłynęła kwota 500 milionów dolarów, a efekty negocjacji ciągle są „marne”. Pytanie jest inne, dlaczego dopiero teraz ktoś odpowiedzialny doszedł do wniosku, że ILS-a, powinni zamontować i skalibrować właśnie Amerykanie? Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, zwykle problem dotyczy wyłącznie pieniędzy. Co jeszcze zakupiono za te pieniądze, pozostanie tajemnicą poliszynela. System wspomagania lądowania przy ograniczonej widzialności ILS (Instrument Landing System) jest systemem odległościowo-kątowym. Ma za zadanie prowadzić statek powietrzny z nakazanym kursem lądowania po ścieżce podejścia.
ILS występuje w trzech klasach, które m.in. wpływają na kategorię lotniska.
• kategoria 1 - urządzenie prowadzące od granicy zasięgu do wysokości 60 m (200 stóp) nad płaszczyzną drogi startowej przy widzialności (RVR - runway visual range) 800 m (2400 stóp). Jeżeli pas jest wyposażony w światła linii centralnej i krawędziowe, to konieczny RVR może być obniżony do 600 m (1800 stóp).
• kategoria 2 - urządzenie prowadzące od granicy zasięgu do wysokości 30 m nad płaszczyzną drogi startowej przy RVR 400 m (1200 stóp),
• kategoria 3 - urządzenie prowadzące od granicy zasięgu do punktu przyziemienia i dalej wzdłuż drogi startowej. Ma trzy podkategorie:
ο 3a - przy RVR 200 m (700 stóp),
ο 3b - przy RVR 50 m (150 stóp),
3c - przy RVR równym zero.
Zasięg (pokrycie) ILS dla odbioru kierunku lądowania wynosi 30 NM.System składa się z trzech zespołów urządzeń:
- Nadajnik kierunku: Localizer (LLZ);
- Nadajnik ścieżki schodzenia: Glide Path (GP) ;
- Markery: (MRK), pełniące zadanie znaczników odległości do progu drogi startowej.
Obecnie często spotyka się zestaw ILS wzbogacony o radiolatarnię DME do pomiaru odległości. Antenę takiego DME instaluje się na maszcie nadajnika ścieżki schodzenia. Zestaw pokładowy ILS jest zintegrowany z zestawem VOR i składa się z trzech odbiorników: VOR/LOC, GP i odbiornika markerów. Po przełączeniu na pracę, jako ILS zakres częstotliwości odbiornika VOR zmienia się na 108 -112 MHz, selektor namiaru jest odłączany (równoznaczne z ustawieniem na 0°), włączane są odbiorniki ścieżki i markerów. Częstotliwość odbioru LOC i GP jest wybierana razem (pary kanałów kierunku i ścieżki). Wszystkie naziemne elementy ILS mogą być zasilane z sieci energetycznej lub z baterii akumulatorów. Pracę każdej z radiolatarni nadzoruje system monitorujący, który analizuje sygnał radiolatarni odbierany przez własne odbiorniki. Jeżeli zmiany parametrów sygnału wychodzą poza zakres tolerancji urządzenie zgłasza alarm systemu przez linię telefoniczną. Jeżeli usterka nie może być usunięta automatycznie radiolatarnia jest wyłączana - emisja niepełnowartościowego sygnału jest niedopuszczalna. W razie uszkodzenia systemu monitorującego którejś radiolatarni praca ILS jest dopuszczalna tylko wtedy, gdy przy radiolatarni dyżuruje technik wyposażony w środki łączności z kontrolą ruchu lotniczego. Nowoczesne systemy monitorujące radiolatarni mogą współpracować z centralnym systemem nadzoru technicznego (TMCS - technical monitoring computer system), umożliwiając zdalną kontrolę i diagnostykę pomocy radionawigacyjnych. Każda naziemna instalacja ILS jest regularnie poddawana kontroli z powietrza. Obloty pomiarowe wykonuje się okresowo oraz po poważniejszych naprawach i konserwacjach. Szczególnie dokładne pomiary wykonuje się przy oddawaniu instalacji do użytku. System ILS był przez długi czas standardowym systemem lądowania według instrumentów. Do 1995 roku był zalecanym standardem ICAO. Pomimo stałego ulepszania konstrukcji i postępu technologicznego, ILS przestaje spełniać rosnące wymagania, wynikające z coraz większego zagęszczenia ruchu lotniczego. Główne ograniczenia systemu ILS to:
- Wysokie wymagania w zakresie lokalizacji i wysoki koszt instalacji. Ze względu na warunki rozchodzenia się fal radiowych stan powierzchni gruntu przed anteną ścieżki schodzenia ma krytyczny wpływ na stabilność pracy. Także odbicia od powierzchni pobliskich budynków mogą zakłócać pracę nadajnika. Czasami koszt przygotowania terenu przewyższa koszt sprzętu.
- Zjawisko odbić sygnału ogranicza przydatność ILS w bezpośrednim sąsiedztwie miast lub w górach.
- Dostępne jest tylko 40 kanałów ILS, co stanowi poważny problem z instalacją nowych systemów w dużych aglomeracjach miejskich z wieloma lotniskami. Tak np. W Nowym Jorku i Los Angeles ten problem już wystąpił.
- ILS zapewnia tylko jedną ścieżkę podejścia w wąskim sektorze, przez co nie nadaje się do zastosowania tam, gdzie budynki lub rzeźba terenu wymuszają strome i skomplikowane podejście. Niemożliwe jest także zróżnicowanie ścieżek podejścia dla różnych kategorii statków powietrznych. Odmianą ILS był radziecki system SP-50, różniący się od ILS inną modulacją w radiolatarni kursu i zastosowaniem tylko dwóch markerów (informacja za heading enter)
Skupmy się przez chwilę jeszcze nad procedurą lądowania samolotu W przypadku, gdy cały klucz wraca z misji dowódca i TYLKO dowódca wywołuje inbound for landing w momencie, gdy wszyscy uczestnicy lotu są już w odległości 30 nm od lotniska. Wieża przyjmuje zgłoszenie a następnie wektoruje każdy samolot osobno poprzez odpowiedni kod wywoławczy. Nie należy się wtedy niecierpliwić, tylko lecieć w stronę lotniska i czekać na instrukcje od wieży. Jeżeli wieża ewidentnie nie wywołuje naszego samolotu, tzn. od początku zgłoszenia przez dowódcę klucza inboud for ladning nie wywołała nas ani razu a przelecieliśmy już nad lotniskiem i oddalamy się od niego, należy odlecieć na odległość 20 nm od lotniska i zgłosić RAZ indywidualne podejście a następnie czekać na efekt. Jeżeli nadal wieża się nie zgłasza, należy potraktować to, jako błąd w grze, poczekać, aż wszyscy pozostali piloci on-line wylądują (o ile pozwala na to stan paliwa) a następnie zgłosić do wieży emergency landing i wylądować wg wskazań wieży, lub w przypadku ich braku, na dowolnym pasie lotniska. W przypadku, gdy piloci z misji wracają indywidualnie (tzn. nie w formacji) np. ze względu na uszkodzenia maszyny, od razu zgłaszają się indywidualnie, wywołując emergency landing gdy znajdą się w odległości 30 nm od lotniska. Jednocześnie piloci, którzy kontynuują misję objęci są nadal normalnymi procedurami lądowania. Wyjątek stanowi sytuacja, w której flight lead zmuszony był przerwać misję i wrócić do bazy indywidualnie. Wówczas wszyscy zgłaszają się do wieży indywidualnie. Jeżeli wieża wektoruje pilota na podejście do lądowania pilot NIE ZGŁASZA już żadnych dodatkowych instrukcji, bez względu na to, w jakiej fazie lądowania się znajduje. Jeżeli klucz wraca w całości, to prawidłowa procedura wygląda w ten sposób, że zgłasza się tylko flight lead i po tym zgłoszeniu wszyscy powinni móc wylądować. Jeżeli piloci wracają indywidualnie to procedura lądowania powinna się odbywać poprzez jedno indywidualne zgłoszenie każdego pilota. Lądujący pilot nie może zająć pasa, jeżeli nie dostał zgody kontrolera. Gdy podczas wykonywania podejścia jest już na wysokości ok. 300 stóp i nadal nie uzyskał zgody kontrolera (cleared for landing) MUSI przerwać lądowanie i wykonać procedurę missed approach, czyli odejść na odpowiednią wysokość i odległość a następnie zgłosić się jeszcze raz poprzez inbound for landing. Po wylądowaniu pilot zawsze zjeżdża na tą stronę lotniska na której wylądował, tzn. jeżeli lotnisko ma dwa pasy równoległe i pilot ląduje na lewym pasie, to musi skręcić w taxiway znajdujący się po lewej stronie, analogicznie dla prawego pasa w prawy taxiway. W przeciwnym razie skręci na równoległy pas, przetnie go i naruszy protokół doprowadzając do potencjalnie niebezpiecznej sytuacji. Jeżeli lotnisko dysponuje tylko jednym pasem oczywiste jest, że problem naruszania drugiego pasa nie istnieje. Tak mówi procedura…
Przypomnijmy sobie pierwsze informacje medialne Media, (jeśli im wierzyć) wspominały o tym, że CASA podchodziła do lądowania i nie było żadnej wzmianki o tym, że wykonała nieudany manewr i powtórzyła go. Kolejna informacja mówiła o tym, że załoga transportowca nie meldowała żadnych uszkodzeń ani zakłóceń w locie, poprosiła tylko o rozjaśnienie świateł lotniska, które w tamtej chwili pracowały z wydajnością, 60% aby nie oślepić pilotów. Dodatkowym zabezpieczeniem były wskazania radaru lotniskowego. Pamiętajmy, według komunikatu meteo podstawa chmur sięgała 60 metrów, a procedura lądowania określa to precyzyjnie. A może błąd kontrolera, a nie ILSA, który i tak nie działał no chyba, że znalazł się ktoś, kto nie wiedział i zawierzył odczytom ILS uruchamiając go. Byłby to nieprawdopodobny i całkowicie spowodowany brakiem rozeznania, a w efekcie stałby się szczytem niekompetencji! Przy takich jak wtedy panujących warunkach atmosferycznych ILS przydałby się wyjątkowo, jednak załoga bez większych problemów powinna się bez niego obejść mają c do dyspozycji radar lotniska (wsparcie z ziemi) i nowoczesne urządzenia nawigacyjne w samolocie. Katastrofa wywołana zaniedbaniem wydaje się prawdopodobna, jednak nie do końca wiarygodna – częściowo odrzucam taką możliwość wierząc w kompetencję personelu i wyjątkowe umiejętności pilotów.
Kto siedział za sterami CASY? PILOCI Według dostępnych informacji załogę CASY stanowili:
- major Jarosław Haładus
- porucznik pilot Robert Kuźma - dowódca załogi
- porucznik pilot Michał Smyczyński - drugi pilot
- sierżant Janusz Adamczyk - technik pokładowy
Postawmy pytanie: czy za sterami siedzieli właśnie ci piloci? Wiem pytanie zdaje się być wręcz idiotyczne, ale w świetle tej informacji mogło być inaczej…
Opinia pierwsza: „…no co ty? Nie od dzisiaj wiemy, że powszechnie stosowaną praktyką było to, że w trakcie lotu dochodziło do zmiany pilota. Bywało, że „stary myśliwiec korzystając z okazji chciał sobie, choć przez chwilę polatać sobie czymś innym i zdarzało się, że jakaś obecna na pokładzie generalicja śmigała po niebie jak wszyscy diabli. Kto takiemu podskoczy? No i zmieniali się w trakcie lotu”. Czy i tym razem tak mogło być? Sądzę, że raczej nie zwłaszcza, iż warunki atmosferyczne były dość trudne, a ewentualni chętni do pilotowani zmęczeni konferencją, z której wracali.
Opinia druga: „Wielka tragedia, wyrazy współczucia rodzinom i wszystkim bliskim ofiar. Nie sposób jednak przejść obok wobec podstawowych pytań, które trzeba zadać:
1. Dlaczego świadomie podejmuje się ryzyko i całą kierowniczą kadrę Sił Powietrznych przemieszcza jednym samolotem?
2. Czy w ogóle kadra kierownicza SP na konferencje i odprawy musi latać samolotami a nie pociągami i samochodami służbowymi? Niestety wygląda to z zewnątrz jak wykorzystywanie samolotu CASA, jako wojskowej taksówki, a nie do takich celów został ten samolot stworzony.
3. Dlaczego SP nie poinformowały cywilnych służb ratowniczych? Oczywiście w tym przypadku pewnie żadne służby na nie wiele by się zdały, ale tego na początku nikt nie widział. A co jeśli pomoc taka byłaby jednak potrzebna? Pytania te stawiam po to, aby uprzytomnić, że najczęściej niestety dopiero tragedia wymusza wprowadzenie potrzebnych zmian, które w normalnym trybie nie mogą wejść przez wiele lat”. Te pytania są uzasadnione, zwłaszcza, kiedy przywołamy zdarzenia z innego resortu – POLICJI, gdzie zdarzało się tak, że policjanci jeździli swoimi radiowozami po kanapki i alkohol dla polityków. Jednak tym razem nie zgadzam się z takim obrotem sprawy. Załoga i pasażerowie musieli być mobilni i należało skrócić do minimum czas potrzebny na przebycie tak wielkiej ilości kilometrów. Użycie CASY uważam za uzasadnione.
Wojskowi podali informację: Na podstawie analizy szczątków ustalono, że nikt nie był pod wpływem alkoholu. Informacja cenna, ponieważ można było uciąć wszelkie dywagacje na temat ewentualnego „bycia pod wpływem”. Powiedzmy sobie szczerze w tym wątku interesują mnie wyłącznie osoby z załogi, pasażerów celowo pomijam, czy słusznie? Jeżeli za sterami znajdowały się osoby funkcyjne, a nikt „trzeci”, wszystko wydaje się być w porządku. Być może na tym etapie dochodzenia wojskowi doszli do wniosku, że należy asekurować się? W myśl zasady: „zwalamy wszystko na pilotów” pozostawili furtę, że gdyby coś poszło nie tak. Jednak musieli liczyć się z opinią publiczną, która pilnie patrzyła im przez dłuższą chwilę (kilka dni ogólnego zainteresowania zdarzeniem) i nie mógł ot tak runąć mit „wspaniałego polskiego lotnika, co to jak nie ma, na czym to i na drzwiach od stodoły poleci”. Obawiam się, że gra toczyła się o coś więcej, a mianowicie o pozostałe w naszym lotnictwie dziewięć CAS.
Co z tą CASĄ? C-295 to nowoczesna maszyna, model, który uległ katastrofie sądząc po oznakowaniu widocznym na stateczniku pionowym wyprodukowano na przełomie lipca, sierpnia w 2007 roku. Wynika z tego jasne, że maszyna jest nowa. Jak była eksploatowana? Jaki miała nalot? Czy była prawidłowo serwisowana? Czy odbywała zgodnie z zasadami loty „sprawdzające”? Na te pytania częściowo uzyskaliśmy odpowiedź i niestety jest wstrząsająca. Wszystkie CASY, którymi dysponuje polskie wojsko są eksploatowane wyjątkowo intensywnie, a to za sprawą mostu powietrznego między POLSKĄ I AFGANISTANEM, LIBANEM I BÓG WIE, Z KIM JESZCZE! CASA to maszyna wyprodukowana i zakupiona od Hiszpanów i jako taka właśnie tam powinna była odbywać loty celem dokonania przeglądów w ściśle określonym czasie lub po „wylataniu” odpowiedniej ilości godzin. Czy tak było? Tutaj pojawiają się sprzeczne informacje, a nawet gniewne pomruki ze strony dowódców i odpowiedzialnych za sprzęt. Twierdza oni, że wszystko znajduje się pod kontrolą. Posłuchajmy jednak tego, co mówi jeden z pilotów CASY:
„…dochodziło do awarii, usterki zdarzały się, wysiadały urządzenia otwierające luki ładunkowe oraz inne „drobiazgi”.
„…co z tego, że nowe? Po takim bandyckim traktowaniu nawet nowe się schrzani, to tak jak z samochodem…kupisz nowe auto osobowe, typowo szosowe, wjedziesz w wertepy, wlecisz na muldę, rozwalisz miskę olejową – to nieuniknione…”. Dzisiaj oficjalnie podano do wiadomości publicznej, że wina za katastrofę w Mirosławcu spadła na pilotów, pomimo tego, że otrzymali oni pośmiertne awanse oraz odznaczenia, więc co się stało? Zmieniono politykę i skorzystano z furty, o której wspomniałem wcześniej? A może chodzi o zupełnie coś innego? Może ktoś wywarł nacisk na władze polskie w wyniku, którego uznano, że maszyny (samoloty) stanowią priorytet w przeciwnym wypadku nasze zaangażowanie w wojnach w różnych częściach świata staną się zagrożone? Czyżby działanie lobby ze strony Hiszpanów? Kiedy powstawały pierwsze teksty o zdarzeniu z Mirosławca określiłem jasno, jakie wątki będą brane pod uwagę i jakie będą skutki prowadzonego śledztwa, wtedy wydawało się s-f, a okazało się, że nie pomyliłem się ani razu! Jest dokładnie taki scenariusz jak przewidziałem jeden dzień po tragedii. Mówiłem też o tym, że kiedy zostaną zebrane wszystkie szczątki transportowca i rozmieszczone zostaną na podłodze wielkiego hangaru pojawi się z całą pewnością
„odpowiednia delegacja fachowców wprost z Hiszpanii” i tak było! Zastanawia mnie tylko jedno, dlaczego w tak krótkim czasie jasnym się stało to, że od strony technicznej CASA nie budziła żadnych, najmniejszych uwag. Do licha, przecież wiem, że pełne oględziny, badania defektoskopem i inne metody trwają i to bardzo długo, a w tym przypadku dokonano swoistego cudu – wszystko stało się jasne zaledwie kilka tygodni później! A może chwila słabości i strachu, bo” „ a nuż się Hiszpany obrażą? Analizowałem ten samolot pod każdym względem z wykorzystaniem wszystkich dostępnych cywilowi źródłem i wydaje się, że samolot jest pewny, trwały i bezawaryjny. Jakoś zniknął w gąszczu dociekań jeden bardzo istotny wątek, który dotyczy instalacji przeciwoblodzeniowej tego samolotu. Posłuchajmy fragmentu zapisu:
„Bardzo dobre warunki do oblodzenia ok.2 stopnie, deszcz
CASA ma FDR, CVR, a ma video recorder?
Pewnie będzie musiała być komisja z Hiszpanii.
Pewnie FDR będzie trzeba wysłać tam do analizy
CASA ma gumowe naklejki pneumatyczne.
Na jakiej długości znajdują się naklejki?? Przynajmniej te 15 procent cięciwy???
A wojskowe komisje są też udane: dziwili się ze oblodzenie może wystąpić w dodatniej temp, ale najlepsze są zdania "przyczyna katastrofy było zderzenie z ziemią"
A wracając do wypadku w Słupsku 1981 to zginęła tam jedna osoba w pożarze.
A pilotem był emeryt wojskowy z Witkowa. Uniknął odpowiedzialności, bo uciekł do USA
Tez przypomina mi się katastrofa chyba z 1973 w Goleniowie. Zginął wtedy minister MSWiA.
A przyczyna oblodzenie statecznika.
Ktoś zapomniał o radzieckim biuletynie, że przy wysuniętych klapach może wystąpić oblodzenie statecznika.
Tymczasowo wszystko będzie wyłącznie dywagacjami, bo na konkrety przyjdzie nam poczekać dosyć sporo. Usterki żadnej, nawet montażowej nie można wykluczyć, wszędzie, bowiem w grę wchodzi czynnik ludzki. Zużycia i awarii części także nie można wykluczyć, jest to analogiczne do jakiegokolwiek innego pojazdu mechanicznego, nawet nowe auta przecież miewają awarię (auto to oczywiście tylko przykład), części mogą posiadać głęboko ukryty feler itp.
Co do oblodzenia? (...)Lód odkładający się na statecznikach poziomym i pionowym bardzo niekorzystnie wpływa na ich charakterystykę aerodynamiczną. Tu szczególnie złą sławą cieszy się oblodzenie usterzenia poziomego, zwane z rosyjska kliwokiem. Rzadkie na szczęście oblodzenie usterzenia poziomego objawia się bez ostrzeżenia -narastanie lodu na stateczniku jest w normalnym locie niezauważalne. Dopiero w czasie podejścia do lądowania i po wypuszczeniu klap zachowanie samolotu staje się nieoczekiwane; końcowa część steru wysokości zostaje silnie obciążona, co powoduje gwałtowne zmniejszenie obciążeń na sterownicy. Obciążenia spadają do zera a następnie ster ulega przekompensowaniu, czyli zaczyna działać odwrotnie, co bywa przyczyną niekontrolowanego nurkowania(...)”.
Jak doszło do katastrofy? Fragment informacji pochodzących z „Dziennika”:
Lotnicy, z którymi rozmawiał "Dziennik", za najbardziej prawdopodobną przyczynę uznają jednak błąd pilota. Do dziś komisja nie ujawniła, w jaki sposób lądował. Wiadomo, że w dniu katastrofy chmury były nisko - 90 m nad ziemią. Przy pierwszym podejściu do lądowania pilot nie widział pasa, przeleciał wzdłuż niego i zdecydował się na drugie podejście. Zawrócił. Mógł potem zrobić ciasne, wąskie zejście, aby ponownie ustawić maszynę w osi pasa. Mógł lecieć cały czas pod chmurami, aby nie stracić pasa z oczu. "A nie powinno się manewrować na małej wysokości w nocy, bo to grozi zderzeniem z ziemią" - mówi pilot. Zdaniem ekspertów, m.in. prof. Zdobysława Goraja z Politechniki Warszawskiej, na małej wysokości i przy niskiej prędkości samolot traci siłę nośną i może gwałtownie spaść. Zjawisko to nazywa się przepadnięciem. Jak wczoraj dowiedział się "Dziennik" z innych źródeł niż MON, z zapisów na czarnej skrzynce wynika, że pilot mógł ratować się przed przepadnięciem. Skrzynka zarejestrowała, bowiem, że w ostatniej chwili bezskutecznie próbował zwiększyć moc silników. "Teraz należy wyjaśnić, dlaczego od kilku lat w Mirosławcu nie działa system ILS, który pozwoliłby pilotowi precyzyjnie wylądować, dlaczego lotnik dwa razy podchodził do lądowania, a na samym końcu, czy warunki meteorologiczne bezpośrednio nie doprowadziły do katastrofy" - podsumowuje Tomasz Hypki, wydawca "Skrzydlatej Polski". I jeszcze jeden fragment publikowany w „Dzienniku”:
„Mapa pokazująca miejsce katastrofy została sporządzona na potrzeby Urzędu Gminy w Mirosławcu. Na jej terenie leży wojskowe lotnisko. "Oznaczyliśmy to miejsce na podstawie słów strażaków, którzy tam byli w dniu tragedii" - opowiada jeden z urzędników gminy. "Mogę panu oczywiście wytłumaczyć, gdzie dokładnie leżał wrak, ale mapa pokazuje to bardzo dokładnie. Nie ma najmniejszych wątpliwości, gdzie upadła CASA" - dodaje jeden z cywilów, który tydzień temu próbował ratować ofiary katastrofy. O to, czy mapa pokazuje prawdziwe miejsce upadku maszyny, zapytaliśmy jednego ze śledczych z prokuratury badającej tragedię. "Nie potwierdzam. Nie zaprzeczam. To informacje śledztwa, które są objęte tajemnicą. Na tym etapie nic nie mogę powiedzieć" - mówi ppłk Waldemara Praszczyka z wojskowej prokuratury w Poznaniu prowadzącej śledztwo w sprawie katastrofy CASY. Według mapy, do której dotarliśmy, CASA upadła około kilometra od początku pasa, na tory kolejowe, ale nie w tzw. osi pasa, czyli linii biegnącej przez jego środek oraz dwie radiolatarnie naprowadzające, jedną położoną bliżej lotniska, drugą dalej. Wrak leży około 320 metrów na lewo od tej linii. Co to oznacza? Że pilot samolotu, aby wylądować w Mirosławcu, musiał wykonać, co najmniej jeszcze jeden manewr korygujący lot - skręt czy jak to mówią lotnicy, dochylić, dogiąć się do pasa. "Coś się musiało zdarzyć, że CASA nie doleciała do pasa startowego, i to wyjaśnia komisja. Pod uwagę brany jest każdy szczegół. Również to, w którym miejscu rozbił się samolot" - mówi DZIENNIKOWI płk Wiesław Grzegorzewski, rzecznik prasowy Sił Powietrznych. "Ale sprawny samolot jest w stanie, mówiąc żargonem lotniczym, <dogiąć> się do pasa". Według Grzegorza Hołdanowicza, eksperta lotniczego, samo miejsce upadku samolotu pozwala wykluczyć hipotezę, że CASA, podchodząc wzdłuż osi pasa startowego, za wcześnie dotknęła ziemi. Jeśli nawet podchodziła prawidłowo, coś ją z tego toru wytrąciło. "Było to wydarzenie na tyle nagłe, że piloci nie poinformowali o niczym wieży kontrolnej, i miało takie skutki, że samolot zmienił kurs, uderzając w ziemię 300 metrów od właściwego toru podejścia" - mówi Hołdanowicz. Czy w takim razie przyczyną tragedii mogłaby być nagła, nieoczekiwana i poważna awaria lub oblodzenie? Zwłaszcza, jeśli doszło do niej w trakcie skrętu, kiedy samolot traci wysokość? "Piloci wojskowi to najwyższej klasy specjaliści. W ich przypadku pomyłka, tzw. błąd człowieka, jest wysoce nieprawdopodobny" - tłumaczy Andrew Brookes, ekspert International Institute of Strategic Studies w Londynie. "Znacznie bardziej prawdopodobna jest awaria techniczna samolotu, coś, co w krytycznej fazie lotu sprawia, że tracimy kontrolę nad maszyną. W sytuacji, gdy wciąż nie są znane okoliczności wypadku, wielkim błędem byłoby przerzucanie winy na pilotów" - dodaje Brookes. Podkreśla, że co więcej, w tym przypadku w grę nie wchodzą czynniki, które zwykle odgrywają wielką rolę w katastrofach spowodowanych "błędem człowieka". Tu była polska załoga lądująca na polskim obiekcie, więc nie mogło być nieporozumień językowych. Piloci zapewne znali i swoją maszynę, i jej wyposażenie, a także lotnisko i jego okolice. Brookes uważa, że bardziej prawdopodobna, więc wydaje się awaria techniczna samolotu. Ale przecież nie chodzi tu o maszynę, która ma pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat. CASA C-295 to wypróbowany, wysokiej, jakości sprzęt, któremu piloci ufają. "Ale jednak i takiemu może się przydarzyć awaria: wystarczy, że podczas lądowania w krytycznej chwili zawiedzie jeden z silników albo wskaźnik wysokości" - zaznacza Brookes. Wrak rozbitego transportowca CASA nie leży dokładnie na wprost pasa startowego, ale ponad 300 metrów na lewo od tzw. osi lotniska - dowiedział się DZIENNIK. Według pilotów i ekspertów, oznacza to, że samolot kilkanaście sekund przed planowanym lądowaniem wykonywał jeszcze manewry na małej wysokości”. Czy to możliwe? Dostrzegam rozbieżności, które ustaliłem sam, a potwierdzenie znalazłem w publikacji któregoś czasopisma, nazwy niestety nie pamiętam. Rozmówca chciał pozostać anonimowy i dziennikarze uszanowali to…
DANIEL WALCZAK: Rozbita CASA nie upadła dokładnie w osi pasa startowego, ale około 320 metrów na lewo od niego. Czy transportowiec w ogóle powinien się znaleźć w tym miejscu?
SŁAWOMIR ŻAKOWSKI*: Samego wypadku komentować nie będę, powinien/nie powinien to pojęcie względne. Jeśli pilot melduje, że pas widzi, to znaczy, że on się dochyla do tego pasa. Widzi lotnisko, ale zmienia kierunek lotu, skręca. Na przykład wychodzi z chmur, dostrzega pas, ale nie na wprost siebie, więc wykonuje manewr korygujący, czyli jak pan mówi - dochyla się? Tak. Taką hipotetyczną sytuację należy potwierdzić. Czy pilot zdążyłby wykonać te manewry i wylądować, będąc niecały kilometr od początku pasa? Siedząc za sterami samolotu CASA?
Na tym samolocie na pewno. W trudnych warunkach atmosferycznych, gdy np. działa system ILS, ląduje się jeszcze z przelotem 600 metrów. To znaczy zanim koła dotkną ziemi, przelatuje się nad początkiem pasa jeszcze dystans 600 metrów.
W sumie 1600 metrów od miejsca, gdzie faktycznie wyląduje?
Tak. To zwykła procedura stosowana w lotnictwie cywilnym i przez nas w transportowym.
Tyle, że oprócz tego, czy samolot jest 300 metrów w bok od osi pasa, ważne jest, w jakim kierunku w tym momencie leci - czy nos jest skierowany już w kierunku lotniska, czy dopiero jest w zakręcie, który go na ten kierunek ustawi. W tym pierwszym leciałby prostoliniowo, w tym drugim - byłby w przechyle, zakręcając. Jednak na tym samolocie w obu wypadkach te 300 metrów jest do nadrobienia.
Czyli w tym wypadku musiał pojawić się jakiś inny element, bo piloci do końca niczego nie sygnalizowali?
Z niecierpliwością czekam na wyniki prac komisji. Jestem przekonany, że splotło się kilka czynników, które wystąpiły naraz, z których jeden był decydujący, ekstremalny.
*Płk dypl. pil. Sławomir Żakowski, dowódca 8. Bazy Lotniczej w Krakowie, w której stacjonują samoloty CASA
DANIEL WALCZAK: Wrak leży w odległości 320 metrów od osi będącej przedłużeniem lotniska, jest pan tym zaskoczony?
PILOT*: Domyślałem się. Latałem z Mirosławca i znam otoczenie bazy. Gdyby samolot spadł dokładnie w osi, to na filmie TVN powinien być widoczny płot bazy, tymczasem go nie było.
Co wynika z takiego położenia samolotu po upadku?
Pilot mógł się dochylać do pasa - to znaczy wyszedł z chmur, zobaczył, że nie jest na wprost pasa i wykonał skręt w jego kierunku. I wtedy coś się stało. Być może samolot z jakiegoś powodu zaczął tracić wysokość. Może doszło do przeciągnięcia, czyli zmniejszenia prędkości lotu i utraty siły nośnej, w rezultacie utraty wysokości.
CASA straciła nagle wysokość w trakcie skrętu, a że była nisko, uderzyła w ziemię?
Ja bym tak to widział. Podchodząc po raz drugi do lądowania, pilot robił ciasny zakręt pod chmurami. Nie chcąc zgubić pasa z pola widzenia, robił go blisko lotniska. W takiej sytuacji, gdy przechyli się samolot, to od razu zaczyna on opadać, jeśli nie dodasz obrotów, nie podniesiesz nosa. Żeby dostrzec opadanie w takich warunkach - przecież tam było ciemno, jak w studni - trzeba spojrzeć na wysokościomierz.
Czy jest inne wytłumaczenie położenia wraka?
Mógł lecieć na wprost pasa, ale mogło wydarzyć się coś bardzo nagłego, raptownego, że piloci nie zdążyli o tym powiedzieć wieży, a samolot zszedł w bok i uderzył w ziemię 300 metrów od osi pasa. Ale nie wiem, co to mogłoby być.
WĄTEK SKANDALICZNO - idiotyczny z teorią spisku durnia w tle Kilka dni temu w swojej poczcie odnalazłem tekst, który co tu ukrywać zbulwersował mnie tak dalece, że postanowiłem jego fragmenty przedstawić w tym opracowaniu. Materiały te są przykładem tego jak tragiczne wydarzenie może zostać „przekute” na korzyść kilku osób próbujących zbić na tym bliżej nieokreślony kapitał. Oczywiście mam na myśli „jasnowidzący HOKUS – POKUS” w wykonaniu jednej z pseudoufologicznych organizacji. Oczywiście było to do przewidzenia tak, jak zdarzało się to wcześniej. Właściciel strony zadaje pytanie:
(…)W poniedziałek, 28 stycznia, otrzymałem telefon od ZK w Pańskiej sprawie. Jego głos zdradzał bardzo wyraźne przejęcie informacją, którą usłyszał od pana zaledwie kilka godzin wcześniej. Następnego dnia miałem okazję rozmawiać bezpośrednio z panem o pewnym wydarzeniu, związanym z głośnym wypadkiem samolotu CASA. Co to było?
Jasnowidz odpowiada:
Doświadczyłem takiego przekazu, w którym pokazano mi w szczegółach sytuację na pięć minut przed katastrofą samolotu, która wydarzyła się 23 stycznia w środę, o 19.05. Otóż z niedzieli na poniedziałek, 27 na 28 stycznia, około drugiej w nocy, zostałem obudzony przez głos, który trzykrotnie mnie wzywał. I jak już się wybudziłem, to ujrzałem na suficie obraz o długości koło metra i szerokości ponad pół metra. Został mi pokazany jakby film z wypadku od momentu, kiedy samolot nawiązał kontakt z wieżą. Pilot mówił wtedy, że nie widzi dobrze lotniska. I dostał z wieży odpowiedź, że doświetlą lotnisko, więc że można robić drugie podejście do lądowania. Od momentu nawiązania kontaktu pilota z wieżą miałem ten obraz pokazywany z lewej strony od skrzydła a ten obraz był jakiś taki, jakby trochę widziany nocą przez noktowizor. Ale noktowizor pokazuje tło tak jakby na zielono, a tutaj tło było pokazywane w niebiesko-błękitnym kolorze. I, co ciekawe, światło z tego ekranu na suficie, na którym obraz się wyświetlał, nie oświetlało mieszkania. Czyli był to tylko obraz, który nie zachowywał się tak, jak ekran telewizora, że świeci na cały pokój. Tak, że nie wiem, w jaki sposób to było mi pokazywane. (…) ja to wszystko widziałem z lewej strony. Widziałem m.in. siedzących pilotów i pasażerów. Ale kto, z kim, to dokładnie nie wiem, bo nie znałem tych panów, tylko wiem w jakiej części samolotu siedzieli. Pierwsze dwa miejsca były wolne, po prawej stronie i po lewej, potem cztery czwórki były zasiedlone po prawej i cztery czwórki po lewej stronie. I oni tak siedzieli pośrodku tego samolotu, żeby go równo wyważyć czy coś takiego, nie wiem. W każdym bądź razie pierwsze dwa fotele były wolne i z tyłu też były wolne, chyba po cztery z każdej strony. A w kabinie pilotów... Prowadził pilot z lewej strony, a ten z prawej jak gdyby mu tylko asystował. Ale nie trzymał za stery, tylko ten z lewej trzymał. Następnie dwóch panów, chyba od nawigacji, czy obsługi technicznej, siedziało za pilotami. Jeden po lewej i jeden po prawej. W tym przekazie widziałem też, że padał deszcz, bo chodziły wycieraczki od samolotu i widoczność była, można powiedzieć, taka na 50%. Tak, że ja, chociaż nie jestem pilotem, tylko kierowcą, to przy takiej widoczności nie podchodziłbym do lądowania, tak jak oni za pierwszym razem mieli podchodzić. No, bo ten pas był mało widoczny, dlatego oni zgłosili do wieży, żeby go doświetlić. I oni doświetlili, i później już był ten pas widoczny na tyle, że mogli podchodzić do lądowania. Ale że wskaźniki błędnie wskazywały wysokość, to doszło do tej tragedii, do której nie powinno dojść. Mówił pan też, że podzielił się pan tą informacją ze służbami wojskowymi. Tak, ale pierwszą informację to przekazałem rano żonie. Druga informacja, to zadzwoniłem do ZK, też w poniedziałek. Później jadąc do pracy opowiedziałem mu to w szczegółach i Z powiedział, że to ciekawa i poważna sprawa. We wtorek była u mnie córka i z nią też na ten temat rozmawiałem. A córka, jak jeszcze pracowała w WKU w Szczecinku, to niektórych tych panów pilotów znała. I podpowiedziała mi w ten sposób, że powinienem to gdzieś zgłosić: albo do WKU, albo na policję, albo do żandarmerii. Bo skoro otrzymałem tak ważny przekaz, to nie powinienem tego tłumić w sobie ani ukrywać, tylko przekazać. I przyjechali z Wałcza panowie oficerowie z żandarmerii, w czwartek 31 stycznia, i spisali; nie wiem, czy to była notatka, czy protokół. W każdym bądź razie poprosili mnie o dowód osobisty i spisali moje dane. Ja jeszcze im narysowałem na kartce, jak ten samolot spadł i w którym miejscu, narysowałem tory... Pomijam milczeniem osoby rozmówców, jednak jestem mocno zdumiony niezwykłą przenikliwością obu panów i przyznać muszę, że w „tych wizjach” wbrew pozorom mieści się sporo odpowiedzi na pytania, które do tej chwili nie mają rozwiązania. Opis jest niezwykle atrakcyjny i już wiem jak obaj panowie dokładnie śledzili doniesienia prasowe i opinie różnych specjalistów. Tak rzeczywiście mogło być! Dowody pochłonął…las.
Rejestrator i podsumowanie Szukałem potwierdzenia moich wcześniejszych hipotez, z których jedna wybijała się na czoło, a mianowicie ile tzw. ”czarnych skrzynek” znajdowało się na pokładzie CASY? Wydaje się, że standardowo powinna znajdować się jedna i to umieszczona w najbezpieczniejszym miejscu w samolocie tzn. w części ogonowej. Jednak od zawsze miałem wiele wątpliwości i na podstawie wiedzy o wyposażeniu porównywalnych transportowców jest możliwym fakt, że na pokładzie znajdowała się jeszcze jedna skrzynka, być może w części dziobowej. Informacje, które odczytano są nam nieznane. Jedyna konkretna informacja pojawiła się dosłownie trzy dni temu ( „SUPER Express”) i czytamy w niej: „Lotnicy, którzy w styczniu zginęli w katastrofie samolotu CASA, nie mieli świadomości, że za chwilę stracą życie, według gazety, która dotarła do wstępnych ustaleń Komisji Badania Wypadków Lotniczych”.
Czy to już wszystko, co władze mają nam do powiedzenia? Oczywiście powinno tutaj znaleźć swoje miejsce wszystko to, co dotyczyło samej akcji ratunkowej, jednak to taki skandal i sprawa tak oczywista, że zapewne kwestią czasu pozostaje rozpatrywanie tych faktów sądownie. Wszystkie podane wątki, informacje, domniemania są pozornie w wielkim nieładzie, jednak sama sprawa jest bardziej niż nietypowa i właśnie ten sposób przedstawienia dostępnych faktów uznałem za właściwy. Jednak w dalszym ciągu czytelnik nie wie, co tak właściwie było przyczyną katastrofy i kto ponosi odpowiedzialność. Częściowo otrzymujemy odpowiedzi, wojsko już wie skoro pierwsze osoby tracą pracę w resorcie. Jednak to tylko osoby – pionki lub dosadniej mówiąc „kozły ofiarne rzucone na żer”. Moim zdaniem przyczyny tragedii są tylko dwie… Uważam, że dużo winy ponosi obsługa lotniska w Mirosławcu, obawiam się, że być może ktoś jednak nie bacząc na skutki uruchomił na chwilę ILS-a, jest także możliwym to, że w sposób niewłaściwy podawano komendy lądującej załodze oraz ostatnia sprawa to złe oświetlenie płyty lotniska. Na podstawie informacji, które posiadam wykluczam całkowicie błąd pilotów, bezpośrednią przyczyną katastrofy moim zdaniem były błędne wskazania przyrządów (wyświetlacze ciekłokrystaliczne) spowodowane usterką komputera. Wykluczam problemy ze źle działającą instalacją przeciwoblodzeniową. Przyczyny bezpośredniej dopatruję się w awarii segmentu, gdzie znajduje się wskaźnik wysokościomierza. Przepadnięcie maszyny, zbyt niska wysokość, utrata sterowności, zbyt mały ciąg silników zdają się całkowicie wyjaśniać przyczyny tej tragedii. Jedyną kwestią otwartą pozostają informacje, komendy z ziemi i z samolotu, a tego zapewne nie dowiemy się nigdy. ZeZeM