Jan Goldstein
Wszystko, co ważne
Mojej Matce, którą moje dzieci nazywały babcią Naną i która nauczyła mnie widzieć to, co ważne.
Podziękowania
Książka ta nigdy by nie powstała bez pełnej poświęcenia, nieocenionej pomocy mojej agentki Lindy Chester. Jej wiara we mnie dodawała skrzydeł moim planom. Jestem nieskończenie wdzięczny jej pracownikowi Gary’emu Jaffe, którego starania o rzeczy małe i duże tak bardzo ułatwiły mi życie.
Stokrotne dzięki Kyrze Ryan za wnikliwe przeczytanie rękopisu i liczne wskazówki.
Jej bystre oczy i czułe serce sprawiły, że praca nad powieścią mogła posuwać się naprzód.
Chciałbym od razu powiedzieć, że wydawnictwo Hyperion stanowi klasę samą dla siebie. Moja redaktorka Grehen Young polubiła powieść od pierwszej chwili. Później wyznała mi, że każdy z nas potrzebuje w życiu takiej babci, jak Gabby. Ciężka praca i wrażliwość Gretchen wzruszały mnie do głębi. Prezes Hyperiona Bob Miller to prawdziwy król wśród wydawców – oby wszystkim pisarzom dane było podobne szczęście. – A redaktorka Ellen Archer otoczyła moją książkę szczególną opieką i osobiście doglądała wszystkich stadiów produkcji. Jestem jej głęboko zobowiązana.
Wyrazy wdzięczności przekazuję również innym członkom wspaniałego zespołu Hyperiona: Jane Comins i jej zapracowanym kolegom z działu sprzedaży: Natalie Kaire i Karin Maake z działu reklamy, działowi graficznemu za projekt przepięknej okładki, Zareen Jaffery za nieustającą pomoc w dotrzymywaniu terminów oraz wszystkim oddanym ludziom, dzięki którym książka trafia do rąk czytelników.
Wobec mych drogich przyjaciół Pearl Brown i Jacka Bermana, którzy zapewnili mi schronienie w górach, gdzie napisałem większą część książki – moja wdzięczność nie zna granic.
Dziękuję też pozostałym przyjaciołom za ich inspirującą obecność i pogodę ducha, zwłaszcza zaś Lii i Jonowi Bosse’om, Russowi i Rebece Landauom oraz Richardowi Carlsonowi. Wszyscy oni nie szczędzili mi wsparcia i zachęty do pracy.
Krewnym Mattowi i Marion Solomonom dziękuję nie tylko za słowa otuchy, ale również za wspólne biesiady i rowerowe przejażdżki, które rozjaśniały mi umysł.
Moje dzieci – Yaffa, Batsheva, Elisha, Ari i Shira, a razem z nimi Chris, Andy i Stefanie, i dalej Asher, Shai, Isabella i Chaz – uczyły mnie sięgać do gwiazd. Dziękuję im wszystkim za miłość, za pieszczoty i za nadzieję.
Na koniec dziękuje mojej pięknej żonie Bonnie, najlepszej przyjaciółce, która wspaniale mi kibicowała i wspierała mnie ponad wszelką miarę.
Od autora
Kędy byłem małym chłopcem, kuzynka mego ojca Fania Ingber opowiedziała mi, jak udało jej się przeżyć Zagładę: jako dziewczynka, ukrywała się najpierw w lasach, a potem – przez dwa lata – u pewnej dobrej kobiety na strychu. Szczegóły tej opowieści rzucają światło na postać i charakter Gabby. Za jej pośrednictwem z pokorą składam hołd wszystkim ocalonym, wszystkim nieugiętego ducha Faniom na świecie.
Wszystko, rzecz jasna, poszło źle. Chyba nikt jej nie dostrzeże na kalifornijskiej Venice Beach o zachodzie słońca. Bo niby dlaczego ktoś ma ją dostrzec? Na brzegu kłębią się tłumy ludzi różnej postury, różnego koloru włosów i stanu ducha, spragnionych orgii czerwieni i złota, którą kończy się tutaj każdy dzień. Drobna, niewysoka młoda kobieta o mysich włosach – ktoś taki mignie w tej ciżbie jak cień na ekranie telewizora – komu by się chciało regulować odbiornik w trakcie ciekawego programu? Plan więc wydawał się doskonały.
Rzecz w tym, rozumowała Jennifer z cyniczną jasnością, że każdy może z sobą skończyć za zamkniętymi drzwiami. Tylko PO CO brnąć przez bagno tysięcy pokus, jakie podsuwa samobójstwo w pokoju? Opóźniać nieuchronne z powodu jeszcze jednego ciekawego filmu w telewizji? Albo dla czatu w internecie – maratonu indywiduów z podobną depresją? Narażać się dobrowolnie na upokorzenie, zwierzając się ze swego smutku przez telefon komuś, kto udaje bratnią duszę?
1
Aż do tej chwili – raźnego, dwudziestominutowego marszu na plażę, wspaniałego, pożegnalnego zachodu słońca, przymocowania do paska nieodstępnej kamery – chłodnej, obojętnej rejestratorki życia, w którym po prostu minusy przeważyły nad plusami, nieco zbyt łapczywego łykania drągów i alkoholu, co pozwoliło jej utonąć w oparach xanaksu i tequili – do tej chwili wszystko przebiegało tak, jak sobie zaplanowała.
Tyle że potem zdarzyła się rzecz, która nie powinna była się zdarzyć.
Ledwie osunęła się na piasek i straciła przytomność, nadjechał ciągnik, który wlókł za sobą ogromny metalowy grzebień, zgarniający śmieci z plaży. I tak po prostu... ktoś ją zauważył.
Później chmara lekarzy, pielęgniarek i salowych zgromadziła się przy łóżku Jennifer.
Mijały godziny, podczas których dziewczyna to odzyskiwała, to znów traciła przytomność. W pewnym momencie pomimo otępienia spostrzegła nad sobą drżącą twarz ojca. Jak on to robi – błysnęło jej jak przez mgłę pytanie – że nawet teraz wygląda bez zarzutu? Nie przypuszczała, że ojciec potrafi płakać. Gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowałam? – wołała jej dusza. Pragnęła, by poszedł precz, do swojej żonki i nowego dziecka, a ją zostawił w cholerę. Zawsze świetnie mu to wychodziło.
I wtedy rzeczywiście poszedł, pozostawiając Jennifer z jej udręką. Potem wśród świateł, głosów i tupotów zapadła w niespokojny sen i śniła o matce. Liii stała w tym śnie na potężnej skale przeglądającej się w lustrze wody. Wydawało się, że rzuca coś do morza.
Jennifer nie mogła sobie jednak przypomnieć, czy kiedykolwiek była w miejscu, które widziała we śnie. Dlaczego matka stała na tej dziwnej skale? I co wyrzuciła?
Gdy obudziła się nazajutrz, wciąż była wewnętrznie rozbita, zdezorientowana, wręcz zaskoczona. Ale do tego zaskoczenia wkrótce miało dołączyć kolejne.
2
Jennifer wpatrywała się w zmęczoną i pomarszczoną twarz. Wiek pocętkował skórę, marne kępki sterczały zamiast brwi, a głowę otaczała falująca aureola białych włosów, nieziemska i komiczna, jak u Einsteina. Za to oczy spoglądały bystro i były tak pełne życia jak u dziecka. Jennifer odczuła nagły przypływ emocji, piekące pragnienie ucieczki w bezpieczne schronienie ramion, które niegdyś koiły rany zburzonego domu. Ale uczucia te szybko znikły. Skuliła się i cofnęła przed siedzącą obok postacią. Patrzyła na jedyną istotę na ziemi, o której wiedziała, że naprawdę się o nią troszczy. Właśnie dlatego babka była ostatnią osobą, którą chciałaby zobaczyć.
– Po coś tu przyszła? – zapytała.
– Moja wnuczka jest w szpitalu, to niby dokąd miałabym pójść? – odparła stara kobieta, nachylając się, by dotknąć bladej twarzyczki delikatną pożyłkowaną dłonią.
– Nie, nie powinnaś była – powiedziała Jennifer i odsunęła się jak zaszczute zwierzątko.
3
Stara kobieta uspokajająco pokiwała głową i zamrugała patrzącymi z nadzieją oczami.
Ale optymizm powoli odpłynął z jej twarzy, jakby Jennifer spojrzeniem wywierciła w niej dziurę. I tak obie spoglądały na siebie, Jennifer odczytywała ból z twarzy babki i nienawidziła jej za ten ból, za siedzenie w tym pokoju, za stroskany wzrok. Patrzyła teraz na starą kobietę obojętnie. Spostrzegła, że powieki babki wyglądają jak skorupki, a na policzkach – jak na policzkach klauna – widnieją różowe plamy. Nie była to ta babcia, którą pamiętała. W ciągu pięciu lat, które minęły od pogrzebu Liii, babka uległa korozji. Może dlatego, pomyślała Jennifer, trzymała się z daleka, żeby oszczędzić mi widoku rozkładu kogoś, kto znaczył dla mnie tak wiele. A pewnie był jeszcze drugi powód: to babka powinna była umrzeć, a nie mama – zaświtała Jennifer straszna myśl.
– Naprawdę nie powinnaś tu przychodzić, babciu. I... od kogo się dowiedziałaś? – Jennifer pokręciła głową z dezaprobatą.
Stara kobieta też pokręciła głową. Była pewna, że gorzkie słowa dyktuje wnuczce depresja, choroba, która tkwi głęboko w jej duszy.
– Twój ojciec nie jest pewnie najmądrzejszym człowiekiem na świecie... – odparła z uśmiechem, który świadczył, że rozumie aż za dobrze, jak trafna jest ta uwaga – ale wie, kogo należy informować. Jest w holu na dole. Mówił, że się ożenił – z Cynthią, wydaje mi się, że tak się ona nazywa – i że mają dziecko. Nie wiedziałam. Kto byłby łaskaw mi o czymś takim powiedzieć?
W głosie babki brzmiał łagodny wyrzut.
– Nie wpędzaj mnie w poczucie winy, dobrze? Co u licha nie jestem, agencją informacyjną, żeby trąbić na prawo i lewo o nowym życiu mojego ojca. A tak w ogóle, czego on tu szuka?
Jennifer ściągnęła wargi i w popłochu zerknęła w stronę drzwi.
– Na pewno martwi się o ciebie. Wszyscy się martwimy – westchnęła cicho babka.
Jedyna rzecz, o którą ojciec się martwi – pomyślała Jennifer – to na ile obecna sytuacja może odbić się na nim. Czy rozgłos wpłynie, czy nie wpłynie na jego nowe projekty filmowe?
Czy posiadanie córki niedoszłej samobójczyni, nie odstraszy przypadkiem inwestorów?
Jennifer kręciła głową, rozważając różne możliwości. Cóż, facet jest oportunistą.
Harveyem Weinsteinem w rozmiarze 40. Niewątpliwie wygra to dla PR, którego nie mógłby kupić w tym mieście.
– Prawdopodobnie udziela teraz wywiadu. Zatroskany rodzic potrąci czułe struny w sercu każdego reportera – wybuchła Jennifer. – Barry Stempler w pełnej glorii!
Babka odwróciła głowę, zaskoczona bólem i rozpaczą w głosie młodej kobiety.
Jennifer wydała jej się nagle kimś obcym. A przecież w ściągniętej cierpieniem twarzy wnuczki dostrzegła mimo wszytko rysy córki. Przypomniała sobie, jak słodką dziewuszką była niegdyś Jennifer, dziecko, które po przyjeździe do Nowego Jorku zadziwiło publiczność u Macy’ego, wdrapując się na scenę i wspaniale stepując; mała szelmowsko się przy tym uśmiechała, a jej oczy błyszczały mocniej niż sylwestrowe fajerwerki.
Gabby wyciągnęła rękę, by pogłaskać wnuczkę po głowie, ale Jennifer zacisnęła mocno powieki, jakby dotyk kochającej ręki sprawił jej ból nie do zniesienia.
– Wiesz – odezwała się łagodnie Gabby – odbyłam całą tę podróż i leciałam samolotem, tym samym w którym posadzili cię na miejscu raczej dla psiaków niż dla ludzi...
Więc przyleciałam tylko po to, żeby ci powiedzieć, że cię kocham. Słyszysz mnie?
Jennifer zacisnęła pięści i odwróciła twarz.
Gdy wnuczka trwała w upartym milczeniu, Gabby przysiadła na brzegu łóżka.
Oddychała ciężko, świszcząc, z trudem wciągała powietrze. Potem, składając ręce jak do modlitwy, wyszeptała:
– Przyjechałam, żebyś pamiętała o tym nawet w tym okropnym miejscu, gdzie się teraz znalazłaś, że nie jesteś sama, Jennifer, że nigdy nie jesteś sama.
Gittel „Gabby” Zuckerman należała do tego rodzaju kobiet, które zawsze chciałoby się mieć przy sobie w chwilach smutku – zwłaszcza w chwilach smutku. Oczywiście, sądząc po jej wyglądzie, nikt by tego nie odgadł. Bo z wiekiem siły z niej uleciały. Chodziła lekko pochylona zarówno z powodu lat, jak i zadyszki. Miała jednak fantazję i apetyt na życie, które czasem martwiły jej bardziej statecznych rówieśników. Mąż Gabby, Icek, zmarły dwadzieścia jeden lat temu, mawiał, że małżonka potrafiłaby jedną połowę Nowego Jorku rozśmieszyć, a drugą przechytrzyć. Mimo to była w niej jakaś miękkość, zwłaszcza wobec rodziny.
W wieku siedemdziesięciu sześciu lat wciąż nieźle sobie radziła. Tyle tylko, że skutkiem wieloletniego palenia chorowała poważnie na płuca i to jej przeszkadzało. Icek, póki żył, namawiał ją do rzucenia nałogu na długo przedtem, nim niepalenie weszło w modę.
Ale Gabby z charakterystycznym dla siebie uporem, w tym przypadku szkodliwym, nie ustępowała. Ostatnio musiała pogodzić się z nieuchronnym: suchy kaszel, sapanie, okresowe braki tchu i inne „przyjemności” rozedmy sprawiły, iż poniewczasie przyznała, że choroba ją zabija. Co się stało, to się nie odstanie – mimo wszystko nie chciała poddać się werdyktowi.
Wolała traktować swoją chorobę jako okazję do sprawdzenia się, jako wyzwanie, któremu trzeba sprostać. Mogła troszkę zwolnić, owszem, ale nie stanąć.
I to właśnie była ta wewnętrzna nieujarzmiona siła, której nikt by nie podejrzewał w postaci przemierzającej ulice West Side na Manhattanie, dzielnicy, którą od trzydziestu siedmiu lat nazywała domem. Pod suchą pomarszczoną skórą biło serce istoty, która naprawdę umie cenić życie.
Gabby pękało serce z żalu nad Jennifer, która zmieniła się w kłębek złości. Ten ból przenikał Gabby na wskroś, aż do miejsca, gdzie przechowywała pamięć utraconej rodziny.
Zapragnęła podzielić się z Jennifer opowieścią o własnym bólu, także o tym, jak kiedyś sama wypatrywała nadejścia śmierci. Ale wnuczka nie była gotowa do wysłuchania tej historii.
Gabby wspomniała twarz swojej młodszej siostry Anny, której nie dano dożyć nawet dwudziestu lat. A oto Jennifer dwudziestotrzyletnia, z podciągniętymi kolanami, zwinięta w łóżku w pozycji embriona. Nagły gniew przeszył Gabby. Dlaczego jej wnuczka tak strasznie gardzi życiem?
Ale widok zrozpaczonej dziewczyny roztopił gniew Gabby. Spojrzała na bladą rękę wnuczki, na igłę i rurkę, przez którą sączyły się życiodajne płyny. Czoło Gabby zmarszczyło się ze zmartwienia, pokryły je kropelki potu. I tam, w szpitalnej sali, Gabby przysięgła na pamięć Liii, że pomoże Jennifer wyjść z ciemności na światło.
Dyżurna pielęgniarka poinformowała Barry’ego Stemraplera, że tym, czego jego córka potrzebuje dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem, jest miłość i oparcie. Żadnych wyrzutów, powiedziała, absolutnie nic, co mogłoby ją zdenerwować. Barry wziął sobie do serca to ostrzeżenie zjawiając się nazajutrz w pokoju Jennifer ze swoją drugą żoną Cynthią i maleńką córeczką w nosidełku. Gabby, która przyjechała parę minut wcześniej z motelu, wymieniła zdawkowe uprzejmości z byłym zięciem i z Żywą Reklamą Aerobiku.
Instynktownie wyciągnęła rękę, żeby uszczypnąć w policzek przytulone do Barry’ego pyzate maleństwo, ale kątem oka dostrzegła, że wnuczka patrzy na nią jak na zdrajczynię. Odsunęła się więc od dziecka i szybko przeszła na drugą stronę pokoju.
Jennifer obserwowała ojca. Jak zwykle nie potrafił ustać spokojnie, wiatrak nie człowiek: przytupywał, gestykulował, biegał zygzakiem po pokoju, przerzucał wzrok z twarzy na twarz, jakby sprawdzając, czy wszyscy go słuchają. Teraz bawił się jeszcze z nową córką, bujał ją, obracał, a niemowlę gruchało radośnie.
Dziecko przypominało Jennifer meksykańskiego pieska chihuahua.
A przy tym przez cały ten czas uwaga Barry’ego przeskakiwała nieustannie od dziecka do Jennifer, jakby mówił: „Hej, Jen, odpuść sobie. Nie musisz się zabijać, żebym się tobą zainteresował. Jestem tu dla ciebie, rozumiesz? Stać mnie na to”. Ty narcystyczny łajdaku! – pomyślała Jennifer i odwróciła się do ściany.
Natomiast Żywa Reklama Aerobiku szczebiotała o nowym fantastycznym programie fitness, który niebawem wciągnie Jennifer „tam, gdzie jej miejsce”. Był tylko jeden problem – Jennifer wcale nie chciała wracać na swoje miejsce. W gruncie rzeczy jedyne, czego chciała, to żeby ktoś zabrał jej sprzed nosa to irytująco słodkie dziecko.
Po dwudziestu minutach farsę przerwało brzęczenie telefonu Barry’ego. Czytał sms z taką miną, jakby chodziło o sprawę życia i śmierci. „Dranie” – wymamrotał, podnosząc wzrok i łapiąc wyraz dezaprobaty w oczach Gabby. „Jeśli sam nie dopilnuję, wszystko diabli biorą.
Ładnie z twojej strony, Gabby, żeś przyleciała taki szmat drogi. Jen na pewno to docenia, prawda, Jen?”. Jennifer wyjrzała przez okno. „Słuchajcie, muszę biec, ale odezwę się później.
Przyrzekam”. Gabby pomyślała, że Barry z ulgą macha im na pożegnanie i zbyt pospiesznie wypycha za drzwi swoją nową rodzinę.
Kiedy Barry, jego żona i piesek chihuahua zniknęli, pokój wydał się nagle bardzo cichy. Jak miejsce, w którym po przejściu tornada zalegają tylko nieme gruzy. Gabby zobaczyła, że Jennifer zamyka oczy i opada na poduszki, wypuszczając z głębi piersi powietrze. Czy to możliwe – pomyślała – że dziewczyna wstrzymywała oddech przez cały czas pobytu ojca w pokoju? Zauważyła, że mięśnie szyi i szczęki Jennifer rozluźniają się, a ciało odpręża, jakby nareszcie pękł zbyt obcisły pasek.
Patrzyła ciekawie, jak Jennifer wlepia wzrok w małą walizeczkę na bocznym stoliku przy łóżku. Leżała tam obok dzbanka z wodą, plastikowych szklanek i sfatygowanego egzemplarza najnowszego numeru „People”. Wydawało się, że Jennifer dopiero co zauważyła neseser, choć Gabby spostrzegła go już poprzedniego dnia, zaraz po przyjeździe.
Jennifer przechyliła się, sięgnęła po neseser i wyjęła z niego kamerę. Pamiętała, że na plaży przywiązała ją sobie do paska. Sprawdziła, czy w środku jest kaseta. Była. Jennifer zastanawiała się, czy lekarze lub ojciec widzieli kamerę. Jeśli tak, to dlaczego ją zwrócili?
– Prezent? – spytała babka, wyrywając Jennifer z zamyślenia. Gabby siedziała tak zdumiewająco spokojnie, że Jennifer zapomniała o jej istnieniu.
– Nie, to moje – odburknęła Jennifer.
– Zawód czy hobby? – zaryzykowała Gabby, chcąc jakoś nawiązać rozmowę.
Ale Jennifer zignorowała pytanie. Gabby obserwowała, jak wnuczka bezmyślnie wodzi niewłączoną kamerą po gołych ścianach, po sterylnych plastikowych butelkach na szafce, po basenie na krześle pod ścianą. Kiedy kamera natrafiła na Gabby, która ciężko opierała się o parapet, babka spróbowała uchwycić przez szkiełko obiektywu spojrzenie wnuczki w nadziei, że pozwoli jej ono zrozumieć, gdzie i kim jest teraz Jennifer. Tymczasem dziewczyna nacisnęła guzik i zrobiła jej okrutne, zniekształcające zbliżenie, po czym błyskawicznie odjechała do planu ogólnego. Gabby ani drgnęła, choć wlepione w nią oko obiektywu peszyło ją i niepokoiło.
Co widziała Jennifer przez swój aparat? Jeśli w ogóle miała coś widzieć – myślała Gabby – to co spodziewała się zobaczyć?
4
Nazajutrz Gabby stała razem z Barrym i jego żoną w gabinecie doktora Waldo Greena, rozczochranego, nie pierwszej młodości ordynatora oddziału psychiatrycznego.
– Często obserwujemy – mówił doktor – skruchę i żal po nieudanej próbie samobójczej.
U Jennifer niczego takiego nie widać. Szczerze mówiąc, nie otworzyła się przed nikim z nas.
Jest zła, a złość podsyca jej depresję. Na plus można zaliczyć to, że złość jest oznaką życia.
Nie ma zamiaru jej się wyrzec. To dobrze. Co więcej, personel i ja doszliśmy do wniosku, że te jej raczej rzadkie wybuchy złości dowodzą bystrość umysłu, ba, pacjentka miewa nawet przebłyski dowcipu.
– To moja córka! Zawsze była inteligentna – wykrzyknął Barry. Gabby posłała mu pełne dezaprobaty spojrzenie.
– Normalnie trzymamy pacjentów siedemdziesiąt dwie godziny – ciągnął doktor Green. – W przypadkach takich jak ten, póki nie ma pozytywnych wskazówek, zalecamy dłuższy, indywidualnie ustalony pobyt.
– Więc taki macie plan, trzymać ją w psychiatryku? – podskoczył Barry. Ale kiwnął głową na znak zgody. – Bo chcę, żeby miała najlepszą opieką. Oczywiście ma dom, ale żadne z nas nie potrafi jej pomóc, tak jak trzeba.
Green zdjął okulary i przetarł oczy. Gabby przyglądała mu się badawczo.
– Pańska córka wzięła sporo xanaksu – Green zajrzał do swoich notatek. – Chciałbym wyczuć w niej trochę żalu, zobaczyć, że nie spróbuje znowu. Ale to pierwsza próba, zatem proszę się nie spodziewać, że zatrzymamy ją długo.
– Chwileczkę, wypuścicie ją stąd? – Barry zaczął chodzić, machając rękami i gniewnie podnosząc głos. – Przecież mówił pan...
– Cóż, jest pełnoletnia. Naturalnie zachowam w tej sprawie ostrożność. Jeśli nadal będzie wykazywała niepokojące objawy, na pewno jej nie wypiszę. A pan będzie musiał ponieść koszty – przerwał, po czym dorzucił: – Natomiast jeśli zawrze ze mną układ, w każdej chwili będę mógł oddać ją pod pańską opiekę.
Gabby zauważyła, że Barry i Cynthia wymieniają przerażone spojrzenia.
– To nie takie proste... – zdążył powiedzieć Barry, zanim energicznie wtrąciła się żona.
– Wykluczone. Dziecko pod jednym dachem z osobą w stanie Jennifer... – Cynthia zająknęła się ze zdenerwowania. – Poza tym Barry pracuje nad nowym filmem. Nie ma pan pojęcia, jak jest zajęty.
– Muszą być jakieś inne zakłady, gdzie można by ją umieścić – nalegał Barry. – Wie pan, dla jej dobra. Koszty nie grają roli – dodał zarozumiale przy gorliwym poparciu żony. – Chcę, aby ją pan odesłał do najlepszej z tych cholernych instytucji, jakie macie.
Green kichnął w pomiętą chusteczkę.
– To oczywiście możliwe – wzruszył ramionami.
Nikt nie zwrócił uwagi, że Gabby kręci głową tak gwałtownie, jakby protestowała przeciw wyrokowi śmierci. Zdawało się, że lada moment pęknie.
– Nie po to ukrywałam się na strychu, nie po to wyskoczyłam z hitlerowskiego pociągu śmierci i uciekłam z płonącego piekła Polski, żeby zobaczyć własną wnuczkę w domu wariatów – oznajmiła nagle, ku zaskoczeniu pozostałej trójki. – Jennifer nie jest szalona, tylko zagubiona. Pojedzie do domu ze mną!
Z początku oniemiały, Barry wybuchnął z wściekłością, na ogół rezerwowaną dla reżyserów, którzy przekroczyli budżet.
– Postradałaś zmysły, czy co! – krzyczał, podchodząc do Gabby.
– Słuchaj, zadzwoniłem do ciebie, bo uznałem, że tak trzeba. W końcu jesteś jej babką.
Ale to ja wiem, co jest najlepsze dla mojej córki.
– Barry – odparła Gabby, prostując się na całe swoje metr pięćdziesiąt z okładem. – Nie wiedziałbyś, co jest dla niej najlepsze, nawet gdybyś się ugryzł w tyłek.
– Hmm – chrząknął grubiutki doktor, przygładzając włosy nad łysiejącym czołem. Na deklarację Gabby jego oczy ożywiły się po raz pierwszy.
– Rzeczywiście, panie Stempler, to może niezły pomysł, żeby Jennifer pobyła trochę z rodziną. Stosujemy takie rozwiązania. Niektórzy twierdzą, że dla niedoszłych samobójców tego rodzaju leczenie bywa czasami korzystniejsze niż zamknięcie. Szczerze powiedziawszy... – doktor uniósł brwi spoglądając na Barry’ego i jego żonę.
– Zważywszy okoliczności, po prostu nie sądziłem, że taka możliwość istnieje.
Oczy Barry’ego rozbłysły niebezpiecznie. Odciągnął doktora na bok.
– Nie zna pan tej kobiety, doktorze – mówił podniecony. – Ona nie wchodzi w rachubę.
Mieszka w Nowym Jorku. To byłoby wariactwo...
– Chciałem tylko powiedzieć, że umieszczenie jej u kogoś, kogo kocha, nawet jeśli w tej chwili nie potrafi kochać, mogłoby się okazać zbawienne. Może Jennifer zareaguje na kontakt z członkiem rodziny, który jej niczym nie zagraża.
– O co panu, do cholery, chodzi? – Barry znów podniósł głos.
– Spokojnie, panie Stempler – doktor Green jeszcze raz wytarł nos. – Wydaje się, że pańska córka jak dotąd nie chciała przychodzić ze swoimi kłopotami do pana. Mimo że mieszka pan w tym samym mieście.
Patrząc na doktora, Barry przebierał nogami jak biegacz przed treningiem.
– Słuchaj pan – warknął i sczerwieniał. – Ta kobieta stoi jedną nogą w grobie. Sama nadaje się do zakładu.
Green przechylił się w lewo i zderzył wzrokiem z rozwścieczoną drobną kobietą, w której oczach czytał determinację. Spojrzał znów na Barry’ego i postanowił ująć sprawy w swoje ręce.
– Wybaczy pani, pani...
– Proszę mówić do mnie Gabby.
– Gabby. Gdyby Jennifer pojechała z panią, musiałaby pani wziąć za nią odpowiedzialność. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Da pani radę?
– Radzę sobie na ulicach Nowego Jorku, doktorze. Więc nie straszna mi jedna smutna młoda kobieta.
– Ona jest więcej niż smutna. Ma myśli samobójcze – uściślił Green. – To nie będzie łatwe zadanie.
Gabby uśmiechnęła się wyrozumiale.
– Ktoś, kogo się kocha, cierpi. Czy to może być łatwe, doktorze? Popatrzył na nią uważnie i przytaknął, wzruszony. Poruszyło go, że w codzienności przepełnionego oddziału, przepracowanego personelu i często wątpliwych wyników zyskuje oto, sprzymierzeńca w starej kobiecie. Stracił właśnie pacjenta, młodego mężczyznę, który mimo długiej hospitalizacji powtórnie i tym razem skutecznie targnął się na życie, szukał więc jakichś innych rozwiązań. Postawa starej kobiety przypomniała mu, że kiedyś, dawno temu, marzył o leczeniu duszy, a nie tylko objawów. Otaczała go biurokracja, ludzie uchylający się od odpowiedzialności. Ta babka, oferująca pomoc, była jak haust świeżego powietrza. W jednej chwili Green postanowił zaufać swemu sercu. Oczywiście musiał to omówić z pacjentką.
– Zobaczymy, co ona na to powie – oznajmił.
– Nie rozumiem. Co to ma znaczyć? – obruszył się Barry.
– To, że zapytamy Jennifer – doktor czyścił nos, patrząc w oczy Gabby. – To jej życie.
Zobaczmy, czy obchodzi ją na tyle, by miała swoje zdanie.
Wkrótce potem Jennifer siedziała już niewygodnie w zatłoczonym gabinecie naprzeciw doktora Greena. Patrzyła na ojca siedzącego przy końcu stołu po lewej. Szeptem pouczał jakiegoś bez wątpienia udręczonego asystenta, aż surowe spojrzenie Greena kazało mu odłożyć telefon; nadal jednak wiercił się na krześle. Przy drugim końcu stołu siedziała Gabby – skumulowana energia, ze zmarszczonym czołem, które na próżno usiłowała wygładzić.
– Jak ci powiedziałem, Jennifer, zanim tu przyszłaś, twój ojciec zobowiązał się opłacać prywatną klinikę, gdzie byłoby ci wygodniej.
Jennifer zerknęła na ojca. Chce pan powiedzieć, że jemu byłoby wygodniej – pomyślała i odwróciła wzrok.
– Babka chce zabrać cię do Nowego Jorku, żebyś na jakiś czas zamieszkała u niej.
Dopóki znów nie staniesz mocno na nogach.
Jennifer spojrzała szybko na Gabby, której oczy były okrągłe jak u ptaka.
– Nie będę owijał w bawełnę. Lekarze chcieliby cię zatrzymać. W tym sensie trzymają stronę twojego ojca. Jednak to ja jestem ordynatorem, więc ostatnie słowo należy do mnie.
Dreszcz przebiegł Jennifer, gdy popatrzyła na Greena.
– To co tutaj robimy?
Doktor uśmiechnął się, poprawiając okulary, które zsunęły mu się z nosa, kiedy się nachylił.
– Byłbym gotów cię wypuścić, jednak tylko pod warunkiem że podpiszesz stosowne zobowiązanie.
Jennifer zagryzła wargi i uparcie wyglądała przez jedyne okno. Jeszcze gorsza od myśli o życiu była perspektywa, że ojciec wraz ze swymi sojusznikami będzie rządził jej losem. Zamknięcie i sporadyczne wizyty starego poczciwego taty z jego rodzinką nie obiecywały niczego dobrego. Podobnie przykra, jak i bezcelowa byłaby terapia rodzinna i rozmowy z psychologiem. Popatrzyła na babkę i wzruszył ją widok dobrodusznej staruszki, najwyraźniej nie żywiącej złych zamiarów. Serce Jennifer zabiło szybciej. To nie był wróg.
Tylko jakiej ceny zażąda Green?
– Co musiałabym zrobić, żeby z nią pojechać? – spytała Jennifer. Gabby klasnęła w podnieceniu.
– Zaraz, zaraz, nie tak szybko, Jennifer – wtrącił się Barry, wstając z krzesła.
– Jeśli pan pozwoli, ja się tym zajmę, panie Stempler – oznajmił doktor, a jego stanowczy ton sprawił, że obrażony Barry znów usiadł.
– Musisz zawrzeć ze mną umowę – powiedział doktor do Jennifer z ożywieniem, jakiego Gabby dotąd u niego nie widziała. – Przyrzeknij mi, że nie podejmiesz następnej próby samobójczej. Że będziesz posłusznie brała antydepresanty, które ci przepiszemy. Że pozostaniesz pod opieką i nadzorem babci. Że będziesz w kontakcie z psychoterapeutą. I że wrócisz tu na badania najpóźniej do Dnia Dziękczynienia, czyli za sześć tygodni. Możesz to przyrzec? – doktor przerwał i zanim Jennifer odpowiedziała, dodał bardzo poważnie: – Potrafisz przekonać mnie, że dotrzymasz słowa?
W pokoju zapadła cisza. Jennifer rzuciła spojrzenie na ojca, który coś mruczał i bujał się na krześle jak dziecko niespacyfikowane ritalinem. Zaciskając pod stołem pięści, Jennifer obróciła się ku babce. Na twarzy Gabby zobaczyła nadzieję. Jakiś rys tej twarzy przypomniał Jennifer matkę, ale potraktowała to jak niepotrzebne rozproszenie uwagi. Przeciągnąć doktora na swoją stronę – oto, na czym musiała się teraz skupić. Zbierając się w sobie, popatrzyła na Greena i z największą mocą, na jaką mogła się zdobyć, dzielnie oświadczyła: – Ma pan moje słowo. Na wszystko – twarz Jennifer jaśniała szczerością. Mówiła tonem osoby, która rozpaczliwie pragnie wyzdrowieć i żyć. – Odpowiada mi mieszkanie z babcią. Niech mi pan uwierzy, doktorze, że tego właśnie chcę.
Doktor Green przyglądał się jej badawczo. Czytał w oczach dziewczyny wrażliwość, skupienie, nadzieję. Powoli skinął potakująco głową.
– Dobrze, Jennifer, w porządku.
Przez twarz Gabby przemknął błysk triumfu.
– Ona nie może tam jechać – sprzeciwił się Barry tonem producenta przyzwyczajonego do stawiania na swoim. – To graniczy z szarlatanerią. Co pan, do cholery, robi?
– Daję pańskiej córce szansę.
Green wyjął arkusz papieru i zaczął spisywać umowę.
Barry zerwał się i wściekły wypadł z pokoju. Green przeprosił i pobiegł za nim. Barry, jak zwierzę w klatce, przemierzał korytarz tam i z powrotem.
– Nic pan nie rozumie – mamrotał gniewnie Barry, wciąż chodząc.
– Dobra, zawaliłem sprawę z Jennifer, wiem. Ona też wie. I Liii wiedziała. Szlag by to trafił!
– Panie Stempler – odparł Green, łagodnie kładąc na ramieniu Barry’ego rękę, którą ten natychmiast strącił. – Samobiczowanie nie pomoże w tej chwili ani panu, ani pańskiej córce.
– Nie? Kolejny raz ktoś okazuje się przyzwoity, a ja jestem świnią. Nie znam powodów, dla których próbowała odebrać sobie życie, ale na pewno mam w tym jakiś udział.
Nie wiem, co myśleć. Nie nadaję się na winowajcę.
Green powiedział po prostu:
– Nie chodzi o pana, panie Stempler – tu przerwał. – Tylko o Jennifer.
Barry obrzucił go niechętnym spojrzeniem. Wyglądał, jakby miał wybuchnąć, ale pierwszy raz w życiu nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Przestał chodzić, stanął, oddychał szybko, opuściła go chęć walki. Przygryzł wargę, a czując na sobie wzrok doktora, zapatrzył się w dal.
– Zgoda – wyszeptał. – Chodzi o Jennifer.
Później, kiedy już Green i Jennifer ułożyli i podpisali umowę, a potem Jennifer została odprowadzona do pokoju, Green zwrócił się do Gabby. Barry trzymał się na uboczu.
– Polecę moim współpracownikom, aby przygotowali dla pani listę przedmiotów, które ze względów bezpieczeństwa musi pani usunąć z domu. Dostaje pani sześć tygodni.
Powtarzam z naciskiem, że Jennifer koniecznie musi wrócić tu na badania przed Dniem Dziękczynienia. Musi też pani zapewnić jej konsultacje psychologiczne przynajmniej raz na tydzień.
Wręczając Gabby kartę choroby, Green podkreślił, że terapeuta musi mieć państwową licencję, i polecił kilku. Obiecał informować Barry’ego o postępach Jennifer. Kiedy skończył, Gabby ujęła go za ręce.
– Wykonał pan tu dobrą robotę – powiedziała serdecznie, z wdzięcznością. Green uśmiechnął się.
– Powodzenia, pani...
– Gabby.
– Niech będzie Gabby – i od razu dodał: – niech pani dobrze zapamięta: w razie czego dzwoni pani do mnie. Powodzenia.
Gabby uśmiechnęła się w odpowiedzi i zamrugała oczami. Postanowiła, że nie dopuści, aby zdarzyło się coś, co by ją zmusiło do zatelefonowania.
Barry, znów w ruchu, upomniał się o ostatnie słowo.
– Będziesz potrzebowała pieniędzy na leczenie, ubranie, zresztą na wszystko.
Wpadając z powrotem w rolę, wypisał czek na pokaźną sumę. Warto było. Jego żona – czuł to – oddycha z ulgą, że uwolniają się od odpowiedzialności.
Podał czek Gabby, po czym spojrzał jej twardo w oczy.
– Życzę sobie, żebyś go zrealizowała.
Gabby popatrzyła na niego, powstrzymując się od powiedzenia czegoś, czego później by żałowała. Czegoś w rodzaju: „Gdybyś nie porzucił mojej córki, byłaby tu pewnie z nami.
Wszystko byłoby inaczej. Jennifer by nie zachorowała”. Zamiast tego wzięła czek i z trzaskiem zamknęła torebkę.
Kilka dni później na lotnisku Jennifer wydało się, że przy pożegnaniu dostrzegła łzę w oku ojca. Był niesłychanie spokojny, zauważyła, i nie rzucał się w prawo i w lewo. Po prostu stał, wpatrując się w nią, u boku swojej pięknej żony i pyzatego cherubinka dziecka. Nie wiadomo dlaczego w głowie Jennifer zaświtała nagle myśl, że ta mała uzurpatorka, tak ją irytująca, jest z nią spokrewniona. Ta niewygodna myśl i dziwny spokój ojca wprawiły Jennifer w popłoch. Przeprosiła i uciekła do toalety.
Gabby i pozostali niepewnie czekali tuż pod drzwiami.
Jennifer odkręciła kran i stojąc przed lustrem, uważnie się sobie przyglądała. Ledwie rozpoznawała w tej młodej kobiecie dawną siebie. Potrząsnęła głową, wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. Coś ją wstrzymywało przed otwarciem drzwi. Sięgnęła do kieszeni brązowej skórzanej kurtki i wyciągnęła umowę podpisaną z Greenem. Z drugiej kieszeni wyjęła receptę na prozac, który podawano jej przeciw depresji. Przyjrzała się im przez chwilę. Oto powrotne bilety wstępu do świata. Wzruszyła ramionami, zmięła umowę i receptę i po drodze do wyjścia wrzuciła do kosza.
Na pokładzie samolotu wyglądała przez okno, kiedy wznosili się nad Venice Beach.
Ścisnęło ją w żołądku, zerknęła na ocean, na lśniącą w porannym słońcu wodę. Im większej prędkości nabierał odrzutowiec, tym silniejsze miała wrażenie, że w szalonym pędzie ślizga się po powierzchni wody. Nagle poczuła mdłości. Odwróciła się i zobaczyła, że babka kaszle gwałtownie w chusteczkę. Jak bardzo się postarzała, jak krucha się wydaje. Po śmierci Liii Gabby wielokrotnie starała się pomóc, pragnęła pocieszyć i wnuczkę, i siebie. Ale Jennifer jej nie pozwalała. Teraz usiłowała sobie przypomnieć dlaczego. Czy dlatego, że Gabby była tak podobna do mamy? – pomyślała. Albo może sprawiła to miłość, którą Gabby rozpaczliwie chciała okazać wnuczce, a przed którą Jennifer równie rozpaczliwie chciała uciec?
Wszystkiemu winien był ból – uświadomiła sobie Jennifer. Właśnie dlatego postanowiła, że najlepiej będzie wykreślić każdego, kto się liczył. Teraz zadała sobie pytanie, dlaczego ta delikatna, schorowana kobieta nie postąpiła tak samo. Dlaczego zapragnęła zaopiekować się kimś, kto miał życie za nic, kto uważał je za koszmar i kto w gruncie rzeczy był bliższy śmierci niż ona, staruszka.
Traf chciał, że Gabby, która kątem oka obserwowała tę kupkę nieszczęścia, w jaką zmieniła się jej wnuczka, zadawała sobie podobne pytania.
5
Kiedy w górze rozbłysły światła śródmiejskiego tunelu, Jennifer wpatrzyła się w przesuwające się za oknem, zapiaszczone ściany. Od lądowania na lotnisku Kennedy’ego nie powiedziała ani słowa. Gabby za to mówiła bez przerwy: o nowej sztuce, która na pewno będzie się Jennifer podobała, potem o wystawie prac Leonarda da Vinci w Metropolitan Museum, arcydzieł geniuszu i spostrzegawczości. Warto też wybrać się na koncert do Carnegie Hall. Co z nią? – pomyślała Jennifer. – Pracuje w agencji jako kolporterka biletów?
Odbite w szybie usta babki wciąż się poruszały, ale Jennifer przestała słuchać. Jazda przyprawiała ją o mdłości, oparła się więc o przegrodę z plastiku i metalu, która oddzielała je od kierowcy. Monolog Gabby toczył się nadal w tle. „...I zawsze możemy pojechać metrem na Coney Island. Pewnego razu...”
Mdłości ustąpiły i Jennifer zauważyła biały turban taksówkarza. Gdy samochód zatrzymał się na światłach, przyjrzała się wysmaganej wiatrem twarzy bezdomnego leżącego na ławce za rogiem: przykryty starym podartym śpiworem wyjadał coś z papierowej torby.
Dokoła trąbiły samochody, a głośne dudnienie aparatury stereo z pozłacanego mercedesa tuż obok podrywało do góry wszystko, co nie było przygwożdżone do ziemi.
Gabby zamilkła, obejmując wzrokiem katatoniczną istotę obok siebie. Potem zwróciła się do kierowcy.
– Założę się, że tam, skąd pan pochodzi, odzywacie się do swoich dziadków, kiedy oni do was mówią. Mam rację, panie... – Gabby pochyliła się do przodu, mrużąc oczy, by odczytać nazwisko taksówkarza na plakietce w szoferce –...panie Tambori, prawda?
– Tak, do usług – odpowiedział z hinduskim akcentem, ucinając końcówki.
Gdy Gabby powtarzała swoje, Jennifer przewróciła oczami i pokręciła głową.
Przynajmniej jakaś reakcja.
Taksówka czmychnęła gwałtownie w prawo, by ominąć sportoi wy samochód, który wpychał się do ruchu, co wcisnęło Gabby w kąt siedzenia. Zdołała się wygramolić i Jennifer również się poi prawiła.
– To nic. Pamięta pan zamieć w dziewięćdziesiątym szóstym roku? – podjęła Gabby, kaszląc i posapując. – Nie można było utrzymać się na nogach. A samochody dosłownie ślizgały się po Piątej Alei. Nie sądzę, żeby moja wnuczka widziała kiedyś coś takiego – Gabby mówiła coraz głośniej. – Jest z Kalifornii. Poślę ją na kurs, niech ćwiczy poślizgi w Central Parku. Zima... Przepiękna pora roku. Dobrze mówię, panie Tambori?
Jennifer pragnęła z całych sił, żeby babka wreszcie się zamknęła.
– Niech pan spojrzy na tych ludzi, panie Tambori – wyglądając przez okno, Gabby prawie krzyczała – wszyscy się ścigają. Jestem pewna, że jeden drugiego nawet nie widzi.
Kierowca zerknął w lusterko wsteczne i wywrócił oczy, łapiąc spojrzenie Jennifer.
Skinęła mu lekko i odwróciła wzrok. Zapatrzyła się na robotnika, który pruł ulicę młotem pneumatycznym, niszcząc wszystko, co stało mu na drodze. Żwir i cement rozpryskiwały się dookoła, huk narastał i zagłuszał głos babki.
Skręcili w 69 ulicę między Columbus i Central Park West. Dzięki Bogu – mruknęła Gabby, kiedy taksówka podjechała wreszcie przed jej wiekowy dom z brunatnego piaskowca.
Musiała namawiać Jennifer, do wyjścia z samochodu. Gdy taksówkarz wyjął z bagażnika walizki, Gabby dała mu sowity napiwek, żeby wniósł je po schodach do mieszkania.
Jennifer stała na chodniku i gapiła się na skromny pięciopiętrowy budynek. Na fasadzie znać było jeszcze ślady dawnej świetności. Pod każdym oknem wisiały zwyczajne skrzynki na kwiaty, których zawartość wymagała troskliwszej ręki. Wzdłuż trzeciego i czwartego piętra ciągnął się grecki fryz z liści laurowych. Przy wejściu znajdował się mały tarasik z balustradą, która wyglądała na niedawno pomalowaną. Wrażenie świeżości psuło jednak kilka nadłamanych tralek, które bez sensu sterczały w prawo i lewo.
Po drugiej stronie ulicy Jennifer spostrzegła kobietę, która na próżno starała się zaparkować samochód, mając za mało miejsca, zaledwie połowę tego, co potrzebowała.
Umysł Jennifer zaczął szybko pracować. Oto historia jej życia. I ona przecież nie mogła zmieścić się w przestrzeni życiowej, bo nie pozwoliły jej na to okoliczności, na które nie miała wpływu. Jakby znalazła się w zatłoczonym basenie, w którym niepodobna pływać swobodnie... Tak czy inaczej, co, u diabła, robi tutaj z babką? Czy Gabby poradzi sobie z tym jej szczególnym rodzajem ciemności? Cała ta sprawa to absurd. Serce Jennifer zabiło gwałtownie. Może ojciec miał rację? Podsłuchała kiedyś, jak mówił do żony, że Jennifer nadaje się do czubków. Może powinna przywołać taksówkę i pojechać z powrotem na lotnisko? Albo po prostu zniknąć, upewniwszy się tym razem, że wszystko się uda? Rusz się, Jennifer, wiej! – powiedziała sobie.
Ale nogi wrosły jej w ziemię, stała więc nieruchomo, z głowa pełną pytań i samooskarżeń. Bardzo powoli uświadomiła sobie, że patrzą na nią oczy babki. Kiedy taksówka odjechała, Gabby skinęła, jakby wiedziała doskonale, co w tej chwili myśli i czuje Jennifer. – Nie bój się, gołąbeczko – powiedziała. – Będę się tobą opiekować, dopóki nie nabierzesz sił. Razem damy sobie radę. Chodź.
Wzięła wnuczkę za rękę i poprowadziła na taras i dalej w swój świat.
6
Wspomnienia opadły Jennifer, gdy tylko przestąpiła próg mieszkania sprzed I wojny światowej. Nieczęsto tu bywała, pamiętała jednak ciasnotę – pokoje były zagracone – oraz to, co w dzieciństwie nazywała „zapachem babci”. Nagle spostrzegła portret matki jako młodej dziewczyny. Liii stała na brzegu morza z triumfalnie uniesionymi rękami. Jaka była wtedy szczęśliwa – pomyślała Jennifer. Przypomniała sobie wyprawy z matką nad ocean, wspólne polowania na zachody słońca. Zachód był dla Liii magiczną porą dnia, lubiła mówić, że całują się wtedy niebo i ziemia. Jennifer stawała przy matce tam, gdzie piasek spotykał się z wodą, i obie z rozkoszą wsuwały stopy pod chłodne bryzgi, lśniące w ostatnich promieniach słońca.
Przypłynął do Jennifer niewyraźny obraz starego człowieka w okularach na nosie, goniącego ją, rozchichotaną, po pokoju. Odstawiła walizkę i przeszła z wąskiego przedsionka do długiego głównego korytarza o ścianach obwieszonych rodzinnymi fotografiami najróżniejszych kształtów i rozmiarów.
Gdy przystanęła przed czarnobiałym zdjęciem młodej pary tańczącej nad wodą, w głębi pokazała się Gabby. Jennifer podeszła bliżej, by przyjrzeć się twarzom mężczyzny i kobiety na fotografii. Mężczyzna był przystojny i miał czerstwą twarz, która! świadczyła, że lubił przebywać na powietrzu. Oczy patrzyły! żywo i serdecznie. Coś w jego ustach, które otworzył jak do krzyku, trochę przypomniało Jennifer Filipa. Westchnęła, bo wspomnienie było bolesne. Teraz przeniosła wzrok na uśmiechnięta kobietę.
Kobieta była ubrana w kolorową suknię wieczorową według: mody sprzed pół wieku i obracała się na jednej nodze, podając! rękę mężczyźnie. Wyglądała jak księżniczka na balu, która właśnie znalazła swego księcia. Jennifer spojrzała jeszcze raz na mężczyznę kręcącego partnerką. Miała dwa lata, kiedy dziadek, którego nazywała papą, umarł. Gabby została wdową zaledwie po pięćdziesiątce. Pierwszy z wielu, co gryzą ziemię – zażartowała do siebie Jennifer. Czy Filip nie powiedział kiedyś, że zestarzeją się razem z nią? Jak ojciec, należał do ludzi, którzy dużo obiecują, ale mało dotrzymują.
Idąc dalej ciemnym korytarzem i zawadzając po drodze o dębowy antyczny stół, Jennifer trafiła do skromnej kuchni, która prowadziła do salonu. Meble tworzyły tu eklektyczną mieszaninę stylów i wzorów, ale wszystkie były jednakowo wygodne.
Jennifer przypomniała sobie nagle wizytę u przyjaciół babci w Brighton Beach, dokąd obie – ona, mała dziewczynka, i babcia – pojechały metrem. Zapamiętała z tej wizyty śmieszny zapach, jakby całe mieszkanie przyjaciół babci było obwieszona kulkami przeciw molom. Ale w rzeczywistości to meble zrobiły na niej wrażenie. Każdy fotel, kanapa, poduszka były owinięta plastikową folią, jak jedzenie w lodówce. Miała wtedy tylko siedem lat, ale nie przeszkodziło jej to oświadczyć stanowczo, że ,ktoś musi zdjąć plastikowe pokrowce, żeby meble się nie dusiły”. Gospodyni aż się zakrztusiła: „Usunąć folię? Broń Boże!”. Jennifer, Liii i Gabby śmiały się całą drogę powrotną na Manhattan.
Gabby zostawiła Jennifer niewiele miejsca na jej rzeczy, a teraz pokazywała, jak rozłożyć kanapę, na której wnuczka będzie spała. Jennifer wzięła głęboki oddech, spoglądając na szklany stoliczek do kawy, który uginał się pod babciną kolekcją bibelotów. Zdawało się jej, że przekroczyła granicę czasu. Że wpadła w jakąś czarną dziurę, gdzie wszystko, co dzisiejsze i nowoczesne, przestało istnieć.
Po rozpakowaniu się Jennifer poszła pod prysznic, natomiast Gabby zatelefonowała do Barry’ego. Choć jej stosunki z człowiekiem, który porzucił jej córkę, od rozwodu trudno było uznać za poprawne, obecnie Gabby czuła, że ze względu na okoliczności należy do niego zadzwonić. Mimo jego wielu odrażających cech, był przecież ojcem Jennifer, a Gabby szanowała jeśli nie osobę, to rolę. Niemniej wolałaby raczej porozmawiać z jeżozwierzem, dlatego z ulgą wysłuchała wiadomości z poczty głosowej: „Tu Barry. Jestem albo na planie, albo coś załatwiam. Takie jest Hollywood. Znacie ten młyn. Ciao”.
– Cześć, Barry, to my – powiedziała zdecydowanie za głośno. – Chcemy cię zawiadomić, że dojechałyśmy szczęśliwie. Szczęśliwie. W ogóle wszystko... dobrze się układa. Jennifer jest u siebie, podekscytowana. Chyba. Co do pobytu w Big Apple, to niewiele mówi. W każdym razie nie martw się. Planujemy wspaniały wieczór w mieście.
Dwie kobitki spuszczone ze smyczy. No dobra, ukłony dla rodziny. Aha, to ja, Gabby. Do widzenia.
Tego wieczoru zamówiły chińszczyznę, a ponieważ Jennifer wymamrotała tylko parę słów i ledwie tknęła jedzenia, Gabby postanowiła wcześnie iść spać. Pomogła Jennifer rozłożyć i posłać kanapc, proponując, że jutro wybiorą się do teatru na Broadway, ot,] żeby się przewietrzyć.
– Po co robić cokolwiek? – wtrąciła nagle Jennifer.
Gabby na moment zaniemówiła i musiała zamknąć oczy, by powstrzymać złość.
Gdyby Liii żyła, poszłyby razem. A gdyby był tutaj Icek, wiedziałby, co począć z samolubną niewdzięcznością] wnuczki. Myśli Gabby pobiegły ku jej siostrze Annie, która była osiem lat młodsza od Jennifer, gdy umarła. Gabby stłumiła atak kaszlu.
Zgasiła światło i usiadła na fotelu obok kanapy. Patrzyła na Jennifer – milczącą, zamkniętą w sobie, bezradną – i nagle dała się ponieść emocjom. Poczuła się bardzo samotna.
Anna, Icek, Liii – nie żyją. Jennifer była jedyną, która została z rodziny, jedyną łączniczką z przeszłością. I mimo że młoda kobieta sprawiała jej tyle bólu, Gabby kochała ją nad życie.
Gdybyż tylko Jennifer] w jakikolwiek sposób umiała to poczuć.
Wyciągnęła rękę, by odgarnąć kosmyk włosów z czoła Jennifer. Tym razem wnuczka nie uchyliła się przed dotknięciem. A potem, tak jak robiła przy Liii, a Liii przy Jennifer, Gabby zaczęła usypiać wnuczkę kołysanką w języku swojej młodości: „Szlof, myn tochter, szejna, fajne”. Spij, córeńko, śpij, moja śliczna. Gabby śpiewała, dopóki Jennifer nie odpłynęła w noc.
Później, wyczerpana podróżą i nerwową krzątaniną przy urządzaniu nowej lokatorki, Gabby długo leżała bezsennie, rozważając sytuację. Był dziesiąty października. Musi przywrócić wnuczkę do życia przed Dniem Dziękczynienia. Po tym terminie Barry już nie pozwoli jej zajmować się Jennifer. Doktor Green, mimo swej życzliwości, też nie ustąpi i na pewno zażąda powrotu pacjentki. Jeżeli Gabby nie uda się cofnąć Jennifer znad krawędzi, umieszczą biedaczkę w zakładzie i zmuszą do życia zinstytucjonalizowanego, Bóg jeden wie, jakiego. Barry aż nadto wyraźnie dał to Gabby do zrozumienia na lotnisku, wsuwając jej dodatkowe pieniądze, lecz równocześnie szepcząc o nakazie sądowym, dzięki któremu sam będzie mógł otoczyć Jennifer „właściwą” opieką, gdyby Gabby się nie powiodło.
Niespodziewanie opadły ją wątpliwości, które wcześniej tłumiła. Może Barry ma rację? Co się stanie, jeśli Jennifer, będąc pod jej dachem, znowu podejmie próbę samobójczą?
Serce Gabby zabiło szybciej. A gdyby wnuczka rzeczywiście odebrała sobie życie, czy ona, babka, mogłaby żyć dalej? Nie, nie mogłaby. Gabby mocno zacisnęła powieki, jakby broniąc dostępu złym myślom.
Przypomniała sobie o liście leków, którą Green dał jej w szpitalu, wstała więc, poszła do łazienki i wyrzuciła z szafki wszystkie lekarstwa, nawet czopki. Nie miała najmniejszego pojęcia, jak i na co działają poszczególne medykamenty, ale ostrożności nigdy za wiele.
Lepiej nie kusić licha.
Te leki, których czasem potrzebowała, zamknęła na klucz. Potem zaczęła chodzić po mieszkaniu i zbierać wszystkie ostre przedmioty – nożyczki, noże kuchenne, igły. Schowała je w szafie, w starym pudle na kapelusze. Zostawiła tylko srebrne noże stołowe, pomyślała bowiem, jak zakłopotana byłaby Jennifer, gdyby przyszło jej krajać mięso łyżeczką i widelcem.
W chwilach takich jak ta większość ludzi szuka pociechy w religii. Ale Gabby od czasów wojny pozostawała z Bogiem w stosunkach, w których miłość mieszała się z nienawiścią. Nie przybył z pomocą członkom jej rodziny, kiedy w Polsce najbardziej Jego pomocy potrzebowali, i według niej nie było na to żadnego usprawiedliwienia. Niemniej w chwilach radości, jak ślub z Ickiem czy narodziny córki, a potem wnuczki, Gabby odmawiała dziękczynne modlitwy.
Teraz jednak wydało się Gabby, że z Bogiem, jakiego poznała, nie warto pertraktować. Nie, sytuacja była zbyt poważna, aby powierząc ją kapryśnej istocie, która raz się pojawia, a raz znika. „Liii – powiedziała cichutko Gabby – ty zawsze wiedziałaś, jak postępować z Jennifer. Zagubiła się, odkąd nas opuściłaś. Więc, kochanie, odezwij się do mnie. Masz jakiś pomysł?”
Zapadła w niespokojny sen, wciąż czekając na odpowiedź.
7
Gabby obudziła się rześka, ale kiedy spostrzegła postać siedzącą w nogach jej łóżka, nabrała przekonania, że nadal śni. Czy to możliwe? Czy to naprawdę Liii, czekająca cierpliwie, jak w dzieciństwie, aż matka się obudzi i razem rozpoczną dzień? Tylko nie wyglądała ani na małą dziewczynkę, ani na kobietę czterdziestoczteroletnią, która tragicznie zginęła w wypadku. Jest znowu młoda, żywa, tu w sypialni Gabby! Z sercem bijącym jak młot z niedowierzania, Gabby sięgnęła po okulary na szafce nocnej. Włożyła je, spojrzała i zobaczyła Jennifer. Wnuczka przyglądała się babce tyle zdziwiona, co i obojętna.
– Zaskoczyłaś mnie. Przez moment myślałam, że zwariowałam – słaby uśmiech znikł z twarzy Gabby, gdy uświadomiła sobie, że chyba nie najlepiej dobrała słowa. – Czy coś się stało? Miałaś zły sen?
– Nie – odparła rzeczowo Jennifer. – Nie sądzę, żeby w ogóle coś mi się śniło – wzruszyła ramionami. – Nie pamiętam.
Gabby skinęła głową, biorąc się w garść.
– Od dawna tu siedzisz?
– Nie wiem, dziesięć minut, pół godziny – Jennifer mówiła oschle, patrząc na pokój, jakby pierwszy raz go widziała i zastanawiała się,] skąd się w nim wzięła.
– Ładniejsza jestem, kiedy nie śpię, prawda? – zażartowała Gabby, sięgając po szlafrok, gotowa bronić porządku dnia. – Chodź, zjemy śniadanie. Co byś powiedziała na babciną maca brei?
Jennifer poszła za nią do kuchni i zatrzymała się w progu, jakby nie była pewna, czy ma wejść. Gabby rzuciła jej ukradkowe spojrzenie, zapalając palnik. Jennifer nie wyglądała na złą, ani nawet tak daleką jak wczoraj. Można było odnieść wrażenie, że próbuje wydobyć się z mgły.
– Jak doszło do tego, że tu jestem, babciu? – zapytała wprost tonem człowieka cierpiącego na amnezję. Pytanie zdziwiło Gabby. Ale wyraz dezorientacji na twarzy wnuczki nie był udawany, jasne więc było, że Jennifer naprawdę stara się pozbierać.
Gabby włożyła masło do rondelka i wyjęła z górnej szafki pudełko z macą, nie spuszczając oka z wnuczki.
– Jesteś tu, żeby poczuć się lepiej, mejdele – odparła, jakby to było oczywiste.
Jennifer zastanawiała się chwilę nad odpowiedzią babki. Ci–] szę zakłócił dźwięk skwierczącego masła. Jennifer obserwowała, jak Gabby rozbija jajka, roztrzepuje widelcem, dodaje trochę pieprzu, soli i szczyptę cynamonu i wrzuca do tego pokruszoną macę.
– Babciu – spytała nagle tak obojętnie, jakby pytała o pogodę. – Co jest ze mną nie tak?
Gabby przerwała robotę i zgarnęła rogi fartucha, jakby chciała się czegoś uczepić.
Czuła, że zaraz pęknie jej serce. Ze wszystkich sił starała się, żeby odpowiedź nie zabrzmiała zbyt poważnie.
– Zagubiłaś się, maleńka – odparła lekko z pocieszającym uśmiechem i wlała ubite jajka do rondelka. –1 ty mnie, a ja tobie, będziemy pomagać, żebyś się odnalazła.
Teraz Jennifer zadała pytanie, na które Gabby była zupełnie nieprzygotowana.
– Czy ona wie, że tu jestem?
– Kto?
– Moja mama.
Gabby znów przerwała robotę i zagapiła się na rondel. Zgasiła palnik, wytarła ręce w fartuch i poszła do drzwi, w których wciąż stała Jennifer, kołysząc się na piętach.
– Jennifer, jesteś teraz w takim stresie. Może nie powinnyśmy...
– Próbowałam się zabić, prawda? – powiedziała Jennifer z chłodną obojętnością, jakby pamięć nagle jej wróciła.
Gabby podprowadziła ją do starego kuchennego stołu, posadziła na krześle i sama usiadła obok.
– Tak, szejna – odpowiedziała łagodnie.
Myśli kłębiły się w głowie Jennifer, jakby rozwiązywała zagadkę, mając za dużo danych.
– Znaleźli mnie na plaży. Znaleźli i nie skończyłam, nie dostałam się do... – słowa zamarły, kiedy wpatrzyła się w przestrzeń, rozpamiętując tamtą scenę.
Gabby obserwowała zmartwioną twarz wnuczki. Wydawało się, że noc zatarła wspomnienia i że Jennifer dopiero teraz odkrywa straszną prawdę o tym, co zrobiła. A może stara się zrozumieć, dlaczego wszystko poszło źle? Czy spróbuje znowu? Gabby wiedziała, że nie należy pozwolić Jennifer za dużo i za długo o tym myśleć. Sama przeżyła grozę i nauczyła się, że jest czas na wspomnienia i czas na zapomnienie. Teraz nadszedł właśnie drugi z nich.
Musiała zmienić temat, przeciąć tę scenę. Ale jak?
Po chwili usłyszała jakiś szept w duszy, poznała odpowiedź.
Z nagłym ożywieniem klasnęła wesoło w ręce.
– Wiesz, dokąd dziś pójdziemy? – zawołała, wyrywając Jennife z odrętwienia. Jak dziecko w oczekiwaniu przygody, mówiła ożywionym głosem. Z elektryzującą mocą chwyciła wnuczkę za rękę.
– Zjemy jajecznicę z macą, najlepszą na świecie, i... nie zaprzeczaj, Jennifer, wiesz, że moja jajecznica taka jest... a potem ciągnął na jednym oddechu – pojedziemy do stajni w parku.
Urwała figlarnie, puszczając oko. Jennifer potrząsnęła głową.
– Do stajni? – zapytała.
8
– CO NIBY CHCECIE TU ROBIĆ?! – WRZESZCZAŁ SZEF STAJNI Claremonta w Central Parku. – Słuchaj no, paniusiu, tu jest praca, a nie zabawa. Do sprzątania końskiego łajna nie można przyjść ot tak sobie, z ulicy. To czyste wariactwo!
– Dlaczego? Brudno jest, a my chętnie posprzątamy – powiedziała spokojnie Gabby.
– Dobra, brudno, bośmy jeszcze nie zdążyli. Bez obrazy, co za kretyn, wybaczy pani, chce tu przyjść i przerzucać koński nawóz na taczki? Kto to słyszał?!
– Pan właśnie słyszy – odparła Gabby z krzywym uśmieszkiem, zmierzając prosto na padok.
Koniarz i Jennifer, z lekka oszołomieni, stali obok siebie.
– Co jest z tą staruchą? – mruknął koniarz do Jennifer, kręcąc głową nad tupetem Gabby.
Jennifer nie zdziwiła się pytaniem. Spojrzała na babkę.
– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Pochodzi ze Starego Świata – dodała obojętnie. – Chyba tęskni za końmi.
Gabby wzięła już z kąta łopatę i machała nią całkiem sprawnie. Koniarz odsunął się, wyszczerzył zęby, najwidoczniej postanowił udawać zadowolenie. Jennifer stała nieruchomo i gapiła się na babkę ładującą nawóz na taczki. Potem sięgnęła po kamerę. Jednakże Gabby po kilku zamachach łopatą zrobiła sobie przerwę. Oparta o trzonek, zezowała na wnuczkę.
– Za przeproszeniem, co ci się tu nie podoba? – spytała zaczepnie. Zadarła głowę. – Jestem siedemdziesięciosześcioletnią starą kobietą i mam chore płuca. Ty, moje dziecko, masz raptem lat dwadzieścia trzy. Nie przyszłyśmy tu jako turystki. Więc odłóż kamerę, przegoń muchy z nosa i chodź mi pomóc.
Jennifer posłuchała bez słowa. Koniarz zaczął zwoływać kolegów, żeby sobie popatrzyli na dwie sprzątające kobitki. Pracowały uczciwie, pilnując jedna drugiej. Jennifer nie przestawała tylko poj trząsać niedowierzająco głową, jak mogły podjąć się tak nonsensownego zadania. Jednakże w głębi duszy coś skłaniało ją do podziwiania takiej hucpy. Napełniały i opróżniały łopaty i nagle, nie wiadomo skąd, pacyna końskiego łajna uderzyła Jennifer w nogę. Rozejrzała się, zdumiona, i zobaczyła uśmiech babki.
– Oj, przepraszam, kochanie, nie chciałam – Gabby zgrywała niewiniątko.
Oczy Jennifer zwęziły się. Przyglądała się Gabby, która pracowała dalej, ukradkiem posyłając wnuczce figlarne spojrzenia. Jennifer pokręciła głową. Ta kobieta ma bzika – pomyślała. Wróciła do pracy, ale zaraz trafiła ją kolejna wonna kula. Jennifer spokojnie nabrała więcej łajna, po czym z głuchym stęknięciem „upuściła” łopatę, tak że zawartość zamiast na taczkach wylądowała u stóp Gabby. Wzruszyła ramionami, kwitując łobuzerskim uśmiechem podejrzliwy wzrok babki. Po krótkiej chwili z ociąganiem znów zajęła się robotą i wtedy nagle bomba pękła. Sytuacja rozwiązała się sama, gdyż obie zaczęły obrzucać się gnojem. Śmierdzące kule latały tam i z powrotem, bo zarówno babka, jak i wnuczka starały się trafić w cel i bombardowały jedna drugą z czymś, co można nazwać tylko furią.
Gabby przystanęła i cofnęła się, patrząc w oczy Jennifer, które nagle nabrały życia.
Obie z trudem łapały oddech. Kiedy Gabby zakasłała, wypluła flegmę i odchrząknęła jak stary wyleniały kowboj, przysięgłaby, że dostrzega w rozbłysłych oczach Jennifer iskierkę emocji, czego tak bardzo pragnęła. Czyżby wnuczka miała trochę uciechy?
Koniarz i paru robotników, którym spodobało się zaimprowizowane przedstawienie, uśmiechnęli się szeroko i zabrali do sprzątania bałaganu. Wyczerpane i lekko chwiejące się na nogach Jennifer i Gabby podziękowały i ruszyły do wyjścia.
– Aleście sobie urządziły zabawę, moje panie! – zawołał za nimi koniarz i wybuchnął gromkim śmiechem.
Doprowadziwszy się do porządku, babka z wnuczką udały się na przechadzkę alejkami parku, potrzebowały bowiem świeżego powietrza. Ale stajenny kurz podrażnił płuca Gabby i niebawem chwycił ją taki kaszel, że musiała przysiąść na najbliższej ławce. Jennifer stanęła obok, obserwując zanoszącą się urywanym kaszlem staruszkę. Jakiś impuls pchał ją ku babce, ale nie dotarł do nóg, nie podeszła więc, tylko patrzyła, z jakim wysiłkiem babka oddycha. Chrapliwy dźwięk zaalarmował przechodzącą parę. Obrzucili młodą kobietę oskarżycielskim spojrzeniem i zaofiarowali Gabby pomoc. Atak wkrótce minął i Gabby podziękowała. Ludzie odeszli, jeszcze raz spojrzawszy z wyrzutem w stronę Jennifer. Trwało dłuższą chwilę, zanim Gabby się pozbierała. Popatrzyła przeciągle na wnuczkę, uśmiech jej wrócił.
– Okropne to było, prawda?
– Twój kaszel? – upewniła się Jennifer. – Jaki tam kaszel! To całe machanie łopatą!
Jennifer nie mogła powstrzymać uśmiechu.
– Tak, okropne.
Gabby przymknęła na chwilę oczy.
– Ale zabawne, co? Jennifer zacisnęła wargi.
– Na swój sposób może i zabawne – przyznała.
– Jak myślisz, ile wnuczek może się pochwalić, że choć raz w życiu sprzątały ze swymi babkami końskie łajno?
Jennifer niezdecydowanie pokiwała głową i nareszcie zdobyła się na to, żeby pomóc Gabby wstać.
Później, gdy jadły hot dogi w Owczej Łące, Gabby odwróciła się ku Jennifer i powiedziała:
– Oczywiście, że ona wie, że tu jesteś.
Jennifer w roztargnieniu podniosła oczy, zlizując musztardę z kącika ust.
– O czym ty mówisz?
– Zapytałaś mnie rano, czy twoja mama wie, że tu jesteś, i właśnie ci odpowiadam.
Tak, Jennifer, na pewno, na sto procent wie.
Jennifer odłożyła hot doga. Podniosła kamerę i zaczęła filmować białe strzępki chmur płynące po niebie. Gabby przyglądała się jej z ciekawością.
– Masz zamiar wszędzie to zabierać? – spytała. Jennifer nie odrywała oczu od okularu.
– Chcesz zobaczyć prawdziwy świat, usuń wszystko, co rozprasza uwagę. To sprawa ogniskowej. Większości ludzi tylko się wydaje, że widzą, co się dzieje.
Gabby już otwierała usta, by coś wtrącić, ale postanowiła nie kusić licha.
Nie chodzi tylko o ogniskową – powiedziała do siebie Jennifer. Rejestrowanie zdarzeń oznacza, że czas można zatrzymać, cofnąć, nawet wymazać.
Odłożyła kamerę. Wyglądała tak, jakby nurtowała ją jakaś myśl i Gabby dałaby wszystko, żeby poznać tę myśl.
Minęło kilka chwil i Jennifer odezwała się cichym, obojętnym głosem.
– Wiesz, wszystko działo się tak szybko...
Urwała, spuściła oczy, jakby wahając się, czy mówić dalej, po czym zapatrzyła się gdzieś w prawo. Również Gabby spojrzała w tamtą stronę i zobaczyła dwóch małych chłopaczków bawiących się pod okiem nianiek pasiastą piłką plażową.
– Nigdy się nie spodziewałam, nigdy nie podejrzewałam, że opuści mnie w taki sposób. Facet przysięgał, że nigdy w całym swoim życiu się nie upił. Wierzysz w to? Stracił pracę, żona odeszła. Więc co, do diabła, miał prawo siąść za kierownicą i kogoś załatwić? – odrzuciła do tyłu głowę i oddychała ciężko. – Siedemnastu ludzi przechodziło akurat przez ulicę i nikomu nic się nie stało. Musiało trafić na moją matkę.
Gabby zamknęła oczy, wspominając wstrząs, jakiego doznała po tym telefonie – telefonie z rozdzierającą serce wiadomością o tragicznym wypadku, w którym straciła córkę.
– Jeździłam tego dnia jej samochodem, bo mój był w warsztacie. Hamulce nawaliły, karty kredytowe mamy były nieważne. Kochany tatuś od dłuższego czasu nie dawał jej ani grosza. Złe inwestycje – mówił. Jeśli coś nam przysłał, wydawała na mnie. Spytałam, czy mógłby zapłacić za naprawę hamulców, a on uparł się, że załatwi to u swojego mechanika.
Jak zwykle, nie należało to do jego priorytetów. Mama pożyczyła mi tego dnia swój samochód, żebym zdążyła na egzamin. Powiedziała, że się przespaceruje. Lubiła chodzić.
Głos Jennifer załamał się.
– Pamiętam – powiedziała łagodnie Gabby, zamykając oczy. Jennifer rozejrzała się dokoła.
– Miała w rękach książkę, którą właśnie mi kupiła. Oh, the Places I Youll Go! doktora Seussa. Na mój dyplom.
Jeden z chłopaczków z prawej strony zaczął płakać. Jennifer co chwila na niego spoglądała.
– Książce, o dziwo, się udało. Przeżyła. Nawet nie bardzo się pobrudziła, nie podarła się ani nic. W środku jest dedykacja. Musiała ją napisać w księgarni.
– Nie wiedziałam o tym – wtrąciła osłupiała Gabby.
– „Mojej pięknej córce – napisała – która uczy się, by sięgnąć do gwiazd, tam gdzie marzenia stają się rzeczywistością”.
Jennifer urwała i ukryła głowę w ramionach.
Gabby drżały wargi. Słyszała głos Liii wypowiadający te słowa.
Nagle Jennifer podniosła głowę. Zwężonymi oczami usilnie wpatrywała się w babkę.
Gabby dostrzegła teraz, ile bólu i gniewu] jest w tych oczach.
– Ale nie dlatego to zrobiłam, wiesz? To nie było tak, że moja matka została zabita, a ja, mała sierotka, z żalu, po pięciu latach – bum, targnęłam się na życie. Wiesz o tym, prawda, babciu? Chyba ludzie nie myślą, że zrobiłam to z powodu matki, co?
– Co cię obchodzi, co myślą ludzie, mejdele? – powiedziała łagodnie Gabby. – Ważne jest tylko to, co ty myślisz.
Jennifer umilkła. Obserwowała, jak niańki wsadzają chłopaczków do wózków i odjeżdżają z łąki. Bawiła się chwilę resztkami hot doga i zaraz rzuciła je dalmatyńczykowi, którego właściciel wyprowadził na spacer do parku.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego nigdy nie zadzwoniłam do ciebie, zanim wzięłam pigułki? – Jennifer odezwała się kłótliwym tonem, sznurując usta.
– Przyznaję, Jennifer, trochę jestem ciekawa. Ale nie musisz...
– Bo zrobiłabyś to samo, co zrobiłaś teraz. Przeleciałabyś przez cały kraj, żeby mnie powstrzymać. Wiesz, że mam rację.
Gabby przytaknęła z uśmiechem.
– Czy to źle? Powstrzymać cię przed odebraniem sobie życia?
– Tak! – odkrzyknęła Jennifer gniewnie, aż Gabby się przestraszyła. – Nie mogłam dopuścić, żeby mnie ktoś powstrzymał, bo tylko w ten sposób mogłam być wolna. Nie rozumiesz tego? Nie chodziło o kapitulację, ani wtedy, ani teraz. To są niedzisiejsze poglądy.
Nie, to była decyzja. Moja decyzja.
Gabby denerwowała się coraz bardziej bojąc się, że Jennifer ucieknie. Chciała powiedzieć coś, co by do niej trafiło, uspokoiło, ale po prostu czekała. Jennifer siedziała jednak nadal na krześle, pocierała tylko energicznie czoło, jakby chciała zmazać pamięć o tych, którzy udaremnili jej zamiary. W końcu Gabby zakasłała kilka razy, złapała oddech i zaczęła mówić z siłą zadziwiającą u tak wątłej osoby.
– Uważałaś za swój obowiązek skończyć z życiem, które dała ci twoja matka, a moja błogosławionej pamięci córka. Ja natomiast uważam za swój obowiązek udowodnić ci, że się myliłaś. Słyszę teraz jej głos. „Mamo – prosi – uratuj dla mnie moją małą dziewczynkę.
Próbowałam zrobić to sama, ale chyba mnie nie usłyszała. Więc ty musisz działać, mamo”.
Gabby przyglądała się Jennifer z obawą, że wnuczka ją odepchnie, a równocześnie przerażona konsekwencjami niemówienia nic.
– Powiadasz, że chcesz wolności – ciągnęła Gabby. – Właśnie o wolność modliłam się codziennie, kiedy się ukrywałam w Polsce. O panowanie nad swoim życiem, a nie powierzanie go potworom.
– Błagam, babciu, tylko nie o Holocauście – zawołała z irytacją Jennifer, odwracając wzrok.
Gabby z całej siły starała się zachować spokój. Odetchnęła głęboko, zanim odparła cicho.
– Tak, Jennifer, Holocaust. Będę o tym mówić i mówić, dopóki starczy mi tchu. Aż usłyszysz głos małej dziewczynki, którą była twoja babka i która każdej nocy błagała Boga o życie. Boga, który] nie mógł jej słyszeć wśród zagłady. Przerwała, łapiąc oddech: – Ale nikt mnie wtedy nie słuchał, tak jak ty dzisiaj sądzisz, że nikt nie słucha ciebie, prawda? – Gabby nachyliła się do Jennifer, która odsunęła się, zachowując dystans. – To przypadek, że wróciłam ze świata zmarłych, podobnie jak ty – umilkła na chwilę, daremnie czekając na odpowiedź. – Czasami musimy wykorzystywać przypadki życiowe. – Wstała i otrzepała suknię. – Więc chodź, pojedziemy do domu.
Jennifer patrzyła na babkę ze złością.
– Nie muszę tu z tobą być. Wiesz, że nie możesz mnie zmusić.
– Istotnie – westchnęła Gabby. – Ale twój ojciec wynajmie ludzi, żeby cię znaleźli i sprowadzili z powrotem, i umieści cię w jakimś zakładzie. Nie chciałabym tego doczekać, Jennifer.
Gabby odwróciła się, czując napięcie, jakie wywołały te słowa. Ale czuła też, że trzeba je było powiedzieć. Następnie zaatakowała Jennifer kolejną uwagą.
– Zdaję sobie sprawę, że mogłabyś zagrozić, że uciekniesz i znów zrobisz sobie krzywdę. Ale to nie jest odpowiedź na krzywdę, którą nosisz w sercu. Poza tym, kochanie – dodała z łobuzerskim mrugnięciem – jak można by zrobić coś takiego staruszce, która nie dalej jak dziś rano pokazała ci zabawę końską mierzwą?
Gabby wstrzymała oddech i obserwowała wnuczkę, która siedziała nieruchomo, z twarzą bez wyrazu. Odwróciła wzrok. Chwilę panowała cisza. A potem przyszła odpowiedź.
– Gównem.
– Co? – odkaszlnęła Gabby, zaskoczona i słowem, i faktem, że Jennifer w ogóle się odezwała.
Jennifer tylko potrząsnęła głową.
– Żadna mierzwa, babciu. Nikt tego tak nie nazywa. To jest gówno. Jeśli ja mogę je sprzątać, to ty możesz nazwać je po imieniu. jsfo, dalej! – spojrzała na babkę wyzywająco.
– Chcesz, żebym... – Gabby zaśmiała się nienaturalnie, trzęsąc głową.
Jednakże Jennifer ani drgnęła.
Rozglądając się – uchowaj Boże, żeby ktoś usłyszał – Gabby powiedziała cicho: – Słusznie, gów – zachichotała – no.
– Źle – skarciła Jennifer i pokręciła głową. – Wcale ci nie wychodzi. Spróbuj jeszcze raz. Śmiało i głośno. Jak ja – Jennifer odrzuciła głowę do tyłu i krzyknęła – Gówno!
Gabby przeraziła się, że ktoś mógł usłyszeć. Chwilę wędrowała wzrokiem po Owczej Łące, w porze lunchu pełnej urzędników, spacerowiczów i turystów. A potem zbagatelizowała sprawę. Nie warto się przejmować, co ktoś pomyśli – powiedziała sobie.
Wzięła się w garść i otworzyła szeroko usta.
– Gówno – wychrypiała nieco głośniej i głos jej się załamał. Wbrew sobie Jennifer lekko się uśmiechnęła. Dlaczego ludziom z tamtego pokolenia tak trudno jest przeklinać?
– Więcej odwagi, babciu. Odpręż się. Przecież potrafisz.
– Gówno – odpowiedział głos, który nie spłoszyłby ptaka.
– Przynajmniej dodaj trochę pewności siebie – nalegała Jennifer. Z zapałem poklepała się po kolanach i zachęcająco pochyliła ku babce. Obie przyciągnęły teraz uwagę kilku gapiów.
– Gówno! – wykrzyknęła Gabby.
– Świetnie. Dwie sylaby, ale jeszcze poprawimy, żeby nie było przerwy. Potrafisz – przynagliła Jennifer.
Staruszka zacisnęła pięści.
– Gówno! – wyrzuciła z siebie, spoglądając wyczekująco na wnuczkę.
– Jeszcze raz!
– Gówno!
– Jeszcze!
– Gówno! – zabrzmiało donośnie. Gabby naprawdę zaczynała podniecać się tą próbą.
– Brawo!
– Gówno, gówno, gówno – powtarzała jak nakręcona Gabby.
– Włóż w to duszę, babciu. Bądź wielka!
I tak przy nieustannym, natarczywym, szaleńczym dopingu Jennifer, stała Gabby w modnej, zatłoczonej w porze lunchu restauracji i wydawała z siebie zdumiewający okrzyk „Gówno!”. Wybuchła owacja. Tłum odkrzykiwał: „Dalej, dziewczyno, dalej!”. Gabby całkowicie podbiła publiczność. Ale gdy znów uświadomiła sobie, że ludzie ją słyszą – uciekła ze sceny, ciągnąc za rękę rozbawioną Jennifer.
Zaraz za bramą padły obie bez tchu.
– Gratuluję – powiedziała ironicznie Jennifer. – Cholernie dobrze umiesz zakłócać spokój, wiesz?
– Nie przeczę – odgryzła się sapiąca z wysiłku Gabby. – Za to ty, moja panno, świetnie sprzątasz końskie gówna.
Jennifer roześmiała się serdecznie, a Gabby pomyślała, że nareszcie, nareszcie znika chmura smutku. Ale kiedy szły dalej, ponury wyraz wrócił na twarz Jennifer. Dziewczyna ucichła, Gabby zaś patrzyła na to bez słowa, przygnębiona zmianą.
Jennifer uniosła kamerę i skierowała ją na warczącego opodal psa. Powoli przysunęła się bliżej, koncentrując się na złych oczach zwierzęcia, aż właściciel ostrym tonem przywołał psa do porządku.
Gabby pragnęła, żeby odłożyła kamerę. W obiektywie nie ma świata! – płakała bezgłośnie. – Taka jesteś zajęta filmowaniem, Jennifer, koncentrujesz się na jednym a pomijasz to, co naprawdę ważne.
9
PÓŹNYM WIECZOREM TEGO DNIA JENNIFER STAŁA W ŁAZIENCE i filmowała swoje odbicie w lustrze. „Wygląda na to, że zostałam porwana przez jakąś kosmiczną istotę, a to tylko moja babka”. Urwała, patrząc przez obiektyw. „Pewnie staruszka zwariowała”. Pomyślała sekundę, a potem mimowolnie się uśmiechnęła. „I kto to mówi?”.
Opuściła niżej kamerę i sfotografowała swój lustrzany obraz. Studiowała spoglądającą na nią twarz.
Odłożyła na szafkę kamerę, która pracowała dalej, i powoli zaczęła się rozbierać.
Zrzuciła sweter i Tshirt, wyskoczyła z przepoconych spodni i majtek, odpięła stanik i przyjrzała się sobie w lustrze. Badała swoje ciało, tak jak uczony bada okazy w laboratorium – chłodno i obojętnie.
Oglądała tak samą siebie przez kilka minut. Później schyliła się po oprawioną w ramki fotografię dziadków, którą przyniosła do łazienki z przedpokoju. Oparła ją o lustro i wpatrywała się w nią tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. Babka i dziadek już na wieki mieli tańczyć na zdjęciu. Powoli wyciągnęła rękę, jakby podawała ją partnerowi, i naśladując młodziutką babkę z fotografii, bez emo. cji zrobiła piruet. Potem dotknęła postaci na zdjęciu, jakby chciała usunąć palcem radość z ich twarzy.
Zerknęła znów do lustra, otuliła ramionami swoje nagie ciało i długo przyglądała się kruchej istocie, która stała w lustrze.
Odetchnęła głęboko, wyłączyła kamerę, weszła pod prysznic i nadstawiła twarz pod płynącą z góry wodę.
10
W CIĄGU TEGO PIERWSZEGO TYGODNIA GABBY NIEUSTANNIE wyszukiwała dla Jennifer jakieś zajęcia. Były na dwóch sztukach i na pokazie w Imaksie pod tytułem Cuda podziemnego świata, który oczarował Gabby, a z którego Jennifer zwiała, zanim skończyła się tytułowa sekwencja. Dwukrotnie po powrocie do domu odsłuchały na sekretarce wiadomość od ojca Jennifer.
– Gabby, nalegam, żebyś wieczorem zatelefonowała. Umowa była taka, że będziesz ze mną w kontakcie. Ustaliliśmy to dostatecznie jasno. Masz numer mojej komórki. Skorzystaj z niego!
Poirytowana jego tonem Gabby umyślnie zadzwoniła wtedy, kiedy wiedziała, że nie będzie go w domu i telefon odbierze Cynthia. Barry odpowiedział nazajutrz, w protekcjonalnym tonie.
– To chyba nie za wiele prosić o zatelefonowanie na komórkę?! Nawet dziewczyna ze wsi potrafiłaby to zrozumieć. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Nie trzymaj mnie w niepewności.
Pozwól, że ci przypomnę, kto finansuje ten eksperymencik. Ostrzegam cię...
Właśnie. Gabby błyskawicznie odłożyła słuchawkę. Teraz posunął się za daleko.
Nigdy nie lubiła ostrzeżeń. Nigdy nie czytała nawet ostrzeżeń na etykietach. Oddzwoni, kiedy się uspokoi. Nie mogłaby przejść do porządku nad nietaktem Barry’ego i traktować go uprzejmie, nie, przynajmniej nie teraz, kiedy ma pełne ręce roboty. Gabby zdawała sobie sprawę, że zwleka ze znalezieniem dla Jennifer terapeuty. Sama nie umiałaby wytłumaczyć dlaczego, Telefon od doktora Greena zmusił ją jednak do działania. W połowie drugiego tygodnia doktor zadzwonił, żeby dowiedzieć się, jak sobie radzi Jennifer. Stanowczo prosił o podanie nazwiska psychologa, u którego dziewczyna się leczy. Gabby wykręciła się, że nie ma pod ręką jego wizytówki i że śpieszy się do wyjścia. Zapewniła doktora, że wkrótce oddzwoni z informacją i że Jennifer wykazuje wyraźne oznaki poprawy.
Wydawało się, że problem rozwiąże się sam, kiedy nazajutrz Gabby zaciągnęła oporną wnuczkę do mieszkania swojej wieloletniej przyjaciółki Friedy Steinberg, na rogu West Endu i 89 ulicy. Gabby nazywała Friedę kochaną pleciugą. Bo Frieda żyła plotkami, kolekcjonowała zarówno dobre, jak złe, lecz skądinąd miała zdrowy apetyt na wiedzę, co i jak. Gdyby trzeba było wybrać między CNN a Friedą jako wiarygodnym źródłem informacji, Gabby bez wahania postawiłaby na Friedę. Lata temu, kiedy żyli jeszcze ich mężowie, obie pary często chodziły razem do teatru albo na dancingi w Roseland.
– Chodź, Gabby, chodź, kochana – wykrzykiwała Frieda na parkiecie, ze śmiechem szerokim jak ona sama. – Tupnij nogą, co ci dał Pan Bóg, i pokaż tym smarkaczom, jak z podłogi drzazgi lecą!
Ich mężowie umarli w odstępie roku, Frieda i Gabby coraz częściej spędzały więc czas we dwie, grając w kanastę albo urządzając brydża – Frieda lubiła siedzieć w domu, albo szły do parku czy na rernierę, co wolała Gabby. Obie wdowy uwielbiały dobrze zjeść przed przyjazdem Jennifer przynajmniej raz w tygodniu umawiały się u Zabara na pogawędkę i przekąskę.
Frieda podała gościom wszystkie swoje specjały: chłodnik, klopsiki, siekaną wątróbkę, pięknego pieczonego kurczaka ze smażonymi ziemniakami, świeży bochenek razowca, odrobinę smalcu do smarowania chleba, i trochę dwuprocentowego piwa. Jennifer tylko skubała jedzenie, natomiast dwie starsze panie pałaszowały, aż im się uszy trzęsły.
Rozmowa była warta tyle, ile zjadła Jennifer. Mówiło się o wyprzedaży u Filene’a i o kłótni Friedy z właścicielem domu, który nie zgodził się na pomalowanie jej frontowych drzwi, choć od roku to obiecywał. Potem nastąpiła recytacja listy tych, co umarli, i tych, co zostali osieroceni. Jennifer przeprosiła i w poszukiwaniu samotności schroniła się do łazienki.
Gdybym naprawdę chciała skrócić sobie życie – powiedziała do siebie – przeprowadziłabym się do Nowego Jorku i uczepiła przyjaciółek Gabby. Sam cholesterol załatwiłby sprawę.
Zgodnie ze zwyczajem, którego nabrała od czasu, gdy Filip zauważył: „Ludzi poznaje się po tym, co trzymają nad umywalką”, Jennifer otworzyła szafkę Friedy i zaczęła przeglądać zawartość.
Podobnie jak u babki, szafka kryła rzeczy typowe dla starych ludzi: pastę do czyszczenia protezy zębowej, wiekową, zaskorupiałą butelkę syropu na kaszel, kilka częściowo wyciśniętych tubek maści, słoik wazeliny – co ona tym smaruje? Po odsunięciu słoików i tubek Jennifer zobaczyła śmieszne pudełeczko z czymś, co wyglądało jak krem do twarzy i miało etykietkę w obcym języku; a jeszcze głębiej komplet szczypczyków i pęsetek, i prawdziwą aptekę – brązowe plastikowe pojemniki z lekami na egzemę i na serce, z witaminami i żelazem; i wreszcie dwa małe opakowania valium, jedno pełne, drugie w połowie zużyte.
Tymczasem Gabby, już znowu w kuchni, omawiała z Friedą nękający ją problem znalezienia odpowiedniego terapeuty.
– Jest na tym antydepresancie, prozaku, i przysięga, że bierze g0 codziennie, ale nie widzę, żeby szczególnie pomagał. Dałam słowo temu doktorowi, że pójdzie tu do kogoś. Ale do kogo? Dla mnie wszyscy ci szamani są tacy sami.
– Psychologowie, Gabby, kochanie. A ja mam lekarstwo na twoje kłopoty – odparła Frieda z twarzą promieniującą entuzjazmem, normalnie zastrzeżonym dla jedzenia.
I zaczęła wychwalać pod niebiosa doktora Larry’ego Nevinsa. Dokonywał cudów, zajmując się jej siostrzeńcem Sethem, który popadł w poważne tarapaty z powodu... – Frieda opuściła głowę i z namaszczeniem wymówiła to słowo – „kokainy”. Zaklinała się tysiące razy, że Gabby dobrze zrobi, dzwoniąc do doktora.
– Żeby tylko znalazł dla was czas. Kalendarz ma wypełniony do Bóg wie kiedy.
Gabby przerwała ten potok słów, gdy do towarzystwa dołączyła Jennifer. Frieda natychmiast wepchnęła w nią spory kawałek biszkopta – nie może przecież wyjść głodna.
Jednakże kiedy wróciły do domu, Gabby uświadomiła sobie, że nie zapisała nazwiska doktora. A potem zapomniała o całej rozmowie.
W ciągu kolejnych paru dni Gabby zauważyła, że Jennifer z byle powodu szuka zwady. Raz przeszkadzał jej zapach w pralni w suterenie, dokąd musiała pójść przeprać swoje rzeczy. Następnego dnia przyczyną była pogoda – na takie zimno nie miała się w co ubrać.
Gabby zaproponowała, że wybiorą się razem na zakupy i uzupełnią garderobę, miały przecież pieniądze od ojca Jennifer na sfinansowanie takiej wyprawy. Ale Jennifer nie dała się przekonać.
Później wystąpiła z projektem wypuszczenia się do miasta samodzielnie. Po dwóch tygodniach ciągłego przebywania w towarzystwie Gabby zaczynała czuć się jak bliźniaczka syjamska, a nie jak wnuczka. Niepewna, co począć z tą prośbą, i słysząc w głosie Jennifer podniecenie i gotowość do kłótni, Gabby odparła, że musi się zastanowić. Poszła do kuchni dumać nad filiżanką herbaty.
Wiedziała doskonale, że trzymanie Jennifer w zamknięciu i pod kluczem nic nie da.
Jej dom nie będzie się wydawał wnuczce oazą, tylko więzieniem, gdzie można wprawdzie domagać się większych przywilejów, ale nigdy wolności. Równocześnie nieustanna obecność Jennifer stawała się męcząca. Gabby chętnie by od niej odpoczęła we własnym domu.
Przyrzekła jednak, że będzie czuwać, tak jak nalegał Green, dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Kto wie, co może zrobić Jennifer?
Trochę później tego samego popołudnia Gabby postanowiła wyrazić zgodę. Z jej błogosławieństwem Jennifer będzie mogła wyjść sama, pod warunkiem że wróci o umówionej porze i nie opuści ich części Manhattanu. Ustępując, Gabby narażała się oczywiście na niemałe poczucie winy. Wiedziała, kto w Los Angeles obarczy ją w razie czego odpowiedzialnością, tak jak wiedziała o tym Jennifer. Chociaż stawiało ją to w pozycji nastolatki z wyznaczoną godziną policyjną, Jennifer przyjęła warunki choćby tylko po to, żeby mieć babkę z głowy.
Rzecz jasna, żadne względy nie mogły powstrzymać Gabby od zabawy w detektywa, więc śledziła wnuczkę podczas jej pierwszego solowego wypadu jak jakiś zgrzybiały James Bond. Niejedne brwi unosiły się ze zdziwienia, gdy Gabby rozpaczliwie nurkowała między samochodami i kryła się za plecami ulicznych sprzedawców z uwagą skupioną na wnuczce, idącą sobie 72 ulicą. Tak dalece nie widziała nikogo i niczego poza Jennifer, że wpadła na dwie blokujące jej drogę puszki na śmieci. Przewróciła się z hukiem i wywróciła puszki, a śmieci rozsypały się na wszystkie strony. Gabby wstała, sapiąc i daremnie usiłując odsunąć mężczyznę, który, pospieszył jej z pomocą i zasłaniał widok. Zobaczyła tylko, że Jennifer wchodzi do Parku, po czym znika z zasięgu wzroku.
11
Wchodząc do parku od strony Central Park West i 72 ulicy, Jennifer trafiła na małą alejkę, w której uliczni sprzedawcy oferowali napoje i Tshirty, jedne z nadrukiem twarzy Johna Lennona, drugie reklamujące „Strawberry Fields”. Po lewej jakiś starszy mężczyzna puszczał na bumboksie piosenki Beatlesów, po prawej dziewczyna z gitarą śpiewała grupce gapiów o rewolucji i pragnieniu naprawy świata. Kilka kroków dalej Jennifer niespodziewanie weszła na trójkątny placyk, w centrum którego oślepiająco lśniła ułożona z kamieni mozaika w kształcie koła. Umieszczona w pobliżu tabliczka głosiła, że materiałów, z których powstało to dzieło sztuki, dostarczyły kraje z całego świata. W środku mozaiki widniało wypisane wielkimi literami jedno słowo: IMAGINE.
Jennifer zatrzymała się na chwilę, by odczytać z płyty pamiątkowej, że John Lennon i Yoko Ono przyprowadzili tu kiedyś swojego synka i świetnie się razem bawili. Lennon – dodawała płyta – został zastrzelony po przeciwnej stronie ulicy, przed domem, w którym mieszkał. Jennifer zwróciła uwagę na datę morderstwa – 8 grudnia 1980. Był to jej rok urodzenia. Podniosła kamerę i sfilmowała słowo dominujące na mozaice. Sfilmowała też wota, które składali tam spacerowicze: kwiaty, świeczki, suwak od gitary, kilką kadzidełek, z których snuł się dym pachnący magnolią. A potem obiektyw Jennifer uchwycił ubogą matkę z małym dzieckiem siedzącą na trawniku na podartym starym śpiworze. Czyżby tutaj spędziła noc? – pomyślała Jennifer. Jak wygląda ich życie? Gdzie jest ojciec dziecka? Postanowiła nie zaprzątać sobie tym głowy i szybko odeszła.
Zagłębiała się dalej w park, obserwowała toczące się wokół życie: chłopców pędzących na łyżworolkach, wymachujących ramionami biegaczy, dzieci na huśtawkach, popychane przez mamusie, tatusiów i babcie, zakochanych rozciągniętych pod drzewami.
Choć wszystko to działo się tuż obok, Jennifer zdawała sobie sprawę, jak bardzo jest samotna.
Z drugiej strony uderzyło ją, że od nocy na plaży, kiedy ją znaleźli, ani przez chwilę nie była naprawdę sama, poza zasięgiem czyjegoś bacznego wzroku. Zatrzymała się przy fontannie z aniołem, jakby wyłaniającym się z wody, zaczerpnęła głęboko powietrza, a potem głośno je wypuściła. Wydawało się, że próbuje wyrzucić z siebie niepokój.
Pospacerowała jeszcze trochę, po czym wspięła się na skaliste wzniesienie obok alejki. Położyła się na wznak i zmrużyła oczy, patrząc w niebo przez cętkowane słońcem liście. Przyszło jej na myśl, że babka niemało ryzykowała, pozwalając jej samej wyjść z domu. Tak, przyznała Jennifer sama przed sobą, ryzyko nie kończyło się na tym, że wnuczce mogła strzelić do głowy ucieczka. Niewykluczone, że zamiast uciekać, zechciałaby od razu powtórzyć to, co zrobiła tamtej nocy na plaży. W mniejszym czy większym stopniu odpowiedzialność spadłaby wtedy na babkę. Dlaczego więc zgodziła się wziąć na swoje barki taki ciężar? Dla Jennifer wszystko to nie miało sensu.
Obróciła się na bok i rozejrzała. Dookoła tańczyło światło, niepodobna zaprzeczyć, że było pięknie. Przypomniała sobie, że jako małą dziewczynkę rodzice zabierali ją tu na spacer, gdy odwiedzali babkę w Nowym Jorku. Musiała mieć nie więcej niż pięć lat. Jakżeby pragnęła mieć znowu pięć lat, cofnąć się do wieku, kiedy jeszcze o niczym się nie wie.
A potem zawiesiła wzrok na parze pod skałą. Całowali się namiętnie, dwa ciała przywierały do siebie tak, jakby chciały stać się jednym. Jennifer nie mogła powstrzymać się od myśli o Filipie, o tym, co czuła, kiedy całował ją pierwszy raz, i o tylu późniejszych nocach. Jak byli jednym, gdy się kochali, i jak mocno czuła, że po raz pierwszy w życiu całkowicie odsłania się przed drugim człowiekiem. Jak potem godzinami leżeli obok siebie i zasypiali wtuleni jedno w drugie. Jennifer wytarła łzy i szybko zbiegła ze skały.
Po kilku krokach przypomniała sobie o kamerze i wspięła się z powrotem, by ją odszukać. Chichot młodej kobiety sprawił, że spojrzała na parę jeszcze raz. Młody człowiek obejmował i leciutko łaskotał przyjaciółkę. Jennifer zaparło dech. Nie wierz mu – pomyślała w kierunku młodej kobiety. Akurat w tej chwili para ją zauważyła. Przyłapana na podglądaniu, Jennifer w popłochu zbiegła ze skały i popędziła przez park w ogłuszający zgiełk miasta.
12
Posłuszna danemu słowu, Jennifer wróciła do domu po upływie półtorej godziny.
Gabby powitała ją z wielką ulgą i pochwaliła. Od tej pory nie protestowała przeciw samodzielnym wyprawom wnuczki. Była nawet przyjemnie zdziwiona, gdy pewnego popołudnia przy herbacie i cynamonowych ciastkach Jennifer oświadczyła, że najbardziej lubi chodzić do zamku Belvedere. Gabby znała doskonale bajkową budowlę wznoszącą się nad Stawem Żółwia pośrodku Central Parku.
Dwa dni później Gabby oglądała wystawę pobliskiej księgarni Barnesa i Noble’a i zobaczyła ogłoszenie, że tej środy o siódmej wieczorem autor będzie podpisywał książkę pod tytułem Wyzwalanie możliwości wewnętrznych. Autorem był nie kto inny, tylko psycholog polecany – jak teraz sobie przypomniała – przez Friedę, doktor Larry Nevins. Gabby uznała to za znak. Jeśli nadawał się dla kokainisty, ciotecznego wnuka Friedy, nie mówiąc o panach oarnesie i Noble’u, to zapewne potrafi użyć swoich czarów wobec Jennifer.
Jeszcze tego samego dnia Gabby zatelefonowała do gabinetu psy. chologa.
– Halo. Nazywam się Gittel Zuckerman – zaczęła energicznie, – Moja przyjaciółka Frieda Steinberg udzieliła doktorowi jak naj. lepszych referencji, co w jej przypadku jest trochę...
– Kto? – przerwała szorstko recepcjonistka. Gabby nie zrozumiała.
– Kto ja czy ona? – zapytała. – Co?
– Może nie wyraziłam się jasno. Nazywam się...
– Tak, tak – kobiecy głos brzmiał urzędowo. – Jak pani powiedziała? Że kto polecił panią doktorowi Larry’emu?
– Doktorowi Larry’emu? – powtórzyła Gabby z przesadnym naciskiem, uważając za zbyt poufały taki sposób wyrażania się o terapeucie jakiejkolwiek bądź maści.
– Halo?
– Tak, jestem – Gabby już się opanowała. – Mówiłam, że moja kochana przyjaciółka, Frieda Steinberg, poleciła...
– Steinberg? – Tak.
– Nie znam nikogo takiego – odparła recepcjonistka ostrym, zniecierpliwiony tonem. – Czy to pacjentka?
– Nie, nie, jej cioteczny wnuk – zaczęła wyjaśniać Gabby i nagle spojrzała na sytuację pogodniej. Widocznie osoba, która telefonuje, musi przejść swego rodzaju słowny test u nieuprzejmej kobiety wyznaczającej terminy wizyt, zanim dotrze przed oblicze eksperta od zdrowia psychicznego.
– Proszę posłuchać, mam wnuczkę, która potrzebuje dobrego terapeuty – Gabby wyrzucała z siebie słowa z pasją. – Nie było z nią dobrze. Chcę powiedzieć, że wzięła pigułki, które zwaliłyby z nóg konia...
Gabby nagle poczuła, że jest śmieszna, opowiadając to wszystko komuś obcemu, i zamilkła.
– Wystarczy, że nie było z nią dobrze. Chciałybyśmy po prostu umówić się na wizytę, najlepiej w ciągu kilku dni – Gabby pozbierała się i czekała na termin.
Nastąpiła przerwa, a po chwili rzeczowa odpowiedź.
– Obawiam się, że doktor nie przyjmuje teraz nowych pacjentów.
– Co? Ależ my...
– Ma bardzo rozległą praktykę, niech pani zrozumie. A teraz jeszcze książka...
Ta kobieta nie poinformowała mnie o tym na początku naszej rozmowynierozmowy – mruknęła do siebie Gabby, co zresztą, reasumując, wcale by mnie nie powstrzymało. Ta jędza po drugiej stronie zaraz się dowie, że na upór Gabby Zuckerman nie ma mocnych.
Wzięła się w garść, skrzywiła z determinacją twarz i zainscenizowała wybuch niepohamowanego płaczu.
Ku całkowitemu zaskoczeniu Gabby ten zazwyczaj niezawodny środek nie zmiękczył gorgony ustalającej terminy wizyt. Skoro nie pomogły łzy, Gabby wyciągnęła ostatnią kartę.
Zażądała rozmowy z samym doktorem Lanym.
– Niestety, sądzę, że to niemożliwe. Przepraszam, nie pamiętam, jak pani nazwisko – brzmiała protekcjonalna odpowiedź.
– Przyjaciele mówią do mnie Gabby. Dla pani jestem panią Zuckerman. I radzę, żeby pani powiedziała szanownemu panu doktorowi, że ojciec mojej wnuczki to bardzo ważny, bardzo modny i wyjątkowo ustosunkowany producent hollywoodzki Barry Stempler.
Wystarczy, żeby zadzwonił, a doktor Larry ze swoją nową książką zaraz pojawi się w programie Oprah Winfrey.
Niecałą minutę później doktor Larry osobiście podszedł do telefonu i z wielką chęcią wyznaczył Jennifer wizytę pod koniec tygodnia.
Nie było łatwo opowiadać terapeucie przez telefon historię Jennifer – rozwód rodziców, śmierć matki, próba samobójcza. Alę Gabby przyrzekła doktorowi Greenowi, że zrobi wszystko, сo trzeba, i chciała wywiązać się z obietnicy. Tego piątku nalegała, że wybierze się do doktora Larry’ego razem z Jennifer – dla moralnego wsparcia, jak się tłumaczyła. Naprawdę i głównie zależało jej jednak na tym, by mieć pewność, że Jennifer rzeczywiście tam poszła.
– Po co mam iść do tego faceta? – złościła się Jennifer, gdy Gabby przywoływała taksówkę. – Ludzie powinni po prostu dać mi spokój.
– A może to raczej ty powinnaś się zastanowić, dlaczego chcesz, żeby ci dali spokój.
– Mam cię. Mówisz jak terapeuta, babciu. Każdy się dziś wymądrza! – Jennifer rozgniewała się na dobre.
Całą drogę na East Side siedziała nadąsana i nie odezwała się ani słowem. Później w windzie, która wiozła je do gabinetu doktora Larry’ego przy Park Avenue, Gabby spostrzegła, że Jennifer nerwowo bębni palcami o ścianę i w podnieceniu przygryza wargę.
Gabby była lekko rozbawiona widokiem recepcjonistki, która witała je wylewnie, kiedy stanęły twarzą w twarz. Po paru minutach wyszedł doktor Larry, przedstawił się i zaprosił Jennifer do gabinetu. Gabby zauważyła, że w oczach wnuczki pojawił się błysk, którego nigdy przedtem nie widziała. Jennifer wyglądała jak zwierzątko w obliczu niebezpieczeństwa, jak koń pod batem, słowem, sprawiała wrażenie osoby wkraczającej na powrót do świata, który ją skrzywdził i na który kolejny raz została skazana.
Gabby zaczęła kaszleć i musiała przytrzymać się krzesła. Z trudem doszła do dzbanka z wodą w rogu poczekalni, ale zobaczyła, że zabrakło szklanek. Rozejrzała się w poszukiwaniu pomocy, recepcjonistka jednak rozmawiała przez telefon. Nabrała więc trochę wody w stuloną dłoń.
Oparta o ścianę i wciąż ciężko dysząca, Gabby patrzyła na drzwi, za którymi zniknęła jej wnuczka. Najbardziej na świecie pragnęła znaleźć się po drugiej stronie tych drzwi.
13
Ledwie przekroczyła próg gabinetu, poczuła szybsze bicie serca. Miała wybór między obitą ciemną skórą kanapą a leżanką o aerodynamicznych kształtach, jakby prosto ze statku kosmicznego. Jennifer wybrała kanapę. Usiadła naprzeciw doktora Lany’ego, który tkwił sztywno na swoim błyszczącym krześle, także obitym skórą, z oparciem odchylonym do tyłu: skupiony spryciarz z notesem w jednej, a piórem w drugiej ręce. Uwagę Jennifer przyciągnęła gruba złota bransoleta na przegubie psychologa, która pobrzękiwała, kiedy kartkował notes.
Lubi podkreślać swoją ważność – pomyślała, odwracając w ten sposób role. Przyglądała się uważnie doktorowi. Miał faliste, starannie ostrzyżone włosy w kolorze pieprzu i soli, ciemne oczy kontrastowały z białą jak mleko cerą, wyraźnie pilnie chronioną przed słońcem. Był szczupły, prawie żylasty, z bardzo jeszcze słabym śladem podwójnego podbródka. Trzymając do góry palec, skrobał coś w swoim notesie.
– Przepraszam – powiedział, nie podnosząc głowy. – Małą chwileczkę.
W porządku – skomentowała w duchu Jennifer. – Nie ma pośpiechu. Dla mnie może pan sobie pisać nawet powieść.
Rozległo się pukanie do drzwi i recepcjonistka, przepraszając że przeszkadza, wetknęła głowę do gabinetu. Chciałaby wziąć ja. kiś dokument, jeżeli sesja jeszcze się nie zaczęła. Jennifer obserwowała, jak doktor Larry wspaniałomyślnie wyjmuje dokument z biurka, a recepcjonistka się ulatnia. Wychwyciła nutkę kokieterii w chichocie recepcjonistki, gdy psycholog przywołał ją bliżej i szeptał jej coś do ucha. A kiedy podawał jej dokument, musnął czule palcem wskazującym jej dłoń.
Gdy doktor Larry niechętnie wracał do notesu, Jennifer spostrzegła na jego lewej ręce ślubną obrączkę. Natychmiast wyobraziła sobie popołudniowe schadzki terapeuty i recepcjonistki. Prawdopodobnie odbywają się na tej samej kanapie, na której właśnie siedzi!
Przesunęła się, spoglądając z niesmakiem na poduszki. Przed oczami mignęła jej twarz ojca.
Oni wszyscy są tacy sami – pomyślała. Wszyscy, bez wyjątku.
Ponieważ psycholog nadal coś pisał, Jennifer przebiegała wzrokiem ładnie urządzony gabinet. Na ścianach wisiały duże reprodukcje pointylistów, wśród których rozpoznała Niedzielne popołudnie na wyspie La Grandę Jatte. Jej oczy zatrzymały się na ozdobnie oprawionym dyplomie uniwersytetu Princeton nad ciemnym drewnianym biurkiem.
Uświadomiła sobie, że światło w gabinecie jest przyćmione – znana jej od dawna sztuczka terapeutów mająca wytwarzać intymny nastrój. W pamięci Jennifer odżyły obrazy wielu poprzednich sesji terapeutycznych. Sądziła, że ta osobliwa karuzela psychiczna już w jej przypadku stanęła. Czy nie zrobiła wszystkiego co w jej mocy, żeby zatrzymać tę karuzele trzy tygodnie temu na Venice Beach? Teraz wbrew swojej woli została ponownie wciągnięta w wir bólu, zawleczona na arenę tego psychoanalitycznego cyrku. Jennifer poczuła, jak pocą się jej ręce i jak szaleńczo przyspiesza oddech. Emocje, które w sobie dusiła, miały nagle zapłonąć i wybuchnąć na zewnątrz. Czuła gorąco bijące z jej rozpalonych policzków. Była wściekła na babkę, że ją tu przyprowadziła, i na siebie, że się na to zgodziła.
– Otóż, Jennifer – zaczął terapeuta, chrząkając i kiwając głową – może opowie mi pani troszeczkę o sobie.
Jennifer, milcząc, poprawiła się na kanapie. Siła złego na jednego: wystarczy, że znalazła się w gabinecie tego faceta; ani myśli dogadzać mu, wchodząc do gry. Doktor Larry nie przerywał ciszy, dając Jennifer czas na rozmowę samej z sobą. Kiedy zbyt długo się nie odzywała, kiwnął jeszcze raz głową i postukał piórem w notes.
– Widzę, że trochę pani trudno opowiadać o sobie. Wobec tego zacznijmy może od pani dzieciństwa, matki, ojca, rodzeństwa. Co pani na to?
A dlaczego nie zacząć od strzepnięcia tego fałszywego uśmiechu z pańskiej głupiej gęby? Co pan na to? Jennifer nadal milczała, tylko patrzyła niewidzącym wzrokiem.
W duchu znowu przeklinała babkę za przywleczenie jej tutaj, i zaciskała pięści. Ale gdy słuchała zachęt doktora Larry’ego, zaczęła coś rozumieć. Gdyby babka nie przybyła z odsieczą i nie zabrała jej do Nowego Jorku, musiałaby znosić tę gadaninę i grać w tę grę na okrągło. Przy ojcu pociągającym za sznurki nie miałaby żadnej kontroli nad swoim życiem.
–...Gdzie pani jest pod względem emocjonalnym? Kiedy rozmawiałem krótko z pani babcią przez telefon, wspomniała mi, że cierpi pani na depresję. Czy mogłaby mi pani coś o tym powiedzieć? – nalegał psycholog.
– Nic podobnego – odwarknęła Jennifer. Doktor Larry wybuchnął sztucznym śmiechem.
– Nic podobnego! Świetnie, dobry początek. Co dalej? Niechże pani powie coś jeszcze – w oczekiwaniu pochylił się do przodu.
– Chyba nie – Jennifer mówiła przez zaciśnięte zęby, ze wzrokiem wbitym w drzwi.
– Chyba nie? – terapeuta skinął głową. – No cóż, mamy dziś trochę trudności, prawda?
Jennifer uchwyciła jego spojrzenie na zegar wiszący nad drzwiami.
– Pomówmy o pani babci – zaproponował niecierpliwie doktor Lany. – Kocha pani babcię?
Czy kocham babcię? Co za patos! Jennifer potrząsnęła głową i odwróciła wzrok od tego marnego terapeuty, który z pewnością zdradza żonę. Nie ma do mnie klucza – powiedziała sobie. Spoglądając znów na gadającą głowę, złapała się nagle na myśli: Kim w końcu jest ten dupek? Garniturem ze złotą ozdóbką i zadęciem. Przyniosła jej ulgę ta myśl. W gruncie rzeczy cała sytuacja stała się wręcz zabawna.
– Dobrze, doktorze Larry... Czy mogę się tak do pana zwracać? – powiedziała, dzięki czemu z doktora Larry’ego wyparowała rosnąca od jakiegoś czasu irytacja.
– Naturalnie, każdy może – odparł uprzejmie.
– Wie pan, tak naprawdę to po prostu modelowy świr – potrząsnęła leciutko głową.
Terapeuta siedział sztywno, usiłując ją rozgryźć.
– Doktorze Larry – ciągnęła Jennifer – musiałam odwiedzić z milion mądrali, odkąd mój ojciec zdradził mamę i mnie, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, ostatni raz na trzy dni przedtem, jak trzy tygodnie temu próbowałam się zabić. I wie pan, doktorze, wszyscy oni byli gówniarzami. Każdy pytał, jak się z tym czuję i takie tam trelemorele. Hej, połknęłam pół butelki xanaksu. Czy nie daje to panu żadnej pieprzonej wskazówki?
Doktor Larry poczerwieniał. Opanował się jednak i podjął kroki, by odzyskać kontrolę nad sesją.
– Okay, Jennifer, okay. Wspomniałaś o zdradzie ojca, co wyraźnie cię złości i boli.
Możesz opowiedzieć o tym więcej?
Jennifer przyglądała mu się chwilę, w gabinecie zapadło ciężkie milczenie.
– Masz dzieci, Larry? Terapeuta zerwał się z krzesła.
– Nie jesteśmy tu po to, żeby rozmawiać o mojej rodzinie – powiedział spokojnie, choć Jennifer spostrzegła, że żyły nabrzmiały mu na szyi.
– Otóż widzisz, właśnie tutaj, w tym punkcie, wy, mądrale, się mylicie. Chcecie wniknąć w nasze życie. Chcecie dowiedzieć się czegoś o naszej rodzinie i uczuciach. To wasz zawód, w porządku, ale czy wam, geniuszom ze świetnymi dyplomami i biżuterią, przyszło kiedyś do głowy, że może jest to trochę jednostronne. Kto chciałby otwierać się przed kimś, kto sam jest zamkniętą księgą? Rozumiesz?
– Co?! – doktor Larry zamrugał oczami.
– Chcesz poznać moją rodzinę? – gra według własnych reguł nadzwyczaj spodobała się Jennifer. – W takim razie ja chcę poznać twoją. Nie sądzisz, że to logiczne?
Terapeuta bawił się bransoletą i chrząkał.
– Chcesz poznać moją rodzinę? – zapytał wreszcie, kiwając głową tak energicznie, jakby zaraz miał ją stracić.
– Tak, doktorze, chcę – przytaknęła wyczekująco Jennifer. Doktor Larry wyprostował się na krześle.
– Dobrze, Jennifer, podejmę grę. Za małą chwileczkę, może dwie – uśmiechnął się krzywo, ze wszystkich sił starając się odzyskać zimną krew.
Jennifer zauważyła sposób, w jaki zaczął kręcić się na krześle. W chwili, kiedy otwierał usta, podniosła do góry palec, nakazując mu milczenie. Poprosiła o kartkę papieru i pióro, by zrobić kilka notatek. Sądziła, że doktor Larry straci cierpliwość. Туm czasem psycholog utrzymał się w cuglach i podał przedmioty, o które prosiła.
– Więc, doktorze – powiedziała słodziutko Jennifer – niech pan zacznie od swego dzieciństwa. Matka? Ojciec? Rodzeństwo?
Doktor Larry zacisnął wargi, trąc palcem wskazującym kciuk lewej ręki tak mocno, jakby chciał zedrzeć z niego skórę.
– Co chciałaby pani wiedzieć? – zapytał rzeczowo, skubiąc nieskazitelnie biały kołnierzyk.
– Czy pańska matka jeszcze żyje?
– Tak, jest na emeryturze i mieszka w Iowa.
– Czy jako dziecko lubił pan swoją matkę, doktorze Larry?
– Czym moja odpowiedź na to pytanie może ci pomóc w twojej depresji, Jennifer?
Terapeuta wciąż używał rzeczowego tonu.
– Nie pańska rzecz. Więc lubił pan swoją matkę, doktorze?
– To nieistotne, Jennifer – odburknął psycholog, stukając nerwowo prawą stopą.
– Dlaczego nieistotne? Czy nie jest tak, że wy wszyscy wypytujecie ludzi, którzy przychodzą do was po pomoc, jak im się układało w dzieciństwie z rodzicami? Ja też bym chciała wiedzieć, czy terapeuta, który włazi mi z kopytami w duszę, kochał swoją matkę, będąc dzieckiem. Nie posuwam się chyba za daleko?
Doktor Larry kipiał takim oburzeniem i tak mocno zaciskał usta, że – pomyślała – mógłby naprawdę ulecieć w powietrze.
– Widzi pan, wyznaję teorię – Jennifer pochyliła się ku niemu z kanapy – że dość często ludzie, którzy zostają terapeutami, wywodzą się ze środowisk represyjnych, gdzie przymus jest normą. Wyobrażają sobie, że potrafią zwalczyć swoje neurozy dzięki nam – reszcie bez takich obciążeń – i jeszcze brać za to pieniądze. W gruncie rzeczy – proszę, niech mnie pan wysłucha do końca – niektórzy zrobili karierę, powtarzając w kółko te same słowa: JAKIE UCZUCIA WYWOŁUJE TO W PANU/PANI?
W poczekalni Gabby przedzierała się przez gęsto zadrukowane strony „Reader’s Digest”, kiedy drzwi gabinetu doktora Larry’ego gwałtownie się otworzyły i czerwony jak burak terapeuta wypchnął rozpromienioną Jennifer.
– Przepraszam, bardzo mi przykro – wychrypiał do Gabby. Spostrzegła wyraźny tik na jego twarzy, którego wcześniej nie było. Kiedy znikał za drzwiami, podniecona Jennifer krzyknęła:
– Panu jest przykro?! Niech pan pomyśli o swojej matce! Zwracając się do recepcjonistki, wyszeptała niby konfidencjonalnie: – Nazywają go lekarzem dusz, bo wie pani, samemu strasznie trudno mu było złapać grunt pod nogami. Niech mu pani powie, żeby za bardzo się tym nie gryzł.
Jennifer zerknęła na Gabby, której ze zdumienia opadła szczęka.
– Wszystko gra, babciu? Trochę przybladłaś.
Gabby obejrzała się myśląc, co też ten szczerzący zęby obcy facet zrobił z jej pogrążoną w depresji wnuczką.
– Jeść mi się chce. A tobie, babciu? – rzuciła niedbale Jennifer, chodząc po pokoju.
W Gabby jakby piorun strzelił. Uniosła brwi.
– Tak, troszeczkę – usłyszała własny drżący głos.
Kiedy wychodziły, odwróciła się do ogłupiałej recepcjonistki i posłała jej słodki uśmieszek.
– Moja wnuczka – szepnęła – lubi ciekawe rozmowy. Miłego dnia!
14
– Nie uwierzysz, gość kompletnie się rozkleił. Wyglądał jak Homer Simpson z PMSem. To było niesamowite – obwieściła Jennifer, potrząsając ze śmiechem głową.
Nad kanapką z indykiem popijaną koktajlem karmelowym relacjonowała oszołomionej babce dramatyczne momenty swego spotkania z tak reklamowanym doktorem Larrym.
– Wiesz, on dmucha tę recepcjonistkę – oznajmiła z satysfakcją między jednym kęsem a drugim.
– Jennifer! – Gabby aż dech zaparło. Mrugała oczami, zarówno nad językiem, jak treścią zdania.
– Och, daj spokój. Widziałaś, jak się nad nią pochylał, kiedy po mnie przyszedł? Ciut bliżej, a potrzebowałby kondomu.
Śmiejąc się z własnego dowcipu, Jennifer dostała czkawki. Piła karmelowy koktajl z łapczywością, jakiej Gabby nigdy jeszcze u niej nie widziała.
Słuchała opowiadania wnuczki, kiwała głową, uśmiechała się słabo przy barwnych porównaniach. Ale w duchu się martwiła. Nie tylko gwałtowną zmianą nastroju Jennifer w gabinecie terapeuty lecz również faktem, że doktor Larry najwyraźniej nie umiał jej pomóc.
Co to oznacza dla zdrowia psychicznego Jennifer w przyszłości? – pytała samą siebie Gabby.
Jeśli czołowy nowojorski specjalista nie potrafi poprowadzić tej dziewczyny, to ona, Gabby, tym bardziej. Pomyślała, że zadzwoni do doktora Greena i opowie mu o porażce.
A jednak, mimo głębokiej troski o skutki niepowodzenia, Gabby nie mogła oprzeć się wrażeniu, że z wnuczki emanuje coś nowego. Buzia Jennifer wydawała się pogodniejsza, śmiech był niewymuszony. Poza tym Gabby od dawna nie ufała profesjonalnej medycynie.
Uważała, że ludzie zbyt łatwo powierzają swoje ciała obcym. Z tego punktu widzenia rezygnacja z usług doktora Larry’ego mogła być czymś dobrym, w istocie nawet bardzo dobrym. Pozwoliła Jennifer poczuć własną siłę, przemówić własnym głosem. Gabby odprężyła się trochę i choć dalej spoglądała niepewnie, wróciła do sprawy prywatnego życia doktora Larry’ego.
– Co spowodowało, że mówisz o nim, takie rzeczy... Skąd wiesz?...
– Nie wiem. Po prostu przyszło mi to do głowy – odpowiedziała wesoło Jennifer.
– No cóż, musiał się wykąpać w wodzie kolońskiej. Zawsze powtarzam – nigdy nie wierz mężczyźnie, który używa za dużo pachnideł – Gabby wybuchnęła śmiechem, któremu nawet Jennifer nie mogła się oprzeć.
Kiedy szły przez Columbus Avenue, Jennifer spochmurniała. Nie odsunęła się jednak, kiedy Gabby wzięła ją pod rękę. Wydawała się zatopiona w myślach. Jak z nią teraz postępować – zadręczała się Gabby – jak ją zatrzymać do Dnia Dziękczynienia?
Gabby wiedziała, że Jennifer za nic nie zgodzi się na wizytę u innego terapeuty, przynajmniej nie na tym etapie rekonwalescencji. Gdyby Green nalegał, żeby poszła do terapeuty, to Gabby doskonale potrafiła sobie wyobrazić, jak Jennifer przydziera się przez dżunglę nowojorskiej opieki psychiatrycznej, dziesiątkując po drodze całe środowisko lekarskie. Ale niemożność znalezienia na miejscu kogoś, kto zająłby się Jennifer, była równoznaczna z odesłaniem jej do Kalifornii. Oczami duszy Gabby widziała wyskakujących z krzaków w parku sanitariuszy w białych fartuchach, którzy porywają Jennifer i pakują do samolotu. Ojciec Jennifer na pewno ogłosi, że Gabby jest niekompetentna, i odda córkę do jakiegoś zakładu psychiatrycznego, gdzie nikt się nawet nie zainteresuje, czyja to wnuczka.
Nie – powiedziała sobie Gabby – jedynym obrońcą Jenni jestem ja. Muszę coś wymyślić.
Dotarły do domu o zmroku, drżąc z październikowego zimna, zmęczone, ale zadowolone. Gabby natychmiast zaparzyła miętowej herbaty, a Jennifer przebrała się w szary obszerny dres. Potem włożyła do kominka stertę pomiętych gazet, dorzuciła kilka szczapek i roznieciła ogień. Gabby przyczłapała do salonu w bawełnianej szacie i grubych bamboszach z nosami w kształcie króliczych pyszczków i zasiadła obok Jennifer na plecionym dywaniku przed kominkiem. Podała wnuczce kubek gorącej herbaty i oparła się o sofę.
Siedziały i popijały herbatę przez blisko godzinę, a ciszę przerywało tylko trzaskanie iskier wyskakujących z kominka. Gabby patrzyła, jak odblask płomieni igra na twarzy Jennifer. Chciała wierzyć, że przynajmniej na ten wieczór jej wnuczka zawarła rozejm z demonami.
Ale Gabby martwiła się o jutro, o to, jak długo potrwa ta poprawa. Czy jest to znak, że kryzys minął? Jak długo uda się utrzymywać ojca Jennifer, nie mówiąc o doktorze Greenie, w przekonaniu, że nie należy pozbawiać Gabby opieki nad wnuczką? I co najważniejsze – pytała Gabby samą siebie – dlaczego nie ma tu Liii, nie ma teraz i nie było wtedy, kiedy Jennifer najbardziej jej potrzebowała? Co to za Bóg – myślała Gabby – co zabiera młodą, zdrową matkę, a zamiast niej pozostawia starą schorowaną babkę?
Tymczasem Jennifer wspominała długi szereg terapeutów, z którymi miała do czynienia. Zaraz po rozwodzie rodziców była Panna Jakiego Koloru Są Twoje Uczucia. Pan Spójrz Na To Inaczej pojawił się, gdy Jennifer przez kilka miesięcy odmawiała spotkań z ojcem, bo zbyt często zastawała matkę we łzach. A do Doktora Lubiącego Wypisywać Recepty Barry zawlókł ją niecałe dwadzieścia cztery godziny po pogrzebie matki.
Pierwszych dwoje terapeutów nie było takich złych – stwierdziła Jennifer. Współczuli, starali się podnieść na duchu. Było to wtedy, kiedy Jennifer zbuntowała się w ogóle przeciwko tym wizytom. Terapia, zamiast uśmierzać, tylko od nowa podsycała ból, z powodu którego posyłano ją do lekarzy, a razem z bólem rosła uraza. Co do Doktora Lubiącego Wypisywać Recepty, Jennifer uznała, że jego podejście do objawów depresji, z jej nieodłączną utratą celów i motywacji, najlepiej streszcza hasło: „Na smutki trzeba odtrutki”. I przez dwa lata college’u chętnie korzystała z metody podwyższania (nastroju) przez obniżanie (napięcia), trzymając cierpienie na odległość ręki, a rzeczywistość nieco dalej. W końcu, kiedy odkryła świat poza receptami, zrezygnowała z usług zwolennika leków na rzecz worka środków alternatywnych – koki, ecstasy i halucynogennej PCP, występującej pod nazwą pigułki spokoju.
Myśli Jennifer pobiegły do Filipa, jedynej osoby, o którą doktor Lany zapomniał ją zapytać. Przez cały rok Jennifer sądziła, że może uwolnić się od wszystkich terapeutów. Bo poznała Filipa Coskeya, który pracował nad doktoratem z literatury angielskiej, a urodził się, zdaniem Jennifer, po to, żeby zostać miłością jej życia. Nareszcie znalazł się człowiek zdolny przepędzić dojmujący smutek, który sięgał korzeniami do rozwodu rodziców i śmierci matki, matki, Wirą kochała i której ufała jak nikomu na świecie. Filip był szlachetnym rycerzem z dziecięcych bajek, wymarzonym księciem, lairiś, kto wybawi ją od życia bez sensu i bez radości. Tylko on jjjógł zapełnić pustkę uczuciem, na które była za brzydka, za głupia i którego nigdy nie będzie warta. To jego miłość miała wkrótce rozproszyć wszechogarniającą ciemność.
Poznali się, kiedy Jennifer była na ostatnim roku, a Filip rozpoczynał studia doktoranckie w Santa Barbara. Podbił jej serce natychmiast, urzekła ją łapczywość, z jaką chwytał każdą chwilę. Nie przepraszał za swoją gwałtowność czy nadmiar uczuć. Uwielbiała, gdy czytał głośno Byrona, i rozczulała się, kiedy publicznie okazywał jej miłość, witając ją zawsze bukietem polnych kwiatów w studenckiej kawiarni, gdzie spotykali się dwa razy w tygodniu. W domu z podnieceniem rozprawiał o Shelleyu, a jednocześnie robił jej masaż.
Kończyło się to niezmiennie pieszczotami, które były tak namiętne, jakby tylko od nich dwojga zależało dalsze istnienie świata. A przede wszystkim Filip w niczym nie przypominał ojca. Jennifer była pewna, że mama by go zaakceptowała.
Wszystko to wyglądało w jej oczach tak pięknie, że rozpaczliwie pragnęła, by trwało wiecznie. Tak przynajmniej powiedziała pani psychoanalityk z odchyłką feministyczną – Mężczyźni Nienawidzą Swoich Matek, Dlatego Nas Krzywdzą – która zamykała szereg terapeutów Jennifer Stempler, aż do dzisiejszej wizyty u doktora Larry’ego.
W którymś momencie dziesięciomiesięcznego związku Jennifer wprowadziła się do mieszkania Filipa. W każdym razie sypiała tam miesiącami, co obojgu wydawało się zgodne z naturalnym porządkiem rzeczy. Zaczęli otwarcie rozmawiać o przyszłości, planowali małżeństwo, zastanawiali się, gdzie spędzą miesiąc miodowy, mówili o rodzinie, podróżach, marzeniach, które wspólnie zrealizują. Nowy układ trwał już trzy miesiące, kiedy Jennifer po powrocie do domu zobaczyła, że Filip przygotował prawdziwą ucztę. Była pasta marinara i pyszna sałata, a do tego butelka chianti. Jennifer wcale się nie zdziwiła, bo Filip co miesiąc uświetniał w ten sposób datę – dzień, w którym się poznali. Była to taka ich tradycja. Zwykle na jej talerzu czekał jeszcze kwiatek: strelicja, ostróżka, a czasami po prostu delikatny żółty narcyz.
Troskliwość Filipa była jedną z przyczyn, dla których tak go kochała, i wierzyła, iż rzeczywistość przerosła jej marzenia.
Zanim jednak zaczęli jeść, Jennifer zauważyła, że Filip balansuje na krawędzi wybuchu. Pomyślała, że może jest przeciążony pracą. Zaofiarowała się przepisać na maszynie jego artykuł, dzięki czemu będzie mógł skupić się na dysertacji. Ten uprzejmy gest okazał się zbyt trudny do zniesienia dla Filipa. Wyznał, że po prostu nie dojrzał do podjęcia tak wielkiego zobowiązania.
– Chcesz zmienić temat rozprawy? – spytała zmieszana.
Zakasłał i nareszcie wykrztusił, że chodzi o ich plany małżeńskie. „Oczywiście, kocham cię” – powiedział. „Zawsze będziesz miłością mego życia”. Po czym poprosił, żeby się wyprowadziła.
Jennifer nie była w stanie pojąć nagłości tego zwrotu. Zdruzgotana, zadręczała się pytaniem, dlaczego opuszcza ją każdy mężczyzna, na którym jej w życiu zależy. Najpierw ojciec, za którego miłością bez wątpienia tęskniła, a potem Filip, człowiek, który sprawił, że znów ufnie otworzyła serce. Byłam frajerką – powtarzała sobie – wierząc w bajki. W głębi duszy słyszała słowa ostatecznego potępienia: mężczyźni odchodzą, bo jest w tobie jakaś skaza, błąd, którego niepodobna naprawić.
– Dam grosik za twoje myśli – powiedziała łagodnie Gabby, przywracając wnuczkę do rzeczywistości.
Jennifer zawahała się i odetchnęła powoli, głęboko. Potem, czując, że nie ma nic do stracenia, opowiedziała babce całą historię, którą żyła. Powoli, z długo tłumionymi szczegółami, wciągała Gabby w świat straty, zdrady, leków i terapeutów, od dawna będący jej światem. Nigdy nie znajdowała sposobu ucieczki. Nigdy – do chwili, w której patrząc na wszystkie zamknięte przed sobą drzwi, zdecydowała się na krok ostateczny. Ale nawet tu drzwi zostały zatrzaśnięte.
– Ale dlaczego ja nic o tym nie wiedziałam? – dopytywała się Gabby głosem, w którym brzmiały zaskoczenie i smutek.
– Mama zawsze uważała, że przeżyłaś własne piekło, babciu. Zawsze łatwiej było pozwolić ci wierzyć, że wszystko jest u mnie w porządku. Poza tym, z mojego punktu widzenia, nadal opłakiwałaś mamę. Wiem, była twoją jedyną córką, nie chciałam dokładać ci swoich zmartwień. A gdybym nawet chciała, to wydawało mi się, że nie znasz się na takich rzeczach.
– Mówisz, że chciałaś, bym wierzyła, że wszystko jest w porządku – odparła Gabby. – A rozwód, czy to było w porządku?
A twoja matka, zabrania nam tak bezsensownie – nie to już zupełnie było w porządku!
– Nie było. Ale po jej odejściu wciąż pamiętałam, jak bardzo pragnęła cię chronić.
Potrafisz to zrozumieć, babciu? – Jennifer odwróciła się zmęczona, żałując, że w ogóle wdała się w tę rozmowę.
– A tą próbą samobójczą też miałaś oszczędzić mi bólu, gołąbeczko? – powiedziała twardo Gabby, nie spuszczając oka z wnuczki.
Jennifer spojrzała na babkę, z całej siły powstrzymując emocje.
– Wtedy, kiedy podejmowałam decyzję, nie widziałam nikogo oprócz siebie. Wiem, że to brzmi egoistycznie, ale tak było. I przysięgam, że wcale mi się ten widok nie podobał.
Gabby podniosła nagle głos z oburzeniem.
– Jak śmiesz tak mówić?! Dzisiaj byłaś Joanną d’Arc, Emmą Lazarus i Bóg wie kim jeszcze, nie uginając się przed tyranią kolejnego terapeuty! Coś pięknego. Pokazałaś, że nie dasz sobą pomiatać!
Jennifer uśmiechnęła się smutno nad zapalczywością babki i nad przesadą, z jaką mówiła o jej postępku.
– To nie był żaden wyczyn, babciu. Nie wymagał ani odwagi ani elokwencji, ani jakiejś szczególnej przenikliwości. Po prostu powiedziałam, jak umiałam, wszystkim terapeutom świata, że nic dla mnie nie znaczą. Nie mogą mi powiedzieć o mnie niczego o czym nie wiedziałabym sama i to dużo lepiej. Widzisz, babciu rzecz w tym, że wbrew temu, co mówią ludzie, samobójstwo nie dowodzi zaćmienia, ale przeciwnie, jasności umysłu.
Jennifer podniosła się na kolana i zwróciła prosto do babki. Nawet w półmroku mogła dostrzec w oczach Gabby wyraz dezorientacji i cierpienia.
Potrząsnęła głową, nie chcąc zwiększać udręki babki.
– Pójdę po herbatę – oznajmiła, zostawiając Gabby zapatrzoną w ogień, jakby dziwnym trafem tam właśnie znajdowały się odpowiedzi na wszelkie pytania.
Kiedy przyniosła herbatę, Gabby grzała ręce nad jednym z polan, starając się odzyskać spokój. Zaczekała, aż Jennifer znowu usiądzie, i wtedy zadała jej pytanie, którego bała się najbardziej.
– Jennifer, czy ty mówisz, że nawet dziś, gdy udało ci się postawić na swoim, nawet dziś chciałabyś, żeby twoje życie się skończyło?
Cisza, która zapanowała po tym pytaniu, napełniła Gabby takim przerażeniem, że zamarło w niej serce. Jennifer dalej popijała herbatę, przyglądając się w skupieniu kawałeczkowi brzozowego drewna, który spadł z rusztowania i płonął na brzegu paleniska.
Odezwała się po długiej chwili.
– Och – powiedziała głosem uchodzącym jak dym. – Nie wiem. Gabby siedziała przez moment zdjęta grozą, jak gdyby okno, które musiała mieć otwarte, ktoś zaczął zabijać gwoździami, a ona nie mogła go powstrzymać. Zapłakała cicho, bezradna wobec smutku, którym tchnęły słowa Jennifer.
Na dźwięk jej płaczu Jennifer wstała z kanapy i łagodnie poklepała babkę po ramieniu.
– W niczym nie zawiniłaś, babciu, w niczym. Nie chcę, żebyś cierpiała, pamiętaj o tym. Może nie powinnam była tu przyjeżdżać, wiesz? Wszystko jest przez to trudniejsze i dla ciebie, i dla mnie.
Gabby otarła łzy, kaszląc długo i ciężko. Ból w piersiach nie miał teraz nic wspólnego z astmą i nie mijał. Jennifer przysunęła bliżej babki pudełko chusteczek i podała jej szklankę wody. Kiedy Gabby zdołała wreszcie przełknąć parę łyków, wydmuchała nos, a jej twarz nagle się wygładziła.
– Nie tak miało być – powiedziała miękko. – Żadna kobieta nie powinna grzebać własnej córki – zawahała się, jakby nie dowierzała, że coś takiego mogło się kiedykolwiek zdarzyć. – Ale, gołąbeczko – zadrżała – chować wnuczkę?
Łzy Gabby popłynęły teraz niepowstrzymanie, wezbrały jak rzeka.
– Wszystko będzie dobrze – pocieszała Jennifer.
A potem nadszedł miłosierny sen. Wyczerpana płaczem i gwałtownym kaszlem Gabby zasnęła, tam gdzie leżała, na kanapie.
Jennifer okryła ją wełnianym pledem, pocałowała dwa razy w czoło, wzięła swoją kamerę i bezszelestnie wymknęła się w nowojorską noc.
15
W parku Jennifer obserwowała parę starszych ludzi spacerujących ramię w ramię pod ulicznymi lampami. Mężczyzna nosił długi szary płaszcz i staromodny kapelusz. Kobieta była w sukni do kostek, która wyglądała na tak samo wiekową jak ona i w białej wełnianej pelerynie. Kiedy tak szli obok siebie, Jennifer pomyślała, że warto ich sfilmować.
Majstrowała już przy futerale kamery, którą z sobą przyniosła, i nagle się zawahała. Po co?
Mężczyzna przystanął, by pochuchać na ręce kobiety, potem dla rozgrzewki rozcierał je energicznie w swoich, wreszcie ucałował każdą dłoń. Oboje uśmiechnęli się do siebie i poszli dalej. I Jennifer pozwoliła sobie na smutny uśmiech, który szybko zniknął.
Spacerowała jakiś czas, zanim znalazła miejsce, które wcześniej wybrała, i usiadła na oblodzonej skale spoglądającej na mały staw. Widziała gwiazdy, które odbite na powierzchni wody odwzajemniały jej spojrzenie. Chwilę siedziała, patrząc w nocne niebo. Potem wzięła kamerę i nastawiła na plamki światła, ale aparat był za słaby i nic nie wyłowił.
Sięgnęła do kieszeni płaszcza, wyjęła brązową fiolkę i położyć na kolanach. Z drugiej kieszeni wyciągnęła małą butelkę wody i wypiła spory łyk. Podniosła fiolkę, obejrzała, potem popatrzyć w górę, na gwiazdy.
– Nie mogę więcej tego zrobić, wiesz? – szepnęła do aparatu który wciąż pracował. – Wybacz mi. Przepraszam. Dobranoc, mamo. Kocham cię. I ciebie, babciu.
Wzięła jeszcze raz kamerę i znów skierowała obiektyw na usiane gwiazdami niebo.
Ale zdołała uchwycić jedynie zamglone światełka. Odłożyła więc kamerę i przyglądała się niebu nieuzbrojonym okiem. Niespodziewanie ciemności przecięła spadająca gwiazda.
Jennifer z zapartym tchem śledziła jej lot, aż jaśniejące światło przybladło i zgasło w zimnej październikowej nocy.
16
Gabby obudziła się z tępym bólem głowy. Uniosła się, rozejrzała i uprzytomniła sobie, że nie spała we własnym łóżku. Smutne wydarzenia ubiegłego wieczoru odżyły w jej pamięci.
Wzruszyła się widokiem pledu, którym była owinięta. Pewnie Jennifer nie chciała jej przeszkadzać i sama poszła spać do babcinej sypialni.
Wstając, rzuciła okiem na zegar wiszący nad mahoniową komódką. Za kwadrans ósma – jak na kogoś przyzwyczajonego do zrywania się o świcie, strasznie zaspała. Włożyła bambosze i poczłapała przez hol do kuchni, zaparzyła kawę i poszła do swojej sypialni sprawdzić, czy Jennifer już nie śpi i czy nie napiłaby się porannej kawy. Widząc nietknięte łóżko i różnego kształtu poduszki tam, gdzie zawsze je kładła – zamarła. Jennifer mogła wprawdzie wstać wcześnie i posłać łóżko tak, jak słała je babka, coś jednak mówiło Gabby, że jest inaczej. Pełna niepokoju głośno zawołała wnuczkę. Tak jak się obawiała, nie było odpowiedzi.
W panice i rozpaczy ruszyła do frontowego korytarza i niezdarnie pośliznęła się na leżącym tam chodniku. Chwyciła się ściany szukając oparcia i rozkasłała się. Kiedy złapała oddech, zobaczyła – przyczepioną do frontowych drzwi, zaadresowaną do siebie małą białą kopertę. Serce Gabby szalało ze strachu, gdy nerwowo rozdzierała niezapieczętowaną kopertę. Wreszcie zdołała wyjąć laminowaną kartkę z prostymi słowami: „Kocham cię, babciu. Teraz i na zawsze”. I podpis: „Twoja gołąbeczka”.
Gabby zdawało się, że zaraz pęknie jej głowa. Krzyknęła: – Nie, nie, NIE! Nie rób tego, maleńka! Błagam!
Kiedy szybko przebierała się w spodnie i sweter, oddech miała ciężki i chrapliwy. Na nogi włożyła pierwsze, co wpadło jej w ręce – parę sflaczałych czarnych kaloszy. Potem złapała z szafy narciarską czapkę i gruby wełniany płaszcz i rzuciła się do drzwi. Gdy schodziła ze schodów, sapiąc i uderzając niecierpliwie w poręcz, uświadomiła sobie, że nie ma najmniejszego pojęcia, dokąd iść. Wiedziała tylko, że musi znaleźć Jennifer i powstrzymać ją, zanim będzie za późno, zanim straci wnuczkę na zawsze.
W zimnym powietrzu na dworze wielokrotnie wolała Jennifer, z lękiem rozglądając się po ulicy. Zamknęła oczy, jakby broniąc dostępu strachowi, który ją ogarniał. Myśl, Gabby, myśl – mówiła sobie. Dokąd mogła pójść? Dokąd? Znała tylko jedno miejsce.
Gabby biegła tak szybko, jak tylko pozwalały jej na to słabe nogi. Ledwie uniknęła zderzenia z dwiema niańkami, które pchały niemowlęta w wózkach. Przy 72 Ulicy nie czekała na zielone światło, zmuszając do gwałtownego hamowania trąbiące wściekle samochody. I wreszcie, zasapana, dotarła do parku. Bliska zemdlenia przysiadła na ławce, zawisła na niej w ataku kaszlu.
Przebiegający niedaleko sportowiec usłyszał ten kaszel i zawrócił.
– Czy mógłbym pani pomóc? – spytał, troskliwie pochylając się nad Gabby.
Nadal dysząc, Gabby spojrzała na niego zmieszana. Młody człowiek miał ciemnoniebieskie oczy. Ubrany w klubową koszulkę New York University, czerwone buty do biegania i jankeską czapeczkę, był chyba w wieku dwudziestu paru lat. Silny i zdrowy – pomyślała Gabby. Zmrużyła oczy i głośno przełknęła ślinę, chwytając powietrze i podziwiając jego atletyczną budowę i spocone ciało.
I w ułamku sekundy spłynęło na nią natchnienie. Z nagłym ożywieniem, które zdumiało sportowca, Gabby wychrypiała rozkaz godny rannego generała.
– Moja wnuczka – oświadczyła władczo, dysząc i sapiąc. – Nie ma czasu. Proszę się nachylić.
Trochę zaskoczony sportowiec na moment się zawahał. Może staruszka ma altzheimera? Albo zabłądziła?
– Nie ma czasu. Natychmiast! – Gabby wręcz żądała i tym razem wbrew instynktowi samozachowawczemu sportowiec przyklęknął. Ku jego całkowitemu osłupieniu Gabby wgramoliła mu się na plecy jak dżokej na grzbiet konia wyścigowego. Dysponując nowymi, młodszymi nogami, wykrzyknęła rześkim głosem: – Do zamku! Dał ci Bóg nogi, to ich nie żałuj. Galopem!
17
Oszołomiony młodzieniec niósł swoje świszczące brzemię najprędzej, jak potrafił, w kierunku Zamku Belwederskłego. Zstąpił ostrożnie po schodach przy fontannie Anioła z Bethesda, pędem wspiął się na stromy pagórek obok parkowej wypożyczalni łódek i pocwałował w dół szpalerem ogniście czerwonych klonów i srebrnych topoli. Całą drogę zastanawiał się, kim, do diabła, jest ta stuknięta staruszka na jego plecach, której kaszel rani mu uszy, a kalosze kopią w żebra. Czyste wariactwo – powtarzał sobie. Płuca mu płonęły, bolały go boki i bał się, że straci obowiązkowy poranny wykład. Determinacja Gabby przekonała go jednak, że niebezpieczeństwo, o którym mówiła, jest aż nadto realne.
Podczas biegu umęczonemu chłopcu udało się wydyszeć kilka ‘nformacji o sobie, chciał bowiem uporządkować sytuację.
– Nazywam się Charlie... Charlie Sosnę... z Vermont, student prawa na Uniwersytecie Nowojorskim.
Gabby ściskała mocno jego szyję, żeby nie spaść, i prawie go dusiła. Z tego, co wyszeptała mu do ucha, Charlie zdołał zrozumieć tyle, że jej biedna wnuczka ma depresję i może popełnić samobójstwo, zatem ich wspólna misja jest grą o życie.
– Przypomina mi pani moją babcię – odkrzyknął. – Umarła w zeszłym roku. Ona też, tak jak pani... – pokonywał właśnie nie. wielką górkę i głos podskakiwał mu z każdym krokiem – tak jak pani, była przebojowa.
Gdy przystanęli z powodu samochodów mknących przez park Charlie dyszał, a pot spływał mu po twarzy. Gabby starała się otrzeć ten pot własnym rękawem, kiedy przedzierali się na drugą stronę jezdni. Nagle Charlie potknął się, co sprawiło, że ostro pochylili się do przodu. Cudem odzyskał równowagę. Przed nimi majaczy! już zamek.
Bliski omdlenia Charlie wniósł Gabby na skałę widokową. Staruszka rozejrzała się uważnie. Ani śladu Jennifer. Czyżby przeczucie ją omyliło?
Kiedy znaleźli się przy zamku, Charlie zwolnił. Oddychał głośno. Gabby klepnęła go po ramieniu i ześliznęła się na ziemię. Ciało jej osłabło z wysiłku, ale dzielnie ruszyła naprzód.
– Chodź ze mną – powiedziała, idąc najszybciej jak mogła na chwiejnych nogach.
Przebiegli razem galerię pod gołym niebem, mijając grupę japońskich turystów. Serce Gabby ze strachu biło jak oszalałe. Charlie stwierdził, że pochłania go ta misja, w którą mimo woli został wciągnięty. Pragnął odszukać tajemniczą kobietę i modlił się gorąco, aby ten Don Kichot w spódnicy otrzymał nagrodę za swoje trudy.
Skręcili za róg promenady pod zamkowymi murami i wtedy Gabby stanęła tak nagle, że podążający o krok z tyłu Charlie prawie się z nią zderzył. Oto przed nimi na kamiennej balustradzie, która góruje nad Stawem Żółwia, siedziała Jennifer. Gabby stała chwilę, nie spuszczając oczu z wnuczki. I Charlie nie mógł oderwać oczu od delikatnej młodej kobiety, niemal zawieszonej nad wodą. Potem, jakby poczuła ich obecność, Jennifer powoli podniosła wzrok.
– Babcia? – szepnęła z niedowierzaniem. – Kto... – zmieszana zerknęła na zziajanego młodzieńca u boku Gabby.
Gabby, drżąca, nie wiedząc, co powiedzieć, podeszła do Jennifer.
– Myślałam, że może cię już nie zobaczę, gołąbeczko. Nie wiedziałam gdzie... – zająknęła się, jakby szukała właściwych słów. – Musiałam cię odnaleźć... Ten miły młody człowiek przyniósł mnie jak koń. Ale jesteś tutaj, nic nie... – głos jej się załamał, przycisnęła palce do ust, by stłumić płacz.
– Nie – cicho odparła Jennifer, bez emocji. – Chciałam, ale... wciąż widziałam twoją twarz, babciu – spojrzała babce prosto w oczy. – Ale to miejsce... Skąd wiedziałaś? – spytała, próbując nadać sens temu wszystkiemu.
– Obowiązkiem babki jest wiedzieć – wyszeptała Gabby. Kilka kroków dalej zmęczony młodzieniec patrzył w milczeniu, wzruszony i sam pełen pytań.
Gabby wzięła Jennifer za rękę i zapraszając gestem Charliego, by poszedł z nimi, wyprowadziła oszołomioną wnuczkę z parku.
18
Charlie eskortował panie do Columbus Avenue, gdzie chciał złapać metro do Viłlage.
Gabby, przejęta bezgraniczną wdzięcznością dla swego wiernego rumaka, nalegała, aby przyjął zaproszenie na domowy obiad. Młody człowiek podziękował, wziął kartę wstępu na mecze, zapisał sobie ich numer telefonu i odwzajemnił się własnym.
– Na ogół nie podaję swego numeru na pierwszej randce – zażartował – ale dla pań zrobię wyjątek.
Cóż, poczucie humoru to nie wszystko – pomyślała Gabby, uśmiechając się niepewnie.
Charlie obdarzył ją niedźwiedzim uściskiem, uśmiechnął się szeroko i szepnął do ucha: – Cieszę się z panią.
Następnie obrócił się, aby pożegnać się z Jennifer, a sposób, w jaki to uczynił, wzruszył Gabby. Otóż ujął serdecznie dłoń dziewczyny w swoje obie dłonie, tak jak robiono to w Starym Kraju, i tak, jakby ją znał albo sądził, że powinien znać. Co do Charliego, to patrząc Jennifer w oczy zobaczył tam coś znajomego, bliskiego. Uśmiechnął się więc i powiedział:
– Ma pani wspaniałą babcię. Niech pani o nią dba.
Potem z zabawnym rżeniem pogalopował w kierunku Broad wayu i zniknął w tłumie.
Gabby i Jennifer podążyły do domu, głodne i straszliwie zmęczone. Skutki porannego kryzysu dawały się Gabby we znaki Jej stare, chore płuca rozdzierał ostry ból. Kiedy przy Columbus przechodziły przez 72 Ulicę, Gabby zaczęła kaszleć i szczególnie mocno dyszeć.
Jennifer otoczyła ją ramieniem, daremnie usiłując zatrzymać taksówkę. Babka uparła się jednak, że przejdzie na drugą stronę, i dokonała tego z pomocą Jennifer, po czym oparła się o latarnię i stała, póki kaszel nie minął.
– Zróbmy przerwę, babciu. Wstąpmy coś zjeść – powiedziała Jennifer i wprowadziła babkę do skromnej restauracyjki po drugiej stronie Columbus.
Restauracja, na którą normalnie mało kto by spojrzał, w tej chwili okazała się prawdziwą oazą. Siedząc przy stoliku przed gorącą herbatą i grzanką, Gabby poczuła się wkrótce jak nowo narodzona. Wyprostowała się i znów łobuzersko mrugała, uradowana widokiem wnuczki, która z apetytem pochłaniała naleśniki, polewając je syropem klonowym.
– Miałaś rację, potrzebowałam czegoś maleńkiego. Jakiegoś m’czaja.
– Co to takiego? – zapytała Jennifer z pełnymi ustami.
– M’czaja? Chyba można tak nazwać wszystko, co sprawia, że znowu stajesz się sobą.
Na przykład gorącą herbatę w zimny dzień. Potrzymanie dziecka za rączkę. Każde maleńkie coś, co przywraca cię do życia.
– Uhmm – przytaknęła Jennifer, dopijając kawę i kiwając na kelnerkę, żeby podała następną. Tłumaczyła nastawionej sceptycznie Gabby, że kofeina nie będzie miała absolutnie żadnego wpływu na to, czy zaśnie, czy nie. – W tej chwili mogłabym zasnąć nawet na Times Sąuare!
19
Pierwszy raz tego ranka Gabby odetchnęła głęboko i bez lęku. Dopiero teraz zdała sobie sprawę z rozmiarów kryzysu, jaki obie przeszły. Jej wnuczka mogła popełnić samobójstwo. Albo w najlepszym wypadku uciec. Ale nie zrobiła ani jednego, ani drugiego.
To dobry znak – pomyślała Gabby, pragnąc w to wierzyć każdym włóknem swego ciała.
Pamiętała, że powinna zatelefonować do doktora Greena. Barry Stempler wciąż suszył jej o to głowę, ciągle zostawiał wiadomości, a nie była pewna, czy może je dłużej ignorować.
Ale równocześnie była przekonana, iż to, że Jennifer minionej nocy postanowiła nie odbierać sobie życia, zapowiada, a może już dowodzi przełomu. Posłanie jej do terapeuty, jakiegokolwiek terapeuty, po wydarzeniach tego ranka wyrządziłoby więcej szkody niż pożytku. Jennifer uznałaby to na pewno za zdradę i, co gorsza, za powód do ucieczki. Gabby widziała aż nadto jasno, jak krucha, jak delikatna jest Jennifer. Nie – zdecydowała – jeśli Jennifer musi mieć terapeutę, to będzie nim jej babka. Inna sprawa, jak do tego przekonać ojca Jennifer. Gabby nabrała nagle ochoty na sznapsa, ale w tej restauracji nie podawano alkoholu.
Po ostatniej filiżance kawy i paru kawałkach bajgla Jennifer miała nareszcie dość.
Gabby, ciesząc się z jej apetytu, dowcipkowała, że na wszelki wypadek ma w domu furę jedzenia. Odmłodniałe i trochę śpiące, zgodnie postanowiły przejść ostatnie trzy przecznice pieszo. Gabby stwierdziła, że rześkie powietrze dobrze im zrobi. Październik się skończył.
Uświadomiła sobie, że mają już nowy miesiąc, pierwszy listopada – co za dzień na nowy początek.
Kiedy szły, Gabby żartobliwie poruszyła temat Charliego. Jakie wrażenie zrobił na Jennifer? Czy zauważyła, w jaki sposób przytrzymał jej dłoń?
– Och, babciu, proszę, nie baw się w swatkę. Pierwsza rzecz, którą chłopak o mnie usłyszał, to to, że chcę z sobą skończyć – żachnęła się Jennifer.
– Bo to prawda – odparowała Gabby, zastanawiając się, co to mа wspólnego z podobaniem się komuś albo nie.
– Prawda, babciu, prawda – przytaknęła kpiąco Jennifer. – Ale bez obrazy, taka informacja dołuje, wiesz? Nie sądzę, żeby umówienie się na randkę było tu możliwe. Chłopak słyszy o samobójstwie dziewczyny i pewnie wcale się tym nie przejmuje. Dobra, ten jest inny.
Przywraca ją na łono rodziny.
Gabby nie widziała w tym nic zabawnego, powtarzała więc uparcie, że Charlie jest przystojnym młodym człowiekiem. I nie byle kim, bo studentem prawa. Co można mu zarzucić? Co najważniejsze, ma dobre serce. Jennifer nie powinna tak pochopnie rezygnować z możliwości poznania go bliżej tylko dlatego, że spotkali się w niezwykłych okolicznościach.
– Co do niezwykłych pierwszych spotkań, to posłuchaj o moim Icku i o mnie...
Jennifer zbyła babkę krzywym uśmiechem.
– Chodź, babciu. Nie obraź się, ale tylko beznadziejny romantyk swata taką pokręconą dziewczynę jak ja.
Gabby obserwowała ją, kiedy czekały na światłach.
– Któregoś dnia, Jennifer, uwierzysz, że zasługujesz na miłość. Gabby mówiła z takim żarliwym przekonaniem, że Jennifer na chwilę zamilkła. Nie rozmawiając więcej, doszły do domu, wdzięczne losowi, że na górze czeka je gorąca kąpiel i miękkie łóżko.
Wkładając klucz do zamka, Gabby odwróciła się i czule pogładziła policzek Jennifer.
– Cieszę się, mejdele, że jesteś ze mną. Pchnęła drzwi, weszła do przedpokoju i zamarła.
– Mam nadzieję, że się nie pogniewasz – odezwał się basowy głos. „powiedziałem dozorcy, że jest tu moja córka, więc wpuścił mnie za małe co nieco.
Jennifer odsunęła babkę i zszokowana patrzyła na ojca, który wyłonił się z mrocznego korytarza.
– Tato!
– Cześć, Jennifer. Jak się masz? – spytał zaczepnie, spoglądając to na Jennifer, to na Gabby.
– Świetnie. Ale ty... Skąd się tu wziąłeś?
– Niech babka ci powie – odparł Barry i z błyskiem w oku popatrzył na Gabby. – Mieliśmy umowę, tymczasem ona albo nie mogła, albo nie chciała jej dotrzymać.
– Właśnie zamierzałam do ciebie dzwonić, Barry – usprawiedliwiła się Gabby, i odchrząknęła.
– Tak jak widać, nie należy polegać na twoich zamiarach.
– Nie mów do niej w ten sposób – zaprotestowała Jennifer, robiąc krok ku ojcu. – Nie jestem jakimś przedsięwzięciem filmowym, którym możesz rządzić. Mną nie będziesz rządził, słyszysz?
– Nie wtrącaj się, Jennifer. To sprawa między twoją babką a mną – ostrzegł Barry.
– Tutaj chodzi o moje życie. Nie zachowuj się tak, jakby mnie tu nie było! – odkrzyknęła.
– Jennifer, posłuchaj – Barry próbował przemówić córce do rozsądku i zbliżył się, odsłaniając na podłodze za sobą torbę podróżną Jennifer.
– Co tu robią moje rzeczy?!
– Zrozum, zdenerwowałem się, bo twoja babka nie zapewniła ci opieki psychologicznej, choć obiecała. Doktor Green zawiadomił mnie, że nie otrzymał dotychczas raportu od żadnego psychiatry. Przyszedłem do waszego mieszkania, nie zastałem nikogo, zobaczyłem tylko szeroko otwarte drzwi. Każdy mógłby tutaj na ciebie czekać. Na własne oczy przekonałem się, że nie jesteś bezpieczna. Spakowałem więc, te twoje rzeczy, które udało mi się znaleźć...
– Barry, posłuchaj mnie... – natarła Gabby.
– Nigdzie nie pojadę. Nie z tobą! – przerwała Jennifer. Barry podszedł jeszcze bliżej.
– Słuchaj, Jen. Wiem, że długo nie byłem wobec ciebie w porządku. Ale chcę wszystko naprawić.
– Och, ty chcesz! – Jennifer uśmiechnęła się drwiąco. – Teraz chcesz odgrywać tatusia?
Nie było cię ani przy mamie, ani przy mnie. Starałam się, jak umiałam, dbać o nią, wiesz ale to przez ciebie była ciągle taka smutna. Zawsze o tym wiedziałam. I przez ciebie była bez samochodu tego dnia, kiedy zabił ją pijany kierowca. Nigdy ci tego nie wybaczę!
– Jennifer, pozwól swemu ojcu i mnie... – wtrąciła łagodnie Gabby, ale Jennifer nie dała się uciszyć.
– Nie, babciu, tu chodzi o mnie, o moje życie! – znów zwróciła się do Barry’ego. – Jakim prawem przychodzisz tu i uważasz, że wolno ci mówić, co mam robić? Jeśli zechcę żyć, będę żyła. Rozumiesz? Jeżeli zechcę umrzeć, to – do cholery – będzie to mój wybór.
– Niech to szlag, jestem twoim ojcem! – usiłował ją przekrzyczeć Barry.
Jennifer pogardliwie kiwnęła głową.
– Owszem, jesteś. Podarowałeś spermę i wypisałeś kilka czeków.
– To niesprawiedliwe, Jen, i doskonale o tym wiesz.
– Odczep się. Wracaj do swojej ślicznej żonki i dzidzi i przed nimi odgrywaj tatusia.
Gabby odsunęła się na bok, a Jennifer, oparta o ścianę, zaciskała mocno powieki, jakby wierzyła, że dzięki temu ojciec zniknie.
Barry wyraźnie walczył z sobą, żeby nie wybuchnąć i nie powiedzieć czegoś, czego by potem żałował.
– Słuchaj, Jen. Na pewno cierpisz, że znowu się ożeniłem i mam córeczkę. Jakbym zdradził ciebie i twoją matkę... Zapadła cisza.
– Przykro mi o tym mówić w obecności twojej babci. To naprawdę wspaniała kobieta.
Twoja matka też była wspaniałą kobietą. Najwspanialszą. Nie wiem, czym na nią zasłużyłem.
– Nie zasłużyłeś – powiedziała Jennifer, do żywego ugodzona tymi słowami.
– Dojrzałem, sądzę... Przy Cynthii wydaje mi się, że nareszcie nauczyłem się dawać miłość. A z Brianą to jest tak, jakbym się ocknął z jakiegoś... Czy ja wiem? Byłem w sali porodowej, kiedy się rodziła, Jen, to było cudowne patrzeć, jak przychodzi na świat, i nagle zdałem sobie sprawę, ile straciłem, nie widząc twoich narodzin...
Barry chciał podejść bliżej, ale Jennifer ręką zagrodziła mu drogę.
– Wiem, że sprawiłem ci ból – powiedział drżącymi wargami – i, na miły Bóg, że słusznie mnie nienawidzisz. Ale jest tyle rzeczy, o których chciałbym z tobą porozmawiać, dzielić je z tobą, rzeczy, które zaniedbałem...
Jennifer spojrzała na niego i dostrzegła w jego oczach błaganie. Myślą pobiegła do przeszłości, do wszystkich tych chwil, kiedy tęskniła za ojcem, za tym, żeby ją przytulił i powiedział, że ją kocha. Proste słowa i proste gesty wystarczyłyby za cały świat. Gdyby choć raz zajrzał na jej przyjęcie urodzinowe, przyszedł na szkolne przedstawienie, w którym grała, zamiast nieustannie kręcić się wokół spraw, które dla niego były ważne. Czekała rozpaczliwie na słowo aprobaty z jego strony, pragnęła, by jeden, jedyny raz powiedział, że jest z niej dumny.
Przez chwilę, która zdawała się wiecznością, żadne z nich nie odezwało się słowem.
Barry przyglądał się skrzyżowanym, jakby w obronnym geście, ramionom córki.
– Czy naprawdę nie ma nic, co mogłoby zmniejszyć twoją nie nawieść do ojca? – spytał łagodnie.
– Nie wiem, tato – odparła patrząc na niego Jennifer. – Jeżeli nawet jest, to jeszcze tego nie znalazłam.
– Posłuchaj, Barry – Gabby, próbowała skierować rozmowę z powrotem na aktualny temat. – Jennifer zostaje w Nowym Jorku Unikałam dzwonienia do doktora Greena, bo prawda jest taka, że konwencjonalna terapia nie nadaje się dla Jennifer.
Barry sapnął ze złości.
– Masz jakiś stopień naukowy, o którym ja nic nie wiem?
– To moja babcia – upomniała go Jennifer, nie podnosząc głosu. – Staraj się traktować ją z odrobiną szacunku.
– A ty jak traktujesz ojca? – odciął się Barry, ale Gabby uciszyła go, zanim kłótnia rozgorzała na nowo.
– Byłyśmy u jednego terapeuty z doskonałymi referencjami. To była katastrofa.
– Ty mnie posłuchaj, Gabby. Jennifer jest moją córką i pojedzie ze mną do domu.
– Niedoczekanie! – warknęła Jennifer.
Tracąc panowanie nad sobą, Barry wycelował palec w Gabby.
– To żądanie nie moje, ale lekarzy. Dlaczego nie możesz raz siedzieć cicho i pozwolić...
– Jennifer jest z ciała i krwi mojej córki, więc nie będę cicho – oświadczyła Gabby tak głośno, że oboje, Barry i Jennifer, drgnęli. Mówiła coraz żarliwiej.
– Całą duszą, wszystkim, co jeszcze we mnie żywe, wierzę, że Jennifer ma się lepiej.
Nie umiem tego wyjaśnić, ale przysięgam na pamięć mojej córki.
– Nie wciągaj w to Liii – mruknął niecierpliwie Barry.
– Liii należy do rodziny! – wybuchnęła Gabby. – To także jej córka i dzisiaj ja mówię za nią. Nie jesteś na planie filmowym, gdzie możesz robić, co chcesz, i każdy ci przytakuje.
Tu chodzi o życie, Barry, życie twojej córki. Ona zasługuje na coś lepszego. Na miłość.
Możesz mi grozić ile chcesz, ale wiedz jedno: Jennifer pojedzie z tobą po moim trupie!
Po tych słowach Gabby z wyrazem zdecydowania na twarzy usadowiła się w drzwiach wejściowych.
Nastąpiła pauza. Barry stał ciężko oddychając, z przekrzywionym krawatem patrząc to na jedną, to na drugą.
Zrobił krok ku Jennifer i spróbował odwołać się do jej rozsądku.
– Chcę dla ciebie jak najlepiej, Jen, musisz w to uwierzyć – prosił. Jennifer obserwowała go z chłodnym dystansem.
– Teraz chcesz kontaktów ze mną? Teraz wiesz, co to znaczy kogoś kochać? A co powiesz o tych latach, kiedy nie istniałam dla ciebie? Co powiesz o małżeństwie z mamą?
Czy to znaczy, że nigdy jej nie kochałeś, nawet na początku? Że nigdy nie kochałeś żadnej z nas? Przyznaję, dawałeś pieniądze, opłacałeś komorne i tak dalej. To ładnie, dziękuję. Co do reszty... jest już trochę za późno, wiesz?
Barry spojrzał na Gabby, jakby to ona pociągała za sznurki. Miał oczy zranionego zwierzęcia.
– Dobrze, Gabby. Chyba zwyciężyłaś.
– Nie chodzi o moje zwycięstwo czy twoją porażkę – rzekła cicho Gabby. – Chodzi o Jennifer.
– Muszę się upewnić, że zgodnie z umową wróci do Los Angeles na Święto Dziękczynienia, Gabby. Znajomi mówią, że podjąłem wielkie ryzyko, oddając sprawy w twoje ręce. Być może. Ale nie możemy ryzykować pozbawienia jej pomocy, jeśli twoje wysiłki nie przyniosą rezultatu. Jedziemy na tym samym wózku, powiedz, że mam rację.
Po raz pierwszy Barry wydawał się załamany i szukał wsparcia u Gabby. Przytaknęła z uśmiechem.
– Przyrzekam ci, że wróci. A jeżeli nie uda mi się dotrzymać słowa, to proszę bardzo – rób śmiało, co uznasz za stosowne.
– Babciu!? – przerwała Jermifer z urazą i pytaniem w oczach.
– Barry, wszystko będzie dobrze, ona wyzdrowieje – zapewniała Gabby zarówno jego, jak i – zdawało się – samą siebie. – Musi wyzdrowieć.
Patrzyli na siebie, bardzo pragnąc w to wierzyć i nie całkiem sobie ufając.
Barry zwrócił się do Jennifer.
– Jen, zobaczymy się za dwadzieścia cztery dni. Będę na ciebie czekał.
Pochylił się, żeby pocałować ją w czoło, ale się odsunęła. Ponuro poszedł do drzwi, Gabby szła obok, żeby mu otworzyć. Ona czujnie nie spuszczała oka z niego, on z niej. Od progu Barry obejrzał się na córkę, przystanął i powiedział ze smutkiem: – Wiem, że jest to coś, czego pewnie wolałabyś nie usłyszeć, ale pamiętaj, Jen, w Los Angeles czeka malutka dziewczynka, która chętnie pozna swoją siostrę.
Potem odwrócił się i wyszedł.
Gabby i Jennifer wstrzymały na chwilę oddech w obawie, czy nie wróci.
– To cud, jeśli nie trzyma na dworze uzbrojonych zbirów, żeby mnie stąd wyciągnąć – powiedziała Jennifer i podwójnie zaryglowała drzwi.
Wyczerpana, kaszląca, spluwająca w chusteczkę, Gabby oparła się plecami o ścianę.
Tyle zdarzyło się tego ranka, że ledwie trzymała się na nogach. Obserwowała, mieszaninę gniewu i strachu na twarzy Jennifer. Miała wrażenie, że wnuczka stoi na jakimś zakręcie.
Gabby odwróciła wzrok i spojrzenie jej padło na fotografię Liii nad morzem. Powoli, powoli, Gabby zaczęła kiwać głową, bo spłynęło na nią natchnienie. Nagle wiedziała dokładnie, co ma robić.
– Dziękuję, Liii – szepnęła, sięgając po słuchawkę.
19–
Niczym dwaj uciekający przestępcy, Gabby i Jennifer rozejrzały się ukradkiem, zanim wskoczyły do taksówki i popędziły na Broadway. Frieda Steinberg czekała przed swoim domem na 89 Ulicy, obok parkował jej wyblakły niebieski buick z 1987 roku. Podczas gdy Jennnifer przenosiła walizki do bagażnika, Frieda wręczyła Gabby kluczyki i mocno ją uściskała.
– To takie podniecające. Jak w kinie! – szeptała radośnie, omiatając wzrokiem ulicę.
Uniosła brwi, gdy Gabby wśliznęła się na fotel kierowcy. – Nie sądzisz, że za kółkiem potrzeba młodszych oczu?
– Mała była na nogach całą noc – wyjaśniła Gabby. – Powinna się trochę przespać, Frieda. Dziękuję ci bardzo. Wiesz, że normalnie nigdy bym cię nie prosiła.
– O czym ty mówisz? Tkwi w garażu jak samotna wdowa. Znasz to uczucie.
Szczęśliwej podróży!
Gabby włączyła silnik i samochód szarpnął do przodu. Nacisnęła hamulce, aż zapiszczały.
– Popuść hamulec, Gabby – zawołała Frieda przez okno. – Te bardzo czuły. I nie gazuj za mocno. Ten samochód ma jeszcze sporo życia.
Gabby kiwnęła potakująco i odjechała. Rozpędziła się bezwiednie, po czym zahamowała gwałtownie, a po chwili znów wystrzeliła naprzód, znikając za rogiem.
– No, tośmy się urwały – powiedziała do Jennifer, która skinęła niepewnie.
Gabby wjechała na Riverside Drive i wtopiła się w ruch na Henry Hudson Parkway.
Jennifer spojrzała na nogi babki. Ledwie sięgały pedałów. Kołysanie samochodu przyprawiało Jennifer o mdłości. Zaproponowała, że sama poprowadzi, ale Gabby uparła się, że Jennifer musi się przespać i że na autostradzie jazda będzie spokojniejsza. Jennifer obserwowała, jak babka zabawnie zerka zza kierownicy z wyrazem nabożnego skupienia. Ale po minionej nocy nie mogła zmobilizować się do bardziej stanowczego protestu.
– Dokąd właściwie jedziemy? – spytała, kiedy zamknęła oczy i umościła się na miękkim, obitym kwiecistą tkaniną fotelu pasażera.
– Twoja mama i ja uwielbiałyśmy takie wypady w jej szkolnych latach. Gdy twój dziadek Icek był zajęty szyciem i naprawami dla klientów, myśmy robiły sobie wagary i po prostu uciekałyśmy z miasta. Pomyślałam sobie, że może ty i ja też pojechałybyśmy na wagary. Tam, gdzie nikt nas nie znajdzie.
W gruncie rzeczy Jennifer niewiele obchodziło, dokąd jadą, byleby nie musiała wracać do ojca i lekarzy w Los Angeles.
– Cel podróży to sekret – powiedziała Gabby z szelmowskim uśmiechem. – Powiem ci tylko, że najpierw jedziemy na północ, do Berkshires. Trochę to nie po drodze, ale właśnie tam jest miasteczko, do którego lubiłyśmy wstępować z twoją mamą. Patrzyłyśmy na opadające w październiku liście. Dziś już na to za późno, liście opadły. Nie szkodzi.
Usiądziemy sobie przed zajazdem Pod Czerwonym Lwem, zjemy świeże ciasto dyniowe i pogadamy o naszych marzeniach.
Upłynęła mniej więcej godzina odkąd opuściły Manhattan, kiedy Jennifer, która zamilkła po piętnastu minutach jazdy, ni stąd, ni zowąd wypaliła: – Ja tam co do siebie nie mam żadnych marzeń. Przynajmniej na dłuższą metę – dodała rzeczowo i znów zasnęła.
Gabby przeżuwała tę uwagę do samego Massachusetts, zastanawiając się, czy przełom u Jennifer, w który tak chciała wierzyć, rzeczywiście jest możliwy, i czy jej własne babki, słabnące siły pozwolą jej na jeszcze jedną, ostatnią podróż – ku uzdrowieniu wnuczki.
To marzenie było teraz najważniejsze.
20
Zapadł już zmrok, gdy wjechały do niezwykłego maleńkiego miasteczka Stockbridge i odszukały zajazd Pod Czerwonym Lwem, gdzie Gabby zamówiła pokój. Koślawa biała budowla, służąca podróżnym nieprzerwanie od roku 1773, była dokładnie taka, jak pamiętała ją Gabby. Długie dzieje zostawiły tu swoje ślady, stworzyły tradycję, którą Gabby tak kochała, dawały poczucie ciągłości życia, które naziści podczas wojny próbowali Gabby odebrać. Ci barbarzyńcy przecinali związki ludzi z rodzinami i przeszłością – twierdziła Gabby. Dlatego z taką mocą wpajała córce miłość do tradycji i dlatego decyzja Liii o przeprowadzce na drugi kraniec kontynentu stała się wyjątkowo bolesna.
Gabby i Jennifer jadły obiad w tawernie na tyłach zajazdu, przy stole zastawionym porcelaną ze Staffordshire, wśród cynowych dzbanów i mebli pamiętających osiemnasty wiek. Oczy Gabby rozbłysły, gdy czytała Jennifer krótką historię zajazdu wydrukowaną na odwrocie menu. Następnie przeszła do listy sławnych ludzi, którzy zatrzymywali się tutaj w ciągu minionych lat.
Jennifer słuchała uprzejmie, ale chociaż przespała prawie całą drogę od Nowego Jorku do Stockbridge, ze zmęczenia mało co chwytała. Ciągle wracała myślami do denerwującej przedpołudniowej sprzeczki z ojcem. Po trzecie, czuła się zdradzona. Dlaczego babka przyrzekła odesłać ją do Los Angeles na Dzień Dziękczynienia? Był to cios godzący w zaufanie między nimi dwiema, które zaczęła przyjmować za oczywiste. Pomyślała o poprzedniej nocy w parku. Tak niewiele brakowało, aby machnęła ręką na wszystko. Prawda była taka, że nic się nie zmieniło. Bo czy mogło się zmienić, skoro osoba ci najbliższa tak łatwo cię odpycha. Kiedy Gabby odczytywała co smakowitsze kawałki z opisu kulinarnych przyzwyczajeń Nathaniela Hawthorne’a, który bywał tu gościem, Jennifer kontemplowała baterię butelek Sama Adamsa na półkach baru.
Po znakomitym obiedzie złożonym z miejscowych przysmaków, w tym zupy rakowej, су dra i kremu orzechowego, oraz z płata grillowanego jankeskiego mięsa, co Jennifer popiła paroma kwartami piwa, Gabby spojrzała w maślane oczy wnuczki i uznała, że najwyższa pora pójść spać. Wchodząc chwiejnym krokiem na pierwsze piętro, Jennifer o mały włos byłaby spadła ze schodów. Gabby starała się jak mogła podpierać dziewczynę, ale stanęła bezradnie, gdy wnuczka klapnęła na podłogę, wybuchając salwami bezmyślnego śmiechu. Z wielkim trudem, prośbą i groźbą, udało się Gabby postawić Jennifer znów na nogach i zawlec do pokoju. Otworzywszy drzwi, nie odmówiła sobie łagodnego skarcenia wnuczki za próby topienia smutku w alkoholu.
– Smutku? Jakiego smutku? – odcięła się Jennifer, chichocząc. Ale Gabby nie była w nastroju do żartów. Nadszedł czas na poważną rozmowę.
– Posłuchaj mnie, wnusiu. Jesteś nafaszerowana prozakiem, a pijesz jak ruski mołojec.
Tracisz przez to poczucie rzeczywistości. I świadomość człowieka, który jest w tobie. Tracisz siebie, i co ci pozostaje?
Jennifer z głupawym uśmiechem potrząsnęła głową i otworzyła szeroko okno, wpuszczając strumień zimnego powietrza.
– Nie, nie, nie, żadnych psychologicznych zagrywek, babciu. Sprawa polega właśnie na tym, żeby ogłuchnąć i oślepnąć na świat. Potrafisz to zrozumieć? Za dużo uczuć – do takiego wniosku doszłam nocą w parku.
Gabby zdjęła wełniany sweter, zamknęła okno i obróciła twarz ku wnuczce, która runęła na stojące w pokoju królewskie łoże.
– Jutro jest nowy dzień, Jennifer. Nie będziesz nań gotowa, jeżeli nic nie będziesz czuła. Tylko uczucia są prawdziwe. Niektóre są złe, tak, ale jest też wiele dobrych. Masz w sobie taki dzwoneczek, który ostrzega cię, gdy coś jest kłamstwem, i wskazuje, co jest prawdą. Jeżeli zalejesz go alkoholem – umilknie.
Jennifer zerwała się i skoczyła do łazienki. Gabby wstrzymała oddech, niepewna, czy powinna iść za nią. Wahała się niedługo.
Wkrótce drzwi łazienki otworzyły się gwałtownie. Jennifer niemal uderzyła głową o framugę, wpadając do pokoju z palcem wycelowanym w babkę.
– Dobra, niech sobie będą prawdziwe. Co jutro ma do zaproponowania komuś takiemu jak ja? Jutro i pojutrze, i popojutrze? Tylko recykling tego samego gówna, które się przez niego przelewa i które – wiesz co? – cuchnie.
– To jest pijacki bełkot – powiedziała Gabby, zbywając słowa Jennifer machnięciem ręki, i poszła się rozpakować. Wyciągnęła szufladę staroświeckiej dębowej komody i układała swoją bieliznę.
Przechodząc do części pokoju zajmowanej przez Gabby, Jennifer odruchowo zapukała w mały stolik, na którym stały dwie kryształowe szklanki i butelka Perriera. Brzęk szkła zaalarmował Gabby, odwróciła głowę, ale Jennifer nie zrezygnowała z natarcia.
– Powiem ci, że właśnie tu całkiem się mylisz. Oto prawdziwa ja. Ta, którą chcesz odesłać na Święto Dziękczynienia, bo tak sie umówiliście. Ty i mój ojciec. Hej, Jennifer jest za bardzo pokręcona, żeby prowadzić własne życie. Zawrzyjmy układ! No więc, babciu, zegar tyka. Dokonaj swego cudu.
– Jennifer, obiecałam, że wrócisz, żeby zmusić ojca do zostawienia cię w spokoju.
Wiesz, że uzgodniliśmy to jeszcze w szpitalu. Inaczej zamknęliby cię tam od razu. Widziałaś, jaki on jest, ten twój ojciec? Powiedziałam, co musiałam – tylko tak mogłam ci pomóc, szejna.
– Chcesz mi pomóc? To czemu, do cholery, mnie odsyłasz? Pozbywasz się, wyrzucasz po dwudziestu czterech dniach. A jeśli się nie zgodzę, to co? Nieważne, prawda? Słyszałam, coś mu powiedziała: „Rób, co uważasz za stosowne”.
– Tak się tylko mówi – broniła się Gabby, odsuwając Jennifer na bok, w stronę dwóch łóżek. Opadła na czworaki i starannie zbierała okruchy szkła do kosza na śmieci. – Ale, Jennifer – ciągnęła starając się powstrzymać uparty kaszel – wcale nie musisz tam wracać pod czyjąś opiekę, bo przecież będziesz zdrowa. Słuchasz mnie? Będziesz odpowiadać sama za siebie i żyć tak, jak zechcesz. Wiesz, skąd to wiem?
Gabby skaleczyła się w palec i musiała wstać po chusteczkę, żeby zatamować krew.
Stała naprzeciw Jennifer i patrzyła, jak dziewczyna wyciąga suche kwiaty ze stroika i ciska jeden po drugim do kosza.
– Pytałam, czy wiesz, skąd to wiem, że wyzdrowiejesz, gołąbeczko? – Jennifer nie odpowiedziała, ale babka mówiła dalej: – Bo wiem, z czego jesteś stworzona. Bo w mrokach śmierci nie ma miejsca na twoją piękną duszę. Twoje miejsce jest w świetle.
Gabby oddychała ciężko, krew z palca przesiąkała przez chusteczkę. Jennifer przyglądała się chwilę babce, trochę zaniepokojona skaleczeniem, ale szybko stłumiła odruch współczucia. Usadowiła się w wyplatanym fotelu na biegunach, który stał w kącie pokoju i sprawiał wrażenie, że zaraz się rozpadnie.
– Wiesz, dlaczego nie mogłam z tym skończyć zeszłej nocy w parku? – bujała się energicznie do przodu i do tyłu, jakby chciała wbić fotel w gładką powierzchnię wiekowej drewnianej podłogi. Gabby nie spuszczała z niej oka. – Nie, nie dlatego, że nie czułam swojego bólu. To nie tak. Tylko dlatego, że pozwoliłam sobie poczuć twój. Ale przyjmij do wiadomości, babciu, że wcale nie żyję twoim bólem. Żyję moim. Co z tego, że piję i w ogóle?
Daj se luz.
Zapadła cisza. Jennifer wstała, rzuciła się na łóżko, skopała buty, sięgnęła po pilota i włączyła telewizor. Gabby patrzyła, jak tak leży, pijana i niewdzięczna. Podeszła do telewizora i nacisnęła wyłącznik.
– Nie – oznajmiła spokojnie. – To nie w porządku.
Jennifer kręciła głową, odurzona alkoholem i złością, bo nie chciała tej rozmowy.
– Słuchaj, babciu, opowiadasz tu o swoich wspomnieniach, o historii, o tym, co kto zrobił i kiedy, jakby którakolwiek z tych rzeczy była ważna. Co do mnie, wolę się leczyć inaczej. Hej, byłam nawet zadowolona, że wybieramy się w tę twoją podróż, ale nie zamierzam psuć sobie przez ciebie humoru. Nie zmuszaj mnie, żebym wypruwała przed tobą flaki. Widzisz, kim jestem. Nikt nigdy nie chciał uznać, kim jestem, a już najmniej moja rodzina. Pomyśl nad tym.
Jennifer podniosła się, chwyciła swój plecak i poszła usiąść przy parapecie.
Odwrócona tyłem do Gabby wygrzebała z plecaka pigułki, które ukradła z apteczki Friedy Steinberg tego dnia, kiedy były u niej na lunchu. Ręka Jennifer utkwiła w bocznej kieszeni plecaka, palce obmacywały flakonik. Zagapiła się na drzewa za oknem. Wiał silny wiatr, niebo poczerniało.
– A czy twoja matka nie myślała nad tym? – spytała twardo Gah by, nie ustępując przed pijackim bełkotem. Po chwili milczenia Jen. nifer upuściła pigułki, odwróciła się od okna i kopnęła w ścianę z siłą, która zdumiała Gabby. Twarz Jennifer wykrzywił ból, kie. dy wybuchnęła straszliwym oskarżeniem.
– Matka zostawiła mnie, żebym sobie sama z tym wszystkim radziła. Nie rozumiesz tego?
Gabby cofnęła się jak przed uderzeniem, ledwo skrywając gniew.
– Wstydziłabyś się! Obwiniasz matkę o jej tragiczną śmierć?
– Obwiniam wszystkich. Wszyscy mnie zostawili.
– Matka cię kochała, Jennifer, wcale nie wybierała sobie takiej śmierci.
– Nie? Spalała się, niszczyły ją własne emocje. Podsłuchałam jej telefoniczną kłótnię z ojcem tego ranka. Krzyczała, że wystawił mnie do wiatru, bo nie załatwił, żeby samochód był gotowy na czas. Walczyła jak lwica, kiedy wpadła w złość. Zawsze starała się mnie chronić i dlatego nigdy nie zwracała uwagi na to, co robi. Pół życia chodziła z głową w chmurach, marząc o tym, jak moglibyśmy wszystko zmienić. Była tak uczuciowa, że w jej oczach widziało się serce jak na dłoni. Oto, co uczucia z tobą robią, nie rozumiesz tego? Kradną ci uwagę, więc nie potrafisz zobaczyć, co ci grozi. Szesnaście innych osób widziało ten samochód i wszystkim udało się uciec. Albo myślała o tym, że jest wściekła na ojca, albo denerwowała się moim dyplomem, tak czy owak zginęła przez emocje.
– Jak śmiesz tak mówić? – obruszyła się Gabby. – Nie wiesz, jak było.
– A co to za różnica? Nie ma jej, nie ma, a ja nigdy nie mogłam powiedzieć jej tego, co chciałam, co musiałam – Jennifer z rozpaczą potrząsała głową. – Już nigdy nie zadam jej żadnych pytań, nigdy nie opowiem, jak boli strata kogoś, kto przyrzekł, że nigdy cię nie opuści. Ale ona to zrobiła, opuściła mnie. A ty nie możesz sprowadzić jej z powrotem, więc skończmy tę rozmowę, dobrze? Jennifer rzuciła się na łóżko z furią, której tym razem Gabby się nie przestraszyła, ale stawiła jej czoło.
– Masz coś do powiedzenia swojej matce, to powiedz. Nie chowaj tego w sobie.
– Moja matka nie żyje! Daj mi spokój.
– Nie dam ci spokoju. Kiedy kogoś kochasz, to nie pozwalasz mu cierpieć w samotności. Powiedz mnie to, co chciałabyś powiedzieć jej. Wyduś to z siebie.
– Nie jesteś moją matką, zgadza się?
– Nie jestem. Ale twoja matka jest cząstką tego, kim ja jestem, tak samo jak cząstką ciebie.
– Przestań, babciu, nie rób tego.
Jennifer odsunęła się i ukryła głowę pod poduszką. Gabby zdarła z niej tę poduszkę.
– Rozmawiam z twoją matką nieustannie, bo nie mogę znieść, że nie ma jej przy mnie.
I sądzę, że tak jest dobrze. Bo dzięki temu ona wciąż żyje we mnie. I teraz jest z tobą, tu, w tym pokoju, wiem o tym.
– Jesteś wariatką, tak, wariatką! – odkrzyknęła Jennifer i uciekła w najdalszy kąt pokoju.
– Miła jesteś dla mnie. Zaraz stąd wyjdę, a ty zrobisz, co zechcesz. Powiedz mi tylko, co byś powiedziała swojej matce, gdyby stała teraz obok ciebie. Nic nie ryzykujesz, Jennifer.
Pozbądź się ciężaru, który cię gniecie.
– Co ty możesz wiedzieć, co mnie gniecie?
– Nie wiem nic prócz tego, przez co przeszłaś, Jennifer. To prawda. Spójrz na mnie.
Myślisz, że to wariactwo mówić do niej? Przecież to właśnie robimy, kiedy tracimy tych, których kochamy. Łatwiej wtedy znieść stratę, przynajmniej mnie.
Gabby podeszła bliżej.
– Śmiało, Jennifer. Co byś jej powiedziała, gdyby była w tym pokoju? Bo ona jest tutaj, gołąbeczko. W tobie i we mnie. I przysięgam na Boga, że czeka na ciebie.
– To niesamowite. Mamy mówić do zmarłej? Ja nie chcę. Idź sobie! – wycedziła Jennifer przez zaciśnięte zęby. – Zostaw mnie w spokoju.
– Nie zostawię cię, Jennifer, więc porozmawiaj ze mną. Gabby nalegała, niepewna, czy postępuje słusznie, ale jeszcze bardziej obawiając się, że straci wnuczkę, jeżeli zrezygnuje.
– Mów do mnie. Powiedz mi, co ci leży na sercu. Powiedz. Teraz.
– Przestań, babciu! – wrzasnęła Jennifer.
– Teraz, gołąbeczko, zanim całkiem się rozsypiesz. Zanim utracisz tę cząstkę matki, którą nosisz w sobie. Zanim...
– Aaa! – zawyła Jennifer, waląc pięścią w poduszkę i odwracając się, żeby spojrzeć na babkę, której twarz płonęła z niecierpliwości.
– Za długo dźwigałaś ten ból – błagała Gabby. – Oddaj go mnie. Oddaj mi ból, który masz w sercu.
Zaciskając pięści, Jennifer wybuchnęła nagle wściekłością i poczuciem krzywdy, które wypełniły cały pokój.
– Mamo! – wołała, a z przymkniętych oczu płynęły jej łzy. Gabby nie miała pojęcia, czego się spodziewać, i wstrzymała oddech. Tymczasem tama pękła i udręka szerokim strumieniem wylała się z Jennifer.
– Zostawiłaś mnie tutaj, samą. Dlaczego musiałaś to zrobić? Dlaczego się nie rozejrzałaś, nie przyspieszyłaś kroku? – płakała Jennifer.
Gabby cofnęła się, zaskoczona siłą wybuchu. Potem, z ręką na sercu, otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, tak jak odpowiedziałaby Liii.
– To nie była jej wina. Nigdy nie chciała cię porzucić, Jennifer, przecież wiesz.
Jennifer podniosła się na kolana z twarzą zaczerwienioną od alkoholu i z wściekłości.
– Dlaczego zapomniałaś o moim ojcu. O tym, jak krzywdził ją i kobiety w ogóle.
Dlaczego nie umiała się bronić? Powinna być bardziej samolubna, wziąć tego dnia samochód, pozwolić mi pójść piechotą, do ciężkiej cholery – zaklęła, nie otwierając oczu.
Gabby również poczerwieniała. Smutno trzęsła głową.
– Powiedziałaby ci, że człowiek nigdy nie może przewidzieć, co mu się w życiu przydarzy, kochanie. Nie przypuszczała, że odejdzie tak nagle. Powiedziałaby ci, jak bardzo tego żałuje.
Jennifer zeskoczyła z łóżka i w podnieceniu biegała po pokoju.
– Tak, świetnie, ale żal i przeprosiny nie wystarczą. Mogłyśmy spędzać więcej czasu razem. Straciłam już ojca, i obie wiemy, że nie był dobrym ojcem. Ale nadal cierpiałam. A mama była jedyną istotą, na której mogłam polegać. I wtedy odeszła. Gdyby nie zatrzymała się, żeby kupić tę głupią książkę, to nie znalazłaby się nigdy w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Potrzebowałam jej!
Gabby odzyskała już grunt pod nogami i odparła spokojnie: – Wiem, co by powiedziała. Powiedziałaby, jak bardzo jej smutno, że nie mogła być przy tobie, tak jak tego pragnęłaś.
– Wyobrażasz sobie, jak to jest, kiedy kładą ci matkę do grobu na tydzień przed twoim balem absolwentów? – ciągnęła Jennifer, nieprzytomna z bólu. – Kiedy patrzysz, jak rzucają garść ziemi na jej trumnę i serce ci pęka, bo cały twój świat się rozpada i zostają same gruzy?
– To musi być straszne, Jennifer, tyle wiem.
– Kiedy nawet nie możesz pokazać się jej w sukience, którą pomagała ci wybrać...
rozumiesz to?
Gabby potakiwała drżąca, przerażona wybuchem, nie spuszczając oka z Jennifer, która miotała się po pokoju jak zwierzę w klatce.
– A potem te pieprzone oszołomy, ci lekarze, którzy faszerowali mnie xanaksem, jakby to był dar Boży, a ja nie protestowałam, nic a nic, bo – nie zgadniesz – chciałam do nich chodzić.
– Rozumiem, dziecinko.
– Naprawdę? – krzyknęła Jennifer, napierając na Gabby, jakby zobaczyła w niej zmarłą matkę. – Wiesz, jak to jest, kiedy wreszcie znów się komuś zaufa, odsłoni najskrytsze tajemnice, a ten ktoś odepchnie cię, wyrzuci jak śmieć, bo sam nie potrafi pozbierać się do kupy? Myślisz, że wiesz, jak to jest, prawda? Nic nie wiesz!
Jennifer praktycznie leżała na Gabby; zwaliła się na babkę, przeniknięta bólem, rozdygotana tak, że mogła zrobić staruszce krzywdę. Gabby wytrzymała napór, ani razu nie uchylając się ani nie odwracając wzroku.
– Przyznaj się, że nie umiesz odpowiedzieć... I mama też by nie umiała, bo nie była tutaj i nigdy nie mogłam jej się zwierzyć. Nie mogła tu być choćby po to, żeby mnie wesprzeć, tylko wesprzeć! Dlaczego, dlaczego? Dlaczego żyjemy w świecie, w którym nic nie jest pewne, babciu? W którym opuszczają cię ukochani mężczyźni, bo nie zdążyli dorosnąć, w którym na przejściu dla pieszych może cię zabić samochód, bo jakiś pijany kierowca ma zły dzień. Dlaczego żyjemy na takim zasranym świecie? Wytłumacz mi.
Potrafisz to wytłumaczyć?
Kiedy wściekłość Jennifer doszła do zenitu, Gabby rozpostarła ramiona jak anioł–pocieszyciel. Powoli czule otoczyła nimi wnuczkę, przytuliła ją do siebie, pozwalając biedaczce wypłakać się na piersi starej babki.
Po kilku minutach złość minęła, Jennifer odsunęła się i stanęła na środku pokoju z bezwładnie zwisającymi rękami.
– Zsumuj to wszystko, a zobaczysz, że nic się nie liczy, już nie. Anі ja, ani cokolwiek, i ty też. Wszystko jest nieważne. Po prostu... nieważne – w głosie Jennifer brzmiała rezygnacja. – Tak bardzo chciałam, tak pragnęłam opowiedzieć jej o tym wszystkim.
Próbowałam. Nie wiedziałam, jak zacząć... – głos Jennifer załamał się, a usta utworzyły jedną niemą, otwartą ranę. Najgłośniejszy krzyk, jaki Gabby słyszała w życiu.
Długi czas Jennifer płakała w objęciach babki, spoglądając przez jej ramię w próżnię.
Potem, gładząc łagodnie głowę wnuczki, Gabby szepnęła jej do ucha: – Patrzyła na ciebie, Jennifer, stamtąd, gdzie teraz jest. Czuwała nad tobą, kiedy spałaś. Myślisz, że cię opuściła, ale ona ciągle tu jest. Nie na świecie, który widzisz, ale w twoim sercu. Mama nigdy cię nie opuści, maleńka. Jeśli poszukasz jej w sercu, przekonasz się, że ona nigdy nie łamie obietnic.
Jennifer tuliła się do babki, a łzy swobodnie spływały z jej oczu.
Gabby nie wiedziała, do kogo naprawdę tuli się Jennifer – do niej, czy do matki. Może wcale nie było to ważne. Jej ukochana wnuczka nareszcie wracała do domu.
Z mroków pamięci Gabby zaczęło się nagle coś wyłaniać. Była to historia jej własnych cierpień. Wiedziała, że tylko sama umiałaby ją opowiedzieć. Kiedy umrze, umrze także cała historia, chyba że przekaże ją teraz Jennifer. Spojrzała na drżącą, kruchą, przytuloną do swojej piersi osóbkę. Nie była pewna, czy będzie mieć dość odwagi, żeby obarczyć takim ciężarem młodą, wrażliwą dziewczynę. Podobnie jak Liii, Jennifer zawsze wzbraniała się przed opowieściami o Holocauście. Ale Gabby wiedziała również, że jest to może ostatni moment, w którym może mówić. I może ostatni i jedyny, w którym Jennifer zechce słuchać. Po drugie, nie miała już do zaofiarowania niczego więcej.
Gabby pomogła wnuczce wrócić na łóżko, a Jennifer położyła głowę na kolanach babki. I tak przy szumie jesiennego wiatru, szarpiącego starymi okiennicami w Nowej Anglii, Gabby rozpoczęła opowieść, której – wiedziała o tym – Jennifer powinna wysłuchać a którą ona powinna opowiedzieć.
21
Małe miasteczko Żołynia w południowowschodniej Polsce było prześlicznym miejscem na dorastanie. Szejn wi di zibn weltn – piękne jak jeden z siedmiu cudów świata, mawiał mój tato. Mieliśmy ładne szkoły, nasi koledzy byli Żydami albo i nie Żydami, tylko przeważnie katolikami. Tatuś był miejscowym krawcem, potrafił naprawić wszystko. Fania, twoja prababcia, grała na fortepianie i dawała lekcje muzyki miejscowym dzieciom, których rodziców stać było na takie fanaberie. Latem bawiliśmy się i biegali po okolicznych polach i łąkach. A zimą, kiedy zamarzał malutki miejski staw, moja siostra Anna i ja jeździłyśmy kolejno na łyżwach – miałyśmy tylko jedną parę, bo tata nie miał pieniędzy na dwie.
Ślizgałyśmy się aż do zachodu słońca.
Jennifer uniosła głowę, osłabiona jeszcze płaczem i oszołomiona piwem, którego sporo wypiła.
– Zapomniałam, że miałaś siostrę – powiedziała.
– Annę – Gabby wymówiła imię ze smutkiem w oczach. – Och, Anna fruwała na łyżwach, jakby się z nimi urodziła. Aż miło było na nią patrzeć. – Gabby żałośnie zapatrzyła się w przestrzeń.
Cisza wypełniła pokój, Jennifer przyglądała się bruzdom, które cierpienie wyżłobiło na twarzy Gabby.
– Opowiadaj dalej, babciu – szepnęła. – Chcę słuchać, naprawdę – dodała głośniej.
Gabby już się pozbierała.
– Tak, tak... A ja chcę opowiadać – i zaczęła znowu: – Był chłodny wrześniowy dzień, kiedy cały mój świat wywrócił się do góry nogami. Liście już opadały. Naziści bombardowali Polskę od dwóch tygodni. Ale mówiono nam, że polskie wojsko odnosi wielkie sukcesy w walce. Nie wiedzieliśmy, że Rosjanie wbili nam nóż w plecy, zawierając układ, w którym dzielili się Polską z Hitlerem. Kiedy wdarli się do kraju, Polacy nie podołali walce na dwóch frontach. Nasze miasteczko znalazło się na terenach zagarniętych przez Niemców. Baliśmy się, ale mieliśmy nadzieję, że Brytyjczycy lub Francuzi przyjdą nam z pomocą. Nie mieściło się nam w głowach, że niemieccy żołnierze mogą zająć nasze malutłde miasteczko. To, że naprawdę wkroczą do naszych domów – było nie do pomyślenia.
Siedzieliśmy przy obiedzie. Mama upiekła ciasto, bo nazajutrz przypadały moje trzynaste urodziny, i obie z Anną tak błagałyśmy, żeby nam pozwoliła skosztować, że w końcu uległa podała kawałeczek uwielbianej przeze mnie, oblanej czekoladą babki. Nagle rozległ się okropny hałas i kilku mężczyzn wyłamało drzwi. Należeli do SS, najbardziej zbrodniczej formacji w armii Hitlera. Wrzeszczeli na mojego ojca, celowali w nas z pistoletów. Anna krzyczała i mama chciała do niej podejść, ale wtedy jeden z mężczyzn odepchnął mamę. Upadła na pianino, które wydało żałosny dźwięk, jakby samo cierpiało.
Tatuś zawołał do mojej siostry i do mnie, żebyśmy uciekały, ale Niemcy blokowali drzwi. Nie wiedziałyśmy, co robić. Oni przewracali krzesła, tłukli talerze, wszystko działo się tak szybko. Tatuś próbował odciągnąć moją mamę od jednego z tych mężczyzn, mama waliła w jego pierś pięściami, krzycząc, żeby zostawił w spokoju dzieci, i wówczas... Nie wiem, co się stało. Usłyszałam strzały i mama upadła. Rozejrzałam się i zobaczyłam, że Anna jest zalana krwią. Trafiły ją kule. Krzyknęłam, kiedy upadła obok matki. Obie nie żyły.
Opowiadając, Gabby chwyciła rękę wnuczki. Skulona przy kolanach babki Jennifer odwzajemniła uścisk.
– W następnej sekundzie, zanim skierowali broń w naszą stronę, poczułam, że łapią mnie silne ręce ojca. Potem, nie wiadomo skąd, pojawił się pistolet wycelowany w jego głowę. Zdawało się, że na ułamek sekundy wszystko zaczęło toczyć się wolniej. Widziałam pistolet. Widziałam twarz ojca. Słyszałam łomot swojego serca. I dokładnie w tej chwili, kiedy wystrzelili w tatusia, on podniósł mnie i z całej siły cisnął przez okno, które było za nim. Jedyne, co widziałam, spadając, to rozsypujące się dookoła szkło. A potem czas zaczął biec szybciej. W następnej minucie byłam już na dworze, ranna, ale żywa. Uciekłam stamtąd.
Uciekałam, dopóki głosy i strzały nie umilkły, dopóki już niczego nie było słychać.
Gabby urwała.
– Musiałaś się bardzo bać, babciu – powiedziała cicho Jennifer. – Dokąd mogłaś pójść?
Gabby dostała dreszczy, ściągnęła więc leżący na łóżku kolorowy patchwork i owinęła nim Jennifer i siebie.
– Ukryłam się tej nocy tam, gdzie chłop trzymał świnie i kozy. Właśnie tam, w błocie.
Pękałabyś ze śmiechu na mój widok, gdyby nie okoliczności. Widziałam w oddali wiele płonących domów i kazałam sobie spać z obrazem tatusia, mamy i Anny. Następnego dnia zjadłam resztki z koryta dla świń, a wieczorem uciekłam polami do lasu. Błąkałam się chyba parę dni, pijąc wodę z kałuż i jedząc szyszki i leśne grzyby. Ciągle myślałam o tym, że wszyscy których kochałam, nie żyją.
Jennifer poczuła, że babka przytula ją mocniej. Serdecznym gestem ujęła rękę Gabby i przycisnęła do swego policzka. Wiatr w za oknem, ale Jennifer pogrążyła się w świecie przeszłości, który ożywał tu, w tym pokoju, obok nich.
– Po wielu dniach bardzo osłabłam. Nigdy przedtem nie było mi tak zimno. Nie widziałam sensu w dalszej ucieczce. Wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, zanim mnie znajdą. Słyszałam strzały w lesie, gdy Niemcy zabijali Polaków. Wiedziałam, że na pewno podzielę los moich bliskich. Zrozumiałam, że idę na śmierć i ukrywanie się nic mi nie da. Bez rodziców, bez siostry, nie miałam co robić na tym świecie i chciałam tylko, żeby się to skończyło. Więc wyszłam zza drzew i krzewów na otwartą przestrzeń, gdzie łatwo mnie było zobaczyć i może zastrzelić, tak jak tatusia i pozostałych. Było mi wszystko jedno. Poszłam w stronę pobliskiego miasteczka, żeby oddać się w ręce Niemców.
Jennifer usiadła obok Gabby, łzy jej obeschły, twarz spoważniała, a oczy czujnie patrzyły na babkę.
– Szłam kilka godzin i wiesz, o czym myślałam? O Annie na łyżwach. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym, tylko o tym, że już nigdy nie zobaczę jej na ślizgawce, nigdy nie usłyszę jej śmiechu, nigdy nie poczuję jej ręki w mojej, kiedy pędziłyśmy do domu na kolację. Zabłądziłam, idąc przez las w drodze na śmierć. I wtedy ktoś mnie klepnął w ramię.
Odwróciłam się i ujrzałam twarz kobiety – Polki, miłą twarz. Co robiła w lesie tego dnia i o tej porze, nie wiem.
Ale ta kobieta zatrzymała mnie i nagle potrząsnęła mną z krzykiem: „Zwariowałaś?!
Co tu robisz? Nie wiesz, że cię złapią, jak tylko stąd wyjdziesz?”. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak krzyczy – Co ja miałam z nią wspólnego? W następnej minucie wciągnęła mnie między drzewa, gdzie obu nas nie było widać. Opowiedziałam jej o wszystkim, co spotkało moją rodzinę i mnie. Podziękowałam za troskliwość, ale wyznałam, że nie zależy mi na życiu.
Ta kobieta znała mojego ojca. Widziała mnie w jego warsztacie krawieckim.
Nalegała, żebym poszła z nią do domu, i obiecała, że mnie ukryje. Podziękowałam i powtórzyłam, że nie zależy mi na życiu. Plask! Wymierzyła mi mocny policzek. Do dziś go czuję. Wrzeszczała na mnie: „Ty głupia! Nie rozumiesz, że nie wolno ci odrzucać tego, co twoja rodzina tak rozpaczliwie pragnęła zachować? Musisz wybrać życie. Musisz żyć dla tych, którzy nie mieli wyboru”. I, gołąbeczko, nie wiem, czy policzek, czy te słowa sprawiły, że przyznałam jej rację. Mój ojciec miał niedźwiedzią siłę i serce lwa, wielkie serce. Zrobiłby wszystko, żeby uratować nam życie. Osłonił mnie przed kulami i wyrzucił dosłownie z domu śmierci.
Tak, kazałby mi zrobić wszystko, żebym przeżyła. Więc poszłam za tą kobietą do jej domu. Ukrywała mnie na strychu prawie dwa i pół roku.
– Dwa i pół roku! Ale mama mówiła, że uciekłaś z pociągu śmierci. I że partyzanci przeszmuglowali cię za granicę.
– To było później, po tym, jak wścibski sąsiad – sympatyk Niemców – podejrzał moją kryjówkę i musiałam uciekać na wieś. Dzień w dzień przez dwa i pół roku ten anioł, pani Pułaska ukrywała mnie, przynosiła mi jedzenie w małej drewnianej miseczce, raz rano i drugi raz wieczorem, chleb, masło, trochę owsianki, co mogła, i z obiadu – zupę, kartoflankę albo barszcz buraczany, a przy odrobinie szczęścia kawałeczek mięsa. Ale nie czułam się dobrze na tym strychu. Pani Pułaska była szwaczką. Ludzie oddawali jej ubrania do naprawy.
Dlatego właśnie parę razy przychodziła do mojego ojca po mocniejsze nici. Pani Pułaska mówiła, że w ciągu dnia, kiedy kręcą się ludzie, muszę być absolutnie cicho, nikt nie może usłyszeć choćby szelestu. Wielu jej sąsiadów kolaborowało i wydawało miejscowych Żydów.
Gdyby się dowiedzieli, że pani Pułaska mnie ukrywa, Niemcy by ją zastrzelili, a mnie wysłali do obozu.
Na strychu było bardzo ciasno. W dzień przyklejałam się do pochyłych ścian. Dzięki temu moje nogi prawie nie dotykały podłogi. Wisząc tak, widziałam, jak knykcie mi bieleją, i czułam ból. Nieraz ręce mi drętwiały i przez kilka godzin nie miałam w nich czucia. Żeby mnie czymś zająć, pani Pułaska wyszukała gdzieś wycinki starych gazet. Przypinałam je do ścian, a potem, wisząc przy ścianę, czytałam – czasami dwadzieścia, trzydzieści razy ten sam artykuł, aż umiałam go na pamięć. Pewnego dnia pani Pułaska zdobyła dla mnie książkę. Była to książka o uprawie roślin i czytałam ją dopóty, dopóki kartki nie wypadły. W krótkim czasie wiedziałam dokładnie, jak stosować płodozmian i który gatunek pszenicy jest odporny na mróz, co oczywiście nie przyniosło mi żadnego pożytku.
Myślałam, że zwariuję na tym ciasnym strychu. Myślałam, żeby uciec nocą i szukać ratunku w lesie. Słyszałam od pani Pułaskiej, że wielu Żydów zginęło w ten sposób, ale wszystko wydawało mi się lepsze od tej męczącej ciszy, od trwania godzinami w bezruchu, jak w klatce.
Było to po szczególnie trudnym dniu w którym przypadały piętnaste urodzny mojej siostry Anny. Kiedy pani Pułaska przyniosła mi kolację, zobaczyła, że trzęsę się i nie mogę tego opanować. Powiedziałam jej, że wciąż myślę o tym, że moja siostra nie żyje i że to nie w porządku, żebym ja miała żyć. Powiedziałam jej, że nie mogę już tkwić w więzieniu, gdzie każdy kolejny dzień jest gorszy od poprzedniego. Przytuliła mnie i pozwoliła płakać dopóki nie zabrakło mi łez. Otarła mi oczy rękawem i przytuliła jeszcze mocniej. „Przychodzi taki czas, kiedy wydaje się, że wszystko, co dobre w życiu, zostało nam odebrane – powiedziała.
Teraz jest taki czas. Ale wierz mi, malutka, jeśli otworzysz oczy i serce, przekonasz się, że każdy dzień ma dla ciebie jakiś prezent. Czasami trudno jest go zobaczyć – przestrzegła. – Czasami będziesz musiała dobrze się namęczyć, żeby go dostrzec”.
Gabby z nieobecnym spojrzeniem potarła delikatnie policzek Jennifer. Uśmiechnęła się łagodnie.
– O czym ty mówisz, babciu? Jaki prezent mogłaś dostać w tym okropnym miejscu? – Jennifer zmieszana potrząsnęła głową.
– Ja też nie miałam najmniejszego pojęcia, o co chodzi pani Pułaskiej. Nie wtedy. Ale jej słowa i jej pieszczota uspokoiły mnie. Tej nocy przyśniła mi się Anna. Tylko że w przeciwieństwie do wielu poprzednich nocy, w tym śnie nie było nic strasznego. Obie ślizgałyśmy się znowu na stawie w naszym miasteczku. Anna fruwała obok mnie roześmiana, z głową odrzuconą do tyłu. Gdy obudziłam się nazajutrz rano, przypomniałam sobie, co mówiła pani Pułaska. Ten sen to był pierwszy prezent, pierwszy dar od losu.
– Sen? – Jennifer spojrzała na babkę.
– Tak – uśmiechnęła się zatopiona we wspomnieniach Gabby. – Bo ten sen oznaczał, że cząstka mojej siostry z lepszych czasów jest ciągle ze mną. Że wspomnienie bywa lepsze niż pieczony kurczak, nawet dla kogoś, kto, jak ja, przymierał głodem. Nazajutrz wisiałam cichutko przy ścianie cały długi dzień i w pewnej chwili zauważyłam parę cieniutkich skrzydełek, które otwierały się i zamykały na gzymsie tuż za oknem. Z zachwytem obserwowałam jasnożółtego motyla kąpiącego się w słońcu. Był tam tylko chwilę i odleciał wysoko, aż przestałam go widzieć. Motyl, który wydał mi się skarbem. Był tak delikatny i piękny i przypomniał mi, że piękno ciągle istnieje na świecie, mimo nazistów. Później postawiłam sobie za cel znajdowanie codziennie czegoś takiego jak motyl. I dzięki temu, i dobroci pani Pułaskiej, udało mi się przetrwać na tym strychu.
Gabby urwała, przetarła rękami oczy i spojrzała w pełną napięcia twarz wnuczki.
– Co jeszcze znalazłaś na swoim strychu? – spytała cicho Jennifer.
Gabby popatrzyła na nią w zadumie.
– Czasami podnosił mnie na duchu błysk słońca przez szczelinę w dachu.
Wspomnienie matki przy kuchni. Bębnienie deszczu o szybę albo widok sypiącego wieczorem śniegu. Któregoś zimowego dnia przyglądałam się, jak topnieją w słońcu sople zwisające za moim oknem.
Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam rozmyślać nad tym, w jaki sposób patrzyłam dotąd na rzeczy najprostsze i najzwyklejsze. Na przykład coś takiego jak woda. Była w herbacie, z którą matka codziennie czekała na ojca, gdy wracał z pracy. Była w kąpieli, w której chlapałam się z rozkoszą raz na tydzień; przyjemność zakazana w kryjówce. Była w deszczu, który dawał nam pić w latach suszy, i w płatkach śniegu, które jako dziecko lubiłam łapać na język. Woda, zrozumiałam, może przepływać mi przez palce, ale kiedy indziej może do mnie przychodzić w postaci odmienionej, pozwalając dwóm siostrom unosić się nad swoją zamarzniętą powierzchnią.
Jennifer potrząsnęła w zdumieniu głową i otarła łzy.
– Rozmyślałaś tyle o czymś takim jak woda? Gabby uśmiechnęł się.
– Zdziwiłabyś się, dokąd biegną myśli, kiedy ma się nieskończenie dużo czasu. – Potem spojrzała smutno na wnuczkę. – W chwilach naprawdę ciężkich znajdowałam dar w przypominaniu sobie, że ktoś taki jak pani Pułaska ciągle chodzi po świecie. I odtąd zawsze, nawet wtedy, kiedy musiałam uciekać, kiedy mnie schwytano, kiedy wyskakiwałam z pociągu i przekradałam się na wolność, nawet wtedy nadal szukałam daru, przynajmniej jednego na dzień. Pomagało mi to znajdować dobro wśród tego całego zła. Wiara w dobro sprawiała, że pamięć o rodzinie płonęła jaśniej niż ogień w piecach śmierci, które na mnie czekały.
Gabby ujęła w dłonie zapłakaną twarz Jennifer.
– Twoja matka była właśnie takim dobrem, była światłem. To samo dobro i to samo światło są w tobie, tyle wiem. Musisz tylko chcieć je znaleźć – pocałowała ją w czoło. – Codziennie czeka na ciebie jakiś dar, Jennifer. Jeśli zapragniesz go zobaczyć, usłyszeć, nawet poczuć – otrzymasz go na pewno.
Wydawało się, że Jennifer zamierza coś powiedzieć. Zaglądała babce głęboko w oczy, jakby widziała ją po raz pierwszy. A potem otoczyła Gabby ramionami i przytuliła mocniej niż kiedykolwiek przedtem.
Wiejący na dworze wczesnolistopadowy wiatr zapowiadał ochłodzenie. Drzewa stopniowo traciły liście. Przez frontowe okno Gabby dostrzegła stary klon, który zapłonął w świetle płynącym z krzywej werandy. Skinieniem podziękowała za ten dar, ostatnią feerię jesiennych kolorów.
22
Następnego ranka Gabby przyglądała się z niedowierzaniem, jak Jennifer pochłania solidne nowoangielskie śniadanie, składające się, kolejno, ze stosu naleśników z jagodami, jajecznicy, jeszcze ciepłych babeczek nadziewanych konfiturą żurawinową i polewanych obficie syropem klonowym – specjalnością Vermont, i jak popija to wszystko kilkoma filiżankami kawy z Green Mountain. Wybrała ten moment, by powiedzieć Jennifer o ostatecznym celu podróży – o Maine, które nazywała swoim najukochańszym zakątkiem świata. Jennifer nigdy nie widziała Maine, choć matka latami wspominała te strony.
Wydawało się, że stan Maine zajmuje w sercu matki szczególne miejsce, obiecywała więc Jennifer, że kiedyś razem tam pojadą. Ale nie zdążyła dotrzymać obietnicy.
Po zaparkowaniu samochodu Gabby oznajmiła, że zanim opuszczą Stockbridge, chce zrobić jeden przystanek. Niebawem znalazły się w sali Muzeum Normana Rockwella. Gabby wyjaśniła, że Stockbridge stało się przybranym domem zmarłego już amerykańskiego grafika, który projektował okładki czasopism i cieszył się popularnością przed, podczas i po drugiej wojnie światowej. Rockwell zawsze idealizował obraz małego miasteczka w Ameryce i tworzył go na miarę swoich nadziei, które miasteczko czasami spełniało. Było miejscem, gdzie człowiek doświadczał prostych radości życia, jak pierwsza randka, ssanie cukierków w miejscowym sklepie albo gra w baseball.
Gabby prowadziła Jennifer do głównej sali muzeum. Wisiały tam cztery olejne obrazy, które chciała pokazać wnuczce. Wyrażały ideały odkryte przez Gabby po wojnie.
Ilustrowały mowę wygłoszoną przez prezydenta Franklina Roosevelta, wymieniającą cztery rodzaje wolności, do których ma prawo każda istota ludzka: wolność od niedostatku, wolność wyznania, wolność słowa i poglądów i na koniec – wolność od strachu.
Największe wrażenie wywarł na Jennifer, tak przynajmniej zdawało się Gabby, czwarty obraz, przedstawiający rodziców, którzy układają córkę w łóżeczku i otulają kołdrą, tak jakby chcieli uchronić dziecko przed wojną, o której krzyczą nagłówki na pierwszej stronie gazety w ręku ojca. Jennifer podniosła kamerę i zdążyła zarejestrować tę wzruszającą scenę, nim strażnik przypomniał jej o zakazie filmowania.
Później, gdy babka z wnuczką przejeżdżały przez Massachusetts Turnpike na trasie do Bostonu, Jennifer pomyślała o mordercach swoich krewnych w Polsce. W jednej straszliwej chwili pozbawili babkę rodziców, siostry i wolności od strachu. Ukradli Gabby poczucie, gdzie jest jej miejsce, i zniszczyli niewinność, zostawiając jedynie wybór między poddaniem się i zgodą na śmierć a walką o życie. Jennifer spojrzała na babkę drzemiącą na fotelu pasażera. W nocy Gabby często kasłała. Nagle i ostro Jennifer uświadomiła sobie, że podejmując tę podróż, mimo słabego zdrowia, babka jeszcze raz wybrała życie. Zycie Jennifer.
Ogrom tego daru wstrząsnął Jennifer do głębi. Jedną ręką naciągnęła palto, jak pled, na piersi Gabby.
Niespodziewanie zalała ją fala tęsknoty, żeby porozmawiać z matką o tej podróży, powtórzyć babciną opowieść o darach i zapytać, dlaczego matka nigdy jej o tym nie mówiła.
Przypuszczała, że wie, co matka by odparła; opowieść o darach należała przecież do Gabby.
Chciała spytać, co według matki powinna teraz zrobić dla babci, jak ulżyć jej cierpieniom. A potem, gdy wróciła pamięcią do swojej próby samobójczej na kalifornijskiej plaży, ogarnęło ją nieodparte pragnienie, żeby poczuć raz jeszcze dotyk matki, układającej ją do snu co wieczór przez całe dzieciństwo.
Wspomnienie tragicznej śmierci matki napełniło Jennifer smutkiem. Mama zasłużyła na lepszy los. Po chwili jednak uświadomiła sobie, że budzi się w niej drugie, inne uczucie, którego nie doznawała od bardzo dawna – wdzięczność. Pojęła z niezwykłą jasnością, ile matka jej dała, jak żyła, jak. jak walczyła, jak umiała wytrwać. Jak nie zważając na siebie, snuła plany i pracowała dla przyszłości Jennifer, przyszłości, której nigdy – o czym nie mogła wiedzieć – nie miała stać się częścią. Mimo to stała się jej częścią. Jak powiedziała babcia i jak teraz zobaczyła wyraźnie Jennifer, matka żyła w niej, swojej córce.
I z duszą pełną wspomnień, i z sercem wypełnionym wdzięcznością Jennifer odezwała się głosem, w którym natychmiast rozpoznała własny głos sprzed lat, kiedy czuła się bezpieczna i kochana:
– Dziękuję ci, mamo – powiedziała cicho, gdy babcia poruszyła się na fotelu. – Za wszystko.
23
Minęło parę godzin, zanim Gabby obudziła się, mrużąc zaspane oczy od wpadającego przez okno słońca. Zdziwiła się, że opuściły już Massachusetts i zaraz przejadą przez mały skrawek New Hampshire prowadzący nad ocean do Portsmouth. – Jak się masz, śpiochu? – spytała żartobliwie Jennifer.
– Troszkę się zdrzemnęłam – odparła Gabby, przecierając twarz.
– Wyspałaś się porządnie. Należał ci się odpoczynek – powiedziała Jennifer z dziwnym uśmieszkiem, który nie uszedł uwagi Gabby.
– Wydaje mi się, że humor ci się poprawił, gołąbeczko – Gabby usiadła prosto. – Wyglądasz na rozbawioną. Czy coś przeoczyłam?
– Niewiele – odparła wesoło Jennifer. – Tylko las za lasem liści płonących czerwienią i złotem i żegnających lato, ogromne stado kanadyjskich gęsi lecących zimować na południe.
Musiałam, po prostu musiałam stanąć i je sfilmować. Ty oczywiście ani drgnęłaś. O tak, i jeszcze faceta błyskającego światłami na poboczu tuż pod Bostonem, ale w jego przypadku naprawdę nie masz czego żałować.
Gabby uśmiechnęła się i skinęła z uznaniem.
– Ma poczucie humoru ta mała, kto by się spodziewał?
Tablica przed nimi informowała, że wjeżdżają do Maine. Gabby krzyknęła na wiwat i triumfalnie podniosła ręce do góry. Jennifer przyłączyła się, unosząc jedną rękę, i pohukiwały we dwie jak para podchmielonych kibiców, aż samochód zarzucił niebezpiecznie i Jennifer, rada nierada, musiała znów położyć obie ręce na kierownicy.
– Za życia twego dziadka Icka przyjeżdżaliśmy tu tak często, jak się dało – powiedziała Gabby. – Kochał te strony tak samo jak ja. Kiedy twoja mama skończyła dziesięć lat, zaczęłyśmy przyjeżdżać tutaj same raz do roku.
– Pamiętam z dzieciństwa, jak mówiła, że kocha Kalifornię, ale ona nie jest tak piękna jak wybrzeża Maine. Dla mnie to nic nie znaczyło.
– Bo nigdy nie widziałaś tych stron na własne oczy, moja panno. Wierz mi, zakochasz się, ledwie dojedziemy do Bar Harbor.
– Nigdy nie poznałam tak naprawdę dziadka Icka. Umarł, gdy byłam malutka.
– Tak, Jennifer. Ale on poznał ciebie. Byłaś dla niego bardzo, bardzo ważna. Cieszył się, że przyszłaś na świat. Cieszył się, że cząstka jego rodziny, cząstka jego samego przetrwa i zostanie tu, kiedy jego już nie będzie. Odszedł za szybko, mój Icek. Miał tylko sześćdziesiąt dwa lata. Za młody był, żeby umierać. Mógł jeszcze żyć.
Gabby zauważyła smutek, który ogarnął Jennifer po tych słowach. Zrozumiała nietakt.
– Nie chciałam...
– Już dobrze, babciu.
– Oczywiście twoja mama jak mało kto zasługiwała na łaskę długiego życia. Chętnie bym się zamieniła...
– Już dobrze, babciu, naprawdę – zapewniła znowu Jennifer, próbując się uśmiechnąć.
Pamiętała matkę jako kobietę czterdziestoczteroletnią, o pięknych kasztanowatych włosach i oczach, które zaczynały błyszczeć, kiedy się czymś przejęła. Jennifer koncentrowała się na tym obrazie do chwili, gdy przejechały granicę stanową z Maine.
Zatrzymały się przed przydrożną restauracją, w której podawano domowe jedzenie.
Nad świeżym dorszem, frytkami i napojem z jagód Gabby opowiadała Jennifer anegdotki o dziadku. Jak łapał Jenni na kolana, zsuwając okulary, żeby ją rozśmieszyć. Jak bawił się z nią w chowanego, kiedy pojechali ostatni raz do Kalifornii, tuż przed jego chorobą. I jak Liii przywiozła Jennifer na wschód, żeby odwiedziła dziadka w szpitalu. Nawet Barry skrócił wtedy swoją podróż w interesach i dołączył do nich dzień później.
– Co w tamtych czasach sądziłaś o moim ojcu? – zapytała Jennifer.
– Cóż, nie znosiłam, że wiecznie dokądś pędzi, załatwiając swoje hollywoodzkie sprawy, a ciebie i twoją matkę zostawia samym sobie. Ale dziadek Icek uważał twego ojca za człowieka z głową na karku, który wiedział, że rachunki trzeba płacić i który dbał, żeby żonie i córce niczego nie brakowało. To było bardzo ważne.
Jennifer przez chwilę w milczeniu mieszała napój. Spojrzała ze smutkiem na babkę.
– Tęsknisz za nim, prawda?
– Za dziadkiem? – Gabby uśmiechnęła się marząco, jakby widziała męża tuż obok siebie. – Codziennie – odpowiedziała i wypiła duży łyk gorącej herbaty; objęła filiżankę dłońmi dla rozgrzewki.
– Jak żeście się poznali? – dopytywała Jennifer, naprawdę ciekawa. Gabby podniosła wzrok i ze słabym uśmiechem zapatrzyła się w przeszłość.
– W pociągu – odrzekła i twarz jej na moment spoważniała. Jennifer zadrżała, gdy uderzyła ją myśl:
– Mówisz o tym pociągu?
– Tak, gołąbeczko – potwierdziła Gabby, wzruszona szczerym zainteresowaniem Jennifer. – Wścibski sąsiad ciągle się kręcił i węszył wokół domu pani Pułaskiej, a ja dalej siedziałam na strychu. Byłam pewna, że wkrótce mnie znajdą. Nie mogłam ryzykować wykrycia, bo naraziłabym życie anioła, który mnie ukrył.
Więc uciekłam. Potem razem z garstką innych zbiegów zostałam schwytana w lesie podczas obławy na partyzantów, mających tam bazę wypadową. Wsadzono nas do pociągu, który, jak później się dowiedziałam, jechał do obozu śmierci w Bełżcu.
Słyszy się, że ludzi w tych wagonach upychano jak bydło, ale było dużo gorzej.
Prawie nie mogliśmy oddychać, bo ludzie leżeli jeden na drugim. Jedni umierali, inni już byli martwi, nie mieliśmy kogo zapytać, co się dzieje. Panowały straszliwe ciemności, nieludzkie.
Z jakiegoś powodu pociąg często zwalniał, nie wiedzieliśmy dlaczego. Dzień po tym, jak zostaliśmy załadowani, jakimś mężczyznom koło mnie udało się rozebrać wielkie drewniane drzwi. Było późne popołudnie, słońce zbliżało się ku zachodowi i w tej chwili pociąg znowu zaczął toczyć się powoli. Kilkoro z nas prześliznęło się do drzwi, żeby przez szparę łyknąć trochę powietrza. Nagle poczułam na plecach popychającą mnie rękę. Zanim się odwróciłam, żeby zobaczyć, czyja to ręka, wypchnięto mnie z wagonu. Usłyszałam strzały, zrozumiałam więc, że ludzie wyskakują z jadącego pociągu i Bóg jeden wie, ilu nazistów do nich strzela, ale nie oglądałam się, tylko dalej turlałam się z nasypu. Wreszcie się zatrzymałam, cała pokaleczona. Czułam, jak serce podchodzi mi do gardła, ale nie widziałam żadnych żołnierzy.
Cudem żyłam. Drugi raz zostałam wyrwana śmierci.
Po kilku sekundach nadszedł ten człowiek o dzikim wyglądzie. Wyłonił się z chrzęstem z za pagórka za mną. To właśnie on wypchnął mnie z pociągu. Spojrzeliśmy na siebie, potem znów na pagórek. Panowała cisza, pociąg już zniknął. Nikogo innego nie było.
Każdy, kto spróbował skoku na wolność, albo nie żył, albo został z powrotem zawleczony do piekła, z którego myśmy uciekli. My jedyni.
Kiedy trochę odetchnęliśmy, pobiegliśmy na łąkę i schowaliśmy się pod stogiem świeżo skoszonego siana. Uśmiechnęliśmy się uśmiechem żywych istot, bez słowa przyglądając się swoim twarzom. Miał najpiękniejsze piwne oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, i mimo brudnej twarzy i skołtunionych włosów był przystojnym młodym człowiekiem. Biegliśmy całą noc, chcąc trafić do partyzantów z ruchu oporu. Tak osłabłam, że przez pół drogi musiał mnie dźwigać, ale wcale się nie skarżył. Na poszukiwaniach zeszło nam kilka dni. Byłam bliska załamania, ale ten młody człowiek bezustannie powtarzał, że zostaniemy ocaleni. Nie wątpił w to ani przez chwilę. Zakochaliśmy się w sobie prawie natychmiast. Wreszcie po pięciu dniach odnaleźliśmy oddział partyzantów i zostaliśmy przeszmuglowani najpierw do Szwecji, a potem do Szkocji, gdzie mieszkaliśmy do końca wojny. Ten młodzieniec, który wyrzucił mnie z pociągu i przeprowadził przez las, to był twój dziadek. Pobraliśmy się w Edynburgu w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym i wkrótce wyjechaliśmy do Ameryki. Miałam osiemnaście lat.
Jennifer spijała z ust babki każde słowo tej zdumiewającej historii.
– Nie mogę uwierzyć, że nigdy o tym wszystkim nie słyszałam.
– Mama obawiała się, że te historie za bardzo tobą wstrząsną. Przyznała mi się kiedyś, że zamierzała ci opowiedzieć, ale po rozwodzie i zmianach w waszym życiu doszła do wniosku, że mogłyby tylko zwiększyć twoje koszmary. Poza tym nie jest miło rozmawiać o tych strasznych rzeczach. Domyślam się też, że Liii, będąc dzieckiem ocalonych, miała własne problemy. Może była to jedna z przyczyn. Ja zawsze uważałam, że powinnam jej mówić całą prawdę o tym co działo się w czasie wojny, nawet wtedy kiedy była bardzo mała.
Inni pewnie woleliby milczeć przed swoimi dziećmi, ale z jakiegoś powodu – może było to samolubstwo, ja opowiadałam twojej matce za dużo, choć była na to zbyt młoda.
Podejrzewam, że miała mi to za złe. Może obarczałam ją zbyt wielkim ciężarem.
Gabby odwróciła się, potrząsając głową na to wspomnienie. Jennifer zorientowała się, że babkę dręczy poczucie winy i pocieszającym gestem dotknęła jej ręki.
– A ja się cieszę, że usłyszałam o tym od ciebie, babciu. To jest jak kawałek układanki.
Nie zdajesz sobie sprawy, że ci go brakuje, ale kiedy go znajdziesz – od razu wiesz, gdzie go położyć. Zgadzasz się ze mną?
Gabby przytaknęła i rozkasłała się. Kaszel był coraz głośniejszy i tak uporczywy, że kelnerka przybiegła z pytaniem, czy może jakoś pomóc. Gabby odprawiła ją stanowczym gestem, napiła się wody, po czym uniosła dłoń do góry, co miało znaczyć, że zabrania zmartwionej wnuczce dokądkolwiek chodzić czy kogoś wzywać.
– Przecież słyszę, że kaszlesz coraz bardziej, babciu. Dlaczego nie pozwalasz sobie pomóc?
– Taka już jestem – odparła, łapiąc oddech. – Chcę jechać do Maine z moją wnuczką i ty mnie tam zawieziesz. To właśnie będzie pomoc, której teraz potrzebuję. Powiedz prawdę, piłaś piwko?
Mimo bólu udało się Gabby mrugnąć łobuzersko. Jennifer zobaczyła, po kim matka odziedziczyła umiejętność zachowania twarzy w trudnych chwilach.
Tej nocy, kiedy nie śpiąc leżały w łóżkach w wiejskim motelu na przedmieściach Freeport, Gabby zadała Jennifer pytanie, które zawsze przed zaśnięciem zadawała sobie.
– Jaki dar dziś dostałaś?
Jennifer wymieniła listę: ostatnie błyski jesiennych kolorów, gdy jechały przez Nową Anglię, ogromne stado gęsi frunących w bezpieczne strony, Cztery Wolności na ilustracjach Rockwella.
– Ale gdybym miała wybrać jeden, babciu, to byłoby to twoje opowiadanie o przeszłości z trwającą całe życie miłością dwojga ludzi.
– Dziękuję ci – powiedziała cicho Gabby, a Jennifer miała wrażenie, że słyszy w jej głosie łzy.
– A twój, babciu? – dopytywała Jennifer, gdy za oknem pojawił się księżyc, oblewając babkę i wnuczkę nieziemską poświatą.
– Mój dar z dzisiejszego dnia? – Gabby urwała i odetchnęła głęboko, jakby rozkoszowała się zapachem powietrza.
– Ta chwila, szejna – odrzekła radośnie. – Ta chwila wystarczy mi za wszystko.
24
W CIĄGU NASTĘPNYCH TRZECH DNI OBIE PANIE ZWIEDZAŁY malownicze porty Boothbay Harbor, Rockland i Camden. Kosztowały różnych potraw, tak jakby jedzenie dopiero co zostało wynalezione – spacerowały brzegiem oceanu, chrupiąc świeże precelki, sadowiły się w przytulnym kąciku restauracji, by pochłaniać owoce ostatniego połowu miejscowego rybaka i niebiańskie domowe wypieki prosto z pieca. Podczas całej tej wyprawy, umilanej smakołykami i cudownymi widokami, Gabby częstowała też Jennifer szczegółami ze swej przeszłości: wyjazdami do Maine, albo we dwoje z Ickiem, albo – gdy urodziła się Liii – we trójkę. Rozśmieszała Jennifer opowiadaniami o jej mamie jako niesfornej nastolatce i o zabawnych tarapatach, w jakie wpadały, gdy same – matka z córką – urywały się co roku, pobrykać, jak dziewczynki, nad morzem.
Wspominając jedną z takich podróży, Gabby zaproponowała, żeby zrobiły to, co tak lubiła Liii – wybrały się na popołudniową wycieczkę liczącą sobie 130 lat kolejką BelfastMoosehead. Historyczna linia kolejowa, wiła się w przepięknym krajobrazie wśród jaskrawych kolorów ostatnich jesiennych liści i wdzięcznie powyginanych, prawie już nagich gałęzi. Sapiąca lokomotywa ciągnęła wagoniki nad brzegami strumieni i kryształowo czystych niebieskich jezior, a Jennifer rejestrowała tę wspaniałą scenerię kamerą. Po drodze babka z wnuczką delektowały się gorącym cydrem z cynamonowymi paluszkami, a trzech muzyków grało i śpiewało celtyckie i amerykańskie piosenki ludowe. Pod wpływem uroczej atmosfery i radujących serce zmian zachodzących we wnuczce Gabby zanuciła piskliwie zwrotkę o Danny Boy, co sprawiło, że Jennifer i inni pasażerowie sturlali się ze śmiechu na podłogę. Gabby bowiem wykonywała słynny hymn celtycki w stylu Skrzypka na dachu.
Podróżowały już tydzień, a pod koniec każdego dnia odprawiały rytuał, który wprowadziła Gabby, czyli jedna drugiej opowiadała, jakie dary przyniosła jej miniona doba.
Darem mógł być pojedynczy błyszczący liść klonowy, który sfrunął na kolana Gabby, gdy siedząc na ławce, patrzyła na port. Pewnego wieczoru na czele listy znalazła się złota kula księżyca w pełni, wisząca nad Owl’s Head. Nadmorski spacer któregoś dnia wzbudził wspomnienie kołysanki, którą Liii śpiewała Jennifer na drugim krańcu kontynentu, także nad oceanem. Kiedy indziej Gabby była świadkiem, jak stary człowiek całuje jeden po drugim paluszki maleńkiego wnuczka. Często, siadając wieczorem na krawędzi łóżka, z przyciśniętymi głowami oglądały widoki i chwile, które Jennifer uchwyciła kamerą tego dnia.
Po tygodniu Gabby i Jennifer postanowiły odpocząć, zanim wyruszą do ostatecznego celu podróży, Bar Harbor. Zostały w swoim wygodnym rustykalnym pokoju, nie robiąc nic, tylko drzemiąc, czytając i jedząc. Pod koniec dnia, gdy zaczynał się cowieczorny rytuał, leżały obie, milcząc, w ciemności. Jennifer myślała i myślała, wciąż jednak nie wiedziała, co powiedzieć.
– Właściwie nic absolutnie się dzisiaj nie zdarzyło. Prócz leniuchowania – zażartowała.
– Nigdzie nie poszłyśmy, niczego nie zrobiłyśmy. Wiesz, może bywają dni, w których nie znajduje się daru. To przecież nie takie straszne, prawda, babciu?
Gabby kleiły się oczy, ale nie dała się zbić z tropu.
– Zacznij od rana, Jennifer. Coś się znajdzie. Jennifer ciężko westchnęła.
– Dobrze, jak sobie życzysz. Więc obudziłyśmy się...
– Stop! – przerwała Gabby ziewając.
– Co? – spytała zmieszana Jennifer.
– Powiedziałaś, żeśmy się obudziły, tak?
Gabby przeciągnęła się, poprawiła kołdrę, wzruszyła poduszkę.
– Tak, obudziłyśmy się – powtórzyła Jennifer. Nic nie rozumiała. –1 co z tego?
Gabby uśmiechnęła się i obróciła w stronę Jennifer.
– Czasami, gołąbeczko... – szepnęła cicho – już samo to jest darem.
Jennifer leżała w łóżku, rozważając słowa babki. Wróciła myślą do tego, co usłyszała od matki wkrótce po rozwodzie. Zastała ją wtedy płaczącą w sypialni. Matczyne łzy wstrząsnęły Jennifer, zapytała więc z lękiem, czy mama straciła przez rozwód chęć do życia.
Pytanie wstrząsnęło z kolei Liii, która szybko wytarła oczy i mocno przytuliła Jennifer.
„Posłuchaj, Jennifer, i zapamiętaj na zawsze, że każdy dzień jest darem. Ja dziękuję za każdy, chociaż cierpię”. Matka starała się ukazać jej prawdę. A ona, jak postąpiła?
Po latach na plaży o zachodzie słońca odwróciła się plecami do tej prawdy. Babka uczyła ją podobnie. Dopiero teraz, ugodzona bólem najstraszniejszym ze strasznych, Jennifer zdołała usłyszeć wreszcie głos, który przez cały ten czas dźwięczał cicho w jej duszy.
Dopiero w tej chwili pojęła w pełni znaczenie matczynych słów.
Pomyślała o pigułkach, które zwędziła Friedzie. Nosiła je stale w plecaku na wszelki wypadek. Teraz przypominały jedynie, jak wygląda życie bez świadomości jego darów.
Trzeba być ślepym, żeby ich nie widzieć.
Rozmyślania Jennifer przerwał gwałtowny kaszel babki. Kasłała tak głośno i uporczywie, że schowała się do łazienki. Jennifer nasłuchiwała przez drzwi. Dlaczego kobiety z mojej rodziny muszą tyle cierpieć w życiu? – pomyślała ze smutkiem.
W ciemnościach, przy rozdzierającym serce kaszlu babki, Jennifer zapragnęła się pomodlić. I pierwszy raz od bardzo długiego czasu zamiast wołania o śmierć pojawiła się w jej modlitwie prośba o zachowanie życia.
25
Wjeżdżając do Bar Harbor drogą, wzdłuż której wznosiły się skalne ściany i drzewa, Jennifer zobaczyła na własne oczy, co latami ciągnęło jej dziadków w te strony. Dotykające skalistym wybrzeżem Atlantyku i usiane zabytkowymi wiktoriańskimi domami, Bar Harbor tchnęło atmosferą dawnych czasów, subtelną i urokliwą.
Przed stu laty jego wyniosłe granitowe klify były miejscem, gdzie bawili się amerykańscy potentaci przemysłowi. Ślady ich pańskiego gestu wciąż widniały w miasteczku. Bez trudu odgadywało się gust bogacza w imponującej architekturze wielu miejskich rezydencji. A w leżącym po sąsiedzku Acadia National Park wciąż korzystano z traktów dla powozów, które na potrzeby krezusów i sław zaprojektował John D. Rockefeller junior. Zmodernizowano je tylko tak, by mogły służyć rowerzystom i piechurom w różnym wieku i z różnych warstw społecznych. W surnie Bar Harbor było miłym eleganckim miasteczkiem, pełnym surowego piękna Nowej Anglii, urzekającego szczególnie tu, na wybrzeżach Maine.
Po ciężkiej nocy, w połowie spędzonej w łazience, Gabby wydawała się tryskać humorem. Sypała anegdotkami, znajome widoki budziły w niej liczne wspomnienia, które lśniły jak robaczki świętojańskie. Tu w parkowych alejkach sześcioletniej wówczas Liii roztopiły się lody w rożku i poplamiły jej nową sukienkę. Była niepocieszona, dopóki nie dostała nowej porcji. Na tym rogu, obok Starbucksa, gdzie kiedyś był sklep z ubraniami, dziadek Jennifer sprawił Gabby niespodziankę, wynajmując powóz. Nie posiadała się z radości podczas tej przedwieczornej przejażdżki nad zatoką. Obchodzili właśnie dziesiątą rocznicę ślubu, na pewno nie stać ich było na taką ekstrawagancję, ale Icek stwierdził, że choć przez jeden wieczór można poczuć się Rockefellerem.
Ranek minął im na zwiedzaniu rozkosznych, zachwycających butików przy nadbrzeżnej promenadzie, potem zjadły pyszny lunch – zupę rakową i kanapki z piersią indyka, przybrane żurawinami, tak samo znakomitymi jak dawniej. Po południu pojechały na szczyt Góry Cadillaca, skąd wspólnie podziwiały widok wiecznie zielonych zboczy opadających ku oceanowi, na którym kołysały się małe żaglówki i jachty. Jennifer nie mogła nadziwić się energii babki, ciągle gotowej spijać to wszystko mimo ciężkiego nocnego ataku kaszlu. Uświadomienie sobie, że i ona jest ulepiona z podobnej gliny, przyjęła Jennifer jako jeden z największych darów, dar, który odziedziczyła również jej matka i który pomnażała postawą i siłą uczuć w całym swoim zbyt krótkim życiu.
Później, nad herbatą i puszystymi pączkami w kawiarni Jordan pond House, zgodnie z miejscową tradycją – jak wyjaśniła Gabby – niespożyta starsza pani sięgnęła do torebki i wyjęła małe pudełko.
– Kiedy zdążyłaś to kupić? – Jennifer zdziwiła się z uśmiechem i zaczęła ostrożnie odwijać żółtą bibułkę.
– Dziś rano. Sprzedawczyni w sklepie z miejscowym rękodziełem zanudzała mnie gadaniem o ochronie maskonurów i wielorybów. Zobaczyłam jednego maskonura na gzymsie nad kominkiem. Jak podeszłam bliżej, usłyszałam szept: „Proszę pani, proszę pani, zawrzyjmy układ. Pani mnie zdejmie z tej półki, a ja zrobię paninej wnuczce pierwszorzędny prezent”.
Jennifer zsunęła bibułkę i wzięła prezent do ręki. Była to niewielka, oprawiona w skórę książeczka z wytłoczonym szlaczkiem złotych listków przy brzegach okładki i z niebieską wstążeczką – zakładką zwisającą spomiędzy kartek. Okładkę dodatkowo zdobił bogaty ręczny haft. Ale nie tylko mistrzowskie ściegi nieznanej hafciarki zachwyciły Jennifer.
Zachwycił ją również wzór. Otóż na środku książeczki haft przedstawiał delikatnego motyla w locie. Wokół żółtego tułowia rozpościerały się szeroko różnobarwne skrzydła i motyl wyglądał tak, jakby chciał cię objąć. Jennifer przypomniała sobie opowiadanie Gabby o motylu, który przysiadł za oknem strychu pani Pułaskiej. Ile dał jej babce nadziei i piękna w czasach, gdy miała ich tak mało. Jennifer wzruszona poprawiła się na krześle.
– To dziennik, Jennifer – powiedziała żywo Gabby. – Kartki są puste. Czekają, żebyś ty je zapełniła opisami darów, które co dzień będziesz znajdować w przyszłości, bo ona także na ciebie czeka – Gabby nachyliła się bliżej. – Może kiedy już przetrwasz trudny okres – a każdy z nich jest jedną z prób, na jakie wystawia nas życie – weźmiesz tę książeczkę i przeczytasz, co napisałaś. To ci przypomni, że obok ciemności istnieje również dobro, piękno i światło że jasnych wspomnień należy się trzymać – spojrzała na Jennifer z promiennym uśmiechem. – Kartki są białe, bo i ty taka jesteś, szejna mejdele, pełna możliwości.
Jennifer kołysała dziennik w dłoniach, a łza spłynęła jej po policzku.
– Nie wiem, co powiedzieć, babciu. To najpiękniejsza rzecz, jaką można sobie wyobrazić.
– Tu się z tobą nie zgadzam – odparła Gabby, splatając palce z palcami wnuczki. – To ty jesteś czymś najpiękniejszym, co można sobie wyobrazić. Nigdy nie przestawaj w to wierzyć, i zachowaj tę wiarę w sercu. I pamiętaj, gdziekolwiek będziesz, kiedy poczujesz, że piękno rozpościera w tobie skrzydła, pewna stara kobieta roześmieje się i zaklaszcze.
Jennifer otarła łzę i przytaknęła ruchem głowy. Gabby odsunęła się, uśmiech na jej twarzy zgasł i ustąpił miejsca dziwnej powadze.
– Jest coś, w czym musisz mi pomóc, zanim wrócimy do Nowego Jorku – oznajmiła, sprowadzając Jennifer na ziemię.
– Wracamy do Nowego Jorku?
Jennifer zupełnie utraciła poczucie czasu. Nagle dotarło do niej, że już za dwa tygodnie musi rozstać się z babką. Jak grom uderzyła ją myśl o tym, czego może spodziewać się po powrocie do Los Angeles. Przykra była perspektywa spotkania z ojcem, a konieczność dokonania wyboru drogi życiowej, drogi, której nie zamierzała planować – obezwładniała.
Pogrążałaby się nadal w tych smutnych myślach, gdyby nie suchy kaszel, który chwycił babkę. Atak oderwał Jennifer od własnej udręki, gdyż wydawał się cięższy niż poprzednie. Ale Gabby jeszcze nie mogąc mówić, wkroczyła do akcji.
– Musimy się pozbierać, gołąbeczko, chodź prędko – wykrztusiła, usiłując się podnieść. Z trudem trzymała się na nogach. – Pomóż mi – poprosiła.
Jennifer wstała natychmiast, zaskoczona tym nagłym odwrotem. Co za sprawa przynagliła babkę do takiego pośpiechu? Mimo zdziwienia, uznała, że Gabby ma swoje powody, i pomogła babce dojść do drzwi i wsiąść do samochodu.
Jennifer nie miała zielonego pojęcia, dokąd tak się spieszą i czy niezwykłe zachowanie babki ma coś wspólnego z nią, czy ze zdarzeniami sprzed dziesięcioleci, z drugiego końca świata.
26
Jazda nad ocean trwała tyle co nic. Gabby między napadami kaszlu wskazywała drogę. Zaparkowały na skarpie wysypanej żwirem, Jennifer pomogła babce przejść około blisko pięćdziesięciu jardów na wąski cypel. Zmartwiona dokuczliwszą niż zwykle zadyszką Gabby, pragnęła mimo to uszanować życzenie staruszki i dotrzeć do miejsca, które wydawało się dla niej bardzo ważne. Troskliwie i wytrwale prowadziła więc Gabby w górę. Po chwili wspinaczki znalazły się na ogromnym, sterczącym w morze występie skalnym. Kiedy szły przecinającą go ścieżką, Jennifer raz po raz nerwowo zerkała na babkę, żeby sprawdzić, jak Gabby się trzyma. W ciągu ostatnich paru godzin wiatr ucichł, ale tu wiała bryza i Jennifer była wdzięczna Gabby, nie nalegała by włożyły rękawiczki i kapelusze. Patrzyła na Atlantyk i gromadzące się wysoko zwały chmur, które mogły okazać się groźne. Widok był wspaniały.
Wyraźnie było to miejsce o wielkiej wartości sentymentalnej dla babki i Jennifer musiała sama przed sobą przyznać, iż cieszy się, że Gabby tak bardzo chciała przyjść tutaj właśnie z nią. Odwróciła się, by jej to powiedzieć, ale słowa zawisły jej na wargach. Gabby stała wyprostowana, z zamkniętymi oczami, a w ręku ściskała coś, co przytulała do piersi.
– Co to jest, babciu?
Nie otwierając oczu, Gabby uśmiechnęła się słabo i odparła: – To miejsce zawsze miało dla mnie szczególne znaczenie, Jennifer. Twój dziadek i ja pobraliśmy się tuż przed wyjazdem do Ameryki. Po roku pracy dziadek przeczytał gdzieś o tym ślicznym nadmorskim miasteczku. Oświadczył mi, że nigdy nie mieliśmy prawdziwego miesiąca miodowego. I już nazajutrz byliśmy w drodze do Maine. Ja nigdy nic nie słyszałam o tym miejscu.
Gabby zakasłała, otworzyła oczy i starała się pokonać ból w płucach.
– Wracajmy, babciu. Nie powinnaś tu tkwić na wietrze – prosiła Jennifer.
Ale Gabby wyciągnęła tylko rękę, aby Jennifer pomogła jej usiąść. Jennifer zdjęła swój szalik, owinęła nim szyję babki i najlepiej jak umiała opatuliła ją płaszczem.
– Był sobotni wieczór. Jechaliśmy pociągiem i dwoma autobusami. Kiedyśmy już tutaj byli, Icek upierał się, że musimy zobaczyć wszystko. Spacerowaliśmy tą ścieżką i jakoś trafiliśmy na tę skałę, patrzącą przez ocean ku Europie, z powrotem ku wszystkim nieszczęściom, które zostawiliśmy za sobą. Obiecał mi, że do końca życia nie zaznamy już takich cierpień. Potem ukląkł na jedno kolano i powiedział, że mnie kocha i że będzie mnie strzegł, tak jak ta skała strzeże oceanu.
Jennifer obróciła się do babki wyraźnie wzruszona.
– Jakie to romantyczne, babciu. Jesteś szczęściarą, że spotkałaś człowieka, który tak dbał o ciebie.
– Tak, byłam szczęściarą. I dotrzymał słowa, mój Icek. Wkrótce rzucił pracę w piekarni na Orchard Street i wszedł w interes szmaciany, rozprowadzał damskie ubrania po sklepach. Tak poznał miłego człowieka, krojczego, i on nauczył dziadka paru rzeczy, a później, wiesz co?
– Wiem, został krawcem.
– Jak mój ojciec. Zycie lubi niespodzianki.
Gabby wciąż przyciskała do piersi coś, co chowała w ręce. Jennifer chciała spytać, co to takiego, ale zawahała się, widząc smutek w oczach babki.
– Mówisz, że byłam szczęściarą, mając takiego męża. To prawda. Ale szczęście, kochanie, bywa również ciężarem.
Jennifer zauważyła, że Gabby patrzy nieobecnym, pełnym udręki wzrokiem.
– Icek tłumaczył mi, że powinnam przestać obwiniać się o to, że ocalałam, że miałam ten łut szczęścia, który pozwolił mi uniknąć śmierci z rąk morderców we własnym domu. Ale ja nigdy nie mogłam sobie z tym poradzić.
– Dlaczego? Przecież nie zrobiłaś nic złego, babciu. Jennifer była zaskoczona. Nigdy nic nie wskazywało na to, że babka czuje się winna temu, że żyje.
– Nie chodzi o to, czy się zrobiło coś złego, Jennifer. Wina ciąży nam wtedy, kiedy uważamy, że nie zasługujemy na nagrodę albo że wyrządziliśmy komuś krzywdę. Tak, uczyłam cię o darach, które codziennie przynosi nam życie. Dary miłości ofiarował mi Icek.
Ale nigdy nie pozbyłam się myśli, że to Anna powinna cieszyć się wszystkimi tymi skarbami.
Jak wyglądaliby jej córka czy syn? – pytałam. Gdzie założyłaby dom? Czy nadal jeździłaby na łyżwach?
Gabby urwała, tłumiąc płacz pokrywając go kaszlem. Zapatrzyła się na ocean.
– Tak właśnie myślę, tak. Ślizgałaby się dziś w Central Parku, gdyby przeżyła zamiast mnie.
– Ależ babciu – przekonywała błagalnie Jennifer. – Czy nie mogło być tak, że obie byście przeżyły? Dlaczego czujesz się winna że ocalałaś tylko ty?
– Dlatego, że to mogła być tylko albo jedna, albo druga – upierała się Gabby. W oczach miała ból strasznych wspomnień. – Gdyby to ona stała bliżej ojca, gdy hitlerowcy wtargnęli do naszej jadalni, ją by wyrzucił przez okno, a nie mnie.
Jennifer nie mogła znaleźć słów pociechy. Serce biło jej jednym rytmem z sercem babki.
– To jest jak nóż, który odkrawa ze mnie kawałek po kawałku, moja kochana wnusiu.
Dla ciebie to nie ma sensu, nie miało też dla Icka ani dla Liii, wiem. Myślę, że twoja matka wyprowadziła się tak daleko, bo nie mogła znieść widoku tych męczarni. Ale moja piękna, dobra siostra umarła, a ja żyję. I ta wina pali mnie do dzisiaj.
Jennifer wyciągnęła z kieszeni kilka chusteczek i pomogła babce otrzeć łzy.
– Icek bardzo się starał odpędzić ode mnie te myśli, ale to, i tylko to, mu się nie udało.
Kiedy umarł, przyjechałam na to miejsce i tu go opłakiwałam. Stało się moją skałą smutku.
Obiecywał mi, że nie będzie więcej tragedii, więcej cierpień. Ale obawiam się, że był lepszym krawcem niż prorokiem.
Uśmiechnęła się smutno, jeszcze mocniej ściskając przedmiot, który miała w ręku.
– Kiedy twoi rodzice się rozeszli, płakałam tutaj nad moją słodką Liii i nad tobą, Jennifer. Kiedy pijany kierowca zabił moją najdroższą córkę, twoją matkę, znów tu wróciłam i tu ją opłakiwałam. Pamiętam, że wzywałam stąd moją siostrę, mówiłam jej, że w jakiś sposób była może szczęśliwsza, bo nigdy nie musiała stać nad grobem córki.
Jennifer wzięła babkę za rękę i mocno ją uścisnęła. Gabby ze smutnym uśmiechem spojrzała wnuczce w oczy. Wiatr świstał, nanosząc na wargi smak słonej wody.
– Próbowałam rozpaczliwie zaprzyjaźnić się z tobą, spędzać z tobą czas, ale byłaś zawsze taka zajęta. Pocieszałam się: „To dobrze, Gabby, ma swoje życie, daj jej spokój”.
– Przepraszam babciu, nie wiedziałam...
– Nic, nic, w porządku. Wszyscy musimy po swojemu przeżywać żałobę. Ale potem, kiedy kilka tygodni temu przyszła wiadomość od twojego ojca, że znaleziono cię na plaży i że... – zachłysnęła się łzami i przykryła usta wierzchem drżącej dłoni. – Pomyślałam: Boże, to dla mnie za dużo.
Z zamkniętych oczu Gabby popłynęły łzy, choć ze wszystkich sił starała się opanować.
Obok cichutko płakała Jennifer, a fale biły o skały coraz głośniej i energiczniej.
Słońce wyjrzało zza chmur i zanurzało się w wodzie, a łzy Gabby lśniły złotem, gdy padało na nie światło. Po kilku chwilach Gabby westchnęła, skinęła na znak pogodzenia się z losem, widać było, że dochodzi do siebie. Spojrzała wnuczce w oczy.
– Posłuchaj, gołąbeczko. Odkryłam w ciągu tych krótkich tygodni przebywania z tobą, że tragedia utraty ciebie pozwoliła mi poznać cię bliżej, dowiedzieć się, kim naprawdę jesteś.
Dla mnie jesteś światełkiem w ciemności. Musiałam tu przyjechać, znaleźć się tutaj z tobą, Jennifer, żeby ta skała nie kojarzyła mi się zawsze ze łzami, ale stała się znów miejscem przebaczenia i nadziei.
Wiatr targnął Gabby, ale oparła sie podmuchom. Powoli otworzyła dłoń. Jennifer zobaczyła dwa małe plastikowe pudełka leżące obok siebie, jedno jasne i przezroczyste, drugie brązowe. Jasne było napełnione czymś, co wyglądało jak ziemia. Jennifer skierowała wzrok na drugie, brązowe, i wtedy zamarła. Silny zimny wiatr przeniknął ją do szpiku kości, drżała na całym ciele. Natychmiast rozpoznała jedno z opakowań valium, które ukradła z apteczki Friedy Steinberg.
– Zrozumiałam teraz, że po to, aby iść naprzód, mieć życie dające ci wszystko, na co zasługujesz, musisz sobie wybaczyć, że wolałaś śmierć od życia. A prosząc cię o to, zrozumiałam również, że i ja muszę sobie wybaczyć mój wybór, przeciwieństwo twojego.
Jennifer słuchała zmieszana, wytrącona z równowagi widokiem pigułek, o których, jak sądziła, babka nic nie wiedziała. Wstydziła się dziś ich widoku. Gabby otworzyła oba pudełka i wyciągnęła rękę, by oprzeć się na Jennifer.
– Nie jestem tak religijna, jak dawniej w Polsce, gdzie uroczyście obchodziliśmy święto Nowego Roku, Rosz Haszana. Rytuał nakazywał wtedy iść nad rzekę i wyrzucić do wody wszystkie grzechy. Tasz lich, tak to się nazywało.
– Tak – potwierdziła Jennifer. – Mama i ja robiłyśmy to parę razy z przyjaciółmi, kiedy byłam mała. Pamiętam, jak rzucałyśmy okruchy chleba z Venice Beach.
Na wzmiankę o tym miejscu babka i wnuczka spojrzały na siebie porozumiewawczo.
Gabby posmutniała, Jennifer przygryzła wargi wspominając, po co ostatni raz była na tej plaży.
– Więc gołąbeczko – powiedziała łagodnie Gabby – jak się zapatrujesz na to, żebyśmy razem odprawiły taszlich? Ty wyrzucisz pigułki, które w jakiś sposób wysłały nas w tę podróż – uśmiechnęła się, szukając chmurnego spojrzenia Jennifer.
– A ja tę odrobinkę ziemi, którą wiele lat temu przywiozłam z Polski. Zdawało mi się, że dzięki tej grudce będę bliżej Anny. Ale przypominała mi tylko, że ja uniknęłam śmierci, a moja siostra – nie.
Gdy podeszły do wody, Jennifer zerknęła na babkę, która z pochyloną głową szeptała coś nad pudełkiem. Wzruszenie, widoczne na jej twarzy, udzieliło się Jennifer. Wstrzymała oddech, kiedy Gabby zamachnęła się i z całej siły cisnęła zawartość pudełka do wody. Potem uniosła rękę do góry i zastygła jakby w pożegnalnym geście, a Jennifer zdumiała się wyrazem bezmiernej ufności w jej oczach i aurą wyzwolenia, która zdawała się ją otaczać.
Gabby odwróciła się do Jennifer, zaczerwieniona z zimna.
Nie miała pojęcia, co wnuczka teraz zrobi. Decyzja należała do niej. Jennifer czuła spojrzenie Gabby i wagę chwili. W głębi serca wiedziała, że wzgardziła darami, które dała jej matka, babka, a może nawet ojciec. Nagle przypomniała sobie swój sen ze szpitala. Matka stała w tym śnie na skale i wrzucała coś do wody. Jennifer rozejrzała się i w przebłysku olśnienia poznała, że to właśnie jest miejsce, które widziała we śnie.
Spojrzała na pigułki, zgniotła pudełko w ręku i obróciła się twarzą do wody.
Gabby, milcząc, obserwowała, jak Jennifer stuka obcasami tam i z powrotem, zatopiona w myślach. Na twarzy Jennifer malowało się skupienie i Gabby mogłaby przysiąc, że wnuczka rozmawia z kimś, kogo tu nie ma. Ależ tak – pomyślała Gabby, gdy wiatr zagwizdał jej w uszach – naprawdę czuję tu ducha Liii. A potem z zapartym tchem patrzyła, jak Jennifer z okrzykiem ulgi i twarzą płonącą stanowczością i mocą wysypuje pigułki do oceanu.
Stały cicho obok siebie parę minut, jakby pragnęły przedłużyć nastrój tej świętej chwili.
– Spójrz pod nogi, gołąbeczko – szepnęła w końcu Gabby. Jennifer opuściła wzrok i po raz pierwszy zauważyła gmatwaninę linii wyżłobionych w skale, na której stały.
– Ta skała widziała wiele burz. Trwa tutaj wśród żywiołów, poznaczona bliznami przeszłości. Ale jedno zawsze mnie pociesza, ilekroć tu przychodzę: skała nie kruszy się i nie pęka. Sterczy nad wodą, wystawiona na wiatr i fale, i cokolwiek jeszcze przyszłość przyniesie.
Gabby objęła kibić Jennifer i uśmiechnęła się do wnuczki.
– Nasze serca są takie jak ta skała. Nie pękają, dopóki żyjemy i dopóki kochamy.
Gabby wyprostowała się i położyła ręce na głowie Jennifer w geście niemego błogosławieństwa. A potem, jakby była to najbardziej naturalna rzecz na świecie, Jennifer uczyniła to samo, gładząc delikatnie głowę swojej babci.
Stały obie, oczyszczone jedna przez drugą, wśród wiatrów i wód, nadziei i przebaczenia, a Jennifer zdawało się, że czas też się zatrzymał. I że czuje w tej chwili dotyk nie tylko babki, lecz również matki.
A potem to się stało. Tak szybko i tuż po chwilach pełnych takiego napięcia i wzruszenia, że Jennifer z początku nic nie zrozumiała. Niespodziewanie, jak błyskawica przeszywająca z nagła zwały chmur, Gabby zasłabła.
Jennifer krzyknęła ze strachu. Natychmiast oprzytomniała i chwyciła osuwające się wątłe ciało babki. Czuła jego ciężar i znowu prawie krzyknęła, kiedy głowa Gabby opadła jej na piersi.
Wiedziała, że musi babkę jak najszybciej stąd zabrać i przewieźć do szpitala.
Niosła Gabby ścieżką w dół. Potykała się na kamieniach, z wysiłkiem, uparcie dźwigała swój cenny ciężar. Starała się nie ulegać panice, tymczasem Gabby dyszała, kasłała i walczyła o zachowanie świadomości. Jennifer poczuła, że musi przystanąć i objąć babkę inaczej tak, aby ciało Gabby oparło się choćby na jednej nodze. Sprowadzając ją dalej, nagle zaczęła jej nucić jedną z żydowskich piosenek. Uważając, żeby nie stracić równowagi, szeptała mantrę pocieszenia, przeznaczoną nie tylko dla Gabby, ale także dla siebie.
– Nie jesteś sama – powtarzała wytrwale. – Nie jesteś sama, słyszysz? Nie jesteś sama.
27
W szpitalu w Auguście wypadki toczyły się tak szybko, że Jennifer miała wrażenie, jakby znalazła się na przesuwającej się w szaleńczym tempie taśmie. Nie bardzo wiedziała, jak udało się jej posadzić Gabby w samochodzie, a jeszcze mniej, jak trafiły do szpitala.
Szukając pospiesznie pomocy, nie dostrzegła krwi w kącikach babcinych ust. Dopiero gdy w pogotowiu wyjęto Gabby z samochodu i położono na noszach, zauważyła szkarłatną strużkę na podbródku babki.
Zespół lekarzy zajmował się Gabby za zasłoną całe wieki, jak wydawało się Jennifer.
Kiedy wreszcie stan chorej się ustabilizował, lekarze umieścili ją pod kroplówką, założyli maskę tlenową i podłączyli do mnóstwa monitorów. Dopiero wtedy jeden z lekarzy odciągnął Jennifer na bok.
– Kiedy zdiagnozowano rozedmę? Jennifer nie miała pojęcia.
– Ma chore płuca – poinformował doktor. – Pewnie była na lekach łagodzących chroniczny kaszel i zadyszkę, którą pani bez wątpienia zauważyła.
– Tak – odparła cicho Jennifer. – Ale uspokajała mnie, że wszytko jest pod kontrolą, choć dziś wiem, że powinnam była przyjrzeć się temu bliżej – spuściła głowę. – Miałam problemy osobiste, babcia mi pomagała.
– Niezbyt nadawała się na osobę udzielającą pomocy – powiedział doktor, kręcąc głową. – Rozedma płuc jest chorobą, która niszczy pęcherzyki płucne. Zmniejsza się sprężystość płuc, to jest zdolność do rozszerzania się i kurczenia. U ludzi tak chorych jak pani babcia wdychanie i wydychanie powietrza jest upośledzone. Nie ma właściwej wentylacji i dlatego ci ludzie się duszą. Oczywiście jeżeli ktoś jest nadaktywny, a tak chyba jest w przypadku pani babci, to sytuacja tylko się pogarsza.
W pamięci Jennifer przewinęły się obrazy trudów, na jakie dla jej dobra narażała się babka. Podróż po wnuczkę do Kalifornii, bieg, żeby odnaleźć ją w parku, i cała teraźniejsza, nadzwyczajna wyprawa.
– Prawdopodobnie nigdy nie proponowano jej zabiegu chirurgicznego – ciągnął doktor.
– Być może lepiej by po nim oddychała, ale na pewnym etapie ryzyko jest za duże – doktor spojrzał smutno na Jenniffer. – Obawiam się, że w tej chwili jest już za późno.
– Co to znaczy? – dopytywała się Jennifer.
– Możemy podłączyć ją do aparatu wspomagającego oddychanie, ale nabawiła się paskudnej infekcji, która zaatakowała resztki płuc. Czasami istnieje genetyczna podatność na tego rodzaju rzeczy. Na co zmarli jej rodzice?
Jennifer nie była w stanie wykrztusić słowa. Patrzyła na doktora i nie mówiła nic.
– Dobrze – odezwał się doktor. – Będzie potrzebowała hospitalizacji do czasu, aż uda się pani zapewnić jej opiekę domową. W każdym razie nie będzie długo cierpieć. Bardzo mi przykro, to naprawdę cud, że jeszcze żyje. Ma szczęście, życie ją kocha.
Jennifer wlepiała oczy w doktora, próbując zrozumieć, co właśnie powiedział. Po paru minutach, w szoku, wyszła na dwór bez płaszcza mimo zimna. Wszystko się powtarzało. Tak samo było z matką. Odebrano jej wtedy i odbierano teraz kogoś, kogo kochała, a ona patrzyła bezradnie, nie mogąc nic zrobić. Przemknęło jej przez myśl, że gdyby próba samobójcza się powiodła, to nie doznałaby bólu, który przeżywa dzisiaj. Ale po chwili przeraziła się i zawstydziła tej myśli.
I wtedy – Jennifer nigdy i nikomu nie umiała wyjaśnić tego zjawiska – usłyszała kojący głos, który dobiegał z głębi niej samej: „Pojmujesz to wszystko źle. Bo nie chodzi o ciebie czy twój ból. Nie chodzi również o zbliżającą się stratę i jej nieuchronność. Chodzi o możliwość, możliwość ulżenia babci w cierpieniu. Drzwi nie zamykają się przed tobą, wyrzucając cię poza nawias. Przeciwnie, drzwi się otwierają, pozwalając ci uczestniczyć w kluczowym momencie życia babci – jej śmierci”.
Jennifer uświadomiła sobie, że tym razem, inaczej niż wtedy, gdy umarła matka, nie jest bezsilna. W istocie ma potężną władzę. Może u boku babki okazywać jej miłość i pocieszać w chwilach, w których miłość i pociecha są jej potrzebne najbardziej.
Gabby podobnie trwała przy swojej wnuczce w ciągu minionych tygodni, ofiarowując siebie i pomagając Jennifer pokochać życie. Może w całym nieszczęściu to właśnie jest darem – pomyślała Jennifer. I postanowiła, że nie dopuści, aby ominęły ją te chwile na wagę złota.
Zapragnęła wziąć w nich udział.
Później, w pokoju, kiedy Gabby otworzyła oczy, Jennifer przywitała ją uśmiechem.
– Zabieram cię do domu – powiedziała.
– Miałam nadzieję, że to powiesz – szepnęła słabo Gabby i jakoś pomimo bólu udało jej się przybrać charakterystyczną szelmowską minę.
Cała babcia – pomyślała Jennifer kiwając z uznaniem głową. Stara się, żebyś ty czuł się dobrze nawet wtedy, kiedy ją to zabija.
Nazajutrz, z Gabby podłączoną do przenośnego aparatu tlenowego i ułożoną na tylnym siedzeniu, Jennifer wyruszyła do Nowego Jorku.
– Zechce pani pilnować podczas jazdy rąk, nóg i maski tlenowej – poleciła wesoło. – Oprzyj się wygodnie, babciu, i odpoczywaj. Jak na miłej przejażdżce.
Kiedy wydostały się na drogę, Jennifer zerknęła we wsteczne lusterko i uchwyciła wzrok babki. Oczy Gabby jaśniały wdzięcznością. Jennifer odwzajemniła się skinieniem, przełknęła ślinę i wcisnęła pedał gazu.
28
Jennifer skontaktowała się z lekarzem Gabby od razu po powrocie do miasta. Obiecał przyjść i zbadać ulubioną pacjentkę w domu. Jak podejrzewała Jennifer, doktor Wassner zalecił natychmiastowe umieszczenie Gabby w szpitalu. Stopniowo ulegał jednak żelaznej woli Jennifer, która jego zdaniem w każdym calu przypominała babkę, była równie stanowcza i nieustępliwa jak Gabby. Rad nierad przyznał, że w gruncie rzeczy podziela opinię kolegi z Maine. Powiedział Jennifer, że badał Gabby u siebie w gabinecie tuż przed jej odlotem do Kalifornii. Podjęła tę podróż – dodał z naciskiem – wbrew jego wyraźnym ostrzeżeniom, że naraża się na ryzyko infekcji lub czegoś gorszego. Jej reakcja, jak doskonale pamięta, była dramatyczna. Odpowiedziała, że rodzina znalazła się w trudnej sytuacji i żaden doktor nie powstrzyma jej od wyjazdu. Rozedma nie miała naturalnie szans. Fakt, że Gabby nadal może się poruszać, ba, że w ogóle oddycha, jest niewytłumaczalny – stwierdził. „Musiała sobie nakazać, że przeżyje te ostatnie tygodnie, tyle mogę pani powiedzieć”.
W końcu wobec upartego sprzeciwu dwóch silnych kobiet doktor Wassner się poddał.
Uszanuje życzenie Gabby, żeby czas, jaki jej pozostał, spędziła w domu. Przywiezie się butlę tlenową i zaopatrzy babcię w niezbędne leki, które złagodzą jej cierpienie. Żegnając się, doktor Wassner zwrócił się jeszcze raz do Jennifer: – Pytam z czystej ciekawości, czy Gabby zdążyła z pomocą do Los Angeles?
Jennifer milcząc spuściła oczy. Później uniosła twarz ku doktorowi i uśmiechnęła się.
– Tak, doktorze – powiedziała serdecznie. – Zdążyła co do sekundy.
Następnie Jennifer zatelefonowała do ojca.
– Chcę cię zawiadomić, że czuję się doskonale. Nigdy nie byłam silniejsza – oznajmiła, gdy ojciec odebrał telefon.
– Wspaniale, Jennifer, ale dlaczego...
– Słuchaj, nie zaczynaj od dlaczego nie dzwoniłam i tak dalej, zgoda? Babcia jest chora. Bardzo chora. Niedługo umrze. I potrzebuje mnie. Więc dopóki będzie żyła, zostanę tutaj. Nie wysyłaj po mnie żadnych zbirów czy porywaczy, czy co ci tam chodzi po głowie...
tato.
W słuchawce zapanowała długa cisza. Barry odchrząknął. Jennifer była ciekawa dalszego ciągu, i gotowa do walki.
– Byłem po prostu – zaczął Barry, urwał i spróbował znowu.
– Może chciałabyś, żebym przyleciał, jakoś pomógł? Jennifer zaniemówiła. Tego się nie spodziewała.
– Nie, dzięki – odparła wreszcie ze zdziwieniem, ale zdecydowanie. – Chcę być z nią teraz sama, tato. Potrzebuję tego, zgoda?
– Dzwoń do mnie, Jennifer – poprosił Barry głosem stłumionym i przejętym, jakiego Jennifer nie pamiętała. – Daj mi znać, gdybym mógł coś dla was zrobić.
– Zadzwonię – przyrzekła.
Wtedy ojciec powiedział coś, czego nigdy nie spodziewała się usłyszeć z jego ust: – Jestem z ciebie dumny i wiem, że matka też byłaby z ciebie dumna – a po przerwie: – Kocham cię – i odłożył słuchawkę.
Jennifer stała potem w kuchni i gapiła się na telefon. Babcia miała rację, czasami dary przychodzą owinięte w ból, a kiedy indziej walą cię obuchem w głowę, gdy jesteś zupełnie nieprzygotowany.
Jennifer siedziała przy łóżku Gabby całymi dniami, przynosiła jej posiłki i – gdy babcia o to prosiła – herbatę, a wybiegała tylko po zakupy w markecie na rogu. Chciała zamówić dostawę żywności do domu, ale Gabby stanowczo się temu sprzeciwiła. Wychodząc choćby na krótko – argumentowała – łykasz trochę świeżego powietrza. Noce spędzała Jennifer na podłodze obok łóżka, żeby na wszelki wypadek być blisko Gabby.
Minęło tak kilka dni, kiedy Jennifer, wróciwszy z apteki, usłyszała dzwonek telefonu.
Ku jej zaskoczeniu telefonował Charlie Sosnę, dzielny rumak Gabby i przyjaciel od dnia, w którym razem szukali Jennifer w parku. Charlie powiedział, że w ubiegłym tygodniu dzwonił już parę razy, ale nigdy nie mógł ich zastać. Tak się składa, że będzie tego wieczoru w pobliżu i chętnie by je odwiedził.
– Jak to miło pana słyszeć, Charlie – odparła Jennifer uradowana dźwiękiem jego głosu. – Tylko, widzi pan, chyba to nie najlepszy pomysł, babcia jest bardzo chora.
– Strasznie mi przykro – zmartwił się Charlie. – Ma pani rację, chyba rzeczywiście pora nie jest najwłaściwsza – dodał z prawdziwym smutkiem.
Myśli Jennifer pędziły jak szalone. Nieźle byłoby spotkać się z nim znowu. Może zyskałaby przyjaciela.
– Hej, Charlie – powiedziała pogodniej. – Może jednak wstąpi pan na parę minut.
Babcia na pewno się ucieszy... i ja też.
– Wspaniale! – wykrzyknął Charlie. – Nie potrzebuje pani czegoś? Bo ja wiem, może jakichś owoców?
– Nie, wielkie dzięki. Koło siódmej? – zaproponowała Jennifer.
– O siódmej, dobrze – zgodził się Charlie i dodał: – Nie zabawię długo, słowo.
Jennifer uchwyciła zapał w jego głosie i podziałało to jak balsam na jej duszę.
Odwiesiła słuchawkę i zaraz uderzyła ją następna myśl. Czy Gabby w tym stanie naprawdę życzy sobie gości?
– Cudownie, wspaniała nowina – Gabby przyjęła zapowiedź wizyty z wielkim zadowoleniem. – Może napijemy się wspólnie po kropelce.
Kiedy zbliżała się chwila nadejścia Charliego, Gabby zażądała, żeby Jennifer posadziła ją w łóżku. Obejrzawszy w ręcznym lusterku swoją bladą, mizerną twarz, poprosiła o trochę różu i roztarta go na policzkach. – Po co straszyć młodzieńca? – wyjaśniła z wisielczym humorem. Jennifer włożyła Gabby maskę tlenową i sprawdziła dopływ powietrza, a zabierając lusterko, przyłapała się na tym, że bada własny wygląd. Wybuchnęła śmiechem.
Przecież nie idziesz na randkę – skarciła samą siebie. Babcia jest chora, a ten człowiek, którego prawie nie znamy, chce po prostu wyrazić jej szacunek. Co go obchodzi, jak wyglądam?
Charlie przybył odziany w wytworną czerń, w długim szarym wełnianym płaszczu.
Jego energia natychmiast rozgrzała atmosferę. W jednej ręce trzymał samotną delikatną różę, a w drugiej małe pudełeczko w srebnym papierze, w jaki owija się prezenty. Jennifer uśmiechnęła się na widok jego zatroskanej miny i wprowadziła do pokoju babci. Gabby wyciągnęła do Charliego ręce, a jej starania, by mu okazać, jak się cieszy z odwiedzin, wywarły spore wrażenie na Jennifer. Czuła, że babka ma jakiś ukryty cel. Jakby z dawna oczekiwała, że Charlie przyjdzie. Ale skąd mogła o tym wiedzieć?
Gabby wskazała Charliemu miejsce na brzegu łóżka, żeby lepiej go widzieć.
– Mam nadzieję, że pani nie przeszkadzam – powiedział przepraszająco.
– Umieram, Charlie – Gabby poprawiła maskę tlenową. – Co jeszcze może mi przeszkadzać?
Wzmianka o nadchodzącej śmierci spowodowała chwilę krępującej ciszy. Jennifer i Charlie wymienili niespokojne spojrzenia. Ale dźwięk zawsze tak miłego sercu chrapliwego śmiechu rozładował napięcie. Nie sposób było nie dostrzec figlarnych iskierek w oczach Gabby, a pogoda babki sprawiła, że rozchmurzyła się też Jennifer. Nawet w obliczu śmierci udawało się babce uczyć wnuczkę życia.
– To dla pani – powiedział Charlie, wręczając różę Gabby, wyraźnie wzruszonej jego uprzejmością.
– Już dawno żaden mężczyzna nie dawał mi kwiatów, Charlie – podziękowała z uśmiechem, który wygładził jej zaostrzone rysy. – Ale jestem starą kobietą i zdaje mi się, że my, dwoje, nie mamy przed sobą najlepszych perspektyw, więc może lepiej dałby pan kwiatek mojej wnuczce, co? – podsunęła, bezceremonialnie wskazując na wnuczkę.
– Babciu – upomniała łagodnie Jennifer. – Odbierasz panu szansę.
– Nie, róża jest dla pani, Gabby – obstawał Charlie. – Dla wnuczki mam coś innego.
Podszedł do Jennifer i podał jej małe srebrne pudełeczko, obwiązane żółtą wstążką.
Nie wiedząc, co powiedzieć, Jennifer uśmiechnęła się z zakłopotaniem.
– Ja... Dlaczego pan to robi? – spytała w końcu, całkiem zbita z tropu.
– Żadnych pytań, mejdele. Mężczyzna daje ci prezent, to bierz – wtrąciła Gabby i znów schowała się pod maską tlenową.
Jennifer powoli rozwiązała wstążkę i odwinęła papier. Trzymała w ręku ciemnoniebieskie pudełko, z wytłoczonym na wieczku znakiem służby konserwatorskiej Central Parku. Kiedy je otworzyła, wybuchnęła serdecznym śmiechem. Ostrożnie wyjęła malutki szklany model Zamku Belwederskiego – miejsca, gdzie Charlie i babcia znaleźli ją tamtego ranka. Zerknęła na Gabby, która mrugnęła z aprobatą spod plastikowej maski.
Jennifer odwróciła się i poszukała oczu Charliego.
– Prześliczne – powiedziała. – Nie wiem, czy zasłużyłam. Tamtego dnia to pan i babcia zapracowaliście na nagrodę.
Dźwięk dochodzący od strony łóżka był nieco za głośnym chrząknięciem.
– Prawda jest taka – zaczął lekko Charlie – że wcale nie jestem błędnym rycerzem, który pewnego poranka parę tygodni temu uratował piękną królewnę. Laury i tytuł wybawcy należą się pani babci. Ale tak się zastanawiam, czy i koń nie mógłby liczyć na pewne względy?
Za maską Gabby otworzyła szeroko oczy. Jennifer zaparło dech. Owszem, odczuła odrobinę zainteresowania, gdy wtedy w parku ujął jej rękę, ale dziś ta przemowa? Jak można tak otwarcie wyrażać swoje uczucia, gdy ledwie się kogoś zna? Patrzyła na prezent i miała wrażenie, że emocje zaraz ją rozsadzą. Wszystko w jej życiu wydawało się tak nieistotne.
Dopiero odzyskiwała grunt pod nogami. Była o krok od utraty babci. Stojący tuż przed nią Charlie wywoływał bolesne wspomnienie Filipa i tamtych tragicznych przeżyć. Czy rzeczywiście była gotowa wrócić do normalnego życia?
– Prezent jest piękny, Charlie, i naprawdę się cieszę. Ale nie ma powodu...
W głębi, na łóżku pod maską tlenową, Gabby po prostu wychodziła z siebie.
Trzymanie języka za zębami było dla niej niewyobrażalną męką. Nie wolno jej przeszkadzać – nakazywała sobie.
– Moja wnuczka musi sama podjąć decyzję. Zrobi ze swoim życiem i wymownym prezentem od młodzieńca to, co uzna za stosowne. Jeżeli zechce zamknąć drzwi, dobrze, niech zamyka. Z drugiej strony – to była następna myśl Gabby – sytuacja aż się prosi, żeby ją lekko popchnąć.
– Nie chciałabym przerywać – odezwała się, kaszląc dla lepszego efektu.
Jennifer odwróciła się do babki z uśmiechem i potrząsnęła głową.
– O co chodzi, babciu?
– Chciałam tylko powiedzieć, że – przepraszam za wyrażenie – nawet koniowi daje się od czasu do czasu kostkę cukru.
I unosząc zabawnie brew, Gabby wśliznęła się z powrotem pod maskę.
Charlie postąpił krok do przodu. Jego chłopięca, lecz zdecydowana twarz wyrażała szczere i żarliwe uczucia człowieka, który zna swoje serce.
– Posłuchaj, Jennifer. Nie wiem, dlaczego się spotkaliśmy i zdaję sobie sprawę, że mój pośpiech jest okropny, ale bałem się, że wyjedziesz do Los Angeles, a ja stracę szansę, żeby ci powiedzieć...
– szukał słów tak samo niecierpliwie, jak niecierpliwie Jennifer i Gabby na te słowa czekały. – Widzisz, nigdy w życiu nie wierzyłem, że niektóre rzeczy są ludziom, jak się to mówi, „sądzone”. Tak zwane szczęśliwe przypadki uważałem zawsze za głupi wymysł.
Wybacz, Gabby... ale ty, Jennifer i tamten dzień w parku pozostały we mnie – zawahał się, ważąc słowa. – Gdyby nadarzyła się okazja, a ty nie miałabyś nic przeciw temu, z radością poznałbym cię bliżej. Może dziwnym trafem ty również zapragnęłabyś mnie poznać. Myślisz, że to możliwe?
Jennifer spojrzała na Gabby, która mimo ciężkiej choroby sprawiała wrażenie osoby bardzo zadowolonej. Spoglądając potem na kruchy szklany zamek, Jennifer wiedziała już, że coś się w niej zmieniło. Mimo wszystkiego, co dotychczas przeżyła i co jeszcze będzie musiała przeżyć w następnych dniach – pora przyjąć dary zsyłane przez los. Co więcej, w głębi serca czuła, że gorączkowo wypatrywała okazji do zrobienia pierwszego kroku.
Podniosła wzrok na Charliego, uśmiechnęła się powolutku, delikatnie i przytaknęła: – Myślę, że możliwe.
– Mazel tow! – okrzyk zdmuchnął maskę z twarzy Gabby i Jennifer musiała dobrze się starać, by uspokoić chorą, zanim znowu chwyci ją kaszel.
Kiedy Jennifer i Charlie po raz drugi wymienili numery telefonów, Charlie schylił się i lekko pocałował Gabby w czoło. Jennifer odprowadziła go do drzwi. I przestrzegła przed pośpiechem, bo nie wie, co niesie jej przyszłość.
– Nikt z nas nie wie – serdecznie uśmiechnął się Charlie. – Nigdy nie przypuszczałem, że jakaś starsza pani osiodła mnie i weźmie na przejażdżkę po parku. Życie jest pełne niespodzianek...
Wymógł na Jennifer obietnicę, że zadzwoni, jeśli ona lub Gabby będą czegoś potrzebowały. Pocałował ją w rękę i wyszedł, a Jennifer dłuższą chwilę roztrząsała, w jaki przedziwny sposób życie miesza radość i smutek.
Ledwie wróciła do pokoju Gabby, obie zaczęły chichotać jak uczennice. Śmiech męczył chorą, ale równocześnie działał dobroczynnie. Wesoły nastrój prysł jednak szybko, bo Gabby osłabła. Po ataku kaszlu i Jennifer, i Gabby, zauważyły krew w masce. Wymieniły nieme spojrzenia, Jennifer starła krew. Zakładając babci czystą maskę zaczęła przepraszać, że przez wizytę Charliego naraziła Gabby na nadmierny wysiłek. Ale Gabby zamknęła jej usta palcem, szepcząc:
– Szejna mejdele, za skarby świata nie oddałabym tych chwil. Potem, gdy Gabby zapadła w niespokojny sen, Jennifer wzięła dziennik, który dostała od niej w Maine, i zaczęła zapamiętale pisać. Do późnej nocy siedziała przy łóżku Gabby, przelewając na papier wszystko, co umiała już odczuwać.
W ciągu następnych dziesięciu dni robiły wszystko, aby wzajemnie się sobą cieszyć.
Ale stan Gabby gwałtownie się pogarszał, zgodnie zresztą z przewidywaniami doktora. Jej głos, tak niegdyś dźwięczny, zmienił się w ochrypły szept. Najbardziej przykre było jednak to, że nie mogła wykrzesać z siebie nawet iskry dawnej energii, gdyż resztkę sił odbierała jej walka o złapanie oddechu. Była za słaba, żeby wstać z łóżka i pójść do łazienki, Jennifer pomagała jej więc przy wszystkich intymnych czynnościach. Starała się zachowywać jak najdelikatniej i najdyskretniej, by ograniczyć skrępowanie Gabby do minimum.
Tymczasem lekarz Gabby dla oceny sytuacji przysłał pielęgniarkę. Była to pochodząca z Wielkiej Brytanii kobieta w średnim wieku, o rumianej twarzy i ponurym usposobieniu, profesjonalna i władcza. Nie traciła czasu na dyskusje, stwierdziła po prostu, że teraz, kiedy Gabby nie może się poruszać, trzeba koniecznie przewieźć ją do szpitala.
Wprawdzie terminalni pacjenci wolą pozostać w domu, jednakże Gabby wskutek gwałtownego zaostrzenia swego stanu wymaga specjalistycznej opieki. Jennifer zauważyła, że jak przystało na Brytyjkę, pielęgniarka mówi w beznamiętny, rzeczowy sposób. Tylko wykwalifikowany personel szpitalny, oświadczyła, potrafi obsługiwać aparaturę i dawkować leki uśmierzające ból.
Ale po paru minutach wysłuchiwania obowiązkowej, odpowiedzialnej i wypranej z emocji pielęgniarki, dlaczego chora powinna natychmiast jechać do kliniki, Gabby przerwała jej, kiwając z dezaprobatą palcem. Z trudem zebrała siły i tłumiąc gniew powiedziała do kobiety:
– Ból jest częścią życia, proszę pani. I w imieniu kogoś, kto się na tym zna, zdradzę pani sekret: wcale nie najgorszą częścią. Dużo gorsza jest samotność, brak bliskich, brak rodziny. Chcę zostać we własnym łóżku. U siebie. Więc? I jak pani widzi – wskazała na Jennifer i nawet zdołała puścić do wnuczki oko – opiekuje się mną śmietanka pielęgniarskiej śmietanki.
Obrażona, ale i nie mając wątpliwości, że natrafiła na skałę, pielęgniarka wydała długie głębokie westchnienie, jak przekłuty balon. Według późniejszego komentarza Gabby była godną przedstawicielką swego fachu, bo od razu zajęła się instruowaniem Jennifer, jak łagodzić dolegliwości chorej. Należy, pouczyła, równomiernie zwiększać dawki leków, które przyniosła, i odpowiednio do wzrastających trudności z oddychaniem regulować dopływ denu. Kiedy Jennifer odprowadzała ją do drzwi, urażona niewiasta dodała, że gdy nadejdzie pora, Jennifer powinna wezwać lekarza babki. Dopilnuje on spełnienia woli Gabby wyrażonej pewien czas temu. Na koniec życzyła Jennifer powodzenia i już miała wyjść, kiedy nagle odwróciła się i serdecznie uścisnęła dziewczynę. Rozbroiła tym Jennifer zupełnie.
Tej nocy Jennifer, zgodnie ze swym obecnym zwyczajem, otworzyła dziennik, by opisać dary, które przyniósł dzień z Gabby. Ale ta noc miała być inna. Gabby, wyraźnie zaprzątnięta jakąś myślą, przywołała Jennifer bliżej, pragnąc spojrzeć jej w oczy. Jennifer z zaciekawionym uśmiechem uklękła przy łóżku.
– O co chodzi, babciu?
Z ogromnym wysiłkiem Gabby wyznała, co jej leży na sercu.
– Mam coś dla ciebie, Jennifer. Chcę ci to dać, nim odejdę.
– Dość mi już dałaś, babciu – zaprotestowała cicho Jennifer.
– W górnej szufladzie komody znajdziesz kopertę.
Jennifer posłusznie podeszła do komody, wysunęła górną szufladę i włożyła rękę w kłębowisko pończoch i skarpetek.
– Gdzieś tam była. Jest na pewno, poszukaj – przynaglała słabym głosem Gabby.
Jennifer wymacała kopertę i wyjęła ją z szuflady.
– Tak, to ta – powiedziała Gabby. – Podaj mi, proszę. Jennifer delikatnie włożyła w ręce Gabby mały, biały, trochę pomięty przedmiot i znów uklękła przy łóżku.
Obserwowała, jak Gabby wolno gładzi palcami kopertę, tak jakby w środku znajdował się największy skarb. Gabby pochwyciła pytające spojrzenie wnuczki i ciepło się uśmiechnęła.
– Coś, o czym ci nie mówiłam. Dawno temu na tym strychu w Polsce poprosiłam panią Pułaską o parę kartek papieru i ołówek, żebym mogła zapisywać codzienne dary.
– Prowadziłaś tam dziennik? – spytała przestraszona i zdumiona Jennifer.
Zdawało się, że mimo swego ciężkiego stanu Gabby poweselała.
– I owszem, jeśli takie strzępki można nazwać dziennikiem – uśmiechnęła się. – Pisałam na każdym wolnym skrawku, opisywałam, co zobaczyłam, co usłyszałam, o czym pamiętałam i w ogóle o wszystkim, co mnie pocieszało w tej mojej biedzie – zakasłała, odwróciła się na moment, a kiedy kaszel ustał, nachyliła się znów do Jennifer, która nie spuszczała z niej oka. – Pisałam właśnie na ostatnim, cennym kawałeczku papieru, kiedy pani Pułaska wpadła mnie ostrzec. Z powodu podejrzeń sąsiada musiałam natychmiast uciekać.
Schowałam tę ostatnią kartkę pod ubraniem.
Serce Jennifer zabiło szybciej, gdy Gabby wyciągnęła z koperty zmiętoszony, naddarty kawałek papieru, ściśle wypełniony drobnym pismem.
– To jest ta ostatnia kartka, Jennifer. Chcę, żebyś ty ją miała.
Do oczu Jennifer napływały łzy, gdy oglądała cenny strzępek. Papier zżółkł ze starości i pismo w obcym języku zbladło, ale litery nadal dawały się odczytać. Ołówek poruszał się w różnych kierunkach, zataczał koła, jego ślady tłoczyły się w rogach. Gabby wykorzystała każdy cal po obu stronach. Jennifer przeniosła wzrok z kartki na babkę, jej drżące wargi nie mogły znaleźć słów.
– Może zajęłabyś się teraz mną – powiedziała Gabby, przyciągając do siebie dłoń Jennifer i czule ją całując.
Jennifer przytaknęła przez łzy.
– Chodź, spójrz na ten stary papier. Wkrótce już nikt nie odczyta tych słów.
Przetłumaczę ci tekst na angielski, żebyś mogła umieścić go w swoim dzienniku. Dzięki temu – przerwała – moje słowa nie umrą.
Głos Gabby był ochrypły, ale dzielnie uśmiechnęła się do wnuczki. Jennifer objęła babkę i cicho zapłakała. Po kilku minutach Gabby pomogła jej otrzeć łzy, a wtedy Jennifer wyprostowała się, wzięła dziennik i zapisała wszystko, co przeczytała jej Gabby, jako ostatni swój dar.
Utrwalała w dzienniku wspomienia, które wcześniej spisywała Gabby: zapach roznoszący się z kuchni, kiedy matka piekła ciasto, sposób, w jaki ojciec, śmiejąc się, przewracał oczami, błysk podniecenia w oczach Anny, gdy zakładała łyżwy. Notowała dźwięki, których niegdyś nasłuchiwała uwięziona na strychu babka: ciche bębnienie deszczu o dach, poranny śpiew ptaka, którego nigdy nie mogła zobaczyć, bicie własnego serca – znak, że wciąż żyła. A kiedy babka cierpliwie starała się odcyfrować własne pismo i przełożyć polskie słowa na angielskie, Jennifer spijała z jej warg obrazy, które podnosiły na duchu zamkniętą w klatce Gabby: pocieszający uśmiech pani Pułaskiej co wieczór, bałwan, oglądany przez okienko, bałwan, który świadczył, że na świecie ciągle bawią się dzieci, własne odbicie w pękniętym lusterku, i odkrywanie we własnych rysach rysów bliskich.
Kiedy Jennifer skończyła spisywanie darów, które wyliczyła Gabby, za zgodą babki odczytała tę wyliczankę jeszcze raz. Później Gabby obrócił się do wnuczki i powiedziała głosem najczystszym, na jaki mogła się zdobyć: – Chcę, żebyś o czymś wiedziała, mejdele. I uwierzyła w to całym sercem. Ten cenny czas, który spędziłyśmy razem, pozwala mi umierać z nadzieją.
Gabby zachłysnęła się, zdołała jednak wyciągnąć rękę i łagodnie poklepać Jennifer.
– Pamiętaj zawsze, moja dziewczynko, że jesteś dla mnie wszystkim. I zawsze będziesz zasługiwała na... życie.
Jednej i drugiej łzy przesłoniły oczy. Gabby z wielkim trudem wzięła z ręki wnuczki pióro i dziennik. Jennifer patrzyła, jak babka powoli skrobie dedykację: Dla mego największego daru, mojej wnuczki.
Nadsłuchuj sercem, a odezwę się stamtąd, gdzie będę teraz żyła...
Z nieba.
Z miłością, babcia.
29
Nazajutrz rano Gabby umarła. Piękny mroźny dzień rozjaśniał się nad miastem, kiedy wydała ostatnie tchnienie, zwracając głowę ku światłu, które wpływało przez okno sypialni.
Odeszła, kołysana w ramionach wnuczki, której przekazała dar życia, tak samo jak Liii, która urodziła Jennifer.
Na cmentarzu na Long Island zebrało się niewiele osób. Prócz doktora Wassnera, lekarza Gabby, i oczywiście Friedy Steinberg, Jennifer nie miała pojęcia, kogo zawiadomić.
Ojcu wiadomość o śmierci Gabby zostawiła na sekretarce. I zatelefonowała do Charliego.
Zdziwiła się, jak bardzo jest mu wdzięczna za to, że przyjechał. Podszedł do niej tuż przed pogrzebem, złożył kondolencje, obdarzył tak upragnionym uściskiem i dopiero wtedy zajął miejsce wśród garstki żałobników. Kiedy spuszczono trumnę do grobu i odmówiono kadisz, łzy Jennifer popłynęły swobodnie, upadły na ziemię i przyniosły odrobinę ukojenia, babcia spoczęła bowiem obok swego ukochanego Icka.
Wcześniej przed ceremonią poproszono Jennifer jako jedyną przedstawicielkę rodziny, by zobaczyła ciało babci w trumnie. Wyjęła szczotkę, przyczesała sterczący kosmyk siwych włosów, a potem wsunęła do prostej drewnianej trumny fotografię Gabby z Ickiem i Liii na wakacjach w Maine, którą znalazła w babcinej szufladzie. Sobie zostawiła drugą fotografię. Gabby jako młodej kobiety na ślizgawce, z promieniejącą radością twarzą.
Wychodząc z cmentarza, Jennifer poczuła na nosie coś miękkiego i mokrego.
Uśmiechnęła się, gdy spojrzała przez łzy. Padał śnieg. Charlie towarzyszył Jennifer do domu, gdzie zebrało się kilka przyjaciółek babci, które nie mogły podjąć wyprawy na Wyspę, ale przybyły na zwyczajowe wspólne modlitwy i stypę. Z poręczy fotela przy oknie Charlie obserwował, jak Jennifer pomaga Friedzie nakryć do stołu. Frieda przygotowała tyle jedzenia, że wystarczyłoby dla armii głodomorów, co wcale nie zdziwiło Jennifer. Starała się zamienić z każdym przynajmniej parę słów, choć większość gości ledwie znała. Wreszcie, kiedy podała już ostatniej z przyjaciółek Gabby talerz z plastrami indyka i dwiema sałatkami, jedną ziemniaczaną, a drugą z surowej kapusty, uciekła, szukając wytchnienia. Natrafiła na spojrzenie Charliego, który pomachał ręką i uśmiechając się, kiwnął głową w uznaniu dla jej zasług. Odwzajemniła się tym samym, uradowana, że w pokoju jest ktoś w jej wieku, ktoś, kto chyba rozumie jej uczucia. Podążyła w jego kierunku, on wstał na spotkanie, ale zanim do siebie dotarli, Frieda podsunęła Jennifer telefon, zasłaniając dłonią słuchawkę. Jennifer nawet nie usłyszała dzwonka.
– Twój ojciec – szepnęła Frieda i uniosła brwi w sposób, który przypomniał Jennifer szelmowskie, nieme komentarze Gabby, wymowniejsze niż słowa. Charlie wycofał się, Jennifer poszła rozmawiać do przedpokoju.
– Cześć – powiedziała do słuchawki.
– Jak się masz, Jen? – zapytał z troską Barry.
– Dobrze. Pogrzeb był piękny. Babcia byłaby zadowolona – Jennifer odpowiadała ściszonym głosem. Z salonu buchnął nagle gwar zagłuszający ojca.
– Jen, wiem, że ci ciężko. Babcia miała szczęście, że byłaś z nią cały ten czas – mówił Barry.
Wzrok Jennifer padł na fotografie wiszące na ścianie. Przyglądała się matce sfotografowanej w momencie, kiedy jako mała dziewczynka karmi konia, a potem babce, która jakby odpowiadała spojrzeniem na spojrzenie, z uśmiechem igrającym w świetle.
– To ja miałam szczęście – wyszeptała Jennifer.
– Jen – zaczął Barry, ale głos mu się załamał. Usłyszała, jak ojciec chrząka, walcząc z emocjami. Jennifer czekała. – Jakie masz teraz plany? – spytał, choć Jennifer wydawało się, że myśli o czymś innym.
– Nie robiłam jeszcze żadnych planów – uprzytomniła sobie nagle Jennifer. – Chyba niedługo wrócę i wtedy pomyślę.
– Dobrze – powiedział łagodnie Barry.
Zapadło niezręczne milczenie, a potem Barry znowu się odezwał.
– Widzisz, Jen, spodziewałem się... wiem, że pewnie nie zechcesz, ale... pojutrze jest Święto Dziękczynienia. Wiem, że nie wybaczyłaś mi wielu rzeczy... Jak sądzisz, czy jest jakaś szansa, żebyś tu przyjechała i zjadła obiad z rodziną?
Na dźwięk tego słowa Jennifer mocno zacisnęła powieki. Targała nią burza emocji.
Mimo wewnętrznego zamętu wiedziała, że musi pójść własną drogą. Ojcu trzeba oddać sprawiedliwość, stara się. Tylko wciąż nie była pewna, czy potrafi mu wybaczyć. Nie będzie łatwo. Ale obiad – na to mogła się zdobyć.
– Dobrze, tato – usłyszała własny spokojny głos. – Chętnie przyjadę.
Barry wydawał się prawdziwie wzruszony. Po chwili, biorąc się w garść, wykrztusił: – Wspaniale, Jennifer, twoja mała siostrzyczka Briana z radością cię pozna.
I zaczął snuć opowieść o tym, jak świetnie wszystko się ułoży, ile rzeczy razem zrobią. Jennifer na pewno wybierze się z nimi do Aspen... Ale uwagę Jennifer zaprzątało coś innego. Myślała o tym dzieciątku–szczeniątku. Właściwie nigdy nie pogodziła się z faktem, że ma siostrę. Nigdy nie znalazła czasu, żeby się do niej zbliżyć. Może, powiedziałaby Gabby, jest to dar, który pora przyjąć. Psiaczek – tak będzie ją nazywała, małą osóbkę, która potrafi przywrócić człowieka do życia.
Usłyszała znów ojca, który dalej mówił.
– Zobaczymy się pojutrze, tato – przerwała Jennifer, nakładając hamulec na gadulstwo ojca. – Zgoda?
Co do niego niepodobne, Barry umilkł. Ale heca! Zaczerpnął tchu.
– Dzięki – powiedział cicho. I szybko dodał: – Jennifer? – Tak?
– Ty i twoja babcia, obie byłyście szczęśliwe, żeście miały siebie nawzajem. Teraz to zrozumiałem. Cześć.
Rozłączył się, a Jennifer poczuła się jakby oczyszczona. Spojrzała jeszcze raz na fotografię Gabby. Potem odwróciwszy się, zauważyła, że Charlie czeka na nią w drzwiach.
– O!? – zdziwiła ją jego obecność.
– Z ojcem wszystko w porządku? – spytał niespokojnie, marszcząc czoło.
– Nie jestem pewna, czy nie przesadziłam. Ale cóż, obiecałam, że przyjadę na Święto Dziękczynienia. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
– To dobrze, dla ciebie oczywiście – Charlie uśmiechnął się i potrząsnął głową. Nagle się zmartwił. – Czy to znaczy, że opuszczasz Nowy Jork na stałe?
Jennifer ogarnęło przemożne pragnienie, żeby wyjść z domu żałoby.
– Chodźmy na powietrze – rzuciła. Pospiesznie włożyli płaszcze i bez słowa wymknęli się z mieszkania.
Stali na tarasie przy wejściu, patrząc w milczeniu na bezchmurne teraz niebo. Tyle uczuć przepływało przez Jennifer. Rzeczywistość pogrzebu Gabby i perspektywa powrotu do Los Angeles po raz pierwszy od czasu, kiedy tamto się zdarzyło. Świąteczny obiad u ojca i jego rodziny, no i Charlie. Podniosła kołnierz płaszcza, żeby zasłonić uszy. Rześkie powietrze przyjemnie chłodziło jej twarz, ale po paru minutach zaczęła drżeć. Za dużo ją teraz spotykało. Gabby odeszła i będzie musiała radzić sobie sama.
Charlie instynktownie przysunął się bliżej, otoczył ją ramieniem i przytulił, by się ogrzała.
– Jennifer – zaczął. – Nigdy nie znałem nikogo, kto bardziej kochałby babcię, tak się nią opiekował i wspierał.
Jennifer skinęła, szepcząc „Dziękuję”, ale słowa Charliego wyzwoliły łzy i rozpłakała się serdecznie. Podtrzymywał ją i mówił, co ma na sercu.
– Nie wiem, jak długo zamierzasz zostać w Los Angeles, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, chętnie bym tam przyjechał i poprosił, żebyś pokazała mi miasto.
Jennifer odchyliła się i przyjrzała Charliemu. Dostrzegła w jego twarzy nadzieję.
Charlie ocierał jej łzy i uśmiechał się wyczekująco.
– Jak mogłabym odmówić człowiekowi, który dał mojej babci ostatnią różę w jej życiu! – odparła pogodnie. Pomyślała, że może należałoby trochę przyhamować Charliego, choćby dlatego, że nieprzyzwoicie się spieszył. Mogła się sparzyć. Z drugiej strony, jak to miło wyobrazić sobie, że ktoś będzie cię ścigał przez cały kraj. Kto wie, może skończyć się to na tym, że zamieszka w Nowym Jorku? Jennifer miała nieodparte wrażenie, że Gabby stamtąd, gdzie teraz przebywa, wymierza jej porządnego szturchańca, domagając się zaufania jako swatka.
A potem, nagle coś sobie przypominając, Jennifer poprosiła trochę zaskoczonego Charliego, aby wytłumaczył ją przed Friedą i resztą gości.
– Jest coś, co muszę zrobić – wyjaśniła.
Przyrzekła, że zaraz wróci i wyruszyła sama w noc.
Szła z determinacją, wciąż od nowa przywołując wspomnienia ostatnich paru tygodni i podróży z babcią. Wkrótce znalazła się na ścieżce w Central Parku i po kilku krokach dotarła do celu – ślizgawki Woolmana.
Patrząc na białą opalizującą taflę, Jennifer uśmiechnęła się z zaciekawieniem. Wśród świateł i tłumu ludzi, wśród dźwięków muzyki nie przestawała myśleć o Gabby i jej siostrze Annie, jak w polskim miasteczku swego dzieciństwa śmigały po zamarzniętym stawie. I choć dotychczas się nie ślizgała, uznała, że na naukę nigdy nie jest za późno. W taki właśnie sposób z początku chwiejnie, ale z rosnącą pewnością kogoś, kto urodził się na łyżwach, zaczęła się ślizgać do utraty tchu. Ostrza łyżew krajały lód, odpryski skakały w górę i lądowały na twarzy Jennifer, zimne i żywe. Wysoko świecił listopadowy księżyc, a nocne niebo tańczyło razem z błyszczącymi gwiazdami.
Ślizgała się swobodnie, z cudowną lekkością. Ślizgała się dla Anny, którą Gabby przez całe życie pragnęła jeszcze raz zobaczyć na łyżwach. Ślizgała się dla swojej matki Liii, której duch nie opuszczał jej ani na chwilę. Ślizgała się dla siebie, ciesząc się, że żyje. Ale przede wszystkim ślizgała się dla babki, która zmieniła bieg jej życia.
Poruszała się energiczne, co ją samą zdziwiło, z każdym okrążeniem nabierając prędkości w rytmie melodii. Najpierw sunęła w procesji innych ludzi. Niebawem jednak, gdy zaufała własnym nogom, zobaczyła, że zostawia tłum za sobą i wsłuchuje się w wewnętrzną muzykę, która wyciska z jej oczu łzy i śmiech, i budzi pamięć niezwykłej kobiety, która ją uratowała.
Ślizgała się do późnej nocy, aż nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Ułożyła się wtedy na śniegu obok tafli i patrzyła w lśniące nocne niebo. Jak kartki, które jeszcze musiała zapisać w dzienniku, i jak białą powierzchnię lodu, Jennifer widziała swoją przyszłość – kusząco czystą i pełną możliwości. Czekała na zapisanie, na wypełnienie nadchodzącymi dniami życia, które, Jennifer sama stworzy.
Spocona i zdyszana, uświadomiła sobie nagle, że bije w niej serce. Zdumiała się, jakby poczuła te mocne, rytmiczne uderzenia po raz pierwszy.
Kładąc rękę na piersi, Jennifer zamknęła oczy i szepnęła z wdzięcznością: – Słyszę cię, babciu, naprawdę, słyszę.