Czy wszystko, co ważne, można mieć za pieniądze? Zastanawia się Wojciech Eichelberger.
Tak myślimy, skoro nie liczymy na ludzi, ale stawiamy na polisy, lokaty, kredyty. Ale co tak naprawdę możemy mieć za pieniądze, a co tracimy, chcąc za wszystko płacić? No i czym jest kultura daru - wyjaśnia Wojciech Eichelberger, psychoterapeuta.
Jeśli pieniądze są dla nas najważniejsze, to, jak pisze dr Tim Kasser w „The High Price of Materialism” (Wysokiej cenie materializmu), czeka nas przygnębienie i lęk. A Barry Schwartz, psycholog, twierdzi z kolei, że kupowanie nie daje frajdy, bo męczy koniecznością wyboru. Ale my nie mamy czasu czytać, musimy zarabiać, bo liczą się pieniądze i udane transakcje. Nawet w związkach zaczynamy patrzeć na zysk…
Na szczęście nie wszędzie i nie zawsze da się zamienić relacje międzyludzkie na transakcje finansowe. Ale prawdą jest, że coraz częściej nawet ślub zastępuje coś na kształt umowy spółki, która określa, co każda ze stron powinna dostarczyć, definiuje strategię wzajemnego wspierania karier i osiągania celów, zasady podziału zysków i strat. Brakuje jednak w tej umowie słów o emocjonalnej więzi i wspólnym życiu. I gdy partner wspólnik zostaje w tyle - rozwiązujemy umowę i szukamy lepszego strategicznie inwestora. Budowanie takich relacji/transakcji także z krewnymi, znajomymi, lekarzami, nauczycielami, którzy zaspokajają nasze potrzeby, rychło doprowadzi do tego, że naszym wspólnym doświadczeniem będzie tylko wielka samotność, rozpacz i poczucie bezsensu.
Nie uciekniemy od tego, że potrzebujemy bliskich, bezpiecznych, a także miłosnych związków, by pozostać przy zdrowych zmysłach. Ale wygląda na to, że zanim się w tej sprawie opamiętamy, staniemy się konglomeratem rywalizujących ze sobą, samotnych konsumentów, dla których posiadanie jak największej ilości pieniędzy i jak największej ilości transakcji będzie jedynym celem bytowania na tej planecie.
Z badań psycholożki Kathleen Vohs wynika, że ci, którzy nastawiają się na zarabianie pieniędzy, przestają zwracać uwagę na relacje, nie cenią tego, co nie ma wymiaru materialnego, przekonani o swojej samowystarczalności nie potrzebują ludzi i stają się nieufni.
Rynek i konsumpcjonizm nie działają na rzecz międzyludzkich związków, bo na nich nie można zarobić. Związki więc zanikają, zamieniają się w pseudorelacje uprawiane w sieci internetowej i telefonicznej.
Godzinę temu ktoś mnie zaczepił na ulicy. Nie pamiętałem człowieka. Wiedziałem tylko, że to jakiś dobry znajomy sprzed lat. Gdy w końcu ustaliliśmy, skąd się znamy, zadzwonił mój telefon. Odruchowo odebrałem. Jak wytresowana małpa. Uznałem, że osoba, której akurat w tym momencie gdzieś tam, w innej, nie mojej czasoprzestrzeni przyszło do głowy, żeby do mnie zadzwonić i wcina mi się w niepowtarzalną chwilę mojego realnego życia, jest ważniejsza od kogoś, kogo nie widziałem od lat i z kim właśnie rozmawiam. No i prawie wszyscy tak robimy - ktoś oferuje nam żywy, realny kontakt, rozmowę, a my uciekamy w popłochu, pokazując swoim zachowaniem: „Daj mi spokój, ja tam mam ważniejsze sprawy i ważniejszych ludzi”. Komórki używamy do teleportowania się ze wszystkich niewygodnych - bo wymagających wysiłku wejścia w realny kontakt - sytuacji. Spontaniczne kontakty z ludźmi coraz częściej nas przerażają. Bo nie mamy na nie umowy, paragrafów, zabezpieczeń, bo nie wiemy, co mamy dostarczyć, co ma być nam dostarczone, ile to będzie trwać i jaki jest tego cel. Relacje wirtualne i transakcje są bezpieczniejsze.
Tylko dlatego odbieramy telefon i odpisujemy na mejle?
Starsi już prawie zapomnieli, a wielu młodszych nigdy nie zaznało poruszającego, fascynującego i wspierającego klimatu realnych spotkań z innymi ludźmi. Zamiast pobyć i porozmawiać z tymi, którzy nas otaczają, wchodzimy na Facebooka, żeby sprawdzić, ile dostaliśmy lajków za ostatni wpis. Nie wiemy, że tak budujemy swoją przyszłą samotność. Wirtualne relacje nie wymagają uważności, słuchania, ryzyka wyrażania uczuć na gorąco, refleksu, zdolności do empatii i kompromisu. Nie łączą się z ryzykiem usłyszenia bezpośrednich i krytycznych komentarzy na temat naszych spontanicznych zachowań. Jedynym ryzykiem jest to, że znikniemy z sieci, ale też w sytuacji braku rzeczywistych związków to perspektywa naprawdę przerażająca.
Sieć nie jest też wolna od transakcji.
Na domiar złego można łatwo ulec pokusie sprzedawania sieciowej, nieskrępowanej, wolnej i spontanicznej twórczości i tożsamości. Piszemy atrakcyjnego bloga, wielu go czyta i poleca, więc szybko pojawia się reklamodawca, który chce na stronie umieścić baner. A potem ktoś inny proponuje product placement. Wtedy nasza autentyczność w sieci stanie się kompletną mistyfikacją. Ilu blogerów za pieniądze zachwala jakieś ubrania, restauracje, samochody czy rowery? Komercja rządzi siecią w znacznie większym stopniu, niż nam się zdaje.
Wracając do tego, co można kupić i co chcielibyśmy mieć. Z badań wynika, że za bliskością nie tęsknią ci, którzy mają pieniądze. Oni wolą ubezpieczenia, lokaty i kredyty.
Ci, którzy nie odczuwają tęsknoty za autentycznymi i bliskimi związkami z ludźmi, z pewnością „zamulają się” jakimś erzacem. Im bardziej będziemy bezradni w nawiązywaniu więzi i budowaniu relacji, tym większa będzie nasza potrzeba ubezpieczania się na wszystkie możliwe sposoby i ewentualności. Wiadomo, że rozbudowana rodzina najefektywniej zwiększa poczucie bezpieczeństwa, które jest naszą wrodzoną potrzebą. Ale my takich rodzin nie mamy, nie mamy więc poczucia bezpieczeństwa i dlatego tak wiele reklam odwołuje się do niej, wmawia nam, że potrzebujemy ciągle czegoś nowego dla zapewnienia go sobie.
Najlepszym konsumentem jest więc singiel.
Na to wygląda. Bo człowiek im bardziej samotny, tym bardziej uzależniony od rozmaitych produktów, w tym od produktów ubezpieczeniowych. Realizując się tylko w pracy i w sieci, resztę rzeczy musimy sobie kupić. A więc musimy sobie kupić bezpieczeństwo - w postaci kamer, płotów, drzwi przeciwwłamaniowych i ochroniarzy, a także ubezpieczeń, lokat, kart kredytowych i prawników. Musimy sobie kupić rzeczywisty kontakt z drugim człowiekiem: zrozumienie, dyskrecję, lojalność i wsparcie - w postaci coachingu, mentoringu lub psychoterapii. Iluzję bycia ważnym i obdarzonym szacunkiem możemy nabyć w drogich hotelach i restauracjach. Iluzję przynależności kupujemy, słono płacąc za członkostwo w ekskluzywnych klubach. A iluzję bliskości, zachwytu, oddania, wdzięczności, intymności i miłości - na bogatym rynku usług seksualnych. W Japonii są domy publiczne, w których można sobie kupić dowolny typ relacji seksualnej, w dowolnych przebraniach i dekoracjach. Witająca cię tam osoba jest o wiele bardziej przewidywalna niż współmałżonek, a nawet kochanka. Zawsze powie to, czego zażyczył sobie klient w skrupulatnie opracowanym scenariuszu: że kocha, że tęskni, że nie może żyć bez niego, że pragnie. Bardziej przewidywalny i bezpieczny może być już tylko robot zaprogramowany na zaspokajanie naszych niedojrzałych i neurotycznych potrzeb. I nic nie musimy już z siebie dawać poza opłacaniem rachunków.
Tak konsumowana samotność kosztuje dużo. Więcej niż rodzina i dzieci. Ale mimo że nie zaspokaja ważnych potrzeb, ma dla coraz większej liczby ludzi nieodparty urok. Może dlatego, że zaspokaja naszą wrodzoną potrzebę, którą jest... lenistwo.
A może to postęp? Relacje w sieci, pieniądze na ubezpieczenie. I po co zawracać sobie głowę prawdziwą miłością czy przyjaźnią?
Rynek z pewnością byłby zadowolony. Ale na szczęście ludzie mają świadomość i niezbywalne potrzeby psychiczne. Potrzeby bycia ważnym, wybranym, upragnionym, szanowanym, bezpiecznym i kochanym w realnych związkach nie da się na dłuższą metę oszukać. Tylko do czasu możemy śnić zbiorowy sen konsumpcyjnego spełnienia i bezpieczeństwa. Prędzej czy później nasze niezaspokojone potrzeby nas obudzą. Nawet gdy się ich wyprzemy, to się odezwą w postaci dolegliwości i chorób ciała. A wtedy nie pozostanie nam nic innego, jak kupić sobie robota pielęgniarkę.
Co się dzieje z dziećmi, które patrzą na to, co wyczyniamy?
Jeśli widziały tylko nasze plecy pochylone nad laptopami, to z pewnością nie odczuwają z nami silnej więzi. Młoda, inteligentna, nowoczesna matka powiedziała mi niedawno, że jest entuzjastką maksymalnej ilości dodatkowych zajęć dla dzieci, bo to odciąga je od komputera. W trakcie rozmowy okazało się, że w domu sama spędza wiele godzin przy laptopie, bo to część jej pracy, i nie ma czasu ani pomysłu na robienie czegokolwiek z synkiem. Nawet relacje z dziećmi nabierają charakteru transakcji: „Ja ci opłacam wiele atrakcyjnych zajęć dodatkowych, dostarczam to, co najlepsze na rynku dziecięcych warsztatów rozwojowych, i muszę na to wszystko zarobić. Ty nie zawracaj mi więc głowy. Masz być fajnym dzieckiem, którym się mogę pochwalić i które szybko się uniezależni i zacznie robić karierę”. I nikt już nie pyta o bliskość, miłość, wdzięczność i szczęście.
Jak ratować siebie i swoje dzieci?
Postawić na budowanie relacji - dawać im nasz własny czas i uwagę, a nie czas i uwagę kupione dla nich od innych. Najtrudniejszym testem sukcesu w tej sprawie jest zdolność potomstwa do opieki nad chorymi i starzejącymi się rodzicami. Ale im bardziej zaawansowany technologicznie kraj, tym gorzej dzieci zdają ten test. Tam kultura transakcji najskuteczniej wypiera kulturę relacji. Powstają ogromne luksusowe getta kampusy dla starych ludzi, świetnie obsługiwanych przez fachowców, ale... Ich lokatorów nikt nie odwiedza. Bo dzieci kultury transakcyjnej swoje zobowiązania wobec rodziców realizują w zgodzie z tym, czego się od nich nauczyły: „Organizuję wam opiekę, rehabilitację i warsztaty rozwojowe dla seniorów. Muszę na to zarobić i kontynuować moją karierę. Nie zawracajcie mi więc głowy i bądźcie grzecznymi staruszkami”. Warto pamiętać, że dzieci są jak walizka: co włożysz, to wyjmiesz.
Pieniądze pomagają nam pokonać lęk, samotność. A więc może przytulanie tych, którzy wszystko przeliczają, sprawi, że przestaną myśleć tylko o kasie?
Dobra intuicja. Okazuje się, że gdy jesteśmy już wystarczająco bogaci, a zarazem zmęczeni i wypaleni, to zaczynamy się rozglądać za sensowną inwestycją w relacje. Stąd coraz większe powodzenie coachingu, mentoringu, treningów interpersonalnych, szkoleń i warsztatów rozwijających miękkie, psychologiczne kompetencje, a także grup terapeutycznych i psychoterapii indywidualnej. Wprawdzie wygląda to na kupowanie relacji, ale dla wielu to konieczny początek uświadomienia sobie prawdziwych potrzeb. Dzięki inwestycji w relacje możemy się obudzić z odrętwienia i poczucia pustki, przypomnieć sobie z całą mocą, że prawdziwe i głębokie związki z ludźmi są naszym największym kapitałem i zabezpieczeniem. Ci, którzy choć raz doświadczyli, że to nasycony uwagą czas spędzany z bliskimi jest największym dobrem, zawsze o tym będą pamiętać.