Duras Marguerite O wpół do jedenastej wieczór, latem

MARGUERITE DURAS




o wpół do jedenastej wieczór, latem







tłumaczyli:

Anna i Jerzy Lisowsc

y




































Obwolutę i kartę tytułową projektowała HANNA STACHURSKA


Czytelnik", 'Warszawa 1962. Wydanie I.

Nakład 10 250. Ark. wyd. 4,75; ark. druk. 7,75.

Papier druk. m/gł 78X90, kl. IV, 65 g z Kluczy.

Oddano do składania 3. III. 1962 r. Podpisano do

druku 8. VI. 1962 r. Druk ukończono w czerwcu 1962 r.

Drukarnia Narodowa w Krakowie

Zam. nr 172/62. N-024. Cena zł 10.—

Printed in Poland

I


Paestra to nazwisko. Rodrigo Paestra.

Rodrigo Paestra.

Tak. A ten, którego zabił, nazywał się Perez. Toni Perez.

Toni Perez.

Przez plac, moknąc na deszczu, przechodzą dwaj policjanci.

O której godzinie go zabił?

Mężczyzna nie wie dokładnie; gdzieś z początkiem popołudnia, które ma się teraz ku końcowi. Rodrigo Paestra zabił Pereza i swoją żonę. Obydwie ofiary znaleziono przed dwiema godzinami w głębi garażu należącego do Pereza.

W barze mrok już zgęstniał. Na mokrej ladzie postawiono zapalone świece, których żółte światło miesza się z niebieskim odblaskiem umierającego dnia. Ulewa mija tak gwałtownie, jak była przyszła.

A ta żona Paestry w jakim wieku? —pyta Maria.

Ale Rodrigo zna je lepiej od policjantów. To szczwany lis.

Bar jest zatłoczony. Ludzie rozmawiają o zbrodni Rodriga Paestry. Co do Pereza wszyscy są zgodni, ale co do żony Paestry to nie. Przecież to było jeszcze dziecko. Maria wychyla swój kieliszek manzanilli. Mężczyzna patrzy na nią zdziwiony.

Bar nie wychodzi bezpośrednio na ulicę, ale na rodzaj kwadratowej galeryjki, którą przecina główna ulica miasteczka. Galeryjka otoczona jest kamienną balustradą, z gzymsem wystarczająco szerokim i mocnym, by utrzymać ciężar rozbawionych dzieci, przeskakujących przezeń albo rozkładających się na nim leniwie, żeby obserwować nadciągające chmury lub krzątających się nerwowo policjantów. W tej gromadce dzieci znajduje się Judyta, córka Marii. Oparta łokciami o balustradę, ledwie o głowę od niej wyższa, patrzy na plac.

Jest już dobrze po szóstej, dochodzi chyba siódma.

Zbliża się nowa ulewa i plac pustoszeje. Kilka karłowatych palm na środku placu gnie się pod naporem wichury. Wśród nich zgniecione kwiaty. Judyta wbiega do baru i tuli się do matki. Ale już się nie boi. Błyskawice następują po sobie z taką szybkością, że wręcz zazębiają się jedne o drugie, a z nieba dochodzi nieustanny łoskot. Rozpryskuje się on czasami na drobne metaliczne dźwięki, znów powstaje i rośnie, coraz głuchszy w miarę, jak wygasa ulewa. Galeryjkę zalega cisza. Judyta opuszcza matkę i idzie do okna zobaczyć deszcz z bliska. I plac tańczący w strugach deszczu.

Zaniosło się na całą noc — mówi mężczyzna.

Ulewa gwałtownie ustaje. Mężczyzna odchodzi od baru i wskazuje na ciemnogranatowe niebo, którego olbrzymie połacie obramowane są szarym ołowiem i które jest tak niskie, że dotyka prawie dachów.

Maria ma jeszcze pragnienie. Mężczyzna zamawia dwa kieliszki manzanilli nie robiąc już tym razem żadnych uwag. Napije się z nią.

Mężczyzna podaje Marii kieliszek, drugi sam podnosi do ust. Płaci kelnerowi.

Przyjechała pani koło piątej, prawda? — pyta. — Czy może tym czarnym Austinem, co tu zatrzymał się na placu?

Tak — mówi Maria.

Mężczyzna prowadząc rozmowę nie przestaje obserwować placu i przechodzących policjantów, widocznych znowu dzięki chwilowemu przejaśnieniu, i wsłuchuje się z napięciem, poprzez głuchy rumor z niebios, w ostre gwizdki dochodzące z wszystkich rogów ulic.

Moja przyjaciółka też bała się burzy — dorzuca Maria.

Słońce zachodzi na osi głównej ulicy miasteczka. W tamtej stronie znajduje się hotel. Nie jest wcale tak późno, jak można by sądzić. Burza zmąciła czas i godziny, przyspieszyła je nagle, ale oto pojawiają się znowu w głębi nieba, różowiejące.

Chmury znów przysłoniły zachodzące słońce. Burza, wchodzi w nową fazę. Granatowe oceaniczne zwały znów napierają na miasteczko. Płyną ze wschodu. Jest jeszcze wystarczająco jasno, by widoczny był groźny ich odcień. Pewnie ciągle jeszcze stoją na balkonie. Tu, na końcu tej ulicy. Teraz masz takie niebieskie oczy, mówi Piotr, to odbija się w nich burzliwe niebo.

Nie mogę jeszcze wracać. Niech pan patrzy, na co się zanosi.

Tym razem Judyta nie wraca do baru. Przygląda się dzieciom bawiącym się" w ściekach. Bosymi stopami rozchlapują gliniastą maź. Ta woda między palcami ich nóg jest ciemnoczerwonego koloru, tego samego koloru co tutejsza ziemia i kamień, z którego zbudowane jest miasto. Cała młodzież miasteczka wyległa na ulice, na ten właśnie plac, pod błyskawice i huczące piorunami niebo. Łagodnie pogwizdywane melodie wybijają się ponad grzmoty.

I znów deszcz. Ocean wody wylewa się na miasto. Plac ginie z oczu. Zapełniają się galeryjki pod arkadami. W barze trzeba dobrze wysilić głos, żeby przekrzyczeć burzę. Niektórzy wprost krzyczą. Wciąż padają nazwiska Rodriga Paestry i Pereza.

Rodrigo Paestra ma teraz chwilę wytchnienia — mówi mężczyzna.

Wskazuje na policjantów, którzy schronili się pod arkadami i czekają na koniec ulewy.

Pół roku temu się ożenił — ciągnie. — Przyłapał ją z Perezem. Każdy by tak zrobił. Będzie uniewinniony, na pewno.

Maria pije. Krzywi się. Nadeszła chwila, gdy alkohol przyprawia ją o mdłości.

Gdzie on może być? — pyta.

Mężczyzna pochyla się nad nią. Czuje cytrynowy, mdły zapach jego włosów. Usta ma gładkie, ładne.

Na jakimś dachu.

Uśmiechają się do siebie. On się odsuwa. Maria jeszcze czuje jego ciepły głos w zgięciu ramienia.

Hałaśliwa rozmowa w głębi baru na temat zbrodni ucisza wszystkie pozostałe. Żona Rodriga Paestry dosłownie wlazła mu do łóżka, czy można go o to winić? Jakże można odepchnąć kobietę, która w ten sposób na człowieka nastaje?

Perez zostawił w miasteczku przyjaciół, którzy go dziś opłakują. Jego matka jest tam, sama czuwa przy zwłokach, w budynku merostwa. A żona Rodriga Paestry? Jej zwłoki też leżą w merostwie. Ale ona nie była tutejsza. Nikt przy niej dzisiaj nie czuwa. Pochodziła z Madrytu, przyjechała tu dopiero zeszłej jesieni na ślub.

Burza cichnie i wraz z nią natrętny szum deszczu.

Tak, to tam, to tam jest merostwo, mówi mężczyzna. Jakiś jego znajomy wchodzi do baru, mówią znów o zbrodni.

Wraz z ustaniem ulewy plac zapełnił się dzieciarnią. Wylot głównej ulicy, gdzie kończy się miasto, stał się prawie niewidoczny, tak samo jak biały masyw hotelu Principal. Maria spostrzega, że Judyta bawi się już z dziećmi na placu. Uważnie rozgląda się wkoło i wreszcie decyduje się zamoczyć nogi w czerwonej błotnistej wodzie. Znajomy mężczyzny proponuje Marii kieliszek manzanilli. Maria przyjmuje zaproszenie. Jak dawno już jest w Hiszpanii? Mówi, że dziewięć dni. Podoba jej się Hiszpania? No pewnie. Zresztą już ją znała.

Śmieje się. Ona też się śmieje, ale nie tak szczerze jak on, z przymusem.

Jeszcze kieliszek manzanilli?

Nie, nie będzie już piła. Woła Judytę, która przybiega w bucikach oblepionych czerwonym błotem.

Wróci tu pani jeszcze? Dzisiaj wieczorem? Nie wie, możliwe.

Idą chodnikiem w stronę hotelu. Zapach stajni i siana wieje przez miasteczko. Noc będzie dobra, morska. Judyta depcze po ściekach czerwonej wody. Maria jej pozwala. Mijają policjantów strzegących wylotów wszystkich ulic. Zapadła już prawie noc. Elektryczności wciąż nie ma i pewnie prędko nie będzie. Na wysokich dachach błyskają jeszcze, dla tych, co mogą je widzieć, ostatnie promienie zachodzącego słońca. Maria bierze Judytę za rękę i coś do niej mówi. Judyta z przyzwyczajenia nie słucha.

Są, siedzą naprzeciw siebie przy stole w jadalni. Uśmiechają się do Marii i Judyty.

Czekaliśmy na ciebie — mówi Piotr. Patrzy na Judytę. Bardzo się bała burzy po drodze. Płakała. Czerwone obwódki otaczają jeszcze jej oczy.

Piotr obiecuje Judycie, że już dzisiaj nie pojadą dalej.

Zjemy teraz kolację — mówi Klara. — A potem rozłożymy koce na korytarzu, żeby takie małe dziewczynki jak ty mogły spać.

W jadalni nie ma ani jednego wolnego stołu.

Sami Francuzi — mówi Klara.

W blasku świec jej uroda lśni jeszcze wspanialej. Czy już powiedział jej, że ją kocha? Siedzi tu uśmiechnięta, rozpromieniona, przygotowana na noc, która się nie odbędzie. Ani jej wargi, ani oczy, ani włosy dzisiejszego wieczoru trochę rozburzone, ani ręce rozwarte, opuszczone, rozluźnione oczekiwaniem bliskiego szczęścia nie dowodzą jeszcze, że skończyli tego wieczoru z milczącym obserwowaniem zapowiadającego się szczęścia.

Znowu deszcz. Krople bijące o szklany dach jadalni czynią taki hałas, że klienci podając zamówienie zmuszeni są krzyczeć. Dzieci płaczą. Judyta waha się, czy płakać, i w końcu nie płacze.

Ależ leje — mówi Klara i przeciąga się z niecierpliwością — coś niebywałego, jak leje, potop, istny potop, posłuchaj, Mario, jak leje.

Boże, jak ty się bałaś w tym samochodzie! Prawda — przypomina sobie Klara.

W hotelu panował całkowity bałagan. Jeszcze nie padało, ale burza już stała nad miastem, groźna. Maria odnalazła ich w recepcji hotelu. Rozmawiali, jedno blisko drugiego, w tej portierni. Stanęła w miejscu, pełna nadziei. Nie widzieli jej. Wtedy to Maria odkryła, że trzymali się powściągliwie za ręce, opuszczone wzdłuż zbliżonych ciał. Było jeszcze wcześnie. Wydawało się, że zapadł wieczór, ale to burza zaćmiła niebo. W oczach Klary nie było śladu niedawnego strachu. Maria osądziła, że ma jeszcze czas — czas? — wyjść do miasteczka, do tego baru, który zauważyła przejeżdżając przez plac.

Aby nie patrzeć na Piotra, obydwie wodzą wzrokiem za kelnerami niosącymi tace załadowane manzanillą i xeresem. Klara przywołuje jednego z nich i prosi o manzanillę. Musi krzyczeć, bo deszcz bije o szklany dach jadalni z zagłuszającym wszystko szumem. Krzyczeć trzeba coraz głośniej. Co chwila otwierają się drzwi do recepcji. Wchodzą coraz to nowi goście. Burza jest potężna, rozbudowana szeroko nad całą okolicą.

Gdzie byłaś, Mario? — pyta Piotr.

W barze, z jednym znajomym tego człowieka, Rodriga Paestry.

Piotr pochyla się nad Marią.

Jeśli bardzo ci na tym zależy, możemy jeszcze dziś wieczorem spróbować dostać się do Madrytu.

Klara słyszała.

Prawie jęknęła. Ręce Piotra wyciągnęły się ku jej rękom, by zaraz się cofnąć. Już w samochodzie, gdy drżała ze strachu przed burzą, zrobił ten gest ku niej, podczas gdy niebo nisko zwieszone nad zbożami kłębiło się dymiące, Judyta płakała, a światło dnia powoli zmierzchało. Wtedy Klara pobladła, i to tak, że bladość jej zdumiewała jeszcze bardziej niż strach, który przeżywała.

Męczy ją wyobrażenie rąk Piotra na jej rękach, przed paroma zaledwie godzinami, w obecności nic nie widzącej Marii. Czyżby jeszcze bardziej pobladła? Czy Piotr zauważył, że blednie coraz bardziej?

Zostaniemy tu na noc — mówi Piotr. — Raz się pomęczymy.

Uśmiecha się. Czy zdarzało mu się przedtem uśmiechać?

Raz? — pyta Maria.

Tym razem ręce Piotra dobiegają celu i kładą się na rękach Marii, jego żony.

Chciałem powiedzieć, że nie przyzwyczaiłem się jeszcze tak dalece do niewygód, aby ich się do tego stopnia obawiać, Mario.

Maria odsuwa się od stołu i podczas gdy mówi, ręce jej zaciskają się na poręczy krzesła, a oczy się zamykają.

Raz, w Weronie — mówi.

Nie widzi, co się dzieje. A to głos Klary świetlistym pasmem przecina zgiełk innych głosów.

W Weronie? Co w Weronie?

Nic. Źleśmy spali — mówi Piotr.

Zaczęli jeść. Zapach świec jest tak silny, że zagłusza zapachy dań, które spoceni kelnerzy roznoszą na tacach. Słychać krzyki klientów wnoszących reklamacje. Kierowniczka hotelu prosi o wyrozumiałość, burza postawiła ją tego wieczoru w sytuacji bez wyjścia.

I po ulewie. W momentach nieprzewidzianej ciszy słychać wesołe ciurkanie strumyków deszczu po szklanym dachu. Kelner przyprowadza Judytę, która zapuściła się aż do kuchni. Piotr opowiada o Kastylii. I o Madrycie. Odkrył w swoim przewodniku, że właśnie w tym miasteczku znajdują się w kościele San Andrea dwa obrazy Goyi. Kościół ten stoi na placu, który przecięli w drodze do hotelu. Przynoszą zupę. Maria nalewa trochę Judycie na talerz. Oczy dziecka napełniają się łzami. Piotr uśmiecha się do swojej córeczki. Maria wie, że już nic z jedzenia nie będzie.

Nie jestem wcale dzisiaj głodna — mówi Klara — widzisz, myślę, że to ta burza.

Nie, to szczęście — mówi Maria.

Klarę pochłania widok jadalni. W jej twarzy, nagle zamyślonej, czai się uśmiech. Piotr ze ściągniętą twarzą podnosi oczy na Marię — te same, co oczy Judyty — i Maria uśmiecha się do nich.

Maria znów usiłuje wmusić trochę zupy w Judytę. O dziwo, udaje się! Łyżka za łyżką Judyta połyka pokarm. Klara opowiada jej jakąś bajeczkę. Piotr też słucha. Hałas jadalni trochę się ucisza. Jednak wciąż słychać grzmoty, raniej lub bardziej odległe, zależnie od przemieszczania się burzy. Ilekroć szklany dach rozświetla się błyskawicą, zawsze jakieś dziecko krzyczy ze strachu.

Podczas kolacji rozmowa toczy się niezmiennie wokół zbrodni Rodriga Paestry. Ludzie się śmieją. Rodrigo Paestro zabił. Każdemu mogłaby się przytrafić okazja do zabicia z taką łatwością i prostotą.

Ostre gwizdki policjantów dalej rozbrzmiewają po nocy. Gdy zbliżają się do hotelu, rozmowy cichną, ludzie nasłuchują. Niektórzy nie cierpliwie czekają na aresztowanie Rodriga Paestry. Zapowiada się ciężka noc.

On się ukrył na dachach — mówi cicho Maria.

Nie usłyszeli. Judyta je owoce.

Maria podnosi się z krzesła. Wychodzi z jadalni. Zostają sami. Powiedziała, że idzie sobie obejrzeć hotel.

Pełno w nim korytarzy. Najczęściej okrężnych. Niektóre wychodzą na łany zboża. Inne na perspektywę ulicy, która przecina plac. Nikt tam jeszcze nie śpi. Jeszcze inne prowadzą na wysokie balkony, które górują nad dachami miasteczka. Zbiera się nowa chmura. Widnokrąg jest płowy. Wydaje się bardzo odległy. Burza powraca. Rozpacz bierze, nigdy się tej nocy nie skończy.

Burze odchodzą, jak przychodzą — powie dział Piotr. — Nagle. Nie trzeba się bać, Klaro.

Tak powiedział. Maria nie wiedziała jeszcze wtedy, że zapach jej strachu, jej wystraszonej młodości jest tak zniewalający. Było to parę godzin temu.

Dachy są puste. I zawsze pewnie będą puste, choćby się miało nie wiem jaką nadzieję, że kiedyś przecie się zaludnią.

Drobny deszcz siąpi pokrywając mokrą polewą puste dachy i miasteczko ginie z oczu. Nic już nie widać. Pozostaje tylko wspomnienie wyśnionego osamotnienia.

Gdy Maria wraca do jadalni, kierowniczka hotelu oznajmia, że przyszła policja.

Jak państwo na pewno wiedzą, w naszym miasteczku popełniono dziś po południu zbrodnią. Bardzo nam z tego powodu przykro.


II


Nikt nie musi okazywać dokumentów. Dyrekcja hotelu ręczy za swoich klientów.

Sześciu policjantów biegnie truchcikiem przez jadalnię. Trzech innych rozbiega się po okrężnych korytarzach, które ją otaczają. Będą przetrząsać pokoje, które na nie wychodzą. Przeprowadzą tylko krótką rewizję, mówią kierowniczce. To nie będzie długo trwało.

Mówiono mi, że on się ukrył na dachach — powtarza Maria.

Tym razem usłyszeli. Chociaż mówiła cicho. Ale nie wyrażają zdziwienia. Maria nie nalega. Bałagan w jadalni osiąga szczyty. Wszyscy kelnerzy pochodzą z miasteczka i znają dobrze Rodriga Paestrę. Policjanci też są miejscowi. Zagadują jedni drugich. Obsługa już nie podaje. Kierowniczka interweniuje. Broń Boże, nie powiedzieć nic złego o Perezie. Kelnerzy rajcują w najlepsze. Kierowniczka wykrzykuje dyspozycje, których nikt nie słucha.

Wreszcie powoli, gdy kelnerzy już nagadali się do syta, goście budzą się z odrętwienia i żądają następnych dań. Kelnerzy roznoszą je wdając się przy tym w rozmowy z gośćmi. Wszyscy słuchają uważnie opowiadań kelnerów, obserwują pilnie rozbiegających się policjantów, denerwują się, oczekują z nadzieją lub przekorą wyniku poszukiwań, śmieją się z naiwności Rodriga Paestry. Kobiety mówią, że to straszne zginąć w wieku lat dziewiętnastu i leżeć teraz samej, tak okrutnie samej w merostwie, w taki wieczór, gdy się jest jeszcze prawie dzieckiem. Ale wszyscy jedzą w rozgardiaszu, z większym lub mniejszym apetytem spożywają roznoszone przez kelnerów, w złości i rozgardiaszu, dania. Na korytarzach trzaskają drzwi, policjanci przechodzą przez jadalnię, mijają się z automatami w ręku, w butach z cholewami, w pasach, szalenie surowi i groźni, rozsiewając wokół mdlący smród przemokłej skóry i potu. Dzieci za każdym razem płaczą na ich widok.

Dwóch policjantów udało się w kierunku tego korytarza, na lewo od jadalni, który właśnie Maria opuściła.

Judyta, w najwyższym stadium przerażenia, przestała jeść owoce. Nie ma już policjantów w jadalni. Obsługujący ich kelner podchodzi do stolika trzęsąc się ze złości, mamrocze przekleństwa pod adresem Pereza i podziwia cierpliwość Rodriga Paestry. Judyta, trzymając w palcach lepkie od soku ćwiartki pomarańczy, tylko słucha i słucha.

Doszli już prawie do balkonu, który znajduje się na końcu okrężnego korytarza i który Maria właśnie opuściła. Deszcz przestał już padać i Maria poprzez znikający szmer wody, która spływa po szklanym dachu, łowi oddalające się kroki w korytarzu okalającym jadalnię.

Spokój, zdaje się, powrócił. Spokój nocnego nieba. To spokojne spływanie deszczu po szklanym dachu w rytm milknących kroków policjantów w tym ostatnim korytarzu — gdy przetrząśnięte już będą wszystkie pokoje, kuchnie, korytarze i podwórza — czy będzie je można zapomnieć? Kiedykolwiek? Nigdy.

Jeżeli doszli już do balkonu, który się znajduje na końcu ostatniego korytarza, jeżeli już tam doszli, to nie ulega wątpliwości, że Rodrigo Paestra nie chowa się na dachach miasteczka.

Dlaczego usiłowano mi to wmówić? — zastanawia się Maria półgłosem.

Usłyszeli. Ale nie podzielają jej zdziwienia.

Widziała przecież te dachy. Jeszcze przed chwilą rozciągały się — regularnie rozsiane pod niebem, splątane, nagie u stóp balkonu — nagie i rozpaczliwie puste.

Z zewnątrz dochodzą nawoływania. Z podwórza? Z ulicy? W każdym razie z bardzo bliska. Kelnerzy zatrzymują się i słuchają z talerzami w ręku. Ale nikt się nie uskarża. Nawoływania trwają. W nagłej ciszy wyrąbują korytarze przerażenia. Wsłuchując się w nie dobrze, można poznać, że są stale jednakowe. Ograniczają się do jego nazwiska.

Rodrigo Paestra!

Błagają go, żeby przemówił, żeby się oddał w ich ręce, długimi, skandowanymi okrzykami, w których jest jak by nawet czułość.

Maria porwała się z krzesła. Piotr chwycił ją za rękę, zmusza ją, żeby z powrotem usiadła przy stole. Maria ulegle siada.

Ależ on jest na dachach — mówi cicho. Judyta nie usłyszała.

Piotr zwraca się do niej.

Mario, proszę cię — mówi.

To nic — mówi Maria — to tylko te nawo tak działają na nerwy.

Nawoływania ustają. Bo znów powraca ulewa. Policjanci wracają do jadalni. Kelnerzy podają, uśmiechnięci, ze spuszczonymi Kierowniczka hotelu stoi w drzwiach jadalni, pilnuje obsługi, uśmiecha się — ona też dobrze znała Rodriga Paestrę. Któryś z policjantów wchodzi do biura dyrekcji i telefonuje do sąsiedniego miasta po posiłki. Szum deszczu na szklanym dachu sprawia, że musi krzyczeć do słuchawki. Mówi, że miasteczko zostało dokładnie obstawione natychmiast po wykryciu zbrodni i że mają sto procent pewności, iż Rodrigo Paestra nie wymknie im się, gdy tylko zrobi się jasno, że na razie trzeba czekać, poszukiwania są bowiem utrudnione przez burzę i awarię w sieci elektrycznej, ale że burza, jak zwykle, minie pewno nad ranem i że trzeba tylko przez całą noc pilnować wszystkich dróg i uliczek prowadzących za miasto, że do tego trzeba jeszcze więcej ludzi, aby wraz z pierwszym brzaskiem można było schwytać Rodriga Paestrę w pułapkę jak szczura. Policjant został zrozumiany. Nie czeka długo na odpowiedź. Koło dziesiątej, za półtorej mniej więcej godziny, posiłki powinny już być na miejscu. Kelner podchodzi do nich trzęsąc się ze zdenerwowania i zwraca się do Piotra.

Jeśli go złapią — mówi — jeśli uda się go złapać, to on się nie da zamknąć do więzienia.

Maria pije wino. Kelner odchodzi. Piotr nachyla się ku Marii.

Mario, proszę cię, nie pij tyle.

Maria podnosi rękę, jak by chciała odepchnąć przeszkodę, którą ciągle jeszcze, ciągle mógłby być ten głos. Klara usłyszała, co Piotr mówił do Marii.

Widzisz — mówi Maria.

Klara w ogóle nie pije. Piotr wstaje i mówi, że on też chce się przejść po hotelu.

Policjanci już wyszli. Gęsiego, jeden za drugim, zniknęli na schodach wzdłuż biura hotelowego. Nie pada. Słychać jeszcze gwizdki, ale daleko; w jadalni powrócono do rozmów i narzekań, przede wszystkim na złą jakość tutejszego jedzenia, które kelnerzy podają ostatnio przybyłym z triumfującą gorliwością, wciąż jeszcze bowiem nie złapano Rodriga Paestry. Judyta uspokoiła się i teraz ziewa. Gdy kelner podchodzi do ich stołu, zwraca się tylko do Klary, do jej urody, i powiedziawszy, co miał powiedzieć, jeszcze raz obrzuca ją spojrzeniem.

Klara śmieje się i kelner też, rozbawiony.

I odchodzi. Klara skubie kawałek chleba. Maria pije wino, Klara jej nie przeszkadza.

Piotr nie wraca? — pyta Maria.

Nie wiem. Tak samo jak ty.

Maria pochyla się nad stołem, wyprostowuje j przysuwa się bardzo blisko do Klary.

Posłuchaj, Klaro — mówi — posłuchaj mnie.

Klara jakimś obronnym ruchem cofa się w krześle. Odwraca wzrok od Marii i patrzy niewidzącymi oczyma w głąb jadalni.

Słucham cię, Mario — mówi.

Maria opada na krzesło i nic nie mówi. Mija długa chwila. Klara przestaje skubać chleb. Gdy Piotr wraca do stołu, mówi, że wybrał dla Judyty najlepszy hotelowy korytarz, oglądał niebo, burza zdaje się powoli słabnąć, jutro będzie z pewnością piękna pogoda i bardzo wcześnie rano, jeśli będą mieli na to ochotę, mogą ruszyć w dalszą drogę do Madrytu, obejrzawszy uprzednio te dwa obrazy Goyi w kościele San Andrea. Wiatr znowu wzmógł się na dworze, więc mówi nieco głośniej niż zwykle. Głos ma piękny, wyraźny, lubuje się w nim z krasomówczym jak by ukontentowaniem. Mówi o tych obrazach Goyi, że szkoda by ich było nie zobaczyć.

Gdyby nie ta burza, bylibyśmy o nich za pomnieli — mówi Klara.

Powiedziała to tonem zupełnie zwyczajnym, ale jednocześnie tak, jak nigdy by tego przedtem nie powiedziała. Gdzie to się stało w mroku pozostawionym im przez Marię, godzinę czy półtorej temu, gdzie to się stało, w jakim miejscu hotelu najpierw się zdumieli, a później zachwycili tym, że dotychczas tak mało się znali, tym, że tak długo trwała między nimi ta cudowna skłonność wzajemna, zanim ją wreszcie odkryli za tym oknem? na tym balkonie? w tym korytarzu? w ciepłej wilgoci powstającej nagle ze zlanych ulewą ulic, za tym ponurym niebem, Klaro, w tej chwili twoje oczy mają kolor deszczu. Przecież nie mogłem dotychczas tego zauważyć. Twoje oczy, Klaro, są szare.

Odpowiedziała mu, że to zawsze zależy od światła i że burza pewnie tego wieczoru go myli.

Jeśli dobrze pamiętam — mówi Maria — to przed wyjazdem z Francji wspominaliśmy o tych Goyach w San Andrea.

Piotr przypomina sobie. Klara nie. Ulewa ucichła i słyszą się teraz dobrze. Jadalnia powoli się opróżnia. Z korytarzy dobiega hałas i wrzawa. Pewnie w pokojach ścielą łóżka, rozkładają dodatkowe materace na podłogach. Rozbierają dzieci. Judyta powinna już iść spać. Ale Piotr milczy. Wreszcie mówi to Maria.

Judyta nie ociąga się. Korytarz zapchany jest dziećmi. Niektóre, już śpią. Maria nie rozbiera dzisiaj Judyty. Owija ją tylko w koc i kładzie przy ścianie, w środku korytarza.

I czeka, aż Judyta zaśnie. Czeka długo.


III


Tymczasem mrok zgęstniał, zapadła noc.

Nie należy się spodziewać, że naprawią światło jeszcze dziś wieczorem — powiedziała kierowniczka hotelu. — U nas tak już zawsze, burze są bardzo gwałtowne i światło zawsze wysiada na całą noc.

W istocie światła nie naprawiono. Burza jeszcze wróci, ciepłe deszcze aż do rana w krótkich odstępach będą zraszać ziemię. Niebo jest ciągle nisko zwieszone i ciężkie, silny wiatr przegania obłoki na zachód. Widoczne jest, w całkowitym swoim wygięciu, aż po horyzont. I widoczne są też w oddali sine kontury burzowych chmur, usiłujących rozpełznąć się na powrót po wypogadzającym się niebie.

Z balkonu, na którym stoi, Maria obejmuje cały rozległy krajobraz burzy. Tamci zostali w jadalni.

Wrócę — powiedziała Maria.

Za nią, na korytarzu, wszystkie dzieci już teraz śpią. Wśród nich Judyta. Wystarczy Marii odwrócić się, aby ujrzeć jej uśpioną postać w czułym pełganiu lamp naftowych, zawieszonych na ścianie korytarza.

Wrócę, jak tylko zaśnie — powiedziała Maria.

Judyta już śpi.

Hotel jest przepełniony. Wszystkie pokoje, korytarze i ten także za chwilę wypełnią się do ostatniego miejsca. Więcej tu można naliczyć ludzi niż w całej jednej dzielnicy miasteczka. Za miastem rozciągają się puste drogi, aż do Madrytu, gdzie od piątej po południu ciągnie burza, przysiadując to tu, to tam po drodze, rozdzierając się błyskawicami i znów wzbierając piorunami i deszczem. Aż do wyczerpania. Ale kiedy? Wygląda na to, że będzie trwała całą noc.

Wszystkie bary w mieście już zamknięte.

Czekamy na ciebie — powiedział Piotr. Miasteczko jest niewielkie, mieści się na dwóch zaledwie hektarach, całe zamknięte w jakiejś formie nieregularnej, lecz pełnej, o wyraźnie zarysowanych konturach. Poza miasteczkiem, w którąkolwiek zwrócić się stronę, rozciągają się szerokie, nagie pola, lekko sfałdowane falowaniem prawie niedostrzegalnym dzisiejszej nocy, które jednak na wschodzie zdaje się gwałtownie zapadać. To wyschnięty do dziś jeszcze strumień, który jutro wyleje.

Zegarek wskazuje godzinę dziesiątą. Późny wieczór. Lato.

Pod balkonami hotelu przechodzą policjanci. Są już zmęczeni poszukiwaniem. Powłóczą nogami po zabłoconej ulicy. Zbrodnia miała miejsce już dawno, przed wieloma godzinami, mówią o pieskiej pogodzie.

Rodrigo Paestra skrył się na dachach. Maria przypomina sobie, co jej powiedziano.

Ale dachy właśnie rozciągają się przed jej oczyma, puste. Połyskują z lekka u stóp balkonu, na którym znajduje się Maria. Puste.

Czekają na nią w jadalni między porzuconymi w nieładzie stolikami, niepamiętni jej, zatopieni we wzajemnej kontemplacji. Hotel jest wypełniony do ostatniego miejsca. Tylko tu mogą się do syta na siebie napatrzeć.

Znowu słychać gwizdki, tym razem daleko, za placem, w stronie szosy na Madryt. Ale nic się nie dzieje. Policjanci zjawiają się u wylotu ulicy, po lewej, zatrzymują się, ruszają. Gwizdkami usiłują sobie skrócić czas oczekiwania. Powoli przechodzą pod balkonem i nikną w innej ulicy.

Jest parę minut po dziesiątej. Już dawno minęła godzina, kiedy miała dołączyć do nich w jadalni, przybyć, wejść między ich spojrzenia, usiąść, oznajmić im raz jeszcze tę zdumiewającą wiadomość:

Mówiono mi, że Rodrigo Paestra skrył się na dachach miasteczka.

Opuszcza balkon, wchodzi na korytarz i kładzie się koło uśpionej Judyty, swojej Judyty, tej jedynej formy wśród uśpionych w mrocznym korytarzu dzieci, która do niej należy. Przesuwa lekko usta po jej włosach.

Moje życie — mówi.

Dziecko nie budzi się ze snu. Poruszyło się tylko, westchnęło i znowu zapadło w spokojny, głęboki sen.

Takie jest miasto, już ogarnięte snem. Niektórzy mówią jeszcze o Rodrigu Paestrze, którego żonę znaleziono nagą obok Pereza, gdy odpoczywali po miłości. Nagą i martwą. Jej dziewiętnastoletnie ciało spoczywa teraz w merostwie.

Gdyby Maria wstała, zeszła do jadalni, mogłaby jeszcze poprosić o kieliszek wina. Wyobraża sobie smak pierwszego łyku manzanilli w ustach i spokój, jaki rozlałby się od razu po całym jej ciele. Ale nie wstaje.

Tam, za ścianami korytarza, za żółtym chybotliwym ekranem lamp naftowych, widać pewnie rozległą płaszczyznę dachów, pokrytych kotłującymi się, coraz gęściej nadciągającymi chmurami. Niebo jest tuż, tylko ręką sięgnąć, w otwartej ramie balkonu.

Maria wstaje, waha się, czy wracać do jadalni, gdzie tamci tkwią pewnie ciągle w olśnieniu obezwładniającego pożądania, sami wśród porzuconych w nieładzie stolików i snujących się, zmęczonych kelnerów, czekających na ich odejście, a których oni już nie widzą.

Podchodzi znów do balkonu, pali papierosa. Deszcz jeszcze nie wrócił. Opóźnia się. Niebo już spęczniało ulewą, ale trzeba jeszcze czekać, aż lunie. Z tyłu, za Marią, korytarz powoli zapełnia się podróżnymi. Rozmawiają przyciszonymi głosami z powodu uśpionych dzieci. Układają się do snu. Zrazu uciszają się w nadziei, że przyjdzie sen, ale ponieważ nie przychodzi, znowu zaczynają rozmawiać. Zewsząd, a szczególnie z przepełnionych pokoi, dochodzi szmer głosów, przerywany tylko miarowym stąpaniem policjantów po ulicy.

Po każdym ich przejściu rozmowy małżeńskie rozpoczynają się na nowo, senne, ospałe, znudzone w okrążających hotel korytarzach i wszystkich pokojach. Za tymi drzwiami, na materacach i łóżkach, wśród uścisków, do których skłoniło ochłodzone burzą powietrze, toczą się rozmowy o wakacjach, o burzy i o zbrodni Rodriga Paestry.

Przychodzi wreszcie ulewa. W ciągu paru sekund wypełnia ulice. Ziemia jest zbyt jeszcze zeschnięta, by móc wypić naraz wszystką tę wodę. Drzewa na placu uginają się pod wichurą. Maria widzi ich wierzchołki to ukazujące się, to niknące za wysokimi krawędziami dachów, a gdy błyskawice rozświetlają miasto ł okoliczne pola, w ich bladej jasności dostrzega w tej samej chwili mokrą, nieruchomą sylwetkę Rodriga Paestry, uczepioną kurczowo ciemnych cegieł komina.

Ulewa trwa tylko parą minut. Spokój powraca, gdy wiatr słabnie. Niewyraźna jasność pada po długim oczekiwaniu z uspokojonego nieba. I w tym świetle coraz jaśniejszym, o którym jednak wiadomo, że zmierzchnie wraz z pierwszymi oznakami powracającej burzy, Maria widzi niewyraźny cień Rodriga Paestry, jaśniejący, krzyczący, niewyraźny cień Rodriga Paestry.

Policjanci wznawiają poszukiwania. Otóż i oni, wracają wraz z wypogadzającym się niebem. Brodzą po błocie. Maria wychyla się za poręcz balkonu, żeby lepiej ich widzieć. Jeden z nich się śmieje. W całym mieście rozlegają się jednakowe, równomierne gwizdki. To wszystko, żeby skrócić oczekiwanie, które potrwa do rana.

Na północną fasadę hotelu wychodzą jeszcze inne balkony, nie tylko ten, na którym stoi Maria. Są puste, z wyjątkiem jednego, jednego, o piętro wyżej, na prawo od Marii. Są tam chyba od bardzo niedawna. Maria nie zauważyła, jak przechodzili. Cofa się w głąb korytarza, na którym teraz śpią ludzie.

Pewnie po raz pierwszy się całują. Maria gasi papierosa. Na ruchomym, płynącym obłokami niebie odcinają się wyraźnie ich dwie sylwetki. Całując ją Piotr gładzi jej piersi. Pewnie coś do siebie mówią. Ale bardzo cicho. Mówią sobie pierwsze słowa miłości. Niepowstrzymane, niepohamowane wybiegają im na usta pomiędzy dwoma pocałunkami.

Miasto sinieje od błyskawic. Nie można ich przewidzieć, rozbłyskują znienacka, w nierównych odstępach czasu. Kiedy się błyska, ich pocałunki też zdają się sinieć, tak samo jak ich sylwetki, teraz już zlane w jedną, oślepiającą. Czy za ciemną zasłoną nieba całował najpierw jej oczy? Nie wiadomo. Twoje oczy były koloru strachu, twoje oczy były koloru deszczu, w tej chwili, Klaro, twoje oczy, ledwo je widzę, nie mogłem przecież wcześniej tego zauważyć, twoje oczy są pewnie szare.

O krok od tych pocałunków, o parę metrów od nich, Rodrigo Paestra owinięty w brązowy koc oczekuje końca tej piekielnej nocy. O świcie będzie po wszystkim.

Zbliża się nowa fala burzy, która ich rozdzieli i pozbawi Marię ich widoku.

Maria powtarza za Piotrem, jednocześnie z Piotrem gest jego rąk, podnosi ręce ku swoim osamotnionym piersiom, następnie opuszcza je i opiera, niepotrzebne, na poręczy balkonu. Ponieważ wysunęła się może zbyt daleko na balkon wtedy, gdy stanowili jeszcze jedną, oślepiającą sylwetkę, teraz wycofuje się nieznacznie na korytarz, gdzie podmuchy nowego wiatru buszują w szkiełkach lamp naftowych. Nie, nie może na nich nie patrzeć. Widzi ich ciągle. I cienie ich na przeciwległych dachach. Oto wreszcie rozdzielają się ich ciała. Podmuch wiatru uniósł do góry jej spódnicę, błysnęło się, wybuchnęli krótkim śmiechem. Ten sam wiatr, co zadarł jej spódnicę, przewala się teraz przez miasteczko, zaczepiając o krawędzie dachów. Za dwie minuty nadejdzie burza, spadnie na miasto, wyludni ulice i balkony. Pewnie odsunął się teraz od niej, żeby znów mocniej do niej przylgnąć, żeby ją po raz pierwszy odnaleźć w szczęściu spotęgowanym jeszcze wymyśloną torturą oddalenia jej od siebie. Nie wiedzą, jeszcze się nie domyślają, że burza rozdzieli ich na całą noc.

Ale na burzę trzeba jeszcze poczekać. Niecierpliwość oczekiwania wzrasta tak dalece, że oto osiąga szczyt i, osłabła, daje moment wytchnienia. Ręka Piotra błądzi po ciele tamtej kobiety, wszędzie. Druga przyciska ją do piersi. Stało się, na zawsze.

Jest wpół do jedenastej wieczorem. Lato.

Potem jest nieco później. Noc wreszcie zapadła, prawdziwa, ciemna. Ale tej nocy, w tym mieście nie ma miejsca na miłość. Maria opuszcza powieki na oczy pełne tej pewności: nie nasycą swojego wzajemnego pragnienia, miasto jest tak pełne, że szpilki już wcisnąć nie można tej nocy letniej, jak by wymarzonej dla ich miłości. Błyskawice w dalszym ciągu oświetlają brutalnie nagi kształt ich pożądania. Stoją ciągle na balkonie, objęci, nieruchomi, jego ręka spoczęła teraz na jej biodrach, na zawsze tam znieruchomiała, podczas gdy ona, ona, ona, uczepiwszy się kurczowo jego ramion, z ustami na jego ustach, zdaje się go pożerać.

W świetle błyskawic widać jednocześnie jak na dłoni przeciwległy do ich balkonu dach i na jego szczycie, koło komina, otuloną w zbrodniczą opończę sylwetkę Rodriga Paestry.

Wiatr się wzmaga, wpada do otwartych drzwi korytarza i wieje nad uśpionymi dziećmi. Jedna lampa zgasła. Ale nic ich nie budzi. Miasto jest ciemne i śpi. W pokojach zaległa już cisza. Judyta śpi spokojnie.

Zniknęli z balkonu równie niespodziewanie, jak się tam pojawili. Pociągnął ją pewnie nie puszczając — jakżeby mógł ją puścić choć na chwilą? — w mrok uśpionego korytarza. Balkon jest teraz pusty. Maria raz jeszcze patrzy na zegarek. Prawie jedenasta. Pod gwałtowniejszym uderzeniem wiatru, który wciąż się wzmaga, jakieś dziecko — nie, nie Judyta — wydaje cichy, odosobniony okrzyk, przewraca się na drugi bok i znów zasypia.

I przychodzi deszcz. Niesie znów ten sam dziwny zapach, nikły zapach glinianych, rozmokłych uliczek. Na umarły cień Rodriga Paestry, umarły z bólu, umarły z miłości, pada ten sam deszcz co na okoliczne pola.

Gdzie oni mogli znaleźć przytułek w tym hotelu na ten wieczór? Gdzie on jej zdejmie tę lekką spódnicę, dziś wieczór jeszcze? Jaka ona jest piękna. Jaka ty jesteś piękna, Boże, jaka ty piękna. Wraz z pierwszymi kroplami deszczu zniknęły zupełnie ich cienie z balkonu.

Lato w ciepłej ulewie, lato na podwórzach, w łazienkach, w kuchni, lato jest wszędzie, lato stworzone dla ich miłości. Maria przeciąga się, wraca na korytarz, kładzie się koło Judyty, jeszcze raz się przeciąga. Czy już po wszystkim? Czy to już się stało, w innym korytarzu, ciemnym i dusznym nie ma może nikogo — kto je tam wszystkie zna? — w tym korytarzu może, który wychodzi na ich balkon, leżącym dokładnie nad tym tu korytarzem, w tym korytarzu cudownie zapomnianym, pod ścianą, na podłodze, czy to już się stało?

Za parę godzin wzejdzie dzień. Trzeba czekać. Tym razem ulewa trwa dłużej niż poprzednie. Siecze z niesłabnącą siłą. Bije o szklany dach i dudnienie słychać w całym hotelu.

Czekaliśmy na ciebie, Mario — mówi Piotr.

Zjawili się, gdy ucichła ulewa. Widziała leżąc obok Judyty, jak zbliżają się do niej ich dwa cienie, ogromne. Spódnica Klary, szeroko marszczona na biodrach, odsłania kolana. To wiatr wiejący jeszcze po korytarzu. Za krótko. Niewiele mieli czasu od chwili, jak zeszli z balkonu, do momentu, gdy się pojawili przed Marią. Uśmiechają się. Nadzieja była więc płonna. Tego wieczoru w tym hotelu nie znaleźli miejsca na miłość. Trzeba jeszcze czekać. Przez całą noc, do rana.

Widziała, jak jej szukał na podłodze w korytarzu, jak ją minął prawie i zatrzymał się przy jej postaci, ostatniej, przed czarną przepaścią klatki schodowej wiodącej do jadalni. Klara szła za nim.

Piotr uśmiecha się. Podnosi wzrok i odkrywa nagle otwarte drzwi na balkon w głębi tego korytarza.

Co za pogoda — mówi.

Odegnał od siebie to odkrycie w. momencie, gdy go dokonał. Czyżby się przestraszył?

I tak będzie lało całą noc — mówi. — Wypogodzi się dopiero o świcie.

Poznałaby to po samym jego głosie zmienionym, nie swoim, rozdygotanym z pożądania tej kobiety.

Teraz z kolei Klara uśmiecha się do Judyty, do drobnej, kruchej postaci dziecka, spowitej w brązowy koc. Na jej włosach lśnią jeszcze krople deszczu z balkonu. Żółte światło lampy naftowej oświetla jej oczy. Niebieskie kamienie twych oczu. Zjem ci te twoje oczy, mówił, te twoje oczy. Młodość piersi rysuje się wyraźnie pod białym sweterkiem. Spojrzenie niebieskich oczu jest z lekka nieprzytomne, sparaliżowane jak by niedopełnieniem, spełnieniem niedopełnienia. Spojrzenie to porzuciło Judytę i spoczęło z powrotem na Piotrze.

I znów obrócił się ku otwartym drzwiom na balkon.

Szczęście, naprawdę.

Na ulicy biegnącej wzdłuż hotelu rozlega się nagle gwizdek. Czy już po wszystkim? Drugiego nie słychać. Nasłuchują we troje. Nie. Znów tylko dla skrócenia czasu. Kroki ociężałe od gliniastego błota kierują się na północ. Nie mówią o nich.

Nie będzie jej tak za zimno? — pyta Klara. Maria przesuwa ręką po czole Judyty.

Chyba nie. Nie jest przecież chłodno. Właśnie przyjemnie.

Po samych piersiach Klary Maria by to poznała, domyśliłaby się, że się kochają. Ułożą się teraz tutaj, obok niej, osobno każde, choć wzajemne pożądanie pcha ich ku sobie, choć są nim rozdarci. I uśmiechają się oboje, tak samo winni, wystraszeni i szczęśliwi.

Czekaliśmy na ciebie — powtarza Piotr.

Nawet Klara podniosła oczy. Teraz powoli je opuszcza i zostaje tylko na jej twarzy cień dalekiego uśmiechu, którego nic zetrzeć nie może. Po samym spuszczeniu oczu i po tym uśmiechu Maria by to poznała. Co za triumf. Co za triumf kryją te powieki. Musieli szukać, szukać dla siebie miejsca po całym hotelu. Nie znaleźli. Musieli zrezygnować. Maria na nas czeka, powiedział Piotr. Jaka wspaniała czeka ich przyszłość teraz, w najbliższych dniach.

Ręce Piotra zwisają bezwładnie wzdłuż bioder. Od ośmiu lat te ręce pieszczą jej ciało. Teraz Klara ochoczo wkracza w nieszczęście tryskające z tych rąk jak z krynicy.

Ja się kładę — oznajmia Klara.

Bierze koc położony na stoliku przez służbę hotelową. Otula się weń, ciągle uśmiechnięta, i kładzie się pod lampą naftową, wydając lekkie westchnienie. Piotr się nie rusza.

Już śpię — mówi Klara.

Piotr z kolei bierze koc, rozkłada go i wyciąga się obok Marii, po drugiej stronie korytarza.

Czy Rodrigo Paestra jeszcze tam jest na dachu, o dwadzieścia metrów od nich trojga? Tak. Policjanci wciąż krążą po ulicach. Klara jeszcze wzdycha.

Piotr zapalił papierosa. W korytarzu, pachnącym deszczem i Klarą, słychać równomierne oddechy śpiących.

Jak przyjemnie — mówi cichutko Piotr.

Mija dłuższa chwila. Właściwie Maria powinna powiedzieć o tym Piotrowi: „Wiesz, to zupełnie niesłychane, ale Rodrigo Paestra naprawdę ukrył się na dachach. Siedzi tu, naprzeciwko, i o świtaniu go złapią".

Ale nic nie mówi.

Nie spała. Podmuch wiatru zgasił ostatnią lampę. W otwartych drzwiach balkonu, na końcu korytarza znów błyska. Maria podnosi się na łokciu, ale stąd nie można dojrzeć dachów.

I milknie. Maria wie, że Piotr modli się, aby Klara wreszcie zasnęła. Zgasił papierosa, oparł się nieruchomo o ścianę. Ale Klara jeszcze się odzywa.

Ziewnęła. Piotr i Maria czekają, aż zapadnie w sen. Na dworze ciągle pada. Czy można umrzeć z tego, że całe niebo spada ulewą na głowę? Jeśli w dodatku pragnie się śmierci? Marii się wydaje, iż przypomina sobie ciemną, martwą sylwetkę Rodriga Paestry, uczepioną komina na dachu.

Tym razem też mówili szeptem. Nasłuchują. Tak, teraz to Klara już chyba śpi.

Która godzina? — pyta Maria.

Wraz z końcem ulewy powracają uparte kroki policjantów, które Rodrigo Paestra musi też słyszeć z dachu. Piotr patrzy na zegarek przyświecając sobie papierosem, którego właśnie zapalił.

Dwadzieścia po jedenastej. Chcesz papie rosa?

Chce.

Jak by się już robiło jaśniej — mówi Piotr. — Może się wreszcie wypogodzi? Masz.

Podaje jej papierosa. Unoszą się na łokciach, Piotr jej podaje ogień, po czym znów się wyciągają. W końcu korytarza Maria dostrzega granatowy ekran balkonu.

Napiłabym się manzanilli. Ale już za późno. Piotr zwleka z odpowiedzią. Jeszcze jedna fala deszczu, już bardzo słaba, ostatnia, zrasza Rodriga Paestrę. Na ulicy ktoś podśpiewuje, ktoś się śmieje. To jeszcze policjanci. Ale na korytarzu panuje zupełna cisza.

Zapach ziemi wstaje z mokrych uliczek miasteczka, odurzający, zapach łez zmieszany z innym jeszcze zapachem zmoczonych, dojrzałych kłosów zboża. Czy mu o tym powie: „Słuchaj, Piotr, to idiotyczne, ale Rodrigo Paestra siedzi tu na dachu. Tu. Tu. I o świcie go złapią".

Nic nie mówi. To on się odzywa.

Gdyby Piotr wyciągnął rękę, dotknąłby jej włosów. Mówił o Weronie. O tym, jak się przez całą noc kochali w łazience hotelu w Weronie. Też była burza i lato, i hotel zapchany do ostatniego miejsca. „Chodź, Mario." Zdumiewał się. „Kiedy, powiedz, kiedy będę miał wreszcie dość ciebie?"

Daj mi jeszcze papierosa — mówi Maria. Podaje jej papierosa. Tym razem nie uniosła się na łokciu.

Jeśli wspomniałem Weronę, to dlatego że musiałem.

Ciężki zapach błota i zboża wdziera się na korytarz przez otwarty balkon. Cały hotel nurza się w tym zapachu, hotel i miasteczko, i Rodrigo Paestra, i jego umarli, i nawet niewyczerpane, ale jakżeż żałosne wspomnienie tej nocy miłości w Weronie.

Klara śpi twardo. Ale w tym śnie odwraca się gwałtownie i jęczy cicho pod wrażeniem zapachu uśpionego miasta i tego wydarzenia sprzed paru godzin: rąk Piotra na swoim ciele, Piotr słyszy głuchy jęk Klary. Ale to trwa niedługo. Klara się uspokaja. I Maria leżąca obok Piotra słyszy już tylko regularny rytm oddechów dziecięcych, przerywany krokami policjantów, coraz częstszymi, w miarę jak zbliża się dzień.

Bierze papieros z rąk Piotra. Ręka jej trochę drży. Piotr czeka, aż się z powrotem ułoży, żeby ją zapytać.

Co chciałaś mi powiedzieć, Mario? Piotr długo czeka na odpowiedź, która nie przychodzi. Nie nalega. Palą oboje w milczeniu, leżąc na wznak, bo biodra są obolałe od twardej posadzki. Trzeba tak się ułożyć, żeby jak najmniej bolało. Nie można odsunąć koca Judyty, przykrywającego nogi, nie obnażając się w jakimś sensie przed Piotrem. Można tylko przymykać oczy pomiędzy każdym zaciągnięciem się, później znów je otwierać, nie ruszać się, milczeć.

Piotr prędzej od niej pali. Skończył już i gasi papierosa o posadzkę, na tej niewielkiej przestrzeni, jaka go jeszcze dzieli od Marii, pośrodku korytarza, pomiędzy uśpionymi ciałami. Ulewy teraz powracają na króciutko, na czas jednego westchnienia Klary.

Mario, wiesz, kocham ciebie.

Papieros Marii też się skończył, gasi go, jak przedtem Piotr, na wolnym kawałku posadzki.

O, wiem — mówi.

Co się dzieje? Co się przygotowuje? Czyżby był to już rzeczywiście koniec burzy? Gdy przychodzą kolejne ulewy, to jak by wodę wylewano wiadrami na szklany dach i wysokie dachy miasteczka. Szumi to jak prysznic, ale zaledwie parę sekund. Trzeba było zasnąć przed tą fazą burzy. Przygotować się do spędzenia bezsennej nocy przed tą chwilą.

Nie ruszyła się z miejsca. Na ulicy gwizdki zdają się zwiastować świt, coraz bliższy. Już się prawie nie błyska, tylko gdzieś daleko i słabo. Klara jęczy jeszcze w swoim śnie na myśl o rękach Piotra zaciśniętych na jej odkrytych biodrach. Ale przyzwyczaili się do tych jęków, jak do lekko chrapliwych oddechów dzieci. I zapach deszczu tłumi osobliwość jej pożądania, zwraca ją powszechnemu pożądaniu, które tej nocy ogarnęło miasteczko.

Maria unosi się z lekka, obraca ku Piotrowi, zatrzymuje w ruchu i patrzy na niego.

To zupełnie głupie, słuchaj, ale ja widziałam Rodriga Paestrę. Siedzi tu, na dachu.

Piotr śpi. Zapadł w sen gwałtownie jak dziecko. Maria przypomina sobie, że zawsze z nim tak było.

Śpi. To ostateczne potwierdzenie przyprawia ją o uśmiech. Czyż nie była tego pewna.

Podnosi się, siada. Piotr się nie rusza. Maria wstaje, przesuwa się obok jego uśpionego ciała, wyzwolonego, samotnego ciała.

Gdy wychodzi na balkon, patrzy na zegarek, który miała cały czas na ręce. Wpół do pierwszej. Za trzy godziny, bo nie później o tej porze roku, będzie świtało. Rodrigo Paestra w tej samej śmiertelnej pozie, w jakiej zobaczyła go po raz pierwszy, czeka, aż o świcie go zabiją.


IV


Nad miastem niebo się podniosło, ale tam daleko szoruje jeszcze po stojącym w polu zbożu. Lecz to już koniec. Błyskawice są coraz rzadsze i coraz słabsze. Coraz słabsze też grzmoty. Za dwie i pół godziny zacznie świtać, niezależnie od pogody. Niedobry to będzie świt, zaciągnięty mgłami, niedobry świt dla Rodriga Paestry. Teraz wszyscy już śpią w hotelu i w mieście, poza nią jedną, Marią, i Rodrigiem Paestrą.

Ucichły gwizdki policjantów. Patrolują wokół miasteczka, strzegąc wszystkich jego ujść i oczekując na świtanie, które odda im w łapy Rodriga Paestrę. Za dwie i pół godziny.

Może jednak Maria położy się i zaśnie. Tak jej się chce pić. Może to ponad jej siły czekać świtu. Już nadszedł ten moment nocy, kiedy każda godzina potęguje zmęczenie dnia następnego, o którym niestety wiadomo, że nadejść musi. Lecz sama myśl o jego nadejściu odbiera ochotę do życia. Jutro ich miłość jeszcze okrzepnie i wzrośnie. Trzeba czekać.

Maria nie schodzi z balkonu, nawet gdy ostatni deszcz ostatni raz zrasza miasteczko. Lekki to deszcz i całkiem letni.

Pada na stromy, przeciwległy dach. Na jego szczycie, koło kwadratowego komina, na wąskiej grani dzielącej obie strony dachu, ciemna plama nie drgnąła od wpół do jedenastej, od chwili gdy Maria pierwszy raz ją zobaczyła w świetle błyskawicy. Opatulona jest w coś czarnego. Deszcz na nią pada tak samo jak na dach. Potem przestaje. A ciemna plama wciąż jest. Zlewa się tak doskonale z kształtem komina, że można zwątpić wpatrując się w nią dłużej, czy to rzeczywiście człowiek. Kto wie, może to beton, obmurowanie komina, sczerniałe z czasem od deszczu. Ale wystarczy, żeby nikła błyskawica rozświetliła niebo: nie ma wątpliwości, to człowiek.

Co za pogoda — mówi Maria. Powiedziała to na głos, jak by mówiła do Piotra. Po czym czeka.

Plama nie drgnęła. Jakie to byłoby szczęście, żeby to był właśnie on. Policjanci przechodzą ulicą zmęczeni, w milczeniu, człapiąc butami. Przeszli.

Tym razem Maria woła.

Rodrigo Paestra!

Sama myśl o tym, że mógłby odpowiedzieć, ruszyć się, porzucić ten swój nieludzki kształt, rozpiera serce radością.

Hej! — woła Maria. Wyciąga rękę w kierunku dachu.

Nic nie drgnęło. Senność opuszcza powoli Marię. Pozostaje tylko pragnienie alkoholu. Przypomina sobie, w samochodzie jest jeszcze butelka koniaku. Przed chwilą, gdy mówiła o tym Piotrowi, pragnienie było jeszcze znośne, właściwie ledwie wyczuwalne, teraz staje się gwałtowne. Ogląda się, patrzy na korytarz, za korytarz, może jeszcze świeci się w jadalni, może jeszcze dostanie coś do picia. Nie. Gdyby poprosiła Piotra, on by to zrobił. Dzisiaj na pewno by to zrobił, obudziłby jakiegoś kelnera. Ale ona tego nie zrobi, nie będzie budzić Piotra. „Wiesz, Mario, kocham ciebie." Śpi teraz obok Klary, bo Maria sobie poszła. Niech więc śpi obok Klary. Niech śpi, niech śpi. Gdyby to był Rodrigo Paestra, właśnie tej nocy, co za szczęście dla Marii. Pozwoliłoby to oderwać trochę myśli od tej przykrości. Z Klarą.

Hej tam! — woła Maria jeszcze raz. Trzeba czekać. Skąd to przypuszczenie, że ta czarna plama to mógłby być człowiek? To się zdarza raz jeden, w całym życiu, że to akurat jest człowiek, ten człowiek. Ale się zdarza. Dlaczego nie miałoby się zdarzyć dzisiaj?

Hej! — woła raz jeszcze Maria.

Oto policjanci powolnymi, zmęczonymi krokami zbliżają się do świtu. Maria milknie. Czyżby to był Rodrigo Paestra? Mniej na to szans niż na miłość, ale jakieś szansę są. Nie jest zupełnie wykluczone, że to on. Skoro to ona, Maria. Nie jest zupełnie wykluczone, że właśnie na nią, na Marię, się natknął i właśnie tego wieczoru. Dowód ma tu, przed oczyma. Dowód nęcący. Maria wymyśliła sobie, że to jest właśnie Rodrigo Paestra. Nikt inny o tym nie wie, tylko ona, oddalona o jedenaście metrów od tego człowieka, którego szuka całe miasto, tego mordercy czasu burzy, tego skarbca, tego pomnika boleści.

Deszcz, znużony, niechętny, znów pada na niego. I na inne dachy, na zboża, ulice. Plama nie drgnęła. Czeka na świt, na śmierć o świcie nowego dnia. O świcie dachy powoli zaczną się rozwidniać. Gdy burza porzuci te łany zbóż i tę okolicę, niebo już będzie różowe.

Rodrigo Paestra, Rodrigo Paestra! — woła Maria.

Czy więc chce umrzeć? Oto policjanci. Szanując sen mieszkańców miasta, krążą po ulicach bez słowa, bez nawoływań, pewni swego. Skręcili w ciemne uliczki, na prawo, kroki ich nikną bez echa. Maria woła trochę głośniej.

Rodrigo Paestra, niech pan odpowie. Niech pan mi odpowie.

Wychyliła się za żelazną poręcz balkonu. Poręcz pulsuje. To serce Marii. Nie odpowiedział. Nadzieja słabnie, staje się mikroskopijna i niknie zupełnie. O świcie Maria dowie się na pewno, czy to jednak był on. Ale wtedy już będzie za późno.

Rodrigo Paestra, błagam pana, niech się pan odezwie.

To nie on? Nic pewnego. To jedno jest pewne, że Maria chce, aby to był on.

Ktoś kaszlnął w korytarzu. Ktoś się poruszył. Piotr. No tak, Piotr.

W ciągu dwóch najbliższych dni Piotr i Klara połączą się wreszcie. Poświęcą się oboje trudowi przygotowań. Znajdą gdzieś na to sposób i miejsce. To, co nastąpi później, jest jeszcze nieznane, niemożliwe do przewidzenia, otchłań trwania. Trwania niewiadomego jeszcze ani im dwojgu, ani Marii, ale które już, poprzez idące przez ten kraj burze, istnieje. Madryt wyznaczy jego początek. Jutro.

Jakimi słowami do niego przemówić? Jakimi?

Rodrigo Paestra, może mi pan zaufać. Już pierwsza. Nad ranem. Za dwie godziny, jeśli nic innego się nie stanie, tylko czas będzie płynąć do świtania, za dwie godziny Rodrigo Paestra znajdzie się w potrzasku.

Maria, wychylona przez poręcz balkonu, przygląda się temu człowiekowi. Niebo nad nim jest czyste. Teraz deszcz powinien ustać, musi ustać. Jakieś niebieskości, jakieś księżyce ukazują się — tak by się zdawało — na obszernym, lekkim nieboskłonie. Koło komina nic się nie rusza, nic. Spadły deszcz spływa szemrząc po ciemnej plamie, tak samo jak spływa po dachach. A w Marii wszystko się pali ogniem. Nie podda się o świcie. To pewne. Będzie czekał na tym ostatnim miejscu, aż zestrzelą go o świcie celni policjanci.

Maria, wychylona cała za balkon, zaczyna nucić. Cichutko. Melodię z tego lata, melodię, którą powinien znać, w której takt musiał tańczyć z żoną na zabawach.

Maria przestaje śpiewać. Czeka. Wypogodziło się zupełnie. Burza się oddaliła. Świt będzie piękny. Różowy. Rodrigo Paestra nie chce żyć. Piosenka nie zmieniła w niczym jego kształtu. Tego kształtu, który stał się coraz mniej podobny do czegokolwiek innego poza nim. Kształtu miękkiego, długiego, takiego, jaki musi mieć człowiek, z drobną głową na końcu, tą nagłą krągłością wyrosłą z masy całego ciała. Człowiek.

Maria skarży się długo w pustą noc. To chyba sen. Kształt nie poruszył się wcale. To chyba sen, że się nie poruszył, skoro to na pewno Rodrigo Paestra. Maria użala się na swój los wobec niego.

Miasto staje się abstrakcyjne jak więzienie. Zboże już nie pachnie. Zbyt wiele napadało. Zbyt już późno. Nie może przecież mówić mu o nocy. No to o czym, o czym?

Błagam, ach, błagam pana, Rodrigo Paestra.

Wydałaby go za łyk koniaku, po który przecież nie schodzi. Ale może można jeszcze coś zrobić, Rodrigo Paestra. Rodrigo Paestra, za dwie godziny wstanie dzień.

Mówi teraz słowa, które już nic nie znaczą. Jak trudno do niego dotrzeć. Woła go jeszcze, przyzywa tę zwierzęcość bólu.

Hej tam, hej tam!

Bez końca, ale ciepło, serdecznie, jak do zwierzęcia. Coraz głośniej. Zamknęła za sobą drzwi na balkon. Ktoś tam chrząknął, coś mruknął przez sen, potem zasnął.

Wracają policjanci. Oto i oni. Ci pewnie świeżo dołączyli, nie są jeszcze zmęczeni, rozmawiają. Rozmawiają głośniej niż poprzedni. Posiłki na ranne polowanie na człowieka. Spodziewano się w hotelu ich przybycia. Mówią o pogodzie. Maria widzi ich, wychylona przez poręcz balkonu. Jeden z nich podnosi oczy, patrzy na niebo, nie widzi Marii i mówi, że burza już się chyba zupełnie przesiliła. Daleko, na placu, zabłysło światło. Ciężarówka, która przywiozła posiłki? Czy jakiś bar, na powrót otwarty z powodu zbrodni w miasteczku, po to by policjanci mieli gdzie wypić i posilić się przed porannym obstawieniem miasta? W hotelu mówiono o trzydziestu policjantach, którzy mieli wzmocnić miejscowy posterunek. Krople deszczu wolno spływają z mokrych włosów Marii, zlanej całej potem. Patrol przeszedł.

Hej tam, no! — woła Maria, jak by na zwierzę.

Księżyc chowa się za chmurę, ale deszcz nie będzie już padać.

Nie odpowiedział. Jest kwadrans po pierwszej. Nie może go teraz dostrzec, póki chmura przesuwa się po niebie. Ale niebo wkrótce się odkrywa. Nie padało. Ukazuje się jego sylwetka koło komina, nieruchoma, niewzruszona, jak by tu miała stać przez wieki.

Głupi pan jest! — krzyczy Maria.

Nikt nie przebudził się w mieście. Nic się nie stało. Ciemny kształt pozostał niewzruszony, opatulony w swą głupotę. W hotelu nikt się nie ruszył. Ale w oknie domu sąsiadującego z hotelem zapaliło się światło. Maria cofa się. Trzeba czekać. Okno gaśnie. Nie można krzyczeć. Krzyk rozległ się w hotelu, więc to jakiś turysta. Ludzie zatem przewracają się na drugi bok i śpią dalej. Wraca śmiertelna cisza. W tej ciszy Maria dalej miota wyzwiska.

Idiota, idiota — mówi tym razem cicho, ostrożna.

Znów idzie patrol. Maria milknie. Przeszedł. Mówili o swoich rodzinach, zarobkach. Gdyby Maria miała przy sobie broń, strzeliłaby do tej ciemnej plamy koło komina. Żeby już raz było po wszystkim. Bluzka Marii klei się do ramion, mokra od deszczu, który nie chce schnąć. Trzeba czekać na świt i na śmierć Rodriga Paestry.

Już nie woła. On wie, że już nie zawoła. Znów otworzyła drzwi na korytarz. Widzi ich śpiących w okrutnym rozłączeniu. Patrzy na nich długo. Jeszcze się ta miłość nie ziściła. Jakiej na to trzeba cierpliwości, jakiej cierpliwości. Nie schodzi z balkonu. Rodrigo Paestra wie, że ona tu jest, że tu stoi. On jeszcze oddycha, jeszcze trwa w tej nocy dobiegającej już końca. Tu, na swoim miejscu, o parę kroków od niej.

Zdarzył się cud klimatyczny, jak to często bywa w lecie. Najpierw widnokrąg oczyścił się z chmur, później, powoli, całe niebo. Burza się gdzieś rozwiała. W ogóle jej nie ma. Są za to gwiazdy niezliczone w przedświtnym niebie. Jak to długo trwa. Widok gwiazd przyprawia o łzy.

Maria już nie woła. Już go nie lży. Odkąd mu nawymyślała, już nie woła. Ale stoi na tym balkonie, z oczyma utkwionymi w niego, w ten kształt, który jest już tylko zwierzęcą głupotą przerażenia. I, w gruncie rzeczy, taki w tym podobny do jej własnego kształtu.

Mija kwadrans, skracający o tyleż czas oczekiwania na zielony świt, który zacznie fermentować wśród wysokich zbóż, by zamieść wreszcie triumfalną miotłą blasku ten dach z naprzeciwka i odsłonić skulonego ze strachu Rodriga Paestrę oczom innych ludzi. Nie, Maria już nie woła. Chwila dojrzewa, gaśnie i schodzi do grobu. Maria już nie zawoła. Nigdy.

Noc mija spieszniej, nie zatrzymując się na spokojnych, sennych przystankach przedświtu. Żadne zdarzenie nie mąci jej biegu. Tylko gorzkie trwanie klaski znaczy jej upływ. Maria zdaje sobie z tego sprawą.

Pozostaje jedna, ostatnia szansa. Że on, poprzez swą ciemną opończą, zobaczy, że Maria tu jeszcze jest, że nie opuściła posterunku, że czeka. I że, powodowany wdzięcznością, zdobędzie się jednak na jakiś gest, skinięcie dłonią. Przypomni sobie o tym, że noc upływa, podczas gdy ona stoi i czeka na tym balkonie i czekać tam będzie może do świtu. Jedna, jedyna szansa, że może przez nią, dzięki niej, wyrwie się na chwilę ze swojej prostracji, przypomni sobie o tym, jak zachowuje się człowiek w wojnie, ucieczce, nienawiści. Pomyśli, co zwiastuje tego ranka różowy świt nad jego krajem. Wspomni o wspólnych wszystkim ludziom racjach istnienia, nawet wtedy gdy nie ma już żadnych.

Teraz jasnoniebieskie światło pada z nieba. Jest niemożliwością, by mógł nie dostrzec na balkonie hotelu sylwetki tej kobiety wyciągniętej ku niemu, podanej ku niemu, jak żadna inna nigdy. Nawet jeśli postanowił umrzeć. Nawet jeśli postanowił obrać sobie ten los szczególny, w tej chwili jeszcze może, powinien jej odpowiedzieć.

Znów patrol policji. Przeszedł. I cisza. Za plecami Marii jasność nieba wzmaga się tak dalece, że widać już' wyraźnie korytarz, gdzie śpią, osobno, Piotr i Klara. Niewysłowiona bariera snu dzieli ich jeszcze na parę godzin. Jutro w hotelu, w Madrycie posiądą się z impetem, z zapamiętaniem, z szaleństwem. Ach, Klaro. Ty.

Gdy odwróciła się, czyżby się przestraszył, że już jej więcej nie zobaczy?

Coś wynurzyło się z czarnej opończy. Jakaś biała plama. Twarz czy ręka?

To jednak był Rodrigo Paestra.

Patrzą na siebie. To twarz.

Niebo zupełnie przetarło się z chmur. Stoją twarzą w twarz i patrzą na siebie.

Dołem, ulicą, rozgadany, rozbawiony zbliżaniem się porannej egzekucji, przechodzi ront.

Maria nie posiada się ze szczęścia. Zhardzieli nagle. Mimo że policjanci przechodzą ulicą, nie spuścili z siebie wzroku ani na chwilę. Wybuchło wreszcie całe to oczekiwanie, wyzwolone. Wybuchło ze wszystkich stron nieba, ze wszystkich ulic i uliczek, i z tamtych dwojga, uśpionych. Już po samym niebie Maria by poznała, że to Rodrigo Paestra. Za dziesięć druga. Na półtorej godziny przed śmiercią Rodrigo Paestra zgodził się na nią spojrzeć.

Maria podnosi rękę gestem przywitania. Czeka. Ręka, powolna, jakże powolna, wychyla się z opończy i daje jej znak. Po czym obydwie ręce opadają.

Rozległy horyzont jest do czysta wymyty burzą. Przecina łany zbóż jak brzytwą. Wstaje ciepły wiatr i zaczyna suszyć ulice. Jest tak pięknie, jak by już był dzień, świetliście. Chociaż noc w pełni. Może jeszcze znajdzie się jakiś sposób, jakieś wyjście? Może.

Maria, pełna spokoju, jeszcze raz podnosi do góry rękę. On jeszcze raz wyciąga swoją. Jakie to cudowne. Podniosła rękę, aby mu powiedzieć, że ma czekać. Niech pan poczeka, mówiła ta ręka. Zrozumiał? Zrozumiał. Cała jego głowa wychyliła się z czarnej opończy, biała jak pastylka miętowa. Znajdują się o jedenaście metrów jedno od drugiego. Czy Rodrigo Paestra zrozumiał, że ma do czynienia z przyjacielem? Zrozumiał. Niech pan poczeka, Rodrigo Paestra, niech pan poczeka. Niech pan jeszcze poczeka, ja zejdę, podejdę do pana. Kto wie, Rodrigo Paestra?

Nadchodzi patrol. Tym razem Maria cofa się na korytarz. Tamta głowa także usłyszała zbliżające się kroki i schowała się pod koc. Ale z dołu nic nie mogą zobaczyć. Zresztą, nie przyszłoby im to do głowy. Znów mówili o swojej robocie, o mizernych poborach, o nie bezpieczeństwie tego zawodu. Jak poprzedni patrol. Trzeba czekać. Przeszli.

Teraz ta głowa sama, nie wołana, wychyla się i szuka wzrokiem na przeciwległym balkonie tej kobiety, która tam czeka. Kobieta znów daje znak dłonią, że musi na nią zaczekać. Skinięcie głowy. Tak, zrozumiał, że ma czekać, że ona schodzi, idzie do niego.

W korytarzu wszyscy śpią. Maria zdejmuje pantofle, by cicho prześliznąć się pomiędzy śpiącymi. Judyta śpi głęboko, spokojnie, na wznak, z rozrzuconymi ramionami. Koło niej Klara, śpi. I Piotr. O krok od Klary i jej pożądania, nieświadom go w tej chwili. Klara, ów pyszny owoc powolnej degradacji ich miłości.

Maria przeszła przez korytarz trzymając w ręku pantofle. Poprzez szklany dach jadalni światłość nocy oblewa stoły, serwety i krzesła. Nie ze wszystkich stołów zdążono zebrać. Na ławach pod ścianami śpią kelnerzy: odstąpili swoje pokoje gościom. Cały personel pogrążony jest jeszcze w głębokim śnie.

Maria przemyka się przez ich sen. Lato w pełni. Personel jest przemęczony. Drzwi na podwórze zostały pewnie otwarte. To było morderstwo w afekcie, zbrodnia przypadkowa, po cóż więc zamykać drzwi? Na prawo znajduje się portiernia hotelowa, gdzie Klara i Piotr wczoraj wieczorem znaleźli się wreszcie przez dłuższą chwilę sami, bez niej. Portiernia pogrążona jest w cieniu. Maria patrzy przez szybkę w drzwiach. Chyba nikt tam nie śpi. Jeśli Maria chce tędy wyjść, musi przejść przez mały, oszklony korytarzyk przylegający do portierni.

Drzwi tego korytarzyka są zamknięte.

Maria raz jeszcze próbuje. Pot wystąpił jej małymi kropelkami na czoło. Drzwi są zamknięte. Na ulicę nie ma innego wyjścia niż schody prowadzące z tego korytarzyka. Pozostają wyjścia kuchenne.

Maria raz jeszcze przechodzi przez jadalnię. W głębi znajduje się kilkoro drzwi. Jedne z nich są otwarte. Prowadzą do kuchni. Najpierw jest kredens, potem olbrzymia, wydłużona kuchnia. Panuje w niej potworny bałagan. Widoczny, bo wielka szklana ściana przepuszcza jeszcze więcej światła niż szklany dach w jadalni. Czyżby już świtało? To niemożliwe. Maria patrzy na podwórze. Nie, to świeci się latarnia, pod którą na noc ustawiły się samochody. W kuchni panuje jeszcze ciepły odór wystygłych pieców, ciężki, przyprawiający o mdłości.

Pośrodku kuchni, prawie u samego wyjścia, na rozstawionym łóżku polowym, śpi jakiś chłopak.

Drzwi w głębi, w kącie pomiędzy oszkloną ścianą a szafą, pozostały cudem otwarte. Maria otwiera je szerzej. Chłopak przewraca się na drugi bok, coś mamrocze. Potem milknie, gdy Maria otwiera drzwi. Wychodzą one na kręte schodki. Czy Rodrigo Paestra wytrwał jeszcze w tej nadziei, jaką mu zaszczepiła? Schody są drewniane. Skrzypią strasznie pod nogami Marii. Gorąco tu jak w dzień. Włosy lepią się od potu. Dwa piętra w dół. Dwa piętra w całkowitej ciemności.

Oszklone drzwi też są otwarte. Wychodzą na garaże, na wewnętrzne podwórze hotelu. O tym Maria nie pomyślała. Tu musi być jakiś stróż. Ale nie mógł słyszeć przedtem jej wołania, daleko stąd na ulicę. Albo też nie ma nikogo. I wtedy brama wjazdowa zamknięta jest z pewnością na klucz. Maria patrzy na zegarek. Pięć po drugiej. To Piotr wprowadzał samochód do garażu. Maria nie wie, gdzie go postawił. Wychodzi na jasne, piaszczyste podwórze. W głębi, pod hangarem, w cieniu, stoją samochody.

Maria zatrzymała się przy drzwiach. Zamyka je. Przy zamykaniu drzwi wydają cienki pisk, którego chyba nikt nie słyszał. Nikt? Trzeba odczekać. Nie, zdaje się, że naprawdę nikt nie słyszał piśnięcia drzwi.

Pomiędzy drzwiami a hangarem, gdzie garażują samochody, podwórze jest puste. Trzeba przebyć tę przestrzeń. Wąski rąbek księżyca oświetla podwórze, rysując na jego środku wyraźny cień dachu. Dachu ostatniego w tym miasteczku domu, przed szeroką płaszczyzną pól. Tak, światło oblewające kuchnię pochodziło z latarni zawieszonej na dachu hangaru, która kolebie się trochę na lekkim wietrze. Auta błyszczą niklami. Ktoś tu musi ich pilnować. Gdzie?

W momencie gdy Maria decyduje się przejść przez podwórze, ulicą, po drugiej stronie zamkniętej bramy, przechodzi patrol policji. Wyszli z tamtej ulicy, gdzie na dachach ukrył się Rodrigo Paestra. Maria poznaje ich miękki krok na zabłoconej ulicy: ostatniej ulicy w miasteczku. Ciągle rozmawiają. Patrzy na zegarek. I stwierdza, że upłynęło trzynaście minut od momentu, gdy opuściła balkon, to znaczy od ostatniego rontu. Przed oszklonymi drzwiami włożyła na nogi pantofle. Przechodzi przez podwórze. Dochodzi do hangaru. Patrol tymczasem się oddalił.

Najlepiej chyba ostentacyjnie hałasować. Oto ich czarny Austin. Maria otwiera drzwiczki. Potem czeka. Z samochodu unosi się znajomy zapach: zapach Klary. Maria z siłą zatrzaskuje drzwi.

Ktoś kaszle w głębi hangaru. Potem pyta kto tam. Maria znów otwiera drzwi samochodu, pozostawia je otwarte i idzie w kierunku głosu.

Stróż nie ruszył się z miejsca. Uniósł się tylko trochę na leżaku opartym o ścianę w najbardziej oddalonym od bramy kącie hangaru.

Mieszkam tu w hotelu — mówi Maria. — Szukałam naszego czarnego Austina.

Wyciąga papierosy z kieszeni spódnicy, częstuje go, zapala zapałkę. To mężczyzna lat około trzydziestu. Bierze papieros niespiesznym ruchem. Chyba spał. Przykryty jest takim samym kocem jak Rodrigo Paestra, brązowym.

Już państwo wyjeżdżacie do Madrytu? Nie kryje zdziwienia. Maria pokazuje na niebo.

Nie — mówi. — Ale tak się wypogodziło. Nie mogę spać na korytarzu. Pojadę sobie na małą przejażdżkę.

Mężczyzna podnosi się, wstaje. Maria uśmiecha się do niego. Są jeszcze mężczyźni, którzy zwracają na nią uwagę. Palą oboje i przyglądają się sobie w świetle żarzących się papierosów.

Obudziłam pana, przepraszam. Ale chodzi o bramę.

Nic nie szkodzi. Nie jest zamknięta na klucz. Latem tak zawsze.

Wstrząsa się lekko. Mówi o pogodzie, o tym, że co noc robi się chłodniej o tej samej mniej więcej godzinie.

Niech pan sobie śpi — mówi Maria. — Sama zamknę bramę.

Wyciąga się na leżaku, jeszcze na nią patrzy. I nabiera jakby odwagi, podczas gdy ona się oddala.

Co tak sama pani jedzie na tę przejażdżkę? Mogę z panią pojechać, jak pani chce. Jeśli to za długo nie potrwa.

Śmieje się.

Maria też się śmieje. Słyszy swój śmiech dudniący na pustym podwórzu. Mężczyzna nie nalega.

Maria nie spieszy się. Powoli naciąga i przymocowuje budę.

Mężczyzna to słyszy. Woła cicho, już sennym głosem:

Wsiada do samochodu, wycofuje się tyłem i podjeżdża ze zgaszonymi światłami pod samą bramę. Staje. Trzeba poczekać, aż przejdzie następny patrol, za dwie minuty. Jest na tyle jasno, że widać dokładnie tarczę zegarka.

Patrol. Zatrzymuje się pod bramą, milknie, rusza dalej. Jacyś turyści — musieli sobie pomyśleć — wyjeżdżający nocą do Madrytu, żeby nie jechać w spiekocie dnia.

Gdy Maria otworzyła bramę, zniknęli już za rogiem. Trzeba jeszcze wysiąść z samochodu, ale tym razem bardzo szybko. Maria wysiada, zamyka bramę. Ciągle te wilgotne od potu włosy. Skąd ten strach? Dlaczego?

Raz, pamięta, wody jeziora były tak samo spokojne jak ta noc. Słońce świeciło. Maria przypomina sobie zalane słońcem wódy i jak nagle zobaczyła z łódki, że poprzez spokojną, niesfalowaną toń rozświetla się słońcem czysta głębia. Woda była przejrzysta. Ukazały się w niej jakieś dziwne kształty. Pewnie bardzo zwyczajne, ale gwałtownie wydobyte z cienia przez światło słoneczne.

Płynąła wtedy łodzią razem z Piotrem.

Wsiada z powrotem do Austina. Stróż chyba już zasnął. Patrzy na zegarek. Za niecałe półtorej godziny — świt. Wyciąga butelką koniaku, przytyka ją do ust, pije. Długi, olbrzymi łyk. Tak pali w ustach, że musi z rozkoszy przymknąć oczy.


V


Musi wjechać w tę samą uliczkę, którą przechodził przed chwilą patrol. Dopiero przy jej końcu rozejdą się ich drogi. Oni poszli w prawo, ostatnią ulicą miasta, wychodzącą już na pola. Ona skręci w lewo, w kierunku głównego placu, w ulicę równoległą do tej, przy której stoi hotel. Z balkonu mogła zorientować się zupełnie dobrze w topografii miasteczka. Rzecz jest do wykonania. Dwie prostopadłe ulice okalają dom, na którego dachu skrył się Rodrigo Paestra.

Rusza z miejsca bardzo powoli, aż do zakrętu, który znajduje się kilkanaście metrów od bramy wyjazdowej. Później będzie musiała się spieszyć. Już tylko dziesięć minut zostało do czasu następnego patrolu. Chyba że jej obliczenia są fałszywe. Jeśli się okaże, że tak, to wyda Rod-riga Paestrę policji na dwie godziny przed czasem.

Silnik Austina pracuje cicho i sprawnie, ale jego szum na pewno stłumi odgłos kroków patrolu, ściszony błotem na ulicy. Trzeba jednak posuwać się naprzód. Oto i róg, skąd widać obydwie ulice w dalekiej perspektywie. Jeszcze są puste. Dopiero za jakąś godzinę ludzie zaczną wstawać i wychodzić na pole. Ale teraz jeszcze ci ludzie śpią.

Istotnie, szum motoru o tej porze nocy nie może nikogo zbudzić.

Maria nie wysiada z samochodu. Czy on ją słyszy? Nuci cichutko tą samą melodią co przedtem.

Z tego miejsca, gdzie stanęła, nie może go zobaczyć. Widzi tylko niebo i na niebie, wyraźnie się odcinający, zarys komina. Cały stok dachu od strony ulicy, gdzie przystanęła Maria, pogrążony jest jeszcze w mroku nocy.

Nuci cicho tę piosenkę, którą śpiewała, gdy powątpiewała już o jego istnieniu. Nuci ją także wysiadając z samochodu. Otwiera tylne drzwi, porządkuje wszystkie te rzeczy, które Judyta zbiera skrzętnie na każdym postoju i zostawia rozrzucone na siedzeniu. Są tam i jakieś gazety. Marynarka Piotra. Chustka Klary, nawet jakaś jej chustka. I znów gazety.

Pozostaje jeszcze około ośmiu minut do następnego patrolu.

Nikły cień łamie czystą linię dachów zarysowaną na jaśniejącym już niebie. To on. Obszedł komin dokoła. Maria ciągle śpiewa. Głos szoruje w gardle. Na nic się to nie zda, ale nie może tak zaraz przestać, skoro już zaczęła. Jest.

Zdaje się, że ciepły wiatr znów zaczyna dmuchać na miasto. Porusza z szelestem długimi liśćmi palm rosnących na placu. Pustymi ulicami tylko wiatr wieje.

Obszedł wkoło komin, ciągle spowity w czarną opończę, tak jak w pierwszej chwili, gdy go zobaczyła. Stanął na czworakach. Stał się w ten sposób jeszcze bardziej nieforemną masą, czymś potwornie niezgrabnym. Brzydkim. Pełznie po dachówkach, podczas gdy Maria śpiewa.

Pozostało już chyba nie więcej niż sześć minut do następnego rontu.

Pewnie zdjął buty. Przesuwa się bezgłośnie, nie wydając większego szelestu niż wiatr, gdy napotka na swej drodze drzewo, dom albo róg ulicy.

Nie spieszy się. Czy wie, że zostało już tak mało czasu? Czy wie? Nogi musiały mu ścierpnąć z tego oczekiwania, są niezdarne. Twarz ma teraz odsłoniętą i całe jego ciało, olbrzymie, na krawędzi dachu, wygląda jak ćwiartka wołu wisząca u rzeźnika na haku. Nie przestając śpiewać Maria kiwa do niego obydwiema rękami, żeby sturlał się po pochyłym dachu. I pokazuje na samochód. Pokazuje mu, że powinien tak się staczać, by w końcu spaść prosto na siedzenie samochodu. Śpiewa coraz szybciej, coraz szybciej, coraz ciszej. Mur' jest ślepy na przestrzeni dwudziestu metrów. Nikt jej nie może usłyszeć.

Idzie za jej radą. Przygotowuje się, kuli nogi, prostuje; zaczyna powoli się staczać. Twarz jego znów ukryła się w czarnej opończy i do Marii zbliża się tylko nieforemna masa zniszczonych przez czas łachmanów koloru sadzy.

Ciągle nikogo na ulicach. Stacza się zgrabnie, delikatnie, uważając, by nie skrzypnęły pod nim dachówki. Maria naciska nogą pedał gazu, by spotęgować warkot silnika. Śpiewa jeszcze ciągle nie zdając sobie sprawy, że to już nie^ potrzebne. Jest, już się do niej zbliża, już idzie. Ona śpiewa.

Przebył już z metr w ten sposób. Maria ciągle śpiewa, wciąż tę samą melodię. Cichutko. Znów przebył metr. Już trzy metry ma za sobą. Na ulicy w dalszym ciągu nie ma nikogo, nawet tego stróża hotelu, który pewnie z powrotem zasnął.

Patrol policyjny wyruszył chyba z placu w kierunku hotelu Principal, w kierunku północnym. To ich trasa. Dolatują stamtąd jakieś głosy, najpierw donośne, później ściszone. Powinny pozostawać jeszcze cztery minuty do chwili, gdy głosy te zabrzmią na rogu ulicy, przy której stoi hotel. Paestrze pozostał już tylko jeden metr dachu do przebycia.

W momencie gdy wydaje jej się, że pomyliła się w obliczeniach, bo przed upływem owych czterech minut słychać już echo kroków, które za chwilę wejdą w ulicę widoczną z hotelowych balkonów, w momencie gdy wydaje jej się, że się przesłyszała, że to przecież niemożliwe, Rodrigo Paestra dochodzi najwidoczniej do takiego samego wniosku, bo przebywa pozostający jeszcze metr dachu szybszym jakimś, bardziej sprężystym ruchem, zrywem całego ciała. Skoczył. Spadł do samochodu. Miękka, czarna kupa łachów spadła do samochodu.

Już. W chwili gdy Maria rusza z miejsca, patrol najprawdopodobniej wyszedł zza rogu ulicy. Paestra spadł na tylne siedzenie. I chyba sturlał się jeszcze niżej, pod ławkę. Nic się nie rusza w samochodzie. A jest przecież tuż, koło niej, zwinięty w kłębek, otulony kocem, na podłodze.

Jakieś okno zabłysło. Ktoś zawołał.

Ze wszystkich stron słychać nagle oszalałe gwizdki, jeden po drugim. Maria zaraz wjedzie na główny plac miasteczka. Gdy spadał z dachu, pod ciężarem jego ciała obluźniła się rynna, wywołując piekielny hałas. Zapaliło się jakieś okno? Tak. Nie jedno, bo oto drugie i trzecie zabłysło. Milczące zwykle rzeczy krzyczą, skrzypią odrzwia nocy.

Czy to ciepły wiatr się zerwał? Czy to Rodrigo Paestra? Gwizdki rozlegają się bez przerwy, jak szalone. To patrol przechodzący wzdłuż hotelu musiał wszcząć alarm. Ale nie mógł widzieć małego Austina, który w tym momencie ruszył z miejsca kilkadziesiąt metrów dalej, w innej ulicy. Wiatr uniósł na pola szum silnika. Te małe kwadraciki światła nad łanami zbóż to okna. Przerwa w dopływie prądu ciągle jeszcze trwa i dlatego zapalają się bardzo powoli, długo. Maria znajduje się teraz, skręciwszy w główną ulicę, o jakieś sto metrów od miejsca, gdzie policjanci przeszukują pewnie teraz dachy.

Nowy patrol zbliża się do niej biegiem. Maria zatrzymuje wóz. Patrol zwalnia kroku, przygląda się pustemu samochodowi i biegnie dalej. Staje nie opodal, pod oświetlonym oknem, któryś z policjantów krzyczy, nikt nie odpowiada. Patrol niknie za rogiem ulicy.

Nie trzeba się tak spieszyć. Komu by przyszło do głowy, że mały Austin stał właśnie tam, gdzie chwieje się jeszcze na wietrze zerwana rynna? Czarny Austin należy do jednej z klientek hotelu, wolnej, samotnej kobiety, nie mogącej zasnąć w tę burzliwą noc. Czego by się miała bać?

Przestała się bać? Prawie zupełnie. Po strachu pozostało jeszcze świeżutkie, ledwie dojrzałe, ale pełne wspomnienie. Minęła zaledwie minuta. A strach stał się równie niezrozumiały teraz, jak młodzieńcze porywy serca.

Maria musi przejechać przez plac. Nie ma innej rady. Wie, że z zewnątrz nie można nic dostrzec z tyłu, za nią. Tylne siedzenie jest puste. Nie można wyjechać z miasteczka omijając plac, z którego wychodzą obydwie drogi prowadzące za miasto, jedna na południe, do Madrytu, druga w stronę Francji, do Barcelony.

Auto, samotne auto, ale przecież ruch musi się kiedyś zacząć, jedno jedyne auto na szosie do Madrytu o tej porze nocy. Pierwsi turyści, pomyślą sobie.

Grupa dwudziestu policjantów stoi przed barem, gdzie Maria piła poprzedniego wieczoru manzanillę. Wsłuchują się w gwizdki, odgwizdują, czekają na rozkazy. Jeden z nich zatrzy- mał Marię.

Gdzie pani jedzie?

Patrzy na pusty samochód, widać ulgę w jego spojrzeniu, uśmiecha się do niej.

Mieszkam tu w hotelu. Ale nie dostaliśmy pokoju i nie mogę zasnąć — dodaje — taki straszny hałas robicie. Jadę na spacer. Czy coś się stało?

Wierzy jej? Naturalnie, przygląda się jej chwilę z uwagą, po czym wzrok jego się przenosi na majaczący w oddali hotel. Tłumaczy jej.

Zdaje się, że złapali na dachach Rodriga Paestrę, ale jeszcze na pewno nie wiadomo.

Maria odwraca się idąc za jego spojrzeniem. Latarki elektryczne omiatają snopami światła ostatnie przed hotelem dachy. Policjant nic już nie dodaje.

Rusza wolno z miejsca. Szosa na Madryt jest prosto. Trzeba tylko objechać klomb karłowatych palm. Pamięta dobrze, że tędy, na pewno tędy prowadzi droga na Madryt. Nie ma mowy o żadnej pomyłce.

Mechanizm samochodu działa bezbłędnie. Czarny Austin Klary rusza powoli z miejsca i jedzie w kierunku wytyczonym przez Marią, w kierunku Madrytu. Maria siedzi za kierownicą, ostrożnie i lekko objeżdża placyk. Gwizdki rozlegają się jeszcze w tej części miasta, gdzie skrzypi na wietrze obluźniona rynna. Szakal. Młody policjant patrzy za oddalającą się Marią, z lekka zakłopotany, lecz uśmiechnięty. Maria objeżdża go wkoło, objeżdża plac. Czy ona też się uśmiecha do niego? Chyba bezwiednie. Wjeżdża na główną ulicę, która jest przedłużeniem tej, przy której wznosi się hotel. Nie spojrzała, czy zaświeciły się w hotelu okna wychodzące na balkony.

To szosa madrycka. Największa w Hiszpanii. Biegnie prosto jak strzelił, monumentalna.

Jeszcze nie wyjechała jednak z miasteczka. Mija po drodze jeden patrol, drugi, policjanci przyglądają się z zainteresowaniem czarnemu Austinowi z zagranicznymi znakami, wyruszającemu o tak wczesnej porze w drogę. Czy to efekt wczorajszej burzy, czy też nagłego rozpogodzenia, dość że niektórzy się uśmiechają.

Jeden nawet spróbował zaczepić samotną kobietę prowadzącą samochód.

Mija dwie stacje obsługi. Potem coś w rodzaju olbrzymiego, samotnie stojącego warsztatu. Potem szereg malutkich domków. Maria nie wie już, która godzina. Jest jakaś tam godzina przed świtem. Ale jeszcze nie świta. Jeszcze nie pora.

Małe domki, później lepianki, zboża. Wreszcie nic innego, tylko rozległe łany zbóż w niebieskiej poświacie. Niebieskich zbóż. Bez końca. Maria prowadzi wolno, ale wciąż posuwa się naprzód. Przed zakrętem, w jakimś momencie nocy, reflektory wyławiają z ciemności wyraźny napis, z którego wynika, że znajduje się o czternaście kilometrów od miasta, od miasta Rodriga Paestry.

Dojeżdża do polnej dróżki, ciemnej szramy wśród jasnego zboża. Skraca w nią, przejeżdża jeszcze jakieś pół kilometra i staje. Po obu stronach polnej drogi tak samo gęste zboże, tak samo gęsta noc. Śladu najmniejszej wioski, tak daleko jak sięga wzrok. Kiedy Maria gasi motor, zalega zupełna cisza.

Kiedy Maria się odwraca, Rodrigo Paestra z trudem odwija się ze swej opończy.

Siada na siedzeniu i rozgląda się wokół. W niebieskim świetle nocy nie można rozpoznać jego rysów.

Jeśli na równinie tej żyje jakieś ptactwo, to pewnie jeszcze śpi, przycupnięte w mokrej glinie, zapadłe w zboże.

Maria wyjmuje z kieszeni papierosy. Bierze jednego sama i podaje mu paczkę. On rzuca się dosłownie na papierosa i w chwili gdy Maria mu go zapala, widzi, że Rodrigo Paestra trzęsie się z zimna. Trzyma papierosa dwiema rękami, żeby go broń Boże nie upuścić. Zimno jest w Hiszpanii w burzliwe noce na godzinę przed świtem.

Pali papierosa.

Nie spojrzał nawet na tę kobietę.

Ona za to na niego patrzy. Rodrigo Paestra to było tylko nazwisko. Przygląda mu się patrząc w bok, w zboża.

Pot zlepił mu włosy. Ubranie przylega ściśle do ciała jak ubranie topielca. Musi być wysoki i silny. Ma może trzydzieści lat. Ciągle pali. Na co patrzy? Na papierosa. Ale gdy patrzy na niego, widać, że ma czarne oczy.

Maria rozkłada pled leżący na przednim siedzeniu i podaje mu go. On go bierze i kładzie obok siebie na siedzeniu. Nie zrozumiał. Pali łapczywie. Potem powoli rozgląda się. Mówi pierwszy:

O nic więcej nie pyta. Maria też nic nie mówi. Odwraca wzrok od niego. Palą w milczeniu. On pierwszy skończył. Daje mu drugiego. Ciągle trzęsie się z zimna. W błysku zapałki wyraz jego twarzy jest dosłownie żaden, można w niej wyczytać tylko siłą opanowywane drżenie.

Dokąd chce pan jechać? — pyta Maria.

Nie odpowiada od razu. Pewnie po raz pierwszy teraz na nią patrzy, z daleka, bez cienia zainteresowania, obojętnie. Ale mimo wszystko patrzy. Maria nie widzi jego oczu, ale widzi to spojrzenie tak dokładnie jak w dzień.

Nie wiem — odpowiada Rodrigo Paestra. Maria odwraca się ku kierownicy. Ale po chwili nie może wytrzymać, znów odwraca się ku niemu. Musi na niego popatrzeć. Wyraz obłąkanego przerażenia, jaki, zdawało jej się, dostrzegła w jego oczach, gdy po raz pierwszy na nią popatrzył, zniknął. Zostały tylko oczy, a raczej jedno, bo drugiego nie widać. I powieka, która unosi się machinalnie do góry, gdy podnosi do ust papierosa. Nic. Jeszcze tylko palić może i nic więcej. Dlaczego dał się tu przywieźć? Pewnie z uprzejmości, żeby jej nie urazić. Gdy ktoś człowieka woła, grzeczność wymaga, by mu odpowiedzieć. Czym jest teraz Rodrigo Paestra? Maria pożera go wzrokiem, pożera wzrokiem ów cud dotykalny, czarny kwiat wyrosły tej nocy na splątanych rozdrożach miłości.

Rozwalił jej głowę strzałem z pistoletu. I leży teraz martwa, dziewiętnastoletnia, jeszcze naga, owinięta w podobną brązową opończę, w merostwie zmienionym na tę noc w kostnicę. Tamtemu kula przeszyła serce. Rozdzielono ich.

Która godzina? — pyta Rodrigo Paestra. Maria pokazuje mu zegarek, ale on nie pod nosi oczu.

Już po wpół do trzeciej.

Jego oczy znów błądzą po zbożu. Przywarł plecami do oparcia i Marii wydaje się, że w ciszy usłyszała westchnienie. Po czym znów nastaje cisza. I zmrok powoli zaczyna przełamywać się w świtanie. Trwa to nieskończenie długo.

Zimno. Co się stało z tym ciepłym wiatrem, który powiał nad miastem? Czy był tylko złudzeniem? Czy też przychodząc po burzy ta ciepła zawierucha razem z nią odeszła? Dojrzałe, falujące zboża, sieczone dzień cały przez ulewę, stoją nieporuszone.

Przenikliwy ziąb wstaje nagle z tej nieruchomości powietrza, ogarnia ramiona, wieje chłodem w oczy.

Rodrigo Paestra pewnie zasnął. Głowę odrzucił w tył, na poręcze siedzenia. Usta rozchylił. Śpi.

Coś się zmienia w powietrzu, którym oddychają, deszcz bladości przebiegł po polach. Od jak dawna? Od jak dawna śpi? Na horyzoncie, daleko, zaczyna się przesilenie, jeszcze nierówne, bezbarwne, ale już wszechogarniające. Przesilenie jakieś zaczyna się też w głowie i w całym ciele nieznośne uczucie skrępowania, do niczego nie porównywalne. A przecież niebo jest jeszcze czyste, czyste i niebieskie. Jeszcze trwa noc. Pewnie jej się tylko zdawało, że niebo się rozjaśniło, pewnie było to tylko złudzenie, nagła zmiana humoru, spowodowana nagromadzonym od dawna zmęczeniem, zmęczeniem tej chociażby nocy. Może?

Nie. To naprawdę świta.

A on śpi i śpi.

Świt jest jeszcze bezbarwny, nie zajaśniał żadnym z kolorów tęczy.

Rodrigo Paestra coś sobie śni. Tak głęboko zapadł w sen, że coś mu się może śnić. Maria przygląda mu się, odwrócona, z brodą wspartą na poręczy siedzenia. Przygląda się także niebu, ale właściwie to jemu. I z tak napiętą uwagą — cóż to ma znaczyć? Patrzy na Rodriga Paestrę. Tak, śpi, śpi spokojnie, szybuje na ptasich skrzydłach snu wysoko ponad swoją zbrodnią. To widać. On, taki ciężki, zwalisty, szybuje lekko nad rozgardiaszem swojego życia.

Maria, gdy Rodrigo Paestra śpi, odczuwa dojmujący brak jego spojrzenia na sobie, choć było ono takie puste.

Oto uśmiechnął się przez sen. Nad jego rozwartymi wargami, gotowa jest przysiąc, zakwitł niepewny, drżący uśmiech, taki podobny do uśmiechu szczęścia. Ale trudno to słowo wypowiedzieć o świtaniu.

Wysoko pomiędzy udami rysuje się kształt jego rewolweru. Koc spadł mu z nóg. Pled leży na siedzeniu. Nie ma co go przykrywać. Zresztą Maria chce go widzieć całego i na zawsze. Widzi go teraz dobrze. I że sen ma dobry, spokojny, równy.

Tylko nie podnosić głowy, nie patrzeć, jak świt rozświetla nieboskłon.

Nie musi podnosić głowy. Świt wstaje na jego ciele. Zimne, bezbarwne światło ogarnia powoli całe jego ciało, które przybiera normalne, zwyczajne, jasne proporcje. I odzyskuje swe nazwisko: Rodrigo Paestra.

O tej porze w mieście już by go z pewnością dopadli i osaczyli jak rannego zwierza w ostępie.

Maria wyciąga się na siedzeniu, w podobny do niego sposób, i patrzy, jak świt po nim powoli wstaje.

Niespodzianie, natrętnie przypływa myśl o dziecku. Odpędza ją. A on śni w najlepsze, tak jak zapewne wczoraj jeszcze śnił.

Jeszcze chwilę poczeka. A potem zacznie go budzić.

Oto różowieje. Równoległe zmęczenie ogarnia cały pejzaż i Marię też. Niebo spokojnie nasyca się kolorami dnia. Jeszcze jest trochę czasu. Szosą, w kierunku Madrytu, przejechał samochód. Maria ukradkiem ogląda się na niebo, za siebie. To od nieba zróżowiała mu twarz. Pierwsze samochody zaczynają już ruszać w drogę. Ten samochód, pędzący w stronę Madrytu, wyjechał na pewno z hotelu. W ciemnym hotelowym korytarzu, przeciągając się boleśnie po niewygodnie spędzonej nocy, Klara chyba już wita nowy dzień wstający nad ich miłością. Po czym znów zapada w sen.

Śpi. Maria się podnosi, wyciąga z kieszeni drzwiczek płaską butelkę koniaku. Alkohol wypity na czczo podchodzi jej do gardła, drapie, powoduje skurcz żołądka, taki swojski. Słońce. Tam, na horyzoncie, to słońce. W jednej chwili ziąb staje się mniej przenikliwy. Oczy bolą. Już prawie godzinę śpi. Promienie słońca omiatają jego ciało, drżą na rozwartych w uśmiechu wargach, ubranie zaczyna powoli parować jak źle wygaszone ognisko. Jego włosy też parują. Leciutki dym z zapomnianego ogniska. Jeszcze nie czuje pieszczoty światła na sobie. Ledwie drgnęły mu tylko powieki i jeszcze ciaśniej się zwarły strzegąc snu. Ale przestał się uśmiechać.

Czy nie lepiej przebudzić go już teraz, żeby to się już odbyło?

Maria znów sięga po koniak, pije, chowa flaszkę do kieszeni w drzwiczkach. Jeszcze czeka. Jeszcze tego nie zrobiła. Jeszcze nie zawołała na niego.

A przecież, a przecież lepiej, żeby jak najprędzej minął ten moment w życiu Marii, gdy Rodrigo Paestra obudzi się w czarnym Austinie, z tą nieznajomą przy boku, na środku polnej drogi. Pamięć mu powróci — łatwo to przewidzieć — w parę sekund po przebudzeniu. Przez chwilę pozostanie odrętwiały, zanim zda sobie sprawę, że śnił. Najwyższy czas zacząć go budzić.

Słońce już w połowie wychynęło zza linii nieboskłonu. Dwa samochody, sześć samochodów pojechało szosą na Madryt. Maria jeszcze raz sięga po koniak, pije duży łyk. Tym razem mdłości są tak silne, że musi przymknąć oczy. Więc zaczyna cichutko go wołać.

Rodrigo Paestra!

Nie usłyszał. Powieki drgnęły, po czym jeszcze ściślej się zwarły. Mdłości po koniaku nie przeszły. Zbiera się jej na wymioty. Zamyka oczy, usiłuje nie wymiotować i nie patrzyć na niego.

Rodrigo Paestra!

Po omacku wsunęła butelkę koniaku do kieszeni drzwiczek, głowę schowała za oparciem siedzenia.

Rodrigo Paestra!

Coś tam się z tyłu poruszyło. Ale cisza trwa. Nie obudził się. Maria podnosi się i tym razem otwiera oczy.

Rodrigo Paestra!

Zamrugał. Ponieważ mdłości jej przeszły, Maria znów sięgnęła po koniak. Wypiła duży łyk. Zapiekło ją w gardle mocniej niż poprzednim razem. Może zemdleje? Nie. Tylko wzrok jej się trochę zmącił, nie może spokojnie mówić, musi krzyczeć.

Rodrigo Paestra, Rodrigo Paestra!

Znów Maria chowa głowę za oparciem przedniego siedzenia.

To już chyba to. Przebudzenie. Cichy okrzyk, długi jęk rozlegający się w tyle samochodu.

Gdy Maria podnosi głowę, pierwszy moment odrętwienia już minął. Podniósł się na ławce i szklanymi, nabiegłymi krwią oczyma przygląda się zbożu, swojej krainie dojrzałych zbóż. Czy dziwi się? Tak, trochę się jeszcze dziwi, ale powoli przytomnieje. Odwraca oczy od pól. Siedzi ciągle, wyprostowany, i na nic już nie patrzy. Przypomniał sobie wszystko.

Muszę już wracać do hotelu.

Nie odpowiada. Maria podaje mu papierosa. Nie widzi jej. Trzyma papierosa w wyciągniętej dłoni, ale on go nie widzi. Zaczyna przyglądać się Marii. Kiedy mu powiedziała, że musi już wracać do hotelu, sięgnął ręką po swój brązowy koc, po czym gest jego zastygł w powietrzu.

Zdał sobie sprawę z jej obecności. I ona pewnie o wszystkim przypomniała.

Usiłuje nie oddychać zbyt głęboko, żeby nie zwymiotować. To pewnie ten ostatni łyk koniaku o świtaniu podchodzi jej wciąż do gardła jak dławiony szloch.

Patrzy na nią, patrzy i patrzy bez końca. Pustym zupełnie spojrzeniem, takiej obojętności nie mogła sobie dotychczas wyobrazić. Z czego jeszcze zdaje sobie sprawę patrząc tak na Marię? Jakiego jeszcze odkrycia dokonuje? Czy rozumie wreszcie, że więcej już pomóc mu nie może ani Maria, ani w ogóle nikt? Że ten wstający świt odkrywa nową pewność, którą noc dotychczas topiła w mroku?

Zostawiłam w hotelu małe dziecko — mówi Maria — dlatego muszę tam wracać.

Koniec. Spuścił z niej wzrok. Podaje mu znów papierosa, którego trzymała ciągle w ręku. Bierze go, Maria podaje mu jeszcze ogień. Podnosi z podłogi swój brązowy koc.

Niech pan posłucha — mówi Maria. Może nie usłyszał. Powiedziała to tak cicho.

Otworzył drzwi, wysiadł, stoi teraz wyprostowany koło samochodu.

Niech pan posłucha — powtarza Maria. — Granica jest bardzo niedaleko. Spróbujemy.

Stoi wyprostowany na drodze, rozgląda się po łanach dojrzałych zbóż. Po czym przytomnieje jak by, przypomina sobie, zatrzaskuje drzwi. Przypomina sobie. Tak samo było w nocy, w końcu, z uprzejmości, odpowiedział na jej niekończące się wołanie. Wczoraj był uprzejmy. Słońce jest tak silne, że musi mrużyć oczy.

Możemy spróbować — powtarza Maria.

Powoli, niezdecydowanie wykonuje znak przeczenia, nie ma w tej sprawie zdania.

W południe — mówi Maria. — W południe z powrotem tu wrócą, będę tu. W południe.

W południe — powtarza Rodrigo Paestra. Wskazuje ręką na słońce i wyciąga ku niemu obie, szeroko rozwarte dłonie.

W południe. W południe — powtarza jeszcze.

Kiwa głową na znak, że zrozumiał. Po czym odwraca się i szuka wzrokiem miejsca, gdzie mógłby się ukryć, schować w tej pustej przestrzeni, w falującej przestrzeni tego zboża. Słońce całkiem się już oderwało od ziemi, bije w niego prostymi promieniami, cień Rodriga Paestry odcina się dokładnie na zbożu, długi.

Chyba znalazł jakieś dogodne miejsce, gdzie odpocznie. Oddala się drogą, ciągnąc za sobą brunatny koc, swoją opończę. Jest boso, w sznurowych sandałach. Nie ma na sobie marynarki, tylko granatową koszulę jak wszyscy mężczyźni w miasteczku.

Idzie drogą, zatrzymuje się, jak gdyby się wahał, po czym skręca w zboże o jakieś dwadzieścia metrów od samochodu i wali się prosto na ziemię jak rażony gromem. Maria czeka. Ale już się nie podnosi.

Gdy wjeżdża z powrotem na szosę, opuściwszy rozmokłą glinę polnych dróg, zastaje już na niej upał. Upał, który do południa będzie się ciągle wzmagał, a trwać będzie, rozlany, aż do wieczora. To wiadomo.

Gdy słońce grzeje w kark, powracają mdłości, nieznośne. Uczepiona kurczowo kierownicy Maria walczy z sennością. Wydaje się, że ją przezwyciężyła, gdy powraca ze zwielokrotnioną siłą. Mimo wszystko jednak posuwa się naprzód.

Oto warsztat.

Stacje obsługi.

I już paru wieśniaków. Samochodów na szosie do Madrytu jeszcze nie ma tak wiele.

W momencie gdy Marii się wydaje, że już dłużej nie potrafi opierać się senności, myśl o Judycie pozwala jej dotrzeć do przedmieść, potem do miasta. Wreszcie do głównego placu.

Ciągle pełno tu policji. Ci z nocy zostali pewnie zluzowani i poszli spać. W pełnym świetle dnia policjanci wydają się osowiali, zniechęceni. Ziewają. Mają zabłocone nogi, pomięte mundury, ale gwiżdżą jeszcze na rogach wszystkich ulic. Pilnują zmęczeni, przed gmachem merostwa, ofiar wczorajszego morderstwa.

Brama hotelu już otwarta. Młodego stróża nocnego zastąpił jakiś staruszek. Pod hangarem zrobiło się luźniej. Te samochody wyjechały jednak stąd. Maria wychodzi z powrotem za bramę, okrąża budynek hotelu idąc ulicą, na której poznała tej nocy Rodriga Paestrę. Idzie z trudem, chwiejąc się na nogach, bo jest zmęczona i wypiła za dużo koniaku, ale ulica jest pusta i nikt tego nie widzi.

N a korytarzu też już luźniej. Mdli ją tak strasznie, że musi się najpierw ułożyć wzdłuż ciała Judyty nie otwierając oczu, nie patrząc na nią. Brązowy koc jest jeszcze nagrzany ciepłem jej ciała. Ktoś zamknął drzwi wychodzące na balkon, więc w korytarzu panuje jeszcze chłód i spokój. Co za ulga. Judyta przewraca się w swoim szczęśliwym śnie. Maria wreszcie odpoczywa.

Oni oboje jeszcze tu są. Jeszcze śpią. Dwie godziny minęło od chwili, gdy Maria opuściła ten korytarz. Jest jeszcze bardzo wcześnie. Czwarta rano. Przez sen zbliżyli się mimowiednie do siebie. Kostka Klary leży tuż przy policzku Piotra. Jego usta niemal dotykają jej. Kostka Klary spoczywa w rozwartej dłoni Piotra. Gdyby ją zamknął, objąłby całą kostkę tej kobiety. Ale choć Maria długo się przygląda, nic takiego się nie dzieje. Oboje są pogrążeni w głębokim śnie.


VI


Mario.

Budzi się. To Piotr ją woła. Śmieje się, że taki z niej śpioch. Oparty o ścianę, patrzy na nią.

Korytarz opustoszał. Okno na balkon jest otwarte i skośne promienie słońca zamiatają korytarz. Odbijają się w czerwonej, wyfroterowanej podłodze i oświetlają twarz Piotra. Maria czuje, że powracają mdłości. Podnosi się i kładzie z powrotem.

Chwileczkę, zaraz wstaję.

W głębi korytarza przechodzą kelnerzy z tacami pełnymi chłodzących napoi. Drzwi od wszystkich pokojów są otwarte. Pokojówki podśpiewując ścielą łóżka. Upał już dławi.

Prosiłem, żeby ciebie nie budzono — mówi Piotr. — Ale i tak za parę minut słońce zaświeciłoby ci w oczy.

Patrzy na nią z uwagą. Wzięła do ust papierosa, pociągnęła raz czy drugi i zgasiła go. Uśmiecha się do Piotra, poprzez mdłości.

Uśmiechają się do siebie. Piotr się oddala. Maria woła za nim.

Gdy udaje jej się wreszcie wstać i zejść do jadalni, maszynka kawy już dymi na stoliku, przy którym siedzi Piotr. Piotr wie dobrze, czego jej trzeba rano. W milczeniu obserwuje, jak pije kawę, całą tę kawę. Potem, jak się przeciąga, długo, przesuwa rękami po włosach, wreszcie zapala papierosa.

No, już mi lepiej — mówi.

Poza dwoma jeszcze zajętymi stolikami jadalnia jest zupełnie pusta, czyste stoliki nie stoją już w nieładzie. Nakryte do obiadu lśnią bielą serwet. Pod szklanym dachem rozciągnięto wielką szarą płachtę, która chroni przed słońcem. Jest gorąco, ale można wytrzymać.

Piłaś tej nocy, Mario — mówi Piotr.

Przesuwa ręką po twarzy. Dopiero przesuwając ręce po twarzy czuje, wie, że była kiedyś piękna, ale że uroda jej gaśnie. Po sposobie, dość bezlitosnym, w jaki przesuwa swe ręce po twarzy, wie, że przystała już na swoją klęskę. Nie odpowiada Piotrowi.

To naprawdę jest tylko sprawa woli — ciągnie Piotr. — Mogłabyś mniej pić, przynaj mniej wieczorami.

Maria kończy pić kawę wielkimi łykami.

Ach, to nic strasznego w końcu — mówi. — Tylko te pierwsze godziny po przebudzeniu, rano, trochę przykre.

Szukałem cię tej nocy. Samochodu nie było. Stróż mi powiedział, że wybrałaś się na przejażdżkę. Wtedy zrozumiałem.

Unosi się z krzesła i teraz on gładzi ją po włosach.

Mario. Mario.

Maria nie uśmiechnęła się. Piotr przez chwilę pozostawia rękę na jej włosach, potem ją cofa. Wie, dlaczego się nie uśmiechnęła.

Tylko wezmę zimny tusz — mówi Maria — a potem, jeśli chcesz, będziemy mogli jechać.

Oto Klara. Trzyma Judytę za rękę. Wchodzą do jadalni. Ma na sobie niebieską sukienkę. Wchodząc patrzy najpierw na Piotra. Jej pożądanie jest tak widoczne, gdy tylko wchodzi, wydaje się, że przedłuża ją jak cień. Jak by krzyczała. Ale swoje słowa kieruje do Marii.

Wyjeżdżałaś gdzieś w nocy?

Maria szuka, co by tu powiedzieć, ale nic nie znajduje. Bacznie przypatruje się Klarze.

Obudzili nas tej nocy — ciągnie Klara. — Wydawało im się, że złapali tego Rodriga Pae- strę. Wszyscy wyszli na balkon. Ale był rwetes! Szukaliśmy ciebie i szukali.

Co oni robili, gdy spostrzegli, że jej przy nich nie ma tej nocy? Gdy spostrzegli, że nie wraca, że czarny Austin nie wraca, gdy dzieci z powrotem zasnęły, gdy hotel się z powrotem uciszył, najpierw korytarz, a potem cały hotel? Czy już po wszystkim?

Gadałam z policjantami — mówi Maria. — Piłam z policjantami manzanillę. W tym barze co wczoraj.

Klara wybucha śmiechem. Piotr też się śmieje, ale ciszej.

Ach, ty! — wzdycha Klara. — Oj, Mario, Mario.

Lubią ją. Śmiech Klary nie jest jednak zupełnie naturalny. To wcale niewykluczone. Że wyczekiwali na powrót czarnego Austina spleceni w gorączkowym uścisku w ciemnym korytarzu niepokojąc się jednocześnie o nią. Kto wie?

Judyto! — mówi Maria.

Bierze ją za ręce i przygląda się jej uważnie. Dziewczynka dobrze spała tej nocy, to widać. Oczy są niebieskie. Zniknąły spod nich ciemne obwódki strachu. Maria odsuwa ją od siebie, oddala na odległość ramienia. A on tymczasem śpi w zbożu. Na pewno śpi. Cienkie łodygi nie dają cienia przed słońcem i pewnie mu gorąco. Kogo ona zamierza uratować ratując Rodriga Paestrą?

Żebyś ty widziała, jak ona zmiatała śniadanie — mówi Klara. — Wystarczy jedna chłodniejsza noc i cały apetyt powraca.

Judyta przytuliła się do matki. Maria znów bierze ją za ręce, patrzy raz jeszcze na nią i jeszcze raz ją odtrąca daleko od siebie. Judyta . jest do tego przyzwyczajona. Pozwala patrzyć na siebie i odpychać się matce tak długo, jak długo sprawia jej to przyjemność, po czym oddala się i podśpiewując krąci się po jadalni.

Nie powinniśmy przyjechać zbyt późno do Madrytu — mówi Klara. — A w każdym razie przed nastaniem nocy. Ze wzglądu na miejsca w hotelu.

Maria ocknęła się, wstaje, wychodzi. Łazienka jest wolna. Prysznic jest przyjemny. Stoi pod nim długo. Patrzy na swoje nagie, samotne ciało. Kogo ona zamierza uratować zabierając do Francji Rodriga Paestrę? On śpi teraz w oceanie zbóż. Chłodna, zbawienna woda spływa po piersiach i brzuchu. Maria czeka, czeka, by czas mijał i woda się lała. Naturalnie, Rodrigo Paestra będzie korzystał z okoliczności łagodzących. Wezmą pod uwagę zazdrość o Pereza. Cóż można więcej zrobić dla Rodriga Paestry, jak uszanować tę zazdrość, która kazała mu zabić? W jadalni tylko Klara czeka na Marię.

Klara spuszcza oczy. Chwilę się waha, po czym mówi.

Klara czeka. Maria nie nalega. Judyta wraca. Klara kocha Judytę, dziecko Piotra.

Obiecują jej. Ucieka ze śmiechem, żeby jeszcze sobie pobiegać po korytarzach hotelu. Piotr tymczasem powrócił. Jest gotów do odjazdu. Musiał wypisać karty meldunkowe. Przeprasza, że to tak długo trwało. Po czym milknie. Klara unika teraz jego wzroku. Trzyma spuszczone oczy paląc papierosa. Chyba jednak nic między nimi nie było, nawet o brzasku, w ciemnym, śpiącym korytarzu. Maria na pewno się myliła. Jeśli nie patrzą już na siebie tak, jak wczoraj patrzyli, jeśli unikają swojego wzroku, to pewnie dlatego, że cichym szeptem wyznali sobie miłość, gdy niebo lekko różowiało nad łanami zboża, i że wstający brzask przypomniał im boleśnie, dotkliwie o Marii, tym dotkliwiej, im większa była ich nowo wyznana miłość. Co począć z Marią?

Zajdźmy jednak do kościoła San An- drea — mówi Piotr. — Trzy płótna Goyi. Choćby po to, by później nie żałować, żeśmy ich nie widzieli.

Do hotelu wchodzą jacyś nowi goście. Kobiety. Piotr nawet nie patrzy na nie.

Wymienili spojrzenie. O tym też pewnie mówili tej nocy i raz jeszcze zgodnie stwierdzili, że Maria musi wreszcie przestać pić. Ciesząc się jednak w duchu, że jest czymś z dala od nich zajęta i to bynajmniej nie rozpamiętywaniem swojego nowego nieszczęścia.

Wychodzą na dwór. Świeżość, jaką wyniosła z kąpieli, rozwiewa się jak pod dotknięciem czarodziejskiej różdżki i w momencie, gdy Maria rozpoznaje podwórze, powraca do niej zmęczenie, całe, niewysłowione zmęczenie tej nocy. Trzeba będzie nie lada siły, by wyrwać Rodriga Paestrę z jego legowiska w zbożu. Trzeba będzie im o tym powiedzieć, zmącić radość budzącego się wzajemnie pożądania, zrezygnować z Madrytu, gdzie spełnić się ma tej nocy ich miłość. Maria patrzy, jak ładują bagaże na samochód — nie pomaga im wcale — a oni ze śmiechem wykonują tę czynność, która tak umęczyłaby Marię.

Siedzi na przednim siedzeniu obok Piotra. Z tyłu Klara, nie mówiąc słowa, składa pled porzucony na siedzeniu. Maria widzi ten gest, ale nie podaje słowa wytłumaczenia. Jadą tymi samymi ulicami, co Maria tej nocy. Jedenasta godzina. Czterech policjantów waruje jeszcze na placu, równie zmęczonych jak Maria bezsenną nocą. Kościół San Andrea znajduje się na placu. Tak samo jak merostwo. Ciała pomordowanych pewnie jeszcze tam leżą. Pod strażą.

Nie złapali go — mówi Piotr. Zatrzymuje samochód w cieniu, naprzeciwko

baru, który był tej nocy otwarty. Jeszcze jeden kościół. Jeszcze raz trzy płótna Goyi. Jeszcze raz wakacje. Po co, przed czym ratować Rodriga Paestrę? Jakie będzie tym razem niedobre przebudzenie Rodriga Paestry? Wyciągnąć to ciało ze zboża, wpakować je do samochodu mimo wściekłości Klary, której rozbudzone ledwo pożądanie będzie jeszcze musiało poczekać na realizację. Dziesięć po jedenastej.

Naprawdę — mówi Maria — taka jestem zmęczona, zostanę w samochodzie.

Klara wysiadła, za nią Judyta. Piotr nie zatrzaskuje drzwiczek i czeka na Marią.

Dziesięć minut — mówi — możesz się na to zdobyć. Chodź.

Odmawia. Piotr zatrzaskuje drzwi. Oddalają się we trójkę w kierunku San Andrea. Wchodzą do kościoła. Giną jej z oczu.

Przyjdzie południe i Rodrigo Paestra zrozumie, że został opuszczony. Maria przymyka na chwilę oczy. Czy jeszcze go pamięta? Tak. Pamięta jego spojrzenie zwrócone na pola i nic nie widzące, pamięta tamto spojrzenie, zaraz po przebudzeniu, w słońce. Gdy otwiera oczy, widzi dwoje dzieci przyglądających się ciekawie Austinowi. Tamci nie wracają. Musieli coś tam jeszcze znaleźć, nie tylko płótna Goyi, ale na pewno jakieś prymitywne malowidło. Trzymając się za ręce oglądają razem dziwne pejzaże. Przez otwarte okna widać w dali wzgórza, lasy, wioskę, stada. Lasy o zmierzchu wśród uroczych aniołków, stada, dymiące kominy wioski na wzgórzu, powietrze drżące nad tymi wzgórzami oddycha ich miłością. To jezioro tam daleko jest niebieskie jak twoje oczy. Patrzą trzymając się za ręce. W ciemności, mówi, nie zauważyłem tego dotychczas, twoje oczy są jeszcze bardziej niebieskie. Jak to jezioro.

Maria nie może usiedzieć w miejscu, pójdzie " wypić jedną manzanillę tu, w tym barze, naprzeciw miejsca, gdzie Piotr postawił samochód. Zaczęły jej się trząść ręce, zaczęła sobie wyobrażać drapiące ciepło alkoholu w gardle i w całym ciele, wyobrażenie równie plastyczne jak myśl o kąpieli. Jeśli zaraz nie wrócą, wejdzie do baru.

Wracają. Judyta skacze pomiędzy nimi.

Były nie tylko te Goye — mówi Piotr. — Powinnaś była pójść z nami.

Klara otwiera drzwiczki. Maria ją powstrzymuje ruchem dłoni. Piotr stanął koło niej.

W nocy — mówi Maria — gdyście spali, odnalazłam tego faceta poszukiwanego przez policję, Rodriga Paestrę.

Klara nagle poważnieje. Czeka chwilę.

Mario, ty znów piłaś — mówi. Piotr się nie poruszył.

Nie — mówi Maria. — To przypadek. Ukrył się na dachu, na który wychodził balkon hotelu. Zawiozłam go o czternaście kilometrów stąd i zostawiłam przy szosie na Madryt. Powie działam, że wrócę w południe. Położył się w zbożu. Nie wiem, co robić, Piotrze. Piotrze, zupełnie nie wiem, co mam zrobić.

Piotr bierze ją za rękę. Po ciszy, jaka nastała, zdaje sobie sprawę, że musiała pewnie krzyczeć.

Odsunęła się od samochodu i wyprostowała przybierając tak groźną postawę, że Maria mimo woli spuszcza oczy.

Myślę, że jemu jest zupełnie wszystko jedno, czy przyjedziemy po niego, czy nie. Zupełnie wszystko jedno. Doskonale możemy wcale się nie zatrzymywać po drodze. Myślę, że nawet wolałabym się nie zatrzymywać.

Piotr sili się na uśmiech.

Skrył się o parę metrów ode mnie, tuż pod balkonem hotelu. Przypadek nieprawdopodobny, ale się zdarzył.

Dlaczego? Klara bierze Judytę za rękę i odchodzi od samochodu. Nie chce słyszeć odpowiedzi Marii.

To był też przypadek — mówi Maria do Piotra — gdy ujrzałam go po raz pierwszy, stałeś z Klarą na innym balkonie.

Klara obróciła się na pięcie i wraca.

Ale dopiero później, dużo później, kiedy poszliście już spać, upewniłam się, że to jest właśnie Rodrigo Paestra. Było już bardzo późno.

• — Wiedziałem o tym — mówi Piotr.

Grupki ludzi stoją na placu. Przyglądają się Klarze, która powolnym, spacerowym krokiem wraca do Austina.

Powiedziałam ci o tym — ciągnie Maria — jeszcze wieczorem, jak skończyliśmy rozmawiać. Ale ty już spałeś.

Wiedziałem o tym — powtarza Piotr. Klara zbliżyła się znowu.

To znaczy, że on teraz czeka na ciebie? — pyta cicho.

Nagle złagodniała. Nie chce zrażać sobie Piotra, broń Boże go nie zrazić. W jej głosie brzmi potępienie, ale jest ostrożna. Piotr bardzo uważnie słucha opowieści Marii.

Nie mam pojęcia — mówi Maria. — W gruncie rzeczy, myślę, że jest mu to obo jętne.

Jedenasta dwadzieścia — mówi Piotr.

Do Madrytu. Można pojechać gdzie indziej. Policjanci znów okrążają plac zmęczonym krokiem. Dochodzi południe, upal całkowicie ich wyczerpuje. Słońce zupełnie już wysuszyło ulice. Wystarczyło dwóch godzin, aby nie było już ani kropelki wody w rynsztokach.

Ten pled — mówi Klara — to było to?

Tak. A teraz muszę wypić kieliszek man- zanilli. Muszę.

Oparła się o siedzenie i widzi, jak spoglądają na siebie. Jak później rozglądają się po placu szukając otwartego baru. Zawsze pozwolą jej pić, zawsze stać będą oboje na straży jej pragnienia, zawsze.

Chodź — mówi Piotr.

Wchodzą do tego samego baru co wczoraj. Podają jej manzanillę z lodu.

Prosi o jeszcze jeden kieliszek wina. Zezwalają jej na to. Piotr też, on myśli tylko o Rod-rigu Paestrze. Poprosił kelnera o gazetę. Na pierwszej stronie widnieje złe powiększenie złego zdjęcia Rodriga Paestry. Są tam jeszcze dwa inne zdjęcia. Jedno Pereza. Drugie bardzo młodej kobiety o okrągłej twarzy i ciemnych oczach.

Byli dopiero osiem miesięcy po ślubie — mówi Piotr.

Klara bierze gazetę, rzuca na nią okiem i kładzie ją na krześle. Podchodzi do nich kelner. Wskazuje na policjantów.

Jeszcze jeden kieliszek — zamawia Maria. Piotr nie przeszkodził jej w zamówieniu. Kiedy

indziej dawno by to zrobił. Pozwala jej wypić trzeci kieliszek manzanilli. Patrzy na zegarek. Judyta usiadła Klarze na kolanach i słucha uważnie. Kelner się oddalił.

Powiedziałaś mu, że w południe?

Tak. Powtórzył za mną. Powtórzył: południe. Ale nie wierzył mi.

Piotr dla siebie też zamówił kieliszek. Maria pije już trzeci. Uśmiecha się.

Dziwnie na mnie jakoś działa to wino. Zupełnie inaczej niż zwykle.

Opowiesz nam, Mario? — prosi Klara. Maria uśmiecha się jeszcze szerzej. Ale Piotr

się wtrąca.

Ty więcej nie pijesz — mówi.

Jego ręka lekko drży podnosząc do ust kieliszek. Maria obiecuje, że to już ostatni. Klara zapomniała o Rodrigu Paestrze i nie może przestać wpatrywać się w Piotra. Słońce przedarło się już pod galeryjkę z arkadami. Cały plac powoli zapada w senną ciszę południa.

Tak — mówi Maria — ale oni zaczynali dopiero swoją miłość.

Piotr bierze ją za rękę i ściska mocno. Maria wskazuje na budynek merostwa.

Jego żona tu leży — mówi. — I Perez razem z nią. Przyzwoitość nakazuje, żeby ich rozdzielono po śmierci.

Wokół niej alkohol wytworzył już pustkę. Jeszcze w tej chwili wie, w jakim momencie trzeba będzie przestać mówić. Przestanie.

To zmieniałoby postać rzeczy — mówi — mimo wszystko.

Kelner wraca. Milkną. Piotr płaci za wino. Czy jadą do Madrytu? — pyta kelner. Nie wiedzą jeszcze. Mówią o burzy. Czy wczoraj złapała ich w drodze? Odpowiadają niechętnie i kelner nie nalega.

Powiedział to bez złości w głosie. Uśmiecha się. Klara milczy.

Maria wstaje. Stoi wyprostowana przed Klarą, która nie drgnęła.

Nic na to nie mogę poradzić — mówi Maria przyciszonym głosem — zupełnie nic. Nikt nic na to nie może poradzić. Ani ja, ani nikt. To chciałam wam powiedzieć. Ani to moja wina, ani moja zasługa, że zobaczyłam w nocy tego faceta na dachu. Ty byś na moim miejscu tak samo postąpiła.

Nie.

Maria siada z powrotem na krześle.

Wcale tam nie pojedziemy — oświad cza. — Po pierwsze, nie uda nam się go scho wać w samochodzie, on jest strasznie wielki, olbrzym, a po drugie, gdyby się nam nawet udało, to jemu tak zupełnie na tym nie zależy, to byłoby tylko śmieszne z naszej strony. Nic już z niego nie można uratować poza skórą i kośćmi. Klaro, pojedziesz do Madrytu. Ja się nie ruszani stąd. Chyba że jedziemy prosto do Madrytu.

Klara bębni palcami po stole. Piotr wstaje.

Wychodzi pierwszy z baru i kieruje się do samochodu. Judyta wybiega za nim. Klara za nimi patrzy.

Klara bierze ją pod rękę. I Maria wstaje. Nie, nie wypiła znowu tak dużo. Trochę za dużo wina po koniaku, ale to przejdzie.

To przejdzie — mówi do Klary. — Nie martw się.

Piotr powraca do nich. Pokazuje na Judytę, która już mości się na swoim miejscu, na tylnym siedzeniu.

Ruszają powoli z miejsca. Miasto zamarło. Zmożeni policjanci posnęli na kamiennych balustradkach.

To bardzo proste — mówi Maria. — Jedziesz szosą na Madryt. Tą tutaj, prosto.

Oto szosa madrycka. Największa w Hiszpanii. Prosta jak strzała, monumentalna.

Jeszcze ciągną się ulice miasta. Gęsiego, pociągając nogami, wraca jakiś patrol. Nikt już nie patrzy na czarnego Austina. Tyle widzieli samochodów od rana. Zagraniczne znaki rejestracyjne nikogo nie dziwią.

Żaden z policjantów nie odwrócił głowy.

Mijają stację obsługi. Jedną stację obsługi. Marii zdawało się, że było ich dwie.

Oto i druga stacja obsługi. Piotr prowadzi prawie tak samo wolno jak ona tej nocy.

Mówi łagodnie. Bardzo mu gorąco. I pewnie trochę się boi. Żadne z nich nie ogląda się na milczącą z tyłu Klarę.

Mijają warsztat. Jest już otwarty. Zawodzenie piły mechanicznej wypełnia rozgrzane powietrze.

Później, wydaje mi się, jakieś domki, nie wielkie.

Oto mijają domki, dzieci obsiadły schodki, przyglądają się jadącym samochodom. Już się nie zastanawiają, która godzina. Któraś tam godzina przed południem. Wkrótce domki się kończą i żadne cienie nie wyrastają już nad polami, poza ruchomymi cieniami przelatujących ptaków.

Po zbożu zupełnie nie można się orientować. Żadnego punktu zaczepienia. Nic, tylko falujące łany zboża w oślepiającym świetle dnia.

Długo tak jechałam przez te pola — mówi Maria. — Czternaście kilometrów, jak ci mówi łam.

Piotr patrzy na licznik. Szeptem oblicza przebytą trasę.

Jeszcze z pięć kilometrów — mówi — pięć, sześć. Już dojeżdżamy.

Wpatrują się uważnie w krajobraz, pofalowany wzgórzami na dalekim horyzoncie. Niebo właściwie jest szare. Druty telegraficzne biegną prosto wzdłuż szosy aż do Madrytu. Na szosie prawie wcale nie ma ruchu. W taki upał.

Czy był jakiś zakręt? — pyta Piotr. Maria mówi, że, istotnie, pamięta, był jakiś zakręt, łagodny, potem znów prosta droga aż do skrzyżowania.

Dobrze jedziemy — mówi Piotr. — Do jeżdżamy do skrzyżowania. Uważaj, Mario. Patrz w lewo.

Pewnie ze względu na Judytę mówi tak spokojnym tonem. Może też ze względu na Klarę. Judyta śpiewa coś sobie, wypoczęta i spokojna.

Już umarł z tego gorąca, na pewno — mówi Maria.

Szosa lekko podchodzi pod górę.

Pamiętasz tę górkę, Mario? Pamiętasz? Pamięta. Szosa wznosi się bardzo łagodnie aż do miejsca, gdzie rozwidlają się drogi, gdzie odchodzi na lewo polna dróżka, którą widać, gdy się wjedzie na szczyt wzniesienia jednocześnie z nowymi, coraz to nowymi łanami zbóż.

Oto nowe pola. Może nie tak jednostajne jak tamte. Tu i ówdzie wetknięte są w nie olbrzymie, kolorowe kwiaty. Klara pierwsza to mówi.

Tu zaczęli już żniwa.


VII


To piekło! — woła Maria.

Piotr zatrzymuje wóz. Judyta słucha i usiłuje zrozumieć, o co chodzi. Ale oni milkną i dziecko zaczyna myśleć o czymś innym.

Przyjrzyj się uważnie, Mario — mówi Piotr. — Proszę cię.

Polna droga skręca w lewo i schodzi prosto w dół, w dolinę. Jest jeszcze zupełnie pusta.

Maria poznaje nagle doskonale tę drogę, jej łagodny, lekki spad, jej dokładną szerokość, jej specyficzne zgrubienie wśród pól i nawet jaśniejące nad nią światło. Wyciąga z kieszeni drzwiczek butelkę z koniakiem. Piotr jednym ruchem ręki powstrzymuje jej gest. Maria puszcza butelkę, nie upiera się.

Jeden pan — odpowiada Klara — który miał jechać z nami do Madrytu.

Piotr powoli rusza. Przejeżdża jeszcze parę metrów po szosie madryckiej, po czym skręca, wciąż bardzo powoli, w polną drogę. Widać na niej wyraźnie ślady opon odciśnięte wśród kolein.

Upał jest istotnie potworny. Droga już wyschła na kamień. Koleiny wozów i Austina zastygły w niej, wyrzeźbione, na długo, aż do następnej burzy.

Co za bzdura — mówi Maria. — To było tu. To tutaj.

Jest trochę po dwunastej, parę minut. Dokładnie ta wyznaczona godzina.

Na polach, tu i tam, podniosły się kolorowe kwiaty, pomiędzy wielkimi prostokątami zboża, schodzącymi łagodnie w dolinę. Patrzą na zbliżający się do nich samochód, zastanawiają się, co ci turyści tu robią, czy przypadkiem nie zbłądzili. Wyprostowali się wszyscy; przerywając pracę obserwują samochód.

Judyta też przygląda się żeńcom. Jej czteroletni umysł usiłuje na próżno zrozumieć, co się dzieje. Usadowiona na kolanach Klary, ma doskonałą widoczność na całą rozległą doliną.

Maria jest zupełnie pochłonięta swoją odnalezioną pamięcią. Upał znieruchomiały w zagłębieniu polnej drogi sprawia, że z każdego miejsca na ciele biją źródła potu.

Jeszcze dwadzieścia metrów. Jedź po śladach kół. Powiem ci, kiedy masz stanąć.

Piotr posłusznie rusza naprzód. Żeńcy patrzą na nich ciekawie. Ta droga prowadzi do nikąd. Tylko do tych pól. Obstawili bardzo precyzyjnie wielki czworobok, pośrodku którego położył się siedem godzin temu Rodrigo Paestra. Rozpoczęli żniwa u stóp wzgórza. Posuwają się ku szosie madryckiej, którą osiągną pod koniec dnia.

Droga schodzi jeszcze niżej, kryje się w wysokim zbożu. Widać tylko głowy żniwiarzy, zastygłe w oczekiwaniu.

Tu musisz stanąć — mówi Maria.

Staje. Żniwiarze się nie poruszyli. Ale paru z nich na pewno podejdzie do samochodu.

Piotr wychodzi z samochodu i macha przyjaźnie ręką do najbliższej grupy żeńców, składającej się z dwóch mężczyzn. Mija parę sekund. I jeden z nich odpowiada na powitanie Piotra. Wtedy Piotr bierze na ręce Judytę, podnosi ją do góry i Judyta powtarza ten sam gest powitania. Gdy później Maria będzie wspominać tę scenę, przypomni sobie radość na twarzy Piotra.

Już wszyscy żniwiarze odpowiadają na machanie dziecinnej rączki. Ci dwaj mężczyźni, a także trzy kobiety, które postępują za nimi w pewnej odległości. Wyraz ich twarzy się zmienia: śmieją się. W słońcu ten śmiech wygląda jak grymas, jak zmarszczki na wodzie, widoczne z daleka. Śmieją się.

Klara nie rusza się z samochodu. Za to Maria zeszła na drogę.

To niemożliwe — mówi — on teraz nie może się pokazać.

Piotr wskazuje ręką kilka wyprzęgniętych wozów w głębi doliny. W połowie wzgórza stoją inne jeszcze wozy i pasą się konie.

Za pół godziny pójdą na obiad, w cień wozów — mówi. — I stamtąd nie będą mogli już nas dostrzec w zbożu.

Ktoś mówi w samochodzie.

Pół godziny w takim upale i nikt z nas stąd żywy nie wyjdzie — mówi Klara.

Wzięła z powrotem Judytę na kolana. Opowiada jej jakieś bajeczki, nie przestając obserwować pilnie Piotra i Marii.

Żniwiarze wrócili do swych zajęć. Pył zboża, unoszący się nad całą doliną, drapie w gardło. Ale powietrze jeszcze tu pachnie, jeszcze jest nasycone zapachem niedawnej burzy.

Pójdę go poszukać — mówi Maria — po wiedzieć mu przynajmniej, że musi trochę po czekać, jeszcze trochę.

Oddala się swobodnym spacerowym krokiem. Śpiewa. Piotr czeka na nią na drodze, w słońcu.

Śpiewa tę samą piosenkę, którą śpiewała na dwie godziny przed świtem dla Rodriga Paestry. Jeden ze żniwiarzy ją słyszy, podnosi głowę, nie usiłuje nawet zrozumieć, dlaczego ci turyści zatrzymali się nagle W szczerym polu, i wraca do roboty.

Maria mimo woli idzie tym samym spokojnym, powolnym krokiem co Rodrigo Paestra, gdy opuściła go o czwartej rano. Droga zapada się tak głęboko między wysokie zboża, że nikt już jej chyba nie widzi poza Piotrem i Klarą.

Jak nazwać ten czas oczekiwania, w jaki wchodzi teraz Maria? Tę precyzyjną a gwałtowną nadzieję? To nagłe odnowienie powietrza, jakim oddycha? To rozbłyśnięcie niezwykłe, ten wybuch miłości bez przedmiotu miłości?

To nic innego, tylko tam, w głębi doliny, jakiś potok musi jeszcze szumieć wezbranymi wodami wczorajszej burzy.

Nie pomyliła się. Nadzieja jej była słuszna. Nagle po lewej dostrzega jakiś ślad w zbożu. Stąd nie widzi już tamtych. Znów jest sama z nim jednym. Rozchyla wysokie łodygi i idzie po tych śladach. Jest. Zamknęła się nad nim najspokojniej w świecie kopuła z kłosów. Tak samo, zupełnie tak samo, jak by kamień tu leżał.

Śpi.

Nie obudziły go kolorowe, wyładowane ludźmi wozy, które przejechały tą drogą zaraz po wschodzie słońca. Leży na tym samym miejscu, gdzie rzucił się na ziemię jak rażony gromem, kiedy odjeżdżała. Leży na brzuchu, podkurczywszy lekko, po dziecinnemu, nogi, dbałe o swoją wygodę nawet w największym nieszczęściu. Te nogi, które przyniosły go przez największą klęskę życia w to zboże tutaj, teraz swobodnie, lekko wypoczywają korzystając z jego snu.

Ręce rozrzucił wokół głowy gestem dziecinnej ufności.

Rodrigo Paestra! — woła cicho Maria.

Pochyla się nad nim. Śpi. Zabierze to ciało do Francji. Zabierze go daleko stąd, tego mordercę czasu burzy, ten swój cud. Tak więc czekał na nią cierpliwie. Uwierzył temu, co mówiła rano. Odczuwa nagle ochotę ułożenia się wzdłuż tego ciała w zbożu, żeby przynajmniej budząc się poczuł blisko siebie przyjazną obecność świata, anonimową i pełną wdzięczności twarz kobiety.

Rodrigo Paestral

Woła na niego cichutko, chcąc i bojąc się zarazem go obudzić, na wpół nad nim pochylona. Piotr ani Klara nie mogą jej już ani widzieć, ani słyszeć. Ani nawet sobie wyobrazić.

Rodrigo Paestra — mówi cichutko. Wydaje jej się, że jest pijana, tak zdumiewają radość, jaką odczuwa z powodu odnalezienia tego człowieka. Posądzała go o niewdzięczność. A on czekał tymczasem, pełen ufności, czekał na jej powrót. Tak jak by nagle przyszła wiosna. Krzyczy trochę głośniej.

Rodrigo Paestra! To ja! To ja!

Nachyla się jeszcze niżej i jeszcze woła. Z bliska, ciszej.

W momencie, kiedy dotyka go już prawie, zdaje sobie sprawę, że Rodrigo Paestra nie żyje.

Otwarte oczy patrzą w ziemię. Ta plama koło jego głowy, o której myślała, że jest jej cieniem, to krew. Musiało się to stać już dawno, niedługo po wschodzie słońca, sześć czy siedem godzin temu. Tuż koło twarzy, porzucony jak zabawka przez uśpione nagle dziecko, leży rewolwer.

Maria podnosi się. Wychodzi ze zboża. Piotr stoi na drodze. Idzie ku niej, dochodzi.

Upał pewnie. W każdym razie trup. Piotr stanął jak wryty. Patrzą sobie w oczy i milczą. Maria uśmiecha się pierwsza. Tak, prawie zupełnie tak, patrzyli się na siebie kiedyś, dawno temu.

To nie ma sensu — mówi Maria. — Jedziemy.

Nie rusza się z miejsca. Piotr odstępuje od niej, wchodzi w zboże po ich śladach. Teraz on się pochyla prawie nad ciałem Rodriga Paestry. Długo nie wraca. Ale w końcu, przecież. Klara i Judyta czekają na nich w samochodzie w zupełnym milczeniu. Maria zrywa jeden kłos, drugi, rzuca je na ziemię, zrywa jeszcze dwa i znów je upuszcza. Piotr wrócił.

Zabił się — mówi.

Głupiec, głupiec. Nie mówmy już o tym. Stoją na tej polnej drodze jedno naprzeciw drugiego. Czekają oboje, aż to drugie zechce jednym słowem podsumować wydarzenie, ale to słowo nie pada. Wreszcie Piotr ogarnia Marię ramieniem i mówi:

Maria.

Z samochodu ktoś woła. Klara, tak, to ona. Woła Piotra. Piotr daje jej znak ręką. Już idą.

Piotr waha się chwilę.

Pewnie udar słoneczny.

Zapuszcza motor, zaczyna zawracać. Manewr nie jest łatwy do wykonania. Droga jest bardzo wąska, trzeba wjeżdżać na wysokie pobocza. Odwracając się Piotr widzi Marię, która wzięła Judytę na kolana i wyciera jej czoło z potu. Dokładnie, uważnie, jak wszystko, co robi. Klara milczy. Maria nie widzi jej smukłego karku, który tak pięknie odcina się na tle dojrzałych zbóż.

Piotr zawrócił. Jedzie pod górę, wolno, po nierównej drodze. Oto szosa madrycka.

Piotr rusza. Szybkość czyni upał bardziej znośnym. Suszy pot, odświeża głowę. Judyta znowu się skarży na pragnienie. Piotr obiecuje jej, że zatrzymają się w najbliższym miasteczku. Za czterdzieści osiem kilometrów. Ale Judyta grymasi. Nudzi się.

Ona się nudzi — mówi Klara.

Ale na długo przed tym miasteczkiem droga nagle zmienia się do niepoznania. Najpierw wznosi się niepostrzeżenie na ledwie wyczuwalny, tak długo doń jechali, szczyt. Potem równie wolno opada w dół, w teren bardziej górzysty, kamienisty, księżycowy. Opada łagodniej, niż się przedtem wznosiła, staje się na powrót płaska i prosta, w nieskończoność.

Judyta jeszcze raz przypomina krzykiem o swoim pragnieniu.

Jak będziesz płakała, Judyta — mówi spokojnie Maria — jak będziesz płakała.

Judyta płacze.

Zostawię ciebie na środku szosy, jak będziesz płakała — krzyczy Maria. — Uważaj, Judyta, naprawdę.

Piotr wzmaga szybkość. Coraz bardziej. Czarny Austin podnosi za sobą tumany kurzu i żwiru. Nie ma czym oddychać. Klara oparła się o poręcz siedzenia, pilnie śledzi drogę przed nimi.

Nie ma sensu się zabijać — mówi. Zboża już tu nie widać. Tylko kamienie, olbrzymie zwaliska wypłowiałych od słońca kamieni.

Judyta przestaje płakać, tuli się do matki. Piotr prowadzi wóz coraz szybciej mimo ostrzeżenia Klary. Maria milczy.

Piotr jednak nie zwalnia. Gna tak szybko, że Judytą lekko zarzuca, od matki do oparcia siedzenia. Maria przyciska ją do siebie i trzyma mocno przy swoim biodrze. Judyta znieruchomiała popłakuje z cicha.

Piotr! — wola Klara. — Piotr!

Trochę zwalnia. Równina skończyła się i droga znów podnosi się pod górę. U szczytu znów staje się płaska jak stół, ale tym razem już nie opadnie w dół. Na horyzoncie rysuje się wysoki łańcuch górski o zaokrąglonych szczytach, odsłaniają się w nieprawdopodobnym nagromadzeniu nowe szczyty górskie. Jedne na drugich, jedne z drugich wyrastające, otaczają ich teraz ze wszystkich stron, tłocząc się i pchając, białe, różowe czy niebieskawe od obnażonych w słońcu minerałów.

Piotr jeszcze zwalnia. W lusterku widzi, jak Maria obejmuje Judytę za szyję, całuje ją, widzi, jak Judyta wreszcie się uśmiecha.

Podróż odbywa się dalej w bardziej normalnym tempie. Już tylko dziesięć kilometrów dzieli ich od zapowiedzianego przez Piotra miasteczka. Następuje pierwsze odprężenie w napięciu czasu i wzruszenia, odkąd znaleźli w zbożu trupa Rodriga Paestry.

Pokoje w hotelu — mówi Klara. — Trzeba będzie je zamówić telefonicznie. Wczoraj myśleliśmy, że będziemy w Madrycie przed trzecią.

Maria puszcza Judytę, która się tymczasem uspokoiła. Dostrzega znów Klarę, jej urodę, która gotowa jest w tej chwili przyprawić ją o łzy. Siedzi tu przed nią, zwrócona bokiem, jej czysty profil rysuje się delikatnie na tle nieba i siarczano-mlecznych gór, które wypełniając widnokrąg zwiastują coraz rychlejszy kres podróży, Madryt. Dziś wieczorem. Dziś wieczorem Piotr. Obawiała się przed chwilą, gdy Piotr gnał jak szalony, obawiała się, że umrze, zanim ziści się jej pożądanie. Teraz siedzi zamyślona, a oczekiwanie na pokój hotelowy w Madrycie dziś wieczorem jeszcze, na moment, gdy przylgnie naga do Piotra, dziś wieczorem jeszcze, w Madrycie, w dusznym, nie wietrzonym pokoju, podczas gdy Maria pogrążona będzie w swym śnie alkoholiczki, to oczekiwanie zagłusza całkowicie jej poprzedni strach.

Czy może już ich sobie wyobrazić wieczorem w białym, szerokim łóżku hotelowym, w Madrycie? Wszystko może sobie wyobrazić, prócz nagości Klary, której nie zna.

Pamiętaj, Klaro, zawsze cię będę kochała — mówi Maria.

Klara odwraca głowę, ale nie uśmiecha się do Marii. Piotr nie odwrócił nawet głowy. Cisza zaległa w samochodzie. Nigdy jeszcze Klara nie obnażyła się przed Marią. Obnaży się za to przed Piotrem dziś wieczorem. Jest to tak samo nieuniknione jak to, że za parę godzin zapadnie zmierzch. W oczach Klary może wyczytać tę pewność.

Patrz, Judyta! — woła Piotr.

To miasteczko, gdzie postanowił się zatrzymać. Zbliża się szybko, jota w jotę jak tamto, jak miasteczko Rodriga Paestry. Piotr zwalnia. Jego ręce ładnie wyglądają na kierownicy, duże, kształtne, opalone, o tak nieporównanej sprawności. Klara często na nie spogląda.

Tu jest taki parador — mówi Piotr. — Przy wyjeździe z miasteczka.

Miasteczko odbywa już w spokoju popołudniową sjestę. Dom turystyczny znajduje się w sosnowym lesie, przy wyjeździe z miasteczka, tak jak Piotr powiedział.

Jest to olbrzymia stara budowla, szczelnie chroniona przed upałem. Pod sosnami stoi wiele samochodów. Okrągły taras, wychodzący na otwartą przestrzeń pól, świeci pustkami.

Nie spostrzegli nawet, że zbliżyła się pora obiadowa. Wszyscy już jedzą. Niektórych widzieli poprzedniego dnia w hotelu Principal. Klara uśmiecha się do jakiejś młodej kobiety.

Głodna jestem — dokonuje odkrycia Judyta.

Chłód panujący w zatłoczonych salach jest tak nieoczekiwany, że napełnia wszystkich poczuciem lekkości.

Dopiero teraz widać, jaki tam upał na dworze — mówi Maria.

Sadzają ich w loży, skąd roztacza się widok na sosnowy lasek — widać go poprzez story, a obok niego, równoległy do niego gaj oliwkowy. Przedziela je wysypana piaskiem alejka. Podają Judycie wodę. Długo pije. Patrzą, jak ona pije. Wreszcie przestaje.

Maria siedzi pomiędzy nimi, pomiędzy Klarą a Piotrem, którzy obsiedli ją z dwóch stron. Nawet oni zamówili sobie po manzanilli. Judyta, całkowicie już obudzona z odrętwienia, zaczyna szaleć po całej sali. Maria pije parę kieliszków manzanilli, jeden po drugim.

Jakie to dobre — mówi. — Obawiam się, że nigdy nie przestanę pić.

Znów pije. Klara wyciąga nogi na kanapce i śmieje się.

Jeśli ci z tym dobrze, Mario — mówi.

Rzuca wokół siebie szybkie, nieuważne spojrzenia, w których wyczytać można mieszkające w niej szczęście. Jadalnia jest wypełniona do ostatniego miejsca. Pełnia lata w Hiszpanii. Zapachy mocno przyprawionego jedzenia codziennie o tej porze, dzisiaj też, przyprawiają o nudności.

O, jak mi się nie chce jeść — mówi Klara.

Nikomu się nie chce jeść — konkluduje Maria.

Piotr pali i pije manzanillą. Od czasu wspólnego wyjazdu na wakacje przyzwyczaił się spędzać w milczeniu długie godziny pomiędzy tymi dwiema kobietami.

Zamawia smażone langustynki. Maria prosi, by podano Judycie kawałek niezbyt twardego mięsa. Obiecują. Sadzają dziecko przy stoliku, na krześle podwyższonym poduszkami.

Śmieją się razem, potem milkną, potem Maria znów pije wino.

Przynoszą z kuchni jakieś względnie możliwe mięso dla Judyty. Nieco później smażone langustynki dla nich i oliwki.

Judyta je z apetytem.

Judyta grzecznie je. Maria kraje jej mięso na kawałki. Dziewczynka bierze je posłusznie do buzi, gryzie i połyka. Maria znów kraje. Patrząc, jak dziecko grzecznie je, sami zabierają się do jedzenia. Langustynki są gorące, świeżutkie, chrupiące pod zębami, pachną paleniskiem.

Ty to lubisz, Piotr, prawda? — mówi Klara. Właśnie wzięła do ust jedną. Słychać, jak rozgryza ją zębami. Znów nie może pohamować się w okazywaniu swojego pożądania. Odeszła ją cała złość, jest znowu piękna jak zawsze, skoro minęło to zagrożenie jej szczęścia, jakim był żywy Rodrigo Paestra. Głos jej brzmi słodko, zupełnie zmieniony, gdy pyta Piotra, czy lubi to jedzenie tak samo jak ona.

Nie — mówi Piotr. — Nie, Mario. Dlaczego? Maria jeszcze pije. To najlepsze langustynki, jakie kiedykolwiek jedli w Hiszpanii. Maria zamawia jeszcze jedną porcję. Jedzą więcej, niż myśleli, że zjedzą. I podczas gdy powoli Marię ogarnia zmęczenie, Klara ożywia się za przykładem Judyty i dosłownie pożera te langustynki. Którymi i on się zajada.

Judyta wreszcie się najadła. Ale ma ochotę na pomarańczę. Piotr uważnie obiera dziecku owoc. Judyta śledzi z zazdrością sprawne ruchy jego rąk.

Zaspokoili głód. Z okien przesłoniętych storami pada zielony cień. Jest przyjemnie, chłodno. Klara znów wyciągnęła się na kanapce, jak długa, na oczach Piotra. Piotr wprawdzie na nią nie patrzy, ale jak mógłby jej nie widzieć? Klara patrzy w zasłonięte story, w niewidoczny gaj oliwkowy za nimi. Cień upału tańczy w jej oczach. W jej oczach gwałtownie przebudzonych, ruchliwych jak woda. Niebieskich jak jej suknia, ciemnoniebieska w zielonym cieniu zasłon. Czy dziś rano, podczas gdy Maria jeszcze spała, było coś między nimi?

Maria przymyka oczy, by lepiej widzieć tę kobietę, Klarę.

Ale widzi tylko drżące, nieruchome spojrzenie wbite w zasłony. Które nagle obróciło się na Marię i przyłapało ją na gorącym uczynku.

Wtedy Piotr wstaje powoli, idzie do drzwi wyjściowych, otwiera je — oślepiający blask — wychodzi. Mija dziesięć minut.

Chciałabym, żeby już wrócił — mówi Maria.

Klara wzrusza ramionami: nie wie, gdzie Piotr się podziewa. I tak już zostaje, wpatrzona w drzwi wejściowe, nie patrząc na Marię. Milczą aż do jego powrotu. Pali papierosa, którego pewnie zapalił na tarasie.

Ale spiekota — mówi.

Zsadzają Judytę z wysokiego krzesła.

Gdzie byłeś, Piotr? — pyta Klara.

Na tarasie. Szosa zupełnie pusta. Zostało jeszcze trochę manzanilli w karafce.

Maria wlewa ją sobie do kieliszka.

Mario, proszę cię — mówi Piotr.

I pokazuje ziewającą Judytę.

Ależ mowy nie ma — mówi Maria. — Mała musi się trochę przespać.

Judyta grymasi. Piotr bierze ją na ręce i niesie na wielką kanapę stojącą w rogu hallu. Judyta nie oponuje. Piotr wraca do Marii i Klary. Klara nie może oderwać oczu od niego, prowadzi go całego spojrzeniem, gdy wraca. Piotr siada z nimi w loży. Trzeba poczekać, aż Judyta skończy popołudniową drzemkę.


VIII


Maria jest łagodna. Piotr przyzwyczaił się do tej łagodności, tak jak przyzwyczaił się niegdyś do jej ciała. Uśmiecha się do Marii.

Bo to najpierw wydaje się całkiem możliwe — mówi Maria — ale ona naprawdę jest jeszcze za mała na takie dalekie podróże w tym upale.

Maria zajęła na kanapie miejsce Piotra. Wielu turystów odpoczywa, jak ona, w pozycji leżącej. Paru mężczyzn ułożyło się na ziemi, na sznurkowych chodnikach. We wszystkich salach zalega cisza. Dzieci śpią.

Zabrałabym go z sobą w podróż, jedną, drugą — ziewa Maria — i powoli, z dnia na dzień, z godziny na godzinę widziałabym, jak się zmienia, jak zaczyna na mnie patrzeć, potem mnie słuchać, a potem...

Ziewa jeszcze raz, przeciąga się i zamyka oczy.

Zamyka oczy. Gdzie oni teraz? Słyszy głos Klary.

Myślisz, że za pół godziny będzie można zbudzić Judytę?

Piotr nie odpowiada. Więc po raz ostatni odzywa się Maria.

Jeśli chcesz. Jak chcesz. Bo ja mogłabym tu spać do wieczora.

Piotr mówi, że trzeba zadzwonić do hotelu Nacional w Madrycie i zamówić trzy pokoje na wieczór. Mówi ściszonym głosem. Potem idzie dzwonić. Nic się nie dzieje. Klara tu pewnie została. To westchnienie koło Marii, ten lekki zapach sandałowy, unoszący się w powietrzu, to obecność Klary. Marii śni się, że śpi.

Piotr wraca. Zarezerwował trzy pokoje w hotelu Nacional, mówi. Chwilę milczą. Pokoje na wieczór w Madrycie. Wiedzą, że gdy tylko przyjadą do Madrytu, Maria będzie chciała pić i zwiedzać bary. Będzie im trzeba wiele cierpliwości. Zamykają oboje oczy, jak na komendę. Wstyd nie pozwala im na siebie patrzeć w jej obecności, nawet gdy ona śpi. Ale patrzą jednak na siebie, bo nie mogą inaczej. I znów zamykają oczy, olśnieni niezwykłą siłą wzajemnego pożądania. Klara mówi pierwsza:

Spi.

Co za spokój. Klara lekko gładzi palcami szorstkie obicie kanapy. Gładzi je tak długo, aż zaczyna wbijać w nie paznokcie. Piotr to widzi, obserwuje rękę pieszczącą sukno, widzi te wbite w nie paznokcie i boleśnie odrywającą się rękę, która opada na niebieską suknię.

To z pewnością ona pierwsza wstała i opuściła lożę. Ów dreszcz powietrza, ledwie postrzegalny, ów szelest unoszonych spódnic, ta zmysłowa powolność w rozprostowywaniu ciała, to bez wątpienia kobieta. Tę żywiczną słodycz dojrzałych na jej skórze perfum, przystosowanych do niej, do jej oddechu i potu, do nagrzanego pod niebieską suknią ciała, Maria rozpoznałaby wśród tysiąca innych.

Zapach opada nagle, tak jak nagle opada wiatr. Poszedł za nią. Maria bezwiednie otwiera oczy. Wyszli. Wreszcie.

Znów zamyka oczy. Zaraz to się odbędzie. Za pół godziny. Za godzinę. Po czym miłość ich, jak księżyc, wejdzie w inną kwadrę.

Chciałaby wiedzieć, jak to się będzie między nimi odbywać, żeby i na nią padł odblask tego światła, w jakim się pławią, żeby uczestniczyć jeszcze w tym szczęściu, które dziś odstępuje Klarze, a które ona pierwsza sobie wymyśliła tamtej nocy, w Weronie.

Czy Maria śpi?

W tym olbrzymim domostwie, zaryglowanym przed słońcem, muszą przecież istnieć jakieś drzwi, jakieś wyjścia prowadzące w lato. Musi tu istnieć jakieś patio. Jakieś korytarze skręcają i mdleją w słońcu przed wyjściami na tarasy, na których co dzień mdleją kwiaty w oczekiwaniu wieczoru. Tymi korytarzami, po tych tarasach nikt za dnia nie chodzi.

Klara wie, że Piotr za nią idzie. Wie. Już nieraz to robił. On umie iść za kobietą, której pożąda, w takiej akurat — zbyt wielkiej — odległości, by spowodować w niej lekkie zniecierpliwienie. Lubi je mieć rozdrażnione.

Tak, tu nie ma nikogo, w ten upał nikt tu nie wyjdzie. Czy to będzie tu? Klara stanęła rozdrażniona do ostateczności — taka, jaką on chce ją mieć — rozdrażniona tym, że jeszcze do niej nie podszedł, że krok jego za nią pozostał równy, miarowy, spokojny.

Dotarł do niej. Dotarł do jej ust. Ale ona mu ich odmawia.

Mamy godzinę czasu — mówi Klara — zanim ona się obudzi. Można tu wynająć pokój.

Mogę to zrobić ja, jeśli ciebie to krępuje. Ale nie mogę już dłużej. Piotr nie odpowiada.

Ja ją znam dobrze — mówi Klara — wiedziałam, że zaraz zaśnie. Zauważyłeś? Już po czterech manzanillach, po czterech, rozumiesz, zasypia.

Piotr nie odpowiada.

Klara zbliża się do niego i staje obok drżąca na całym ciele, od głowy do stóp, od włosów do ud, cała zdana na jego łaskę i niełaskę. Nie całują się.

Alkohol przyspiesza bicie serca, które tłucze się i tłucze. Ileż to jeszcze czasu do wieczora. Maria rozchyla uda, gdzie serce jej bije jak sztylet.

Odsuwa się od niego, odchodzi jeszcze dalej. Zostaje sam. Gdy wraca, stoi ciągle na tym samym miejscu, jak by wrośnięty w ziemię. Klara w ręku trzyma klucz.

Załatwione — mówi.

Piotr nie odpowiada. Przeszła obok niego nie zatrzymując się. Usłyszał, że powiedziała: załatwione. Poszła. Idzie za nią. Weszła na schody, w cień. Nawet pokojówki jeszcze śpią. Nie minęło dziesięć minut od czasu, gdy zostawili Marię w jadalni. Na schodach Klara się odwraca.

Powiedziałam, że chcę się zdrzemnąć w przyzwoitym łóżku.

Pokój, który trzeba otworzyć z klucza. To już sprawa Piotra. Pokój jest olbrzymi, okna wychodzą na gaj oliwkowy. Ona to mówi, nagle spoważniała, powolna, otwierając szeroko okno.

Patrz, jakie mamy szczęście. — I dodaje, krzycząc: — Och, nie mogłam już dłużej.

Piotr patrzy przez okno i dopiero patrząc razem z nią przez okno ośmiela się na pierwszy gest w jej stronę. Zamyka jej usta, żeby więcej nie krzyczała.

Nad pustymi polami upał jest jeszcze oślepiający.

Zwariowane to serce, czy to już jego ostatnie uderzenia? Ledwie odmyka oczy. Nie ma ich tu. Zamyka je z powrotem. Porusza nogami, znów kładzie je na kanapie. Potem wstaje, podchodzi do okna i przez spuszczone story patrzy na ten sam gaj oliwkowy, skamieniały w słońcu. I znów się kładzie, zamyka oczy. Wydaje jej się, że śpi. Serce trochę się uspokoiło. Za dużo pije. Wszyscy jej to mówią, zwłaszcza on. Za dużo pijesz, Mario.

Okno jest pośrodku ściany, dokładnie pośrodku. Za nim gaj. Drzewa są bardzo stare. Nie rośnie wśród nich ani jedna trawka. Ale oni nie patrzą na drzewa.

Piotr, wyciągnięty na łóżku, patrzy, jak Klara zdejmuje niebieską sukienkę i idzie ku niemu, naga. Później przypomni sobie, że zobaczył ją nagą na tle otwartego okna, brunatno-zielonych drzew. Czy rzeczywiście przypomni sobie? Tak szybko zrzuciła tę sukienkę, przeskoczyła przez nią i oto jest.

Piękna jesteś. Boże, jaka ty piękna. A może nic, słowa nie powiedział?

Można było przewidzieć to samobójstwo Rodriga Palestry w zbożu o świtaniu. W niewygodzie, zmęczeniu, skrzypieniu wozów, rosnącym upale, obecność w kieszeni tej broni, która przeszkadzała mu ułożyć się wygodnie do snu, przypomniała mu o tej możliwości, dotychczas zapomnianej przez roztargnienie, o śmierci. Maria śpi. Jest tego pewna. Gdyby chciała, mogłaby nawet śnić. Ale nie chce. Więc nie śni. To niezwykłe, ten nagły spokój, z jakim przyjmuje odkrycie swego przebudzenia. Więc jednak nie spała.

Piotr pierwszy wstaje z łóżka. Klara płacze. Klara płacze jeszcze z rozkoszy, gdy Piotr wstaje już z łóżka.

Ona wszystko wie — mówi Piotr. — Chodź, idziemy.

Klara przestaje płakać.

Myślisz?

Jest tego pewny. Stoi już całkowicie ubrany nad nią, jeszcze nagą. Po czym odwraca się do okna i powtarza, że trzeba już iść.

Nie kochasz mnie? — pyta Klara. Głos jej pociemniał. Piotr jej to mówi.

Kocham. Kochałem Marię. I ciebie. Ciebie też.

Krajobraz widziany z okna złagodniał. Piotr nie ogląda się na Klarę wstającą z łóżka. Słońce już zeszło z pionu. Krótkie cienie rzucane przez drzewa oliwne wydłużyły się nieznacznie przez czas, gdy się kochali. Upał się przesilił. Gdzie jest Maria? Czy zapiła się na śmierć? Czy ta królewska łatwość, z jaką Maria pije i umiera, nie zapędziła jej gdzieś daleko w zboża, roześmianą, śladami Rodriga Paestry? Gdzie jest ta druga kobieta, Maria?

Prędko — mówi Piotr. — Chodź. Jest gotowa. Płacze.

Klara, ona też wygląda przez okno, ale zaraz się odwraca. Potem maluje się przed lustrem, wstrzymując łzy.

Może Maria leży martwa wśród zbóż? Ze śmiechem zastygłym na twarzy, szyderczym śmiechem pijaczki? Szyderczy śmiech Marii wśród zbóż. Ten krajobraz do niej należy. Te złagodniałe cienie drzew oliwnych, ten skwar nagłym osłabnięciem zwiastujący rychły zmierzch, wszystkie te zewsząd dobiegające oznaki przesilenia się dnia przywodzą na myśl Marię.

Piotr stoi w drzwiach pokoju. Rękę trzyma na klamce. Klara stoi jeszcze na środku pokoju. Mówi, że zejdzie pierwszy. Jego ręka na klamce drży. Więc Klara krzyczy.

Obudzili ją turyści. W radosnej wrzawie zaczynają się zbierać do drogi. Judyta przysiadła na kanapie zadowolona z pieszczot, jakimi ją matka obsypuje, z włosami mokrymi jeszcze od potu, zaciskając ciągle w swoich szczęśliwych rączkach jakieś kamyki zebrane na podwórku. Maria wstaje, Judyta tuli się do niej.

Tak mi gorąco — mówi. I gdzieś sobie biegnie.

Jeszcze ich nie ma. Wyobrażenie o upale wciąż jeszcze ciąży, wnętrze paradoru jaśnieje teraz innym światłem. Podniesiono rolety.

Zaraz cię wykąpię — mówi Maria do Judyty. — Zobaczysz, jakie to będzie przyjemne.

Poczekaj chwilę.

Przechodzi kelner. Maria zamawia kawę. Czeka na nią nie ruszając się z kanapy. I wtedy wraca Piotr.

Wszedł przez salę restauracyjną. Stoi przed nią.

Ach, jak dobrze spałam — mówi Maria.

Kelner przynosi kawę, którą Maria pije łapczywie. Piotr siada koło niej, pali papierosa i milczy. Nie patrzy na Marię, ale na Judytę, to na Judytę, to na drzwi wejściowe. Gdy wchodzi Klara, przesuwa się w stronę Marii, żeby jej zrobić miejsce koło siebie.

Klara zamawia sobie kawę. Obraca się ku Marii.

Kiedy zasnęłaś, poszliśmy sobie na spacer po tych lasach za hotelem — mówi Klara.

Dobrze. Maria prowadzi Judytę do kabin natryskowych. Judyta nie sprzeciwia się. Maria popycha ją pod tusz. Judyta śmieje się. Maria też wchodzi pod tusz. I teraz obydwie się śmieją.

Takie jesteście odświeżone — mówi Klara, gdy wracają. Rzuca się na Judytę i zaczyna ją całować.

Na dworze, można by sądzić, upał nie zelżał. Ale nastrój się zmienił. To już nie poranek dławiący przerażeniem gardło. Żyje się nadzieją nadchodzącego wieczoru. Chłopi znów wyszli kosić zboże, a różowe góry na widnokręgu przypominają o minionej młodości poranka.

Samochód prowadzi Klara. Piotr milczy obok niej. Maria zapragnęła usiąść z tyłu, obok Judyty. Jadą do Madrytu. Klara prowadzi wóz z dużą pewnością siebie, odrobinę szybciej niż zwykle. Wydaje się, że tylko w tym jednym szczególe tempo podróży uległo zmianie. Nie ma co jednak o tym wspominać, każdy bowiem tę zmianę rozumie i przyjmuje.

Prawie do zmierzchu jadą przez Kastylię.

W przejeździe przez jakąś wieś Maria poprosiła Klarę, by się zatrzymała. Piotr nie zgłosił sprzeciwu. Klara staje. Piotr zapala jej papierosa. Gdy podawał jej ogień, palce ich się zetknęły, dotknęły. Mają teraz co rozpamiętywać.

Wieś wygląda na dużą. Zatrzymują się przed pierwszym napotkanym barem, przy wjeździe. Chłopi jeszcze są w polu. Są jedynymi klientami. Wielka sala jest zupełnie pusta. Trzeba głośno wołać, żeby ktoś się zjawił. Grające w kuchni radio nie może zagłuszyć niezmordowanego bzykania much na szybach. Piotr parę razy głośno woła. Wreszcie ktoś zamyka radio. Wchodzi mężczyzna, jeszcze młody. Maria chce wina. Piotr też. Klara nie będzie nic piła. Tak samo jak Judyta.

Jak tu przyjemnie — mówi Maria.

Nie odpowiadają. Judyta biega po sali i przygląda się malowidłom na ścianach. Sceny ze żniw. Dzieci pod kołami wozów bawią się z psami. Cała rodzina spożywa obiad w polu z naiwną nieco dostojnością, pośród nie zżętych jeszcze zbóż, na wszystkich ścianach, jak okiem sięgnąć.

Wystarczy popatrzeć na małą — mówi Piotr — po niej widać najlepiej, jak upał zelżał.

Maria woła Judytę i poprawia jej włosy. Dziewczynka jest szczupła, poza majteczkami kąpielowymi nic na sobie nie ma. Krzywi się trochę, gdy grzebień przeczesuje zmierzwioną czuprynę.

Maria odsuwa od siebie Judytę, by lepiej jej się przyjrzeć, i odpycha ją w stronę malowanej ściany.

To prawda, że jest ładna — mówi. Maria pije wino. Mężczyzna za kontuarem wpatruje się w Klarę. Piotr przestaje pić. Ale trzeba poczekać, aż Maria skończy karafkę. Wino jest podłe, ciepłe i kwaśne. Ale twierdzi, że jej smakuje.

Wieczorem — mówi — będziemy mogli gdzieś wyjść. Zajedziemy do hotelu, wykąpie my się, przebierzemy i będziemy mogli wyjść, no nie? Poproszę pokojówkę, żeby zajęła się małą, póki nie zaśnie, i pójdziemy sobie w miasto, dobrze?

Oczywiście — mówi Piotr.

Maria znów pije. Coraz mniej wina w karafce. Ale pije wolno. Trzeba poczekać, aż ją opróżni.

Ale ty jesteś taka zmęczona — mówi Klara.

Maria krzywi się, jak by nagle odechciało jej się wina.

Nie, widzisz, nigdy wieczorem. Kiwa do mężczyzny zza kontuaru.

Czy są jakieś nowe wiadomości o Rodrigu Paestrze?

Mężczyzna usiłuje sobie przypomnieć, o kogo chodzi. Aha, o tego mordercę.

Nie żyje — mówi.

Podnosi rękę i przykłada do skroni wyciągnięty palec w charakterze rewolweru.

Wiedziałam, że tak było — mówi Klara. Maria skończyła wino. Mężczyzna wrócił za kontuar.

Chodź, Mario, jedziemy — mówi Piotr.

Wychodzą. Już wracają z pola naładowane wozy. Ci, co pierwsi skończyli żniwa. Uśmiechają się do turystów. Twarze ich są szare od kurzu. Na wozach śpią dzieci.

Piękna jest cała dolina Jucaru — mówi Klara. — O sto kilometrów od Madrytu. Zaraz powinniśmy w nią wjechać.

Prowadzi teraz Piotr. Klara chce siedzieć koło Judyty. Maria przesiada się na przednie siedzenie. Klara położyła ręce na ramionach dziewczynki. Maria zasypia, gdy tylko wyjeżdżają ze wsi. Nie budzą jej przejeżdżając doliną Jucaru, ale dopiero wtedy, gdy widać już z daleka Madryt. Słońce jeszcze całkiem nie zaszło. Znajduje się na wysokości kłosów zboża. Przyjadą do Madrytu zgodnie z planem, jeszcze przed zachodem słońca.

Patrzy. Miasto podchodzi do nich jak wielka kamienna góra. Później widać, że w tej górze wyżłobione są czarne dziuple, obrysowane przez zachodzące słońce, i że rozkłada się ona na geometryczne, prostokątne bryły różnej wysokości, przedzielone pustymi przestrzeniami, w których gra różowe światło umierającego dnia.

Jaki wspaniały widok — mówi Maria. Wyprostowuje się, przeczesuje ręką włosy, patrzy na Madryt nurzający się w ruchomym morzu zbóż.

Jaka szkoda — dodaje.

Klara drgnęła jak ukąszona i rzuca wyzywająco:

Dolina Jucaru też była piękna — mówi. — A nie chciałaś na nią patrzeć.

Hotel jest pełny. Ale dla nich pokoje są zarezerwowane.

Udaje im się nakarmić szybko Judytę, która zasypia ze zmęczenia.

W pokojach zalega jeszcze całodzienny upał. Więc prysznic przyjemnie chłodzi ciało. Tuszuje się długo, pod ostrym strumieniem wody, ciepłej, bo upał dosięgną! nawet rur kanalizacyjnych biegnących pod ziemią. Sama.

Klara przygotowuje się w swoim pokoju na tę noc — miłosną. Piotr, wyciągnięty na łóżku, też o tej nocy myśli, trochę zasmucony ze względu na Marię.

Pokoje ich sąsiadują z sobą. W nocy Klara nie będzie mogła krzyczeć z rozkoszy.

Judyta zasnęła. Klara i Maria przygotowują się do nocy, do swoich różnych nocy. Piotr wspomina Weronę. Wstaje z łóżka, wychodzi ze swego pokoju, stuka do drzwi swojej żony, Marii. Czuje w ustach gorzki smak umarłej miłości. Wchodząc do pokoju Marii jest jak by w żałobie po swojej miłości do Marii. Nie wiedział jednak, że będzie tak do głębi przejęty samotnością Marii, której stał się przyczyną, i żałobą, którą Maria przywdziała po nim na ten wieczór.

Mario — mówi.

Czekała na niego.

Pocałuj mnie — mówi Maria.

Maria pachnie niezastąpionym zapachem jego władzy nad nią, jego winy w stosunku do niej, jego ochoty na nią. Maria pachnie zapachem więdnącej miłości.

Jeszcze, pocałuj mnie jeszcze — mówi Maria. — Piotr, Piotr.

Całuje ją jeszcze. Maria odsuwa się od niego i patrzy mu w oczy. Judyta śpi. Piotr wie, co teraz będzie. Czy wie? Maria cofa się pod ścianę i patrzy na niego szeroko otwartymi oczami, zamiast podejść do niego bez wstydu, jak to miała w zwyczaju.

Maria! — woła Piotr.

Tak. — I ona też go woła: — Piotr! Przybiera zawstydzoną pozę, spuszcza oczy na swoje ciało. A w niej wszystko aż krzyczy ze strachu.

Podchodzi do niej. Z palcem na ustach daje jej znak, by nie obudziła Judyty. Przywiera do niej. Ona się nie wzbrania.

Pocałuj mnie, prędko, pocałuj mnie, błagam, pocałuj mnie.

Znów ją całuje. Ona cofa się, zupełnie spokojna, jeszcze raz.

Będę cicho. Ale to już koniec, Piotr. Piotr podchodzi, ujmuje jej twarz w swoje dłonie.

Jesteś pewna?

Mówi, że tak. Patrzy na niego z wyrazem przerażenia w oczach.

Ktoś stuka do drzwi. To Klara.

Coście się tak zagadali? — mówi. Dziwnie pobladła nagle. — Idziecie już?

Idą.


Mężczyzna tańczy samotny taniec na estradzie. Sala jest wypełniona po brzegi. Dużo turystów. Mężczyzna dobrze tańczy. Muzyka wybija rytm jego kroków na brudnych, nie malowanych deskach. Otaczają go wieńcem kobiety w cygańskich, jaskrawych sukniach, niedbale narzuconych, zmiętych. Tańczyły pewnie przez cały dzień. Lato, pełnia sezonu. Gdy mężczyzna przestaje tańczyć, orkiestra gra paso-doble, a on śpiewa do mikrofonu. Na twarzy ma, przylepiony jak maskę, gipsowy komediancki uśmiech, to znów wyraz uniesienia miłosnego, opilstwa zmysłów i mdlejącej rozkoszy. Robi to wrażenie na ludziach.

Stłoczeni wśród widzów, Maria, Klara i Piotr patrzą na tańczącego.





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Duras Marguerite O wpół do jedenastej wieczór, latem 2
Wstep Do Prawoznawstwa - L. Wieczorek, 5 WYKŁAD dr. L. Wieczorek
Wstep Do Prawoznawstwa - L. Wieczorek, 3 WYKŁAD dr. L. Wieczorek
Wstep Do Prawoznawstwa - L. Wieczorek, Ściąga - Wieczorek, T R Y B U N A Ł K O N S T Y T U C Y J N
Pytania egzam sem VI, wisisz, wydzial informatyki, studia zaoczne inzynierskie, wstep do kryptologii
Kolos IW, wisisz, wydzial informatyki, studia zaoczne inzynierskie, wstep do kryptologii, wieczorowe
Wstep Do Prawoznawstwa - L. Wieczorek, 6 WYKŁAD dr. L. Wieczorek
List RCK do ks Wieczorka z PMK Bochum (14 06 2012)
BILARD WPOL DO 10
tekst do a w czora z wieczora
D19200589 Rozporządzenie Ministra Aprowizacji w sprawie podawania potraw mięsnych w restauracjach w
List RCK do ks Wieczorka z PMK Bochum (14 06 2012)
1. Karta tytulowa duras, pwsz kalisz Mechanika i budowa Maszyn, nalewak do wodki
Jedenasty element Klucz do sukcesu w biznesie
CZAS DO SPANIA, Wiersze Teokratyczne, Zakańczające wieczorne czaty
zmęczony jasiek wieczorem mówi do antka SZD6TIEO4IBQQM6XHE7Q3EZP5IAGGN4LKQOQX4A