Autor: Angel; e-mail:
aeliasz@ydp.com.pl
on Tuesday, August 10, 1999 at 10:08:52
WIELKA EMIGRACJA
Przysięgnijmy, że jeśli naród nasz klęską
Opatrzności
dotknąć się podoba,
my nigdy Polakami być nie przestaniemy, przysięgnijmy, ze
narodowość naszą głęboko w sercach udajemy,
że nigdy nikt z pozostałych członków wielkiego, nieszczęśliwego
narodu nie połączy się ani związkiem
krwi, ani przyjaźni
z wrogami naszymi, że
w prześladowaniu, nędzy i poniżeniu Polski się nie wyrzeczemy;
wraz z naszym potomstwem, na wieki jeden drugiego za brat uważać
będziemy, pomagać sobie w pracy, niedolach i nieszczęściu, żyć
we wspomnieniu i moralny byt wiecznie zachować, pójść raczej w
rozsypkę i tułactwo, aniżeli w jarzmo niewoli.
Te
słowa wypowiedział jeden z posłów w sejmie 26 lutego 1831 roku
nazajutrz po krwawej bitwie grochowskiej. Los powstania nadal był
niepewny. Wielu patriotów liczyło się z koniecznością
opuszczenia kraju i
kontynuowania walki na obcej ziemi. Odżywała pamięć wydarzeń
sprzed 36 lat, kiedy po Insurekcji Kościuszkowskiej szansę taką
stworzyła rewolucyjna Francja.
Wiosenne
zwycięstwo groźbę klęski i emigracji odsuwały. W polskich
szeregach myślano nie o
emigracji, a o marszu
za Bug i Niemen, na Wołyń i Litwę, gdzie trwały już walki
powstańcze. Ale właśnie wtedy, w kwietniu 1831 roku, pierwsze
oddziały polskie zmuszone zostały do opuszczenia pola walki i
szukania schronienia za kordonem.
Po
bitwie pod Boremlem 19 kwietnia 1831 roku, czterotysięczny korpus
gen. Józefa Dwernickiego, walcząc szedł wzdłuż granicy
austriackiej przez Beresteczko na Krzemieniec, ale nie mógł
przerwać pierścienia kilkakrotnie liczniejszego nieprzyjaciela.
Toteż 27 kwietnia 1831 roku gen. Dwernicki przekroczył granicę
austriacko - rosyjską i
stanął obozem w
Klebanówce. Przez kilka dni odwlekał złożenie broni, kiedy jednak
1 maja 1831 roku obóz polski otoczyły silne oddziały huzarów,
powstańcy nie mieli wyboru. Broń polską
Austriacy wydali
Rosjanom. Oficerów internowano w Syrii, żołnierzy poprowadzono do
twierdz w Siedmiogrodzie.
Gorszy
los spotkał powstańców litewskich w dwa miesiące
później, kiedy po
bitwie pod Szawlami 8 lipca 1831 roku trzykrotnie liczniejsze siły
rosyjskie zepchnęły korpus generałów Antoniego Giełguda i
Franciszka Rolanda nad pruską granicę i 13 lipca 1831 roku między
Gorżdami a Gudawą oddziały gen. Giełguda przekroczyły granicę.
Wtedy też, zrozpaczony klęską kapitan Stefan Skulski wystrzałem z
pistoletu zabił gen. Giełguda. Gen. Roland próbował jeszcze swój
korpus wyprowadzić z matni, jednakże 15 lipca 1831 roku, ściśnięty
zewsząd rosyjskimi wojskami i on przeszedł pruską granicę pod
Deguciami. Tak więc w połowie lipca 1831 roku w Prusach Wschodnich
znalazło się ponad 6200 żołnierzy, 635 oficerów oraz około 4500
koni i 26 dział.
Internowanych
powstańców umieszczono w prowizorycznych obozach w rejonie Tylży,
bez żywności i opału, ale za to pod silną strażą piechoty,
kawalerii i armat pruskich. Rychło też oddzielono oficerów od
żołnierzy.
Los
powstańców litewskich zapowiadał nadciągającą
klęskę. Kiedy 8 września padła Warszawa, sytuacja militarna
powstania była już bardzo ciężka. Katastrofę przyspieszył gen.
Hieronim Ramorino, który wbrew rozkazom nie przybył ze swoim
dwudziestotysięcznym doborowym korpusem z rejonu Siedlec na pomoc
Warszawie, a następnie zamiast do sił głównych w Modlinie,
poszedł na południe w Lubelskie. Pospieszny odwrót zdemoralizował
oddziały, zaprzepaszczono szansę przeprawy na lewy brzeg Wisły w
Sandomierskie
do korpusu gen. Samuela Różyckiego. Nad samą
granicą
stoczono jeszcze ostatnią
powstrzymującą
Rosjan potyczkę i 18 września złożono broń przed Austriakami: w
szeregach już było tylko około 15 tys. ludzi i 40
dział.
Przesądziło
to o losie niewielkiego korpusu gen. Różyckie, stojącego w rejonie
Gór więtokrzyskich, który spychany przez silniejsze oddziały
Rosjan, wycofał się w kierunku Krakowa. Korpus poszedł przez
terytorium Rzeczypospolitej Krakowskiej i 27 września 1831 roku na
południe od Chrzanowa w sile 1400 żołnierzy i 6 armat przeprawił
się przez Wisłę do zaboru austriackiego.
W
tym czasie dokonywały się dramatyczne losy głównych sił
powstańczych, które po bitwie warszawskiej i oddaniu stolicy
ściągały
dość bezładnie do Modlina. Nowy wódz naczelny gen. Maciej
Rybiński bezpośrednio dysponował jeszcze armią
liczącą
około 40 tys. żołnierzy oraz kilkutysięczną załogą twierdzy w
Modlinie. Istniała możliwość kontynuowania walki, do czego wzywał
Maurycy Mochnacki, ale z winy dowództwa armia polska nie była
zdolna do inicjatywy. Nie powtórzył się rok 1809. Po jakim takim
uporządkowaniu oddziałów, wojsko ruszyło do Płocka. Z armią
ciągnął
rząd, sejm i rzesza
cywilów uchodząca
przed rosyjskimi represjami.
Bataliony
i szwadrony topniały w marszu. W Płocku stało się jasne, że
resztki armii powstańczej walki już nie podejmą.
Sejm i rząd
pod eskortą szwadronu
Krakusów udał się do pruskiej granicy. Za nimi maszerowały coraz
bardziej rozprzęgające się i tracące
bojową
sprawność pułki
piechoty i szwadrony jazdy. Szerzyła się dezercja, generałowie i
oficerowie brali dymisję i dobrowolnie oddawali się w niewolę,
były wypadki poddania się całych oddziałów. Przypominały się
dni Radoszyc z listopada 1794 roku. W drodze z Modlina do Rypina
odeszło z szeregów około 15
tys. ludzi. Był to
prawdziwy konwój pogrzebowy wojskowej chwały naszej pisał
Mikołaj Kamieński. Polacy, odcinając się podjazdom i
powstrzymując Rosjan ogniem armat koło wsi wiedziebno pod
Brodnicą przeszli granicę pruską
i 5 października 1831
roku złożyli broń. Towarzyszył temu płacz i zgrzytanie zębów,
przeklinanie narodowy rząd, sejm i jenerałów zdrajców.
Granicę
przeszło 19 537 żołnierzy i podoficerów oraz 1782 oficerów,
czyli ogółem 21 319 ludzi i 95 dział. Prusacy natomiast wydali
Rosjanom polskie armaty, broń i konie. Po pięciodniowej
kwarantannie w obozach nadgranicznych i w zamku Golubiu, gdzie
umieszczono generałów i oficerów, podzielono internowanych według
rodzajów broni i rozlokowano w Elblągu,
Malborku, Tolkmicku, Sztumie, Kwidzyniu i Tczewie
oraz w okolicznych wsiach. Łącznie z żołnierzami z korpusów
Giełguda i Roalanda było teraz w Prusach około 30 tys. polskich
powstańców.
Tak
więc w październiku 1831 roku w Prusach i Austrii znalazło się
około 50 tys. żołnierzy polskich oraz pewna liczba
cywilnych uchodźców z
Królestwa Polskiego. Władze pruskie i austriackie stanęły wobec
ważnego problemu politycznego. Względy międzynarodowe nakazywały
udzielenie internowanym pomocy materialnej. Niezwłocznie zrobiono
jednak wszystko, by te masy powstańców całkowicie zneutralizować.
Przede wszystkim oddzielono oficerów od żołnierzy. Tych pierwszych
w Prusach rozlokowano w wyznaczonych miejscowościach
i zobowiązywano
przysięgą do nie opuszczenia miejsc internowania. Opornych osadzano
w twierdzy w Piławie, a
później w
Wisłoujściu. Natomiast Austriacy część oficerów przenieśli w
listopadzie na Morawy w okolice Brna i Ołomuńca, reszta rozeszła
się po szlacheckich dworach.
Gorzej
wiodło się zgromadzonym w obozach wiarusom. W Galicji szczątki
tego wojska w okrutnej
biedzie wegetowały. Co więcej, kiedy 1 listopada 1831 roku
ogłoszona została carska amnestia dla żołnierzy i podoficerów,
Austriacy działając w porozumieniu z Rosjanami zaczęli podstępem
lub siłą wypychać żołnierzy za kordon, gdzie czekały już na
nich odziały rosyjskie. Tak samo postępowali Prusacy. Ty sposobem
od 10 listopada 1831 roku rozpoczął się ruch kolumn żołnierskich
konwojowanych przez Prusaków do granicy Królestwa Polskiego. Do
połowy grudnia 1831 roku powróciło ogółem 12 500 żołnierzy i
podoficerów. Wobec pozostałych, którzy nie przejawiali ochoty do
powrotu pod carskie pałki, Prusacy coraz częściej używali broni.
Do krwawych starć doszło w Tczewie, Elblągu a zwłaszcza w
Fiszewie, 27 stycznia 1832 roku, gdzie padli zabici i ranni. Te
szykany i represje, w połączeniu
z trudnymi warunkami pobytu, brakiem środków
na podróż do Francji i tęsknotą
za rodzinną
chatą spowodowały,
!
że w lutym 1832
roku w Prusach było już tylko około 4 tys. żołnierzy, z których
wkrótce większość, zagrożona surowymi karami, zmuszona została
do powrotu do zaboru rosyjskiego. Pozostało jednak około 1 tys.
żołnierzy najbardziej nieugiętych, których osadzono w twierdzach
w Gdańsku, Grudziądzu i Piławie, skazując na ciężkie roboty
forteczne.
Wracali
również oficerowie, ale na
podstawie indywidualnych próśb
o łaskę. Skorzystało z niej w styczniu 1832 roku około 1550 osób.
Niektórych, jak na przykład oficerów 5 pułku strzelców konnych
zapraszał sam książę warszawski Paskiewicz. Tak więc drogi
towarzyszy broni rozchodziły się:
jedni dążyli już na
emigracje do Francji, drudzy szli pod carskie skrzydła złudzeni
obietnicami lub gnani tęsknotą za domem; wielu z nich powędrowało
niebawem na Kaukaz lub w stepy orenburskie.
W
Tczewie doszło do przypadkowego spotkania oficerów szaserów
z grupą
udającą
się do Francji. Doszło do awantury, obie strony porwały się do
szabel, a emigranci rzucili się na szaserów. Ostatecznie puszczono
ich wolno. Tak żegnano kapitulantów. Większość oficerów przed
wrogiem broni nie składała. Klęskę powstania uważała za
przegrana kampanię i gotowa była do dalszej walki o niepodległość.
Opuszczając ziemie
ojczystą byli
przekonani, że wkrótce powrócą z legionów chwałą, jak
pisał Konstanty Gaszyński. Liczono na wojnę i rewolucję w
Europie.
Emigracja
zrodziła się spontanicznie, ale była wcześniej
przygotowana ideowo i organizacyjnie. Ruch indywidualny na Zachód
zaczął się już w
październiku 1831 roku i
objął przede
wszystkich cywilów: polityków, dziennikarzy, urzędników, po
których pojedynczo lub małymi grupkami ruszyli zamożniejsi
wojskowi. Prawdziwym problemem politycznym i organizacyjnym było
jednak przerzucenie tysięcy internowanych oficerów i żołnierzy
powstańczych. Tę inicjatywę ujął w swe ręce gen. Józef Bem,
który pragnął skupić we Francji od 10 do 15 tys. wojskowych, jako
kadry nowych legionów polskich. Aby to urzeczywistnić należało
przeprowadzić przez kraje niemieckie tysiące Polaków. Przy czym
czas naglił, gdyż jak wiemy, władze pruskie obawiając się na
równi z Rosją polskich planów legionowych, zmuszały żołnierzy
do powrotu do Królestwa Polskiego. Kurczyło się więc bardzo
szybko potencjalne zaplecze żołnierskie. Brakowało też
niezbędnych funduszy. Kiedy w końcu grudnia 1831 roku zakończyły
się niepow!
odzeniami
próby uzyskania finansowej pomocy w Paryżu,
gen. Bem zorganizował
liczne Komitety Przyjaciół Polski od Saksonii po Ren, które
działały na kilku szlakach przemarszu kolumn emigrantów polskich z
Prus i Austrii do Francji. Kolumny oficerów i podchorążych ruszyły
w połowie grudnia 1831 roku. Mimo oficjalnych zakazów udało się
do nich włączyć, pod innymi nazwiskami, także pewną liczbę
podoficerów i instruktorów wybranych z doświadczonych
żołnierzy.
Główna
trasa przemarszu z Prus Wschodnich prowadziła z Królewca przez
Elbląg, Malbork, Tczew,
Starogard, Chojnice,
Wałcz, Gorzów, Kostrzyń, do Frankfurtu nad Odrą, a dalej przez
Lübben i Torgau do granicy prusko saskiej, następnie przez
Lipsk, Erfurt, Eisenach, Frankfurt nad Menem ku granicy francuskiej
we wsi Lauterbourg, skąd już wprost do Strasburga. Tę trasę
kolumny pokonywały w około 50 dni. Internowani z Austrii wyruszali
z miejsc koncentracji na Morawach przez Czechy do granicy austriacko
bawarskiej. Dalej trasa prowadziła na Norymbergę i Würzburg w
bawarii, przez Heilbronn w Wirtembergii do Strasburga
bądź
przez Ratyzbonę i Augsburg w Bawarii, Ulm, Stuttgart, Tübungen w
Wittenbergii oraz Fryburg w Badenii do Strasburga lub granicy
szwajcarskiej i przez Szafuzę, Bazyleę do Francji na Belfort,
Besancon i Avingnon. Z tych szlaków czasem zbaczano, zwłaszcza
indywidualnie lub w małych grupach, które ciągnęły także przez
Prusy i Hanover na Belgię.
Austriacy
odstawiali Polaków do granicy bawarskiej pod eskortą
wojskową. Niektórzy
przekradali się bez paszportów z Galicji przez Słowację, Węgry i
kraje austriackie lub
Czechy do Niemiec. Kolumnom wyruszającym
z Prus Wschodnich towarzyszył oficer pruski, do którego obowiązków
należało zapewnienie emigrantom pomocy w drodze. rodków
transportu (wozów konnych lub ciągniętych przez woły) oraz kwater
dostarczały władze pruskie, a żandarmeria dokuczliwie pilnowała
przejazdu. Na terenach zamieszkanych przez ludność polską,
wychodźców
przyjmowano życzliwie, za Odrą - w Brandenburgii nie brak było
oznak wrogości.
Toteż
granicę prusko-saską
przekraczali emigranci z radością.
Niektórzy przysięgali,
że nigdy nie zapomną
Prusakom "naszej krzywdy, tych śledzi
i podłych kartofli". Teraz dosłownie od szlabanu granicznego
witani byli entuzjastycznie. Od tego momentu koszty wędrówki
pokrywały niemieckie Komitety Przyjaciół Polski. Prześcigano
się w dowodach przyjaźni
i gościnności:
fetowano wszystkich, zaopatrywano potrzebujących.
Szczególnie w Lipsku, gdzie od listopada 1831 roku bardzo
energicznie działał "Związek
dla Wsparcia Potrzebujących
Pomocy Polaków" (Verein zur Unterstützung Hielfsbedürftiger
Polen) pod przewodnictwem księdza Fryderyka Brockhausa, który
zdołał zgromadzić znaczne środki finansowe i materialne. 2130
Polaków, którzy w dużych kolumnach przeszli przez Lipsk od 8
stycznia do 13 marca 1832 roku otaczanych było świetnie
zorganizowaną
opieką
i pomocą. Okazywały
ją wszystkie warstwy społeczne; wjazd kolumn do miasta odbywał się
w honorowej asyście oddziałów wojska saskiego i gw!
ardii
mieszczańskiej. Na spotkanie wychodziły tłumy mieszkańców ze
sztandarami, grały orkiestry, strzelano na wiwat. Przed Polakami
stały otworem domy prywatne i najlepsze hotele, organizowano dla
nich uroczyste przyjęcia, spektakle teatralne, a nawet bale,
iluminowano domy, wieszano transparenty: ,Jeszcze Polska nie zginęła,
a nie zginie póki żyją
Niemce". W Gotha wystąpił
paradnie miejscowy garnizon, oficerowie polscy przyjęci zostali w
księżycowym pałacu, w innych miastach baterie artylerii witały
kolumny salwami honorowymi, orkiestry wojskowe grały Jeszcze Polska
nie zginęła i marsze wojskowe, bito w dzwony. Nic dziwnego, że aby
Polaków ucieszyć wybito szyby w konsulacie rosyjskim. I tak do
samej granicy na Renie.
Ze
swej strony Polacy starali się zapoznać z kulturą
i historią
przemierzanych krajów, zwiedzano zabytki sztuki, gospodarstwa
wiejskie i fabryki,
szukano, jak na przykład w Lipsku, pamiątek po księciu Józefie, a
w Solurze składano hołd na grobie Kościuszki.
Dochodziło
też jednak do incydentów świadczących,
że władze i wojsko niemieckie niechętnie przypatrywali się
entuzjazmowi swych rodaków dla emigrantów polskich. Wrogo
przyjmowano Polaków w księstwie sasko-weimarskim, gdzie panującą
była siostra cara Mikołaja I. W Hanau omal nie doszło do
rozruchów, gdy niemiecki oficer huzarów zaatakował szablą,
poturbował i aresztował polskiego porucznika, za którym ujęli
się mieszkańcy
i z bronią wymogli jego uwolnienie. Zdarzały się pojedynki z
oficerami niemieckimi.
Była
to przecież "podróż raczej polityczna niż geograficzna "
jak trafnie zauważył Aleksander ]ełowicki. Polaków witano bowiem
w Niemczech jak ptaki
zapowiadające
rewolucję. Prasa niemiecka pisała o triumfalnym pochodzie
wolności " o
polskich rycerzach wolności".
Wielkiej popularności
nabrały ryciny przedstawiające
sceny z powstania i podobizny wybitniejszych Polaków, a przede
wszystkim utwory literackie: wiersze i pieśni
z powszechnie znaną
Walecznych tysiąc
opuszcza Warszawę . Nie było to przypadkowe, gdyż wypływało z
aspiracji i rozwoju niemieckiego ruchu narodowego, rozbudzonego w
okresie napoleońskim, a pod wpływem walki o wolność
Grecji oraz rewolucji we Francji i Belgii, rozszerzającego
się na wszystkie grupy społeczne w całych Niemczech. Powstanie
Listopadowe odegrało w tym procesie olbrzymią rolę.
Polacy
walczący z Rosją
- główną podporą
więtego Przymierza - byli dla niemieckiego obozu liberalnego
sprzymierzeńcem przeciw despotyzmowi dworów niemieckich, przeciw
Związkowi Niemieckiemu,
który w policyjnym systemie rządów
metternichowskich pełnił rolę obroży krępującej narodowy i
polityczny rozwój Niemiec. Toteż entuzjazm mieszkańców
witających powstańców
polskich - zjawisko bez precedensu - był wyrazem opozycji liberalno
-demokratycznej i stał się ważnym czynnikiem umacniania
patriotyzmu ogólnoniemieckiego. Liczne propolskie stowarzyszenia
rychło przekształciły się w kluby polityczne, które organizowały
manifestacje narodowe, sadziły drzewa wolności, składały petycje
domagające się wolności prasy i reform w celu odrodzenia Niemiec
Zjednoczonych. Niepokoiło to konserwatywne rządy, które pod
wpływem carskiej, pruskiej i austriackiej dyplomacji lub z własnej
inicjatywy, starały się hamować propolskie manifestacje. Zaostrzył
się też kurs wobec Polaków: rząd saski odmówił Po!
lakom
prawa osiedlenia się w Dreźnie. Generał Bem zmuszony został do
opuszczenia Drezna i Lipska i do na poły konspiracyjnego pobytu w
małym Altenburgu, skąd kierował przemarszem kolumn emigrantów.
Bawaria i Wittembergia, a nawet Saksonia, na wiosnę 1832 roku
wprowadziły poważne ograniczenia, a w końcu zamknęły swe granice
przed Polakami.
Przejście
przez Niemcy wywarło
olbrzymi wpływ także na emigrantów Polskich. Im bliżej granic
Francji tym spieszniej jechano, by znaleźć się " w kraju
naszych nadziei" i uścisnąć
"naród bratni, od tylu wieków ściśle
połączony z Polską
i Polakami". Rząd
francuski liczył się z możliwością
przybycia pewnej liczby Polaków po upadku powstania: w marcu 1831
roku minister Francois H. Sebastiani zapewniał gen. Karola
Kniaziewicza, dyplomatycznego wysłannika Rządu
Narodowego: "jeśli
przyjdziecie to was przyjmiemy". Nie miał zresztą
innego wyjścia
- skoro Francja nie udzielała Polsce pomocy, należało uczynić
gest uspokajający własne społeczeństwo, by wzburzone klęską
powstania nie zwróciło się przeciw Ludwikowi Filipowi. W Paryżu
uświadomiono to sobie w połowie września 1831 roku., gdy nadeszły
wiadomości
o upadku Warszawy. Sebastiani, który poprzednio stale twierdził, że
"rząd nie może dla Polski narażać interesów Francji,
narażać pokoju " oświadczył 16 września
w Izbie Deputowanych "L!
'
ordre regne a Varsovie" - "Porządek
panuje w Warszawie". To
było stanowisko Francji oficjalnej. Natomiast ulice Paryża
zapełniały się manifestami, doszło do kilkudniowych zaburzeń,
prasa i opozycja parlamentarna wprost oskarżały rząd, że swą
polityką.
"neutralności,
flegmatycznej, nędznej i bezmyślnej
apatii" dopuścił
do klęski Polski. Gabinet poślizgnął
się na krwi polskiej, winien upaść" - wołano. "Nie
chcemy pokoju za wszelką cenę" - mówił w Izbie gen. Marie
Joseph la Fayette, a Odilon-Barrot dorzucał: Gdy mi kto mówi:
pokój, powiadam; pokój i wolność. To jest hasło.
Przyjaciele
Polski przygotowywali się już do przyjęcia emigrantów. W Paryżu
działał od 28 stycznia 1831 roku Komitet Francusko- Polski ( Comite
Central en Faveur des Polonais) z gen. la Fayette na czele. Lokalne
komitety istniały w Strasburgu, Metzu,
Lyonie, Belforcie, Besancon. Komitet paryski dysponował znaczną
jak na owe czasy sumą
648 455 franków, zebranych ze składek, z których udzielano zapomóg
emigrantom już na przejściach
granicznych w Metzu, Strasburgu i Valanciennes. Siedziba Komitetu
przy ul. Taranne 12
stała się punktem zbiorczym Polaków przybywających do Paryża.
Łącznikiem między Komitetem La Fayette'a a emigrantami był
Leonard Chodźko, Polak osiadły we Francji, kapitan Gwardii
Narodowej w rewolucji lipcowej 1830 roku.
Opowiadano,
że pierwszy żołnierz polski, powstaniec litewski w czamarze,
stanął na paryskim bruku gdzieś około 20 października 1831 r.
Rozpoznany przez przechodniów został serdecznie powitany. Wkrótce
po tym przybyli członkowie władz rządowych, sejmu, zgrupowań
politycznych: 24
października
przyjechał do Paryża ostatni prezes Rządu Narodowego Bonawentura
Niemojowski, pięć dni później Joachim Lelewel, a 2 listopada
Maurycy i Kamil Mochnaccy.
Do
końca grudnia 1831 roku znalazło się we Francji, przeważnie w
Paryżu, kilka setek emigrantów. Główna fala dopiero nadciągała
przez kraje niemieckie. Władze francuskie wyznaczyły Polakom punkty
zborne: Avignon dla wojskowych i Chateauroux dla cywilów. Zamknięto
jednocześnie przed emigrantami Paryż, pod rygorem utraty rządowego
zasiłku.
W
połowie stycznia 1832 r. strumień wychodźców
przekraczających
granicę francuską zmieniać się począł w wartki potok. W dwa
tygodnie później było ich już około 1200. Pierwsza kolumna,
licząca około 140 wojskowych, dotarła do Strasburga, 27 stycznia
1832 roku i pomaszerowała do Avignonu. Odtąd prawie codziennie
przybywały następne kolumny. Ostatnia, złożona ze 182 emigrantów
przeszła przez Strasburg 2 marca 1832 roku. We Francji było już
wówczas około 4 rys. Polaków. Później
potok emigrantów stopniowo zmniejszał
się, ale jeszcze przez kilka miesięcy ciągnęli nowi. Na granicy
zaopatrywani byli w dokumenty podróży określające
trasę przejazdu do miejsca przeznaczenia oraz zasiłek pieniężny,
w miejscowościach
etapowych zapewniano kwatery i organizowano transport.
Kolumny
Polaków były serdecznie witane w asyście wojska i gwardii
Narodowej, z tłumnym udziałem mieszkańców. Tak było zwłaszcza w
Strasburgu, Metzu, Luneville czy Nancy. Zresztą te dowody sympatii
dla Polaków najdłużej utrzymywały się właśnie
w Alzacji i Lotaryngii.
Żywsze też były w warstwach niższych, przede wszystkim w ludzie
miejskim, gdyż arystokracja i bogata burżuazja patrzyły na
eks-powstańców jak na burzycieli porządku społecznego. Stopniowo
jednak znikały powitalne komitety, a pozostawali formalistyczni
oficerowie i urzędnicy. Uderzało to boleśnie polskiego emigranta,
który po przyjęciu w Niemczech spodziewał się nie mniejszego
entuzjazmu we Francji. I niemal od pierwszych chwil czuł się
zawiedziony. To rozczarowanie wzrastało, gdy docierali do miejsc
przeznaczenia. Duże kolumny witane były na ogół uroczyście i z
wojskowym ceremoniałem wprowadzane do centrum miast, gdzie
prefektury organizowały kwatery oraz pomoc materialną.
Ludność na ogół
manifestowała swe propolsk!
ie
sympatie i tłumnie asystowała przy powitaniu. Kiedy tej oficjalnej
oprawy brakowało, wjazdy grup emigrantów nie robiły na
mieszkańcach większego wrażenia.
Władze
francuskie stanęły wobec problemów, których skali poprzednio nie
przewidywano. Francja Ludwika Filipa aktywnej polityki
w sprawie polskiej prowadzić nic chciała, czego dowiodła postawą
w okresie Powstania Listopadowego. Paryż pragnął pokoju i poprawy
stosunków z państwami starego porządku,
z Rosją,
Austrią i Prusami.
Jednakże dopóki w Europie panowało napięcie wywołane rewolucją
1830 roku we Francji i
Belgii,
oraz Powstaniem Listopadowym, nikt nie mógł wykluczyć możliwości
wojny. Wobec tego polska emigracja nabierała znaczenia jako rezerwa
wojskowa oraz swego rodzaju atut w rozgrywkach dyplomatycznych między
Paryżem a Petersburgiem. Jeszcze 2 stycznia 1832 roku marszałek
Soult mówił gen. Kniaziewiczowi o ewentualnym formowaniu kadrowego
korpusu polskiego w depot w Avignonie. Polacy chcieli w tych słowach
widzieć zgodę na tworzenie legionów. W rzeczywistości
Soultowi chodziło o
ujęcie dyscypliną
wojskową napływających
masowo oficerów polskich. Jednocześnie
bowiem odmówił gen. Bemowi funduszy na sprowadzenie z Prus około
10 tys. żołnierzy. W końcu stycznia 1832 r. również marszałek
Soult wycofywał się ze swych poprzednich obietnic. Skarżył się,
że Polacy przybywają "tak tłumnie, że nie wiemy, co z nimi
robić" i pytał: "Dlaczego nie wracają
do kraju i nie poddają
się cesarzowi Mikołajowi?" A na uwagę Kniaziewicza, że są
to "szczątki
armii, która wstrzymała Rosję, która może o!
szczędziła
Francji najście nieprzyjacielskie" Soult cierpko stwierdził:
"Nic nie winniśmy
Polakom. Nie potrzebowaliśmy
ich wcale".
Początkowo
władze francuskie postanowiły zgromadzić wojskowych polskich w
depot w Avignonie. W marcu 1832 r. było w nim już około 1200 osób.
Wówczas też zakład w Avignonie został podzielony: na przełomie
marca i kwietnia ruszyło do Lunel około 620 oficerów i żołnierzy,
którzy po kilku miesiącach,
we wrześniu
1832 r., ostatecznie przeniesieni zostali do Le Puy w Masywie
Centralnym. W lutym
1832 roku nowy depot dla wojskowych polskich utworzono w Besancon. W
marcu zgromadziło się tam ponad 900 emigrantów. Niebawem w
kwietniu i maju 1832 r. utworzono dwa niewielkie depots, liczące po
około 50 emigrantów, w Salins i Lons-le-Saumier, które uważały
się za filialne w stosunku do Besancon. Kilka miesięcy później
podobny charakter miały małe (45-55 osób) zakłady w Vesoul i
Dijon. Depot cywilów w Chateauroux zgromadził w tym czasie ledwie
30 osób i większej roli nie odgrywał, dopiero w drugiej połowie
1832 r. liczebność jego wzrosła do ponad 500 osób. W marcu 1832
r. utworzono trzeci du!
ży
zakład wojskowy w Bourges w departamencie Cher w środkowej Francji,
który do czerwca zgromadził około 370 emigrantów, a później
liczył nawet około 1800 Polaków.
Tak
więc w drugiej połowie 1832 r. istniało we Francji pięć dużych
zakładów: Avignon, Besancon, Chateauroux, Bourges i Le Puy. W lutym
i marcu 1833 roku powstał nowy zakład w Bergerac, do którego
przeniesiono część wojskowych z Avignonu (156 osób) oraz z
Besancon i Salins (około 300 osób).
Każdy
z nich miał swoją wewnętrzną organizację: Ogół emigrantów
wyłaniał w drodze równych, bezpośrednich i powszechnych wyborów
Radę Polaków (np. w Avignonie 23 II 1832) lub "Radę
Wojskową (jak w Besancon
19 III 1832} kierującą
życiem danego depot i reprezentującą
"Ogół" na zewnątrz, zgodnie z postanowieniami własnego
"Statutu Organicznego". Rychło też w zakładach rozkwitło
życie polityczne. Z niepokojem obserwowano zanikanie
międzynarodowego napięcia i rozwiewanie się nadziei na wojnę
Zachodu z Rosją. Rosło rozczarowanie do Francji oficjalnej. Z tym
większą nadzieją
szukano oparcia w społeczeństwie, w narodzie francuskim.
Rozczarowanie do monarchii lipcowej nie przysłaniało przecież
faktu, ze Francja była jedynym krajem, w którym Polak emigrant
mógł liczyć na stałą
pomoc materialną
rządu i społeczeństwa
oraz organizować się politycznie.
Kiedy
jesienią 1832 roku sytuacja międzynarodowa w Europie poczęła się
stabilizować, dla rządu francuskiego straciła znaczenie emigracja
polska jako rezerwa wojskowa. Duże radykalizujące się zakłady,
powiązane z opozycją
republikańską były kosztowne i politycznie niewygodne. 1 kwietnia
1833 roku emigranci przeszli z gestii ministerstwa wojny pod opiekę
ministerstwa spraw wewnętrznych. Zachowano jednak zasiłki rządowe.
Wiosną 1833 r. władze
francuskie rozpoczęły likwidację wiejskich depots. W połowie maja
1833 roku rozwiązano zakłady w Avignon i Besancon, w czerwcu Le
Puy, w sierpniu Bourges, od czerwca do sierpnia Becgerac oraz
mniejsze. W ciągu
kilku miesięcy Polacy przeniesieni zostali do ponad 100 miejscowości
prowincjonalnych, gdzie tworzyli niewielkie, najwyżej
kilkudziesięcioosobowe kolonie.
Oblicza
się, że do 1847 roku przeszło przez emigrację około 11 tysięcy
Polaków. Najliczniejsi osiadali we Francji, gdzie na wiosnę 1832
roku było już około 4 tys. wychodźców polskich. Liczba ich stale
rosła, bo choć niektórzy wracali do kraju, to jednak uciekających
przez carskimi, austriackimi czy pruskimi represjami, lub po prostu
szukających swobody,
było znacznie więcej. Toteż w 1839 roku we Francji przebywało
około 5700 Polaków, z których blisko 5500 pobierało zasiłek
rządowy. W innych krajach skupiska emigrantów polskich były
znacznie mniejsze. I tak w Anglii mieszkało około 700 Polaków, w
Belgii ponad 100, w Hiszpanii około 150, w Algierze około 100, w
Stanach Zjednoczonych od 400 do 500. Jeżeli do tego dodać około
500 rozproszonych od Portugalii, Włoch i Bałkanów po Skandynawię,
to liczbę emigrantów w 1839 roku szacować można na blisko
8 tysięcy osób.
Pochodzili
ze wszystkich ziem polskich i wywodzili się z różnych stanów
społecznych. W trzech czwartych emigranci byli pochodzenia
szlacheckiego, choć posesjonaci, w tym i właściciele olbrzymich
fortun skonfiskowanych za udział w powstaniu,
stanowili mniejszość.
Czwarta część emigrantów miała rodowód plebejsko chłopski:
byli to chłopi żołnierze i podoficerowie i rzemieślnicy.
Większość emigrantów to wojskowi, a wśród
nich zdecydowaną
przewagę mieli oficerowie stanowiący około 70% ogółu. Na
wychodźstwie znalazła się większość ówczesnej inteligencji
polskiej z zaboru rosyjskiego: polityków, profesorów
uniwersyteckich i szkół średnich, studentów, literatów i
publicystów, funkcjonariuszy władz powstańczych,
duchownych.
Przybycie
do Francji kilku tysięcy emigrantów polskich stworzyło dla rządu
poważne problemy finansowe. Władze dysponowały sumą 600 rys.
franków, co nie pokrywało rosnących potrzeb - konieczne były
dodatkowe sumy budżetowe wyłącznie
na pomoc dla Polaków. Decyzja w tej sprawie
należała do parlamentu. Korzystając
z okazji, rząd
francuski uchwalenie tych funduszy związał
z przyjęciem przez parlament ustawy ograniczającej
prawa osobiste wychodźców
i oddającej
ich pod ścisły dozór
policji z prawem ekstradycji włącznie.
Każdy
Polak przybywający
do Francji, uznany za emigranta politycznego, miał prawo do
rządowego zasiłku, zwanego potocznie żołdem, wypłacanego co
miesiąc, początkowo
w wysokości
pozwalającej na
przyzwoite utrzymanie. Kiedy jednak duże kolumny polskie docierały
do miejsc przeznaczenia, weszło w życie rozporządzenie
z 21 lutego 1832 roku zmniejszające
ów żołd o połowę, co spowodowało, że wychodźcy
od pierwszych dni znaleźli
się w dość ciężkich warunkach materialnych. Szczególnie ciężki
był los żołnierzy i podoficerów, których zasiłki, nawet przy
racji chleba oraz posiłkach otrzymywanych z żołnierskich kotłów
garnizonów francuskich, nie pozwalały na zaspokojenie
najskromniejszych potrzeb. Toteż od pierwszych chwil oficerowie
opodatkowywali się na rzecz funduszu pomocy dla
żołnierzy. Te składki utrzymane zostały i wówczas, gdy 1
kwietnia 1833 roku rządowe zasiłki dla oficerów zostały jeszcze
zmniejszone o blisko 25-50 procent w zależności od stopnia:
generałowie otrzymywali odtąd 1!
00-150
franków, pułkownicy i majorzy 60 franków, a pozostali oficerowie
45 franków miesięcznie. Było to już na granicy nędzy. Do 1
kwietnia 1833 roku emigranci (z wyjątkiem
depot cywilnego w Chateauroux) podlegali ministerstwu wojny, jesienią
1832 roku rozciągnięto
na nich przepisy francuskiego kodeksu
wojskowego z 1818 roku.
Pierwszych
kilkanaście miesięcy
większość emigrantów przesiedziała w depots, które lokowane
były zazwyczaj w koszarach, na przykład Besancon, oficerowie
mieszkali w izbach 5-6 osobowych, zaś żołnierze w chambrees
nawet do 50 osób. Wygodniej było w kwaterach prywatnych
przydzielanych przez władze. Przyjeżdżali do Francji bez grosza
przy duszy, na pomoc rodzin z kraju liczyć nie mogli. Gniotła ich
pospolita bieda. Z konieczności oszczędzano na żołądku: jadano w
żołnierskich lub robotniczych garkuchniach 30-35-centowe obiady.
Jednakże w Paryżu i w większych miastach, jak na przykład w Metz,
Strasburgu czy Lyonie za dobry obiad trzeba było płacić co
najmniej franka, zwłaszcza, że tanie garkuchnie groziły zdrowiu.
Emigranci
mieszkający
w Paryżu szybko upodobali sobie kilka niewielkich restauracyjek i
kawiarni, które serwowały dania odpowiadające polskim gustom.
Znana była zwłaszcza niemiecka restauracja Steinhausera koło Pont
- Neuf, który dawał obiady za 30 franków miesięcznie. Tam też
jadał Lelewel, który jak większość rodaków, przedkładał
kapustę z kiełbasą nad kuchnię francuską. W Paryżu jadano także
w polskiej garkuchni Winiarskiej przy Saint-Andre-des-Arts, w "Cafe
d'Arcole", w "Hotele Corneille". Te restauracyjki
stawały się polskimi klubami, gdzie można było nie tylko zjeść,
ale spotkać rodaków i poczytać dzienniki polskie i francuskie.
Zabronione były w nich natomiast wszelkie dyskusje polityczne - do
tego służyły lokale gmin i stronnictw emigracyjnych, z
najgłośniejszym, przy
rue Taranne 12. Z czasem w Paryżu powstawały i salony polskie, z
Hotelem I.ambert księcia Adama na czele.
Innym
nieco rytmem, niż w stolicy Francji, biegło życie emigrantów na
prowincji. łączył ich niedostatek i polityczne przekonania.
Organizowali więc wspólnoty , pozwalające na łatwiejsze
zaspokojenie potrzeb materialnych i duchowych. Czekając na wojnę
rewolucyjną, na sygnał wymarszu do kraju w pierwszych latach
emigracji nie szukano praktycznych zajęć czy nauki zawodu. Zresztą
o godziwą pracę nie
było łatwo. Toteż początkowo starano się kontynuować studia
uniwersyteckie (np. w Montpellier młodzi wychodźcy w depots w
Avignonie i Lunel), zdobywać praktykę w fabrykach zbrojeniowych i
innych przedsiębiorstwach, czy też rozszerzać wiedzę we
francuskich szkołach wojskowych. Część przez kilka miesięcy
prowadziła samokształcenie i ćwiczenia wojskowe. Większość
jednak żyła z dnia na dzień. Bezczynność i brak perspektyw,
nostalgia za krajem łamała słabsze charaktery. Sprzyjała temu
plaga hazardu, tanie wino, konflikty i zatargi na tle osobistym i
politycznym. Pojedynkowano się nawet zbio!
rowo,
we wszystkich zakładach. W każdym z nich demaskowano również
płatnych agentów rosyjskiej ambasady w Paryżu. Z czasem żołnierze
i podoficerowie, a później j część oficerów podejmowała pracę
w winnicach, farbiarniach, drukarniach, w warsztatach rzemieślniczych
i fabrykach, przy budowie dróg, kolei, kanałów i regulacji rzek.
Byli robotnikami i inżynierami, zarabiali jako nauczyciele języków
w domach prywatnych, jako malarze, muzycy, uczyli fechtunku.
Żniwo
śmierci było olbrzymie: w latach 1831-1842 zmarło na emigracji
przeszło 750 Polaków, z tego około 550 we Francji, a więc ponad
10 procent ogółu emigrantów. Emigracja tak liczna, a zwłaszcza
tak społecznie i politycznie ukształtowana była zjawiskiem
wyjątkowym nie tylko w historii polskiej, ale i innych krajów
Europy. Reprezentowała cały naród, stanowiła jego rzeczywistą
elitę intelektualną, która "szła za granicę by ratować
siebie od prześladowania i zagłady, ale także i przede wszystkim,
by prowadzić dalej zakończoną
we wrześniu, lecz
nigdy nie zamkniętą walkę o Polskę".
Wychodźcy
byli wolną
cząstką
ujarzmionego narodu. Czuli się uprawnionymi do przemawiania i
działania w jego imieniu, do zastępowania kraju pozbawionego
normalnego życia politycznego. W pierwszym zwłaszcza okresie kraj
to w pełni uznawał, przez wiele lat tak traktowały polską
emigrację społeczeństwa i rządy zachodnie.
Emigranci
wierzyli, jak to pisał Słowacki, że "kiedy prawdziwie Polacy
powstaną, to składek zbierać nie będą
narody". Z goryczą
wyrzucano sobie, że w powstaniu wprawdzie nie zabrakło "ramion
do pałasza", ale "brakowało ducha do ramienia, toteż
"nie brakło odwagi w poświęceniu, ale jej brakowało w
wytrwaniu". Nic więc dziwnego, że na emigracji ze
zwielokrotnioną
siłą kontynuowano
zapoczątkowaną
już klubach, prasie i sejmie
powstańczym
dyskusję nad przebiegiem walki i przyczynami klęski. W ogniu
polemik na temat niedawnej przeszłości powstawały nowe kierunki
polityczne, obozy i stronnictwa, z których każde starało się
dopracować własnego programu społeczno-politycznego, wybrać drogę
odzyskania niepodległości, stworzyć wizję nowej Polski.
Żołnierz-tułacz szybko przekształcał się w emigranta-polityka.
-
Jedni liczyli na
nowe powstanie na ziemiach polskich, drudzy na rewolucję i wojnę
europejską, a jeszcze inni radzili czekać na bunt nad Donem i
Uralem oraz upadek caratu. Większość miała głębokie
przekonanie, że powstanie polskie było "krwawym wypowiedzeniem
walki na śmierć wolności
z despotyzmem" jak pisano
w lipcu 1832 roku w odezwie Towarzystwa Litewskiego i Ziem Ruskich.
Uważali się za awangardę już nie tylko Polski, ale i ruchów
wolnościowych całej Europy.
Na
co dzień była jednak tęsknota za krajem i gorycz klęski. A z
kraju nadchodziły wieści
coraz gorsze. Żołnierzy
masowo wcielano do armii rosyjskiej i wysyłano na Syberię lub
Kaukaz nie żałując opornym kijów, jak na przykład w Kronsztacie
w 1832 roku, gdzie 12 zakatowano na śmierć za odmowę przysięgi na
wierność Mikołajowi I. Na wiosnę 1832 roku wywieziono z Królestwa
Polskiego setki chłopców i wcielono do rosyjskich zakładów
wojskowych. Na Litwie likwidowano szkolnictwo polskie. Zamknięto
Uniwersytet Wileński i Liceum Krzemienieckie, a z 394 szkół
polskich na Litwie i Ukrainie pozostawiono jedynie
92. Carskim ukazem z
1831 r. szlachtę bezrolną przekształcono w "jednodworców"
i tysiącami przesiedlono na Kaukaz. Spiski i konspiracje
niepodległościowe potęgowały represje. Symbolem nowych porządków
była Cytadela Warszawska, szubienica na jej stokach i zsyłka na
Kaukaz lub Sybir.
Powtarzał
więc emigrant za Mickiewiczem modlitwę Litanii Pielgrzymskiej:
O
wojnę powszechną za
wolność ludów,
...
O
broń i orły narodowe
...
O
śmierć szczęśliwą
na polu bitwy
...
O
grób dla kości
naszych w ziemi naszej,
...
O
niepodległość,
całość i wolność Ojczyzny naszej
...
nick:
angel