Księżyc dwudziestu rąk+Znak białego Księżyca=

LINO ALDANI




KSIĘŻYC DWUDZIESTU RĄK

(przełożyła Ewa Komorowska)





W OCZEKIWANIU NA ŁADUNEK




Szczupły, średniego wzrostu, nosił kurtkę z imitacji skóry i miał śnieżnobiałe włosy. Można by rzec - człowiek jak wielu innych. Ale ta jego beztroska mina udawanej szcze­rości i ostrożny sposób poruszania się między stolikami - chodził, rzucając tu i tam roztargnione, a jednak uważne i przenikliwe spojrzenie - nie pozostawiały żadnych wąt­pliwości. Był to swindler, typowa postać drobnego oszusta i hochsztaplera, których nigdy nie brakuje w poczekalniach stacji i astrodromów na całym świecie. W zamian za nie­wielką pożyczkę tacy faceci przeważnie oferują stare kwar­cowe zegarki, dawne monety, kamyczki z Deneba IV lub skamieniałe motyle z Capelli. Niejednokrotnie proponują sztuczki karciane, dziwne zagadki zaczerpnięte z repertuaru prestidigitatorów sprzed stu lat. Wszyscy posługują się techniką spiralną, postępującą stopniowo, pełną słownych meandrów i avances - zrazu dyskretnych, a potem coraz mocniej przypierających do muru.

- Jeśli postawi mi pan piwo - zaczął - opowiem ciekawą historię. - I zaraz dodał: - Historię nieprawdo­podobną, ale prawdziwą, która mi się przydarzyła...

Siedziałem niewzruszony, a może... nie wiem, może nawet niechcący zrobiłem delikatny ruch albo też mimo­wolnie mrugnąłem, co ten człowiek uznał za znak zgody. Faktem jest, że zanim zdałem sobie z tego sprawę, on już się usadowił, a kelner z porozumiewawczą miną niósł już kufel pieniącego się piwa.

Znalazłem się w pułapce. Poza tym ładunek, na który czekałem, miał godzinne opóźnienie, a mój naręczny telewi­zor pokazywał te same co zwykle robaczki. Złożyłem wia­domości giełdowe i odsunąłem na bok podróżną walizeczkę.

Swindler natychmiast zaczaj:: - Nazywani się Klaus D'Onofrio. Moje opowiadanie odnosi się do odległego roku 2098...

Początkowo opowieść była najzwyklejsza w świecie. D'Onofrio mówił swobodnie, panując nad słownictwem, pewnie i ze znajomością rzeczy, posługując się najbardziej nawet niezrozumiałymi terminami naukowymi. Jednak jego opowiadanie, może dlatego, że nazbyt logiczne, spójne i ła­twe do przewidzenia, nie zawierało niczego interesującego. Była to zwykła historia, z tych, które setki razy czytamy i słuchamy w reportażach i sprawozdaniach, jednakowych od początku do końca, albo też różniących się co najwyżej jakimś drobnym szczegółem.

Przez pięć lat Klaus D'Onofrio sprawował na pokła­dzie jednostki badawczej Silver Arrow drugorzędne funkcje: kucharz, elektryk, kulturalno- oświatowy, instalator i urzęd­nik intendentury.

- Krótko mówiąc - podkreślił jednak D'Onofrio - byłem najważniejszym członkiem załogi, dżokerem, który w razie potrzeby mógł zastąpić pilota, lekarza, radiotelegra­fistę, a nawet - czemuż by nie? - nawet samego dowódcę. Wszyscy członkowie jednostki badawczej są zamienni, ja jednak byłem bardziej zamienny od innych, rozumie pan? W 98 roku było ponad dwa tysiące zbadanych planet, ale my z Sifoer Arrow byliśmy pierwszymi, którzy wyprawili się poza Pas von Taulera. Tyle tylko, że nawet poza tym Pasem wszechświat był taki sam. Zwiedziliśmy kilkanaście planet, .podobnych jak kropla wody do setek innych, już wcześniej zbadanych przez nasze jednostki. Dlatego też kiedy zeszliśmy na K- 128, w Sektorze Niebieskim, nie dziwiliśmy się wcale, że jest tak idiotycznie podobna do tylu innych.

- A okazało się? - Naciskałem, żeby go skłonić do przejścia do sedna rzeczy.

- Nic - powiedział wymijająco i wypił duży łyk pi­wa. - Założywszy bazę wokół polany, ze statkiem kosmicz­nym w samym jej środku, oddaliliśmy się we czterech na rekonesans: ja, dowódca, biolog i psychotechnik, wie pan, facet, który mierzy iloraz inteligencji za pomocą całej serii testów, jednego bardziej idiotycznego od drugiego. Po trzech godzinach marszu w lesie napotkaliśmy stado miesz­kańców planety. Były to włochate stworzenia o wzroście trochę ponad metr - wyprostowane, oczy na przedzie, z sześcioma palcami u lewej ręki i siedmioma u prawej. Na nogach akurat na odwrót. Zabawny przypadek kompenso­wanej asymetrii. Nasze detektory nie wykryły żadnego za­grożenia. Wtedy MacLure, biolog, spróbował złapać jedne­go za pomocą herbatnika i udało mu się to prawie natych­miast. Zwierzę nie okazywało najmniejszego strachu, nawet kiedy wyjąwszy z plecaka aluminiowe pręty i złożywszy klatkę chwyciłem je za kark i włożyłem do środka. Miało miękkie futerko i, w odróżnieniu od innych, białą plamkę pośrodku czoła.

- Zobaczymy, jak sobie teraz poradzisz - powiedział Horwitz, psychotechnik: Stado się nie rozpierzchło. Stało dokoła w odległości sześciu czy siedmiu metrów i zajadało żółte jagody zwisające z krzewów. Horwitz poszedł nazbie­rać garść i wróciwszy położył je koło klatki, ale w takiej odległości, żeby więzień nie mógł ich dosięgnąć nawet wy­ciągając kończyny.

Psychotechnik wziął następnie aluminiowy pręt i poło­żył w pobliżu klatki. Przez chwilę nic się nie działo. Potem zwierzę chwyciło pręt i używając go jako grabi zdołało dob­rze wymierzonymi ruchami przytoczyć jagody do siebie.

Horwitz, zadowolony, dyktował uwagi do naręcznego magnetofonu. MacLure, ja i dowódca znudzeni przygląda­liśmy się zwierzęciu, które spokojnie zajadało. Potem Hor­witz poszedł uzbierać następną garść jagód. Tym razem po­łożył ją w odległości dwukrotnie większej od klatki niż po­przednio, ale dał więźniowi dwa pręty aluminiowe i kłębek linki nylonowej. Czekaliśmy pół godziny, ale nic się nie działo, po prostu nic. Zwierzę przyglądało się jagodom, prę­tom i kłębkowi żółtymi, wilgotnymi oczami, pełnymi nie­winnego otępienia. Kilka razy obojętnie okrążyło klatkę, po­tem zatrzymało się, zamknęło oczy i tak tkwiło jakby pogrą­żone we śnie.

- Nic tu po nas - powiedział Horwitz - nawet gdybyśmy tu zostali przez rok, zwierzę nigdy nie zdoła rozwiązać tego zadania. - Horwitz był głupi. Zmarł dwa lata temu, Panie, świeć nad jego duszą. Ale za życia zawsze był głupi. Powiedziałem, że według mnie zwierzę nie robi absolutnie nic po prostu dlatego, że nie jest głodne, najadło się...

Zrobił zniecierpliwioną minę i pokręcił głową dwa albo trzy razy. - Według mnie jest to R-4 - stwierdził. Zna­czyło to, że wedle jego rozeznania zwierzę należało do czwartego stadium klasy R rozwoju, a więc poziomu raczej niskiego; żeby pan lepiej mógł zrozumieć: tego samego, co świstaki i ziemskie tchórze. Tymczasem MacLure napchał chlebak liśćmi i jagodami; zdobył także próbkę wody, na­brawszy jej z pobliskiego źródła. - Jestem gotowy - po­wiedział. - Ja też - zapewnił Horwitz. Dowódca wykonał kilka endopłyt, wie pan, takich specjalnych fotografii, które rejestrują nawet wewnętrzną strukturę i metabolizm każde­go żywego organizmu, po czym wyprostował się i zapropo­nował powrót.

Wobec tego rozmontowałem klatkę i uwolniłem zwie­rzę, które natychmiast przyłączyło się do swoich towarzyszy. Zwierzęta, wcale nie przestraszone, szły z nami przez całą drogę powrotną. Kiedy wróciliśmy do bazy, słońce sta­ło jeszcze wysoko nad horyzontem. Wszyscy pozostali członkowie załogi byli na zewnątrz, leżeli na plecionkach i rozkoszowali się południowym wiaterkiem. Również wśród nich były zwierzęta, które łaziły niewinnie po polanie albo ganiały jak szczeniaki wokół teleskopowych podpór statku kosmicznego. Pani doktor Almąuist chciała zabrać jednego ze sobą, ale dowódca przypomniał jej oschle, że re­gulamin na to nie pozwala. Po paru minutach byliśmy już wszyscy na pokładzie, a ja usiadłem przy ekranie wizyjnym, żeby rzucić ostatnie spojrzenie. Zwierzęta skupiły się po­środku polany i patrzyły wilgotnymi, żółtymi oczami w na­szym kierunku. Siedziały tam najzupełniej nieruchome. Kiedy jednak dowódca wydał rozkaz startu i cały kadłub Sifoer Arrow zadrżał, zanim ekran zamglił się, zdążyłem za­uważyć gwałtowne poruszenie wśród tej gromady włocha­tych stworzeń: fikołki, koziołki, podskoki i małpie klaskanie w ręce. Siher Arrow opuszczała planetę i nie było wątpli­wości, że owe stworzenia tam na dole witały ten fakt jak wyzwolenie.

Klaus D'Onofrio otarł usta wierzchem dłoni. Patrzył na mnie spode łba z miną obłudnego kota, który ma właśnie schwytać kanarka.

- To wszystko? - skomentowałem, nadając głosowi możliwie najbardziej ironiczne brzmienie.

D'Onofrio wcale się nie speszył. Poszperał w kiesze­niach, jakby szukając papierosów. Zamiast nich wyjął plik pożółkłych i zniszczonych kartek. Starannie je przejrzał, wyłowił niebieskawy odcinek i pchnął go na środek stołu. - Tu są końcówki - rzekł - jeśli pan chce, może pan sprawdzić archiwa Centrum Badań Przestrzeni, a w nich zapis dotyczący planety K-128.

Zignorowałem jego słowa, jak również niebieską kar­teczkę. - To wszystko? - powiedziałem, tym razem roz­złoszczony. - Pana opowieść jest naprawdę banalna, nawet dziecko umiałoby wymyślić lepszą...

- To nie moja wina - usprawiedliwiał się D'Onofrio. - To, co przed chwilą opowiedziałem, jest wersją ofi­cjalną, zdeponowaną w archiwach. Ale jeśli mi pan postawi następne piwo, opowiem prawdę, historię o tym, jak faktycz­nie miały się rzeczy i jak się nam udało opuścić planetę po nieprawdopodobnym przeżyciu.

Zdałem sobie sprawę, że niechcący się uśmiechnąłem. Łobuz znał się na rzeczy, recytował scenariusz wielokrotnie już powielany, ale robił to z wdziękiem i mimo kabotyń- skich pomysłów - a może właśnie dzięki nim - wydawał się sympatyczny. Spojrzałem na zegarek. Brakowało jeszcze pół godziny do przybycia ładunku, nie licząc dodatkowego czasu, który musiałbym spędzić w oczekiwaniu na oclenie towaru.

- Cały zamieniam się w słuch - zapewniłem go, a kelner już podchodził z następnym piwem.

D'Onofrio schował do kieszeni niebieską kartkę. Potem otworzył paczkę papierosów, wyjął trzy i ustawił je pionowo pośrodku stołu. - Zróbmy krok wstecz - powiedział - i wróćmy do momentu przed startem. Oto ja i dowódca, razem z MacLurem i Horwitzem jesteśmy na ścieżce pro­wadzącej z powrotem do bazy, a miejscowe zwierzaki two­rzą sztafetę. Rozumie pan?

No więc przybywamy na polanę, a nasi towarzysze są tam, jak już powiedziałem, wyciągnięci na plecionkach. Ty­le że nie rozkoszują się świeżym powietrzem. Wydają się pijani i ogłupiali, jakby padli ofiarą śpięczki hipnotycznej. Ale absurdalne, nie do przyjęcia, było coś innego: na środ­ku polany stały trzy statki kosmiczne, rozumie pan? Trzy Silver Arrow, albo lepiej - nasza Silver Arrow trzykrotnie skopiowana.

D'Onofrio brodą wskazał trzy papierosy na środku sto­łu. - Były ustawione - sprecyzował - jakby na wierz­chołkach wyimaginowanego trójkąta równobocznego.

- Halucynacja przez indukcję, jak sądzę.

- Nic podobnego - zapewnił D'Onofrio - statki kosmiczne były realne, wszystkie trzy z niezwykle solidnego stopu tytanowego. Ale dwa z nich były fałszywe...

Przyglądałem mu się zdumiony. Przez chwilę zapom­niałem, że swindler żyje kłamstwami i grą słów, ale tym ra­zem D'Onofrio przesadził.

- Taki żart Sillian - wyjaśnił po chwili.

- Czyj?

- Och, przepraszam, K-128 była planetą ostatniej klasy i Horwitz widząc, że mieszkańcy są trochę głupkowa­ci, żartobliwie ochrzcił ją mianem “Silly". Ale teraz nawet pan już widzi, że rzeczy miały się nieco inaczej. Poza lile- patią i telekinezą Sillianie potrafili podwajać, potrajać, a nawet powielać przedmioty po stokroć; potrafili też two­rzyć zupełnie, z gruntu nowe - z niczego. Także w środku statki kosmiczne były najdokładniej identyczne w każdym najdrobniejszym szczególe. Zapewniam pana, że można by­ło zwariować.

- To nie jest zadanie, które możemy tutaj rozwiązać - stwierdził dowódca. - Najlepszym wyjściem jest po­dzielenie załogi na trzy grupy i natychmiastowy odlot wszystkimi trzema statkami. Rozwiążemy tajemnicę póź­niej, kiedy będziemy w rozsądnej odległości od tej planety fałszerzy.

Zaczęliśmy cucić uśpionych towarzyszy tłukąc ich po policzkach i po dobrej godzinie masażu mózgu i kilku za­strzykach neuropu zdołaliśmy doprowadzić ich do porząd­ku. Tymczasem Sillianie podskakiwali wokół nas i przyglądali się z zaciekawieniem ale bez stwarzania zamętu. Na­stępnie, kręcąc się między plecionkami, składanymi krzeseł­kami i pustymi butelkami Cristal Coli MacLure zauważył dziwną drobnostkę ustawioną na ziemi. Przypominała dużą maszynkę do mielenia kawy, jeden z tych przedmiotów, które widuje się za ladą baru; u góry miała przezroczysty plastykowy lejek. - A to co? - zawołał Horwitz. Komen­dant również rzucił okiem na przedmiot, przez chwilę nie wiedział, co zrobić, i jak zwykle wzruszył ramionami. - Nie traćmy czasu - powiedział. Już uformował grupy i właśnie miał wydać rozkaz wejścia na pokład, kiedy jeden z Sillian wyskoczył ze stada i zdecydowanym krokiem wszedł między nas. Był to ten z białą plamką na czole, ten sam, którego trzymaliśmy w klatce.

- UWAGA! UWAGA! - głos rozbrzmiewał mi w głowie z piekielnym hukiem, nie było sensu zatykać so­bie uszu. Żadne słowo nie wydobywało się z jego ust - głos formował się bezpośrednio w naszym mózgu, wyraźny i stanowczy.

Teraz D'Onofrio mówił bez tchu i zdradzał pewne za­kłopotanie. Ponownie otworzył pojemnik na papierosy i ner­wowo zapalił jednego.

- Czy mam mówić dalej?

- Oczywiście! Co powiedział tubylec?

- Powiedział, że czyta nam w myślach i że nasza de­cyzja jest pochopna. Powiedział, że materiał, z którego wy­konano statki kosmiczne, jest nietrwały i że po przeleceniu mniej niż jednego parseka unicestwiłby się z konsekwen­cjami najoczywiściej tragicznymi dla dwóch trzecich naszej załogi. I dlatego radzi dowódcy i nam wszystkim starannie przemyśleć problem, aby znaleźć bardziej odpowiednie rozwiązanie.

To właśnie wtedy dowódca dał się ponieść. Wyszarp­nął pistolet laserowy i wrzasnął: - Jeśli nie spowodujecie zniknięcia tych dwu fałszywych statków, to wszystkich was pozabijamy] - W głowach zabrzmiało nam coś jakby śmiech. - Wasza broń jest chwilowo zablokowana - oznajmił tubylec. - Chryste - warknął dowódca - czego więc chcecie? - Chcemy was poddać testowi - odparł Sillianin. - Chcemy zobaczyć, czy jesteście na tyle inteli­gentni, żeby stwierdzić, który z trzech statków jest wasz, który pozwoli wam cało i zdrowo wydostać się z naszej pla­nety. - Po czym dodał ważne ostrzeżenie: - Kopie - oznajmił - zrobione są z niestałego materiału, którego wa­ga jest niższa o trzynaście jednostek na tysiąc w porównaniu z materiałem oryginalnym. - Potem podszedł do maszyn­ki do mielenia kawy. - To jest elektroniczna waga, którą przygotowaliśmy specjalnie dla was. Ponieważ mamy po trzynaście palców, nasz system liczenia opiera się na liczbie trzynaście, ale waga stosuje wasze parametry dziesiętne i jest wytarowana w taki sposób, aby spełnić wszystkie wa­runki, jakie leżą u podstaw waszego systemu miar. Dzięki tej wadze będziecie mogli rozwiązać to zadanie, ale waga może zostać użyta tylko jeden jedyny raz. Po jednorazowym zważeniu ulegnie unicestwieniu. Wagi na pokładzie zostały zablokowane, a komputer chwilowo unieruchomiony. Po­wtarzam, możecie użyć tej wagi jeden jedyny raz. Macie pół godziny czasu; jeśli upłynie bez rezultatu, sprawimy, że waga zniknie, a wam nie pozostanie nic innego, jak stawić czoła niebezpieczeństwu z szansą wyjścia cało jedną na trzy. D'Onofrio przeczesał palcami srebrzyste włosy. Wypił piwo i rzekł: - Tym razem to my byliśmy w potrzasku, ogarnięci paniką. A jednak, niech mi pan wierzy, rozwiąza­nie problemu było dziecinnie łatwe, tak jak połączenie dwóch prętów kawałkiem nylonu. Co by pan zrobił?


Pytanie nie było retoryczne. D'Onofrio naprawdę chciał wiedzieć, jak ja bym rozwiązał problem. Jego zabawna historyjka, chaotyczna i pełna nieprawdopodobnych głupstw, była tylko wstępem, pretekstem, żeby mnie pod­dać testowi na giętkość umysłu. Najwidoczniej człowiek ten był chory, miał bzika na punkcie kwizów i zagadek; był jednym z tych ludzi, których zasadniczym celem jest za­męczyć bliźniego diabelskimi zgadywankami.

- Co by pan zrobił? - niecierpliwie powtórzył, a sam palcem rysował w powietrzu kółko wokół trzech pa­pierosów stojących na środku stołu.

Rozkładając ręce dałem za wygraną, spróbowałem jed­nak wymyślić jakąś odpowiedź. - Popatrzyłbym pod spód - powiedziałem, ale bez żadnego przekonania.

- Pod co?

- Pod statki kosmiczne. Jeśli polana, jak przypusz­czam, było porośnięta trawą, to teren znajdujący się pod prawdziwą Sifoer Arrow powinien być przypalony...

D'Onofrio zaczął się śmiać. - Pan zatrzymał się na etapie astronautyki przedpotopowej - skomentował lodo­watym głosem. - Już od ponad wieku nie używa się ani chemicznego, ani nuklearnego materiału pędnego, a jedynie napędu grawitacyjnego. Kiedy statki kosmiczne lądują, to siadają lekko jak gołąbki i niczego nie wypalają, rozumie pan?

Spróbowałem jeszcze raz. - Niech no sekundę pomyś­lę: może zbudowałbym prymitywną wagę ramienną za po­mocą jakiegoś sztywnego drążka i sztyftu pośrodku i za jej pomocą porównywałbym ze sobą wagę rozmaitych przed­miotów, czy jest ona właściwa czy nie, dopóki...

- Niech pan nie mówi głupstw - przerwał mi D'O- nofrio. - Po pierwsze, nie było czasu na skonstruowanie podobnej wagi, po drugie, byłaby też bezużyteczna, bo nie­dokładności wykonania uniemożliwiłyby wykazanie różnic wagi rzędu trzynastu tysięcznych... Nie, potrzebna była waga precyzyjna, taka jak ta, którą przygotowali nam Sillianie, ale wagi tej można było użyć tylko raz. Co by pan zro­bił?

Zerknąłem na zegarek.

- Poddaję się - powiedziałem, unosząc ręce w żar­tobliwym geście. - Być może problem ten nie ma rozwią­zania, a może jest to tylko gra słów. Niech pan poda roz­wiązanie, a ja postawię następne piwo. Ale niech się pan spieszy, mój ładunek zaraz przyjedzie.

D'Onofrio rozejrzał się wokoło z miną nieokreślonej podejrzliwości; przyglądał mi się przez chwilę badawczo, potem spuścił oczy na trzy papierosy i podjął opowiadanie bardzo cichym głosem.

- Dali nam pół godziny, a pół godziny to w końcu wcale niedużo, dosyć jednak, by znaleźć się na samym dnie rozpaczy. Każdy chciał powiedzieć swoje zdanie, zasugero­wać, zamieszać, przedyskutować, a rezultat był taki, że tyl­ko wzmogło to zamęt i spowodowało ogólne osłabienie zdolności myślenia. Niech mi pan wierzy, w ciągu tej pół godziny przedefilowały przede mną najbardziej wymyślne i barwne nonsensy, jakie kiedykolwiek w życiu spotkałem. Dowódca zupełnie stracił głowę, siedział koło maszynki do mielenia kawy i mamrotał coś do siebie. Horwitz zrobił się biały jak nieboszczyk, a pozostali chodzili pogrążeni w myś­lach. Tylko MacLure, biolog, wydawał mi się jeszcze przy­tomny. Odciągnąłem go na stronę i powiedziałem, że mam gotowe rozwiązanie. MacLure spojrzał na mnie, jakby zo­baczył archanioła Gabriela. Spytałem, czy mamy na pokła­dzie wodę destylowaną. Kiwnął głową, że tak. - W takim razie to proste - powiedziałem. - Przelejemy litr wody destylowanej z laboratorium pierwszego statku i dwa litry z laboratorium drugiego, wlejemy wszystko do lejka wagi i zobaczymy, ile waży. Jeżeli brakować będzie trzynastu gramów do trzech tysięcy, to Siher Arrow będzie statkiem drugim, jeśli dwudziestu sześciu - to będzie pierwszym, a jeśli trzydziestu dziewięciu - to właściwym statkiem bę­dzie trzeci.

Przez jakiś czas, który wydawał mi się bardzo długi, MacLure tępo się we mnie wpatrywał. Potem, bardzo po­woli, cała twarz rozjaśniła mu się w promiennym uśmiechu. - Wspaniale - krzyknął. - Jesteś geniuszem! - Uściskał mnie cały rozradowany i cmoknął głośno w środek czoła. - Idź, przynieś wodę - powiedziałem mu - a ja zawiadomię dowódcę.

D'Onofrio wziął trzy papierosy i wsadził je z powro­tem do pudełka.

- To wszystko - powiedział z udawaną nonszalan­cją. - No i co pan powie?

- Naprawdę bardzo pomysłowe - przyznałem - oryginalne rozwiązanie dla, wydawałoby się, nierozwiązal- nego problemu. Gratulacje. - I ironicznie dodałem: - Przypuszczam, że dostał pan raport pochwalny.

- Nic podobnego. MacLure dokonał ważenia i waga wykazała 2961 gramów. Prawdziwa Silver Arrow^ nasza, by­ła zatem bez wątpienia trzecim statkiem. Pospieszyliśmy do podestu wejściowego, ale czterema skokami Sillianin wy­przedził nas przed wejściem; każdemu z nas, gdy przekra­czał próg, przesuwał swoich trzynaście palców po czole i karku. Wyglądało to na pożegnanie, a okazało się, że za pomocą tego ruchu zacierał w naszej pamięci wszystkie da­ne dotyczące tego eksperymentu.

W ten sposób wyruszyliśmy przekonani, że K- 128 jest planetą klasy R- 4 i jako taką ją zarejestrowaliśmy, będąc całkowicie nieświadomi, jak naprawdę przedstawiały się sprawy. To wszystko, proszę pana.

Wstał i zamierzał już odejść.

- Halo, chwileczkę - skarciłem go - istnieje tu pewna sprzeczność. Jeśli zatarli wam pamięć o tym, co się stało, to jak to się dzieje, że przypomina pan sobie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami?

D'Onofrio uniósł brwi, a potem uśmiechnął się ze znu­żeniem.

- Nie ma żadnej sprzeczności - zapewnił. - Byłem ostatnim członkiem załogi, który wszedł na pokład. Być może Sillianin miał już zmęczone palce i nie mógł mnie porządnie pomasować, albo zrobił to w sposób niedokładny.

Faktem jest natomiast, że pamięć o tym, jak się rzeczy mia­ły, wróciła mi niespodziewanie kilka lat temu, kiedy już by­łem na emeryturze. Trochę za późno, żeby na podstawie mojego spóźnionego i odosobnionego zeznania można było poprawić sprawozdanie z odległego roku 2098, czy też żeby zaprogramować nową wyprawę. Nie wspomnę nawet o ry­zyku trafienia do lecznicy psychiatrycznej. Lepiej już sie­dzieć cicho, prawda? Albo mówić o tym, ot, tak sobie, dla żartu, jak opowiedziałem to panu. Zechce mi pan wyba­czyć.

Podniósł rękę, pomachał palcami w cwaniackim geście pożegnania, oddalił się miękkimi krokami i zniknął w tłu­mie za szklanymi drzwiami.


- Nieszkodliwy typ - powiedział kelner wycierając szmatką stół - widziałem, że również i panu opowiedział swoją zagadkę o trzech statkach kosmicznych; to jego żela­zny punkt. Dajemy mu spokój, przynajmniej do chwili, kiedy swoimi opowieściami nie zacznie się naprzykrzać, co zdarza się niezmiernie rzadko i tylko wtedy, kiedy wypije o jedno piwo za dużo. Ale to porządny człowiek i w dodat­ku zdolny. W młodości był naprawdę funkcjonariuszem drugiej klasy na pokładzie jednostki badawczej, potem przeszedł do służby naziemnej, a teraz jest na emeryturze, stale zajęty łamigłówkami i szaradami. Mam nadzieję, że nie przeszkadzał panu...

- Ależ nie - zapewniłem go dobrotliwie - to była przyjemna rozrywka.

W tym momencie ze wszystkich głośników astroportu wzburzony, drżący głos oznajmił alarm czerwony. Flotylla stu sześćdziesięciu dziewięciu statków kosmicznych o nie znanej budowie, zbliżająca się od Sektora Niebieskiego, minęła Pas von Taulera i zmierza z zastraszającą prędkością ku naszemu układowi. Nim zdołałem uprzytomnić sobie, że sto sześćdziesiąt dziewięć jest kwadratem trzynastu, liczby tak okrągłej jak dla nas dziesięć, astroport pogrążył się w ciemności i z oddali zaczęły docierać pierwsze odgłosy przerażających wybuchów.


KOPIA PSYCHOSOMATYCZNA




Non, mom petit, dii M. Darbedat

en secouant la tete, ces choses –

la sont impossibles.

Jean-Paui Sartre (La Chambre)1



Amanda obraca nerwowo w palcach płaski, dłuższy od normalnego papieros, nie zapala go, wącha, co chwila poz­wala mu wpaść do szerokiego rękawa szlafroka, żeby go za­raz potem wyłowić niecierpliwym ruchem.

Jej mąż jest w drugim pokoju. John nie chce, żeby pa­liła hipnofen. Ostatnim razem, kiedy ją na tym złapał, wy­wiązała się gwałtowna dyskusja, raczej bardziej nawet kłót­nia zakończona obietnicą, że nigdy więcej nie ulegnie nało­gowi.

Amanda jednak nie potrafiła z tego zrezygnować. Na­zbyt ją pociąga ten sen na jawie, niepohamowane niczym marzenie, przygoda, w której jest się jednocześnie widzem i uczestnikiem. Hipnofen daje to wszystko. Zapalasz papie­rosa w półmroku i po kilku pociągnięciach ściana zaludnia się obrazami takimi, jakich się pragnie. Można naprowadzić sen na rzeczy najbardziej przez siebie lubiane, sterować nim zgodnie z wcześniej powziętym planem albo w miarę śnie- nia decydować o tym, co ma się za chwilę stać. Wszystko odbywa się zgodnie z pragnieniami, raz, dwa, dziesięć razy - dopóki działanie hipnofenu nie osłabnie i wątek snu nie zacznie się rozmywać.

Amanda żyje tylko dla tego.

Kiedy słyszy kroki Johna rozbrzmiewające na koryta­rzu, pospiesznie chowa papierosa między stronice tygodni­ka, który potem z udawaną beztroską rzuca na stolik.

John otwiera drzwi. Amanda się nie rusza.

- Jadę odwiedzić Edith.

Przez chwilę John stoi nieruchomo na progu pokoju, potem wchodzi do środka, okrąża fotel i staje przed kobietą.

- Byłaś tam wczoraj, prawda? Amanda potakuje głową. Podnosi ze stolika mały giętki pilniczek i zaczyna delikatnie wodzić nim wokół paznokci.

- Jak się czuła? - pyta John. - Wczoraj wieczorem nic nie powiedziałaś, dziś przy stole też się nie odezwałaś. Nie odniosłaś wrażenia, że czuje się lepiej?

Amanda ledwie podnosi oczy.

- Przestań, John. Wiesz dobrze, że twoja siostra nie może czuć się lepiej. Do reszty zwariuje, jeśli się jej nie zabierze tej zabawki...

- Milcz - przerywa John.

- Dobrze, już nic nie powiem.

- Pytałem tylko, czy lepiej się czuła.

- Nie - odpowiada Amanda oschle - ani trochę.

Z rękami założonymi do tyłu John wolno przechadza się w pobliżu fotela.

- Dziś rano rozmawiałem o niej z doktorem Schuppem.

Rytmiczny ruch pilnika gwałtownie ustaje.

- Myślę, że zrobiłeś głupstwo - mówi Amanda. - Poza tym doktor Schuppe nie jest psychiatrą.

- Wiem o tym - sucho zgadza się John - ale za­wsze może wyrazić swoje zdanie.

Amanda wzrusza ramionami, a ponieważ John zamilkł, pyta ze sztuczną obojętnością:

- No więc? Co powiedział doktor Schuppe?

- Na początku nie chciał mi wierzyć. Powiedział, że zapłaciłby każdą sumę, żeby móc zobaczyć Wiktora.

Amanda gwałtownie podnosi głowę.

- John - krzyczy głosem pełnym oburzenia - proszę cię, nigdy więcej go tak nie nazwaj! Nie odgrywaj komedii jak twoja siostra!

John zamyka usta i zakłopotany przesuwa palcami po twarzy.

- Dobrze - mówi sucho. - Tak mi się wypsnęło, bezwiednie. W każdym razie doktor Schuppe radził nie interweniować, na razie lepiej nie rozwiewać złudzeń Edith, przynajmniej do czasu, aż...

- Aż całkiem zbzikuje - kończy Amanda.

John uderza pięścią w otwartą dłoń.

- Co mam zrobić? - wzdycha zmartwiony. - W końcu chodzi tu o moją siostrę. Jeśli go zabierzemy, może się nawet zabić. Myślę, że nawet na pewno to zrobi. Nie chcesz przyjąć do wiadomości, że dla niej Wiktor był wszystkim, i że... Nic już nie rozumiem, ta historia zaczyna mi działać na nerwy.

Amanda poprawia się trochę w fotelu i wyciąga nogę, żeby się przyjrzeć czubkowi kapcia. - Edith źle się czuje - mówi. - To ty nie chcesz zdać sobie sprawy z pewnych rzeczy. Zauważyłeś, jaka jest blada? Nigdy nie wychodzi, cały czas tkwi zamknięta w domu i nie opuszcza go ani na chwilę. Poza tym jest jeszcze jedno: Edith nie chce, żebyś­my jej składali wizyty.

- To prawda. Ja też to zauważyłem. Kiedy posiedzę u niej pół godziny, zaczyna się denerwować i ziewać. Chcia­łaby, żebym wszedł do pokoju... Hm, chciałaby, żebym ja też zupełnie naturalnie z nim rozmawiał. Nie jestem w sta­nie tego zrobić, Amando.

- Wierzę ci. Poza tym jej dom jest taki ponury: zawsze zamknięte okiennice i te ciężkie, stare, czerwone, stale zaciągnięte zasłony.

- Tak - potwierdza cicho John - i ta muzyka... Ca­ły czas gra muzyka sprzed dwóch czy trzech wieków. Debussy i Strawiński. Ze stereofonicznego zestawu nie wydo­bywa się nic innego jak tylko Debussy, Strawiński i Beethoven. Można zwariować.

- Wiktor bardzo ich lubił - mówi Amanda. Odkłada pilniczek na stół, wyciąga przed siebie dłonie i obserwuje je przenosząc niepostrzeżenie wzrok z jednej na drugą, jakby chciała porównać długość palców.

- Tak, bardzo ich lubił. Teraz też bardzo ich lubi.

- Nie mów głupstw! - krzyczy Amanda, po czym nagle zaczyna się śmiać. - Mówisz zupełnie tak jakby ta kukła mogła zachwycać się muzyką!

- Posłuchaj, Amando. Wiem, że to dziwne, ale wi­działem na własne oczy, jak ruchami głowy towarzyszył muzyce i wystukiwał rytm palcami. Wydawało się to praw­dziwe, Amando. Wyglądał naprawdę jak Wiktor.

- Najlepiej byłoby, żeby twoja noga więcej nie posta­ła w tamtym domu - wstając skomentowała przez zaciśnię­te zęby Amanda. - Ty też w końcu zwariujesz!

Podnosząc się potrąciła kolanami stoliczek. Gazety spadły na podłogę, a hipnofenowy papieros potoczył się na dywan.

John podniósł go w milczeniu i zbladł. Pokręcił głową, potrzymał papierosa w otwartej dłoni, zrobił ruch, jakby chciał go zniszczyć zaciskając palce, potem delikatnie odło­żył na stół.

- No więc? Nie stój tak - prowokuje go Amanda wziąwszy się pod boki. - Jeśli chcesz mi jak zwykle zrobić scenę, to zrób natychmiast.

John z trudnością przełyka ślinę. - Obiecałaś mi, Amando.

- Że nie będę więcej paliła hipnofenu? - jej ton stał się już pogardliwy i prowokujący. - Nigdy nie dotrzyma­łam przyrzeczenia. I nie mam najmniejszego zamiaru prze­stać.

- Wykończysz się, Amando.

- Jak zwykle kazanie. Lepiej sam popaliłbyś co jakiś czas zamiast spędzać wieczory milcząc jak grób, z kamienną twarzą.

- Bredzisz. Nie rozumiesz, że im dalej brniesz w na­łóg, tym bardziej niestrawna staje się rzeczywistość. W ten sposób stracisz wszelką chęć do życia...

- Chęć do życia! Czy kiedykolwiek zadałeś sobie py­tanie, dlaczego w ogóle ktoś zaczyna palić hipnofen? Od­powiedz! Mylisz przyczynę i skutek, John. Kiedy już się zaczyna, to dlatego, że od jakiegoś czasu zniknęła chęć do życia, ponieważ wszystko jest zgaszone, monotonne, poz­bawione znaczenia...

- Proszę cię - błaga John - to, co mówisz, jest nie­przyzwoite. Przyznaję, może niekiedy cię zaniedbywałem, może się zmieniłem. Ale ty też się zmieniłaś. No i co? Nie robię z tego tragedii! Nie popadam w szaleństwo. Ale ty nie masz odrobiny woli, jeśli tak łatwo poddajesz się sztucznej przyjemności.

Amanda blednie.

- Mogłeś te słowa zachować dla swojej siostry.

- Amando!

- Ponieważ, według ciebie, palenie hipnofenu jest czymś, czego się należy wstydzić. Być może. Jest to... sztu­czny raj, jak sam powiedziałeś. A Edith? Czy ona nie robi czegoś gorszego?

- Nie mów głupstw.

- To nie są głupstwa. Edith robi coś gorszego. Amanda dwa czy trzy razy okrąża pokój kołysząc się na piętach, potem zatrzymuje się przed Johnem i patrzy w jego pełne niepokoju oczy z tajemniczą miną. - John, jak sądzisz, jak oni spędzają czas?

- Hm, słuchają muzyki.

- No tak, tak. A poza tym?

- Poza tym rozmawiają. Wiesz dobrze, że Wiktor mówi.

- Nie nazywaj go Wiktorem - histerycznie krzyczy Amanda. Brak tchu zmusza ją do zrobienia dłuższej przer­wy, usiłuje się uspokoić, potem wydobywa z siebie miękki, ironicznie falujący głos;

- Oczywiście, że słuchają muzyki i rozmawiają. Nie sądzisz, że robią też inne rzeczy?

- Możliwe... Myślę, że on potrafi trochę grać w po­kera czy w szachy...

- Nie bądź taki niedomyślny, John. Mówię inne rzeczy, inne rzeczy. Rozumiesz?

John zdegustowany kręci głową - Uważaj, co mówisz, Amando. Posuwasz się za daleko.

- Ona mi to powiedziała - oznajmia triumfująco Amanda.

- Kłamiesz, nie mogła ci czegoś podobnego powie­dzieć.

- A jednak tak jest.

- Musiałaś źle zrozumieć...

- Nic podobnego. Naturalnie, że Edith nie zwierzyła mi się dosłownie, ale świetnie ją zrozumiałam. Wczoraj. Zrozumiałam to po pewnych drobnych aluzjach, które tylko my kobiety potrafimy wyłowić... Ja bym raczej umarła, niż bym się pozwoliła dotknąć temu potworowi.

- Proszę cię - znowu mówi prawie błagalnym gło­sem John. - Przestań opowiadać takie rzeczy. Edith jest po prostu rozstrzęsiona. Miała męża, straciła go i nie potrafi się z tym pogodzić. Oszaleje przed jego fotografią.

- To nie fotografia - mówi Amanda podkreślając każde słowo. - To, co Edith trzyma zamknięte w domu, nie ma nic wspólnego z fotografią.

- No dobrze - westchnął John - to nie fotografia. To automat, skrzynia pełna trybów, zgoda. To sobowtór; nazywaj go, jak chcesz, ale dla Edith to jest Wiktor, ro­zumiesz? Już setki razy o tym rozmawialiśmy. Ty, Aman­do, masz nieczyste sumienie z powodu hipnofenu, który pa­lisz, a teraz nie potrafisz wymyślić niczego lepszego jak szkalowanie mojej siostry.

Amanda wzrusza ramionami kierując się ku oknu. - Zostaw mnie samą - mówi syczącym głosem. - Udało ci się zepsuć mi cały dzień. Idź stąd!

Długa pauza, kroki wyciszone wykładziną podłogową, potem drzwi zamykają się z gniewnym stuknięciem.

Amanda przez chwilę tkwi przy oknie. Czuje lekkie drżenie sufitu: to John na tarasie włączył motory heliood- rzutowca. Odsuwa zasłonę i przygląda się przez polarplex okna srebrzystemu przedmiotowi szybko oddalającemu się w górze.

John się zmienił. Z pewnością nie jest to ten sam John, co kiedyś. Zaczepny, zamknięty, oschły w zachowaniu i w głosie. Może i ona się zmieniła, może dlatego właśnie John przestał ją kochać. Czyja to wina? Jego? Jej? Czy też rze­czy? Gubi się w myślach. Amanda ma za małe serce, żeby mieć nadzieję na zwycięstwo nad światem, absurdalnym światem, gdzie w wieku trzydziestu pięciu lat musi przejść na emeryturę, do domu pełnego mechanicznych służących, tak że nie trzeba ruszać nawet palcem; gdzie nie ma nic, absolutnie nic do roboty. W jaki sposób spędzać czas? Jak nie zginąć w tym lepkim oceanie obojętności i monotonii! Nie ma takiej rozrywki, która po minucie czy godzinie nie stałaby się nudna, monotonna.

Kiedyś doktor Schuppe doradził, żeby postarała się o jakieś hobby. Zaczęła się śmiać: hobby to nic innego jak naiwna fikcja, półśrodek. Hobby? A jeśli cały świat jest gi­gantycznym, śmiesznym hobby? Miliony poetów, malarzy, miliony i miliony mistrzów sportu, naukowców- dyletantów, miliony muzyków, brydżystów, kupa komediantów, którzy udają zainteresowanie czymś, żeby nie oszaleć.

Doktor Schuppe nigdy niczego nie rozumiał. To, co ona odczuwa, to potrzeba miłości, straszliwa potrzeba uspra­wiedliwienia własnego życia, unicestwienia tej niepotrzeb- ności, czucia się komuś niezbędnym.

Amanda wraca do fotela, ustawia pochylenie oparcia i sadowiąc się wygodnie wyciąga nogi na wysuwaną po­duszkę. Myśli, że może Edith jest szczęśliwa. Przez chwilę jakby dla siebie pragnęła choroby umysłowej, która trawi życie szwagierki.

Papieros hipnofenowy leży na stoliku. Jest tuż, w za­sięgu ręki. Amanda pieści go wzrokiem. Johna teraz nie ma, może więc go zapalić, swobodnie zapalić.

Pamięcią sięga wstecz, skok o piętnaście lat, kiedy po­znała Johna. To było owego długiego szczęśliwego lata 2138 roku. Lubiła chodzić wzdłuż wyludnionej plaży w Port Nelson, lubiła biegać brzegiem, odurzona słońcem i zapa­chem morza, aż do utraty tchu.

Amanda zaciąga się głęboko, łapczywie. Tam, na ścia­nie, jest morze, fotel staje się coraz bardziej miękki, coraz bardziej uległy. Pieniące się fale płyną w jej kierunku, roz­bijają się o gąbczaste tafle pumeksu. Pod stopami czuje go­rący piasek, pulsowanie młodego życia smaga krew w upo­jeniu biegiem, a potem... John, ochrypły i zdyszany głos Johna, który ją dogania. Pokoju już nie ma, ściana zniknęła. Amanda pogrąża się w niebieskości, w świecie lśniącej i dźwięcznej niebieskości. Jest ręka Johna, który łapie ją za bark. Silna, spokojna dłoń. Potem oboje upadają na wznak przy brzegu.

Morze wytrwale toczy żwir.

Edith mieszka niedaleko Yirden, o pięćdziesiąt mil od New Brandon. Mieszka w dużym domu o raczej przestarza­łym stylu architektonicznym, w czymś, co przywodzi na myśl starego Le Corbusiera. Południowa fasada budynku przełamana jest dużym okapem z fbclitu; są tam też eliptycz­ne klomby, są brzozy, dróżki pokryte niebieskawym, drob­no pokruszonym krzemieniem. Wszystko to przypomina stacje obsługi z końca ubiegłego wieku.

John leci nad drogą transkanadyjską. Kiedy Yirden znajduje się pod nim, skręca lekko na lewo. Biało- czerwony dom wznosi się o parę mil w bok od szosy, prawie na grani­cy między Manitobą a Saskatchewanem.

Sama Edith otwiera drzwi. John idzie za nią do salonu i siada obok na kanapie. Edith uśmiecha się. John bierze jej dłoń między swoje i zaczyna ją gładzić.

- Edith - zaczyna, ale nie wie, co powiedzieć. I dla­tego mówi o pogodzie, o zimnie, o śniegu, który niebawem spadnie.

- Tak - mówi Edith - Wiktor lubi śnieg. Ale my i tak nie wyjdziemy na dwór.

John przypatruje się jej uważnie. Oczy Edith są jasne, żywe. To nie jest spojrzenie miękkie i puste osoby chorej.

- Dobrze się czujesz, prawda? - zwraca się do niej jak do dziecka. - Jeśli ci czegoś potrzeba, to mi powiedz...

- Och, nie, czuję się świetnie - odpowiada Edith poprawiając włosy wolną ręką. I dodaje: - Wiktor też dob­rze się czuje. Nigdy nie pytasz o Wiktora.

John odchrząkuje. - Masz rację, Edith. Jak się ma Wiktor?

Twarz kobiety rozpromienia się nagle. - Czuje się świetnie, John.

Jej głos stał się teraz radosnym trylem, kaskadą, melo­dyjnych i łagodnych dźwięków. - Och, John, chodź go zobaczyć. Jest w pracowni. Wiktor bardzo się ucieszy, jak z nim porozmawiasz...

Zawsze tak się dzieje, za każdym razem, kiedy jedzie ją odwiedzić. W pewnym momencie następuje to nieznośne i absurdalne zaproszenie: porozmawiać z Wiktorem, podać rękę Wiktorowi, odegrać tę niepotrzebną i politowania god­ną komedię.

- Tylko dwie minuty - zastrzega się niechętnie.

Pracownia Wiktora jest w głębi korytarza.

- Wik! - Mówi Edith wchodząc. - Zobacz, kto przyszedł!

Wysoka, zwalista postać o szerokich ramionach powoli się odwraca. W rękach trzyma jakiś dziwny przedmiot, któ­remu John nie może się dobrze przyjrzeć.

- Jak leci, Wiktorze? - głos wydobywa się z trud­nością, bezbarwny, zupełnie nie do poznania.

Wiktor odkłada przedmiot na stół i wyciąga otwartą dłoń. John czuje ją w swojej dłoni - ciepłą, ale suchą. Na­tomiast jego własna musi być z emocji zroszona potem. Za­uważa, że Wiktor, zaraz po uściśnięciu mu ręki, wyciera swoją o wierzch spodni. Nieprzyjemny szczegół, ale John stara się o tym nie myśleć.

- Co robisz, Wiktorze? - pyta, wskazując przedmiot na stole.

- Nic...

Wiktor bierze ów przedmiot do ręki. Jest to rodzaj ma­lutkiego koła ratunkowego z plastiku.

- Co to? - pyta John.

- To doughnut. Mówiąc językiem geometrii - torus.

- Wik zajmuje się topologią - wtrąca Edith. Na sto­le znajdują się też inne przedmioty. - To jest butelka Kleina - powiada Edith. - A to... Wik, wyjaśnij sam, co to jest!

Edith unosi długi, skręcony pierścień, wstęgę papieru o krańcach zlepionych ze sobą, ale odwróconych. Wiktor wyjmuje go jej ostrożnie z rąk, potem bierze nożyczki i za­czyna środkiem ciąć skrawek wzdłuż całej długości, równo­legle do brzegów.

- To wstęga Mobiusa - powiada.

Pod koniec operacji, zamiast dwóch oddzielnych pier­ścieni, John widzi jeden, o połowę węższy, ale dwukrotnie dłuższy od pierwotnego.

Wiktor uśmiecha się. John, zmieszany, przypatruje się długiej wstędze papieru. Ta czarodziejska sztuczka spowo­dowała, że czuje się nieswojo i to nie wobec Edith, ale wo­bec... Chryste, mówi do siebie, za poważnie do tego wszystkiego podchodzę.

Patrzy wokoło. Kominek jest rozpalony, trochę za go­rąco.

- Dlaczego go rozpaliłaś? - pyta zwracając się do Edith. - Zepsuło się może ogrzewanie?

- Och, nie, tylko że kominek jest o wiele intymniej- szy. Poza tym Wiktor to lubi.

Edith podchodzi do kominka, schyla się, bierze krótką, dobrze wyostrzoną siekierkę i rozłupuje na dwoje polano uderzając nim o kamienie kominka.

- Posłuchaj, Edith. Co byś powiedziała, gdybyśmy wrócili do salonu? Ja... - rzuca okiem na Wiktora i nie zdając sobie nawet z tego sprawy ścisza głos - muszę z to­bą porozmawiać, Edith.

Jak tylko są znowu sami, wybucha: - Edith, nie mo­żesz tak dalej żyć!

Cisza. Wzrok kobiety zatrzymuje się na jakimś bliżej nie określonym punkcie ściany.

- Skończysz u czubków - naciska John. - Rozma­wiasz z nim, uśmiechasz się do niego, traktujesz tę rzecz jakby... Edith! Dlaczego nie chcesz zdać sobie sprawy z tego, że twój mąż nie żyje? Myślisz, że długo możesz tak ciągnąć? Wiktor nie żyje, rozumiesz? Nie żyje!

Edith nawet nie mrugnie okiem. Wstaje, podchodzi do mebla i przyciska jakieś klawisze na białej desce rozdziel­czej. Stoi tak odwrócona plecami, podczas gdy muzyka wy­dobywa się z niewidocznych aparatów stereofonicznych i rozbrzmiewa w całym domu.

- Wiktor nie umarł - mówi nieobecnym głosem.

John podchodzi do niej i obejmuje ją w pasie ramie­niem.

- Posłuchaj, Edith. Powinnaś mi ufać, jestem twoim bratem...

- Wiktor nie umarł.

- Posłuchaj, znam pewnego świetnego lekarza. Gdy­byś się zgodziła...

Edith odsuwa się zirytowana. - Jeszcze nie zwariowa­łam - mówi. - Jeszcze nie.

- Daj spokój, nie o to chodzi. Amanda i ja co miesiąc poddajemy się badaniom. Jeśli się zgodzisz, przywiozę dok­tora Schuppego. Będę z powrotem przed upływem godziny.

- Jeszcze nie zwariowałam - powtarza Edith. Naci­ska inny klawisz i muzyka staje się głośniejsza.

- Ścisz - prosi John i robi gest zniecierpliwienia.

- Nie. To uwertura do “Koriolana", ulubiony frag­ment Wiktora.

- Przestań! - krzyczy John, już zdesperowany. - Czy wolno wiedzieć, dla kogo jest ta muzyka? Dla ciebie czy dla niego? Włączyłaś stereo również dla niego, tak jakby był w stanie słuchać...

- To tak, jakby słyszał...

- Tak, tak jakby słyszał. Wystukuje rytm ręką albo nogą, ale jego reakcja jest reakcją elektroniczną. On nie sły­szy, Edith, nie ma duszy, rozumiesz?

Na twarzy siostry pojawia się dwuznaczny uśmiech.

- Wiem, że jest tylko robotem. Ale i tak jestem szczęśliwa - srebrzysty śmiech wydobywa się jej z gardła, wybuch, który natychmiast gaśnie przechodząc w szereg przenikliwych, zmęczonych westchnień. - Jesteś głupta­sem, John. Słyszysz tę muzykę? To ty nie rozumiesz. Gdy­by Wiktor był kompozytorem, teraz spędziłabym resztę swego życia pogrążona we wspomnieniach, dalej z nim ze­spolona za pośrednictwem jego utworów. John! Wiktor był naukowcem. Tam, w tamtym pokoju jest jego dzieło, jego twór. Wiem, że to automat, plątanina przewodów i złączy. Ale to Wikor go skonstruował i obdarzył swoim wyglądem, swoim głosem, gestami, swoimi wspomnieniami.

Przerwała. Splata palce i powoli je wygina. - Ty... nie możesz wiedzieć, co czuję, kiedy widzę jak czyta, pisze, kiedy zdaję sobie sprawę z tego, że się uczy...

John blednie.

- Uczy się?

- Tak, uczy się. Teraz wie rzeczy, których przedtem nie wiedział, których sam Wiktor nie wiedział.

- Mówisz od rzeczy, Edith. Chcesz mieć złudzenie, że tak jest, i próbujesz samą siebie o tym przekonać. Wiesz dobrze, że roboty się nie uczą, nie potrafią.

- Mylisz się.

- Dobrze, mylę się. Ale ty się w końcu poważnie roz­chorujesz. Pewnego pięknego dnia obudzisz się w przeko­naniu, że robot jest faktycznie Wiktorem.

- To już się stało - mówi Edith jakby do samej sie­bie - i zdarza się coraz częściej, co dzień, co godzinę. Tak łatwo jest pomylić rzeczywistość z iluzją, coraz łatwiej i ła­twiej... Wiem, że zwariuję. Ale nie boję się szaleństwa, ja go pragnę. “

- Źle się czujesz, Edith. Pozwól mi zawołać lekarza.

- Na nic się to nie zda; nie chcę wyzdrowieć. - W jej oczach zapala się nagle złowrogi błysk i natychmiast gubi się jakby za ścianą, dla obrony. - Chciałbyś mi ode­brać Wiktora - mówi - wiem, że chcesz mi go zabrać...

- Uspokój się, Edith. Chcę jedynie, żebyś dała się zbadać.

Teraz Edith wybucha płaczem. - Nie będziesz pró­bował mi go zabrać, prawda?

- Nie, obiecuję. Teraz pozwól, że pójdę. Za niecałą godzinę wrócę razem z doktorem Schuppem.

Wiktor jest nadal przy stole, wycina następną wstęgę papieru. Edith siedzi blisko kominka.

- Wik! - woła kobieta cicho.

Wiktor leniwie podnosi wzrok. Dalej manipuluje no­życzkami.

- Wik! - woła ponownie Edith. - Usiądź tu, przy ogniu.

Wiktor niechętnie odrywa się od swoich przedmiotów, podchodzi, po czym rzuca się ciężko na kanapę. Teraz obo­je przyglądają się czerwonemu płomieniowi wyzwalającemu się z wonnego polana. Kobieta zaczyna mówić.

- Pamiętasz lato czterdziestego pierwszego roku, Wiktorze?

- Pewnie. Byliśmy w Quetic Park, w Ontario.

- Lubiłeś łowić ryby, prawda?

- Tak. Ja wędkowałem, a ty się opalałaś.

Edith uśmiecha się. Przysuwa się bliżej, prawie opiera na jego plecach.

- A pamiętasz Muzeum w Toronto? Pokazywałeś płaskorzeźby Postępu, te, które swego czasu zdobiły Dwo­rzec Centralny w Montrealu, zanim go zniszczyli. Byłeś ta­ki wesoły tego dnia. Pamiętasz, Wik? Stałeś pod tymi pła­skorzeźbami i mówiłeś, mówiłeś, mówiłeś... Była jesień czterdziestego czwartego roku.

- Czterdziestego trzeciego - poprawia Wiktor.

Edith uśmiecha się. - Wiem, chciałam tylko spraw­dzić, czy ty też dokładnie pamiętasz.

Rozmawiają dalej bardzo długo. Potem głos Edith słabnie, uczucie dziwnego, ale przyjemnego odrętwienia zniewala jej ciało, w głowie zaś ma chaos. Rzeczywistość, sen, halucynacja, przeszłość i teraźniejszość; niepokojąca współobecność obrazów, karuzela niekontrolowanych uczuć.

Jego głos, delikatny i głęboki, sprawia, że wzdryga się.

- Chcą mnie zabrać, prawda?

Edith dygoce. Wiktor nie poruszył się, patrzy na pola­no płonące w kominku.

- Jeszcze nie - szeptem mówi Edith - jeszcze nie. Potem i ona znowu zaczyna przyglądać się czerwonym językom trzaskającego płomienia.

Helioodrzutowiec przyprawia dokotora Schuppego o ból brzucha.

- Panie Rawling - powtarza przez cały czas, kiedy John prowadzi maszynę w kierunku Virden - zapewniam pana, panie Rawling, że jeśli się dałem namówić, to tylko po to, by zobaczyć robota...

Pod nimi transkanadyjska szosa - długa tasiemka z połyskującego żelaza, wijąca się między lasami. Utrzymy­wane na poduszce powietrznej dwadzieścia centymetrów nad ziemią olbrzymie środki transportu suną po czterech pasmach z zawrotną szybkością.

- Kto go uruchomił? - pyta doktor Schuppe.

- Nie rozumiem?

- Robota. Kto go uruchomił?

John włącza autopilota.

- Może sama Edith, nie wiem. Może obarczyła tym zadaniem jakiegoś eksperta od cybernetyki. Wiem tylko, że pewnego dnia wszedłem do pracowni i ujrzałem go naprze­ciw siebie, dokładnie takiego samego jak Wiktor.

Doktor Schuppe jest zakłopotany. Jedną rękę trzyma przez cały czas na brzuchu, a drugą podskubuje szpiczastą bródkę.

- Jest naprawdę taki jak my? - pyta chwilę potem.

- Słucham?

- Robot. Powiedział pan, że wygląda jak prawdziwy człowiek z krwi i kości...

- Ach, tak, zapewniam pana. To dokładna kopia Wiktora, jego sobowtór - oczy, włosy, zmarszczki na po­liczkach, nawet myszka na szyi... Wszystko jak u Wiktora.

Lekarz kręci głową nie do końca przekonany. Przypo­mina sobie, że osiem czy dziesięć miesięcy temu czytał dłu­gą relację w New Canadian Journal oj Research, mglistą i niejasną dla każdego, kto nie jest zagorzałym krzewicie­lem nauki o robotach. Wiktor Curwood w jakiś sposób po­wiązał technikę galwanoplastyczną z produkcją surogatów nabłonkowych. Nie koniec na tym: relacja mówiła o cewce engrammicznej, o czymś, co teoretycznie mogłoby zrepro- dukować z doskonałą wiernością mózg człowieka ze wszyst­kimi jego wspomnieniami, pojęciami, zwyczajami... Sło­wem, Curwood utrzymywał, że istnieje możliwość skon­struowania kopii psychosomatycznej. Oczywiście Rządowa Komisja Kontroli zablokowała prace nad projektem i za­broniła Wiktorowi kontynuowania badań. Nikt nie mógł przypuścić, że Wiktor, biorąc siebie samego za model, już powołał do życia bardzo udany egzemplarz, i że trzymał go unieruchomionego na dole w piwnicy, ukrytego przed wścibskimi oczyma.

- Miał łeb - mruczy doktor Schuppe mówiąc niby do siebie - ten pański krewny! To była tęga głowa.

- Ach, tak - zgadza się z nim John. - Nawet za bardzo. Kto wie, co jeszcze mógłby wymyślić, gdyby nie...

- Chwileczkę. Teraz sobie przypomniałem - to był wypadek lotniczy, prawda?

- Tak, spalił się w swoim helioodrzutowcu.

Schuppe milczy, cały spięty.

- Jedno ostrzeżenie, doktorze - mówi John. - Dobrze byłoby, żeby pan nie okazywał nadmiernego zainte­resowania robotem. Niech pan poczeka, żeby to Edith za­prosiła nas do pracowni, kiedy już ją pan zbada.

- Dobrze.

- Myśli pan, że hipnofen mógłby pomóc mojej sio­strze?

- Sądzę, że nie. Hipnofen jest ucieczką. Natomiast pańska siostra musi przyjąć do wiadomości śmierć męża. Z tego, co mi pan powiedział, wynika, że jest bardzo przy­wiązana do tej kukły. Będę szczery, panie Rawling. Nie je­stem specjalistą od chorób nerwowych. Ale jeśli moim zda­niem... słowem, jeśli stwierdziłbym konieczność odizolowa­nia jej, to powiem panu bez ogródek. Zawsze jednak będzie się pan mógł zwrócić do kogoś innego.

Są już na miejscu. John ląduje na tarasie pawilonu sto­jącego naprzeciw domu Edith... W chwilę potem pukają do drzwi.

Okna są pozamykane, zasłony zaciągnięte. Dom wyda­je się opuszczony, ale muzyka przenika zza okiennic i otacza budynek jak zaklęcie.

- Jak to - pyta zdziwiony doktor Schuppe - nie ma nikogo?

John uderza mocniej, dłużej. - Edith! Otwórz, Edith, to ja, John.

Za drzwiami słychać leciutki tupot, szelest czegoś ocie­rającego się o drewno, jakby rąk, które wahają się, czy otwo­rzyć zamek.

- Edith, wiem, że jesteś za drzwiami, otwórz.

Wysoki, srebrzysty śmiech Edith rozbrzmiewa z drugiej strony drzwi. - Nie, John, nie otworzę ci. Przyjecha­łeś, żeby mi zabrać Wiktora, żeby go zniszczyć...

- Otwórz, Edith. Otwórz, mówię ci.

Zaczyna jak oszalały walić i kopać w drzwi. Gwałtowne uderzenie barkami, potem jeszcze raz. Ale drzwi wytrzymują

- Czekaj pan - mówi doktor Schuppe - otwiera.

Najpierw słychać wysoki krzyk Edith, potem drzwi wolno obracają się na zawiasach i w progu pojawia się Wik­tor. Dwoje surowych, groźnych oczu. Imponująca postać, majestatyczna i nieruchoma jak posąg. W prawym wyciąg­niętym ręku Wiktor mocno trzyma uchwyt rewolweru ter­micznego.


- Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy podał mi rękę - opowiada John - zaraz potem wytarł ją o spodnie.

- Wiktor zawsze tak robił, nie znosił spoconych rąk.

- Tak, ale to odczucie przykrości, które pojawiło się u robota, nie było tylko mechaniczną reakcją...

- Czy chcesz powiedzieć, że posiada świadomość, jak my?

- Nie wiem, Amando. Czasami zaczynam myśleć, że tak właśnie jest. Doktor Schuppe również nie wie, co o tym sądzić. To są wielkie tajemnice cybernetyczne, rozumiesz? Posłuchaj, widzi się tysiące robotów, wystarczy się tylko rozejrzeć dokoła: kierowcy, sprzedawcy w sklepach, repety­torzy w szkołach, górnicy i tak dalej. Ale to są mniej lub bardziej do człowieka podobne marionetki, rozpoznawalne jako takie nawet z odległości. Poza tym postaw ich w sytua­cji, która nie jest objęta programem, a natychmiast się za­trzymują. Ale nie robot Wiktora: on ocenia ł decyduje. Edith powiedziała, że się uczy, że teraz wie rzeczy, których sam Wiktor nie wiedział. Tutaj być może moja siostra prze­sadziła, może Edith się myli. Ale załóżmy, że tak jest.

Wiesz, co to wszystko oznacza? Schuppe naładował mi głowę jak balon, zaczął rozprawiać o jakichś kwestiach filo­zoficznych, o “ja", którego najpierw nie ma, a potem, bar­dzo powoli, tworzy się wraz z przyzwyczajeniami, powta­rzaniem i tak dalej. Mówi, że z nami jest tak samo, ale ja mu nie wierzę. I powiedziałem mu to, wiesz? Zaczął się śmiać. Odparł, że są jeszcze we mnie pozostałości dogma- tyzmu religijnego. A potem stwierdził tak: ważne jest to, że robot działa jak gdyby, jak gdyby, jak gdyby! Powtórzył to chyba ze sto razy, kiedy jechaliśmy na policję.

- Jednego nie rozumiem - mówi Amanda.

- Czego?

- Zastanawiam się, czy robot wie, że jest robotem.

- Ja też zadałem to pytanie doktorowi Schuppemu.

- No i co powiedział?

- Że to nie ma znaczenia. Chryste, jak można roz­mawiać z człowiekiem, który stale targa brodę i powtarza “jak gdyby”! Uważa, że robot nabył instynktu samozacho­wawczego albo, dokładniej, jest tak, jakby go nabył. I w tym nie mogę mu odmówić słuszności. Trzeba było widzieć jego oczy, Amando, kiedy pojawił się na progu z rewolwerem w ręku. Był gotów na wszystko, byle tylko... byle prze­trwać.

- Tak, ale jednak nie strzelił.

- Schuppe powiedział, że nie zrobił tego, ponieważ Wiktor również by tego nie uczynił.

- Tak. A gdyby Wiktor cię nienawidził?

- Nie wiem, Amando. Prawdopodobnie spopieliłby mnie. Jedno jest pewne - on wie, że jego godziny są policzone, wie, że chcemy go zlikwidować, i postanowił się bronić.

- Być może popchnęła go do tego Edith.

- Nie. Zanim otworzyły się drzwi, Edith krzyknęła. Nie ma wątpliwości - ten automat nie jest serwomechanizmem, ale działa według swego rozeznania; to coś nie­możliwego do skontrolowania. W każdym razie dom jest otoczony.

- Myślisz, że Edith jest w niebezpieczeństwie?

- Teraz nie. Wiktor jej z całą pewnością nie nienawi­dził.

Amanda zaczyna się śmiać.

- Twoja siostra ma naprawdę szczęście! Najpierw Wiktor, który wzbudzał powszechny zachwyt i uwielbienie, miłość, która nadała sens jej życiu... A teraz robot. Zako­chany robot, otaczający ją troskliwością i uwagą...

Był to śmiech pełen cierpienia, lecz John tego nie za­uważył.

Dzwoni telefon. John wciska guzik i na wideo pojawia się mężczyzna w mundurze. - Dzień dobry, panie Raw- ling. Jestem sierżant Hawk. Major postanowił sforsować drzwi, ale chce, żeby pan był przy tym obecny.

- Czy w domu nikt się nie odzywa?

- Nie, proszę pana. Od szeregu godzin absolutna ci­sza. Robot musiał wyłączyć instalację komunikacyjną - na telefon też nikt nie odpowiada.

- Rozumiem. Proszę powiedzieć majorowi, że zaraz będę.

Amanda nadal się śmieje. John, nieruchomy, patrzy na nią ze złością.

- Nie stój jak słup - mówi Amanda ostro. - Jeśli ciebie zabraknie, to epilog nie zostanie odegrany. Twoja siostra zostanie powtórnie wdową, ale tym razem nie będzie pogrzebu.


Kiedy John dociera do domu Edith, widzi, że za każ­dym krzakiem schowany jest człowiek.

- Już dłużej nie mogę - mówi major Derek. - Ta muzyka... łeb mi od niej pęka. Coś się tam w środku musia­ło wydarzyć. Już od trzech godzin nie zmieniają nagrania.

- To znaczy od trzech dni. Już trzy dni temu Edith zablokowała stereo na uwerturze do “Koriolana".

Major spogląda na zegarek.

- Wyłamię zamek - mówi - moi ludzie zrobią to samo z drzwiami od tyłu i oknami. Zaatakujemy ze wszyst­kich stron.

- Majorze - jąka się John - moja siostra...

- Niech pan będzie spokojny. Damy panu znak, kie­dy będzie pan mógł wejść.

John odwraca się plecami, a major idzie w kierunku domu. Słychać lekki szmer, jeszcze jeden, skwierczenie to­pionego metalu, potem dobywającą się z domu muzykę, głośniejszą i gwałtowniejszą, jakby została tam w środku skondensowana. John podnosi ręce do uszu, wydaje się, że czas, wyrwany z rytmicznego pulsowania arterii, zatrzymał się.

W końcu pojawia się ktoś na progu. To sierżant Hawk daje mu znak, że może wejść. Biegnie przez ogród, wejście, korytarz i spieszy ku pracowni.

Edith jest tam, siedzi na kanapie, piękna, blada, z gło­wą zwieszoną na piersiach. W palcach jeszcze ściska fiolkę z trucizną. Jest piękna w swoim purpurowym szlafroku, rysy ma spokojne, niemal pogodne. Wiktor klęczy obok niej - nieruchomy i pomarszczony, z rozszarpaną głową opartą na jej łonie.

John podchodzi bliżej. Warstwa naskórka i ciało z pla­styku odstają wokół szyi, a z głębokiego i czarnego rozdar­cia wystaje plątanina przewodów. John widzi niezliczone kolorowe przewody, miriady mikroskopijnych lamp i tran­zystorów, wiele błyszczących małych cewek.

Zgnębiony, opiera się o kominek.

- Musiała go uderzyć w plecy - mówi major - tym - i wskazuje siekierkę leżącą w pobliżu kominka.

John spuszcza głowę. Edith wiedziała, że go jej zabio­rą, że połamaliby go na kawałki, zniszczyli...

- Wolała zrobić to sama - mówi - własnymi rękami.

Jeszcze słychać tę nieznośną muzykę, walącą jak mło­tem Oplata przedmioty, meble, wypełnia dom, wnika mię­dzy wątki myśli i chciwie drąży mózg jak potwór łaknący przestrzeni.

Major Derek podchodzi do deski rozdzielczej urządze­nia stereofonicznego. Wciska jeden guzik. Ostatnia, złama­na nuta pozostaje jakby zawieszona w powietrzu. Przez chwilę.

Potem, mimo hałasu kroków i zgiełku głosów, w domu zapada głęboka cisza.


KOROK




Ogród zoologiczny na Anakee, gorącej planecie usytuowa­nej prawie w centrum mgławicy Andromedy, choć nie­kompletny, był najlepiej wyposażony w całym wszechświe­cie. Fauna niezliczonych światów, należących do tej galak­tyki, reprezentowana była w nim w całej swojej różnorod­ności. Tysiące wyselekcjonowanych i starannie uszeregowa­nych egzemplarzy żyło zamknięte w przezroczystych sześ­cianach ze spolaryzowanego kwarcu, gdzie sztucznie zostały odtworzone warunki środowiskowe planety, z której pocho­dziły.

Naprawdę wspaniałe zoo! Mieszkańcy Anakee byli z niego dumni. Kiedy zaś imponujący postęp techniki umożliwił im wyprawy ku innym galaktykom, nie zapomi­nali zabierać elektronicznych myśliwych na pokład swoich szybkich statków kosmicznych. W nowym kraju nowe zwie­rzęta - mawiali. Po powrocie z wypraw zoo z pewnością powiększy się i wzbogaci o nowe i ciekawe egzemplarze.

Zdarzyło się, że pewnego pięknego dnia statki kosmi­czne z Anakee wyjrzały ukradkiem poza skraj Drogi Mle­cznej. Ekipy techników i specjalistów badały tuziny planet i ich satelitów, wykonywały odpowiednie mapy naukowe i wysyłały myśliwych - po jednym na każdą planetę.

Korok - bo tak nazywała się samoczynna maszyna po­lująca na zwierzęta dowolnego gatunku - podobny był do wielkiego pająka: osiem metalowych łap poruszających się na przegubach przytwierdzonych do spłaszczonej kuli o średnicy półtora metra. Korok był niezniszczalny, od­porny na bombę jądrową i promieniowanie cieplne. Dla au­tomatycznego wyszukiwania łupu wyposażony był w spek­trofotometr na promienie podczerwone o prawie niewy­czerpanej mocy oraz w neuronowy paralizator, za pomocą którego unieruchamiał zwierzę pod koniec pościgu.

Aparat, pozostawiony na Denebie IV, należał do naj­nowszego i udoskonalonego typu. Wyposażony był w spe­cjalny, niezwykle czuły miernik inteligencji. Zgodnie z jego wskazówkami Korok unieruchamiał tylko zwierzęta najbar­dziej rozwinięte i ciekawe. Mieszkańcy Anakee nie mieli najmniejszego zamiaru zabierać ze sobą do domu kolekcji zwierząt głupich i o niskim poziomie rozwoju. Chcieli mieć najlepsze egzemplarze. Sam Korok miał zadbać o selekcję.


Harry Bulmer, dowódca Golden Star znalazł się na Denebie IV wkrótce potem. Właściwie należałoby powie­dzieć od razu: również i Ziemianie rozjeżdżali się w Kos­mosie, ale swoje badania prowadzili w ograniczonym pro­mieniu. Statki ziemskie były prymitywne. Mogły rozwijać prędkości o wiele większe od szybkości światła, na przekór Einsteinowi, który wieki temu ustanawiał prędkość grani­czną na 300 000 km/s; a jednak była to prędkość śmiechu warta, przynajmniej w porównaniu z szybkością statków z Anakee wykorzystujących zgięcia hiperprzestrzeni dla pokonywania ogromnych odległości prawie w mgnieniu oka.

Harry Bulmer należał do Zespołu Astrografów wyzna­czonego do opracowania astromap i badań planet położo­nych poza Układem Słonecznym. Kiedy na teleekranie obraz Deneba IV stał się wystarczająco wyraźny, Harry zrozumiał zaraz, że planeta będzie twardym orzechem do zgryzienia.'Postanowił zbadać ją osobiście. Zostawił Golden Star na orbicie i wylądował na powierzchni posługując się kosmicznym czółnem.

Pobrał próbki powietrza; niezdatne do oddychania. Zaopatrzył się więc w lekki respirator i wyszedł na po­wierzchnię. Zbadał teren, zebrał próbki skał i osadów. Po­nieważ potrzebna mu była również próbka wody, słusznie postanowił skierować się ku gęstej kępie roślinności rozcią­gającej się na skraju polany.

Flora była niezwykła, oparta prawdopodobnie na krzemie zamiast na węglu. Wyciął nożycami kilka roślinek i wło­żył je do chlebaka. Potem, minąwszy kępę, doszedł do skra­ju falistej niziny porośniętej trawą.

Zaparło mu dech. Harry był człowiekiem odważnym, zbadał już setki planet, widział wszelkie ich rodzaje. Ale widok, jaki tym razem rozciągał się przed jego oczyma, przewyższał wszelkie oczekiwania. W odległości kilku me­trów od niego leżały najróżniejsze zwierzęta - zamarłe, nieruchome jak posągi. Wydawało się, że wszyscy przed­stawiciele fauny Deneba IV wyznaczyli sobie spotkanie w tym miejscu, żeby razem prześnić długi sen o pokoju i bra­terstwie.

Harry zbliżył się z wycelowanym dezintegratorem, go­tów strzelać przy najmniejszej oznace niebiezpieczeństwa. Zwierzęta nie poruszyły się. Największe wrażenie wywarł na nim wcale nie ich monstrualny wygląd, ale raczej zimny błysk inteligencji, jakim połyskiwało mrowie wytrzeszczo­nych oczu.

Kiedy robił fotografie, usłyszał szelest wyschniętych krzaków w zaroślach. Cokolwiek by to było, lepiej nie zo­stawać na otwartej przestrzeni. Harry pobiegł ukryć się w krzakach.

Ujrzawszy Koroka, o mało nie krzyknął. Ten olbrzymi metalowy pająk, kroczący na pięciu spośród ośmiu nóg i trzymający łup w pozostałych trzech, był najstraszniejszym i najbardziej niezrozumiałym spośród stworów, z ja­kimi Harry spotykał się podczas swoich wypadów w prze­strzeń kosmiczną.

Korok zbliżył się do grupy zamarłych zwierząt i poło­żył na ziemi sparaliżowaną ofiarę. Harry zobaczył, jak się oddala w poszukiwaniu innych egzemplarzy, ale po przeby­ciu kilku metrów mała peryskopowa antena, stercząca na zewnątrz kuli, dziwnie zabrzęczała. Korok gwałtownie się zatrzymał i zmienił kierunek. Teraz kroczył ku niemu; naj­widoczniej antena poszukująca dostrzegła obecność czło­wieka i Korok przygotowywał się do złożenia nowej ofiary.

Harry wycelował broń i oddał strzał. Bez rezultatu: Korok ciągle się zbliżał. Strzelił więc jeszcze dwa razy i wziął nogi za pas.

Natychmiast się zorientował, że biegnąc w tym kierun­ku coraz bardziej się oddala od kosmicznego czółna, ale by­ło już za późno: Korok był tuż za jego plecami i gonił go posuwając się wytrwale, ze stałą prędkością. Harry pozbył się dezintegratora, wyrzucił aparat fotograficzny i chlebak zawierający próbki. Ulżywszy sobie w ten sposób zdołał wysunąć się o paręset metrów do przodu. Następnie skręcił w lewo, biegnąc po zakrzywionej trajektorii, którą miał nadzieję dotrzeć w pobliże czółna. Wiedział, że bieg trwać będzie nie mniej niż trzy godziny; szaleństwem było mieć nadzieję, że uda mu się tego dokonać.

Zaczynały go boleć żebra, wydawało mu się, że serce lada chwila pęknie. Harry słusznie uważany był za jednego z najinteligentniejszych badaczy Służby Galaktycznej. Czy to możliwe, żeby z tak wysoko notowanym mózgiem nie zdołał znaleźć sposobu na okpienie Koroka?

Kiedy ten zbliżył się na odległość czterech metrów, Harry rzucił się w bok i po kilku błyskawicznych skokach szybko skręcił na lewo pod kątem prawie dziewięćdziesięciu stopni. To prawda, że pozwolił Korokowi się zbliżyć, ale teraz mógł mieć nadzieję, że dotrze do czółna w linii prostej bez opóźnienia wywołanego zboczeniem z kursu. Czy mu się uda? Biegł już prawie godzinę, płuca go paliły, a w ustach czuł metaliczny smak.

Był to obłędny, desperacki wyścig. Na koniec, dzięki Bogu, dotarł do wielkiej polany, gdzie zostawił swój pojazd kosmiczny. Tkwił tam nadal, jasny i zapraszający, pod pur­purowymi promieniami słońca, odległy nie więcej jak o ćwierć mili. Ale Korok znów deptał mu po piętach. Har­ry słyszał szczękanie tych ośmiu łap, które były tuż-tuż, co­raz groźniejsze i bardziej złowrogie. Korok bezlitośnie się przybliżał. Nogi Harry'ego już nie wytrzymywały, były miękkie jak z gumy i załamywały się pod nim przy każdym kroku. Wrzask szaleństwa rozbrzmiał mu w czaszce.

Był już o kilka metrów od drzwiczek, gdy potknął się o wystający kamień. Upadł, poturlał się i legł na wznak. Korok był nad nim.

Leżał pod maszyną otoczony przez osiem łap i przypa­trywał się kuli oczyma wytrzeszczonymi z przerażenia. Wy­sunęły się z niej długie, delikatne pręty, zakończone gałka­mi i elektrodami. To już koniec, pomyślał Harry. Poczuł, że stwór bada go, maca po klatce piersiowej, po szyi i czole. Rozdwojona sonda dotknęła skroni. Zamknął oczy w ocze­kiwaniu na koniec.

Strach był niepotrzebny. Korok schował pręty i sondę i wycofał się. Harry nie dowierzając patrzył, jak maszyna się oddala i znika w głębi polany zostawiając za sobą chmurę pyłu.

Został oszczędzony. Z niewyjaśnionych powodów Ko­rok postanowił go nie łapać. Spocony i zasapany wszedł do czółna i poleciał do statku kosmicznego oczekującego na or­bicie. Kiedy skończył raport, przy nazwie planety napisał: P.N.N. - Planeta Niebezpieczna i Niegościnna. Wziął mapę galaktyki i wokół Deneba IV zakreślił czerwone kół­ko.

Nigdy się nie dowiedział, co go naprawdę uratowało. Harry nie mógł wiedzieć, że technicy z Anakee skonstruo­wali Koroka w taki sposób, żeby łowił tylko zwierzęta obda­rzone wyższym ilorazem inteligencji niż przeciętna. A nade wszystko Harry nie wiedział, że podczas badania elektroneurologicznego on, badacz chyba najsprawniejszy w całym Zespole okazał się mało inteligentny, nie interesujący i nie­godny zasilenia zoo, które przygotowywali mieszkańcy Anakee.


RUDA DZIEWCZYNA




Odstręczające były przede wszystkim wąsiki - bardzo czarne i cienkie, lekko podkręcone przy kącikach ust i nabrylantynowane.

Andre Clement jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie siedzącemu po drugiej stronie biurka. Nie było najmniej­szych wątpliwości; całym swoim wyglądem potwierdzał, że jest prywatnym detektywem starej daty. Ale być może wszystko to było jedynie inscenizacją, niczym innym jak tylko zasłoną dymną mającą zwieść naiwnych.

Facet bębnił palcami lewej ręki po brzegu popielniczki. Druga ręka, którą nieznacznie poruszał, była schowana prawdopodobnie w kieszeni albo oparta o nogę. Możliwe, że niewidoczna dłoń przynosiła ulgę swędzącemu pod sto­łem kolanu.

Andre zauważył wystrzępiony mankiet, niezbyt czyste paznokcie, opuszki palców pożółkłe od nikotyny. Ten czło­wiek nie palił fajki i w tym przynajmniej szczególe nie pa­sował do stereotypowego obrazu detektywa.

- Przypadek jest nadzwyczaj skomplikowany - po­wiedział detektyw, nagle wstrzymując ruch palców po po­pielniczce.

- Tak, bardzo skomplikowany - zgodził się Andre. I w tym momencie zrozumiał, że lepiej zrobiłby zostając w domu. Pomysł zwrócenia się do prywatnego detektywa był dziwaczny, przyszedł mu do głowy w chwili rozpaczy.

- A jednak Antoine Laforgue nie poddaje się, proszę pana! Na drzwiach napisano “Bystre Oko" i jest to prawda - rzekł z naciskiem i butą, które wywołały u Andre'go nie­chęć.

Z gardła wydobył głos uniżony, jakby się obawiał spra­wić kłopot: - Co tu można zrobić, panie Laforgue?

Detektyw uderzył w blat biurka.

- Spokój, młody człowieku - powiedział marszcząc czoło w wyraźnie profesjonalny sposób. Otworzył szufladę i wyjął z niej biały formularz. - Porządek - oświadczył

- przede wszystkim porządek. Zdjął nakrętkę z pióra. - Nazwisko proszę.

Andre zapragnął wstać i pójść sobie.

- Andre Clement - powiedział szeptem.

- Wiek?

- Trzydzieści dwa lata.

- Zawód?

- Lekarz.

- Czy ma pan prywatną praktykę, czy też pracuje pan w jakimś szpitalu?

- Hm, nie. Pracuję w Centrum Biologicznym Badań nad Rakiem.

- Żonaty?

- Nie, ale co to ma do rzeczy? Przyszedłem tutaj, żeby...

- Doktorze Clement - przerwał mu detektyw - wypełnienie tego formularza stanowi zadośćuczynienie konkretnemu wymogowi prawa. Proszę, żeby zachował pan spokój. Adres?

- Chateau Beauregard, Saint Julien.

- Piękne miejsce, Saint Julien. Zeszłego lata spędzi­łem tydzień wakacji w tych okolicach.

- Naprawdę? - zawołał Andre udając zainteresowa­nie.

- Tak. Prawdę mówiąc, nie był to żaden wypoczynek, byłem tam z przyczyn zawodowych. Ale to prawie tak jakbym był na wakacjach. Zazdrosny mąż zlecił mi śledze­nie żony, pięknej kobiety, która trochę za bardzo lubiła wa­kacyjne flirty.

Andre skrzywił się. Jeszcze chwila, pomyślał, a ten bałwan zaraz mi powie, że ta piękna kobieta romansowała również i z nim. A jednak Laforgue nic więcej nie dodał. Podał pióro Andre'mu i przesunął formularz ku drugiej stronie biurka.

- Poproszę o podpis. I coś a conto... Otwarcie śledz­twa pociąga za sobą przedpłatę w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy franków.

Opłata była wysoka, mimo to Andre podpisał i zapłacił bez szemrania.

- Więc tak... - powiedział wolno detektyw wkłada­jąc formularz i czek do szuflady. I powtórzył: - Więc tak, tak. Chodzi tu o znalezienie przysłowiowej igły w stogu sia­na.

- Tak, jednakże dziewczyna ma rude włosy. Ten szczegół ogranicza zakres śledztwa.

- Zgadza się. Mimo to natrafienie na jej ślad będzie niezwykle trudne. Widzi pan, ten szczegół o rudych wło­sach może mnie wręcz skierować na fałszywy ślad. Proszę zauważyć, że w dzisiejszych czasach co dziesiąta kobieta chlubi się rudą fryzurą. Chodzi oczywiście o farbowanie, ale na tym właśnie polega niedogodność, na tej ogromnej łatwości zmieniania kolorów włosów. Dziewczyna, która pana interesuje, mogła tymczasem pójść do fryzjera. Nało­żyła farbę i tyleśmy widzieli rude włosy! Teraz mogą mieć one kolor jaskrawo niebieski albo wręcz platynowy.

- Weena ma piegi, delikatne piegi na skórze kości jarzmowej i trochę na ramionach. Jest naturalnie ruda...

Laforgue otworzył notatnik i zapisał: Piegi.

- Naturalnie ruda, tak?

- Tak.

- Czy jest pan pewnien tego, co pan twierdzi, dokto­rze?

Andre odburknął, widocznie zirytowany.

- Proszę posłuchać, panie Bystre Oko. Powiedziałem, że to prawdziwa ruda i nie rozumiem, dlaczego ten szczegół tak pana niepokoi. Poza tym Weena i ja byliśmy ze sobą bardzo blisko przez całe dwa tygodnie. Nie sądzę, żeby mogła sobie wymalować na skórze fałszywe piegi.

Laforgue odkaszlnął. - Najzupełniej rozumiem, dok­torze. Chciałbym jednak, żeby zdał pan sobie sprawę z jed­nej rzeczy. Te pytania nie mają na celu zaspokojenia mojej osobistej ciekawości, ale zadawane są wyłącznie w interesie klienta... W tego typu śledztwie informacji wyjściowych nigdy nie jest zbyt wiele.

Szybko przejrzał kartkę notatnika, potem dwoma pal­cami nacisnął nasadę nosa w kabotyńskim geście koncentra­cji myśli.

- Spróbujmy zreasumować - podjął autorytatyw­nym tonem. - Po raz pierwszy spotkał pan dziewczynę o rudych włosach osiemnaście dni temu na plaży w Saint Julien. Zgadza się?

Andre, zmęczony, przytaknął.

- Zechce pan powtórzyć szczegóły tego pierwszego spotkania.

- Ależ już to wszystko panu mówiłem! - uniósł się w zdenerwowaniu Andre. - Poza tym nie widzę powodu, żeby sięgać do szczegółów tak pozbawionych znaczenia...

- A jednak są one nadzwyczaj istotne. Proszę pana o przedstawienie faktów, tak jakby mi je pan opowiadał po raz pierwszy.

- No dobrze. Była chyba jedenasta, leżałem na plaży, opalałem się...

- Czy wielu ludzi się kąpało?

- Nie, tylko dziesięć czy piętnaście osób, poza tym w pewnej odległości. Pan zna Saint Julien, prawda? Miejs­ce jest piękne, ale niewiele tam pensjonatów i hoteli, plaża jest prawie zawsze pustawa. A więc leżałem nad samą wodą i miałem zamknięte oczy. Może zdrzemnąłem się chwilkę. Ale nagle otworzyłem oczy i zobaczyłem ją.

- Zobaczył ją pan?

- Tak, Weena nieruchoma, w bikini, stała nie więcej niż o dwa metry ode mnie i przyglądała mi się.

- Proszę wyrazić to jaśniej.

- Ale co? Powiedziałem i powtarzam, że przyglądała mi się. Może patrzyła tak na mnie już jakiś czas, nie wiem, miałem zamknięte oczy.

- Proszę opisać to spojrzenie. Czy był to wzrok osoby zainteresowanej panem?

Andre nie odpowiedział. Ten pedantyczny detektyw wystawiał jego system nerwowy na ciężką próbę.

- Niech się pan stara zrozumieć, doktorze Clement. Moje pytanie jest uzasadnione... Z całą pewnością nie mo­żna powiedzieć, że plaża w Saint Julien jest oblegana, ale widzi pan, oszustek nigdzie nie brakuje...

Andre zapłonął gniewem.

- Weena nie jest oszustką! - przerwał zmienionym głosem. - Wiem, co mówię, bo przez dwa tygodnie byliś­my razem i nigdy się nie zdarzyło, żeby... Poza tym zorien­towałbym się. Zapomina pan, że Weena zniknęła, ale w domu niczego nie brakuje, nawet jednej szpilki...

- Proszę się uspokoić, doktorze. Była to tylko moja robocza hipoteza, równie dobra jak każda inna. Poza tym... wystarczy spojrzeć, żeby pojąć, że jest pan człowiekiem ma­jętnym. Mam rację? No, a... ten diament na małym palcu rozwiałby jakiekolwiek wątpliwości nawet u najbardziej nieufnego obserwatora. Ale wróćmy do spotkania. Co się potem wydarzyło?

Andre pogrzebał w kieszeniach szukając papierosów. Laforgue podsunął mu paczkę.

- To znaczy zaraz potem? Nic szczególnego. Jak tyl­ko Weena się zorientowała, że otworzyłem oczy i że ja także przyglądam się jej zakłopotany, oddaliła się, ale nie bardzo. Usiadła na wystającej z wody skale, w odległości około dzie­sięciu metrów.

- Oczywiście, zwykły sposób postępowania. Założę się, że dziewczyna nie zaszczyciła już pana nawet jednym spojrzeniem.

- Wręcz przeciwnie, co chwilę odwracała twarz w moją stronę i przyglądała mi się. Wtedy dałem nurka i wypłynąłem w morze. Widzi pan, z pewnością nie jestem typem człowieka, który się w podobnych przypadkach wy­cofuje. Ale kiedy taka piękna kobieta przygląda się mężczyź­nie w pewien sposób... Mam w środku coś jakby dzwonek alarmowy. Lepiej wypłynąć w morze, powiedziałem sobie.

- Tak. A jak się potem potoczyły sprawy?

Andre zgasił w popielniczce dopiero co zapalonego pa­pierosa.

- Wyciągnąłem się na tratwie - ciągnął dalej. - Nie było nikogo. Rozkoszowałem się oddechem morza w zupeł­nej samotności, kiedy w pewnym momencie z wody wy­chynęła jej głowa. “Cześć!" - powiedziała. I wyciągnęła ręcu ku boi. Zwinnie wciągnęła się na górę, bez najmniej­szego wysiłku. Pobyliśmy tam więcej niż z godzinę, leżeliś­my zapatrzeni w niebo nie zamieniając ani słowa...

- A potem?

- Powoli wracaliśmy do brzegu, od czasu do czasu goniąc się pod wodą i nurkując aż do dna. Rozumie pan? Takie zabawy, które wyczynia się w wodzie. Na plaży Wee­na wzięła mnie za rękę i poprowadziła do zarośli. Ubranie miała schowane w jakimś krzaku. Mój samochód był na szosie, w odległości około stu metrów. Poszedłem się przebrać i czekałem, aż przyjdzie...

Laforgue ponownie otworzył notatnik.

- Proszę opisać ubranie dziewczyny - powiedział bezosobowym, zimnym głosem.

- Ubranie? Hm, Weena ubierała się w niewyszukany sposób: czarne aksamitne spodnie, srebrne sandały i błysz­cząca zielona bluzka, to wszystko. I torebka, taka z mie­dzianymi okuciami i długim paskiem, jakie nosi się na ra­mieniu.

Laforgue zanotował.

- Czy potem odwiózł pan dziewczynę w jakieś miejs­ce?

- Zjedliśmy śniadanie w restauracji na otwartym po­wietrzu, niedaleko stąd.

- O czym rozmawialiście?

Andre skrzywił się na znak, że w tym punkcie jego wspomnienia były raczej mgliste. - Nie wiem - powie­dział. - Nie mówiliśmy o niczym szczególnym. Dopiero co się poznaliśmy. Nagle dziewczyna rzekła: “Nazywam się Weena". A ja na to: “Weena jak?". Ona zaś: “Weena i już". Chciałem wiedzieć nieco więcej o niej, skąd pochodzi i jaka praca czeka na nią po zakończeniu wakacji. Pamiętam, że zaczęła się śmiać jak szalona. Powiedziała mi, że wakacjami trzeba się cieszyć incognito. Zatem... Mogła być sprzedaw­czynią, nauczycielką albo irlandzką księżniczką. Ale tak na­prawdę cała ta sprawa niewiele mnie obchodziła, podobnie jak nie interesowało mnie, czy Weena jest panną, czy mę­żatką, rozwódką czy wdową. Podobała mi się i tyle. Rów­nież potem nie czułem potrzeby zaspokojenia tej ciekawoś­ci, przynajmniej przez czas, kiedy Weena była ze mną.

- No, dobrze, dobrze - burknął Laforgue. - A po­tem?

- Co potem?

- Gdzie pojechaliście po śniadaniu?

Andre Clement wstał rzucając rozgniewane i dzikie spojrzenie kogoś, kto doszedł do kresu wytrzymałości.

- Dosyć tego, panie Laforgue - powiedział opierając groźnie pięści na biurku. - Po wyjściu z restauracji zawioz­łem Weenę do siebie. Kiedy nie mam zajęć zawodowych, mieszkam w Chateau Beauregard, sam, mam dwadzieścia pokojów do swojej dyspozycji, zarządcę, kucharkę i pra­cownika, który również zajmuje się ogrodem. Zawiozłem Weenę do domu i kochaliśmy się. Ale jeśli sądzi pan, że jestem gotów opowiedzieć panu szczegóły, to się pan wielce myli. Zwróciłem się do pana w sprawie poszukiwania. Niech pan spisuje swoje notatki i przestanie mnie dręczyć.

Detektyw lekko się pochylił i obłudnie uśmiechnął, podnosząc ręce w geście przypominającym nieco ceremo­nialnych dworaków z szesnastego wieku.

- Ma pan zszarpane nerwy, doktorze. Rozumiem, dziewczyna musiała być tak piękna, że dech zapierało, no a pan się zadurzył; to jest tak pewne jak to, że nazywam się Antoine Laforgue. Zdaję sobie również sprawę, jak bardzo żenujące i trudne musi być informowanie osoby postronnej o szczegółach pańskiego życia uczuciowego. Powtarzam jednak, że zadaję pytania w jak najlepiej rozumianym inte­resie klienta. Moje zadanie byłoby niezwykle ułatwione, gdybym...

- Nie mam nic do dodania - rzucił oschle Andre. - Powiedziałem, jak się nazywa i jak była ubrana, podałem dane i podpisałem czek. Teraz koniec, niech się pan bierze do dzieła i powiadomi mnie, jeśli coś pan zdoła ustalić.

Zapiął marynarkę zbierając się do wyjścia.

- Chwileczkę, doktorze Clement. Chciałbym wyjaś­nić pewien szczegół. Powiedział pan, że dziewczyna była pańskim gościem przez dwa tygodnie. Czy kiedykolwiek oddalała się samotnie, choćby na krótko?

- Nie! - ryknął Andre. - Byliśmy razem, dzień i noc, jak dwoje nowożeńców podczas miodowego miesiąca. Czy chce pan coś jeszcze wiedzieć?

- Tak, chciałbym się dowiedzieć, kiedy dokładnie ptaszek wyfrunął z klatki.

- Trzy dni temu. Obudziłem się sam w łóżku, które wydało mi się olbrzymie, zimne i niepotrzebne. Do widze­nia, panie Laforgue.

Bystre Oko nie przejął się. Wstał okrążając biurko i dogodnił Andre'go prawie przy drzwiach biura.

- Jeszcze jedno pytanie, doktorze - powiedział chwy­tając go za rękę. - Niech się pan na mnie nie złości. Po­wiada pan, że dziewczyna zniknęła trzy dni temu, to znaczy we czwartek rano. Proszę mi powiedzieć, czy nie kłóciliście się poprzedniego wieczoru? Zauważył pan może coś nie­zwykłego w jej zachowaniu, nie wiem, jakiś gest czy słowo? Widzi pan, czasami kobiety dąsają się z powodu byle głup­stwa i reagują w sposób zupełnie nieracjonalny. Weena mogła się ukryć gdzieś w okolicy, tak sobie, żeby wyobrazić sobie pana niepokój. I może lada chwila wrócić.

- Nie było żadnej kłótni - uciął Andre. - Ani w środę wieczorem, ani wcześniej. Były to dwa tygodnie do­skonałej harmonii i nigdy, przenigdy nie zdarzyło się coś anormalnego czy niezwykłego w naszych stosunkach. Do­branoc, panie Laforgue!


Dobranoc, panie Laforgue! Poszedł sobie zostawiając go na lodzie, nieczuły na kierowane do niego głośne prośby detektywa przyklejonego do poręczy schodów.

Być może Laforgue ma rację, może nie było nic nie­właściwego w tym jego głodzie szczegółów poza usprawied- liwonym żądaniem - tak by ułatwić rozpoczęcie poszukiwań, które przedstawiały się jako raczej trudne. Teraz And­re świetnie go rozumiał. O ileż byłoby lepiej, gdyby wszyst­ko z siebie wyrzucił, informując Laforgue'a o najdrobniej­szych nawet szczegółach. Wspomniał o dwu tygodniach do­skonałej harmonii, ale była to tylko częściowo prawda, po­nieważ na samym dnie ich związku leżało coś tajemniczego i trudnego do zdefiniowania.

Wakacjami należy się cieszyć incognito, powiedziała Weena. Zgoda. Z początku przystał na tę grę i nigdy nie zadawał jej pytań, które miałyby wyjawić prawdę. Weena przypominała mu ogromną budowlę o tysiącach pokoi, każ­dy odmienny od pozostałych, labirynt niepojętych dróżek, gdzie przyjemnie było się zgubić i odnaleźć znów w jakiejś wspaniałej fantazji natychmiast skonkretyzowanej... Ale po­tem, w miarę upływu dni, ta nieokreśloność i mglistość ich związku zaczęła go denerwować. Weena była sfinksem, ko­bietą bez przeszłości. Niemożliwe było cofnąć się z nią w przeszłość; wydawało się, że wspomnienia dziewczyny zatrzymały się na dniu, kiedy spotkali się na plaży w Saint Julien.

Andre przemilczał wiele rzeczy przed Laforgue'm. Na przykład nie powiedział mu, że pewnego dnia przeszukał torebkę Weeny. Nie miała w niej dokumentów ani pienię­dzy, tylko trochę drobnych i...woreczek diamentów. A prze­de wszystkim przemilczał pewne zadziwiające wydarzenie, które miało miejsce w środę w nocy. Weena leżała wyciąg­nięta przy nim na łóżku, kiedy nagle... Ale być może był to tylko sen, koszmar, spowodowany jego wrażliwością, która doszła już do szczytu. Weena zniknęła następnego ranka, może opuściła dom nawet nie czekając aż się zacznie dzień. Między koszmarem a zniknięciem kobiety nie było żadnego logicznego związku, a jednak Andre niejasno przeczuwał ja­kiś związek przyczynowo-skutkowy między tymi dwoma zdarzeniami.

Nawet teraz, gdy siedział nad brzegiem morza z ocza­mi utkwionymi w horyzoncie, gdzie wielka czerwona kropla słońca roztapiała się w łunie zachodu, wydawało mu się, że jego umysł zaprzątnięty jest wysiłkiem mającym na celu po­łączenie ze sobą obrazów i słów w składną mozaikę, która wymykała się wszelkiej próbie uporządkowania.

Weena odeszła. Natychmiast pojął, że już nigdy jej nie zobaczy. Wtedy morze wydało mu się absurdalne, niepotrzebne.

Weena odeszła. Weena odeszła.

Podniósł kamyk i leniwym ruchem rzucił go między fale. Potem wstał i zaczął iść wzdłuż brzegu. Plaża była wy­ludniona. Andre przeszedł ją całą aż do ścieżki, która za­czynała się na skraju zagajnika sosen i eukaliptusów.

Wydłużały się wieczorne cienie.


- Powinieneś pomyśleć o jakiejś rozrywce - mówił Jean Aumont nieomal ojcowskim tonem. - Za tydzień mu­sisz być w pracy, a daleko ci jeszcze do pełnej formy...

Andre pokręcił głową zdegustowany.

- Co ci jest? - ciągnął Jean. - Czy to możliwe, że­byś nie potrafił otrząsnąć się z tego paraliżu woli? Budzisz litość, jak się na ciebie patrzy, a kiedy pomyślę, że dopro­wadziła do tego jakaś kobieta, to daję słowo, że mam ochotę ci przyłożyć.

Andre ze spuszczoną głową przyglądał się wzorom na tapecie.

- Nie upieraj się - ciągnął dalej nie zniechęcony przyjaciel. - Wyjedź z Saint Julien na kilka dni. Weź sa­mochód i wypuść się w kierunku Biarritz. Są tam dziesiątki nadmorskich miejscowości, które aż się roją od pięknych dziewczyn. Czy próbowałeś już metody “klin klinem"?

Andre popatrzył na niego lodowatym wzrokiem.

- Poznałeś Weenę, prawda?

- Tak, kiedy przyjechałem do Saint Julien na zapro­szenie, które dostałem od ciebie tydzień wcześniej. Ale tymczasem dziewczyna rozgościła się w twoim domu. Tego dnia zjadłem wraz z wami najbardziej milczące śniadanie w swoim życiu. Nawet nie rozpakowałem bagaży, przypo­minasz sobie? Tego samego popołudnia wyjechałem pod ja­kimś pozorem...

- Poznałeś ją, prawda?

- Ależ tak, Andre, widziałem ją wtedy. - Przez chwi­lę siedział zmieszany, ze zmartwioną miną osoby, która wi­dzi, że nie jest w stanie pomóc przyjacielowi. - Była bar­dzo piękna, jeśli o to ci chodzi. Wiem, że nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto ją godnie zastąpi...

Andre uderzył się pięścią w czoło.

- Boję się, że zwariuję - powiedział wstając i zaczął spacerować wzdłuż pokoju. - Gdybym ją tylko potrafił wymazać z pamięci, gdybym mógł ją wyrzucić z głowy...

- Posłuchaj mnie - jeszcze raz powtórzył Jean. - Zmień otoczenie. Gdyby nie wystarczył ci ten tydzień, któ­ry jeszcze masz, żeby dojść do formy, to zawsze możesz poprosić o przedłużenie...

- To nic nie da - powiedział Andre tonem skargi, zatrzymując się przed przyjacielem. - Może najlepiej bę­dzie od razu wrócić do pracy. Muszę się otępić pracą, Jean. Kto wie, może jutro lub pojutrze zobaczysz mnie w Cen­trum Biologicznym. Zamknę się w laboratorium i wyjdę z niego, dopiero kiedy znowu będę spokojny.

Jean spochmurniał i pokręcił z dezaprobatą łysą głową. - Masz zszarpane nerwy - rzekł - twarz wycieńczoną, a oczy spuchnięte z braku snu. Przyznaj się, nie możesz zasnąć, prawda?

- Nie - powiedział zirytowanym głosem Andre. - Robię wszystko, żeby nie zasnąć, nie chcę, żeby noc zapeł­niła się koszmarami, rozumiesz?

- Koszmarami? Przesadzasz, Andre!

- Posłuchaj, Jean, nie wiesz, co się przydarzyło w noc poprzedzającą jej odejście... Zobaczyłem potworną rzecz, Jean, i ten obraz nadal mnie prześladuje. Z każdym dniem jest mi coraz trudniej usunąć go sprzed oczu, z każdym dniem coraz bardziej się przekonuję, że nie było to przywi­dzenie...

Jean wybałuszył oczy. Zamieszanie i zdziwienie malo­wały się na jego szerokiej, kościstej twarzy.

- Uspokój się - powiedział próbując nie okazywać zainteresowania tym, co powiedział przyjaciel. - Co takie­go przydarzyło się tamtej nocy?

Andre powoli nalał sobie coś do picia. Zaczął opowia­dać. - Zasnęliśmy późno, jak zwykle. Ja przynajmniej spa­łem. Raptem, w środku nocy, rozszalała się burza i znienac­ka się obudziłem. Weena przysunęła się bliżej, cała drżała ze strachu. Schowała się w moje ramiona jak przerażone dziecko. Wydawało się, że na zewnątrz przyroda oszalała: morze - jak pomruk rozgniewanego olbrzyma, a wiatr - wycie rozwścieczonych zwierząt. Chwilami pokój rozjaśniał się jak za dnia. Poszedłem zamknąć okno, ale światło bły­skawic i tak docierało do środka, mogłem rozróżnić szczegó­ły mebli, przedmiotów i...

- Mów dalej - powiedział Jean, nie będąc już w sta­nie ukryć swojej ciekawości.

- Zobaczyłem Weenę - ciągnął Andrć roztargnio­nym głosem. - Głaskałem ją, kiedy w pewnej chwili dłuż­sza i jaśniejsza błyskawica oświetliła pokój. Jean! Jej twarz była biała jak kreda, bardzo miękka pod głaszczącymi ją palcami... A oczy, nie potrafię opisać ci tych oczu... Były białe i wielkie jak dwa duże zegarki. Rozumiesz, Jean? Przy mnie, w moim łóżku, leżał potwór!

Jean odszedł. Poklepał go ręką po ramieniu, mrugnął okiem na znak, że tej historii o Weenie z białą twarzą abso­lutnie nie można brać poważnie. Dla niego było jasne, że Andre jest wyczerpany, że potrzebuje odpoczynku i roz­rywki.

Jean się nie mylił. Ale Andre nie chciał oddalać się od Saint Julien, wolał pozostać w Chateau Beauregard, mimo że miejsce to ustawicznie przypominało mu Weenę. W każ­dej chwili spodziewał się tego zarozumialca Laforgue'a, al­bo przynajmniej jakiegoś pisemnego raportu o wynikach dochodzenia. To był również bardzo istotny powód pozo­stania w Saint Julien.

Andre spędził kilka dni pogrążony w obsesyjnej de­presji psychicznej. Kilkanaście razy dzwonił do biura detek­tywa. Bystrego Oka nie było. Sekretarka potwierdziła, że szef wyjechał z Bordeaux w celach służbowych. Był jednak spokojny, bo jego numer telefonu został zapisany; jak tylko Laforgue się pojawi, Andre zostanie powiadomiony.

Minął cały tydzień. Andre wyglądał listonosza, ze dwadzieścia razy dziennie pytał Gabriela, zarządcy domu, czy nie było przypadkiem telegramu lub telefonu z Bor­deaux. Ten kręcił przecząco głową i z niezadowolonym wy­razem twarzy wycofywał się mrucząc coś pod nosem.

W końcu Laforgue dotarł do Chateau Beauregard. We wtorek rano. Andre był przy oknie i zauważył mały, czer­wony, zakurzony samochód przejeżdżający przez bramę. Bystre Oko z marynarką przewieszoną przez rękę, w samej koszuli, zlany potem przemierzał dziedziniec. Andre ruszył ku niemu prawie biegiem.

- Potwornie chce mi się pić - powiedział Laforgue, zanim jeszcze uścisnął mu rękę. - Do diabła, co za upał.

Andre zaprowadził go do sali na parterze, ozdobionej bronią. Laforgue nie powiedział słowa, dopóki nie wychylił dwóch szklanek lemoniady z lodem.

Andre drżał z niecierpliwości. Detektyw przejechał wierzchem dłoni po wąsach, poszperał w kieszeniach, po czym wolno zapalił papierosa.

- Rude mogą naprawdę przyprawić człowieka o de­sperację - powiedział jakby do siebie. - A nie mówiłem, doktorze Clement? Przeklęte farby, Francja pełna jest ru­dych czupryn. Czy pan wie, ile kilometrów przemierzyłem? Podążałem trzema fałszywymi tropami, zanim natknąłem się na właściwy!

- Ach! Dzięki Bogu udało się panu trafić na jej ślad. Gdzie jest Weena?

Laforgue skrzywił się i rozłożył ręce gestem najwyż­szego zniechęcenia.

- Chwileczkę, doktorze. Proszę, żeby mnie pan źle nie zrozumiał. Widzi pan, pierwszy trop, którym podąża­łem, doprowadził mnie ni mniej ni więcej talko do La Rochelle. Chodziło tu o farbowaną rudą, która wyjechała z Saint Julien popołudniem siódmego. Powinienem był od razu się połapać, że trop jest fałszywy, ale...

- Przejdźmy do sedna sprawy - przerwał mu And­re. - To są szczegóły, które mnie nie interesują. Proszę opowiedzieć o właściwym tropie, chcę wiedzieć coś o Wee­nie. Gdzie jest?

- W Roąuefort, nad brzegiem rzeki Douze. Widzia­no ją tam w zeszłym tygodniu, ponad dwadzieścia osób mi to potwierdziło. Ruda, z piegami na ramionach, spodnie z czarnego aksamitu, srebrne sandały i błyszcząca zielona bluzka. To była bez wątpienia ona. Ale zniknęła. Przepa­trzyłem cały rejon, dom po domu, przeprowadziłem wy­wiad na wsi, w fabrykach, szpitalach i komendach policji. Wie pan, mamy wszędzie trochę znajomych i przyjaciół...

Wszedł Gabriel trzymając maleńką srebrną tacę. - Przyszedł list, panie doktorze - powiedział zarządca za­trzymując się w odległości dwóch metrów.

Andre nawet na niego nie spojrzał. Zrobił zniecierpli­wiony ruch, który wprawił Gabriela w prawdziwe zakłopo­tanie.

Zarządca domu położył tackę na podłużnej intarsjowanej skrzyni i wyszedł ze spuszczoną głową.

- Niech pan mówi dalej - poprosił Andre zwracając się do detektywa - proszę mi o wszystkim opowiedzieć.

- Dziewczyna opuściła Saint Julien wynajętym sa­mochodem. Dotarłem do kierowcy, który jej towarzyszył - to niski młody człowiek o imieniu Rene, który prowadzi wynajem samochodów w tej okolicy, kilka kilometrów stąd. Wyjechali koło ósmej rano przy potwornej pogodzie, dziew­czyna była cała mokra. Spieszyła się, jakby się paliło. Renę mówi, że odniósł dziwne wrażenie, kiedy ją zobaczył stojącą przed nim, przemokłą, z włosami przyklejonymi do twarzy. Warunki jazdy były bardzo trudne i dojechanie do Roquefort zabrało im ponad dwie godziny. Renę powiada, że dziewczyna sprawiała wrażenie przestraszonej. Siedziała na tylnym siedzeniu i wyraźnie wyglądała na cierpiącą. Wi­dział ją we wstecznym lusterku. W czasie całej podróży trzymała chusteczkę na twarzy. Renę powiedział, że nie zdołał się zorientować, czy robiła tak, bo przeszkadzało jej światło błyskawic, czy też...

Laforgue przez chwilę się zawahał, po czym konty­nuował: - Nie wiem, co mam panu powiedzieć. Renę mó­wi, że dziewczyna siedziała z odwróconą głową, z rękami w kieszeniach i rozłożoną chusteczką na twarzy. Może dla­tego, że płakała i nie chciała, żeby ją widziano. Tak sądzi ten młody człowiek, ale ja jestem zupełnie innego zdania...

- To znaczy? - spytał Andre niepewnym głosem.

- Dziewczyna pożegnała kierowcę na skrzyżowaniu w Saint Justin i weszła do baru dla kierowców ciężarówek. Rozmawiałem z kierownikiem i udało mi się powiązać ze sobą pewne szczegóły. Rozumie pan, doktorze, jest niemożliwe, żeby o jedenastej rano lokal był pełen pijanych klien­tów. Szef wydał mi się dorzecznym facetem. Twierdzi, że dziewczyna wpadła do sklepu prawie biegiem. Wypiła dwie czy trzy szklanki wody, wydawało się, że cała pali się w środku. A potem... potem źle się poczuła. Zrobiła się trupio blada, ze sflaczałą zwisającą i pomarszczoną skórą jak u staruszki. Nie wiem, doktorze, może kierowcy byli pija­ni... Kierownik mówi, że twarz kobiety cały czas się zmie­niała, raz była piękna, raz straszna, z okrągłymi oczami bia­łymi jak mleko...

- Dosyć! - krzyknął Andre, doszedłszy do kresu wytrzymałości. - Niech mi pan przestanie opisywać jej wygląd. Chcę wiedzieć, co się potem działo, gdzie pojecha­ła, gdzie się ukryła...

Laforgue, niepocieszony, ponownie rozłożył ręce.

- Zniknęła - powiedział zaciskając wargi w grymasie prawdziwej przykrości. - Kiedy chwiejąc się wyszła z loka­lu, poszła drogą prowadzącą do lasu. Rozmawiałem z ostat­nią osobą, która ją widziała - z drwalem, co dzierżawi ka­wałek lasu. Mówi, że dziewczyna przeszła przed jego bara­kiem i skierowała się jak oszalała biegiem do lasu. Wkrótce potem usłyszał jakby wybuch czy przytłumiony hałas, jak uderzenie w bęben. Nic poza tym. Gnany wątpliwościami, ja też zapuściłem się w las. Zapewniam pana, że nie ma żadnego śladu. Jedyna rzecz warta uwagi to okrągła plama wypalonej roślinności, ciemna plama o średnicy pięciu czy sześciu metrów, w odległości około pół mili od skraju lasu. Może chodzi o samospalenie, albo może... Przyszło mi do głowy, że mogło to być miejsce postoju Cyganów.

Andre już go nie słuchał. Owładnął nim trudny do opanowania niepokój. Było to uczucie niejasne i nieokreślo­ne, ale które powoli, stopniowo i niepostrzeżenie prze­kształcało się w coraz jaśniejszą myśl, aż... Wielki Boże! Ja­kiż sens mogłoby mieć podobne podejrzenie? Nie wolno, w żadnym przypadku nie wolno pozwolić wyobraźni, żeby zrobiła tak makabryczny żart! Weena odeszła. Ale kim była Weena? Miał jeszcze! przed oczyma tę białą twarz, nagle mięknącą pod jego pajcami, które ją pieściły; te oczy okrąg­łe i wytrzeszczone jak dwie kule żelatyny, złowrogie i po­tworne w świetle błyskawic...

Laforgue tłumaczył się. Dla niego, jako dla detektywa poszukiwania były zakjończone, ale jeśli chciałby dodatkowo zbadać...

Odprowadził go do drzwi. Oszołomiony stał na scho­dach wejściowych i psitrzył, jak zakurzony samochód odda­lał się z rykiem motoru.

W chwilę potem zarządca domu przebudził go jakby ze snu.

- List, doktorze - przypomniał mu uprzejmie. - Jest w sali z bronią, na podłużnej skrzyni.

Wszedł do domu jak somnambulik. List. Zanim go je­szcze wziął do ręki, zorientował się, że jest od Weeny. Dziwne - wcale się nie spieszył, żeby go przeczytać. Była w nim jakaś jasna świadomość, jakby dotycząca niezmien­nych rzeczy i zdarzeń, pewność podstawowa i czysta jak instynkt.

Andre musnął palcami szorstką, dość pomiętą kopertę, całą poszarpaną i w plamkach. Imię i adres napisane były dużym, dziecinnym charakterem pisma. Wolno, prawie z ociąganiem rozerwał kopertę. Cztery kawałki papieru, bez daty; litery, które stawały się coraz bardziej niepewne i zmę­czone, a na dole, na samym końcu, napisane wielkimi lite­rami imię: WEENA.

Wróciło poprzednie napięcie, naszła go gwałtowna fala wspomnień, niemal zwalając z nóg. Potem znowu obojęt­ność. Tak jakby wrażenia i wspomnienia dotyczyły nie jego, a kogoś innego, kogoś, kto grasował wewnątrz jego “ja" jak kłusownik.

Czytał:

Drogi Andre, tak się rozpoczyna list, prawda? Muszę poprosić cię o przebaczenie. Sprawiłam, że zrodziło się w to­bie złudzenie, dobrze wiedząc, że nie będę go mogła stale podtrzymywać. Andre, mój Andre, kochany, jedyny, moja nieosiągalna miłości! Kiedy dostaniesz ten mój list, będę daleka, poza czasem i przestrzenią, poza jakąkolwiek wyo- brażalną barierą. Nie pytaj gdzie, nie próbuj zrozumieć, bo nie zdołasz. Winna ci jednak jestem przynajmniej jakieś wy­jaśnienie, nawet jeśli wiem, że będzie mi bardzo trudno cię przekonać. Masz wszelkie prawo znać powody, które mnie popchnęły do ucieczki. No więc... To nie jest łatwe, Andre. Gdybyś na chwilę mógł odzyskać niewinny i ufny umysł dziecka, może... Spróbuj wyobrazić sobie odległy świat, świat jak wiele innych, jak twój, w którym się cierpi i prze­żywa radości, świat istnień, których wygląd może być dla ciebie odrażający. A teraz pomyśl o czarodziejce, która ma dziwną moc, która może dzięki swoim umiejętnościom zmienić swój potworny wygląd, ale która jest smutna i nie­szczęśliwa, ponieważ natura pozbawiła ją możliwości, jaką inne kobiety posiadają: zostania matką. Pomyśl też o moż­liwym na to lekarstwie. Pomyśl o cudownym zielu, które może dać czarodziejce to subtelne przeżycie miłości macie­rzyńskiej. Wiem, pomyślisz sobie o mnie jak o jakiejś pomy­lonej, która bredzi, albo że to jakiś żart w najgorszym guś­cie. A jednak, jakkolwiek mpże ci się to wydawać absurdal­ne i nierealne, bajka, którą ci przedstawiłam, jest prawdzi­wa. W świecie, z którego pochodzę i do którego właśnie mam wrócić, stanowię nadzwyczaj rzadką anomalię. Żaden samiec mojego gatunku nie może uczynić mnie matką. Ale ty tak. Ty albo którykolwiek z mieszkańców twojego małego świata. Dlatego przybyłam między was. Czy przypominasz sobie, Andre, nasze pierwsze spotkanie na plaży? Leżałeś pod promieniami słońca jak posąg z miedzi, piękny i delikatny. A jednak... Czułam wstręt. Ponieważ jesteśmy od­mienni, kochany! Nie pytaj, jak mogłam i jak to potem zro­biłam, że ciebie pokochałam. Czy królowa pszczół może się zakochać w trutniu? Tak się stało, Andre. Czułam swoje ciało, to prawdziwe, to, które ukrywałam przed tobą za złudnymi kształtami tak dla ciebie atrakcyjnymi, jak z każ­dym dniem i każdą godziną upodabniało się do twojego. Życie obok ciebie było jakby cofaniem się do jakiejś wspól­nej, pierwotnej matrycy. Wtedy czułam, że jesteś częścią mnie samej. W słoneczne popołudnia i głębokie noce czu­łam twoje ciało jako kontynuację mojego. I kochałam cię, Andre. Ź oddaniem. Całkowicie. Całym swoim jestestwem. A potem... Myślę o ostatniej nocy spędzonej razem, kiedy światło błyskawic oświetlało pokój, a ty mogłeś przez chwilę zobaczyć, jak naprawdę wyglądam. Nie, Andre, to nie było przywidzenie. Nieomal czytałam wtedy w twoich myślach i przeczuwałam niepokój, który już nadchodził za tym twoim nagłym wstrząsem. Pamiętasz? Chciałam, żebyś zapalił światło, chciałam z najwyższym wysiłkiem pokazać ci się jeszcze raz, w całej okazatości mojego pozornego piękna. Nie wiesz, jak cierpiałam. Ściskałeś mnie, chwytałeś mnie za ramiona i ręce z dzikim szałem; wydawało się, że chcesz kontrolować każdy centymetr mojej skóry, konsystencję moich tkanek, jedrność mojego ciała. To było oszustwo, Andre. Wydawałam ci się piękna dzięki określonemu, kon­kretnemu aktowi woli. Czarodziejka może tego dokonać, wiele innych rzeczy też. Ale nie wiesz, jakie bogactwa ener­gii życiowej musiałam zmarnotrawić, żeby pozostać u twego boku, żeby wydawać ci się piękną w każdej chwili dnia i nocy. Nie poznasz nigdy niepokoju, dzikiego strachu, te­go potwornego i upokarzającego momentu, kiedy nie była­bym już w stanie panować całkowicie nad komórkami włas­nego organizmu. Byliśmy razem przez dwa tygodnie, długie i krótkie tygodnie wakacji miłości, które wypaliły całą moją młodość. Wiedziałam o tym, Andre. I dalej trwałam przy twoim boku. Teraz jestem już prawie stara, wyczerpana. Wystarczyłaby jedna twoja pieszczota, abym rozpadła się, lub umarła. Rozumiesz, dlaczego uciekłam? Wybacz mi. Daleko poza czasem i przestrzenią, wrócę ze szkatułką cen­nych wspomnień i wydam na świat dziecko, to namacalne spełnienie pięknej i niemożliwej miłości. Tak, Andre, ty także byłeś jedyny, jestem tego pewna. Mój instynkt nie może mnie zawieść. Gdyby tak się stało, całe, całe moje życie zostałoby pozbawione sensu. Tajemnica miłości jest przeogromna, ale macierzyństwo... Wierz mi, nic mi już nie pozostało. Twoja na zawsze. WEENA."

- Gabriel! - zawołał rozpaczliwie Andre. - Chodź tu, Gabrielu. Kto przyniósł ten list?

- Był w skrzynce, panie doktorze.

Panie doktorze. Panie doktorze. Panie doktorze. Był szalonym, ślepym nieukiem i tyle! Nie logika, ale instynkt, albo może wygodne alibi kazało mu wierzyć.

Otworzył okno wychodzące na morze, uderzył rękoma zwiniętymi w pięść o parapet i wymamrotał: - Weena!

Nieszczęsna, biedna kobieta, przybyła ugasić pragnie­nie w wyschniętym źródle. Czarodziejka może wiele, z pewnością! Wiedza czarodziejki jest prawie nieskończona. Ale także i ona znajduje swoje granice - w rzeczach banal­nych i przypadkach, w rzeczach nieprzewidzianych.

Andre przejechał dłonią po czole. Całe życie strawione w spazmie szalonej miłości. Bezużyteczna ofiara.

Wyszedł z domu jak pijany, pobiegł między ogrodami i zaroślami w dół, ku morzu. Przemierzył wyludnioną plażę i biegnąc myślał... Pięć lat codziennego kontaktu z substan­cjami radioaktywnymi...

- Weena! - krzyknął. Morze pochłonęło jego głos, przywróciło mu z szumem fal niepokój wiecznie oczekują­cego łożyska. - Weena! Weena! - Andre był bezpłodny.


ROZKAZY NALEŻY BEZWZGLĘDNIE WYKONYWAĆ




Howard Drummond, właściciel i dyrektor Science- Fiction Magazine w San Francisco, wytknął nos spoza papierów, które pokrywały biurko, i uśmiechnął się do panny Merwin.

- Słucham panią? - spytał uprzejmie. - Czy coś jest nie w porządku?

Priscilla Merwin poprawiła fałdy czarnego fartucha. Stała przed dyrektorem trzymając pod ręką plik starych numerów czasopisma, z miną złapanego w sidła przestra­szonego ptaka, splatając i rozplatając na przemian ręce ze zdenerwowania.

- Panie Drummond - powiedziała w końcu zgnę­bionym tonem - chciałabym z panem porozmawiać. - Spojrzała w kierunku Betty Sheridan, osobistej sekretarki dyrektora, i dodała: - W cztery oczy.

Drummond zerknął na zegarek. - Jest dziewiętnasta trzydzieści - rzekł zwracając się do sekretarki. - Niech pani idzie do domu; i tak niedługo zamykamy.

Mechanicznym gestem wskazał krzesło. Priscilla usiad­ła układając sobie magazyny możliwie wygodnie na kola­nach. Była raczej brzydka, wysoka i wątła, z równymi, krót­ko obciętymi jasnymi kosmykami, o piegowatej żółtawej ce­rze - mnóstwo czerwonych kropek na pergaminowym tle.

Drummond, opierając łokcie na stole, złączył opuszki palców.

- Słucham panią - powiedział, kiedy tylko zostali sami.

- A więc - zaczęła Priscilla i odkaszlnęła. - Chodzi o Roya Donovana i Larry'ego Robsona.

- Jakieś przykrości w pracy?

- Ach, nie, praca idzie dobrze - zapewniła Priscilla. Siedziała przez chwilę niezdecydowana, jakby szukając właściwych słów. - Nie wiem, jak to panu powiedzieć, pa­nie Drummond, pomyśli pan, że jestem głupia albo wręcz, że mi się w głowie pomieszało. Ale proszę o cierpliwość, przygotowana jestem na wysłuchanie wszystkiego. Pomyśla­łam jednak, że przed zawiadomieniem policji powinnam porozmawiać z panem...

- Zawiadomić policję?

- Tak, panie Drummond, wszyscy jesteśmy w nie­bezpieczeństwie.

Dyrektor zrobił zniecierpliwiony gest. - Cóż takiego się stało?

- Chodzi o Roya i Larry'ego, już mówiłam.

- No więc?

- To są dwaj Marsjanie!

Drummond podskoczył na krześle. Ściągnął wargi i skrzywiony przyglądał się Priscilli prawie z nienawiścią. - To jest żart w najgorszym guście! - krzyknął i walnął pięścią w stół. - A więc Marsjanie, tak? Brak pani pomys­łowości, panno Merwin. Ładne rzeczy... Od rana do wie­czora żyjemy pogrążeni po sam czubek nosa w fantastyce naukowej, otoczeni upiorami i wampirami, nękani przez mieszkańców Urana i Księżyca, a pani, ot, tak sobie dla odmiany przychodzi mi tu opowiadać o Marsjanach. Kogo chce pani rozbawić?

- Panie Drummond... - szepnęła Priscilla - za­pewniam pana, że nie żartuję. Mam dowody na to, co mó­wię.

Dyrektor ponownie podskoczył.

- Proszę posłuchać... - ciągnęła dalej Priscilla poprawiając na nosie okulary. - Przyjrzałam im się dokład­nie. Pierwszych podejrzeń nabrałam czytając opowiadania Roya. - Otworzyła jakiś stary numer S-F M. - Niech pan czyta tutaj - powiedziała. - Niech pan przeczyta opis czerwonej pustyni na Marsie. Doskonały! - Wzięła do ręki inny egzemplarz pisma. - A tu? Proszę spojrzeć! Tu mówi o bagnach na Wenus. Czy nie wydaje się panu, że ma pan je przed oczami, no i te lasy, i wysokie szczyty gór? Niech się pan przyjrzy ilustracjom Larry'ego. - Rzuciła numer pisma na stół; na okładce pasł się dwugłowy potwór o gu­zowatej skórze i dymiących nozdrzach. - To lepsze niż ja­kakolwiek fantazja, prawda? Oczywiście! Tylko ten, kto na­prawdę widział na własne oczy takiego potwora, potrafi go tak odmalować.

Drummond sapnął. Panna Priscilla straciła swoją po­czątkową nieśmiałość i teraz zasypywała go dosłownie lawi­ną cytatów. Stała się agresywna, omotywała go coraz gęst­szą siecią paradoksalnych argumentów. Drummond zrozu­miał, że zamiast sprzeciwiać się jej, lepiej zrobi potakując.

- No, dobrze, dobrze! - zawołał tonem pełnym zro­zumienia i sympatii. - Roy i Larry to dwaj młodzi, zdolni ludzie, płacę im mnóstwo pieniędzy właśnie za to. Gdyby nie byli utalentowani, już dawno bym się ich pozbył.

Otworzyła inny numer pisma. Jakiś fragment zakreślo­ny był czerwonym ołówkiem. - Niech pan czyta - nalega­ła Priscilla.

Drummond z ukosa rzucił okiem na pismo.

- W tym opowiadaniu Roy opisuje drugą stronę Księżyca. A to jest rysunek Larry'ego, niezwykle podobny do fotografii opublikowanych we wszystkich gazetach.

- No i co w tym dziwnego?

- Ależ niech pan popatrzy na datę, bardzo proszę! - błagała panna Merwin. - Ten numer pochodzi z kwietnia 1959. Pierwsza fotografia drugiej strony Księżyca, nie muszę chyba tego panu przypominać, została przekazana do­piero w końcu października. W jaki sposób Roy mógł dać tak szczegółowy opis z wyprzedzeniem półrocznym? A Lar­ry? W jaki sposób wytłumaczyć tak wczesny rysunek?

Drummond podrapał się w szyję z pewnym zmiesza­niem.

- Cóż mam na to pani powiedzieć! - westchnął. - Pewnie zbieg okoliczności. To się czasem zdarza, zupełnie niespodziewanie dzieło wyobraźni okazuje się podobne do rzeczywistości. Takie rzeczy się zdarzają.

- To nie jest dzieło wyobraźni - lodowatym głosem odrzekła panna Merwin.

- Na Boga! Nie myśli pani chyba poważnie, że... Trochę za daleko się pani posuwa!

Priscilla Merwin zaczerwieniła się. Spuściła oczy i zmieszała się w pełnej szacunku obawie.

- Panie Drummond - podjęła słabiutkim głosem. - Jest jeszcze coś. Panie Drummond... Dyrektor podniósł oczy w górę.

- Bardzo proszę, niech się pan nie śmieje - ciągnęła. - Postanowiłam wyrzucić z siebie wszystko, więc powiem i tak. Jakiś czas temu miałam słabość do tego młodego człowieka...

- Do którego? Roya czy Larry'ego?

- Do Roya. Mówiłam sobie: może nie zwraca na mnie uwagi, bo jestem już dla niego za stara, może w San Diego jest jakaś kobieta. Wie pan, Roy zawsze mówi, że zanim przyjechał do San Francisco mieszkał w San Diego na 59 ulicy. No więc... Panie Drummond, niech mnie pan nie gani, zasięgnęłam języka. Żaden Roy Donovan nigdy nie istniał w San Diego. I jeszcze jedno - tam nie ma 59 ulicy. Roy naopowiadał nam bajek.

Drummond starał się zachować spokój. Spokojnie pukał ołówkiem po stole, ale od czasu do czasu wyrywało mu się pełne politowania westchnienie.

- Jest cichociemny - oświadczyła Priscilla.

- Jaki?

- Cichociemny. Niemal na pewno pochodzi z Marsa.

Drummond zmienił taktykę. Zaczął przyglądać się pannie Merwin poważnie, czy też lepiej - obojętnie, tak jak to robią lekarze z pacjentami chorymi umysłowo.

- A dlaczego właśnie z Marsa? - spróbował zapytać.

- Zrozumiałam to ze sposobu, w jaki obchodzi się z wodą. Robi to oszczędnie. Pewnego dnia, kiedy tempe­rował ołówek, zaciął się w palec. Poszłam z nim do toalety, żeby mu go opatrzyć. Trzeba było zobaczyć, jak używa wo­dy. Odkręcił kurek tak, że leciał tylko cieniutki strumyczek wody; to przyzwyczajenie, które mógł w sobie wyrobić ktoś, kto przez długi czas mieszkał w świecie, gdzie brakuje wo­dy. Poza tym... czy zwrócił pan uwagę? Zawsze nosi ciemne okulary. To także dowód. Wie pan dobrze, że na Ziemi światło słoneczne jest bardziej intensywne niż na Marsie.

- Proszę posłuchać - powiedział Drummond - uważam panią za przykładnego pracownika, za prawdziwą podporę naszego pisma... - ważył słowa, jakby chciał podkreślić to, co mówi. - Być może ostatnio zbyt dużo pani pracowała. Może tydzień odpoczynku pozwoli pani wrócić do równowagi.

Priscilla Merwin zaczęła płakać. - Wiedziałam... - żaliła się pociągając nosem. - Wiedziałam, że weźmie mnie pan za wariatkę. Ale słyszałam ich, mówię panu, że ich sły­szałam!

- Co pani słyszała?

- Roya i Larry'ego. Sądzili, że są sami w pokoju, i rozmawiali. Językiem zabawnym, rwanym, samymi syla­bami... Jakby po japońsku.

- Zrobili to tak sobie, żeby pożartować...

- Ależ skąd! Głośno krzyczeli i co jakiś czas walili pięścią w stół. Pomyślałam, że skończy się na wybiciu kilku zębów. No, a dziś rano stało się coś niesłychanego, absur­dalnego i rozwiewającego wszelkie wątpliwości. Niech pan posłucha, panie Drummond. Jeśli pan chce, może pan za­dzwonić do domu wariatów, żeby po mnie przyjechali, pro­szę bardzo. Zamkną mnie w oddziale dla cierpiących na ha­lucynacje, nieważne. Już dłużej nie mogę, nie mogę już ukrywać tego, co widziałam, muszę to komuś powiedzieć, panu albo policji, żeby można było coś zrobić.

Drummond, niepocieszony, pokręcił głową. Priscilla osuszyła oczy, potem głośno wydmuchała nos.

- Dziś rano - podjęła - była chyba dziesiąta... Pisa­łam na maszynie ostatnie opowiadanie Roya - to, które ma się ukazać w najbliższym numerze. On stał za biurkiem, zamyślony wyglądał przez okno, a Larry był w głębi poko­ju, przy stole rysowniczym. Widziałam całą scenę kątem oka. Wie pan, już od jakiegoś czasu bacznie ich obu obser­wuję. W pewnej chwili Larry powiada: “Masz papierosa, Roy?" “Tak" - odpowiada Roy, cały czas wyglądając przez okno, “paczka leży na biurku". Spodziewałam się, że Larry wstanie, albo powie “Rzuć jednego". A jednak nie. Zobaczyłam, jak pudełko samo się otwiera, podnosi się brzeg cynfolii, papieros wysuwa się z pudełka i zawieszony w powietrzu przemierza pokój. Ku Larry'emu. Nie jestem wariatką, panie Drummond. To była najprawdziwsza tele- kineza - coś, co potrafią tylko Marsjanie.

Ponownie wybuchnęła płaczem, tym razem był to ciąg niepohamowanych łkań i szlochów. Wydawało się, że wpad­ła w histerię.

Drummond nie wiedział, co robić. - To z pewnością jakaś sztuczka - powiedział. - Do licha! Na filmach o nie­widzialnym człowieku zdarzają się rzeczy jeszcze bardziej niepokojące. Niech pani będzie spokojna, panno Merwin.

To była sztuczka, nic innego tylko jakaś sztuczka. Ci dwaj postrzeleńcy zabawiali się pani kosztem...

- Niech mnie pan przeniesie do innego działu, panie Drummond. Nie wrócę już do pokoju pracować z tymi dwoma. Boję się.

- No, cóż znowu, niech pani nie opowiada głupstw. Jak mówiłem, jest pani trochę wyczerpana. Po tygodniu wakacji wszystko będzie dobrze, zobaczy pani.

Priscilla Merwin nie potrafiła się z tym pogodzić. Wtedy Drummond wstał, podszedł do niej i zaczął gładzić po ramieniu uspokajającym, pełnym współczucia gestem.

- Rozumiem... - tłumaczył Drummond. - Nasza praca jest potworna. Mnie również w nocy trapią koszmary. A Betty? Betty Sheridan stale śni się, że mężczyźni z Wegi chcą ją zgwałcić. W każdym razie przywołam tych dwóch do porządku. Zobaczy pani, że już nigdy nie pozwolą sobie na żarty za pani plecami. Może pani na mnie liczyć.

Nacisnął dźwigienkę interfonu i powiedział oschłym głosem: - Panno Sullivan, proszę powiadomić Donovana i Robsona, że chcę ich natychmiast widzieć u siebie. - Zwrócił się do Priscilli: - Niech pani będzie pewna, że zaraz ich podkręcę.

Poufale uszczypnął ją w policzek i uśmiechnął się, po czym odprowadził ją do drzwi.

- Cześć szefie - powiedział wchodząc Donovan.

- A Larry?

- Już wyszedł.

- Idiota! - wrzasnął pan Drummond.

- Ależ... wyszedł, zanim panna Sullivan zawiadomiła.

- Idiota! - z jeszcze większym naciskiem powtórzył dyrektor. - Mówię do ciebie.

Donovan zmieszany podrapał się w głowę.

- A więc ty i ten drugi idiota, Larry, zabawiacie się rozmowami po marsjańsku, tak? Dzielni chłopcy! A jakby nie było dość, to jeszcze bawicie się w telekinezę.

Donovan zmarszczył czoło z widocznym wysiłkiem, starając się zrozumieć.

- Przepraszam, szefie, ale nie pojmuję.

- Kretynie jeden! Ta tyka, twoja sekretarka, zorien­towała się, teraz rozumiesz?

- Ależ niemożliwe - jęknął Roy. - To znaczy: być może. Przyłapałem ją parę razy, jak przeszukiwała moją szufladę, może dorobiła sobie nawet klucz. Jednakże od kiedy się zorientowałem, zawsze noszę przy sobie kod i naj­bardziej kompromitujące papiery.

Nerwowo zapalił papierosa. - Szefie, dziś wieczorem albo najpóźniej jutro rano powiedziałbym panu o tym.

- O czym?

- O Merwin. Dziś rano przydybałem ją, jak przeszu­kiwała kieszenie Larry'ego. Może i jest tak jak pan mówi, ta wiedźma w lot się zorientowała.

- No pewnie! - ryknął Drummond. - Wzbudziliś­cie jej podejrzenia, idioci. Na szczęście niedawno przyszła mi się zwierzyć i dlatego mogłem wszystko naprawić.

Strasznym wzrokiem wpatrywał się przez chwilę w Donovana, potem walnął mocno pięścią w stół. - Ileż razy mam ci mówić, że trzeba być ostrożnym? Ci przeklęci Zie­mianie nie są wcale tacy głupi, jak ci się zdaje. Te fragmen­ty w opowiadaniu, gdzie opisałeś drugą stronę Księżyca, umknęły i mnie. Ale mówić w ojczystym języku czy unosić przedmioty w obecności Ziemian..., nie, tego wam nie wy­baczę. Znacie instrukcję i znacie także karę przeznaczoną dla tych, którzy się jej nie trzymają.

- Wiem, szefie - próbował usprawiedliwić się Roy. - Ale czasem się zdarzy, to siła przyzwyczajenia.

- Oczywiście! - ironicznie zauważył Drummond. - I w ten sposób naszą misję diabli biorą. Całe lata przygoto­wań i ofiar zmarnowane przez waszą nieostrożność.

- No to co postanawiamy? Likwidujemy ją?

- Oszalałeś? Ta żmija chciała zawiadomić policję, ale ją od tego odwiodłem. Nie uwierzyliby jej, zgoda, a jednak nigdy nie jest się dość ostrożnym. Posłuchaj mnie teraz. Stara panna ma do ciebie słabość, czy też w każdym razie ją miała, zanim ją obydwaj przestraszyliście...

- I co z tego?

- Poderwij ją - poradził Drummond - zabierz ją wieczorem na spacer. I powiedz, że grałeś rolę Marsjanina, żeby ją zainteresować, żeby zwrócić na siebie uwagę. Po­wiedz, że oszalałeś z miłości. Jeśli ją zdobędziesz, to zdobę­dziesz także jej zaufanie i ewentualne milczenie.

- Nie, szefie - powiedział Roy przerażony. - Nie będę się pokazywał ludziom razem z tą zubieraną tyką...

- Milczeć! - wrzasnął Drummond. - Zawiniłeś i musisz to naprawić. Od naszych przyjaciół z Filadelfii otrzymasz zezwolenie na ślub. Za miesiąc się ożenisz.

Donovan zbladł. Priscilla Merwin była dla niego naj­bardziej odpychającą istotą, jaką spotkał na Ziemi.

- Szefie... - próbował mówić zdławionym głosem. - Nie, szefie, nie ożenię się z tą wiedźmą, nie może mi pan tego zrobić. To zbyt dużo...

- Dosyć tego! - uciął Drummond. - To jest roz­kaz, rozumiesz? Rozkaz!

Roy Donovan poczuł gwałtowny przypływ buntu. Mu­siał użyć całej siły woli, żeby się opanować. Rozkaz! Był w pułapce bez wyjścia. Regulamin dyscyplinarny mówił wyraźnie. Punkt pierwszy: “Rozkazy należy bezwzględnie wykonywać". A to był rozkaz, przenajświętszy, nieodwołal­ny i nie podlegający dyskusji.

Rzucił więc papierosa do popielniczki i wyprostował się na baczność.

Przy rogu budynku, na wpół schowana w cieniu, cze­kała Betty Sheridan. Było raczej ciemno, a nieliczni prze­chodnie spieszyli się gdzieś.

Kiedy w głębi ulicy pojawiła się Priscilla Merwin, Bet­ty ruszyła ku niej.

- Jak poszło?

- Wszystko w porządku - oświadczyła Priscilla. - Stary połknął haczyk, jakby to był jakiś smakołyk. Powie­dział, że jestem wyczerpana i dał mi tydzień wakacji, żebym doszła do siebie.

Zaczęła się śmiać. Śmiechem przenikliwym i niekon­trolowanym, prawie metalicznym.

- A potem? - zapytała Betty.

Priscilla nie słuchała jej. Śmiała się dalej nie zwracając uwagi na pytania, które zadawała przyjaciółka. - Och, Bet­ty, trzeba było widzieć starego Drummonda. Ten Marsja­nin to żaden aktor. Zmartwił się, biedaczysko, a ja mu nie przeszkadzałam w tym. Traktował mnie jak starą pannę zdziecinniałą ze strachu, i w końcu uwierzył, że dałam się przekonać.

- To było wielkie ryzyko - powiedziała Betty.

- To co miałam zrobić? - spytała Priscilla stając się nagle znowu poważna. - Roy, ta ropucha, zaskoczył mnie z rękami w kieszeniach marynarki jego przyjaciela, mówi­łam ci o tym, prawda? Jedyny sposób, żeby nie wzbudzać podejrzeń, to zachowywać się jak zwykły tubylec, który pewnego dnia orientuje się, że żyje wśród grupy marsjań- skich najeźdźców. Poszło dobrze, bądź spokojna. Zrozum, Betty. Musiałam dać poznać, że zauważyłam coś, aby po­tem pozwolić się przekonać, że miałam przywidzenia. Gdy­bym siedziała cicho, w końcu nakryliby nas obie.

Betty skinieniem głowy potwierdziła.

- Ohydni Marsjanie! - wyrzekała Priscilla. - Przy­byli na Ziemię, przemieszali się z ludźmi, wślizgnęli się do biur, do punktów dowodzenia, wszędzie. Ale będziemy ich wyławiali, znajdziemy wszystkich i wybijemy co do jedne­go.

Betty ponownie przytaknęła.

- Niestety, wyniknął pewien kłopot - ciągnęła dalej Priscilla. - Stary natychmiast wezwał Roya do biura. Ze­szłam na dół, do archiwum i dzięki mikrofonowi, który za­instalowałyśmy razem w zeszłym tygodniu, wysłuchałam całej rozmowy.

- No i?

- Drummond rozkazał Royowi zalecać się do mnie. Polecił mu ożenić się ze mną w przeciągu miesiąca, tak na wszelki wypadek. Teraz chyba rozumiesz? Mam znosić te obleśne zaloty Marsjanina? Nie mam najmniejszej ochoty. Z drugiej zaś strony, jeśli pozostanę zimna, pomyślą, że nadal coś podejrzewam. Trzeba będzie znaleźć jakieś wyjś­cie z tej sytuacji.

Diaboliczny błysk zamigotał w oczach Betty Sheridan.

- Nie, moja droga Priscillo - powiedziała lodowa­tym głosem. - Drummond myśli, że jest sprytny, a my pozwolimy mu łudzić się dalej. Kazał Royowi ożenić się z tobą. Świetnie. Zgodzisz się, i to z chęcią. Żyjąc z Royem będziesz mogła bez wysiłku zdobyć wszystkie potrzebne nam informacje, będziesz wiedziała, gdzie ukrywają się in­ni. Niedługo wszystkich wykończymy, zobaczysz.

Priscilla oparła się o ścianę. Zrobiło się jej słabo.

- Co ty mówisz, Betty! - wykrzyknęła głosem peł­nym obrzydzenia. - Żartujesz chyba! Wiesz, że Marsjanie śmierdzą, a już szczególnie Roy. Ich cierpki odór przypra­wia mnie o mdłości...

Betty przyglądała się Priscilli surowym, nieprzejedna­nym wzrokiem.

- Nie, Betty! - błagała Priscilla. - Cokolwiek, ale nie to. Nie możesz, Betty. To potworne...

- Milczeć! Zrobisz tak, jak powiedziałam. To rozkaz!

Chciała rzucić się na nią z paznokciami, wyłupić jej oczy w przypływie złości i poniżenia. Ale przypomniała so­bie, że również w wenusjańskim regulaminie dyscyplinar­nym pierwszy punkt mówi: “Rozkazy należy bezwzględnie wykonywać".

Z latarni wydobywało się słabe, widmowe światło. Uli­ca była opustoszała. Priscilla Merwin obciągnęła ubranie, wyprostowała ręce wzdłuż ciała i zrezygnowana spuściła głowę na znak posłuszeństwa.


TRZYDZIEŚCI SIEDEM STOPNI




Jak zwykle pierwszą osobą, którą Nico spotkał wychodząc z domu, był agent PUM, zasuszony i pomarszczony czło­wieczek w amarantowym kombinezonie spływającym po lekko pochylonych ramionach. Kombinezon ten, z mnó­stwem kieszeni, był cały w fałdach jak materiał złożonego parasola. Agent nazywał się Esposito i był południowcem o oliwkowej cerze, cienkich wąsikach i z dużym pieprzy- kiem koło ucha, porośniętym czarnymi włosami.

Ten wścibski i natrętny facet, podobny do wszystkich innych kontrolerów PUM, miał pod swoją opieką kwartał budynków.

Przeszedłszy dziesięć kroków Nico zatrzymał się i za­piął płaszcz. Czuł się świetnie, niebo było błękitne, bez­chmurne, dzień wymarzony na rozrywki i spacery w pu­blicznych ogrodach. A jednak na widok Esposita in­stynktownie podniósł kołnierz i wbił ręce w kieszenie.

- Dzień dobry - pozdrowił go człowiek z PUM.

Nico wyciągnął rękę, ak tylko na chwilę, pokiwal pal­cami w pozdrowieniu zamierzonym jako poufałe i spróbo­wał przejść z miną osoby mającej wszystkie papiery w po­rządku.

Kontroler jednak chwycił go za rękę.

- Pas?

- Wszystko w porządku - oznajmił Nico.

- Ciepła koszula?

- Mam, mam!

- To dobrze - powiedział nie zbity z tropu człowiek z PUM. - Niech pan uważa, panie Berti. Kwiecień jest zdradliwy, niech pan nie zdejmuje płaszcza, bo zapłaci pan karę.

- Spokojna głowa, kontrolerze.

Oddalał się pospiesznie, kiedy intensywnie niebieska plama przemknęła obok niego. Nicola Berti westchnął i szedł dalej patrząc lekko w lewo, gdzie błyszczące, ja­skrawe aerokary mknęły rzędem zawieszone nad szosą z pla- stiflexu. Wszystkie były piękne, nawet te stare, a także nie­wielkie pojazdy użytkowe, bardzo małe, ale jakże wygodne. Żółty, czerwony, znowu żółty, potem jeden niebieski, po­tem zielony, czerwony, czerwony, niebieski, srebrzystobiały, zielony...

Nico jeszcze raz westchnął. Wolnymi, prawie wystu­diowanymi krokami przeszedł pięćdziesiąt metrów dzielą­cych go od przystanku. Helibusu nie było jeszcze widać. Wmieszał się w środek gromadki oczekujących pasażerów, trzydziestu czy czterdziestu osób. Jakiś tęgi jegomość pró­bował przeszkodzić mu w posuwaniu się, ale Nico wypiął pierś i rozpychając się łokciami dotarł do pierwszej linii. Kiedy helibus nadjechał, mocno popchnął stojącą obok nie­go kobietę, oparł się zakusom tęgiego jegomościa i wszedł jako pierwszy. Ktoś zaklął.

- Takie rzeczy za granicą się nie zdarzają - pysko­wała zażywna kobieta o wielkim, gąbczastym biuście.

- Łobuz! - wrzeszczał staruszek w okularach. - Niech pan weźmie taxi-car, jak się panu spieszy.

Nico poczuł lekki ból w łydce: jakiś chłopaczek, chcąc wcisnąć się przed niego, manipulował w tłumie nóg swoim tornistrem ze sztucznego włókna.

Automatyczne drzwi zamknęły się przytrzaskując czyjś parasol, usłyszał jakieś zduszone złorzeczenie, potem prze­kleństwo, ktoś zaczął się śmiać; tymczasem helibus podrywał się do góry zostawiając na ziemi dwadzieścia pięć osób wygrażających pięściami.

Nico z trudnością obszedł kobietę- armatę, kopnął chło­paczka w nogę i prześlizgując się między staruszkiem w oku­larach a kasownikiem dotarł do środka pojazdu, gdzie ścisk był mniejszy. Uchwycił się górnej poręczy i, jak każdego ranka, spojrzenie jego padło na ogłoszenia umieszczone wzdłuż boków pojazdu, między dachem a okienkami.

Znał je na pamięć. Pneumatyczne Poduszki Lichemin, Aerokary, Okazja, Pneumatyczne Poduszki Lireppi, Giulia-Gamma, Troecin, Demerces, Dorf, Volkscar Alfa i Beta. Były wszystkie. Cała galeria pokus, których nie sposób było nie dostrzec.


CZY POSTANOWIŁEŚ POZOSTAĆ

ROBAKIEM

PRZEZ CAŁE SWOJE ŻYCIE?

DLACZEGO ZWLEKASZ

Z KUPIENIEM

TROECINA?

TROECIN!

70 TYSIĘCY MIESIĘCZNIE

BEZ PRZEDPŁATY

TROECIN

AEROKAR, KTÓRY IMPONUJE

I TRIUMFUJE,

TROECIN!

TROECIN!

TROECIN!


Gorzko przełknął ślinę. Pozostałe reklamy utrzymane były mniej więcej w tym samym tonie.


DEMERCES

AEROKAR, KTÓRY SPRAWIA,

ŻE CZUJECIE SIĘ WAŻNI.

NA CO CZEKACIE?

POŁOWA GOTÓWKĄ,

RESZTA NA RATY.


I jeszcze:


PRZYJACIELU, OTWÓRZ OCZY

JEŚLI LUBISZ JEŹDZIĆ JAK SPORTOWIEC

WYBIERZ GIULIĘ GAMMĘ

250 KM NA GODZINĘ

POJAZD ZATWIERDZONY PRZEZ

PUM


PUM, Powszechny Urząd Medyczny! To było szaleń­stwo i tyle! Zawsze wszędzie węszący, o średniowiecznym regulaminie i setkach tysięcy kontrolerów zaaferowanych wyłapywaniem wykroczeń.

Nico obrócił się dokoła, ale po drugiej stronie helibusu ogłoszenia PUM również błyszczały fosforyzowanymi lite­rami. Spróbował zamknąć oczy. Na nic. Te świnie znały swój fach, także w reklamie byli wszechwładni. Nie można było nie czytać ogłoszeń.


OBYWATELU

CZY NAPRAWDĘ SĄDZISZ,

ŻE MASZ

CZYSTE SUMIENIE?

CZY JESTEŚ PEWIEN,

ŻE MASZ PRZY SOBIE

SWOJĄ TUBKĘ

ASPIRYNY?


Zupełnie bezwiednie Nico złapał się na tym, że szpera w kieszeniach szukając pojemnika.


NIE MÓWCIE,

ŻE ZOSTAWILIŚCIE

TERMOMETR

W KIESZONCE

INNEJ MARYNARKI.

TO ŻADNE

TŁUMACZENIE,

KTO ZOSTANIE

ZŁAPANY

BEZ TERMOMETRU

PŁACI KARĘ

TRZYSTU OSIEMDZIESIĘCIU LIRÓW.


Przyłożył rękę do serca. Termometr był na miejscu, obok ołówka z utwardzonego ołowiu i grzebienia ze sztucz­nego żółwia.


POMÓŻCIE NAM

LEPIEJ WAM SŁUŻYĆ!

PAMIĘTAJCIE:

POLIWITAMINA

DWA RAZY DZIENNIE


Nico westchnął. Szukał urządzenia regulującego szero­kość otworu okna, ale jakaś dłoń szybko spadła na jego rękę.

- Co pan chce zrobić? - zapytał grzecznym, ale bardzo zdecydowanym głosem stojący obok mężczyzna.

- Otworzyć - odpowiedział łapiąc powietrze. - Jest mi piekielnie gorąco, duszę się.

Mężczyzna przyglądał mu się spokojnie, patrząc prosto w oczy, potem stanowczo pokręcił głową. - Okienka się nie otwiera.

Nico zaczął się śmiać.

- A to dobre! Brakuje mi powietrza, a panu co do tego, że otworzę okno!

- Dość - stwierdził mężczyzna o bardzo stanow­czym głosie. Wyciągnął z kieszeni legitymację i wymachiwał mu nią teraz przed nosem.

- Jestem kontrolerem PUM pierwszej klasy i okienko zostanie zamknięte: artykuł piąty przecinek dwa umowy podpisanej przez Towarzystwo Transportu Publicznego i Powszechny Urząd Medyczny.

Nico rozdziawił usta, potem wzruszył ramionami, jak­by gestem protestu i tak z góry skazanego na niepowodze­nie.

- Szkoda słów - ponaglał mężczyzna. - Regulamin mówi jasno: w pojazdach transportu publicznego okna po­winny być pozamykane do 31 maja. A mamy dopiero kwie­cień! Pan jest ubezpieczony, prawda?

- Tak - odpwiedział Nico i od razu spuścił z tonu.

- Pańskie dokumenty proszę.

- Ależ... Co mają do tego dokumenty?

- Dokumenty, powiedziałem. Dowód osobisty, karta zdrowia i umowa o pracę.

- Ależ to niesłychane! Tylko dlatego, że próbowałem uchylić okno...

- Kierowco! - zawołał facet z PUM. - Proszę nas wypuścić. Chcę przeprowadzić kontrolę.

Kierowca nacisnął hamulce. Wyskoczyli z helibusu, a drzwi automatyczne natychmiast ponownie się zamknęły przed gromadą chichoczących osób.

- Proszę za mną.

- Ale spóźnię się, mam tylko dwanaście minut na do­tarcie do biura.

Facet z PUM popchnął Nica ku jakiejś bramie.

- Są w porządku - stwierdził Nico podając mu do­kumenty. - Termometr, aspiryna, pastylki od kaszlu... A to witamina C, to jest B-12, odkażacz, plaster, maść do oczu i etui z antybiotykami. Mam wszystko, nie może mi pan wymierzyć żadnej kary.

Kontroler dokładnie wszystko sprawdzał.

- Pas? - zapytał następnie, patrząc mu prosto w oczy.

- Niech pan posłucha, spóźnię się. Ministerstwo Pio­senki znajduje się na Placu Flaminio, jeśli przez pana prze­gapię następny helibus, to nie zdążę na czas...

- Pas? - nalegał człowiek z PUM.

- Chryste! Mam pas. I ciepłą koszulkę. I wełniane rajstopy.

Rozpiął płaszcz, marynarkę, podniósł sweter i rozpiął koszulę na wysokości brzucha. - Oto one, panie ten. Ciep­ła podkoszulka i pas. Jestem w porządku.

Kontroler otworzył notatnik i zaczął coś w nim pisać. - Trochę specjalnej opieki dobrze panu zrobi - oznajmił.

- Specjalnej opieki! A dlaczego? Przecież jestem w porządku.

- Tak, chwilowo tak. Ale pańska próba otworzenia okna w helibusie stanowi symptom niezwykle niebezpiecz­nych skłonności autonomizacyjnych. Przekażę pana nazwi­sko do Najwyższej Komisji Opieki. Może pan odejść.

Nico rzucił kontrolerowi posępne, pełne złości spoj­rzenie, schował do kieszeni termometr, pojemnik na lekar­stwa oraz dokumenty i biegiem wypadł z bramy.

Helibus stał jakieś sto metrów dalej, a przy nim gro­madka szaleńców aż drżących z pośpiechu, żeby czym prę­dzej wsiąść. Nico popędził, w parę sekund był już w środku gromady, rozpychał się łokciami i biodrami, dopóki nie udało mu się uczepić poręczy helibusu, bezczelnie się pod­ciągnął i stanął na platformie. W tym momencie pojazd ru­szył.

Otarł wierzchem ręki spocone czoło i popatrzył na zewnątrz, na ulicę: sznury błyszczących aerokarów podążały za helibusem i okrążały go wyprzedzając. Czerwony, nie­bieski, niebieski, żółty, srebrzystobiały, czerwony, żółty, niebieski, pękaty, zielony... Zamknął oczy, odwrócił się, i ponownie otworzył wpatrując się w sufit. Potem jednak jego spojrzenie wolno zjechało wzdłuż wklęsłej obudowy pojazdu i zatrzymało na fosforyzującym ogłoszeniu Troecina.


ROBACTWO PŁASZCZY SIĘ PRZED

CZŁOWIEKIEM

ZNAJĄCYM SWÓJ FACH

PODRÓŻUJ 200 KM NA GODZINĘ

TROECINEM

AEROKAREM

NASZEGO WIEKU


Nie było ucieczki. Jeszcze raz odwrócił się na pięcie. Czerwień innego napisu poraziła go z siłą ciosu. Była to wielka reklama zajmująca prawie cały prawy bok pojazdu.


OBYWATELU

PRZY PIERWSZYCH OZNAKACH

PRZEZIĘBIENIA:

ASPICHININA!

CZŁOWIEK OSTRZEŻONY

PRAWIE WYBAWIONY

STO LIRÓW KARY

DLA UBEZPIECZONYCH,

KTÓRZY SIĘ NIE ZASTOSUJĄ.


Pracował przez dwie godziny bez przerwy, na chwilę nawet nie podnosząc głowy. O dziesiątej wszedł goniec i położył mu na stole następną paczkę akt, o wpół do jede­nastej kierownik biura wezwał go, żeby złożył raport, o je­denastej wypił kawę i połknął pastylkę witaminy.

O jedenastej zero pięć zabrzęczał telefon.

- Nicola Berti - przedstawił się podnosząc z drże­niem słuchawkę. Miał nadzieję, że to Doris, ale czekało go rozczarowanie. Odezwał się męski głos, coś między baryto­nem a basem.

- Mówi D'Andrea z Najwyższej Komisji Opieki.

- Słucham pana - wymamrotał Nico.

- Dziś wieczorem o dziewiętnastej wezwany jest pan do Centralnego Laboratorium na ulicę del Gambero.

- Ach... A dlaczego?

- Dla przeprowadzenia badania krwi i prześwietlenia płuc.

- Hm?

- Kontrola poziomu alkoholu i nikotyny. Przyjemnej pracy, panie Berti.

Jeszcze tego brakowało. Ten drań kontroler, którego spotkał na pokładzie helibusu, wykazał się gorliwością god­ną karierowicza.

Wyłowił z kieszeni paczkę papierosów i wyrzucił za­wartość na biurko: było ich jeszcze tylko sześć. Chciał zapa­lić jednego, ale się powstrzymał. Tych sześć papierosów musiało mu wystarczyć na resztę dnia.

- Do diabła!

Kolega siedzący przy stole naprzeciwko położył pióro i podniósł głowę znad akt.

- Co się stało?

Nico wzruszył ramionami. Nie miał ochoty zwierzać się temu upartemu Hiobbiemu, durniowi zasługującemu na nazwisko, które nosił. Poza tym Hiobbi nigdy w życiu nie palił, nie mógł więc zrozumieć, że najwyższa nieprzekra­czalna ilość dziesięciu papierosów dziennie była śmieszna dla młodego, 25- letniego ruchliwego człowieka o płucach jak miechy. Oczywiście mógł swobodnie wypalić i więcej, automaty papierosowe były pełne, wystarczyło wrzucić jedna, dwie, trzy czy pięć monet, a maszyna wyplułaby z siebie wszystkie papierosy świata. Ale... potem? Przy kontroli ni­kotynowej klisza natychmiast go zdradzi, wystarczyłoby tylko trochę przekroczyć granicę tolerancji, żeby spadła człowiekowi na głowę jedna z najbardziej słonych kar: czter­dzieści albo pięćdziesiąt tysięcy.

Nico szybko zrobił rachunek sumienia. W czasie ostat­niego tygodnia wypalił sporo papierosów ponad normę, miał jednak zamiar wyrównać to w następnym tygodniu. Ten drań kontroler wszystko popsuł. Prześwietlenie płuc wyznaczono na dziś, na dziewiętnastą. Nie uda mu się ich nabrać. Albo może uda się, może pijąc mleko i przykazując sobie, że nie będzie do wieczora palił...

Wziął papierosy, wrzucił je do szuflady, zamknął ją na klucz i gwizdnął na Hiobbiego.

- Trzymaj - powiedział rzucając mu klucze. - Od­dasz mi je na pięć minut przed wyjściem. A jeśli poproszę o nie wcześniej, zaśmiej mi się w twarz.

Chęć zapalenia przekształciła się w gwałtowną potrze­bę. Nico włożył do ust kawałek ołówka i otworzył okładkę nowych akt: autor Smutku duszy i Rzodkiewkowych oczu donosił, że podczas paru przeglądów poprzedzających na­danie piosenek jego utwory zostały sparodiowane w niedo­puszczalny sposób. Podanie, przesłane'także do wiadomości Związku Zawodowego Autorów Tekstów Piosenek, kończy­ło się energicznym wezwaniem skierowanym do najwyż­szych instancji, aby z większą gorliwością zajęły się ochroną artystycznej twórczości autora.

Nicowi zaraz przypomniał się oryginalny tekst piosen­ki: “Miłości słodka, jaka tęsknotka, serce me spotka, w koń­cu żywotka dla ciebie!"

Resztę przedpołudnia spędził bardzo zajęty bogatą do­kumentacją całą opierającą się na: “słodka, tęsknotka, spot­ka, żywotka, niecnotka, pieszczotka, radości łzy, ty, ty, ty"; przeszkodzono mu tylko raz, na chwilę - był to ten nu­dziarz Ortensi, kontroler PUM, który wraz z dwoma asy­stentami opiekował się całym Ministerstwem Piosenki.

- Wszystko w porządku? - zagadnął Ortensi wsuwa­jąc głowę przez okienko.

- Tak jest! - jednogłośnie odpowiedzieli Hiobbi i Nico.

- Pastylka połknięta?

Obie głowy rytmicznie zafalowały w twierdzącym ru­chu.

- A temperatura?

- Trzydzieści sześć i osiem - oznajmił Hiobbi nie podnosząc głowy znad maszyny do liczenia.

- Trzydzieści sześć i siedem - rzucił Nico na chybił trafił. Tego ranka jego termometr pozostał nieruszony w głębi kieszeni. Ortensi chyba się spieszył i nie wyglądało na to, żeby chciał wejść do środka dla dokonania kontroli.

Doris nie dzwoniła i to denerwowało Nica bardziej niż samo wezwanie do Ambulatorium. Kilkanaście razy chciał wykręcić numer notariusza Aloisiego, gdzie Doris pracowa­ła, ale za każdym razem zdołał się powstrzymać: notariusz był wredny, nie znosił, by jego pracownice szczebiotały przez telefon w sprawach nie związanych z pracą.

W końcu wybiła trzynasta i zadzwonił dzwonek. Zsu­nął akta do szuflady i wyszedł z biura, biegiem zleciał ze schodów prowadzących do podziemi, gdzie mieściła się sto­łówka Ministerstwa.

Pomieszczenie było puste, tylko kilku pracownikom udało się go wyprzedzić, ale niebawem na automatyczne dystrybutory jedzenia zostanie przypuszczony prawdziwy szturm.

Hiobbi stanął obok niego.

- Co weźmiesz?

- Mleko i sałatkę owocową.

- Oszalałeś? Ja biorę befsztyk i młode kartofle.

- Wyświadcz mi przysługę, Hiobbi. Nie dręcz mnie, PUM zatruwa mi życie. Dziś wieczorem mam poddać się kontroli nikotynowej.

- Hm! Paskudna sprawa, Berti.

- Tak, w ostatnich dniach paliłem jak lokomotywa. Dostanie mi się za to kara. A całą winę ponosi ten śmier­dziel, którego spotkałem rano w helibusie. Byłem w po­rządku, ale on mimo wszystko uparł się, żeby poddać mnie specjalnej opiece. Jak go jeszcze raz spotkam, to słowo daję, że go uduszę.

Ruszyli w kierunku rogu sali, usiedli plecami do wiel­kiego napisu przypominającego wszystkim ubezpieczonym PUM starożytny aforyzm szkoły salernitańskiej: Defecatio matutina est tamquam medicina2. Swego czasu Nico przed­stawił rodzaj podania o usunięcie ze ściany przynajmniej tej inskrypcji, ale mimo zebranych dwustu podpisów petycja została odrzucona.

Mleko miało paskudny smak. Nico wlał w siebie trzy szklanki, poprawił smak sałatką owocową, a potem, zamyś­lony, wlepił wzrok w talerz Hiobbiego. Befsztyk wydawał się prawdziwy, z małej piramidki kartofli polanych masłem dobywał się kuszący zapach.

Nagle zerwał się. - Pożycz mi gazetę - poprosił. - Wracam na górę.

Wziął szklankę, jeszcze jedną butelkę mleka i ze spu­szczoną głową wyszedł ze stołówki.

Przechadza się w tę i tamtą stronę po korytarzach urzędu pocztowego. Co jakiś czas podchodzi do wielkich stołów w hallu, rzuca okiem na formularze przekazów pocztowych i telegramów, zerka na świetlną tarczę wielkiego ze­gara elektrycznego.

Nico zazwyczaj jest punktualny. O wpół do ósmej Do- ris zaczęła się niepokoić. Pokiwała się na obcasach. Ogarnę­ło ją już zniecierpliwienie, znowu zaczęła spacerować tam i z powrotem, raz z oczami utkwionymi w szklanych drzwiach wejściowych, to znowu niespokojnie zwróconymi ku wskazówkom zegara.

Nie przyjdzie, pomyślała. Coś mu się przytrafiło i nie przyjdzie. Poczekam jeszcze pięć minut, a potem pójdę do domu. Jej wzrok przesunął się ku szybce okienka “Poleco­nych". P– o– l– e– c– o– n- e. Doris zaczęła wróżyć sobie z liter napisu. Tak, nie, tak, nie, przyjdzie, nie przyjdzie, tak, nie,... Nie! Nie przyjdzie, już nie przyjdzie, coś mu się stało.

Nico natomiast pojawił się właśnie w tym momencie. Blady, twarz trochę spięta, oczy błyszczące, a krawat jak zwykle przekrzywiony.

- Co się z tobą działo, Nico!

Nic nie odpowiedział. Wziął ją za rękę i długimi kro­kami skierował się ku wyjściu, wyprowadził ją na zewnątrz w sam środek tłumu, tam gdzie ruch był ogłuszający.

Ulica del Corso upodobniła się do mrowiska, zamie­szanie, korki, straszliwie zatłoczone cztery pasma ruchu, tłumy ludzi stojących przed wystawami i u wejść na ru­chome chodniki.

- Dzwoń do domu - powiedział Nico zatrzymując się przed jakimś barem. - Powiedz, że dziś wieczorem zjesz kolację na mieście.

- Dlaczego? Co cię napadło?

- Zadzwoń, zrób to, o co proszę. Chcę być z tobą, ale jestem głodny jak wilk. Rozumiesz? Pizza, piwo, a potem do Villi Borghese.

Doris weszła do baru, zniknęła we wnętrzu budki tele­fonicznej i uwinęła się w trzydzieści sekund.

- Wytłumaczysz mi potem - powiedziała podcho­dząc do niego.

- Ależ oczywiście, oczywiście... - Skręcili za róg via Frattina, wciągnął dziewczynę do jakiegoś spokojnego loka­lu, pomógł jej usadowić się na wysokim stołku w głębi wą­skiej sali, gdzie nie było nikogo.

Jedli w milczeniu. Nico pochłaniał łapczywie wielkie kęsy, jakby pościł przez cały tydzień. Doris natomiast bawi­ła się sztućcami. Patrzyła na niego zamyślona, wzrokiem melancholijnym, matczynym, skierowanym to na rytmicz­nie poruszające się szczęki, to na pulsowanie żył wzdłuż skroni.

To dziecko, myślała. Zupełnie jak dziecko... Czasami jednak wydawało się jej, że Nico jest niezależną od nikogo istotą, która przyszła na świat bez żadnego udziału rodzi­ców, rodzajem jakiegoś absurdalnego, nieosiągalnego bó­stwa.

Nic nie mówiła, czekała aż Nico skończy jeść. Nico prostackim, ale precyzyjnym ruchem odsunął na bok talerz, wytarł usta papierową serwetką, zwinął ją w kulkę, wrzucił do talerza i grzebał w kieszeniach szukając papierosów.

- Byłem na ulicy del Gambero - powiedział.

- Na ulicy del Gambero? A po co?

- Byłem na ulicy del Gambero - powtórzył Nico. - W Centralnym Ambulatorium. Przeszedłem przez kontrolę nikotynową.

Doris otworzyła torebkę, zaczęła szperać w środku, ot tak sobie, żeby czymś się zająć. Nico wszystko opowiedział.

- No i co?

- Wynik badań wyznaczony jest na pojutrze. Ale bądź spokojna, nic się nie stanie. Piłem dziś mleko aż do mdłości. I nie wypaliłem dużo, tylko cztery papierosy.

W głębi via Frattina schodki Placu Hiszpańskiego roz­lewały się na boki jak kaskada brudnego mleka. Księżyc zerkał między dachami przez gmatwaninę anten telewizyj­nych. ,

- Bądź spokojna - powtarzał Nico. - Nic się nie stanie, nabrałem ich, zobaczysz.

W dalszym ciągu trzymał ją za rękę i miękko prowadził w górę zakolami schodów pod jasnymi kulami lamp i'gę­stymi krzewami oleandrów.

Zatrzymali się przy balustradzie ciągnącej się wzdłuż alei. Palmy i bardzo wysokie pinie tworzyły tam prawdziwe sklepienie. Obok woda fontanny żałośnie biła o brzeg. Wo­kół panował głęboki, pachnący półmrok. Poniżej tarasów wzgórza Pincio, pod fosforyzującą kopułą, tajemniczo migo­tał Rzym.

Zaczął całować jej ręce, nadgarstki i ramiona. Doris próbowała się wyrwać, trochę dla żartu, a trochę z obawy, że ktoś ich zobaczy.

- Posłuchaj - powiedział Nico chwytając ją za ra­miona i całując w szyję. - Posłuchaj...

- Uspokój się, Nico. Chodźmy stąd, usiądźmy gdzieś.

Ale już była w jego mocy. Całował ją bardzo długo w usta, potem jeszcze raz, i jeszcze, aż poczuł, że ciało Do­ris staje się miękkie i przytula się do niego.

Jakiś aerokar zatrzymał się kilka kroków dalej. Kierow­ca zjechał z pasma z plastiflexu i zaparkował pojazd bez­piecznie z boku na żwirowatym terenie. Światło reflektorów bluznęło im w twarze.

- Spójrz, gdzie się ten idiota pcha!

Doris szybko się opanowała. - Usiądźmy gdzieś - powtórzyła. - Jest wolna ławka.

Poszedł za nią niechętnie. Doris się śmiała, on zaś był rozwścieczony, szedł cały spięty z zaciśniętymi pięściami.

- Przestań, Nico. Nie bądź śmieszny. Usiądź koło mnie i powiedz coś...

Nico burknął coś.

- No, daj spokój. Dlaczego tak się przejmujesz?

- Zaraz tam pójdę i rozwalę mu pojazd kopniakami. Położyła mu palce na ustach. - Nico, tu jest też dob­rze, uspokój się.

- Tak... Tego dnia, kiedy kupię sobie aerokar, zrobię rzeź. W rurę wydechową włożę cuchnące bomby. Chcę za- smrodzić Rzym, chcę nawrzucać wszystkim, a pierwszego, który się odważy powiedzieć słowo, rozwalę.

Wziął do ręki trochę żwiru i zaczął ciskać do fontanny kamyki. Jeden po drugim. Złość się powoli wypaliła, ustę­pując miejsca melancholijnej rezygnacji. Stopniowo roz­mowa przybrała zwykły kierunek, temat był ten sam co każdego wieczoru, jakiego koloru wolisz, ja szary, koniako- wy też jest dobry, ale nie czarny, jest pogrzebowy, odłożo­nych mam sześćdziesiąt tysięcy, trzeba jeszcze rok, gdyby każdego miesiąca nie potrącali na PUM, kupiłbym natych­miast, skończy się tak, że któregoś dnia się wypiszę, prze­stań, Nico, ale kto mi każe to robić, to oszustwo, a ty z kolei nie rozumiesz, że PUM jest niezbędny, ależ tak, naturalnie, oczywiście... Aerokar jest też niezbędny!

I jeszcze raz od początku: czerwony też nie jest brzyd­ki, mam sześćdziesiąt tysięcy, lepiej żebyś je miał odłożone, będę mógł zarobić drugie sześćdziesiąt w lecie godzinami nadliczbowymi, niech szlag trafi PUM, wszystko byłoby takie proste, proszę cię, Nico, nie zaczyna] od nowa, po­myśl, że za pieniądze, które co miesiąc oddaję w prezencie tym świniom zapłaciłbym ratę, cicho, bądź cicho, wszystko byłoby takie proste, takie proste...

- Tak mówisz? A jeśli się wypiszesz z PUM i zła­piesz jakąś chorobę?

- Kto? Ja? Ależ ja tryskam zdrowiem, nigdy w życiu nie miałem gorączki. Ci oszuści zabrali mi miliony. Od kie­dy się tylko urodziłem, płacę ten idiotyczny podatek.

Długo jeszcze rozmawiali. Potem Doris spojrzała na zegarek. - Jest późno - powiedziała wzdychając.

- Późno? Nie chcesz chyba teraz iść do domu?

Wsunął rękę pod wełniany żakiecik i przytulając ją, pieścił... Doris położyła mu głowę na ramieniu poddając się pieszczotom. Lubiła głos Nica, kiedy ciepło szeptał jej coś do ucha.

Zamknęła oczy w rozczuleniu, ale chrzęst kroków na żwirze sprawił, że zaraz je otworzyła. Człowiek z PUM nie­ruchomo stał przed nimi w półmroku. Fosforyzująca pla­kietka z dwoma splecionymi wężami rysowała się pośrodku kombinezonu, spojrzenie miał sadystyczne i badawcze.

- Co znowu? - zaczął natychmiast Nico podniesio­nym głosem. - Co jest, zabronione czy co?

Człowiek zapalił elektryczną latarkę, spojrzał na zega­rek, potem zdjął higrometr z podstawki umieszczonej na kapeluszu.

- Dość późno - powiedział. - Jest wilgotno, mło­dzieży. Lepiej schować się w kawiarni.

- Jakie tam późno, jaka tam kawiarnia! Ja się kocham tam, gdzie mi się podoba.

- Chwileczkę, młody człowieku. Niech się pan nie denerwuje. Dałem panu tylko dobrą radę... - Ponownie spojrzał na higrometr. - Za pół godziny będziemy już mie­li mgłę, lepiej się ruszyć. Jeśli wilgotność wzrośnie i jakiś mój kolega złapie was pod tymi drzewami, będą kłopoty.

- Ale ja nie jestem sam! W każdym krzaczku ukrywa się jakaś parka, a pan przychodzi i właśnie mnie łapie za kark. Dosyć tego, na Boga! Niech pan idzie psuć humor komuś innemu, na przykład temu tam, w “maluchu".

Człowiek z PUM skierował światło latarki we wskaza­nym kierunku.

- Ten pan jest w aerokarze - powiedział flegmatycz- nie. - Dach jest zamknięty, szybki podniesione. Nie ma wykroczenia. Dla mnie to tak, jakby był zamknięty w domu.

Nico zacisnął zęby, pienił się ze złości; Doris ciągnęła go za rękaw, co go jeszcze bardziej denerwowało, ale miał ściśnięte gardło, nie mógł wymówić jednego słowa.

- Ostrzegłem was - powiedział człowiek z PUM. - To był mój obowiązek. Dobranoc, życzę zdrowia i spokoju.

Nico potrzebował kwadransa, żeby dojść do siebie. - Czarny dzień - powiedział - wszystko nie tak, wszystko idzie na opak.

Wolno zeszli po Pincio, przecięli Piazza del Popolo, przeszli Passeggiata di Ripetta. Dom Doris znajdował się na Zatybrzu, ale Nico wolał ją odprowadzić na piechotę, cho­ciaż ruchome chodniki jeszcze działały.

- Cześć - pożegnał ją zatrzymując się przed zam­kniętą bramą.

Lekki prztyczek w nos, zgaszony uśmiech. - Spotka­my się jutro.

Było późno. Nico przyspieszył kroku, kupił gazetę w kiosku na moście Garibaldiego i rzucił się biegiem do przyspieszonego helibusu.

Przez całą podróż miał spuszczone oczy, miętosił gaze­tę w zdenerowanych rękach. Miał dosyć, miał tego po dziurki w nosie. PUM prześladował go wszędzie, w biurze, na spacerze, w domu, w helibusie, w kino- kosmosarium. Ile można wytrzymać? Nie był taki jak Hiobbi, nie był skre­tyniałym baranem pozwalającym wiecznie wodzić się za nos.

W domu wlał sobie porządną porcję koniaku, zaniósł kieliszek i gazetę na stolik nocny i wolno się rozebrał. Po­tem zapalił papierosa i wsunął się do łóżka. Palił czytając. Pił i myślał. Przydałaby się wyspa, bezludna wyspa. Ja i Doris na wyspie i żyć jak Pan Bóg przykazał.

- Tam w górze, na czwartym piętrze! - nagle zawolał głos mężczyzny z dołu. - Hej, tam na górze, panie Berti!

Był to Esposito, kontroler tego kwartału domów. Nico się nie ruszył.

- Niech pan zamknie okno, panie Berti.

- Zjeżdżaj! - powiedział cicho Nico. I wypił duży łyk koniaku.

- Okno, panie Berti.

- Zjeżdżaj! - powtórzył Nico. I łapczywie chłonął dym papierosa. Lepiej nie odpowiadać, myślał. Jutro, kiedy go spotkam i zażąda wyjaśnień, powiem, że nie było mnie w domu i że zapomniałem zgasić światło.

Esposito krzyknął jeszcze pięć czy sześć razy, potem nastąpiła cisza. Nico, zanim zgasił światło, dopalił do końca paczkę papierosów.

- Młody przyjacielu - mówił profesor Crescenzo - jest pan nadwrażliwy. Zresztą, jak wszyscy młodzi ludzie. Niech pan jednak będzie spokojny, młodość jest chorobą, która trwa krótko, pewnego dnia zauważy pan, że się zupeł­nie z niej wyleczył.

Dotknął brzegu szachownicy, wyrównał ją z krawędzią stolika i starannie poustawiał figury na odpowiednich po­lach.

- To znaczy... - powiedział Nico. - Nie ma na­dziei, żeby któregoś dnia wszystko się zmieniło? System jest absurdalny, niesprawiedliwy, nie do wytrzymania...

- Proszę wybaczyć - przerwał mu profesor Cres­cenzo. - Czy pan przyszedł do mnie, żeby pograć w sza­chy, czy też żeby przedyskutować problemy społeczne?

- Ja... ja chciałbym prosić o radę, profesorze.

- O radę? - Crescenzo podniósł głowę i przez chwi­lę uważnie mu się przyglądał. Potem zdjął okulary, chuch­nął na szkła i wytarł je w szmatkę.

- O radę... Hm... A jakiej natury?

Nico wahał się.

- No... Chciałbym wypisać się z PUM.

Profesor Crescenzo trwał niewzruszony. Skończył czyścić okulary i zapalił następnego papierosa, czwartego już od przyjścia Nico.

- Niech się pan nie spodziewa, że pana pochwalę - powiedział Crescenzo. - Czy wystarczająco długo się pan zastanawiał nad tym, co pan zamierza zrobić?

- Hm, noszę się z tą myślą już od dłuższego czasu.

- Niech mnie pan posłucha; niech pan się nosi z tą myślą, ale tylko nosi, niech pan nigdy nie podejmuje po­dobnej decyzji.

Nico uśmiechnął się. - Proszę mi powiedzieć, profe­sorze. Ile lat temu pan się wypisał z Ubezpieczenia?

- Wypisał? Ależ ja się nigdy nie zapisywałem! W sie­demdziesiątym czwartym, kiedy stare formy opieki zdro­wotnej przyjęły obecną strukturę, zrobiłem dzielnie rachu­nek sumienia i postanowiłem nie przystępować. Nie ze względu na pieniądze, zapewniam pana. Podatek miesięcz­ny, przynajmniej na początku, nie był zbyt wygórowany. Ale nigdy w swoim życiu nie akceptowałem rzeczy narzuco­nych czy szantażu. Zrobiłem to dla zasady. I pomyliłem się.

- Słowem, żałuje pan tego?

Profesor wstał, otworzył szafkę i wrócił do stolika z dwoma kieliszkami i butelką whisky.

- Proszę dobrze posłuchać - powiedział nalewając płyn. - Zawsze paliłem czterdzieści papierosów dziennie, piłem tyle alkoholu, ile chciałem i ile mi smakowało, nigdy nie przestrzegałem diet żywieniowych, nie stosowałem ku­racji wapniowych, nie robiłem prześwietleń, nie brałem środków wzmacniających i tak dalej. Nie wiem nawet, czym są te wszystkie pastylki, maści i mieszanki, które wszyscy musicie nosić w kieszeniach. Oczywiście, oszczędziłem też masę pieniędzy! Ten dom, książki, dywany, dzieła sztuki... Być może nie miałbym tego wszystkiego, gdybym przelewał do kas PUM swoją miesięczną składkę. Nie znaczy to jed­nak, że nie cierpiałem. Młody człowieku, nie może pan wiedzieć, co oznacza gwałtowne przebudzenie się w środku nocy, kiedy człowiek oblany jest lodowatym potem. Co pan może wiedzieć o powolnym sączeniu się gryzącego niepoko­ju, o strachu wkradającym się do każdej myśli, strachu wszechobecnym, zawsze gotowym zatruć wszystkie chwile radości, zapaskudzić każdą chwilę pogody ducha! To nie jest retoryka, młody człowieku. Od bardzo wielu lat zasy­piam każdego wieczoru z potworną myślą, że budzę się chory, umierający, i żaden parszywy lekarz nie zechce mnie zbadać ani przepisać odpowiedniej kuracji.

Nico przymknął usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale profesor go ubiegł:

- Niech mi pan teraz nie zadaje głupiego pytania o stronę pragmatyczną. Wie pan dobrze, z jakich powodów, nawet żałując tego zawsze musiałem odrzucać myśl o pogodzeniu się z PUM. Słowem, wie pan, że aby się po­nownie zapisać, trzeba opłacić wszystkie zaległości, poza karą przyprawiającą o zawrót głowy, co razem daje niebo­tyczną sumę. Niech się pan zastanowi, przyjacielu. Niech pan nie podejmuje pochopnych decyzji. Jak pan się już raz wypisze, nie będzie pan miał innego lekarza poza samym sobą, będzie pan musiał zawierzyć swojemu rozsądkowi, swojej intuicji. Przede wszystkim szczęściu.

- W zamian za to będę wolny - westchnął gorzko Nico. - Będę od razu mógł sobie kupić aerokar i masę innych rzeczy. A poza tym... A poza tym nie będę musiał dłużej znosić regulaminu, wszystkich tych śmiesznych kon­troli, oglądać zakazanych mord fuszerów, kiedy przeszukują człowieka, żeby sprawdzić, czy ma na sobie pas...

- To głupstwa - mówił Crescenzo. - Głupstwa... No więc jak, zaczynamy tę partię, czy nie? Nico odsunął szachownicę na bok.

- Muszę się panu zwierzyć, profesorze. Już dłużej nie mogę. Ja... Ja nie pojmuję, jak rząd może wyrażać zgodę na istnienie takiej organizacji jak PUM, nie rozumiem, jak mogła się ona utrzymać, narzucić własne warunki bez ża­dnej kontroli, bez hamulców, bez tego, żeby ktoś w pew­nym momencie powiedział: dosyć, koniec tej błazenady, wracamy do starego systemu. Wiem, że pięćdziesiąt lat te­mu lekarz, choć nie zarabiał milionów, też radził sobie nie­zgorzej. Kiedy ktoś był chory, wzywał go, kazał się zbadać i potem płacił, mniej więcej tak samo, jak się płaci za wszystkie usługi na tym świecie. Teraz nie, teraz trzeba najpierw zapłacić, kiedy jest się zdrowym, żeby mieć to marne pocieszenie, że przestanie się płacić, jak tylko czło­wiek się rozchoruje. To jest idiotyczne odwrócenie kolej­ności rzeczy, nadużycie, absurd naszego oszalałego stule­cia...

- Nie, przyjacielu. To nie jest absurd. Jest to system, który został wprowadzony w życie już pięć tysięcy lat temu.

- Co takiego?

- Kończyłem historię, więc jeśli panu to mówię... Widzi pan, pięćdziesiąt wieków temu chłopi w Mandżurii mieli małe zaufanie do zawodowej powagi swoich lekarzy. Zawsze tak było, w każdej epoce i w każdym punkcie ziemi. Lekarz, ogólnie mówiąc, zawsze miał skłonności do tego, żeby zarabiać na chorobie swojego pacjenta. Im dłuższa choroba, tym wyższe honorarium. Słowem, powiedzmy so­bie prawdę: nawet jeśli choroba jest lekka, to lekarz pozba­wiony skrupułów wie, w jaki sposób ją wykorzystać przepi­sując choremu to i tamto, nawet pastylki, które nic do niej nie majaj obraca człowieka, opukuje, znowu przewraca, ra­no i wieczorem składa wizytę. No więc, pewnego pięknego dnia chiński chłop zmęczył się tym wodzeniem za nos. “Zapłacę ci, kiedy wyzdrowieję” powiedział lekarzowi, któ­ry go leczył, “i będę ci płacił odpowiednie wynagrodzenie o każdym wschodzie księżyca, dopóki będę się cieszył do­brym zdrowiem; ale jeślibym miał powtórnie zachorować, nie otrzymasz ode mnie ani odrobiny srebra ani ziarnka ry­żu, nie dostaniesz nic przez cały czas, kiedy będę leżał po­walony chorobą". Lekarz przyjął propozycję i chłop wy­zdrowiał następnego dnia. Rozumie pan? My z pięćdziesię- ciowiekowym opóźnieniem zdaliśmy sobie sprawę, że lepiej jest postawić na korzyści ekonomiczne niż na etykę profes­jonalną...

Nico zbladł.

- A zatem... Zatem pan przyznaje rację PUM, uważa pan, że tak jest dobrze. Broni pan systemu!

- Tak, ale potępiam metodę, która doprowadziła do jego degeneracji. Chińska mądrość umożliwiła nam wybra­nie właściwej drogi, ale zachodnia chciwość wszystko zepsu­ła. I to trzeba było przewidzieć, od samego początku trzeba było przeszkodzić lekarzom w zdobyciu takiej władzy, pra­wo powinno interweniować, ustanowić równe stawki, a na­de wszystko nie dopuścić, żeby interesowna gorliwość esku­lapów wdarła się w prywatne życie obywateli, dusząc je powoli. Ślepi i tępi prawodawcy nie dostrzegli tego wszyst­kiego. A może nawet i tak, może przeczuli, ale ktoś poluzo­wał rzemyki sakiewki i w ten sposób prawo przeszło. Na początku był szał. Pan tego nie wie, nie może pan pamiętać. Ale byli w tamtych czasach ludzie, którzy latali cztery razy dziennie, żeby ich lekarz zbadał, ot, tak sobie, dla przyje­mności rozebrania się przed białym kitlem. A lekarze byli zawsze mili, zawsze troskliwi. Dla każdego mieli dobre sło­wo: dla histeryczek, dla chronicznie chorych, dla chorych z urojenia. Poza tym byli i ci nie mający świadomości pew­nych rzeczy, ci, którzy nie zwracali najmniejszej uwagi na swoje zdrowie, bo i tak, mówili, jeśli zachoruję, jest lekarz, który mnie migiem wykuruje. PUM miał ich pełno, toteż organizacja wyłącznie lecząca przekształciła się w końcu w organizację również i nade wszystko prewencyjną. W ten sposób lekarze pracują, mniej i więcej zarabiają, im rzadsze zachorowania, tym wyższe dochody...

- Jest to ohydne i tyle!

- Młody przyjacielu, wszelkie pretensje są tu bezuży­teczne. Trzeba przyjrzeć się istniejącej rzeczywistości, jak zwykł mawiać pewien historyk z XVI wieku. Metody, któ­rymi posługuje się dzisiaj PUM, są z pewnością łotrowskie, ale nie dziwaczne. Słowem, wyraziwszy zgodę, żeby zostać objętym ochroną PUM, człowiek nie powinien się dziwić, jeśli PUM zrobi potem wszystko, żeby temperatura ciała nie przekroczyła trzydziestu siedmiu stopni.

- No dobrze. A rząd? Dlaczego rząd nic tu nie po­może?

- Ha - burknął profesor Crescenzo. - Rząd, jak świat światem, zawsze był na usługach klas posiadających. Jest to bezpośrednia emanacja ośrodków władzy ekonomi­cznej. Jego zadaniem jest obrona kapitału. Co się mamy oszukiwać. Dziś bogactwo jest w rękach PUM, konstrukto­rów aerokarów, autorów pioseneczek...

- Na litość Boga, niech mi pan nie mówi o piosen­kach, cały dzień żyję wśród muzycznych kłótni!

Ale profesor zaczął już mówić, z jego ust słowa wydo­bywały się jak seria z karabinu maszynowego. Nico nie był w stanie śledzić tego, co mówi profesor.

- Najpotężniejszą grupą są lekarze - ciągnął dalej Crescenzo, niczym nie zniechęcony - tak potężną, że pod­porządkowali sobie również księży. Zawsze istniały pewne tarcia między medycyną a religią, między tymi, którzy le­czyli ciało, a tymi, co uzdrawiali duszę, między tym, co do­czesne, a tym, co “po tamtej stronie". Dziś szala zdaje się przechylać na tę stronę, ku ziemi. Świat ogarnięty jest sza­leństwem życia bez ograniczeń, nie ma już czasu na słucha­nie księży. Ciało wygrało swoją walkę ideologiczną, a lekarz - walkę ekonomiczną. To on jest szefem, władcą absolut­nym i bezdyskusyjnym, tym, który ma w ręku wszystkie atuty.

- Nie rozumiem pana, profesorze.

- Żartowałem, mój drogi. Tak sobie gadałem. Mówi się jednak, że trzydzieści pięć procent akcji Zjednoczonego Przemysłu Samochodowego należy do PUM. Są potężni, mój przyjacielu. Są niezwykle potężni, mają w ręku obydwa atuty: zdrowie i aerokary, dwie największe troski współ­czesnego człowieka. Jeśli pan wierzy, może pan zawsze spró­bować uciec w patos pioseneczek, ziarenek opium, które rozdaje się biednym, żeby ich odpowiednio ogłupić, żeby ich odwieść od myślenia o rzeczach ważnych. Myślę jednak, że PUM rozciągnął swoje macki także na wydawnictwa muzyczne.

Profesor Crescenzo zaczął się śmiać, śmiechem gru- biańskim, który aż poderwał Nica.

- Eskulapokracja - mówił Crescenzo. - ES - KU - LA - PO - KRA - CJA!

I zaśmiewał się przez zaciśnięte zęby. Śmiał się...


Sobota. Sobota rano, godzina dziewiąta. Rzym jest piękny, pełen obelisków i kopuł, niebo jasnoniebieskie, ka­skady smukłych jaskółek spadają w dół dzwonnic. Powie­trze pachnie pinią i miętą. Nadtybrze jest w tym miejscu proste, nie ma na nim ruchomych pasm, nie przejeżdżają nawet helibusy. Wiele jest w starym Rzymie ulic, które po­zostały jak niegdyś, sto lat temu.

Doris idzie wolno. Biura nie ma, jest zamknięte, wszyscy zniknęli, zarówno ludzie, jak i przedmioty uleciały jak zjawy; maszyna do pisania, papiery ze znaczkami, pieczątki, prasa do kopiowania. Notariusz nie istnieje. Nie ist­nieje aż do poniedziałku. Przez dwa dni nie będzie musiała znosić jego skrzypiącego jak piła głosu, gniewnych wybu­chów, zmęczenia i znużenia.

Nico ma na nią czekać u wejścia do stacji metra wiodą­cej w stronę Castelli.

Doris przyszła wcześniej, zwleka, zawraca prawie, na chwilę zatrzymuje się przed kioskiem z kwiatami, przecho­dzi przez ulicę, staje u poręczy mostu i patrzy w dół: Tybr wije się meandrami płynnego złota, spod przęsła mostu wypływa motorówka, sunie dalej, człowieczek na jej pokła­dzie wygląda jak ołowiany żołnierzyk.

Liście platanów stojących wzdłuż brzegu rzeki częś­ciowo przepuszczają promienie słoneczne i lśnią jak kiście szlachetnych kamieni. Białoniebieskawe pnie marszczą skó­rę jak budzące się z letargu zwierzęta. Doris lubi przesunąć ręką po chropowatej korze, gładzić nierówności i ostre fragmenty drzewa, czuć, że poza cementem, plastikiem i że­lazem istnieje jeszcze tajemnicze życie roślin, coś danego samo z siebie, coś, co nie zostało wykonane przez człowieka.

W tym momencie spostrzega, że jest naprawdę wiosna. I wtedy, w świetle alei, która nagle wydaje się jej odmienna, przyspiesza kroku, niemal biegnie, jakby przytulając do sie­bie to odkrycie...

- Nico!

Jest nadal blady, ma w dalszym ciągu spiętą twarz. Wokół oczu rysują się niebieskawe podkowy, ale spojrzenie jest jasne, pieszczotliwe. I ręce. Dostrzega je, poznaje, przypływa czułość, potwierdzenie.

Nico bierze ją za ramię, idzie w kierunku przeciwnym do wejścia do metra.

- Co się stało? Coś ci wypadło? Tylko mi nie mów, że nici z naszej wyprawy.

Nico zatrzymuje się przed kioskiem-barem.

- Wypijmy kawę - proponuje. I zaczyna pogwizdy­wać, bębni palcami po cukiernicy, patrzy w sufit, na neo­nową fioletową rurkę biegnącą dookoła ścian.

- No więc idziemy do Castelli, czy nie?

- Ależ oczywiście, tylko wypijemy kawę i już nas nie ma.

Wygląda na zewnątrz, podnosząc filiżankę do ust. Przy chodniku stoi aerokar, mały czerwony, ognistoczerwony. - Chciałoby się mieć taki... wzdycha wskazując go brodą - zamiast metra, tych ponad dwudziestu kilometrów pod ziemią, stłoczeni jak sardynki...

Doris kręci głową. - Proszę cię, Nico, nie zaczynaj znowu...

Wychodzą. Ale on zwleka, obchodzi maszynę dokoła, pieści wzrokiem, potem kładzie rękę na masce. - Piękny - powiada. - Podoba ci się?

- Pewnie, że piękny. Ale pospieszmy się, bo inaczej wszystkie miejsca będą już zajęte.

- Naprawdę ci się podoba?

Pęk kluczy. Nico trzyma w ręku pęk kluczy, trzyma je przed sobą na wysokości nosa i śmiejąc się podzwania po­trząsając nimi.

- Jest mój!

Doris śmieje się. - Oszalałeś! Zawsze trzymają się ciebie żarty! - Ale kiedy Nico wkłada kluczyki do zamka i otwiera drzwiczki, blednie.

- O Boże, a to co znowu?

- Wsiadaj.

- Nie. Najpierw żądam wyjaśnień.

- No chodźże, wsiadaj! Wszystko ci opowiem.

Doris jest niezdecydowana, nieufnie przygląda się tapicerce siedzeń, dźwigni biegów, pedałom. Nico już włożył klucz do stacyjki, na tablicy rozdzielczej zapaliły się czer­wone i zielone światełka. Nico zabawnie wygląda za kierownicą, wydaje się nieprawdziwy. Nie, wszystko jest żar­tem, zaraz wysiądzie i powie, że żartował, przeprosi, zrefle­ktuje się, że był to dowcip w najgorszym guście, złośli­wość...

- No, na co czekasz?

Drżą jej nogi. Wsiada do aerokaru zmieszana, prawie upada na siedzenie ł nie potrafi zamknąć drzwi.

- Ładny, prawda? Nowiuteńki. I wszystko ma, wiesz? Popatrz, tu jest radio, to jest pierścień ogrzewania, dmuchawa na szyby, światła prowadzenia, schowek na ga­zety, lodówka... A tu jest miejsce na adapter. Jak tylko oszczędzę trochę pieniędzy, każę go sobie wmontować.

- A więc... Więc jest naprawdę twój!

- A czyj miałby być? Wujka z Ameryki?

Nico włącza bieg, aerokar szarpie nieco gwałtownie startując, jak to u początkującego kierowcy. Za szybą droga wydaje się sceną, przejeżdżający mkną bardzo szybko, są zabawni, wszyscy wyglądają jak nakręcane lalki.

- Proszę cię, Nico. Wyjaśnij mi...

Aerokar włączył się do ruchu. Nico prowadzi w napię­ciu, gwałtownie spogląda to tu, to tam, obawia się skrzyżo­wań, hamuje, dodaje gazu, a na zakrętach zarzuca go, pra­wie ociera się o przeciwległy chodnik.

- Nico...

- Cicho bądź!

Aerokar jest mały, takie sobie nic, ale on ściska kie­rownicę, jakby to był ster żaglowca. Potem miasto się koń­czy, domy stają się coraz rzadsze, zaczynają się fabryki, pozbawione drzew pola wyglądają między jednym kwarta­łem budynków a drugim jak zniszczone, pełne dziur dywa­ny.

Droga jest szeroka, ma cztery pasma ruchu. Pojazd ślizga się prędko, słychać tylko szmer. Teraz Nico jest spo­kojny, zapala papierosa.

- Były wczoraj - mówi - w południe.

- Wczoraj? Ale co?

- Wyniki badań.

Doris grozi mu palcem. - Teraz wszystko rozumiem. Nabrałeś ich? Wywinąłeś się od kary i za odłożone pienią­dze kupiłeś pojazd. Ale z pewnością nie starczyło twoich pieniędzy. Kto ci dał resztę?

- Nikt. Wystarczyły moje własne. Rozliczyłem na dwadzieścia cztery raty po czterdzieści tysięcy...

- Jesteś niespełna rozumu! Przecież liczyłeś już ty­siąc razy i świetnie wiesz, że nie będziesz mógł zapłacić ta­kiej raty.

- A jednak będę mógł. Posłuchaj, Doris. Umoczyli mnie, rozumiesz? Badania wszystko wykazały. Zawsze polu­ją na pieniądze, wampiry jedne. Chcieli, żebym zapłacił ka­rę w ciągu miesiąca. Ale łudzą się tylko. Aż mi się ciemno zrobiło z wściekłości. Sama myśl o tym, że mam im przeka­zać wszystkie moje oszczędności, sama myśl o zaczynaniu od nowa...

- Coś ty zrobił, nieszczęśniku?

- Wypisałem się. Śliczny liścik polecony z pokwito­waniem odbioru. Dosyć tego!. Wypisałem się z PUM, i te­raz robię co mi się podoba. Jestem wolny!

Kłócili się przez cały ranek, oparci o balustradę Yilla Aldobrandini, w promieniach oślepiającego słońca; zupełnie jakby było lato.

Napisy znajdowały się wszędzie.


KRÓTKIE SPACERY

NIE ZATRZYMUJCIE SIĘ NA DŁUŻEJ

POD DRZEWAMI WILGOĆ!

WRÓG PUBLICZNY NUMER JEDEN


- Powiedz mi - upierał się Nico wskazując napisy. - Czy człowiek może to wszystko znieść? Już dłużej nie mogłem, Doris.

Rozmowa pełna złości i zniecierpliwienia. Już od dwóch godzin powtarzał te same słowa, te same ogólnikowe oskarżenia. Doris była wyczerpana, nie znajdowała już siły, żeby odpowiadać - tłumacząc, że nie ma racji, że popełnił wielką nieostrożność.

Na horyzoncie bladoniebieska mgła zakrywała morze, łańcuch gór i odległe miasto. A wśród dębów parku rozlega­ła się cicha muzyka. Dźwięki wysokie, jakby fletu, tryle, ozdobniki, dźwięki antycznych i magicznych głosów. Szep­ty.

Doris nie odpowiedziała. Wsunęła rękę pod ramię Ni- ca, położyła mu głowę na ramieniu i uśmiechnęła się. Była zmęczona, bardzo zmęczona, nie chciała już więcej myśleć, dyskutować, ustalać, kto ma rację, a kto się myli, nie mogła, pod tym palącym słońcem... Wspaniale było tak się zapo­mnieć schodząc w dół po starej drodze wyżłobionej w tufie, wśród porowatych skał, czarnej ziemi, kasztanów i gliny.

Kiedy ponownie wsiadła do pojazdu, zachciało się jej płakać. Nierozsądne ulżenie sobie, ale już bez zawziętości, bez goryczy. Wątpliwości, niepokoje, niepewne widoki na przyszłość, wszystko to odsuwało się, nieważne, jak karcia­ne sztuczki natychmiast rozszyfrowane, łatwiutkie dziecin­ne zagadki.

Pogładziła tandetną skórę siedzenia, przejechała pal­cem po uszczelkach szyby, nacisnęła guzik otwierający wnękę lodówki.

- Czy radio działa?

- Co za pytanie! Jest nowiutkie. - Nico przekręcił gałkę i dźwięki wypełniły wnętrze. Doris odchyliła głowę do tyłu, zamknęła oczy i pozwoliła się kołysać muzyce, szu­mowi motoru, łagodnym i kojącym podskokom pojazdu, kiedy brał zakręty. Wydawało się, że Nico zsynchronizował prowadzenie maszyny z orkiestrą. Mrugnął do niej. Doris spróbowała odpowiedzieć w ten sam sposób, ale nie była w stanie, wyszła z tego zabawna dziecinna mina. I Nico zaczął się śmiać..

- Ale pędzi, co? - zapytał rzucając okiem na tablicę rozdzielczą. - Teraz to jeszcze nic, jest niedotarty. Zoba­czysz, za miesiąc przegonię wszystkich.

W mgnieniu oka dojechali do miasteczka na dole. Na drzwiach baru znajdowała się lalka, która ruszała głową. Olbrzymia dłoń palcem wskazującym zwracała uwagę na świetlisty napis w kształcie serca.


KRON

NAPÓJ WZMACNIAJĄCY

DEKAFEINIZOWANY


- A ja wezmę podwójną kawę, na złość PUM!

Potem Nico wszedł do sklepu pachnącego pieprzem i korzeniami, kupił wiejski chleb, torebkę oliwek, pieczoną wieprzowinę i pikle w occie.

- Jedziemy - powiedział. - Chcę zjeść na otwar­tym powietrzu, w altanie, tam gdzie nie ma żadnych napi­sów.

Aerokar ruszył, wjechał na drogę prowadzącą do Grottaferrata, mijając szereg domków pastelowo zielonych, kolo­ru ochry i różowych jak skorupa langusty. Nico przejechał przez miejscowość, skręcił na prawo mijając Opactwo Pra­wosławne i zatrzymał się przed domkiem o popękanych i upstrzonych rdzą ścianach. Dom miał małe okna z krata­mi ze starego, zardzewiałego żelaza, a drzwi z pordzewia­łymi ozdobami i zasuwami były przymknięte.

Nie zauważyli nikogo. Piwnica pełna była butelek, opla­tanych gąsiorów, plastykowych rurek zwiniętych w kłęby i innych przedmiotów.

Zawołali właściciela. Spod schodków odpowiedział im jakiś pomruk. Tymczasem Nico zaczął się przyglądać war­koczom czosnku zawieszonym na czarnych hakach przy su­ficie i girlandom czerwonych papryk poprzyczepianych wszędzie po trochu. - Fantastyczne - powtarzał. - Spójrz! Spójrz na ten stół i na te ściany, brudne, pokryte pleśnią, aż się je chce pogłaskać.

Szynkarz wszedł na górę niosąc na ramionach beczuł­kę. Wynieśli stolik na zewnątrz i ustawili przy ścianie z wi­jących się roślin. Nico otworzył pakunki. Potem zaczął wą­chać stół. - Pachnie winem - powiedział. - Nie, becz­kami wina. Zobacz, jakim przyjemnym zapachem beczek z winem przesiąknięty jest ten stół.

Doris powąchała z grzeczności.

- A mówią, że są głupi - zauważył Nico między jednym kęsem a drugim. - Oni jednak dalej żyją po stare­mu, na świeżym powietrzu, wiedzą, co jedzą i co piją. To my, mieszkając w miastach wśród smrodu i hałasu, jesteś­my zgrają idiotów. Mieszkamy w więzieniu. Czy zdałaś so­bie sprawę z tego, że żyjemy w więzieniu?

Kolejny temat Nica. Jeszcze jedno niepotrzebne oskar­żenie. Doris pozwoliła mu mówić, czekała cierpliwie, aż wyczerpią się argumenty. Nico taki był, znała go już, wy­starczyło nie przeciwstawiać się, a polemiczny zapał wyga­sał w ciągu paru minut, głos obniżał się o oktawę, stawał się znowu miękki, spokojny. Jak teraz.

- Słuchaj - pytał się. - Co robimy potem? Chcesz pojechać nad jezioro? W Nemi są truskawki. A może nie. Może lepiej do Tuscolo. Jest tam czarujący las. I nie jest wcale daleko.

Chciał, żeby Doris napiła się jeszcze trochę. Ona zaś przekomarzała się ze śmiechem, odsuwała kieliszek wśród pomieszanych okrzyków i urywanych słów. Nie była przyzwyczajona do wina i nawet ta niewielka ilość, którą wypiła, już poszła jej do głowy.

Z daleka szynkarz dał jakiś znak, porozumiewawczy gest. W głowie Doris kłębiło się jednak wszystko i zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, dopiero kiedy człowiek z PUM stanął za plecami Nica.

- Mamy gościa - powiedziała przez zaciśnięte zęby. W tym momencie Nico pił wino. Wytarł usta wierzchem dłoni i bokiem odwrócił głowę.

Amarantowy kombinezon, plakietka, opaska na ramie­niu, kapelusz z termometrem, higrometrem, odczynnikami. Musiał to być “pedant".

- Proszę wybaczyć - człowiek z PUM był bardzo uprzejmy. - Zwykła formalność, proszę państwa. Ten aerokar?

- Jest mój.

- Nowy, prawda?

- Nowiutki, dostarczono mi go wczoraj.

- A kierowanie? Przypuszczam, że jest pan początku­jący...

- Zgadza się. Prowadzę fatalnie.

- Dobrze. Szczerość jest zaletą, którą bardzo cenimy, ale to przyznanie się jest czymś bardzo poważnym. Musi pan zdawać sobie sprawę, że jako początkującego obowiązu­je pana najsurowsza dyscyplina. - Tu wskazał na kieliszki i butelkę wina. - Stanowi pan publiczne niebezpieczeń­stwo nawet przy jasnym umyśle, drogi panie. Musi się pan kontrolować, a nie pobłażać Bachusowi.

Facet z PUM pogrzebał w kieszeniach, wyciągnął plastykowy pojemniczek, otworzył go i wyjął białą kulkę wiel­kości orzecha.

- Proszę - powiedział dając ją Doris. - Proszę trzymać ją w ustach przez pół minuty.

- Chwileczkę. Aerokar ja prowadzę, moja dziewczyna nie ma nic do tego. Doris, nic nie rób. - Oczy Nica stały się złe. - Nie jest pijana - mówił dalej - nigdy nie pije, jest abstynentką. Kontrolę poziomu alkoholu we krwi może przejść w tej chwili. A co do kuleczki, to się nie zgadzam. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy panu sprawić tę satysfakcję. Proszę zrobić mi tę grzeczność, wziąć swoje od­czynniki i wynieść się. No już!

Człowiek z PUM aż się zatrząsł, ale zaraz wypiął pierś i opanował się.

- Dobrze, powiedzmy, że panienka jest w porządku. Ale pan? Pan jest pijany, proszę pana, i mogę to wykazać. Proszę.

Położył białą kulkę koło kieliszka. Nico zaczął się śmiać.

- Chce pan, żebym ją włożył do ust? Ależ proszę!

Puścił oczko do Doris, włożył odczynnik do ust i zapa­lił papierosa. Potem nalał sobie wina. Inspektor zbladł, pa­trzył na chronometr usiłując zachować spokój.

- Proszę pokazać - powiedział.

Nico wypluł kulkę na stół. Była koloru wiśni.

- Jak przypuszczałem - powiedział triumfalnie człowiek z PUM. - Zostaje pan ukarany.

Nico wolno pokręcił głową.

- Myli się pan, człowieku. Nic mnie to nie obchodzi. Nie jestem ubezpieczony!

Odchylił się do tyłu chichocząc. Twarz kontrolera PUM stała się ziemista.

- To niesłychane. Dlaczego pan od razu nie powie­dział?

Nico wzruszył ramionami. - Wczoraj się wypisałem. - Wyciągnął z kieszeni dokumenty i rozłożył je na stole. - Niech pan je weźmie - zaproponował - i jeśli chce pan, proszę sprawdzić.

Człowiek z PUM oddalił się ze spuszczoną głową. Doris śmiała się, zrobiła gniewny ruch, kiedy zobaczyła, jak Nico wykonuje wulgarny gest w kierunku inspektora.

- Przestań. Już dosyć.

Była jednak radosna, nie istniało nic, co mogłoby zbu­rzyć jej pogodę ducha, cały czas się śmiała. Napięła rękę i przyprawiła mu rogi. Pięść wyglądała jak głowa ogromne­go ślimaka.

- Daj mi się napić, dzisiejszy dzień jest zupełnie wy­jątkowy.

Głos miała lekko ochrypły jak u aktorek grających role alkoholiczek. Nica ogarnęła podejrzliwość, poczuł ogromne podniecenie, chęć, żeby odkryć prawdziwą naturę Doris, tak jakby dziewczyna zawsze ją przed nim ukrywała, jakby całymi miesiącami odgrywała komedię, rolę porządnej dziewczyny.

Uważnie napełnił jej kieliszek. Potem jednak, spoj­rzawszy na nią, nagle poczuł się winny.

Natychmiast odjechali.

Stara asfaltowa szosa. Pod galeriami zieleni, między szczelinami szmaragdowozielonych wzgórz i fragmentami wygrzewających się na słońcu dolin aerokar z największym wysiłkiem pokonywał drogę. W końcu, po całym szeregu ciasnych i trudnych do przebycia zakrętów szosa nagle skończyła się na polanie obramowanej poręczą. Nie było prawie nikogo, stały tylko trzy czy cztery aerokary zapar­kowane w cieniu kasztanów.

Nico rzucił się biegiem, piął w górę niezwykle stromą ścieżką. Doris niechętnie szła za nim, z torebką przewieszo­ną przez ramię i radiem tranzystorowym w ręku.

Płaskowyż dotykający nieba. Trawa, krzewy, plamy bogatej zieleni i cienia. I ruiny. Wystawały spośród trawy zniszczone i chropowate jak ostrzegawcze sfinksy. Dolina schodziła w dół szeregiem winnic i oliwkowych gajów, głę­boka i odległa, olbrzymia, a postać Nica, nieruchoma, rysowała się na krawędzi otchłani, na tle zarysu niebieskich gór.

Krzyknęła. Krzyk bez powodu, bez strachu, sposób dobry jak każdy inny, żeby samej sobie pokazać, że się żyje, żeby na nowo zdobyć czas, który się zatrzymał, żeby nie zginęła przytłoczona wspaniałością pejzażu.

Nastawiła radio na cały regulator. Muzyka jednak brzmiała śmiesznie, nieodpowiednio. Znajdowały się tu ruiny antycznego teatru rzymskiego. Próbowali tańczyć na powyłamywanych, pokrytych mchem schodach. Nico trzy­mał ją tak mocno, że aż brakowało tchu. Muzyka - prymi­tywny, jednostajny, sztuczny rytm. Doris ledwie słyszała piosenkarza, młodego kastrata modulującego mocno głos na podobieństwo fletu, który wysilał się, żeby uwieść ich w głupi świat sentymentalnej piosenki. Jeszcze tego brako­wało! Była to chwila doskonałości. Nie można jej było ze­psuć nudną i bezpłodną sprzeczką.

- Chodź, Doris. Chodź - głos Nica był nie do po­znania.

Biała brukowana ścieżka. Między starymi kamieniami rosły kępki mchu. Kiedy wziął ją za rękę i pociągnął za so­bą, nie stawiła oporu. Dróżka gubiła się pod tunelem krzy­żujących się gałęzi, kopułą z zielonego listowia przepusz­czającego gdzieniegdzie światło.


Leżała obok niego, otoczona mchem, puszystą powło­ką, oddychając niemal roślinnym szczęściem dobywającym się z drzew i kiści bzu.

- Słuchaj...

W dalszym ciągu przytulał ją do siebie, powtarzając te same słowa. - Słuchaj... - Nie był w stanie powiedzieć niczego innego. Pożądał jej, kołysał trzymając w ramionach. Wtedy się skaleczył o kawałek drutu kolczastego zdradliwie wystający z ziemi, dwa zadrapania na szyi pod karkiem, wą­skie rozcięcie, które schodziło aż na środek gardła.

Ale dalej ją tulił jak oszalały. Nie zdał sobie nawet spra­wy ze skaleczenia. Pieczenie poczuł później, kiedy zmęczo­ny leżał na plecach.


Jest jakaś piosenka mówiąca o porankach wśród kwia­tów. Inna sławi noc pełną zapachów i cieni, białe słońce nad sierpniowym morzem. Jeszcze inna, okropnie banalna, opowiada o straconej miłości.

Nie ma nic innego. Nic innego nie wydobywa się z te­go przeklętego radia. Zawsze tak jest, cały dzień, nawet wczesnym rankiem - piosenki, reklamy, piosenki i piosen­ki, transmisje dla cierpiących na zapalenie mózgu. I jeszcze reklama, jedno ogłoszenie za drugim: klimatyzatory, lodów­ki, aerokary, nowoczesny człowiek używa tego, używa tam­tego, PUM, cała seria komunikatów.

Zmęczona tym Doris wyłącza radio. Kończy się czesać, przez chwilę stoi przed lustrem, odwraca się profilem, układa oczy i usta w tajemniczy wyraz twarzy.

Kiedy dzwonią do niej, żeby powiedzieć, że Nico źle się czuje, zaczyna się śmiać. - Proszę mi wyświadczyć pewną przysługę, proszę powiedzieć Nicowi, żeby się nie wygłupiał, nie dam się nabrać...

Z drugiej strony słuchawki jakiś głos spokojnie odpo­wiada. Doris przeżywa chwilę niepewności.

- Proszę posłuchać, właśnie muszę wyjść. Muszę iść do biura. Jeśli to żart, proszę mi powiedzieć!

Ale głos nic takiego nie mówi. Doris odkłada słuchawkę.

- Kto to był? - pyta podchodząc do niej matka.

- Nic, nic. Nico się wygłupia.

Blisko kuchenki wypija na stojąco kawę z mlekiem. Cień podejrzenia wślizgnął się ukradkiem w jej myśli. Nie, to nie może być prawda, wczoraj wieczorem zostawiłam go tryskającego zdrowiem. Dziś to ja się zabawię, zadzwonię do Ministerstwa i powiem mu, że wyjeżdżam do Ameryki.

Ale potem, kiedy czeka na helibus, znów opanowują ją wątpliwości. Ze łzami w oczach patrzy na ludzi przeciskają­cych się, żeby wsiąść do helibusu, czeka, aż pojazd odje­dzie, przechodzi na drugą stronę, wsiada do helibusu jadą­cego w przeciwnym kierunku, w stronę domu Nica.

Wbiega na górę na czwarte piętro, i rozzłoszczona dzwoni; idiota, myśli. Nico jest idiotą, ale zapłaci mi za to, zmuszać mnie, żebym niepotrzebnie przebyła tę drogę...

W drzwiach pojawia się starszy człowiek w szlafroku.

- Proszę wejść - mówi bardzo cicho. - Jestem Crescenzo, mieszkam obok. To ja do pani dzwoniłem.

Doris blednie.

Mieszkanie Nica jest małe; sypialnia, łazienka, kuchnia i pokój. Dom kawalera. Crescenzo popycha ją do drugiego pokoju.

- Ale co mu się stało? Co się dzieje, proszę powie­dzieć!

Profesor rozkłada bezradnie ręce. - Nudności, zawro­ty głowy, przez cały ranek kłopoty z żołądkiem. Potem miał skurcze całego ciała. Dałem mu środek przeciwbólowy. Niech mu pani pozwoli teraz spać.

Nieprawda. Nico nie śpi, z korytarza dochodzi długi jęk. Doris biegnie do drugiego pokoju: na łóżku, siedzi na łóżku i ściska żebra, kolana, mięśnie ud. W oczach ma nie­mal błaganie, całe czoło spocone, twarz wykrzywiona. Po­tem zaczyna się tarzać, prosi o wodę, o coś do picia, ciało wygina się drgawkami w łuk, jakby przeszedł przez nie prąd elektryczny. I znowu ten długi, udręczony jęk. Doris nie potrafi wydobyć z siebie jednego słowa, nie wie, co robić, nogi zaczynają jej drżeć, może traci przytomność i opiera się o ścianę.

- Trzeba coś zrobić - mówi profesor. - Zawołać lekarza czy kogoś...

Dobrze wie, że to niemożliwe. Nico wypisał się z PUM w piątek, zawiadomienie już z pewnością dotarło do ambulatorium rejonowego, nią ma sensu dzwonić, nikt nie przyjdzie, nikt się nie ruszy, nawet żeby zapłakać. Nie ma też najmniejszego sensu ponownie przedstawiać dokumen­tów, żeby go zapisali. Poza pieniędzmi na opłatę za powtór­ny wpis potrzeba trzech dni dla uporządkowania wszystkich akt i jeszcze jednego dnia, czy nawet dwóch, na założenie nowej kartoteki w przychodni. Jeśli wszystko nie będzie w porządku, lekarz się nie ruszy.

- No więc?

Crescenzo pociera palcami brodę, kiwa głową, niezde­cydowany.

- Miałbym lekarza - mówi. - Ale trzeba zobaczyć, czy przyjdzie, mieszka na wsi, trzydzieści kilometrów od Rzymu. Od kiedy go skreślili za leczenie chorego nie zapi­sanego do PUM, nie wykonuje już zawodu; jest rolnikiem. Ale trzeba zobaczyć, czy przyjdzie, czy zechce zaryzykować więzienie...

W oczach dziewczyny zapala się iskierka nadziei.

Profesor poczłapał do telefonu, Doris podchodzi do łóżka, bierze w swoje dłonie rękę Nica, zaczyna płakać i mó­wić coś od rzeczy. Nico przez chwilę patrzy na nią kręcąc się. - Mam w brzuchu tysiąc psów, tysiąc gryzących psów...

Potem rzucił się w drugą stronę, z gardła wydobył mu się jęk i jakaś ciecz; konwulsje; żółta i lepka ciecz.

- Nie ma - powiedział Crescenzo. - Żona mówi, że poszedł na ryby i wróci w południe. Poprosiłem, żeby po­słała kogoś, kto by go zawiadomił. Zadzwonię jeszcze raz za godzinę.

- Za godzinę? Czy nie widzi pan, że stan jest poważny? Znowu zwymiotował i w dalszym ciągu ma drgaw­ki... .

- Niech pani zrobi tak. Pani jest ubezpieczona, prawda? Proszę pójść na dół do apteki.. Te pastylki są na nic, potrzeba czegoś innego. Niech pani powie, że cierpi pani na ischias, na bóle lędźwiowe, nie, lepiej na nerwoból, ból nerwu trójdzielnego. Niech pani narzeka, niech pani za­cznie krzyczeć, ale niech pani dadzą silny środek przeciw­bólowy, najsilniejszy...

Doris jest niezdecydowana. Patrzy na profesora, a po­tem na Nica rzucającego się na łóżku.

- Ja nie mogę - rzekł Crescenzo. - Nie jestem ubezpieczony, nie dadzą mi tego.

Wymyka się z domu, pospiesznie zbiega ze schodów. Aerokary przejeżdżają ulicą całymi stadami. Niepodobna dostać się na drugą stronę. Przejście podziemne jest daleko, niepotrzebne wydłużenie drogi, kiedy apteka jest naprze­ciwko, tyle straconego czasu, złość i nagłe osłabienie, sła­bość w całym ciele, załamanie, to niemożliwe, nic się nie stało, głupia, zobaczysz, wszystko będzie w porządku, to nic takiego.

Słońce padające na daszki bazaru na otwartym powie­trzu przypomniało jej wycieczkę, zieloną kopułę lasu, śmiech Nica. To nic takiego, głupia, wszystko będzie dob­rze.

Kiedy poprosiła o lek, mężczyzna w białej koszuli po drugiej stronie lady nie miał żadnych zastrzeżeń. Zazwyczaj na te rzeczy potrzebna była recepta. Ale na twarzy Doris malowało się cierpienie. Przyjrzał jej się chwilę, potem spuścił oczy i wystukał rachunek.

W południe przyszła jej matka. Była bardzo zirytowa­na. Cały czas kręciła głową, mruczała pod nosem, a nie mówiłam, jest nierozsądny, nie powinnaś się była zadawać z tym zarozumialcem. A ona z kolei mówiła, przestań, Nico to zarozumialec, blagier, nazywaj go, jak chcesz, ale jest dobrym chłopakiem, to nie jego wina, po prostu miał pecha i tyle.

Crescenzo miotał się z jednego pokoju do drugiego. I rozkładał bezradnie ręce. Jeszcze raz spróbował zadzwo­nić.

Nikt nie odpowiadał.

Dziecinna wyliczanka, która w dzieciństwie bardzo jej się podobała. Doris nie pojmuje, dlaczego właśnie teraz przychodzi jej do głowy. Matka jeszcze jest, stoi przy opar­ciu łóżka, wygląda jak nieruchomy indyk z szyją napiętą; uważnie wsłuchana. Raz po raz z niedowierzaniem kręci prawie niedostrzegalnie głową.

- Nie oddycha - mówi matka obojętnym głosem. - Nie może oddychać... Czy nie widzicie, że nie może oddy­chać?

Ale mówi to tylko tak, jest jasne, że nic jej to nie ob­chodzi.

Crescenzo ani na chwilę się nie zatrzymuje, wyłamuje palce, grzebie w kieszeniach i wyciąga paczkę papierosów, ale natychmiast chowa ją z powrotem, bo dym przeszkadza Nicowi.

O wpół do trzeciej matka bierze Doris pod rękę i na­mawia do wyjścia z pokoju.

- Chodźmy teraz do domu - proponuje tonem z trudnością pokrywającym złość - zjesz spokojnie, od­poczniesz parę godzin i wrócisz...

Doris odmawia, gwałtownie się odwraca i podchodzi znowu do łóżka.

Twarz Nica jest wykrzywiona, mięśnie napięte, oczy utkwione w jednym punkcie, cienki strumyczek śliny wy­pływa z kącika ust.

Nie mówi. Próbowali nim potrząsać. Doris zaczęła płakać, błagać, żeby się odezwał, ale na próżno. Z gardła wydobywa mu się tylko długi jęk, przyduszony, prawie rzę­żenie towarzyszące rytmowi oddychania.

Crescenzo jeszcze raz próbuje się dodzwonić. Ale leka- rza- rybaka nie ma, żona twierdzi, że na próżno kazała go szukać wzdłuż brzegu jeziora.

Crescenzo patrzy na Doris wzrokiem osoby z poczu­ciem winy. - Spróbuję jeszcze później, teraz pójdę coś przygotować do jedzenia.

Profesor jest też zmęczony. Ledwie ukrywa ziewanie i nieodpartą potrzebę zapalenia papierosa. Jej matka, tłusta paniusia przyobleczona w kwiecistą sukienkę prawie całko­wicie zasłania otwór drzwiowy. Wargi mocno czerwone, pomalowane tak, że szminka wykracza poza ich naturalny zarys, by zdawały się szersze, niebieski cień wokół oczu, agresywny rysunek ołówka na zdepilowanym łuku brwio­wym... Maska. Bębni palcami po framudze drzwi, mamro­cze. Matka znów się włącza, nie może znieść widoku córki w roli pielęgniarki.

A potem wyliczanka. Znowu ta wyliczanka, której Do­ris nauczyła się, kiedy była dzieckiem. Zapomniany wier­szyk, wynurzający się z ukrytych, podświadomych skoja­rzeń. Żółte, złotawe powietrze. I krąg białych strojów, po­godne dzieciństwo, dni łatwe, z góry zaplanowane, jak ko­szule zapinane na zamek błyskawiczny działający bez zarzu­tu.

Czas upływający bardzo wolno, niewymierzalny. Mija­nie skonstruowane z pojedynczych chwil, długi sen na jawie gorzkich myśli.

Została sama. Matka poszła sobie, Crescenzo się odda­lił. Pokój jest teraz studnią ciszy, kratą zbudowaną z cieni i półcieni, tylko tykanie zegara na szafce, spocona ręka Ni­ca lodowata z wierzchu i to zduszone jęczenie, stale takie samo, zawsze to samo, monotonne i denerwujące. Człowiek pozbawiony życiowych kryteriów, buntownik. Oto, kim był Nico. Pomieszanie dobrych i złych cech, odruchów szla­chetnych i uporu, życzliwości i egoizmu. Chłopak, który ma pecha. Żeby wypisać się z PUM i zaraz, po upływie kilku dni, taka choroba! Wcale nie zaziębienie, grypa czy inne głupstwo. Nie, to jest choroba, co się zowie, z pewnością infekcja, coś złośliwego, tajemniczego, może nawet nieule­czalnego.

Przysuwa usta do jego ucha, próbuje go zawołać, bar­dzo cicho.

Nico ledwie czuje rękę, która gładzi go po czole. Jest zmęczony, osłabiony, nie może już skupić myśli, tak jakby ktoś inny odbierał w nim wrażenia, tworzył obrazy, zadawał pytania bez znaczenia. Na ścianie plamy półcienia rozpada­ją się i układają według wzorów wyobraźni niemożliwych do przewidzenia. Zwierzęta, kwiaty i ptaki, śnieżynki, figu­ry geometryczne - jak w kalejdoskopie. Potem wielka, koś­cista twarz nabiera niemal ciała, olbrzymieje, wydaje się, że odrywa się od ściany, że podchodzi do niego przenikając jak duch przez meble. Jest biała, ma białą koszulę, jest leka­rzem, Nico widzi termometr wystający z kieszeni; w prawej ręce postać trzyma strzykawkę, kciuk jest uniesiony, gotowy opaść, aby wstrzyknąć płyn.

Salwa śmiechu, nagły zamęt w mózgu i widzenie znika. Ale zaraz następują inne postacie, długi sznur białych kitli wychodzi z zacienionych zakamarków pokoju, podchodzą do niego pojedynczo, dotykają go, osłuchują, każdy dokonu­je niezwykle skrupulatnego badania, każdy wydaje się już robić ten ozdrawiający zastrzyk. Zamiast tego każdy, po ko­lei śmiejąc się chowa strzykawkę za siebie i znika.

Pokój wypełnia się olbrzymimi, gigantycznymi termo­metrami; ich rurki z rtęcią są bardzo grube, a zbiorniczki dotykają sufitu. Potem dociera do Nica dzwonienie szkla­nek, przeciągłe zgrzytnięcie, tysiące zawieszonych w powie­trzu kawałków układają się w mozaikę rozproszonych świa­teł. Białe plamy grobów, pola pełne krzyży jak łany zboża, wyludniony w słońcu cmentarz i miasto huczące za jego murem.

Ktoś zapalił światło. Przy Nicu jest Doris, Crescenzo i jeszcze ktoś, jakiś nieznajomy.

- Pan doktor zaraz ci pomoże.

Lekarz... Nico chciałby ruszyć ramieniem, coś powie­dzieć, ale ściśnięte gardło uniemożliwia mu wymówienie chociażby jednego słowa. Nie dowierzając własnym oczom przypatruje się obcemu.

Również Doris zaczyna się przyglądać nowo przyby­łemu. Nie ma w sobie nic z lekarza, jest typem niezwykłym, postawnym i sangwinicznym, policzki ma pomarszczone, srebrzysto- szare, krótko ostrzyżone włosy. Wygląda raczej na handlowca czy maklera giełdowego. Może sprawia to ubiór, ta flanelowa koszula pod wiatrówką i barchanowe spodnie. Przez ramię ma przewieszony duży koszyk z wi­kliny, taki o dziurkowanej pokrywie, żeby móc włożyć do niego ryby. Stawia go na szafce, otwiera i wyciąga walizecz- kę lekarską.

Lekarz wyrzucony z PUM działa nielegalnie, jest człowiekiem, który ryzykuje więzienie tylko dlatego, że jest teraz tu, u wezgłowia Nica. Doris śledzi każdy jego ruch, zapamiętuje energiczny uścisk dużej ręki o stwardniałej skórze i donośny głos, kiedy witając się podał swoje imię i nazwisko, oczywiście fałszywe, co wynika ze zrozumiałej ostrożności.

Lekarz pochylił się nad łóżkiem, dotyka teraz czoła Ni­ca, jego skroni, podnosi mu powieki, opukuje klatkę pier­siową, potem wywija wargę i odsłania blade dziąsła.

- A to co? - pyta przesuwając palcem po zadrapaniu przecinającym szyję Nica.

Doris jest zakłopotana. Prawie się czerwieni, mamro­cze.

- Drut kolczasty... W zeszłą sobotę, na wsi...

Lekarz drapie się w policzek. Od nowa zaczyna szcze­gółowe badanie. Doris nie może zrozumieć, dlaczego lekarz przez cały czas kręci głową. Kiedy dziewczyna widzi, że . otwiera walizeczkę i przygotowuje zastrzyk, chwyta go za ramię.

- Zaraz, zaraz, ale co mu właściwie jest? Lekarz wzrusza ramionami.

- Nie wiem. Może to być tężec. Ale może się mylę. Nie, z pewnością się mylę. Prawie na pewno chodzi tu o ja­kąś zwykłą infekcję. To - pokazuje strzykawkę pełną już płynu - może mu pomóc. Proszę zrozumieć, nie mogę nic więcej zrobić. Moja apteczka została zredukowana do naj­bardziej podstawowych leków. Jeśli okaże się to zakażeniem ogólnym, to jesteśmy w domu. Ale jeśli przypadkiem... Słowem, nie mam szczepionki przeciwtężcowej. Poza tym i tak byłoby za późno, i tak by się nie zdążyło.

- Ale to znaczy...

- Dlaczego chce pani myśleć o najgorszym? Zrobimy teraz zastrzyk, a za trzy czy cztery godziny tempertura po­winna opaść.

Doris odwraca się do niego plecami, podchodzi do okna, spogląda w dół na podwórko, jakby prostopadłościan z brudnego lodu, w którym sznury rozwieszonych chuste­czek ciągną się od jednego okna do drugiego.

Już po wszystkim. Lekarz zamyka walizeczkę, ogląda się szukając Bóg wie czego.

- Nic więcej nie mogę zrobić - powtarza. Zakłopotanym, pełnym rezygnacji gestem podaje swoją wielką dłoń.

Crescenzo odprowadza go do drzwi. - Mnie może pan powiedzieć - szepcze. - Czy jest jakaś nadzieja?

Jedynie nieokreślony gest i zgaszone spojrzenie. Nie­dostrzegalne zaprzeczenie.

Ale Doris o tym nie wie, Doris nie widziała tego, nie zorientowała się w niczym. Jeszcze ma nadzieję. Siedzi koło łóżka i czeka.


KSIĘŻYC DWUDZIESTU RĄK




Czy wiecie, jak jest zbudowany organizm jednokomórko­wy? No, to Ibis był mniej więcej taki sam. Nie był to statek kosmiczny skonstruowany kawałek po kawałku, nie powstał w wyniku połączenia wielu części, powiązania instrumen­tów, śrub i płyt. Słowem nic takiego, co by przywodziło na myśl maszynę, której pojedyncze elementy mogą zostać wy­jęte i zastąpione innymi. Nie, Ibis był cały z jednego kawał­ka, odlany z jednego bloku zgodnie z surowymi zasadami najnowszych teorii dotyczących adhezji molekularnej. Był podobny do statków kosmicznych dnia dzisiejszego; mniej­szy i wolniejszy od nich, to prawda, nie wszystko w nim grało jak należy, ale kiedy sześćdziesiąt lat temu wy­szedł ze stoczni, a zamierzenie Krusiusa i Blogovicha stało się po raz pierwszy rzeczywistością, wszyscy radowali się tym cudem.

Napęd elektromagnetyczny. Przez całe miesiące nie mówiło się o niczym innym. Krusius i Blogovich po raz pierwszy praktycznie i niezbicie wykazali, że w podróżach międzyplanetarnych nie jest konieczne paliwo napędowe. Wystarczał przyspieszacz i zestaw antygrawitacyjny; statek mógł z łatwością przebyć dowolną odległość lecąc wzdłuż linii sił przecinających przestrzeń. Rewolucyjne odkrycie i wynalazek.

Rok 2025 znaczył koniec epoki atomowej i początek epoki elektromagnetycznej, ale z innych względów rok ten należał do najtragiczniejszych, jakie pamięta historia.

Ibis wspaniale przeszedł trzeci sprawdzian, podróż na trasie Ziemia- Mars i z powrotem, kiedy najzupełniej nie­oczekiwanie na Ziemi wybuchła epidemia Czerwonej Zara­zy. Tylko najstarsi spośród nas są w stanie ją pamiętać, a kto wie, czy naprawdę ją pamiętają. Pewne przyżycia są nazbyt straszne, podświadomy instynkt optymizmu pamię­ciowego niemal zawsze ingeruje i zmusza nas, ze wzglę­du na jakąś higienę psychiczną, do zapomnienia. Jednakże nie ma takiej książki z dziedziny'historii czy medycyny, która nie wspomniałaby o owym tragicznym roku 2025. Ob­licza się, że w ciągu pół roku zmarło ponad półtora miliarda osób, prawie połowa całej ludności świata. Jeśli pozostała połowa zdołała wyjść z tej hekatomby obronną ręką, to za­wdzięcza to ksemedrynie z Tytana i Ibisowi, który z zadzi­wiającą wówczas szybkością udał się na szósty księżyc Sa­turna.

Podróż nie należała do najbardziej ryzykownych; czło­wiek już wielokrotnie stawiał stopę na satelitach planety otoczonej pierścieniami, wyprawiał się poza nią, przekro­czył orbitę Urana, zbadał cały układ słoneczny. Wszystko za pomocą przestarzałych statków kosmicznych o napędzie atomowym.

Słowem, Ibisowi nie groziło niebezpieczeństwo. I nic nieprzewidzianego nie powinno się było wydarzyć. Fakty­cznie przez pierwsze trzydzieści dni lotu wszystko toczyło się jak najlepiej. Ale lądowanie na Tytanie było wadliwe, coś w układzie anty- g nie zadziałało tak jak powinno.

Minęły dwadzieścia cztery godziny, zanim dowódca Arne Lagersson i inżynier pilot zorientowali się, że licznik się zablokował wskazując poziom normalny. Tymczasem drogocenna energia anty- g wydostawała się przez złącza przewodów i ulegała rozproszeniu.

Dowódca Lagersson powiedział: - Zdarzyło nam się to, co poganiaczowi wielbłądów, kiedy w połowie drogi pę­ka mu bukłak z wodą, a on nie zdaje sobie z tego sprawy.

Potem Alexei, inżynier pokładowy, pojawił się w sali nawigacyjnej i przyłączył do grupy dowódców.

- Zespawałem złącza - oznajmił - i sprawdziłem cały zespół anty-g; wszystko w porządku. - Przez chwilę przyglądał się swoim ubrudzonym smarem rękom, po czym dodał: - Jak pomyślę, że przez dwa dni byliśmy spokojni nie podejrzewając, że kondensatory się wyładowują, to tak bym się sprał, że...

- Daj spokój - rzekł Fulton, drugi oficer. - Ja na­tomiast zastanawiam się, w jaki sposób taka awaria mogła się wydarzyć.

Arne Lagersson siadł na uboczu. Patrzył przed siebie i wyłamywał sobie stawy palców powoli, jeden za drugim. Fulton podszedł do niego.

- Prawdopodobieństwo, że zajdzie jakaś utrata ener­gii w zestawie anty- g - powiedział - wynosi mniej więcej jeden na tysiąc. Poza tym pamiętaj, że wyleciał zawór ukła­du alarmowego. A jakby jeszcze nie dość na tym, również urządzenia zabezpieczającego. To stanowczo za dużo.

Lagersson wzruszył ramionami.

- Nie wiem, co myśleć - podjął na nowo Fulton. - Tysiąc razy tysiąc równa się jednemu miliardowi. Rozu­miesz, Lagersson? Szansa jedna na miliard, i musiało się to właśnie nam przytrafić...

- Mylisz się w obliczeniach - powiedział Lagersson. - Lądowanie nie było bezbłędne i szereg zaworów puściło. Ja nie widzę w tym nic dziwnego. Stało się, co się stało, i tym gorzej dla nas. Ile pokazuje wskazówka anty-g?

- A ile miałaby pokazywać! Mamy teraz sześćset pięćdziesiąt poniżej, ale jeśli weźmiesz pod uwagę, że na zewnątrz mamy tysiąc sześćset kilogramów masy w ludziach i urządzeniach, to łatwo obliczyć: dziewięćset pięćdziesiąt za dużo.

Lagersson zagryzł wargi i pokręcił głową.

- Paskudna sprawa, Fulton.

- Paskudna sprawa, to prawda. - Drugi oficer popa­trzył dookoła, tak jakby chciał jednym pełnym spojrzeniem oszacować to, co go otacza. - Będą trudności ze znalezie­niem tu w środku dziewięciuset zbędnych kilogramów.

Lagersson wezwał do siebie obecnych. Podeszli także Alexei, Irina i doktor Paulsen. - Zalecam milczenie - powiedział. - Nie ma sensu niepokoić załogi.

Wszedł na pomost dowodzenia i skierował się wolno do swojej osobistej kabiny. Był tak zmęczony, że czuł się bliski zemdlenia. Jestem stary, myślał, mam prawie czter­dzieści lat; za dużo, o wiele za dużo jak na tego typu pracę.

Zapalił papierosa i wyjrzał przez bulaj, przez podwójne pleksiglasowe zabezpieczenie okienka. Tytan był ponurą równiną zawaloną aż po horyzont taflami lodu. Czerwone kosmyki ksemedryny gdzieniegdzie wystawały nieco ponad pęknięcia czy szczeliny między płytami posępnego lodu. Nie pierwszy raz był na Tytanie; trafił tu w jedenastym roku dla dokonania zdjęć terenu, robionych co dziesięć lat, i drugi raz w roku dwudziestym pierwszym. Teraz był po raz trzeci i mocno się obawiał, że będzie to raz ostatni.

Zobaczył członków załogi wyłaniających się spoza śnież­nobiałego grzbietu góry, odległego nie więcej jak o trzysta metrów. Zamknięci w skafandrach termicznych zbliżali się szeregiem jak Indianie. Każdy niósł na plecach ksemedrynę pracowicie zebraną w czasie godzin wyczerpującej pracy. Lagersson policzył ich kolejno w myśli. Rozpoznawał swoich ludzi po chodzie. Nie wszystkich, niektórzy byli nowi, ale swoich ludzi, z którymi już kilkakrotnie stawiał czoło Kosmosowi - tych poznałby nawet z odległości mili.

Lekko zdyszany rzucił się na leżankę.

Dziewięć kwintali. Trzeba je za wszelką cenę znaleźć, ale jakoś nie mógł skoncentrować się na tym problemie. Za­skoczyło go, że rozważał nieracjonalność świata i historii. To zabawne, mówił do siebie, mój świat kona z powodu nie znanej choroby, a Jekarsrwo ;est lula}, odległe o miliony ki­lometrów. Potem zdawało mu się, że dostrzega we wszyst­kim jakiś opatrznościowy i logiczny plan. Ksemedryna! Kiedy wiele lat temu robił badania Tytana, któż by pomyś­lał, że w tych niepokaźnych czerwonych strzępkach ludz­kość któregoś dnia znajdzie swoje wybawienie? A ten lekarz z Hamburga? To on wpadł na to, że potrzebna jest ksemed- ryna. Stwierdził to zupełnie przypadkowo, kiedy szukał ka­talizatorów dla przyspieszenia produkcji surowicy antyepi- demicznej. Przypadek czy przeznaczenie?

Spróbował wyobrazić sobie, co by się wydarzyło, gdy­by epidemia wybuchła rok wcześniej, kiedy projekt Krusiu- sa i Blogovicha był jeszcze na papierze. Zwykły statek kos­miczny o napędzie atomowym potrzebowałby ponad dzie­sięć miesięcy na odbycie tej podróży. To zbyt dużo; przez ten czas można by umrzeć z dziesięć razy. Błogosławiony Ibis, pomyślał, i błogosławiona ksemedryna. Zachciało mu się śmiać, kiedy przyszło mu do głowy, że nawet tuzinkowy filozof mógłby go oskarżyć o dogmatyczny finalizm.

Papieros zgasł i Lagersson zapadł w ciężki sen. Żeglo­wał zanurzony w chmurze, bardzo szybki, lekki i nieosią­galny. Potem, zupełnie nagle, nogi stały się jakby z ołowiu i spadł, wessany przez otchłań.

Brzęczenie zegarka, chociaż bardzo delikatne, gwał­townie go zbudziło. Sprawdził czas na chronometrze o podwójnej tarczy. Obiad, pomyślał. Umył się preparatem w aerozolu i zszedł na dół.

Jedli w milczeniu. Doktor Paulsen wyglądał na zanie­pokojonego. Fulton starał się tego nie okazywać, podczas gdy Alexei i Irina obrzucali się co pewien czas dziwnymi, tajemniczymi spojrzeniami. Z piętra niżej docierał gwar ści­szonych głosów pozostałych członków załogi.

- Ile ksemedryny dziś zebrano? - spytał Lagersson.

- Dwanaście kilo - odpowiedział Fulton. - Jeszcze dwa zbiory, i dojdziemy do wyznaczonych sześćdziesięciu kilogramów.

- Trzeba to zebrać za jednym razem.

- Dlaczego? Będziemy w korzystnym układzie plane­tarnym dopiero za blisko pięćdziesiąt godzin.

- Wiem - mruknął Lagersson - ale chcę, żeby wszyscy ludzie, powtarzam: wszyscy, byli jak najprędzej do dyspozycji, żeby rozpocząć operację odciążania. - Zwrócił się do Iriny: - Chcę mieć spis wszystkiego, co jest na po­kładzie zbędne: przedmioty dekoracyjne, książki i tak dalej, wraz z przybliżoną wagą podaną obok. Pan, Alexei, sporzą­dzi drugi spis zawierający wszystko to, co nie jest pierwszej potrzeby. A pan, doktorze... Chciałbym, żeby mi pan wyli­czył najmniejszą rację żywności i absolutnie niezbędny przydział tlenu. Obawiam się, że będziemy musieli ścisnąć paski i płuca.

Wstał i zbierał się do odejścia. - Zapomniałem... - powiedział zwracając się do Fultona. - Jutro, kiedy bę­dziemy mieli całą ksemedrynę, dopilnujesz odebrania broni całej załodze.

- Opróżnij kieszenie, John.

Mężczyzna mruknął niechętnie.

- Powiedziałem, opróżnij kieszenie! - rzekł dowód­ca Lagersson. Na stół wypadły papierosy, zapalniczka, pil­nik do paznokci, rożek przynoszący szczęście.

- A portfel? - zapytał surowym głosem Lagersson.

- Proszę - powiedział John. Wyjął portfel z tylnej kieszeni spodni i położył na stole. - Dowódco - powiedział łamiącym się głosem - to fotografie mojej żony... wa­żą tylko kilka gramów.

- Milczeć! - ryknął Lagersson. - Wyrzuć wszyst­ko, nawet zegarek. - John zebrał swoje rzeczy i ze spu­szczoną głową pomaszerował ku środkowi sali. Było tam już sporo najprzeróżniejszych przedmiotów, które' ucieszyłyby handlarza starzyzną: pióra, szpilki do krawatów, notatniki, łańcuszki, ołówki z utwardzonego ołowiu. John rzucił swoje rzeczy na stos.

- Następny.

Był to mężczyzna czterdziestoletni o gęstych, rudych włosach. Nowy.

- Clift Evans, szefie.

- Opróżnij kieszenie, Clift.

- Już to zrobiłem, szefie - powiedział Clift pokazując wywinięte szare kieszenie spodni.

- Dobra - rzekł Lagersson.

Clift miał już odejść, kiedy dowódca gniewnie wezwał go z powrotem.

- Sygnet, Clift. Ściągaj sygnet.

- Próbowałem, szefie. Nie mogę.

- To spróbuj posmarować mydłem, bo inaczej utnę ci palec.

Załoga zebrana była w komplecie w sali nawigacyjnej i stała plecami do ścian statku.

- Szybciej! - rozkazał Lagersson, jak tylko przegląd się zakończył. - Wyrzucajcie wszystko na zewnątrz.

Czterech mężczyzn podniosło płachtę i skierowało się do komory dekompresyjnej. Minęło pięć minut napiętego milczenia. W końcu zapaliła sią lampka zielona, potem czerwona i znowu zielona.

- Ile pokazuje wskazówka?

- Dwieście pięćdziesiąt ponad, szefie.

Arne Lagersson, zniechęcony, przesunął dłonią po oczach.

Wszystko już wyrzucili: stoły, leżanki, urządzenia ku­chenne na promienie podczerwone, pasy przytrzymujące, naczynia stołowe, sztućce. Pozbawili się wszystkiego, co by­ło wygodą, to znaczy wszystkiego, co było zbędne, jak rów­nież wszystkiego tego, co nie było absolutnie niezbędne. Czego mogli się jeszcze pozbyć?

- Fulton! - zawołał głośno dowódca. - Ile zostało zapasowych skafandrów?

- Pięć.

- Każ wyrzucić trzy. - Zawołał doktora Paulsena.

- Proszę ze mną na górę - rzekł. - Musimy porozma­wiać o przydziałach.

Jak tylko lekarz i Lagersson weszli na górę, ludzie rozproszyli się po całej sali. Zaczęło ich ogarniać zdenerwowanie i niepokój. Ktoś, trzymając głowę w rękach, usiadł na ziemi ze zgaszonymi oczami. Inni próbowali brać sprawę na wesoło, żeby nie myśleć o prawdziwie tragicznej perspektywie, która się przed nimi rysowała.

Bob Argitay, młody człowiek o wadze dziewięćdziesię­ciu kilo, skupił wokół siebie małe kółko.

- Nigdy nie rozumiałem tego przyciągania - mówił, specjalnie udając naiwny sposób mówienia.

- Bo jesteś osłem - stwierdził stojący obok kolega.

- Posłuchaj, to ci wytłumaczę. - I podwinął rękawy ko­szuli. - Wyobraź sobie, że jesteś w domu na trzydziestym albo czterdziestym piętrze budynku. No więc, jeśli cię chwy­cę i wystawię przez okno, a potem nagle puszczę... no? Co się stanie, jeśli cię puszczę?

- Wziąłeś zły przykład, Joe - powiedział ktoś inny.

- Nic by się nie stało; Bob jest wcieleniem ducha przeko­ry. Mógłby nie spaść, żeby tylko zrobić ci na złość...

Ktoś się zaśmiał, ktoś zezłoszczony słuchaniem żarci­ków wzruszył ramionami i oddalił się.

- Hej tam, nie żartujcie sobie! - zawołał Bob. - Naprawdę nie rozumiem. A wy przestańcie udawać wszyst­kowiedzących, bo wiecie o tym tyle samo co i ja. Wskazów­ka pokazuje dwieście pięćdziesiąt ponad. Do licha, czy to możliwe, żebyśmy musieli tu ugrzęznąć z powodu dwóch żałosnych kwintali? Słowo daję, że nie rozumiem.

- Bo osioł z ciebie - powtórzył Joe. - Zaraz ci wyjaśnię. Wyobraź sobie, że masz wagę z szalkami, dobra? No więc, ty siedzisz na jednej, a na drugiej znajduje się dzie­więćdziesiąt kilo towaru. Co się stanie, jeśli i ty ważysz dziewięćdziesiąt kilo?

- A co by się miało stać? - spytał Bob. – Szalki pozostaną w równowadze.

- Zgadza się - przyznał Joe. - Nie pójdą ani w gó­rę, ani w dół. Ale jeśli wyrzucisz z kieszeni piórko, to wtedy talerz z towarem pójdzie w dół, a ty pójdziesz w górę. Rozu­miesz?

- Idiota! - syknął Bob. - Już od jakiegoś czasu wiem, jak działa waga.

- Ależ tak samo jest z urządzeniami anty- g! - zapewnił Joe. - Ta sama zasada.

- Cisza! - powiedział któryś. - Idzie zastępca. Fulton zbliżył się do grupy. - Chłopcy - powiedział dobrotliwym głosem - musimy zredukować do minimum ubranie...

Bob Argitay zaczął się śmiać. - Świetnie! - zawołał z udawanym entuzjazmem. - Dowódca postanowił posłać nas do domu w kalesonkach...

- Przestań! - przerwał mu drugi oficer. - Zdejmij­cie buty, koszule, podkoszulki.

- Panie Fulton - znowu spytał Bob Argitay - czy to rozporządzenie dotyczy wszystkich bez wyjątku?

Fulton zrobił twierdzący ruch.

- Również tej dziewczyny z góry?

- Oczywiście.

- Świetnie! - stwierdził Bob zacierając ręce. - Mam nadzieję, że inżynier Alexei Platov nie będzie się krzywił, jeśli od czasu do czasu dziewczyna zejdzie na dół, żebyśmy i my ją zobaczyli!

- Dureń! - skarcił go Fulton.

Pozostali zaczęli się śmiać. Bob zaczął się usprawiedli­wiać: - Żartowałem, panie Fulton. Tak sobie gadałem, że­by podtrzymać ducha...

Fulton z pewnym zakłopotaniem popatrzył na niego przez chwilę. Ścisnął go za ramię i lekko klepnął po ple­cach. Potem oddalił się szybkim krokiem.

Do odlotu brakowało osiemnastu godzin. Lagersson i Fulton, doktor Paulsen, Alexei i Irina zebrali się w sali na piętrze.

- Posłuchajcie - mówił komendant. - Wiecie dob­rze, że ksemedryny nie ruszymy. Powiedzieli: sześćdziesiąt kilo, więc zamierzam dostarczyć sześćdziesiąt, ani grama mniej.

Pozostali przytaknęli.

- Zgoda - westchnął lekarz. - Wskazówka anty-g pokazuje teraz sześćdziesiąt cztery ponad. Mamy osiemnaś­cie godzin, żeby znaleźć sześćdziesiąt cztery zbędne kilo­gramy.

- Nigdy ich nie znajdziemy - przerwał Alexei. - Tu w środku nie ma już niczego zbędnego...

Lagersson przyglądał się im kolejno. Patrzyli nań, jak­by rozwiązanie problemu zależało wyłącznie od niego. Na dole, piętro niżej, załoga szemrała, nie słyszało się już śmie­chów, był tylko szum, który cały czas przybierał na sile.

- Co chcecie, żebym zrobił? - zapytał Lagersson głosem surowym, a jednocześnie ironicznym. - Pewnie, byłoby bardzo prosto zawołać tu wszystkich i powiedzieć: “Panowie, jest nas o jednego za dużo, teraz będziemy loso­wać; na kogo padnie, ten wychodzi na zewnątrz, żeby zdechnąć jak pies".

Przyglądali mu się w milczeniu. Cztery skupione, peł­ne wymówek, przerażone spojrzenia.

- Niektórzy z was pewnie myślą, że to ja powinienem opuścić Ibisa, prawda? Pewnie, to ja jestem dowódcą, a więc to ja powinienem się poświęcić.

- Nikt tego nie twierdzi - zauważył Fulton.

- To śmieszne - ciągnął dalej Lagersson. - Przyjęte jest, że w razie zagrożenia dowódca opuszcza statek jako ostatni. W tym jednak przypadku powinienem opuścić go jako pierwszy... - Wybuchnął śmiechem i śmiał się nie­opanowanie przez długi czas.

- Posłuchaj - zasugerował Fulton. - Wskazówka anty-g zablokowała się w czasie lądowania. Może się zepsu­ła?

- Co chesz przez to powiedzieć?

- Wykazuje sześćdziesiąt cztery ponad, ale może to nie jest zgodne z prawdą? Dlaczego nie spróbujemy wystar­tować?

Lagersson zastanawiał się przez parę chwil. - Zgoda - powiedział. - Dopilnuj wydania odpowiednich zarzą­dzeń.

Dwadzieścia minut później Alexei wcisnął klawisz i ca­ły kadłub statku kosmicznego zaczął drżeć. Oczy Lagersso- na wpatrzone były w wysokościomierz. Upłynęło piętnaście sekund męki.

- Zero! - wrzasnął rozzłoszczony Lagersson. - Nie podnosimy się ani o centymetr.

Ponownie zebrali się na środku sali. Dowódca zwrócił się do doktora Paulsena: - Co pan proponuje, doktorze?

- Hm, nie pozostaje nam nic innego, jak poddać się diecie odchudzającej. W ciągu najwyżej czterech dni bę­dziemy w stanie odlecieć.

- To niemożliwe.

- Nie widzę innego rozwiązania, komendancie. Albo zostawimy ksemedrynę, albo poczekamy, aż załoga schud­nie...

- Nie zdajecie sobie sprawy - przerwał Lagersson - że trasa i czas zostały obliczone z wyprzedzeniem. Start za cztery dni oznaczałby wbicie się w połowie drogi w obłok B-36, co oznacza śmierć dla wszystkich. A zatem albo star­tujemy za osiemnaście godzin, albo za dwadzieścia dni, kie­dy obłok nie będzie już na naszej drodze.

- Czy nie można by zboczyć z trasy?

- Nie, bo żeby zboczyć, musielibyśmy bardzo wznieść się na średniej płaszczyźnie orbitalnej, co pociąga za sobą znaczne zmniejszenie szybkości. Wtedy przylecimy z dwudziestodniowym opóźnieniem, nie mówiąc już o pod­jętym ryzyku. Czy wiecie, co oznacza spóźnienie o dwa­dzieścia dni?

- Wiem! - krzyknął lekarz. - Tam na dole umiera średnio trzydzieści tysięcy osób w ciągu godziny. Mówił pan to już tysiąc razy. A co ja mam na to poradzić? Czy to moja wina, że wybuchła epidemia?

- Niech pan milczy!

- O, nie. To pan poprosił mnie o powiedzenie, co myślę.

Lagersson odwrócił się do niego plecami. Maszerował z opuszczoną głową wzdłuż zaokrąglonej ściany statku kos­micznego, raz po raz waląc rękami w kadłub.

- Zmniejszymy racje o połowę! - mruknął.

Fulton podszedł do niego. - Nie możesz, Arne. Zrobiliśmy to już dwukrotnie i zostało nam tylko kilka kilo­gramów koncentratu.

- Wyrzućmy wiec jeszcze sześćdziesiąt cztery litry wody!

- Arne... - głos Fultona był zgaszony, melancholij­ny. - Sam zobacz, Arne, ile wody nam zostało. I tak bez zmniejszania racji będziemy ją musieli pić z kroplomierza. Dalsze zmniejszenie ilości wody czy tlenu oznaczałoby pewne niepowodzenie misji.

- Tracę głowę... - szepnął Lagersson. Zdesperowa­ny rozejrzał się dokoła. - Czy to możliwe, żeby nie można było ze środka niczego więcej wyrzucić?

Tablica rozdzielcza sterowania była odkryta, pozba­wiona płyt osłaniających. Niektóre sterczące wyłączniki za­stąpiono korkowymi zatyczkami. Wszystko zostało wyrzu­cone, wszystkie przyrządy nie zespolone ze statkiem i nie mające podstawowego znaczenia.

- Przeklęty statek! - krzyknął Lagersson. - Prze­klęty Ibis wykonany z jednego kawałka. Nic, co można by odpiłować czy zdrapać... Przeklęty! - Znowu zaczął krążyć jak zwierzę w klatce. Potem stanął wyczerpany i oparł się plecami o ścianę.

Właśnie wtedy przyszło mu to do głowy. Lagersson w roztargnieniu obserwował Irinę, długą rudą czuprynę Iriny. Wyobraził sobie nożyczki, jak wnikają lubieżnie w środek tych bujnych, miękkich włosów... Ach, nie, roz­wiązanie problemu nie znajdowało się wcale tutaj; nawet strzygąc na zero całą załogę uzyskałby raptem trochę ponad kilkaset gramów. Ale obraz nożyczek obcinających włosy Irinie nasunął mu inną myśl, potworną, lecz olśniewającą. Słyszał jakiś głos w głowie, swój głos, surowy i rozkazujący. “Spróbuj posmarować mydłem, bo inaczej utnę ci palec!" Kiedy to powiedział? Kilka godzin wcześniej, do Cliffa, z powodu sygnetu, który nie chciał zejść. “Spróbuj posma­rować mydłem, bo inaczej utnę ci palec!"

- Doktorze Paulsen! - zawołał poruszony.

- Słucham pana, komendancie.

- Doktorze... - Lagersson zawahał się, trzęsącą ręką targał brodę. - Doktorze, ile waży ręka człowieka?

Doktor Paulsen podskoczył. - To zależy... - powie­dział zaniepokojonym głosem. - Powiedzmy, trzy - cztery kilogramy...

Lagersson nie potrafił ukryć uśmiechu gorzkiej satys­fakcji. - Myślę, że będziemy potrzebowali pańskich umie­jętności, doktorze.

Paulsen rzucił pozostałym spojrzenie pełne niepokoju, jakby prosił o pomoc.

- Czy może pan dokonać dwudziestu amputacji? Doktor zdegustowany wzruszył ramionami.

- No więc, jest pan w stanie, czy nie?

- Oczywiście, że jestem w stanie, ale w tych warun­kach nigdy tego nie zrobię.

- Zrobi pan! - rzekł Lagersson. Błyskawicznie wyjął fulminator i wycelował go w brzuch lekarza. Paulsen zrobił krok do tyłu.

- Nie może mnie pan zmusić! - krzyknął. - Powta­rzam, że nigdy tego nie zrobię.

- Niech pan posłucha, Paulsen. Znalazłem sześćdzie­siąt cztery kilo. Teraz do pana należy pozbycie się ich z po­kładu Ibisa. Jeśli pan odmówi, nacisnę cyngiel; jak pan wi­dzi, problem będzie i tak rozwiązany.

- Nie wiem, jak mam pana nazwać - powiedział z pogardą doktor. - Może jest pan potworem, a może tylko marnym dowódcą szukającym chwały. Czego się pan spo­dziewa? Że po powrocie wystawią panu pomnik? Ten pań­ski kaprys zaprowadzi pana raczej przed Sąd Najwyższy...

- Dosyć! - przerwał Lagersson. Pozostali zaczynali się zbliżać. - Stać! - krzyknął. - Stać tam, gdzie jesteś­cie, przy ścianie.

- Słyszeliście? - zapytał lekarz zwracając się do po­zostałych trzech osób. - Komendant oszalał, chce uciąć rękę każdemu członkowi załogi.

Irina pobladła, przytuliła się do Alexeia. Lagersson ciągle trzymał wycelowaną broń. - Posłuchajcie, ludzie - powiedział zmęczonym głosem. - Posłuchajcie, przyjacie­le, państwo... nie wiem, jak się do was zwracać. Możliwe, że mój mózg nie funkcjonuje tak jak powinien. Może, jak twierdzi doktor, faktycznie szukam chwały, a może po pro­stu kłopotów. Ale to są wszystko czcze rozmowy, tracimy tylko czas. Nic więcej. Posłuchajcie, Ibis nie jest w niebez­pieczeństwie. Wasze życie również. Gdyby dwadzieścia dni opóźnienia nie miało znaczenia, problem byłby rozwiązany: trochę ruchu, zrzuciłoby się trochę zbędnego tłuszczu i mo­glibyśmy wiać z tego przeklętego Tytana. Ale dobrze wie­cie, dlaczego nie możemy sobie pozwolić na najmniejsze opóźnienie. W grę wchodzi życie innych ludzi. Wiem, że to, czego od was żądani, jest wielkim poświęceniem. Ale proszę was, nie żądajcie mojego całopalenia. Nie byłoby to sprawiedliwe; mógłbym tego samego zażądać od każdego z was. Dlatego daję pół godziny czasu; ja już wysiliłem swoją głowę, teraz wy wysilcie wasze. Jeśli nie chcecie stracić ręki, znajdźcie coś do wyrzucenia, coś, co będzie ważyło sześć­dziesiąt cztery kilo. Ale ksemedryny nie ruszymy, podobnie jak dwóch zapasowych skafandrów. Jeśli w ciągu pół godzi­ny niczego nie wymyślicie...

Otarł zimny pot, który spływał mu na oczy i osunął się znużony, żeby usiąść na podłodze. Widział niewyraźnie, straszliwy ciężar uciskał mu powieki. Może miał gorączkę.

Fulton stał nieruchomo plecami do kolumny wskaźni­ka anty- g, Paulsen nerwowo chodził mamrocząc coś, Alexei i Irina przytulali się do siebie nic nie mówiąc.

- Wiem, co myślicie - oznajmił Lagersson. - Ma­cie nadzieję, że lada chwila ktoś z załogi wejdzie tu na górę, żeby mi skoczyć do gardła, a ja go wykończę. To jest jakiś sposób na rozwiązanie naszych trudności, prawda? Byłoby to zupełnie tak, jakbyśmy wyciągali z ognia kartofel czyjąś ręką. Nie, drodzy państwo. Tym razem wszyscy stracimy rękę...

Lagersson dalej mówił rozgorączkowany. Z ust wydo­bywały mu się słowa nie powiązane ze sobą, raz gorzkie, to znów brutalne, innym razem obraźliwe.

- Fulton! - zawołał sennym głosem. - Czy zdobyłbyś się na to, by wyjść na zewnątrz i umrzeć?

Drugi zmarszczył czoło nie odpowiadając.

- Czy byłbyś w stanie? - nalegał dowódca.

- Nie wiem, Lagersson. Myślę, że nie.

- No to dlaczego przyglądają mi się w ten sposób? Ludzie, nie jesteśmy małpami ani mrówkami. Nie jesteśmy owadami, jesteśmy tylko egoistycznymi i nikczemnymi ludźmi...

A jednak... Widział długie szpitalne sale, chorych ściś­niętych wewnątrz i na zewnątrz budynku, w korytarzach, na ulicach, i bezsilnych lekarzy biegających tam i z powro­tem. A także odór wagonów rozkładających się ciał, czuł rozpalone powietrze pieców, w których je palono... Ludzie, cała ludzka rasa obracała się w proch.

Lagersson spojrzał na chronometr. - Panowie - rzekł - pół godziny minęło.

Długa, nie kończąca się cisza. Chwile jak krople padające równomiernie w otchłań rozpaczy. Lęk.

- No dobrze - oznajmił doktor Paulsen. - Dosyć się już naobrażaliśmy wzajemnie, teraz do roboty.

Powiedział, że muszą mieć dużo napojów i innych rze­czy, które już wyrzucili na zewnątrz. Potrzebny jest także ktoś do pomocy. Dlatego wezwano Joego, bo zanim wszedł na pokład, studiował medycynę.

Joe poszedł na górę razem z Bobem Argitayem. Doktor zapytał oschle: - Joe, czy umie pan chwycić szczypca­mi żyłę?

- Tak, doktorze. Robiłem to wiele razy.

Tymczasem Lagersson kazał Bobowi Argitayowi zało­żyć skafander. - Na zewnątrz, na stosie, powinny być dwa albo trzy pudła gazy. Niech ci też doktor powie, co jeszcze będzie mu potrzebne.

Bob patrzył na dowódcę przerażonym wzrokiem. Bał się, że ledwie przekroczy próg statku, Ibis się wzniesie zo­stawiając go na tej ogromnej przestrzeni lodu. Lagersson pojął, o co chodzi. Miał ponowić rozkaz, kiedy włączył się Fulton.

- Ja pójdę - powiedział drugi.

Oczy dowódcy rozpromieniły się.

- Jesteś ze mną?

- Jak zawsze, Lagersson.

Westchnął głęboko z ulgą. Czuł teraz jasność umysłu, już nie był rozgorączkowany, nowe siły wnikały wraz z krwią w całe jego ciało. Bardzo ożywiony krążył po całej sali wydając rozkazy, osobiście sprawdzając wykonanie naj­bardziej skomplikowanych poleceń.

Kiedy Fulton powrócił z gazą i resztą rzeczy, Lagers­son zażądał, aby cała załoga zebrała się przed nim. Powie­dział niewiele. Ludzie słuchali w milczeniu, pobledli. Po­tem Clift Evans zaczął płakać. Był dorosłym mężczyzną, a płakał jak niesłusznie zbity chłopak. - Ale dlaczego? - wybuchnął w pewnej chwili. - Wyrzućmy ksemedrynę, szefie! Wyrzućmy ją albo poczekajmy dwadzieścia dni, kie­dy nadejdzie nowy korzystny układ. - Masz żonę, Clift, prawda?

Clift pociągnął nosem i dwa czy trzy razy kiwnął pota­kująco głową.

- Założę się, że masz też śliczne dziecko.

- Dwoje, szefie.

- No to spróbuj zrozumieć, Clift. Wyruszyliśmy z Ziemi ponad miesiąc temu. Twoja żona i dzieci. Jeśli się tymczasem rozchorowały?

Clift wytarł ręką nos i podniósł głowę. Ktoś spojrzał na dowódcę złym okiem. Lagersson dostrzegł to, zobaczył wie­le groźnych rąk zaciśniętych w pieści, zobaczył, że niezde­cydowana załoga waha się jakby czekając na sygnał, naj­mniejszy znak porozumienia, żeby się na niego rzucić. Wtedy podniósł broń i trzymał ją nieruchomo, stanowczo wycelowaną. Widział, jak ludzie powoli się rozluźniali, dło­nie się znowu rozwierały, a spojrzenia nie były już tak groźne.

Lagersson podjął: - Postępować będziemy tak: ja pój­dę pod nóż pierwszy. Fulton będzie ostatni. Nie jest to brak zaufania, chociaż może i tak, w każdym razie nie chcę, żeby miały miejsce jakieś zamieszki. Zaraz potem... nie będę się czuł najlepiej. Fulton będzie się mną opiekował. Zanim przyjdzie jego kolej, ja już dojdę do siebie. Dla pozostałych osiemnastu osób ustalimy kolejność za pomocą losowania.

Jeszcze jedno. Być może Ibis mógłby się wznieść, za­nim dojdziemy do dwudziestej amputacji. Ale niech ci ostatni nie liczą na szczęście; jeśli musimy utracić rękę, to utracimy ją wszyscy, oczywiście z wyjątkiem doktora, co jest zrozumiałe. A ponieważ nie chcę żadnych zbędnych narzekań, nacisnę guzik wskaźnika anty- g dopiero wtedy, gdy dwadzieścia rąk zostanie złożonych razem tam na ze­wnątrz. Wtedy wyrzucę broń. To wszystko.

Alexei i Irina stali trochę na boku. Przytulali się do siebie objęci, jak niewinne ofiary czekające na śmiertelny cios. Lagersson podszedł do nich.

- Przykro mi, Alexei. Naprawdę mi przykro, Irino. Wy dwoje... - nie wiedział, jak mówić dalej.

Alexei nic nie powiedział. Podobnie Irina. Lagersson zobaczył czworo wpatrzonych w siebie wilgotnych, pełnych łez oczu i poszedł dalej.

- Doktorze! - zawołał. Głos lekko mu drżał. - Jestem gotów, doktorze. Może pan zaczynać.


GDZIE SĄ WASI KUMAR?




16 lipca 1997 roku o godz. 14.30 czasu ziemskiego nieznany obiekt znalazł się w okolicach Bazy Międzyplanetarnej R-3. Elektroniczny komputer bazy włączył się natychmiast, aby ustalić orbitę statku. Zaledwie w kwadrans potem turbokar ruszył w pościg za obiektem i po upływie dwóch godzin kapitan Barney, po odważnym i delikatnym manewrze, zdo­łał go przechwycić.

Była to równoboczna, stożkowata kapsuła z porowate­go metalu, o wysokości stu sześćdziesięciu centymetrów.

Znaki szczególne: brak.

Radioaktywność: nieznaczna.

Dwadzieścia cztery godziny później kapsuła znalazła się na Ziemi w dyspozycji personelu technicznego Centrum Badań w New Denver.

Trzeba się było napracować, żeby ją otworzyć. Homunkulus znaleziony wewnątrz został natychmiast przeka­zany dyżurnym technikom. Była to przerażona istota o wy­sokości czterdziestu centymetrów, o niebieskawej skórze, opatulona w skafander z szarego plastyku. Rywalizowało o nią dwudziestu naukowców. Przez trzy dni i trzy noce czterdzieści rozgorączkowanych rąk skrupulatnie ją badało. Była dotykana, ważona, poddana prześwietleniom, przeszła niezliczoną ilość prób i badań. Czterdzieści wścibskich oczu przebadało ją aż po najgłębiej ukryte włókna organizmu. Skąd pochodzi? Nie wiadomo. A kapsuła? Jak to możliwe, żeby w jej wnętrzu nie było żadnych urządzeń. Następny znak zapytania. Po siedemdziesięciu dwóch godzinach nie­przerwanej, wyczerpującej pracy najtęższe umysły C.B. poddały się bezsilne.

Homunkulus musi za wszelką cenę zacząć mówić. To była jedyna nadzieja. Niestety z jego ust wydobywał się tyl­ko przeciągły, żałosny, ale i męczący krzyk, niezrozumiały ciąg ostrych, piskliwych dźwięków.

Teraz najwybitniejsi naukowcy i same tuzy Centrum zebrali się w oczekiwaniu na profesora Watsona, który za­mierzał porozumieć się z homunkulusem za pomocą Uni­wersalnego Tłumacza, nadzwyczajnego aparatu niedawno przezeń skonstruowanego.

- Będę na miejscu o piątej po południu - zapowie­dział profesor.

Powietrze było duszne i gorące. Bladzi, wymęczeni na­ukowcy zabijali czas oczekiwania przechadzając się nerwo­wo tam i z powrotem po pokoju.

- No, jest! - zawołał pułkownik Simpson. Doktor Schroeder, doktor Ludwig, generał i wielu innych pospie­szyło do okna, żeby spojrzeć w dół na ulicę. Punktualny jak zaćmienie, lewikar profesora Watsona dotarł przed budynek dokładnie o piątej. Jakiś agent pomagał kierowcy profesora przenieść skrzynki zawierające Tłumacza.

- Wielkie nieba! - zagrzmiał pułkownik Simpson. - Małpę też przywiózł ze sobą. - Była to prawda. Wszys­cy widzieli, jak na krzywych nóżkach profesor spieszy w górę po schodkach prowadzących do głównego wejścia, a tuż za nim biegnie Togo, jego nieodłączny szympans.

Watson, czerwony na twarzy i zasapany, pojawił się na górze; nie mogąc się doczekać spotkania z wybitnymi kole­gami, zapomniał pojechać windą.

- A to co znowu! - obruszył się pułkownik Simp­son. - Nie ma pan chyba zamiaru trzymać tu w środku swojej śmierdzącej małpy!

- Bardzo przepraszam - wybełkotał profesor Wat­son - Togo wskoczył do lewikaru w momencie odlotu, nie miałem najmniejszego zamiaru zabierać go ze sobą.

Rozejrzał się wokoło swymi ciekawskimi, żywymi ocz­kami, czekając, aż generał Hastings zacznie przedstawiać mu zebranych. Tymczasem pułkownik Simpson, cierpiąc na nieuleczalną zoofobię, dobrze wymierzonym kopniakiem wykatapultował szympansa z pokoju i powierzył opiece ob­sługi.

- A więc - powiedział widocznie podekscytowany profesor Watson - gdzież jest ten homunkulus? Chciał­bym go natychmiast zobaczyć...

- Spokojnie - upomniał go generał Hastings. - “Malec" jest tam, pod czujnym okiem kilku agentów. Za­nim zaczniemy eksperyment, chciałbym, aby poinformował pan tu obecnych o zasadzie, na jakiej funkcjonuje pański Tłumacz.

- Łatwo powiedzieć! - westchnął profesor. Zaczął otwierać skrzynki z rosnącym zakłopotaniem.

- Posłuchajcie - powiedział zezłoszczonym głosem - wyjaśnić, jak działa to urządzenie, jest niemożliwe; po­trzeba by co najmniej tygodnia, żeby dać wam o tym naj­bardziej mgliste pojęcie. Mogę jedynie powiedzieć, że Tłu­macz przechwytuje impulsy z mózgu i przedstawia je jako obrazy pojęciowe. Zaraz potem specjalne urządzenie elek­troniczne wyłuskuje z nich odpowiednie schematy matema­tyczne i przekształca je następnie w nasze słownictwo, sły­szalne za pośrednictwem głośnika. Problem teraz polega na tym, żeby się przekonać, czy to stworzenie posiada umysł.

- Posiada - zapewnił generał Hastings. - To orga­nizm doskonały w każdym szczególe, prawdziwy miniatu­rowy człowiek. Poza tym fakt, że dotarł do nas, stanowi dowód jego inteligencji.

- Tak, ale nie mówi - wtrącił się pułkownik Simpson. - Serce, płuca, wnętrzności - wszystko w porządku, dokładnie jak u nas. Ale nie mówi.

- Mówi - stwierdzili doktorzy Ludwig i Schroeder - tylko niestety jego słowa są niezrozumiałe.

- Nie mówi! - wrzasnął Simpson. - Jest tylko ma­łym potworkiem i zupełnie go nie trawię. - Zwrócił się do profesora Watsona: - Profesorze, czy kiedykolwiek ciągnął pan mysz za ogon? Tak właśnie brzmi głos tego “czegoś": popiskiwanie, piskliwy bełkot wystraszonego zwierzaka...

- Jego przerażenie jest jak najbardziej uzasadnione - wtrącił się profesor Ludwig - każdy z nas byłby przerażony stając oko w oko z grupą gigantów.

- Dobrze - przerwał profesor, niecierpliwie gładząc brodę. - Czy możemy zacząć? W zeszłym tygodniu dzięki Tłumaczowi odbyłem bardzo przyjemną rozmowę z pew­nym Chińczykiem. Próbowałem też z Togo, ale szympansy nie są jeszcze w stanie myśleć w kategoriach logiczno- matematycznych.

Przeszli do sąsiedniego pokoju. Homunkulus schował się w głębi fotela, okutany w swój szary skafander. Profesor w osłupieniu przez chwilę mu się przyglądał, potem zaczął się krzątać przy urządzeniach Tłumacza.

- Skąd on może być? - zastanawiał się. - Układ Słoneczny został całkowicie zbadany. Żadna planeta nie no­si śladu inteligentnego życia. Rośliny na Marsie, myszy i wiewiórki na Wenus, mikroorganizmy na Merkurym i Jowiszu. Nic poza tym.

- Gotowe - powiedział profesor, założywszy najle­piej, jak umiał, coś w rodzaju anteny na maleńką głowę stworzenia. - Jesteśmy gotowi - i wręczył mikrofon gene­rałowi Hastingsowi.

- Niech pan pyta - rzekł generał. Watson kilka razy chrząknął. Chwila była podniosła. Wszyscy uklękli wokół fotela. Tylko pułkownik Simpson stał z boku, zdegustowany. - Strata czasu - gderał - to zwierzę nigdy nie przemówi...

Profesor Watson, głosem zupełnie zmienionym z prze­jęcia, skandował: - Nie chcemy ci wyrządzić żadnej krzywdy. Słyszysz mnie? Jesteśmy przyjaciółmi. Przy-ja-ciół-mi. Chcemy wiedzieć, skąd przybywasz.

Cisza. Z głośnika wydostawał się tylko przeciągły, mo­notonny szum, a na centralnej tablicy rozdzielczej Tłuma­cza zapaliła się czerwona lampka.

Watson wstał kręcąc głową. - Nic z tego - powie­dział - nie działa. - Pułkownik Simpson z głębi pokoju zachichotał z zadowoleniem.

- Niech pan spróbuje jeszcze raz - zaproponowali pozostali.

- Nie ma sensu, zapaliła się czerwona lampka, co znaczy, że stworzenie nie myśli, a przynajmniej nie myśli według schematów matematycznych.

- Niech pan spróbuje jeszcze raz - nalegał generał Hastings - może nawet zmieniając pytania... Profesor ponownie przyklęknął.

- Kto ty jesteś? - wyskandował do mikrofonu. - Chcemy wiedzieć, kim jesteś, nie zrobimy ci żadnej krzywdy.

Homunkulusem jakby wstrząsnął dreszcz, potoczył małymi, czarnymi oczkami po obecnych, przyglądając się to jednemu, to drugiemu z nich, po czym podniósł ręce, żeby poprawić sobie antenę na głowie. Na desce rozdzielczej Tłumacza zapaliła się zielona lamijka. Profesor Watson drgnął. *

- Udało się - powiedział bardzo cichym głosem. I nakazał milczenie, podnosząc palec do ust.

Z głośnika wydobywał się zimny, bezosobowy głos ma­szyny: - Ja jestem Kobe - mówił głos - gdzie są wasi Kumar? Nie chcę rozmawiać z wami, zaprowadźcie mnie natychmiast do waszych Kumar, czekają na mnie. Gdzie są wasi Kumar?

I dalej powtarzał: - Gdzie są wasi Kumar? Gdzie są wasi Kumar?

Nawet pułkownik Simpson, nie dowierzając, przysunął się do fotela.

- Kumar? - spytał przestraszony - dlaczego ma­szyna nie tłumaczy tego słowa?

- Widocznie jest nieprzekładalne - wyjaśnił profe­sor. - Nasz język musi być pozbawiony dokładnego odpo­wiednika tego terminu.

- Czy chce pan powiedzieć - insynuował doktor Schroeder - że nie mamy słowa, bo nie mamy takiego po­jęcia?

- Dokładnie tak.

Tymczasem stworzenie nabrało wigoru. Gestykulowało jak oszalałe, wymachując rękami zaciśniętymi w pięści i pi­szczało zupełnie jak mysz, zgodnie z określeniem pułkowni­ka Simpsona.

- Bardzo źle zrobiliście łapiąc mnie - mówił głos. - Kumar dowiedzą się o tym wcześniej czy później i ukarzą was. Kumar wiedzą wszystko, są naszymi panami i wład­cami. Ja jestem Kobe, gdzie są wasi Kumar? Dlaczego nie widzę przy was waszych Kumar? Nie powinniście byli mnie złapać. Kumar ukarzą was zabierając jedzenie, nie bę­dą was głaskali, nie będą się chcieli z wami bawić. Gdzie są wasi Kumar?

Profesor, cały przerażony, podkręcił głośnik.

- Dlaczego ośmielacie się dotykać maszyny? - mó­wił głos. - Nie powinniście bawić się maszynami, to za­bronione. Kumar ukarzą was także i za to. Maszyny należą do nich. Gdzie są wasi Kumar? Proszę was, zaprowadźcie mnie do waszych Kumar!

Dosyć długo ciągnął w tym duchu. W końcu naukowcy zniecierpliwili się. Wszyscy chcieli uzyskać informacje, ale każdy z nich pragnął wiadomości dotyczących możliwie najściślej jego dziedziny zawodowej. Dlatego też zaczęli się przepychać, żeby zdobyć miejsce najbliżej stworzenia. Wy­rywali sobie wzajemnie mikrofon i głośno się kłócąc jak oszalali wykrzykiwali swoje pytania.

Dziwne stworzenie w końcu zdenerwowało się. Z roz­złoszczoną miną zerwało z głowy antenę i schowało się w głębi fotela. Musiało być wyczerpane, bo mimo strachu zamknęło oczy i zdrzemnęło się.

Profesor Watson pierwszy się opanował. Wyłączył urządzenie i poprosił kolegów o spokój. - Spróbujmy pod­sumować sytuację - powiedział.

- Nie rozumiem - zaczął doktor Ludwig. - Wyda­je się, że Tłumacz umożliwia nam odbiór, ale nie nadawa­nie. Mam wrażenie, że stworzenie nie odebrało naszych py­tań...

- Zostawmy Tłumacza w spokoju - przerwał Wat­son, prawie obrażony. - Jeśli pozwolicie, chciałbym przed­stawić moje wrażenia. Myślę, że to stworzenie jest tylko świnką morską. Ktoś umieścił je w kapsule, żeby zdobyć dane dotyczące warunków panujących w naszym systemie. My sami zrobiliśmy kiedyś coś podobnego, kiedy dwadzieś­cia lat temu wyruszaliśmy na badanie innych planet. Pytać teraz, skąd pochodzi homunkulus, pytać, czy kapsuła przy­była bezpośrednio, czy też została przetransportowana przez statek kosmiczny - jest bezcelowe. Nigdy się tego nie dowiemy, chyba żeby się zdarzył jakiś cud. Nie ma sen­su obwiniać o to Tłumacza. Homunkulus niczego nie wie i nie może nam niczego powiedzieć. Zamknięto go w środ­ku, ale mimo że jest inteligentny, nie zdał sobie sprawy z podróży, którą odbył. Mówcie, co chcecie, ale według mnie homunkulus jest przekonany, że nigdy nie opuścił świata, z którego pochodzi...

Byli tacy, którzy usiłowali zgłaszać jakieś obiekcje, ale profesor Watson nieustraszenie ciągnął dalej.

- Kumar! Oto cała tajemnica! Na tej planecie Kumar są gatunkiem dominującym, to chyba zrozumieliście. A ho- munkulusy są im podległe, i jak zwierzęta domowe, pełne szacunku. Tak, moi panowie, między Kumar a tym stwo­rzeniem zachodzi analogiczny związek jak między nami a naszymi psami. Z przykrością trzeba to stwierdzić, ale wy­daje mi się, znakomici koledzy, że w powszechnej skali inte­ligencji gatunek ludzki nie zajmuje najwyższego miejsca.

- Sprzeciwiam się! - wrzasnął pułkownik Simpson.

- Nigdy się z tym nie zgodzę. Ten potworek chce nas wo­dzić za nos, albo też pański Tłumacz wszystko poprzekrę­cał.

- Możliwe - przyznał profesor z udawaną grzecz­nością. I zwrócił się do innych: - Gdybyśmy tylko wie­dzieli coś więcej o tych Kumar! Na przykład - jak wyglą­dają? Dla mnie, biologa i antropologa, jest to nadzwyczaj interesujące.

Wzburzeni zaczęli rozprawiać nad przypuszczalnym wyglądem fizycznym Kumar.

- Może są jak aniołowie - powiedział doktor Lud­wig. - Przepiękni i wspaniali, a nade wszystko niebywale wykształceni...

- Być może są czystymi duchami - rzekł ktoś inny

- czymś eterycznym, co przybiera konkretną formę tylko wtedy, gdy się chce porozumieć z homunkulusami.

- Półbogowie - dodał ktoś trzeci - z pewnością są jednostkami pośrednimi między Bogiem a człowiekiem...

- To niemożliwe - wrzeszczał pułkownik Simpson

- najwyższą formą stworzenia jest człowiek.

- Popytajmy go jeszcze - zaproponował profesor. - Może zdołamy dowiedzieć się czegoś na temat wyglądu Ku­mar.

Podszedł do homunkulusa i poklepał go lekko dłonią po nóżkach. Stworzenie otworzyło oczy. Watson natych­miast założył mu antenę i włączył przycisk Tłumacza.

W tym momencie otworzyły się z tyłu za nimi drzwi pokoju i Togo, wymknąwszy się nie wiadomo jak spod opieki agentów, wpadł do środka wyczyniając różne harce.

- Przebrzydła małpo! - krzyknął pułkownik Simp­son. - Precz! Precz stąd!

Togo uniknął gniewu pułkownika wskakując na biurko; wykonał trzy czy cztery koziołki, po czym usadowił się przed homunkulusem.

- Kumar! - zabrzmiał głośnik. - Kumar, najpotęż­niejszy, nareszcie przybyłeś!

Homunkulus, zeskoczywszy z fotela rzucił się, żeby ob­jąć nogi Togo w przypływie oddania. Szympans najpierw przypatrywał się mu ze zdziwieniem, po czym obojętnie go odepchnął i jednym zwinnym skokiem usadowił się na zwolnionym przed chwilą fotelu.

Pułkownik Simpson zemdlał.


ŚMIERĆ TAJNEGO AGENTA




Już od czterystu lat Ziemi i Marsowi nie udaje się żyć w zgo­dzie. Dzieje się tak od chwili, kiedy koloniści z Czerwonej Planety, zakończywszy długotrwałą i zaciekłą wojnę, ogłosili swoją niezależność polityczną.

Dziś Mars jest kwitnącą planetą w pełni rozwoju; plane­tą bogatą w zasoby naturalne, na której młodzi i silni ludzie marzą o wyruszeniu na podbój całego Układu.

Dlatego właśnie Ziemia roi się od szpiegów. Marsjańscy szpiedzy są ukryci wszędzie: w biurach, za ladami wielkich sklepów, w fabrykach i laboratoriach, w wojsku. Nie ma na nich żadnej rady; na miejsce każdego unieszkodliwionego po­jawiają się setki nowych, bardziej przebiegłych, lepiej zorga­nizowanych, bardziej niebezpiecznych.

Zło jest nieuniknione. Także Mars roi się od ziemskich szpiegów, równie przebiegłych i świetnie zorganizowanych. Toczy się cicha wojna, walka prowadzona w klimacie zimnej, najbardziej zaciekłej i szarpiącej nerwy wojny, jaką pamięta historia ludzkości.


Gregory Barnes wyszedł z portu lotniczego w Nowym Waszyngtonie punktualnie o 15.00. Niezdecydowany za­trzymał się na chwilę pod olbrzymim sklepieniem. Miał zameldować się u pułkownika Lunigana do godziny osiem­nastej, żeby złożyć ten sam co zwykle podpis kontrolny. Pomyślał, że zdąży jeszcze się ogolić, wziąć prysznic i od­począć kilka godzin.

Przywołał helitaksówkę. A raczej stała tuż przed nim i nie musiał jej wzywać ruchem ręki.

- Czy nie zechciałby pan usiąść z przodu? - spytał kierowca - odnowiłem siedzenia i lakier jest jeszcze świeży.

Gregory usiadł obok taksówkarza. Czuł się zdenerwo­wany i zmęczony; osiemnaście godzin jednym ciągiem to nie w kij dmuchał, nawet jeśli na pokładzie nie brak wygód. Bębnił palcami po walizce, po czym zerknął na kierowcę. Przeciętny typ. Oczy czujne, wystający podbródek, duże, niezbyt zadbane ręce wystawały z rękawów kurtki wykona­nej ze skóry pokrytej plastykiem, może nieco za małej na niego. Należał do kategorii kierowców gadatliwych, praw­dziwej udręki dla nierozmownych pasażerów.

Zaczął mówić o pogodzie, ale Gregory nie słuchał. Zmienił więc temat na sport. Gregory nie reagował. Potem kierowca zapytał: - Jak się mają rzeczy tam, w górze? Czy zdołamy uniknąć wojny?

Gregory drgnął. Zaniepokojony odwrócił się, żeby się przyjrzeć kierowcy, ale zaraz zdał sobie sprawę, że podej­rzenia były bezpodstawne. Wyszedł z portu lotniczego punktualnie o piętnastej, a kierowcy, którzy stoją pod dasz­kiem przystanku dla taksówek, znają na pamięć wszystkie godziny przylotów rakiet, a także wiedzą, skąd są te loty. Nie było więc żadną filozofią domyślić się, że przyleciał z Wenus.

- Przypuszczam, żeście się cichaczem wynieśli - ciągnął kierowca uśmiechając się pod wąsem. - Chyba się nie mylę?

Gregory wyjrzał na zewnątrz. Budynki i ogrody No­wego Waszyngtonu błyskawicznie przesuwały się w gorą­cym świetle popołudnia. Kierowca włączył automat i dalej uśmiechał się siedząc nieruchomo z założonymi rękoma. Gregory włożył do ust papierosa.

- Sytuacja nie jest jasna - powiedział - ale nie wy­daje mi się, żeby trzeba było długo czekać na zwinięcie żagli...

Grzebał w kieszeniach szukając zapałek. Kierowca po­chylił się ku niemu z automatyczną zapalniczką, przycisnął palcem i żółtawy ostry gaz strzelił Gregory'emu prosto w twarz. Sekunda, tyle tylko, żeby pomyśleć “koniec ze mną" i upadł nieprzytomny na siedzenie.

Nad Kryształową Przystanią na Wenus zapadła już noc. Koloniści śpią. To ludzie, którzy cały dzień ciężko pracują walcząc z przeciwnościami środowiska, w klimacie, który zwala z nóg i tłumi refleks.

Życie na Wenus jest ciężkie. Ziemianie postanowili skolonizować planetę dopiero w następstwie niepokojów społecznych spowodowanych rosnącą w zawrotnym tempie liczbą ludności. Mars zamknął swoje granice. Trzeba było koniecznie znaleźć jakieś wyjście, źródła nowych zasobów bogactw naturalnych, i zdobyć pożywienie dla setek milio­nów żywych istot.

W Kryształowej Przystani również znajdują się szpie­dzy. Tajni agenci Marsa i Ziemi snują od jakiegoś czasu gęstą sieć jntryg. Na szachownicy wojny, która może w każdej chwili wybuchnąć, Wenus zajmuje zbyt ważne miejsce.

Koloniści wiedzą o tym. Ale ponoszone ofiary, niewy­gody i zmęczenie nie zostawiają im czasu, by się tym przejmować. Śpią. W ciszy wilgotnej i ciepłej nocy Kryszta­łowa Przystań tonie w szarości spokojnych, uśpionych su­mień.

Na odległej o miliony kilometrów Ziemi Gregory Bar- nes przygotowuje się do spędzenia najbardziej upiornej no­cy swojego życia.

Pokój był ponury, prawie pozbawiony mebli, tynk płatami odpadał ze ścian. Pierwszą rzeczą, którą zauważył, był właśnie odpadający kawałkami tynk. Zaskoczyło go to, że zastanawia nad dziwnym przebiegiem swego przebudzenia - nad tym, że dostrzegł najpierw szczegóły, a dopiero po­tem otaczającą go całość.

Siedział. Spróbował poruszyć nogami, ale nie mógł. Był jednak pewien, że nie jest związany. Pokój nie miał okien, mogła to być jakaś piwnica - zielonkawe plamy na ścianach i pęknięcia muru potwierdzałyby jego przypusz­czenie.

Ktoś stał za plecami. Czuł tę obecność dzięki pewnym cichym, niewyraźnym szmerom, ustawicznemu przestępo- waniu z nogi na nogę i oddechowi ciężkiemu, zduszonemu jak u astmatyka.

Poczuł nacisk na oparcie krzesła, po czym wykonało ono półobrót. Dwa czy trzy razy zamrugał powiekami. Przed nim stało biurko, przy biurku siedział jakiś mężczy­zna o surowej i niewzruszonej twarzy.

Drugi stał obok. Nie był to kierowca taksówki. Przy­glądał mu się, marszcząc cały czas brwi: mały, szczupły mężczyzna o żółtych, niezwykle ruchliwych oczach.

Ten, który siedział, niepostrzeżenie kiwnął głową. Na ów znak szczupły mężczyzna podszedł do Gregory'ego sprę­żystym, elastycznym krokiem. Wziął go delikatnie za brodę, zmusił do podniesienia głowy. W oczach, które mu się teraz przyglądały, Gregory dostrzegł złe, sadystyczne błyski.

Szczupły wymierzył silny cios w policzek Gregory'ego. W ustach poczuł słodkawy smak krwi. Jakaś ręka chwyciła go za włosy, znowu zmuszony był podnieść głowę. Drugi potworny cios spadł na niego z jeszcze większą siłą.

- No więc? - zapytał szczupły napastliwym, pełnym ironii głosem. - Czy możemy zacząć przesłuchanie, majo­rze Barnes?

Był to głos, który może się przyśnić tylko w najgor­szym koszmarze przyprawiając człowieka o gęsią skórkę. Gregory Barnes z trudnością podniósł ramię, przesunął rę­ką po dopiero co uderzonym policzku, zebrał językiem krew z rozciętej wargi i splunął na podłogę.

- Nie nazywam się Barnes - próbował powiedzieć. Starał się zachowywać możliwie naturalnie mówiąc głosem nieco zmieszanym i zdziwionym. - Nazywam się Edmond Brooks, jestem inżynierem elektronikiem w Silver i Bauer Company.

- Nic podobnego - przerwał suchy głos jak smag­nięcie biczem. - Jesteś majorem Gregorym Barnesem z wywiadu.

Otworzyły się jakieś drzwi i pojawiła się w nich platy­nowa blondynka w wieku mniej więcej trzydziestu lat. - Czy mam przygotować zastrzyk? - spytała najzupełniej obojętnym tonem.

Człowiek przy biurku kiwnął twierdząco głową. Blon­dynka wyszła i po kilku chwilach wróciła niosąc strzykawkę i tamponik.

Odsłoniła mu ramię. Gregory zerknął na zegarek: była 1945 27 kwietnia 3842 roku. Upłynęło zatem tylko jakieś sześć godzin od przybycia do portu lotniczego w Nowym Waszyngtonie.

Zupełnie się nie broniąc pozwolił, żeby kobieta wstrzyknęła mu płyn prawdy, a tymczasem myślał. Kim mogły być te typy i skąd wiedzieli, że jest agentem? Nie było wątpliwości - wpadł w łapy wywiadu marsjańskiego. Z pewnością chcieli się od niego dowiedzieć, gdzie jest ukryty Kolektor.

Upłynęło wiele minut, w czasie których nie wydarzyło się nic szczególnie ciekawego. Szczupły mężczyzna prze­chadzał się wokół jego krzesła, blondynka odeszła na stronę, a facet przy biurku palił z kamiennym wyrazem twarzy.

Szczupły spojrzał na zegarek. Odczekał kilka minut i podszedł do Gregory'ego.

- Imię i nazwisko?

- Mówiłem już, Edmond Brooks.

- Kłamca! - zagrzmiał tamten zgrzytając zębami.

- Przysięgam, że jestem Edmond Brooks. Edmond Brooks, inżynier elektronik z...

- Dość! - wrzasnął człowiek siedzący za biurkiem. - Niech mu pani spróbuje dać Betaphil.

Blondynka wyszła. Gregory starał się opanować. Wie­dział, że Betaphil też nic im nie da. Pół roku wcześniej zo­stał uodporniony także przeciw temu lekowi na okres dłuż­szy niż dwa lata. A jednak kiedy usłyszał tę nazwę nie po­trafił stłumić dziwnegu uczucia wstrętu. Dla tych, którzy nie zostali uodpornieni, Betaphil był najwymyślniejszą z tor­tur. Sprawiał, że nawet ci, którzy nie mieli nic do powie­dzenia, śpiewali wszystko, co wiedzieli. Był to lek budzący w człowieku podświadome obawy, owe głęboko ukryte i nie­zbadane lęki, które nagle się pojawiały, żeby dręczyć nie­szczęśnika.

Kiedyś, w czasie kursu szkoleniowego, miał okazję rozmawiać z lekarzem, który tytułem eksperymentu poddał się na ochotnika działaniu Betaphilu. Był wtedy świadkiem niebywałej rzeczy. Lekarz podświadomie przeraźliwie bał się insektów. Po zastrzyku omal nie oszalał. Olbrzymie, dwu- , trzymetrowe karaluchy okrążały go i nie było dla niego ratunku. W każdej chwili mogły go chwycić w swoje szczypce. Wokół zaś unosił się ostry zapach kwasu mrów­kowego, kwaśny i przyprawiający o mdłości zapach roz­gniecionych mrówek.

Gregory pomyślał, że nie ma sensu udawać strachu, którego w żaden sposób nie mógł przeżywać. Nawet gdyby był najwybitniejszym aktorem świata, nie zdołałby zwieść swoich oprawców. Tymczasem obmyślił inny plan obrony.

Kiedy blondynka wróciła, Gregory udał zaniepokoje­nie i zmieszanie.

- Co robicie? - krzyknął i próbował wymigać się od zastrzyku. Zmusił w ten sposób niskiego do wymierzenia jeszcze kilku ciosów. Potem spokojnie pozwolił, żeby kobie­ta wykonała swoje zadanie.

Człowiek zapalił papierosa. Blondynka usiadła z boku przyglądając się swoim paznokciom. Czas płynął, wolno są­czyły się minuty, zawisając nad otchłanią niepokoju.

Szczupły poruszył się, dwa razy obszedł dookoła krzes­ło Gregory'ego, po czym wymamrotał: - Nic z tego, Betaphil nie działa. Można się było spodziewać.

Oparł ręce na biurku i powiedział: - No i co? Cała sprawa wydaje mi się jasna. Jeśli Betaphil nie działa, to znaczy, że niewątpliwie jest członkiem wywiadu. Co mam "robić? Dalej nad nim popracować?

Człowiek za biurkiem mruknął. - Zawołaj Steve'a - powiedział i podrapał się za uchem.

Chudzielec zwrócił się ku drzwiom, dał znak i wszedł Steve. Był to wysoki, potężny młodzieniec o wadze ponad sto kilo, gładkich włosach i oliwkowej cerze. Miał olbrzymie ręce. Gregory zauważył ręce Steve'a i poczuł skurcz w dołku.

- Idę coś przegryźć - powiedział chudzielec. - A ty pracuj dalej.

Steve uśmiechnął się. Gregory zobaczył rząd białych, bardzo regularnych zębów, potężną szczękę, która ściskała cygaro, jakby było ono rurką z kremem.

Steve pochylił się nad nim i dmuchnął mu prosto w twarz dymem z cygara. Potem zaczął go przesłuchiwać.

- Nazywasz się?

Gregory wzruszył ramionami.

- Nie udawaj idioty - powiedział Steve. I uśmiech­nął się. Energicznym ruchem wyrwał mu kępkę włosów. Przez krótki czas stał tak, przyglądając się włosom pod światło. Następnie dmuchnął na nie i wytarł palce.

- Czy naprawdę mam powtórzyć pytanie?

- Dość! - krzyknął Gregory. - Nazywam się Brooks, powiedziałem to już chyba z dziesięć razy. Moje dokumenty są w porządku...

- Są fałszywe. Twoje prawdziwe nazwisko brzmi Gregory Barnes.

Gregory energicznie zaprzeczył głową.

- Posłuchaj mnie, głupcze. Trzy dni temu znajdowa­łeś się na Wenus, w Kryształowej Przystani. Jeden z na­szych agentów zauważył cię i śledził, potem zgubił twój ślad. Wiemy dobrze, jakie zadanie miałeś wypełnić - mia­łeś zainstalować Kolektor.

- Nieprawda! Nawet nie wiem, co to jest Kolektor...

- Czyżby? Być może zmiana klimatu spowodowała, że zawodzi cię pamięć. Posłuchaj mnie uważnie, Ziemiani­nie. Postawmy pewną hipotezę, dobrze? Świetnie. A więc załóżmy przez chwilę, że nie chcesz nam powiedzieć, gdzie znajduje się Kolektor. Wiesz dobrze, co z ciebie zrobimy...

- Wyobrażam sobie. Zabijecie mnie. Ale nie mogę wam powiedzieć tego, czego nie wiem.

- Zobaczymy.

Steve przysunął sobie krzesło i usadowił się bardzo bli­sko, naprzeciw Gregory'ego. Prawie delikatnie wziął jego rękę między swoje.

- Zaczynamy od początku. Imię i nazwisko?

- Edmond Brooks!

Wielkie, kościste palce Steve'a ścisnęły rękę Grego- ry'ego prawie jak kleszcze. Kciuk został powoli wygięty do tyłu. Poczuł przenikliwy ból i drgnienie całego przedramie­nia. Palec trzasnął.

- Jak powiedziałeś?

- Brooks! - Również palec wskazujący trzasnął. Po­tem przyszła kolej na środkowy, ale jeszcze raz Gregory stwierdził, że nazywa się Brooks. Wtedy Steve wyjął z ust zapalone cygaro i przycisnął mu je do ucha.

Ciało Gregory'ego wygięło się w łuk, wyskoczyło jak ściśnięta sprężyna i upadło tocząc się po podłodze. Krzyk­nął raz i drugi, potem dostał kopniaka w brzuch i jęk bólu zabrzmiał zduszony w głębi gardła.

Steve chwycił go za ubranie. Gregory poczuł, jak go tamten podnosi. Sufit i ściany wirowały w przeraźliwym tempie, zarysy przedmiotów były zamglone. Potem wszyst­ko się uspokoiło jak woda w stawie. Steve ponownie umieś­cił go na krześle, pośrodku pokoju. Zapalił następne cygaro i zaciągnął się mocno, pospiesznie. Potem strzepnął popiół. Gregory nie widział już nic innego. Zamęt w głowie nagle zniknął i jego oczy, jak namagnesowane, wpatrzone były w rozżarzoną czerwień, która bardzo powoli się przybliża­ła...

Zanim jeszcze Steve ponownie zadał pytanie, Gregory zrobił słaby ruch, żeby zatrzymać niebiezpieczeństwo.

- Nazywam się Gregory Barnes - powiedział szep­tem.

Steve uśmiechnął się. - Dobrze, Gregory - powie­dział. - Dobrze. Robisz postępy.

Kolektor nie zajmuje dużo miejsca. Skrzynia o wymia­rach półtora na półtora metra może go z łatwością pomieś­cić. Jednakże jego skuteczność jest niezrównana. Ekran magnetyczny, który wytwarza, ma moc wystarczającą do zablokowania całej flotylli statków kosmicznych. Może je zmusić do krążenia wokół planety uniemożliwiając lądowa­nie.

Sześcian zawierający mechanizmy, zawory i tranzysto­ry. Broń doskonała, niezawodna. Dopóki nie padnie ofiarą sabotażu.


- Majorze Barnes!

Głęboka studnia wyłożona czarną watą, złowrogie światła jak błyśniecie metalowego ostrza. Potem wyludnio­na łąka pokryta brudnym śniegiem i zesztywniałe drzewa bez liści jak szkielety rąk.

- Majorze Barnes!

Poważny głos, jak antyczne napomnienie o przewinie­niach, jak gorzki wyrzut, docierał z głębi. Coś go ciągnęło ku górze, obdzierało ze spokojnej ciemności, z cichego dna niebytu.

- Majorze Barnes!

Gdzie, gdzież go ciągnęli? Nie chciał, bardzo nie chciał, żeby przeszkadzali mu w odpoczynku. Czerwone i niebieskie kule drgały na czarnym tle ciszy; teraz głos rozpruwał mu mózg, świdrował nerwy igłami lodu. Za­krzywione palce olbrzymki szarpały duszę. Powoli wyłaniał się ku istnieniu, ku bolesnemu istnieniu w strachu i kon­wulsjach.

Otworzył oczy... To nie był Steve. Steve siedział z bo­ku. Nad nim stał Nick, mały chudzielec.

Trzymał w ręku szklankę. Gregory był niemiłosiernie spragniony i kiedy Nick przytknął mu szklankę do ust, łap­czywie wypił. Ale natychmiast tego pożałował.

- Co to było? - spytał drżącym głosem. - Co mi daliście do wypicia? To nie była woda!

Nick zaśmiał się. Również Steve wstał i podszedł bli­żej. Tylko człowiek za biurkiem nadal niewzruszenie palił. Blondynki nie było.

- Słusznie powiedziałeś - zauwżył Steve. - To nie była woda.

- A co? - wrzasnął Gregory, ale nie otrzymał odpo­wiedzi.

Nie upłynęła nawet minuta, kiedy napadły go gwał­towne skurcze wymiotne. Zaczął się trząść, dostał drgawek jakby w niepohamowanym szlochu.

Steve śmiał się. - Dlaczego się wysilasz? - spytał ironicznie. - Posłuchaj mnie, chłopcze. Wymiotuj! Dalej­że, odwagi, rzygaj, oczyść sobie dobrze żołądek.

Gregory odwrócił głowę w bok. Całe ciało wielokrotnie gwałtownie drgnęło i uspokoiło się.

- Po co? - zapytał dysząc. - Do czego ma to słu­żyć?

Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła blondynka. Miała w ręku jakąś inną szklankę i podała ją Steve'owi. Była to gęsta ciecz, żółtawa, podobna do zsiadłego mleka.

- Pij! - powiedział Steve podtykając mu szklankę pod nos. Gregory poczuł zgniły smród zepsutych jajek. Za­cisnął nos i oczy odsuwając się.

- Pij! - powtórzył Steve.

- Już zwymiotowałem - błagalnie powiedział Gre­gory. - Nie mam już nic w żołądku...

- Pewnie, pewnie. Ale to nie jest na wymioty.

Gregory usiłował zyskać na czasie. Coraz częściej wstrząsały nim ataki gorączki. Co to za świństwo, do które­go wypicia chcą go zmusić? Czy jest to sposób równie do­bry jak każdy inny, żeby torturować, żeby osłabić jego opór, czy też coś, co wbrew niemu zmusi go do mówienia?

- Lepiej go związać - stwierdził Nick.

Ale Steve wydawał się pewny siebie. - Nie ma po­trzeby - rzekł. - Postaraj się zmusić go do przełknięcia tego, a ja go przytrzymam.

Podał szklankę Nickowi, podszedł do pleców Grego- ry'ego i unieruchomił go ramionami. Nick zamknął mu nos, zmusił do oddychania ustami i świetnie wymierzywszy moment wlał mu płyn do gardła.

- Nie próbuj tylko zwymiotować - ostrzegł. - Nie zdołasz, już ci się przylepiło do ścianek żołądka.

Steve zwolnił uścisk. Gregory przesunął wierzchem dłoni po brudnych wargach. - Świnie! - powiedział. - Przeklęte świnie!

Blondynka wyszła, człowiek za biurkiem dalej palił jednego papierosa za drugim.

Steve spytał: - Wiesz, czym jest ten żółty płyn, który wypiłeś?

Gregory przyłożył rękę do brzucha i pokręcił głową.

- Jajka żółwie - powiedział Steve. - Taka miła papka z żółwich jajek. - I dodał: - Spokojnie, nie są tru­jące.

- Tak? To po co wypełniliście mi żołądek?

- Zaraz zrozumiesz.

Drzwi ponownie się otworzyły i weszła blondynka trzymając duże szklane naczynie. Coś było w środku, ale Gregory nie zdołał zauważyć co konkretnie. Potem kobieta postawiła naczynie na blacie biurka. Wtedy Gregory zoba­czył: w naczyniu był mały wąż ruszający się na dnie, wił się i rzucał, skakał jak ryba wyjęta z wody.

Steve pochwycił naczynie obiema rękami i przysunął je bardzo blisko oczu Gregory'ego. - Przypatrz się! - po­wiedział. - Wiesz, co to jest?

Źrenice mu się zwęziły. Czuł głęboki wstręt do gadów, a ten, który wił się w naczyniu, wzbudzał w nim szczególne obrzydzenie. Nie miał więcej niż piętnaście centymetrów i był trochę cieńszy niż mały palec. Wił się szeregiem żół­tych i czarnych pierścieni. Skórę miał porowatą i ziarenko- watą jak ślimaki. Podobnie jak one, górę ciała miał cylin­dryczną, natomiast podbrzusze wydawało się raczej płaskie, wyposażone w niezliczone maleńkie ssawki. Nie miał oczu.

Pysk bardzo szeroki, w porównaniu z wąską i szpiczaste za­kończoną głową, nieustannie otwierał się i zamykał.

- To jest sung-water - powiedział wolno Nick. - Jego naturalnym środowiskiem są wenusjańskie mokradła.

Gregory odwrócił wzrok.

- Nie jest trujący - dodał Steve pełnym namaszcze­nia i fałszywie życzliwym głosem. - Jest tylko wygłodzony.

Gregory zamknął oczy i spuścił głowę. Ale Nick wziął go za włosy.

- Spróbuj - powiedział - spróbuj wyobrazić sobie, co teraz zrobi sung-water...

W głowie kłębiły mu się nieskładnie przerażające wizje. Jeszcze raz zobaczył blondynkę wychodzącą i powracającą do pokoju z jakimiś dziwnymi przedmiotami, które położyła na stole. Steve podał jej pustą szklankę. - Przygotuj tego jeszcze trochę - powiedział. - Szybko!

Gregory nie rozumiał.

- Brak ci fantazji i wyobraźni - powiedział Steve. - Naprawdę się nie domyślasz, co cię czeka?

Nie, nie potrafił sobie wyobrazić. Albo też może prze­rażenie, przeczucie prawdy zaćmiewało mu umysł do tego stopnia, że wykluczało wszelką możliwość zrozumienia.

Stało się to, kiedy blondynka powróciła do pokoju i podała Steve'owi szklankę. Steve uniósł pokrywę szklane­go naczynia.

- Popatrz - powiedział i wlał do naczynia kilka kropli żółtawego płynu. - Sung- water lubi jajka żółwie. Przypatrz się dobrze, Gregory. Jest ślepy, ale zapach płynu jest bardzo intensywny. Patrz, jak łapczywie się nim poży­wia!

Wąż rzucił się z otwartym pyskiem na żółte krople, wchłonął je w jednej chwili; potem jak pijawka przywarł podbrzuszem do szkła naczynia, żeby ssawkami wchłonąć ostatnie krople płynu.

Gregory'emu wyrwało się jęknięcie. Potężny dreszcz przeszedł przez całe jego ciało, od karku po pięty. Oblał się zimnym potem. Szklane naczynie zdawało się kołysać jak wahadło zegara przed jego pełnymi łez oczami. Osłupiały przyglądał się krągłościom pojemnika, który nagle wydał mu się miękkim, gorącym, pulsującym workiem. Jego brzu­chem. Jego brzuchem.

Głos Steve'a dotarł do niego jak cios pałki, nieuchron­ny jak wyrok, od którego nie ma odwołania: - Rozumiesz już, Gregory? Tak, widzę, że zdałeś już sobie sprawę. Teraz już wiesz, dlaczego przynieśliśmy tu sung-watera.


Tortura jest cierpieniem we dwoje. Zawsze. Najbardziej zaś, kiedy stosuje się ją dla zdobycia informacji. W takim przypadku nienawiść i nikczemność odgrywają rolę drugorzędną, czysto zewnętrzną, ponieważ świętość bólu stosunkowo szybko ustanawia związek wzajemnego szacun­ku pomiędzy tym, kto cierpienie powoduje, i tym, kto mu podlega.


Lepiej umrzeć. Boże, dlaczego nie ma pod ręką truci­zny? Szybko działającej trucizny; połknąć ją jeszcze szyb­ciej, zanim by mogli w tym przeszkodzić, zanim upiorna perspektywa, że będzie musiał przyjąć węża do swojego brzucha, stanie się faktem.

Steve siedział naprzeciw niego. Bawił się długą plasty­kową sondą, przekładał ją nerwowo z ręki do ręki.

- Ostatni raz, Gregory. Chcemy wiedzieć, gdzie jest Kolektor.

- Nie wiem... - jęknął stroskany. - Nie wiem... - Ale głos miał zmęczony, zrezygnowany. Ostatnie bastiony padały, poddanie było bliskie. Kiedyś łudził się, że zdoła wszystko przetrzymać. Łamania, zwichnięcia, ciosy i przy­palania - wszystko zniósł. Ale węża nie zniesie. Sam widok tego czegoś żółto- czarnego, wijącego się w naczyniu, przy­prawiał go o szaleńczy strach.

Była już prawie szósta rano. Gdyby mógł wytrzymać jeszcze dwanaście godzin! Gregory wiedział, że Kolektor zostanie przeniesiony 28 kwietnia. Kiedy w Kryształowej Przystani zainstalował urządzenie w podziemiach Biura Imigracyjnego, pułkownik Horbiger powiedział wyraźnie:

- Będziemy go tu trzymać do popołudnia dnia 28 kwiet­nia, potem przetransportujemy go w bezpieczniejsze miejsce. - Pamiętał doskonale, że Horbiger, zasłaniając się ko­niecznością zachowania tajemnicy wojskowej, nie sprecy­zował gdzie.

- Gregory! - głos Steve'a był także zmęczony. - Ustalmy jedno, Gregory. Kolektor ty zainstalowałeś, do tego już się przyznałeś. Powiadasz, że w Kryształowej Przy­stani zawiązali ci oczy i kazali wsiąść do helioodrzutowca. Jak długo trwała podróż?

- Nie pamiętam. Godzinę, może dwie...

- A potem? Gdzie wylądowaliście?

- Nie wiem, już wam powiedziałem. Kiedy odwiązali mi oczy byłem w jakimś podziemiu, jakby w grocie. Kolek­tor już tam był, ja założyłem bezpieczniki i wyregulowałem wskaźniki na desce rozdzielczej...

- Tak, Gregory. To też już nam mówiłeś. Potem po­nownie zawiązali ci oczy i przewieźli do Kryształowej Przy­stani, gdzie wsiadłeś do statku kosmicznego lecącego na Ziemię. - Steve pokazał swoje białe, regularne uzębienie.

- Kłamiesz - syknął. - Nie wierzę ani jednemu twemu słowu. Prawda jest taka, że nie zawiązali ci wcale oczu, Gregory. Powiedz nam, gdzie znajduje się Kolektor, a puś­cimy cię wolno.

Przełknął z trudnością.

- Na co czekamy? - spytał Nick. - Ukrywa prawdę w brzuchu. Zobaczysz, że sung- water skłoni go do mówie­nia...

Steve mruknął. Człowiek za biurkiem spuścił głowę da­jąc ledwie dostrzegalny znak. Wtedy Steve wstał i mocno uderzył Gregory'ego w szczękę.

Oparł głowę na piersi jak złamana lalka, ale nie utracił zupełnie świadomości. Jakaś jej resztka pozostała i przez przymknięte oczy, nie mając siły, żeby poruszyć żadnym mięśniemj zobaczył Steve'a i Nicka jak manipulowali przy sondzie. Widział, jak ją w środku zwilżali tym samym żół­tym i śmierdzącym płynem, który niedawno zmuszony był wypić. Steve przybrudził także otwór przy wlewie sondy, potem zdjął pokrywę ze szklanego naczynia i wziął węża przy pomocy małych szczypiec.

NIE! POCZEKAJCIE, WSZYSTKO POWIEM! Nie usłyszał dźwięku swego głosu. Słowa wybuchły mu w mózgu jak świetlne kule, błaganie utknęło w głębi gardła. Teraz świat był po prostu mrowiskiem rojącym się od ma­łych, głupich stworzeń. Zobaczył wielką stopę depczącą owe owadzie grona z opętańczą zawziętością. W tej chwili nic go już nie obchodziło, gotów był poświęcić cały świat, żeby tylko uniknąć jednej chwili cierpienia. Jeszcze raz spró­bował mówić, ale głos uwiązł mu w gardle.

Ktoś go chwycił za ramiona, spocona dłoń ścisnęła mu brodę zmuszając do podniesienia głowy. Poczuł sondę cis­nącą go w podniebienie, potem schodzącą wzdłuż przełyku jak pigułka żelatyny. Bezużytecznie się wiercił, kiedy zdał sobie sprawę, że wąż pełznie już w dół plastykowej rurki. Najpierw niczego nie poczuł. Potem jego żołądek oszalał, kamienny pierścień, tnący jak ostrze, rozciągał się i kruczył rytmicznie.

Nieludzki krzyk wydobył mu się z gardła. Steve prze­sunął ręką po spoconym czole i ujął go za ubranie.

- Posłuchaj, Gregory. Sung- water jest w twoim żołądku. Może tam żyć jeszcze cztery dni, zanim soki będą go mogły unieszkodliwić. A wiesz, czemu? To proste - bagna wenusjańskie są bogate w kwas solny, sung-water będzie więc myślał, że wrócił do siebie. Pomyśl, Gregory, cztery dni! Do tego czasu sto razy zdążysz zwariować... Wkrótce, kiedy wąż wchłonie cały płyn, zaczniesz tańczyć. Przyssie ci się do ścianek żołądka i zacznie ssać, ssać... Będziesz czuł jego dzikie kąsania jak uderzenia pięścią.

Gregory upadł na brzuch na podłogę. Leżał przez chwi­lę dysząc, potem zaczął się toczyć od jednej ściany do dru­giej. Teraz już nie krzyczał. Zęby miał zaciśnięte, a przez ledwie uchylone wargi wydobywał się płaczliwy jęk, bur­czący, zduszony charkot.

W pewnym momencie całe ciało zwinęło się w kłębek, kończyny prostowały się mu i kurczyły jak w ataku epilep­sji. Podniósł głowę i opuścił ją gwałtownie na podłogę.

- Zatrzymaj go - powiedział Steve'owi Nick. - Jeś­li dalej tak będzie walił głową o podłogę, to postrada zmysły.

Drżący, zlany potem Steve już go chwycił. Nick szczę­kał zębami. Także człowiek za biurkiem, jak dotąd niewzru­szony, zesztywniał i ściskał pięści.

- Gregory - zaczął Steve, podniósł go na kolana. - Uparty głupcze. Mów! Jeśli powiesz nam, gdzie jest Kolek­tor, uwolnię ci żołądek. Nie możesz zwrócić węża, Gregory. Potrzebna jest sonda, żeby mógł wyjść!

Trwał tak na kolanach jak konający, oczekujący na ostatni cios. Całe, całe jego jestestwo wypierało się go. Skro­nie szaleńczo waliły, zalewało go obrzydzenie i ból, a w nim samym narastała absurdalna potrzeba, niewykonalna po­trzeba bycia kimś innym, kimkolwiek innym, ale nie sobą.

Był samym żołądkiem, osiemdziesięcioma kilogramami bolącego żołądka. Uniósł ramiona w błagalnym geście prosząc o litość. Wfedy Stere przeraził stę i cofafąc plecami ściany. Gregory uniósł się, zbliżył do niego i uchwy­cił się jego ubrania. Oczy miał zaczerwienione i wytrzesz­czone, pianę na ustach, całą twarz ściągniętą skurczem.

- Nie może mówić - podchodząc powiedział Nick cały drżący. - Może i chce, ale nie może - ma zatkane gardło.

- Racja - zgodził się z nim Steve. - Przynieś son­dę.

Nerwowymi i zmieszanymi ruchami ponownie zaczął smarować rurkę żółtym płynem. Potem wlał jeszcze trochę płynu do szklanego naczynia, wprowadził do niego koniec sondy i podał drugi Gregory'emu, który jęcząc czekał z ot­wartymi ustami.

Potrzeba było dobrej minuty, żeby wąż przyciągnięty zapachem płynu wypełzł na górę i wrócił do naczynia. Steve przesunął spoconymi palcami po ubraniu. Nick dalej drżał, mężczyzna za biurkiem zdusił papierosa w popiel­niczce.

Stali nad nim we trójkę, spięci w oczekiwaniu na wy­znanie, nie mogąc doczekać się chwili, kiedy podniesie gło­wę.

- Powiem - powiedział Gregory. I powiódł oczami dookoła pokoju. - Zwolnicie mnie potem?

- Tak. Powiedz nam, gdzie jest Kolektor, a puścimy cię wolno.

- Nie wierzę w to...

- Masz nasze słowo.

Gregory rzucił okiem na swój ręczny zegarek. Była siódma rano.

- Najpierw wynieście naczynie. Nie chcę już dłużej widzieć tego węża.

Steve dał znak. Nick wziął naczynie i wyszedł.


- Dajcie mi mapę Wenus - rzekł Gregory.

Mars, obszar pólnocno- zachodnich kanałów. Dwieście statków kosmicznych w pełni wyposażonych i uzbrojonych nieruchomo oczekuje na sygnał na pasach startowych.

Wenus i Mars są w koniunkcji. Jeden sygnał, wiado­mość, że Kolektor został unieszkodliwiony i zniszczony, a dwieście statków kosmicznych uniesie się w jednym ci­chym wybuchu ognia.

Trzy godziny super- napędu, lądowanie bez kłopotów i militarna okupacja Wenus stanie się faktem dokonanym.

- Dajcie mi mapę Wenus - powiedział Gregory. Człowiek za biurkiem wolno otworzył szufladę, wyjął mapę i rozłożył ją.

- To tutaj - powiedział Gregory, wskazując palcem - w rejonie Czarnych Gór. W odległości dwóch mil od rzeki stoją urządzenia siłowni atomowej, teraz nie używa­nej. Kolektor jest tam, w piwnicy największego pawilonu.

Nie była to prawda. Mówił tak sobie, żeby ich nabrać. Chciało mu się śmiać, kiedy zobaczył, jak Nick pospiesznie wychodzi z pokoju. Idioci, pomyślał, nabrałem was. Wie­dział, że jest już skończony. Nick natychmiast skomunikuje się z agentami marsjańskimi rozmieszczonymi na Wenus. Widział, jak obmyślają w pośpiechu i złości plan działania, wysyłają w największej tajemnicy patrol do Czarnych Gór. Widział, jak wszędzie zaglądają, jak przewracają do góry nogami całą siłownię. Miną godziny, nim zorientują się, że jego wyznanie było nieprawdziwe... Odpowiedź mogłaby dotrzeć dopiero wieczorem. Zabiją mnie dziś wieczorem, pomyślał. Może przedtem jeszcze trochę mnie będą tortu­rowali, ale ja nie będę mógł powiedzieć, żaden wąż nie zmusi mnie do wyznania tego, czego nie wiem. Słowa Horbigera przypomniały mu się kojąco: “Kolektor pozostanie w Przystani do popołudnia 28 kwietnia, potem przetrans­portujemy go w bezpieczniejsze miejsce.”

Człowiek za biurkiem wstał. - Odprowadźcie go - rozkazał. - Dziś wieczorem będziemy wiedzieli, czy po­wiedział prawdę.

Punktualnie o dziewiętnastej weszli do pokoiku, w któ­rym był zamknięty. Gregory podniósł się, usiadł na sienni­ku i popatrzył na Steve'a i Nicka rozgorączkowanymi, spuchniętymi od snu oczami.

- Wstawaj - powiedział Steve.

Znowu go zaprowadzą do tego samego pokoju, przed biurko. Znowu zaczną z tym przeklętym wężem. Jasne, że jego zmyślona informacja musiała ich rozwścieczyć.

Już miał im wytłumaczyć, jak się faktycznie rzeczy miały. Jeśli zdołałby ich przekonać, że teraz Kolektor był już nie do zdobycia, być może uniknąłby niepotrzebnej tor­tury. Palnęliby mu w łeb i cześć!

- Idź - powiedział Steve.

Przeszli przez korytarz, który w głębi skręcał pod ką­tem prostym. Potem strome schody. Nick otworzył jakieś drzwi i...

Gregory z trudnością powstrzymał okrzyk zdziwienia. Przed nim otwierała się szeroka i pachnąca sianem prze­strzeń. Było prawie ciemno, na niebie świeciły już pierwsze gwiazdy.

Przed rozwaloną wiejską chałupką stał mały aerokar gotów do odlotu. Gregory zobaczył blondynkę wsiadającą do środka. Był też ten trzeci, człowiek o niewzruszonej twa­rzy.

- Szybko - nakazał Steve. - Właź do bagażnika.

Gregory nic nie rozumiał. Oszukał ich i zakpił sobie z nich, a oni, zamiast go sprzątnąć, zabierają go na prze­jażdżkę.

Skulony w ciemności bagażnika zastanawiał się. Może przenoszą go w inne miejsce, żeby łatwiej go było przesłuchać. Kto wie, może zmuszeni byli opuścić wiejską chałupę, bo stała się za mało bezpieczna.

Mylił się. Po blisko godzinie lotu aerokar wylądował na brzegu lasu.

- Wychodź - rzekł Steve, otworzywszy drzwiczki. Podniósł się i skoczył w dół, na wilgotną ziemię.

- Powodzenia - powiedział Steve. - Uciekaj. Idź prosto przed siebie i nie odwracaj się. - Był pewien, że strzelą mu w plecy. W myśli liczył kroki... Trzy, cztery, pięć... I wyobrażał sobie, jak Steve albo Nick mierzą do niego. Boże, na co czekają?

Nie stało się nic. Motor aerokaru zwiększył obroty. Gregory poczuł podmuch ciepłego powietrza, potem hałas zmniejszył się, osłabł i stał się ledwie słyszalny. Odlecieli.

Czy to możliwe? Zdawało mu się, że śni. Pomacał trzy wyłamane palce, przesunął po spalonej skórze na twarzy, przycisnął ręką wciąż bolący i wycieńczony brzuch. To nie był sen. Ale dlaczego, dlaczego go nie zabili? Dlaczego puś­cili wolno, skoro ich oszukał?

Kiedy dotarł do wielkiej arterii komunikacyjnej, spoj­rzał na tablice informacyjne: był o czterdzieści pięć mil od Nowego Waszyngtonu. Jego zegarek wskazywał godzinę 2015 dnia 28 kwietnia. Musiał zameldować się u pułkowni­ka Lunigana, a miał już dwudziestoczterogodzinne opóź­nienie.

Jego kroki rozbrzmiewały po metalowej jezdni, a cięż­kie środki transportu, podtrzymywane na poduszkach po­wietrznych, szybko go mijały wzbijając gorące wiry powie­trza.

Na rozstaju dróg zatrzymał się. Jakiś pojazd stanął przed wejściem do sklepu. Kierowca, staruszek o rudych wąsach, zgodził się go podwieźć.

Kiedy w końcu zasapany zastukał do domu pułkowni­ka Lunigana - była 2130.

- Jedyna rzecz, której nie potrafię zrozumieć - mówił Gregory kończąc swój raport - to dlaczego pozwolili mi odejść.

Oczy pułkownika Lunigana wpatrywały się w niego szyderczo, pytająco.

- Był pan bardzo sprytny, Barnes. Powiedziałbym, że również odważny. Przypalenia, które ma pan na twarzy, wydają się prawdziwe...

Otworzył szufladę biurka i błyskawicznie wycelował w niego broń.

Gregory osłupiał.

- Dziś w południe - oznajmił Lunigan - siłownia atomowa w Czarnych Górach wyleciała w powietrze.

- Cóż w tym dziwnego? To oczywiste, że ją zbom­bardowali, myśląc, że Kolektor tam jest ukryty.

- Nie zbombardowali jej - zezłościł się Lunigan. - Wybuchła od środka dzięki urządzeniu wprowadzonemu w niewiadomy sposób do podziemi centralnego pawilonu... Poza tym niech pan skończy już z tą śmieszną opowieścią o fałszywej informacji. Kolektor naprawdę był ukryty w si­łowni. Został tam przeniesiony, jak tylko skończył go pan regulować.

Gregory zrobił się trupio blady. Lunigan był typem, który nigdy nie żartował, więc i tym razem mówił po­ważnie.

- Tylko pan, Horbiger i kilku innych wiedziało, gdzie się znajduje.

- Nie! Ja nie wiedziałem. Horbiger powiedział mi, że Kolektor zostanie w Przystani aż do dzisiejszego popołud­nia. Niech pan go zapyta, a zobaczy pan, że potwierdzi.

- Horbiger nie żyje. Znaleziono go podziurawionego kulami przy resztkach Kolektora. To pan go zdradził. Pan, który się wczoraj nie stawił, a teraz przychodzi do mnie z tą głupią historyjką. Nawet dziecko by panu nie uwierzyło.

Lunigan miał najzupełniejszą rację. Nawet dziecko nie mogłoby uwierzyć... w przypadek, w zdarzenie tak nie­prawdopodobne. Przypomniał sobie, jak wskazywał palcem na chybił trafił na mapie Wenus. - Tu - powiedział wte­dy - w rejonie Czarnych Gór. Wielki Boże! Spośród tysię­cy miejsc wybrał właśnie to, gdzie bez jego wiedzy przenie­siono Kolektor!

Oparł ręce na biurku i zaczął się hałaśliwie śmiać. Broń pułkownika była także śmieszna, wyglądała jak grymas lub karykatura śmierci, tej śmierci, której zbyt wiele razy w cią­gu ostatnich dwudziestu czterech godzin gorzko się nawąchał.

Kołysał się cały, wyciągnął się w niepowstrzymanym

ataku śmiechu.

- Uwaga! - ostrzegł Lunigan. - Jeszcze jeden ruch i wykończę pana. Dostałem rozkaz strzelać od razu.

Strzelać do kogo? Do trupa? Boże, co za okropność, jakże niemożliwie absurdalne jest przeznaczenie! Śmiech stał się histeryczny, oczy zamgliły się. Łzawił. Wtedy wło­żył rękę do kieszeni.

Naprawdę. Chciał tylko wyjąć chusteczkę. Ale puł­kownik Lunigan ostrzegał go przecież. Lunigan nie był człowiekiem mogącym zaryzykować zaskoczenie, więc jego reakcja była błyskawiczna.

Kula trafiła Gregory'ego w środek piersi. Drgnął; ze- sztywniały, zachował przez trzy sekundy równowagę - trzy sekundy zduszonej i łagodnej agonii. Jednakże nie star­czyło ich, by mógł zdać sobie do końca sprawę z ostatniego żartu, jaki zgotował mu los.

Poczuł, jak cała krew spływa mu w dół po nogach i nagle upadł.


Dwadzieścia cztery godziny później zaczęła się wojna.


DOBRANOC, SOFIO




Ulicą przechodziły szare i niebieskie kombinezony. Szary i niebieski, nie było innych kolorów. Nie było skle­pów, nie było biur, nie było baru ani żadnej witryny z za­bawkami czy też drogerii. Od czasu do czasu w brudnych od sadzy fasadach domów, obrośniętych kurzem i mchem otwierały się kręcone drzwi jakiegoś sklepu. W środku był “sen"; onirofilmy, szczęście dostępne każdemu, na każdą kieszeń; była też naga Sofia Barlow dla każdego, kto zechce ją kupić.

Siedmiu niewolników zbliżało się do niego ze wszyst­kich stron. Niezwykle silnym ciosem wyrżnął jednego w szczękę, po czym rzucił go na ziemię, aż ten stoczył się w dół po schodach z zielonego marmuru. Następny, wysoki i silny, wywijał maczugą. Nagle się pochylając uniknął cio­su, chwycił niewolnika w pasie i cisnął nim o kolumnę świą­tyni. Kiedy jednak starał się ustawić przodem do trzeciego, żelazne kleszcze zacisnęły mu się na gardle. Próbował się uwolnić, ale czwarty niewolnik wczepił się w jego nogi, a piąty unieruchomił mu lewe ramię.

Został odciągnięty siłą. Z głębi olbrzymiej piwnicy do­chodziły dźwięki sitarów i tabli - muzyka drażniąca, sza­lona, pełna przeciągłych szelestów.

Niewolnicy związali go nagiego przed ołtarzem, po czym zniknęli w chodnikach otwierających się w ścianach jaskini jak oczodoły. W powietrzu unosił się silny zapach żywicy, piżma i nardu, podniecający zapach ulatniający się z pochodni, trójnogów i płonących pojemników z ża­rem.

Kiedy pojawiły się tańczące dziewice, muzyka na chwi­lę zamilkła, następnie odezwała się znowu, tym razem głoś­niejsza. Towarzyszył jej daleki chór kobiecych głosów.

Był to orgiastyczny, upajający taniec. Dziewice prze­mykały kolejno obok niego muskając mu brzuch, twarz i tors zwiewnymi szatami oraz długimi i delikatnymi pió­rami nakryć głowy. Diademy i naszyjniki iskrzyły się w pół­mroku.

W końcu szaty wolno opadły. Zobaczył nabrzmiałe piersi, niemal poczuł miękkość wszystkich tych części ciała, które poruszały się przed nim w plątaninie niezaspokojonej lubieżności.

W pewnej chwili paraliżujący i przeciągły dźwięk gon­gu przerwał taniec. Muzyka umilkła. Również tancerki jak zjawy, które coś zawiniły, skryły się w czeluści jaskini, a w głębokiej ciszy pojawiła się piękna kapłanka otulona w pele­rynę ze skóry leoparda. Miała małe, nagie, zaróżowione stopy, a w dłoniach ściskała długi, niebieskawy nóż. Wyda­wało się, że jej czarne, głębokie, ruchliwe oczy przenikają go do głębi.

Jak długo trwało to nieznośne oczekiwanie? Nóż ciął więzy przeraźliwie powoli, czarne, wielkie, wilgotne i sprag­nione oczy dalej mu się przypatrywały, podczas gdy do jego uszu dochodziły bezładne słowa oraz rytmicznie wabiące, zachęcające szepty i szmery.

Pociągnęła go do stóp ołtarza. Peleryna ze skóry leo­parda opadła na ziemię, ona zaś położyła się, omdlewająca, i przywołała go ku sobie słodkim, rozkazującym gestem.

W jaskini, muszli dźwięków i cieni, świat przybliżał się i oddalał w kołysaniu oddechów.

Bradley wyłączył aparat i zdjął z głowy plastykowy kask. Wyszedł z kabiny z dłońmi i czołem pokrytym potem, ciężko oddychając, z przyspieszonym biciem serca.

Dwudziestu techników, reżyser i główna aktorka pod­biegło do Naczelnego Przeglądacza i niecierpliwie go oto­czyło. Bradley rozejrzał się w poszukiwaniu fotela.

- Poproszę o szklankę wody - powiedział.

Wycierając pot i głęboko oddychając usiadł wygodnie na fotelu pneumatycznym o szerokim, odchylanym oparciu. Któryś z techników odszedł, po czym wręczył mu szklankę, którą Bradley opróżnił jednym haustem.

- No? Co o tym myślisz? - niespokojnie zapytał re­żyser.

Bradley zrobił zniecierpliwiony ruch, potem pokręcił głową.

- Nie o to chodzi, Gustaffson.

Sofia Barlow spuściła oczy. Bradley pogładził ją po rę­ku.

- Do ciebie nic nie mam, Sofio. Byłaś świetna. Ja... przeżyłem wrażenia, jakich tylko wielka aktorka może do­starczyć. Jednakże jako całość onirofilm jest nieprawdziwy, brak mu harmonii, równowagi...

- Co ci się nie podoba? - zapytał reżyser.

- Powiedziałem, że film jest pozbawiony harmonii, nie rozumiesz, Gustaffson?

- Pewnie, że rozumiem. Twierdzisz, że jest pozba­wiony harmonii, że nie jest zrównoważony. Zgoda, muzyka jest hinduska sprzed czterech wieków, a kostiumy pochodzą z centralnej Afryki. Ale Odbiorca nie zważa na takie szcze­góły, to, co go interesuje...

- Gustaffson! Odbiorca ma zawsze rację, nie zapo­minaj o tym. Tu jednak nie chodzi ani o muzykę, ani o ko­stiumy. Błąd polega na czymś innym - ten onirofilm zszarpałby nerwy nawet ze stali!

Gustaffson zmarszczył brwi.

- Daj mi scenariusz - poprosił Bradley - i zawołaj Technika od Estetyki.

Przejrzał kartki w przód i wstecz, mrucząc niezrozu­miałe słowa, jakby chciał zebrać myśli.

- A zatem - powiedział w końcu, zamykając jednym ruchem teczkę z papierami - film zaczyna się od długiej podróży czółnem, bohater jest sam, w nieznanym i wrogim mu świecie, następnie jest walka z kajmanami w rzece i czółno tonie. Potem jest bardzo męczący marsz przez dżunglę, zażarta walka z tubylcami. Bohater zostaje zam­knięty w jakiejś chacie, ale w nocy przychodzi Aloa, córka wodza, uwalnia go i daje wskazówki, jak dotrzeć do świąty­ni. Potem mamy miłość z Aloą w świetle księżyca. A pro­pos, gdzie jest Moa Mohagry?

Technicy i reżyser odsunęli się na boki i wysoka Soma- lijka o rzeźbionym ciele, Moa Mohagry, wysunęła się do przodu.

- Ty, Moa, też byłaś świetna, ale trzeba będzie je­szcze raz nakręcić tę scenę.

- Od nowa? - krzyknęła Moa. - Mogę ją powta­rzać i sto razy, ale wątpię, czy efekt będzie lepszy. Zrobiłam wszystko, na co mnie stać, Bradley, zaangażowałam się do granic możliwości...

- I na tym właśnie polega błąd Gustaffsona. W tym onirofilmie główną •sceną jest ostatnia - ta, w której ka­płanka uwodzi bohatera. Pozostałe sceny muszą być dozowa­ne, muszą być zarysem, przygotowaniem. Nie można zrobić onirofilmu składającego się tylko z samych scen głównych.

Zwrócił się do Technika od Estetyki.

- Jaki jest wskaźnik emocji na średniej próbce?

- W scenie z Aloą?

- Tak, w scenie z nią.

- Osiemdziesiąt cztery i pięć.

- A sceny końcowej?

- Nieco mniej niż dziewięćdziesiąt siedem.

Bradley podrapał się w szyję.

- Teoretycznie można by to zostawić, ale praktycznie absolutnie nie. Dziś rano przejrzałem jedną po drugiej sce­ny z pierwszej części. Są doskonałe. Ale film nie kończy się na brzegu rzeki, kiedy Aloa ulega bohaterowi. Są jeszcze inne, dosyć męczące sceny; te, które obejrzałem niedawno - jeszcze jeden marsz przez dżunglę, walka z niewolnikami w świątyni. Kiedy Odbiorca dochodzi do tego punktu w filmie, jest wykończony, jego wrażliwość została zredu­kowana do minimum. Erotyczny taniec dziewic tylko częś­ciowo rozwiązuje problem. Przeżyłem ten film dwukrotnie i dlatego właśnie mogłem odebrać uścisk z Sofią w całej jego perfekcji stylistycznej. Ale nie możemy mylić wskaźni­ka bezwzględnego ze względnym. Liczy się ten ostatni. Je­stem pewien, że gdybyśmy dokonali montażu filmu ze sce­nami, tak jak po sobie teraz następują, wskaźnik końcowy postrzegania spadłby o co najmniej czterdzieści punktów, nawet mimo świetnej gry Sofii.

- Bradley - odezwał się błagalnie reżyser - teraz przesadzasz.

- Wcale nie przesadzam - sprzeciwił się Naczelny Przeglądacz. - Powtarzam, że scena końcowa jest dziełem sztuki, ale Odbiorca dochodzi do niej zmęczony i już usa­tysfakcjonowany, w takim stanie, że nawet najbardziej aro­matyczny owoc musi wydać mu się mdły. Gustaffson, nie możesz się spodziewać, że Sofia dokona cudu; układ ner­wowy człowieka jest jaki jest, ze swoimi ograniczeniami i prawami nim rządzącymi.

- Co mamy w takim razie zrobić?

- Posłuchaj. Przez dwadzieścia pięć lat byłem reżyse­rem, a od sześciu jestem Naczelnym Przeglądaczem. Myślę, że mam wystarczające doświadczenie, żeby ci udzielić pewnej rady. Jeśli zostawisz onirofilm tak jak jest, nie zgodzę się na wyświetlanie go. Nie mogę. Poza tym, że wywołałby niezadowolenie publiczności, to jeszcze ryzykowałbym schyłek kariery takiej aktorki jak Sofia Barlow. Zrób, jak ci radzę, wycisz wyszystkie sceny poza ostatnią, wyrzuć mi­łość z Aloą, zredukuj tę scenę do zwykłego erotycznego przekomarzania się.

Moa Mohagry zrobiła gniewny ruch. Bradley chwycił ją za przegub i zmusił do przycupnięcia na oparciu fotela.

- Posłuchaj, Moa. Nie myśl, że chcę ci zabrać dobrą okazję do odniesienia sukcesu. Wiem, że masz talent. Scena nad rzeką dowodzi temperamentu, namiętności, jest w niej niewinne i prymitywne pożądanie, które z pewnością zafas­cynowałoby Odbiorcę. Byłaś świetna, Moa. Ale zdajesz so­bie sprawę, że nie mogę zepsuć filmu, który kosztuje milio­ny, prawda? Zaproponuję producentom kilka filmów, w których będziesz miała główne role. Są miliony Odbior­ców, którzy szaleją za onirofilmami rozgrywającymi się w świecie prymitywnym; ty też odniesiesz sukces, obiecuję ci. Ale nie teraz, to nie jest odpowiednia chwila...

Bradley wstał. Czuł się słaby, zmęczony, nogi miał jak z waty.

- Pamiętaj, Gustaffson. Wycisz także tę scenę walki z niewolnikami. Za dużo ruchu, za wiele przemocy. Bardzo dużo energii psychicznej idzie na marne.

Chwiejnie przeszedł parę kroków w otoczeniu techni­ków.

- Gdzie jest Sofia? - zapytał dotarłszy do końca sali. Sofia Barlow uśmiechnęła się do niego.

- Chodź do mojego biura - poprosił Bradley - mu­szę z tobą porozmawiać.


- Zgoda, nie mówię niczego nowego, to oklepane, zużyte słowa. Słyszałaś je setki razy w szkole i w czasie kursu szkoleniowego. Ale są to słowa, nad którymi powinnaś się zastanowić.

Bradley powoli spacerował po pokoju z rękami skrzy­żowanymi na plecach. Sofia Barlow na wpół leżała na fote­lu. Co pewien czas wyciągała nogę i przyglądała się czub­kowi buta.

Bradley na chwilę zatrzymał się przed nią.

- Co ci jest, Sofio? Przeżywasz kryzys?

Zakłopotana, poruszyła się nerwowo. - Kryzys? Ja?

- Tak. To dlatego poprosiłem cię tu do biura. Nie zrozum mnie źle, nie chcę ci wygłaszać kazania. Chcę tylko przypomnieć zasady leżące u podstaw naszego systemu. Nie jestem już młody, Sofio. Pewne rzeczy chwytam w lot, na pierwszy rzut oka. Sofio! Gonisz za jakąś ułudą!

Sofia Barlow przymknęła oczy, potem otworzyła je szeroko jak kotka.

- Za ułudą? A co to jest ułuda?

- Powiedziałem, że pewne rzeczy pojmuję w lot. Przeżywasz kryzys, Sofio. Nie dziwiłbym się, gdyby pozo­stawał on w związku, z bezlvto%ua, tpTO$«gesydĄ *\&w««cttt przez te świnie z Ligi Antyonirycznej w celu obalenia na­szego porządku społecznego.

Sofia zdawała się nie rozumieć insynuacji.

- Czy Moa była naprawdę dobra? - spytała. Bradley przesunął ręką po karku. x

- Oczywiście! Mohagry wybije się, jestem tego pe­wien...

- Lepsza niż ja?

- Twoje pytania są bezsensowne - odburknął.

- Wyraziłam się jednak jasno. Chciałabym wiedzieć, która z nas dwóch bardziej ci się podobała. Ja czy Moa?

- A ja ci powtarzam, że twoje pytanie jest głupie, nierozsądne i dokładnie potwierdza moje podejrzenie, czy raczej pewność, że przechodzisz kryzys. To minie, Sofio!

Wszystkie aktorki wcześniej czy później przechodzą przez ten, jak się wydaje, obowiązkowy etap...

- Chciałabym wiedzieć tylko jedną rzecz, Bradley. Jedną rzecz, o której nie mówią w szkołach, o której nie mówi nikt. Przedtem! Co było przedtem? Czy naprawdę wszyscy byli nieszczęśliwi?

Bradley podjął na nowo swoją przechadzkę wokół fotela.

- Przedtem był chaos.

- Bradley! Ja chcę wiedzieć, czy naprawdę byli nie­szczęśliwi.

Mężczyzna, niepocieszony, rozłożył ręce.

- Nie wiem, Sofio. Nie było mnie w tym czasie, je­szcze się nie urodziłem. Jedno jest pewne: jeśli system się przyjął, to znaczy, że warunki obiektywne na to pozwoliły. Chciałbym, żebyś zdała sobie sprawę z nadzwyczaj prostego faktu - technologia umożliwiła nam spełnienie wszystkich marzeń, nawet tych najbardziej skrytych. Technika, postęp, doskonałość urządzeń i dokładna znajomość naszego móz­gu, naszego “ja"... wszystko to jest realne, konkretne. A za­tem także nasze sny są rzeczywistością. Sofio, nie zapomi­naj, że tylko w bardzo rzadkich przypadkach onirofilmy są instrumentem służącym wygodzie czy kompensacji. Prawie zawsze są one celem samym w sobie, tak jak kiedy niedaw­no cieszyłem się twoim ciałem, twoimi słowami, twoim za­pachem.

- Tak, jednak cały czas chodziło o coś sztucznego...

- Zgoda, ale nie miałem tej świadomości. A poza tym nawet znaczenie słów się zmienia. Używasz słowa “sztucz­ny" w znaczeniu pogardliwym, jakie miało ono dwa wieki temu. Ale dziś sztuczny produkt nie jest namiastką, Sofio. Lampa fluorescencyjna, właściwie używana, daje światło lepsze od słonecznego. Podobnie jest z onirofilmem.

Sofia Barlow patrzyła na swoje paznokcie.

- Kiedy to się zaczęło, Bradley?

- Co?

- System.

- Osiemdziesiąt pięć lat temu, powinnaś to wie­dzieć...

- Wiem, ale mówiłam o śnie. Kiedy ludzie zaczęli woleć go od rzeczywistości?

Bradley ścisnął nasadę nosa jakby chcąc zebrać myśli.

- Kinematografia zaczęła rozwijać się na początku dwudziestego wieku. Najpierw były to obrazy dwuwymia­rowe, które wyświetlano na białym tle. Potem wprowadzo­no film dźwiękowy, panoramiczny, fotografię kolorową. Odbiorcy, zebrani w setkach specjalnych sal projekcyjnych, widzieli i słyszeli, ale nie odczuwali filmu; co najwyżej mogło zaistnieć cząstkowe uczestnictwo za pomocą wysiłku wyobraźni. Oczywiście, film był namiastką, najprawdziw­szym sztucznym tworem, zmierzającym do tego, by wzbu­dzić u publiczności upodobanie do namiętności i przygody. A jednak już wtedy kinematografia reprezentowała przepo­tężny instrument przemian psycho- społecznych. Kobiety tamtej epoki czuły potrzebę naśladowania aktorek w ich ge­stach, melodii głosu, w ubraniu. Mężczyźni wcale im nie ustępowali. Życie przeżywało się zgodnie z tym, co narzucał film. Przede wszystkim okazało się, że uwarunkowana jest przezeń gospodarka. Ogromne zapotrzebowanie na dobra konsumpcyjne - ubrania, samochody, wygodne mieszka­nia - było oczywiście spowodowane przez faktyczne po­trzeby naturalne, ale także, i przede wszystkim, prze.z bezli­tosną i niezmordowaną propagandę, która uwodziła i draż­niła Odbiorcę o każdej porze dnia. Propaganda kinemato­graficzna. Już w§wczas kusił człowieka sen, był nim opęta­ny we dnie i w nocy, ale był jeszcze daleki od wprowadze­nia go w życie.

- Byli nieszczęśliwi, prawda?

- Powtarzam ci, że nie wiem. Ograniczam się tylko do przedstawienia etapów procesu. Około połowy dwudzie­stego wieku istniała już standardowa kobieta, standardowa sytuacja. To prawda, że byli w tamtej epoce reżyserzy i pro­ducenci, którzy próbowali robić z powodzeniem filmy o kulturze, filmy ideologiczne - jako forma przekazywania myśli i podnoszenia poziomu szerokich mas. Ale zjawisko to trwało krótko. W 1956 uczeni odkryli w mózgu ośrodki przyjemności i drogą doświadczeń doszli do tego, że bo­dziec elektryczny, skierowany na określoną część kory móz­gowej, powodował u badanego silną reakcję zmysłową. Po­trzeba było dwudziestu lat, by dobrodziejstwa odkrycia od­dać na użytek publiczny. Projekcja pierwszego filmu trój­wymiarowego przy częściowym współuczestnictwie widza oznaczała wyrok śmierci dla filmu intelektualnego. Publicz­ność już odbierała zapachy, przeżycia, mogła już częściowo identyfikować się z tym, co działo się na ekranie. Gospo­darka przeżyła bezprecedensowy szok. Cała ludzkość zgłod­niała przyjemności, luksusu i władzy, żądała jedynie zaspo­kojenia jej pragnień w zamian za zapłacenie niewysokiego podatku.

- A onirofilm?

- Onirofilm w swej formie definitywnej pojawił się kilka lat później. Nie istnieje rzeczywistość, która zdolna byłaby przewyższyć sen, publiczność szybko się o tym przekonała. Kiedy uczestnictwo jest całkowite, wszelkie współzawodnictwo natury staje się śmieszne, wszelki bunt zbyteczny. Taki jest system, Sofio. I z całą pewnością twoje przemijające kryzysy nie zmienią go, podobnie jak go nie zmieni melodramatyczna gadanina naturystów, ludzi poz­bawionych skrupułów, którzy zbierają środki nie dla trium­fu myśli zakłamanej od samych narodzin, ale dla swoich własnych korzyści. Chce ci się śmiać? W zeszłym tygodniu Hermann Wolfried, jeden z hersztów Ligi Antyonirycznej, udał się do biur Norfolk Company. A wiesz dlaczego? Chciał mieć prywatny onirofilm, pięć sławnych aktorek w orgii, która może przyprawić o zawał. Norfolk przyjęła zamówienie, a jeśli obedrą go ze skóry, tym gorzej dla nie­go.

Sofia Barlow nagle wstała.

- Kłamiesz, Bradley! Specjalnie, bezczelnie kłamiesz.

- Mam dowody, Sofio. Liga Antyoniryczna jest organizacją mającą na celu nabieranie naiwniaków, nieule­czalnych melancholików i konserwatystów. Wśród jej sze­regowych członków znajdą się może jakieś resztki uczuć re­ligijnych, ale wśród kierujących jest tylko chciwość.

Sofia już się bała rozpłakać. Bradley szybko podszedł do niej, opiekuńczym ruchem położył rękę na ramionach.

- Nie myśl o tym więcej, Sofio. Popchnął ją do stolika, otworzył szufladę i wyjął małe, płaskie, czworokątne pudełko.

- Masz - powiedział Bradley.

- Co to jest?

- Prezent.

- Dla mnie?

- Tak, to dlatego zawołałem cię do biura. Nakręciłaś dla Naszego Towarzystwa Produkcyjnego dwadzieścia oni- rofilmów... Można powiedzieć, że to duże osiągnięcie. Po­darunek od firmy jest małym dowodem uznania dla twoich zasług...

Sofia zrobiła ruch, jakby chciała otworzyć pakuneczek.

- Poczekaj - poradził Bradley. - Otworzysz w do­mu. A teraz idź już, mam masę roboty.


Przed samym budynkiem stała kolejka helitaksówek. Sofia wsiadła do pierwszej, z bocznej kieszeni pojazdu wy­ciągnęła pismo, zapaliła papierosa i przyglądała się z zadowoleniem własnej podobiźnie na okładce. Helitaksówka ła­godnie się uniosła, kierując do centrum miasta.

Nęcąco wpółotwarte usta, kolor, kontrast między światłem a cieniem, dwuznaczny wyraz twarzy... Każdy szczegół był wyeksponowany ze znawstwem.

Sofia patrzyła na siebie jak w lustrze. Niegdyś praca aktorki miała wiele negatywnych stron. Kiedy kręciło się scenę miłosną, to z partnerem z krwi i kości; trzeba go było obejmować, znosić kontakt fizyczny z nim, pocałunki i sło­wa chuchane prosto w twarz. Kamera filmowa fotografowa­ła scenę, którą potem widzowie oglądali na ekranie. Teraz było inaczej. Był “Adam", model nafaszerowany elektronicz­nymi urządzeniami, z dwiema maleńkimi kamerami filmo­wymi umieszczonymi w oczodołach. “Adam" był majster­sztykiem, jeśli chodzi o odbiór wrażeń; kiedy aktorka pieści­ła go, komórka receptywna rejestrowała wrażenie pieszczoty i wraz z obrazem wzrokowym umieszczała na taśmie oniro- filmu. W ten sposób Odbiorca, który następnie odtwarzał tę taśmę, wiernie odbierał pieszczotę. Widz nie był już pa­sywny, był uczestnikiem.

Naturalnie, istniały onirofilmy dla kobiet i dla męż­czyzn. Nie można ich było dowolnie wymieniać; gdyby ja­kiś Odbiorca powodowany chorą ciekawością włożył do swojego kasku odbiorczego rolkę filmu przeznaczonego dla Odbiorczyń przyprawiłby się tylko o okropny ból głowy, ryzykując poza tym stopienie się delikatnych obwodów apa­ratu.

Poprosiła kierowcę, żeby się zatrzymał. Helitaksówka minęła dopiero jakiś tuzin kwartałów, ale Sofia wolała dalej pójść na piechotę.

Szare i niebieskie kombinezony przemykały wzdłuż ulicy. Szary i niebieski, nie było innych kolorów. Nie było sklepów, nie było biur, nie było baru ani nawet wystawy sklepowej z zabawkami czy też drogerii. Co jakiś czas w przybrudzonych sadzą fasadach domów, obrośniętych kurzem i mchem, otwierały się obrotowe drzwi jakiegoś sklepiku. W środku, na półkach z polerowanego kryształu znajdował się “sen", szczęście dostępne wszystkim, na każ­dą kieszeń; była też ona sama, naga, dla każdego, kto zechce ją kupić.


Spacerowali. Sofia Barlow przechadzała się wśród ar­mii ludzi żyjących marzeniami, ludzi, którzy pracują trzy godziny dziennie przeżywając katusze, ludzi, którzy wzdy­chają do ciszy swoich nor: pokoju, amplexu i kasku. Oraz do tysięcy rolek onirofilmów, milionów snów o miłości, po­tędze i sławie.

- Obywatele!

Głos brzmiał czysto i mocno jak w onirycznych rozwa­żaniach, kiedy ten, co śni, ma u swoich stóp cały wychwala­jący go świat.

- Obywatele! Pewien starożytny filozof mawiał, że cnota jest strojem umysłu. Nie jestem tu po to, żeby was prosić o rzeczy niemożliwe, byłbym szaleńcem, gdybym oczekiwał od was całkowitego i pełnego wyrzeczenia się. Od lat jesteśmy niewolnikami i poddanymi, więźniami w labi­ryncie snu, od lat po omacku chodzimy w mrocznym grzę­zawisku izolacji i niemożności porozumienia. Obywatele, wzywam was, żebyście byli wolni. Wolność jest cnotą, a cnota jest strojem. Ze zbyt wielu rzeczy okradliśmy natu­rę, teraz trzeba szukać ratunku, zanim nadejdzie całkowita i ostateczna śmierć duszy...

Ile razy słuchała podobnych wywodów? Propaganda Ligi Antyonirycznej była natrętna i zawsze ją bardzo iryto­wała. Ostatnio jednak zaskoczyło ją to, że czuła się zakłopo­tana. Może dlatego, że była aktorką, i kiedy mówcy na pla­cach mówili o grzechu, o zgubie, kiedy podżegali tłum Od­biorców do porzucenia “snu", odbierała to jako oskarżenie skierowane przede wszystkim przeciwko sobie samej, czuła odpowiedzialność za cały system. Może za tym żarliwym sposobem mówienia kryło się jednak coś prawdziwego. Mo­że w szkole nie powiedzieli jej wszystkiego, może Bradley się mylił.

Gruby mężczyzna miotał się na podwyższeniu, bił pięścią w drewniany blat, cały czerwony na twarzy. Nikt go nie słuchał.

Kiedy z bocznych drzwi wyszła dziewczyna otulona w szale, niektóre osoby w tłumie nawet się zatrzymały. Z głośników dobywała się muzyka starożytnego Wschodu. Tańcząc, dziewczyna zaczęła zdejmować z siebie szale. Była piękna, bardzo młoda, ruszała się rytmicznie, lekko i har­monijnie.

- Amatorka - powiedziała do siebie Sofia - nie­udana aktorka.

Kiedy dziewczyna stała już naga na środku podwyż­szenia, nawet nieliczni mężczyźni, którzy zatrzymali się, cze­kając na finał, teraz ruszyli. Byli tacy, co się śmiali, i tacy, którzy rozczarowani kręcili głowami.

Dziewczyny z Ligi Antyonirycznej zatrzymywały przechodniów, podchodziły do mężczyzn wypinając piersi w absurdalnej i wzruszającej propozycji.

Sofia wydłużyła krok. Ktoś chwycił ją za ramię. Był to jakiś mężczyzna, młody i ciemnowłosy, który przyglądał się jej czarnymi, nieruchomymi oczami.

- Czego chcesz?

Młody człowiek wskazał na purpurową odznakę, którą miał na swoim kombinezonie na wysokości serca.

- Jestem z Ligi Antyonirycznej - powiedział.

- No to co? Czego chcesz?

- Chcę ci coś zaproponować.

- Mów.

- Spędźmy razem noc.

Sofia zaczęła się śmiać.

- Z tobą! A po co? Co bym z tego miała?

Chłopak delikatnie się uśmiechnął, uśmiechem cierp­liwym, pewnym i pełnym wyższości. Najwidoczniej był przyzwyczajony do tego typu zastrzeżeń.

- Nic - przyznał nie zmieszany - ale naszym obo­wiązkiem jest...

- Przestań. Spędzimy noc obrzucając się wzajemnie inwektywami na żałosnych próbach osiągnięcia naturalnego stosunku... Synu, ten twój przyjaciel na podwyższeniu opowiada same głupstwa.

- To nie są głupstwa - odparował chłopak - cnota jest strojem. Ja mógłbym...

- Oczywiście, że nie mógłbyś. Nie mógłbyś, bo mnie nie pożądasz, a nie pożądasz, bo jestem prawdziwa, realna, żywa i ludzka, ponieważ byłabym namiastką, namiastką rolki filmowej, którą możesz kupić za kilka groszy. A ty? Co ty mógłbyś mi dać? Głupi, zarozumiały szczeniaku!

- Posłuchaj mnie, proszę...

- Żegnaj - ucięła Sofia i poszła dalej.

Za ostro obeszła się z tym chłopcem. Jej reakcja była niepotrzebnie agresywna, mogłaby odrzucić propozycję po prostu tak, jak to czynili inni przechodnie, grzecznie, a przynajmniej z uśmiechem. W końcu chłopak działał w najlepszej wierze; ranić to, co być może w nim najlep­sze? W najlepszej wierze, zgoda. Ale przywódcy? Bradley wiele razy zapewniał ją, że kierujący Ligą Antyoniryczną są kupą świń. A jeśli Bradley zawsze kłamał?

Podejrzenie to dręczyło ją już od wielu tygodni. Te wszystkie przemównia na placach, napisy na murach, wy­dawnictwa propagandowe, publiczne propozycje odbycia naturalnych stosunków z aktywistami Ligi... Czy możliwe, żeby to wszystko było kłamstwem? A może była prawda w tym, co twierdzili mówcy i prelegenci, może świat był zepsuty aż do samego szpiku, a tylko niewielu świadomych ludzi zdolnych było dostrzec jego potworność i ocenić sto­pień upadku?

Człowiek-wyspa. Do tego się doprowadzili. Z jednej strony klasa producentów, klasa, która sprawowała władzę, i do której ona sama należała jako aktorka; z drugiej strony ślepa i uległa armia Odbiorców, kobiet i mężczyzn sprag­nionych samotności i półmroku jak larwy jedwabnika ople­cione wydzieliną swoich własnych snów, blade larwy poz­bawione krwi, zatrute od bezruchu.

Sofia urodziła się z probówki. Jak wszyscy zresztą. Nie znała swojej matki. Miliony kobiet zgłaszały się raz w mie­siącu do Banku Życia, miliony mężczyzn osiągały orgazm przez sen i oddawały nasienie do Banku, który je selekcjo­nował i wykorzystywał zgodnie z rygorystycznymi kryte­riami genetycznymi. Małżeństwo było instytucją archai­czną. Sofia była dzieckiem snu, jakiegoś nieznanego, ano­nimowego mężczyzny, który we śnie posiadł jakąś aktorkę. Każdy mężczyzna, który przekroczył czterdziesty rok życia mógł być jej ojcem, każda kobieta między czterdziestym a osiemdziesiątym rokiem życia jej matką.

Kiedy była młodsza, ta myśl bardzo ją niepokoiła, ale potem powoli przyzwyczaiła się do niej. Ostatnio wszystkie wątpliwości i niepokoje wieku dojrzewania znowu się ode­zwały jak sępy, które cierpliwie krążyły czekając na chwilę słabości. Kim był ten chłopak, który zatrzymał ją na środku ulicy? Próbką wyższego człowieczeństwa czy też półgłów­kiem?

Pewnie, gdyby powiedział: “Poznałem cię, Sofio. Po­znałem mimo standardowego ubrania i czarnych okula­rów..." Gdyby jej powiedział: “Jesteś moją ulubioną aktor­ką, obsesją moich wszystkich dni...". I gdyby jeszcze na dodatek powiedział jej: “Chcę cię poznać taką, jaka jesteś, jaka jesteś naprawdę..."

Zamiast tego ten bałwan mówił o obowiązku. Zapro­ponował jej, żeby razem spędzili noc, ale jedynie po to, by oddać w ten sposób cześć nowej, hipotetycznej tylko mo­ralności. Cnota jest strojem. Strój, przyzwyczajenie do na­turalnych stosunków. Kochajcie się mężczyźni i kobiety, łączcie się w pełni wyrzeczenia! Każdy wasz akt stanowić będzie wkład do dzieła klęski i rozpadu nikczemnego sy­stemu. Łączcie się, łączcie naprawdę, subtelna radość zmys­łów objawi się w odpowiednim momencie, radość dźwięków i świateł wypełni waszą duszę, uświetni wasze ciało. A nasze dzieci ponownie będą się tworzyły w cieple wnętrzności, a nie w zimnym szkle probówki. Czy nie to właśnie prze­powiadał grubas na podwyższeniu?

Weszła do bardzo zatłoczonego sklepu, zbliżyła się do długiej lady, gdzie w przykładnym porządku wystawione były setki onirofilmów zamkniętych w eleganckich pudeł­kach z plastyku. Lubiła czytać opisy wydrukowane na ko­percie, słuchać rozmów, które czasami nabywcy prowadzili między sobą, lub skrupulatnych rad szeptanych nieomal przez sprzedawców do uszu niezdecydowanym Odbiorcom.

Przeczytała kilka tytułów.

SINGAPUR - Euroazjatycka piosenkarka (Milena Chung- lin) ucieka z Odbiorcą. Przygody w półświatku por­towym, czas akcji około roku 1950. Noc miłosna na sampanie.

BITWA - W osobie bohaterskiego oficera Odbiorca przedostaje się na stronę nieprzyjaciela i wysadza w powie­trze magazyn paliwa. Końcowa bitwa krwawa, ale zwycię­ska.

EKSTAZA - Prywatny helioodrzutowiec księżniczki perskiej, wspaniale granej przez Sofię Barlow, spada do Wielkiego Kanionu. Księżniczka i pilot (Odbiorca) spędzają noc w jaskini".

Bardziej szczegółowe opisy znajdowały się wewnątrz pudełek. Nie istniała obawa, by znajomość treści spowodo­wała u Odbiorcy spadek wskaźnika pożądania. Projekcji mentalnej, amplexowi, towarzyszyło odrętwienie katatonicz- ne, w którym pamięć o faktach przypadkowych ulegała cał­kowitemu zatarciu. Nie można było wiedzieć, przeżywając pierwszą scenę, co się stanie w scenie drugiej i następnych. Nawet jeśli nauczyło się na pamięć opisu, nawet jeśli oglą­dało się i przeżywało ten sam film już dwadzieścia razy. “Ja" świadome, “ja" codzienne znikało pochłonięte przez następujące po sobie reakcje, które film wywoływał? prze­stawało się być sobą samym, aby przejąć osobowość, ruchy, głos i impulsy sugerowane przez film.

Jakiś sprzedawca szybko do niej podszedł.

- Doradzę, co będzie dobrym prezentem.

Sofia nagle zorientowała się, że jest jedyną kobietą wśród tłumu kupujących. Był to dział dla mężczyzn. Skie­rowała się ku przeciwległej ladzie, wmieszała w tłum kobiet różnego wieku, przystanęła przed okazałymi fotografiami najpopularniejszych aktorów.

PRZESTRZEŃ JEST NASZA - Dowódca stat­ku kosmicznego (aktor Alex Morrison) zakochuje się w le­karce pokładowej (Odbiorczyni), skierowuje rakietę na księ­życ Jowisza, żeby wysadzić załogę, i odlatuje z ukochaną. Podróż galaktyczna.

TORTUGA - Rok 1650. Wytworny pirat (Manuel Alvarez) porywa damę dworu (Odbiorczynię). Zazdrość i pojedynki. Miłość i morze pod rozpalonym niebem".

- Jakie to jest? - spytała wysoka dziewczyna o jędr­nym ciele ściśniętym w zbyt ciasnym kombinezonie.

- Pasjonujące - oświadczyła jej towarzyszka. - Od razu kupiłam następne cztery kopie.

Pierwsza dziewczyna pozostała mimo wszystko scep­tyczna. Wyciągała szyję nad ladę, wznosząc się na samych palcach, żeby móc przeczytać opisy najdalej poukładanych pudełek. Powiedziała coś cicho, jej koleżanka odpowiedziała jeszcze cichszym głosem. Wtedy Sofia oddaliła się, zatrzy­mała na kilka minut w dziale “Klasyków", ukradkiem rzuci­ła okiem na tył sklepu, gdzie mężczyźni i kobiety tłoczyli się, żeby kupić tak zwane onirofilmy dla obojga.

Gdy była młodsza, w szkole powiedziano jej, że kiedyś ludzie uznawali za tabu wszystko to, co dotyczyło seksu. Pisanie czy mówienie o rozlicznych aspektach życia erotycz­nego było w najwyższym stopniu niewłaściwe, a żadna ko­bieta nigdy nie opowiedziałaby obcym o swoich pragnie­niach i marzeniach seksualnych. Istniały fotografie i wy­dawnictwa pornograficzne, ale wiele z nich zabronionych było przez prawo. Ten, kto je kupował, zawsze robił to ukradkiem i towarzyszyło mu poczucie winy czy zakłopota­nia, nawet jeśli opatrzone były stemplem cenzury. Ale już wraz z nadejściem “systemu" prymitywna moralność wsty­du seksualnego całkowicie upadła. Wstyd, jeśli w ogóle ist­niał, pozostał jeszcze w pewnego typu snach, w filmach dla pięćdziesięciolatków obojga płci, w których Odbiorca uwo­dził czy gwałcił drżącą i spłonioną młodziutką dziewczynę. Ale w rzeczywistości wstyd, przynajmniej werbalny, znik­nął. Każdy mógł poprosić bez cienia zażenowania o film erotyczny, podobnie jak o jakikolwiek film wojenny czy przygodowy.

Ale prawdziwy wstyd? Kto spośród tych, co tłoczyli się przy ladach, żeby kupić luksus w pudełku, miałby od­wagę rozebrać się pośrodku tłumu? Kto by się nie przeraził, gdyby musiał odbyć naturalny stosunek? Oczywiście, akty­wiści Ligi Antyonirycznej swobodnie przedstawiający swoje propozycje, ale kto wie, czy byliby równie nieskrępowani stojąc wobec konieczności spełnienia tego, co sami uważali za ważny obowiązek. Prawda była taka, że od niemal stu lat kobiety i mężczyźni przestrzegali prawie całkowitej wstrzemięźliwości seksualnej. Mieli samotność, dozowany półmrok wewnątrz ciasnych ścian domu i fotel z zamonto­wanym amplexem. Ludzkość nie pragnęła niczego innego. Wobec wyższej atrakcyjności snu wygasły ambicje zdobycia wygodnego mieszkania, ubierania się w eleganckie stroje, posiadania aerokaru i innych dóbr. Po co się trudzić zdo­bywaniem przedmiotów faktycznie istniejących, kiedy dzię­ki onirofilmowi za kilka groszy można było przez godzinę żyć jak szejk otoczony wspaniałymi kobietami - podziwia­ny, obsługiwany, szanowany?

Osiem miliardów istnień ludzkich, karmionych wita- minizowanymi koncentratami i mąką sojową, żyło w ponu­rych ulach, w odizolowanych od siebie nędznych norach. Ludzie ci nie czuli żadnej potrzeby jedzenia niczego na­prawdę. Już jakiś czas temu w związku ze zniknięciem ryn­ku zbytu przemysł produkujący dobra konsumpcyjne został porzucony przez grupy finansistów, którzy przelali swoje środki na produkcję onirofilmów, jedynego towaru napraw­dę poszukiwanego.

Spojrzała w górę, ku oświetlonej tablicy i uczuła wstręt do samej siebie. Cyfry były wymowne, wymowna była też tabela wskaźników sprzedaży. To ona była najpopularniej­szą aktorką! Jej onirofilmy były najbardziej poszukiwane.

Wyszła ze sklepu. Wolno, ociężale ruszyła z pochyloną głową w kierunku domu. Nie wiedziała, co myśleć o tym tłumie mężczyzn, którzy mijali ją, nie rozpoznając. Byli jej niewolnikami czy też panami?

Zadzwonił wideotelefon. Jak promień światła w otch­łani z czarnego aksamitu, jak bicie dzwonów dochodzące z wyniosłych katedr, których iglice ukryte są w ponurym świcie senności.

Sofia wyciągnęła rękę w poszukiwaniu przycisku.

Czerwony wąż przesunął się zygzakiem po ekranie, ociągał chwilę, zdawało się, że wybuchnie, i w końcu znik­nął ustępując miejsca Bradleyowi.

- Co się dzieje? - spytała Sofia zaspanym głosem.

- Która godzina?

- Południe. Wstawaj, kochana, musisz pojechać do San Francisco.

- Do San Francisco? Czyś ty oszalał?

- Mamy kontrakt na koprodukcję z wytwórnią Norfolk, Sofio. Miało to być w przyszły poniedziałek, ale czas nagli. Chcą cię natychmiast.

- Ależ ja jeszcze jestem w łóżku, strasznie mi się chce spać. Wyjadę jutro, Bradley.

- Ubieraj się! - uciął sucho Naczelny Przeglądacz - samolot Norfolku czeka na ciebie na zachodnim lotni­sku. Nie trać czasu.

Mruknęła niezadowolona. Ta nagła praca nie była uwzględniona w programie, miała zamiar spędzić cały dzień odpoczywając.

Wysunęła się z łóżka z zamkniętymi jeszcze oczami, w łazience rozebrała się ospale, niestarannie. Metaliczny strumień lodowatej wody przyprawił ją o dreszcze. Wytarła się, szybko ubrała, prawie biegiem wyszła z domu.

Znała system pracy w wytwórni Norfolk. Ci faceci byli niebywale pedantyczni. Bardziej niż Bradley. Zawsze goto­wi znaleźć usterki w najbardziej udanych scenach.

Helitaksówka zawiozła ją do wejścia na lotnisko w cią­gu ośmiu minut. Poszła wejściem wychodzącym na pasy dla prywatnych samolotów i rozejrzała się dokoła w poszukiwa­niu awionetki.

Pilot wyszedł z przybudówki i podszedł sprężystym krokiem.

- Sofia Barlow?

Był wysoki, o blond włosach i smagłej cerze, jakby mu twarz przypalano w piecu.

- Jestem Mirko Glikorić, z Norfolk Company.

Sofia nic nie powiedziała. Pilot nie zaszczycił jej ani jednym spojrzeniem, mówił utkwiwszy wzrok w jakimś bli­żej nie określonym punkcie przestrzeni. Miał zimne, agre­sywne oczy o pięknym kolorze szarego antracytu. Wziął wa- lizeczkę Sofii i szybko ruszył w kierunku środkowego pasa, gdzie samolot Norfolku był już gotów do odlotu. Sofia z najwyższym wysiłkiem dotrzymywała mu kroku.

- Halo! - krzyknęła rzucając się jak koń czystej krwi - nie mógłbyś iść trochę wolniej?

Pilot szedł dalej nawet nie odwróciwszy się.

- Jesteśmy spóźnieni - powiedział spokojnie - za trzy godziny musimy być w San Francisco.

Poczuła się zaniepokojona, kiedy dotarli do samolotu.

- Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli siądę z przodu? - spytała Sofia.

Pilot wzruszył ramionami. Pomógł jej wsiąść, chwycił stery i poczekał na sygnał z wieży kontrolnej.

Sofia rozglądała się dokoła zaciekawiona i trochę prze­straszona zegarami i dźwigniami tablicy rozdzielczej. Pilot niecierpliwie pogwizdywał. Sofia poszperała w kieszeni sie­dzenia i wyciągnęła z niej tuzin pogniecionych pism. Na wszystkich okładkach widniała jej fotografia. Przypięty do kartki był również katalog wszystkich filmów, w których Sofia występowała w głównej roli.

- To twoje?

Pilot nie odpowiedział. Cały usztywniony patrzył pro­sto przed siebie. Start był bardzo łagodny, tak że Sofia na­wet go nie poczuła; rzuciła okiem przez okienko i z trudem powstrzymała okrzyk zachwytu: pod nimi rozciągało się morze domów, a niżej, na horyzoncie, jak kosmata powieka otwierała się popielata muszla pól.

- To twoje? - nalegała Sofia.

Pilot niedostrzegalnym ruchem zwrócił ku niej głowę i rzucił jej szybkie spojrzenie. Potem znowu się usztywnił.

- Tak - powiedział niezadowolony.

Sofia starała się ukryć wewnętrzną przyjemność, jaką za każdym razem odczuwała, kiedy widziała, że docenia się jej urok.

- Mówiłeś mi, jak się nazywasz, ale nie pamiętam.

- Glikorić - wymamrotał pilot - Mirko Glikorić.

- Rosjanin?

- Jugosłowianin.

Przez chwilę mu się przyglądała. Wargi wąskie i zaciś­nięte, profil prosty, ostry... Mirko wydawał się wyrzeźbiony w skale, milczący, nieruchomy. Sofia zniecierpliwiła się.

- Mogę cię o coś spytać?

- Mów.

- Najpierw... Na lotnisku. Podszedłeś do mnie i za­pytałeś: “Sofia Barlow?" Dlaczego? Przecież mnie znasz, prawda? Te pisma i katalog... Założę się, że jesteś moim wielbicielem. Dlaczego udałeś, że mnie nie poznajesz?

- Nie udawałem. Zobaczyć cię we własnej osobie to coś zupełnie innego. W końcu rozpoznałem cię, bo wiedzia­łem, że masz się lada chwila pojawić w wejściu na lotnisko. Ale w tłumie przeszłabyś niezauważona.

Sofia zapaliła papierosa. Pilot może i miał rację, w tłu­mie nikt by jej nie zauważył, nawet bez czarnych okularów. Poczuła coś w rodzaju cichej urazy do znajdującego się obok mężczyzny. Spróbowała jeszcze raz odezwać się do niego. Mirko okazał się nieprzenikniony, nieufny.

- Dlaczego nie włączysz automatu? - spytała Sofia. - Nudzę się, Mirko. Powiedz coś.

Pilot pozostał niewzruszony. Dwa czy trzy razy mrug­nął powiekami i wysunął do przodu brodę.

Sofia chwyciła go za rękę.

- Mirko! Zrób jak mówię, włącz automat i wypalmy razem papierosa.

- Wolę osobiście prowadzić.

- Idiota!

Zapaliła kolejnego papierosa, potem odpaliła jeszcze następnego od niedopałka poprzedniego, przejrzała pisma maWm\x)ąc ich stronice w nieopanowanym zdenerwowaniu. Zaczęła podśpiewywać, uderzać nogą o gumowe uszczel­nienie kabiny, mruknęła coś, odpięła się i wręcz zaczęła udawać, że źle się czuje.

Mirko poszperał w kieszeniach kombinezonu lotnicze­go i podał jej pastylkę.

Sofia zbladła.

- Idiota - powtórzyła. - Nie chcę już dłużej sie­dzieć z przodu, idę do tyłu.

Mały salonik otwierający się za kabiną pilota był przy­tulny. Stała tam kanapa, składana leżanka, stolik i szafka- - bar.

Nalała sobie coś do picia. Dużymi łykami wypiła kieli­szek brandy. Natychmiast nalała sobie następny, chociaż zarysy przedmiotów już zaczynały drgać w gęstej niebie­skawej, pociągającej mgiełce. Położyła się na kanapie myśląc o Mirku, tym idiocie, Odbiorcy takim jak wszyscy inni. Nie mogła doczekać się chwili przybycia do San Francisco, nakręcenia filmu i powrotu do Nowego Jorku.

Tym razem z trudnością przełknęła brandy. Kiedy po­stawiła kieliszek, na chwilę jakby straciła przytomność. Po­czuła się wciskana w bok kanapy, potem pustkę pod sobą, jak kiedy winda zaczyna nagle jechać w górę. Zobaczyła, jak kieliszek zsuwa się ze stolika, pada na ziemię... Potem ból w plecach, uderzenie w przód głowy i mgła, czerwone i niebieskie kulki, rzężenie oszalałych motorów.

- Mirko! - krzyknęła wstając. Drzwi prowadzące do kabiny pilota wydawały się zaklinowane. Nacisnęła oporną klamkę, z trudem pchnęła drzwi chwiejąc się na nogach. Pustka wewnątrz klatki piersiowej, chwila równowagi, ab­surdalne poczucie utraty własnego ciężaru. Zobaczyła plecy Mirka, jego ręce zaciśnięte na dźwigni sterów i chmury, które nalatywały na nich jak opary snu.

Teraz Mirko mówił. Krzyczał, a ona nie zdawała sobie

z tego sprawy. Runęła na oparcie siedzenia, zacisnęła z?by czekając na uderzenie.

Samolot spadał na ziemię kręcąc korkociąg.

Kiedy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła białą chmurę pośrodku nieba. Bardzo wysoko szybował sęp. Le­żała wyciągnięta na ziemi i coś wilgotnego i chłodnego uci­skało jej czoło. Uniosła ramię, dotknęła twarzy, skroni, zdję­ła chusteczkę nasyconą wodą przewracając się na bok.

Mirko stał przy szczątkach samolotu. W oddali ściana czerwonej cyklopowej skały przydawała krajobrazowi agre­sywności.

- Jak to się stało? Pilot rozłożył ręce.

- Nie wiem - powiedział kręcąc głową - nie mogę zrozumieć. W pewnej chwili maszyna przestała reagować na polecenia, straciła wysokość i w korkociągu spadła na zie­mię. Cudem odzyskałem panowanie, ale było już za późno. Popatrz, jak zlecieliśmy, zanim uderzyliśmy w skałę.

Sofia z trudem wstała, masując potłuczone plecy.

- I co teraz? Wiesz, gdzie spadliśmy? Mirko spuścił oczy.

- To jest Wielki Kanion - powiedział - znajduje­my się w bocznej odnodze, teren należy do najbardziej nie­dostępnych, ale myślę, że nie powinno być daleko do Bńght Angel Tro.il...

Sofia zamrugała: - Wielki Kanion?

Na kilka chwil zaniemówiła, potem wybuchnęła śmie­chem.

- Wielki Kanion! - powtórzyła. - A to naprawdę pyszne! Nie do wiary.

- Co jest nie do wiary?

- Nie udawaj idioty, Mirko. Awaria motorów, przy­musowe lądowanie, właśnie tu, w Wielkim Kanionie... Wszystko jak w filmie, który nakręciłam rok temu - Ek­staza, pamiętasz go, prawda?

Podejrzenie jak błyskawica przemknęło jej przez głowę.

- Posłuchaj no - powiedziała posępnie - nie zrobi­łeś tego chyba naumyślnie? Spójrz sam, zbyt wiele szczegó­łów się zgadza. Ty naprawdę jesteś pilotem, ja co prawda nie jestem perską księżniczką, ale tylko Sofią Barlow. Chcesz być ze mną, prawda? Chciałeś zostać ze mną tak jak w filmie.

Mirko, oburzony, wydął pierś. Odwrócił się do niej plecami, podszedł do samolotu i odsuwając na bok poskrę­cane blachy z trudem dostał się do środka. Wyrzucił na ze­wnątrz masę rzeczy - dwa koce, plastykowy pojemnik na wodę, skrzynkę syntetycznego pożywienia, elektryczną la­tarkę. Wyszedł z rozwalonej kabiny z butelką brandy w jednej ręce i ciężką aparaturą w drugiej.

- Idziemy - powiedział - zabierz jak najwięcej rze­czy.

Sofia przyglądała mu się rozczulona.

- Idziemy, ale dokąd?

- Nie chcesz chyba zdychać tu wśród tych skał. Mu­simy dojść do głównego Kanionu. Phantom Ranch powin­no się znajdować w odległości nie większej niż pięćdziesiąt mil stąd, ale zawsze znajdzie się jakiś głupi romantyczny turysta, który pcha się na zachód, żeby sfotografować pano­ramę.

- Próbowałeś porozumieć się przez radio?

- Radio jest zepsute. Pospiesz się. Weź to, co nie­zbędne, i idziemy.

Kroczył przodem szybko, sprężyście, wyciągając nogi. Butelkę brandy wsunął sobie do kieszeni na wysokości uda i szedł nieco przygarbiony pod ciężarem wielkiej paczki utworzonej z koca, w który zawinął zestaw akumulatorów i ciężką metalową skrzynkę.

Sofia obarczona jedzeniem i pojemnikiem na wodę szła doganiając go co jakiś czas.

Zatrzymali się po pół godzinie. Sofia była zaniepoko­jona, patrzyła błagalnym wzrokiem. Mirko natomiast wzrok miał utkwiony prosto przed siebie. Było jasne, że kobieta stanowi dla niego przeszkodę, przysłowiową kulę u nogi, od której nie mógł się tak łatwo uwolnić.

- Idziesz za szybko, Mirko.

Mężczyzna spojrzał na niebo zasnute groźnymi chmu­rami.

- Idziemy - powiedział - za kilka godzin będzie

zupełnie ciemno.

Kiedy dotarli do głównego Kanionu, ledwie co było widać. Mirko wskazał jakiś punkt na skalistej ścianie, czer­wonej i brunatnej jak przypalony papier.

- Jaskinia - powiedział rozmarzony.

- Jaskinia - powtórzyła za nim Sofia. - Dokładnie jak w filmie. Wszystko jest jak w filmie, Mirko!

Pomógł jej wspiąć się na stok. Pakunek ułożył na zie­mi, na progu czarnego leja prowadzącego w głąb skały.

- Nie bój się - powiedział - zaraz wracam.

Widziała, jak piął się po urwiskach piaskowca i prasta­rego kamienia, wyrywał z korzeniami wyschnięte krzewy, robił z nich grube wiązki chrustu, które ciągnął w dół, aż do wejścia do groty.

- Niedługo zrobi się zimno - powiedział – trzeba by zapalić ogień.

Włączył latarkę elektryczną i zbadał jaskinię. Miała piętnaście metrów długości i prawie w połowie skręcała niemal pod kątem prostym. Umieścił wiązki krzewów na samym zgięciu korytarza i z dziką radością podłożył ogień.

Jedli w milczeniu, w jaskini pełnej świateł i cieni, pod ogromnym, drgającym skrzydłem nietoperza.

- Otworzyłam pakunek - oznajmiła Sofia - kiedy poszedłeś zbierać opał. Zobaczyłam, co jest w środku. Amplex! Dlaczego musiałeś zabrać go ze sobą?

- Kosztuje sto dwadzieścia patyków - odpowiedział Mirko. - Dla ciebie jako aktorki jest to śmieszna suma, ja jednak muszę pracować trzy miesiące, żeby tyle zarobić, rozumiesz?

Wziął metalowe pudło i pojemnik z filmami.

- O! - zauważyła zdziwiona Sofia. - A co teraz masz zamiar zrobić?

- Idę w głąb groty. Mam prawo odizolować się, prawda?

- Tak, ale co ma z tym wspólnego amplex? Co chcesz zrobić, Mirko?

Mężczyzna coś burknął. Kiedy Sofia chwyciła pojem­nik z filmami i otworzyła go, nie stawiał oporu. Obojętnie pozwolił kobiecie przyjrzeć się do woli rolkom filmów i pozwolił jej przeczytać treść wytłoczoną na plastykowych pudełeczkach.

- Ależ to są moje filmy, Mirko! Mój Boże, są wszyst­kie. Lazurowe nieba, Uwiedzenie, Przygoda na Cejlonie... jest jakaś matryca, to matryca Ekstazy. To twój ulubiony oniro- film, prawda?

Mirko spuścił oczy nie odpowiadając. Sofia zamknęła pojemnik. Matryce to był luksus, na który tylko niewiele osób mogło sobie pozwolić. Zwykły onirofilm raz obejrzany trzeba było wyrzucić, bo ulegał demagnetyzacji na głowi­cach odbiorczych amplexu. Matryca natomiast była wiecz­na, praktycznie niezniszczalna. I właśnie dlatego kosztowała majątek.

- Kiedy ją kupiłeś? - spytała Sofia. Mężczyzna, zezłoszczony, wzruszył ramionami.

- Daj spokój - powiedział. - Jesteś ciekawska w bardzo przykry sposób. Czego chcesz się ode mnie do­wiedzieć? Twoje filmy są w milionach egzemplarzy sprze­dawane milionom Odbiorców. Jestem jednym z wielu. Ku­piłem matrycę Ekstazy. No i co? Co w tym widzisz dziw­nego? Ten film szczególnie mi się podobał. Ja...

- Mów dalej - poprosiła go Sofia ściskając za ramię.

- Nie ma dnia, żebym go nie oglądał - oświadczył szorstko pilot. - A teraz idź już i postaraj się zasnąć, bo jak tylko nastanie dzień, będziemy musieli przejść sporo mil. Ja idę w głąb jaskini.

- Z amplexem?

- Oczywiście, że tak! Co się wtrącasz? Chcę nacie­szyć się filmem w spokoju.

Sofia z trudem przełknęła ślinę. Nagle ogarnęła ją frus­tracja, tak jakby uszła z niej wszelka chęć życia. To niemoż­liwe, myślała, co się ze mną dzieje? Czego ja w końcu chcę od tego człowieka, który ma tysiące powodów, żeby nie ob­darzyć mnie nawet jednym spojrzeniem?

Poczuła ochotę, żeby dotknąć go do żywego, rzucić mu prosto w twarz palące obelgi, spoliczkować. Ale obraz Mir­ka obejmującego ją przezwyciężył wszystkie zahamowania i opanował wszystkie jej myśli.

- Ja tu jestem - sama się zdziwiła zachęcającym to­nem, jakim to powiedziała. Mirko odwrócił się nagle.

- Co takiego?

- Powiedziałam, że ja tu jestem. Mirko, dzisiejszej nocy nie będą ci potrzebne te filmy.

- Niepotrzebne?

- Nie. Możesz mnie mieć jak we śnie, bardziej niż we śnie...

Mirko zaczął się śmiać.

- To nie to samo - powiedział. - Poza tym nie bądź śmieszna z tymi tekstami aktywistki Ligi Antyonirycznej. Trzymają się ciebie żarty, czy co?

- Powtarzam, że możesz mnie mieć.

- A ja ci powtarzam, że to nie to samo.

- Mirko! - błagalnie powiedziała kobieta, zupełnie już prawie wyszedłszy z siebie - potrzebujesz mnie każde­go dnia, kiedy przewijasz tę matrycę i śnisz, stale śnisz o tej jaskini, o zapalonym ognisku, stale śnisz o moich pocałun­kach i o moim ciele, które teraz chcę ci dać. Wszystko jest jak w filmie, przeklęty głupcze. Czemu zwlekasz? Mogę dla ciebie zrobić wszystko, co chcesz, mogę zrobić, zrobić na­prawdę...

Przez chwilę Mirko zdawał się niezdecydowany. Potem pokręcił głową i udał się w głąb jaskini.

- Mirko! - zawołała zdesperowana. - Jestem Sofia Barlow! Sofia Barlow, rozumiesz?

Rozpięła zamek kombinezonu. Wyłoniły się ramiona, ściągnęła ze złością ubranie i rzuciła je na ziemię.

- Spójrz na mnie! - krzyknęła.

Długie, czerwono- zielone języki ognia tańczyły zmys­łowo, w powietrzu unosił się przenikliwy zapach pradawne­go boru. Zobaczyła, że ręce mężczyzny zwinęły się w pięści, wargi zadrżały jak w długim, wyczerpującym cierpieniu.

Mirko wahał się przez chwilę jeszcze, potem rzucił filmy do ognia i pobiegł ku niej.


Najpierw światło niebieskie, potem czerwone. Potem znowu niebieskie. Kiedy rolka filmu się skończyła, wyłącz­nik zadziałał automatycznie.

Sofia zdjęła kask amplexu. Skronie miała spocone, ser­ce waliło i cała drżała. Szczególnie zaś drżały jej ręce. Nie mogła ich spokojnie utrzymać. Nigdy w życiu nie przeżyła tak intensywnie “snu", onirofilmu, który kazał jej być samą sobą. Musi natychmiast podziękować Bradleyowi.

Zadzwoniła do niego wideotelefonem. Ale kiedy mii przed sobą twarz Naczelnego Przeglądacza, słowa uwię; jej w gardle; bełkotała coś ogromnie przejęta. W końcu 2 częła płakać.

Bradley cierpliwie czekał.

- To taki mały prezent, Sofio. Drobnostka. Kie aktorka osiąga szczyt swojej kariery, ma prawo do inny dowodów uznania niż dotychczas. I będziesz je miała, S fio. Otrzymasz wszystkie zadośćuczynienia, które ci się i leżą. Ponieważ system jest doskonały. Nieodwracalny.

- Tak, Bradley. Ja...

- Przejdzie ci, Sofio. Zdarza się to prędzej czy później wszystkim aktorkom. Ostatnią przeszkodą do pokonania jest zawsze próżność; ty również myślałaś, że mężczyzna może woleć ciebie od snu, w dalszym ciągu krążą ci po głowie najniebezpieczniejsze herezje, ale zorientowaliśmy i co się z tobą dzieje, i znaleźliśmy środki zaradcze. Ten podarunek. Ta matryca pozwoli ci przezwyciężyć kryzys.

- Tak, Bradley, podziękuj technikom, operatorowi, reżyserowi, podziękuj wszystkim, którzy współpracowali przy realizacji onirofilmu. Przede wszystkim aktorowi, który zagrał rolę pilota...

- To nowy, zdolny chłopak...

- Podziękuj mu. Przeżyłam wspaniałe chwile. I dziękuję też tobie, Bradley. Wyobrażam sobie, ile czasu i pieniędzy kosztował was ten film. Jest doskonały. Będę trzymała w honorowej przegródce mojej oniroteki.

- Głupstwo, Sofio. Należysz do klasy wiodącej. Możesz sobie pozwolić na filmy robione specjalnie dla ciebie. My wszyscy, producenci, możemy sobie na to pozwolić. Zawsze sobie wzajemnie pomagaliśmy, prawda? Chciałbym jednak, żebyś pamiętała o jednym.

- O czym, Bradley?

- Ta matryca. Bardziej niż warunkiem ma być ostrzeżeniem.

- Zgoda, Bradley. Chyba wiem, co masz na myśli.

- Nie zapominaj o tym. Nic nie może przewyższyć snu. I tylko we śnie możesz się łudzić, że tak nie jest. Je­stem pewien, że obejrzawszy pięć czy sześć razy matrycę pojmiesz morał.

Zgodziła się z tym, cała we łzach.

- Zobaczymy się jutro, w sali prób.

- Zgoda, w sali prób. Dobranoc, Bradley.

- Dobranoc, Sofio.


RYBY DLA WENUS




W rogu werandy, na wpół ukrytej w gęstwinie oleandrów, rytmicznie kołysał się bujany fotel Sama Ellingtona. Był za­chód słońca, słusznie określany przez niego porą muszek i komarów. Ogromne słońce, czerwone jak nasiona magno­lii, zachodziło skąpane w płomiennej łunie wśród poszarpa­nych sztandarów ponurych chmur.

Sam był zmęczony, podobnie jak jego brat Archie. Ca­ły dzień polowali ścigając zwierzynę przez lasy i pola, prze­bywając strumienie i mokradła. Godziny szybkiego marszu przez teren nierówny, często zdradliwy, zrobiły swoje. Te­raz siedzieli na werandzie poddając się miłemu otępieniu, które ogarnia ciało po dużym wysiłku; jeden wygodnie usa­dowiony w bujanym fotelu, drugi na ziemi, z plecami opar­tymi o ścianę.

Wewnątrz willi kobiety przygotowywały kolację. Sły­chać było ciche pokrzykiwania młodych żon, zaaferowanych przyrządzaniem niezwykłych potraw. W ogrodzie chłopcy bawili się w inwazję z Kosmosu. Co chwila z krzaków wy­nurzał się plastykowy pistolet i długi strumień wody docie­rał do werandy. Sam i Archie byli zbyt zmęczeni, żeby na- krzyczeć na chłopców i kazać im przerwać zabawę.

Drogą za ogrodem z coraz większą częstotliwością pę­dziły samochody, których bagażniki załadowane były sprzę­tem wędkarskim. Rejon ten był bowiem odwiedzany nie tylko przez zwolenników polowań, ale także przez miłośni­ków wędkarstwa.

- Mięczaki! - mruknął Archie z pogardą.

- Nieruchawe trutnie - dodał Sam.

- Leniwce - ciągnął Archie tym samym pogardli­wym tonem.

Typowa i przysłowiowa już niechęć, jaką myśliwi ży­wią dla wędkarzy, przybierała w tym momencie najbardziej obraźliwe formy wyrazu.

- Zdziecinniali starcy - podjął Archie. - Kiedy ciągną wędkę, to mógłby nawet księżyc spaść, a oni i tak by niczego nie zauważyli...

- Fakt - zgodził się Sam, uderzając w szyję, żeby zabić komara. - Właśnie w zeszłym tygodniu, kiedy prze­trząsałem składzik znalazłem stary numer Puncha, w któ­rym przeczytałem opowiadanie fantastyczno- naukowe napi­sane przez T.S. Watta; bardzo dobrze pokazuje w nim tępe skupienie wędkarza, kiedy zmaga się ze swoimi głupimi ry­bami. Pomyśl tylko, w opowiadaniu Watta statek kosmicz­ny z Wenus ląduje nad brzegiem rzeki Hawther, załoga wy­chodzi i prowokuje jednego z tych nawiedzonych wędkarzy, co to wiesz, słuchają cię tylko, kiedy im mówisz o muszce marki Turle albo o błyszczyku firmy Peter Ross. No więc Wenusjanin podchodzi do niego i powiada: Dobry wieczór, jesteśmy z Wenus. Watt pisze, że Wenusjanie są mniej wię­cej podobni do nas, tyle że oczy mają pionowo, a nie po­ziomo, i w dodatku na czole. Co byś zrobił? W takiej sytua­cji trzeba albo wiać, ile sił w nogach, albo znieruchomieć ze strachu. Tymczasem - nic podobnego. Wędkarz rzuca okiem na statek kosmiczny, obojętnie patrzy na załogę, po­tem spokojnie namipuluje dalej przy haczyku, żeby za­mocować na nim tę swoją idiotyczną muszkę. I, nie podno­sząc oczu, wiesz, co mówi? Chwileczkę, powiada. Ot, tak sobie.

- Hm... wydaje mi się to trochę przesadzone - za­uważył Archie wstając. - Prawie nie do wiary.

- Nie ma najmniejszych wątpliwości. Przykro mi, że Helen spaliła ten magazyn, bo...

- Źle mnie zrozumiałeś. Chciałem powiedzieć, że według mnie Watt przesadził. Stanąwszy twarzą w twarz z Marsjanami może nawet i wędkarz wziąłby nogi za pas.

- Mylisz się, wszyscy by zwiali, ale nie wędkarz. Kiedy ciągnie linkę, nie czuje, nie widzi i nie mówi. A ty mi powiadasz, że uciekłby. Nie zapominaj, że wędkarz jest za­wsze mięczakiem.

Po kolacji rozmawiali dalej. Położywszy dzieci do łó­żek, kobiety gawędziły o haftowaniu i budyniach. Archie i Sam wymknęli się na werandę. Sam powiedział:

- Jeśli jutro przejdziemy wzdłuż brzegów rzeki prze­brani za Marsjan, to wędkarze nawet się nie zorientują, za­kład?

Archie powątpiewał. Jako porządny myśliwy nie czuł żadnego szacunku dla osób pasjonujących się wędkarstwem. Ale wszystko ma swoje granice. Było nie do pomyślenia, żeby człowiek, nawet wędkarz, dalej najspokojniej robił swoje wobec nagłego pojawienia się istot z innego świata.

- Chodź - ciągnął Sam - chcę ci coś pokazać.

Przeszli przez ogród i dotarli do domku dozorcy Erne­sta. Pod portykiem, oprócz narzędzi rolniczych i ogrodni­czych walały się nie używane od dawna przedmioty.

- Do diabła! - zawołał Archie zobaczywszy ten stos zardzewiałych rupieci. - Co to wszystko tu robi?

- Nie mam pojęcia. Ernest ma chyba żyłkę kolekcjo­nera.

Sam wskoczył na stertę i zaczął ją przeszukiwać. - Jest - powiedział rzucając Archiemu pod nogi hełm od skafandra nurka. - Powinien być jeszcze jeden. - Szukał dalej, aż go w końcu znalazł.

- Do licha! - zawołał Archie - co masz z tym za­miar zrobić?

- To proste - odpowiedział Sam. - Jutro rano wło­żymy kombinezony w kolorze zaśniedziałej miedzi. W gu­mowych butach aż po biodra, w hełmach i z pistoletami kosmicznymi chłopców - zobaczysz jakie wywołamy wra­żenie! Pójdziemy tak wzdłuż rzeki i damy popalić wędka­rzom.

- Wydaje mi się, że to kawał w najgorszym guście.

- Daj spokój! - żachnął się Sam. - Rzucą na nas okiem, albo i nie, i dalej będą łowić, zobaczysz.


Jeśli komary są szczególnie dokuczliwe o zachodzie, to o świcie są po prostu nie do zniesienia. Latają wtedy zgłod­niałe, wściekłe. Ten, kto zapuszcza się w lasy i moczary al­bo wzdłuż brzegów rzeki, jest stracony. Nalatują na czło­wieka chmurami, uparte i zuchwałe. Nie ma sensu się mio­tać czy próbować je odpędzić. Chyba jedynym sposobem, żeby zneutralizować ich ataki, jest trwać bez ruchu, pocze­kać, aż usiądą, a potem je ubić dobrze wymierzonym cio­sem.

Archie i Sam szli dróżką prowadzącą do rzeki. Oby­dwaj mieli na sobie bardzo wysokie kalosze bagienne i zie­lonkawe skafandry zapinane z przodu na suwak. Sam przy­czepił sobie z przodu dwie puste butle tlenowe. Natomiast Archie musiał się zadowolić założeniem na plecy starego rozpylacza Ernesta, którego dozorca używał do opryskiwa­nia winorośli. Plastykowa broń kosmiczna wykradziona chłopcom uzupełniała rynsztunek.

- Załóżmy hełmy - zaproponował Archie widząc, że komary bezlitośnie nacierają. - W ten sposób będziemy osłonięci.

Hełm był bardzo ciężki. Pozbawiony podpórki ze śrub, które znajdują się we wszystkich zwykłych skafandrach, opierał się bezpośrednio na plecach i trzeba go było kar­kiem utrzymać w równowadze.

Dotarli do szosy i szli nią około stu metrów. W pewnej chwili zza zakrętu wyłonił się na rowerze chłop z widłami. Jechał spokojnie, ale skoro tylko ich dostrzegł, nagle się za­trzymał, cisnął rower i widły na płot i z krzykiem rzucił się do ucieczki.

Sam i Archie chichotali rozbawieni. Potem przyszła kolej na kierowcę samochodu. Gwałtownie zahamował ja­kieś pięćdziesiąt metrów przed nimi, wgniótł bok karoserii, wykonał manewr i uciekał na wstecznym biegu, a doje­chawszy do bocznej drogi ruszył z maksymalną szybkością.

- A niech to wszyscy diabli! - zawołał Archie. - Nasze przebranie chyba rzeczywiście robi wrażenie!

Zeszli z drogi i wrócili na ścieżkę prowadzącą do rzeki.

- Stańmy na chwilę - poradził Sam, jak tylko weszli do lasu. - Rzeka jest blisko, na odległość strzału z dubel­tówki. - Zdjął hełm z głowy i położył na ziemi obok pla­stykowej broni. - Pójdę teraz na zwiady - oznajmił.

Szybko się oddalił i wrócił po chwili. - Jest ich dwóch na brzegu błotnistego zalewu - stwierdził. - Wyglądają jak posągi.

Podnieśli hełm i broń i ruszyli. - Ja będę mówił - rzekł Sam - ty stój koło mnie i postaraj się nie śmiać.

Dotarli do małej polanki, a dalej Sam prowadził brata w dół stromą ścieżką rysującą się ledwie wśród traw i trzcin. Roślinność była bardzo gęsta, stojąca woda zalewu zakrywa­ła korzenie topól oraz wierzb rosnących wzdłuż brzegów.

Wędkarz siedział nieruchomo na dużym przegniłym pniu zatopionym w miękkim i błotnistym terenie. Jego to­warzysz był trochę dalej, może o jakieś dwadzieścia metrów od niego. Wszędzie czuć było silny zapach błota i zgnilizny, tak charakterystyczny dla podmokłych terenów.

- Pozdrawiam was, Ziemianie! - powiedział głośno Sam wystawiając przed siebie plastykową broń. - Jesteśmy z Marsa!

Wędkarz nie ruszył się. - Ssss - syknął pokazując głową w kierunku wody. Wydawało się, że oczy ma przyku­te do unoszącego się na wodzie spławika, który właśnie w tym momencie zaczął się kołysać.

Sam jeszcze raz spróbował: - Hej, tam! Nie słyszeliś­cie? Jesteśmy z Marsa.

Człowiek powoli odwrócił głowę i popatrzył na nich przez chwilę zmrużonymi oczyma. Potem wstał i wyciągnął z wody linkę.

- Poczekajcie chwilę - powiedział bezbarwnym gło­sem. Pochylił się, otworzył pudełeczko na robaki i zaczął grzebać w nim palcem, żeby znaleźć odpowiedniego. Przez chwilę manipulował przy haczyku, po czym wolnym, szero­kim ruchem ponownie zarzucił wędkę.

- Że co? Aha, że z Marsa! - mówił rzucając na Ar- chiego i Sama szybkie spojrzenie. Nie miał najmniejszego zamiaru spuścić oka z unoszącego się na wodzie spławika. - Hej, Winnic - odezwał się do łowiącego w pobliżu to­warzysza - oni są z Marsa!

Kolega mruknął na znak, że usłyszał. Tymczasem Sam cicho zwrócił się do Archiego: - Widziałeś? Zupełnie jak w opowiadaniu T.S. Watta.

- Jestem Sanders - przedstawił się wędkarz. - Przez was przepadła mi taaka ryba - i szeroko rozłożył ręce. - To rejon bogaty w ryby, ale są podejrzliwe, wystar­czy byle co i zmykają.

- Musieliśmy latami słuchać transmisji radiowych, żeby nauczyć się waszego języka - oznajmił Sam, ot, tak żeby cokolwiek powiedzieć.

- Rozumiem. No tak, transmisji radiowych... Kiedy wylądowaliście?

- Wczoraj po południu. Zostawiliśmy nasz latający talerz na polanie w pobliżu.

- Aha!

W tym momencie spławik zniknął. Mężczyzna, który nazywał się Sanders, zręcznie wyciągnął linkę. Zębacz o wa­dze około pół funta skakał teraz wśród trawy, na próżno usiłując się wyswobodzić z haczyka. Wędkarz zdjął go z największą delikatnością, podniósł pokrywę wiadra i wrzucił rybę do środka.

- Posłuchajcie - rzekł grzebiąc w pudełku, żeby wybrać następnego robaka. - Teraz jestem zajęty. To do­bra pora, rozumiecie chyba? Przyjdźcie za kilka godzin, to sobie pogadamy.

Nie było sensu dłużej nalegać. Lepiej wrócić do domu. Również Archie zrozumiał, że historyjki opowiadane na temat wędkarzy nie są wcale przesadzone, skoro nawet po­jawienie się Marsjan nie zdołało oderwać ich od ulubionej rozrywki.

Mężczyzna, który nazywał się Sanders, wyciągnął z wody linkę i złożył przybory. Jego towarzysz zrobił to samo i podszedł. Obydwaj przyglądali się zawartości ku­błów; wyglądali na zadowolonych z połowów.

- Czego chcieli? - zapytał Winnic.

- Niczego. Wiesz, jacy są ci tubylcy. Zawsze gotowi do żartów. I nie wiadomo dlaczego, zawsze kiedy chcą się pobawić w przebierańców, przychodzą im do głowy Mars­janie i latające talerze.

- Cóż chcesz! Nie mogą przecież wiedzieć, że Mars jest nie zamieszkany.

- Zgoda. Ale drażni mnie ich brak fantazji.

Ruszyli. Kiedy doszli do połowy ścieżki, Winnic spy­tał: - Myślisz, że te zębacze będą się umiały przystosować do naszych bagien?

- Chyba tak - odrzekł drugi. - Wystarczy zaakli­matyzować je najpierw w bagnach północnych, które są chłodniejsze, a potem przeniesiemy je do równikowych.

Z pewnością nie będą miały łatwego życia. Ryby na Wenus nie cierpią obcych. Ale dadzą sobie radę, zobaczysz.

Doszli już na miejsce. Sanders wyjął z kieszeni dziwny świecący przedmiot, nacisnął kilka guzików i jak za do­tknięciem czarodziejskiej różdżki na środku polany zjawił się srebrzysty latający talerz.

- Ten idiota Ziemianin udawał, że wylądowali właś­nie tutaj - powiedział Sanders wchodząc na schodki. Jak tylko zamknęły się drzwi, talerz zniknął. Szum przy odlocie był bardzo cichy, niewiele głośniejszy od brzęczenia latają­cego owada, a przy tych wszystkich komarach błąkających się po lesie nikt nie zwrócił na to uwagi. Poza tym nawet jeśli talerz byłby widoczny, któż by go zauważył? Na tym odcinku rzeki byli sami wędkarze, ci zaś, jak wszyscy wie­my, patrzą tylko na własny spławik, kiedy łowią.


ZAĆMIENIE




CZĘŚĆ I


l


- Niech go pan poprosi, Albenitz. Niech wejdzie i miejmy to wreszcie za sobą.


Tymczasem należałoby zacząć od opisu otoczenia, wymienić szereg drobnych szczegółów, rzeczy mało waż­nych, niejednoznacznych i nieuchwytnych, tak by oddać jednak poczucie zamknięcia świata w hermetycznej otoczce czegoś metalicznego i zimnego, świata, gdzie wszyscy pod­legają prawom, których celowości trudno dociec. A może w tym przypadku byłoby lepiej od razu przejść do sedna sprawy. Brzmiałoby to mniej więcej tak:

Nazywam się Vargo Slovic. Mam dwadzieścia cztery lata i jestem kolonistą pierwszej klasy na pokładzie Matki Ziemi...

Tylko że w ten sposób nic z tego wszystkiego nie zro­zumiem, ryzykując zaprzepaszczenie szansy rzucenia świat­ła na sedno sprawy; byłoby to tak, jakby zamiast całej lam­py wziąć jedynie najzupełniej bezużyteczny przewód elek­tryczny. Jakby do przebycia Wielkiego Korytarza potrzeb­na była wyłącznie poręcz.

Mógłbym też zacząć od opisu statku, którego topogra­fia wcale nie jest prosta. Albo opowiedzieć o Eugenio Stol- lerze, o Wandzie i Norze Kereny. Dianę i koordynatora Po- cara zostawiłbym na później, podobnie jak funkcjonowanie basenów hydroponicznych, elementarny układ kabin mieszkalnych, Spitzera i smutną konieczność pracy na zmianach. I tak dalej.

Chyba już powiedziałem, że nazywam się Vargo Slo- vic. Mam dwadzieścia cztery lata i jestem kolonistą pierw­szej klasy na pokładzie Matki Ziemi. Mógłbym opowiedzieć swoje życie w kilkunastu słowach, ponieważ i tak prawdo­podobnie nie starczyłoby na nie setek książek. Wszystko za­leży od punktu widzenia, to znaczy, od punktu odniesienia. Kiedy go zupełnie brakuje, nikt nie potrafi odróżnić tego, co jest ważne, od tego, co nieistotne.

Na Matce Ziemi nigdy nie dzieje się nic niezwykłego. Od samego początku wszystko przebiega tu spokojnie i zgodnie z pewnym porządkiem. Urodziłem się tutaj, na pokładzie, tak jak mój ojciec i ojciec mojego ojca. Trzeba byłoby cofnąć się jeszcze o dwa pokolenia, jakieś sto dwa­dzieścia pięć lat wstecz, żeby trafić na ślad przodka urodzo­nego na Ziemi, protoplasty, który rozkoszował się słońcem, zapachem morza, szumem wiatru wśród drzew i skał.

To wszystko jest dla mnie jedynie urojeniem i fikcją. Prawdziwe i realne jest tylko głuche skrzypienie drugich metalowych korytarzy, szum atomowych silników, odpy­chający ziąb kabin i galerii. Niezmienna rzeczywistość, zamrożona, którą nietkniętą przekażę moim dzieciom, one swoim i tak dalej, i tak dalej, aż zakończy się Szczęśliwa Podróż, z której nie można zrezygnować.


- Już ci mówiłem, Albenitz. Przyprowadź go tutaj i miejmy to wreszcie za sobą.


Są trzy problemy.

Pierwszy: problem zależności między słowem a pojęciem.

Drugi: problem zależności między pojęciem a obrazem.

Trzeci: problem zależności między obrazem a wyobra­żeniem obrazu.

W ten sposób ja, Vargo Slovic, mógłbym jak senny po­ciąg z łoskotem wyładowywać towary wzdłuż bezpiecznego toru, którego wszystkie podkłady są trwałe, przytwierdzone zgodnie z zasadami sztuki. Spokój, pogoda, dobrobyt. Ale mógłbym też zejść aż do samych głębi lęków rozkładu i na powrót wznieść się falą woniejącą siarką i rtęcią, a potem wybuchnąć na podobieństwo kiełka, który rozbija twardą grudkę ziemi. Żyć. Utwierdzić się. Odrzucić tego, kto mnie odrzuca. Nikt pewnie lepiej ode mnie nie zna bajki o małp­ce, tym szkaradnym stworzeniu, które wspina się z gałęzi na gałąź coraz wyżej po drzewie, z wierzchołka którego jasno widać horyzont. Pociąg, tory, rtęć, siarka, małpa, pęd, wiosna: obrazy, słowa, wyobrażenia słów, wyobrażenia wyobrażeń.

Nic się nigdy nie dzieje na pokładzie Matki Ziemi. Sza­re godziny pracy na przemian z godzinami odpoczynku, długie, monotonne czuwanie, bezsenność, którą spędzam w kabinie przewracając się na posłaniu z boku na bok, przebierając w postrzępionych, chaotycznych myślach. Po­rządek, czystość, poszanowanie regulaminu. A nade wszystko dawkowana, kontrolowana sprawność.

Nigdy nic się tutaj nie dzieje. Albo raczej od czasu do czasu jakieś niezwykłe wydarzenie kołacze do naszej świa­domości. Trzeba umieć je rozpoznać. Na przykład w ze­szłym tygodniu Vladimiro Spitzer, mój współtowarzysz, poszedł do szpitala. Nie wiedziałem, że jest chory. Nie za­mieniłem z nim nigdy ani słowa, jak zresztą wszyscy, bo dla każdego z nas współmieszkaniec kabiny jakby nie istniał. Nie wiem, co się stało. Pamiętam, jak budząc się w zeszłym tygodniu zauważyłem, że wnęka Yladimira jest pusta. Na­tychmiast zadzwoniłem do intendentury, w takich przypadkach zalecenia regulaminu są bardzo jasne, obowiązuje na­tychmiastowe zgłoszenie wszelkich nieprawidłowości.

- Wszystko w porządku, kolonisto - po chwili za­chrypiał głos urzędnika - Vladimiro Spitzer jest w szpita­lu. Szczęśliwej Podróży.

- Szczęśliwej Podróży - odparłem bez przekonania.

Nieco później, kiedy po skończonej pracy wróciłem do kabiny, spotkałem dwóch pracowników wynoszących osobi­ste rzeczy mojego współtowarzysza.

- Jak się czuje? - spytałem nieobecnym głosem.

Jeden z nich wyprostował plecy i zrobił minę, jakby chciał dać do zrozumienia, że nic nie wie. Natomiast drugi z ogromnym pesymizmem pokręcił głową.

- Ale co mu jest?

Jeszcze jeden grymas i jeszcze jeden ruch pełen nieuf­ności. Zanim poszli, pomajstrowali trochę przy metalowej plakietce na drzwiach wejściowych. Zobaczyłem, że zdej­mowali wizytówkę Yladimira Spitzera, a na jej miejsce, obok mojej, przytwierdzali inną.

Kiedy tylko zostałem sam, ogarnęła mnie chęć, żeby pójść i odczytać nazwisko. Ale potem zrezygnowałem. Jakie może mieć znaczenie nazwisko współtowarzysza, jeśli wszelka rozmowa czy kontakt są niemożliwe? Nazwisko to mniej niż nic. Stary czy młody, gruby czy chudy, współ- mieszkaniec kabiny jest tylko przedmiotem bez znaczenia. Nie mówi, nie śmieje się, nie je. Jest nieruchomy dzień i noc, ledwie oddycha, wyciągnięty w swojej hermetycznie zamkniętej wnęce. Jeśli chcesz, możesz go sobie godzinami oglądać pod pokrywą z pleksiglasu albo możesz zabawiać się w liczenie mu rzęs, włosów, włosków na brodzie, możesz za pomocą soczewki przyglądać się poszczególnym porom jego skóry, załamaniom ust, zmarszczkom, fałdom na rę­kach, wszystkiemu. Wszystkiemu temu, czego nie przykry­wa kombinezon. Ale nigdy się nie dowiesz, jakiego koloru ma oczy. Bo współtowarzysz jest podobny do zmarłego, śpi spokojnie, nieobecnie, śnią mu się sny z innego świata. Pewnie, że możesz do niego mówić, jeśli tylko chcesz. Nie­którzy to robią, mają ten nawyk. Noc jest czasem długa, książka nudna, papierosy się skończyły. A bezsenność doskwiera, jakby była bestią o tysiącu żądeł. Na korytarzach statku nie ma żywego ducha, Sala Kontemplacji jest także wyludniona i czujesz się jakby otoczony szaleństwem zimna i ciszy. To wtedy zdarza się stracić panowanie, podnieść pokrywę wnęki i zacząć mówić, rozmawiać z towarzyszem głuchym i milczącym, nieruchomą zjawą, czasem nawet obrzucając ją groźbami i wyzwiskami.

Ja nigdy tego nie robiłem. Vladimiro Spitzer mieszkał ze mną przez dwa lata i od czasu do czasu rzucałem na niego roztargnione spojrzenie - zazwyczaj wieczorem, kie­dy przypadała zmiana dyżuru, w tych krótkich chwilach poprzedzających moment hipnosnu. On natomiast być mo­że znał mnie dogłębnie, mógł mnie wielokrotnie długo ob­serwować. Ale to mnie nie obchodzi.

Vladimiro Spitzer jest zielony.

Ja, Vargo Slovic, jestem czerwony.


2


- Dobrze, Albenitz. Zawołajcie go i przemaglujcie dobrze, ta historia zaczyna działać mi na nerwy.

Albenitz Benito Jorge, koordynator pierwszej klasy, sza­lenie ważna figura na tej szachownicy, w stałym kontakcie z Najwyższym. Jego twarz jest mała, trójkątna, zęby ma żółte i szpiczaste jak u gryzonia, coś między bobrem a wie­wiórką...


Sala Kontemplacji. Półokrągły ekran, olbrzymi, bieg­nący od ściany do ściany. Fotele wygodne, z podgłówkiem i miękkimi oparciami, ustawione w równych rzędach obni­żających się stopniowo. Słowem, teatr.

Kiedyś mój przyjaciel Eugenio Stoller próbował na­kłonić mnie do zastanowienia się nad miernością tego wi­dowiska. - To są tylko świetlne punkty - mówił - chmura świecących grudek, a wśród nich jakiś diament skrzy się bardziej od innych. Eugenio jest cyniczny, albo przynajmniej bawi go granie takiej roli. Prawda jest taka, że widok gwiazd, leżących na zewnątrz w czarnej i przepastnej przesterzeni nakrapianej tymi wszystkimi ognikami, które, lodowate i ostrzegawcze, zdają się leżeć na wyciągnięcie rę­ki, fascynuje nawet najbardziej tępego członka załogi.

Budowniczy statku wiedział o tym. A ten, kto zapro­jektował to przerażające panoramiczne okno, musiał być świetnym psychologiem i estetą o dużej wrażliwości. Za­zwyczaj sala jest pełna aż do ostatniego miejsca. Czasem, późno wieczorem, kiedy lampy na korytarzu dają słabe nie­bieskie światło, żeby stworzyć nam wrażenie nocy - a więc czasami, jak mówiłem, sala jest prawie opustoszała. Gdzie­niegdzie małe grupki trwają na miejscach, przeważnie na obrzeżach sali, tajemnicze szepty krążą po półokrągłym sklepieniu, a w półmroku narasta zwątpienie; tysiące dog­matów rozpadają się w pył, wystarczy jedno spojrzenie, do­cinek, barwa głosu, która załamuje się na ostatnim słowie, wystarczy jakaś przerwa.

- Szczęśliwej Podróży - życzy sąsiad na pożegnanie.

- Szczęśliwej Podróży!

- Do widzenia, przyjaciele. Do zobaczenia.

- Do zobaczenia. Szczęśliwej Podróży!

Często pozdrowienie brzmi fałszywie i nieszczerze. Jak kpina. Niestety, nie zobaczymy Ziemi Obiecanej. Być mo­że, jeśli wszystko potoczy się tak jak zostało na początku przewidziane, jeśli statek utrzyma swój kurs i nie zboczy w otchłanie przestrzeni, wtedy być może dotrą do niej nasze prawnuki. Dwanaście pokoleń tworzy wystarczająco długi łańcuch. Ja i moi rówieśnicy stanowimy jego środkowe og­niwo. Jesteśmy ledwie w połowie drogi, Matka Ziemia musi przebyć jeszcze około dziewiętnastu milionów kilometrów, nim dotrze do celu. Mimo szalonej prędkości rozwijanej przez silniki potrzeba jeszcze mniej więcej stu pięćdziesię­ciu lat, czasu tak długiego, że wiele razy można umrzeć. Eugenio Stoller ma cięty język.

- Jesteś głupi - powiedział siadając koło mnie. - Zbyt poważnie traktujesz zewnętrzny sztafaż, slogany i fra­zesy.

Rozglądałem się dokoła i jąkałem onieśmielony wiel­kością pomieszczenia.

- Jesteś głupi - powtórzył Eugenio - tu nie ma ni­czego do kontemplowania, to salon niedyskrecji i plotek, te gwiazdy na zewnątrz wcale nie są ważne, liczy się tylko na­sza pasja, nasza bezradność jako jednostek małodusznych i małostkowych.

Kiedy tak mówi, czuję się zakłopotany. Długo mu się przyglądałem, ale uśmiechał się tylko dwuznacznie i chyba cieszył się z mojego zmieszania.

- Chodźmy stąd - rzekł pociągnąwszy mnie za ra­mię - chodźmy pogadać do starego Bulmera.

Wyszliśmy z Sali Kontemplacji i przemierzyliśmy oko­ło dwustu metrów Wielkiego Korytarza. W tym miejscu winda nie była zatłoczona. Eugenio popchnął mnie do środka i po dziesięciu sekundach zjechaliśmy już na trzeci poziom.

U starego Bulmera nie jest źle. To spokojne miejsce, odwiedzane przeważnie przez szachistów i pary zakocha­nych. Jest wspólna sala z ciasno poustawianymi stolikami oraz szereg oddzielonych od siebie wnęk, które pozwalają na prawie całkowitą izolację.

Eugenio, uśmiechając się, wyciągnął z kieszeni garść żółtych żetonów.

- Dziś wieczór urżniemy się - powiedział machając nimi przed nosem.

Zawsze jest dobrze w nie zaopatrzony. Nigdy nie po­trafiłem pojąć, jak to robi. Gdybym go nie znał od dawna, gdyby nie był moim bliskim przyjacielem, pomyślałbym, że te żetony to owoc pracy donosiciela. Eugenio Stoller - taj­ny informator “białych"! Ale tak absolutnie nie jest. Także dlatego, że skoro wszystko idzie jak najlepiej, bez niepoko­jów i nieporządków, nie potrafię sobie wyobrazić, o czym “biali" mieliby być informowani. Prawdopodobnie Eugenio jest typem, który dobrze zna swój fach i to zapewnia mu dużo żetonów- premii..

Stary Bulmer przyszedł osobiście, żeby podać blumar. Obrócił tak dwa albo trzy razy nosząc tacę z wąskimi kie­liszkami, potem znudziło mu się chodzić tam i z powrotem co pięć minut i zostawił butelkę.

Eugenio ciągnął jak gąbka. W dalszym ciągu uśmiechał się, podnosił kieliszek na wysokość nosa, przyglądał mi się tymi swoimi przymkniętymi, świdrującymi oczyma koloru malachitu.

Po pół godzinie rozwiązał mu się zupełnie język.

- Który mamy rok? - zapytał lekko szyderczym gło­sem. Jeszcze się uśmiechał, ironicznie, niechętnie.

Pytanie było śmieszne. Znudzony, rozprostowałem ramiona, spoglądając w inną stronę, tak by mu dać do zro­zumienia, że zrobiłby dobrze zmieniając temat. Ale Euge­nio nalegał:

- No, odpowiedz. W którym roku jesteśmy?

- W sto dwudziestym ósmym - powiedziałem przez grzeczność.

Ale on naciskał:

- To znaczy?

Taka zabawa. Rozumiałem, że to zabawa, ale bardzo ważna dla Eugenia. Nie mogłem się wyłączyć. Powiedzia­łem:

- Jest rok sto dwudziesty ósmy, co oznacza, że upły­nęło sto dwadzieścia osiem lat, od kiedy Matka Ziemia opuściła planetę.

- A rok? Co to jest rok?

- Rok, to czas, jaki potrzebny jest planecie Ziemi do okrążenia Słońca.

Zaczął się głupio śmiać.

- Ziemia jest daleko - rzekł. - I bez względu na to czy istnieje, czy też nie, faktem pozostaje, że nie widać jej. Ziemia jako punkt odniesienia warta jest mniej niż nic.

- Ale mamy zegar pokładowy. Atomowy zegar wyre­gulowany według czasu ziemskiego. Eugenio napełnił kieliszki.

- Zegar mógł się popsuć - powiedział zmieniając wyraz twarzy. Stała się poważna i napięta, spojrzenie głę­bokie, przestraszone. Nie było śladu niestosownej wesołoś­ci. - Zegar może się późnić, rozumiesz? Nikt by się nie zorientował.

Niemożliwe. Próbowałem mu przypomnieć, że zegar atomowy nigdy się nie psuje, jest właściwie wieczny i nie gubi nawet jednej setnej sekundy na sto lat. Stoller był niewzruszony. Potem pochylił się nad stołem przysuwając do mnie.

- A gdyby ktoś go dla zabawy zepsuł?

Mówił bardzo cicho, prawie szeptem. W głowie zaczął mi gwałtownie brzęczeć dzwonek alarmowy. Słowa jeszcze wisiały w powietrzu, spowite w dwuznacznie pytający ton. Chciałem zyskać na czasie, zastanowić się choć przez chwilę nad tym potwornym podejrzeniem.

Ale Stoller przyglądał mi się bacznie, jego surowy i władczy wzrok domagał się natychmiastowej odpowiedzi.

- Żarty się ciebie trzymają - rzekłem. Słyszałem swój głos, sztuczny, wydobywający się z zaślinionego, pu­stego gardła. - W imię czego mieliby zepsuć zegar?

W tym samym momencie zdałem sobie sprawę z wielu rzeczy. Popełniłem niewybaczalny błąd. W końcu to, co Stoller mówił, było przypuszczeniem czysto akademickim; podsunął hipotezę o zepsuciu zegara mówiąc o “kimś", tak jakby “ktoś", dla żartu, zabawiał się igraniem z czasem. Na­tomiast ja swoją odpowiedzią dowiodłem, że dopuszczam - nawet jeśli tylko w celu odparcia tej tezy - myśl o spi­sku. Zdradziłem się. Dbanie o zegar pokładowy to obowią­zek “białych". A tego, co robią “biali", nie wolno poddawać w wątpliwość. Tak przynajmniej do tej pory sądziłem. Ale słowa Eugenia zdradziły mnie przed samym sobą. Teraz zrozumiałem, że w utajonej sferze umysłu zawsze miałem jakiś przesmyk otwarty dla najśmielszych wątpliwości oraz kłębiącego się sceptycyzmu i strachu, których żadne spraw­dzanie nie może rozwiać, a jedynie zepchnąć jeszcze głębiej.

- Zgoda - odparł Stoller - nie ma żadnego powo­du. Według nas. Ale oni - wyraźnie napastliwie zaakcep­tował to ostatnie słowo - oni mogą mieć tysiące powodów najzupełniej nieoczekiwanych, powodów, które nam umyka­ją, bo o niczym nie wiemy.

Teraz grał już w otwarte karty. Jeśli ja zdradziłem się tym hipotetycznym potwierdzeniem, to on odkrył się zu­pełnie. Zegar był tylko przykładem, być może mało znaczą­cym, ale niewątpliwie bogatym w konsekwencje. Właściwie Stoller przypominał mi, że nasze życie toczy się w obrębie systemu zamkniętego, doskonale izolowanego.

- Prawda jest mrzonką - dodał.

Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała roz­mowa. Stoller wciągał mnie na teren zdradliwy, niebezpiecz­ny, pełen zasadzek. Spróbowałem więc zareagować.

- Stawiasz ponownie stary problem Boga, problem, który dręczył ludzi żyjących na Ziemi. Oni też funkcjono­wali w systemie zamkniętym. Tak było od zarania i zawsze tak będzie. Czym jest świat, cały świat, jeśli nie systemem zamkniętym? Ludzie bali się własnych myśli, bali się decy­dować o tym, co jest, a co nie jest prawdziwe i dlatego, aby uchylić się od tej przygniatającej odpowiedzialności, stwo­rzyli Boga...

- Zmieniasz temat - przerwał mi Eugenio.

- Wcale nie zmieniam. Jeśli Bóg istnieje, to prawda należy do niego, a nam zostaje tylko szamotanie się po omacku w wiecznej nocy bez świtu. Za daleko się posuwasz, Eugenio. Chciałbyś, żebym myślał o “białych" jak o bogach mikrokosmosu, jakim jest Matka Ziemia - tylko dlatego, że dowodzenie statkiem należy do nich.

- Nie chodzi tylko o dowodzenie statkiem...

- A o cóż innego?

W tym momencie na progu wnęki pojawiła się Wanda, zaraz za nią Nora Kereny. Obie miały niepewne, dziwne miny, wyraz twarzy właściwy dla wielu spośród nas, szcze­gólnie kobiet, w wieczór, gdy przypada zmiana. Trzy dni hipnosnu mijają bardzo szybko, a człowiek budzi się świeży i wypoczęty. A jednak to jest jakby umieranie, trzy dni ży­cia są nam zabrane, kradzione w mgnieniu oka. Może dla­tego właśnie w wieczory, kiedy przypada zmiana, jesteśmy bardziej gadatliwi, skłonni do poufałości i zabawy. Żądza życia staje się silniejsza; nim znikniemy na trzy dni w szarej otchłani nieświadomości, czujemy potrzebę pięknego za­kończenia swego dyżuru.

Tak więc kiedy Nora Kereny, którą znałem tylko z wi­dzenia, usiadła koło mnie, zaraz otoczyłem ją ramieniem. Napiliśmy się jeszcze razem. Potem Wanda zaczęła dysku­tować z Eugeniem, śmiała się, Eugenio też się śmiał, Nora otoczyła mi szyję ręką, poszukała mojej dłoni i było bardzo przyjemnie tak razem siedzieć w małej salce, mając dla siebie pełną butelkę blumaru, nie rozmawiać o niczym konkret­nym i czuć się ociężałym i sennym.

Dość późno wyszliśmy z lokalu starego Bulmera. Na korytarzach panował jeszcze ruch ludzkich cieni, które wol­no posuwały się w zimnym, niebieskawym świetle. Tam i z powrotem, trzy albo cztery razy. Wielki Korytarz był tunelem szeptów, Eugenio i Wanda szli objęci, ona raz po raz odwracała się, a potem na skrzyżowaniu wybuchł fajer­werk docinków i westchnień.

- Szczęśliwej Podróży - pożegnała nas Wanda przy­tulając się do Eugenia.

- Szczęśliwej Podróży. Do zobaczenia, przyjaciele.

- Szczęśliwej Podróży!

W półmroku utrzymywał się zwiewny nastrój melan­cholii, jakby niespełnionych snów, obietnic i długiego ocze­kiwania. Byłem sam, sam z Norą Kereny. W labiryncie ty­sięcy wątpliwości, na które nie ma odpowiedzi. Wtedy popchnąłem ją ku ścianie i pocałowałem ze złością. Pragną­łem tego ciała, delikatnego i jędrnego, chciałem je gryźć, zapomnieć się i więcej o niczym nie myśleć. Okrutne, prze­nikliwe pragnienie, żeby uciec od siebie samego. Był }eszc7,e bezładny szmer słów, bezładne jęki towarzyszące poddawa­niu się całego jej jestestwa. Potem ręka Nory ścisnęła moją, by poprowadzić mnie przez półmrok oświetlony niebieski­mi lampami korytarza. Jej kabina była na samym końcu.


3


Są więcej niż trzy problemy. Jest ich masa. Poza zależnoś­cią między słowem, pojęciem i obrazem istnieje także pro­blem prawdopodobieństwa. Gdybym, na przykład, był przywiązany tu, do tego krzesła, albo sparaliżowany, bez czucia, albo w jakikolwiek inny sposób pozbawiony możli­wości poruszania się czy wstania, by podejść i sprawdzić coś własnoręcznie... nigdy bym się nie dowiedział, czy ta butelka, która zdaje się być postawiona na stole i rysować na tle ściany, istnieje rzeczywiście, czy jest tylko namalo­wana.

Czasem wzrok się myli. Czasem zmysły kłamią. Platon zaś mówi o cieniach poruszających się na ścianie jaskini. A umysł? Czym jest nasz mózg? Może tylko instrumentem “praktycznym"?

Wcześniej czy później będę się jednak musiał zdecy­dować na zastanowienie się jeszcze raz nad całym syste­mem. Raz na zawsze, w sposób rozstrzygający. Co oznacza, że będę musiał, wcześniej czy później, dokonać jakiegoś wewnętrznego wyboru.

Wydarzyło się wiele rzeczy, a wszystkie niepokojące. Najpierw tego wieczoru, kiedy przypadała zmiana dyżuru. Wróciłem bardzo późno i nie zauważyłem w ciemności no­wej wizytówki, którą przymocowano do drzwi. Przypomnia­łem sobie o niej dopiero później, kiedy układałem się we wnęce. Ulegając nagłej i niezrozumiałej ciekawości podszed­łem do drzwi kabiny, nacisnąłem świecący przycisk i odczy­tałem imię: Diana Abgrund. Natychmiast poczułem się nie­swojo, jakby ktoś rzucił obelgę pod moim adresem. Nigdy się nie zdarza, żeby współmieszkaniec kabiny był odmien­nej płci. A raczej: tylko w wyjątkowych przypadkach.

Nora zostawiła mi trzy papierosy. Wypaliłem wszyst­kie chodząc tam i z powrotem po ograniczonej przestrzeni mojej kajuty. Przeczuwałem kłopoty i komplikacje, zasadz­ki, żeby złapać mnie na jakimś fałszywym kroku. Wiele in­nych spraw gwałtownie kłębiło mi się w głowie: rozmowy z Eugenio Stollerem, wszystkie wątpliwości, jakie wyłoniły się w przebłyskach delirycznej jasności. W końcu, znużony, schroniłem się we wnęce, spuściłem wieko i przymocowałem elektrody do skroni. Hipnoprąd dostarczano już od kil­ku godzin. Natychmiast zasnąłem.

Po czym dziś rano, po trzech dniach hipnosnu, nie­spodzianka. Nigdy nie przypuszczałem, że Diana Abgrund jest taka piękna. Wstałem, zajrzałem do wnęki obok i przez długie minuty trwałem nieruchomy podziwiając jej rysy. Jest coś tajemniczego w tej doskonale pięknej twarzy o ła­godnym, a jednocześnie władczym profilu. Stałem przed wnęką ogłupiały, zaczęło mi nie wiadomo dlaczego mocno walić serce i nie potrafiłem logicznie myśleć.

Z trudnością odszedłem. Nikt nie zauważył małego spóźnienia, z jakim stawiłem się do pracy - koloniści pierw­szej klasy nie są poddawani kontroli, zależymy bezpośred­nio od “białych".

Sprawdziłem czternaście wanien hydroponicznych w mojej sekcji. Jedna nie działała właściwie. Razem z tech­nikiem odpowiedzialnym straciłem dwie godziny, żeby zna­leźć uszkodzenie w łopatkach mieszających wodę. Potem zamknąłem się w moim mikroskopijnym biurze, żeby ze­brać dane statystycznie i napisać sprawozdanie... Ale mój umysł zachowywał się jak oszalała bestia. Na papierze, pla­styku, na płytach z polistyrolu nagle pojawiała się twarz Diany Abgrund, nakładała się na nie w całej drażniącej pre­cyzji szczegółów.

Bezskutecznie usiłowałem odpędzić ten obraz, skon­centrować się na pracy.

Potem, w stołówce, kiedy udawałem zainteresowanie rozważaniami Stollera i innych siedzących obok osób, głoś­nik wymienił moje imię.

- Hej, Vargo! - zawołał Stoller dając mi kuksańca. - Spisz? Wołają ciebie.

Oddaliłem się, jakbym był somnabulikiem. Na progu stołówki Nora Kereny uśmiechnęła się do mnie, lekko do­tknąwszy ramienia w niepewnym znaku porozumienia. Ja jednak nie zwlekałem ani chwili i wyszedłszy na Wielki Ko­rytarz przemierzyłem go aż do rufy - upieramy się, aby tak nazywać sektor, w którym mieszkają i pracują “biali".

- Pokój 24 - powiedziałem strażnikowi przy wej­ściu. W meandrze wąskich korytarzy podążałem za jasnymi lampkami i kierunkowskazami. Wydawało mi się, że pokój 24 jest bardzo daleko, na peryferiach labiryntu. Odczytałem nazwisko na wizytówce: Claudio Pocar, Koordynator Dru­giej Klasy.

Zapukałem.


Oczy niebieskie, lodowate i pełne dystansu. Twarz sze­roka, masywna. Stół zawalony papierami; Koordynator Po­car ma na sobie kombinezon, bardzo biały, bielą bezczelną, oślepiającą, jak wszystkie kombinezony dowódców.

Niezwykle uprzejmy. Uśmiecha się, ale jego uśmiech jest przelotny i zimny jak lodowa klinga. Prosi, żebym usiadł, przysuwa pojemnik z papierosami. Potem, jakby zu­pełnie do siebie:

- Vargo Slovic - mówi głosem bezosobowym i szor­stkim - odpowiedzialny za trzeci dział hydroponiczny. Zgadza się.

Ale zaraz otwiera swoje niebieskie szparki i agresywnie wpatruje się nimi we mnie.

- Chodzi o pańskiego towarzysza - mówi - Vladi- mira Spitzera.

Czekam, mając się na baczności. W tym momencie Yladimir Spitzer jest daleko, głowę zaś mam całkowicie pochłoniętą jedną myślą - twarzą kobiety, która zajęła miejsce Spitzera. Dobrze znam historię, nawet tę najdaw­niejszą. No więc Diana Abgrund przywodzi na myśl egip­skie hieroglify, pewne malowidła ścienne, wapienne popier­sia królowych, nieme sfinksy pełne nierozwiązywalnych ta­jemnic. Claudio Pocar rusza się jak maszyna.

- Spitzer nie żyje - powiada obojętnie - nieule­czalna choroba uniemożliwiła mu kontynuowanie Szczęśli­wej Podróży.

Nadal czekam, jeszcze bardziej mając się na baczności.

- Chcielibyśmy coś wiedzieć. Spitzer był egzaltowa­ny, umysłowo chory. Wiemy, że miał dziwne poglądy. Czy Spitzer nigdy nie próbował porozumieć się z panem?

- Spitzer był zielony - zauważam zrobiwszy prze­czący grymas - a ja jestem czerwony. Nigdy nie miałem możliwości porozmawiania z nim.

- Rozumiem, ale mnie chodzi o inny sposób poro­zumiewania się. Spitzer kontaktował się z różnymi ludźmi z dyżuru zielonych, żeby zorganizować bunt. Śmieszny zamiar, poroniona myśl. Podejrzewamy jednak, że próbo­wał rozpowszechniać swoje szaleńcze pomysły także w wa­szym sektorze. Przez długi czas był pan jego współtowarzy­szem w kabinie. Czy nigdy nie otrzymał pan jakiejś wska­zówki, jakiegoś kontaktu, jakiejś wiadomości?

Nabija się ze mnie. Claudio Pocar, “biały" drugiej kla­sy, przekracza granicę, której nawet “biały" nie powienien nigdy naruszać. Najwidoczniej uważa mnie za naiwnego. A tego nie znoszę.

- Przyjmijmy, że tak - mówię. Zdaję sobie sprawę, że mówię głosem wystarczająco prowokacyjnym. - Przyj­mijmy, że Vladimiro Spitzer skierował do mnie nie jedną, ale wiele wiadomości. Są dwie hipotezy: mogłem uważać Spitzera za szaleńca, ale w takim przypadku powiadomił­bym kogo trzeba. Albo też przeciwnie, Spitzer mógł mnie pozyskać dla swojej sprawy. A skoro tak, to nie rozumiem, dlaczego miałbym się do tego spontanicznie przyznać.

Pocar zaczyna się śmiać, rozbawiony. Uderza w stół ołówkiem z utwardzonego ołowiu i już zamierza coś powie­dzieć, lecz ja go ubiegam:

- Jest także hipoteza trzecia, być może najbardziej zasługująca na uwagę.

- To znaczy?

- Hipoteza, że nigdy nie miałem nic wspólnego z Yla- dimirem Spitzerem poza kabiną, którą dzieliliśmy przez dwa lata.

Koordynator Pocar już się nie śmieje. Podsuwa sobie kartę pod sam nos i ponownie bada ją beznamiętnie. Powta­rza:

- Vargo Slovic, odpowiedzialny za trzeci dział hyd- roponiczny. - A potem, skrzywiwszy się: - Ma pan bystry umysł, kolonisto Vargo.

Wzruszam ramionami. Claudio Pocar wstaje, okrąża stolik i podchodzi do mnie. Jest niski, krępy, z jego grubo ciosanej postaci emanuje poczucie siły i wewnętrznej pew­ności, które przez chwilę onieśmielają mnie bardziej niż powinny.

- A bunt? - napada na mnie suchym, prawie ironicz­nym tonem. - Nie chce pan wiedzieć, jakie były motywy buntu?

Teraz dopiero zdaję sobie sprawę. Żadnego zdziwienia, kiedy parę minut temu koordynator wspomniał mi o wy­wrotowej działalności Spitzera. Powinienem był okazać najwyższe zaskoczenie. Bezskutecznie staram się znaleźć ja­kieś przekonywujące wytłumaczenie dla tego braku reakcji. Claudio Pocar zdaje się bardzo cieszyć z mojego zmiesza­nia.

- Myślę, że się znów zobaczymy - mówi klepiąc mnie lekko w plecy i odprowadza do drzwi. Ale na progu, przytrzymując za ramię zadaje mi nagle pytanie:

- Czy pariVie, co to jest noumen?

- Noumen? - nie jestem w stanie dalej kontrolować gry, koordynator Pocar zmienia za każdym razem zasady, dąży do celu, który jest mi zupełnie nieznany. - Noumen? Hm, myślę, że pod tym terminem należy rozumieć rzeczy­wistość samą w sobie, to, co niemożliwe do poznania, w odróżnieniu od fenomenu, to znaczy rzeczywistości ta­kiej, jaka się objawia.

- Tak - potwierdza Claudio Pocar skinąwszy głową - mniej więcej tak. Naprawdę myślę, że się jeszcze spot­kamy, kolonisto Vargo. Szczęśliwej Podróży!


4


Albenitz Benilo Jorge, koordynator pierwszej klasy, bardzo ważna figura na lej szachownicy, w bezpośrednim kontakcie z Najwyższym. Jego twarz jest mała, trójkątna, zęby ma żółte i szpiczaste jak u gryzonia, coś między bobrem a wie­wiórką. Kiedy stoi przed Najwyższym Kalifem, całe jego ciało staje się jakby bryłą lodu, wydaje się, że kręgosłup za chwilę rozleci się w kawałki; stoi tak, wyprostowany, na lekko pod­wyższonych obcasach, żeby wyglądać na trochę wyższego, ale z rękoma drżącymi, niepewny, co z nimi zrobić. - Co mówią testy? - pyta Kalif.


Bardzo łatwo jest opisać kabinę. Jedno pomieszczenie - cztery na cztery. W kącie, za plastykową zasłoną są dwie wnęki przeznaczone na hipnosen. Wewnętrzna ścianka z na­ciągniętego polistyrolu prawie w połowie kabiny oddziela urządzenia od części gościnnej, gdzie znajdują się: stolik, szafa, trzy krzesła i składane łóżko. To wszystko.

Koło łóżka jest wideoekran odbierający obrazy; jego podpórka wmontowana jest w metalową ścianę. Leżąc wy­godnie można oglądać setki mikrofilmów. Jest także urzą­dzenie do nadawania muzyki - malutki aparacik, nie więk­szy od pudełka papierosów, rodzaj okienka otwierającego się w suficie. Wystarczy nacisnąć guzik, a potok dźwięków i akordów zaraz spłynie na ciebie.

Bulajów nie ma. Żadna kajuta nie posiada własnego okna. Może w kajutach “białych", na rufie statku... Ale ja nigdy nie byłem w kajucie “białych". Myślę jednak, że na­wet oni nie mogą sobie pozwolić na luksus własnego okna. Jedyne okno Matki Ziemi to to olbrzymie, znajdujące się na dziobie, owa przerażająca półkula przykrywająca Salę Kon­templacji.

Całe wyposażenie kajuty jest wspólne, to znaczy jest używane na zmianę przez dwóch kolonistów, którzy je mają do dyspozycji - ze zmiany zielonych i ze zmiany czerwo­nych. Każdy przez trzy dni. Najzupełniej prywatne są wnę­ka do hipnosnu, część szafy w ścianie i jedna z dwóch szuf­lad w stole. Nic więcej.


Drobne, drobniutkie myśli, odpryski, które przycho­dzą do głowy tak z niczego, głupstwa. Porozumiewawcze mrugnięcia ledwo dostrzegalne, delikatne aluzje i przelotnie sugerowane alegorie wyzute z jakichkolwiek niewłaściwych elementów.

Trzeba jedno powiedzieć. Nie jestem idiotą. Zawsze spędzałem trzy czwarte wolnego czasu w bibliotece, prze­czytałem setki książek, przejrzałem tysiące mikrofilmów w Sekcji Specjalnej, do której wchodzi się za okazaniem odpowiedniego zezwolenia, niełatwego do zdobycia. Nigdy nie utraciłem równowagi psychicznej, nawet jeśli czasem dyskutowałem na głos sam ze sobą, kiedy w Sali Wiedzy nie było nikogo. Ale poza tym zawsze uczciwie spełniałem obowiązki i nigdy nie miałem żadnego upomnienia ani na­gany na swoim koncie.

Dziś wieczorem, kiedy Stoller pojawił się w drzwiach na końcu sali, także siedziałem na zwykłym miejscu znajdu­jącym się nieomal w samym prawym rogu pomieszczenia.

Eugenio ma twarz szeroką i pełną, oczy duże, okrągłe, symetrycznie rozstawione. Ale tego wieczora jego twarz wydawała się zapadnięta, powieki zmarszczone wokół dwóch szczelin. Wpatrywał się we mnie stojąc nieruchomo na progu sali, podniósł rękę w leniwym i sztywnym geście powitania, a potem podszedł kołysząc się na bardzo długich nogach.

Czułem jego drażniącą obecność za moimi plecami. Prawie odgadywałem jego wzrok ponad moimi ramionami, dwie sondy badające stronice książki, którą czytałem.

- Siadaj - powiedziałem mechanicznie, żeby pozbyć się ciążącej mi fizycznej obecności Stollera. - Chcesz wie­dzieć, co czytam?

Eugenio wzruszył ramionami. Potem rozwarł szpary oczu i ziewając poszukał stołka pod metalowym stolikiem.

- Jestem zmęczony - powiedział przygnębionym głosem - pół godziny temu skończyłem niezwykły dyżur w sektorze B-45. - I przez dłuższą chwilę nic nie mówił, pukając palcem cały czas w stolik, szybko, coraz szybciej i szybciej, lecz nic nie mówiąc i ze wzrokiem utkwionym w półkach z książkami za moimi plecami.

Zamknąłem książkę i sam też zacząłem bębnić palcami po stole. Wpatrywałem mu się prosto w oczy, nie popusz­czałem ani przez chwilę i myślałem: - No, zobaczymy, kto się zmęczy pierwszy. - Ale on, jakby czytając w moich myślach, zaczął się śmiać i powiedział: - Przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać. Chciałem tylko zamienić kilka słów, ale u starego Bulmera nie było nikogo, kto by mi przypadł do gustu. - I dodał: - Wanda ma dyżur.

Odszedłem na chwilę, odłożyłem książkę na półkę, sprawdziłem godzinę, wpisałem do karty swój numer reje­stracyjny umożliwiający komputerowi biblioteki dokonanie ewentualnej kontroli.

W sali Sekcji Specjalnej nie było nikogo. Tylko ja i Stoller. - Jestem do twojej dyspozycji - rzekłem siadając z powrotem na krześle. - Skąd wiedziałeś, że tu je­stem?

Stoller zaczął się znowu śmiać.

- Od jakiegoś czasu nigdzie cię nie widzę. Nora Ke- reny też cię szukała - bez skutku. Nie było cię u Bulmera, ani w kabinie, nie figurujesz też na liście pracy dodatkowej. Mogłeś być tylko tutaj, no, a poza tym Matka Ziemia nie jest znów taka duża!

Zapytałem, czy on też ma zezwolenie na wstęp do Sek­cji Specjalnej.

Skinięcie głową. Moje pytanie było zbyteczne: bez ze­zwolenia nikt nie zdobyłby się na śmiałość wejścia tu; poza tym nieraz go widziałem kręcącego się w pobliżu półek. Py­tanie zadałem, ot, tak sobie, żeby zyskać na czasie.

Długie milczenie.

- Jesteś wykończony - zauważył celowo obojętnym głosem - wychudzony, jakbyś nie spał. Coś nie gra?

Wcale nie łatwo mu odpowiedzieć. Straciłem nad sobą panowanie.

- Czego ty właściwie ode mnie chcesz? - naskoczyłem na niego ze złością. - Wcale nie masz ochoty na roz­mowę. Jesteś tu tylko po to, żeby mnie prowokować!

- Być może. Albo też po to, żebyś mógł dać upust swoim myślom. Coś nie gra?

- Wszystko. Wszystko jest nie tak. Nie mogę się po­godzić z numerem, jaki mi wycięli ci z Intendentury. Gdy­bym miał bombę, to wysadziłbym ich wszystkich.

- Dlaczego?

- Dlatego. Chodź i zajrzyj do mojej kajuty. Zobacz kogo tam wsadzili. Kobietę! Piękną kobietę, rozumiesz? Umieścili ją tam, ona sobie błogo śpi, a ja mam wrażenie, że jestem śledzony. Nie trawię jej. I nie trawię myśli o tym, że kiedy ja jestem pogrążony w hipnośnie, ona może mi się przyglądać albo przetrząsać moje rzeczy, spać w moim łóżku, używać stołu, szafy, urządzeń nagłaśniających, i innych - słowem wszystkiego, co mamy do wspólnego użytku. Stoller zrobił zarozumiałą minę.

- Daj spokój, zawsze tak było. Po co się przejmujesz?

Poczułem skurcz w brzuchu. Pewnie, zawsze tak było. Ale kiedy współmieszkańcem jest kobieta, w dodatku tak piękna, że dech zapiera - to co innego, sytuacja staje się wyjątkowa i cała ta sprawa jest nie w porządku, niedobrze pachnie. Powiedziałem to wszystko Stollerowi, starałem mu się wyjaśnić, w jakim jestem stanie, ale jedyną jego odpo­wiedzią było ziewanie.

- A przedtem? - spytał w końcu obojętnym tonem. Chciał wiedzieć, kto przedtem mieszkał ze mną zamiast “śpiącej królewny”.

- Przedtem był Vladimiro Spitzer.

Wypowiedziałem to imię z naciskiem, prawie wysyla- bizowałem, specjalnie po to, żeby stało się jak najbardziej znaczące.

Przeciągły gwizd, podobny do gwizdu głośnika, w któ­rym nastąpiło zwarcie. Potem suche uderzenie ręką w stół.

- Spitzer! - westchnął Eugenio - Paskudna spra­wa, kolego...

- Dlaczego paskudna?

Wytrzeszczył oczy. - Nie było z niego nic dobrego, wywrotowiec, który na zmianie zielonych wywołał wielkie zamieszanie. Na szczęście nie żyje.

- Zgadza się, nie żyje. Powiedział mi o tym koordy­nator Pocar. Powiedział mi też, że Spitzer chciał zorgani­zować bunt. Ale nie rozumiem dlaczego.

- Był szalony - zakończył nagle rozmowę Eugenio wstając z krzesła. A potem, opanowując się: - Chodź. Pój­dziemy napić się czegoś u starego Bulmera.

Nie zdążyłem zapytać, jak to się stało, że zna tyle szczegółów. Z pewnością “biali" musieli go wezwać i prze­pytać, tak jak mnie. Eugenio chwycił mnie za ramię gestem gburowatym, ale serdecznym i pociągnął na zewnątrz.

Wielki Korytarz był zapchany jak zwykle o tej porze. Odgłosy kroków, zgiełk, szepty, często z przebijającym przez nie melancholijnym wybuchem pozdrowienia, które już od jakiegoś czasu brzmi dla mnie tak, jakby było jedynie mechaniczną grzecznością. Szczęśliwej Podróży! Stojąc przed barem Bulmera Eugenio wypił trzy blumary z ko­smiczną miętą. Musiałem zrobić to samo. I jak zwykle za­płacił on - miał w garści tak wiele żółtych żetonów, że wzbudzać to mogło zazdrość. Zazdrość i podejrzenia.

- Co robisz po kolacji? Zagramy w szachy?

Pokręciłem odmownie głową. Potem poczułem, że ktoś lekko dotknął mnie w plecy. Odwróciłem się: była to Nora Kereny.

- Przyjdziesz? - spytała niespokojnie - mam blu- mar, papierosy, słodycze...

Nie. Pragnąłem być sam, zupełnie sam. Czy też raczej poczułem nieodpartą potrzebę zamknięcia się w kajucie i... Nigdy tego nie robiłem, ale tym razem dałem się ponieść. Uległem, odsunąłem zasłonę z plastyku, oddzielającą pro­wizorycznie dwie wnęki do hipnosnu i stanowiącą ochronę maskującą poczucie wstydu, które w pewnych sytuacjach może zostać pogwałcone.

Diana Abgrund spała. Stałem podziwiając ją nie wiem nawet jak długo. Zdawało mi się, że czas się zatrzymał za­tracając swą spójność; nawet skrzypienia statku docierały przytłumione, prawie niezauważalne.

Byłem opętany. Opętany tym egipskim profilem o wło­sach niebieskawo- czarnych, owym rytmicznym regularnym oddechem, który poruszał jej piersi miękkim, wolnym ru­chem. Oddychałem tym samym rytmem, jak zahipnotyzowany. Wtedy nagle opanowała mnie ślepa złość. Zapragną­łem mieć w ręku drąg, klucz francuski, coś ciężkiego, żeby rozwalić na kawałki przezroczyste pokrycie klapy i wejść w posiadanie tego obrazu, wchłonąć go, aby poczuć się z kimś jednością, przede wszystkim z nią, w świadomie ab­surdalnym i namiętnym uścisku. - Szczęśliwej Podróży! - To ja, ja sam głośno mówiłem. A potem... Potem wypi­łem cały swój zapas blumaru, wypaliłem do ostatniego wszystkie papierosy. A jeszcze później, wyciągnięty na składanej leżance, z wytrzeszczonymi w ciemności oczyma, myślałem, myślałem, myślałem.


5


Myślałem. Na przykład przejrzałem ostatnio cały spis bi­blioteki pokładowej. Najnowsza książka pochodzi z roku 2005 - jest to praca na temat fizyki nuklearnej, wymienia­jąca wszystkie praktyczne implikacje energii atomowej. Na pierwszy rzut oka nic w tym dziwnego. Ale pewien drobny szczegół wygląda bardzo zagadkowo: Matka Ziemia opuściła planetę w roku 2010. Otóż nie chce mi się wierzyć, żeby przez ostatnich pięć lat przed startem nie wydano książek, które godne byłyby włączenia do księgozbioru. Albo może takie książki istnieją, tylko strzeże się ich w specjalnym dziale, do którego wstęp mają wyłącznie “biali". Według mojego rozeznania również prace z dziedziny astronautyki są niekompletne. J[est relacja z podboju Marsa, rok 1997. A potem pustka. Żadnej wzmianki o projektowaniu Matki Ziemi, o tej szalonej przestrzeni międzygwiezdnej, której człowiek stawiał czoła już wcześniej - tak przynajmniej są­dzę - zbadawszy cały Układ Słoneczny, Wenus, Jowisza i jego księżyce, i inne planety zewnętrzne, leżące jeszcze dalej. Istnieje poza tym pełny zbiór wszystkich wiadomości otrzymanych przez nas z Ziemi przez ostatnich 125 lat, zbiór dyspozycji wydanych przez różnych Najwyższych Koordynatorów całej załodze. Ale, ściśle biorąc, zbiór ten jest niekompletny, zawiera dane tylko za okres ostatnich 75 lat. Aluzje i odwoływanie się do pierwszych pięćdziesięciu lat trwania podróży są nadzwyczaj rzadkie; nikt do tej pory nie wyjaśnił tych tajemniczych luk w tekstach. Na nic zdaje się wypytywanie najstarszych kolonistów. Nie pamiętają. A kiedy przycisnąć ich do muru natarczywymi pytaniami, natychmiast chowają się za wymogami regulaminu. Zgoda. Mamy książeczkę, która wyjaśnia wszystkie sprawy, zna­czenie podróży, moralności i solidarności, konieczność pra­cy na dwie zmiany, podziału załogi na zielonych i czerwo­nych.

Na początku wcale tak nie było, wiedzą o tym nawet dzieci, które tłoczą się w przedszkolu; jeszcze lepiej wiedzą uczniowie przebywający w dziale szkolnym. Wyjaśniono to także mnie swego czasu, kiedy ciśnięto mi pod nos rzędy równań matematycznych, które jasno wykazywały, że nie­możliwy jest normalny rozwój demograficzny. Matka Zie­mia została zaprojektowana dla 3000 kolonistów, a ze wzglę­du na wynikłe trudności ściśle związane z podróżą musi na niej żyć 6000 specjalistów. Tak więc, żeby ta łajba mogła płynąć, musi nas być sześć razy po tysiąc, ale statek może wyżywić tylko połowę. I tak... I tak Kalif IV wpadł na olśniewający pomysł hipnosnu. Wydaje się, że nikt się nie buntował przeciwko ofiarowaniu połowy swego życia dla sprawy. Zakończenie to łatwo było przewidzieć. Szczegól­nie biorąc pod uwagę fakt, że szczęśliwy koniec ekspedycji oznacza przeżycie wszystkich, także tych, którzy dopiero się narodzą.

Jak mówiłem, długo rozmyślałem. Myślałem o wszyst­kich rozmowach z Eugeniem, obfitujących w prowokacje. Zastanawiałem się też nad rozmową z koordynatorem Poca- rem. Taki sondaż, ostrzeżenie, dobrotliwe upomnienie, żebym się nie wykoleił. Słowem, jedno jest pewne: nie chcą, żebym uległ pokusie.


A jednak... Weźmy Spitzera. Mówią, że zmarł na nie­uleczalną chorobę. Mówią też, że był wywrotowcem, sza­leńcem, który organizował rozruchy i bunty. Dlaczego? Py­tam się dlaczego, nawet jeśli to pytanie będzie musiało przez bliżej nieokreślony czas pozostać bez odpowiedzi. Po­za tym jest Diana Abgrund. Imię, które wiele znaczy.

Diana było boginią polowań. A po niemiecku Abgrund oznacza otchłań. Oczywiście, ofiarą jestem ja - ścigany, tropiony, a w końcu rzucony w przepaść. Dzięki zewowi miłości. Bo być może prawdą jest całkowite przeciwieństwo tego, co początkowo utrzymywałem. Być może chcą właś­nie, abym uległ pokusie i zdradził się.

Zew miłości. W tym miejscu konieczne byłyby pewne uściślenia. Na przykład nie znam dokładnie znaczenia wy­rażenia “kochać". Ja kocham, ty kochasz, on kocha. Cza­sownik, który wymawiałem już Bóg wie ile razy idąc kory­tarzami Matki Ziemi, słowa szeptem podarowane przypad­kowej towarzyszce', która była obok mnie w Sali Kontem­placji, albo też wykrzyczane ze ściśniętym gardłem w splo­tach uścisku wewnątrz anonimowych kabin z kim popadło, nie wiem, być może dla głupiej potrzeby udramatyzowania, albo może tylko po to, by odtworzyć pewne sceny widziane na mikrofilmach. W każdym razie kłamstwo. Mistyfikacja, która powoli mogłaby nas wykrwawić, pozbawić tej nie­wielkiej ilości płynu, jaki jeszcze pulsuje w naszych żyłach, i w końcu zamienić nas w kamienie. Ja kocham, ty kochasz, on kocha. Kocha - co? Kocha - kogo?

Eugenio Stoller powiedział mi kiedyś, że miłość to in­stynkt. Jeśli tak, to musielibyśmy zachowywać się jak zwie­rzęta, tylko jak zwierzęta, jedynie jak one. Jakiś przypływ krwi uderza do mózgu, grozi wybuchem, który rozbije psychikę na szczątki, według mnie miłość to zjedzenie drugiej osoby, zniszczenie jej, a jednocześnie przyswojenie, jakby była pożywieniem. Kiedy Nora muska mnie swoimi krysz­tałowymi rękoma, niezmiennie sztywnymi wypustkami, na­chodzi mnie jakiś szał, chciałbym poczuć całe jej ciało roz­pływające się i wzburzone jak gotująca lawa i wtedy prę, wchodzę w nią ze spazmem, który przyprawia o zawrót głowy, ale nie ma miłości tam, w owej przyjmującej mnie wklęsłości, ani w szeregu gorączkowych zwarć, które nie mają jednak w sobie nic intymnego, ponieważ jesteśmy od siebie odgrodzeni. Otóż to, miłość powinna się objawiać jak przeznaczenie. Mniej więcej tak, jak na tym filmie doku­mentalnym o motylach, na którym oszalały samiec pędzi unosząc się nad lasami i bagnami na spotkanie z oczekującą go, odległą o cztery mile samiczką. Obraz jest poetycki i wieloznaczny. Ale według norm ludzkich ma w sobie coś niestosownego, jakiś nieokreślony posmak mitologii.

No dobrze, Eugenio Stollerze, masz rację. Miłość jest tylko instynktem. To tak jakby powiedzieć, że nie istnieje.


Wczoraj zauważyłem, że ktoś grzebał w mojej szufla­dzie i osobistej szafie. Niczego nie brakowało, ale papiery nie leżały tak, jak je zostawiłem.

Notes na przykład. Notes, w którym zapisuję uwagi, i zeszyt do obliczeń, żeby sprawdzić kurs statku, wydały mi się lekko poruszone. Ich zewnętrzna krawędź nie była rów­noległa do boku szuflady, ale raczej leżała w stosunku do niej ukośnie. Zaś pisak z utwardzonego ołowiu nie znajdo­wał się pośrodku szuflady, jak go zawsze kładę, ale został przesunięty prawie do samego zamka.

W szafie też się coś nie zgadzało. Kawałek plastyku, który przytwierdza tylną ściankę, był częściowo uniesiony. Ktoś tam czegoś szukał, na tych kilku milimetrach prze­strzeni między ścianką a przytrzymującym pokładem.

Jutro albo później - w każdym razie zanim skończy się moja zmiana - zamelduję o sprawie, komu trzeba. Nie­tykalność szuflady i osobistej szafy jest gwarantowana w re­gulaminie. Jeśli zechcę, mogę domagać się zmiany zamków i nowych kluczy.


6


Albenitz Benito Jorge, koordynator pierwszej klasy, bardzo ważna figura na tej szachownicy. Kiedy staje przed Najwyż­szym Kalifem, cale jego ciało staje się jakby z lodu, wydaje się, że kręgosłup lada moment rozleci mu się na kawałki. Uno­si wtedy lekko pięty, żeby wyglądać na trochę wyższego, ale ręce mu drżą, nie wie, co z nimi zrobić.

- Co mówią testy? - pyta Kalif wyniośle unosząc pa­lec, jakby był on rodzajem brani.

- Pozytywne - zapewnia Albenitz, stając jeszcze bar­dziej na palcach - bardzo pozytywne. - Otwiera teczkę i niewprawnie szuka kartek, potem przegląda je, chrząknąw­szy przedtem. - Psychizm pierwszego stopnia: 93,6. Psy- chizm drugiego stopnia: 94,3. Korelacja psycho- fizyczna: 92,8...

- Do diabła - wyrzuca z siebie wyraźnie poruszony Najwyższy Kalif - mamy do czynienia z jednostką o wybit­nych zdolnościach.

- Nigdy nie twierdziłem niczego innego - potakuje Al­benitz.

- No to wprowadźmy go tu. Kubler nie żyje, Ramsey nie żyje, Romizov chory, Borowiki i Slezek bliscy załamania nerwowego. Potrzebujemy nowej krwi wśród naszej kadry.

Albenitz przez chwilę waha się. Kalif przygląda mu się pytająco. Potem, widząc, że wahanie się przedłuża, pyta wprost: - Coś nie w porządku? - Albenitz ponownie od- chrząkuje: - Koordynator Pocar nie zgadza się. Twierdzi, że karta zachowania emocjonalnego nie jest jeszcze pełna, co zresztą odpowiada prawdzie. Pocar proponuje wstrzymać się chociaż jeszcze przez chwilę, tym bardziej, że badany jest pod ścisłą kontrolą. Myślę jednak, że zwłoka może się dla nas okazać zgubna, nie możemy się narazić na takie ryzyko jak w przypadku Spitzera.


W sprawie topografii Matki Ziemi panuje całkowita niezgodność. Sądząc po wielkich plastykowych mapach eksponowanych wszędzie - są nawet w każdej kajucie - statek ma kształt brzuchatego cygara, którego przekrój po­dłużny jest spłaszczony elipsą. Ale nie wszystkie mapy są jednakowe. Na przykład ta wielka, która pokrywa całą pra­wie ścianę w lokalu Bulmera. Jest jedną z najstarszych, bę­dzie miała ponad sto lat. No więc według tej mapy przekrój podłużny Matki Ziemi owszem, jest elipsą, ale znacznie bardziej spłaszczoną w porównaniu z tym, co widzi się na innych mapach.

Jest poza tym schemat wprawiony w drzwi wejściowe do Sali Wiedzy, prostokąt czterdzieści na osiemdziesiąt cen­tymetrów. Rysunek jest staranny i sądząc po materiale, na który go naniesiono, stosunkowo niedawny. Otóż szkic jest generalnie ten sam, ale bez pewnych szczegółów znajdują­cych się na innych mapach. Na przykład wypukłości - czte­ry, mówiąc ściśle - które rozciągają się symetrycznie: dwie nad krzywizną górną i dwie pod dolną.

Nikt nie wie, co one przedstawiają, również dlatego, że te cztery bańki wydają się ledwie zarysowane i są pozba­wione podpisów. Na schemacie - mam na myśli ten na drzwiach biblioteki - istnieje ponadto jeszcze jeden szcze­gół, delikatnie mówiąc, niepokojący: rufa statku, tzn. strefa przeznaczona dla “białych", w ogóle nie istnieje. Widnieje tam długie cięcie zdecydowanie zamykające prawy koniec Matki Ziemi; poza nim króluje bezczelna biel mapy, tak bezczelna, że pewnego dnia ktoś - z pewnością jakiś weso­łek albo po prostu ktoś o większym ode mnie zacięciu po­lemicznym - postanowił wypełnić ją wielkim znakiem za­pytania. Potem na tejże białej przestrzeni pojawiały się i znikały rozmaite napisy. Pamiętam jeden, drukowanymi literami, którego autor popisywał się znajomością łacińskie­go określenia używanego na najstarszych mapach geografi­cznych: Hinc sunt leones.

Gdybym miał się założyć co do autorstwa tego hasła, to przypisałbym je Eugenio Stollerowi, profanatorowi - nie wiem, czy z charakteru, czy też z przyjętej postawy.

Na przykład dziś, kiedy przyszedł mnie odwiedzić w kajucie.

- Pokaż mi ją - powiedział - chcę zobaczyć śpiącą królewnę.

Siedziałem przy stoliku, pochłonięty jak zwykle obli­czeniami. Nie ruszyłem się. Podszedł do wnęki i podniósł zasłonę. Kilka chwil absolutnej ciszy, a potem przeciągły gwizd.

- O, cholera! - zawołał. - Naprawdę piękna kobie­ta! - Po czym podszedł do mnie i zaczął mi docinać: - Kurczaczku, laleczko, co teraz robisz? - Musiałem na nie­go wrogo popatrzeć, bo przez chwilę jakby się pohamował, ale potem ciągnął dalej nie speszony: - Daj spokój, wszystko można wyczytać na twojej twarzy. Ta, tam - i brodą wskazał na wnękę - pochłania wszystkie twoje myśli. - I dodał: - Nie ma co, naprawdę ekstra babka. Wiesz, co zrobiłbym na twoim miejscu?

- Co?

- Poprosiłbym o przeniesienie na zmianę zielonych, nawet jeśli podanie od początku miałoby być skazane na odmowę, bo, jak wiesz, przejście do innej zmiany jest pra­wie niemożliwe. O ile mi wiadomo, odstępstwo od reguły zdarzyło się tylko dwa albo trzy razy w historii Matki Ziemi.

246

Możesz jednak zawsze spróbować. Zanim wykończyłbym się z jej powodu, rzuciłbym się na kolana przed Najwyż­szym Kalifem...

- Oszalałeś.

- Wcale nie! Jeśli zdołasz przejść do zielonych... No cóż, stracisz takiego przyjaciela jak ja, ale będziesz mógł się z nią spotykać, rozmawiać z nią i...

- Oszalałeś - powtórzyłem, starając się mówić z naj­wyższym przekonaniem.

- No dobrze, oszalałem. Ale ty jesteś stracony dla świata, mój drogi. Zakochany po same uszy.

- Miłość to tylko instynkt - przypomniałem mu - wiele razy sam mi to mówiłeś. A teraz idź stąd. Chcę być sam.

- Sam z nią? Ze snem?

- Idź już - nalegałem.

Eugenio podniósł do góry rozwarte dłonie w śmiesz­nym geście poddania. - Zgoda, przyjacielu. Wychodzę, żeby nikt nie przeszkadzał ci śnić do woli.

Półobrót, szybki rzut oka na papiery, na których pisa­łem. Po czym suchy śmiech jak dźwięk wyskakującego bez­piecznika.

- Tracisz czas - stwierdził. - Żeby skontrolować kurs statku, potrzebny jest komputer, papier i pióro nie wy­starczą. A komputer, mój drogi, jest po drugiej stronie, na rufie, gdzie mieszkają “biali". Szczęśliwej Podróży!


Poprosiłem o spotkanie z koordynatorem Pocarem. Z powodu przeszukania mojej szuflady, przetrząśnięcia szafy i innych spraw, które są dla mnie podejrzane.

Dyżurny pracownik przekazał mi odpowiedź już po dziesięciu minutach:

- Koordynator Pocar jest bardzo zajęty. Ponowić prośbę po następnej zmianie.

Przerwa. Kilka godzin, które wydawały mi się bardzo długie, spędzonych na wypełnianiu kartek zawiłymi wyli­czeniami. Przede wszystkim zaś niepotrzebnymi. Bo Euge­nio Stoller ma sto procent racji: żeby sprawdzić kurs statku, nie wystarczą pióro i kawałek papieru. No więc zebrałem wszystkie kartki i wrzuciłem do spopielacza.

Diana Abgrund nadal jest tu i śpi pod pokrywą z ple- ksiglasu. Nie chcę podnosić zasłony, nie chcę na nią pa­trzeć. Nadal słyszę w uszach suchy śmiech Eugenia, jego ironię, jego zachwyty nad “śpiącą królewną".

Szaleństwo. Jeszcze raz, opierając się zewowi, zapytuję siebie o najgłębiej ukryty sens tego, co czuję w głębi duszy, o sens dziwnego zmieszania, niepokoju, że odkryję, iż je­stem chory na coś wstydliwego i nieuleczalnego. Kto - py­tam się - kto chce mnie skazać na ten rodzaj godnego po­gardy rozczulania się nad sobą?

Nie mam już ani kropli blumaru, skończyłem przydział papierosów, a w środku z każdą minutą narasta obrzydzenie do siebie. Uciekam. Pójdę do starego Bulmera, gdzie panu­je cisza albo gwar, co kto woli. Poza tym dziś wieczorem jest małe przyjęcie. Jeśli dobrze sobie przypominam, zosta­łem na nie zaproszony.


Zgadza się. Arsenio Tauber i Roda Salinas dostali pozwolenie na posiadanie dziecka. Przyjęcie odbyło się na­prawdę, u Bulmera, w położonej nieco na uboczu salce.

Gości niewiele. Byli Diego, Norberto, Katharine i De- metrio, Rufus, Ludmilla Zorda, Gancio Derek i Lazło Fol- di. Byli też Nora Kereny, Eugenio i Wanda.

W samym środku przyjęcia zjawił się koordynator Al- benitz. Wszedł, mały i rozczochrany, kołysząc się na swoich cienkich i pałąkowatych nogach. Objął Rodę, uścisnął rękę Arseniowi mrucząc “Szczęśliwej Podróży!". Wszyscy wsta­liśmy. Albenitz, “biały", podniósł do ust kieliszek blumaru, upił z niego trochę oglądając się dookoła z pewnym zadowo­leniem, ale także zakłopotaniem. Po czym znowu ścisnął rę­kę Arseniowi, ponownie objął Rodę. W progu pomachał na pożegnanie ręką. “Szczęśliwej Podróży!" powtórzył, ale po­nieważ wszyscy z szacunkiem milczeliśmy, jego głos był tak cichy, że dotarł do nas jak szept.

- Jest zmęczony - skomentowała Ludmilla Zorda zwracając się po trosze do wszystkich - jest zmęczony jak wszyscy “biali".

Nikt jej nie słuchał. Śmiano się, wznoszono toasty, po­dziwiano prezenty wystawione do oglądania na małym sto­liku pośrodku salki: statuetkę z prawdziwej glinki, zamek wykonany z wykałaczek, wazonik fiołków alpejskich, piękne szachy zrobione z włókna stwardniałej chlorelli.

Ludmilla usadowiła się obok mnie. - Powiedz - ci­cho spytała - nie chciałbyś być białym?

- A czy już nim nie jestem? - ale to była aluzja do anomalii związanej z moimi włosami, przedwcześnie osiwia­łymi.

- Widzisz - ciągnęła Ludmilla - jesteś taki sam jak wszyscy pozostali - bardzo lubisz krytykować, ale na samą myśl o wzięciu na siebie odpowiedzialności...

- Jakiej odpowiedzialności? - spytałem nie patrząc na nią.

Puknęła tylko. Ja też za całą odpowiedź tylko fukną- łem. Ludmilla ma prawie czterdzieści lat, ale czasami gada jak głupia. To jej zawdzięczałem inicjację - była pierwszą kobietą, z którą się kochałem. Ile lat temu? Nie pamiętam dokładnie. Wiem, że było to podczas ostatnich miesięcy pobytu w Sektorze Edukacyjnym. Ludmilla uczyła chemii i biologii, ja miałem twarz całą w pryszczach. Ludmilla by­ła swobodna, agresywna, apodyktyczna. Ja nieśmiały, zmie­szany, jąkałem się. Ludmilla miała ręce pokryte jasnym, gę­stym puszkiem, który wydawał mi się aksamitny, ja zaś miałem wystające gdzieniegdzie włoski brody, co nie chciała wyrosnąć. Ludmilla była pulchna, wybuchowa. Ja cichy i kościsty.

Ludmilla. Nakryła mnie pewnego dnia, kiedy goniąc za marzeniami nastolatka pieściłem swoje ciało. Oszalałem ze wstydu. Ale ona zaczęła się śmiać. Następnego dnia za­ciągnęła mnie pod jakimś pozorem do swojej kajuty. - Daj mi tylko miesiąc, a staniesz się mężczyzną - powiedziała. Po czym rozebrała mnie, zmusiła do położenia na kanapie i uklękła nade mną, miękka i pełna, a jej brzuch był bujny i aksamitny.

Położyła mi rękę na kolanie. Norberto recytował jakiś wiersz - z pewnością coś improwizowanego, co przyszło do głowy, pozostali bili brawo, a Arsenio krążył dokoła na­pełniając kieliszki blumarem.

Wolno ręka Ludmilli przesunęła się ku mej pachwinie. Usta zbliżyły się do mojego ucha: - Nie czujesz żadnej tęsknoty? - spytała. - Nie pragniesz swojej mamusi? - I jeszcze jakieś bezładne słowa: Vargo, orlik, blumar mojej muszli.

Tak, odczuwałem tęsknotę, na którą nie ma ani znie­czulenia ani lekarstwa, przemożną chęć cofnięcia się do rozmarzonych lat dorastania, dzieciństwa, i jeszcze dalej - do kołyski, w której byłem w pełni uzależniony, do wód płodowych i jeszcze, jeszcze dalej - do pierwotnego lasu, skąd wywodzi się nasz rodzaj, do oceanu.

Kiedy ja i Ludmilla oddalaliśmy się pod jakimś pretek­stem, Nora Kereny wykonała gniewny gest. Zdążyłem za­uważyć dziwny wyraz twarzy Eugenia, na której widniało zdziwienie i sprzeciw.

Trzymając się za ręce biegliśmy prawie Wielkim Kory­tarzem, kiedy nagle megafony bardzo głośno zaczęły na­dawać: “Zapraszamy całą załogę do Sali Kontemplacji". Nie, nie mieliśmy najmniejszej ochoty wysłuchiwać komunikatu Najwyższego Kalifa i zwykłych wiadomości, które w regularnych odstępach czasu dochodzą do nas z Ziemi. Zawahałem się przy wejściu.

- Co się stało? - spytała jakby z niepokojem - inte­resują cię te bajki?

Ale zanim mogłem odpowiedzieć, otworzyła drzwi ka­juty i, jak zawsze agresywna, pociągnęła mnie do środka.


Biali" są strażnikami, sprawują władzę na statku, władzę nad całą społecznością, to ogromny obowiązek. Tak mówiła Ludmilla.

Zgoda. Nawet jeśli to tylko tyle, “biali" muszą dbać o korygowanie nieuniknionych błędów w kursie, jeśli chcemy, żeby Szczęśliwa Podróż mogła się zakończyć. Ale wszystko zostało od samego początku zaprogramowane, po­lecenia przychodzą z ojczystej planety, dlatego instrukcje są jednakowe dla wszystkich, dla czerwonych, zielonych i bia­łych. Przede wszystkim dla nich.

Była dwudziesta druga, kiedy wróciłem do kajuty; bra­kowało dwóch godzin do chwili, kiedy należało położyć się we wnęce hipnosnu. Nie zrobiłem tego, żeby nacieszyć się resztkami swobody - to taka gorączka, która napada każ­dego z nas, kiedy nieuchronnie zbliża się koniec zmiany. Rzuciłem okiem - bardzo szybko i raz tylko - za zasłonę z plastyku. Przez jeden jedyny moment zdawało mi się, że zauważyłem na twarzy Diany Abgrund, schowanej pod przezroczystym pokryciem, cień ironicznego uśmiechu. Po­tem sprawdziłem swoją szufladę, szafę i każdą inną kryjów­kę w kajucie. Wszystko było w porządku.

Ale potem... Stało się to ot, tak, bezwiednie, mecha­niczny, bezmyślny gest. Ja... Moja ręka spoczęła na zielo­nym uchwycie szuflady po prawej stronie, szuflady, która nie jest moja, szuflady tego, kto dzieli ze mną kajutę. I nie­postrzeżenie - może chciałem sprawdzić, czy ktoś próbował sforsować także i tę zazdrośnie strzeżoną skrytkę - wysunąłem tę szufladę na całą długość. Okazało się, że nie była zamknięta na klucz, i teraz oglądałem jej wnętrze. Ale nie wypełnione papierami i rzeczami osobistymi, jakby można się było spodziewać.

Na samym środku leżał tylko notatnik. Albo raczej oprawa notatnika, ponieważ brakowało mu wszystkich stron prócz jednej.

Na tej jednej stronie, wyraźnie, drukowanymi literami było napisane:


VLADIMIRO SPITZER

CZYLI

NIEMOŻNOŚĆ SZCZĘŚLIWEJ PODRÓŻY


Serce zaczęło mi szaleńczo walić. Fajerwerk, grotesko­wy kalejdoskop słów i pojęć, które wypłynęły na po­wierzchnię jakby wyssane przez pompę wodną. Głos Euge­nio Stollera “Jesteś głupi... gwiazdy na zewnątrz się nie li­czą... zegar atomowy mógł się zepsuć..." I Ludmilla: “Inte­resują cię te bajki?" No, a wszystkie moje lektury, oblicze­nia, miriady niezgodności i lata podejrzeń, rozmowa z ko­ordynatorem Pocarem: “Czy pan wie, co to jest noumen?"

Nie spałbym całą noc, aby rozmyślać nad upajającym i niepokojącym poszukiwaniem klucza do rozwikłania całej sprawy. Ale w tym momencie na suficie kajuty zapaliła się fioletowa lampka i trzykrotny dzwonek ponaglający: sygnał zmiany dyżuru.

Zamknąłem szufladę i jak pijany skierowałem się ku wnęce.


7


Od jakiegoś czasu trzeci basen hydroponiczny w moim dziale stale się psuje, coś nie działa w urządzeniu regulującym funkcjonowanie łopatek mieszających. Tak przynaj­mniej utrzymuje Laszlo Foldi.

Foldi jest dobrym technikiem, zna swój fach i nie mam powodu wątpić w to, co mówi. Ale dziś rano drapał się w szyję i kręcił głową: w oczach, w wyrazie ust, słowem na całej twarzy malowały się oznaki zakłopotania.

- Już trzeci raz naprawiam usterkę - rzekł - i za każdą zmianą dyżuru znowu wypływa ta sama sprawa. Wy­daje się, że robią to specjalnie.

- To znaczy? - powiedziałem, pozwalając sobie za­paść w bezdenną otchłań akademickich pytań.

Foldi parsknął: - Nic, nic - rzekł - nic nie mogę powiedzieć, ale ta usterka jest zabawna: środkowy sworzeń nie na swoim miejscu i nakrętki łopatek odkręcone, chociaż ja sam zacisnąłem je jak trzeba.

- No i co?

- Jak to co? Śruby przykręciłem, środkowy sworzeń wyregulowałem i całe urządzenie powinno działać bez za­rzutu co najmniej przez sześć miesięcy. Natomiast...

Laszlo Foldi znowu parsknął: - Przeklęta Matka Zie­mia, Najwyższy Kalif, “biali" i cała załoga. Naprawdę chcesz wiedzieć, co o tym myślę? Mam wrażenie, że ci ze zmiany zielonych to banda kretynów.

- To znaczy? - powtórzyłem, ale bez specjalnego przekonania, może nawet zmęczonym i niechętnym głosem. Z widocznym rozdrażnieniem wzruszył ramionami, poszedł do automatu z wodą i jednym haustem wypił całą szklankę.

- Powtarzam ci: śruby dokręciłem jak trzeba, nie mogły się obluzować w ciągu trzech dni. Kolego, tu chodzi o najprawdziwszy sabotaż.

Zawahałem się. Patrzyłem na swojego współtowarzysza w nadziei, że jakiś gest czy inny drobiazg go zdradzi. Ale Laszlo spokojnie mówił dalej:

- Tak, sabotaż. Powtarzam ci, że śruby dokręciłem do maksimum. Ktoś je musiał specjalnie obluzować...

- Zmyślasz!

- Niczego nie zmyślam. Wiem, co mówię. Ci ze zmiany zielonych są heretykami, był wśród nich taki jeden, niejaki Spitzer, który wszędzie rozsiewał jakieś wiadomości. Wichrzyciel, głosił konieczność buntu, i chyba nie brakowa­ło mu zwolenników.

W mózgu rozdzwonił mi się ten sam co zwykle dzwo­nek alarmowy. Nie miałem najmniejszej ochoty dyskutować z Foldim i kiedy odszedł, żeby przejrzeć pozostałe wanny hydroponicznc, poczułem ulgę.


Przewrót - tak, przewrót - dokonał się w moim biu­rze, w tej ciasnej klitce o sześciu metrach kwadratowych powierzchni. Wypiłem swego rodzaju kawę i zapaliłem pa­pierosa, który także jest namiastką: alga chlorella zaprawio­na pozostałościami po fermentacji blumaru.

Powiedziałem “przewrót", ale nie w sensie, jaki przy­pisują temu słowu politycy lub historycy. Mam na myśli raczej to drugie znaczenie, używane przez astronomów. Al­bo może znaczenie kaniowskie, kiedy Kant przeciwstawiał sobie Kopernika i Ptolemeusza, to znaczy przewrócenie do góry nogami jakiegoś Weltanschauung.

Właśnie tak. Potrzeba było setek wieków, zanim czło­wiek zdołał pojąć związek przyczynowo- skutkowy łączący dwa wydarzenia na powszechną skalę, takie jak spółkowanie i prokreacja. Dostrzeżenie zależności pomiędzy dwoma zda­rzeniami, oddzielonymi od siebie okresem trwającym dzie­więć miesięcy, wymagać musiało ogromnego wysiłku wyo­braźni, a także śmiałości i otwartości umysłu. Podobnie kiedy człowiek pierwotny w końcu pojął, że gwiazda poran­na jest stale ta sama, że to stale zachód tego samego słońca, co poprzedniego wieczoru, a nie nowej, odmiennej gwiazdy, która jest codziennym darem bogów. Byli tacy, co zostali spaleni na stosie za utrzymywanie, że istnieje wiele zamieszkanych światów, oraz tacy, którzy zmuszeni byli uroczyście wyrzec się swoich przekonań tylko dlatego, że przedkładali teorię kopernikańską nad geocentryczną.

Historia to parada błędów. A jednak prawda jest jedna, niewzruszona, chociaż dyskusyjna. Pojąłem to w jednej chwili, ulotnym błysku, który przeszył mi mózg paraliżując całe ciało. Wiedziałem to. Tak jakbym wiedział od za­mierzchłych czasów: między kartkami rejestru, w którym ja i Fibaak - człowiek ze zmiany zielonych pracujący na moim miejscu - piszemy sprawozdania dotyczące wanien hydroponicznych w naszym dziale, tkwiła karteczka. Ma­leńki prostokąt spłowiałego papieru zawierał coś jakby ostrzeżenie albo przypomnienie rzucone przypadkiem:

VLADIMIRO SPITZER

CZYLI

NIEMOŻNOŚĆ SZCZĘŚLIWEJ PODRÓŻY

Bomba. A raczej jej niewypał. Faktycznie eksplozja na­stąpiła wcześniej, kiedy wszystkie moje problemy jakby na­gle przestały istnieć. Nagłe światło w mózgu. A potem nie­pokój, ale zaraz zneutralizowany gwałtownym i potężnym poczuciem dumy.

Ja byłem ośrodkiem wszystkiego. Nie istniały już tajem­nice, a jedynie igraszki, szarady i rebusy, które można było rozwiązać mając inteligencję dziecka. Jajko Kolumba? “Szukać wschodu", a skierowani jesteśmy ku zachodowi. Ależ oczywiście, że tak jest, nie ma już żadnych wątpliwoś­ci. W tym momencie odgadłem największą tajemnicę Matki Ziemi.

Spędziłem resztę dnia powtarzając sobie, że jestem głupi. Ja, Vargo Slovic, kolonista pierwszej klasy. Ja...

Jakbym to wiedział od niepamiętnych czasów. I wszystko było jasne, przejrzyste w swoim zasadniczym zarysie. Oczywiście pozostały jeszcze pewne mroczne ob­szary, ale w tym momencie, pod wpływem entuzjazmu spowodowanego odkryciem, jakby nie istniały.

Wyjąłem z rejestru przesłanie - przyznajmy, że zby­teczne - i ukryłem je w najgłębszym zakamarku torby.

W stołówce najbardziej zniechęciła mnie bliskość Eu­genia, to jego stałe drażnienie i aluzje odnoszące się do spraw, które nie powinny go wcale interesować. A potem... Nora Kereny: - Przyjdź do mnie dziś wieczorem. Mam blumar, papierosy, słodycze... - Nalega tym swoim zanie­pokojonym głosem i cała drży.

Biedna, mała Nora. Głupia mała. Niespokojna, niedo­rzecznie macierzyńska, może zakochana. We mnie? Nie mam oczu, żeby odczytywać jej cierpienie, ja też niosę swój krzyż, dawną zawziętość, która mnie niszczy od środka.

Odchodząc bałem się, że jej wysoki czy ochrypły krzyk zabrzmi za plecami. Krzyk tak rozdzierający, że zagłuszy dźwięk moich kroków przemierzających metalowy korytarz. Ale nic takiego się nie stało.

Byłem tak samotny, jak samotny może być Bóg. Jedno było pewne - nikt nigdy nie będzie mnie mógł obrabować z tożsamości. Gry, pułapki i wybiegi były już bezużyteczne. Bo ja byłem sobą, języczkiem u wagi mojej własnej przy­szłości.

Przed kajutą zawahałem się przez chwilę, sekundę, że­by zebrać siły do stawienia czoła temu, co mnie czekało za progiem. Potem zwolniłem urządzenie otwierające.


8


Światło było włączone. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, było zapalone światło; paliło się z pewnością nie dlatego, że zapomniałem je wyłączyć. Nie miałem cienia wątpliwości, że nacisnąłem wyłącznik, kiedy osiem godzin temu wycho­dziłem z kajuty.

Przytrzymywałem drzwi ledwo przymknięte, cały spię­ty, a w głowie kłębił mi się rój pytań. Potem głuchy dźwięk czegoś upadającego na podłogę za ścianką z polistyrolu rozwiał moje wątpliwości. Ktoś był w mojej kajucie.

No, pomyślałem, teraz się wszystko wyjaśni. Zbyt du­żo dziwnych rzeczy wydarzyło się ostatnio. Zbyt dużo starć, ostrzeżeń i złowieszczych sygnałów. Nadszedł czas wyrów­nania rachunków.

Dziwne, ale w tym właśnie momencie nie odczułem najmniejszego strachu. Nieomalże pchnięty wewnętrznym rozgorączkowaniem otworzyłem drzwi na oścież.

Diana Abgrund stała koło biurka.


Od tej chwili moja pamięć rejestrowała fakty ze zwykłą precyzją, ale rozciągając czas. Wszystko wyraźnie pamię­tam, a jednak wypadki jawią mi się uszeregowane jakby w bardzo odległej przeszłości, która już do mnie nie należy, właśnie począwszy od tego dnia, kiedy otworzyłem drzwi i ujrzałem Dianę Abgrund na zewnątrz wnęki hipnosnu.

- Widzisz - powiedziała głaszcząc mnie po ramieniu delikatnym, ale pewnym ruchem, przedziwnym gestem po­siadania. - Widzisz, nie mogłam już dłużej czekać...

Spojrzałem jej w oczy. Były olbrzymie i bardzo ciem­ne, dwie niebieskawe magnetyczne studnie. Widziałem je po raz pierwszy i były takie, jak zawsze je sobie wyobraża­łem w niespokojnych marzeniach.

- Czemu to zrobiłaś? - spytałem mówiąc jakby do siebie samego. Z trudnością wydobyłem głos słaby i jeszcze uwięziony w głębi gardła. Wtedy poczułem falę wstydu, uniosłem się gniewnie i prawie krzyknąłem.

- Co ci wpadło do głowy, narwana wariatko, jak śmiałaś przekroczyć granicę?

Okrążyła biurko i podeszła do drzwi. Suchym gestem zwolniła urządzenie zabezpieczające.

- Mów ciszej - poprosiła głośnym szeptem - ścia­ny są doskonale dźwiękoszczelne, ale nigdy nic nie wiado­mo, niedyskretne uszy są wszędzie.

- Dlaczego to zrobiłaś? - ponownie spytałem.

- Mówiłam już, nie mogłam dłużej czekać.

Wyjęła z torby klucz i otworzyła swoją szafę. Widzia­łem, że przeglądała rzeczy na najwyższych półkach. Potem odwróciła się i podeszła do stolika trzymając butelkę blu- maru i dwa kieliszki.

- Siadaj - powiedziała - i przestań mi się tak przyglądać. Może jestem narwana, ale nie zwariowałam.

Instynktownie odsunąłem się tak daleko, jak na to pozwalała ciasna kajuta. Odwróciłem się plecami, oparłem o ścianę, przytknąłem głowę do chłodnego metalu. Zapa­nowało pełne napięcia milczenie, powietrze zesztywniało, zawisły w nim bryły lodu, jakby cały świat w tej chwili zna­lazł się na krawędzi, o krok od kosmicznego unicestwienia. Potem usłyszałem dźwięk blumaru nalewanego do kielisz­ków, stuknięcie butelki odstawianej na stół. Następnie dłu­gie westchnienie.

- No dobrze - powiedziała nieufnie - zepsułam urządzenie hipnosnu, naruszyłam regulamin, a teraz jestem tutaj nielegalnie i w niebezpieczeństwie, żeby porozmawiać z tobą, z człowiekiem ze zmiany czerwonych. Jeśli chcesz, możesz mnie zadenuncjować. Wystarczy zadzwonić inter­fonem, a za trzy minuty będą tutaj, żeby mnie zabrać. Ale wiem, że tego nie zrobisz.

- Jesteś pewna?

- Najzupełniej.

- Dlaczego?

- Bo mnie kochasz.

Piliśmy blumar usadowieni na leżance, jedno obok drugiego, w ciszy. Drążyło mnie tak wiele podejrzeń, że nie odczuwałem już żadnego zainteresowania Dianą. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało.

Kiedy pocałowała mnie w szyję, pozostałem niewzru­szony, ale natychmiast zrozumiałem, że moje zachowanie było niewłaściwe, że lepiej zrobię przyjmując tę grę w ot­warte karty. Wtedy chwyciłem ją, przyciskając do siebie i szukając jej ust.

Diana ulegała mi przez jakiś czas, potem wysunęła się z objęć. - Później... - powiedziała szeptem. Wstała, żeby napełnić kieliszki.

Kręciło mi się w głowie. Jedna myśl goniła drugą, żeby odbić się później o mur frustracji. Błądziłem w labiryncie bez wyjścia.

Diana podała mi blumar i przykucnęła na podłodze.

- Otworzyłeś moją szufladę - powiedziała z udaną naganą w głosie. - Zdradził cię kawałek papieru, który po­łożyłam wzdłuż listwy.

Mogłem zaprzeczyć, ale pomyślałem, że lepiej będzie się przyznać. W ten sposób dojdziemy od razu, bez wykrę­tów, do samego sedna.

- Szuflada była otwarta - odparłem - może dlate­go, że zapomniałaś...

- Może... Ale widziałeś, co jest w środku!

- Tak, nie jestem ślepy i umiem czytać...

Oczy dziewczyny błyszczały z zadowolenia.

- Więc widziałeś, a jednak nie poszedłeś mnie zade­nuncjować...

- Wygląda na to, że nie.

- To znaczy, że to prawda!

- Co?

- Że mnie kochasz.

Tego było już za wiele. Chciała kierować grą narzuca­jąc reguły wedle swego upodobania. Bezwarunkowo ustanawiała aksjomaty i z nich wyprowadzała teorematy i wnioski ironicznie zaskakujące.

- Miłość to instynkt - próbowałem się bronić. A po­nieważ kręciła głową uśmiechając się sceptycznie i ironi­cznie, dodałem: - Naprawdę interesują cię moje uczucia?

- Bardzo. Ale teraz musimy porozmawiać o czymś innym.

Udałem zdziwienie. Zrobiła długą pauzę, ale nie spusz­czała ze mnie oczu, cały czas mi się przyglądając, analizując moje reakcje.

- Rozumiem - powiedziałem, zdecydowany przyjąć jej zasady gry. - Chcesz porozmawiać o Vladimiro Spitzerze.

- Zgadza się. Chcę jego notatek o niemożności Szczęśliwej Podróży. Masz je, prawda?

Tym razem nie musiałem udawać zdziwienia.

- Nie - zapewniłem ją - Spitzer był zielonym, dzieliłem z nim kajutę przez dwa lata, ale nigdy nie zepsuł urządzenia do hipnosnu, żeby się ze mną skontaktować, ani też nigdy nie zostawiał wiadomości dla nas, ze zmiany czerwonych. Wy, zieloni, z pewnością wiecie o nim znacz­nie więcej, z wami mógł swobodnie rozmawiać...

- To prawda, ale zdążył upowszechnić swoje odkry­cie tylko wśród niewielu osób. Zmarł nagle. Mówią, że był chory, ale mam poważne powody podejrzewać, że... - Przerwała, jakby zapraszając mnie do skończenia zdania. Ja jednak nie połknąłem tak widocznego haczyka. Diana zde­nerwowała się. - No więc - podjęła prawie ze złością - są umotywowane podejrzenia, że to “biali" się z nim roz­prawili.

- Bluźnisz!

- Nic podobnego. “Biali" rządzą statkiem, “biali" obawiali sje, że Spitzer mógłby zorganizować bunt...

- Przestań. Nie czas żebyśmy tak otwarcie rozmawiali.

Teraz ja arogancko kierowałem grą. Spytałem: - A ty, co ty wiesz o tajemnicy Spitzera?


Położyła się pode mną, uległa, poddająca się z łagodną biernością. Ale w jej uścisku nie było żaru, gry miłosne od­dalały się jak we śnie, kiedy jakiś niekontrolowany mecha­nizm oniryczny pozbawia cię tej chwili od dawna upragnio­nej. Czy to była dziewczyna, która owładnęła moją chorob­liwą samotniczą wyobraźnią? Ta, którą chciałem z miłości wskrzesić magią starożytnych baśni? Całowaliśmy się, ale już bez przekonania, jak dwoje zmęczonych kochanków, chcących jedynie jak najszybciej się pożegnać, by zostać sam na sam ze swoimi myślami.

- Wychodzę teraz - powiedziałem, przyszedłszy do siebie - postaram się o jedzenie także dla ciebie. A potem wypracujemy jakąś linię postępowania...

Pokazała mi zapasy w szafie. - Codziennie coś odkła­dałam. Słodycze wzięłam od Tibora.

Spytałem, kto to jest.

- Nie wiesz, kto to Tibor? Patrzcie go! To ten ze sklepu, wszyscy go znają.

- Na mojej zmianie nazywa się Bulmer. Dobfze, talt czy owak ja wychodzę, nawet jeśli problem jedzenia jest rozwiązany. Muszę się zastanowić. Poza tym, żeby uniknąć podejrzeń i niebezpiecznych domysłów, byłoby dobrze, żfc- by mnie ktoś widział kręcącego się w stołówce albo w Sali Kontemplacji. Ty czekaj spokojnie tutaj, niedługo wrócę...

Uchwyciła się mojej szyi. Patrząc posępnie, powiedzia­ła: - Idziesz mnie zadenuncjować, nic cię nie obchodzę.

- Powiedziałem już, żebyś spokojnie czekała. Zamk­nij dobrze drzwi, a jeśli ktoś będzie dzwonił, nie odbieraj.

Z trudnością zdołałem uwolnić się z jej uścisku. Już byłem na progu, miałem właśnie otworzyć drzwi, kiedy znowu przytuliła się do mnie.

- Jestem w twoich rękach, Vargo. Cokolwiek się ile, pamiętaj, że cię kocham.

- Ja też, maleńka. Bądź spokojna.


Przemierzając Wielki Korytarz spotkałem Arsenia i Rodę Salinas. Trzymali się za ręce, a raczej prowadzili się oczyma i wcale mnie nie zauważyli. Spotkałem Ganeia Derka okrąglutkiego jak kulka, o twarzy szerokiej i jowial­nej.

- Szczęśliwej Podróży, Vargo.

- Szczęśliwej Podróży.

Następnie, prawie przed samą salą starego Bulmera, przyłączył się do mnie Demetrio. Chciał zagrać w szachy.

- Innym razem, Demetrio. Dziś boli mnie głowa.

- Dobrze, innym razem. Szczęśliwej Podróży.

- Szczęśliwej Podróży, Demetrio.

Doszedłem do samego końca korytarza, gdzie zaczyna się Sala Kontemplacji. Wszedłem i zająłem miejsce w ostat­nich rzędach. Sala była pełna. Wszyscy wygodnie siedzieli oparłszy głowy o podgłówki i palili z oczyma utkwionymi w przestrzeń rozciągającą się poza kopułą, nakrapianą mrugającymi gwiazdami.

Stoller powiedział, że to są tylko świetlne punkciki. To są tylko świetlne punkciki, powiedziałem do siebie i odwró­ciłem się z niesmakiem. W tym momencie najchętniej wy­krzyczałbym z całych sił swoje rozżalenie i wściekłość na kłamstwo, którego padłem wraz z wszystkimi innymi ofiarą. Wściekłość, tak. Ale też dumę, że domyśliłem się prawdy.

Wypaliłem papierosa, zmuszając się, żeby mieć równie tępy wyraz twarzy, jak pozostali. Potem wymknąłem się niezdarnie.

Ponownie przemierzyłem Wielki Korytarz. Przed Salą Wiedzy zatrzymałem się na chwilę, niezdecydowany - przed tym jedynym miejscem, które dałoby mi pół godziny całkowitej izolacji. Czułem jednak ogromną potrzebę napi­cia się i dlatego poszedłem dalej, aby dotrzeć do starego Bulmera.

Zauważyłem, że Eugenio, oparty o bufet, rozmawiał z Laszlo Foldiim. Skinąłem im tylko głową i poszedłem schować się w wolnej wnęce. Bulmer natychmiast przyniósł coś do picia.

Chciałem zastanowić się nad tą złożoną sytuacją, w ja­ką się wpędziłem, ale moja zdolność koncentracji malała z każdą minutą. Znów byłem bezbronny, w oku cyklonu, znów pogrążony w ciemności. A przecież dopiero co, kilka godzin temu, omamiony niespodziewanym światłem, które się we mnie zapaliło, czułem się niezwyciężony jak bóg, od­porny na wszelkie pułapki, wszelkie możliwe intrygi.

Winę za wszystko ponosi Diana Abgrund. To ona na­ruszyła moje poczucie bezpieczeństwa, zjawiając się nagle ze swoimi wyznaniami miłosnymi, ale także, by porozma­wiać o Spitzerze, nazwisku, wokół którego skupiały się wszystkie moje niepokoje. Niewiele powiedziała, jeszcze mniej jej się wyrwało. Bardzo dużo przemilczała. Stwierdzi­ła, że jest pewna mojej miłości tylko dlatego, że nie polecia­łem jej zadenuncjować za to, co znalazłem w szufladzie. A potem opowiedziała mi nieprawdopodobną historię o spisku zmierzającym do pozbawienia “białych" dowództwa nad statkiem. Na czele tego wywrotowego ruchu stał Spitzer, który twierdził, że Matka Ziemia podąża złym kursem pro­wadzącym już nie ku Proximie Centauri, ale od dłuższego już czasu zbaczającym w nieznane, ku gwiezdnym otchła­niom.

Zacząłem się śmiać, ale nie dlatego. Był jeszcze jeden drobiazg, który mnie nie przekonywał: Diana powiedziała, że w momencie śmierci Spitzera organizacja powierzyła jej misję odzyskania notatek zmarłego przywódcy. Papiery mogły być ukryte w celi, którą Spitzer przez dwa lata dzielił ze mną. Przekupując kogoś z Intendentury udało się jej do­stać przydział do mojej kajuty, żeby ją móc spokojnie prze­szukać. Szperała wszędzie, używając podrobionych kluczy do mojej szafy i szuflady, ale nie znalazła niczego poza moimi bazgrołami astronomicznymi.

- A okładka notatnika? - spytałem.- Gdzie ją zna­lazłaś?

- Tam gdzie i ty, z tyłu, za kratą głośnika. Ale byłeś sprytny, wyrwałeś ze środka wszystkie strony i zostawiłeś tylko okładkę.

Mówiłem, że nie, zaprzeczałem używając wszelkich argumentów, a ona nalegała, prawie płacząc. Potem, żeby uniemożliwić mi zadawanie nadto dociekliwych pytań, zdję­ła ubranie i...

Eugenio Stoller ukazał się w wejściu do wnęki, za­trzymał na chwilę i zgrabnie przysiadł.

- Cóż to, pijesz sam?

Popchnąłem w jego kierunku butelkę z blumarem i kie­liszek.

- Trochę jestem wytrącony z równowagi - powie­działem, żeby jakoś usprawiedliwić tę moją samotność.

- Kłopoty w pracy?

- Poniekąd.

- Foldi mi właśnie mówił, że dostajecie szału w związku z łopatkami jednej z wanien hydroponicznych. Potwierdziłem mruknięciem.

- Foldi twierdzi, że to sabotaż tych ze zmiany zielo­nych.

- Foldi jest głupcem.

Eugenio wypił jednym haustem, potem powoli prze­ciągnął wierzchem dłoni po ustach.

- Ja byłbym tutaj ostrożny - powiedział marszcząc czoło.

- Mów jaśniej.

- Byłbym ostrożny z nazywaniem go głupcem. Dziwne rzeczy zdarzają się prawie wszędzie i być może Foldi ma rację. Jak to się mówi? Nie ma dymu bez ognia...

Wzruszyłem ramionami udając leniwy brak zaintere­sowania, ale serce zaczęło mi szaleńczo walić, a lekki pot pokrył skronie i wnętrze dłoni. W tym momencie głośnik w pomieszczeniu wywołał moje imię. - Vargo Slovic, Var- go Slovic. Pilne wezwanie dla Vargo Slovica. Zgłosić się natychmiast w biurze koordynatora Pocara. Vargo Slovic, Vargo Slovic, zgłosić się natychmiast...

- Wołają cię - sarkastycznie, ironicznie zachichotał Eugenio. - Powodzenia!

- Ja sam prosiłem o rozmowę już w czasie poprzed­niego dyżuru.

- Tak? Mimo wszystko połam kości!



9


- Co mówią testy? - to pytanie Kalifa.

- Niezwykle pozytywne - zapewnia Albenitz. Otwie­ra teczkę i niewprawnie szuka kartek, potem przegląda je, chrząknąwszy uprzednio. - Psychizm pierwszego stopnia: 93,6. Psychizm drugiego stopnia: 94,3. Korelacja psychofi­zyczna: 92,8...

Najwyższy Kalif z trudnością powstrzymuje cisnące mu się na usta przekleństwo. - Mamy do czynienia z utalento­waną jednostką...

- Zawsze tak mówiłem - potakuje Albenitz.

- No właśnie. Tymczasem Kubler nie żyje, Ramsey nie żyje, a Romizov zachorował. Borowski i Slezek bliscy są za­łamania nerwowego. Musimy bezzwłocznie odświeżyć nasze kadry.

Albenitz waha się przez chwilę.

Albenitz znowu odchrzakuje. - Koordynator Pocar nie zgadza się, zwraca uwagę, że karta zachowania emocjonalne­go nie jest jeszcze pełna. Słowem, Pocar proponuje wstrzyma­nie się chociaż na chwilę, tym bardziej, że badany jest pod ścisłą kontrolą. Myślę jednak, że zwłoka może być zgubna, nie wolno nam narazić się na takie ryzyko jak w przypadku Spi- tzera.

- Dobrze - wzdycha Kalif. - Wezwijcie go natych­miast i jeśli rozmowa wypadnie pozytywnie, dajcie mu stopień trzeciej klasy. Jeśli nie, to dajcie sobie z nim spokój.


Połam kości, życzył mi Eugenio. Kiedy przemierzałem Wielki Korytarz kierując się ku rufie, jego słowa jeszcze dźwięczały mi w uszach. Główna arteria Matki Ziemi była ciągle zatłoczona, grupki kolonistów stały na skrzyżowa­niach korytarzy bocznych przed tablicami, gdzie wywiesza­no kolejność dyżurów; inni poruszali się niezdarnie idąc może do Sali Kontemplacji albo też do przedszkoli, żeby zobaczyć dzieci - widok, który rozczula prawie każdego.

Kiedy doszedłem do zapory oddzielającej sektor “bia­łych" od reszty statku, zrozumiałem, że moja partia sza­chów, rozgrywana z niewidocznym przeciwnikiem, dobiega końca. To ja prosiłem o rozmowę z Koordynatorem. Jeśli teraz Koordynator pilnie mnie wezwał, to z pewnością nie po to, żeby wysłuchać moich narzekań dotyczących pog­wałcenia nietykalności szuflady i szafy. “Biali" chcieli ode mnie czegoś zupełnie innego i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę.

Pokazałem strażnikowi swoją znakowaną kartę. Szybko sprawdził, a potem lakonicznie złożył raport do interfonu: “Zgłosił się kolonista Vargo Slovic".

Z drugiej strony urządzenia dobiegło mnie niezrozu­miałe mruknięcie pomieszane z kaszlem. Urzędnik zamknął interfon. - Koordynator Pocar czeka na ciebie - powie­dział - pokój 24.

W chaotycznych zasiekach wąskich korytarzy szedłem wzdłuż zapalonych kierunkowskazów, szlakiem już kilka­krotnie przedeptanym. Pokój 24 wydawał się bardzo odleg­ły, na peryferiach labiryntu. W środku górnej części drzwi znajdowała się wizytówka: Claudio Pocar, Koordynator Drugiej Klasy.

Zapukałem.

Te same niebieskie, pełne dystansu oczy, ale jeszcze bardziej lodowate, niż kiedy przyglądały mi się podczas pierwszej rozmowy. Ta sama szeroka, masywna twarz. Żad­nej zmiany w biurze. Stół zawalony papierami, a biały kombinezon, który Koordynator Pocar miał na sobie, był olśniewająco biary, bezczelnie i agresywnie biały jak wszystkie kombinezony dowódców.

Był uprzedzająco uprzejmy. Poprosił, żebym usiadł, przysunął pudełko z papierosami. Znów usłyszałem ten bez­osobowy i szorstki głos: - Vargo Slovic, odpowiedzialny za trzeci dział hydroponiczny. - Przejrzał jakieś kartki i do­dał: - Zgadza się.

Scenariusz był ten sam, teksty i ruchy powtarzały się bez zasadniczych zmian. Ale ja byłem inny, tym razem pewny, śmiały, a nade wszystko świadomy, gotów do wytrzymania jakiegokolwiek przesłuchania i - jeśli zaszła- by taka konieczność - do przejścia do ataku.

Zapalił papierosa, badawczo przyglądając mi się nad płomieniem zapalniczki, potem utkwił wzrok gdzieś na skos ode mnie, w jakimś nieokreślonym punkcie ściany. Teraz mnie spyta o Spitzera, pomyślałem. Zamiast tego, oparłszy brodę na dłoni, Koordynator Pocar bardzo ciepłym, nie­oczekiwanie ciepłym głosem powiedział po prostu:

- No więc, słucham pana.

On też nie przejmował inicjatywy. Nie zadawał mi pytań, a raczej zachęcał do mówienia. W końcu było to słusz­ne, ponieważ to ja poprosiłem o rozmowę.

Zmuszony byłem teraz zagrać w otwarte karty.

- Ktoś - powiedziałem - przeglądał moją szafę i szufladę.

- Włamanie? - spytał koordynator spokojnie.

- Nie. Zarówno szuflada, jak i szafa zostały otwarte za pomocą podrobionych kluczy.

- Czy coś zostało zabrane?

- Nic. Jednakże...

Nie dał mi czasu na dokończenie. - Rozumiem - powiedział pojednawczym tonem. - Wydam polecenie, żeby dopilnowano wymiany kluczy i zamków.

Wstał, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że rozmo­wa jest skończona. Zanim jednak zdążyłem wstać, znowu skulił się w obrotowym fotelu.

- Jedno pytanie, kolonisto Slovic. Co pan przecho­wywał w szufladzie? Może zapas papierosów, albo sporo że­tonów kredytowych?

- Nie, w szafie było tylko pół butelki blumaru, a w szufladzie...

- No właśnie, co było w szufladzie?

- Moje rysunki astronomiczne. To moje hobby, pro­szę pana. Taka niewinna rozrywka.

Koordynator wyprostował się i zmarszczył czoło. Ale jego głos brzmiał fałszywie, nieco zarozumiale. - Rozryw­ka - burknął - niewinna rozrywka.

Odwrócił fotel o dziewięćdziesiąt stopni i siedział tak wpatrując się w ścianę. Wyglądało na to, że rozmyśla nad jakąś rzeczą wymagającą najwyższego skupienia. Pewny siebie obserwowałem jego ostry profil, gotów sparować atak, który prędzej czy później koordynator Pocar z pew­nością przypuści.

I faktycznie, nagle odwrócił się i celując we mnie pal­cem arogancko spytał: - Czy pan wie, co to jest noumen?

Uśmiechnąłem się. Więcej nawet, mój uśmiech bliższy był wybuchowi śmiechu, który omal nie przekroczył grani­cy szacunku i względów należnych zwierzchnikowi. Natych­miast się opanowałem.

- Już zwracał się pan do mnie z tym pytaniem - zauważyłem - cztery czy pięć zmian temu. Sądzę, że da­łem wtedy zadowalającą odpowiedź...

Koordynator Pocar zdusił niedopałek w popielniczce, szybko przejrzał kartki w jakimś notesie, po czym zaczął uderzać ołówkiem w stół.

- Okazuje się, że jest pan częstym gościem biblioteki. Co więcej, w Sali Wiedzy najbardziej interesuje pana sektor Sekcji Specjalnej.

- Mam odpowiednie zezwolenie na wstęp do niej, wydane przez koordynatora Górskiego.

- Wiem, wszystko w porządku. Ale komputer Sekcji Specjalnej sygnalizuje mi pewien niezwykły fakt. Ostatnio pożyczał pan stale tę samą książkę. A raczej dwie książki: Platona i Kanta. Dlaczego?

Nie dał mi nawet czasu na przygotowanie odpowiedzi. - Dlaczego? - naciskał gwałtownie. - Skąd tyle zaintere­sowania filozofią? Pewnego dnia, kiedy Szczęśliwa Podróż się zakończy, będziemy mogli powrócić do rozważań o na­turze wszechświata i myśli. Ale dziś, na pokładzie Matki Ziemi, studiowanie tych książek to strata czasu, prawie przestępstwo...

- Nie - przerwałem mu. - To nie jest strata czasu. Mit pieczary i pojęcie noumenu, z ich siłą analogii, przybli­żyły mnie do prawdy. A teraz pan mnie przepytuje właśnie dlatego, chce pan ustalić do jakiego stopnia mam świado­mość i...

Koordynator gwałtownie walnął pięścią w biurko.

- Dosyć tego - syknął przez zaciśnięte szczęki. - Opowiada pan bzdury. - Nerwowo zapalił jeszcze jednego papierosa i przez chwilę w zupełnej ciszy obserwował kółka dymu. Potem podjął na nowo. - Porozmawiajmy o czymś innym, wróćmy do pańskie; szafy i szuflady. A wiec ktoś' je podobno otworzył używając w tym celu wytrycha...

- Nie wytrycha - poprawiłem - mówiłem o podro­bionych kluczach, a raczej egzemplarzach identycznych z moimi. Ktoś rządzi się moimi własnymi kluczami i zaba­wia w przeglądanie moich skrytek.

- Podejrzewa pan kogoś?

No, dotarliśmy do momentu prawdy, do tego punktu rozgrywki, w którym ruch decyduje o zwycięstwie albo przegranej.

- Żadnych podejrzeń - oznajmiłem, starając się opanować drżenie głosu.

Zauważyłem na twarzy koordynatora rysujący się wy­raz rozczarowania i zdziwienia. Tego się spodziewałem, potwierdzało to, że wybrałem właściwą drogę.

- Żadnego podejrzenia - powtórzyłem. Ale natych­miast dodałem: - Wiem na pewno, kto to był.

Tym razem zauważyłem wewnętrzne zadowolenie. Koordynator Pocar na próżno starał się je ukryć. To jeszcze raz potwierdzało, że trafiłem w dziesiątkę.

- Bardzo ciekawe - brzmiał jego komentarz. I nie­malże zatarł ręce, ale w porę się powstrzymał. - Odwagi, kolonisto Slovic. Niech mi pan opowie wszystko jak naj- szczerzej.

Wyciągnąłem rękę do biurka. Pogładziłem palcem po­pielniczkę, przycisk do papierów, brzeg pojemnika, w któ­rym znajdowały się ołówki. Koordynator podskoczył na fo­telu, kiedy zobaczył, że bawię się jego zapalniczką. Stała pośrodku stołu. Popchnąłem ją czubkiem palca i upadła. Powiedziałem:

- To, co za chwilę powiem, jest najwyższej wagi. Nie wystarczy jedna osoba, by przyjąć moje zeznanie...

- To znaczy? Niech się pan jaśniej wyraża, na Matkę Ziemięl

- Powiedziałem, że nie wystarczy jedna osoba. Je­stem gotów zeznawać, powiedzieć wszystko, co wiem, ale chcę, żeby obecni byli również inni...


Pocar uważnie mi się przyglądał, niespokojnie maltre­tując ręką podbródek.

- To niesłychane - powiedział w końcu. - Pan nie ma do mnie zaufania, domaga się świadków naszej rozmo­wy. Czy zdaje pan sobie sprawę, że mógłbym pana z miejs­ca aresztować?

Nawet przez chwilę nie wziąłem poważnie tej groźby.

- To nie jest kaprys, proszę pana. Zapewniam, że niezbędna jest obecność przynajmniej dwóch innych koor­dynatorów, abyśmy mogli dalej prowadzić naszą rozmowę...

- No, tego już naprawdę za wiele! Mogę zawołać Górskiego i sprowadzić go tutaj...

- Górski nie wystarczy. Górski jest koordynatorem drugiej klasy, jak pan. Ja chcę kogoś wyższego rangą. Ni­czego nie powiem, jeśli nie będzie również koordynatora pierwszej klasy.

Pocar opuścił dźwigienkę interfonu i zawołał dyżurne­go urzędnika. Przez chwilę bałem się, że naprawdę zechce mnie aresztować. Kiedy jednak urzędnik zapukał, a na­stępnie pojawił się w pokoju, Pocar po prostu powiedział mu, żeby poczekał w biurze na jego powrót. Po czym wy­szedł.

Urzędnik zamknął drzwi i stał, oparłszy się plecami o metalową futrynę. Kątem oka widziałem, jak bawił się czerwonym sznurkiem, który biegł od ramienia w dół przez tors i przytwierdzony był do kieszeni munduru. Odwróciłem się trochę; teraz mogłem go lepiej obserwować. Nie wyglądało na to, że mnie chce pilnować czy przeszkodzić w wyjściu z pomieszczenia. Tkwił tak, żeby samą swoją obecnością odwieść mnie od myszkowania w papierach koordynatora.

Upłynęło kilkanaście minut w całkowitym milczeniu. Ta cisza potęgowała moje zdenerwowanie również dlatego, że bałem się, iż cała siła ducha, która mnie do tej pory pod­trzymywała, lada chwila załamie się.

W końcu bez żadnego pukania otworzyły się drzwi. To nie był koordynator Pocar. Na progu stał jakiś człowiek w mundurze, jakiś inny urzędnik, który przywołał mnie palcem.

- Idziemy, kolonisto Slovic. Koordynator Albenitz czeka na ciebie.

Było ich teraz trzech, tak jak chciałem. Koordynator Górski siedział osobno, prawie w rogu pokoju, ze spuszczo­ną głową i palcami splecionymi u nasady nosa. Pocar stał obok Albenitza na wpół leżącego na składanej kanapie. Biu­ro było obszerne, ale surowe, żadnego ukłonu w stronę zbytku.

Wystrzelałem się ze wszystkich swoich argumentów i musiałem zebrać je na nowo, zacząć wszystko od począt­ku. Dlatego też, kiedy koordynator Pocar nacisnął przycisk magnetofonu i zaprosił mnie do mówienia...

- Ktoś - powiedziałem - włamał się do mojej pry­watnej szafy i szuflady biurka...

Górski gwałtownie podniósł głowę i prawie że mruknął zniecierpliwiony: - Zdaje się, że już pan to mówił koordy­natorowi Pocarowi. Proszę od razu przejść do sedna sprawy i skończmy z tą historią, nie mamy czasu na bła­hostki.

- Szuflada - ciągnąłem dalej starając się być spo­kojny - została otworzona za pomocą podrobionych kluczy w fałszywym przekonaniu, że zawiera notatki Vladimiro Spitzera...

Tym razem przerwał mi Albenitz, koordynator pierw­szej klasy, jedna z najwyżej postawionych figur w hierarchii Matki Ziemi.

- Notatki Spitzera? - zmarszczył brwi, przybierając wyraz twarzy jakby chciał sobie przypomnieć jakąś zupełnie nieważną osobę, po czym uderzył się ręką w czoło.

- Ach, oczywiście, Spitzer! Ten szaleniec ze zmiany zielonych, który opowiadał bzdury o Szczęśliwej Podróży. Jest tylko jedna rzecz, chłopcze, której nie zrozumiałem: jak dowiedziałeś się, że ten, kto otworzył szufladę, szukał zapis­ków Spitzera.

- To proste. Przyznała mi się do tego osoba, która otworzyła szufladę.

- To znaczy? - spytali jednocześnie Górski i Pocar.

- Diana Abgrund - oświadczyłem niszcząc marze­nie. - Diana Abgrund, kobieta ze zmiany zielonych, która zajęła w mojej kajucie miejsce po Vladimirze Spitzerze.

Koordynator Albenitz poderwał się do pozycji siedzą­cej. Przyglądał mi się przez chwilę z obojętnym wyrazem twarzy, po czym wstał z kanapy i zaczął przechadzać się po niewielkiej przestrzeni z jednej strony mojego siedzenia i za plecami. Jego głos brzmiał sucho i odrobinę sarkastycznie:

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że Diana Abgrund zostawiła ci jakąś informację?

- Żadnej szczegółowej wiadomości. Diana Abgrund po prostu zdołała .zablokować urządzenie hipnosnu i kiedy dziś, skończywszy swój dyżur w pracy, wróciłem do po­mieszczenia, czekała na mnie zupełnie przytomna. Wszyst­ko mi opowiedziała...

Koordynator Górski zrobił groteskową minę. Nato­miast Pocar naciskał: - Co opowiedziała?

- Teorie Spitzera - wykrzyknąłem. - O buncie przygotowywanym przez ludzi ze zmiany zielonych, żeby pozbawić was, “białych", dowództwa nad Matką Ziemią. Mówią, że statek utracił kurs i że zbaczamy z drogi w prze­strzeń...

- A to dobre! - powiedział z ironią koordynator Albenitz. - Co jeszcze mówią, kolonisto Slovic?

- Że Szczęśliwa Podróż to kłamstwo. Tu włączył się koordynator Górski. - A pan, koloni­sto Slovic? Czy pan też jest tego zdania?

- Jestem tutaj, żeby donieść o faktach - odpowie­działem. - Mogę wam także powiedzieć, kto ze zmiany czer­wonych połknął chyba haczyk propagandy rozpowszech­nianej przez ludzi Spitzera. - I nie czekając podałem na­zwiska Stollera, Foldiego i Ludmilli Zordy. Dodałem: - Jest ich z pewnością więcej, teraz wasza kolej, żeby się wy­wiedzieć i odpowiednio postąpić.

Koordynator Pocar zatrzymał magnetofon. Nacisnął inny przycisk i z następujących po sobie szeptów i szybkich pisków wydawanych przez urządzenie zorientowałem się, że cofał taśmę. Jeszcze przez chwilę manipulował przy guzi­kach po czym rzekł: - No, posłuchajmy od tego miejsca.

- Co jeszcze mówią, kolonisto Siewie? - to był głos Albenitza.

Moja odpowiedź: - Że Szczęśliwa Podróż to kłamstwo.

Głos Górskiego: - A pan, kolonisto Slovic? Czy pan też jest tego zdania?

- Jestem tutaj, żeby donieść o faktach. Mogę wam tak­że powiedzieć, kto ze zmiany czerwonych połknął chyba ha­czyk propagandy rozpowszechnianej przez ludzi Spitzera. To Eugenio Stoller, Laszlo Foldi, Ludmilla Zorda... Jest ich z pewnością więcej, teraz wasza kolej, żeby się wywiedzieć i od­powiednio postąpić...

Koordynator zatrzymał urządzenie, ale tylko na chwilkę. Zaraz je włączył wciskając czerwony przycisk nagrywa­nia.

- Eugenio Stoller, Laszlo Foldi' i Ludmilla Zorda - wyskandował koordynator - czy potwierdza pan zeznanie przeciwko nim?

- To moi przyjaciele - wymamrotałem - nie mogę ich oskarżyć o nic konkretnego, ale od jakiegoś czasu ich rozmowy są dziwne, pełne aluzji, czasem przejrzystych, a czasem nie. Co do Diany Abgrund nie ma wątpliwości. Poinformowała mnie o istnieniu spisku zamierzając zwer­bować dla swojej sprawy. Mówi, że to wy, “biali", zabiliście Spitzera, a potem... nie wiem... ta kobieta wydaje się chyba trochę szalona. Jeśli chcecie ją aresztować, jest teraz w mo­jej kajucie...

Albenitz, który przez ten czas zdążył już ponownie usiąść na kanapie, uniósł brwi w szybkim geście porozu­miewawczym, zwracając jednocześnie głowę najpierw ku Górskiemu, a potem ku Pocarowi.

- Spróbujmy przywołać ją interfonem - zapropo­nował - w końcu to on sam może być szalony i przyszedł tu, żeby nam poopowiadać masę bredni. No, spróbujmy wezwać dziewczynę przez interfon.

- Nie odbierze - powiedziałem. I skomentowałem: - Jest może narwana, ale nie głupia. W każdym razie na pewno jest w mojej kajucie, nie mogła stamtąd wyjść ubra­na w zielony kombinezon.

Albenitz mruknął. Podszedł do mnie, kołysząc się na swoich krzywych nogach, pochylił się nade mną i przybliżył twarz.

- Młodzieńcze - zganił mnie podnosząc mi do góry podbródek palcem jakby odlanym z metalu - a gdybyśmy tak znaleźli w twojej kajucie śpiącą królewnę, która leży so­bie spokojnie pod przykryciem z pleksiglasu? Zażądałeś rozmowy z trzema koordynatorami tylko po to, żeby podzielić się niesprecyzowanymi podejrzeniami, żeby rzucić oskarżenie, którego być może nigdy nie zdołasz dowieść...

Hipoteza taka nie była w końcu wcale wydumana. Przewidując, że ją zadenuncjuję, Diana mogła naprawdę zamknąć się we wnęce hipnosnu. Tylko że Diana - jeśli oczywiście moje przypuszczenia są słuszne - nie bała się tak naprawdę żadnego donosu. Diana działa otwarcie, nie obawiając się zdrady. Poza tym koordynatorowi Albenitzo- wi wyrwało się bardzo znaczące sformułowanie. Śpiąca kró­lewna, powiedział. A zatem był świadomy niezwykłej pięk­ności Diany. No i tego wyrażenia użył już Stoller...

Tymczasem podszedł do mnie także Górski z groźną miną.

- Kłamiesz - rzekł i on także zwracał się do mnie per ty. - Twierdzisz, że wróciłeś do kajuty zaraz po skoń­czeniu dyżuru w pracy. Utrzymujesz, że Abgrund czekała już na ciebie. Dlaczego nie przyszedłeś zadenuncjować jej natychmiast?

To było celowo głupie pytanie, nie zasługujące na od­powiedź. Wobec tego lekko się uśmiechnąłem i wzruszyłem ramionami.

- Daj spokój, Górski - wtrącił się koordynator Po- car. - Spytajmy raczej tego młodego człowieka, z jakiegoż to powodu chciał, żeby nas trzech wysłuchało tych głupstw. Co więcej, zażądał obecności koordynatora pierwszej klasy.

Jeszcze raz się uśmiechnąłem, ale tym razem nie uda­wałem już w żaden sposób sarkazmu.

- To, co wam opowiedziałem, to szczera prawda, a nie brednie. Jeśli Diana Abgrund nie kłamała, jeśli mówi­ła szczerze, to działa w tej chwili wielki spisek, którego macki wciągnęły kogoś z “białych". Diana Abgrund stwier­dziła, że cieszy się poparciem kogoś z Intendentury. Jest to oczywiście ktoś z szefów, jeśli to dzięki niemu zdołała uzys­kać przydział pomieszczenia uprzednio zajmowanego przez Spitzera. Panowie, nie wiem, który z was kieruje Intenden- turą. Zażądałem jednak, żeby złożyć zeznanie w obecności trzech, a nie jednego koordynatora po to, by mieć pewność, że nie zostanie ono gdzieś zagrzebane.

- Bardzo sprytnie - zauważył Pocar - ale tu chodzi o poważne oskarżenia...

- To nie ja je rzucam, ale Diana Abgrund. To ona was oskarża!

Koordynator chwycił jakiś stołek i usadowił się przede mną. - Posłuchaj mnie, chłopcze - zaczął ojcowskim to­nem - okazałeś się zdolny, ostrożny, wierny instytucjom Matki Ziemi do tego stopnia, że zadenuncjowałeś, powodo­wany przesadnymi wątpliwościami, swoich własnych przy­jaciół. Ale nie możemy pochwalić cię za sam ten fakt. Jedno jest pewne: nie mogłeś inaczej odpowiedzieć na zadane ci pytania. Chcemy jednak od ciebie czegoś zupełnie innego. Zrzućmy maski i powiedzmy sobie wszystko otwarcie, bez obawy. Nigdy nie wierzyłeś w bajeczki opowiadane ci przez Dianę Abgrund, prawda? Zawsze myślałeś samodzielnie, niezależnie, niezwykle śmiało, tak śmiało, że strzegłeś myśli jak oka w głowie, nigdy się nimi z nikim nie dzieliłeś...

- Chce mi się pić - powiedziałem - i kręci mi się w głowie...

- Poczekaj chwilę, synku. Odkryłeś tajemnicę Matki Ziemi, odkryłeś ją sam, dzięki swojej błyskotliwości, inteli­gencji, dzięki zdolnościom obserwowania. Diana Abgrund nic do tego nie ma. Podobnie jak Stoller i inni przyjaciele, których wymieniłeś. Sam odkryłeś tajemnicę. A teraz od­wagi, wyrzuć z siebie to, co cię gnębi i skończmy z tym...

- Co gnębi...

- Tak. Tę złość, która cię zżera od środka. Co wiesz? Koszmar się skończył. Z gardła dobywałem głos jakby kogoś innego, zupełnie nierozpoznawalny.

- Wiem, że wy, “biali", zawsze nas oszukiwaliście. Wiem, że podróż międzygwiezdna nie jest możliwa w świet­le obecnej wiedzy naukowej. A zatem Szczęśliwa Podróż jest kłamstwem, jest jednak także prawdą, która mi się chwi­lowo wymyka. Wiem, że ten olbrzymich rozmiarów kom­pleks nazywany przez wszystkich Matką Ziemią nie jest statkiem kosmicznym, ale podziemnym schronem ukrytym pod powierzchnią naszej planety. To wszystko.


Blumar był dobry, znakomitej jakości. Potem przynie­siono inny napój, bardzo mocny, trunek zupełnie mi nie znany. W głowie zaczęło mi się jeszcze bardziej kręcić i ja­kaś dziwna euforia, nigdy dotąd nie odczuwana, wybuchła w całym moim krwioobiegu.

Rozglądałem się dookoła, zadowolony i szczęśliwy, a oczy paliły mnie jak w gorączce. Była to okrągła sala, przestronna, o bardzo skromnym umeblowaniu i ścianach pokrytych materią w różnorodnych, żywych kolorach.

Trzy “białe skafandry" siedziały w głębi, z mojej lewej strony. Inna grupka stała koło automatu z napojami. Była też jedna kobieta w średnim wieku o twarzy jeszcze świeżej, ale włosach zupełnie białych. Była to koordynator Borow- ski. Wiele razy jej postać ukazywała się na wielkim ekranie w Sali Kontemplacji. Umiała prowadzić wykłady na najróż­niejsze tematy miłym, fascynującym głosem.

Albenitza nie było już od pół godziny, Górski wyszedł wkrótce po nim. Tylko koordynator Pocar został, żeby... dotrzymać mi towarzystwa. Ale teraz Pocar nic nie mówił, wlewał w siebie jeden blumar za drugim i raz za razem na­lewał i sobie i mnie płyn z butelki zawierającej ten dziwny trunek, i przyglądał mi się, i uśmiechał, i przekręcał głowę w żartobliwym komentarzu bez słów.

Otworzyły się drzwi i wszedł jakiś młody człowiek w czerwonym kombinezonie, smętny typ o głęboko osa­dzonych oczach, którego znałem z widzenia. Przez chwilę wzrok jego padł na mnie, być może przyciągnięty czerwie­nią mojego skafandra, który był tego samego koloru co i je­go. Przeszedł przede mną i skierował się ku automatowi z napojami. Widziałem, jak przywitał “białe skafandry", pożartował z nimi, po czym siadł z dala od nich w towarzy­stwie Eleny Borowski. Młodzieniec w czerwonym skafan­drze ponownie mi się przyglądał. Kobieta również zaczęła patrzeć w moim kierunku.

Trunek pogrążał mnie w głębokiej błogości. Podobały mi się te oczy o lekko spuszczonych powiekach i ta biała czupryna, o wiele bielsza od mojej, a także miękkość głosu, który pobrzmiewał mi w głowie przez kamerton mojej pa­mięci. I jeszcze coś innego, jakiś czar, który mnie otulił, tak jakby...

Pocar potrząsał mnie za ramię. Obudziłem się. Zoba­czyłem, że podnosi rękę wskazując na lewo, prawie za moi­mi plecami. Stali tam Stoller, Foldi i Ludmilla Zorda. I była Diana, która patrzyła na mnie jak na przedmiot.

- Dobry wieczór - przywitał ich Pocar, zapraszając szerokim ruchem ręki. - Wejdźcie. Przedstawiam wam koordynatora Slovica.


CZĘŚĆ II


10


Nazywam się Vargo Slovic, mam 25 lat i jestem koordyna­torem trzeciej klasy na pokładzie Matki Ziemi. My, “biali’, także posługujemy się ogólnie używanym sformułowaniem. Mówimy “na pokładzie", tak jakby Matka Ziemia naprawdę była statkiem prującym wody oceanu albo pojazdem kosmicznym pędzącym w przestrzeń międzygwiezdną.

Jest to jednak tylko powszechnie używane sformuło­wanie. Poza tym jest kłamstwem. Nazywam się Vargo Slo- vic i tyle na razie mogę powiedzieć. Następnie należałoby przejść do opisu otoczenia, wymienić szereg drobiazgów, rzeczy właściwie nieważnych., mimo że dwuznacznych i uchodzących uwadze. Nade wszystko jednak powinno się przekazać poczucie zamknięcia, świata otoczonego hermetyczną powłoką, czegoś metalicznie zimnego, świata, gdzie wszyscy podlegają prawom, których celowości trudno dociec. Wszystko jak kiedyś.

Rok temu mogłem o wiele łatwiej rozwodzić się nad Eugeniem i Wandą, Laszlo Foldim i basenami hydroponicz- nymi, nad Ludmillą Zordą. Mogłem się wyszaleć opisując Wielki Korytarz i jego światełka, które wieczorami przybie­rają kolor niebieski, żeby stworzyć złudzenie nocy. Albo... Sala Wiedzy także miała swoje zakątki pełne mroku i tajem­nic. Zakurzone półki i tomy, których nikt prawie nigdy nie przeglądał, mimo że obfitowały w tajemnice i nierozwiązane zagadnienia. Rok temu mogłem utkać wiersz wysławiający świetlisty pył przestrzeni, wychwalać chór westchnień pod ogromną kopułą, która jak inkubator dawała pożywkę na­szym marzeniom.

Rok temu. Wtedy byłem głupi i nieszczęśliwy. Tak jak dziś. Rok temu marniałem w oczach gnębiony niepewnością, albo też rozpalałem się z przejęcia nad najgłębszymi domysłami, szalonymi hipotezami, które w końcu mroziły mi umysł.

Nic się nie zmieniło. Vladimiro Spitzer jest tylko wspomnieniem. Mówimy o nim, jakby był naroślą, rośliną wypaloną przy pomocy azotanu srebra logiki i racji stanu. Ale być może wszyscy tylko udajemy. A Diana Abgrund... Nie wiem, mam wrażenie, że jakieś wyższe zamysły oddali­ły ją ode mnie na zawsze. A może jest nieosiągalna tylko z winy mojego kaprysu.


Tu, na pokładzie Matki Ziemi, nigdy nic się nie dzieje. Wolno płyną godziny między kabiną- biurem, salą spotkań, gdzie wypijam drinka z przypadkowymi kolegami, i pry­watną kwaterą z jej samotnością.

Czasami biel kombinezonu, który mam na sobie, jesz­cze teraz przyprawia mnie o zawrót głowy. Zupełnie jakby ktoś niespodziewanie dotknął mojego ramienia po to, żeby móc skierować ku mnie, kiedy się odwrócę, swój oskarży- cielsko wyciągnięty palec. To prawda, o ile rok temu czu­łem się ofiarą, to teraz się okazuje, że role się odwróciły. Trudno jest zagłuszyć poczucie winy postępując zimno i obojętnie.

Pamiętam to spotkanie w lokalu starego Bulmera. Pa­nowała niezwykła atmosfera. Arsenio Tauber i Roda Soli- nas dostali zgodę, żeby mieć dziecko. Pamiętam Ludmillę, starą kochaną Ludmillę, pulchną i matczyną, jak się mnie pytała: - Nie chciałbyś być “biały"?

Wtedy wzruszyłem ramionami. Dziś już bym tak nie mógł, poza tym są już przygarbione pod ciężarem owej od­powiedzialności, którą wtedy, zupełnie instynktownie, od­rzucałem. Funkcja “białego" nie jest prosta, nawet jeśli wy­pełnienie pewnych poleceń niesie ze sobą poczucie dumy i pełni.

Tutaj na rufie przejąłem miejsce Slezka, który zmuszony był odpocząć po nerwowym wyczerpaniu spowodowanym nadmiarem pracy. Oczywiście wszyscy na rufie znamy prawdę. Wiemy, co się wydarzyło 129 lat temu, w roku 2010, w roku wielkiej masakry. Niektórzy z nas wolą nie odwoływać się do głupich eufemizmów i wybierają określenie bardziej apokaliptyczne i brutalne: koniec świata.

Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Także do myśli, że Matka Ziemia jest tylko samowystarczalnym schronem atomowym, ale nie potrafię powiedzieć, na jak długo jeszcze. Nie wiem również, nawet w przybliżeniu, wielu innych rzeczy. Na przykład nie znam dokładnego punktu kuli ziemskiej, w którym znajduje się nasze schro­nienie. Nie wiem też, czy istnieją inne schrony, a jeśli tak, to czy funkcjonuje sieć łączności między naszą a innymi wyspami przeżycia. Te wszystkie informacje przypisane są najwyższym stopniom, to znaczy Najwyższemu Kalifowi i pięciu otaczającym go koordynatorom.

Hierarchia rządzi się swoimi prawami; nawet jeśli cza­sem są one niezrozumiałe, to jednak mają rację bytu, jeśli opierają się zmianom w czasie. Być może tak być powinno, a może nie. Nie wiem, do jakiego stopnia może być dobre to, że pewne sprawy znane są tylko na samej górze. Tak, jak czasem uważam za niesłuszne, że czerwoni i zieloni są prze­konani, iż żeglują w zewnętrznej przestrzeni, a nie że są zamknięci pod powierzchnią planety.

Pamiętam niekończące się dyskusje z Uhlandem, Li- lievem i Rutiliem Rogozem. Jak również z Górskim i Poca- rem. Naturalnie, początkowo byłem po stronie kolonistów. Ale wśród starych zawsze był ktoś gotów poruszyć temat tabu. Koloniści zbuntowaliby się, z dnia na dzień coraz bardziej kusiłoby ich, żeby wyjść na otwartą przestrzeń, nic sobie nie robiąc ze wszystkich przedsięwziętych środków ochronnych, które nas przykuwają do podziemia.

- Rozwaliliby wszystko - powiedział mi pewnego dnia Górski. - Myśl, że za ołowianymi grodziami nie ma bezkresnej przestrzeni, pustki międzygwiezdnej, ale po­dziemne chodniki prowadzące ku powierzchni planety, odebrałaby im rozum. Cała dyscyplina Matki Ziemi opiera się na tym koniecznym kłamstwie: na Szczęśliwej Podróży, mitycznym celu, do którego będą mogły dotrzeć tylko nasze prawnuki.

A Albenitz: - Zbuntowaliby się, nie daliby najmniej­szej wiary naszej argumentacji, która jest niepodważalna... Już raz to się zdarzyło, dawno temu...

- Ja się nie zbuntowałem - próbowałem replikować.

- Nie zrobiłeś tego, ponieważ prawda nie została ci podana, ale sam ją odkryłeś. Wiedziałeś, że tu na ru­fie jest dla ciebie miejsce, wiedziałeś, że wszyscy cze­kaliśmy, abyś przyszedł je zająć.


Wszyscy czekali. Komputer, ta potworna machina,, której funkcjonowanie jest mi całkowicie nie znane, sprawu­je nade mną pieczę od chwili urodzenia. Także Ludmilla miała mnie pod swoją opieką. Ludmilla należy do “trzeciej klasy", ale zawsze wolała działać “poza rufą", wmieszana w tłum załogi. Laszlo Foldi jeszcze dziś działa w oderwa­niu od góry, jako zwykły pracownik odpowiedzialny za wanny hydroponiczne. A też jest dowódcą. Takich jak on jest wielu, zarówno na zmianie czerwonych, jak i zielonych, schowanych pod przykrywką mało znaczących funkcji, jed­nakże ich istnienie ma wagę strategiczną.

Eugenio Stoller już od czterech miesięcy zajmuje biuro dokładnie naprzeciwko mojego, po drugiej stronie koryta­rza. Jest nie do poznania. Zawsze ponury, zamknięty w so­bie, wykonuje zadania nie ufając nikomu.

Pewnego razu, w sali spotkań, przypadkowo pił ze mną blumar. Podniósł kieliszek pod światło i wzniósł toast: - Za przyjaźń, gówniane uczucie. - Świetnie rozumiałem znaczenie tego stwierdzenia. Mógł mnie krytykować za cy­nizm, z jakim go zadenuncjowałem jedynie po to, żeby za­służyć na szacunek przełożonych. A on to co? 1 tych sa­mych powodów bawił się ze mną w kotka i myszkę już świadomy swojej przyszłości i z papierami w najwyższym porządku, kiedy ja jeszcze miotałem się wśród wątpliwości i balansowałem między awansem a unicestwieniem.

Parszywa komedia, to prawda. A jednak podczas tych długotrwałych potyczek, owego codziennego wzajemnego badania i wypytywania się, w owym wzajemnym braku za­ufania zatruwającym każdy gest i słowo, zawsze pozostawa­ła nieznaczna przestrzeń, maleńki skrawek ziemi niczyjej, gdzie można było podtrzymywać złudzenie o bezinteresow­nym uczuciu.

Mimo wszystko lubiłem Eugenia. Również wtedy, kie­dy wyrzucał z siebie sentencje, gdy mówił, że miłość jest instynktem i budził we mnie na nowo pełen niepokoju obraz samotnego motyla z rozpostartymi skrzydłami, po­grążonego w szaleńczym poszukiwaniu.

Nie mam już jednak czasu na tego rodzaju intymne rozważania, nawet jeśli tu, “na rufie", nie istnieją okresy hipnosnu. Kiedy mam ochotę na miłość, wołam Ludmillę, to najprostsze wyjście. Albenitz przypomniał mi, że jako “biały" mogę swobodnie szukać rozrywki zarówno na zmianie czerwonych, jak i zielonych. Co więcej, mogę jej szukać także na rufie, ale w tym przypadku wybór jest znacznie bardziej ograniczony i krępujący. W każdym razie Albenitz nakazał mi dyskrecję.

Wiele razy myślałem o Norze Kereny. Ale zawsze by­łem przekonany, że Nora nie potrafi utrzymać języka za zę­bami. Nie potrafi też powstrzymać się od łez. Jest płaczliwa i sentymentalna, zamieniałaby każde nasze spotkanie w je­den wielki melodramat. Lepsza jest Ludmilla, starsza i bardziej zrównoważona, a ponadto jest także “Białym kombi­nezonem". Z nią mogę się nie pilnować, mogę pić, dysku­tować. A kiedy nadchodzi moment pożegnania, wszystko przebiega pogodnie, bez sentymentalnej otoczki.

- Co mówią o mnie na zmianie czerwonych? - spy­tałem ją któregoś dnia. Ludmilla zaśmiała się. - Niektórzy przeczuwają prawdę, ale wielu myśli, że nastąpiła zamiana dyżurów. No i jest Nora Kereny, która jeszcze nie przestała się przejmować... - Biedna mała Nora. Głupia mała. Nie­spokojna, niezręcznie zachłanna, być może zakochana.


Schemat organizacyjny przypomina piramidę. Na szczycie jest Najwyższy Kalif, człowiek, który zna wszystkie najbardziej zazdrośnie strzeżone tajemnice Matki Ziemi. Je­go prawdziwe nazwisko brzmi Zoran Ujevic, czy też pod takim występuje na pokładzie, to znaczy zostało mu ono nadane przez Urząd Stanu Cywilnego niezależnie od woli rodziców. Widziałem go tylko dwa razy z okazji plenarnych posiedzeń, które zwoływane są co semestr. Najwyższy jest człowiekiem w wieku około 60 lat, średniego wzrostu, o rzadkich białych włosach. Pionowa, głęboka jak rana zmarszczka przecina wysokie czoło. Ma lodowate jasne oczy i nigdy się nie uśmiecha.

Szczebelek niżej znajduje się piątka koordynatorów pierwszej klasy. Jednym z nich jest Albenitz, pozostali to: Jakub Liska, Sandor Yaradj i Dimco Vazov. Jest też Yiori- ca Eminescu, sędziwa, na wpół sparaliżowana kobieta poru­szająca się na wózku. Niektórzy mówią, że ma ponad dzie­więćdziesiąt lat. Mimo tego należy do tej najwęższej grupy współdziałającej z Kalifem.

Na niższym poziomie znajduje się szesnastu koordyna­torów drugiej klasy. Wydaje mi się, że spośród nich Pocar i Górski najbardziej rzucają się w oczy. W tym sektorze są cztery kobiety. Jest Elena Borowski, która według powszechnej opinii wykonuje zadania najwyższej wagi. Pozo­stałe są, podobnie jak Elena, w średnim wieku. Kobiety prowadzą życie wyraźnie na uboczu, raczej z dystansem do wszystkich, i unikają kontaktów nie związanych bezpośred­nio z pracą.

No i w końcu jesteśmy my, należący do trzeciej kate­gorii: czterdziestu sześciu koordynatorów, młodszych wie­kiem, pomiędzy dwudziestym piątym a czterdziestym ro­kiem życia. Ja i Diana jesteśmy najmłodsi, Ludmilla jest najstarsza. W sumie sześćdziesięciu ośmiu “białych", włą­czywszy w to także i “sowy" na zmianie zielonych i czer­wonych, wmieszane w resztę załogi. Sześćdziesięciu ośmiu “białych", z których każdy ma za zadanie koordynowanie pracy jakiegoś określonego sektora, każdy obdarzony od­miennym stopniem świadomości o tym, co się dzieje, każdy obciążony własną prawdą, własnymi wątpliwościami.

Kiedyś zadawałem sobie zawiłe pytanie o związek mię­dzy słowem a pojęciem, pojęciem a obrazem, obrazami a wyobrażeniami obrazów. Kiedy błądziłem po wnętrzu jas­kini, uważałem za rzeczywistość banalne następstwo cieni i odbić. Potem jednak przeczytałem książki, które przebu­dziły mnie z dogmatycznego snu. Długo się zastanawiałem i dotarłem do tego, co kryje się poza zjawiskami dostrze­galnymi.

Był komputer, który śledził moje kroki; były i “sowy" zawsze gotowe do pobudzenia mojej ciekawości, do wejścia do akcji, jakby były katalizatorami. Wszyscy “biali" tak się rodzą. Teraz mogę się nawet śmiać z westchnień krzyżują­cych się pod kopułą Sali Kontemplacji. Patrzę na gwiazdy, które jakiś oryginalny mechanizm zapala, jak tylko ktoś znajdzie się po drugiej stronie przezroczystego sklepienia, i mogę już sobie powiedzieć “to są tylko świecące punkty", taka sztuczka, żeby utrzymać ten płomyczek nadziei, “chmura świecących punktów, wśród których jakiś diament błyszczy bardziej od innych", psychologiczny majstersztyk zdolny do odsunięcia szaleństwa i samobójstwa.

Szczęśliwa Podróż! To kłamstwo, zgoda. A jednak jest prawdą bezdyskusyjną, jeśli tylko jest się gotowym zamie­nić przestrzeń z czasem. W czasie ostatniego posiedzenia Kalif z radością oznajmił, że stopień radioaktywności na powierzchni zmalał o 0,85 procent w ciągu ostatniego se­mestru. A Jakub Liska zapewnił, że biorąc pod uwagę okres rozpadu kryptonu 85, cezu 137, prometu i strontu 90, bio­rąc pod uwagę obliczenia rozpadu i typ wydzielanego pro­mieniowania, biorąc pod uwagę... już nie wiem nawet co, bo Jakub Liska używał bardzo trudnego języka techniczne­go, jakby był najwyższym kapłanem i kładł nacisk na termi­ny raczej dla nas niejasne - takie jak rad, rem, curie, mili- curie, mikrocurie, mikromikrocurie, a potem znowuż na jednostkę cezu, najmniejszą tolerowaną dawkę, jednostkę strontu, leukemię, pył radioaktywny, jod 131, potas 40... No więc biorąc pod uwagę wszystko, być może za pięćdzie­siąt lat społeczność Matki Ziemi będzie mogła ponownie wyjść na powierzchnię zachowując dopuszczalny stopień ryzyka. Tego dnia Szczęśliwa Podróż zostanie zakończona. Będziemy musieli rozpocząć wszystko od początku, jakby naprawdę chodziło o zejście ze statku na dziewicze planety Proximy Centauri.

Teraz jednak Szczęśliwa Podróż jest tylko formalnie kłamstwem. Wczoraj, kiedy w Sali Kontemplacji miałem wykład dla ludzi ze zmiany zielonych, mówiłem głosem zdecydowanym i łagodnym, ale nogi mi dygotały z napięcia. To był mój pierwszy wykład, moje pierwsze publiczne wy­stąpienie. Albenitz wysłał mnie na rozpoznanie, żeby wy­sondować, jak załoga przyjmie zadziwiającą wiadomość o tym, że Szczęśliwa Podróż znacznie się skróciła dzięki geniuszowi Sandora Yaradja, koordynatora pierwszej klasy, wynalazcy potencjometru pozwalającego motorom na trzykrotne zwiększenie szybkości. Osiągniemy cel sto lat wcześ­niej.

- Wielu z was, którzy mnie słuchają - krzyczałem z emfazą - osiągnie cel! Chwała Sandorowi Varadjowi, który oddał swój talent na nasze usługi, chwała Kolektywowi, który wydał Sandora Varadja i chwała wam, którzy daliście i dzień po dniu dajecie życiodajne siły umożliwiają­ce Kolektywowi odnawianie swoich kadr...

Powstało zamieszanie, potem długotrwałe oklaski i chaotyczny hałas spowodowany entuzjastycznymi okrzy­kami, ożywionymi rozmowami, ale też cierpkimi i melan­cholijnymi komentarzami ze strony starszych członków za­łogi. W głębi sali koło drzwi wyjściowych zauważyłem sa­motną Dianę Abgrund w zielonym lśniącym kombinezonie. Nie widziałem jej już od roku, ponieważ od roku unikałem jej celowo, podobnie jak i ona mnie.

Ale wczoraj było inaczej. Zbiegłem w dół z podium, przepychając się przez kolonistów, którzy mnie otaczali. Ja­kaś bardzo młoda dziewczyna dotknęła białego mankietu mojego kombinezonu i... nagle odcisnęła mi pocałunek między nosem i ustami. Jakiś stary kolonista zaczął płakać i coś bełkotał, reszta stojących ściskała mnie. - Albenitz - krzyknąłem - Albenitz przyjdzie, żeby wygłosić dłuższe przemówienie, a potem przyjdzie sam Najwyższy i opowie wam o wszystkim, o każdym szczególe tego niezwykłego wynalazku...

Trudno się było od nich uwolnić. Szczęśliwej Podróży, tak, Szczęśliwej Podróży. Tymczasem Diana już zniknęła po drugiej stronie drzwi; biegłem Wielkim Korytarzem i wszyscy przywierali do ścian, kiedy tak pędziłem, z trud­nością powstrzymując się od wołania jej imienia donośnym głosem. Grupka osób na samym środku Wielkiego Skrzy­żowania zasłoniła mi widok. Skręciłem na lewo, gdzie otwierała się Sala Wiedzy, otworzyłem na oścież drzwi, ale nie było tam nikogo.

- Banda idiotów - zakląłem cicho. Wróciłem do Wielkiego Korytarza tym razem przemierzając około dwu­stu metrów rytmicznymi wolnymi krokami. Następnie za­szedłem do Tibora, faceta prowadzącego sklep na zmianie zielonych. Lokal był pełen, prawie wszystkie wnęki zajęte. Wymieniłem setki spojrzeń i dostrzegłem w nich ponownie te dwa podstawowe uczucia, które koloniści zarezerwowali dla nas, “białych": służalczy strach albo badawcza pogarda, ale najczęściej była to kłopotliwa mieszanina obydwu. Dia­na siedziała w głębi trzymając papierosa. Schowała się w przedostatniej wnęce, na stole zaś stała na wpół opróżniona butelka blumaru; światła były przygaszone.

- Zabawiłeś się? - spytała nie podnosząc wzroku. Głos miała suchy, ledwie zabarwiony sarkazmem. - Ile dni zabrało ci przygotowanie tego przemówienia?

- Porozmawiajmy o czymś innym - powiedziałem siadając koło niej.

- Widzicie go, jaki ważniak. Porozmawiajmy o czymś innym! A te wszystkie idiotyzmy, które rzuciłeś w ten tępy tłum. Kiedyś my dwoje stanowiliśmy jego część, to prawda. Ale być może właśnie dlatego nasze zachowanie jest godne potępienia...

- Proszę cię - nalegałem - porozmawiajmy o czymś innym.

Diana zgasiła papierosa w popielniczce, a potem nalała nam blumaru. Suchymi, nerwowymi ruchami otworzyła ponownie etui z papierosami. Jeszcze jeden papieros, któ­rym puka w blat stołu, zapada długie milczenie, po czym słyszę jej głos pełen żalu i złości.

- Dobrze, porozmawiajmy o czymś innym. Co zna­czy, że będziemy tak tu siedzieć nic nie mówiąc, tak jakby się nic nie stało...

- Tak jakby się nic nie stało. Zapomnijmy o moich kłamstwach i o twoich, zapomnijmy o wszystkim. Nie są­dzisz, że moglibyśmy zacząć wszystko od początku?

- Niemożliwe. Próbowałam cię usidlić mając nadzie­ję, że jednak nie dasz się złapać w sieć, a ty poleciałeś mnie zadenuncjować mając nadzieję, że nawet robiąc to i tak mi w żaden sposób nie zaszkodzisz. Bo ty wiedziałeś! Tak jak i ja wiedziałam, że wiesz. A jednak nigdy nie przestały mnie dręczyć wątpliwości. I zawsze by tak było, nawet gdybyś obsypał mnie wszystkimi słowami miłości na świecie...

Z trudnością przełknąłem blumar.

- Masz rację - przyznałem z ciężkim sercem - od samego początku wszystko się popsuło. Tamtego dnia ko­chaliśmy się z bezwstydnym cynizmem, jak dwa automaty, tylko po to, by zastosować się do spaczonych i nieludzkich reguł Matki Ziemi i być może wtedy śmialiśmy się jedno z drugiego, nawet jeśli...

Tak, to było godne pożałowania. Nawet jeśli. Zrobiłem zniecierpliwiony gest i wtedy wydało mi się, że zamierza odejść.

- Zaczekaj - prawie błagałem. Trzymałem rękę na jej dłoni i oczami szukałem jej oczu. - To nie nasza wina, że taka jest praktyka rekrutacji do szeregów “białych". Wszyscy musieliśmy mniej więcej przejść przez tę oszalałą zasadę poznania, jak w antycznych dramatach. Czy nie było tak i w twoim przypadku?

- Może nawet gorzej, ale nie chcę mówić teraz o tym, co zdarzyło się prawie dwa lata temu. Wiem tylko, że okrop­nie się tym brzydziłam i dlatego właśnie nigdy nie chciałam słyszeć o życiu na rufie. Wolę pracować jako “sowa", inspi­rować, siać wątpliwości, a potem rozbudzać świadomość tych, którzy mają dosyć rozumu, żeby przeczuć prawdę. Wolę to wszystko niż założyć biały kombinezon i wygłaszać przemowy, takie jak ty przed chwilą. Kupa kłamstw, kon­centrat demagogii i protekcjonalności...

- Kłamać wobec jednej osoby czy wobec tysiąca to to samo.

Diana nagle podniosła głowę.

- Nieprawda! Ja budzę świadomość, ty ją usypiasz. Zaakceptowałeś system bez zmrużenia oka, bo jesteś ambit­ny, jak Stoller, i chesz pójść wyżej, osiągnąć szczyty wła­dzy. Władzy, rozumiesz? To słowo przyprawia mnie o dreszcz, to pojęcie, które należałoby zniszczyć, a nie uwiecz­nić. Nie może być wolności, nie może być Szczęśliwej Po­dróży, dopóki wszyscy ludzie na pokładzie Matki Ziemi, wszyscy bez wyjątku, nie zostaną wyprowadzeni z błędu. Musimy mieć odwagę mówienia prawdy! A teraz wypij i idź sobie. Zostaw mnie samą, bardzo proszę.


11


- Jakieś wieści, Albenitz?

Najwyższy Koordynator ma zmęczony, znużony głos. Albenitz wydaje się niezdecydowany, unosi lekko stopy i za wszelką cenę stara się opanować drżenie rąk.

- Spotkali się - informuje. - Spotkali po wzajemnym unikaniu się przez rok.

- Chcę wiedzieć, co mówili...

- To niemożliwe - zapewnia Albenitz. - Spotkanie nie było przewidziane, nie zdążyliśmy umieścić aparatów rejestrujących. ..

Najwyższy Kalif przeczesuje palcami rzadkie białe włosy.

- Miejcie ich pod skrupulatną kontrolą. Chcę być na bieżąco informowany o każdym słowie i kroku.


Nic się nie zmieniło. W głębi jaskini dalej snują się cienie podobne do tych, które uważałem kiedyś za rzeczy­wistość. Zdarłem zasłonę pozorów, ale oszustwo istnieje nadal, jestem bardzo daleki od świadomości obiektywnej.

Nie zmieniło się nic. Tyle tylko, że noumen przesunął się trochę dalej, jest poza moim zasięgiem. Nie ma sensu usiłować go osiągnąć. Byłoby to śmieszne i frustrujące, po­dobne do prób pozbycia się własnego cienia.

Możliwe, że jeśli podsumuję wszystko, okaże się, że wiem mniej niż niegdyś. Albenitz nie mówi, Jakub Liska nie mówi, wszyscy najważniejsi ludzie Matki Ziemi siedzą cicho, schowani w skorupkach jak ostrygi. Pocar i Górski ociągają się. Najwyższy nie udziela nikomu audiencji, a mię­dzy nami, koordynatorami trzeciej klasy, szerzy się po­wszechna nieufność.

Nie mam już nawet zaufania do hierarchii, to znaczy nie wiem już, czy odpowiada ona naprawdę zróżnicowanym poziomom wiedzy. Viorica Eminescu jest koordynatorem pierwszej klasy jak Albenitz, ale to zidiociała sklerotyczka. Nie liczy się. Natomiast Stoller, zajmujący pozycję taką jak ja, sprawia wrażenie, że wie zbyt wiele. Nawet kiedy zdawa­ło się, że jest prostym kolonistą, był “biały".

A Diana? Raz chciała mnie usidlić. Ale kto mnie za­pewni, że w dalszym ciągu nie chodzi jej o to samo?

Poprosiłem o pomoc mojego znajomego Laszlo Foldie- go, koordynatora trzeciej klasy oddelegowanego w charakte­rze kolonisty zmiany czerwonych, odpowiedzialnego za dział hydroponiczny. Przez trzy lata byliśmy kolegami z pracy, a ja nigdy nie podejrzewałem w nim “białego".

Pewnego wieczoru zaciągnąłem go do mojej kwatery, poczęstowałem czymś do picia, a on zaczął mówić.

- Pamiętasz? - spytał Laszlo swoim sztucznie agre­sywnym głosikiem. - Pamiętasz, jak ci mówiłem, że wanny nie działają? To ja potajemnie poodkręcałem nakrętki, a potem wrzeszczałem, że to sabotaż... Człowieku, mówię ci, że widząc cię z otwartymi ustami i zmarszczonymi brwiami zawsze o mało nie wybuchałem śmiechem...

- Opowiedz mi o Spitzerze - prosiłem. - Co on faktycznie odkrył? A bunt? Chciałbym bardzo wiedzieć, czy było to rzeczywiście zmontowane przez koordynatora Albenitza? No tak, kto rozpowszechniał te wszystkie karteczki z napisem, że Szczęśliwa Podróż jest niemożliwa?

Laszlo: - Być może Spitzer nic tu nie ma do rzeczy, może wcale niczego nie odkrył, może to wszystko była za­bawa, zwykła zabawa, żeby wybadać postawy kandydatów na “białych"...

- Naturalnie! Ale jednak Spitzera już nie ma, zmarł w szpitalu na nieuleczalną chorobę, tak się mówi. Tylko że ja przeprowadziłem wywiad i wynika z niego, że Spitzera nigdy nie było w szpitalu. Rozumiesz?

Laszlo z zakłopotaniem podrapał się w kark.

- Co mam ci powiedzieć! Na twoim miejscu nie przypisywałbym temu takiego znaczenia. Pozwól, żeby tymi problemami zajmowali się koordynatorzy drugiej klasy albo nawet sam Najwyższy. Myśl tylko o swojej pracy, a reszta pójdzie sama...

Dałem spokój. Nalałem do kieliszków i wypiliśmy obaj śmiejąc się wymuszonym śmiechem.

- Szczęśliwej Podróży, Laszlo.

- Szczęśliwej Podróży, przyjacielu Vargo. Znowu byłem zupełnie sam w labiryncie. Wtedy poprosiłem o pomoc Ludmillę. Słodka włocha­ta kuleczka natychmiast przyszła, żeby mi dodać otuchy.

- Co ci jest, orlątko? Co chcesz wiedzieć?

- Wszystko. Chcę wiedzieć wszystko. Ludmilla z goryczą pokręciła głową.

- Przeznaczenie ma dwa oblicza - rzekła - albo je­śli wolisz: dwa parametry. Jedno - maleńkie, znikome; jeśli chcesz wiedzieć, zostało ono zarezerwowane dla mnie... I jest przeznaczenie wyższe, takie, które czeka na ciebie, czy chcesz tego, czy nie, przeznaczenie już zapisane i zdeterminowane, przed którym będziesz się tylko mógł .ugiąć.

- Ukorzę się tylko przed racją rozumu.

- Słusznie. Ale rozum ma swoje zasadzki. Jesteś na­znaczony, Vargo. Twoje przeznaczenie określone jest w zwycięskim znaku.

- Naprawdę? Za wielu rzeczy nie wiem, nie wiem nawet, jak się nazywają moi rodzice, i wszystko to jest okrut­ne. Dlaczego pozbawiać mnie moich korzeni?

- Bo tak jest lepiej. Uwierz mi, orlątko, nie łam sobie głowy rzeczami bez znaczenia... Przestań. Czego chcesz? Kochać się? No, rozbiorę się i będę przy tobie, tak jak wte­dy, kiedy byłeś nieopierzonym pisklęciem, szalejącym, żeby dorosnąć. Chcesz znowu być dzieckiem?

- Nie, chcę wiedzieć...


- Co chcesz wiedzieć? - spytała Elena Borowski, nie odwracając się do mnie.

Widziałem jej obraz odbity w lustrze, długie, białe, fa­lujące włosy, skórę twarzy gładką jak porcelana i dziwny blask rezygnacji w jej oczach. - Oto - powiedziałem - jesteśmy w pułapce tu pod Ziemią, we wnętrzu planety i zadaję sobie pytanie, czy faktycznie minęło sto dwadzieś­cia dziewięć lat... Zastanawiam się, czy rzeczywiście nastą­piła katastrofa - może wojna - ze wszystkimi tego kon­sekwencjami. A czasem pytam sam siebie, czy całe nasze cierpienie nie jest bólem daremnym...

Odwróciła się nagle, poirytowana.

- Myślę sobie tak - ciągnąłem - a jeśli to wszystko nie odpowiada prawdzie? Przypuśćmy, że to jest laborato­rium, sztuczne środowisko dla przestudiowania reakcji ro­dzaju ludzkiego, reakcji krótko- , średnio- i długotrwałych... eksperyment rozpoczęty nie wiadomo jak dawno temu, w którym ja stanowię tylko stadium, niezauważalne ogniwo łańcucha, kukiełkę, albo, jeśli wolisz, jestem świnką mor­ską...

- Wyjdź stąd, Vargo Slovic!

- Chwileczkę, Elena. To nie ja wybłagałem tę roz­mowę. Przez rok patrzyłaś na mnie, jakbym był szklaną pły­tą, a potem ni stąd ni zowąd zapraszasz mnie tutaj, do swo­jej kwatery i wypytujesz mnie; chcesz wiedzieć, nagle inte­resują cię nawet moje najskrytsze, najbardziej osobiste myś­li, pytasz, czy jestem szczęśliwy i czy jest coś, co mnie drę­czy. A ja otwieram się, odkrywam nawet to, co w każdym razie powinno we mnie pozostać ukryte i nie niepokojone...

Elena położyła palec na ustach. - Bądź cicho, Vargo. Chciałam mieć cię tutaj ze sobą, ale nie żeby rozmawiać o tak ważnych sprawach. Pragnęłam tylko twojego towa­rzystwa, nie rozumiesz?

Mojego towarzystwa. Nie, to raczej ta sama co zwykle pułapka, przeznaczenie, to pieprzone przeznaczenie, o któ­rym mówiła Ludmilla. Lepiej uciec, lepiej zamknąć oczy i uszy, odejść w milczeniu, zapomnieć, że jest się “białym" na pokładzie Matki Ziemi pod ziemią, zapomnieć o wszyst­kim.

- Szczęśliwej Podróży - powiedziałem, zwracając się w kierunku wyjścia. Ale Elena już była za moimi pleca­mi, kiedy dotknąłem ręką urządzenia otwierającego.

Czułem jej zdyszane piersi przylegające do moich ple­ców, przepiękne ręce klinem weszły pod pachy jak dwie sondy poszukujące mojej twarzy. Palce głaskały mnie u na­sady włosów, przesuwały się po brwiach, po kości jarzmo­wej, wokół zarysu warg. Jak ręce ślepca.

- Nie rozumiesz? Pragnęłam tylko twojego towarzy­stwa...

W jednej sekundzie miałem ją w ramionach. Jej głos pełen tysięcy niewyznanych pragnień drażnił mnie jeszcze bardziej.

- Uspokój się, chłopcze. Nie widzisz moich białych włosów? Co robisz? Cóż ty mówisz?...

A ja na to odpowiedziałem: - Jesteś najpiękniejszą kobietą na Matce Ziemi. Twoje włosy są najdłuższe i naj­piękniejsze, a twoje ręce, oczy, usta...

- Uspokój się, Vargo. Mogłabym być twoją matką...

- A cóż to mnie obchodzi, podobasz mi się taka, jaka jesteś... - Niecierpliwym ruchem nieomal zerwałem lekki materiał pokrywający jej piersi. I wtedy poczułem na twa­rzy uderzenie jakby dziesięciu pięści, a potem jej paznokcie rozorały mi policzki.

- Idioto! Nie rozumiesz, że naprawdę jestem twoją matką! Jestem twoją matką, tą, która nosiła cię w łonie i wydała na świat!


12


Małe, maleńkie. Być może tylko larwy mikroskopijnych owadów, malutkie grupki komórek, mikroskopijne struktu­ry. Jutro będzie następny dzień i klepsydra przesypuje przez cienkie zwężenie piasek i krew, spada pyłek czasu po­ciągając za sobą sznur zmęczonych wspomnień, może wy­myślonych. Dwie rzeczy są piękne: pić i spać, pić i spać...

Kto to idzie?

Przyjaciele. Przyjaciele i nieprzyjaciele. Są jednak mali, mikroskopijni. Istoty, które nie czynią żadnej szkody, tylko mają ochotę, leniwą chęć rozwalić wszystkich o mur.

Naprawdę mali. W mózgu kręci się jakiś gnom, który nie jest skłonny przebaczać. Polecą wszystkie głowy, to pewne. Wszystkie. Także moja.

Kto tam idzie? Labirynt nie ma uprzywilejowanych chodników, błaganie odbija się we wszystkich korytarzach, traci na wyrazistości, słabnie i zamiera. Zgoda, zamiera. Ale moich błagań jest więcej niż tysiąc, tysiąc stryczków, tysiąc poduszek położonych na ustach, tysiąc strumieni, które pochłania wiecznie wyschnięta ziemia.

- O co chodzi, Albenitz?

- Vargo spotkał się z Laszlo Foldm. Sprawa Spitzera w dalszym ciągu nie daje mu spokoju. Przeprowadził także wywiad w dziale szpitalnym i wszędzie po trochu...

Najwyższy kalif zaniepokojony zaciska pięści.

- Ten chłopak jest zbyt spostrzegawczy - mówi tonem, w którym słychać dumę i rozczarowanie. - Jeszcze jeden fał­szywy krok i będzie stracony dla siebie i dla nas.

Nieruchoma, pośrodku pokoju, skulona w swoim fote­lu na kółkach. Odwraca się do mnie plecami opadającymi i kanciastymi jak ramiona nietoperza.

Viorica, mówię szep­tem. I prawie zaczynam śpiewać. Viorica, Viorica, powiedz mi prawdę. Od ścian z plastyku i metalu odbija się skrze- kliwy głos owego gnoma, który już się zadomowił w mojej głowie, powiedz mi prawdę, powiedz mi prawdę, a w górze na suficie światło jakby dostało drgawek, po czym nagle gaśnie.

Fotel na kółkach odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Viorica Eminescu ma fosforyzującą skórę, powieki z lodu i siarkowe wykwity wokół ust. Viorica, powtarzam, powiedz mi prawdę. Ale ona bardzo powoli robi odmowny ruch głową. W ciemności jest tylko ta żółta czaszka, która porusza się jak wahadło. Viorica. Jesteś taka stara, Viorica. Jesteś taka stara, że powiedzenie mi prawdy nie może ci niczym grozić. No, mów! Jutro dzień jak codzień, a klep­sydra odmierza kroplami piasek i krew. Viorica, stara idiot­ko, która wiesz różne rzeczy nie wiedząc, że je wiesz...

Kiedy

jej zakładam pętlę wokół szyi, wybucham śmiechem. Yiori- ca, Viorica. Czy kiedykolwiek wyobrażałaś sobie taki żar­cik? Wiesz, że teraz cię uduszę? Ale przedtem wszystko mi opowiesz.

Żółta, koścista twarz Yiorici stała się jeszcze bar­dziej fosforyzująca, ale stara się mnie nie boi. Uśmiecha się tak, jakby pętla wokół szyi była girlandą kwiatów.

Viorica,

wstrętna wiedźma. Mocno zaczynam trząść jej wózkiem na kółkach, a złapane w pułapkę ciało starej wzdycha za każ­dym poruszeniem. No, dalejże, opowiedz mi wszystko od samego początku, chcę wiedzieć, który mamy rok, ten prawdziwy rok, chcę wiedzieć, od jak dawna jesteśmy tu w środku zamknięci, wiedzieć, jak dochodzi tlen - bo ja zrobiłem obliczenia, wiesz? Tlen wyprodukowany przez al­gę chlorella i przez laboratorium nie wystarczyłby, a poza tym nie wierzę w tę opowiastkę o parabolicznych lustrach, w których odbija się światło słoneczne, nie wierzę jednemu słowu z tego, co oznajmia Jakub Liska, kiedy mówi o pyle radioaktywnym, o radzie, remie i curie. To wy, koordynato­rzy pierwszej klasy, kontrolujecie sondy wyprowadzone na powierzchnię planety. Tylko wy znacie prawdę, tylko wy...

A teraz - co wolisz? Mogę dusić cię powolutku, albo złamać ci kark silnym ciosem i przynieść ci szybszą śmierć. Nie obchodzi cię to? No dobra, to zabiję was wszyst­kich.

Viorica wzrusza ramionami w geście zupełnej obojęt­ności. Viorica, zdziecinniała staruszko, nie obchodzi cię śmierć, bo za długo żyjesz! W tym momencie włączają się setki dzwonków alarmowych, na ścianach zapalają się czer­wone i fioletowe lampki, piekielny hałas, po suficie i podło­dze jakby przebiegał niekontrolowany dreszcz.

Viorica śmie­je się, podnosi skurczoną dłoń i szybko porusza wargami, ale nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Jej oczy także śmieją się złośliwie i ironicznie, tak jakby chciały mi powie­dzieć: mówię do ciebie, mój chłopcze, odpowiadam na wszystkie twoje pytania, ale ty nie rozumiesz, nie zdołasz, bo jesteś jakby głuchy.

Gorączka. I wysoki dźwięk sygnali­zacji akustycznej grozi mi pęknięciem bębenków w uszach. Chwytam za tył fotela i wypycham Yioricę z pokoju, prze­mierzywszy cały boczny korytarz, przechodzimy przez kwadrat rufy, kratę zapory izolującej sektor “białych".

Nie

ma nikogo, nawet strażnika, a wszystkie drzwi magnetyczne są odblokowane. Wyprowadzę cię na spacerek, stare ścier­wo, zaprowadzę cię tam, gdzie nie ma hałasu, do Sali Wie­dzy, i tam zaczniesz swoją opowieść od początku.

Także

Wielki Korytarz jest wyludniony jak zawsze w środku nocy. Ale w głębi, tam gdzie otwiera się Sala Kontemplacji, skrzy się raz po raz coś zielonego. I nagle, bez żadnego powodu, przychodzi mi do głowy myśl. Nie potrafię pojąć dlaczego, ale w głębi tak jakby był Stoller. Jestem tego pewien, tak jak jestem pewien, że istnieję, więc wołam kilkakrotnie, ro­bię hałas, głębokie i coraz częściej powtarzające się echo, Stoller, akustyczna halucynacja, Stoller, igraszka, Stoller, czy to ty? Odpowiedz, Stoller. Co robisz w głębi ko­rytarza?

Cisza. Ale to tak, jakby mi odpowiedział. Stoller, mam coś dla ciebie. Bądź gotów ją przyjąć, pociśnij ją tro­chę i wypraw z powrotem do mnie... Popycham fotel, pcham go wzdłuż zakrętów stale przyspieszając, odpycham od siebie i ciskam w głąb korytarza.

Krzyk starej rozsadza

mi głowę, słyszę przeciągły syk kół toczących się po skrzy­piącym metalu, następnie szereg głuchych odgłosów ude­rzeń o ściany korytarza i zduszony jęk, tak bardzo odległy, że niebiesko świecące lampki nie pozwalają niczego do­strzec.

Stoller! Czy dotarła już stara? Zaciśnij pętlę założoną na szyi i zapytaj, jak skończył Vladimiro Spitzer. Stoller, słyszysz mnie?

Jeszcze jeden jęk i pomruk w głębi korytarza. I ponownie dźwięk toczących się kół. W niebieskawej mgle widzę rozwrzeszczany żółty punkcik, który rośnie, w miarę jak się przybliża; to mała czaszka z siarki, to zasuszona po­stać Yiorici wpada na mnie. Podobała ci się przejażdżka? Zaraz pojedziesz na następną, ale najpierw powiedz mi o Spitzerze. Założę się, że mojemu przyjacielowi w głębi korytarza powiedziałaś wszystko. No więc odwagi, powiedz prawdę także i mnie. Czy naprawdę umarł nagle na nieule­czalną chorobę? Czy też Spitzer wiedział za dużo i skończył w piecu zamieniającym wszystko w proch, przed swoim czasem...

Viorica, Viorica, opowiedz mi o wodzie. Czy ta, którą pijemy, jest naprawdę odkażona? A przewody prowa­dzące na zewnątrz, a windy - gdzie są umieszczone? Nie odpowiadasz?

Stara porusza wargami, udaje, że mówi, ale jej głos to tylko przeżute powietrze. Hej, Stoller! Nie chce ze mną rozmawiać. Ty spróbuj ją spytać, kto jest moim oj­cem, jest tak stara, że nie może nie wiedzieć... Ponownie popycham fotel, ciskam go w dół korytarza, odrzucam od siebie. Tym razem krzyk jest wyższy, pokrywa prawie hała­sy wyściełające ściany.

Stoller! Dlaczego milczysz, Stoller? Wiem, że stara opowiada ci, rozmawiacie o mnie, tchórze, chcę też wiedzieć, chcę wiedzieć wszystko, odpowiedz­cie!

Czuję zesztywniałe, ołowiane kończyny. Chodzenie jest utrudnione, męczące. Kroki rozlegają się po metalowej pod­łodze, a niebieskie światła są jeszcze bardziej przyciemnio­ne. Nawet głos wydobywam z gardła z trudnością. Stoller, idę, już niedługo dojdę do was i zabiję was oboje własnymi rękoma.

Kiedy jednak docierani do końca korytarza, prawie do samych drzwi Sali Kontemplacji, znajduję tylko Yioricę Eminescu w fotelu na kółkach. Po Stollerze ani śladu.

- To byłam ja - mówi Diana Abgrund wyłaniając się z ciemnego korytarza. A potem już nic nie mówi, z jej ust wydobywają się nie słowa, lecz czerwone i pomarań­czowe kule, barwne, bardzo lekkie, podobnie jak z ust Yio­rici - kule wznoszące się ku górze i opadające; rozpływają się po całym korytarzu i rozpryskują przy najlżejszym do­tknięciu. Panuje suchy zapach ozonu. Ostatnia rzecz, jaką widzę, to koścista ręka Yiorici podnosząca się na wysokość głowy niedostrzegalnymi szarpnięciami, żeby chwycić kęp­kę białych włosów.


Obudziłem się zlany potem. Goląc się widziałem w lu­strze zmęczoną i skrzywioną twarz. Obrazy ze snu wciąż jeszcze były żywe, w uszach rozbrzmiewały mi krzyki sta­rej, ponure, raniące, a także głuche odgłosy, kiedy fotel na kółkach wpadał na ściany. Potem odezwał się brzęczyk in­terfonu i to było dla mnie jakby powtórne przebudzenie.

Długo się wahałem. Niejasno czułem, że rozmowa bę­dzie miała związek z moim snem. Byłem przekonany, że ktoś coś knuje na moją szkodę. Rozumiałem jednak także absurdalność ucieczki i to, że byłoby głupie próbować wy­winąć się z sideł intrygi, jaką na mnie szykowano.

Zrezygnowany przycisnąłem dźwignie odbioru. Kobie­cy głos, słaby, niepewny i nagle pomyślałem, że Viorica Eminescu prosi o mnie, żeby... Dzwoniła Diana.

- To ty, Vargo? Musze z tobą jak najszybciej pomó-

wić.

- Dlaczego? Co się stało?

- Chyba odkryłam, jak skończył Vladimiro Spitzer.


13


- Widzisz - mówiła swoim niskim, ostrożnym głosem, stale obawiając się niedyskretnych uszu - zawołałam cię, przyszedłeś, mówię teraz i słuchasz. Wyglądasz, jakbyś spi­jał mi słowa z warg. Czy to, co mówię, nie jest interesujące? Byłem w jej kabinie, tej samej, którą kiedyś dzieliłem ze Spitzerem, a potem z Dianą. Kabiny są wszystkie jedna­kowe, a jednak wśród tysiąca rozpoznałbym tę, która do mnie należała przez tyle czasu - po owych podłużnych rowkach na stole i kropeczkach na ścianach i podłodze układających się we wzór, który przywodził na myśl bliżej nieokreślone figury antropomorficzne.

- Widzisz - mówiła Diana ściszonym głosem, jak zwykle ostrożna - jesteśmy tu teraz i rozmawiamy, ja je­stem “biała”, jestem dowódcą tak jak i ty, ale... cóż, jesteś­my wspólnikami!

- Opowiedz mi o Spitzerze - uciąłem. - Powie­działaś, że wiesz, jak skończył.

- Tak, oczywiście - zapewniła Diana. - Ale niemal boję się ci to wyjawić. Traciłem cierpliwość.

- Rok temu w związku ze Spitzerem opowiedziałaś

mi kupę bzdur...

- To Albenitz tak chciał.. Prawda jest taka, że Spitzera znałam słabo, nigdy nie zamienił ze mną słowa. Ani z nikim innym, nie ufał nikomu...

- No więc, jak skończył?

Diana zrobiła gest zniecierpliwienia. - Nie wiesz, co ryzykuję zwierzając ci się.

- Niczego nie ryzykujesz, bawisz się w chowanego, tak jak poprzednio. W każdym razie twoje wyznania są zbędne. Wiem doskonale, gdzie skończył Spitzer.

Tylko przez chwilę zdziwienie malowało się na jej twa­rzy.

- No, to dalejże - rzuciła prowokacyjnym tonem. - Powiedz sam, skoro jak widać, jesteś tak znakomicie poin­formowany.

Podniosłem oczy ku sufitowi.

- Vladimiro Spitzer jest na górze, na zewnątrz, jes'li mamy być dokładni. Rok temu wyszedł na powierzch­nię. Nie wiem, jak to zrobił, i nie mam dowodów na to, co twierdzę, albo raczej mogę przytoczyć dowody nie wprost - jeśli jest prawdą, a na to mi wygląda - że Spitzer nigdy nie był chory, nie był w szpitalu, nie umarł i nie został unicestwiony. Skoro zatem nie ma go na pokładzie, to gdzie miałby być?

Zauważyłem w jej oczach cień strachu.

- Skąd to wiesz? Czy wywiadywałeś się może o przy­padku Spitzera po tym, jak cię mianowali koordynatorem?

- Od tego momentu bardziej niż kiedykolwiek przed­tem.

- I do jakich doszedłeś wniosków?

- Wnioski ci już podałem. Spitzer wyszedł na po­wierzchnię i zostawił nas tu, żebyśmy gnili.

Diana nalała w milczeniu. Miała tę co zwykle dwu­znaczną minę - ironia i dystans pomieszane z zewnętrz­nymi oznakami niepokoju. Następnie, cały czas milcząc, wychyliła kieliszek i popchnęła ku mnie przez stół butelkę, kiedy czekałem cierpliwie na jej słowa.

- No dobra - sapnęła w końcu. - I tym razem zgadłeś. Zawsze zgadujesz, zawsze jesteś pierwszy...

- Opowiadaj - przerwałem jej niespokojnie.

- Domyśliłeś się, już powiedziałam. Spitzer jest na zewnątrz, zakończył Szczęśliwą Podróż...

- Chcę wiedzieć, w jaki sposób wyszedł - powie­działem przez zaciśnięte zęby.

Diana wstała, rzuciła okiem na zegar ścienny i wyłączy­ła odbiornik muzyki, który dotąd był włączony, żeby bez­pieczniej można było rozmawiać. Potem sprawdziła coś w kieszeni swego zielonego kombinezonu.

- Chodź - rzekła. - Zobaczysz na własne oczy.


Wielki Korytarz był, jak zwykle o tej porze, zatłoczo­ny. Normalny dyżur właśnie się zakończył i wszyscy krążyli albo zatrzymywali się na skrzyżowaniach korytarzy, przed sklepem z napojami i blisko wejścia do Sali Kontemplacji.

Szedłem szybkim krokiem za Dianą, która przecinała tłum i umiejętnie okrążała korki. Dokąd ona mnie u diabła prowadzi? Wiele zielonych kombinezonów z szacunkiem robiło mi przejście. Ta forma poważania złościła mnie, po­dobnie jak irytowało mnie pozdrowienie, z jakim się do mnie zwracano: - Szczęśliwej Podróży, koordynatorze.

Odpowiadałem ze spuszczonymi oczyma i niepewnym głosem, nie potrafiąc ukryć narastającego we mnie wstydu.

Następnie Diana skręciła na lewo w boczny korytarz i przemierzyła go do samego końca, gdzie otwierała się pro­stokątna wolna przestrzeń.

- Jesteśmy w sektorze B-45 - oznajmiła. - Pracuję tu od dwóch lat, od kiedy jestem koordynatorem...

Przyszło mi na myśl, że również Eugenio Stoller spo­radycznie pracował w tym sektorze.

- Musi być to ważny sektor - zauważyłem.

- Pewnie, to skład materiałów chemicznych. Są tu zbiorniki i części zamienne do aparatury nuklearnej. Ale są też inne rzeczy...

Na najdłuższej ścianie prostokątnej przestrzeni widnia­ło troje drzwi. Dwoje było wysokości człowieka, trzecie natomiast szerokie i wygodne, umożliwiające przeniesienie przedmiotów zajmujących dużo miejsca.

- Wejdźmy - zaprosiła mnie Diana otwierając jedne z węższych drzwi. - Uważaj, żeby się nie zdradzić.

Nigdy nie byłem w sektorze B-45. Był to rejon Matki Ziemi poza moim nadzorem i zupełnie go nie znałem. Kiedy już jednak wszedłem, nie zauważyłem niczego szczególne­go. Zwykły magazyn z wysokimi półkami, zapchanymi po­jemnikami, na których widniały nalepki, ławki pozajmowa- ne przez pudła, worki i różne inne rzeczy. W środku był jakiś starzec. Szczupły, o siwych włosach, z wielkimi wor­kami pod oczyma. Przysiadł sobie na metalowej drabince przystawionej do półek; trzymał w ręku jakiś spis.

- Szczęśliwej Podróży - pozdrowił nas, kiedy idąc wzdłuż ławy doszliśmy do niego. Diana odwzajemniła pozdrowienie i swobodnie dodała: - Prowadzę koordyna­tora Slovica w głąb działu i na górę. Musi dokonać inspek­cji prac dokonanych wczoraj przez ekipę konserwatorów. - Doszedłszy do końca magazynu skręciliśmy w prawo, po­tem na lewo i znowu na prawo. Nie było nikogo.

- Kto to jest? - zapytałem, żeby przerwać długo­trwałe milczenie. - Znam go, zdaje się, przynajmniej z widzenia.

- Nazywa się Mirek, jest zdolnym kolonistą. Lubi pracować i co jakiś czas bierze dodatkowe dyżury.

- Stoller również sporadycznie tu pracował, kiedy już był koordynatorem.

- Tak, również Spitzer - oświadczyła Diana zatrzymując się. - Również i on, od czasu do czasu; jego normalnym zajęciem była praca w ekipie konserwatorów...

Chwyciłem ją za rękę. - Czy Spitzer... - spytałem ostro ściskając ją ze złością - czy on też był koordynato­rem?

- Nie, nie sądzę. Ale z pewnością zostałby nim, gdy­by...

Przerwała na chwilę i nasłuchiwała pilnie, jakby chcąc się upewnić, że nikt nie nadchodzi.

- To moje biuro - powiedziała wskazując na nor­malne szare drzwi - dzielę je z Magdaleną Rab, ze zmiany czerwonych. A to winda, którą wjeżdża się piętro wyżej, gdzie jest właściwy magazyn.

Rozsunęła szerokie drzwi i wepchnęła mnie do środka. Winda wolno pojechała ku górze pokonując z szumem mniej więcej trzy metry. Potem szarpnięcie i wreszcie za­trzymała się na dobre. Diana otworzyła drzwiczki. Byliśmy na górnym piętrze magazynu.

- Działa, prawda?

- Pewnie, a dlaczego nie miałaby działać? - wy­mamrotałem raczej zdziwiony jej postępowaniem.

Diana zamknęła ponownie drzwiczki i zjechaliśmy na dolne piętro.

- Musimy trochę pohałasować. Mam na myśli Mir­ka. Teraz spróbujmy pojechać windą awaryjną.

Nie dała mi czasu na odpowiedź. Wyjęła z kieszeni magnetyczny klucz i otworzyła drzwi laminowane na poma­rańczowo. Kabina była wąska, mogła pomieścić najwyżej dwie albo trzy osoby.

- Przyjrzyj się dobrze przyciskom - powiedziała.

Nie wiedziałem w nich niczego dziwnego. Przypatrując się jednak lepiej zauważyłem, że poza przyciskami oznaczo­nymi “góra", “dół", “stop" i “alarm" był tam jeszcze jeden przycisk oznaczony napisem “ALARM BEZPIECZEŃSTWA".

Diana nacisnęła przycisk “góra" i po trzech sekundach byliśmy znowu piętro wyżej; potem nacisnęła przycisk “dół" i zjechaliśmy z powrotem na dół.

- Dosyć tego - mruknąłem - wodzisz mnie za nos.

- Nieprawda, serce moje. Pokazuję ci tylko, w jaki sposób Spitzer wyszedł. Odwagi, naciśnij dwa razy przycisk niebieski, potem biały z napisem “góra", a potem znowu niebieski...

Patrzyłem na nią kompletnie zdezorientowany. W gło­sie Diany wyczuwałem jakąś dziwną euforię. - Ruszże się, tchórzu. Powiedziałam niebieski, niebieski, biały i jeszcze raz niebieski...

- Ale ten niebieski jest przyciskiem alarmu - oponowałem.

- Nie, mój drogi. Jest już przycisk alarmu, ten czerwony. Poza tym... “Alarm bezpieczeństwa" nic nie znaczy, to jasne, że chodzi tu o zwykły kamuflaż.

Znieruchomiałem. Wtedy odsunęła mnie na bok i na­cisnęła przyciski w kolejności, jaką mi podała. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu winda przesunęła się poziomo chyba o kilka metrów, po czym zaczęła wznosić się pionowo przez pięć, dziesięć, dwadzieścia sekund, a może i więcej. Kiedy stanęła, drzwiczki otworzyły się same. Przed nami widniał metalowy podest i metalowa drabinka, której haki wbite by­ły w mur. Diana wskazała mi punkt, w którym ktoś używa­jąc jakiegoś ścieralnego materiału wyskrobał inicjały V.S.; nad nimi widniała strzałka skierowana ku górze.

Z najwyższym trudem stłumiłem okrzyk zdziwienia i instynktownie dałem krok do przodu, jakbym chciał wyjść z windy, żeby obejrzeć podest. Diana przytrzymała mnie za ramię.

- Ostrożnie! Na tym poziomie winda zachowuje się zgodnie z automatycznie zaprogramowanym planem. Nie­długo drzwiczki zamkną się same i zjedziemy na dół nie dotykając żadnego guzika.


14


- Sytuacja rozwija się, Kalifie. Vargo i dziewczyna odkryli jedną z wind bezpieczeństwa, tę w sektorze B-45. Dla niego tajemnica Spitzera jest już rozwikłana.

- Jeszcze coś, Albenitz?

- Chyba tak. Mam wrażenie, że to nie zadowala młodego człowieka. Dziewczyna i on z pewnością coś zamierzają.


Kiedy zamknęliśmy się w jej biurze, wszystko mi opo­wiedziała. Poprzedniego dnia przyszła ekipa konserwato­rów, żeby sprawdzić urządzenia w dziale. Powierzonym so­bie kluczem magnetycznym otworzyła drzwi windy bezpie­czeństwa, sam kierownik ekipy nalał olej do otworów prze­wodów smarujących i przejechał się parę razy w górę i w dół. Potem zdjął przykrywę z przycisków i, żeby manipulować bez żadnego ryzyka, przesunął w dół dźwignię, która wyłą­cza prąd.

To właśnie zobaczyła. Zobaczyła, że technik dokręca niektóre śruby, sprawdza coś w małym poradniku odbitym na powielaczu, a potem gmera w okolicy czerwonego przy­cisku.

- Co robisz? - spytała trochę zaciekawiona.

- Sprawdzam przycisk alarmu bezpieczeństwa.

Wzruszyła ramionami i rzekła: - Szczęśliwy jesteś, że się możesz połapać w tej plątaninie przewodów. - Na co on: - To nietrudne, trzeba tylko postępować zgodnie z in­strukcją w poradniku. Tu na przykład powiada ona: - “Żeby sprawdzić alarm bezpieczeństwa, trzeba najpierw wyłączyć prąd przez opuszczenie czarnej dźwigni, a potem nacisnąć przyciski w kolejności niebieski- niebieski- biały- - niebieski. Jeśli urządzenie jest w porządku, zapali się lam­pa zasilacza bateryjnego, który dostarcza prądu do przyci­sków". Jasne, nie? No i to właśnie robię... - Kierownik wypowiedział te słowa albo coś w tym sensie, a potem...

Ekipa konserwatorów poszła sobie, ona zamknęła na klucz drzwi windy bezpieczeństwa i Bóg jeden raczy wie­dzieć dlaczego, zaczęła przemyśliwać nad tym zabawnym sposobem przeprowadzania kontroli, bez następującej po niej próby faktycznej. Myślała nad tym przez całe popołud­nie. A pod wieczór, prawie pod koniec dyżuru, przyszedł koordynator Górski.

- Pójdę rzucić okiem na górne piętro.

Diana odczuła najpierw przykrość, a potem nawet prawie wściekłość, bo ona, do diabła, przecież wszystko już sprawdziła - ona, “biały kombinezon” - i nie potrafiła zrozumieć sensu tej podwójnej kontroli; ostatecznie w dzia­le B-45 nie było niczego ważnego.

- Poszłam za nim - powiedziała Diana. - Nie zo­rientował się w niczym. Zobaczyłam, jak otwiera windę bezpieczeństwa własnym kluczem, usłyszałam cichutki dźwięk działającego wyciągu, ale bieg windy był długi, Var- go, znacznie dłuższy od biegu windy na górne pię­tro... Natychmiast domyśliłam się prawdy. Górski przybył sprawdzić faktyczne działanie windy. I tak, kiedy Górski poszedł, chciałam sama spróbować; przypomniała mi się ko­lejność niebieski- niebieski- biały- niebieski i pojechałam na górę, gdzie, jak sam widziałeś, jest drabinka i inicjały Spi­tzera wraz ze strzałką... Potem, kiedy stałam tam, ze łzami w oczach przypatrując się wszystkiemu, winda szarpnęła i sprowadziła mnie na dół.

Zapaliła jeszcze jednego papierosa i położyła nogi na biurku.

- Wierzysz mi? - spytała po dłuższym milczeniu. - Nie wydaje ci się to prawdopodobne?

- Ależ oczywiście! - wykrzyknąłem agresywnie, a może nawet szyderczo - prawdopodobna była także hi­storia, którą mi opowiadziałaś rok temu...

Diana fuknęła, wypuściła z płuc powietrze, a potem zrezygnowana wzruszyła ramionami. Nie miałem racji trak­tując ją w ten sposób. Nagle zdałem sobie z tego sprawę, w jednej chwili. Podszedłem do niej i chwyciłem za nad­garstki, zmuszając w ten sposób do wstania.

- Wierzę ci - powiedziałem i długo ją całowałem. W końcu jej opowieść była tylko potwierdzeniem tego, czego domyśliłem się sam. Spytałem, co ją skłoniło do zwie­rzenia mi się z odkrycia.

- Samotność - odpowiedziała - samotność i strach. Nie mogłam zatrzymać tej tajemnicy tylko dla siebie, czu­łam potrzebę podzielenia się nią z kimś, a ty... ty powiedzia­łeś, że chcesz zacząć wszystko od nowa, zapomnieć o swo­ich i moich kłamstwach. Oboje byliśmy głupi przez tyle czasu pozostając z dala od siebie...

Długo dyskutowaliśmy i doszliśmy do paru pewników: Punkt pierwszy: Spitzer odkrył prawdę podczas konserwa­cji urządzeń w sektorze B- 45. Może już wcześniej przeczu­wał, że Matka Ziemia nie jest statkiem kosmicznym. Spitzer nie podzielił się z innymi swoim odkryciem, powodowany naturalną nieufnością do wszystkich. Poprosił jednakże o przydzielenie mu dyżurów nadzwyczajnych w sektorze B- 45, żeby łatwiej zdobyć klucz i móc spokojnie przestu­diować windę bezpieczeństwa.

Punkt drugi: Spitzer w pewnym momencie znika, to znaczy opuszcza Matkę Ziemię i wychodzi na powierzchnię, zosta­wiwszy jakieś przesłania, które jednak nie docierają do nas, być może dlatego, że zostały natychmiast przejęte przez “białych". Albenitz i inni koordynatorzy pierwszej klasy pomyśleli potem o rozkolportowaniu historyjki o konspira­torze i szaleńcu Spitzerze, przekonanym, że statek kosmicz­ny zbacza z toru.

Punkt trzeci: Spitzer wyszedł na powierzchnię nic sobie nie robiąc z promieniowania.

- Jak sądzisz, dlaczego to zrobił? - spytała Diana. I dodała: - Z pewnością nie po to, by odebrać sobie życie.

- Tak. Faktycznie, bardziej logicznie byłoby przyjąć, że Spitzer wyszedł, bo dobrze wiedział, że niczego nie ry­zykuje.

- A jednak na górze czeka śmierć - oświadczyła Diana - tak przynajmniej mówią.

- Śmierć była kiedyś - powiedziałem - dawno te­mu. Początkowo wszyscy wiedzieli, że Matka Ziemia jest tylko olbrzymim schronem atomowym. Inaczej być nie mogło. Być może z biegiem czasu ktoś stracił głowę, może były bunty, ludzie chcieli powrócić na powierzchnię, po­nieważ nie ufali temu, co mówili przywódcy. Całe to robie­nie z nas idiotów zaczęło- się, kiedy wprowadzono dwie zmiany i wszyscy tak czy inaczej dali się przekonać, że znajdują się na olbrzymim statku kosmicznym zmierzają­cym ku Proximie Centauri. Nie wiem w jaki sposób do­wódcom udało się wytworzyć nagle takie złudzenie. W do­stępnych archiwach dokumenty i kroniki zatrzymują się wszystkie na jednej dacie; prawdziwą historię Matki Ziemi znają tylko ci na górze. W każdym razie ja nie wierzę w sprawozdania informacyjne Jakuba Liski.

Diana na chwilę ponownie usiadła. Zaraz jednak po­rwało ją zdenerwowanie, zmuszając do niespokojnego prze­chadzania się tam i z powrotem po pokoju.

- Ja też jestem raczej sceptyczna - zgodziła się ze mną. - Jak sądzisz, co jest tam, na górze?

- Na górze jest życie, Diano, wolność! Tylko że Kalif i klika koordynatorów pierwszej klasy trzymają nas tutaj pod ziemią z kłamliwych powodów. Czy sprawdzałaś kiedyś sama peryskopy? A sondy? Czy kiedykolwiek widziałaś urządzenia oczyszczające wodę? Czy widziałaś kiedy ozoni- zatory? Czy możesz coś powiedzieć o braku kontaktów ra­diowych z tym, co jest na zewnątrz? Prawda jest taka, że jesteśmy odcięci jak poprzednio, kiedy byliśmy zwykłymi kolonistami. Władza jest w rękach niewielu... Diana zrobiła gest zniecierpliwienia.

- Władza - szepnęła półgłosem... - powiedz, co myślisz, Vargo. Możesz być szczery, i tak jesteśmy wspól­nikami... Dlaczegóż Kalif miałby nas wszystkich trzymać pod ziemią, powiewając przed nosem perspektywą śmier­telnego promieniowania?

- Ponieważ chce mieć władzę, nie rozumiesz? Ostat­nim razem, kiedyśmy się widzieli, przegoniłaś mnie, okrut­nie oskarżając o nadmiar ambicji, bo taki ci się wydałem, i o chęć wspięcia się po szczeblach drabiny władzy. Wiesz, co się kryje za tym słowem, znasz nieuleczalną chorobę umys­łu ludzkiego. Tu na pokładzie Matki Ziemi władza opiera się na kompetencji, ale także na wyłączności pewnej wiedzy. My mamy władzę nad kolonistami, ponieważ wiemy rzeczy, o których oni nie mają pojęcia. W ten sposób Kalif i jego szajka mają władzę nad nami, a więc nad wszystkimi, po­nieważ sprawują wyłączną pieczę nad urządzeniami zasad­niczymi, poza tym zajmują strategiczne miejsca na Matce Ziemi. Gdybyśmy wszyscy wyszli na powierzchnię, ich wła­dza skończyłaby się w jednej chwili...

- Ależ oczywiście! - wykrzyknęła Diana. - Tam na górze, zanim można by zacząć odbudowę, potrzebny byłby okres mało zależny od techniki. Wiadomo dobrze, że w wa­runkach bliższych stanowi naturalnemu pewne kompeten­cje przechodzą w dół... Kalif, Albenitz i towarzysze nie mogliby już narzucać swojej władzy wobec walorów siły fizycznej, młodości i entuzjazmu rozpoczynania wszystkiego od nowa.

- W pewnym sensie jest jak mówisz, jeśli nie brać pod uwagę możliwości, że na górze, na powierzchni, może setki kilometrów stąd, ludzie, opuściwszy inne schrony, mogli już dać początek owemu nowemu społeczeństwu bez praw, które jest logicznym wynikiem naszej doktryny - społeczeństwem wymarzonym przez człowieka. Jest też je­szcze inna hipoteza, może szalona, ale nie niemożliwa. Kto ci powiedział, że nie jesteśmy świnkami morskimi w jakimś nieludzkim, olbrzymim eksperymencie, czy ja wiem... eks­perymencie, który ma ustalić, przez ile pokoleń może utrzymać się gatunek ludzki zamknięty w całkowicie izolo­wanym środowisku...

Diana pokręciła głową, zaniepokojona.

- Eksperyment o tak długim trwaniu nie miałby ża­dnego znaczenia.

- Ależ oczywiście, że miałby! - zawołałem zmęczo­nym głosem. - Człowiek był na Księżycu, był na Marsie. Mógł się także wyprawić na dalsze planety, a jednocześnie marzyć o dotarciu do gwiazd. Teorię takiej podróży, trwa­jącej przez wiele pokoleń, można opracować przy stoliku, ale nie można wyliczyć wytrzymałości tego materiału, jakim jest człowiek. Stąd konieczność eksperymentu, symulowa­nej podróży, która trwa właśnie wiele dziesiątków lat.

Diana dalej kręciła z niedowierzaniem głową.

- To jest tylko hipoteza - podkreśliłem. - Nie wiemy nic a nic, ale szczytem wszystkiego byłoby, gdyby w czasie kiedy my tu gnijemy, Kalif i inni co jakiś czas wychodzili na powierzchnię i helitaksówką jechali sobie do tych luksusowych lokali, które od czasu do czasu oglądamy na filmach...

- Przestań, Vargo! To są niczym nie uzasadnione hi­potezy. Powiedz raczej, co postanowiłeś.

Czułem się zmęczony i zwlekałem z odpowiedzią, ale nie dlatego, żebym nie chciał wtajemniczyć jej w swoje zamierzenia. Zwlekałem ot tak sobie, przez niedołęstwo, chwilowe lenistwo, które obejmowało każdy temat.

- Kilka dni temu poznałem swoją matkę. Diana skoczyła na równe nogi, przerażona.

- To niemożliwe! - krzyknęła. - Nikt nie może znać swoich rodziców, nie pozwalają na to struktury naszej społeczności.

- A jednak dowiedziałem się, kto jest moją matką...

- Nie mów mi kto, Vargo.

- A dlaczego miałbym ci nie powiedzieć? Moją mat­ką jest Elena Borowski, koordynator drugiej klasy.

Przez kilka minut myślała nad czymś. Potem podniosła głowę, roztargniona.

- Podobna do ciebie - stwierdziła - te same białe włosy, o nieskazitelnej bieli, mówią, że miała je także w młodości, a ty...

- A ja, dwudziestopięciolatek, będę kompletnie siwy najdalej za dwa lata. Chcesz wiedzieć, jak to zrobiłem?

- Co zrobiłeś?

- Jak się dowiedziałem, że Elena Borowski jest moją matką?

- Nie, Vargo, nie chcę tego teraz wiedzieć. Teraz musimy porozmawiać o czymś znacznie ważniejszym. Ja... Przerwałem jej.

- Dzisiejszej nocy miałem sen - mówiłem jakby do siebie - śniło mi się, że ja i Stoller bawiliśmy się Vioricą Eminescu jak piłką. Puszczaliśmy jej fotel na kółkach z jed­nego końca Wielkiego Korytarza na drugi. Potem Stollera już nie było, jego miejsce zajęłaś ty, a ja chciałem dowie­dzieć się od starej, kto jest moim ojcem, tylko że ona nie mówiła, z jej ust wydostawały się jedynie wielobarwne kule.

W pewnym momencie podniosła swoją kościstą dłoń i chwy­ciła za pukiel białych włosów...

- Naprawdę dziwaczny sen - skomentowała Diana.

- Tak, przez cały dzień rozmyślałem nad tym szcze­gółem z pękiem włosów. Stara Viorica cała osiwiała i nie ma w tym niczego dziwnego, jeśli się pomyśli, że liczy ponad dziewięćdziesiąt lat. Ale poza starymi, kto na pokładzie ma całkiem białe włosy?

- Elena Borowski i...

- No, powiedz!

- Elena Borowski i Najwyższy Kalif.

- Zgadza się. Moja matka i mój ojciec. Ale może sny nic nie znaczą. Może wystarczyła tylko moja matka i Kalif nie ma tu nic do rzeczy ze swoimi białymi włosami. Lepiej, żeby tak było, bo go nienawidzę!

Na biurku stał blumar. Diana jeszcze raz nalała i zno­wu przyparła mnie do muru.

- Co zdecydowałeś, Vargo?

- Wychodzę dziś w nocy - chłodno oznajmiłem, bez najmniejszego wahania. - Przyłączam się do Spitzera.

- A jeśli tam na górze pojawiły się z winy dawnego promieniowania monstrualne formy życia?

- Nie sądzę. Czy my jesteśmy potworami? A jednak od ponad wieku pijemy wodę pochodzącą z powierzchni. Nigdy nie wierzyłem w historyjkę o oczyszczalniach.

- Dzisiejszej nocy - westchnęła Diana. I przytuliła się do mnie jak wystraszone zwierzątko.

- Tak, dziś w nocy. I ty naturalnie razem ze mną. Czyż nie mówiłaś, że między nami wszystkie słowa miłości tego świata byłyby daremne? Znaczy to, że zawierzymy fak­tom. Wyjdziesz razem ze mną i kiedy będziemy już na ze­wnątrz, cóż... będziemy zmuszeni sobie ufać. Na zawsze.

- Naprawdę na zawsze?

- Na zawsze.



15


- Mogliśmy ich jeszcze zatrzymać - powiedział Jakub Li­ska, przerywając swój spacer wokół biurka Kalifa.

- Nie ulega wątpliwości - zgodzili się nieomal jedno­głośnie Vazov i Varadj. - Mieliśmy trzy godziny czasu, żeby zablokować wszelką inicjatywę.

Viorica Eminescu siedziała w swoim fotelu na kółkach, trochę oddalona od Kalif a. Z drugiej strony stał Albenitz. Ca­ły sztab Matki Ziemi od kilku godzin obradował w samym środku nocy.

Kalif był ziemisty, twarz miał jakby nabrzmiałą, a ra­miona przygarbione zmęczeniem i niepokojem. Patrzył sobie na ręce, zamykał je w pięści i otwierał w powtarzającym się geście przygnębienia.

- Mogliśmy ich jeszcze zatrzymać - powtórzył Jakub Liska.

Podszedł do biurka Najwyższego. - Posłuchaj mnie, Ka­lifie. Możemy jeszcze spróbować, możemy wysłać na zewnątrz automat z urządzeniem na promieniowanie podczerwone. Mógłby ich wytropić i przyprowadzić z powrotem...

Kalif podniósł głowę. - Ileż żałosnych kłamstw! Wiesz lepiej ode mnie, że i tak by umarli. Są już zatruci.

- To prawda. Tak tylko mówiłem z szacunku dla cie­bie, wiedząc, że Vargo jest twoim synem.

W oczach Kalifa pojawił się gniew. Walnął potężnie pięścią w stół i wyprostował się.

- Ja nie mam dzieci. Nikt z nas nie ma dzieci. Nasze wszystke dzieci są załogą Matki Ziemi. Vargo, Spitzer czy ktokolwiek inny, to nie ma znaczenia. Viorica, przypominasz sobie wielki bunt siedemdziesiąt pięć lat temu? Byłaś bardzo młoda, widziałaś na własne oczy. Czterystu naszych, którzy uciekli na powierzchnię, umierało w mękach od promieniowa­nia tylko dlatego, że nie wierzyli już w to, co mówili dowódcy... Geniusz Kalifa Trzeciego raz na zawsze rozwiązał prob­lem. Przekształcił życie w bajkę, sprawił, że wszyscy uwierzy­li, iż nasz schron atomowy jest superstatkiem kosmicznym le­cącym ku gwiazdom, wyjaśnił, że czterystu zbuntowanych zmarło w komorze dekompresyjnej na skutek implozji, kiedy przekroczyli Wielkie Drzwi przekonani, że prowadzą na po­wierzchnię. Kalif zafałszował dokumenty, ocenzurował biblio­tekę i wszystkie źródła informacji, skonstruował Wielką Ko­pułę i wziął odpowiedzialność za Wielkie Kłamstwo. A jednak Kalif nie okłamał nikogo. Powiedzieć, że za barierą jest śmierć pustki międzygwiezdnej zamiast śmierci z powodu pro­mieniowania, to nie jest kłamstwo. Pewnego dnia - nieważne, że bardzo odległego - będziemy mogli powrócić na po­wierzchnię. Tego dnia koniec długiej podróży nie będzie już metaforą...

- Mogłeś jednak uratować swojego syna - przerwała mu stara Viorica głosem drżącym i stłumionym - miałeś dość czasu, żeby zablokować tę przeklętą windę bezpieczeństwa.

Z widocznym wysiłkiem Kalif starał się pozostać nie­wzruszony.

- Znaczyłoby to pozbawić go wolności, wolności niewie- rzenia, sprawdzenia swoich teorii za cenę własnej osoby. Far­go nie był człowiekiem niewiedzącym. Vargo był dowódcą, miał bardzo wysoki współczynnik i pewnego dnia być może zostałby Najwyższym. Ale jego najgłębsza natura była zawsze naturą buntownika. Nie ufał górze... Może zrobiliśmy błąd roszcząc sobie prawo do zaufania totalnego, ślepego, bezwa­runkowego. Może... Nikt nie rządzi bez popełniania błędów. Mogę przypomnieć jednakże, że celem tego, kto sprawuje wła­dzę, nie zawsze musi być władza sama w sobie. Mogę przy­pomnieć, że młodość i mądrość często chadzają odmiennymi drogami, że wiedza przychodzi stopniowo wraz z doświadcze­niem, i że szkoła przewodników narodu jest ciężką szkołą, nie dopuszczającą błędów.

Rozejrzał się dokoła wstrząśnięty. Oczy miał wilgotne, pełne cierpienia i rozczarowania.

- Jest późno - rzekł. - Ja, Zoran Ujevic zwany Kalifem, siódmy najwyższy koordynator Matki Ziemi, ogłaszam, że posiedzenie zostało zakończone. Szczęśliwej Podróży!


LINO ALDANI & DANIELA PIEGAI

Znak białego Księżyca


(Przełożył: Radosław Kłos)

Rozdział I

Gavor zasiadł w cieniu gigantycznego wiązu i spokojnie obserwował pasące się nad

brzegiem stawu źrebaki. Rozleniwione wśród listowia ptactwo zamilkło w

południowym skwarze i niepodzielnie panowało szalone cykanie świerszczy.

Gavor ziewnął i przetarł oczy, żeby odegnać ogarniającą go senność. Lecz po

chwili drgnął, wyczulonym słuchem wyławiając odgłos kroków za plecami.

Odwrócił się gwałtownie. Jakiś mężczyzna zmierzał przez polanę wprost do stawu.

Gavor rozpoznał go bez trudu: kołyszący się chód, czerwona kita piór, krzywe i

owłosione ogromne nogi należeć mogły jedynie do Grumaka, kapitana straży.

- Witaj, chłopcze - dobrodusznie pozdrowił go kapitan. -Jak widzę, siedzisz

sobie beztrosko w cieniu.

- Drzewo jest duże i starczy pod nim miejsca dla wszystkich - odparł Gavor z

cieniem irytacji w głosie. Grumak nie był złym człowiekiem, ale zbyt często

naprzykrzał się pytaniami, które prawie zawsze wprawiały w zakłopotanie.

Kapitan zdjął z ramienia łuk i kołczan i rzucił je na ziemie. Potem odpiął miecz

i ściągnął zakurzone buty.

- Chce się ochłodzić - powiedział i skierował się do stawu. Kiedy mężczyzna

znalazł się na brzegu, dwa źrebaki odskoczyły spłoszone. Grumak zrzucił z siebie

kaftan, zanurzył czubek stopy w wodzie i zaklął, gdyż woda przypominała ciepłą

zupę i wcale nie zachęcała do odświeżenia się. Zanurzył się jednak i zaczął

oddalać od brzegu, aż woda sięgnęła mu do pach. Wówczas zaczął miotać się niby

oszalała kura, wznosząc bryzgi piany.

Gavor obserwował go rozbawiony. Grumak uspokoił się na chwile.

- Hej, chłopcze, co w tym śmiesznego?

- Twój kapelusz - odparł Gavor. - Założę się, że nie zdejmujesz go nawet, gdy

kładziesz się spać.

- Właśnie tak - odburknął kapitan, który niechętnie odsłaniał swoją łysą jak

kolano czaszkę.

Tymczasem Gavor podniósł z ziemi łuk, nałożył strzałę i wodził to w jedną, to w

drugą stronę, jakby w poszukiwaniu ukrytych celów.

- Odłóż to - spokojnie odezwał się Grumak. - Nie dla ciebie taka zabawka.

- Mogę trafić w jabłko z dziesięciu kroków - dumnie zapewnił młodzieniec.

- Też mi sukces! - zadrwił kapitan. - Dobry łucznik potrafi rozłupać orzech z

dwukrotnie większej odległości...

Gavor obruszył się:

- Gdybym tak mógł poćwiczyć... - westchnął. I po chwili: - Zostaw mi łuk,

Grumak, a nim minie miesiąc, pokaże ci, jak trafić ziarno grochu z trzydziestu

kroków.

Kapitan straży zaśmiał się: - Fanfaron z ciebie! W każdym razie... dobrze wiem,

że nie masz prawa posługiwać się bronią. Dość już z tobą żartowałem, tego łuku

nie powinieneś był nawet dotykać.

Ale Gavor nie słuchał tego, co mówił wychodzący z wody Grumak. Patrzył na blady

brzuch kapitana, wydamy i nabrzmiały niczym worek, i szybkim ruchem skierował w

jego stronę łuk:

- Gdzie mam wbić ci strzałę? W pępek? A może wolisz miedzy oczy?

Grumak potrząsnął z rozdrażnieniem głową.

- Jesteś młody i głupi - zawyrokował. Mamrocząc jakieś przekleństwa, strząsnął z

siebie pijawki, które przyczepiły mu się do piersi i łydek, zebrał swoje rzeczy

i zaczął się ubierać.

- Jesteś jak dzikie zwierze - ponowił. - Same mięśnie i nic rozumu. Znajdzie się

coś do picia?

Gavor odłożył łuk i poszedł pod drzewo po bukłak. Grumak wlał do gardła parę

długich łyków, powoli, bez zachłanności. Wierzchem dłoni osuszył wąsy.

- Zastanówmy się, chłopcze. Twój ojciec twierdzi, że za parę dni kończysz

dwadzieścia lat i sam zdecydujesz. Coś mi się jednak widzi, że propozycja

przeniesienia się do zamku i wstąpienia w służbę Khavla, naszego pana, nie nęci

cię zbytnio.

Gavor wzruszył ramionami i gniewnie zmarszczył brwi.

- Kto lub co cię powstrzymuje? - ciągnął kapitan. - Może twój wuj Obher nie jest

z tego zadowolony? A może z powodu córki pastucha krów Lokisa?

- Duna nie ma z tym nic wspólnego - pośpiesznie zapewnił Gavor. - Prawda jest

taka, że nie chce opuszczać mojego domu, czuje się bardzo przywiązany do

rodziny, lubię rozmawiać z wujem Obherem, a przede wszystkim lubię zajmować się

końmi...

- Ależ oczywiście! - z ironią przerwał mu Grumak. - Lubisz zajmować się. końmi,

ale lubisz także strzelać z łuku i władać mieczem. Musisz wybrać, mój chłopcze.

W zamku, poza dobrym żołdem, czekają na ciebie najlepsi mistrzowie wojennego

rzemiosła, kobiety i uczty, wszystkie konie, jakie tylko zechcesz, i wszystko

to, czego może zapragnąć krzepki młodzieniec. Z twoimi muskularni i tymi

dziwnymi żółtymi iskrami w oczach z pewnością zrobisz furorę, a kiedy ja będę

już stary... kto wie, może zajmiesz moje miejsce. A jeśli zostaniesz tutaj,

skończysz niańcząc twoich staruszków. Powtarzam ci, Gavor, dość już z tobą

żartowałem. By cię zachęcić, pozwoliłem nawet wypróbować ci moją broń, choć w

myśl prawa nie powinieneś jej nawet tknąć. Ale zabawy się skończyły. Jeśli nie

zamierzasz zaciągnąć się do straży, trzymaj się z dala od mieczy i łuków, wiesz,

jaka czeka za to kara.

Gavor zacisnął usta, próbując powstrzymać narastającą złość. - Miałbym jeszcze

mój sztylet - powiedział ostro. Gwałtownym ruchem wyjął broń, której rękojeść

wystawała mu ponad lewym ramieniem.

- O tak - zgodził się Grumak. - Sztylet to broń krótka i masz do niej prawo. Ale

sztylet to narzędzie zbirów i pachołków, prawdziwy mężczyzna nosi łuk na

ramieniu i miecz u boku.

Grumak raz jeszcze przechylił bukłak, po czym wyprostował się. - Twój ojciec

chyba podkuł mi już konia - odezwał się głosem już obojętnym.

Wydało się, że rozmowa jest zakończona, ale Gavor skorzystał i z tej okazji,

żeby dociąć kapitanowi:

- W zamku macie chyba dobrych kowali. Dlaczego zawsze przychodzisz do mojego

ojca?

- Tak, kowali mamy wybornych, ale ja wole twojego ojca. Jest najlepszym kowalem

w całej prowincji, a twój wuj, Obher, to najlepszy siodlarz w okręgu. A poza

tym... przychodzę, by pomówić z tobą, dzika bestio... Nie sposób nazwać cię

inaczej.

Zebrał broń i skierował się w swoją stronę, ale po stu krokach odwrócił się i

krzyknął:

- Kiedy się zdecydujesz, staw się pod północną wieżą i pytaj o mnie. Jeśli

przyjdziesz, żeby zostać, każe grać trębaczom i wydam najwspanialsze przyjęcie.

* * *

Później, kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi, Gavor zgromadził wszystkie

konie i zapędził je za ogrodzenie, gdzie pod skromnym dachem ze słomy i gałęzi

znalazły schronienie przed wilgotnym chłodem nocy.

Przemierzył polanę i ścieżką skierował się do domu. Duna, jak każdego wieczoru,

oczekiwała na niego w połowie drogi, pod Dębem Gromu.

- Ten człowiek znowu tu był - powiedziała dziewczyna. W głosie jej wyczuł

zawziętość. - Spostrzegłam go, gdy wypasałam jałówki po zachodniej stronie

wzgórza...

- Tak, wrócił, ale nie dałem mu posłuchu.

- Nienawidzę tego człowieka...

- Grumak nie jest zły - próbował oponować Gavor. Dziewczyna była jednak zbyt

wzburzona, a w jej ciemnych oczach kryła się zaciętość i gniew.

- Nienawidzę go - powtórzyła Duna. - Przychodzi tutaj, żeby odciągnąć cię od

nas, uwodzi cię i schlebia na tysiąc sposobów, bo chce mieć ciebie w zamku jako

żołnierza.

- Powiedziałem ci już, że nie dałem mu posłuchu.

- Dzisiaj! Ale Grumak jest jak pies i nie wypuści kości. Będzie wracać, aż

ustąpisz.

Gavor już jej nie słuchał. Przygarnął ją, a jego dłoń zagłębiła się w rudych

włosach dziewczyny, zdecydowaną, niemal natarczywą pieszczotą. Duna uwolniła się

z objęć chłopca i odsunęła o parę kroków.

- Dziś wieczór nie mogę zostać... Urodziła się para cieląt, z krową jest źle i

jestem potrzebna...

Chciał ją zatrzymać, ale dziewczyna czmychnęła niczym młody jelonek i w mgnieniu

oka znikneła za zakrętem ścieżki.

* * *

Już w domu Gavor w milczeniu zjadł zupę z rzepy, ale kiedy matka wniosła

pieczonego królika, wydał okrzyk zdziwienia. Widocznie jego młodszemu bratu,

Thurno, poszczęściło się przy wymyślnych sidłach, które z uporem, acz zazwyczaj

bezskutecznie, zakładał.

Jego ojciec Raklo i wuj Obher żuli, nie podnosząc oczu znad miski, natomiast

jego siostra Agla i młody Thurno oblizywali palce, a ich radosne okrzyki były

oznaką zaspokojonego łakomstwa.

Przez otwarte na oścież wejście wpadał mroczno-czerwonymi, nikłymi cieniami,

blady blask zachodzącego słońca. Od ściany do ściany niepewnie przeleciał

nietoperz, a na dworze psy ujadały do wschodzącego księżyca.

Matka zapaliła kaganek i zaraz ćmy całą chmarą zaczęły krążyć po izbie. Nikt się

nie odzywał, żeby nie wspominać Grumaka, który pod wieczór przyszedł podkuć

konie, knując swoje intrygi. Po pewnym czasie wuj Obher mrugnął do niego

porozumiewawczo.

- Chodź do mnie, Gavor. Chce pokazać ci mapę... prawie już ją skończyłem.

Obher uniósł się i powłócząc kaleką nogą wyszedł z izby. Gavor ruszył za nim

prawie na oślep sienią do pomieszczenia, w którym wuj szył siodła i naprawiał

obuwie. Na progu starzec zawahał się chwile, nie dłużej jednak niż potrzeba mu

było na rozjaśnienie pomieszczenia, po czym zaniknął drzwi i powiedział niemal

szeptem:

- Napijemy się, ale tego dobrego.

Gavor uśmiechnął się. Wino było słabością wuja Obhera, zawsze dbał, żeby w

skrzyni w jego warsztacie nie zabrakło własnych, skrzętnie chowanych zapasów,

przeciwko czemu nikt z domowników nie śmiał protestować.

Obher wcisnął mu kaganek do ręki i opróżnił stół z licznych narzędzi. Pachniało

dziegciem i skórą. Gavor zawsze lubił ten zapach; pamiętał go jeszcze z

dzieciństwa, kiedy gnany ciekawością zjawiał się po kryjomu wśród stert butów i

koziołków pod siodła.

Obher napełnił dwa kielichy z polerowanej cyny:

- Do dna - zachęcił z chytrą iskierką w oku. - Wino to najlepsze lekarstwo na

wszelką dolegliwość, pomaga w rozwikłaniu wszystkich problemów, a jeśli nawet

ich nie rozwiąże, jest przynajmniej najlepszym pocieszeniem.

Przez chwile trwali w milczeniu, popijając i zerkając to na światło kaganka na

środku stołu, to na gigantyczne cienie falujące na murach pokrytych osadem

saletry.

- A mapa - odezwał się w końcu zniecierpliwiony Gavor. - Czy naprawdę ją

skończyłeś?

- Prawie. Brak mi tylko paru szczegółów w części południowej.

Ze skrzynki wyjął zwinięty pergamin i ostrożnie rozłożył go na stole. Gavor

poczuł dreszcz podniecenia. Mapa okazała się labiryntem czerwonych, czarnych i

zielonych znaków. Były tam rzeki i zamki, zarys gór i dolin, czaszki i sztylety,

nieodłączne symbole śmierci i niebezpieczeństwa.

- Narysowałem ją - wyjaśnił Obher - tak, jak dyktowała mi pamięć mojej młodości,

kiedy to krążyłem po świecie, nim pewien rozszalały koń strzaskał mi nogi.

Gavor zapytał, czy istnieją jakieś inne ziemie i inne miasta poza tymi

zaznaczonymi na pergaminie.

- Sądzę, że tak - z nutą żalu odrzekł Obher. - Tylko że po tamtym wypadku nie

miałem ani sił, ani odwagi, żeby je poznawać.

- Bardzo jest ładna - powiedział Gavor wygładzając pergamin. Jeszcze przez

chwile wpatrywał się w nią z zachwytem, przebiegając szlaki niezwykłych przygód.

I nagle zrozumiał.

- Powiedz prawdę, wuju Obher. To dla mnie narysowałeś te mapę!

Spojrzenie starego błysnęło dziwnym światłem. Obher ani nie zaprzeczył, ani nie

potwierdził. Pewną ręką ponownie napełnił kielichy, ale Gavor nalegał z coraz

większym przekonaniem.

- Dla mnie ją narysowałeś, czy tak?

- Mnie na pewno nie jest ona potrzebna - odpowiedział wreszcie Obher zmęczonym

głosem. - Świat znam już jak własną kieszeń, powiedziałem ci przecież. I mogę

cię zapewnić, że nie zamówił jej u mnie żaden kupiec. Powiedzmy wiec, że ta mapa

to prezent na twoje dwudzieste urodziny. Przyda ci się, zobaczysz.

Gavor zamyślił się, obracając w dłoni kielich.

- Grumak chciałby mieć mnie w zamku - odezwał się, przygnębiony. - Duna chce

zatrzymać mnie tutaj, a ty... ty podsuwasz mi trzecie wyjście: rzucić wszystko i

ruszać w świat. Czy myślisz, że nie miałbym ochoty? Nosze, w sobie pewne

marzenia, od kiedy miałem jeszcze mleko pod wąsem, zamiary, które zawsze

odkładałem przez szacunek dla ojca, dla ciebie i dla was wszystkich, bo jesteśmy

jedną rodziną. Dobrze wiem, że życie jest jedno, a młodość przemija w mgnieniu

oka...

Obher przyglądał mu się. bacznie, napięty jak struna.

- Każdemu jest przeznaczony jego los - zawyrokował, starając się zachować

spokój. - Zreperowałem tysiące butów, tysiące trzewików, pantofli, sandałów.

Spędziłem życie, przycinając zelówki i nabijając guzami siodła. I zawsze, gdy

uderzałem młotkiem i szyłem, gdy nabijałem i polerowałem siodła, moje myśli

krążyły wokół starego problemu: tego, co jest i tego, co mogłoby być lub nie

być. Te buty, pytałem siebie, lub to siodło... Dokąd zaprowadzą tego, kto je

założy lub kto w nim usiądzie? Pytanie niemal bezsensowne. Każdy pantofel kończy

swój żywot drepcząc wokół rozpalonego pieca lub po klepisku, podobnie wszystkie

sandały zużywają się, jeśli wciąż depczą stopnie świątyń i posadzki klasztorów.

Niektóre buty nie przekroczyły nigdy promienia jednej mili, a siodła posłużyły

jedynie do grzania zmęczonych pośladków jeźdźców, którzy docierali najwyżej raz

w roku do Górnej Mediny. Gdyż ludzie są słabi, mój chłopcze. Prawie wszystkich

czeka mizerny, nic nie znaczący los. Wszyscy przychodzimy na świat po to tylko,

by wiele wycierpieć, mało się cieszyć i by nieustannie być prześladowanym i

zmuszanym do posłuchu. Ale twoje życie może wyglądać inaczej. Czeka cię wielki

los, Gavor. Może bogowie przeznaczyli dla ciebie spełnienie dzieł wielkich i

nieosiągalnych.

Gavor słuchał go, oszołomiony.

- Co ty możesz o tym wiedzieć, wuju Obher? Nie jesteś ani czarnoksiężnikiem, ani

jasnowidzem. Jesteś najmądrzejszym człowiekiem, jakiego znam, nieskończenie

mądrzejszym od kapłanów... Nauczyłeś mnie czytać i pisać, ale nawet i ty nie

możesz widzieć przyszłości...

- Czeka cię wielki los - powtórzył Obher. Może to wino uderzyło mu do głowy i

pchało na meandry pozbawionych sensu kazań.

Gavor wolał przerwać wątek tego absurdalnego fantazjowania: -Ja jestem Gavor -

powiedział - syn Rakla kowala i bratanek siodlarza Obhera, i może skończę jako

żołnierz na zamku Khavla, naszego pana, a może jako mąż Duny, córki pastucha

krów Lokisa. Ale o moim losie, wielkim czy małym, zadecyduje sam... Twoja mapa

jest jedynie nic nie znaczącą zabawką.

Obher spiorunował go palącym spojrzeniem.

- Ruszysz w świat - powtórzył. - A ta mapa będzie dla ciebie jak drogowskaz.

Ruszysz i będziesz szukać, dopóki nie znajdziesz...

- Ale czego, na bogów!

Obher wzruszył ramionami.

- Tego nie wiem. Twój ojciec pomówi z tobą za parę dni. I ja też jeszcze z tobą

porozmawiam, a ty będziesz słuchać, chłopcze. Będziesz słuchać, chyba że twoje

serce jest martwe.

Rozdział II

Młody Thurno schwytał dwa króliki i parę jeżozwierzy. Agla, po deszczowej nocy,

poszła szukać ślimaków i zebrała cały koszyk, tych ogromnych i obślizgłych, w

ciemnych prążkowanych skorupkach.

Kelmo i Sjebe, dwaj najwierniejsi przyjaciele Gavora, przybyli z jagnięciem i

dzikiem. Były też solone ryby, oliwki, przepiórki, pulardy, słodkie placuszki z

ryżu i bułeczki z miodem. I obfitość wina, które uznano godnym uświetnienia

uczty dopiero po wielokrotnym i skrupulatnym skosztowaniu przez wuja Obhera.

Pastuch krów, Lokis, którego zaproszono wraz z całą rodziną, już wcześniej

przysłał połówkę cielaka, przyprawionego i gotowego do nadziania na rożen.

Na klepisku wrzało: dziewczęta skakały od ognia do ognia, najmłodsi znosili

chrust i rozdmuchiwali żar, a mężczyźni w poważnym skupieniu oprawiali

zwierzynę.

Tymczasem Duna i Agla opróżniły przestronną szopę, zestawiły stoły i

przygotowały długie ławy z bali wspartych na pospiesznie zbitych stojakach.

W południe, przechodząc od rożna do rożna, wuj Obher sprawdził ostrzem sztyletu

czy mięso jest już dobre.

- Ej, ludzie! - zawołał radośnie. - Wszystko jest upieczone jak należy. Możemy

zaczynać.

Gavor rozejrzał się. Ocenił ilość zwierzyny nadzianej na rożny, ilość miejsc za

stołem, porównał z ilością gości, całym mnóstwem placków, chlebów i koszyków

napełnionych łakociami i pierożkami, jakimi zastawiony był stół.

- Nadmiar dobra - westchnął potrząsając głową. - Możemy pęknąć z przejedzenia

jak ropuchy.

- Co mówisz! - zganił go Obher. - Jedzenia nigdy za dużo.

- Tego jest za dużo - z naciskiem powtórzył Gavor. Przywołał Kelma i powiedział

mu:

- Posłuchaj, przyjacielu, zejdź do wioski i zbierz starców i dzieci. Powiedz, że

dla wszystkich starczy u nas jedzenia.

- Do stołu! Do stołu! - poganiał wuj Obher, jakby obawiał się, że jadła mogłoby

naraz zabraknąć.

I wszyscy zajęli miejsca, rzucając sobie podejrzliwe spojrzenia z obawy, że tam,

gdzie się znaleźli, stół nie był tak suto zastawiony. Na dobre dwie godziny

zamarły wszelkie rozmowy i słychać było jedynie rytmiczny i zwierzęcy odgłos

przeżuwania, wzdychania, popiskiwania, mlaskania i łapczywe gulgotanie wlewanych

w siebie jednym haustem napojów. Rytuał obfitości, pokonanego głodu, mógł

wreszcie zatriumfować całą swoją zjadliwą mocą, nie zezwalającą nawet na chwile

odprężenia.

Pierwszy wymiotował Nurko, brat pastucha krów Lokisa. Za nim kolejno niemal

wszyscy goście, procesją, która ruszyła za ogród, do gnojowiska. Po chwili

jednak, z wytrzeszczonymi i otępiałymi oczyma zajmowali swoje miejsca i z

zapałem opychali się dalej.

Gavor, walczący z udkiem jagnięcia, z zadowoleniem patrzył na dzieci, które

obżerały się słodkimi placuszkami. Obok niego Agina, najstarsza w wiosce

kobieta, zagłębiała zakrzywione palce w kawałkach mięsa, rwąc je na strzępy,

które natychmiast znikały w jej bezzębnych ustach. A Sjebe swoimi mocnymi jak u

potężnego psa zębami kruszył nawet kości. Wuj Obher wydawał się już syty i

bardziej pilnował wina niż potraw. Ktoś spał z głową w misce, pozostali ziewali

i popuszczali pasy. A kiedy dało znać o sobie wino, z jednego końca stołu na

drugi zaczęły latać przerzucane pieczone przepiórki, owoce, ciasteczka, którymi

nawzajem obdarowywali się goście.

Stara Agina beknęła słodko:

- Pięknie jest jeść! - i dwie radosne łzy popłynęły po jej pomarszczonej twarzy.

- Tak, pięknie jest jeść - jak echo zawtórował Gavor. - Ale po jednym dniu

obfitym przychodzi sto dni wyrzeczeń i biedy.

Na środku stołu nadal królował dzik, nienaruszony, jakby wszyscy za cichym

porozumieniem oczekiwali aż ferwor uczty ponownie rozgorzeje, żeby móc dobrać

się do niego z nowym zapałem. Sjebe wziął do ręki tabla, pokręcił trochę

kołkami, naciągając struny i żwawo zaczął je szarpać. Kobiety z miejsca ruszyły

na środek klepiska i zaimprowizowały taniec, najpierw powolny i ociężały, po

chwili coraz zwinniej i zręczniej. Mężczyźni, zwabieni fruwającymi spódnicami,

wyszli z szopy z zaczerwienionymi twarzami i rozgorączkowanymi oczami. Ktoś

przyklaskiwał, ktoś inny ściągnął koszule i podrygiwał, naśladując błaznów i

jarmarcznych kuglarzy. Najodważniejsi przysunęli się do kobiet i zachłannymi

rękami obmacywali je bez umiaru. Lecz w tym radosnym nastroju każdy gest

nabierał znamion instynktownych i prostych. Dzień wytchnienia nawet od

najsurowszych zakazów.

Wuj Obher też tańczył, pomimo ułomności, a dzieci trzymając się za ręce

utworzyły na podwórzu krąg.

W pewnej chwili po drugiej stronie płotu dał się słyszeć tętent końskich kopyt.

- Przybywa się naprzykrzać - zasyczał Raklo, nadymając się ze złości.

Tabla Sjeby naraz zamilkła. Wszyscy znieruchomieli i niby winowajcy spoglądali

na Grumaka, który minął właśnie furtkę i wszedł w obręb podwórza.

- Dzisiaj nie pracuje - z miejsca powiedział Raklo. - Dzisiaj jest święto

Gavora, który kończy właśnie dwadzieścia lat. Kuźnia jest zamknięta nawet dla

ciebie, Grumak.

Kapitan uśmiechnął się.

- Nie zjawiam się z zamiarem podkucia koni, ale z chęci przyłączenia się do

waszego święta, jeśli pozwolicie.

I zdecydowanym krokiem, nie czekając nawet na odpowiedź ani na gest zachęty,

skierował się w stronę szopy, a za nim jego przyboczny, z wyraźną niechęcią

dźwigający ogromny bukłak.

- To mój udział - wyjaśnił Grumak, zwracając się do wuja Obhera. - To najlepsze

wino, jakie mamy w zamku. Zbliżcie się, ludzie! Ten bukłak to namacalny dowód

łaskawości Khavla, naszego pana. Niech uczta trwa dalej!

Ludzie wymienili podejrzliwe spojrzenia. Ale nieufność powoli znikała niczym

mgła w promieniach słonecznych. A wiec Grumak zjawił się w pokojowych zamiarach.

Dziwnym zrządzeniem bogów tego dnia wilk i owca mogły współistnieć obok siebie,

sokoły i gołębie skrzyżowały swoje loty. Dzieci, które skryły się pod stołem i

za kurnikiem, opuściły swoje zaimprowizowane kryjówki i pokazały się, najpierw

nieśmiało i bojaźliwie, a po chwili już odważnie i coraz bardziej natrętnie.

Sjebe jakby cały stopił się ze swoim instrumentem, wydobywając z niego

nieprawdopodobne dźwięki i pełne werwy rytmy. Uczta rozgorzała z nową mocą,

niepowstrzymana radość zapanowała na podwórzu i w szopie.

Tymczasem Grumak zasiadł pośrodku stołu. Raklo podzielił dzika i poczęstował

kapitana solidną porcją. Ten jednakże ledwie spojrzał na mięso.

- Wszystko jest w najlepszym porządku - pośpieszył zapewnić Lokis, ojciec Duny,

wskazując na potrawy i pieczenie, znajdujące się jeszcze na stole. - Połówkę

cielęcia, które zarżnąłem wczoraj, oddałem do zamku, zgodnie z nakazem...

- Dzik zaś - dodał Kelmo - został ubity na wolnym terenie, z dala od borów

Khavla, naszego pana.

Grumak potakiwał. Nie przybył tu węszyć, chciał jedynie wypić za pomyślność

Gavora, który kończył dwadzieścia lat.

Wuj Obher napełnił puchar i Grumak uniósł go uroczyście. Także i Gavor wzniósł

swój puchar, a w ślad za nim współbiesiadnicy.

- Chce opowiedzieć wam pewną historie - zaczął Grumak, ściszając głos. - To

historia o pewnym śmiałku, który wypasał konie, aż pewnego dnia los zetknął go z

wielkim panem, bogatym i potężnym. "Chodź do mnie na służbę", zachęcał go pan,

"a twoje życie odmieni się niby ołów w złoto". Lecz młodzieniec odwrócił się od

niego, gdyż był dziki i nieokrzesany jak konie, które hodował. Ale nadszedł czas

straszliwego głodu i cały kraj przemienił się w pustynie wynędzniałych i

dogorywających upiorów. Cóż wiec czyni nasz młodzieniec? Pośpiesza do zamku,

gdzie oliwy i zboża jest pod dostatkiem i pada na kolana u stóp pana. "Weź mnie

do zamku", błaga,""choćby na najniższego z twoich sług". Ale pan wybuchnął tylko

gromkim śmiechem. "Za późno", powiedział mu. I przepędził go grzmiącymi słowami.

Grumak potoczył wzrokiem po współbiesiadnikach:

- Co myślicie o tej historii? Czyż nie jest ciekawa?

Wuj Obher cisnął puchar wprost na słup podtrzymujący strop.

- To zupełnie inna historia - zagrzmiał wściekle. - Młodzieniec wypasający konie

odwrócił się od pana i ruszył w świat, a kiedy przeszedł go wzdłuż i wszerz,

powrócił obładowany złotem i drogimi kamieniami i zawładnął zamkiem, w którym

tymczasem wszyscy pomarli od zarazy. Tak kończy się historia, mówię wam.

Grumak uśmiechnął się bez cienia zjadliwości, jak zwykle spokojny i opanowany.

- Przesadziłeś, siodlarzu. Czyżbyś rzeczywiście chciał, by Khavlo, nasz pan,

padł ofiarą zarazy?

- A ty - odparł Obher - czyżbyś chciał byśmy wszyscy pomarli z głodu?

Kapitan zmarszczył czoło z wyrazem, który w każdej chwili groził gniewnym

wybuchem. Lecz raz jeszcze twarz jego rozpogodził uśmiech.

- Dajmy spokój - odezwał się pojednawczo. - Bajki nie ranią nikogo, to próżne

słowa, które wiatr w lot rozwiewa. Napijmy się raczej.

Jego przyboczny ponownie napełnił puchar. Grumak opróżnił go jednym łykiem i

dalej obyło się już bez zatargów. Młody żołnierz przeniósł się do grupy

dziewcząt i zaczął żartować z Duną i Aglą, z nikłym jednak rezultatem, kapitan

zaś rozglądał się melancholijnie, to stukając palcem w rytmie tabla, to gładząc

wygolone główki dzieci, które stłoczyły się wokół niego, podziwiając miecz.

Grumak nie pozostał długo. Opróżnił jeszcze ze dwa razy puchar, wyraźnie nieswój

w obecności Rakla, Obhera i Gavora, którzy milcząc wpatrywali się. w niego.

- Pilnujcie się. - powiedział jeszcze zagadkowym tonem.

Skinął na żołnierza i razem z nim przemierzył podwórze i znalazł się na drodze.

Gdy przechodził, kobiety znajdujące się na zewnątrz niezdarnie pochyliły się

przed nim, a mężczyźni zdjęli czapki z uszanowaniem.

- Widzieliście - wybuchnął wuj Obher, zaledwie tylko tętent kopyt oddalił się. -

Nawet gdy przychodzą odziani w skórę baranka, są gotowi rozszarpać kłami niby

wilki.

- Grumak nie jest złym człowiekiem - zaoponował Gavor. - Trzy dni temu Thamur,

pierworodny syn kotlarza, został przyłapany z łukiem na terenach łowieckich

zamku. Zgodnie z prawem powinna zostać mu obcięta prawa dłoń, ale Grumak wstawił

się za nim i Thamur wywinął się dwudziestoma batami...

- Baty to też nie pieszczoty - odparł wuj Obher. - A zresztą wydaje mi się, że

mylisz dobroć z interesem. Oszczędzono Thamurowi dłoń, zgoda. Ale dlaczego,

myślisz, to zrobiono? Kiedy trzeba oczyszczać rowy. kiedy trzeba zwieźć bloki

kamienne do zamku... co czyni Khavlo, nasz pan? Wzywa ludzi z Thune i wybiera

najsilniejszych mężczyzn. Pomyśl, chłopcze. Gdyby Khavlo, nasz pan, poucinał

dłonie wszystkim, którzy naruszają prawo, bardzo szybko pozostałby mu lud

bezrękich, niezdatnych do niczego.

- Nie psujmy tego święta - wtrąciła się Hedrina, by załagodzić spór. - Do

zmierzchu tylko dwie godziny, a potraw tyle, że całe wojsko mogłoby zaspokoić

głód. Weselmy się, ludzie. Obcy odszedł, możemy wiec radować się dalej.

Z dzikiem poradzono sobie szybko, przy wydatnej pomocy starców, którzy prawą

ręką wkładali kąski do ust, a lewą ukradkiem zgarniali do sakw. Agina uniosła

rogi fartucha, śmiała się i od czasu do czasu wrzucała do niego owoce i

ciasteczka. Dzieci, stłoczone po kątach przymykały oczy, ociężałe i napchane

niczym pisklęta, a ich małe ogolone główki zwisały niczym dojrzałe jabłka, gdy

lada chwila mają oderwać się od gałęzi.

Ciężkie czerwone wino przelewało się przez ciągle wyschnięte gardła. Wszyscy

byli już pijani, tak mężczyźni jak i kobiety. Duna przysunęła się do Gavora,

oparła głowę na jego ramieniu i tak znieruchomieli, wpatrzeni w łeb dzika,

jedyną pozostałość po potrawach, jaka zachowała się jeszcze na środku stołu.

- Wygląda jak Grumak - uśmiechnęła się dziewczyna, wskazując na czerwoną ozdobną

kitę z piór sterczącą z uszu.

Sjebe próbował jeszcze wydobyć jakieś dźwięki z instrumentu, ale tabla okazała

się oporna jak kamień. Półmrok szopy na dobre opanował już przeciągły i

przytłumiony koncert beknięć, ziewania, pomrukiwania i westchnień. Ktoś chrapał

pogrążony w niewinnym śnie.

Jedzenie skończyło się, dzień też dobiegał końca. I końca dobiegło niezapomniane

być może święto. Stopniowo biesiadnicy w milczeniu wstawali, zataczając się.

Każdy unosił do domu swoje łachmany, starając się nie myśleć o znoju dnia, jaki

ich czekał.

Gavorowi ciążyła głowa jak kamień, a pobłyskujący kurz mroczył wzrok. Wokół

wszystko, ściany i belki szopy, drżało jakby widziane przez lekką zasłonę z

wody.

- Jestem pijany - wymamrotał przepełnionymi ustami. Fioletowe światło księżyca

sączyło się pod stropem, chmarami krążyły ćmy, błędne świetliki to wynurzały

się, to znów chowały i niepodzielnie panowało tajemnicze cykanie świerszczy,

prawdziwych panów zapadłej już nocy.

- Jestem pijany - powtórzył z trudem, podtrzymując rękoma głowę. Stół, jeszcze

zastawiony naczyniami i bezładnie rozrzuconymi pozostałościami uczty, wydawał mu

się nieskończenie długi, dłuższy od ogona Wielkiego Gruggara, mitycznego węża

północnych rzek.

Wuj Obher zapalił kaganek. Ojciec z misą poszedł do studni po wodę i polewał mu

głowę.

- To było piękne święto, czy nie? - w kółko powtarzał Gavor. - Jedzenia

starczyło dla wszystkich, starców, dzieci, a nawet dla tego świni Grumaka, choć

nie tknął on żadnej potrawy, bo takie świnie jak on obżerają się każdego dnia.

- Tak, to było piękne święto - zgodził się z nim Raklo ospałym z przejedzenia

głosem. - Teraz jednak słuchaj nas uważnie, chłopcze. Twój wuj i ja musimy z

tobą porozmawiać.

- Jutro... - mówił Gavor miedzy jednym a drugim ziewnięciem. - Teraz chodźmy

spać jak wszyscy. Jesteśmy pijani.

- Musimy z tobą porozmawiać - nalegał Raklo. I wylał mu na głowę to, co

pozostało jeszcze w naczyniu. - Posłuchaj, chłopcze. Jutro, gdy umysły nasze

będą trzeźwe, ani ja, ani twój wuj nie zdobędziemy się na odwagę powiedzenia ci

wszystkiego. Lepiej teraz, kiedy wino skryć może zakłopotanie i podsunąć

odpowiednie słowa.

Gavor potrząsnął ociekającymi wodą ramionami.

- O co chodzi? Może chcecie, żebym zastanowił się nad bajkami Grumaka? A może

zamierzacie opowiadać mi tutaj o mapie?

- Dość bajek - ostro zapewnił Raklo. - Tym razem opowiemy ci prawdziwą historie,

dotyczy ona ciebie, twojego pochodzenia i losu, jaki cię czeka... Zacznij ty,

Obher.

Wuj Obher pociągnął nosem. Jego oczy zwęziły się i pozostały jedynie dwie skośne

szparki, usta mu drżały, ale jego sucha dłoń zdawała się przyklejona do ucha

dzbana.

- Najpierw dajcie mi się napić - wymamrotał ochrypłym głosem. Napełnił puchary i

z grymasem pociągnął spory tyk. I zaczął.

- Przed dwudziestu laty nasza rodzina mieszkała w Samarabh. Mieliśmy zagrodę

nieco za miastem, na wysokości krzyżujących się traktów, którymi zmierzały

karawany kupców i pielgrzymów kierujące się do Bhakry, miasta świątyń. Dla

kowala i siodlarza nie brakowało tam pracy. Raklo dopiero co ożenił się z

Hedriną, ja zakończyłem już moje włóczęgi i rad byłem, że - sam już kulawy,

znalazłem bratową chętną do zaopiekowania się także i mną. Ejże, chłopcze, co z

tobą? Śpisz?

- Słucham - zapewnił Gavor. - Mów dalej.

- Pewnej nocy, kiedy nabijałem guzami siodło, które następnego dnia miało być

gotowe, na podwórze wpadł jeździec cały ubrany na czarno i zaczął tak gwałtownie

dobijać się do drzwi, jakby miał je wyważyć. I byłby to uczynił, gdybym nie

pośpieszył otworzyć. Zdesperowanym głosem powiedział, że jest ścigany i że nie

ma już dla niego nadziei: jego głowa była już tylko krwawą bryłą, miedzy szyją a

ramieniem widniała rana, przerażająca dziura, z której sterczała strzaskana

kość. Niemal siłą wszedł do domu, rozwarł płaszcz i wyjął zawiniątko: było to

dziecko, niemowie, zawinięte w zakrwawione płótno, sine, z pępowiną byle jak

przewiązaną wstążką. "Mój syn", powiedział. ,Jego matka zmarła przed godziną

wydając go na świat, tu niedaleko, w lesie. Nie zdołałem jej nawet pochować, nie

starczyło mi czasu ani sił, i jutro stanie się łupem myszy i kruków". Tak

właśnie powiedział, po czym rzucił na stół garść złotych monet. "To złoto",

powiedział, "zapewni wam dobrobyt i spokój na całe życie. Zaopiekujcie się

dzieckiem, wychowajcie je, jakby było waszym synem, niechaj nauczy się czytać i

pisać, gdyż kiedy dorośnie, będzie musiało wykazać mądrość i roztropność, żeby

odnaleźć swoje korzenie i obudzić w ludziach nadzieje". Hedriną chciała opatrzyć

mu ranę, ale jeździec odepchnął ją szorstko. "Dla mnie nie ma już nadziei",

powiedział. "Najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej się oddalę, nie chce, żeby

dziecko dostało się w ręce moich prześladowców". Dał nam amulet, powiedział

jeszcze inne zadziwiające rzeczy i nocą opuścił nasz dom, dosiadł konia i

pojechał umrzeć.

- I co dalej? - wykrzyknął Gavor unosząc się. Raklo schwycił go za ramie i

wypchnął zza stołu.

- Ruszajmy do domu - postanowił. - Niech nawet świerszcze nie będą świadkami

tego, co mamy jeszcze do powiedzenia.

Zataczając się weszli do domu. Raklo niosąc kaganek, wuj Obher zaś dzban i

kielichy. Siedli wokół stołu siodlarza, wypili i czas pewien spoglądali na

siebie w milczeniu i obco podpuchnietymi, żądnymi snu oczyma.

- Nie jest łatwo mówić dalej - ziewnął Raklo.

- Nie ma już potrzeby - gorzko uśmiechnął się Gavor. - Rzecz najważniejsza jest

już jasna. - Nerwowo uderzył pięścią o otwartą dłoń. - Życie płata dziwne figle

- powiedział - człowiek osiąga wiek dojrzały, przygotowuje ucztę dla

najbliższych, dla przyjaciół, dla krewnych, a kiedy uczta dobiega końca,

dowiaduje się, że jest tylko podrzutkiem. I jest to smutne, bardzo smutne, aż

serce zamiera...

- Musisz koniecznie poznać jeszcze inne rzeczy - próbował kontynuować Raklo.

- Jutro. Jutro szczegóły - spróbował się uśmiechnąć, ale twarz nagle mu

poszarzała, a ż gardła dobył jedynie chrapliwy i stłumiony głos:

- Idźcie już. Zostawcie mnie samego z moimi myślami.

Rozdział III

Dwa dni później, o świcie, Gavor osiodłał Ucięte Ucho, najszybszego ze swoich

koni i wyruszył w kierunku Samarabh.

W wewnętrznej kieszeni kaftana skórzany futerał ochraniał mapę wuja Obhera, a

pod guzami siodła ukrył siedem złotych monet. Na szyi, na cienkim skórzanym

rzemieniu zawiesił amulet.

Gavor długo mu się przyglądał, cały dzień obracał go w raku z odczuciem irytacji

i niepewności: znaczenie tego wisiorka, jego tajemnicza symbolika wykraczały

daleko poza jego wyobraźnie. Był to metalowy, płaski krążek, niby moneta,

okolony niezrozumiałym napisem. Na jednej stronie znajdował się wyryty z

niespotykaną precyzją wizerunek ptaka z rozłożonymi skrzydłami i zakrzywionym

dziobem, na drugiej - prostokąt draperii, znaczonej poziomymi liniami, z

jaśniejącymi w rogu punktami jakby gwiazd.

- Ten amulet - powtarzał Obher do znudzenia - pozwoli ci odnaleźć twój los. I

dzięki niemu ci, którzy oczekują ciebie, będą mogli poznać w tobie Gavora, syna

Gavora. Ojciec twój nosił takie samo imię.

Potem Obher siodlarz kazał mu powtórzyć sto razy dziwne, pozbawione znaczenia

słowo, żeby na zawsze utkwiło mu ono w pamięci: Meklur!

- Kiedy już cię rozpoznają, powiesz im, że przybywasz w imieniu Meklura.

Zapamiętaj to słowo. Nie zapomnij go nawet za całe złoto świata. I jedno jeszcze

dobrze pamiętaj. Świat pełen jest oszustów, szalbierzy, ludzi, którzy na tysiąc

sposobów starać się będą ukryć przed tobą twój cel, zmylić ci drogę i odwieźć od

przeznaczenia, ku któremu zmierzasz. Zawierzyć możesz jedynie tym, którzy mówić

będą o białym księżycu.

Zaczął się śmiać, lecz wuj Obher nie żartował. - Gdyby ktoś miał cię zapytać,

jakiego koloru jest księżyc, masz odpowiedzieć, że białego, zrozumiałeś?

- Ale przecież księżyc jest fioletowy!

- Fioletowy, zgoda. Ale ty masz mówić, że biały. A gdybyś nie otrzymał takiej

odpowiedzi, masz zakończyć rozmowę i odejść. Takie wskazówki pozostawił

dwadzieścia lat temu twój ojciec, nim zmarł ścigany przez siepaczy, będących na

usługach kapłanów.

Raklo klepnął go po ramieniu i mocno przycisnął do piersi.

- Thurno i Agla o niczym nie wiedzą - powiedział jednym tchem. - Będą czekać na

ciebie jak na prawdziwego brata.

- I jako brat wrócę - obiecał Gavor. -1 jako syn. Ponieważ ty byłeś najlepszym z

ojców, a wuj Obher najlepszym nauczycielem.

Uczepiona strzemienia Hedrina z oczami pełnymi łez odprowadziła go kawałek.

Pochylił się, żeby musnąć jej posiwiałe włosy, potem nagle z gniewem spiął

konia.

Jego cień majaczył jeszcze szaro we wznieconym obłoku kurzu, przypominającym

chmurę nadchodzącej burzy.

* * *

Z Thune do Samarabh było około tysiąca i sześciuset mil szerokim traktem

północnym, który w połowie drogi przecinał miasto Gurabh. Gavor obrał jednak

mniej uczęszczaną drogę, zbaczając już na początku na zachód, w stronę wód rzeki

Da-Ghur.

Ucięte Ucho nie nabrał jeszcze pełni sił. Przez pierwsze dni Gavor zważał, by

nie popędzać go zbytnio. Później dopiero, gdy zwierze wzmocniło peciny i

nabierało wytrzymałości, stopniowo wydłużał dzienne etapy i skracał postoje.

Podążał wzdłuż nurtu Da-Ghur, który stopniowo wykręcał na północ, wzdłuż

pierwszych stoków Kordyliery Smoków, długiego łańcucha górskiego, absolutnie

niedostępnego, w czym zgodni byli niemal wszyscy, a za którym rozciągały się

ziemie dzikie i niegościnne. Rad był z sąsiedztwa wody, gdyż zapewniało to popas

dla Uciętego Ucha. Poza tym, strony te były mało zaludnione, a w nielicznych

wioskach, jakie napotykał, nie słyszało się o strażach Khavla. Rzecz jasna, nie

byliby w stanie go zatrzymać, gdyż Gavor nie był przypisany do ziemi. Kowale i

rzemieślnicy, kupcy i hodowcy koni mogli poruszać się z pełną swobodą. Niemniej

pewnych spotkań lepiej było unikać, a droga, którą obrał, wydawała się

najodpowiedniejsza i zapewniała podróż bez niespodzianek i nieprzewidzianych

przeszkód.

Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, Gavor powstrzymywał konia i uważnie

wyszukiwał odpowiednie miejsce na nocleg. Następnie rozpalał ogień, na spocony

grzbiet Uciętego Ucha narzucał derkę i posiliwszy się suchym chlebem i solonym

mięsem, z siodłem pod głową rozkładał się nie opodal ognia, owinięty swoją kurtą

z koziej wełny.

Pomimo zmęczenia nie było mu łatwo zapaść w sen. Nieustannie męczyły go dziwne

myśli, w uszach wciąż brzmiały słowa Rakla i Obhera, przelatujące z doliny do

doliny niby echo. Nawet gdy zamykał już oczy i z uporem zmuszał się do

zaśnięcia, przed jego rozbudzonymi myślami ukazywała się wciąż ta mapa, ze

wszystkimi absurdalnymi i groźnymi symbolami. W końcu nachodził go obraz Duny,

blady i ulotny we mgle: woskowa twarz i ruda grzywka. I palące, pełne wyrzutu

spojrzenie. A potem głos, słodki i nieubłagany, który prześladował go nawet w

najbardziej skrytych zakamarkach snu.

- Odszedłeś - mówiła Duna. - Dla księżyca, który stał się dla ciebie biały, jak

do studni wrzuciłeś wspomnienia, dziecinne zabawy, i miłość, jakby nic miedzy

nami nie zaszło.

Obraz ten dręczył go do rana, także gdy trwał w najgłębszym śnie. A kiedy budził

się ogłupiały i udręczony, gotów był przyjąć na siebie winę, której nie

łagodziło nawet wspomnienie słów, jakie przed odjazdem skierował do dziewczyny.

- Powrócę - powiedział jej. -Jeśli będziesz o mnie pamiętać, powrócę już na

zawsze. I sztyletem obciął kosmyk jej rudych włosów i przewiązał je wokół

amuletu.

Często za dnia przystawał nad brzegiem rzeki, na piaszczystych, białych od

słońca ławicach. Niekiedy chwytał duże ryby o ciemnobłękitnych łuskach, które

zapędzały się daleko w głąb martwych odgałęzień rzeki i zostawały uwięzione w

bajorkach utworzonych przez naturalne ukształtowanie terenu. Spotykał również

wiewiórki, jeżozwierze, popielice i dzikie króliki, nie miał jednak żadnych

sideł, a przede wszystkim nie mógł sobie pozwolić na stratę czasu i próżne

wędrówki.

Kiedy jego zapas sucharów i solonego mięsa był bliski wyczerpania, zatrzymał się

w zagubionej na zboczach wzgórz wiosce. W krytych słomą lepiankach niewielkie

otwory okienne pozatykane były pergaminem i cienkim natłuszczonym papierem. W

głębi wioski znajdowała się gospoda: piętrowy dom wzniesiony z drewna i kamienia

sprawiał wrażenie opustoszałego, jak odludny krajobraz, który go otaczał.

Gavor uwiązał konia pod werandą, chroniąc go przed wiszącym w powietrzu

deszczem. Pośrodku podwórza zjawiła się jakaś dziewczyna, chudzina z

brudnożółtymi warkoczami, trzymająca w ręce widły. Bez słowa, nie racząc nawet

zaszczycić Gavora spojrzeniem, rzuciła przed Uciętym Uchem porcje siana. Zaraz

zresztą oddaliła się, znikając za zasłoną na tyłach gospody.

Gavor wszedł za nią. W pomieszczeniu panował półmrok, takie przynajmniej odniósł

wrażenie, gdy wszedł do środka. Stało tam parę stołów z ciemnego, masywnego

drewna, było też ogromne, wygaszone palenisko. W rogu leżał pies, który zaczął

zajadle warczeć. Wysoka i dobrze zbudowana kobieta stanęła w przejściu do

znajdującej się obok kuchni.

- Witaj w Kusko Ghoreb - pozdrowiła go kobieta surowym, wcale nie usłużnym

głosem.

Gavor poczuł się nieswojo i ledwo zdołał wybełkotać swoją prośbę o ciepły,

solidny posiłek, niemal przepraszając za zakłócenie spokoju.

Kobieta zmierzyła go od stóp do głów, stojąc nieruchomo w drzwiach, potem zeszła

dwa stopnie i zbliżyła się.

- Gospoda jest otwarta, ale nie mamy nic gotowego, nic szczególnego, ani

umyślnie przyrządzonego. O tej porze roku nikt tedy nie przejeżdża. Ale jeśli

nie pogardzisz naszą codzienną strawą, mogę podać ci doskonałą zupę z fasoli na

boczku. Jest prawie gotowa.

Zgodził się pośpiesznie i zasiadł za stołem, w rogu i tyłem do ściany, zgodnie z

naukami wuja Obhera.

- Podaj mi tymczasem coś do picia - rzucił, starając się o swobodny ton.

Dziewczyna z jasnymi warkoczami przyniosła serwetę, i dzban wina. Po chwili

powróciła też druga kobieta z trzema kubkami i miskami.

- Tutaj, w Kusko Ghoreb, podróżni są gośćmi rzadkimi jak białe kosy. Nie będzie

ci przeszkadzać, jeśli ja z siostrzenicą zasiądziemy przy twoim stole?

Siostrzenica zwała się Hibli i zezowała na jedno oko. Natomiast oczy Daimy,

oberżystki, były głębokie i otoczone tajemniczym mrokiem, piersi miała bujne i

agresywne, a krucze włosy zebrała w ogromny kok.

- Dokąd zmierzasz, chłopcze? - zapytała, gdy nieco już się posilili.

- Do Samarabh.

- Po co?

- Musze kupić dwa konie rozpłodowe - skłamał Gavor, nie unosząc oczu znad miski.

-Jestem hodowcą i chce spróbować połączyć nasze południowe konie, bardzo

szybkie, z wytrzymałymi fhomerami z północy.

- Przyjechałeś wiec z południa, a udajesz się do Samarabh - powoli powiedziała

kobieta, jakby mówiła do siebie samej. - Dlaczego jednak nie podróżujesz

wschodnim traktem?

- Jest zbyt uczęszczany - odparł Gavor. - Mój ojciec i mój wuj nauczyli mnie, że

gdzie większy ruch, więcej też kłopotów. Wole drogi boczne, nawet jeśli są

trudniejsze do przebycia. A zresztą... wydało mi się przesadą co dwadzieścia mil

opłacać myto.

Oberżystka przytaknęła w milczeniu. Na zewnątrz tymczasem zerwały się gwałtowne

porywy wiatru, okiennice trzaskały jak oszalałe i zezowata Hibli o prostych,

jasnych włosach poszła je umocnić.

Po chwili spadły gwałtowne krople deszczu.

- Jak nic trzy dni wody - odezwała się oberżystka, wskazując czarnymi jak węgiel

oczami na okno. - Droga utonie w błocie i na długo stanie się nieprzejezdna...

Gavor zuchwale wzruszył ramionami.

- Deszcz i błoto nie są jeszcze przeszkodą - zaśmiał się drwiąco.

- Widać, że nie znasz naszych dróg - odparła kobieta. - Tutaj deszcz i błoto

oznaczać mogą śmierć. Mój mąż sześć lat temu skręcił sobie kark, spadając wraz z

koniem w przepaść: droga przemieniła się w grzęzawisko głębokie do kolan.

Gavor odstawił pustką miskę i nalał sobie wina gwałtownym, zdradzającym

niezadowolenie i rozdrażnienie ruchem.

- Nie obawiaj się, chłopcze. Jeśli zechcesz się zatrzymać, na górze czeka na

ciebie najlepszy pokój w gospodzie. Nie będziesz musiał nawet dużo wydać.

Gavor zbliżył się do okna. Przez otwór w pergaminie zerknął na zewnątrz z

nadzieją, że dostrzeże oznaki rozpogodzenia. Ale wzgórza nad wioską spowijał

ciężki płaszcz czarnych chmur, a na drodze utworzyły się już kipiące kałuże.

Choć był dzień, w gospodzie zapadł półmrok jak o zmierzchu, pogrążając kontury

sprzętów w jednostajnej przytłumionej szarości.

Hibli zjawiła się z ogarkiem zapalonej świecy i postawiła ją na stole.

- Ej, przybyszu! Postawić ci karty? - Nie czekając nawet na odpowiedź wyjęła z

kieszeni talie, kart i rzuciła je na stół. - Chcesz poznać bliską czy odległą

przyszłość?

- Jedną i drugą - odpowiedział zadowolony. I wskazał na trzy karty. Hibli

odwróciła je i przez chwile przyglądała się im. Potem odwróciła jeszcze dwie,

dokładając je do poprzednich. I jeszcze trzy.

- Jestem młodą i niedoświadczoną wróżką - powiedziała Hibli, wbijając w niego

swoje zezowate oko. - Nie widzę zbyt daleko. Ale w twoim przypadku karty mówią

jasno. Powiedziałeś, że jedziesz do Sama-rabh kupić konie. No wiec, tego karty

nie mówią. Wręcz przeciwnie, karty mówią, że stracisz dwa konie...

- Co mówisz! Podróżuje z jednym koniem, jak mogę stracić dwa konie...

- Mówię tylko to, co czytam w kartach. Wynika z nich, że stracisz dwa konie,

najpierw jednego, potem drugiego. Właśnie tak, najpierw jednego, potem drugiego.

Gavor z wyraźną irytacją uderzył pięścią w otwartą dłoń. - A o bliskiej

przyszłości? - zapytał. - Co mówią karty? Hibli ukradkiem rozejrzała się wokół.

U jej stóp pies z zadowoleniem merdał ogonem. Ciotka w kuchni wycierała

naczynia. Wyrzuciła z siebie jednym tchem:

- Jest jakaś młoda kobieta, brzydka i nieszczęśliwa...

- Mów jaśniej - odezwał się nieufnie Gavor.

- Jest jakaś młoda kobieta, brzydka i nieszczęśliwa, która gorąco cię pożąda.

Ale widzę też drugą, nie tak młodą, ale piękną i pewną swego, którą ty już

przeczuwasz, choć jeszcze tego sobie nie uświadamiasz. Obie cię usidlą.

Gavor z niedowierzeniem potrząsnął głową:

- Dwa stracone konie i dwie zdobyte kobiety - skomentował rozbawiony. - Niekiedy

karty mówią dziwne rzeczy, sprzeczne z rozsądkiem i rozumem.

W tej jednak chwili drzwi otwarły się szeroko i do środka weszło dwóch okutanych

w płaszcze mężczyzn, wnosząc bryzgi wody i podmuchy wiatru.

- Daima! Gdzie się ukryłaś, straszna kobieto! - żartobliwie zakrzyknął wyższy z

nich.

Słysząc to oberżystka ukazała się w progu kuchni. Delikatny, dwuznaczny uśmiech

wykwit! na jej surowej i władczej twarzy. Mężczyzna zdjął ociekający wodą

płaszcz i zawiesił u wejścia, po czym, podskakując niczym jakiś błotny ptak,

przeniósł się na środek pomieszczenia i schylił w usłużnym ukłonie.

- Daimo! - wyrecytował z uczuciem, przekładając czarny kapelusz z ręki do ręki.

- Daimo, nocny aniele, senna zjawo, przyczyno zgryzoty. Mhuma, twój wierny

sługa, przybył, żeby złożyć ci hołd, ufny twej życzliwości. - Przykucnął na

podłodze i skulił się jak kot, fiknął kozła i niczym akrobata stanął na nogi,

kręcąc piruet. - Oto jestem na twoje rozkazy.

- Mhuma - zganiła go oberżystka - wariat z ciebie, jak zawsze. Co tutaj robisz?

Czy nie miałeś wyruszyć do Gurabh na jesienny jarmark?

- O nie - tłumaczył mężczyzna, przewrotnie poruszając palcem. - Wiedziałem, że

spadną deszcze, czułem to w każdej kości. Rzekłem wiec nie, choć raz ci dobrze

ludzie z Gurabh będą musieli obejść się bez wędrownego błazna Mhumy, króla

wędrownych śpiewaków. Daj pić, Daimo. Dziś wieczór zabawimy się tutaj, w Kusko.

Tymczasem również i jego towarzysz ściągnął z siebie płaszcz i po omacku,

przyciskając do boku tabla, zasiadł w kącie, niedaleko Gavora.

Hibli zgarnęła karty i oddaliła się z wyraźną niechęcią, żeby obsłużyć nowych

przybyszy. Błazen, pomrukując jak kozioł, popychał oberżystkę do kuchni. Do uszu

Gavora dotarła przyciszona rozmowa i stłumione okrzyki. Potem, wyraźnie

niezadowolony, a jednak wesoły i rozpromieniony Mhuma powrócił do sali i usiadł

obok swego towarzysza.

- Zaczynaj, Nogo - zachęcił go stanowczym głosem. - Kobiety mają kamienne serca,

ale śpiew potrafi niekiedy zdziałać cuda.

Porozumiewawczo mrugnął do Gavora i gdy towarzysz wprawnymi palcami sposobił

instrument, zaintonował balladę o świtach i zachodach, pocałunkach skradzionych

w świetle księżyca, o baśniach i pajęczynach daremnie poszukiwanych snów.

Mhuma śpiewał pięknym barytonowym głosem, a Nogo, jego niewidomy towarzysz,

wtórował mu na tabla. Na zewnątrz woda lała się strumieniem, zapadła już

całkowita ciemność, a nocne ptaki posępnym pohukiwaniem dawały znać o swojej

władczej obecności.

Gavor podszedł do okna, które wychodziło na podwórze i zerknął w stronę stajni.

- O konia możesz być spokojny - zapewniła Hibli. - Napoiłam go, dorzuciłam owsa

i założyłam sztabę na wrota od stajni. Możesz być spokojny, nie tutaj go

stracisz.

Z kagankiem w ręce zjawiła się oberżystka i ustawiła go na gzymsie nad

paleniskiem.

- Zaczynam czuć chłód - zwrócił się do niej Mhuma, kiedy skończył swoją pieśń. -

Co byś powiedziała, gdybyśmy tak rozpalili ogień?

Potem zwrócił się do Gavora:

- Daima mówiła mi, że udajesz się do Samarabh po konie. Założę się, że sakwa,

jaką masz u boku, pełna jest srebrnych monet...

- Pełno w niej miedziaków - zapewnił z uśmiechem Gavor. - Tyle tylko, żeby

zapewnić podróż z postojami pod gołym niebem.

- A konie - pośpiesznie indagował wędrowny śpiewak, szarpiąc brodę, okalającą

jego twarz. - Czym zapłacisz za konie, chłopcze?

- Konie są już opłacone - odparł Gavor bez zmrużenia oka. - Mam kredyt u tego,

kto ma mi je dać.

- Widzę, że masz na wszystko gotową odpowiedź - wymamrotał Mhuma. - Chciałem ci

zaproponować partyjkę w kości, ale jeśli masz tylko parę marnych miedziaków, nie

ma o czym mówić. Ja gram tylko o duże stawki.

- Nie wierz mu - wtrąciła Hibli. - Mhuma jest biedny jak mysz kościelna, jak

wszyscy zresztą wędrowni śpiewacy...

- ... zawsze jednak dość bogaty, żeby postawić dobrej kompanii - dokończył

Mhuma, ściągając kapelusz z głowy i ciskając nim o ścianę. Wybuchnął gromkim

śmiechem i zaraz zaintonował kolejną piosenkę.

Hibli przyniosła następny dzban wina, potem jeszcze jeden i jeszcze. Gavor,

który już odczuwał zdradliwe skutki wina, pił bez umiaru. Jak przez mgłę widział

Mhume, który skakał niczym pajac, potrząsał głową i wymachiwał rękoma, szukając

piersi Daimy. W końcu, nie zdoławszy nawet unieść się, śpiewak jarmarczny zwalił

się na stół, przewracając kubek.

- Ma już dosyć - powiedziała Daima. - Noc spędzi na stole nieruchomy jak głaz.

- On też się starzeje - westchnął Noga ze źrenicami zawieszonymi w próżni. -

Chciałby podbić świat, ale głowa już nie ta. Wino zwala go z nóg i po paru

kielichach pozostaje z niego jedynie strzęp człowieka.

- Tym gorzej dla niego - podsumowała Hibli. Zbliżyła się do Gavora i jej dłonie

błądziły po jego szyi i pod kamizelą. Daima siedziała po przeciwnej stronie

stołu, obok grajka. Lampka powoli przygasała, oliwa prawie się skończyła i

jedynie rozpalony ogień rzucał czerwone i fioletowe blaski, a rozedrgane światło

zmieniało rysy twarzy, rzucając ulotne i tajemnicze cienie.

Noga zaczął podśpiewywać półgłosem, niby echo instrumentu, a Daima wtórowała

melodii, poruszając się coraz bardziej podniecająco i bezwstydnie. Mhuma

chrząkał jak wieprzek. Ręce Hibli stawały się coraz bardziej bezczelne i Gavor z

rozpłomienioną głową i ciałem naprężonym jak struna zrozumiał, że nie znajdzie w

sobie dość siły, żeby umknąć tym pieszczotom: nieznany mu dotychczas demon,

potężny i władczy, usidlał go okowami łagodnymi i nie do pokonania.

Po drugiej stronie stołu widział oberżystkę, bliską a zarazem odległą: pochyliła

się, by dopełnić jego kubek. Ujrzał wilgotne i czarne oczy, ogromne piersi,

które pod chustą wznosiły się niby żarłoczne i dzikie bestie. W tej chwili Gavor

zapragnął mieć sto rąk i sto ust, żeby dotknąć i skosztować tajemnice.

Zębami wpił się w szyje Hibli, objął ją w pół i przyciągnął brutalnie, żądny jej

gorączkowego drżenia, ale dłoń Daimy zetknęła się z jego dłonią, którą trzymał

na przykrywce dzbana, a jej palce jak ogniste węże przesłały mu posłannictwo

pełne gróźb i obietnic.

W jednej chwili Gavor przeraził się, że zostanie pożarty przez tego potwora.

Bezwolnie przechylił ostatni kubek wina i nie widział już nic więcej, jedynie

roje świetlików pod powiekami.

- Zanieś go na górę.

Zdawało się, jakby głos Daimy dochodził spod sufitu, znad okapu paleniska, spod

stołu, z opustoszałej drogi, z podwórza.

- Zanieś go na górę i połóż do łóżka.

Wspinał się po schodach jak lunatyk, a Hibli wspierała go z całych sił, pchając

w odpowiednim kierunku. A potem, już w pokoju, rozciągnięty na łóżku, czuł, że

dziewczyna ściąga mu buty i uwalnia od ubrania. W szale namiętności rzucił się

na nią i wyładował na jej wątłym ciele żądze, która nim owładnęła.

Nie zdołał jednak zaspokoić napastującego go od wewnątrz demona.

Maleńkie, zmawiające się gnomy, lubieżni stręczyciele, opadły go jak oszalałe.

Otoczyła go cała gromada bezwstydnych hamadriad, leśnych nimf, wróżek i czuł

ręce Hibli niezmordowane i nieustępliwe jak jego usta.

W końcu, w labiryncie podświadomości, posłyszał głos, którego skrycie oczekiwał,

głęboki głos Daimy, a z nim poczuł jej obecność, gorącą i władczą. - Idź stąd -

mówiła do Hibli. Ton zdradzał zawziętość i niecierpliwość, ale dla Gavora był

słodki jak śpiew skowronków. - Idź, mała czarownico. Dość się nacieszyłaś!

I jak we śnie Gavor poczuł na swojej ogorzałej twarzy aksamit tej koszmarnej i

zniewalającej piersi, która wymuszała całkowite oddanie się. Matka rozkoszy,

okrutna, despotyczna, niemal go pożerała i wciągała w czeluść bezwzględnej

niewoli.

I wtedy to, w jednej chwili, Gavor zrozumiał, że jeśli chce pozostać sobą, jeśli

pragnie uniknąć zguby, kryjącej się w odwiecznej magii i w pokusach słodkiego i

infantylnego podporządkowania się, musi przeciąć linie tego koszmaru i jak

mężczyzna posiąść te oto kobietę, nim ona jego posiądzie. Dopiero wówczas, po

spazmatycznie długim i wściekłym uniesieniu, poczuł, że na zawsze zwyciężył i

zmusił do odwrotu syreny dzieciństwa.

Rozdział IV

Przez całe trzy dni Gavor z uporem podążał na północ wzdłuż krętego koryta rzeki

Da-Ghur. Pogoda znów mu sprzyjała, ale droga, którą się posuwał, wcale nie była

bezpieczna: poprzecinana licznymi rozlewiskami i grząskim mułem.

Na targu w Gromo-Goreb nabył nieco słoniny i suchego bobu, napełnił bukłak

winem, po czym wykręcił na wschód, gdyż droga wydała mu się tam bardziej sucha i

przejezdna.

Sypiał pod gołym niebem, mimo nocnych chłodów i uciążliwej obecności gryzoni,

które szydząc z ognia zbliżały się do jego naprędce uszykowanego legowiska. W

chwilach bezsenności powracał myślami do drogi już przebytej, by zagłębić się w

mroczne meandry tego, co miało go jeszcze spotkać. Mapy już nie potrzebował:

znał ją na pamięć w najdrobniejszych szczegółach, niekiedy miał wręcz wrażenie,

jakby kiedyś już widział wioski i miasta zaznaczone na kawałku pergaminu.

Pewnego wieczoru rozplatał owinięty wokół amuletu kosmyk czerwonych włosów Duny

i wsunął je miedzy załamanie mapy. Następnie sztyletem odgiął parę guzów

zdobiących siodło i schował ją miedzy jego podwójnym obiciem.

Za sobą zostawił już bory Kubala, osady Eliskases, Tarrash i Oghi-Bor,

trzykrotnie też zmuszony był opłacać myto na drugorzędnych mostkach, drobne

oznaki poddaństwa, którym dla spokoju wolał się nie sprzeciwiać. Na rynku w

Borodag miał niewielki zatarg z dwoma włóczęgami, którzy pod pretekstem

wskazania mu drogi, chcieli wyłudzić od niego obiad. "Strzeż się włóczęgów",

pouczał go wuj Obher. Bez wahania wyciągnął sztylet i natręci przy chóralnym

śmiechu obecnych natychmiast zniknęli, jak lisy nakryte na kradzieży.

Dotarł wreszcie do Gurabh, miasta złotników, prawdziwego grodu o potężnych

murach, wysokich na trzy pietra domach, z warowniami i basztami, z wielobarwnym

tłumem przyjezdnych na ulicach.

Ponieważ dwie podkowy wymagały poprawienia, powierzył konia opiece kowala,

którego warsztat mieścił się na wąskiej uliczce nie opodal rynku. Choć nikt nie

zwracał na niego uwagi, od razu poczuł się jednak obco i nieswojo pieszo pośród

tłumu, w prostej kurcie z koziej skóry.

Najwięcej było sklepików złotników. Napotykał je na każdym rogu, niekiedy przy

głównych ulicach, ciągnęły się jeden za drugim. W każdym pełno kupców, którzy

pochyleni nad szkatułami lub stojący w progu, żeby w świetle dziennym

przypatrzeć się łańcuchom i naszyjnikom, spierali się głośno.

Po długim namyśle wszedł do jednego z nich, wybierając możliwie najbardziej

odludny. Za kontuarem człowiek o zakrzywionym nosie i drapieżnych oczkach

dyskutował z otyłym kupcem, odzianym w szkarłatny jedwab, który w uniesionych w

górę palcach trzymał pierścień. Spoglądał nań pod światło, kładł do wyściełanej

aksamitem szkatułki i znów unosił, by przyjrzeć się dokładniej.

Gavor zwrócił się do czeladnika złotnika, młodzieńca, który bezczynnie siedział

w rogu. Zdjął amulet i położył na stole.

- Ile to może być warte?

Czeladnik ledwie rzucił okiem na wisiorek, nawet nie biorąc do ręki, żeby

przyjrzeć się z bliska.

- Zajmujemy się tylko złotymi i srebrnymi przedmiotami - powiedział jedynie.

Tymczasem kupiec w szkarłacie, klnąc i wykrzykując jak opętany, zrezygnował z

kupna pierścienia i wyszedł ze sklepiku. Złotnik bezszelestnie przesunął się za

kontuarem i stanął obok nich. Wziął amulet i wyważył go na otwartej dłoni.

- Ten metal nic nie jest wart - powiedział oschłym tonem. I dodał:

- Rysunek jest ładny, ale napis nieczytelny. Według mnie to jakaś urojona

moneta, a może wisiorek wybity przez jakiegoś artystę ogarniętego fanaberyjnym

szałem, może pijanego...

- Ale to wyjątkowy przedmiot - zapalił się Gavor. - Ile może być wart?

- Co ma być wart, chłopcze? To tylko podziurawiona moneta.

Gavor zawiedziony schował amulet. Zupełnie nie interesowała go pieniężna wartość

amuletu, którego nie zamierzał przecież sprzedawać. Rozdrażniło go jednak, że

nie dostrzeżona została wartość symboliczna, jaką wisiorek musiał posiadać, w

przeciwnym bowiem razie jego ojciec, czarny jeździec, nie przekazałby go Raklowi

i Obherowi.

Kiedy był już na progu i zamierzał wyjść na ulice, odwrócił się jeszcze i

zapytał niepewnym głosem:

- Powiedzcie mi, jakiego koloru jest księżyc?

Złotnik na chwile zmarszczył brwi. Po chwili gniewnie przeszedł na tył sklepiku.

- Dzisiaj wszystko idzie mi na opak - usłyszał Gavor jego zirytowany głos za

kotarą. - Klienci, którzy nie chcą kupować i nieokrzesani prostacy, którzy

wciskają mi fałszywe monety, bełkocząc przy tym niezrozumiałe rzeczy...

W innych sklepikach nie poszło mu lepiej. Wszędzie w mętnych spojrzeniach

złotników dostrzegał cień ironii lub wręcz nie skrywaną kpinę. Wszyscy

potrząsali głowami i odsuwali amulet na drugą stronę kontuaru, jakby był

okruchem skalanej materii, lub też jawnie śmiali mu się w nos. Nikt nie słyszał

również o białym księżycu, wszyscy szeroko otwierali oczy i zaskoczeni opędzali

się jak od natrętnego wariata.

Tymczasem słońce osiągnęło zenit i uliczki zaczęły się wyludniać. Poprzez

uchylone okna domów i z oberży dolatywał .ponętny aromat przygotowywanych

potraw. Gavor wszedł do ostatniego sklepiku i bez przekonania pokazał amulet.

Złotnik sprawdził metal różnymi kwasami, końcem rylca lekko go zarysował,

wyczyścił .zanurzonym w jakimś płynie gałgankiem, aż amulet zajaśniał niczym

słońce. Dwa lub trzy razy stanął w oknie, żeby dokładniej widzieć tajemniczy

napis na obrzeżu.

- Chcesz go sprzedać? - odezwał się. nagle miękkim głosem.

Gavor przecząco pokręcił głową.

- Chce wiedzieć tylko, ile jest wart.

Złotnik skrzywił się.

- Wiele może być wart, ale może też nie być wart nic. Jesteś jego prawowitym

posiadaczem? Chodzi mi tylko o to, czy go nie ukradłeś?

- Zważaj na swoje słowa, złotniku. Ten amulet zawsze należał do mojej rodziny...

- Zawsze? Mów jaśniej, chłopcze. Powiedz chociaż, od jak dawna twoja rodzina

posiada ten wisiorek...

- A ty powiedz, jakiego koloru jest księżyc - odparł Gavor, któremu w sercu

zapaliła się już iskierka nadziei. "On coś wie - myślał - a skoro tak, będzie

musiał naprowadzić mnie na właściwą drogę".

Złotnik wysunął się zza kontuaru i pośpiesznie zamknął okiennice.

- Chodź - powiedział aksamitnym i przekonywającym głosem. - O tej porze wszyscy

mieszkańcy Gurabh siedzą za stołem. Przyjmiesz moje zaproszenie? Nazywam się.

Merek. Moja córka jak zwykle przygotowała doskonały posiłek.

To mówiąc otworzył tylne drzwi i lekko pchnął go do środka. Stół był już

zastawiony i dziewczyna o ponurym spojrzeniu, z włosami uplecionymi w warkocze,

siedziała wyczekująco w kącie.

- Za chwile będzie gotowy - zapewnił złotnik. - To moja córka Hulma.

- Nie odpowiedziałeś jeszcze na moje pytanie - odezwał się. Gavor z cieniem

podejrzliwości. I powtórzył: -Jakiego koloru jest księżyc?

Złotnik Merek uśmiechnął się. dziwnie i rozłożył re.ce.

- Sam nie potrafię, ci odpowiedzieć. Ale tutaj w Gurabh jest ktoś, kto mógłby

odpowiedzieć ci bez trudu.

- Zwrócił się do dziewczyny:

- Idź po Orlika, powiedz mu, żeby natychmiast tutaj przybył. A my tymczasem

napijemy się.

Na twarzy dziewczyny zarysowało się zdziwienie, ale Gavor nie pojął dlaczego.

Merek zniknął za progiem kuchni i dał znak dziewczynie, żeby poszła za nim.

Gavor posłyszał najpierw niewyraźną rozmowę, ale szybko słuch jego zaczął

wyłapywać sens zdań. Tamtych dwoje nie sądziło, że jego słuch, wyostrzony jak u

dzikiego zwierzęcia, zdolny jest wychwycić nawet oddech motyli.

- Leć do świątyni - szeptał złotnik - i przekaż kapłanowi, że w naszym domu

znajduje się. heretyk, jakiś przybysz mówiący dziwne rzeczy. Powiedz mu, żeby

zjawił się z dwoma krzepkimi strażnikami i żeby przyniósł nagrodę należną za

donos.

Chętnie poczekałby na powrót tego człowieka, żeby wypić z nim i rozbić kielich

na jego szczęce, ale bardziej stosowne wydało mu się zniknąć jak najszybciej.

Wyskoczył z pokoju, ogromnymi susami przemknął przez sklepik i całym impetem

wpadł na drzwi wychodzące na ulice, wyważając je. I biegł, biegł, ile tchu,

jakby uciekał przed stadem wilków, przebiegł wszystkie ulice Gurabh, zaułki,

placyki, mroczne zakamarki gubiące się pośród ogrodów i podwórek, aż znalazł się

na obrzeżu miasta, pod jego murami.

Dopiero tam przystanął, żeby nabrać oddechu na kopcu żwiru. Zrozumiał, że

popełnił dużą nieostrożność. Nie powinien był nigdy, ale to nigdy obnosić się ze

swoim amuletem i pytać naiwnie o kolor księżyca. To najpewniejszy sposób, żeby

ściągnąć na siebie biedę i pozwolić się zaaresztować przez straż jakiegoś

panicza lub wpaść w ręce kapłanów. "Od tej chwili będę ostrożniejszy - pomyślał.

- Musze mniej mówić, a więcej słuchać". Z drugiej jednak strony, w taki czy inny

sposób musiał się zdradzić, gdyby bowiem stał wciąż na uboczu, jego poszukiwania

nie przyniosłyby rezultatów.

Jakiś bezpański pies obwąchał mu nogi i zaczął rozgrzebywać ziemie w pobliżu.

Tak długo szukał, aż udało mu się odkopać kość.

Gavor przyglądał się, jak pies, skomląc, oddalał się z kością w pysku i naraz

poczuł, że i jego pusty brzuch domaga się swojej racji.

Od poprzedniego wieczoru nic nie miał w ustach i jego żołądek miał wszelkie

prawo się buntować. Powoli, rozglądając się podejrzliwie, powrócił do miasta,

wybierając mało uczęszczane uliczki, a przede wszystkim zważając, żeby nie

znaleźć się w środku miasta, w pobliżu sklepiku Mereka. Jeśli tylko będzie to

możliwe, trzymaj się z daleka od wszelkich gospod - pouczał go wuj Obher. - To

miejsce, gdzie możesz stracić pieniądze, a zyskać pchły i wszy". Miał już jednak

dosyć byle jak gotowanego bobu i zjełczałej słoniny. Czuł przeraźliwy głód i

choć raz chciał pozwolić sobie na obfity i smaczny posiłek, przy stole, na

którym znalazłby się dzban dobrego wina.

Słowem, znalazł się w oberży "Pod Srebrnym Motylem". W izbie było tłoczno i

goście posilali się i popijali wśród ogólnego zgiełku i radosnych wybuchów

śmiechu. Cierpliwie odczekał, aż zwolni się miejsce przy stole, a kiedy już

udało mu się usiąść i poczuł smak zupy z kapusty i pieczeni, do gospody

wkroczyło trzech uzbrojonych strażników z czerwonymi kokardami zawiązanymi wokół

jelców mieczy. Żołnierze, z pewnością wyżsi rangą, natychmiast zażądali miejsc i

przypadkiem, a może nie, od razu go zaczepili, może dlatego, że jego wiejski

ubiór, kurta z prostej koziej skóry, zbyt odbiegał od strojów miejskich.

- Czujesz ten kozi odór? - odezwał się jeden z nich. Gavor jednak milczał i

nawet nie podniósł oczu znad miski. - Co tutaj robi ten chłopek? - wykrzyknął

drugi. Gavor milczał nadal, coraz bardziej pochylony, jakby mówili o kimś innym.

Aż trzeci dobył miecza i zamachnął się tak zręcznie, że wywrócił jego miskę.,

rozpryskując wokół zawartość.

Rozwścieczony Gavor błyskawicznie sięgnął po sztylet. Nie zdołał go jednak dobyć

- młodziutka oberżystka, która go obsłużyła, sprytnie potknęła się i przewróciła

na niego, wyraźnie zamierzając go powstrzymać.

Gavor strząsnął ją z siebie, uniósł stół i rzucił nim wprost na żołnierzy. Część

gości wstała i pośpieszyła zapobiec bitce. Oberżystka wykorzystała chwilowe

zamieszanie, pchnęła Gavora w kierunku kuchni i dalej, korytarzem na dwór, na

wewnętrzny dziedziniec, gdzie znajdowała się szopa na siano i stajnie.

- Głupiec - powiedziała dziewczyna, ciągnąc go za stertę siana. - Ukryj się tu i

nie ruszaj, dopóki nie wrócę i nie powiem, że droga jest już wolna.

Później, kiedy zapanowała już cisza i podśpiewywanie podchmielonych,

oddalających się gości, dziewczyna wróciła z czerwoną różą wpiętą we włosy.

Sama rozwiązała gorset, spoglądając przy tym na niego spod lekko opuszczonych

powiek. Jej ruchy były szybkie i zdecydowane, nie było w nich cienia wahania.

Gavor wziął ją na stertę siana, lecz już bez poprzedniej furii, delikatnie i z

niezręczną czułością chłopca przy pierwszych miłosnych uściskach. W milczeniu.

A potem, w ciszy, legł obok niej, z oczami utkwionymi w ciemnych i koślawych

belkach przepastnej szopy.

- Powiedz - odezwał się w końcu, jakby posłuszny tajemniczemu wezwaniu. -

Powiedz, jakiego koloru jest księżyc?

W odpowiedzi usłyszał rozbawiony chichot:

- Co ty wygadujesz? Co ma księżyc do miłości?

I poczuł jej dłonie, muskające jego czoło i włosy. Wówczas przymknął oczy i

poddał się senności jak dziecko.

Rozdział V

Im bardziej posuwał się na północ, tym bardziej strzeliste stawały się dachy

domów, okna węższe, a uliczki w miasteczkach coraz bardziej kretę, skuteczniej

chroniące od podmuchów wiatru. Lecz ani zmieniający się krajobraz, ani odmienna

karnacja dziewcząt, ani ich dziwnie skrojone szaty z ciężkiego płótna w niczym

nie zapowiadały zaskoczenia, jakiego doznał po ujrzeniu Samarabh, miejsca

całkowicie odmiennego od wszystkiego, co dotychczas widział.

Konia zostawił w ogromnej stajni u bram miasta.

- Dobrze się z nim obchodź - powiedział do chłopca stajennego, rzucając mu

monetę. - Daj mu dużo owsa i solidną porcje jęczmienia.

I skierował się do środka miasta.

Niezwykle wysokie byty domy w Samarabh - nachodziły na siebie niemal

bezwstydnie. Uliczki tworzyły ponure korytarze, ciemne i splątane, z murami tak

wyniosłymi, że ledwie dostrzec można było niebo koloru brudnego mleka, a raczej

jego złudne, romboidalne przebłyski, gdzieś w górze. Choć słońce jeszcze nie

zaszło, na murach płonęły już dymiące pochodnie i w tym niepewnym świetle twarze

przechodniów wydawały się mocno zmienione, zniekształcone i dzikie. Przy

wejściach do sklepików po stopniach spływały wyraźne, lodowe jeżyki, i Thune,

Thune z jego łagodnym i gościnnym klimatem wydawało się odległe jak wspomnienie

dzieciństwa.

Od czasu do czasu rozbłyskiwało światło, odzywał się ostrzegawczy glos i nagle

wysunięta ręka wylewała zawartość iskrzącej się miedzią misy. Gavor już

parokrotnie musiał błyskawicznie uskakiwać, unikając tych niespodziewanych

pryszniców.

Mężczyźni i kobiety mieli oczy wąskie jak okna domostw i wyraz twarzy lodowaty

jak bruk ulic: lecz jakieś tajemnicze podobieństwo w rysach twarzy Rakla,

Obhera, Hedriny sprawiało, że nie czuł się całkiem obco. W jego domu nie mówiło

się nigdy o Samarabh, ale pewnego razu Gavor zastał matkę Hedrinę płaczącą. Jej

twarz, zwykle jakby rzeźbiona w drewnie, zdawała się zdruzgotana - łkając

wyrażała całą swoją nostalgie za wysokimi, krytymi miedzią dachami Samarabh.

Tak, dachy domów wysyłały miedziane odblaski. Już z daleka, zbliżając się do

miasta, zauważył dziwne zielonkawe połyski, jakby przetopionego ręką alchemika

złota. A okna, teraz dopiero to spostrzegł, były z jakiejś dziwnej materii,

podobnej do rtęci zwierciadeł, lub do wody w stawie, gdy zimą ścina się w lód.

Młodzieniec szedł naprzód powolnym krokiem, z zaciekawieniem obserwując dziwy,

jakie roztaczało przed nim to miasto. Szybko zorientował się, że niemal

wszystkie uliczki prowadziły ku jednemu miejscu i po krótkim marszu znalazł się

na rozległym placu, który od niepamiętnych czasów musiał być sercem Samarabh.

Miasto, od początku swego istnienia będące ośrodkiem kupiectwa, rozbudowało się.

wokół rynku ciągiem ciężkich budowli, niskich i bardzo starych, które

kontrastowały z pionowym rytmem późniejszych konstrukcji.

Ślepe arkady rynku, z kamiennymi przyporami i łukami, z masywnymi, pozbawionymi

otworów sklepieniami, otoczone były pierścieniem nieczystości, rowem, który

gromadził napływające z wnętrza ścieki i wyrzucał je nie wiadomo gdzie, może do

jakiegoś mrocznego, podziemnego jeziora.

Drewniany most prowadził do jedynego widocznego wejścia: brama była nieustannie

otwierana i zamykana, a stłoczone grupy ludzi wchodziły i wychodziły, co rusz

wzbijając dźwięczne fale głosów, wrzawy, pokrzykiwań.

Kiedy znalazł się już wewnątrz, na moment zamknął oczy z wrażenia: rynek był tak

nieprawdopodobnie rozległy, że z trudem tylko udało mu się dostrzec jego skraj.

Po prawej stronie wierzgały małe kosmate konie, zwane fhomerami: niezwykle

wytrwałe, doskonale znoszące trudy oblodzonych traktów i zaśnieżonych pól. Tuż

obok kozy i nieustannie pobekujące owce, już ostrzyżone i nieświadome faktu, że

ich runo, zwinięte w szorstkie, ogromne kłąby, złożone było u ich stóp. Nieco

dalej porykiwały brązowe krowy o zakrzywionych rogach, byki marzące o

orzeźwiającej wodzie, klacze. Człowiek mający nad nimi piecze od czasu do czasu

polewał je wodą, po to być może, żeby utrzymać je w spokoju, a unosząca się z

ich grzbietów para skrywała te cześć rynku w szarawej mgiełce.

Były tam wieprzki w białe i czarne łaty, z szorstką szczeciną dzików, psy

myśliwskie, chude i wygięte jak sierpy, nieskończone ilości kur, aż Gavor

zastanawiał się, czy ktokolwiek zdoła ich tyle zjeść, sokoły z nałożonymi

kapturami, cicho siedzące na drążkach: tylko po szponach nerwowo szarpiących

drewno można było poznać, że nie są wypchane. I żywność, tkaniny, worki

podróżne, lecznicze zioła, suszące się w wonnych pękach, bogato zdobione siodła,

wysokie baczmagi, płaszcze z sukna, narzuty tkane słonecznymi barwami; i lśniące

klejnoty z osadzonymi prostymi kamieniami, sztylety, kobierce i futra z

nieznanych mu skór.

Kiedy zdołał oderwać wzrok od tej obfitości dobra, zauważył drewniany podest

wzniesiony w centralnym punkcie, na ustawionym tam drewnianym, pokrytym

malowidłami tronie siedział dziwaczny osobnik z pękiem piór na głowie. Po jego

bokach znajdowały się dwie duże, gliniane misy i każdy, kto coś kupił lub

sprzedał, wrzucał do nich parę monet.

U stóp człowieka siedzącego na tronie znajdował się związany chłopiec, w pozie,

która zdawała się tworzyć groteskową parodie. Dwie długie strużki krwi spływały

po jego ramionach do podobnych lecz mniejszych naczyń ustawionych obok tronu. W

jego głowie tkwiły cztery cienkie strzały zakończone piórami: wetknięte pod

skórę tworzyły ozdobę głowy podobną do tej, jaką miał człowiek siedzący ponad

nim. I każdy, kto wrzucał monety do mis, pogardliwie spluwał w twarz chłopca,

którym za każdym razem wstrząsał bolesny dreszcz.

Absurdalna nieludzkość tej sceny miała w sobie coś nierzeczywistego. Gavor nie

był nadmiernie wrażliwy, ale ten widok przyprawił go o mdłości.

- Co uczynił ten chłopiec? - zapytał człowieka, który właśnie przypieczętował

udany interes należnym plunięciem w twarz.

- Ukradł - odparł zapytany.

- Cóż wielkiego mógł ukraść, żeby zasłużyć sobie na takie potraktowanie? - pytał

dalej Gavor.

- Nie wiem, może bochen chleba - powiedział mężczyzna, wzruszając ramionami.

- Chleb? I za jeden chleb... - zaczął Gavor z rosnącym oburzeniem. Ale człowiek

nie słuchał go dalej i skierował się ze swoim towarem w stronę wyjścia.

Ktoś nieśmiało ciągnął go za rękaw. Spuścił wzrok i ujrzał zgarbioną staruszkę i

łzy na jej pomarszczonej twarzy.

- Co ci jest, babciu? - zapytał uprzejmie.

- Chciałam uprzedzić cię, byś milczał - cicho odezwała się staruszka. - Lepiej

nie krytykuj głośno wymiaru sprawiedliwości.

Dodała jeszcze:

- Dziękuje ci, że zatrzymałeś się koło mojego wnuka, choć nic już nie można dla

niego zrobić. Możemy jedynie prosić bogów, żeby szybko przestał cierpieć.

Rzeczywiście, rany chłopca były głębokie, a niewielkie miseczki prawie pełne

krwi. Zwiesił głowę i nie reagował nawet na spluwania przechodniów.

- Niewiele zostało mu życia - wymamrotała jeszcze staruszka, a jej suchymi

ramionami wstrząsało mimowolne łkanie.

Wtedy to chłopiec zamknął oczy. Chyba stracił już zmysły, a jedyną oznaką życia

był lekki i płytki oddech, który unosił wychudłe żebra. Po chwili dał się

słyszeć krótki świszczący szmer, dziwnie przypominający kwilenie, i ustał także

oddech.

- Śmierć była dla niego litościwa - zamruczała staruszka i zdawało się, że

rozpaczliwie szuka pocieszenia w tej jednej myśli. - Życie nie byłoby dla niego

łaskawe, nawet lepiej, że tak się stało.

Gavor oderwał wzrok od ciała chłopca, chciał coś odpowiedzieć, ale słowa

protestu zamarły mu na ustach: staruszka odeszła po cichu, a na jej miejscu

wyrósł żołdak i z groźną miną zapytał:

- Jeśli nie dobiłeś swojego interesu, chłopcze, dlaczego tkwisz tutaj, przed

symbolami targu?

- Jestem przybyszem - odparł Gavor. - Nie wiedziałem, że zakazane jest

przyglądanie się.

- Teraz już wiesz - zakończył żołnierz, gładząc rękojeść miecza.

Gavor oddalił się powoli Ale jego wyobraźnia niewiarygodnie wyolbrzymiła scenę,

zapamiętując obraz chłopca konającego z opuszczoną głową i odwrotny wymiar tej

sceny: obraz żywego człowieka siedzącego na tronie. Także i miseczki napełnione

krwią były zwierciadlanym odbiciem mis ze złota.

Noc była wietrzna i zimna, pluła mu w twarz niewielkimi zlodowaciałymi ziarnami,

jakby niosącymi śmierć ziarnami jesiennego śniegu.

* * *

- Co robisz? Ślepy jesteś? - huknął na niego niewysoki człowieczek, nieco tylko

wyższy od karła, którego niemal rozdeptał w półmroku uliczki.

- Wybacz - próbował tłumaczyć się Gavor. - Nie zauważyłem cię.

Od razu zdał sobie sprawę, że podał najmniej odpowiednie usprawiedliwienie. W

rzeczy samej, niski człowiek przyjął słowa Gavora jako obelżywą aluzje do jego

wzrostu, wpadł w szał i zaczął wyrzucać z siebie potok niezrozumiałych słów, z

pewnością złowróżbnych. Po chwili wyciągnął z przepastnego płaszcza garść

proszku i sypnął nim w zatkniętą w pobliżu zapaloną pochodnie.

Płomień pochodni buchnął z przeraźliwym sykiem i strzelił prosto na Gavora.

Gavor cofnął się wystraszony i zdało mu się, że lada moment spłonie żywcem.

Z uśmieszkiem zadowolenia człowieczek obserwował scenę, wygodnie wsparty o mur,

z rękoma znów zagłębionymi w kieszeniach płaszcza.

- Nie chciałem cię urazić - wymamrotał Gavor, starając się odzyskać spokój. -

Naprawdę cię nie widziałem, przez ten wiatr łzy nabiegają mi do oczu...

- Za to teraz myślę, że źrenice masz całkiem suche - chichotał człowieczek - i

zauważasz już ulice tego miasta, a zwłaszcza jego mieszkańców.

Ogień iskrzył się coraz bliżej, Gavor czuł się już otoczony jasnością, ale

zdumiewająco nie czuł żaru.

- Także w mojej wiosce starucha z lasu posiada magiczny proszek - powiedział

Gavor, nabierając odwagi - ale ona barwi na niebiesko urojone płomyki.

- Hm, zależy od tego, co stosuje - odpowiedział udobruchany człowieczek. -Jeśli

dodaje rozdrobnione koszenile i pyłki herbalony, być może osiąga lepszy efekt

barwny.

Gavor uśmiechnął się z ulgą: miał wiec racje, nie były to prawdziwe ogniki, i

rzeczywiście wyraźnie już znikały.

- Następnym razem bądź jednak uważny - poradził rozmówca. Co powiedziawszy,

skłonił się błazeńsko i pobiegł w swoją stronę, kołysząc się niczym kaczka.

Gavor parę chwil stał bez ruchu, nasłuchując skrzekliwego pokrzykiwania karła,

który szybko znikał w ciemności.

Zdawało mu się, że pozostał zupełnie sam na tej ponurej uliczce. Lecz mała dłoń,

zimna i sucha, wsunęła się w jego i jakiś chłopiec pociągnął go w kierunku

wylotu ulicy. Gavor, rozdrażniony, położył drugą rękę na rękojeści sztyletu.

- Zostaw twojego ostrego braciszka - rezolutnie uśmiechnął się chłopiec. Jego

twarz była wydłużona niczym u łasiczki, oczy wąskie, przymknięte niemal chytrze.

- Proponuje ci interes - na mile widać, że jesteś wiejskim szczurem,

nieświadomym tysiąca miejskich pułapek. Ale jesteś podwójnie szczęśliwym

szczurem. Właśnie tak, najpierw natykasz się na najbardziej zadziornego

czarnoksiężnika z Samarabh, którego jednak dziś wieczór trzymają się żarty; a

teraz spotykasz mnie, Mufara, prawdziwego dobroczyńcę bliźnich. Chodź, mam coś w

sam raz dla ciebie.

- Czym się zajmujesz? - zapytał zaciekawiony Gavor. - A przede wszystkim za ile?

- Zajmuje się wszystkim - z dumą odpowiedział chłopiec. - A jeśli chodzi o cenę,

ustalam ją na końcu. Zapłacisz tylko wtedy, jeśli uważać będziesz, że jesteś

zadowolony.

- Uczciwie stawiasz sprawę - przyznał Gavor i przez chwile pomyślał, że chłopiec

mógł zostać wysłany przez tajemniczych ludzi, których poszukiwał, ludzi, którzy

przypisywali księżycowi ten niezrozumiały dlań kolor.

Szli w milczeniu zagłębiając się w coraz ciemniejszych i węższych uliczkach.

Wreszcie chłopiec zastukał do czegoś w rodzaju osadzonej w kamieniu bramy.

Pomieszczenie, w którym się znaleźli całe było wyłożone kosztownymi obiciami.

Płonący na kominku ogień podtrzymywał przyjemne ciepło. Duża, gorąca dziewczyna,

rozłożona nie opodal na ogromnych, haftowanych poduchach, uśmiechała się

kusząco.

- Gdzie ja jestem? - zapytał Gavor, którego zaskoczył przepych tego miejsca.

- Znajdujesz się w domu rozkoszy - odparła dziewczyna urzekającym głosem - w

domu, gdzie pięknie jest pomarzyć przy gorącym winie i miodzie.

Tymczasem chłopiec przesłał dziewczynie porozumiewawcze spojrzenie i zniknął,

zamykając drzwi wejściowe. Gavor stał pośrodku pokoju, rozglądając się

niezdecydowanie. Nie, na miłość nie miał ochoty i z miejsca to oświadczył, jasno

i bez niedomówień.

- Czego w takim razie ode mnie chcesz?

- Chce tylko pomówić.

Przyjął jednak podane przez dziewczynę wino. Ponieważ czuł się też śmiertelnie

zmęczony, usunął się na podłogę i wsparł o kolumienkę kominka.

- Chce tylko porozmawiać. - powtórzył.

- Chcesz się spowiadać? - z ironią zapytała dziewczyna. - Może chcesz

opowiedzieć mi o twoich nieszczęściach, albo zawodach miłosnych? Skoro tak, to

uprzedzam cię, że będzie de to kosztować podwójnie.

Gavor uniósł ramiona, nie zważając na uwagi dziewczyny. Ściągnął kurtę z koziej

skóry i położył ją przy ogniu, żeby się wysuszyła, opróżnił jeszcze jeden

kielich i zatapiając swoje spojrzenie w oczach kobiety, rzekł:

- Powiedz, jakiego koloru jest księżyc?

- Księżyc? Chyba jesteś pomylony! Widzę, że Mufar słabo się dziś spisał:

przyprowadził mi wariata, ale jutro się z nim policzę...

- Powiedz, jakiego koloru jest księżyc - niemal błagalnie nalegał Gavor.

- Niech będzie - pogodziła się dziewczyna. - Księżyc ma taki kolor, jaki tylko

chcesz, tutaj u mnie. Ale ale, dlaczego ty mi nie powiesz, jaki ma kolor?

- Nie, to ty musisz mi odpowiedzieć.

- A jeśli powiem ci kolor, który ci się nie spodoba?

- Też zapłacę.

Kobieta uniosła się z poduch, cała się prostując.

- Dość już tych głupich żartów.

Zbliżyła się powoli do niego, po czym szybkim ruchem zrzuciła z siebie delikatną

koszule. Blask ognia rzucał na jej nagie ciało żółte i fioletowe refleksy.

- Jesteś piękna - westchnął Gavor, skulony u stóp kominka. Uniósł otwarte dłonie

na wysokość jej piersi, potem, bez słowa, zatopił twarz w jej gładkim brzuchu,

gładkim niby wnętrze muszli.

* * *

Przetarł oczy w świetle poranka, który wdzierał się do pokoju przez jedyne okno,

wnosząc różowy blask. Czuł jakby głowa jego napełniona była sokiem z oskoły i

ściśnięta upiorną obręczą. Sprawiło to wino, które pił bez umiaru, a także jego

brak powściągliwości, gdyż raz jeszcze nie zdołał zapanować nad sobą.

Dziewczyna spała jeszcze, z lekko rozchylonymi ustami, a jej bujne piersi

unosiły się rytmicznie, nieznacznie tylko skryte pod cieniutką koszulką. Była z

nim bardzo łagodna, nie poskąpiła mu wyszukanej czułości i, kto wie, może nawet

nie udawała żarliwego uniesienia miłosnego. Ale była też powściągliwa:

odpowiedzią na jego uporczywe pytania były długie westchnienia i dwuznaczne

uśmiechy.

W głowie Gavora, choć wciąż czul otępiały zamęt, pojawił się nagle błysk

nadziei. A gdyby tak spróbować dowiedzieć się od niej czegoś teraz, gdy wciąż

była pogrążona we śnie, niezdolna do przebudzenia się.

Zaczął delikatnie ją gładzić wzdłuż szyi i czubków piersi. I pytał:

- Powiedz, czy księżyc jest biały?

Kobieta poruszyła się we śnie, mrucząc jakieś strzępy słów. Ponieważ jednak on

nie ustępował, ocknęła się i szeroko otworzyła oczy.

- Co ci przychodzi do głowy - wymamrotała ochrypłym głosem - i czego jeszcze

ode mnie chcesz za twoje parę marnych monet?

- Wczoraj wieczorem powiedziałaś, że księżyc może być biały - oskarżył ją Gavor,

siadając na łóżku. - Tylko dlatego zostałem.

- Nie przypominam sobie... wczoraj wieczorem? Ale jeśli szukałeś księżyca, to

musze powiedzieć, że trochę za nisko go szukałeś. Podobasz mi się jednak... -

uśmiechnęła się i zmierzwiła mu dłonią włosy. -Podobasz mi się, nawet z tą twoją

manią. Przypominasz mi kogoś... pewnego kupca. On też mówił o białym księżycu i

potwarzał jakieś imię... dziwne imię... nie był stąd. Był pijany i w końcu

zniszczył mi wszystkie sprzęty, ale za wszystko zapłacił, o tak, drogo go to

kosztowało, zapłacił do ostatniego solda. Ty zaś łamiesz serca...

- Jakie imię powtarzał ów kupiec? - ponaglał Gavor. - Proszę cię, spróbuj sobie

przypomnieć.

- Imię... Kupiec nazywał się... Rangar: tak właśnie, był u mnie jeden tylko raz.

A mieszkał w Tharab. Ale jakie imię wymówił... nie potrafię sobie przypomnieć.

- Może Meklur?

- Tak! - wykrzyknęła. I spojrzała na niego podejrzliwie.

- A ty, czy jesteś czarnoksiężnikiem, który czyta w zagubionych wspomnieniach?

- O nie, zapewniam cię. Ale dziękuje ci za wszystko - głupkowato wyjąkał Gavor.

- Tylko mi nie dziękuj. Niech lepiej usłyszę, jak dźwięczą twoje pieniądze, a

nasze rachunki będą wówczas wyrównane. I zapomnij o mojej czczej gadaninie o

chłopcach łamiących serca; mam jedynie długi i rachunki do spłacenia i zawsze

pustą kiesę.

Gavor wstał, zaczął grzebać w kieszeniach swojej kurty i cały czas powtarzał w

duchu: "Rangar z Tharab, nie mogę zapomnieć tego nazwiska".

Rzucił na łóżko garść monet i ubrał się, już bez słowa.

W progu obrócił się. jeszcze. Kobieta zbierała monety. Gavor zauważył, że jej

czerwone usta były wykrzywione jak u dziewczynki, gdy zbiera jej się na płacz.

Rozdział VI

- Kiedy przybędziesz do Samarabh - powiedział mu wuj Obher - każ się prowadzić

do Wieży Południka. Tam właśnie był nasz dom, na rozwidleniu dróg do Tharab i

Bhakry, miasta świątyń. Tam też przyszedłeś na świat, w borach, które rozciągają

się za północną bramą.

Gavor nie musiał nawet pytać: Wieża Południka, choć wzniesiona za murami,

górowała nad wszystkimi budowlami i ukazywała się każdemu, kto opuszczał miasto,

żeby skierować się. na północ. Wokół wznosiły się nieliczne, rozsiane domostwa,

szare w bladym świetle chłodnego i mglistego poranka.

Jakiś człowiek pchał drogą załadowany kapustą wózek. Gavor zapytał go czy

pamięta, w którym domu mieszkał kowal Raklo.

- W tym - bez cienia wątpliwości odpowiedział człowiek. I głową wskazał na niską

kwadratową budowle z walącym się dachem i rozbitymi okiennicami. Oparł wózek i

dodał:

- Teraz mieszkają tu biedacy, ale kiedy przed dwudziestu laty mieli tutaj swój

warsztat Raklo i Obher, dom ten cieszył się dużym szacunkiem. A ty kim jesteś?

- Dalekim krewnym. Jestem tu przejazdem i chciałem zaspokoić ciekawość...

Przez chwile mężczyzna spoglądał na niego przymrużonymi oczami, niezbyt

przekonany.

- Krewny? Wiec wiesz zapewne, dokąd przenieśli się Raklo i Obher! My od dawna

nic już o nich nie wiemy.

- Wiem tyle, co i wy - zapewnił Gavor, rozkładając ręce. - Wiele mnie to też nie

obchodzi, jestem bardzo dalekim krewnym.

Szerokim gestem pozdrowił rozmówce i spiął konia, zagłębiając się pierwszą

lepszą ścieżką w las.

Cały ranek kręcił się wśród wiekowych drzew, stawów i polan, oczarowany

delikatnym urokiem, jaki otaczał to miejsce, choć nie było w nim nic

tajemniczego - gdzieś tutaj przecież się urodził i świadomość ta sprawiała, że

czuł odmienność i wyjątkowość tego boru.

Czując w głowie zamęt, zamierzał spocząć na kopcu kamieni pod ogromnym dębem,

kiedy głos za jego plecami poderwał go na nogi:

- Gdybym była tobą, nie czyniłabym tego, cudzoziemcze!

Gavor odwrócił się gwałtownie i ledwie parę kroków od siebie ujrzał staruszkę,

która nie wiedzieć skąd się tam wzięła. Odziana w szare jak popiół łachmany,

podeszła do niego, zgięta pod ciężarem ogromnej wiązki chrustu.

- Czego byś nie robiła, babciu?

Staruszka zatrzymała się i złożyła swój ciężar przed nim na pokrytym szronem

poszyciu leśnym.

- To jest grób czarownicy - powiedziała, wskazując kościstą ręką stertą kamieni.

-1 tu właśnie chcesz siadać? Ściągnąłbyś na siebie sto lat nieszczęść.

Gavor wybałuszył oczy ze zdumienia.

- Czarownica, powiedziałaś. Kiedy ją pochowano? Starucha zamyśliła się.

- Niech się zastanowię, pamięć mam nie taką jak dawniej... Będzie może ze

dwadzieścia lat, raczej więcej niż mniej.

- Znałaś ją?

- O nie - pośpieszyła zapewnić starucha. - Nie była stąd, nikt nie wie, skąd

przybyła... Pewnego ranka, dwadzieścia lat temu, znaleźliśmy ją pod tym dębem,

zmarła z upływu krwi. Wydała na świat dziecko, rozumiesz? Sama.

- A dziecko? - zapytał Gavor. - Ono też jest tutaj pochowane?

Staruszka zaprzeczyła ledwo dostrzegalnym ruchem palca. - Po dziecku nie

pozostał najmniejszy ślad. Może rozszarpały je wilki, albo dziki. Ale dość,

cudzoziemcze. Ruszam do domu ogrzać się...

Gavor wrzucił wiązkę chrustu na grzbiet Uciętego Ucha.

- Odprowadzę cię - rzekł - wskazuj drogę.

Ruszył ścieżką w ślad za staruchą i już po paru minutach wynurzyli się z lasu i

Gavor poznał Wieże Południka.

- Jestem na miejscu - wesoło powiedziała starucha. I wskazała schludny i świeżo

wybielony domek, niewiele większy od kurnika. - Dziękuje ci, cudzoziemcze.

- Jeszcze jedno pytanie - rozpoczął Gavor, który milczał przez całą drogę. - Ta

kobieta, pochowana w środku lasu... Powiedziałaś, że była czarownicą. Skąd to

wiesz? Czy miała jakieś szczególne znaki?

- Nic z tych rzeczy. To była młoda i piękna kobieta, z długimi włosami, a rysy

jej twarzy były proste...

- Dlaczego wiec mówisz, że była czarownicą?

- Tak powiedzieli kapłani parę dni później. Przybyli tu z daleka, żeby ją

odnaleźć. To czarownica, powiedzieli. I trzy dni palili trawy wokół grobu i

powtarzali jakieś zaklęcia.

- Dziękuje ci, babciu - powiedział Gavor, śląc jej pozdrowienie. - Opowiedziałaś

mi ciekawą historie.

Zaczął padać śnieg tak gesty, że po pół godzinie wszystkie drogi, ogrody i dachy

domostw pokryły się śnieżnobiałym puchem. Jedynie dachy Samarabh, o spadzistych

połaciach, pozostały nietknięte, dumnie wznosząc połyskliwą zieleń miedzi.

Północną bramą z rzadka wyjeżdżały wozy: większość kupców, widząc nieprzychylną

pogodę, wolała odłożyć podróż, która zanosiła się na wyjątkowo uciążliwą.

Gavor przeciął trakt ł skierował się do przydrożnej gospody. Przy jego stole

zasiadł jakiś kupiec, odziany we wspaniałe futro, białe z szarymi pasemkami. Był

dość przysadzisty, z ogorzałą twarzą i rzadkimi czarnymi włosami, które niby

korona okalały mu tył czaszki.

Kupiec jadł z apetytem, ale kiedy tylko rzucał spojrzenie na dwór, nie potrafił

ukryć niepokoju.

- Będzie tak padać? - wciąż powtarzał, zwracając się do karczmarza. - Czy

uważasz, że to tylko przelotny śnieg?

Karczmarz odpowiadał dziwnymi obojętnymi grymasami.

- Pora roku jest taka, jaka jest - powiedział w końcu, by go zadowolić. - Może

przestać za pół godziny, ale równie dobrze może padać dwa dni. Bogowie rządzą

pogodą.

- Słusznie, bardzo słusznie - przystał kupiec. - A co ty mówisz, będzie padać? -

zwrócił się do Gavora.

Gavor nie zwrócił uwagi na pytanie.

- Czy to twój wóz, ten ze skórami, tam na zewnątrz?

- Oczywiście, że mój! Musze dostarczyć towar do Fanarabh, a może i Tharab albo

do Bhakry, jeszcze nie postanowiłem.

- Dlaczego zostawiasz skóry pod gołym niebem, na śniegu? - ciągnął zaciekawiony

Gavor.

- Przyjacielu - dobrodusznie uśmiechnął się kupiec - skąd przybywasz, skoro nie

wiesz, że al glishas chronią właśnie przed śniegiem? Te futra nie przemokną,

podobnie jak to, które mam na sobie: śnieg i woda ściekają po nim wzdłuż włosa i

skóra nie nasiąka. A ty dokąd zmierzasz?

- Do Tharab.

- I myślisz, że dotrzesz tam w tej koziej skórze? - zaśmiał się kupiec. -

Wygląda na mocno zniszczoną, straciła już połowę włosia i przydać się może co

najwyżej na przykrycie zadu twojego konia. Posłuchaj mnie, przyjacielu. Jeśli

zmierzasz na północ, nie obejdzie się bez futra z glishas. Chyba, że chcesz

umrzeć z zimna!

- Jestem obcy - wytłumaczył się. Gavor. -Jeśli sądzisz, że futro z glishas jest

niezbędne, sprzedaj mi jedno.

- Pewnie, że ci sprzedam - powiedział kupiec, szybko mierząc go wzrokiem.

Odsunął miskę i pośpieszył na dwór rozsupłać węzły, którymi powiązane były zwoje

na wozie. Po chwili był już z powrotem, podtrzymując lśniące futro.

- Ile za nie chcesz? - zapytał Gavor, niemal pogodzony z tym, ze zostanie

oszukany.

- Od ciebie, obcego i daleko od domu, tylko dwie sztuki srebra. A dodam ci

jeszcze czapę, też z glishas. Ale nikomu nie rozpowiadaj, gdyż zyskam rozgłos

kogoś, kto rozdaje, zamiast sprzedawać.

W sakwie Gavor miał tylko miedziaki, chcąc wiec zapłacić, zmuszony został do

sięgnięcia ręką do pasa i wysupłania ukrytych srebrnych monet.

- Interes ubity - powiedział, wręczając monety.

- Ubity - jak echo powtórzył kupiec. - Możemy teraz wychylić wspólnie dzban

wina. Ja stawiam.

Minęła godzina, a i dzban przemienił się w trzy. Kupiec zwał się Slivah. Zaczął

opowiadać sprośne historyjki i nie wyglądało na to, żeby zamierzał szybko

skończyć. Lecz śnieg, który sięgał już do pół łydki, przestał padać i nagle

rozjaśniło się.

- Ruszam - powiedział kupiec Slivah. - Trochę szczęścia i przed wieczorem mogę

być na rozstaju Agu-Snosko. Zabierzesz się ze mną?

Gavor spoglądał na niego, niezdecydowany.

- Czy nie podążasz do Tharab? Możemy razem pokonać znaczną cześć drogi, z

korzyścią dla nas obu - droga przez puszcze zawsze może być niebezpieczna.

Słowa te rozwiały wszelką nieufność Gavora. Szczelnie otulony futrem z glishas

usiadł na koźle obok Slivaha, uwiązawszy uprzednio Ucięte Ucho do drąga za

wozem: kupiec poradził mu, żeby nie przemęczał zbytnio konia.

- Niech lepiej zachowa świeżość na wypadek, gdyby trzeba było zaprząc go przed

moimi fhomerami, jeśli dalej droga okaże się całkiem zawiana.

Slivah był niezmordowanym gadułą. On też, tak jak i wuj Obher, zjechał kawał

świata i na wszystkim się znał. Ale jakaż różnica miedzy siodlarzern a kupcem!

Obher potrafił dojść do sedna każdego problemu, jego ściśle sprecyzowane poglądy

klarownie wiązały się w całość i było właściwie niemożliwością przyłapać go na

wewnętrznej sprzeczności. Natomiast Slivah był niby wrzący kociołek, mówił o

najprzeróżniejszych rzeczach, ale bardzo powierzchownie i za tym potokiem stów

nie kryła się żadna spójna myśl.

Gavor słuchał go jednak z przyjemnością, choćby dlatego, że możliwości jego były

nieskończenie bogate, a opowiedziane historyjki zawsze kończył nieoczekiwany

finał.

Tego dnia bóg śniegu był bardzo kapryśny, a może był już znużony - sypał

śniegiem na przemian z nieśmiałymi przebłyskami leniwego słońca. Ale pod wieczór

zerwał się gwałtowny i napastliwy wiatr i to, co początkowo wydawało się

niegroźnym opadem, szybko przemieniło się w rozszalałą zamieć.

- Nocować pod gołym niebem to szaleństwo - złorzeczył Slivah, smagając konie. -

W takiej zadymce nie uda nam się nawet rozpalić ognia...

- Co wiec możemy zrobić? - zapytał zaniepokojony Gavor.

- Jedźmy dalej. Już tylko parę mil do rozstaju w Agu-Snosko, a w Agu-Snosko jest

gospoda... istne siedem cudów. Tam zatrzymamy się na noc.

Slivah nie przesadzał: gospoda była duża i dobrze utrzymana, z wszystkimi

wygodami. Palenisko w głównej izbie było tak obszerne, że wewnątrz spokojnie

mogłoby zmieścić się dwóch mężczyzn, siedzących naprzeciw siebie i wspartych o

boczne przypory. W ogniu wesoło trzaskało ogromne polano, wznosząc ku kominowi

komety iskier.

Potrawy były doskonałe, a wino przednie, ale Gavor, którego onieśmielił panujący

ład i przepych pomieszczenia, jadł i pił wstrzemięźliwie.

- Po co jedziesz do Tharab? - zapytał kupiec pod koniec kolacji. To była

pierwsza rzecz, o jaką zapytał go Slivah od początku drogi z Samarabh i

zasługiwała na jasną odpowiedź, której jednak zaskoczony Gavor nie potrafił dać.

- Sprawy rodzinne - odpowiedział ku swojemu zdumieniu.

- Podział dóbr? - zapytał zaciekawiony Slivah. Gavor zaprzeczył ruchem głowy.

- A wiec spadek? - próbował nalegać Slivah. - Tak, z pewnością tak musi być.

Wyglądasz mi na takiego, kto jedzie zgarnąć fortunę, jaka spada znienacka...

- Idę spać - krótko uciął Gavor.

- Czyżbyś był kurą? - zażartował kupiec ze sztucznym dąsem na twarzy. -

Posłuchaj mnie: wypijmy razem miarkę najlepszego wina, a kiedy służące uprzątną

kuchnie, pokażemy, co potrafimy. Upatrzyłem dwie w sam raz dla nas: młode i

jędrne... i chętne, jak nakazuje obyczaj tej gospody.

Gavor udał, że ziewa.

- Już dwa miesiące jestem w drodze, jestem zmęczony. Ruszam spać. Zrobiłbyś

dobrze, idąc w moje ślady, skoro mamy zamiar wyruszyć o świcie.

Kiedy wspinał się po schodach wiodących na piętro, doszedł go głos Slivaha:

- Idź, idź, kurczaku. Godzinka przyjemności z pewnością nie pozbawi mnie sił.

Gavor ściągnął buty i kaftan i wsunął się do łóżka. W ciemności izby widział

gęsto padający śnieg. Białe świetliste płatki zlewały się z rojem niewielkich

czerwonych i błękitnych bryłek, które to zjawiały się, to znikały na przemian,

wirując niby wysysająca czucie karuzela. I widział też kobietę, młodą i piękną,

z długimi rozpuszczonymi włosami, która wirowała bezszelestnie jak śnieg wokół

sterty szarych kamieni, w lesie pod Samarabh. Daremnie wytężał wzrok, chcąc

dostrzec jej rysy, bezskutecznie ją ścigał. I kiedy zdawało się, że lada moment

duch jego matki wychyli się z mroku, pokona przepastną odległość i odkryje przed

nim kolor oczu, profil twarzy i zarys ust... gwałtowne szarpniecie przywróciło

mu zmysły.

Szeroko otworzył oczy, rozczarowany: w bladym blasku jutrzenki ujrzał Slivaha,

który przynaglał go, gotowy do drogi.

- Obudź się, chłopcze. Pogoda nie wydaje się zła, jest lekka mgiełka, a to

oznacza, że wkrótce ujrzymy słońce.

Szlak był zaśnieżony, ale wóz wartko posuwał się naprzód. Także i dlatego, że

Gavor zaprzągł Ucięte Ucho przed dwoma fhomerami. Mgła, wbrew przewidywaniom

Slivaha, nie ustępowała: niekiedy przebłyskiwał niepewnie krążek słońca,

natychmiast jednak skrywał się za kłębami sinej mgły.

- Źle zrobiłeś wczoraj wieczorem - mówił Slivah. - Wziąłeś przykład z kur, a nie

z koguta, tak jak ja. Nie wyobrażasz sobie, jakich zażyłem rozkoszy...

I na cały ranek kupiec zagłębił się w szczegółowe roztrząsania niewieścich

wdzięków, jakich nie poskąpiła mu dziewka.

Kiedy około południa mgła rozwiała się, ujrzeli szkliste niebo, gdzieniegdzie

usłane ciemnymi plamami sięgającymi ziemi. I po pewnym czasie spadły krople

deszczu. Slivah zatarł ręce.

- Deszcz oczyści drogi - mówił zadowolony. Ale już wkrótce, razem z deszczem

pojawiły się płatki śniegu, początkowo rzadkie i ciężkie, później gęste i

sypkie.

- Jeśli tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni zatrzymać się - ze zniechęceniem

westchnął Slivah. -Szkoda! Liczyłem, że dotrzemy do Agu-Dialma, choćby nocą.

- Agu-Dialma?

- Tak, to niewielka osada w pobliżu Wilczych Borów.

- Na drodze do Tharab?

- Pewnie! Co cię gnębi?

Trakt stawał się nieprzejezdny. Coraz częściej zmuszeni byli schodzić z wozu,

żeby posługując się dwoma krótkimi a solidnymi łopatami, o których Slivah nigdy

nie zapominał, wyruszając na swoje zimowe wyprawy - uwolnić koła, uwięzione w

lodowych kleszczach.

- Dość tego - wykrzyknął kupiec, odrzucając daleko w śnieg swój kaptur z

glishas. - Jestem cały mokry od potu. Przeciągnijmy wóz na pobocze, pod tamte

świerki. Urządzimy tu sobie nocleg. I prośmy wiatr z południa, by lód na drodze

stajał.

Pod wozem podwieszona była skrzynia z sianem. -Ja obrządzę konie - powiedział

Slivah - a ty zetnij parę gałęzi, z dołu pnia, tam gdzie są suche, i rozpal

ogień. Masz jakieś zapasy?

- Mam suszone mięso - odparł Gavor - ale obawiam się, że zamieniło się w

niejadalną papkę.

- A ja mam słoninę szeroką na dłoń i bukłak wina, którego wczoraj skosztowałeś.

Przed odjazdem zadbałem o prowiant...

Zapadł już zmrok i świerki stanowiły wystarczające schronienie. Posilili się

przypieczoną słoniną, dorzucili do ognia i pogrążyli się w rozmowie, dopóki w

bukłaku nie pokazało się dno.

Wówczas Slivah zdjął z wozu dwa stare futra i rozłożył je na ziemi, w miejscu, w

którym zdawało się, że rozłożysty świerk zapewni najlepsze schronienie. Potem

podał Gavorowi emaliowaną ampułkę:

- Łyknij, to kordiał z ziół, rozgrzeje cię na całą noc.

Gavor dwoma łykami opróżnił zawartość ampułki.

- Co czynisz? Wypiłeś do dna? - złorzeczył Slivah. - To ostatnia, jaką miałem!

Przez twoją łapczywość musze pozostać o suchej gębie, pozbawiłeś mnie mojej

codziennej porcji ziół.

Gavor roześmiał się.

- Wystarczyło mi powiedzieć, zostawiłbym ci połowę - opuścił futrzane nauszniki

i ułożył się przy ogniu. Opatulony ciepłym futrem z glishas zapadł natychmiast w

głęboki sen.

* * *

Zbudził go oślepiający blask, który wciskał się pod powieki. Poraziły go ostre

promienie słońca przebłyskujące przez gęste odgałęzienia świerku, roziskrzone

tysiącem lodowych kryształów.

Usiadł, rozsuwając poły futra, potoczył wokół osłupiałym wzrokiem, lecz nie

ujrzał ani Slivaha, ani wozu, pary fhomerów i Uciętego Ucha.

Zorientował się zrozpaczony, że zabrany mu też został zwój srebrnych monet,

jakie ukrył w podwójnym pasie: zbyt nierozważnie wystawił je na baczne

spojrzenie kupca, kiedy płacił za futro. Ale największą stratą był koń: Ucięte

Ucho stanowił jego jedyną wieź z przeszłością, był mu przyjacielem, który

przypominał o słonecznych stawach, o delikatnych dłoniach Duny, zatopionych w

jego gęstej grzywie, o gonitwach za końmi po zielonych łąkach. Nie mówiąc o

siedmiu złotych monetach ukrytych w siodle.

Krążył wokół świerku rozkopując śnieg, ogarnięty ślepą i niepohamowaną złością.

- Przeklęty Slivah - wykrzykiwał - żebyś tak spadł z wozu i skręcił sobie kark!

I przypomniał sobie Hibli, młodą czarownice z Kusko-Ghoreb, która w tarokowych

kartach przepowiedziała stratę konia.

- Przeklęta i Hibi, zezowata suka!

Ślady, jakie zostawił wóz, były zawiane. Gavor nie był w stanie zorientować się,

czy kupiec oddalił się na północ, czy w przeciwnym kierunku.

Głowa mu ciążyła, a w gardle i w nosie czuł jeszcze aromat dzikich ziół

kordiału, który wypił wieczorem. Środek nasenny, pomyślał. Środek nasenny, który

ten wieprz Slivah we mnie wmusił, żeby mnie spokojnie okraść i oddalić się,

pewien, że żaden hałas mnie nie zbudzi.

Kto zresztą wie, czy kupiec rzeczywiście zwał się Slivah. Rozpacz i złorzeczenie

niczemu zresztą nie mogły służyć. Musiał znaleźć jakiś sposób na wydostanie się

z tej puszczy, choćby pieszo. Miał i tak szczęście, że nie zostało mu odebrane

futro z'glishas.

Szybkim krokiem ruszył wzdłuż zaśnieżonego traktu. Nie minęło nawet pół godziny,

gdy dogoniła go grupa jeźdźców, szczelnie okrytych futrami. Chciał prosić o

pomoc, ale twarze ich były posępne i niewzruszone, i błaganie zamarło mu na

ustach.

- Czegoś ci potrzeba? - zapytał jeden z nich, wzrokiem ogarniając sytuacje. W

miejscu osadził konia, wzbijając tuman śnieżnych kryształków i przyglądał mu się

pytająco.

Gavor z trudem wybełkotał parę słów, próbując wyjaśnić, skąd wziął się tutaj.

Człowiek na koniu wysłuchał go bez słowa.

- Wskakuj za mną, przyjacielu. Pieszo nie przetrwasz na tej śnieżnej pustyni.

- Dokąd zmierzacie? - zapytał Gavor zręcznie wskakując na wierzchowca.

- Do wyrębu Wilczych Dołów - odparł jeździec. -Jesteśmy drwalami.

Fhomer, czując dodatkowy ciężar, z trudem trzymał się grupy. Droga nie była

jednak długa. Po lewej stronie ukazało się wkrótce rozległe karczowisko. Gavor

ujrzał liczne sterty drzewa, wsparte na drewnianych balach zadaszenie, służące

za schronienie dla zwierząt i miejsce na obrok, parę rozstawionych wkoło

namiotów, pośrodku zaś ogromny ogień podsycany bez umiaru, ogień, będący

przywilejem wyłącznie ludzi lasu.

- To Wilcze Doły - powiedział człowiek, który zabrał go na drodze. - Usiądź przy

ogniu, przyjacielu, i posil się z nami.

Gavor, wciąż nieswój, zbliżył się do ognia. Z otwartymi ze zdziwienia ustami

spoglądał na długi rożen, na którym powoli obracał się rząd śniegowych zajęcy.

Mężczyzna uśmiechnął się:

- Nazywam się Andiraq i jestem tu głównym drwalem. Najęto nas, byśmy wycieli

tyle drzew, ile tylko możliwe i na bogów, jesteśmy skorzy wyciąć całą te cześć

puszczy. Masz dobre mięśnie - jeżeli chcesz, możesz do nas dołączyć. Przyjmiemy

każdą parę ramion.

Rozdział VII

Przez te długie dni Gavor nieustannie odnosił wrażenie, jakby sam dla siebie był

obcy. Czuł, że pod wieloma względami się zmienił, także zewnętrznie. Niepewność,

przygnębienie, ciężka praca w lesie i północny klimat przemieniły tego rosłego,

wiejskiego chłopca w wychudłego i skrytego wilka lasu.

Chudy i suchy, z posępnym cieniem w oczach, pracował do nikogo się nie

zbliżając. Znalazł się zresztą wśród ludzi, którzy za dnia myśleli jedynie o

ściąganiu coraz większych stosów drzewa. Lecz wieczorem, kiedy kości dawały już

znać o zmęczeniu, jakie nagromadziło się przez cały dzień, zdarzało się, że

drwale opowiadali dawno minione historie lub też przechwalali się tym, co zrobią

z zapłatą.

Często w pobliżu ognia zatrzymywały się na nocleg karawany kupców lub

pielgrzymów, zmierzających na zachód, w stronę Bhakry, miasta sanktuariów, lub

też w inne święte miejsca ukryte pośród gór.

Gavor z nikim nie rozmawiał: cały rodzaj ludzki budził w nim nieufność.

Łapczywie jednak słuchał leniwych opowieści podróżników, a oddech jego zamieniał

się w parę w mroźnym powietrzu i zespalał z ulotnym dymem ognisk.

Niekiedy nad ogniem przelatywały zaniepokojone światłem zimowe sowy o

rozłożystych gigantycznych skrzydłach i śnieżnobiałych piórach. Później długo

jeszcze rozbrzmiewało ich nawoływanie, a wraz z nim odległe wycie wilków i

krótkie poszczekiwanie lisów.

I były to jedyne odgłosy nocy: zmęczone głosy ludzi i nawoływania zgłodniałych

zwierząt.

Ale zdarzyło się, że noc rozbrzmiała niby wydrążony brzuch góry - najpierw

odezwał się wiatr i wył gorzko i głucho aż do zmierzchu, smagając śniegiem i

krusząc z suchym dzwonieniem zwieszone z gałęzi lodowe sople. Potem przyszła

kolej na zwierzęta - rżały niespokojnie i stawały dęba, chcąc zerwać postronki i

tłukąc się nawzajem kopytami po zadach. Aż w końcu zjawiła się jakaś spóźniona

karawana, tupot, głosy i nawoływania zbudziły nawet tych, którzy zapadli już w

głęboki sen.

Byli to kapłani i pielgrzymi. Gavora zaskoczyła okazałość scenerii: wysokie,

czerwone czapy kapłanów, rzucające błyski wśród czerni nocy, śnieżne płaszcze z

glishas, pobłyskujące w ogniu różowymi odblaskami śniegu, wiatr unoszący barwne

czapraki, konie, które spłoszone widokiem ognia cofały się z powrotem do

zawianej drogi, pogrążając się z jeźdźcami aż po brzuchy w świeżych zaspach. A

zwłaszcza twarze ludzi, z piętnem zmęczenia i tajemnicy nocy.

Nieco później prowadzący ich najemny żołnierz przysiadł przy ogniu obok

Andiraqa, który ze smutkiem w oczach wpatrywał się w jeżyki ognia. Żołnierz

dorzucił parę polan, podsycając ogień...

- Wszyscy czynimy jedną rzecz w miejsce innej - tajemniczo wymamrotał Andiraq,

podczas gdy pielgrzymi naciągali płaszcze na głowy, żeby nie słyszeć nocnych

rozmów tych, którzy jeszcze czuwali. Jedynie Gavor słuchał.

- Co chcesz powiedzieć? - zapytał żołnierz.

- Gdybyś mógł wybierać, zaprawdę wybrałbyś życie najemnika? Żołnierz zmarszczył

czoło:

- Cóż to za zwyczaj - zamruczał - odpowiadać pytaniem na pytanie.

- Chce rzec - wyjaśnił drwal - że nikt z nas nie wybiera własnego życia: ja

czynie to, co wcześniej czynił mój ojciec. Mógłbym co najwyżej być tym, kim był

wuj mojej matki. Ty zaś jesteś najemnikiem, bo prawdopodobnie był nim twój

ojciec. Lub też w jakiejś bójce zabiłeś kogoś od ciebie większego i

potrzebowałeś schronienia...

Żołnierz zaśmiał się rad.

- Na wiarę, żwawo musiałem się ulotnić: wypatroszyłem syna jakiegoś mnicha - i

zerknął ukradkiem w stronę czerwonych czap, ale wszyscy spali.

- Widzisz wiec, że nie sami wybieramy nasz los - odparł Andiraq.

- Każdy szyje na własną miarę - skomentował żołnierz.

- To nieprawda - Andiraq opuścił pieść na kolano, by podkreślić moc własnej

argumentacji. - Kiedy się rodzimy, czerwoni, krzycząc, z otwartymi ustami z

trudem łapiącymi powietrze, wszyscy jesteśmy równi. Później dopiero stajemy się

różni. Szczeniak z pańskiego domu może jeść i spać, a szczeniak hołoty cierpi

głód i zimno. Wiedziemy ciężkie życie, żołnierzu, kto jednak raczy wiedzieć,

jakie ono by było, gdyby dane nam było myśleć i decydować...

- Powiem ci, jakie by było - ile potrzebowałeś czasu na wyuczenie się sztuki

ścinania drzew?

- Ze dwóch lat, jak sądzę.

- A ile myślisz, że potrzebowałbyś, żeby nauczyć się sztuki myślenia? Nie

powiesz mi chyba, że byłbyś zdolny uczynić to za dwa lata?

- Dlaczego nie?

- Bo z owczej wełny nie zrobisz świątecznych szat! - triumfalnie oznajmił

żołnierz. - Mogę dobrze dołożyć, każdemu stawie czoła, ale kiedy na drodze staje

mi wielki pan, omijam go z daleka. Wiem, że oni są niezwyciężeni.

- Zawsze mają pełne żołądki - oschle powiedział drwal. - Z pełnym żołądkiem

łatwiej walczyć.

- Niby tak... - najemnik wyglądał na zaskoczonego. - To prawda, łatwo nabierają

krzepy...

- A pełny brzuch to szczęście również dla rozumu - nie ustępował Andiraq. - Na

czczo w głowie się kręci i kręci, jest ona niczym pusty pęcherz. Czy mógłbyś

myśleć pustym pęcherzem, hę?

- W każdym razie to nie zajęcie dla byle kogo. Według mnie tylko panowie to

potrafią.

- Ale nie przez przywilej urodzenia - Andiraq nie dawał za wygraną. - Posłuchaj,

opowiem ci historie, jaka wydarzyła się naprawdę - czy pamiętasz Durkala z

Tumby, ślepca, który dowodził strażami zjednoczonych księstw?

- Kto by go nie pamiętał! Kiedyś walczyłem nawet pod jego rozkazami - dumnie

oświadczył najemnik.

Andiraq uśmiechnął się.

- Nie wyglądasz na tak starego - wasza żołnierska duma potrafi być niekiedy

zdradliwa...

- Co chcesz powiedzieć?

- Chce powiedzieć, że Durkal z Tumby był dowódcą straży księstw północnych, a

księstwa owe rozpadły się z górą trzydzieści lat temu.

- Mogłem się pomylić - na wszelki wypadek zgodził się żołnierz. - Zdążyłem być

już prawie wszędzie, rozumiesz?

- No tak. W każdym razie Durkal więcej miał bękartów niż kapusty w ogrodzie.

Jednego spłodził z wcieloną diablicą, jedną z tych, którym nigdy nic nie leży i

od rana do nocy mogą mleć jeżykiem, byle tylko krwi napsuć. A wiec bekarcina

początkowo nie wychylał nosa spod skrzydeł matki. Lecz kiedyś spostrzegł, że

wyrasta na mężczyznę i sika już dalej od niej. I zaczął pokazywać, co potrafi,

choć mleko jeszcze miał pod wąsem, rozumiesz, ale uparty jak chłop...

- A matka?

- Och, matka trąbiła jak zwykle, ale nie dawała już rady go powstrzymać.

Potrzebne by były żelazne wodze, a jej zrobione były tylko ze słów: powietrze,

wiatr, dym, które nic zdziałać nie są w stanie.

- Wiec bękart wiedział, że jest wilczym szczeniakiem?

- Wie, wie -jego matka zadbała o to, by się dowiedział. Żołdacki bękarcie,

wydziera się, źle skończysz, jak twój ojciec!

- Nie pamiętam dobrze. Ojciec skończył źle? - zapytał przejęty opowieścią

najemnik.

- Tak, zawisnął głową w dół nad ogniskiem przygodnych zbójów. Zresztą kapłani

też by go zamordowali: rozpowiadał dziwne rzeczy w ostatnich latach życia...

jakby postradał rozum, coś o kolorze księżyca. Znaleziono go zwęglonego po same

ramiona. Ale mały bękart chełpił się tym - niewielu przecież tak skończyło. I

postanowił pokazać całemu światu, co jest wart. Czy wiesz, kim był później?

- Coś chyba pamiętam... - wybełkotał żołnierz, któremu niezręcznie było

przyznać, że nigdy o nim nie słyszał.

- Stał się panem Górnym Terytoriów.

- I co z tego?

- To z tego, że był ledwie bękartem dowódcy straży. Panowie nie są panami w imię

praw boskich. Żołnierz zerknął pośpiesznie na śpiących mnichów i pielgrzymów.

- Co wygadujesz, przyjacielu? To heretyckie brednie! Nie poznaje cię...

- Niebezpiecznie jest myśleć - gorzko wyznał Andiraq. - Dochodzi się do rzeczy,

których nie jest się w stanie wykazać.

Żołnierz oddalił się od ognia i okrył się swoim płaszczem. Po chwili jednak

jakby przemyślał wszystko, podniósł się i zbliżył do Andiraqa.

- Nie znam cię - wyrzekł. - Ale twoje opowieści są interesujące.

Nad polaną Wilczych Dołów zaległa cisza, ale słowa Andiraga, zwłaszcza zaś

wzmianka o księżycu, kłębiły się w głowie Gavora, jakby przenikliwy mróz zmroził

zawieszone w powietrzu słowa tak, żeby się nie rozpuściły.

Kolejny dzień pracy: z twarzą i dłońmi czerwonymi od mrozu, źrenicami, które

wyzierały przez niewielką szparkę osłony przed wiatrem. I znów wieczór, zapalone

ognie, kręcący się mnisi, którzy zdecydowali zatrzymać się Jeszcze parę dni dla

nabrania sił. Tak przynajmniej mówili, w rzeczywistości zaś wydawało się, że

jeden z nich, wychudzony kapłan w wysokim purpurowym kapturze i o spojrzeniu

szaleńca, sprawia im jakieś kłopoty.

- Nie zwracaj na nich uwagi - szeptem przestrzegał Gavora Andiraq. -Jakby nic

się nie działo: lepiej nie mieszać się do sporów mnichów, źle można na tym

wyjść.

A jednak Gavor nie raz już poczuł na sobie podejrzliwe spojrzenia kapłanów,

kłujące niczym sztylety. Wieczorem, kiedy pochylony podsycał ogień, zawieszony

na rzemieniu wokół szyi amulet wysunął się spoza koszuli: wysoka postać

nawiedzonego mnicha pochyliła się w jego kierunku, a kościsty palec wskazał na

amulet. Jego oczy płonęły rozgorączkowanym obłędem, a usta zacisnęły się w

niemym warczeniu oszalałego zwierzęcia.

Gavorem wstrząsnął dreszcz bojaźni. Schował amulet za koszule. Zrozumiał, że

nadszedł czas, żeby odejść. Może i inni zdążyli już zauważyć jego piętno: Gavor

nie czuł się pewnie. Obher siodlarz, Obher mędrzec nakazał mu roztropność:

Jeździec, który powierzył cię nam, był śmiertelnie ranny, jego koń wycieńczony,

nawet płótno, którym cię okryto, było zbroczone krwią - powiedział mu. - Nie

oczekuj sławy ani łatwych zwycięstw, bądź podejrzliwy, ostrożny, szczwany niczym

ścigany przez sforę psów lis".

A wiec dobrze, jeżeli psy przywdziały czerwone kaptury, nadszedł moment, żeby

zgubiły jego trop.

Rozdział VIII

Lodowaty wiatr przewiewał śnieg. Wilki oddaliły się i, rozgrzane oddechami i

własną sierścią, zbiły się i usnęły po długiej nocy, spędzonej na szaleńczych

gonitwach za złudnymi i podniecającymi zapachami łupu.

Drwale popijali świeżo udojone mleko łani, a mnisi i pielgrzymi wciąż mruczeli,

nawet przez sen, modlitwy i zaklęcia, głosami zduszonymi przez ostatnie przed

przebudzeniem złudzenia nocne.

- Odchodzę - obwieścił Gavor Andiraqowi. -Jeśli możesz, daj mi należną zapłatę,

zamierzam znów skierować się na północ. O ile możesz, daj mi też konia.

Andiraq zmarszczył na chwile czoło. Po czym wzruszył ramionami.

- Jak chcesz, przyjacielu.

- Jestem ci bardzo wdzięczny, wierz mi, wyciągnąłeś do mnie pomocną dłoń, kiedy

byłem sam i w kłopotach. Ale mam ważkie powody, by odjechać... - Gavor czuł się

niepewnie na myśl, że musi opuścić jedynych towarzyszy, jacy go nie oszukali.

- Nie przejmuj się, chłopcze. Ruszaj za twoim losem, ale nie ufaj możnym. Mają

za dużo do stracenia, żeby nie dążyć za wszelką ceną do zachowania tego, co

posiedli. Trzymaj się. od nich z daleka, Gavor, pamiętaj.

Już nie raz Gavor starał się znaleźć sposobną okazje, żeby zamienić z drwalem

parę słów. I oto nadarzyła się sposobność właśnie w chwili, gdy zamierzał

wyruszyć w dalszą drogę.

- Tobie mogę zaufać - odezwał się ściszając głos. - Czy słyszałeś kiedyś o

białym księżycu? Andiraq wzdrygnął się:

- Ejże, chłopcze! Obiły mi się o uszy te dziwne rzeczy. Ale słyszałem też, że

niebezpiecznie o tym mówić. Iduór, ze swoim białym księżycem, wzniecił ogień

wielkiej nadziei, ale nie nastał jeszcze odpowiedni czas...

- Iduór?

- Tak, Iduór heretyk. Nie chce jednak o tym mówić, chłopcze. Zresztą to jedynie

zasłyszane gdzieniegdzie pogłoski. A poza tym... za dużo tutaj kapłanów. Ruszaj,

skoro musisz, nie stawiaj mi więcej pytań... i bądź zdrów.

* * *

Porywy wiatru wzniecały białe wiry śniegu. Wkrótce jednak zapadł spokój, i znów

jedynie o świcie i zachodzie wiatr huczał szaleńczo, omiatając zimowy krajobraz.

Nadchodził regularnie, zapowiedziany przeciągłym zawodzeniem, i takie samo

zawodzenie zwiastowało rychłe jego ustanie, zapewniając, że przez cały dzień lub

noc nic więcej nie poruszy białych całunów nagromadzonych wzdłuż dróg.

Gavor, na niewielkim koniu o długiej sierści, którego dał mu Andiraq, już pół

dnia podążał głównym traktem, prowadzącym do Tharab, gdy nagle wydarzyło się coś

dziwnego: parę śniegowych zasp poruszyło się i kiedy przecierał oczy, sądząc, że

źle widzi, spod stert śniegu wychyliło się kilku mężczyzn.

Jeden z nich, z dużą fioletową plamą na twarzy, przyłożył do gardła Gavora coś

na kształt piki i śmiejąc się zażądał pieniędzy.

- Ale ja nic nie mam - wykrzyknął Gavor.

- Wszyscy tak mówią - zaśmiał się napastnik, drażniąc go piką - ale szybko

zmieniają śpiewkę. Już słyszę pobrzękiwanie srebra i przyprawia mnie to o

dreszcz radości.

- Mam ledwie parę monet, tyle, żeby starczyło na dwa dni drogi...

- Już lepiej, jeszcze przed chwilą nie miałeś nic, teraz doliczyłeś się paru

monet, niech ci się jeszcze rozmnożą, a dogadamy się.

Pół godziny później rabuś nie był już taki dowcipny. Gavor stał całkowicie

rozebrany, a jego ubranie zostało dokładnie obszukane, kieszenie wywrócone, buty

skrupulatnie przejrzane, ale ilość monet nie zwiększyła się.

Rzezimieszek z fioletowym znamieniem na twarzy, najwidoczniej herszt bandy,

rzucił na zsiniałego z zimna Gavora pogardliwe spojrzenie.

- Zwróćcie mu jego łachmany - rozkazał - bo będziemy mieli trupa na drodze!

Wówczas to spostrzegł amulet i zerwał go z szyi Gavora.

- Ta błyskotka nie jest brzydka, choć to nie złoto. Przyda mi się jako towar na

wymianę z damami. I ponownie rozbrzmiał jego śmiech:

- Nie najgorszej jesteś postury, chłopcze, ale bibeloty zostaw dla dziewcząt! To

cacko dam jakiejś opornej dzieweczce, może skruszy jej niechęć.

Gavor z wściekłością ubrał się i wciągnął buty.

- A to? - powiedział, narzucając na ramiona futro z glishas. - Dlaczego nie

bierzecie futra?

- My tylko kradniemy i rabujemy - poważnie odpowiedział napastnik - nikogo nie

mordujemy, jeśli nie jest to konieczne. Bez futra zamarzłbyś na śmierć jeszcze

przed zmrokiem, ja, Botro, ci to mówię.

I oddalił się ciągnąc za sobą konia Gavora, a z nim cała banda.

- Popełniłeś błąd, żeś ujawnił swoje imię! - krzyknął za nim Gavor, rzucając

głupie a szaleńcze wyzwanie. - Sprawie, że zawiśniesz!

Botro roześmiał się:

- Drzewo, na którym zawisnę, jeszcze nie wypuściło korzeni, chłopcze, i nie ty

będziesz moim katem.

Ale odważny z ciebie kogut: niech twój gniew podtrzymuje cię na siłach do

pierwszej wioski. Nie trać czasu, bo noc cię zaskoczy bez ognia.

* * *

Przepowiednia Hibli, młodej czarownicy z Kusko Ghoreb, spełniła się. "Stracisz

dwa konie - wywróżyła z kart - najpierw jednego, potem drugiego".

- Przeklęta czarownica! - zaklął. -I co mam teraz robić?

Rozejrzał się z przestrachem. Zawrócić do obozu Andiraqa było już niemożliwe.

Jedynym wyjściem było posuwać się pieszo do przodu. Wcześniej czy później musi

spotkać kogoś, kto przyjdzie mu z pomocą. A zresztą rabuś napomknął o pobliskiej

wiosce.

Dwie godziny później, sztywny z zimna i ze zmęczenia, Gavor zrozumiał, że nie

ujdzie już daleko. Okrutny mróz przenikał go na wskroś i odbierał resztkę sił.

Otępiały, osunął się u stóp dużego świerku i już zaczął go usidlać niebezpieczny

sen, gdy nagle odległe rżenie konia poderwało go na nogi. Wkrótce słyszał już

stłumiony odgłos nadciągającego po zaśnieżonej drodze wozu.

Gavor ujrzał parę fhomerów zaprzężonych do wozu z ładunkiem zboża, a na koźle

mocno opatulonego, otyłego woźnice.

Stój! - krzyknął, stając na środku drogi i unosząc do góry ręce.

Woźnica ściągnął lejce i pomimo tuszy zwinnie zeskoczył z wozu.

- Pieszo w taką zadymkę! Co ci się stało? Może się zgubiłeś?

- Jestem tu obcy - wyjaśnił Gavor słabym głosem. - Podążałem do Tharab, ale

napadli mnie zbójcy i uprowadzili konia z wszystkim, co miałem...

Jesteś siny niczym trup - zauważył woźnica. Wyjął spod futra buteleczkę likworu

i podał mu. - Do Tharab jest daleko, przez noc nie dojechałbyś nawet konno.

- Czy nie ma gdzieś w pobliżu wioski, bym mógł spędzić noc?

- Pewnie, że jest! Ale to szmat drogi. Nie znając tych stron, na dodatek tak

osłabiony, nigdy byś tam nie dotarł. Ja nie mogę cię podwieźć, musze być w

zamku, nim zmrok zapadnie: nie mam zamiaru narazić się na gniew mojego pana -

powiedział i palcem dotknął obu policzków.

Dopiero wtedy Gavor spostrzegł dwa niewielkie kółka, zielone i czerwone,

wymalowane na twarzy woźnicy. Również czapraki koni znaczyły dwa podobne, nieco

jednak większe insygnia.

- Wskakuj na wóz - powiedział mężczyzna. - Znajdę jakiś sposób, żeby cię

umieścić w zamkowych stajniach, o ile oczywiście zapewnisz, że będziesz siedział

cicho, nie rzucając się zbytnio w oczy. Rozumiesz? Nie jestem panem, jestem

tylko parobkiem.

Gavor łyknął jeszcze likworu. Oddał buteleczkę i wlazł na wóz.

Tymczasem znów zaczął sypać gesty śnieg. Dwa fhomery jak oszalałe ciągnęły wóz,

nieczułe na zawieruchę, która wstrząsała lasem i całą okolicą.

- Dlaczego chodzisz z wymalowaną twarzą? - zapytał Gavor.

- Zieleń i czerwień to barwy naszego pana, zna go i drży przed nim cała

prowincja - odparł woźnica. - Pod płaszczem insygnia nie byłyby widoczne, ale na

twarzy tak. I wszyscy ustępują mi drogi bez mrugnięcia okiem, nawet zbójcy. Moje

znaki są pewniejsze od zbrojnej eskorty.

- Rozumiem - wymamrotał Gavor. I zamilkł, otulony w swoje futro z glishas. Po

pewnym czasie człowiek ze znakami na twarzy podjął rozmowę.

- Przybywasz z daleka? Masz cerę ciemną jak ludzie południa...

- Tak, w moich stronach jest ciepło, prawie zawsze świeci słońce...

- Co robisz w twojej wiosce?

- Ja? - Gavor uśmiechnął się. - Nie wiem.

- Czyżbyś był panem, skoro nic nie musisz robić?

- Nie, nie. Mogę ci rzec, że człowiek, który mnie wychował niczym ojciec jest

kowalem, człowiek, którego najbardziej szanuje, jest siodlarzem, a ja przez

pewien czas robiłem jedno i drugie, nim zostałem drwalem.

- Co za zamieszanie. Jak możesz żyć, skoro nie wiesz nawet, kim jesteś! Człowiek

jest tym, co robi. Może być kapłanem, panem lub sługą, jak ja. Ale kimś być

musi. Jak siebie nazywasz, kiedy o sobie myślisz?

- Ja jestem Gavor.

- Jesteś Gavor siodlarz, Gavor kowal czy Gavor drwal?

- Ja jestem Gavor.

Człowiek z kolistymi znakami wolał nie nalegać. Tymczasem wóz opuścił już gesty

las i toczył się rozległą równiną, porosłą niskimi krzewami, tak ciężkimi od

śniegu, że z trudem można było odróżnić je wśród bieli okolicy.

Po lewej stronie ukazała się wielka kwadratowa budowla, wyłożona

szaroniebieskimi kamieniami. Na dachu sterczały cztery kominy, po jednym na

każdym boku i wszystkie mocno dymiły.

- Jesteśmy na miejscu? - zapytał Gavor. Ale jego towarzysz pokręcił przecząco

głową.

- Czy to nie jest zamek twojego pana?

- Nie, to dom Uljany, najpotężniejszej w tych stronach czarownicy.

- Czarownicy, powiedziałeś? Wysadź mnie tutaj. Czarownica przepowiedziała, że

stracę dwa konie. Może druga czarownica powie, jak je odzyskać...

- Uważaj, cudzoziemcze. Za porady Uljany płacić trzeba brzęczącą monetą. Zbójcy

ograbili cię ze wszystkiego, co miałeś. Czym wiec zapłacisz?

Gavor wskazał na dach domu:

- Twojej wróżce musi być dosyć zimno, skoro pali w czterech piecach! I z

pewnością potrzebuje dużo drewna na opał. Nie martw się, przyjacielu. Jestem

drwalem i jakoś spłacę dług.

Najpierw była aleja długa na sto kroków, od głównej drogi do przestronnego

podjazdu dla wozów. Dalej dróżka prowadząca wprost do furty z ciemnego drewna,

zwieńczonej daszkiem wysuniętym ponad opasujący budowle mur.

Gavor zamierzał już zastukać, kiedy wrota otworzyły się same, powoli.

Tuż za progiem niepokojącą, upojną woń kadzidła roznosił przesunięty nieznacznie

w lewo, miedziany ruszt. Wnętrze zaś... wnętrze jawiło się tak cudowne i

powabne, że Gavor zatrzymał się niezdecydowany, oszołomiony wyglądem ogrodu:

powietrze nie było wcale zimne, słońce płonęło tak intensywnie, że zdało się być

tym samym, które świeciło w pełni lata w Thune. Drzewa obsypane liśćmi, krzewy

kwiatami, a w bogatym listowiu gnieździły się kosy i sójki.

Kto mógł rozkazywać słońcu i porom roku?

I jakby wezwana jego myślą, stanęła przed nim kobieta. Kobieta o oczach z jasnej

wody, jedwabistych włosach, mieniących się jak stare złoto, o skórze świeżej i

gładkiej niby z kwiecistych płatków, pomyślał Gavor, w chwili gdy kobieta

zagadkowym ruchem ręki musnęła mu czoło.

Oszołomiony Gavor nie był w stanie uczynić nic poza patrzeniem na nią. Ta istota

stanowiła wcielenie piękności, piękność doskonałą, która przejmuje zdumieniem i

bojaźnią.

Podążył za nią posłusznie, zniewolony dziwnym jarzmem, nad którym nie potrafił,

ani nie chciał zapanować, i gdy zagłębiał się w zaczarowany ogród, sceneria

stopniowo zmieniała się: aż przeistoczyła się w biel śniegu, nagą jak okolice,

które zostawił za swoimi plecami - ogołocone drzewa, krzewy bez kwiatów, sztywne

i kruche od mrozu.

Kobieta też już nie jaśniała, jej bezbarwną twarz pokryły głębokie cienie, a

chmura smutku ściągnęła jej rysy. Ale oczy... jej oczy pozostały niby jeziora,

głębokie i nieskończone. Było mu obojętne, że lato rozwiało się, że zniknęły

kwiaty i wielobarwne ptactwo i że nie była już tak piękna i promieniejąca. Ona

była Uljaną i Gavor pojął, że nigdy nie zapragnie, żeby była kimś innym niż samą

sobą.

- Jaki jest kolor księżyca? - zapytał ją, wciąż nieobecny. A może słowa te wcale

nie wyszły z jego ust, może wybuchły tylko w ciszy jego myśli.

- Biały - westchnęła wróżka, a przynajmniej jemu zdawało się, że tak usłyszał. -

Księżyc jest biały, a twoje oczy są złociste jak odległe gwiazdy na niebie.

* * *

- Posłużyłaś się swoją magią i rzuciłaś na mnie urok - oskarżył ją później

Gavor.

- Jaką byłabym kobietą - roześmiała się Uljaną, nieznacznie wzruszając ramionami

- gdybym potrzebowała czarów dla omotania mężczyzny?

Rozdział IX

Świtało: w dużym, kamiennym kominku tańczył ogień i podobne, szczęśliwe ogniki

błyskały w oczach Uljany. Gavor spoglądał na nią, oniemiały, nie zdając sobie

sprawy, co się z nim dzieje.

- Ja... zdaje mi się, że zakochałem się w tobie... - wyszeptał.

- Nie nadawaj nigdy rzeczom imienia - odparła łagodnie. - To tak, jakbyś nadawał

im przeznaczenie...

Na zewnątrz wiatr rozpoczynał nowy dzień, żaląc się niby samotny, opuszczony

przez stado wilk.

- Nie jestem nawet w stanie przemówić do ciebie - skarżył się Gavor. - Nie

potrafię powiedzieć, co czuje.

- Nie mów nic - na ustach Uljany pojawił się cień gorzkiego uśmiechu. - Kierują

nami dziwne rytmy, wewnątrz nas samych, nakazują nam one mówić lub milczeć.

Kiedy słowa umykają ci, oznacza to, że nadszedł moment pieszczot.

Wiatr też ucichł.

* * *

Niekiedy Uljana prowadziła go do puszczy, ucząc jak wydobywać spod śniegu

delikatne, czerwone korzenie.

Pewnego ranka, w samym środku zimy, kiedy blade słońce nieznacznie muskało

śnieg, natknęli się na rudego lisa. Zwierze miało dziwny, chytry, wydłużony

pysk. Ostrożnie zbliżyło się do nich i potarło nos o długie palce czarownicy.

Innym znów razem zebrali maleńkie białe kwiaty, chłodne jak lodowe kryształki i

lekkie jak płatki śniegu. I były to pierwsze nieśmiałe oznaki dalekiej jeszcze

wiosny.

A potem nadszedł dzień pajęczych nici, delikatnych i chłodnych, które Uljana

zerwała z gałęzi, przyozdabiając nimi suknie: wyglądała niczym młoda, delikatna

turkawka i miękka, obsypana klejnotami czajka.

Gavor co jakiś czas pytał ją o księżyc, biały księżyc, który powracał w jego

snach niczym niemy wyrzut sumienia. I doprowadził do tego, że uniosła się.

- Chciałam ci ofiarować urokliwy dar, ale jesteś głupi jak wszyscy mężczyźni:

korzenie w przeszłości, a głowy w przyszłości. A może naprawdę chcesz poznać

swoją przyszłość? Dobrze, zostaniesz sam tej nocy. Sam! Ale nie śpij, bo

wszystko okaże się daremne. Jutro o świcie, ledwie wiatr obwieści nowy dzień,

masz być w północnym zakątku ogrodu.

* * *

Była to wyjątkowo długa noc: wielokroć kusiło go, żeby przejść do słodkiego,

dobrze znanego pokoju, w którym spała Uljana, ułożyć się obok niej i zagubić w

igraszkach. Chciał poczuć ciepły oddech wróżki na swojej twarzy, uchwycić wyraz

jej oczu zagubionych w miłosnym uścisku.

W ciemności Gavor zaciskał dłonie, żeby zapanować nad przemożną żądzą zatracenia

się, ale postać wróżki, niczym przebłyskujący w ciemności cień, wciąż stała

kusząco nad nim. Aż wreszcie drżenie wiatru oznajmiło świt. Gavor zerwał się i

wyszedł, zmierzając w kierunku skraju ogrodu.

Uljana już tam czekała, cała w czerni. Zdawała się jeszcze delikatniejsza niż

zazwyczaj, wyraźnie odcinająca się od bieli śniegu. Jasne włosy spowijały ją

lekką złocistą mgiełką. Poranny wiatr rozdmuchał jej płaszcz, upodabniając go do

czarnego żagla.

Czarownica trwała nieruchomo, a jej spojrzenie miało głębie wieków. Nachyliła

się nad kałużą: woda odbijała sine niebo, obrysowane delikatną lodową powłoką.

- Patrz wiec, Gavorze z Thune, skoro chcesz stanąć twarzą w twarz z twoim losem.

Patrz, ale nie drzyj, bo wszystko zniknie w głębokiej mgle.

- Nie drżę - dumnie zapewnił chłopiec.

- Może... - uśmiechnęła się czarownica, a miękki i delikatny grymas jej ust

wyraził dużo więcej, niż mogłyby zawrzeć słowa. Podniosła dwa kamienie rzeczne,

otoczaki rzucone tam przez kto wie, który potop, i długo obracała je w dłoniach,

jakby chciała je ogrzać.

- Nabierają życiodajnego ciepła... - wyjaśniła mgliście. Wiatr ustał i ogród

Uljany spowiła przytłaczająca cisza. Utkwiła wzrok w kamieniach i po długiej

chwili gwałtownym ruchem wrzuciła je do kałuży.

- Nie uniosły się nawet najmniejsze bryzgi - pomyślał zdumiony Gavor.

Wyglądało to tak, jakby kamyki zostały wchłonięte przez niezbadane głębiny,

bezgłośnie, w wodzie sięgającej ledwo do kostek.

- Spójrz... spójrz w oczy twojemu losowi - powiedziała Uljana. A twarz jej stała

się jak burza, ciemna, osamotniona, lodowata niczym północny krajobraz.

- Tylko teraźniejszość jest prawdziwa: przeszłość i przyszłość napisane są na

wodzie, choć ludzie o rym nie wiedzą - dodała.

Woda w kałuży powoli zmieniła barwę: na dnie ukazał się promieniejący błękit

nieba, niebo w Thune, gorące, wspaniałe i bogate, Ucięte Ucho galopował lekko po

zielonych łąkach, na nim siedziała Duna, niewielkie dłonie wczepiła w grzywę, a

jej rude włosy falowały, zwiewne jak obłok o zmierzchu, rozjaśniony ostatnim

blaskiem słońca.

Nie czas był jednak na nostalgie: woda zmieniła barwę, stała się ciemnym

wzburzonym jeziorem. I przesuwały się twarze - przebiegłe, chciwe, wesołe,

namiętne, zimne - twarze tych wszystkich, którzy oszukali go, okradli,

wyszydzili lub pomogli mu w jego pełnej trudów podróży.

Był tam Botro: śmiał się drwiąco i potrząsał amuletem, a fioletowa plama na jego

twarzy jaśniała wyraźnie niczym pieść. Był Andiraq, oświetlony ogniskiem

biwaków, i mnich z czerwoną, przekrzywioną czapą, spojrzeniem szaleńca i trupimi

palcami. Była również ulicznica o smutnym spojrzeniu, okryta jedynie odblaskami

rozpalonego kominka. Ujrzał kupca Slivaha, wędrownego śpiewaka Mhume, zezowatą

Hibli i kruczowłosą Daime o bujnych piersiach.

A potem woda wzburzyła się i jego oczy napełniła jasna i okrągła światłość:

wielki, biały księżyc z macicy perłowej, który przesłonił wszystkie inne obrazy

i zapanował nad wszystkim swoją bezwzględną wszechobecnością. Również postać

Uljany jakby się unicestwiła i zasuszyła niby umierająca hamad-riada, którą

ludzie w swoich marzeniach chcą ocalić, nim wykarczują las.

I Gavor zadrżał z trwogą.

- Ujrzałeś twoje przeznaczenie? - zapytała Uljana, podczas gdy kałuża znów

przemieniła się w brudną wodę.

- Nie wiem - wyznał wciąż jeszcze oszołomiony - nie wiem, czy przeniknąłem je do

samej głębi...

- Jeszcze spróbujemy - wyszeptała czarownica, wyjmując z kałuży dwa kamyki,

które ukryła w obszernej kieszeni płaszcza.

Tuż za okalającym ogród murem zawył wilk dziko, jakby kłami właśnie po długim

tropieniu zadusił zdobycz.

- Przed nami jeszcze dużo świtów, mamy czas na szukanie przyszłości - cicho

odezwała się Uljana - mamy czas, tyle ile potrzeba, choć nie tyle, ile ja bym

chciała...

A jej oczy były smutne.

W górze czarne kruki zataczały kręgi wśród nabrzmiałych śniegiem chmur.

* * *

To był dziwny czas, zaczarowany i Gavor na zawsze zapamiętał paraliżujące

zdziwienie - czyż można inaczej pamiętać szaleństwo, kiedy się ulotniło? Gdyż to

było szaleństwo.

Istniała wówczas jedynie Uljana. Złożony i wielokształtny świat obracał się

tylko wokół niej. Kiedy się śmiała, objawiał się szczęśliwymi dźwiękami, lekkimi

i dźwięcznymi wibracjami niczym sznur pereł. Pieszczoty jej subtelnych palców

przemieniały wszystko w jaśniejące i żarliwe słońce, które oszałamiało jak wino.

A jeśli Uljany przy nim nie było, świat po prostu nie istniał, stawał się pustym

nawiasem, szarą nicością, którą jedynie Uljana była w stanie wypełnić.

Pewnego razu Gavor w poszukiwaniu Uljany znalazł się w niewielkim kamiennym

pomieszczeniu. Wróżka była pochylona nad arrasem: wyciągała z wielobarwnych

motków nici i wplatała je, tworząc ogromny nieskończony rysunek.

- Co robisz? - zapytał zaskoczony Gavor.

- Tkam: czy nie wiesz, że ludzie mówią o nas "te, które tkają losy"?

- To znaczy, że los utworzony jest z jedwabnych nici? - uśmiechnął się Gavor. -

Uważasz mnie za bardziej naiwnego niż jestem w rzeczywistości.

- Tak tylko mówią, mój chłopcze. Podniosła na Gavora smutne oczy i dodała:

- Ty też znalazłeś się na tym arrasie...

- Ja?

- Tak, ty i biały księżyc, którego z takim uporem szukałeś.

- To ty sprawiłaś, bym o nim zapomniał?! - wykrzyknął Gavor, a głos jego pełen

był wyrzutu i podziwu.

Utkwił wzrok w niejasnym jeszcze rysunku tkaniny.

- Jaką tajemnice skrywa ten arras?

Uljana nie chciała jednak odpowiedzieć. Spoglądała na oszronione drzewa za

oknem, powoli odmarzające pod ciepłym południowym wiatrem.

- Zima się skończyła - westchnęła. I Gavor ujrzał, jak pod jej rzęsami zaperliły

się dwie Izy.

Czarownica nie pomyliła się. Parę dni później spadł pierwszy deszcz. Ziemia nie

była już tak krucha i nie skrzypiała pod nogami, nasiąkała ciemną wodą, tworząc

zbite jeszcze błoto.

Kadzielnice były wygaszone: wonne zioła, które czarownica w nich spalała, zioła

zapomnienia, rosły tylko zimą, a jedynie świeże zachowywały swą moc.

Gavor początkowo nie zdawał sobie sprawy, że przychodziło opamiętanie, choć

później uświadomił sobie, że nastąpiło to wraz ze zmianą pór roku.

Niezauważalnie, dzień po dniu, łączył nici przeszłości z teraźniejszością, aż

nadszedł świt całkowitego przebudzenia. Tego ranka Uljana uśmiechnęła się do

niego, on jednak pozostał odległy.

- Co ci jest? - spytała czarownica. Ale w jej pytaniu pobrzmiewało zmęczenie,

gdyż znała odpowiedź i już cierpiała z tego powodu.

- Ja... musze ruszać. Nie tylko ty byłaś w moim przeznaczeniu.

- Wiem. Zawsze wiedziałam, że nie zdołam długo cię trzymać. Ciągle się łudzimy,

że zdążymy wypełnić całą namiętność, ale tak nie jest. A wiec ruszaj chłopcze,

niedorzecznie drogi mojemu sercu. Ale nie odwracaj się, bo zatrzymam cię na

zawsze.

- Ja... musze odszukać pewnego handlarza, nazywa się Rangar. Słyszałem o nim od

pewnej dziewczyny w Samarabh.

- Tak, dokądkolwiek się udasz, gdziekolwiek poniesie cię twoja tułacza dusza,

zawsze znajdziesz jakąś kobietę gotową przyjść ci z pomocą. Nie wierze, że los

kobiet polega na pomaganiu zagubionym wędrowcom, ale sprawiło to, tak sądzę,

jasne światło, jakim promienieje twoje spojrzenie.

I wyznanie to było słodkie i gorzkie zarazem jak wonny aromat, który zimą

wydzielały jej kadzidła.

Gavor przeraził się groźby, jaką wyczuł w jej głosie i zamkniętego smutku jej

twarzy, gdyż coś, w głębi, desperacko kazało mu pozostać.

Niemal biegiem opuścił zaczarowany ogród. Drzewa znów przybrały barwy lata, jak

tamtego odległego dnia, kiedy tu przybył.

Już na zewnątrz zatrzymał się w niepewności: tak długo przebywał jedynie z

Uljana, że sam czuł się jak okaleczony. Musiał jednak ruszyć dalej. Mapa Obhera,

kulejącego siodlarza, któremu żal było ogromnych przemierzonych przestrzeni,

wskazywała mu kierunek północny i nazwy miast o tajemniczym i magicznym

brzmieniu, miast o nazwach odległych jak sam cel jego wędrówki.

A tamta dziewka z Samarabh opowiedziała mu o kupcu Rangarze, który też mówił o

białym księżycu i wzywał imienia Meklur.

Rangar z Tharab.

Rozdział X

Tharab było zimnym miastem, zamieszkałym przez ludzi o wymalowanych twarzach.

Widniały na nich kółka błękitne, żółte, czerwone, brązowe, fioletowe,

pomarańczowe, o bogatej gamie odcieni i budziły one iluzoryczny efekt wesołości.

- "Nosimy na twarzy oznaki wykonywanego przez nas rzemiosła i symbole naszych

panów - powiedział parobek, który przyszedł mu z pomocą, kiedy został ograbiony

i rzucony w środku puszczy. -Jak moglibyśmy, w przeciwnym razie, wiedzieć, czy

ustępować innym drogi czy nie?"

I rzeczywiście, wokół Gavora odbywał się nieustanny balet, w którym kółka żółte

ustępowały przed zielonymi, zielone z respektem przepuszczały czerwone, czerwone

zaś...

Nadzieje Gavora, że kupiec Rangar mógłby mu coś wyjaśnić, szybko się rozwiały.

Rangar przeniósł się do Kongarabh. A Gavor wyczuł, że za tą zmianą kryło się coś

niejasnego.

Sąsiedzi kupca Rangara reagowali nieufnym milczeniem, zmieniali wątek rozmowy,

gubili się. Ktoś dał mu w końcu wyraźnie do zrozumienia, by dał sobie spokój i

wyniósł się.

- Do czego zmierzasz twoimi pytaniami? Czy wstydzisz się swojej pracy, że musisz

ją skrywać za twarzą obmytą jak twarze zmarłych? Ruszaj do Kongarabh i zapytaj

Rangara, dlaczego postanowił odejść. Na nas czeka praca, cudzoziemcze. Nie

przeszkadzaj wiec.

I tak Gavor znów ruszył na północ, w kierunku Kongarabh. Uljana długo nalegała,

żeby przyjął choć cztery sztuki srebra i on, acz niechętnie, wsunął w końcu

monety do sakiewki, tłumiąc upokorzenie. Mógłby teraz dostać za to konia i

podróżować szybciej, ale nabyte doświadczenia powstrzymały go. Pewniej posuwać

się pieszo, anonimowo i bez zbytniego rzucania się w oczy, przyłączając się do

karawan, czy prosząc o podwiezienie kupców i wieśniaków, przewożących ziarno na

siewy. Wolał jak najwięcej przebywać pośród ludzi. Mógł w ten sposób bez

narażania się wysłuchiwać rozmów i wieści, przekazywanych sobie na często

uczęszczanych traktach, na rynkach i w karczmach niewielkich mijanych wiosek.

Wybuchła wiosna. Rozszalałe wróble muskały się w pośpiesznych, rozedrganych i

czułych powietrznych amorach; motyle, które dopiero co opuściły kokony, suszyły

się w słońcu i znienacka zrywały się w szalonych i gwałtownych podrygach, ledwo

narodzone, niespokojnie poszukując kwiatu, którego potrzebę czuły jeszcze w

stanie larwalnym. Trawa roziskrzyła się jasną, niemal bezwstydną zielenią.

Zrzucane w zaroślach skóry węży zmieszały błękit łusek z brunatną ziemią.

Wszystko żyło niespokojnym pośpiechem, jakby chcąc nadrobić czas stracony zimą.

Jeden tylko Gavor był nieszczęśliwy - pozostawione za nim Uljana i Duna na

przemian ustępowały sobie miejsca w dwuznacznym i frenetycznym tańcu, a Gavor,

omotany przez obydwie, nie widział drogi wyjścia. Trud, z jakim usiłował

odnaleźć znaczenie swego umysłowego chaosu, osłabiał go i pozbawiał chęci

działania, izolując całkowicie od niepohamowanej żywotności pory roku.

Czarownica, z jej gorzką wonią magicznych ziół i przenikającym dusze

spojrzeniem; Duna o świeżym aromacie siana, jego Duna z czerwonego piasku. Noc i

dzień, słońce i księżyc... biały księżyc, i nie był już pewien, czy wciąż

posiada moc szukania go.

Pod jego stopami poruszyło się gniazdo młodziutkich węży, które prześliznęły się

jak topniejący śnieg. Wysoko w górze wiewiórka upuściła żołądź i zapiszczała

wystraszona. Raz jeszcze Gavor wyruszył w drogę.

Minął wioski Foresh, Vidmar i Orgovia, przebył most w Lovken, bagna Voopa,

czerwone wzgórza Kemeri i Riumin, rozległą równinę Keres i bory Lundin...

I wreszcie, po miesiącu, dojrzał miasto Kongarabh, rozłożone u stóp wzgórza, z

którego schodził. Kongarabh, które jarzyło się tysiącami zapalonych pochodni,

tysiącami drgających o zmierzchu ogników, niby ogromna rozogniona odwrócona

misa, łagodna, wysadzana kamieniami czasza na tle czerwonego zachodu słońca.

Ale to, co z daleka wyglądało na cudowne miasto, z bliska ukazało całą nędze

gospod, z przykrym zapachem przysmażonej słoniny i kapusty, jak we wszystkich

karczmach tego świata. I równie bezładny targ, w który zagłębił się z

przeświadczeniem, że wreszcie dowie się czegoś o Rangarze. Bo gdzież indziej,

jeśli nie na targu, miałby dopytywać się o kupca?

Wśród dobrze mu znanych ostrych odorów zwierząt, płodów ziemi, skóry i brudnych

ciał Gavor zapomniał na chwile o swoim cierpieniu i dręczących go niepewnościach

- księżyc, który ledwo co wynurzył się, był fioletowy na ciemnym wieczornym

niebie, taki właśnie, jaki być powinien, a stojąca przed nim dziewczyna

sprzedająca kury i jajka miała okrągłe, bezczelnie prowokujące biodra i

rozchylone uśmiechem czerwone usta.

Co powiedziała Uljana? "Gdziekolwiek poniesie cię twoja tułacza dusza, zawsze

znajdziesz jakąś kobietę, gotową przyjść ci z pomocą".

- Dlaczego nie? - powiedział w duchu Gavor, rzucając ze znużeniem wyzwanie swoim

bezrozumnym wspomnieniom. - Od kogoś musze zacząć. Nie będzie chyba źle, jeśli

zacznę, od tej pięknej handlarki.

Ale kiedy zapytał ją o niejakiego Rangara, kupca z Tharab, dziewczyna mocno

zacisnęła piękne usta i zamilkła, udając, że jest bardzo zajęta wpychaniem kur

do drewnianych klatek.

- Czy jesteś pewna, że nigdy o nim nie słyszałaś? - nalegał Gavor. Był pewien,

że coś wiedziała - zbyt szybko zaprzeczyła, zdradził ją zresztą błysk strachu w

oczach, kiedy usłyszała imię kupca.

- Nie mam czasu na próżne gadanie - odpowiedziała dziewczyna ze

zniecierpliwieniem w głosie. - Czy nie widzisz księżyca? Moje kury powinny już

spać, albo jutro nie będzie jaj. Zostałyśmy dzisiaj dłużej, bo mamy święto

Władcy Władców z Kongarabh i dużo zarobiłyśmy, gdyż zewsząd zjechały się tłumy

ludzi. Ale już czas wracać.

Barwny targ zaczął zamierać. Przy nikłym świetle pochodni mężczyźni i kobiety

składali do tobołków swoje towary.

- Błagam cię, pewien jestem, że znasz Rangara. Przed takimi oczami jak twoje nic

nie może się skryć. Powiedz, gdzie go szukać?

Dziewczyna, miotając się miedzy pochlebstwem a strachem, nerwowo rozejrzała się

wokół i w końcu wybuchnęła:

- Jeśli chcesz kupić kury, sprzedam ci. Ale jeśli chcesz zasięgnąć informacji,

no cóż, pytaj kapłanów, to oni go zamordowali, jeśli prawdą jest, co mówią

ludzie.

Rangar został więc zabity. A skoro tak, to biały księżyc niósł śmierć tym,

którzy znali jego znaczenie.

- Przyjacielu - wyszeptał człowiek o jowialnej twarzy wieśniaka - twoje pytania

ściągają uwagę. Bądź ostrożniejszy, jeśli zależy ci na własnej skórze.

I oczami wskazał na dwóch zbrojnych odzianych w spodnie z czerwonymi nogawicami,

którzy stali nie opodal i udając obojętność przysłuchiwali się leniwym rozmowom

ostatnich kupujących.

Raz jeszcze Gavor zetknął się z głęboko zakorzenioną solidarnością odwiecznie

prześladowanych, którzy w razie potrzeby potrafili zespolić się, żeby w chwile

później rozpaść się na tysiące odrębnych istnień, gotowych do ponownego

złączenia przeciw usankcjonowanym oprawcom: strażnikom, panom, kapłanom i

delatorom.

Już w oberży w Gurabh, mieście złotników, pomogła mu młoda oberżystka, a drwal

Andiraq, czyż nie wybawił go z kłopotów co najmniej dwa razy? A na dużym targu w

Samarabh, czy to nie jakaś staruszka przestrzegła go, żeby nie interesował się

karzącą ręką sprawiedliwości?

Zbrojni zbliżyli się do Gavora i wieśniaka, który chaotycznie szeptał mu na

ucho:

- Udawaj, że mnie znasz, rozmawiajmy jak starzy przyjaciele: dwaj rozmawiający

wzbudzają mniej podejrzeń, niż jeden obcy zadający pytania. Nazywani się Hozas,

przybywam z Shillpan. Jest też tutaj moja córka, wyszła za mąż za kotlarza z

Kongarabh. W tych dniach urodziła i przyjechałem zobaczyć, jak sobie radzi.

Hancla, moja druga córka, została w Shillpan dopilnować gospodarstwa.

Hozas opowiadał o sobie i swojej rodzinie, przywołując wspomnienia domowego

ogniska Gavora, kiedy jeszcze nie zawisł nad nim blady cień nieznanego księżyca.

Lecz mimo wysiłków Hozasa strażnicy nie wyglądali na przekonanych o jego

niewinności i wieśniak, dla odwrócenia uwagi, udał, że przez nieuwagę oparł się

o kosz z kurami, wywracając go. Kury rozbiegły się z głośnym gdakaniem, wszyscy

rzucili się je łapać i wydawało się, że wybieg się powiódł, ale jeden ze

strażników dobył miecza i obuchem zdzielił w kark Hozasa, który już śmiał się

zadowolony.

Hozas upadł przeklinając. Żołdak rzucił się na niego, kopiąc go szaleńczo. Gavor

schwycił go za szyje, zmusił do odwrócenia się i grzmotnął w podbródek z siłą,

która powaliłaby byczka.

- Na pomoc! Na pomoc! - wrzeszczała handlarka. - Zamordują się!

Kury trzepotały skrzydłami, spadła skrzynka z jajami i bruk stał się śliski. I

gdy zjawili się strażnicy, wszyscy wokół rzucili się do ucieczki. Gavor

dostrzegł, że Hozas na czworakach wpełzł w ciemny zaułek, on sam jednak

natychmiast został otoczony i choć zręcznie unikał ostrzy, które szukały jego

brzucha, stało się. jasne, że znalazł się w potrzasku.

- Chce go żywego! - szczęśliwie dla niego zakrzyknął strażnik, na którego Gavor

się rzucił.

I stało się, że ledwo w godzinę po wejściu do Kongarabh Gavor był już związany

jak pęto kiełbasy i prowadzony do miejskiego lochu.

- Wpadłeś w tarapaty, chłopcze! - szydził strażnik. - Zobaczymy, co z tobą

będzie. Nasze wiezienia pełne są niespodzianek...

- Kłopoty nachodzą człowieka i odchodzą, a ja wybieram je, jak mi się podoba -

odparł Gavor wzruszając ramionami. Dobrze mu się dostało i wciąż czuł się

otumaniony. A w górze fioletowy księżyc jakby drwił sobie z niego.

Przez głowę błyskawicznie przemknął mu wir wspomnień. Później czuł już tylko

ból, który wzmagały razy, jakie spadały na niego wśród szyderstw żołnierzy.

Zatknięte na murach pochodnie roztaczały nad miastem niepewną i groźną

atmosferę. Mieszkańcy, o ile w ogóle istnieli, skryli się za dobrze

zaryglowanymi wrotami, zamykając okna, kiedy przechodzi! hałaśliwy oddział

najemnych zbirów, podnieconych świadomością bycia panami życia i śmierci.

Nagle, z ciemności wysunęła się zgarbiona postać i zagrodziła strażnikom drogę.

Powoli i cicho zaczęła mamrotać coś, co brzmiało jak litania.

- Nakazuje: błyskawico rozbłyśnij! Wodo spłyń z nieba!

Pochodnia rzuciła blask na staruszkę w łachmanach, która bez przerwy wymachiwała

rękoma z dłońmi uniesionymi ku niebu. Oniemiały Gavor usłyszał odległy grzmot i

poczuł, jak nieoczekiwany i orzeźwiający deszcz przemywa mu rany.

Zadrżał, choć deszcz ten był jedynie złudzeniem. Żołnierze zesztywnieli w

obliczu czarownicy, która z gniewem tupała, stojąc w pokrytej warstwą lodu

kałuży.

- Choćby jedno okno, kiedy czas ku temu! - wymamrotała. - Potrzebuje

przeźroczystej wody, a nie zmętniałej pod lodem. Rzeczy zbyt szybko się toczą.

Po chwili wyprostowała się, smukła niczym dziewczyna, a czarne gałgany, którymi

była okryta, powiewały targane wiatrem ledwo co wzbudzonej nawałnicy.

- Śnieg i chłód, zabijcie owoce jabłoni - mruczała, unosząc zakrzywione palce w

białych tumanach wirujących w powietrzu.

W końcu spojrzała na Gavora niewidzącymi, skrytymi grubą, białawą zaćmą oczami i

mamrotała dalej:

Nasienie człowieka z gwiazdy odległej,

z glishas płaszcz, czytaj w źrenicy żółtej,

o tobie niejedna kobieta marzyła,

wszystkie opuszczone, któraż uległa?

Gdyż innej barwy księżyc zaświecił,

wpierw miłość zabrał, potem ją zwrócił.

Gavor utkwił w niej zaskoczony wzrok. Ona westchnęła i znów się odezwała:

Nasienie tułacze z gwiazdy odległej,

z glishas płaszcz, czytaj w źrenicy żółtej,

gdy księżyca z wiarą szukać będziesz,

po nieszczęście i szczęście wnet sięgniesz.

Nikt nie śmiał oddychać. Wszyscy jak oniemieli utkwili wzrok w tej dziwnej

scenie, którą rozjaśniały drgające iskry pochodni. Powoli, jakby bezwolnie,

stara czarownica odwróciła się i znikneła w ciemności. Ale jej głos niby

uwięzione echo pobrzmiewał tuż nad jego uchem:

- Złotych snów, chłopcze. Stare podanie mówi, że w porannych majakach jest

więcej prawdy niż sądzimy... Złotych snów.

Powietrze znów stało się rześkie i powrócił fioletowy wiosenny wieczór, bez

śladu śniegu.

- Przeklęta czarownica i jej iluzje, nie warte złamanego solda! - zaklął jeden

ze strażników. -Jeszcze czuć proch, którym przywołuje złudzenia i tworzy

halucynacje, niezdolne do przetrwania nawet chwili...

Wszyscy przyśpieszyli kroku i nikt nie miał już ochoty szydzić z więźnia, ani go

dręczyć.

Gavor nie wiedział, co o tym myśleć. Całe zjawisko było nierealne, co do tego

nie miał wątpliwości. Ale w słowach staruchy, dwuznacznych i tajemniczych, kryła

się. krztyna prawdy.

I dlaczego wspomniała o księżycu?

Chwilami ból odbierał mu zdolność myślenia. A chuda i obdarta, stanowiła cześć

tego dręczącego, długiego koszmaru.

Rozdział XI

Arras był nietrwały jak sen, ale jego rysunek ukazał mu się z oślepiającą

wyrazistością, możliwą tylko we śnie. Nawet kamienne pomieszczenie, w którym

tkała Uljana, zdało mu się ogromne i podporządkowane nienaturalnej i koślawej

perspektywie.

W arrasie zespoliły się motki różnych kolorów, a każdy kolor oznaczał inną

kategorie ludzi i inne miejsca. A on... Nie wiedział, jakim sposobem, ale we

śnie ogarnął znaczenie zawiłej symboliki, jaką tchnął arras.

Było tam Thune koloru słomianego. Była maleńka kobieta w kolorze zachodzącego

słońca. I była Wieża Południka V Samarabh, utkana czerwono-miedzianymi nitkami.

Byli zieloni wieśniacy, krzątający się po polach z niewielkimi motykami i

bronami. Byli krzepcy drwale, ciemni jak kora dębów. Byli też mistrzowie

cechowi, kotlarze, kupcy koloru malwy, fioletowi rabusie i kobiety w morelowych

spódniczkach. Byli stalowi żołnierze, błękitne tancerki gibkie niczym węże i

promieniejący rycerze utkani złotymi nićmi.

W ten to sposób każdy cech i każdy rodzaj ludzi wyraźnie różnił się od

pozostałych. Rzeczą dziwną był jednak fakt, że wędrowni śpiewacy, czarownice i

jasnowidze mieli w osnowie ten sam, identyczny kolor i niewielki półksiężyc na

głowie, przez co tworzyli małe ogniste wizerunki na tle posępnego turkusu, jakby

łączyło ich coś głębszego od zwykłych przyziemnych losów. I ten ognisty akcent

wił się przez cały arras, tworząc odrębny rysunek, nad którym górował ogromny

księżyc utkany srebrną nicią.

Sen był dziwaczny, ale i wspaniały, niepokojący i tajemniczy, lecz także

oczywisty w aluzjach. Nim jednak zdążył raz jeszcze zatopić się w nim, wizja

rozpadła się pod głuchymi i zduszonymi przekleństwami, nerwowymi pomrukiwaniami,

chrapliwymi astmatycznymi oddechami.

Był już świt - rzeczywistość wzięła górę, wchłaniając kruchą świetlistość

arrasu.

Znajdował się pod ziemią, tak przynajmniej sądzić można było po cuchnącym mule,

jaki zalegał na posadzce. Światło dostawało się tam jedynie przez dwa małe

okienka wzmocnione solidną żelazną kratą. Ogromne szczury i jakieś inne gryzonie

o szarym futerku i długim ogonie przemykały po przyporach i gzymsach, a nawet po

posadzce: ich rubinowo-czerwone ślepia płonęły wrogością i głodem.

- Starzy wrogowie - mruknął jeden z więźniów. - Co dzień dzielimy się z nimi

okruchami chleba. Jeśli nie będziesz uważny, gotowe są wyrwać ci je z ręki.

I w ten sposób Gavor zauważył, że poza szczurami w podziemiu znajdowali się.

także i ludzie -wszyscy ci, których wziął za sterty gałganów lub grę cieni na

murach. To ich jęki i urywane oddechy zakłóciły głęboki sen, w który zapadł

ledwo znalazł się w tym miejscu.

W półcieniu spowijającym szarością ponure podziemie Gavor zdołał jeszcze na

pewien czas wyłączyć się z otaczającej go rzeczywistości i zachować w wyobraźni

złudzenia i przywidzenia, jakie poprzedziły przebudzenie się jego świadomości.

Być może, kiedy umysł jest przyćmiony i otępiały z bólu, nieprzekraczalny próg

dzielący przeszłość od teraźniejszości staje się bliższy, a czas upodabnia się

do węża, próbującego ugryźć własny ogon, czy do talii turkoczących kart

tarokowych, z której wyciągnąć można te jedną, upragnioną.

Jeszcze przez chwile Gavor widział siebie nie w wilgotnych lochach Kongarabh

lecz w kamiennym pomieszczeniu wróżki Uljany: ona doglądała ognia, a motki

jedwabnych nici oplatały wokół siebie światło kominka. Wiatr przewiewał

ośnieżone i odludne wąwozy północy, docierał do serca puszczy i wstrząsał

listowiem, unosząc tumany śniegu. A on wciąż tam był: w gościnie u pięknej,

surowej czarownicy i szeptał-jej o swoich wątpliwościach i o obawie, że nie

sprosta próbie, na jaką wystawia go los. Ona się śmiała, uśmiechem łagodnym i

promieniejącym, a zarazem tak twardym, że mógłby skruszyć skałę. "Nie pozwól

sobą kierować, nie próbuj się. kryć, nie unikaj burz - mówiła mu - lecz śmiało

stawiaj czoła życiu, z podniesionym czołem i szeroko otwartymi oczyma: tylko

wtedy życie przyjdzie do ciebie, pełne wigoru i aromatu, najeżone podniecającymi

niebezpieczeństwami. Za każdym razem będziesz czuł, jakbyś kładł na szale

wszystko. I grać masz właśnie o życie, nie znajdziesz drogi wyjścia w ucieczce,

ani w żaden inny sposób". Lecz zapach Uljany nagle zniknął i wokół Gavora

pozostał tylko fetor lochu.

* * *

Po pewnym czasie szczek krat obwieścił nadejście strażnika.

- To Slugar - zadrżały przerażone głosy.

Gavor zobaczył, jak ciała więźniów w przestrachu kuliły się pod ścianami, chcąc

uciec jak najdalej od nadchodzącego człowieka.

Slugar, dowódca straży, był wyjątkowo rosłym mężczyzną, o malutkich, blisko

rozstawionych oczach, z nosem spłaszczonym i zajęczą wargą.

- Chce zobaczyć nowego więźnia - odezwał się piskliwym, jakby podpitym głosem. -

Powiedziano mi, że nawet wiedźma Ciemnych Zaułków pofatygowała się ze swoją

serenadą dla niego.

I utkwił wzrok w Gavorze, którego wypchnęło dziesięć par rąk na raz, a wszyscy

nieszczęśnicy odetchnęli z ulgą, wyczuwając, że tego dnia uwagę Slugara

przyciągnął ktoś inny.

- Hm - wymamrotał Slugar. - Nie widzę w tobie nic szczególnego, może poza

wzrostem i skłonności do wpadania w tarapaty.

Zwrócił się do pozostałych więźniów.

- Wiecie, co strzeliło mu do głowy, przygłupowi? To obcy, i ledwie znalazł się w

mieście, poleci, targ i z miejsca zaczął namawiać do buntu, zgadał się z jakimś

wieśniakiem, stawił opór straży. Powiedzcie sami, czy nie zasłużył na solidną

chłostę?

Więźniowie milczeli ze spuszczonymi głowami. Slugar zbliżył się do Gavora i

palcem uniósł jego podbródek.

- Jesteś młody i krew w tobie zbyt gorąca, warto ją uśmierzyć. Trafiłeś w

najodpowiedniejsze dla ciebie miejsce, znajdziemy tutaj doskonałą kuracje na

twoją gorączkę. Zapewniam cię, że kto wychodzi spod moich rąk, jest spokojny...

bardzo spokojny... i zimny, mój chłopcze, bardzo, bardzo zimny.

W tym momencie jakiś strażnik pojawił się u wejścia i głośno zawołał Slugara.

- Co się dzieje? - fuknął dowódca straży.

- Buntownik Zobra uciekł, kiedy odprowadzano go do lochu, i ukrył się w lesie,

niedaleko miasta. Proszę o posiłki, nim zacznie się polowanie.

- Siodłaj konia, idioto! - wrzasnął Slugar z dzikim płomieniem w oczach. - Musze

tam być, za całe złoto świata nie przepuszczę takiej nagonki.

Znów odwrócił się do Gavora.

- Poznamy się nieco później - zaśmiał się szyderczo. - Kiedy skończy się

polowanie na Zobre, mój czas poświecę tobie.

- Dzisiaj możesz być spokojny - zapewnił go więzień skulony po jego prawej

stronie. - Kiedy Slugar złapie uciekiniera, zabawi się z nim; dla ciebie nie

będzie miał czasu.

- Tak, ale jutro przyjdzie kolej na mnie. Ten Slugar jest rzeczywiście tak

okrutny, na jakiego chce wyglądać?

Więzień nie odpowiedział, Gavor zaczął wiec inaczej:

- Dlaczego znalazłeś się tutaj? Co takiego zrobiłeś?

- Pierwszy raz jesteś w wiezieniu?

- Tak, pierwszy.

- Zapamiętaj wiec jedno: nigdy nie pytaj więźnia, dlaczego go zamknięto. Mogę

jednak zaspokoić twoją ciekawość: raniłem strażnika, gdy dobierał sje do mojej

żony...

- Ja kłusowałem - powiedział więzień z lewej. - Znalazłem się tutaj z powodu

jednego zająca, i to niezbyt tłustego.

- Ja ukradłem jagnię - odezwał się głos w drugim kącie lochu.

- A ja oszukałem na wadze zboża, jakie należało się panu mojej wsi - powiedział

jeszcze ktoś, blisko niego.

- Ja nie zszedłem z drogi jakiemuś plugawemu kapłanowi...

- Ja nie zwróciłem długu...

- Ja nie padłem na twarz, kiedy przejeżdżał pan Kongarabh.

- Ja naszczałem pod murem świątyni...

Gavor zaśmiał się, pomimo bolesnych ukłuć w żebrach,

- A ja znalazłem się tutaj tylko dlatego, że chciałem zasięgnąć wieści -

oświadczył. - Powiedzcie, czy to występek pytać o czyjś adres?

W półmroku słychać było stłumione głosy. Z nieokreślonego miejsca podziemia

uniósł się jeden wyraźniejszy głos:

- Zależy, kogo szukałeś.

- Szukałem kupca imieniem Rangar...

- A wiec szukałeś kłopotów - skomentował głos bez twarzy. - Rangar był

heretykiem i kapłani dołożyli starań, żeby go zgładzić. Radzę ci wszystkiemu

zaprzeczyć i zapewnić, że go nie znałeś, w przeciwnym razie możesz skończyć tak

jak on. Tutaj, w Kongarabh, nie żartuje się z heretykami.

Gavor umilkł i obmacywał-siniaki i nadwerężone żebra. Żelazne wrota lochu znów

zaskrzypiały w zawiasach i ukazał się strażnik z sumiastymi i gęstymi rudymi

wąsami.

- Przybył wóz z Me-Ghir - odezwał się twardym i gardłowym głosem. - Potrzebuje

dwóch silnych ludzi do rozładowania kamieni.

Rozejrzał się, natężając wzrok.

- Ty... i ty! - rozkazał pośpiesznie. Gavor był jednym z wybranych, ale

zrozumiał to o chwile za późno, kiedy dosięgnął go solidny kopniak w biodro.

Z trudem uniósł się i razem z drugim więźniem podążył za strażnikiem -

korytarzem prowadzącym na zewnątrz.

Wóz stał pośrodku dziedzińca, niedaleko kazamaty, mieszczącej również oddział

strażników. Po przeciwnej stronie dziedzińca znajdowały się stajnie, przed

wrotami stały dwa uwiązane konie, osiodłane i gotowe do drogi. Wszystko otaczał

mur, z bastionami i barbakanem, ale brama stała otworem, oczekiwano być może

następnych wozów.

Głazy, po zrzuceniu z wozu, miały być przeniesione w pobliże muru, w miejsce

mocno już nadwątlone, wymagające szybkiego naprawienia. Za każdym razem Gavor

przechodził bardzo blisko koni, uwiązanych do belki podtrzymującej strop, wóz

zasłaniał go tam przed wzrokiem strażników, którzy siedzieli u wejścia do lochu.

Wskoczyć na grzbiet konia i uciec, to zamysł, który wykonać mógł w mgnieniu oka.

Po krótkim namyśle zaniechał jednak tego: hałas kopyt na wybrukowanym dziedzińcu

natychmiast przywołałby uwagę strażników, i płonna była nadzieja, że ich zgubi,

mając ledwie parę sekund przewagi. Jedyną szansę dawało mu wymkniecie się

niepostrzeżenie, korzystając z chwili, kiedy strażnicy znikną na chwile wewnątrz

budynku.

Za walącym się murem, równolegle do niego, biegł w dół ślepy zaułek, na końcu

zagrodzony żelazną bramą. Z drugiej strony przejście to skręcało łagodnym łukiem

wokół frontowej baszty twierdzy, ale wyjście zagradzała wysoka krata z żelaznymi

prętami, zaostrzonymi niczym lance.

Jeśli zamierzał uciec, mógł to uczynić jedynie przez bramę, którą wjechać miały

wozy. Zamiar zuchwały, niemożliwy do wykonania. Lecz Gavor spróbował. Obawiał

się nie samych tortur, które obiecywał Slugar, ale przesłuchania i oskarżenia o

herezje i kresu wszelkiej nadziei. Lepiej postawić wszystko na jedną kartę,

natychmiast.

Cierpliwie odczekał na odpowiedni moment. Wreszcie jeden ze strażników podniósł

się, być może chcąc ugasić pragnienie wewnątrz kazamatów. Drugi zawahał się

chwile i poszedł w ślady towarzysza.

Teraz! Ledwie parę sekund na ucieczkę. Bezszelestnie przemierzył dziedziniec i

kiedy znalazł się. już w bramie wjazdowej, zaczął biec tak szybko, jak pozwalały

mu na to jego posiniaczone nogi. Nie przebiegł jednak nawet trzydziestu kroków,

kiedy za jego plecami rozległ się wysoki, piszczący krzyk: to drugi więzień

wzywał straże, żeby uniknąć oskarżenia o spisek lub co najmniej o sprzyjanie mu.

Chwile później, tak przynajmniej zdawało mu się, gdyż w tej szaleńczej ucieczce

czas jakby stanął, miał ich już na karku. Posłyszał tętent kopyt na dziedzińcu i

po chwili, tuż nad głową, chrapanie dwóch ludzi. I sieć, która spadła na niego

jak wyrok bez odwołania.

Potoczył się, niby ryba znienacka wyciągnięta z wody. Sieć oplotła go szczelnie:

lepka pajęczyna, która odebrała mu możność wykonania najmniejszego nawet ruchu.

Kiedy konie zawróciły, poczuł dotkliwy ból w kręgosłupie i silne uderzenie w

kark. Całe jego ciało krzyczało z bólu, kiedy ciągnięto go z powrotem w obręb

murów. Przez te niekończącą się chwile poczuł bezlitosną rzeczywistość gruntu,

jego rwące wyniosłości, ostre kamienie, krzemienne zadry, wpijające się w ciało.

Jak worek rzucono go pod mur kazamaty, zamkniętego w kokon z sieci, pokrytego

kurzem i krwią.

- Wrzućmy go do lochu - zaproponował jeden ze strażników.

- Należałoby go zabić, natychmiast - zauważył strażnik z rudymi wąsami. - Ale

lepiej zaczekać aż wróci Slugar, niech on zdecyduje!

Godziny mijały z powolnością bliską obłędowi. Z okienek kazamaty, umieszczonych

ledwie dwa łokcie przed nim, dochodziły podniecone, to znów spokojne głosy

strażników, którzy rozbawili się. już na dobre: głośne wybuchy śmiechu, bekania,

sprośne żarty i odór wymiotowanego wina.

Dużo, dużo później, kiedy słońce już zachodziło, powrócił Slugar. Zmęczony,

rozpalony, ale z dziwnym blaskiem w oczach. Rzucił pytające spojrzenie w

kierunku skulonego Gavora.

- Próbował uciekać - wyjaśnił strażnik z rudymi wąsami - ale natychmiast go

złapaliśmy.

- A my schwytaliśmy buntownika Zobre. Jutro rano wyruszy do Me-Ghir, skończy

swoje dni w kamieniołomach. To było najwspanialsze polowanie w moim życiu! A

teraz chce jeść i pić, musze się upić...

- A co z nim? Zabić od razu, czy rzucić z powrotem do lochu?

- Zanieście go do odrębnej celi - chrapliwym głosem powiedział Slugar. - Jutro

się z nim rozliczę. Posłał mu mocnego kopniaka, ale Gavor ani drgnął.

- Co ci, gołąbeczku? Śpisz? Gavor zadrżał z wściekłości.

- Zabije cię, Slugar - powiedział z trudem wymawiając słowa.

- Zwariowałeś! - zaśmiał się strażnik. -Jesteś chyba obłąkany! I obracając się.

zdzielił go płazem głowni prosto w usta.

Gavor stracił świadomość: leciał w ciemną przepaść, jakby jakiś wampir nie z

tego świata wysysał z niego życie. "Nie tak - pomyślał resztką świadomości - nie

tak... mam jeszcze tyle do zrobienia..."

Rozdział XII

Przez całą noc pozostał bez ruchu, rzucony na gołą ziemie ciemnej celi. Oczy

paliły go niemiłosiernie. Nie miało sensu oszukiwać się, że bolesny, ogromny

skrzep wokół górnej wargi jest tylko złudzeniem. Krew pulsowała mu w szaleńczym

rytmie, ramie miał obrzmiałe, bark płonący niczym stos, a przez żebra przepływał

potok rozpalonego żelaza.

Wśród skał echem niosło się pianie kogutów, posępne, tajemnicze i trudno było

powiedzieć, czy łagodziło czy wzmagało ono jego cierpienie. Kiedy wreszcie jego

wycieńczone ciało zapadło w półsen i odnajdywało ulgę nieświadomości, wśród krat

okienka pojawiły się zwiastujące świt węże i przeniknęły do środka.

Drzwi zaskrzypiały w przerdzewiałych zawiasach i na posadzce rozbrzmiały kroki

strażników. Było ich dwóch, rozmawiali oschłym gardłowym dialektem z Kongarabh.

Rozpoznał głos Slugara.

- Na nogi, bałwanie!

Gavor chciał zerwać się wyprostowany, żeby uniknąć serii kopniaków, które

niechybnie wylądowałyby na jego obolałym ciele. Ale członki jego były zupełnie

sztywne, samemu nie dałyby rady się unieść.

Slugar razem z tym drugim schwycili go pod ramiona i wyciągnęli z celi, potem,

dalej przez niekończące się korytarze wiezienia aż na dziedziniec, ten sam, na

którym dzień wcześniej rozładowywali kamienie.

Znad muru przebłyskiwało pierwsze poranne światło. Brama w murze była otwarta i

nad ciemnym wrzosowiskiem leżał ciężki dywan mgły. Pośrodku dziedzińca stał wóz

zaprzężony w dwa czarne jak smoła, ciężkie i z gęstą sierścią fhomery. A na

wozie umocowana drewniana klatka z solidnych jesionowych drągów, grubych jak

ramie.

Slugar splunął mu trzykrotnie w twarz.

- Ruszasz do Me-Ghir i tam zdechniesz w kamieniołomach - zarechotał szyderczo. -

Tak postanowił komendant wartowni, nie dał mi nawet czasu na lepsze poznanie się

z tobą. Jesteś wielki i silny, ale nie łudź się, długo tam nie pożyjesz.

Jak worek cebuli wrzucono go na wóz, do klatki. Slugar zamknął ją i

zabezpieczył, dwa razy oplatając łańcuchem. Konie ruszyły, ponaglone przez

niewidocznego woźnice i wóz zaczął podskakiwać na kamienistej, zrytej drodze.

Naraz chwyciły go mdłości, przez żołądek obejmując całe wnętrzności.

Gavor parokrotnie wypluł z siebie gęstą, żółtawą ciecz. I dopiero wtedy,

odwróciwszy się na bok, dostrzegł w klatce jeszcze jednego więźnia, olbrzyma o

nabrzmiałej twarzy, brodatego i z krzaczastymi brwiami, kontrastującymi z

woskową bladością zupełnie łysej czaszki. Podobny był do Grumaka, lecz w

odróżnieniu od kapitana straży z Thune jego towarzysz niedoli nie miał takiego

brzucha, a nogi jego były harmonijne i dobrze rozwinięte.

Wydawał się pogrążony we śnie, z rękoma splecionymi pod głową, oczami

przymrużonymi w ostrych promieniach wschodzącego słońca. Od czasu do czasu,

kiedy wóz mocniej podskakiwał, mruczał i wzdychał, lecz bez przekonania, może

tylko po to, żeby poddać się rytmowi wozu.

Gavor przyglądał mu się uważnie. Wkrótce jednak odwrócił się na drugi bok i

wcisnął w drągi klatki. Iglaste gałęzie i czerwone wiechy sumaków z suchym

szelestem obijały się o wóz i przesuwały do tyłu, pozostawiając zapach wrzosu,

soczystej trawy, pyłków i delikatny aromat wypalonego ścierniska. Poczuł wówczas

nagły przypływ nostalgii. Przez chwile poczuł się przygwożdżony wspomnieniem

swoich stu źrebaków wokół stawu, ujrzał ognie na klepisku, posłyszał srebrzysty

śmiech swego brata Thurno, trzymającego królika. Na moment zniknął ból w ręce,

muskającej gęste włosy Duny pod wielkim Dębem Grzmotu.

* * *

Kiedy słońce uniosło się na trzy pieści nad horyzont, wóz zatrzymał się w środku

maleńkiej wioski. Woźnica zeskoczył z kozła, sprawdził łańcuch przy klatce i

pogwizdując skierował się do jedynej gospody na placyku. Był to niski

człowieczek, szpetny i kulejący, w czapce z zielonej wełny i spodniach z

czerwonej skóry, za dużych na jego wątłe ciało. Kopniakiem rozpędził koty, które

leniwie tłoczyły się pod progiem, i zniknął w środku.

- Ta mała ropucha napełni sobie kałdun - westchnął jego towarzysz podróży - a

my... my musimy tkwić tutaj i zaciągać pasa.

Uniósł się, ukazując swą masywną i ogromną postać i z całej siły zatrząsł

klatką, przeklinając. Również Gavor uniósł się z trudem i oparł o drzwi klatki.

Zatrzymał spojrzenie na poharatanej twarzy łysego olbrzyma:

- Kto cię tak urządził?

- Jak to kto? - olbrzym wzruszył ramionami. - Slugar. Ale przyjdzie dzień, kiedy

odpłacę temu wieprzkowi, ukręcę mu szyje jak kurczakowi, słowo Zobry, zwanego

Żelazna Ręka.

- Mnie też jeszcze popamięta - powiedział Gavor, obmacując zranioną wargę. -

Słowo Gavora, syna Gavora.

Tymczasem wokół wozu zebrała się grupka ciekawskich. Jakiś obmierzły starzec z

zaropiałymi czerwonymi oczami wepchnął do klatki zaostrzony drąg do poganiania

wołów i, popiskując niczym szczur, próbował dźgać olbrzyma w pośladki.

Zobra wściekł się. Schwycił drąg i połamał go na tysiące kawałków, rozpiął

spodnie i puścił strugę moczu po głowach stojących wokół klatki dzieci. Uspokoił

się dopiero wtedy, gdy jakaś kobieta o smutnych oczach wrzuciła na wóz parę

marchewek i duży kawał pokrytego pleśnią sera.

Podzielili te odrobinę jedzenia ze skrupulatnością i dokładnością kupców

korzennych i posilili się bez słowa, jako tako schronieni przed natręctwami

gapiów.

Wreszcie woźnica wyszedł z gospody. Sprawdził klatkę, parę razy beknął i nie

zaszczyciwszy ich nawet jednym spojrzeniem, wdrapał się na kozioł.

Droga była teraz lepsza: wóz toczył się gładko. Kamienie i wyboje ustąpiły

miejsca miękkiemu, porośniętemu mchem podłożu dróżki, ciągnącej się wzdłuż

gęstych zarośli bzu.

Zobra zasnął w pozycji na wznak i z rękoma pod głową sapał niczym miech. Czarna

chmura kruków przesunęła się na niebie ku północy, nagle jednak ptaki zmieniły

kierunek i zaczęły krążyć dokładnie nad wozem, towarzysząc mu przez pewien czas.

Wreszcie, jakby posłuszne nieznanemu rozkazowi lub zwabione nieznaną przynętą,

znów utworzyły zbity szyk i zniknęły za wysokimi krzewami.

Gavor zamknął oczy i też zapadł w sen, pełen dziwnych obrazów. Była w nim mapa

wuja Obhera, przybita niczym tarcza do pnia dębu; ohydni rycerze okryci

mrocznymi płaszczami wprawiali się wokół drzewa, wypuszczając strzały w

niekończącej się próbie sprawności. Mapa wyglądała jak sito najeżone

wielobarwnymi piórami strzał. Wokół otwierały się przepastne jamy, pochłaniające

śmiejących się szyderczo rycerzy. Ziemia wypluwała ogromne grzyby, które rosły w

oczach i wybuchały z przeciągłym jękiem jak śmiertelnie ranione zwierzęta. I

ktoś ukryty w listowiu śmiał się chichotem starej wiedźmy, piskliwym i

złowrogim.

Kiedy się obudził, było już prawie ciemno. Był zziębnięty i wszędzie czuł rwący

ból. Z kierunku, w którym zmierzał wóz, dochodziły błyski czerwonych i żółtych

latarni, hałas kołowrotków i przesuwanych bloczków oraz nieustanny zgiełk,

okrzyki i nawoływania ludzi, przemieszane z porykiwaniami zwierząt.

Zobra stał za plecami woźnicy i wykrzykiwał mu do uszu obelżywe przekleństwa.

- Dokąd nas ciągniesz, ty psi synu! - i wyciągał ręce za drągi w daremnej próbie

oplecenia jego szyi. -Co dasz nam dzisiaj do jedzenia? Łajno twoich koni?

Zdawało się, że woźnica nawet go nie słucha. Nagle jednak obrócił się i

biczyskiem mocno zdzielił Zobre w przedramię. Olbrzym wycofał się, pomrukując

niczym byk, i ze spuszczoną głową skulił się w swoim kącie targany ślepym

gniewem.

- Uspokój się - stanowczo odezwał się Gavor. -1 trzymaj jeżyk za zębami, bo ten

dobry człowiek wpadnie w gniew i gotów jest nie dać nam nic.

Wyraźnie widać już było czerwone i żółte latarnie zatknięte wzdłuż popękanych

murów niskich domów, o dachach pokrytych błyszczącymi płytami z czarnego

kamienia.

Wóz zatrzymał się w głębi wioski, tuż przed rozległym placem, który niby

grzebień licznymi pomostami otwierał się na rzekę. Dobra setka ludzi krzątała

się gorączkowo, obracając kołowrotami, przeciągając paki towarów na tratwach

stojących na ołowianej, zalatującej rybami i łojem wodzie.

Zjawiło się dwóch strażników z przewieszonymi łukami i krótkimi lancami.

- Ci dwaj jadą do Me-Ghir, do kamieniołomów - zaśmiał się ordynarnie woźnica.

- Tratwa do Me-Ghir przypłynie jutro o świcie - powiedział jeden ze strażników.

- Na noc zamkniemy ich w kazamatach za magazynami, razem z innymi.

- To już wasza sprawa - skomentował woźnica, wzruszając ramionami. -Ja

dostarczyłem ich całych, zrobiłem, co do mnie należało. Wy róbcie, jak chcecie.

* * *

W słabym świetle prześwitującym przez otwory strzelnicze Gavor dostrzegł w kącie

dzban z wodą i duży miedziany kocioł z opartą o brzeg chochlą^

W pomieszczeniu znajdowało się trzech innych skazańców. Jednym z nich był

młodziutki chłopiec o delikatnych, dziewczęcych rysach i wątłych ramionach.

Zobra dopadł kociołka niczym zgłodniały wilk, zanurzył w nim chochle i zajadał,

siorbał, połykał bez chwili wytchnienia.

- Jest i dla ciebie - powiedział, zwracając się do Gavora, kiedy zaspokoił już

pierwszy głód.

Gavor ze zniecierpliwieniem wzruszył ramionami. Spoglądał na najmłodszego z

więźniów i wydawało mu się, że ten płacze. Podszedł do niego, omijając cuchnące

ekskrementy.

- Co ci jest, chłopcze?

Chłopiec płakał naprawdę. Poruszał głową ledwie dostrzegalnymi ruchami, a całym

jego ciałem wstrząsał dreszcz, nad którym nie potrafił zapanować.

- Co ci jest? - powtórzył Gavor. Ponieważ nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi,

zwrócił się do dwóch pozostałych więźniów, którzy leżeli nie opodal, bez spodni.

- Co się wtrącasz? - krótko uciął potężniejszy z nich mocnym, barytonowym

głosem. - Chłopak płacze, bo chce, jest płaczliwy jak kobieta. Odczep się., bo

chcemy spać...

Ale drugi, nerwowy chudzielec z orlim nosem i czarną opaską na oku, zaczął się

śmiać.

- Gdyby miał brodę i wąsy - odezwał się ostro - nic by mu nie było. Ale widzisz,

jaką ma gładką i delikatną skórę. Przeklęty! Już od trzech miesięcy nie dotykam

kobiety i kiedy dzisiaj straż wrzuciła tu te łanie, okrąglutką i bez kolców, nic

poza nim nie widziałem...

Nie zdążył jednak dokończyć. Zobra schwycił go za strzępy ubrania i uniósł jak

gałązkę, wcisnął głową do kotła i wrzeszcząc zaczął go niemiłosiernie kopać.

Drugi więzień zerwał się na równe nogi, zamierzając dopaść Zobre od tyłu, ale

Gavor podłożył mu nogę i ten potoczył się wśród resztek z kotła i ekskrementów.

W otworze mignęło czerwone światło. Jakiś wzburzony głos budził straże, ale nim

te przybyły, Żelazna Ręka zdążył już złamać kark napastnikowi i pogruchotać

żebra jednookiemu.

Gavor spędził noc bezsennie, rozdrażniony fetorem pomieszczenia, szlochaniem

chłopca, jękami poturbowanego i śpiewem pijaków ucztujących nad rzeką.

Natomiast Zobra chrząkał niczym wieprz.

Rozdział XIII

W Me-Ghir, rzecznym porcie okręgu Kongarabh, ładowacze wywodzili się spośród

ludzi najróżno-rodniejszego pokroju, wielu z nich pochodziło z bardzo odległych

prowincji. Na uliczkach i zaułkach przewijali się byli galernicy, uciekinierzy,

awanturnicy, złodzieje i prostytutki, przemytnicy, jasnowidze, paserzy i

pozbawieni skrupułów handlarze. Schronili się oni do strefy, w której nadzór był

łagodny i panowała duża tolerancja.

Kiedy Gavor i reszta więźniów zostali wyciągnięci z ponurych kazamatów, w porcie

już wrzało. Niekończąca się karawana mułów stała wzdłuż ścieżki do holowania

barek, tratwy to dobijały do nabrzeży, to kierowały się na środek szlaku

rzecznego.

Zjawił się dowódca straży, z oczami jeszcze zaspanymi i twarzą czerwoną po

nocnej hulance.

- Jeden z was skręcił kark więźniowi Grenko - powiedział jakby stłamszonym

głosem. Utkwił wzrok w muskularnych ramionach Zobry.

- Z całą pewnością ty - dodał. - Powinienem cię za to powiesić, gdyż pozbawiłeś

nas pary rąk, potrzebnych w kamieniołomach Me-Ghir. Ale jeśli cię powieszę,

stracę następną parę rąk i to jeszcze lepszych. Masz szczęście, łysa pało. Nie

mam nawet czasu, żeby cię wychłostać: barka do Me-Ghir już przybiła i lada

moment wyrusza.

Obrócił się w stronę chłopca.

- A ten? Co tutaj robi ta laleczka? Zabieraj się stąd! Wyślijcie go do kuchni,

niech skrobie zieleninę. Coś takiego w kamieniołomach Me-Ghir jest zupełnie

zbędne.

I oddalił się, ciskając przekleństwami. Straż powlekła Gavora, Zobre i

Jednookiego przez placyk i dalej w dół, schodami prowadzącymi na nabrzeże, gdzie

oczekiwała już ogromna barka.

Na pokładzie Gavor naliczył dwudziestu czterech więźniów, sztywnych z zimna po

nocy spędzonej pod gołym niebem. Wszyscy byli przykuci do solidnych pachołków

łańcuchami obejmującymi ich w kostce lub za nadgarstek. Jednookiego umieszczono

na wolnym miejscu pośrodku barki, Zobra i Gąyor znaleźli się na prawej burcie, w

części rufowej.

Dwaj łucznicy ze strzałami na cięciwach stali na straży, jeden okrakiem na

wydłużonej dziobnicy, drugi usadowiony pod ochronnym daszkiem w środku pokładu.

Zjawił się przewoźnik i przy wtórze przekleństw i ogólnym gderaniu rozdzielił

suchary i suszoną rybę.

- Nie poddam się - mówił Zobra, szczerząc zęby. - Nie zobaczą mnie w Me-Ghir:

kiedy tylko nadarzy się sposobność rozwalę ten zbutwiały kołek i skacze.

- Utoniesz - ostrzegał Gavor. - Rzeka jest pełna pułapek, wirów i zdradliwych

prądów.

Wskazał brodą na łuczników, pilnujących barki.

- Podziurawią cię jak sito. W Me-Ghir spokojnie będzie można pomyśleć, jak

uciec.

- Nikomu nie udało się jeszcze zbiec z Me-Ghir - wymamrotał olbrzym. - Umrzemy

tam okropną i powolną śmiercią. Ja spróbuje wcześniej, przy pierwszej okazji.

Po posiłku więźniowie zaintonowali żałośnie smutną pieśń, podczas gdy

przewoźnicy dokładali starań, by tykami i wiosłami utrzymać barkę w głównym

nurcie rzeki. W ciepłych promieniach słońca, które niby jaskrawe oko wzbijało

się na kryształowe niebo, Gavor zapadł w absurdalny półsen, pełen zjaw i

wspomnień, okropności i kuszących syren.

Wstrząsnął nim nagły wrzask. Uniósł się na łokciach i otępiałym jeszcze

spojrzeniem ogarnął towarzyszy niedoli, którzy przycupnięci wzdłuż burty, przy

ogólnej wesołości, załatwiali do rzeki swoje cielesne potrzeby. Przykuci na

środku pokładu nie mogli dostać się do burty, klęli wiec głośno i grozili

wszczęciem zamieszania. Zobaczył Jednookiego bezczelnie sikającego dookoła.

Wreszcie przewoźnicy uwolnili najbardziej potrzebujących, umożliwiając im

załatwienie naturalnej potrzeby, jednak pokład zdążył zamienić się już w

śmierdzący ściek.

Zobra wykorzystał zamieszanie i rozwalił kołek, którym przygwożdżony był do

pokładu, i z powrotem położył się na plecach, badając wyrwany łańcuch.

- Gotowe - wyszeptał olbrzym, wydłużając szyje w kierunku ucha Gavora. - Słuchaj

teraz uważnie, przyjacielu. Widzisz to zakole, tam dalej, gdzie rzeka jakby

znikała pod ziemią? Prąd musi być tam silny i przesunięty ku brzegowi. Spróbuj

odwrócić na chwile uwagę łuczników, a ja wśliznę się do wody i zmykam.

Gavor niespokojnie potrząsnął głową, nie wierząc w powodzenie tego zamiaru.

Zobra jednak nalegał niemal błagalnie.

- Zgoda - powiedział wreszcie Gavor. - Powodzenia, przyjacielu. Niechaj bogowie

cię strzegą.

Kiedy barka znalazła się w pobliżu zakola, Gavor nagle wstał i zaczął krzyczeć

co sił w płucach:

- Tam w dole, patrzcie, Wielki Gruggar, tam, na zachodnim .brzegu! - i

przedramieniem osłaniał wzrok, jakby przejęty grozą.

Przewoźnicy skupieni na trudnym manewrze zesztywnieli z uniesionymi wiosłami,

człowiek przy sterze puścił na moment drąg sterowy, tak że barka obróciła się na

lewą burtę i zaczęła niebezpiecznie się przechylać. Więźniowie zaczęli

wrzeszczeć przeraźliwie i unosząc się na kolanach, wytężali wzrok, wypatrując

Wielkiego Gruggara, legendarnego węża rzek. Także i dwaj łucznicy, z łukami

opuszczonymi, patrzyli na zachód, przesłaniając dłońmi oczy.

Zobra wśliznął się do wody niczym węgorz. Jednooki nie dał się jednak zwieść.

Może śledził każdy ruch Zobry od chwili, gdy olbrzym roztrzaskał pachołek, a

może z wiatrem dotarły do niego półgłosem wymawiane słowa.

Piskliwym krzykiem, w którym czuło się nienawiść i żądze zemsty, zwrócił uwagę

strażników. Wyciągniętą ręką wskazywał punkt na rzece, w którym niby napełniony

pęcherz, wynurzała się łysa czaszka Zobry.

Łucznik, stojący obok strażnika, w oka mgnieniu wypuścił strzałę, która utkwiła

miedzy łopatkami olbrzyma. Zobra wydał desperacki gardłowy okrzyk, uniósł nad

wodę obciążone łańcuchem ramie, a całe jego ciało obróciło się w wodzie i

zniknęło pod falami. Kiedy na jedną chwile raz jeszcze się wynurzył, twarz miał

skierowaną ku rufie barki, źrenice białe niczym jajka i szeroko otwarte,

domagające się powietrza usta. Znajdował się o jakieś trzy tuziny ruchów ramion,

ale niezawodny łucznik drugą strzałą przeszył jego szeroko rozwarte usta.

Gavor osunął się na pokład. Nie słychać było ani jednego słowa, wszyscy

wstrzymali oddech. Łucznik podszedł do niego i utkwił w nim wzrok z dłonią

opartą na rękojeści miecza. Zabije mnie, pomyślał Gavor z szalonym biciem serca.

Żegnaj świecie, żegnaj Duno, żegnajcie wszyscy. Ale, o dziwo, strażnik obrócił

się na pięcie i skierował ku środkowi barki, tam gdzie w uległej pozie czekał

Jednooki. Być może spodziewał się nagrody lub choć gestu pochwalającego jego

podłość. Lecz strażnik obrzucił go gwałtownymi obelgami.

* * *

Barka dobiła do Me-Ghir po dwóch dniach żeglugi i bez żadnych innych zajść.

Pilnowani przez straż więźniowie zeszli na ląd w strugach deszczu. Całą grupę

przejął jakiś wyższy rangą żołnierz i poprowadził pod ponure zadaszenie, dające

jako takie schronienie przed deszczem. Dwie rozczochrane, nędznie odziane

staruchy krzątały się wokół wielkiego, dymiącego kotła. W kącie oczekiwała już

inna grupa zesłańców.

Gavor chciwie wychłeptał gorącą zupę i przełknął gotowany boczek i pory, mimo

ich obrzydliwego smaku. We wszystkich strawach czuł straszliwą wilgoć, a całym

jego ciałem wstrząsał dreszcz przenikliwego chłodu, na przemian z napływającymi

falami gorąca.

Przerwa nie trwała długo. Pod prowizoryczne schronienie podjechał rząd wozów i

więźniowie zostali wepchnięci do ustawionych na nich klatek. Na szczęście strugi

deszczu przemieniły się w drobną mżawkę, która jednak niemiłosiernie siekła

ciała, aż do zupełnego zwiotczenia mięśni.

Konwój przejechał miedzy dwoma rzędami osmalonych resztek domostw wyludnionej

osady, z chylącymi się murami i resztkami kominów, i zagłębił się w dębowy las,

tak ciemny, że zdało się, jakby zapadła noc. Słychać było uporczywe nawoływanie

sójek, zagłuszone niekiedy wysokim i stanowczym krakaniem kruków. Podróż

przeciągnęła się przez całe popołudnie, bez krótkiej choćby przerwy. O

zmierzchu, po przebyciu zalesionego obszaru, wozy dotarły na skraj trawiastej

równiny. W miarę posuwania się naprzód, trawa stawała się coraz rzadsza i

stopniowo ustępowała twardemu i kamienistemu podłożu.

W złudnym świetle zachodzącego słońca wzgórza Me-Ghir wznosiły się niby

porośnięte mchem czaszki z pustymi, bielejącymi oczodołami: były to pozbawione

roślinności wyrobiska.

Wozy zatrzymały się przy pierwszych podjazdach, w długiej wąskiej kotlinie,

porośniętej trawą i suchymi szkieletowymi krzewami.

Po zachodniej stronie kotliny ciągnęło się długie na pięćdziesiąt łokci, wsparte

na słupach schronienie dla wozów, które nieustannie krążyły miedzy

kamieniołomami w Me-Ghir a ościennymi rejonami, zaopatrując je w kamienne płyty

i tłuczeń. Po stronie południowej widok na wzgórza przesłaniał zaniedbany,

masywny budynek. Nieliczne okna wzmocnione były solidnymi kratami, a skrzydeł

potężnej bramy strzegły skomplikowane zasuwy. Nie opodal znajdowały się dwie

mniejsze budowle: pierwsza to zapewne magazyn, druga mieściła kwatery

strażników.

Gavor wraz z więźniami został brutalnie popchnięty w stronę centralnego budynku,

mieszczącego skazańców. Jeden ze strażników odryglował drzwi i szeroko otworzył

oba skrzydła. Drugi strażnikznik-nąl wewnątrz, oświetlając pomieszczenie

niewielką latarnią i po krótkim przeglądzie zakrzyknął:

- Tutaj jest miejsce dla trzech.

Trzech skazańców popchniętych zostało w tamtym kierunku.

- Tutaj czterech - krzyknął strażnik. - Tutaj jeden, tutaj trzech, tutaj

dwóch...

Gavor znalazł się mniej więcej na środku budynku, który dawniej musiał być

stajnią, jak można było sądzić po żłobach, umieszczonych wzdłuż bocznych ścian

pomieszczenia.

Odór ekskrementów i moczu był nie do wytrzymania, gęsta, czarniawa ciecz

zalegała dwa równoległe kanały, ciągnące się przez całą długość budynku. Gavor

ujrzał ludzkie cienie przykucnięte nad nimi w najbardziej groteskowych

pozycjach, okryte łachmanami, skrawkami zniszczonego płótna z żółtymi plamami.

Strażnik szybkim ruchem przykuł mu rękę do przytwierdzonego do żłobu kółka.

Gavor opadł na ziemie, starając się zgarnąć jak najwięcej słomy, gdyż znalazł

się na gołych kamieniach posadzki, a jego wycieńczone ciało potrzebowało suchego

miejsca, żeby osuszyć się po wielu godzinach przebywania na deszczu.

W parę minut strażnicy uporali się ze wszystkimi więźniami i odeszli klnąc i

złorzecząc.

Gavor natychmiast zasnął.

Rozdział XIV

O świcie obudził go gwałtowny metaliczny odgłos, ogłuszający i przeciągły. Ktoś

walił żelaznym przedmiotem w dno kotła, ktoś inny przeciągnął drągiem po kratach

w oknie. Hałas ustał równie nagle, zaczęły otwierać się wrota nocnego

schronienia i pojawili się strażnicy, uwalniając więźniów z łańcuchów.

Gavor rozmasował zziębnięte członki. Nareszcie mógł przyjrzeć się twarzom

towarzyszy niedoli, wymizerowanym więźniom z Me-Ghir, wśród których

nieszczęsnymi kolejami losu znalazł się również i on.

Niemal wszyscy byli przeraźliwie chudzi, w wieku niemożliwym do określenia,

obdarci i brudni. Gavor ujrzał długie, posklejane brudem brody, zapadłe oczy,

członki pokryte strasznymi bliznami, otwartymi ranami i krostami. Niektórzy

wyraźnie kuleli. Inni poruszali się zgarbieni, ze sztywnymi, opuszczonymi wzdłuż

ciała ramionami.

Zerknął na więźnia, znajdującego się po jego prawej stronie. Miał orlą twarz i

gęstą, siwą czuprynę. Gavorowi zdało się, że musiał już widzieć tego człowieka.

I kiedy nieszczęśnik obrócił się i ruszył w stronę ustawionego szeregu, ukazując

fioletową plamę na policzku, jego wątpliwości prysnęły. Był to herszt bandy,

która napadła go pięć miesięcy wcześniej, na drodze do Tharab. Zwał się Botro.

Zabrał mu konia, którego otrzymał od Andiraqa, amulet i pieniądze.

Z trudem powstrzymał się, by nie skoczyć mu do gardła. Nie była to odpowiednia

chwila do wyrównania rachunków na oczach bacznie obserwujących cały ten harmider

strażników.

Skazańcy w szeregu wyszli z pomieszczenia i zostali poprowadzeni w kierunku

kamieniołomu. Botro szedł tuż przed nim. Gavor mocno uderzył go dwoma palcami po

plecach.

- Świat jest mały, przyjacielu. Nie jest aż taką znów niespodzianką spotkać

ciebie tutaj, w Me-Ghir, idealnym kresie podróży złodziei i oprychów.

Botro nie odwrócił się. Szedł wyprostowany ze spojrzeniem skierowanym prosto

przed siebie. Poirytowany Gavor uderzył go wiec ponownie miedzy łopatki.

- Uspokój się, chłopcze - wyszeptał skazaniec, nie odwracając się nawet. - Ja

też rozpoznałem cię wczoraj wieczorem, ledwie się tutaj znalazłeś. Botro zawsze

śpi tylko jednym okiem. Popatrz, popatrz! powiedziałem sobie. Oto i naiwniaczek,

który dał się ogołocić na drodze do Tharab. Cóż takiego chcesz uczynić? Zabić

mnie? Przeszłość już się nie liczy, chłopcze. Znaleźliśmy się w łajnie obydwaj i

nim nastanie korzystniejsza pora roku zostaną z ciebie tylko skóra i kości.

Wszyscy, nawet najsilniejsi, zdechniemy w tych przeklętych kamieniołomach z

głodu, z pracy ponad siły i wysuszeni piekącym słońcem.

Do końca marszu Gavor nie odezwał się. Kiedy dotarli już do kamieniołomu,

strażnicy rozsiedli się na wystających odłamkach skalnych, skąd z łukami i

strzałami w dłoniach mogli dogodnie nadzorować prace. Nowo przybyłym, jeszcze

krzepkim mężczyznom, przydzielono najcięższą prace. Ogromne bloki, wyrywane

przez nich z boków wzgórza desperackimi i uporczywymi uderzeniami oskardów, za

pomocą drewnianych drągów były spuszczane na sam dół zbocza. Inni skazańcy, już

na dole, segregowali bloki zależnie od kształtu i wielkości, natomiast najstarsi

i najsłabsi szuflami zgarniali tłuczeń.

Wozy nieustannie krążyły tam i z powrotem. Kiedy słońce stało już wysoko, Gavor,

zlany potem mimo pochmurnego dnia i powietrza, w którym niemal czuło się deszcz,

zwrócił się do pracującego obok człowieka, starca o suchych, choć krzepkich

jeszcze ramionach.

- Kiedy dostaniemy coś do jedzenia?

Starzec skrzywił się w grubiańskim uśmiechu, ukazując resztki żółtych i czarnych

zębów, sterczących z niebieskosinych dziąseł. Wzruszył ramionami i wymamrotał

ponuro:

- Jeszcze czas, zaciśnij pasa, a w południe dostaniesz dwa suchary.

Gavor miał silne i nawykłe do pracy ramiona, ale na dłoniach i w zagłębieniach

miedzy kciukiem a palcem wskazującym wyskoczyły mu pęcherze. I paliły

niemiłosiernie.

Spojrzał w dół. W grupie skazańców, uwijających się wokół wozów ujrzał

Jednookiego: poznał go po czarnej opasce na oku. W jego pobliżu pracował również

Botro. Gavor zauważył, że tak zręcznie przebiera łopatą, żeby nabierać jak

najmniej żwiru i nie męczyć się nadmiernie.

Zanosiło się na deszcz. Szary horyzont przecięła nawet błyskawica, chmury jednak

rozstąpiły się gnane wiatrem, który spadł najpierw w dół całym swoim impetem, by

po chwili ucichnąć, jakby stracił nagle skrzydła.

Wreszcie strażnik, siedzący wysoko na występie skalnym, zadął w róg, dając znać,

że nadszedł czas posiłku. Więźniowie pracujący na stromym zboczu też odłożyli

swoje narzędzia, zeszli na sam dół i ustawieni w szeregu oczekiwali na należną

im porcje strawy.

Pośrodku placyku znajdowała się cysterna, którą ostatnie opady napełniły wodą

deszczową. Wokół niej półkolem tłoczyli się najstarsi, najmniej cierpliwi

więźniowie, chcąc zmiękczyć w wódzie swoje suchary.

Gavor przykucnął na uboczu, zachłannie krusząc zębami swoją porcje. Jednooki

trzymał się niezbyt od niego daleko i bacznie go obserwował. Po chwili,

ostrożnie, przysunął się do niego Botro.

- Co robisz? - gniewnie zasyczał rabuś. - Zwariowałeś? Gavor spojrzał na niego z

otwartymi ustami.

- Pracujesz ze zbytnim zapałem - wyjaśnił Botro. -Jeśli nie uspokoisz się,

będzie z ciebie trup nim minie miesiąc. Trzeba być sprytnym, chłopcze! Rób jak

ja: oszczędzaj siły, a jeszcze długo pociągniesz.

Gavor potrząsnął głową.

- Powiedziano mi, że z kamieniołomów w Me-Ghir nie wychodzi się żywym. Na cóż

wiec trwać?

- Głupiec! - bezlitośnie fuknął Botro. - Póki jest życie, jest i nadzieja.

* * *

Cień zmierzchu okrył wzgórza Me-Ghir, a fioletowe światło księżyca sączyło się

przez kraty, kreśląc dziwaczne odblaski wewnątrz pomieszczenia dla więźniów.

Gavor leżał wycieńczony na ohydnej stercie słomy, miedzy Botrem, który

wypoczywał w milczeniu, a innym więźniem, chrapiącym niezmordowanie. Pozostali

więźniowie również pogrążeni byli w głębokim śnie. Niekiedy, ze spowitych

mrokiem zakątków pomieszczenia unosiły się jęki i rzucone w półśnie

przekleństwa, charczenia, donośne odgłosy niezdrowych trzewi. Ponury loch drżał

niczym schwytane w sidła ogromne zwierze.

Zdarte do krwi ręce Gavora paliły niczym ogień. Parę razy przeciągnął po nich

jeżykiem, żeby uśmierzyć ból, wreszcie ułożył się na boku i znieruchomiał,

wyczekując na sen, który wymykał się niczym węgorz. Doskonale widział profil

twarzy Botra, odcinający się w blasku księżyca.

- Śpisz?

- Jednym okiem - natychmiast odparł Botro.

- Co zrobiłeś z moim koniem?

-. Hejże, chłopcze. To był stary fhomer, dychawiczny i z kiepskimi podkowami.

Sprzedałem go za parę soldów...

- A mój amulet? Ten wisiorek, który miałem na szyi...

- O tym mówisz. Zdążyłem go ukryć z całym moim zawiniątkiem, nim te zbiry mnie

dopadły.

- To dobrze - powiedział Gavor. - Koń i pieniądze nie obchodzą mnie wiele. Ale

amulet chce z powrotem. A teraz- słuchaj uważnie, zbóju. Czy rzeczywiście w

żaden sposób nie można ulotnić się z tych kamieniołomów?

W mrocznym pomieszczeniu zabrzmiał ostry, lecz przytłumiony śmiech Botra.

- Spokojnie, chłopcze. Jeszcze w południe nie było w tobie krzty nadziei.

Nadchodzi wieczór, a ty, zamiast spać, zaczynasz marzyć z otwartymi oczami...

Nie jest łatwo uciec, wielu już próbowało, ale wszyscy zginęli.

- Jakiś jednak sposób musi się znaleźć - nalegał Gavor.

- Mów ciszej - przestrzegał Botro. - Może i jest sposób, ale potrzeba

cierpliwości i dużo poświecenia. Jutro rano pokaż ręce dowódcy straży. Powiedz

mu, że pewien czas nie będziesz mógł pracować kilofem i niech cię wyśle na dół,

do ładowania kamieni. Spróbuj znaleźć się w pobliżu mnie, byśmy mogli

porozmawiać. Tutaj nie jest bezpiecznie, lepiej nie odzywaj się już do mnie.

Zbyt wiele uszu. I pamiętaj -póki jest życie, jest i nadzieja.

* * *

Następnego dnia prace zakłócił wściekły wiatr, dmący z wrzosowisk Shillpan.

Gavor, za radą Botra, przekonał dowódcę straży, żeby przydzielił mu prace niżej,

na placyku, gdzie zatrzymywały się wozy z oczekiwaniu na załadunek. Znalazł się

w pobliżu Botra, ale przez pierwsze pół dnia pracy nie zdołał zamienić z nim ani

jednego słowa - niedaleko, tak ustawiony, żeby wiatr niósł nawet szepty, znalazł

się Jednooki.

Kiedy w południe zagrzmiał sygnał przerwy, skazańcy odebrali swoje suchary i

pobiegli schronić się za zachodnim nawisem skalnym, gdzie wiatr był słabszy.

Jednooki pozostał w tyle, niezbyt szybko odebrał swoją racje i kiedy znalazł się

pod osłoną skały, musiał zadowolić się miejscem na samym skraju, wystarczająco

daleko od Botra i Gavora.

- To podły szpieg - powiedział szeptem Gavor. I w paru słowach streścił, jak to

z winy Jednookiego nieszczęsny Zobra, zamiast cieszyć się wolnością, skończył na

dnie rzeki, przeszyty dwoma strzałami.

- Tutaj, w Me-Ghir - skomentował Botro - donosicieli czeka krótki żywot. By

zamknąć im raz na zawsze usta, zawsze znajdzie się jakiś drąg, który w

odpowiednim momencie wysunie się z rąk, lub głaz, który bez uprzedzenia stoczy

się w dół... Rozumiesz, chłopcze? Ale w miejsce jednego zabitego z miejsca

znajduje się dziesięciu gotowych, żeby go zastąpić. Wszystko przez ten głód.

Tutaj niemal każdy za garść pożywienia gotów byłby zabić własną matkę. Ja nie

dowierzam nikomu...

- Mnie jednak zawierzyłeś, jak mi się zdaje - ironicznie zauważył Gavor.

- Ale tylko dlatego, że nie zdążyłeś jeszcze zgłodnieć. Za dwa miesiące i ty

będziesz wyglądał jak pozostali.

- Chce uciec stąd szybciej - uciął Gavor. - Wieczorem dałeś mi do zrozumienia,

że masz jakiś plan ucieczki. Posłuchajmy wiec, co to takiego.

Botro rozejrzał się uważnie i nieufnie. Potem pochylił się do ucha Gavora i

wyszeptał:

- Przede wszystkim, jak już powiedziałem, musisz być cierpliwy. Kamieniołomy

znajdują się w środku rejonu pustynnego, ponad pięćdziesiąt mil od jego skraju.

Znaczy to, że, będąc tak słabi i wygłodzeni, uciekać możemy tylko wtedy, kiedy

będziemy mieć zapas pożywienia. Ja odłożyłem już osiem sucharów, ty musisz

zrobić to samo i każdego dnia coś odkładać...

- Rozumiem - zgodził się Gavor - Czy masz pewne miejsce, żeby je ukryć? Botro

pośpiesznie skinął głową.

- Słuchaj mnie dobrze - ciągnął. - Do granicy okręgu Shillpan jest prawie sto

mil. Jednak kiedyś, sto lat temu, granica przechodziła właśnie tedy, szczytem

tych wzgórz. Odkryłem przejście, podziemny chodnik, którym zapewne przemytnicy

dostarczali swój towar. Wejście ukryte jest pod kępą krzewów. Sam tunel jest

długi na jakieś dwieście łokci, taki komin, który przechodzi niczym kiszka w

brzuchu wzgórza. Ale wyjście zastawione jest blokiem skalnym, przeraźliwie

ciężkim i grubym...

- Potrzebny jest drąg, żeby go ruszyć - podpowiedział podniecony Gavor.

- Już jest, wyniosłem go i ukryłem. Sam drąg jednak nie wystarczy. Potrzebne są

silne ramiona, takie jak twoje, rozumiesz?

Było jeszcze tysiąc innych rzeczy, które Gavor chciał wiedzieć, ale w tej

właśnie chwili strażnik trzykrotnie zadął w róg, dając skazańcom znak do

podjęcia pracy. Później, w krótkich przerwach miedzy jednym wozem .odjeżdżającym

z ładunkiem a drugim, który dopiero nadjeżdżał, próbował dalej pytać Botra.

Rabuś pozostał jednak głuchy na wszystkie jego zabiegi.

Nadszedł wieczór, a z nim odrażająca zupa, w której pływały dziwne kawałki

mięsa, z pewnością z żab, szczurów i pokrajanych w kawałki węży. W ciemności

pomieszczenia jakiś skazaniec zaczął wyć, inny płakać, jeszcze inny kląć.

Słychać było szczek łańcuchów, niby dzwonki karawany, głuche odgłosy, ciężkie

westchnienia, z pewnością spowodowane razami. A potem, już w ciszy, ciężki chór

oddechów ludzi złamanych wysiłkiem i żądnych snu.

Gavor wyciągnął wolną rękę w kierunku Botra. Chciał wiedzieć coś więcej o

tajemnym przejściu, ciągnącym się. pod wzgórzem. Dwa czy trzy razy dotknął jego

ramienia, zachęcając do odwrócenia się.. Botro zamiast odpowiedzi ciężko

chrząknął i odwrócił się na drugi bok.

* * *

W następnych dniach rozpogodziło się. Kamieniołomy rozciągały się po południowej

stronie wzgórz i promienie słońca oblewały je od świtu do zmierzchu, na

nieszczęście dla skazańców, którzy w piekielnym upale musieli pracować z

krótkimi tylko przerwami.

Raz jeszcze Gavor przekonał się, dlaczego Me-Ghir zyskało sławę miejsca bez

powrotu. Najsilniejszy nawet mężczyzna nie był w stanie długo wytrzymać przy

takim niedostatku pożywienia i w podobnym upodleniu. Zginiemy wszyscy nim

przyjdzie lato, wcześniej jednak zastąpią nas inni i koło dziejów będzie mogło

obracać się w nieskończoność, ku chwale władców, którzy do dna wysysają nasze

żywoty.

Roślinność na wzgórzach stała się bardziej bujna i tworzyła prawdziwe oazy

zielonego cienia. Skazańcy zerkali w tamtych kierunkach, lecz czujna obecność

strażników na wyżej położonych występach skalnych powstrzymywała każdego, kto

miał odwagę zamarzyć o chwili wytchnienia w orzeźwiającym chłodzie.

Pewnego dnia Botro z głośnym przekleństwem odrzucił kilof i spuścił spodnie na

samym środku drogi. Strażnicy wybuchnęli śmiechem. Ryknęli śmiechem również

skazańcy, niektórzy poszli nawet w ślady Botra. Już dziesięciu, a może i

piętnastu przykucnęło w pełnym słońcu z zamiarem zaspokojenia własnej potrzeby.

Gromki śmiech strażników zmieszał się z odgłosami towarzyszącymi tej

zaimprowizowanej scenie i ordynarnymi uwagami przyglądających się

współtowarzyszy.

Ten rodzaj zawieszenia broni miedzy ofiarami a oprawcami trwał tylko chwile. Ale

wystarczyło to, żeby Gavor zniknął niezauważony. Błyskawicznie zsunął się pod

skałę i stoczył w dół zacienionym żlebem, wśród niskich krzewów sumaka.

Botro dokładnie objaśnił mu, jak znaleźć wejście do podziemnego korytarza. Z

pewnym trudem utorował sobie drogę przez zagradzające wejście krzewy i po omacku

zagłębił się w długą kiszkę, prowadzącą w poprzek zbocza.

Botro nie nabrał go. On też ocenił długość chodnika na jakieś dwieście łokci.

Gavor przebiegł go kierowany słabym światłem dochodzącym z głębi.

W końcowym odcinku wąski korytarz rozszerzał się, tworząc niewielką grotę o

łukowatym sklepieniu. Blok tarasujący wyjście był ogromny, nieznacznie już

przesunięty, nie na tyle jednak, żeby umożliwić przeciśniecie się. W jednym rogu

dojrzał dwa ludzkie szkielety; jeden leżący na brzuchu, drugi siedzący w

groteskowej pozie, wsparty żebrami o ścianę. W oczodołach zagnieździły się

karaluchy i skorpiony.

Drąg, który przemycił Botro, leżał na ziemi, nie opodal szkieletów. Gavor

spróbował podważyć blok skalny i po paru próbach zrozumiał, że sobie z nim

poradzi, rzecz jasna z pomocą Botra. Z emocji serce waliło jak opętane.

Wrócił. Kiedy wyszedł z korytarza, ostrożnie wspiął się wzdłuż żlebu, uważając,

żeby żaden ze strażników nie obserwował miejsca, z którego się wynurza. Doszły

do niego chaotyczne krzyki, stłumione nawoływania i przekleństwa. Już ze swojego

miejsca zauważył dziwne poruszenie. Nikt nie pracował, a strażnicy i więźniowie

spoglądali w dół, w stronę placyku, na który zajeżdżały wozy.

W pobliżu pierwszego wozu zebrał się tłum. Kiedy ludzie rozeszli się, Gavor

zobaczył leżącego na ziemi Jednookiego, z rozrzuconymi ramionami i strzaskaną

czaszką. Potem dostrzegł w górze Botra, który rzucił mu porozumiewawcze

spojrzenie.

- Musiałem to zrobić - powiedział rabuś, kiedy po zachodzie słońca zbliżył się

do niego ze swoją miską.

Siedzieli na stercie kamieni, nieco na uboczu, tyle tylko, żeby móc spokojnie

porozmawiać, bez podejrzliwych spojrzeń innych więźniów.

- Musiałem to zrobić - powtórzył Botro. - Ten śmieć spostrzegł, że się oddaliłeś

i chciał powiadomić strażników. Wziąłem wiec kamień i...

- Pokój jego duszy - krótko uciął Gavor. - Przyjrzałem się korytarzowi i

spróbowałem przesunąć głaz. Może uporałbym się z nim sam, ale z twoją pomocą

rzecz będzie pewna, bez trudu otworzymy sobie wyjście.

- Dobrze - wymamrotał Botro, zanurzając usta w misce.

- Kiedy odlatujemy? - zapytał Gavor.

- Cierpliwości, chłopcze. Już ci mówiłem.

- Tak, ale na co czekamy?

- Na burze. Przyda nam się nagła ulewa, z grzmotami i piorunami. Wówczas

strażnik stojący na szczycie opuści swoje miejsce, żeby się schronić, i nikt nie

zwróci na nas uwagi. A poza tym chodzi o skałę, która tarasuje wyjście. Kiedy

zepchniemy ją, stoczy się w dolinę po drugiej stronie, z hukiem jak trzęsienie

ziemi. Rozumiesz wiec, dlaczego musimy poczekać na burze?

- Rozumiem. Chcesz mieć pewność, że ten hałas stopi się z grzmotami i szumem

deszczu...

- Właśnie tak. Pilnuj się mnie, a kiedy pogoda będzie niepewna, bądź w pobliżu.

Może za miesiąc, a może jutro, kto może wiedzieć. Niechaj bogowie deszczu nas

wspierają.

Rozdział XV

Utrzymywała się piękna pogoda i Gavor zaczął już wpadać w rozpacz. Czuł, że z

dnia na dzień siły opuszczają go coraz bardziej.

Botro, zatwardziały zbój, który poznał już tysiąc więzień i lochów, kiedy tylko

mógł podnosił go na duchu, roztaczając przed nim obraz uczty, jaką sobie

wyprawią już na wolności i w bezpiecznym miejscu.

Strażnicy na szczycie wzgórza urządzili sobie schronienie z gałęzi. Popijali

wino i źródlaną wodę, leniwie zajadali owoce i siedząc w cieniu od niechcenia

nadzorowali przebieg prac.

- Tutaj nigdy nie będzie padać - klął Gavor, zrozpaczony długim wyczekiwaniem.

Botro uśmiechał się jedynie.

- Już wkrótce spadnie z nieba tyle wody, że niemal się potopimy. Bądź czujny,

chłopcze. Jeden fałszywy krok i możemy skończyć w gównie.

Tymczasem najstarsi i najsłabsi marli jak muchy. Niektórzy spadali nagle ze

zbocza wzgórza, inni kładli się na ziemi i tak zostawali, nieczuli na gwałtowne

nawoływania strażników, gotowi raczej dać się zatłuc na śmierć, niż powrócić do

pracy. Wtedy nadzorcy ściągali ich w dół, w pobliże magazynu i tam zostawiali,

bez wody i bez pożywienia. Umierali, nim zapadł zmierzch, bez jęku protestu.

Inni jeszcze umierali we śnie, nocą, z wycieńczenia, jakie długo się w nich

gromadziło.

- Tutaj nigdy nie będzie padać - złorzeczył Gavor.

Lecz dzień potopu wreszcie nadszedł, tak jak przewidział Botro. Najpierw spadły

na nich ostre porywy wiatru, czarne i ciężkie chmury, szybkie jak sokoły,

nadciągnęły tuż nad kamieniołomy. W oddali przeciął niebo piorun, za nim dalsze,

coraz groźniejsze, i naraz na wzgórza spadł rzęsisty deszcz, zalewając w

mgnieniu oka cały płaskowyż i wszystkie ścieżki.

Więźniowie pobiegli skryć się za wozami. Wiatr rozrzucił nikłe osłony

strażników, zmuszając ich do szybkiego opuszczenia zajmowanych miejsc. Dla Botra

i Gavora było już bagatelką zjechać po żlebie z przeciwnej strony, podczas gdy

huk grzmotu zagłuszył wszelkie odgłosy i nawoływania.

Kiedy znaleźli się w podziemnym korytarzu, Botro wydostał spod ziemi płócienne

zawiniątko. Znajdowały się w nim suchary, skrzętnie zbierane przez wszystkie dni

meczącego wyczekiwania.

Szybko przemierzyli chodnik, pokrzykując radośnie niby dzieci, ale na jego końcu

Botro zrobił się poważny. Zaniepokojony, zmierzył wzrokiem ogromny głaz i

powiedział:

- Odwagi, przyjacielu. To rzecz w sam raz na twoje muskuły.

Gavor schwycił drąg i zaparł się z całej siły. Głaz ani drgnął. Spróbował

powtórnie, bezskutecznie.

- Na bogów - wyjąkał ogarnięty paniką. - Przecież się poruszył. Przysięgam ci,

że poprzednim razem zdołałem go trochę poruszyć.

- Uspokój się - nakazał Botro. - Odpocznij nieco i zbierz siły.

W półmroku groty Botro rozejrzał się, szukając czegoś. Wziął do ręki czaszkę i

zważył ją w dłoni. Zirytowany, odrzucił. Wreszcie znalazł odpowiedni kamień i

umieścił go u podstawy bloku skalnego, tak żeby drąg wywrzeć mógł większą siłę.

Natychmiast też oparł się o ramiona Gavora i skoczył ze złączonymi nogami na ten

prosty przyrząd.

- Odwagi, chłopcze, pomyśl o wolności i daj z siebie wszystko.

Wstrzymując oddech, Gavor naparł na drąg z desperacką siłą. Kamień umieszczony

jako podpora zaskrzypiał, jakby chciał się rozsypać, ale głaz drgnął, zachwiał

się. Ze zręcznością linoskoczka Botro, stojąc na drągu, zdołał przesunąć się o

dłoń w stronę jego końca. Jeszcze jeden wspólny wysiłek i ogromny blok skalny z

potężnym łoskotem stoczył się po zboczu wzgórza.

Rzucili się w dół po stoku, co rusz potykając się i staczając. Woda lała się

strugami, wzbijając bryzgi czerwonawego błota. Botro biegł pierwszy, nie

zatrzymując się nawet na chwile, kierowany niezawodnym instynktem, który zawsze

pchał go we właściwym kierunku. Gavor deptał mu niemal po piętach, zdyszany i z

trudem wytrzymujący szaleńczy pęd ucieczki.

Po godzinie Botro zatrzymał się, dysząc ciężko. Pochylił się i zwymiotował

zielonkawą pianą.

- Mieliśmy szczęście - powiedział Botro. - Burza rozszalała się w najbardziej

odpowiednim momencie, po południowym posiłku. Dopiero wieczorem spostrzegą naszą

ucieczkę, a z nastaniem zmroku trudno im będzie rozpocząć poszukiwania. Udało

się nam, chłopcze. Przed nami sześć godzin dnia, i przez te sześć godzin

zmierzać będziemy naprzód, z krótkimi przerwami na niewielki posiłek. Musimy

odejść stąd jak tylko zdołamy najdalej.

- W jakim kierunku idziemy? - chciał wiedzieć Gavor.

- Na razie na północ. Potem wykręcimy na wschód, aż do granic Shillpan. A potem

na południe, wzdłuż granicy...

- To jakieś błędne koło - zauważył Gavor.

- Wcale nie - zapewnił rabuś. - Kiedy moja banda rozpadła się, zakopałem moją

zdobycz sto mil od kamieniołomów w Me-Ghir, ale by tam się dostać, musimy obejść

je w pewnej odległości, przemierzając dzikie i pustynne okolice. W razie czego w

każdej chwili będziemy mogli przekroczyć granice i skryć się na terytorium

Shillpan.

Słuszność jego planu była oczywista i nic nie można było mu zarzucić.

- Zgoda - powiedział Gavor. - Chce tylko odzyskać mój amulet. Zaprowadź mnie

tam, gdzie go zakopałeś, a zapewniam cię, że będę wdzięczny do końca życia.

* * *

Ukryty w listowiu słowik śpiewał żałośnie, zwiastując świt. Gavor gwałtownie

przebudził się ze snu pełnego nierealnych i groteskowych istot, które dręczyły

go przez całą noc, nie pozwalając na chwile wytchnienia. Opuścił naprędce

przygotowane legowisko z gałęzi i liści, zrywając się na równe nogi, jakby

zawisło nad nim nagłe niebezpieczeństwo.

Różowe światło sączyło się przez wysokie pędy robinii. Botro spał jeszcze,

skulony niczym kot. Gavor zbudził go, trącając nogą w bok.

- Jestem głodny - powiedział. - Daj mi suchara. Botro przetarł oczy.

- Później - odpowiedział ziewając. - Czeka nas długa droga, musimy oszczędzać

nasze zapasy.

Podążali przed siebie cały dzień, przemierzając dębowe i brzozowe lasy,

trawiaste równiny, i znów lasy, ponure pustkowia, wrzosowiska. Następnego dnia

spostrzegli w oddali stado owiec. Botro skrzywił się, zaniepokojony.

- Odtąd będziemy musieli unikać otwartych przestrzeni - powiedział. - Owczarze

też mogą okazać się podstępni. Żeby uniknąć przykrych spotkań, przez jakiś czas

będziemy się poruszać lasami, nawet jeżeli trzeba będzie nadłożyć drogi.

O zmierzchu dotarli nad brzeg strumyka, zmienionego przez ostatnie deszcze w

rwący potok. Woda wylała się. z naturalnego koryta, tworząc w zagłębieniach

niewielkie bajora.

- Mamy ryby! - wykrzyknął Botro, tocząc wokół bacznym spojrzeniem człowieka

przywykłego do odludnego życia.

Pochylony, zaczął brodzić w bajorku długim na osiem łokci, namawiając Gavora,

żeby poszedł w jego ślady. Ryby były już otępiałe i bez trudu można je było

chwytać rękoma.

Wydało się niemożliwością oczyszczenie ich bez noża, lecz Botro, pomagając sobie

zagiętą gałązką, poradził sobie z tym, wyciągając wnętrzności przez pyszczek.

Gavor przyglądał mu się z podziwem.

- Pięknie, ale zjeść je surowe i bez krzty soli nie będzie proste, nawet dla tak

wygłodniałych ludzi jak my.

Botro roześmiał się. Poszperał w obszarpanej koszuli i z zaszytego brzegu

wyciągnął krzemień.

- Nigdy się z tym nie rozstawałem. Schowałbym sobie nawet do tyłka.

Pół godziny później ryby były już usmażone nad żarem niewielkiego ogniska

ułożonego z suchych pędów krzewów i uciekinierzy mogli zaspokoić głód,

zachowując suchary na dalszą drogę.

- Szkoda, że nie mamy wina - westchnął rabuś miedzy jednym a drugim beknięciem.

I dodał:

- Granica Shillpan jest już niedaleko. Jutro ruszamy dalej, zakręcając na

południe. Przed nami jeszcze cztery lub pięć dni marszu.

Gavor ledwie go słuchał. Wyciągnął się obok tlącego się żaru i twardy sen

pociągnął go w otchłań bez czucia.

* * *

Podążali wzdłuż strumyka niemal do samych jego źródeł. W miarę jak posuwali się

na południe, okolica stawała się mniej dzika: zbliżali się do żyznych rejonów i

nawet niekiedy dostrzegali w oddali pojedyncze zabudowania i skrawki uprawianych

pól.

Suchary skończyły się. Ale doświadczone oko Botra dostrzegło na skraju rowów

grona wodnych kasztanów i wielkie jadalne bulwy, które rosły w pobliżu dziwnych,

pnących się lian obwieszonych żółtymi kwiatami.

Raz, pętlicą splecioną z powoju i czerwoną marchwią jako przynętą, udało mu się

schwytać dzikiego królika. Cierpliwie ponacinał zębami skórę wokół szyi i

ściągnął ją jednym długim szarpnięciem, podczas gdy Gavor przytrzymał łeb

zwierzęcia.

Dawno już tak się nie najedli. Botro tarzał się szczęśliwy w trawie, marząc o

miarce wina, którego już wkrótce będzie mógł skosztować. "Upije się jak jeszcze

nigdy w życiu" - powtarzał.

- Będziemy potrzebowali ubrań - zauważył Gavor. - Nie możemy pokazać się ludziom

boso i w tych łachmanach. Od razu pojęliby, że uciekliśmy z kamieniołomów Me-

Ghir.

- Wszystko w swoim czasie, chłopcze. Już coraz więcej zabudowań w okolicy, a w

ogrodach zawsze znajdzie się sznur z rozwieszonymi na słońcu ubraniami. Ale

najpierw chce znaleźć się jak najbliżej mojego skarbu.

- Jak daleko jeszcze? - niecierpliwie zapytał Gavor.

- Ze dwa dni.

- W takim razie odtąd i ja śpię tylko jednym okiem. Botro uniósł szydercze

spojrzenie.

- Nie ufasz mi? Powiedz prawdę, boisz się, że kiedy będziemy już blisko,

zostawię cię jak bezradne pisklę i sam osiągnę cel naszej wędrówki.

- Właśnie tak, przyjacielu.

- Mylisz się. Te podróż rozpoczęliśmy wspólnie i wspólnie ją zakończymy.

- Chciałem cię tylko ostrzec - uściślił Gavor. - Jesteś sprytny, i to aż za

bardzo. Z łatwością mógłbyś wywieść mnie w pole. Tak, mógłbyś spróbować zgubić

mnie gdzieś w drodze. Ale odnalazłbym cię, nawet gdybym musiał ścigać cię na sam

koniec świata i jedną ręką przetrąciłbym ci kark.

- Daj spokój - bronił się Botro. - Na mnie możesz polegać, jestem uczciwym

rabusiem. Schodzili kretą ścieżką, ledwie widoczną pośród ciągnących się w

nieskończoność krzaków i może chcąc zmienić temat, Botro zaczął pleść jakieś

głupawe historyjki.

Gavor stanowczym gestem przerwał mu w pół słowa. Ktoś wspinał się ścieżką w ich

kierunku. Gavor i Botro zerwali się niczym dwa zające i znikneli w gęstych

zaroślach.

Obok nich przeszedł z. siekierą na ramieniu barczysty mężczyzna z siwą brodą i

zaspanymi oczyma. Za nim podążał chłopiec: prowadził na krótkim sznurku

szczeniaka, a z tyłu spodni zwisał mu sierpak do przycinania gałęzi.

Kiedy znaleźli się w pobliżu Gawra i Botra, psiak zaczął szczekać i węszyć.

Szczęściem chłopiec szarpnął go, pociągając za sobą.

- Idą po drzewo - szepnął Botro. - Ich chata musi być gdzieś blisko. Może już

przed zmierzchem dostaniemy nowe ubrania.

Odczekali chwile i wyszli z zarośli, zbiegając ścieżką w dół.

Botro nie mylił się. Wiejskie chaty ukazały im się nagle, na skraju łąki, ledwie

pół mili od nich, schludne i czerwone, jak złudzenie. A obok domu nieodłączny

sznur suszących się ubrań.

- Miejmy nadzieje, że to nie same spódnice - zaśmiał się Botro, mrużąc

szelmowsko oczy.

* * *

Koszula była w sam raz, ale zbyt szerokie spodnie musiał podtrzymać uplecionym

naprędce paskiem z łoziny. Natomiast na wychudzonego i suchego jak szczapa Botra

ubranie, prawdopodobnie chłopca, pasowało doskonale.

Przez cały następny dzień posuwali się. jeszcze na południe. Botro ponaglał, nie

chciał nawet tracić czasu na złapanie paru ryb czy jakiegoś królika; także i

dlatego, że nierozważne wydało mu się rozpalanie w tych stronach ognia. Tego

wieczoru musieli wiec zadowolić się leśnymi jagodami i korzonkami.

Ale cel ich wędrówki był już bliski.

- Jutro będziemy na miejscu - zapewnił Botro. - O zmierzchu.

Na noc zaszyli się w krzakach czarnego bzu. Leżeli stykając się ramionami w

niewielkim zagłębieniu terenu.

- Powiedz mi - odezwał się Botro, który wyjątkowo długo nie mógł zmrużyć oczu -

jakim sposobem znalazłeś się w kamieniołomach Me-Ghir?

Tym razem Botro nie dotrzymał reguł. Nigdy nie należy pytać o przyczynę

skazania. Można odczekać jedynie aż współtowarzysz sam zdecyduje się na takie

zwierzenie, być może w wybuchu wściekłości. Gavor też pozostawał skryty wobec

wszystkich. A oto teraz Botro postawił mu bezpośrednie pytanie i trudno było

odpowiedzieć wymijająco.

Spróbował je przemilczeć, wydając z siebie senne pochrząkiwania. Lecz Botro

nalegał.

- Nie wyglądasz mi na zdolnego do nieprawości. Może kłusowałeś?

- Drobna sprzeczka - od niechcenia rzucił Gavor. - Coś jakbym za dużo powiedział

na rynku w Kongarabh. Trafiło się, paru strażników, z nimi jakiś pajacowaty

oficer. Wystąpiłem w obronie starca, który chyba nikomu nie przeszkadzał.

Słowem, skończyło się bijatyką i z miejsca mnie aresztowano.

- Nie trafia się do Me-Ghir z powodu jakiejś oijatyki - mruknął Botro. >

- No tak... Skończyłoby się paroma dniami lochu. Ale stpażnik więzienny był

wyjątkowo okrutny... Rzeźnik, który z upodobaniem pastwił się nad najsłabszymi

więźniami, wiec ja... A potem, nierozsądnie, próbowałem uciekać.

- Jasne - przerwał mu Botro - Właśnie tak, jak myślałem. Teraz śpij chłopcze.

Jutrzejszy etap, już ostatni, będzie długi i ciężki.

Przez cały dzień podążali na południe wzdłuż granicy Shillpan, pozwalając sobie

na krótkie tylko odpoczynki, żeby posilić się znalezionymi jagodami i wybrać

parę bażancich jaj.

Kiedy słońce dawno minęło już zenit, Botro zawahał się chwile. Rozejrzał się

wokół bacznie, stroskanym wzrokiem obserwując krajobraz. Parę razy powracali do

tego samego miejsca, próbując coraz to nowych ścieżek. Posuwali się tak,

zygzakiem, ponad godzinę, aż wreszcie twarz rabusia rozjaśnił szeroki uśmiech...

- Jesteśmy na miejscu - uradował się. - Teraz doskonale rozpoznaje to miejsce.

To tutaj, w tych stronach zeszłej jesieni schwytali mnie siepacze. Ledwie

zdążyłem ukryć zawiniątko w piwnicy zburzonego domu.

- Nie widzę tu żadnego zburzonego domu - żalił się Gavor ledwie z krztą

zrozumienia w głosie.

- Pohamuj niecierpliwość, chłopcze. Za pół godziny będziemy na miejscu.

Wkrótce, jakby zaczarowane, ukazały się im mury domu, wyrastając znad krzaków

jeżyny i dzikiej gruszy.

Dach wyglądał, jakby od lat był zwalony, - mury wyszczerbione i popękane, po

oknach pozostały jedynie otwory, sterty gruzu dumnie porastał oset i jedynie

węże prześlizgiwały się wzdłuż nasłonecznionych murów.

- Dawniej była tutaj strażnica i komora celna - wyjaśnił Botro. - Każdy

podążający do Shillpan musiał tu opłacić cło.

- Dość tej gadaniny, przyjacielu. Zakasuj rękawy i rozkopuj to, co zakopałeś.

Chce odzykać mój amulet...

Gavor przysiadł niedaleko, podczas gdy Botro na kolanach rozgarniał kamienie i

ziemie, pogwizdując jak skowronek.

- Mam! - zawołał wreszcie.

Podniósł się z niewielkim zawiniątkiem z czarnego płótna. Rozwinął je szybko i w

jego dłoni zabłysnął sztylet.

Gavor znajdował się o cztery łokcie od niego. Wzrok utkwił w skierowanym przeciw

niemu ostrzu, nieruchomym i groźnym.

- Mógłbym cię zabić - powiedział Botro przez zaciśnięte zęby - i pozwolić, żeby

twój trup gnił pomiędzy tymi murami, aż rozszarpałyby go sępy. Lecz Botro zawsze

dotrzymuje słowa.

Rabuś cofnął sztylet i wsunął go za koszule, po czym rzucił pod nogi Gavora

płócienne zawiniątko.

- Bierz co twoje, nim się rozmyśle.

Gavor rozwinął zawiniątko. Była tam garść srebrnych monet i dwie sztuki złota, a

także amulet. Wziął swój wisiorek, potarł go palcami o koszule, żeby nabrał

połysku i zawiesił sobie na szyi.

- Weź też jedną złotą monetę - zachęcił rabuś.

- Za fhomera i miedziaki, które mi zabrałeś na drodze do Tharab, wystarczą dwie

sztuki srebra. Biorę to tylko, co należy do mnie.

- Jak chcesz - zaśmiał się Botro. - O niecałą godzinę marszu znajduje się

wioska. Jest tam gospoda z winem, dobrym żarciem i pięknymi kobietami. Chodź,

chłopcze. Idziemy się zabawić.

- Nie. Ja przekroczę granice i ruszam do Shillpan, może tam znajdę to, czego nie

znalazłem w Kon-garabh.

- Jak chcesz - powtórzył Botro. - Nasz pakt kończy się tutaj i nawet tego

żałuje. Ale to może lepiej, ja jestem rzezimieszkiem, który napada i ograbia

podróżnych. Moim domem są trakty, a moją rodziną banda. Myślę, że podążę w dół,

do Bhakry i tam zadbam o to, żeby ściągaj ącym ze wszystkich stron pielgrzymom

było lżej. Ty zaś jesteś niewinny jak gołębica, uczciwy i czysty, marzyciel,

twoim losem jest naprawianie zła, a drogę wskazują ci obłoki i wiatr...

Dłonią musnął go po policzku, gestem niemal ojcowskim.

- Powodzenia, Gavor!

Nim zdołał odwzajemnić pozdrowienie, Botro zsunął się na drugą stronę zwalonych

murów i już wspinał się zwinnym krokiem kozic. Gavor patrzył za nim, aż

rozpłynął się w bladobłękitnych oparach zachodu słońca i zniknął w oddali.

I naraz pozostał sam ze swoją niepewnością.

Rozdział XVI

Pod koniec wiosny wszystkie wody otaczające krainę Shillpan wezbrały gwałtownie

i toczyły się wartko, przewalając wzdłuż brzegów kamienie, porywając z nurtem na

wpół zanurzone gałęzie, żółtą glinę i kępy traw, niosąc to wszystko nie wiadomo

skąd.

Ponad spienioną wodą zawisła ulotna, jaśniejąca tysiącami kropel mgiełka; wokół

rozciągały się dziewicze ziemie, mieniące się złotem i rubinową czerwienią jak

sztandary wszechwładnego Hosplunda, władcy ludzi, pól, osad i stad.

Na polach złotem jaśniało dojrzałe zboże, a czerwienią - gorejące kwiaty maków,

którymi usiana była równina. Na sztandarach zaś złoto skrzyło się na zawieszonym

w górze hełmie. Poniżej, po lewej stronie, mieniły się tkane czerwienią fale:

rzeka krwi symbolizująca bezwzględne okrucieństwo wojsk władcy Shillpan.

Shillpan było właściwie wyspą: od północy toczyła wody Wielka Rzeka. Jej

regularne wylewy nanosiły warstwy ciemnego mułu, który czynił te ziemie

niebywale żyznymi.

- Wystarczy, że spluniesz, przyjacielu, a w Shillpan wyrośnie drzewo! - z dumą

mówił mu Hozas, człowiek, którego spotkał w Kongarabh.

Na wschodzie płynęła Shill-Gur, od której wzięła nazwę stolica regionu.

Niebywałe ilości wody, jakie niosła przez tysiąclecia ukształtowały jej koryto

niezwykle wyraziście, a ze szczytów wzgórz jej kraty, gigantyczny wąwóz

wyglądał, jak ślad po tajemniczej bestii, która w dawno zapomnianych czasach

przesunęła się tedy, znacząc drogę skamieniałą wydzieliną.

Na południu - ogromne jezioro Bhakra, znane z gwałtownych burz, dostarczało

doskonałych ryb i legend wszystkim mieszkańcom krainy.

Od zachodu, w miejscu, w którym znalazł się Gavor, Fhane-Gur uzupełniała krąg

wodny otaczający Shillpan.

Żyzne plony oraz stada bydła stanowiły przynętę dla zachłannych hord

barbarzyńców, dlatego też żadna inna kraina nie szczyciła się tak skutecznym

systemem fortyfikacji jak Shillpan. Lecz umocnienia z samej ich natury zależne

były od pór roku: zimą i do późnej wiosny stanowiły zaporę nie do przebycia;

natomiast latem, kiedy wody wysychały, granice Shillpan nie były już tak

bezpieczne. Wówczas to każdy bród i każdy most, wiodący do serca regionu,

obsadzany był zbrojnymi drużynami i dopiero po długiej, żmudnej procedurze oraz

po opłaceniu myta można było przekroczyć granice terytorium. Pomnożone zostały w

ten sposób fortuny całych już pokoleń przemytników, którzy zawsze potrafili

znaleźć sposób, żeby przedostać się potajemnie, unikając urzędowej opłaty.

Gavor nie silił się nawet na to, by chyłkiem wejść do miasta. Stawił się na

jednym z obsadzonych wojskiem przejść i, o dziwo, został natychmiast wpuszczony,

bez uiszczania najmniejszej opłaty. Żołnierze, siedzący w niedbałych pozach obok

drewnianej strażnicy, która miała stanowić jako takie schronienie przed

kaprysami pogody, toczyli leniwe rozmowy, żując źdźbła słomy, spadające z

kopiasto naładowanych wozów, polerowali groty pik, próbowali ostrze mieczy,

napinali luki. Na byle jak skleconych podporach prowizorycznej strażnicy tkwiły

przygwożdżone setki jaszczurek, z oczami zapadniętymi wewnątrz małych ciałek,

zesztywniałych i zasuszonych w śmierci.

Łucznik, stojący na blankach baszty, dawał znak żołnierzom, kogo mogą

przepuścić, z kogo ściągnąć opłatę, a kto odesłany ma być z powrotem.

O dziwo, wszyscy mężczyźni, a zwłaszcza młodzi, bezkarnie wpuszczani byli do

miasta, podobnie wozy ze zbożem i wszelkim prowiantem, a także kupcy z towarem;

wysokie cło pobierano natomiast od całych rodzin, a jeśli przeważały kobiety lub

dzieci, były one zmuszane do odwrotu.

I był to pierwszy znak, że dzieje się tu coś nienormalnego.

Drugim była ogromna ilość zbrojnych, sprężystym krokiem przemierzających

wszystkie drogi.

A trzecim - samo Shillpan: miasto zdało się wrzącym, przepojonym trwogą

mrowiskiem.

Gavor, ledwie znalazł się w mieście, spostrzegł wszechobecną panikę: nawet

maleńkie ciałka jaszczurek, które z przerażającą stałością zdobiły wszystkie

drzwi i wrota, świadczyły o dziwacznych ofiarach, składanych dla przebłagania

jakiegoś kapryśnego bóstwa.

- To boga letnich wód musimy sobie zjednać - wyjaśnił mu jakiś starzec, kiedy

spostrzegł jego pełne zdziwienia spojrzenie. - Zwykle służą temu ofiary ze świń

i jagniąt, lecz wówczas bóstwo umiera z niepohamowanego pragnienia. Jeśli

natomiast posilać się będzie jaszczurkami, nie będzie miał takiego pragnienia i

nie wypije całej wody z naszych rzek, jak czyni to zazwyczaj. Potrzebujemy dużo

wody tego roku, bo mówi się, że Thungusi już ruszyli.

Nazwa ta groźnym echem pobrzmiewała w ciepłym powietrzu miasta.

- Choć przecież - ciągnął starzec, potrząsając głową - po tylu bezskutecznych

próbach powinniśmy już wiedzieć, że na bogów nie wpłyną żadne ofiary, czyny ani

prośby ludzi.

- Dlaczego wiec? - zapytał Gavor, wskazując na małe, zasuszone zwierzątka.

Starzec zaśmiał się.

- Uganianie się za jaszczurkami stanowi doskonałe zajęcie dla dzieci, a

przygważdżanie ich zajmuje kapłanom cały ich czas, a to już dużo w naszej

sytuacji.

Starzec nie przestał się jeszcze śmiać, kiedy dał się słyszeć odległy hałas,

który szybko przerodził się w szaleńczy tętent: grupa rycerzy w powiewających

płaszczach i z obnażonymi mieczami pędziła w niewiadomym kierunku i celu,

tratując każdego, kto znalazł się na drodze.

- "Poszaleli" - wykrzyknął w duchu Gavor, przyklejony do muru.

Na chwile wszystko jakby zamarło, utrwalając scenę, której Gavor już nie

zapomniał. Na ulicy bawiła się okryta łachmanami dziewczynka. Kiedy usłyszała

galop koni, uniosła się niepewna i jeszcze mniejsza, z wyciągniętymi rączkami w

bezskutecznej próbie zatrzymania rzeczywistości. W chwile później pozostała

tylko sterta zakrwawionych gałganów, na których powoli osiadał uniesiony przez

konie kurz. I tylko skrawek sukienczyny i długie, delikatne, ciemne włosy miękko

poruszały się z wiatrem, w dziwnej parodii życia.

Również starzec, który jeszcze chwile wcześniej rozmawiał z Gavorem, nie zdążył

uskoczyć i leżał teraz na ziemi dziwacznie pokrzywiony.

Wyniośli rycerze z szalonym płomieniem w oczach pomknęli dalej, galopem, którego

nie było już nawet słychać.

- Kto... kto to? - wymamrotał Gavor. Obok niego odchyliła się okiennica i

przejęta grozą kobieta patrzyła na martwe ciało dziewczynki.

- Rycerze Hosplunda... - powiedziała kobieta. Jej głos był twardy i zimny.

* * *

Później, włócząc się ulicami Shillpan, Gavor przeszedł obok sklepiku zielarza.

Przy wejściu, na niskim stołku, siedział skulony mężczyzna. Za nim stała

kobieta, a jej szybkie ręce przeczesywały jego włosy z wprawą zdradzającą

doświadczenie w tego typu zabiegach.

Gavor odczekał cierpliwie i, kiedy przyszła jego kolej, równie cierpliwie poddał

się. zabiegom starej kobiety.

- Na wszystkich bogów - wykrzyknęła zielarka. -Jeszcze nigdy nie widziałam tak

zawszonej głowy. Będziesz musiał zapłacić podwójnie, cudzoziemcze.

Wzruszył ramionami. Nieruchomo i bez słowa trwał tak całą godzinę, podczas gdy

kobieta, zręcznie strzelając palcami, rozgniatała pasożyty, które zagnieździły

się w jego bujnej czuprynie. W końcu wciągnęła go do pomieszczenia.

- Uwolniłam cię od tego, co żyło - powiedziała. - Ale zostało jeszcze pełno

jajeczek. Nałóż te maść na głowę i cierpliwie znieś piekący ból. A potem dobrze

wymyj się w Shill-Gur, póki nie brakuje wody.

Gavor zapłacił i podziękował jej. Wyszedł z głową wymazaną maścią i skierował

się w stronę rzeki. Wieczorem, już obmyty, zatrzymał się w gospodzie.

- Co przywiodło cię w te strony, chłopcze? - zapytał go właściciel gospody.

- Chce zobaczyć, czy znajdę kupców na mój towar - na poczekaniu wymyślił Gavor.

- Co takiego sprzedajesz?

- Siodła i uprząż wszelkiego rodzaju - odparł Gavor. Była to rzecz, na której

się znał i żadne pytanie nie mogło go speszyć.

Karczmarz uśmiechnął się jednak dobrodusznie, a błysk oczu świadczył, że to dla

niego żadna nowina.

- Wyglądasz mi bardziej na najemnego żołnierza niż na kupca, chłopcze.

Kupiec czy żołnierz, jego monety brzęczały równie dobrze i właściciel gospody

nie dręczył go dalszymi pytaniami.

- To niespokojne czasy, czasy, w których potrzeba krzepkich ramion, a widzę, że

tych ci nie brak -zakończył i powrócił do swoich zajęć.

Że czasy były niespokojne, nie mogło być wątpliwości: wystarczyło zerknąć na

ciągły ruch rycerzy Hosplunda i wsłuchać się w ciężki krok przechodzących

oddziałów. Ludzie i zwierzęta błyskali białkami oczu i wybuchali z byle powodu,

bezmyślnie i dziko.

Jakiś czas później wysoki i donośny głos zwołał wszystkich na publiczną

egzekucje.

Gavor nie lubił takich widowisk, pomyślał jednak, że w tłumie, jaki z pewnością

się zbierze, łatwiej mu będzie zebrać informacje: strzępy zdań, rzucone

półsłówkami aluzje, imiona i kto wie, co jeszcze.

* * *

Główny plac Shillpan oświetlony był dziesiątkami zapalonych pochodni. Łagodny,

fioletowy księżyc, gdzieś w górze, roztaczał baśniową i przejrzystą jasność.

Dwóch wędrownych śpiewaków zdobyło miejsca w pierwszym rzędzie; ludzie

plotkowali i zajadali czerwone plastry arbuzów, oczekując tych, którzy mieli

zginąć.

Pośrodku placu ustawiono już prosty drewniany podest, uderzany przez jakiegoś

chłopca bęben wydawał głębokie i nierówne dźwięki.

Z daleka doszedł odbijający się echem donośny tętent galopujących rycerzy

Hosplunda.

Tłum rozstąpił się niczym przecięty ognistym pługiem śnieg.

Rycerze dotarli do placu, wlokąc za sobą pięciu mężczyzn, pozbawionych już

twarzy i kobietę, która nawet z daleka, rozjaśniona jedynie bladym światłem

pochodni, wydawała się niezwykle piękna.

Chłopiec walił teraz w obciągnięty wyprawioną skórą bęben równo i w coraz

szybszym rytmie.

Pięciu mężczyzn ukazało puste i zakrwawione oczodoły. Szli zataczając się,

popędzani biczami.

- Już ich torturowano! - zawołał jakiś rozczarowany głos.

- Cóż, będą jedynie straceni - dodał ktoś inny.

- Ale jej muszą jeszcze wszystko zrobić - szemrał tłum. Kobieta miała jasne

oczy, które na chwile przywiodły Gavorowi na myśl wróżkę Uljane.

- Zdawało jej się, że jest bóg wie kim, ale i ona musi wejść na podest śmierci -

mruczała mlaskając jakaś starucha. -Jest jeszcze sprawiedliwość na tym świecie.

- Przyznaj jednak, że to była piękna dziewczyna - odpowiedziała inna.

Gavora uderzyło, że wszyscy mówili o niej "była", jakby już nie istniała na tym

świecie, choć dziewczyna jeszcze żyła.

- Kiedy się zacznie? - ktoś krzyknął. I to był jakby sygnał. W ciężkiej ciszy,

która nagle zaległa, jeden z rycerzy schwycił najbliższą pochodnie i powoli

zbliżył ją do włosów dziewczyny. Uniósł się drżący płomyk i przez chwile zdał

się zawieszonym jaśniejącym motylem, jeszcze jedną ozdobą rozpuszczonych włosów.

Po chwili motyl przeobraził się w rój pszczół na szacie dziewczyny, by stać się

ognistym wężem, którego dziewczyna chciała z siebie strącić gwałtownymi ruchami

uniesionych konwulsyjnie rąk.

Drugi z rycerzy Hosplunda chlusnął w nią wodą z cebrzyka. Ognie sycząc zgasły.

Postać, którą jeszcze przed chwilą spowijały płomienie, była teraz skręcona i

poszarzała, bez włosów. Jej śmierć musiała być powolna, żeby długo przyciągać

uwagę tłumu i żeby na niej mogły się skupić wszystkie cierpienia, wszystkie

zgryzoty, ślepe przerażenie wstrząsające całym Shillpan. A męka była tak

nieodwołalna i ostateczna, że każdy poczuł się lżej, dziękując, że nie znalazł

się na miejscu dziewczyny.

Ledwie rozpoczęły się tortury, Gavor rzucił się w stronę drewnianego podestu,

nie wiedząc nawet dobrze, co zamierza uczynić, pchany jedynie nagłą potrzebą

przeciwstawienia się. Stojący obok mężczyzna powstrzymał go.

- Jestem handlarzem noży, chłopcze i jeśli zamierzasz dać się ukatrupić, będę

miał o jednego klienta mniej - wyszeptał do ucha Gavora. Jego ręce były mocne i

w pewien sposób ten uścisk przywołał w pamięci chłopca siodlarza, którego przez

tyle lat uważał za swojego wuja. Może to wspomnienie go uspokoiło. A może

sprawiła to świadomość, że nie jest w stanie uczynić niczego dla skazańców.

Handlarz noży nie rozluźnił uchwytu przez cały czas trwania okrutnego widowiska,

dopóki dziewczyna jeszcze żyła. Nawet później, kiedy wszystko się skończyło,

jeszcze go trzymał, gestem jakby przyjacielskim, lecz skutecznym jak chwyt

zapaśnika.

- Stój spokojnie, chłopcze - powtarzał. - Stój spokojnie, albo skończysz tak

samo.

Tłum skutecznie zasłaniał ich przed podejrzliwymi spojrzeniami siepaczy

Hosplunda, przed dzikimi spojrzeniami rycerzy.

- Już jestem spokojny - powiedział Gavor.

Razem z handlarzem noży oddalił się powoli, jak najdalej od zbroczonego krwią

placu. Nie potrafił jednak wymazać z pamięci okrutnych scen, których był

świadkiem. Żeby odwrócić jego uwagę, kupiec zaczął opowiadać mu historyjki o

miastach, które widział, ludziach, z którymi się zetknął, o towarach, jakie

sprzedawał: bogato zdobionych sztyletach z południa, wygiętych ostrzach z

północy, o puginałach z kościaną rękojeścią i z wizerunkiem fortuny wyrytym na

pochwie, o trójkątnych jelcach z rowkiem na truciznę..

- Wy, kupcy, jesteście niby igła, która zszywa całe terytorium - stwierdził

Gavor, zapominając, że sam nazwał się kupcem. ;

- Właśnie tak - potwierdził jego rozmówca. - My, kupcy, przenosimy się z regionu

do regionu i o wszystkim wiemy najlepiej.

Gavor już zamierzał zapytać go o biały księżyc, wolał jednak nie ryzykować i nie

zmieniać podjętego wątku.

- Widziałeś wiele egzekucji? - zapytał. Kupiec z powagą potwierdził skinieniem

głowy.

- Powiedz - nie ustępował Gavor - czy nigdy nie próbowałeś interweniować?

- Miałoby to opłakane skutki.

- Opłakane? Dlaczego? Może dla twoich interesów? '

- Nie bądź cyniczny - uśmiechnął się kupiec. - Dla moich interesów z pewnością,

ale także i dla wszystkich.

- Nie rozumiem ciebie.

- Jesteś uparty, chłopcze. Ale dzisiaj moim towarem niech będzie cierpliwość, z

tego choćby powodu, że zgodnie ze starym przesądem, kiedy komuś uratuje się

życie, jest się za niego odpowiedzialnym.

Zamilkł na chwile, jakby szukając odpowiednich słów.

- Widzisz, wszystko, co się dzieje, ma swoją przyczynę. Także zadawane ludziom

cierpienie.

- Jakaż może być przyczyna stosowania tak okrutnych kar? - przerwał mu Gavor.

- Kim jesteś, byś mógł osądzić, czy to skuteczna metoda? Czyżbyś studiował nauki

prawnicze, skoro sądzisz, że możesz przyrównać karę do winy?

- Ale jakie może być usprawiedliwienie kaprysu władcy? Słyszałeś przecież, jak

ogłaszano, że wszystko zostanie wykonane z rozkazu i woli Hosplunda, znudzonego

i żądnego rozrywki.

- Władca Hosplund jest panem ludzi, ich domostw i stad, jest też panem swoich

kaprysów, tylko dlatego jednak, że my wszyscy postanowiliśmy, że może mieć taką

władze - odparł kupiec, a jego glos był suchy jak piasek pustyni. - Gdybyśmy

wszyscy... wszyscy, chłopcze, doszli do wniosku, że czas powiedzieć dość, nikt

nie stanąłby w obronie Hosplunda, nie znalazłby się nikt, na kim mógłby

wypróbować choćby najbardziej niewinny kaprys.

- Na co wiec czekamy? - wybuchnął Gavor.

- Młody i porywczy przyjacielu - uśmiechnął się kupiec. - Czekamy, aż wszyscy

razem, jak ci mówiłem, będziemy przekonani, że nadeszła ta chwila. Bo jeżeli

nie, to tylko wystraszymy tyrana, pozwolimy mu wzmocnić siły i w nieskończoność

przedłużymy jego dziwactwa i kaprysy.

- W tym czasie jednak - gorzko stwierdził Gavor - wielu musi znosić podobne

męki. Kupiec wzruszył ramionami. Jego twarz skurczyła się.

- Są różne rodzaje bólu, chłopcze, różne... i można nauczyć się z nim żyć -

zakończył.

- No tak: o ile zachowa się życie.

Chmury przesłoniły łagodny fiolet księżyca, a gwałtowne lecz krótkie porywy

wiatru oznajmiały zbliżanie się burzy.

- Widzisz, woda przemyje skrwawione bruki - wymamrotał kupiec, ze wzrokiem

utkwionym w chmurach.

- Woda?...

Rozdział XVII

- Co się dzieje? - pytał Gavor, który nie zdążył jeszcze otrząsnąć się ze snu.

- Dzieje się, że dziś rano wyruszyliśmy na połów - szyderczo zaśmiał się

człowiek, który ściągnął go z łóżka - i wpadłeś w nasze sieci!

- Ale... ale... co to znaczy?

- Jesteś głupi jak wszystkie ryby, wiec bądź przynajmniej niemy jak i one -

rzucił mu zbir, zmuszając go do ruszenia się rozdzielanymi od niechcenia razami.

"Łowcy" uzbrojeni byli w długie miecze i to wystarczyło, żeby rozpoznać w nich

żołnierzy w służbie władcy Shillpan.

- Wszyscy do zamku! - zarządził człowiek, który był zapewne dowódcą.

- Brakowało nam tylko przymusowego wcielenia - wymamrotał jeden z więźniów i

natychmiast spadła na niego rękojeść miecza.

- Cisza! - wrzasnął ten, który go zdzielił. - Czas zacząć uczyć się posłuchu.

Odpowiadać tylko, gdy się jest pytanym.

I w ten sposób Gavor znalazł się na żołdzie Hosplunda, tyrana Shillpan, tego

samego, który panował nad wszystkimi możnymi ziem ościennych. Wzburzone miasto

oczekiwało pojawienia się najeźdźców, setki tysięcy jaszczurek szeroko otwierało

pyszczki w niemej agonii, nadziane na ostrza krat bram i okien, na ciemnych

pniach drzew.

* * *

Nadeszło lato. Pomimo jaszczurek i ropuch, przygwożdżonych na progach domów, bóg

wód wchłonął wszystkie rzeki wokół Shillpan. Oddziały stojące na wschodniej

granicy ponuro spoglądały na wyschnięte rany, które przekształciły się w wygodne

prowadzące w głąb regionu drogi.

W zamku Gavora czekał jeden z dziwniejszych okresów życia. Po przestronnych

kamiennych komnatach kręciło się mnóstwo mężczyzn i kobiet, zupełnie różnych od

tych, jakich dotychczas znał. Zdawało się, że wśród zamkowych murów nie istniało

inne prawo poza uporczywą chęcią życia: nakazem nadrzędnym był pościg za

przeżyciem wszystkiego, co się da, nie wykluczając najbardziej nawet wyuzdanych

doświadczeń. W tym pełnym przepychu, acz ponurym i noszącym piętno śmierci

świecie, zagrożenie, jakie nieśli ze sobą Thungusi, dodawało jeszcze pikanterii

mieszaninie rozpusty i okrucieństwa.

Dwie tylko postacie zdawały się rzeczywiste pośród tego orszaku masek. Pierwszą

był wędrowny śpiewak, tragicznie blady, który bezskutecznie starał się ująć w

karby rymów to, co się działo. Druga miała rysy młodej faworyty Hosplunda.

Nieledwie dziecko, z upartą iskrą niewinności w oczach, wypukłym czołem, długimi

jak u źrebaka nogami i z niewyrażalnym wdziękiem, który czynił ją lekką jak

motyl w chwili podrywania się do lotu.

Każdego wieczoru zmuszona była zająć miejsce u boku Hosplunda, pana ludzi,

domostw i stad, podczas gdy wędrowny grajek intonował pieśń o wyjątkowo smętnych

rytmach i nieprzyzwoicie goliardycznych słowach, wywołując dziwny dreszcz trwogi

tym niezrozumiałym kontrastem.

Wina w pucharach ubywało, a szaleństwo dworzan sięgało szczytu. W kadzielnicach

tliły się zioła suszone wedle tajemniczych rytuałów i cała rzeczywistość

rozwiewała się w odurzających oparach, spowijała tajemnicą, ulatywała w upojny

wymiar zapomnienia.

Urodziwy Gavor często odbywał służbę w zamkowych komnatach. Młodzieniec z Thune,

wyprostowany, z piką wspartą o posadzkę, w milczeniu obserwował rozpasanie

świata, dla którego nie istniał głód, świata dziko oddającego się bezwstydnym

przyjemnościom, przyjmującego za nadrzędne prawa kaprysy i dziwactwa na wpół

obłąkanego władcy.

Podczas jednej z takich służb jego wzrok napotkały oczy faworyty, Havy i

zatopiły się w nich.

Być może wiodła go gorączkowa pogoń za uczuciem pełnym ryzyka, przeżywanym na

granicy możliwości, a może bezwstydny i słodki zarys ust dziewczyny, który

kontrastował z blaskiem niewinności w jej oczach lub też niebieskawy i gorzki

dym tlących się ziół, który przywodził mu na myśl Uljane. Ale w zamku Uljany, w

świeżym powietrzu przesyconym zapachem śniegu wszystko wydawało się zbawienne,

nawet magia ziół stanowiła cześć tego, co zwało się miłością. Na dworze

Hosplunda zaś czuć było odór zepsucia i strachu.

Mimo to Hava pociągała go z siłą, która przeradzała się w ból. I nadszedł

wieczór, kiedy wpatrzona w niego ułożyła czerwone usta w niemym słowie -

"Jutro".

Gavor nigdy nie zdołał odtworzyć meczącego wyczekiwania tamtej niekończącej się

nocy: myśli mąciły mu się w głowie i nieustannie spoglądał w ciemne, wąskie

okienka zamkowych murów, wypatrując pierwszych przebłysków świtu.

- "Jutro" - powiedziała mu faworyta Hosplunda. Dlaczego świt nie nadchodził?

Ręce zesztywniały mu na drzewcu piki, palce pobielały od dręczącego napięcia.

Świt wciąż nie nadchodził, a Hosplund szarpał brudnymi łapami włosy dziewczyny i

jej drobna głowa poddawała się jak targany burzą kwiat, jej oczy były

magnetycznym wichrem, usta śmiały się i zdały się wyzwaniem dla Hosplunda,

Gavora, dworu, dla całego niewiarygodnego życia, na jakie została skazana... a

może, jakie sama wybrała.

- Jutro - Gavor czuł suchość w gardle, ręce miał mokre, w trzewiach ból jak

brzemienna kobieta.

Hosplund spał. Już spał... Spał! Jasnoszara mgła wciskała się w wąskie otwory

strzelnicze. Damy dworu zrzucały suknie i zataczając się znikały w swoich

komnatach. Znużeni rycerze z okrutnie wykrzywionymi twarzami i nogami jak z waty

po całodziennym siedzeniu w siodle, podążali za swoimi wybrankami.

Niepostrzeżenie młoda faworyta wyślizgnęła się spod ramienia Hosplunda i

wyprostowana, lekka, wdzięcznym, niezdecydowanym krokiem sarny podeszła do

Gavora, ofiarowując jego zamglonym oczom lubieżny czar powiewających welonów i

hipnotyzujący blask naszyjników i diademów.

Zioła o barwie mułu tliły się jeszcze w kadzielnicach: w wielkiej komnacie lekki

dym układał się w długie, urzekające arabeski. Życie napływało i odpływało jak

ziejący oddech straszliwego potwora. Z nieartykułowanym okrzykiem Gavor dotknął

wyciągniętych rąk dziewczyny.

- Zaczekaj... - wyszeptała, rozglądając się po niemal już pustej sali. - Idź za

mną, ale uważaj, żebyś nie stracił mnie z oczu, gdyż w pewnym miejscu jest

sekretne przejście...

Gavor zostawił opartą o mur pikę i ruszył za dziewczyną. Spódnica Havy unosiła

się wokół kostek w rytmie oddechu Gavora. Mgła spowijała wszystko wokół: jego

oczy rozpoznawały ledwie kontury komnat, choć słońce już wzniosło się nad

horyzont i zalało wnętrza złotym blaskiem. W galerii, którą przemierzali,

odciskało się słoneczne piętno: wiernie przycięte cienie ostrzy na posadzce,

kurz, który unosił się bezgłośnie w powietrzu, wzmagając wrażenie, że przechodzą

przez ruchome, niematerialne zasłony.

Dziewczyna odwróciła się i posłała mu uśmiech, który zajaśniał wszystkimi

obietnicami świata. Gavor na oślep przeszedł ostatnią już zasłonę.

* * *

Obudził się z ciężkiego snu, wypełnionego absurdalnymi zjawami. Havy nie było

obok niego. Początkowo Gavor nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znalazł: narzuty

i jedwabne szale rozłożone na posadzce tworzyły jego posłanie. Żadnych sprzętów:

jedynie miękkie tkaniny, brokaty i bezładnie porozrzucane szaty. Izba była

niezwykle mała, z jednym tylko niewielkim okienkiem w górze, przez które sączyło

się fioletowe światło księżyca.

- Garderoba Havy - szepnął. Nie pamiętał, jakim sposobem tam się znalazł. Po

chwili, powoli powróciła mu pamięć tego, co się wydarzyło, krótkimi przebłyskami

wypełniając próżnie miedzy snem a rzeczywistością. Gavor nigdy nie zdobył

pewności, czy posiadł sarenkę Hosplunda, choćby dlatego, że dziewczyna, co nie

stanowiło nowości na dworze, zniknela nagle, z dnia na dzień, uduszona we śnie

lub wrzucona do jakiegoś lochu, a może po prostu zabita nadmiarem rozpusty i

narkotyków.

Wydarzenia potoczyły się teraz szybko. Niepewność Gavora, co do jego własnych

przeżyć nałożyła się na niepomyślne wieści o nadciągających Thungusach. I

pewnego wieczoru w oddali dały się słyszeć donośne dźwięki: larum, grane przez

długie trąby z brązu, świadczyło, że barbarzyńcy rozprawiali się z

przygranicznymi pułkami i przygotowywali się do oblężenia samego Shillpan. Wokół

białych murów miasta pojawiły się ognie biwaków, czarny niczym przekleństwo dym

wzbił się ku niebu.

* * *

Nastąpiły długie dni szturmów, wypadów, zasadzek, potyczek, które z wysokości

murów zdawały się mało zażarte, lecz okrutne i krwawe były dla tych, którzy

ścierali się w obłokach kurzu tam w dole, na spustoszonej równinie.

Na zewnętrznych tarasach umocnień bezlitośnie jaśniejące słońce przeszywało na

wskroś nabite na pale ciała Thungusów. Taką właśnie okrutną mękę zgotował

Hosplund tym, którzy w impecie ataków dostali się do niewoli. Thungusi nie

okazali się gorsi: wokół murów, poza zasięgiem strzał, również wznieśli

niekończący się rząd zaostrzonych pali, czekających na żołnierzy Hosplunda,

którzy nieopacznie dostawali się w ich ręce podczas codziennych wycieczek.

Niejeden z pali gościł już na swoim wierzchołku sine i wrzeszczące ciała

niefortunnych żołnierzy. Najszczęśliwsi umierali natychmiast, dla wielu jednak

agonia trwała długo, z jednej i z drugiej strony znaleźli się tacy, którzy

krzyczeli cały dzień i noc, nim drewniany pal zagłębił się ostatecznie w

trzewia.

O świcie czarne chmary kruków wzbijały się do lotu, wypierając nocnych

drapieżników. Rzeź skaziła powietrze i w najbardziej skwarnych godzinach dnia,

kiedy walki ustawały, słychać było natarczywe brzęczenie much, obsiadujących

otwarte rany żołnierzy.

Wkrótce do tych okrucieństw dołączyło widmo głodu. Nieliczni zamożni mieszkańcy

zajadle bronili zgromadzonych zapasów, jednak większość znalazła się w godnym

pożałowania położeniu: kobiety gotowały zielska, porastające dziedzińce, starcy

wyłapywali myszy, wygrzebywali robaki i skorpiony spod bruku ulic, gdyż nawet

koty i psy dawno zniknęły.

Słowem, panował głód, nieubłagany i bezwzględny, głód, który wywoływał

halucynacje i doprowadzał do obłędu.

Jedynie zamek Hosplunda, władcy ludzi, domostw i stad, zdawał się nietknięty

przez fetor bitwy, krew, nędze. Szaleńczo tętniło w nim życie: orgiastyczne,

wyszukane uczty, podczas których psy Hosplunda zżerały tyle, że starczyłoby dla

tuzina rodzin, rozpusta, zachcianki ludzi pozbawionych wszelkich hamulców,

ostentacyjne manifestowanie czczych kaprysów, zakłady, niedorzeczne próby

zręczności. Grajek, także pijany, próbował wydobywać szaleńcze dźwięki: jego

muzyka, bezładna i pełna fałszywych nut szyderczo odzwierciedlała upadek dworu,

zepsucie dam i plugawą upadłość rycerzy jak groteskowe maski dyszących nad winem

i pieczystym.

Wszystko kręciło się nadal, bez ustanku, jak przekleństwo. I trudno było nawet

uwierzyć, że kiedyś przyjdzie kres.

Wreszcie, niespodziewanie, Thungusi przypuścili decydujący szturm.

Dzień zapowiadał się parny, bez najmniejszego podmuchu wiatru. Czerwone opary

wilgoci wisiały w powietrzu, rozleniwieni żołnierze rozłożyli się w niedbałych

pozach w zacienionych zakamarkach. Dwójka dzieci, mających może pięć lub sześć

łat, wymknęła się spod opieki starszych i nie wiadomo jakim sposobem wdrapała

się na szczyt baszty, dłubiąc miedzy kamieniami dwoma białymi i płaskimi

przedmiotami - może były to wypolerowane żebra jakiegoś dawnego obrońcy - i

rzucały w dół drobiny ziemi z kamykami, udając, że odpierają atak wymyślonego

wroga. Ale głos, który wybuchnął tłumionym przekleństwem, był rzeczywisty. I

należał do muskularnego wroga o szerokiej i żółtej od pyłu twarzy: przedostał

się przez górną krawędź muru i stracił dzieci w próżnie wewnętrznego dziedzińca.

Gavor ujrzał ciała spadające niby puste, niewielkie sterty szmat. I zdało mu

się, że spadają nieskończenie długo. Potem usłyszał głuche plaśniecie i na bruku

rozlały się dwie czerwone kałuże krwi.

Jak opętany rzucił się, by powstrzymać Thungusów, którzy dzikim wrzaskiem

oznajmiali radość ze sforsowania murów. Niechybnie byłby padł, jeden przeciw

wszystkim, gdyby inni obrońcy nie pośpieszyli mu z pomocą i nie odciągnęli poza

krąg śmierci.

Oszalałe walki rozgorzały na basztach i dziedzińcach. Thungusi wychylali się

poza obrzeże murów i razili niewielkimi strzałami, maleńkimi jak zabawki, ale

dokładnymi i śmiercionośnymi. A potem przeszli do walki wręcz, wymachując

długimi, wygiętymi szablami, którymi jednak nie byli w stanie pokonać toporów

żołnierzy Shillpan.

Zwodzony most, solidnie zamocowany do murów, poddał się z trzaskiem i głuchym

łoskotem, od którego zadrżała ziemia. Thungusi zwartymi szeregami niemal

wtargnęli do niższego zamku, lecz rycerze Hosplunda, zbrojni w piki i maczugi,

pośpieszyli z odsieczą, od tyłu atakując napastników.

W obrębie murów i poza nimi bitwa toczyła się aż do zmierzchu, szale zwycięstwa

wciąż przechylały się to na jedną, to na drugą stronę. Cały obszar usłany był

trupami i dogorywającymi, ramie Gavora słabło, oczy zaślepione krwią błagały o

koniec tej bezsensownej rzezi.

Dlaczego Thungusi chcieli zawładnąć fortecą? Żeby zdobyć zgromadzone tam skarby

i żyć lepiej.

A dlaczego obrońcy Shillpan musieli odepchnąć Thungusów? Żeby zachować swoją

własność i żyć w bogactwie.

Śmierć stanowiła cenę, którą każdy gotów był zapłacić. Każdy, nie licząc

najwyższych kapłanów i panów, którzy zaszyli się. w celach świątyń lub w

warownych basztach fortec.

Rozdział XVIII

- Zdążyłem się. już przyzwyczaić - powtarzał stary żołnierz, ocierając

przedramieniem pot. - Co rok lub prawie co rok historia się powtarza. Thungusi

przybywają, palą zbiory, grabią bydło. I, nienasyceni, próbują splądrować

miasto, żeby powrócić na swoje pustynie obładowani zlotem i z naszymi kobietami.

Zawsze jednak wracają z niczym. Shillpan jest niezwyciężone.

- Ale tym razem niewiele brakowało - uśmiechnął się Gavor. Opatrywał swoje

draśnięcia i kontuzje, odniesione w ostatnim, decydującym starciu. Doglądał przy

tym prac ziemnych przy fosach, do których stawili się wszyscy mężczyźni okrągu.

- Stara historia - powtórzył żołnierz, spluwając w ręce i łapiąc się za łopatę.

- Zęby już na tym zjadłem.

Złapał za nogi ciało poległego Thungusa i wrzucił je do fosy.

- Pas ziemi wokół murów - powiedział, zwracając się do Gavora - jest

najżyźniejszy w całym regionie. Ziemia tak tłusta, że mogłaby dawać podwójny

plon. Bylibyśmy jednak szaleńcami, gdybyśmy ją uprawiali: ze zbiorów cieszyliby

się Thungusi lub poszłyby na zmarnowanie.

- Mają właściwie do tego prawo - zażartował Gavor - skoro ich własne ciała służą

za nawóz. Może starzec nie pojął ironii, a może nabrał niejasnych podejrzeń.

Rzucił na Gavora niepewne spojrzenie i bez słowa wziął się do pracy.

* * *

Thungusi wycofali się, pozostawiając jak zwykle za sobą spalony krąg lasów,

rozpacz i nędze: pola uprawne wokół Shillpan zostały spustoszone, zbiory

zapowiadały się mizernie, nawet w części nie mogły zaspokoić potrzeb ludności.

Kupcy, którzy zjawili się, w Shillpan po zakończeniu oblężenia, opowiadali o

podobnej nędzy na północy i o krwawo stłumionych buntach: o żołnierzach

podstępnie pomordowanych i rzuconych świniom jako strawa, o buntownikach

strącanych wraz z odpadkami z murów zamków.

- Żołnierze są silniejsi, lepiej uzbrojeni - opowiadali kupcy. - Wprawiają się w

sztuce wojennej całymi dniami i są w stanie walczyć, tak jak chłopi orać. Tylko

człowiek niespełna rozumu może sądzić, że zdoła ich pokonać.

Gavor przysłuchiwał się tym rozmowom i przypominał sobie opowieść o Durkalu z

Thumby, zasłyszaną od drwala Andiraqa w borach Wilczych Dołów.

Heroldzi Hosplunda przemierzali kraj. Obwieszczenie było jasne i nieodwołalne:

połowa zbiorów, jakkolwiek mierne by one były, należała się pod karą śmierci

władcy Shillpan.

W sytuacji, jaka panowała, nakaz brzmiał jak okrutna kpina. Pewien chłop uniósł

motykę i rozwalił głowę wysłannikowi z zamku. Podziałało to jak iskra na rżysku.

W jednej chwili zewsząd zerwał się krzyk, polała się krew, żołnierze ginęli

hańbiąco przebici widiami lub od ciosów sztyletów w plecy. Ale, rzecz jasna, za

wszystko zapłacili wieśniacy.

Gavor został wysłany z poleceniem stłumienia jednego z wielu ognisk buntu,

dwadzieścia mil na południe od stolicy. Przyparty do muru, starał się nie

zabijać ludzi, którzy znaleźli się przed nim: bił płazem, nikogo nie raniąc,

odrzucał od swojej piersi zęby wideł i sinawe ostrza wąskich rydli. Taka forma

obrony niezbyt długo przynosiła rezultat. Szybko znalazł się z daleka od swojego

oddziału, otoczony rannymi buntownikami, którzy nacierali na niego z dziką

desperacją.

Jakaś motyka z całą mocą spadła na jego ramie, otwierając głęboką ranę. Zwalił

się z konia na ściernisko i ujrzał nad sobą żelazo wideł i ramiona tuzina

szyderczo wrzeszczących wieśniaków. A potem ruda grzywa Duny oplotła go niby

całunem. Znów stał się dzieckiem w Thune, w stodole pachnącej świeżo zwiezionym

sianem. A Duna, towarzyszka jego zabaw, rzuciła się na niego, przewracając go ze

śmiechem.

* * *

- Duna... - wymamrotał Gavor w gorączkowych majakach. Chłodna ręka jego

dziewczyny musnęła mu czoło. - Brakowało mi ciebie... tak mi ciebie brakowało.

- Nic nie mów, jesteś jeszcze słaby - mówiła. Ale głos nie należał do Duny. Był

inny, oschły, nie miał śpiewności ludzi z Thune.

- Ty nie jesteś Duna... - załkał Gavor. Rozczarowanie'było silniejsze od niego:

płakał jak dziecko i gorzkie łzy płynęły mu po policzkach. Uniósł rękę, chcąc je

osuszyć, i przeraził sier To nie mogła być jego ręka: to była ręka umarłego.

Biała, chuda, z widocznymi pod przeźroczystą skórą żyłami, niebieskimi i

delikatnymi jak rzeki na mapie wuja Obhera.

- Leż spokojnie, nie mów i nie ruszaj się - nakazał stanowczy głos dziewczyny,

którą wziął za Dune. -Zobaczysz, że wyzdrowiejesz, ale musisz robić to, co ci

nakaże.

Być uległym wydało mu się mniej meczące od dyskutowania.

Tego dnia obudził się ponownie, a ona jeszcze raz nakazała mu wypoczywać. Ale za

trzecim razem zdało mu się, że nabrał nieco sił i spróbował unieść się na

sienniku.

- Gdzie ja jestem! Kim jesteś?

- Jesteś w lesie, w kryjówce Hozasa, człowieka, którego spotkałeś na rynku w

Kongarabh. Ja jestem jego córką.

- Hozas? - wymamrotał Gavor z zamętem w głowie. - Co tutaj robię?

- Byłeś ranny, leżałeś bez czucia całe osiem dni, a ja opiekowałam się tobą jak

matka swoim noworodkiem. Ale widzę, że szybko przychodzisz do siebie i już

chciałbyś gdzieś pędzić - powiedziała z dąsem. - Wbrew moim poleceniom. Kazałam

ci leżeć spokojnie, nie mówiłam ci przecież, żebyś unosił się i trwonił te

odrobinę sił, którą dzięki mnie odzyskałeś.

- Chce... chce wiedzieć, dlaczego tu jestem, co tu robię. Chce wiedzieć, kto

mnie ranił, od kiedy...

W głowie mu się zakręciło. Zamknął oczy i osunął się na posłanie. Kiedy tracił

czucie, usłyszał jeszcze głos dziewczyny:

- Już ci mówiłam...

* * *

Gavor spędził w leśnej kryjówce więcej czasu, niż mógł i chciał pamiętać. Za

każdym razem, kiedy próbował stanąć na nogi, przewracał się, a Hancla, córka

Hozasa, musiała pielęgnować go dokładnie jak noworodka.

- Miałeś szczęście, że mój ojciec był w pobliżu, kiedy cię raniono - mówiła mu.

- W przeciwnym razie zostałby już z ciebie wydziobany przez kruki szkielet.

- Nie miałyby wielkiej uczty - śmiał się Gavor, patrząc na swoje sterczące

kości.

- Wtedy wyglądałeś inaczej, byłeś postawnym chłopcem - prowokująco mówiła

Hancla. - Teraz żadna by cię nie chciała, nawet ta Duna, o której mówiłeś w

majakach.

- Duna tak, Duna mnie zechce - spierał się. Wtedy twarz Hancli chmurzyła się i

nie chciała więcej rozmawiać. Jej twarz była zacięta i nieprzenikniona, rzadko

znikał z niej surowy mars, ale jej silne, nawykłe do pracy ramiona potrafiły być

delikatne, a jej grube palce poruszały się z łagodnością i uczuciem.

Hozas prawie zawsze był poza domem. Po stłumieniu buntu żołnierze Hosplunda

zwerbowali go razem z innymi do prac przy naprawianiu zamkowych murów. Wracał

raz na pięć lub sześć dni, na lichej, wychudzonej szkapie, przesypiał noc i o

świcie wyruszał z powrotem.

- Możesz być spokojny - powiedział mu pewnego wieczoru, podczas skromnego

posiłku. - W Shillpan wszyscy sądzą, że zginąłeś, nikt nie będzie cię szukał.

- Za parę dni wyruszam - próbował tłumaczyć Gavor.

- Ja też ruszam - powiedziała Hancla.

- Z nim?

- On mnie nie chce. Ruszam sama, w tundrę, na północ od Wielkiej Rzeki.

Hozas potrząsnął głową z wyraźną niechęcią.

- Moja córka ma źle w głowie - powiedział. - Któregoś dnia rzeczywiście mnie

zostawi i skaże na samotną starość.

- Zawsze możesz osiedlić się w Kongarabh, u mojej siostry, tej, która miała

więcej szczęścia ode mnie i znalazła sobie męża.

Stary Hozas potrząsał cały czas głową, ale nic nie odrzekł.

Następnego dnia, kiedy podawała Gavorowi dzban z wodą do umycia, powiedziała,

wskazując na jego amulet:

- Kroneb ma taki sam.

Gavor aż podskoczył, wytrącając jej dzban z rąk.

- Kto to jest Kroneb? Jesteś pewna, że jego amulet jest taki sam? Możesz

zaprowadzić mnie do niego?

- Wszystko po kolei! - zaprotestowała urażona, zbierając skorupy. - I co teraz

zrobisz z dzbanem? Sam będziesz chodził do studni?

- Powiedz mi, kim jest Kroneb! - Gavor mocno złapał ją za rękę.

- Ho, ho, myszołów pokazał swoje szpony - Hancla rozmasowywała sobie nadgarstek,

na którym pojawiły się dwa wyraźne, czerwone ślady. - Zadałeś mi ból. Nie umiesz

mówić tylko jeżykiem, musisz pomagać sobie rękoma?

Próbował wytłumaczyć się, pośpiesznie i niezręcznie: ciekawość usłyszenia czegoś

o Kronebie była zbyt silna.

- Proszę cię, powiedz mi, kto to jest, gdzie mieszka, co robi. Powiedz, jak mogę

go zobaczyć.

- Rozumiem - pogodziła się. Hancla. - Czas ci już ruszać.

Gniewny dreszcz wstrząsał jej potężnymi ramionami. Zaskoczony Gavor patrzył na

jej zmarszczoną płaczem twarz. Delikatnie wziął ją za rękę i pocałował czerwone

ślady na nadgarstku, jak pociesza się dziecko, gdy upadnie. Hancla uwolniła się

gwałtownie, odwróciła i wybiegła z chaty.

- Nie ośmielaj się nigdy więcej dotykać mnie twoimi brudnymi łapami - zawołała

zdławionym głosem. I znikneła w lesie. Kiedy dwie godziny później wróciła, była

tą samą Hancla, surową i opanowaną jak stary towarzysz broni.

Gavor obawiał się powrócić do rozmowy o tajemniczym Kronebie, ale ona sama

zaczęła, tonem najzupełniej normalnym.

- Jeśli jutro będziesz czuł się na siłach, mogę zaprowadzić cię do niego. I

dodała:

- Kiedyś pracowałam u Kroneba, sprzątałam te obrzydliwą norę, którą on zwie

domem. To stary mędrzec, nie stąd, myślę, że jest też jasnowidzem: w naszych

stronach nikt nie wie tyle co on. Wybrał jednak życie w odosobnieniu, z daleka

od wszystkich. Niektórzy mówią, że jest kapłanem jakiegoś tajemniczego kultu,

ale może to tylko pogłoski. Jedno jest pewne: Kroneb ma dokładnie taki amulet,

jaki ty nosisz na szyi.

Tej nocy Gavor nie zdołał zasnąć. Kręcił się na sienniku, wyobrażając sobie

moment spotkania ze starcem w jego kryjówce. Zdawało mu się, że w świetle

księżyca widzi plecy Hancli jakby wstrząsane płaczem.

- Przekonasz się, że życie to nieustanne rozstania - powiedział mu wuj Obher. -

I zrozumiesz, że każdy twój gest, każde twoje postanowienie, nawet najmniej

znaczące, wpłynie nie tylko na twój los, ale także na losy innych.

* * *

Następnego ranka Hancla zaryglowała drzwi chaty. Przez ramie przewiesiła worek z

pożywieniem i ubraniem. Wyprowadziła konia i zaryglowała też wrota stajni.

- Trochę pójdziemy razem - powiedziała dziewczyna. - A potem, na rozstaju w

Lilienthal, ja ruszę traktem północnym, a ty skierujesz się na południe, aż do

Zwalonego Mostu. I tam już nie zabłądzisz: jest tylko jedna ścieżka i prowadzi

ona do jaskini Kroneba.

Przez całą drogę już nie rozmawiali. Koń nie był rasowy, ale dobrze utrzymany i

wykarmiony, raźno posuwał się naprzód. Już wkrótce dotarli do Lilienthal, wioski

otoczonej gęstym lasem drzew poziomkowych.

- Zsadź mnie tutaj - powiedziała Hancla. I dodała: - Powodzenia!

Parę chwil patrzył na nią, zaskoczony.

- Koń - powiedział. - Zostawiasz konia?

- Zabraliby mi go rabusie - wyjaśniła. - Jestem tylko bezbronną kobietą.

Zatrzymaj konia. Nosisz szaty Hosplunda i masz miecz przy boku. Możesz się

bronić.

Gavor sięgnął ręką do sakwy, zawieszonej przy pasie i wyjął parę monet.

- Pozwól przynajmniej, bym cię wynagrodził za konia, którego mi dajesz. ,

- Nie, nie chce pieniędzy. Z nich też by mnie ograbiono. Wole podróżować w

swoich łachmanach, nie będę miała nic do stracenia.

Gavor okazał zniecierpliwienie.

- Powiedz mi chociaż, po co ruszasz w tundrę, na koniec świata. Zimny uśmiech

wykrzywił usta Hancli.

- Jesteś głupi, Gavor. Pytasz, po co ruszam w tundrę. Idę poszukać sobie męża

wśród pastuchów. Ja też chce mieć męża, nawet jeśli jestem brzydka. I chce

rodzić dzieci. Tam daleko owczarze potrzebują kobiet, a ja jestem zdrowa i

silna, choć nie mam włosów twojej Duny...

Gavor w napływie czułości spróbował ją zatrzymać.

- Nie dotykaj mnie, potworze!

Pobiegła niezgrabnym i ciężkim krokiem. Ale kiedy odwróciła się, żeby przesłać

ostatnie pozdrowienie, uniosła dłoń w geście wdzięcznym i lekkim, subtelnym jak

rozpływająca się mgła nad polami.

Rozdział XIX

- Wejdź, cudzoziemcze - z głębi jaskini doszedł go zmęczony głos. Miejsce było

ponure i niewiele widział, ale sądząc po tym, jak rozbrzmiewały zasłyszane

słowa, musiało być przestronne. Głos ów był jak echo podziemnego źródła, donośny

i odległy: każde wypowiedziane słowo odbijało się od ścian jakby uwięzione w

pudle rezonansowym.

Oczy powoli przywykły do półmroku. Ujrzał duże zwierciadło rtęciowe, oparte o

boczną ścianę jaskini; była tam długa drewniana skrzynia pełna bladych,

podobnych do zboża kłosów, był kobierzec utkany jaskrawymi barwami; i wszędzie

zwoje pergaminu. Kawał solonego mięsa zwisał w rogu, gdzie wysokie na sto stóp-

sklepienie opadało niemal pionowo.

I wreszcie, siedzący ze skrzyżowanymi nogami na owczej skórze człowiek. Człowiek

bardzo stary, blady i chudy, z ogromną brodą i białymi jak śnieg włosami.

- Tylko jedno pytanie - powiedział Gavor, stając przed starcem, który ani

drgnął. Zdjął z szyi amulet i rzucił do stóp Kronebowi. - Jakiego koloru jest

księżyc?

Długą, bardzo długą chwile stary Kroneb wpatrywał się w niego. Nie drgnął mu

żaden mięsień, lecz w jakiś sposób jego sztywna surowość nabrała odmiennego

wyrazu. Tak jakby wstrzymał oddech, niepewny odpowiedzi, którą jednak dawało się

odczuć.

Potem Kroneb podniósł amulet i potrzymał go na otwartej dłoni. Jego orle

spojrzenie przesuwało się niepewnie pomiędzy niewielkim przedmiotem, a ogromną

postacią Gavora.

- Hancla, córka Hozasa, powiedziała mi, że masz taki sam. Odpowiedz, na

wszystkich bogów: jakiego koloru jest księżyc?

- Księżyc jest biały odpowiedział starzec. Uniósł się z trudem i rozpalił ogień

w kręgu poczerniałych kamieni, zajmujących środek jaskini. Potem z misy chlusnął

na kamienie trochę wody, która skwiercząc natychmiast wyparowała. Gavor poczuł,

że zapada się w powolny gwiaździsty krąg.

- "Dorzucił coś do wody - pomyślał resztkami świadomości - i przez oddech..."

I odżyło silne wspomnienie Uljany, czarownicy, która omotała go na długie

miesiące. Ona też paliła wonności i uciekała się do mnóstwa podobnych sztuczek,

kiedy chciała wywołać oszołomienie, wspomnienie, sen lub przyjemność.

Gavor miał uczucie, jakby nagle zapadł się w lodowaty całun pośrodku zawieruchy

i spadał w nieznanym kierunku. Ogarniał go ciężki, nieubłagany, zaborczy sen i

nie próbował nawet opierać się, przeciwnie, poddał mu się ufnie. Księżyc jest

biały, powiedział mu starzec i w jednej chwili opuściła go wszelka nieufność.

Księżyc jest biały. Osunął się na ziemie całkowicie pewien, że-nareszcie

osiągnął cel.

* * *

Kiedy powróciła mu świadomość, poczuł, że starzec stoi nad nim i pochylony

bacznie go obserwuje. Kościste palce Kroneba przesuwały się lekko po jego czole

i karku; poczuł je na skroniach i wyczuł lekki ucisk u nasady nosa i za uszami.

- Wiem już, kim jesteś - powiedział głosem spokojnym i głębokim, w którym jednak

znać było podniecenie. - Spałeś krótko, ale wiele powiedziałeś, otrzymałem

odpowiedź na wszystkie moje pytania.

Pomógł mu się unieść, namówił do wypicia palącego likworu, który z krwią obiegł

całe ciało, i powtórzył:

- Wiem już, kim jesteś, cudzoziemcze. Gavor spoglądał na niego oszołomiony.

- Ja jestem Gavor, syn Gavora.

- Bez wątpienia - zgodził się Kroneb. - Ponad dwadzieścia lat temu zaginął

wszelki ślad po tobie. Nie wiedzieliśmy nawet, czy Margret wydała na świat

chłopca czy dziewczynkę. Ale oto przybywasz w najbardziej odpowiednim momencie i

jesteś jak najszlachetniejsze błogosławieństwo. Jesteś niby pieczęć, żyjący

dowód, jesteś tym, który może uwierzytelnić wszystkie nasze żądania...

- Nie rozumiem...

- Słuchaj mnie uważnie, a wszystko stanie się dla ciebie jasne, przejrzyste jak

źródlana woda.

Góry okrył odległy i mroczny deszcz, jedynie jaskinia stanowiła oazę spokoju, a

wszelkie odgłosy z zewnątrz dochodziły jak zamierzchłe echo. Wilki opuściły swe

legowiska, podobnie jak sokoły, potężne górskie orły, czerwone lisy ze

spłaszczonymi pyskami i gęstymi, puszystymi ogonami. Świat istniał na zewnątrz,

poza grotą Kroneba. A wewnątrz tylko głos starca, gdy odsłaniał tajemnice.

- Mówię do ciebie w imieniu Meklura, słuchaj mnie chłopcze. Więcej niż

czterdzieści lat temu, w tundrze, która rozciąga się na północ do Wielkiej

Rzeki, owczarze zapuszczający się ze swoimi stadami na sto mil od osad znaleźli

na ścieżce umierającego człowieka. Mężczyzna ów, cudzoziemiec, ubrany był na

sposób nigdy u nas nie widziany i leżał skostniały z zimna, pod byle jak

skleconym schronieniem z gałęzi. Na ręce miał dziwną bransoletę, a w kieszeniach

różne tajemnicze przedmioty...

- Kim był ten człowiek? - przerwał Gavor.

- Milcz i słuchaj, chłopcze. To historia długa i zawiła, nie każ mi wyprzedzać

rzeczy, które wypowiedzieć musze we właściwym porządku... Był wiec ten człowiek.

Owczarze przenieśli go pod namiot i nie skąpili mu należnej troski, ale człowiek

ten wyglądał, jakby postradał rozum, mówił niezrozumiałym jeżykiem i w napadach

szału płakał zrozpaczony. Choroba, która nim owładnęła, powoli ustępowała.

Nauczył się jeżyka owczarzy i pozostał z nimi ponad dwa lata. Człowiek ten zwał

się Iduór i w niejasny i dziwaczny sposób określał miejsce swojego

pochodzenia...

Iduór - wykrzyknął Gavor. - Mówisz o heretyku, który zginął na placu w Fanarabh?

Kroneb przytaknął szybkim ruchem głowy.

- Owczarze uznali go za boga, który spadł z nieba, tak jak deszcz, ale on bronił

się przed tym, utrzymując, że jest tylko człowiekiem. Potem Iduór wywędrował z

tundry, przekroczył Wielką Rzekę i przybył na południe, do świata bardziej

rozwiniętego: odwiedził Kongarabh i Shillpan, poznał rzemieślników, świątynie,

opanował nasze pismo, sztukę znaną prawie wyłącznie kapłanom...

- Ja też umiem pisać - wymamrotał Gavor.

- Wiem, wyjawiłeś mi to we śnie. Ale milcz i słuchaj. Po paru latach wędrówek,

Iduór osiadł w Fanarabh, nad brzegiem rzeki Fane-Gur, żył z czarów i zapisywał

dziesiątki zwojów pergaminu: całą wiedze swojego świata. Poślubił młodą

dziewczynę imieniem Kadmia, dała mu ona dwie córki. Pierwsza, Liza, umarła

bardzo młodo podczas szalejącej zarazy, która zdziesiątkowała całą krainę.

Druga, Margret, wyszła za Gavora z Kongarabh.

- Mój ojciec...

- Tak, twój ojciec. Ale pozwól mi skończyć, chłopcze. Minął rok i kapłani zabili

Kadmie i przywiedli na stos Iduóra pod zarzutem herezji: nieznanymi praktykami

wyleczył zbyt wielu chorych, przede wszystkim zaś występował przeciw prawu

kapłanów i panów. A stało się to przez zdradę jego zawistnego i niegodnego

ucznia. Gavor i już brzemienna Margret byli prześladowani i musieli uciekać. Ale

siepacze kapłanów wyśledzili ich i zadali im śmiertelne rany. Ciało Margret

znaleziono w lasach pod Samarabh, ciało Gavora niedaleko zachodniej bramy

miasta. Po dziecku żadnego śladu.

- Mój ojciec zdążył powierzyć mnie kowalowi...

- Wiem, powiedziałeś mi to we śnie, jaki sprowadził na ciebie moje zioła...

Gavor parę chwil milczał. I wybuchnął:

- A teraz? Co mam czynić?

- Teraz jesteś jak łuk napięty do granic wytrzymałości. Czytam w twoich oczach

tysiące pytań, ale musisz posilić się i wypocząć. Później będziemy mieć dużo

czasu na dalsze rozmowy.

* * *

Zapadła noc i wylot jaskini otwierał się na nieprzeniknioną ciemność. Koń Hancli

grzebał kopytami, niespokojny, choć uwiązany był w pewnym miejscu i nie

brakowało mu paszy. Para nietoperzy miotała się miedzy ścianami jaskini w niemej

i ślepej gonitwie, pozornie bez celu.

- Stawiasz za dużo pytań - mówił spokojnym-głosem, który drżał głęboko, odbijany

od ścian jaskini. -Iduór Meklur zaczął nauczać dopiero w ostatnich latach życia.

Ja byłem jednym z pierwszych jego uczniów, zafascynowały mnie jego smutne i

niewiarygodne opowieści. Iduór nie nauczał na placach, wolał zaciemnione kąty

tawern, leśne polany, na których miał zwyczaj pogrążać się w medytacjach.

- Ty go znałeś! - westchnął Gavor z nutą żalu.

- Tak, znałem go. Miał żółte oczy krogulca, ale głos łagodny i drżący niczym

głos turkawki. Kiedy wpadał w melancholie, intonował dziwaczne melodie,

tajemnicze i niezrozumiale pieśni swoich stron...

- Skąd przybył?

Kroneb rozłożył bezradnie ramiona.

- Nawet on tego nie wiedział. Żył sobie spokojnie w swoim świecie, świecie

odmiennym od naszego, ale także i podobnym, jeśli trzymać się jego opowieści, i

nagle... ot tak, w jednej chwili, poczuł, że oplata go mroczny płaszcz, a kiedy

znów ujrzał światło, znajdował się pośrodku lodowej tundry, za Wielką Rzeką.

- Na bogów - wykrzyknął Gavor. - Co to za historia? Jak może być, że sam Iduór

nie był w stanie określić swego pochodzenia! No właśnie: ten jego świat musi

przecież gdzieś istnieć, może za Kordylierą Smoków, może za wschodnią pustynią,

a może za ogromnym, lodowym morzem północy...

Kroneb cały czas potrząsał głową.

- Bezowocne jest szukanie tam, gdzie myślisz. Iduór miał swój pogląd na te

kwestie. Mówił, że jego świat znajduje się tutaj, przemieszany z naszym, a

jednak niewidoczny. Mówił, że przestrzeń jest jedna, ale jest nieskończona ilość

światów, a wszystkie zajmują te samą przestrzeń, choć pozostają sobie nieznane.

Światy, które mogą nie wiedzieć o swoim wzajemnym istnieniu, tak jak nie wiedzą

o sobie sowy i gołębie, choć zamieszkują ten sam obszar. To bardzo odległe

porównanie, lecz trudno znaleźć mi odpowiedniejsze. Iduór rzeki, że pewnego dnia

ludzie odnajdą klucz do otwarcia wszystkich drzwi i będą mogli przechodzić ze

świata do świata zgodnie z własną wolą, a nie tak, jak sprawi ślepy los, wbrew

nim samym. Ten dzień jest jednak bardzo odległy, nie wystarczy, być może, wiedza

stu pokoleń uczonych...

- To szaleństwo - Gavor przygasł nagle. - Szukałem cały rok, cały rok cierpiałem

niewole, udrękę, nadludzkie trudy. I po to tylko, żeby usłyszeć teraz o świecie,

który jest i którego nie ma, o świecie, który otworzy swoje wrota, kiedy kości

moje staną się prochem...

- Dość - przerwał mu Kroneb. - W sekcie Meklura są uczniowie, którzy zajmują się

teorią, ale są i inni, większość, którzy dbają o sprawy namacalne.

- Co to znaczy?

- Powiedziałeś, że cierpiałeś niewole, trudy i udrękę. Cierpiałeś też pewnie

głód i znosiłeś niesprawiedliwość. A wiec dobrze, bliski cel, ku któremu dąży

nasza sekta, to wykorzenienie głodu i niesprawiedliwości. Jesteś młody, porywczy

i jak wszyscy młodzieńcy zbyt mało oddajesz się refleksji, wolisz działać. Jeśli

chcesz do nas przystać, jeśli zamierzasz uszanować pamięć ojca twojej matki,

człowieka, który rozbudził nasze umysły, znajdzie się dla ciebie zajęcie. Czas

wielkiego buntu jest już bliski. Przede wszystkim musimy wytępić prześladowców,

a nie będzie to rzeczą prostą, gdyż stanowią oni jedność z kapłanami, a sprzyja

im prostactwo ludu.

- Co mam czynić?

- Wyruszysz do Bhakry, do sanktuarium boga deszczu i zapytasz o Wielkiego

Akolitę. To on trzyma nici wszystkiego. Staw się przed nim i wyjaw, kim jesteś.

- Wyruszę jutro skoro świt...

- Nie. Zatrzymasz się tutaj jeszcze parę dni. Zbyt wielu rzeczy jeszcze nie

wiesz... Ja jestem tylko pośrednim ogniwem. Nim jednak zapoznasz się z

relikwiami po Meklurze, pozwól, bym ja zadbał o twoją inicjacje.

- Zgoda - przytaknął Gavor. - Powiedz mi jeszcze: dlaczego biały księżyc?

Kroneb uśmiechnął się.

- W świecie Meklura księżyc nie jest fioletowy. Jest biały, iskrzy się jak śnieg

w promieniach słońca.

Rozdział XX

Niezdrowy odór na mile otaczał miasto. Cała nędza świata, nieuleczalnie chorzy,

mierni szarlatani i oszuści skupili się wokół Bhakry i jej świątyń oczekując

cudów. Wielki portal z czarnego kamienia prowadzący do miasta wieńczył zatarty,

choć jeszcze czytelny napis:

By pozyskać łaską bogów

cztery rzeczy są niezbędne

spłodzić syna

wykopać studnie

zasadzić drzewo

odbyć pielgrzymkę, do Bhakry

- Dawniej napis brzmiał inaczej - zaśmiał się jakiś kaleka, wlokący się obok

Gavora. - Trzy były rzeczy potrzebne dla uzyskania łaski bogów, nie było mowy o

pielgrzymce do Bhakry. Ale w miejscu tym, niechaj niebo je przeklnie, aż roi się

od karczmarzy i jeden z nich, syn dzikusa z lasu i ulicznej dziewki, zmienił

napis, po wsze czasy nabijając sobie w ten sposób kabze. Nie mogę uwierzyć, że

bogowie mogliby upatrzyć sobie podobne miejsce!

- Dlaczego wiec przybyłeś tutaj? - zapytał Gavor. Także i jemu miasto wydało się

nędzne i ponure, mimo otaczającego je tłumu. A może właśnie ów tłum tworzył tak

ponurą atmosferę.

- Nie wierze w cuda - odpowiedział kaleka z grymasem - ale nigdy nic nie

wiadomo... Słyszałem o ślepcach, którzy odzyskali wzrok, tutaj, w Bhakrze, i o

niemowach, "którym wróciła mowa. Kto wie, może znajdzie się zaklęcie dla nóg,

które nie mogą się poruszać...

Wzgórze sanktuariów było strome, tłumnie oblegane przez nędzarzy i Gavor stracił

kalekę z oczu. Ale zdawało się, że wszystkich przygnała tutaj taka sama

mieszanina niedowiarstwa i nadziei, a w przekleństwach unoszących się w

cuchnącym powietrzu pobrzmiewał ton groźby i upokarzającego błagania. Zimny

wieczorny wiatr wciskał się pod łachmany, przewiewał otwarte rany, powodował

drżenie u tych, których nie trzęsła jeszcze febra. A czarne kruki, wysoko w

górze, krakały z ponurą rozpaczą.

Tymczasem niskie i ciężkie chmury zawisły nagle jakby ściągnięte magią nad

szczytem wzgórza. Gavor rozglądał się, próbując odgadnąć, która ze świętych

budowli wznoszących się na zboczach może być świątynią boga deszczu.

- Jej mury są z błękitnego kamienia - powiedział mu Kroneb - a kopuła szeroko

otwarta na niebo.

Żadna ze świątyń nie odpowiadała temu opisowi. Chciał dowiedzieć się czegoś od

obdartych pielgrzymów, którzy wraz z nim wdrapywali się stromymi ścieżkami

wzgórza: w odpowiedzi obrzucono go wrogimi przekleństwami. Starucha z twarzą

oszpeconą koroną ropiejących wrzodów zachichotała szyderczo.

- Zaraz będziemy mieli potop - powiedziała z wyraźną ironią - a ty chcesz modlić

się do boga deszczu!

Gavor przyśpieszył kroku i skręcił w boczną ścieżkę z zamiarem obejścia wzgórza.

Przeszedł przez gaj laurowy i znalazł się po przeciwnej stronie pagórka. Od razu

też rozpoznał świątynie, kruchy i dziwaczny budynek, otwarty na wszelkie kaprysy

pogody.

Deszcz przeszedł w ulewę. Gwałtowne podmuchy wiatru wstrząsały dziwną

konstrukcją świątyni. Jej filary i delikatne łuki celowo nie były zwieńczone

sklepieniami, żeby oczyszczający deszcz mógł rytualnie obmywać nawy świątyni.

Woda spływała strumieniami po smukłych kolumnach z czarnego bazaltu i wsiąkała

we wszechobecny mech. Z powodu wilgoci i mchu budowla przypominała skamieniały

las, choć częściowo zachowała swój pierwotny kolor.

Gavor przekroczył próg świątyni. Wewnątrz, z powodu szalejącej burzy i późnej

już pory, z trudem odróżnił duży kwadratowy blok kamienny, stojący pośrodku

budowli oraz widniejący pod murem rząd niewielkich nisz, w których leżały

złożone wota.

- Czego szukasz, synu wszechświata, bracie nieszczęścia, ojcze nieprawości? -

cicho zapytał go mnich, który zjawił się u jego boku. Jego okryta płaszczem

zakonnym postać zlewała się z nastającą ciemnością.

- Dlaczego nadajesz mi te wszystkie imiona? - spytał zaintrygowany Gavor.

- Wszystkich tak zwiemy: póki nie nadejdzie odpowiednia chwila, wszyscy będziemy

ojcami nieprawości. Wszechświat powołał nas do życia, jesteśmy wiec jego synami.

Co do nieszczęścia zaś, jest ono nieodłącznym naszym towarzyszem... Ale nie

odpowiedziałeś mi. Pytałem, czego szukasz, gdyż noc już blisko, a grzmot

przetacza się po niebieskich bezdrożach.

- Szukam białego księżyca.

Zakonnik zamarł na chwile, która zdała się niezwykle długą, potem gwałtownie

uskoczył w bok i zwinnie stanął przed nim. W tym momencie błyskawica rozjaśniła

ciemność świątyni: Gavor ujrzał młodą i gładką twarz, błyszczące i duże oczy,

które wpatrywały się w niego ze zdziwieniem.

- Księżyc jest biały tylko dla tego, kto posiada klucz do wiedzy - zawyrokował

młody zakonnik, a cień, który znów go skrył, wydał się po nagłym, oślepiającym

błysku jeszcze bardziej nieprzenikniony. I dodał głosem niepewnym i

podejrzliwym:

- Ale ty może nie wiesz jeszcze wystarczająco dużo. Kto ciebie przysyła,

żołnierzu?

- Przysyła mnie Kroneb, mędrzec z jaskini i chce mówić z Zostharem, Wielkim

Akolitą. Powiedz mu, że przybywam w imieniu Meklura.

Sala była długa i przestronna, wydrążona w żywej skale, rozświetlała ją

nieskończona ilość świec. Czterdziestu zakonników zasiadło wokół długiego stołu,

a przed każdym stała misa i dzban. Gavor siedział pośrodku, obok Wielkiego

Akolity, człowieka, który z pokorą i wyrzeczeniami przyjął na siebie ciężar

całego zakonu.

- To, co widzisz, stanowi tylko zewnętrzny pozór, maskę, która umożliwia nam

kierowanie sektą. Kroneb powiedział ci, że mnichami jesteśmy tylko z nazwy. Dla

najmłodszych z nas to tylko habit, nic więcej. A ja i wszyscy starsi... cóż, nie

jesteśmy już zakonnikami, a raczej jesteśmy nimi w odmienny sposób: ojciec

twojej matki nauczył nas, że prawdziwa religia jednoczy się z prawdziwą nauką, a

prawdziwa wiedza to ta, którą nam przekazał, nim umarł...

- Wiedza, której ja nie znam - z zakłopotaniem zauważył Gavor.

- Będziesz miał cały twój czas na jej poznanie - uspokoił go Zosthar. Zmierzwił

sobie długą brodę i dodał: -Jedno musi być jasne. Jesteś spadkobiercą Meklura,

żyjącym dowodem jego ludzkości, ale dziedzictwo krwi nie daje ci żadnych praw.

Od nikogo nie możesz spodziewać się tutaj żadnych przywilejów. Nie jesteś bowiem

potomkiem boga: Meklur zawsze podkreślał, że bogowie nie istnieją i że on sam

jest tylko człowiekiem.

- Ale ja... - nieswojo wyjąkał Gavor, rozglądając się wokół - ja nie żądam

niczego. Jestem tutaj po to, żeby służyć. Komu winien jestem posłuszeństwo?

- Teraz mnie - odparł Zosthar. - Ale dlatego tylko, że ja jestem głosem woli

wszystkich lub prawie wszystkich. Moja władza trwać będzie dopóty, dopóki oparta

będzie na powszechnej aprobacie i ty sam, lub ktokolwiek inny, będziesz mógł

jutro przejąć moją funkcje, jeśli większość adeptów tak zdecyduje.

Gavor uśmiechnął się, nie potrafiąc ukryć sceptycyzmu.

- W ten sposób autorytet władzy nigdy nie będzie pewny...

- Słusznie - zgodził się Zosthar. - Nie zapominaj jednak, że władza święta i

bezsporna prowadzi do rządów absolutnych i przeradza się w tyranie, źródło

wszelkiej nieprawości.

Tymczasem zakonnicy wstali od stołu i oddalali się małymi grupkami do swoich

cel.

- Zrobiło się późno - zauważył Wielki Akolita, chowając ręce w szerokich

rękawach habitu. - Tobie też potrzebny jest odpoczynek...

- Kroneb wspomniał mi o relikwiach Meklura - przezwał mu Gavor. - Za twoją zgodą

chciałbym je zobaczyć, natychmiast.

- Pojmuje twoją niecierpliwość - uśmiechnął się Zosthar. Skinął na młodego

zakonnika, który pozostał jeszcze w końcu stołu. Kiedy ów stanął przed nim,

Zosthar wręczył mu klucz.

- Zaprowadź brata Gavora do tajnego sanktuarium świątyni.

Wielki Akolita uniósł się, pozdrowił Gavora ruchem dłoni i opuścił pustą już

sale.

Zakonnik wziął ze stołu grubą zapaloną świece i dał znak Gavorowi, żeby podążył

za nim. Długim korytarzem przeszli wzdłuż podwójnego rzędu cel i stromymi

kamiennymi schodami zsunęli się w dół. W głębi, ukryte za dębową płytą,

otwierało się przejście wąskie na łokieć i tak niskie, że Gavor musiał posuwać

się zgięty w pół.

Po dwudziestu krokach prowadzący go zakonnik zatrzymał się. Gavor ujrzał

niewielkie drzwi z masywnego drewna, wzmocnione ćwiekami i sztabami z

polerowanego metalu.

Zakonnik obrócił klucz w zamku i otworzył drzwi.

- Jesteś w sanktuarium Iduóra Meklura - wyszeptał. - Nazywamy to miejsce pępkiem

świata.

Znalazł się w ciasnej, okrągłej komnacie, z ławą-i małym pulpitem pośrodku, a w

szafach, jakie ją otaczały, zgromadzono zwoje pergaminów. W niskim, zamkniętym

kopułą sklepieniu znajdowały się niewielkie otwory umożliwiające swobodny

przepływ powietrza.

- Umiesz czytać? - zapytał mnich, stawiając świece na pulpicie.

- Tak, ale od czego zacząć? - odparł, wskazując otaczające go zwoje. - Wszystko

to napisał Meklur?

- O tak, to jego dzieło - przytaknął mnich. - Wystarczy, jeśli dziś wieczór

poznasz najważniejszy zapis. W najbliższych dniach będziesz mógł przeczytać całą

resztę.

Na pulpicie leżała metalowa szkatuła. Mnich wyjął z niej cienki zwój pergaminu i

rozwinął go w świetle świecy.

- Testament Meklura! - powiedział podniosłym głosem. -Jeśli znaczenie tych słów

nie będzie wystarczająco jasne, nie proś mnie o wyjaśnienie, zwróć się

bezpośrednio do przeora. Ja jestem młodym adeptem, osiągnąłem ledwie pierwszy

stopień wtajemniczenia...

Drżąc z wrażenia, które ściskało mu gardło, Gavor pochylił się nad pulpitem.

Ja jestem Mac Lure heretyk. Mój świat znajduje SIĘ po tamtej stronie przestrzeni

i czasu, za wszystkimi dolinami i górami, dalej niż sięga jakakolwiek kraina

ziemska lub niebiańska, niemożliwy do osiągnięcia.

Ja jestem Mac Lure, rzucony pod wasze niebo niedorzecznym czarem. Tutaj,

uwięziony na zawsze, dożyje moich dni w marzeniach o niemożliwym powrocie.

Ja jestem Mac Lure, okryty mrokiem bezkresnego wygnania, ale także światłem

prawdziwego poznania. Mój świat jest światem, w którym księżyc jest biały, w

którym żelazne ptaki latają szybciej niż głos, gdzie ludzie mogą rozmawiać i

widzieć się na odległość tysiąca tysięcy mil, gdzie zagładę zwiastuje głos

grzmotu, w proch przemieniając cale miasta, a pył śmierci unicestwia i czyni

bezpłodnymi dziesięć generacji.

Ja jestem Edward Mac Lure, który żył w Fanarabh jako Iduór, i przemawiam do

wszystkich w imieniu prawdy i prawości.

Bóg Protagoras powiedział: Człowiek jest miarą wszechrzeczy.

Bóg znad Sekwany powiedział: Ludzie rodzą się i żyją wolni i równi w prą wach.

Bóg Czterech Kantonów powiedział: To lud dyktuje prawa.

Bóg Iljcz powiedział: Żaden bunt bez świadomości buntu.

Bóg narodu żółtego powiedział: Bunt opiera się na ostrzu miecza.

Bóg narodu czerwonego powiedział: Ziemi nie można ani kupić, ani sprzedać,

należy ona do ludzi wolnych.

Bóg czarnej puszczy powiedział: Nawet gniew powodowany nieprawością burzy

oblicze. Żyjemy w ciemnych czasach, wiec nie możemy być dobrzy.

A ja, Meklur, mówię wam, że broń należy do ludu, mówię wam, że kapłani i władcy

to perz świata, chwasty, które żywią się życiodajnymi sokami innych. Pozbawieni

korzeni, mają tylko zachłanne ręce, którymi chcą czerpać. Ja, Meklur, mówię wam,

że bogowie to ludzie, lecz człowiek jest bogiem wtedy tylko, gdy występuje w

imieniu nie tylko swoim, lecz wszystkich.

Mierni despoci odległych czasów wiatrem spisali swoje triumfy. Złotem można

opłacić najemnych zbirów, przekupić motłoch. Lecz woda zawsze zmierza ku morzu,

lawina schodzi w doliny i nikt nie zdoła jej powstrzymać, tak jak żaden wybieg,

żaden spisek uknuty przez możnych, żadna nikczemność kapłanów nie stanie na

przeszkodzie ludowi w odziedziczeniu ziemi.

* * *

Następnego dnia Gavor ponownie zszedł do podziemi, tym razem w towarzystwie

Wielkiego Akolity.

Noc spędził bezsennie, przewracając się z boku na bok na posłaniu maleńkiej

celi, którą wyznaczył mu usługujący mnich. Przez długie godziny tajemnicze słowa

Meklura niby ogniste duchy przesuwały się przed jego oczami w niekończącej się

sarabandzie. I usłyszał jakby przepowiednie, uroczystą i dumną, która dopełniała

magie pulsującego wokół niego ognistego pisma.

- Nie masz powodu, żeby się zniechęcać - powtarzał mu Zosthar, stojąc obok

pulpitu. - Słowo Meklura pozostaje niejasne również i dla mnie, choć całe życie

spędziłem pochylony nad tymi pergaminami.

Gavor potakiwał, być może pocieszony.

- Wygląda, jakby napisał to ktoś niespełna rozumu - powiedział, tracąc na chwile

panowanie nad sobą. I natychmiast zganił się w duchu za słowa, które nieopacznie

wymknęły mu się z ust, słowa kłopotliwe niczym przekleństwo.

Wielki Akolita uśmiechnął się.

- To dlatego, że szukasz konkretnych wyobrażeń - powiedział pobłażliwie. -

Meklur pozostawił nam obraz swego świata i są w nim niezrozumiałe miejsca, lecz

my musimy skupić się na konkluzji jego wywodu, w której nakłania nas, byśmy

przygotowali się do wielkiego buntu, żeby odmienić losy świata.

- W tym miejscu zapis jest dla mnie zupełnie jasny - zgodził się Gavor - być

może dlatego, że taką prawdę nosiłem w sobie na dnie serca od dawna. Ale nic

więcej nie rozumiem! Kim są bogowie, o których mówi Meklur? Bóg narodu

żółtego... bóg narodu czerwonego... bóg czarnej puszczy... i pozostali...

- To nie byli bogowie - cierpliwie tłumaczył Zosthar. - Byli to ludzie wielkiej

mądrości i od nich właśnie posiadł swą wiedze Meklur, a później próbował

przekazać ją nam.

- Ludzie? Gdzie i kiedy żyli?

- To byli ludzie ze świata Meklura.

- Tak, ale świat, o którym mówi Meklur... gdzie on się znajduje?

- Poza czasem i przestrzenią - westchnął Wielki Akolita.

- Poza czasem i przestrzenią... Nie pojmuje. A gdyby to było oszustwo? -

zatroskał się Gavor. - Może z nas zadrwił lub może to wytwór chorej wyobraźni?

Twarz Zosthara nagle spoważniała.

- Moje oczy widziały, jak Meklur spłonął żywcem na placu w Fanarabh. Żaden

człowiek nie ruszy naprzeciw śmierci z samej chęci zadrwienia... Meklur miał

żółte oczy, oczy, które nie mogły być z tego świata. A ty jesteś jego potomkiem,

w twych oczach jarzą się dziwne złociste punkciki, nie powinieneś wiać okazywać

takiej niewiary. Amulet, jaki nosisz na szyi... to moneta. Czy wydaje ci się, że

mógł wybić ją rzemieślnik z naszego świata?

Zosthar wysunął spod pulpitu szkatułkę i wyjął z niej trzy dziwne przedmioty.

- Przyjrzyj im się dobrze - powiedział twardym głosem.

Pierwszy z nich był drążkiem, nieco krótszym od dłoni, sześciokątnym jak komórka

pszczelich plastrów, wytworzony z połyskliwej żółtej substancji. Zosthar

przycisnął kciukiem jeden z końców drążka i z niewielkiego otworu po przeciwnej

stronie wysunął się metalowy punkcik. Stary mnich przeciągnął nim po otwartej

dłoni i Gavor ujrzał na skórze wykwitający niebieskawy ślad.

- To pędzel Meklura. Widziałeś już coś podobnego?

Drugi przedmiot był złotą bransoletą z niewielkim płaskim puzderkiem, niewiele

większym od monety. Zosthar dotknął go i nieznany blask rozjaśnił blady napis

wytłoczony niezrozumiałym pismem.

- Co to takiego? - zapytał oszołomiony Gavor.

- Ta bransoleta jest przyrządem służącym do odmierzania czasu, choć nie ma w

sobie nic z naszych zegarów słonecznych. Jeszcze nie wiem, jak działa, choć

Meklur pozostawił na jednym z tych zwojów pergaminu dokładny opis. Chciałbym

teraz, byś uważnie przyjrzał się trzeciemu przedmiotowi.

Była to niewielka płytka, szeroka jak dłoń, pokryta czerwoną skórą i złożona w

pół. Gavor rozdarł ją i na jednym skrzydle ujrzał ciąg maleńkich rysunków,

bardzo podobnych do tych, które zdobiły jego amulet, a na drugim... Na drugim

boku umieszczony był wizerunek: niewielki rysunek przedstawiający głowę

młodzieńca. Portret Meklura - wyjaśnił Zosthar. Kapryśny artysta wykonał go w

białych i czarnych barwach, ale portret choć mały, z niezwykłą precyzją oddawał

wszystkie szczegóły.

- To niemożliwe - wzdrygnął się Gavor. - Żaden artysta nie zdołałby namalować

podobnego wizerunku, choćby posługiwał się najdelikatniejszymi pędzlami.

- I rzeczywiście, podobizna ta jest dziełem maszyny - wyjaśnił Zosthar, Wielki

Akolita. - Przyjrzyj mu się dobrze, Gavorze. Nie zauważyłeś podobieństwa do

siebie? Kiedy stawiłeś się. przed nami wczoraj, wystarczyło mi jedno spojrzenie

i nim jeszcze zacząłeś mówić, rozwiały się wszelkie moje wątpliwości.

* * *

Na klasztornym dziedzińcu, chronieni wysokim murem i z dala od niedyskretnych

spojrzeń pielgrzymów mnisi ćwiczyli się w strzelaniu z łuku i władaniu mieczem.

Gavor przyglądał się. z boku. Minęły cztery dni od jego przybycia do świątyni i

zaczynał mieć dość rozwodnionego wina i skromnych posiłków. Lecz ciekawość nie

została wcale zaspokojona. Zosthar wprowadził go w najbardziej skryte tajniki

zapisów, pomijając wszystkie stopnie wtajemniczenia. W porównaniu z młodymi

adeptami, wciąż mierzącymi się z podstawami sztuki czytania, posiadł on

umiejętność biegłego śledzenia pisma. Zawdzięczał to wujowi Obherowi, który od

dzieciństwa, kiedy świat jego ograniczał się do zabaw, z niebywałą gorliwością

dbał o wykształcenie w nim tej umiejętności.

Ale trapiły go nie tylko przeszkody natury doktrynalnej. Kiedy myślał o

realizacji ogromnego przedsięwzięcia Meklura, nachodziło go tysiące wątpliwości.

Żeby osiągnąć podobny cel, należało mieć w gotowości bez porównania więcej

zbrojnych i dysponować potężniejszymi środkami. Zosthar, a wcześniej Kroneb,

mówili mu o adeptach, rozsianych we wszystkich liczących się miejscach, nawet w

odległych regionach. Również w Thune, wyjawił mu Wielki Akolita, była dwójka

ludzi gotowych do wzniecenia buntu i zajmowali oni wcale nie poślednie miejsca w

zamku tyrana Khavla. W osłupienie wprowadziła go wiadomość, że byli to kapitan

straży Grumak i jego adiutant Griva. Ale pole działania wydawało się przeogromne

i obejmowało wszystkie ziemie od Górnej Mediny po Wielką Rzekę, nie wyłączając

doskonale obwarowanych miast Kongarabh i Shillpan. Gavor widział w tym zamysł

szalony, z góry skazany na niepowodzenie.

Przyglądał się młodym mnichom, bladym, wychudłym, bez krzepy w mięśniach, którzy

z trudem utrzymywali miecz w dłoni oraz starszym, z ciężkimi brzuchami i wątłymi

nóżkami, niezdolnym należycie napiąć łuk. Smutny i komiczny widok.

Ktoś dotknął jego ramienia. Wielki Akolita uśmiechał się. ufnie.

- Wiem, o czym myślisz - powiedział, a twarz jego nagle poszarzała. - Myślisz,

że zwycięstwo nie uśmiechnie się do nas nigdy.

Gavor ruchem głowy wskazał mnichów na dziedzińcu.

- Ci ludzie nie potrafią utrzymać nawet miecza, padną wszyscy przy pierwszym

starciu.

Wcale nie - ostro zaprotestował Zosthar. - Miecze i łuki dobrze nam posłużą, nie

mam wątpliwości. Lecz nasza zwycięska broń jest innej natury. Chodź, człowieku

małej wiary. Chce pokazać ci tajemniczą broń Meklura, te, która przyniesie nam

zwycięstwo, nim upłynie miesiąc.

Raz jeszcze poprowadził go podziemiami świątyni, wprost do ukrytego

pomieszczenia, w którym zgromadzono płócienne woreczki wypełnione czymś

tajemniczym.

- Otwórz jeden z nich - polecił stary mnich.

Gavor usłuchał w milczeniu. Zosthar wsunął do woreczka niewielką czarkę, i

nabrał szarego proszku.

- To proch grzmotu. Meklur w niektórych swoich pismach nazywa go "salpitah".

Meklur nauczył nas, jak go otrzymywać; trzeba wymieszać w odpowiednich

proporcjach drobno zmielony węgiel, żółty proszek ze wzgórz Fanarabh i białą

sól, jaka osiada na ścianach naszych stajni.

- To magiczny proszek?

- Magiczne proszki nie istnieją - zniecierpliwił się Wielki Akolita. Pchnął

Gavora z powrotem i poprowadził długim korytarzem, który kończył się w szerokiej

na dziesięć łokci niszy. Wzdłuż ścian poustawiano gdzieniegdzie kamienne bloki

skalne wysokości człowieka.

- Wybierz największy z nich - polecił Zosthar - i sztyletem wydrąż pod nim

otwór, taki by zmieścić się mogła ta czarka.

Gavor szybko wykonał polecenie, a kiedy otwór był już gotowy, Zosthar wsunął weń

czarkę z proszkiem. Potem rozciągnął na ziemi skręconą bawełnianą nić, długą na

trzy dłonie, i zakrył otwór kamiennymi odpryskami.

- Oddal się - nakazał Wielki Akolita. - Pędź na sam koniec korytarza, ja uczynię

podobnie, kiedy tylko zapale kordonek.

Gavor usłuchał z drżącym sercem, po paru chwilach stary mnich sapiąc stanął przy

nim. I potworny huk wstrząsnął podziemiem. Kiedy w dymie i pyle, który tamował

oddech, wrócili do groty, po potężnym bloku skalnym nie pozostał ślad: rozsypał

się na tysiące kawałków.

- Grzmot Meklura! - zakrzyknął podniecony Wielki Akolita. - Tą właśnie bronią

pokonamy tyranów.

Rozdział XXI

Następnego dnia, kiedy słońce wysoko wzniosło się nad horyzont, Gavor zszedł ze

wzgórza świątyń. Koń, którego dała mu Hancla, zgubił jedną podkowę i wyraźnie

Jjulał. Torował sobie drogę w tłumie biedaków w łachmanach i żebraków, daremnie

poszukując kowala. Znalazł się wreszcie na wielkim placu targowym.

Ludzie miotali się jak oszaleli, błagając choć o krzte strawy, o parę okruchów,

którymi mogliby oszukać głód. Sklepikarze i handlarze zza pełnych żywności

straganów przepędzali kijami wychudłe ramiona, sięgające po pierwsze z brzegu

towary.

Znajdował się już w samym środku tego zgiełku i wszystko wokół wrzało od jęków,

przekleństw i błagalnych lamentów, gdy ujrzał uwiązanego przed karczmą swego

wiernego konia - Ucięte Ucho. A właściwie to koń go rozpoznał: donośnie zarżał i

gwałtownie stanął dęba.

Mały tłusty człowieczek z zieloną opaską na ramieniu, oznaką pośredników

handlowych, wybiegł z karczmy sprawdzić, co się dzieje. Ujrzał konia, który

zerwawszy postronek, oddalił się i lizał teraz dłonie Gavora.

Zbliżył się, czerwony ze wzburzenia, lecz Gavor zmroził go jednym spojrzeniem.

- Ten koń jest mój - powiedział młodzieniec, skandując słowa. - Moje jest także

siodło.

- Oszczerca! - gniewnie wrzasnął pośrednik. - Nosisz miecz i herb Hosplunda, ale

nie daje ci to prawa do rozgłaszania fałszu.

- Koń jest mój - spokojnie, acz z naciskiem powtórzył Gavor.

- Kupiłem go uczciwie - zapewniał człowieczek. - Dałem za niego wraz z siodłem

trzy sztuki srebra i nie pozwolę, byś mi go odebrał.

Wokół nich zebrał się już tłum nędzarzy i włóczykijów.

- Idźcie do sędziego - zaproponował jakiś siwobrody żebrak z orlim nosem. -

Jedynie sędzia może rozwikłać spór.

Gavor, zbrojny w miecz i z godłem władcy, mógłby postawić na swoim, wolał jednak

posłuchać rady starego nędzarza. Sędzia cierpiał na podagrę i sporo czasu

minęło, nim zszedł ze schodów i zjawił się w sali przyjęć.

- Kiedy i od kogo kupiłeś konia? - zapytał zwracając się do kupca.

- Zeszłej jesieni, na drodze wiodącej z Agu-Snosko tutaj do nas, do Bhakry.

Odstąpił mi go handlarz skórami za trzy sztuki srebra. Dobra cena za

wierzchowca, choć siodło było j«ż stare i porwane...

Sędzia odwrócił się do Gavora, rozkładając ramiona.

- Żołnierzu - rzekł - czuje respekt dla twego miecza i insygniów, które nosisz.

Słyszałeś jednak, co rzekł ów kupiec. Czy jesteś w stanie wykazać fałsz jego

słów?

- Wiem tyle tylko, że koń został mi zabrany zeszłej jesieni przez człowieka

wiozącego futra z glishas, niedaleko Samarabh. Jeszcze nie byłem wówczas

rycerzem, byłem prostym podróżnym...

Sędzia przeciągnął ręką po niemal całkowicie łysej czaszce.

- Możesz to wykazać? - odezwał się śpiewnym wyuczonym głosem. - Jesteś w stanie

przedstawić dowody?

- Siodło - powiedział Gavor. - Jeśli nie było zmieniane, jego zawartość może

wskazać prawdziwego właściciela konia.

- Mów jaśniej - zachęcił go sędzia.

- Zapytaj kupca, czy wie, co kryje się w siodle pod siedmioma miedzianymi guzami

i w podwójnie zszytym skrzydle.

Kupiec nie wiedział, co odpowiedzieć. Spoglądał niepewnie to na Gavora, to na

sędziego.

- Pod siedmioma guzami - ciągnął Gavor - znajduje się siedem złotych monet, a w

siodle ukryta jest złożona mapa, a w niej kosmyk rudych włosów.

Służący sędziego pośpieszył sprawdzić wiarygodność jego słów i ci, którzy

stawiali na żołnierza, wznieśli radosne okrzyki: spod miedzianych guzów wysypały

się złote monety, znalazła się też mapa wuja Obhera, a w załamaniach mapy

czerwone ogniki włosów Duny.

- Koń jest twój - zawyrokował sędzia. - Twoje jest też siodło. Ale kupiec nabył

go w uczciwy sposób i nie ponosi za to winy. Ruszajcie w pokoju. Przesłuchanie

zakończone.

* * *

Teraz mieczem mógł bronić złotych monet, nie było wiec potrzeby skrywać ich i

Gavor wsunął je do sakiewki u pasa, a mapę schował za kamizele.

Spieszno mu było wrócić do Thune, do swoich bliskich i do Duny. Odległość -

powiedział mu kiedyś wuj Obher - jest jak wiatr: gasi małe płomyki, a

rozdmuchuje duże. Teraz, po roku spędzonym daleko od swojej wioski i od

rudowłosej dziewczyny, Gavor nie miał żadnych wątpliwości. - "Mam tylko

nadzieje, że Duna nie zmęczyła się oczekiwaniem na mnie" - powtarzał w duchu.

Dokładnie sprawdził podkowy i rzemienie przy siodle, nabył nieco zapasów i

namiot, który przytroczył za siodłem. Potem, chcąc się posilić, wybrał oberże,

nieco odosobnioną i położoną w głębi zaciemnionej, spokojnej uliczki.

Wewnątrz zastał nielicznych gości, niemal wszyscy siedzieli samotnie lub po

dwóch, co najwyżej trzech. Karczmarz drzemał w rogu sali, ledwie jednak Gavor

stanął w progu, uniósł się z ławy i ruszył mu naprzeciw, a za nim sunęła młoda

dziewczyna: godło Hosplunda wzbudzało szacunek i bojaźń nawet w Bhakrze, pomimo

iż było to miasto wolne, położone daleko od Shillpan.

- To najlepszy stół w całym lokalu - zapewniał karczmarz i ulokował go pod

szerokim oknem wychodzącym na ulice, z daleka od hałasów i zapachów dochodzących

z kuchni.

Gavor jadł z umiarkowaniem, lecz zażądał rzadkich i drogich win, w odwecie za

wodę, jaką musiał pić w chacie Kroneba i w świątyni Zosthara.

Sączył swoje wino tocząc wokół obojętnym spojrzeniem, myślami powracał do

tystąca przeszkód, jakie musiał pokonać w trakcie długiej wędrówki.

W głębi pomieszczenia, odwrócony tyłem, jakiś samotny człowiek w milczeniu

popijał wino. W zarysie jego ukrytej w półmroku twarzy, w linii szyi i łopatek,

które wystawały spod zgrzebnego turkusowego płótna koszuli, było coś znajomego.

I kiedy człowiek, opróżniwszy swój kubek, rzucił na stół monetę, uniósł się i

odwrócił w stronę wyjścia, Gavor nie miał wątpliwości: fioletowa plama na twarzy

stanowiła nieomylny znak.

- Botro, stary łupieżco! - zakrzyknął głośno. I wybuchnął gromkim śmiechem,

widząc, że ten go nie rozpoznaje.

Botro przecierał oczy. Podszedł do niego i nagle twarz rozjaśnił mu pełen

zdziwienia uśmiech.

- Patrzcie tylko! Marzyciel Gavor! Co tutaj robisz tak wystrojony?

Dobre dwie godziny opowiadali swoje perypetie od dnia, w którym się rozstali po

ucieczce z kamieniołomów w Me-Ghir. I popijali bez umiaru: za każdą krople

brudnej wody, którą musieli gasić pragnienie w niewoli.

- Dziś jest mój szczęśliwy dzień - powiedział Gavor. - Odzyskałem mojego

pierwszego konia, tego cenniejszego. Nie fhomera, którego zabrałeś mi w drodze

do Tharab i na którym w ogóle mi nie zależało. I spotkałem ciebie, stary

huncwocie, przyjaciela, na którym zawsze mogę polegać. Czyż nie?

Botro potakiwał nieznacznymi ruchami głowy z roześmianymi oczami.

- Co będziesz robił teraz? Thungusi odstąpili. Zamierzasz zostać w służbie

Hosplunda?

- Dni Hosplunda są już policzone - odparł Gavor poważniejąc. - A razem z nim dni

wszystkich tyranów na świecie...

Botro zagwizdał ze zdziwienia.

- Co ty wygadujesz! Postradałeś zmysły? Zdaje się, że wino uderzyło ci do głowy.

Słysząc to Gavor wzruszył ramionami, obruszony.

- Dni Hosplunda są policzone - powtórzył. - Wkrótce zobaczysz jego głowę

zatkniętą na najwyższej iglicy zamku Shillpan... I wszystkich władców czeka ten

sam los. Już wkrótce rachunki się wyrównają.

- Złe się czujesz, chłopcze! - wykrzyknął Botro, wyraźnie przejęty. Schwycił

butelkę i żeby Gavor nie mógł jej dosięgnąć, postawił na posadzce obok siebie,

pod ławą.

- Kto może się odważyć na coś takiego? Kto zdoła pokonać i obalić panów?

- Biedacy - spokojnie odparł Gavor. - Biedacy, których przebudzą i którymi

pokierują ludzie, posiadający prawdziwą wiedze.

Botro potrząsał głową.

- Mówisz zagadkami.

- Nie mogę powiedzieć więcej, przynajmniej na razie. Ale jeśli mi ufasz choć

trochę, jeśli masz już dość, jak mi się. zdaje, samotnego złodziejskiego życia i

jeżeli ty też tęsknisz do świata słusznego i czystego, w którym życie znaczy coś

więcej niż świętokradcze przekleństwa... to usłuchaj mnie Botro. Kiedy dopełni

się cykl księżyca, pójdź na wzgórze świątyń i pytaj o mnie w świątyni deszczu.

Zastaniesz mnie tam pod innymi już znakami i będziesz mógł wraz ze mną wyruszyć

w pole przeciw kapłanom Uyranom.

Botro wciąż potrząsał głową, strużka śliny sączyła mu się z otwartych ze

zdziwienia ust.

- Teraz ruszam - powiedział Gavor i klepnął go po ramieniu. - Musze pośpieszyć

do Thune, do mojej kobiety. Nie zdradź się przed nikim. I nie zapomnij o

świątyni deszczu... za miesiąc.

Gavor rzucił na stół srebrną monetę i śledzony ogłupiałym wzrokiem Botra,

opuścił karczmę.

* * *

Całe popołudnie podążał wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Bhakra. O zachodzie

zatrzymał się pod ogromnym kasztanem rosnącym nad potokiem o chłodnej,

kryształowej wodzie. Garściami wyrywał kłącza ciemiernika, który porastał całą

okolice, i przecierał nimi opuchnięte pęciny Uciętego Ucha. Potem, w niepewnym

blasku księżyca, którego fiolet nabrał tego wieczoru niepokojących

krwistoczerwonych cieni, jeszcze dwie godziny przedzierał się ścieżkami w kurzu

zraszanym wilgocią potoku.

Żadnych złych spotkań po drodze. Tylko raz, kiedy przeprawiał się przez mostek,

zdawało mu się, że widzi czające się w mroku czarne postacie. Ale obnażony miecz

rzucał płomienne blaski i nikt nie odważył się wychylić i zagrozić mu drogę.

O północy znalazł się w ciemnej, zniszczonej wiosce. Na jedynej drodze miotały

się stada wychudzonych, kosmatych świń i pochrząkiwały ryjąc ziemie w

poszukiwaniu odpadków, których już prawie nie było. Na drugim końcu opustoszałej

wioski blady kaganek, przesłonięty czerwonym jedwabiem, rzucał drżące światło u

wejścia do walącej się gospody. Przez wypaczone okiennice i byle jak

przysłonięte pergaminem okna dochodził męski melodyjny głos i wtórujące mu

dźwięki tabla.

Gavor zatrzymał się urzeczony. Ale słowa pieśni były niewyraźne. Wszedł wiec do

gospody; muzyka i śpiew ustały natychmiast. Zażądał dzbana wina.

Karczmarka, chuda i niska kobieta, niemal karlica, obsłużyła go, wyraźnie

strwożona jego barczystą postacią i wiszącym u boku mieczem.

Trzy zapalone świece rzucały niepewny blask i Gavor nie zdołał rozróżnić wśród

nielicznej grupki gości śpiewaka i muzykanta. Wszyscy zamilkli i znieruchomieli

Jakby zmrożeni jego nagłym wtargnięciem.

- Na drodze słyszałem piękny głos i dobrą muzykę. Chce jeszcze raz posłuchać tej

pieśni - rzucił Gavor.

Ktoś odwrócił się i świeca rozjaśniła jego suchą i gładką twarz. Na chwile

uniósł się też drugi mężczyzna, z przewieszonym tabla i pustym wzrokiem

błąkającym się po suficie rudery.

Gavor rozpoznał ich z miejsca: byli to wędrowny śpiewak Mhuma i jego niewidomy

towarzysz, których spotkał w gospodzie Daimy i Hibli, w Kusko-Ghoreb, wkrótce po

wyruszeniu z Thune. Rozpoznał ich natychmiast, ale nie zdradził się z tym.

Przechylił dzban i czekał w milczeniu, podczas gdy ślepiec przebierał palcami po

instrumencie, szukając odpowiednich dźwięków. Po chwili w pomieszczeniu rozległ

się łagodny i mocny głos Mhumy:

Duna mówiła głosem zmęczonym

nieszczęsny miły mój, dokąd wyruszysz,

księżyc po cóż uczyniłeś białym,

nieszczęsny miły mój wszystko utracisz,

Piękna, on mówił płacząc,

biel jego odnajdę,

Duna, dla ciebie jedynie,

Duna, powrócę...

Ale nie wracasz, mnie strapioną rzuciłeś,

nieszczęsny, miły mój, co czynić mi,

księżyc białym po cóż uczyniłeś,

nieszczęsny, miły mój, umrzeć przyjdzie mi...

- Dość! - krzyknął Gavor unosząc się gwałtownie. Utkwił w śpiewaku ostre,

złowrogie spojrzenie. Opuścił swoje miejsce i zbliżywszy się do Mhumy schwycił

go za ubranie.

- Gdzie nauczyłeś się tej pieśni? Mów, psi synu, jeśli nie chcesz, bym przeszył

cię mieczem.

Mhuma spuścił oczy.

- Jestem tylko wędrownym śpiewakiem - powiedział drżącym głosem. - Słucham tego,

co mówią ludzie, a potem układam moje ballady. Jestem włóczęgą, artystą, chce

jedynie rozweselać, bez urażenia kogokolwiek. Jeżeli moja pieśń ci się nie

spodobała, proszę o wybaczenie...

Gavor puścił go. Grający na tabla był ślepy i z pewnością go nie rozpoznał.

Podobnie i Mhuma, który tamtego wieczoru był zupełnie pijany.

Zapłacił i wyszedł w samym środku nocy. Aż do świtu popędzał konia po

niekończących się ścieżkach, wrzosowiskach i łąkach. Galop konia zlał się z

rytmem pieśni wędrownego śpiewaka Mhumy. Słowa ballady smagały go niczym bicz

lub jak bezlitosne pchniecie sztyletem i kołatały mu się w czaszce, ostre i

twarde jak kamienie, które wyrastały nagle pod kopytami Uciętego Ucha.

Pierwsze promienie słońca zastały go wciąż na grzbiecie wierzchowca, ale Ucięte

Ucho nie reagował już na jego popędzanie. Koń zatrzymał się nagle, zarżał

przeciągle i zwalił się w trawę, wyczerpany.

Znużony snem Gavor powoli zsunął się z siodła i legł na zroszonej trawie, z

głową i ramionami złożonymi na boku spoconego konia.

Rozdział XXII

W oddali poszczekiwanie psów. Nawoływania i pogwizdywania owczarzy, uporczywe i

jednostajne beczenie stada wszędzie wokół. Gavor otworzył oczy, przebudzony

wilgotną i słodkawą pieszczotą kozy, która lizała go po twarzy.

Powoli uniósł się na łokciu. Słońce stało już wysoko, a jego koń pasł się w

pobliżu. Nadbiegł pies, z wywieszonym jeżykiem i świecącymi ślepiami, ukrytymi

za długą, kędzierzawą sierścią.

Było ich dwóch, niskich i owiniętych w grube szaty, ich nosy spłaszczone, a

twarze ogorzałe od słońca i wiatru. Gavor spoglądał na nich obojętnymi

rozespanymi oczami, oni zaś odwzajemniali się podobnie znużonym spojrzeniem,

skrywającym cień nieufności.

Barwna zięba przeleciała obok niego i może zwabiona połyskliwym przedmiotem,

siadła na rękojeści porzuconego w trawie miecza Gavora.

Widząc to, Gavor uśmiechnął się. Owczarze też zaczęli się śmiać, ukazując duże

zęby.

- Bądź zdrów żołnierzu - powiedział jeden z nich. - Co robisz w tym odludnym

miejscu, piekielnej ziemi owczarzy?

-Zmierzam do Thune - wyjaśnił Gavor i skłamał: - Wiozę pisma do zaniku Khavla,

od Hosplunda, pana Shillpan.

- Pośpiesz się wiec - radzili owczarze. - Pośpiesz się, nim do Thune nie

przybędą Thungusi. -Thungusi zostali pokonani jak zawsze - zapewnił Gavor. -

Odepchnęliśmy ich na ich ziemie, za Shill-Gur.

-Ale pojawili się tutaj, na południu. A my, aby uniknąć niebezpiecznych spotkań,

opuściliśmy nasze pastwiska przy granicy i schroniliśmy się tutaj, w głębi

regionu.

- Zbędna ostrożność - zauważył Gavor. - O tej porze roku, po obfitych deszczach,

Bha-Gur przybiera. Thungusi są jak hieny pustyni, boją się wody...

- Tak, ale dalej na południe rzeka jest wąska i bród staje się dostępny nawet

dla hien. Jeśli podążasz do Thune, pośpiesz się. Thungusi mogą zjawić się tam w

każdej chwili.

Gavor nie dał im jednak wiary. Poprosił o mleko, przegryzł solonym mięsem, dużym

kawałem słoniny i czerstwym chlebem.

Kiedy wyruszył w dalszą drogę, nie pozwolił koniowi na długie zrywy, do których

Ucięte Ucho był przywykły. Zmusił go do spokojnego chodu także i dlatego, że

droga, którą zmierzał, stawała się coraz trudniejsza i bardziej obfitująca w

zdradzieckie przesmyki. Przed sobą miał jeszcze dwa dni drogi i dla paru godzin

wolał nie ryzykować upadkiem w przepaść, w której niechybnie skręciłby sobie

kark.

Bha-Gur, w miarę jak Gavor podążał w górę biegu rzeki, stawała się węższa, a jej

nurt coraz łagodniejszy. Napotykał na miejsca, w których przekroczenie jej mogło

być zadaniem łatwym nawet dla Thungusów, ludu niewprawnego w wyszukiwaniu

brodów. Owczarze mieli wiec sporo racji, ich niepokój okazał się całkowicie

zrozumiały. Jednakże łudził się tysiącami wykrętów, chcąc oddalić od siebie te

ponurą myśl.

Kiedy zapadła noc, rozstawił swój biwak w akacjowym lasku. Zdjął z Uciętego Ucha

ciężkie siodło i rozpalił niewielki ogień, bardziej z nawyku niż potrzeby: nie

czuł chłodu, posiłku też nie musiał przygotowywać. Próbował usnąć, ale sen

okazał się jak zapomniane imię, które już, już znajduje się na czubku jeżyka,

lecz umyka w nicość, przytłoczone innymi obrazami i wizjami.

Czuł do siebie wstręt za to, jak potraktował wędrownego śpiewaka. Groził mu

wręcz śmiercią i to tylko dlatego, że tamten, nieświadom niczego, zasiał

niepewność w jego sercu. Wystarczy wiec przypasać miecz do boku, żeby ulec

demonowi pychy i przemocy?

Noc spędził bezsennie, słuchając śpiewu nocnych ptaków i odgłosów małych

zwierząt, które z cierpliwym sapaniem buszowały po lesie, węsząc za odpowiednim

łupem lub czmychając przed napastnikiem. A w głowie kołatały mu się myśli, które

w innych okolicznościach uważałby za nieistotne i błahe. Nie chciał myśleć o

Thungusach: ci zachłanni niczym szakale koczownicy nie zapuścili się przecież

nigdy tak daleko na południe, powstrzymywani być może przez strzegące ziem

południowych zaciężne oddziały opłacane przez kupców z Górnej Mediny. Thune,

położone wewnątrz regionu, jak zwykle powinno być bezpiecznym miejscem.

Już następnego dnia, kiedy jeszcze zaspany dotarł nad wielkie zakole Bha-Gur i

ujrzał mglisty brzeg rzeki zryty śladami końskich kopyt, wstrząsnął nim

przeciągły dreszcz. Miał przed sobą bezsprzeczny dowód, że Thungusi w tym

właśnie miejscu przeprawili się przez rzekę, zmierzając z pewnością w głąb

regionu. Widział ślady ognisk rozsiane po całej okolicy, resztki zainspirowanych

obozowisk, na których pieczono owce wyłapywane w trakcie ich dzikiego najazdu,

widział ruiny domostw czarne od dymu i ognia.

Natknął się na trupy czterech żołnierzy Khavla, leżących nie opodal strzeżonego

przez nich awanpor-tu. I dalej spalone pola, plony i uprawy, które przemieniły

się w czarną magmę spienionych węgli.

Skryło go czarne skrzydło rozpaczy, opadając na niego jak żałobny płaszcz.

Wydał przeraźliwy okrzyk wściekłości. Poderwał chmarę czarnych kruków, które

obsiadły zwęglone ścierniska. Spiął wierzchowca jak nigdy przedtem i Ucięte Ucho

morderczym galopem uniósł go w najbardziej ponure piekło.

Pędził cały dzień, nie stanął nawet na popas, nie posilał się żądny dotarcia do

Thune przed zmierzchem, żywiąc w sercu nadzieje ostatecznego zwycięstwa wojaków

Khavla i wycofania się Thungusów za płaskowzgórze, za pustynne ziemie, za Górną

Medine.

A potem w oddali dostrzegł warownie w Thune. I ujrzał nagie drzewce chorągwi,

ogołocone z oznak i herbów i spowijającą blanki i baszty zniszczonego zamku

gęstą, oleistą mgłę.

Serce waliło mu jak oszalałe, kiedy ukazał mu się ten obraz śmierci. Poza

obrębem murów całe jedno zbocze doliny jawiło się jak otchłań usiana czarnymi

stosami, gdzieniegdzie jeszcze dymiącymi. Tam, gdzie wznosił się jego dom,

pozostała korona zmurszałych murów i zwęglonych belek, rozsianych w morzu

popiołów.

Parę kobiet w czerni kręciło się wśród zgliszcz i Gavor od razu zrozumiał, że

chowają zmarłych. Zsiadł z konia ledwo trzymając się na nogach. Zobaczył spaloną

stodołę, wypatroszony warsztat Obhera i Rakla, podsienie, pod którym stawiał

pierwsze kroki pod bacznym okiem Hedriny, matki kochającej i łagodnej. I ujrzał

w oddali dom Duny, po którym zostało pogorzelisko.

Chciał krzyczeć, ale coś twardego i gorzkiego ścisnęło mu gardło. Jedna z kobiet

dostrzegła go, może nawet i rozpoznała, lecz potrząsała jedynie głową w

desperackim i nieodwołalnym znaku zaprzeczenia.

Po cóż ją pytać. Kobieta, przerażona i skamieniała, owinięta szalem niczym

całunem śmierci, nigdy, ale to nigdy, nie odezwałaby się, nieme pozostaną też

wszystkie inne.

* * *

- Pierwszy zginął twój ojciec - jakby śpiewając mówił jego przyjaciel Sjebe. -

Kiedy Thungusi spostrzegli jego skórzany fartuch i znak kowala nad wejściem,

wzięli dwie podkowy i przybili mu je do rąk. Hedrina była w ogrodzie i kiedy

krzycząc wbiegła na podwórze, herszt Thungusów jednym cieciem szabli ściął jej

głowę. Potem przyszła kolej na Obhera, który zdążył już długim szpikulcem i

widłami zakłuć paru łajdaków. Wzięli siodło, nasmarowali je, na nim posadzili

związanego postronkami Obhera i podłożyli ogień...

- A Agla? - zdławionym głosem pytał Gavor. -Jak skończyła moja siostra Agla?

Sjebe potrząsnął głową i zamilkł. Podsycany wołowym tłuszczem knot żarzył się w

kącie lepianki. Na słomianym sienniku pod ścianą spał niespokojnie jego młodszy

brat Thurno.

- Powiedz o Agli - nalegał Gavor. - Chce wiedzieć wszystko...

- Wszystko już się skończyło - westchnął Sjebe. - Dlaczego chcesz zagłębiać

sztylet w ranę? Miej litość nad sobą i nade mną, gdyż kochałem twoją siostrę.

Gavor schwycił go za ramie i ścisnął tak mocno, że Sjebe niemal krzyknął.

- Mnie przy tym nie było, mój druhu. Byłem o pięć mil stąd, polowałem na króliki

poza terenami łowieckimi Khavla, nie miałem nawet możności przyjść im z pomocą.

Wszystko co wiem, słyszałem z ust twojego brata Thurno, który, skryty za

słomianymi belami podsieni, miał w sobie dość sił, żeby być przy tej rzezi.

- Opowiadaj - nieubłaganie powtórzył Gavor.

- Zdarli z niej ubranie - wbrew sobie ciągnął Sjebe zdławionym głosem. - Gonili

ją i przerzucali sobie po całym podwórzu. I wreszcie, jeden z przywódców

schwycił ją w pół, jedną ręką złamał jej kark i cisnął niby szmacianego stracha

na wróble o mur warsztatu.

Gavor przesłonił dłonią oczy. Knot dogorywał, może kończył się już tłuszcz.

Słabiutki drżący płomyk rzucał na ściany niewiarygodne cienie.

- Jak okrutny jest mój los! - westchnął z żalem. - Walczyłem z Thungusami całe

dwa miesiące, żeby utrzymać ich z dala od Shillpan. Byłoby lepiej ulec im i

pozwolić, żeby złupili ziemie Hosplunda. Jakiż byłem głupi i ślepy! Opierałem

się. im, nieświadomy, że tym samym zgotowałem śmierć swoim bliskim. Powiedz mi,

dlaczego Thune padła nie próbując się bronić? Gdzie były straże Khavla?

- Thungusi są jak szakale, sprytniejsi od pustynnych lisów. Udali, że atakują od

południa i Khavlo wyruszył z głównymi siłami w stronę, granic Górnej Mediny, tam

zresztą wpadł w zasadzkę, i dosięgnęła go śmierć. Wioska i zamek zostały

bezbronne. Pozostał jedynie Grumak z garstką obrońców. Wszyscy padli. Kapitan

miał jedną strzałę w plecach, drugą w łydce, lecz nim padł, zdołał pozbawić

życia dobry tuzin tych dzikusów. A potem, kiedy zdawało się, że na nas

wszystkich przyszedł kres, Thungusi nagle odeszli.

- Zawsze tak robią - potwierdził Gavor. - To ich taktyka: uderzają znienacka i

znienacka wycofują się. Powiedz mi teraz, co z Duną.

Sjebe wymknął się gest znużenia.

- Już ci mówiłem: Duna żyje, nie zrobili jej najmniejszej krzywdy. Powiedziałem

ci też, dlaczego. Thungusi są przesądni. Nigdy, ale to nigdy nie mogliby

dotknąć, ani rym bardziej zabić kobiety z rudymi włosami. Są przekonani, że

sprowadziliby na siebie tysiące nieszczęść. Oszczędzili ją wiec, ale zabrali ze

sobą, by ją sprzedać handlarzom niewolników na targu w Górnej Medinie. Tak

utrzymuje twój brat Thurno, który słyszał jak wspomnieli o tym, nim wyruszyli...

- Obudź go! - powiedział Gavor wskazując głową na siennik, na którym leżał

Thurno. - Chce usłyszeć to od niego.

- Twój brat żyje jeszcze koszmarem tego, co widział. Wiele dni będzie musiało

upłynąć, nim powróci mu mowa. Pozwól mu wypoczywać, Gavor. I zaufaj moim słowom.

Przez chwile Gavor trwał w milczeniu, po czym spojrzał przyjacielowi prosto w

oczy.

- Dbaj o niego - powiedział. - Ja ruszam do Górnej Mediny.

- Teraz?

- Tak, ruszam natychmiast.

- Jesteś szalony - wykrzyknął zaniepokojony Sjebe. -Jest środek nocy, a droga

długa i pełna zasadzek.

- Ruszam natychmiast - powiedział Gavor.

Sjebe uniósł się gwałtownie i szybko przesunął do wyjścia z chaty, przesłaniając

je całym swoim ciałem.

- Żeby wyjść, będziesz musiał najpierw mnie zabić. Gavor patrzył na niego

otępiałym wzrokiem.

- Jesteś wycieńczony - ciągnął Sjebe. - O twoim stanie ducha lepiej nie mówić, a

twój organizm jest u kresu wytrzymałości. Potrzebujesz wypoczynku, Gavor.

Być może Sjebe mówił rozsądnie. Jeśli dobrze się zastanowić, nie było celu gnać

do Górnej Mediny: jeśli Thungusi sprzedali Dune handlarzom niewolników, ci

wystawią ją na sprzedaż dopiero wtedy, kiedy księżyc wejdzie w ostatnią kwadrę,

zgodnie z dawnym obyczajem. Miał wiec trzy lub cztery dni na dotarcie do miasta

i odzyskanie dziewczyny: w sakiewce chował siedem złotych monet, a jeśli złota

miałoby nie starczyć, zawsze będzie mógł rzucić na wagę swój miecz. W ten czy

inny sposób dostanie dziewczynę.

- Masz racje - wymamrotał sennym głosem. - Koniecznie musze wypocząć.

Wstał od stołu, chwiejąc się. ze zmęczenia dowlókł się do posłania i padł

bezwładnie. W przebłysku świadomości poczuł jeszcze, że Sjebe ściąga mu buty.

* * *

Następnego dnia Gavor ruszył ścieżką wiodącą do zamku Khavla. Kiedy był w

połowie wzgórza, drogę zastąpił mu oddział zbrojnych. Niektórzy rozpoznali go i

ze zdumieniem spoglądali na miecz u boku oraz przewieszony przez ramie łuk, a

insygnia Hosplunda na jego kaftanie wywoływały zmieszanie i nieufność.

- Kto wam rozkazuje? - stanowczym głosem zapytał Gavor.

- Khavlo poległ - odparł dowódca oddziału. - Poległ też Grumak, nasz kapitan.

- Kto przejął jego miejsce?

- Jego przyboczny, Griva.

- Prowadźcie mnie do niego. Muszę z nim mówić.

Griva nie wyglądał dobrze: rękę miał obandażowaną, nogę nabrzmiałą i bezwładną.

- Przybywam w imieniu Meklura - oznajmił Gavor, ledwo znalazł się sam na sam z

Grivą. Griva nie okazał nawet cienia zdumienia.

- Nie musisz mówić więcej - powiedział spokojnym głosem. - Posłaniec Kroneba

zdążył nas już powiadomić, a zresztą nie było takiej potrzeby: od dawna Grumak i

ja domyślaliśmy się twojego związku z białym księżycem.

Gavor uśmiechnął się. Zerknął na ramie i nogę Grivy i spytał:

- Ilu was zostało?

- Dwudziestu pięciu, tutaj w zamku. I drugie tyle rozstawionych w wysuniętych

punktach regionu. Tym razem Thungusi podeszli nas sprytem. Udali, że atakują od

południa, a my jak stado baranów polecieliśmy tam, gdzie Bha-Gur wydawało się

najłatwiejsze do sforsowania. A oni uderzyli bezpośrednio na Thune, które

zostało bez obrońców.

- A oddziały w Górnej Medinie! Też zostały rozbite?

Griva potrząsnął głową.

- Nie. Najemnicy z Górnej Mediny porozumieli się tym razem z Thungusami.

Przepuścili ich, nie wiadomo co otrzymując w zamian.

- Przeklęci! - zaklął Gavor zaciskając zęby. - Bądź jednak pewien, że srogo za

to zapłacą. Wyruszam teraz do Mediny. Musze, odzyskać moją kobietę, a gdy

księżyc rozpocznie nową wędrówkę, będą z powrotem w Bhakrze, żeby dopełnić

wielkiej rewolty. Ilu z twoich jest po naszej stronie?

- Prawie połowa, choć niewiele rozumieją. Powiedz lepiej, jaki los zgotujemy

Nurko?

- Nurko?

- Tak, syn Khavla. Przeżył rzeź, ale wielu z naszych chciałoby go zabić, choćby

za okrucieństwa jego ojca.

- To jeszcze dziecko - westchnął Gavor. - Opowiedzcie mu o białym księżycu i

opiekujcie się nim.

Rozdział XXIII

Oglądana z daleka i pod palącymi promieniami słońca Górna Medina wyglądała jak

ogromny, wypalony szkielet w samym sercu pustyni. Rząd białych domów z

rozłożystymi tarasami i oślepiająco białymi, pozbawionymi okien murami,

gdzieniegdzie przerywany był rzucającymi głębokie cienie kolumnadami i ogromnymi

palmami.

Gavor napoił konia przy wodotrysku na głównym placu. Była pora sjesty i plac

opustoszał. Sprzedawcy siedzieli znużeni w cieniu rozpostartych markiz,

niektórzy grali w karty, inni leniwie przewracali zakamarki koszul, wydłubując

pchły i przepędzając insekty, które w tej skwarnej godzinie cięły ze zdwojoną

energią.

Panowała niemal absolutna cisza. Słychać było jedynie potrząsane w kubku kości,

brzęczenie much i stłumione przekleństwa znudzonych graczy.

Gavor uwiązał konia do prętów wodotrysku i zanurzył głowę w wodzie. Przez chwile

zabawiał się jak dziecko.

Obok przechodził starzec wspierający się na sękatym kiju, okryty łachmanami.

- Kiedy zacznie się targ niewolnic? - zapytał Gavor.

Dziad rozdrapał sobie kark i zaczął bełkotać tak bezładnie, że Gavor wolał dać

mu spokój. Nieco później powtórzył pytanie jakiejś starej megierze, która

sprzedawała wino z jabłek.

- Targ niewolnic? Licytacja ma się odbyć jutro późnym rankiem.

- Gdzie?

- Tutaj, na tym placu, jak zawsze - uściśliła starucha. Zmarszczyła czoło i

utkwiła w nim wzrok pełen niedowierzania i podejrzliwości.

- Jesteś młody i przystojny - powiedziała. - Chcesz, żebym uwierzyła, że

przybyłeś do Mediny kupić sobie niewolnice?

- Z pewnością nie dla siebie - uśmiechnął się Gavor. Ale mógłbym znaleźć się.

tutaj z czyjegoś polecenia.

Pod rozwiązanym kaftanem widać było oznaki Hosplunda. Starucha rzuciła jedno

spojrzenie na znak wilka stojącego na tylnych łapach i nic nie odrzekła. Gavor

ryknął jabłecznika i oddalił się pieszo, trzymając konia za wodze.

Włóczył się po ulicach Górnej Mediny aż do zmierzchu. Na rogach ulic zapalano

pierwsze pochodnie, ludzie wychodzili z domów przyodziani w przewiewne, jaskrawe

szmaty, pokazały się dziewczęta o ciemnej karnacji i dużych, czarnych jak noc

oczach, ludzie nadęci niczym przepełnione worki z długimi cienkimi wąsami,

zakręconymi niczym mysie ogony, i dzieci, wszystkie w świątecznych szatach, z

terkoczącymi kołatkami i rozpalonymi purpurą chorągiewkami.

Wkrótce całe miasto rozgorzało mnóstwem dźwięków i okrzyków, a wielobarwne

wiatraczki ożywiły nawet najciemniejsze zaułki. Nad całym tym zgiełkiem unosiła

się muzyka fletów. Dochodziła ona z centralnego placu jak i z wewnętrznych

dziedzińców pozbawionych okien domów.

Nad wejściem do jednej z gospod falował unoszony lekkim pustynnym wietrzykiem

długi jedwabny wąż. Gavor uwiązał konia i wszedł do środka.

Usiadł w rogu i bez większego apetytu jadł ryżowy placek i drobne miodowniki,

które wraz z karafką żółtego syropu postawił przed nim karczmarz, ceremonialnie

zginając się wpół.

Większość gości stanowili kupcy. Można ich było rozróżnić po wyszukanych

gestach, z jakimi zamawiali potrawy i zabierali się do nich. Często odsuwali

talerze z udawanym wstrętem, każąc z większą troską przygotować zamówione

potrawy. Wszyscy mieli ciężkie sakiewki i kiedy młode oberżystki z pełnymi

talerzami pochylały się nad stołami, energicznie nimi potrząsali, żeby głośno

rozbrzmiał srebrny dźwięk monet. A ich tłuste, ciężkie od pierścieni łapy

obmacywały dziewczyny bez umiaru, wślizgując się nawet pod spódnice i za

głębokie dekolty oberżystek, które krótkimi okrzykami udawały płochliwość.

- Słuchaj - powiedział Gavor, łapiąc jedną z dziewczyn za ramię i zmuszając ją,

żeby usiadła. - Przyjechałem do Mediny na targ niewolnic.

Dziewczyna gwałtownym ruchem odrzuciła w tył gęste, ciemne włosy i wybuchnęła

śmiechem.

- I co z tego? W niczym nie różnisz się od innych. Chcesz kupić niewolnice?

Każdy przyjechał tutaj po niewolnice, wielu jednak nie może sobie na to

pozwolić. A skoro nie mogą, chcą za parę soldów zabawić się z nami...

- Poczekaj - nalegał Gavor. I wsunął jej w dłoń srebrną monetę.

- Schlebiasz mi, cudzoziemcze. Jeszcze nikt tyle za mnie nie zapłacił.

- Nie ciebie chce - zasyczał Gavor. - Chce jedynie informacji. Chce wiedzieć,

czy wśród niewolnic, które jutro zostaną wystawione na sprzedaż, jest też

dziewczyna z rudymi włosami.

- Jak mogłabym to wiedzieć? - odparła dziewczyna. - Każdego miesiąca odbywa się

targ i tutaj, do Mediny, zostają zwiezione niewolnice z całego regionu. Nikt nie

może ich widzieć, nim nie zostaną pokazane na licytacji.

- Tak, ale wy, tutejsze, o wszystkim możecie wiedzieć wcześniej - nie dawał za

wygraną Gavor.

- Ruda, mówisz! Nic nie wiem, ale...

- Ale... Mów dalej.

- Nie pamiętam dobrze, może druga moneta przywróci mi pamięć.

- Mów, a dostaniesz ją - warknął Gavor z zaciśniętymi zębami.

Dziewczyna rozejrzała się, udając ostrożność jak ktoś, kto zamierza wyjawić bóg

wie jaką tajemnice. Jednocześnie niecierpliwymi gestami uspokajała kupców,

którzy wymachiwali rękoma, przywołując ją do swojego stołu.

- Mogę powiedzieć ci tylko to, co słyszałam... Tak, zdaje się, że wśród

niewolnic jest jedna z rudymi włosami, piękna pastereczka, którą Thungusi

przywlekli tutaj pięć czy sześć dni temu po wypadzie na ziemie leżące za

czarnymi wzgórzami.

- U kogo ją zostawili? - chciał wiedzieć Gavor i potrząsał przy tym sakiewką

zawieszoną przy pasie.

- U starego Fallaha, przynajmniej tak mówią. Zazwyczaj to on rozmawia z

Thungusami.

Oberżysta wzięła drugą monetę i podniosła się gwałtownie, chcąc odejść, lecz

Gavor schwycił ją za nadgarstek.

- Gdzie go szukać?

- Kogo?

- Starego Fallaha. Gdzie mieszka?

- Za świątynią Bhalivy, bogini nowożeńców. Ale uważaj, chłopcze. Stary Fallah z

nikim nie rozmawia, trzyma dziesięciu zbrojnych i sforę psów dzikszych od hien.

Świątynia Bhalivy wznosiła się po przeciwnej stronie miasta, otaczały ją

bliźniaczo podobne domy bez okien chronione niemożliwymi do sforsowania murami.

Bez trudu odnalazł dom handlarza niewolnicami: był większy i lepiej od

pozostałych strzeżony, przed nimi zaś rozciągał się rozległy ogród z palmami i

mnóstwem nieznanych mu roślin. Ciemna brama odcinała się od bieli muru

otaczającego dom: wrota zdawały się masywne, z pewnością wytrzymałyby nawet

uderzenia tarana

Gavor odczekał chwile bez ruchu, skryty w cieniu. Po przeciwnej stronie muru

słyszał ujadanie psów z pewnością puszczonych wolno po ogrodzie oraz ostre i

gardłowe głosy zmieniających się strażników. Z głębi dziedzińców dochodziła

melodia łudząco podobna do dźwięków tabla, lecz bardziej jeszcze słodka i do

omdlenia melancholijna, jak przesadnie tkliwa kołysanka.

Próba dostania się do środka byłaby bezsensowna. Nie po to jednak znalazł się

tutaj, żeby dać się omamić absurdalnym złudzeniom. Przemknął tylko wokół murów,

wiedząc, że Duna jest tam, w środku, czując w jakiś sposób jej bliskość i choć

domyślał się jej rozpaczy, musiało mii to wystarczyć.

Jakiś cień otarł się o mur i zatrzymał u jego boku. Gavor oparł rękę na mieczu.

- Spokojnie, przyjacielu. Jestem biednym, starcem i pragnę jedynie łyknąć nieco

wina. Szynkarz wyrzucił mnie, bo za dużo mówię i naprzykrzam się gościom...

- Czego chcesz ode mnie?

- Odprowadź mnie tylko. Jesteś duży i silny, dobrze ubrany i nosisz miecz. Jeśli

wejdziemy razem, szynkarz nie będzie mógł nic powiedzieć. Aż mnie pali z

pragnienia.

- Gdzie ta knajpa?

- Tu, za rogiem. Wino mają tam świetne, a miejsce jest spokojne.

Może była to pułapka, ale Gavor nie tracił czasu na zastanawianie się. Przez

cały dzień popijał syropy i jabłecznik. Starzec wspomniał o winie, niemal nie

istniejącym w Górnej Medinie i jego też naszła nieprzezwyciężona chęć wypicia

dzbana.

- Ruszaj przodem - nakazał Gavor - ale uważaj: żadnych kawałów, bo cię

podziurawię. Karczma okazała się brudnym i cuchnącym miejscem, z nisko

zawieszonym czarnym sufitem, murami oblepionymi ogromnymi zielonkawymi plamami.

- Przyprowadziłem przyjaciela - powiedział starzec, zwracając się do karczmarza.

- Zna się na winach, wiec przynieś najlepsze, jakie masz w piwnicy.

Karczmarz obsłużył ich w milczeniu i z powrotem przykucnął na swoim stołku, za

grupką niechlujnie wyglądających graczy w kości.

Czterech obdarciuchów siedziało w kącie i popijając ze wspólnego dzbana

zazdrośnie spoglądali w stronę Gavora i jego towarzysza.

- Moi przyjaciele - odezwał się znów starzec. - Sami nędzarze, jak i ja.

I zaczął opowiadać, jak ciężkie jest życie w Górnej Medinie, zwłaszcza dla

starców.

- Jest to miasto podejrzanych i ciemnych interesów, oszustów i zapamiętałych

graczy. Handluje się tutaj kradzionym towarem, spleśniałym ziarnem, bydłem

zagrabionym w pobliskich regionach. Kiedy nogi nasze były jeszcze szybkie, a

ręce zwinne, też mieliśmy z czego żyć i to bez kłopotu. Ale teraz... teraz

musimy wykonywać najpodlejsze polecenia, uciekać się do najróżniejszych oszustw,

albo...

- Albo naciągać takich głupców jak ja - dokończył Gavor, lecz bez złośliwości.

Starzec uśmiechnął się. Wygładził żółtawą brodę i wolał zmienić temat.

- Co robisz w Medinie? - zapytał od niechcenia. I ponieważ Gavor wzruszył

jedynie ramionami, nieskory do zwierzeń, dodał:

- Na mile widać, że jesteś w kłopotach. Może stary Naguh zdoła coś dla ciebie

zrobić?

- Pij i siedź cicho - odparł Gavor. - Albo powiedz mi jedną rzecz: jak wygląda

targ niewolnic?

Starzec zmrużył oczy i znów zaczął gładzić brodę. Potem odwrócił się do grupy

przyjaciół i przywołał ich ruchem ręki.

Jakby tylko na to czekali, w jednej chwili wszyscy stłoczyli się wokół stołu

Gavora jak bezpańskie psy nad kością.

- Przyjaciel potrzebuje informacji - wyjaśnił stary Naguh. I zwrócił się do

Gavora:

- Oni o wszystkim wiedzą, zawsze są tam, pod podestem, aż skręcają się z chętki

i wzrokiem pożerają niewolnice. Nie opuścili ani jednego targu, znają wszystkie

jego tajniki...

Jeden z nędzarzy zapytał, co Gavor chce wiedzieć.

- Przede wszystkim cenę. Ile kosztować może niewolnica?

- To zależy - uśmiechnął się nędzarz, pocierając dłonią kark.- Zależy od wieku,

urody...

- ... i od charakteru - dodał stary Naguh. - Niewolnica może być nawet niezwykle

piękna, ale jeśli kaprysi, rzuca się, ordynarnie zachowuje, cena spada. Czyżbyś

zamierzał kupić sobie niewolnice?

- Tak, ale obawiam się, że mam za mało pieniędzy - westchnął Gavor.

- Niewolnice mogą być różne - wtrącił inny, z nosem pokrytym krostami. - Zwykle

licytacja zaczyna się od dwóch sztuk złota. Ale spór miedzy kupującymi niekiedy

przeciąga się, a cena może podskoczyć bardzo wysoko.

- Nawet do dwudziestu sztuk złota - zapewnił staruszek z wybałuszonymi i

zaropiałymi oczami.

- Dwudziestu sztuk złota nie mam - westchnął zniechęcony Gavor.

- Wiec weź tańszą - podpowiedział czwarty biedak, który dotychczas milczał. -

Jeśli o to chodzi, wszystkie kobiety są takie same, w ciemności wszystkie są do

siebie podobne.

Gavor zastanowił się chwile. W jego zdesperowanej głowie zrodził się śmiały,

wręcz zuchwały zamysł i zaczął go szczegółowo przedstawiać.

- Słuchajcie, ludzie. Nie szukam pierwszej lepszej niewolnicy. Szukam mojej

kobiety. Kobiety, którą miałem poślubić, a którą Thungusi porwali jak jakąś

jałówkę...

- Czy mówisz o tej rudowłosej niewolnicy? - powiedział stary Naguh, unosząc

palec do jego piersi.

- Właśnie tak. Rudowłosa i piękniejsza od słońca. Nie mam takiego złota, za

które można by ją kupić, z pewnością nie za moje, bo jest tego za mało, ale i

nie za złoto innych, które jest brudne i złe jak sama otchłań zła. Jutro, kiedy

moja kobieta będzie już na podeście, wystawiona na zachłanne spojrzenia

handlarzy, odbije ją mieczem i poćwiartuje każdego, kto zechce mi w tym

przeszkodzić.

Powiedział to z desperacką zapalczywością i całe towarzystwo nędzarzy aż zerwało

się struchlałe. Gavor dostrzegł, jak zadrżeli ze strachu, usłyszał ich trwożliwe

skomlenie, drżące zastrzeżenia i powątpiewające uwagi. Nie odezwał się. jednak

żaden głos potępienia.

- Potrzebuje jednak waszej pomocy - zakończył Gavor. - Rozsupłał sakiewkę i

wysypał na stół całą jej zawartość. - To złoto może zamienić wasze łachmany w

jedwab i zapewnić wino na wszystkie wasze dni. Przy tym wcale nie musicie się

narażać.

- Co mamy robić? - odezwał się Naguh w imieniu wszystkich.

Gavor zamówił sześć dzbanów wina. Odczekał, aż karczmarz oddali się do stołu

graczy w kości i nakazał nędzarzom skupić się wokół niego, a oni zacieśnili się

nad nim jak korona kwiatu, kiedy gaśnie światło dnia.

- Słuchajcie uważnie - szeptał Gavor - opowiem wam swój plan ze wszystkimi

szczegółami.

* * *

W Górnej Medinie domy pozbawione były okien, żeby nikt nic nie mógł widzieć, ani

słyszeć. W Górnej Medinie ludzie nudzili się: za dnia rozłożeni na matach w

podcieniach dziedzińców, w cieniu, kołysani muzyką fletów, zatopieni w

aromatycznej woni kadzideł. Późnym wieczorem, kiedy rześki podmuch wiatru

omiatał ulice, opuszczali swoje domostwa i oblegali zaułki. Jedynie w dni targu,

zwłaszcza zaś wtedy, gdy rychły początek nowej wędrówki księżyca po nieboskłonie

obwieszczał, że czas rozpocząć licytacje niewolnic, wszyscy zbiegali się jak

jaszczurki. Zaniedbywali obrzędy w świątyniach i inne obowiązki, byle tylko nie

Opuścić widowiska, które od niepamiętnych czasów uważane było za wyjątkowe.

Niektórzy zjawili się już o świcie, żeby zapewnić sobie najlepsze miejsce, przy

samym podeście. Ci zaś, którzy przybyli zbyt późno, uciekali się do wszelkich

sztuczek, chcąc znaleźć się jak najbliżej. Dla handlarzy wyznaczono odrębne

miejsce, bez obawy mogli wiec zjawić się w ostatniej chwili.

I oto na plac wystąpili linoskoczkowie i połykacze ognia, żonglerzy, sprzedawcy

cukrowej waty i wędrowni śpiewacy. Gracze w kości, ci najbardziej zatwardziali,

usunęli się w cień i choć skryci pod straganami, nie przerwali swojej obsesyjnej

gry.

Wnet zjawili się sprzedawcy jedwabi i brokatów, złotnicy, handlarze dywanami i

tłum stręczycieli, wróżbitów, chłopaczków z piętnem zepsucia w oczach, bezczelne

megiery, bezwstydne nierządnice, garbaci i karły, za parę soldów obnoszący swoje

ułomności.

Taką była Górna Medina: gniazdo zepsucia i upadku, przyozdobione jaskrawymi

barwami i otoczką zgiełkliwej muzyki.

Wreszcie na podest wszedł ponury typ, cały ubrany na czerwono i donośnym głosem

obwieścił początek licytacji niewolnic.

Gavor zobaczył całą procesje szczupłych dziewcząt i otyłych piękności, zwiędłych

już kobiet i ledwo co rozkwitłych młódek, egzotycznych istot skrytych za

welonami i niechlujnych kobiet z twarzami wymalowanymi ołowianą bielą i bistrem.

Niektóre miały oczy spuszczone, nieruchome, nieczułe na usilne starania

pomocnic, które kuksańcami próbowały zmusić je, żeby się obracały, ukazując

swoje wdzięki; inne niewolnice rozpaczliwie płakały, a jeszcze inne, weteranki

tysiąca targów, pluły w tłum lub z upodobaniem prowokowały widzów bezwstydnymi

gestami. A tłum, kłębiący się pod nimi, odpowiadał gromkim śmiechem,

szyderstwami i drwinami.

A potem zaczęła się licytacja. Dziesięć sztuk srebra, dwie złote monety, pięć

srebrnych, cztery srebrne i złoto... Co chwila stawki podbijano to z jednej, to

z drugiej strony placu. Handlarze zajmujący należne im z przywileju miejsce w

pobliżu podestu spoglądali na to obojętnie. Kiedy jednak pojawiły się cenniejsze

niewolnice ożywili się również oni i zaczęli zapalczywie gestykulować.

Wspaniała dziewczyna o jasnych włosach została oszacowana na dziewięć złotych

monet. Służący handlarza, który rzucił ostatnią, decydującą stawkę, wszedł na

podest i przywiązał na ręce dziewczyny znak swojego pana. Trochę później za

młodziutką dziewczynę o ciemnej cerze i jędrnych piersiach zapłacono piętnaście

monet.

Gavor, stojąc na uboczu, ze wstrętem przyglądał się niezrozumiałym dla niego

znakom, jakie handlarze dawali człowiekowi prowadzącemu licytacje. Już od

pewnego czasu odszukał wzrokiem ukrytego w tłumie starego Naguha oraz

pozostałych nędzarzy, z którymi poprzedniego dnia w karczmie ustalił cały plan

działania.

I oto, prowadzona przez dwie stare służące, pojawiła się drobna postać, skryta

za różowym welonem. Gavorowi mocno zabiło serce. To była Duna, nie mogło być

wątpliwości. Kiedy welon opadł, a rude włosy jego dziewczyny niczym płomień

roziskrzyły się w zalewającym plac słońcu, z trudem powstrzymał desperacką chęć

rzucenia się w stronę podestu.

- To ostatnia niewolnica wystawiana dziś na sprzedaż - dźwięcznym głosem

zachwalał prowadzący licytacje - Przyznacie, że jest niebywałej urody. Licytacja

zaczyna się od piętnastu złotych monet. Kto da więcej ?

Przeciągły szmer przeszedł po placu. Cena wywoławcza była niezwykle wysoka i

handlarze trącali się nawzajem i gorączkowo radzili podejrzliwie na siebie

zerkając.

- Szesnaście monet - krzyknął jakiś tłuścioch z gładkimi, rumianymi policzkami.

- Siedemnaście! - odpowiedział drugi, długi i chudy.

Wtedy właśnie stary Naguh zaczął działać. Uniósł ramiona i zaczął wykrzykiwać co

sił w płucach.

- Wszyscy chyba powariowaliście! Ta dumna gęś, która mizdrzy się przed wami, nie

jest żadną kobietą... to wcielone zło, sama istota podłości. Znam ją dobrze: to

Duna, czarownica z lasów w Thu-ne...

- Tak, my też ją znamy - podjęli dwaj nędzarze, stojący po przeciwnej stronie

podestu. - To córka Lokisa, pastucha, czarownika jak i ona. Jeśli tylko zechce,

może zmienić się w ropuchę lub nietoperza, żmije albo skorpiona.

- Dzieci zaklina w kamień - wybuchnął jeszcze inny. A następny dodał:

- Rozsiewa nieszczęścia i w nicość przemienia wszystko, na co spojrzy.

Plac zawrzał. - Czarownica! - wrzeszczały kobiety, wyciągając w jej stronę

zaciśnięte pieści. - Co za zuchwalec przywiódł ją na ten plac! Który głupiec

miał czelność naruszyć spokój Górnej Mediny! Człowiek prowadzący licytacje

bezskutecznie wymachiwał ramionami, próbując przekrzyczeć i uspokoić tłum. Każdy

miał swoje własne zdanie i zaczęto rzucać najbardziej niewiarygodne oskarżenia.

- Z zawiści otruła swoja siostrę - krzyknęła łysa i bezzębna starucha.

- Rzuconym urokiem zgładziła pół wioski - z tłumu uniósł się inny głos. I

jeszcze raz stary Naguh:

- Czy wiecie, co ma miedzy nogami ta lalka, wyglądająca jak niewinna sarenka?

Pułapkę! Uzębioną pułapkę, by okaleczyć nieszczęśnika, który ulegnie jej

pokusom.

Nadeszła odpowiednia chwila do działania. Gavor obnażył miecz, spiął Ucięte Ucho

i wpadł w sam środek tłumu, rozdzielając razy na prawo i lewo, aż znalazł się

przy podeście. Schwycił prowadzącego licytacje i rzucił go za ogrodzenie dla

handlarzy, kopniakami rozpędził pomocnice i służki, które natychmiast

czmychnęły.

- Gavor! - był to głos Duny, zdławiony z zaskoczenia i emocji.

Nie starczyło nawet czasu na to, żeby na nią spojrzeć. Wciągnął ją na grzbiet

konia, który nerwowo przestępował z nogi na nogę obok podestu, nakazał jej

trzymać się mocno i znów spiął konia, oddalając się szybkim kłusem. Zaskoczony i

strwożony tłum rozwierał się przed nim, jakby przepołowiony ostrym klinem. Jakiś

olbrzym, zapewne zbir na usługach starego Fallaha, uczepił się munsztuku

Uciętego Ucha z niewątpliwym zamiarem powstrzymania konia, ale potężny kopniak

Gavora dosięgną! jego podbródka i zmusił do rozluźnienia chwytu.

- Zróbcie miejsce czarownicy! - krzyczały kobiety z Górnej Mediny. - Niech wraca

tam, skąd przyszła, razem z tym swoim pyszałkiem.

- Przepuście ich - darli się nędzarze. - Niech zło wyniesie się z naszego

miasta.

Im dalej od placu, tym tłum rzedniał i ucieczka stawała się coraz szybsza. Kiedy

wreszcie dotarli do zachodniej bramy miasta wznosiły się za nimi jedynie tumany

kurzu.

- Dościgną nas - westchnęła dziewczyna, wciąż jeszcze przerażona. - Ta hiena

Fallah wysłał już za nami swoje bezlitosne straże...

- Nie obawiaj się - zapewnił ją Gavor. - Ktoś postara się zmylić pościg.

Ucięte Ucho aż do zachodu galopował po żółtych łąkach, które rozciągały się

miedzy Górną Mediną a czarnymi wzgórzami. Po dwakroć Gavor zsiadał z konia i z

drżeniem serca przykładał ucho do ziemi, czy aby nie posłyszy odległego tętentu

kopyt i po dwakroć unosił się z radością w oczach, wiedząc, że niebezpieczeństwo

zostało daleko za nimi.

- Czarodziej - mówiła mu Duna, zarzucając ramiona na szyje. - Czarodziej i

cudotwórca.

Koń jechał teraz stępa po zboczach wzgórz. Czerwone słońce gasło, tłumione

zielenią traw i wieczorną mgiełką. Słychać było nawoływania nocnego ptactwa,

poszczekiwanie lisów, odległe pochrząkiwania szukających legowiska dzików.

Kiedy znaleźli się po drugiej stronie wzgórz, ponad horyzontem prześlizgiwała

się jeszcze wąska strużka światła.

- Tutaj jesteśmy bezpieczni - powiedział Gavor, wstrzymując konia na skraju

lasu. Zrzucił namiot i kiedy Duna rozpalała ogień, przygotował schronienie na

noc.

Długo siedzieli przy ogniu, patrząc sobie w oczy. Potem Gavor powiedział:

- Postawimy nowy dom, naprawimy to wszystko, co Thungusi zburzyli. Ale nim to

nastąpi, czeka nas dzieło o wiele większe... Odmienimy świat - wyjaśnił Gavor,

muskając jej włosy.

Duna wpatrywała się w niego urzeczona. Bo nadszedł czas miłości, a świat... tej

nocy świat mógł poczekać za namiotem.

Wtedy też zza czarnych wzgórz Górnej Mediny wychylił się księżyc, ogromna kula

fioletowego światła wśród zmumifikowanych drzew. I na chwile, na długą i

niepowtarzalną chwile, oczom Gavora ukazał się on biały, czysty jak śnieg, biały

jak skóra Duny, jak wymarzony księżyc Meklura, czysty i promienny jak sen ludzi

uczciwych.


1 “Nie, moja kochana - pan Darbedat potrząsnął kilkakrotnie głową - to są rzeczy niemożliwe." (Jean- Paul Sartre, “Pokój")

2 Co dzień rano wypróżnienie tyle znaczy co leczenie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Andrzejewski Księżyc dwudziestu rąk (zbior opowiadan)
Aldani Lino & Piegai Daniela Znak Białego Księżyca
aldani lino znak bialego ksiezyca
Lino Aldani Księżyc dwudziestu rąk (opowiadania)
Aldani Lino Ksiezyc dwudziestu rak (SCAN dal 919)
Czy krwawy księżyc 20 stycznia to znak wojny na B Wschodzie czy prezydenta Trumpa
(Przepowiednia księżyca 08) Znak z nieba Frid Ingulstad
L Aldani Księżyc 20 rąk Opowiadania s f
Tajemnice księżyca, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
2013 Astrologiczny Kalendarz Księżycowy
Jesensky M , Leśniakiewicz R Powrót do księżycowej jaskini
Światło księżyca
O DWÓCH TAKICH CO UKRADLI KSIĘŻYC, Kronika
Alicyn Watts Księżycowa piosenka
Na księżycu Jowisza może istnieć życie
Sprawa Armstronga i Księżyca, =- CZYTADLA -=, UFOpedia
blokada Ksiezyca przez NASA
Znak zodiaku Rak