L Aldani Księżyc 20 rąk Opowiadania s f

background image

Z

CHOMIKA

V

ALINOR

LINO ALDANI

KSIĘŻYC DWUDZIESTU

RĄK

(

PRZEŁOŻYŁA

E

WA

K

OMOROWSKA

)

background image

W OCZEKIWANIU NA ŁADUNEK

Szczupły, średniego wzrostu, nosił kurtkę z imitacji skóry i miał śnieżnobiałe włosy.

Można by rzec - człowiek jak wielu innych. Ale ta jego beztroska mina udawanej szczerości i

ostrożny sposób poruszania się między stolikami - chodził, rzucając tu i tam roztargnione, a

jednak uważne i przenikliwe spojrzenie - nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Był to

swindler, typowa postać drobnego oszusta i hochsztaplera, których nigdy nie brakuje w

poczekalniach stacji i astrodromów na całym świecie. W zamian za niewielką pożyczkę tacy

faceci przeważnie oferują stare kwarcowe zegarki, dawne monety, kamyczki z Deneba IV lub

skamieniałe motyle z Capelli. Niejednokrotnie proponują sztuczki karciane, dziwne zagadki

zaczerpnięte z repertuaru prestidigitatorów sprzed stu lat. Wszyscy posługują się techniką

spiralną, postępującą stopniowo, pełną słownych meandrów i avances - zrazu dyskretnych, a

potem coraz mocniej przypierających do muru.

- Jeśli postawi mi pan piwo - zaczął - opowiem ciekawą historię. - I zaraz dodał: -

Historię nieprawdopodobną, ale prawdziwą, która mi się przydarzyła...

Siedziałem niewzruszony, a może... nie wiem, może nawet niechcący zrobiłem

delikatny ruch albo też mimowolnie mrugnąłem, co ten człowiek uznał za znak zgody.

Faktem jest, że zanim zdałem sobie z tego sprawę, on już się usadowił, a kelner z

porozumiewawczą miną niósł już kufel pieniącego się piwa.

Znalazłem się w pułapce. Poza tym ładunek, na który czekałem, miał godzinne

opóźnienie, a mój naręczny telewizor pokazywał te same co zwykle robaczki. Złożyłem wia-

domości giełdowe i odsunąłem na bok podróżną walizeczkę.

Swindler natychmiast zaczaj:: - Nazywani się Klaus D'Onofrio. Moje opowiadanie

odnosi się do odległego roku 2098...

Początkowo opowieść była najzwyklejsza w świecie. D'Onofrio mówił swobodnie, panując nad

słownictwem, pewnie i ze znajomością rzeczy, posługując się najbardziej nawet niezrozumiałymi terminami

naukowymi. Jednak jego opowiadanie, może dlatego, że nazbyt logiczne, spójne i łatwe do przewidzenia, nie

zawierało niczego interesującego. Była to zwykła historia, z tych, które setki razy czytamy i słuchamy w

reportażach i sprawozdaniach, jednakowych od początku do końca, albo też różniących się co najwyżej jakimś

drobnym szczegółem.

Przez pięć lat Klaus D'Onofrio sprawował na pokładzie jednostki badawczej Silver

Arrow drugorzędne funkcje: kucharz, elektryk, kulturalno- oświatowy, instalator i urzędnik

intendentury.

background image

- Krótko mówiąc - podkreślił jednak D'Onofrio - byłem najważniejszym członkiem załogi, dżokerem,

który w razie potrzeby mógł zastąpić pilota, lekarza, radiotelegrafistę, a nawet - czemuż by nie? - nawet samego

dowódcę. Wszyscy członkowie jednostki badawczej są zamienni, ja jednak byłem bardziej zamienny od innych,

rozumie pan? W 98 roku było ponad dwa tysiące zbadanych planet, ale my z Sifoer Arrow byliśmy pierwszymi,

którzy wyprawili się poza Pas von Taulera. Tyle tylko, że nawet poza tym Pasem wszechświat był taki sam.

Zwiedziliśmy kilkanaście planet, .podobnych jak kropla wody do setek innych, już wcześniej zbadanych przez

nasze jednostki. Dlatego też kiedy zeszliśmy na K- 128, w Sektorze Niebieskim, nie dziwiliśmy się wcale, że jest

tak idiotycznie podobna do tylu innych.

- A okazało się? - Naciskałem, żeby go skłonić do przejścia do sedna rzeczy.

- Nic - powiedział wymijająco i wypił duży łyk piwa. - Założywszy bazę wokół

polany, ze statkiem kosmicznym w samym jej środku, oddaliliśmy się we czterech na

rekonesans: ja, dowódca, biolog i psychotechnik, wie pan, facet, który mierzy iloraz

inteligencji za pomocą całej serii testów, jednego bardziej idiotycznego od drugiego. Po

trzech godzinach marszu w lesie napotkaliśmy stado mieszkańców planety. Były to włochate

stworzenia o wzroście trochę ponad metr - wyprostowane, oczy na przedzie, z sześcioma

palcami u lewej ręki i siedmioma u prawej. Na nogach akurat na odwrót. Zabawny przypadek

kompensowanej asymetrii. Nasze detektory nie wykryły żadnego zagrożenia. Wtedy

MacLure, biolog, spróbował złapać jednego za pomocą herbatnika i udało mu się to prawie

natychmiast. Zwierzę nie okazywało najmniejszego strachu, nawet kiedy wyjąwszy z plecaka

aluminiowe pręty i złożywszy klatkę chwyciłem je za kark i włożyłem do środka. Miało

miękkie futerko i, w odróżnieniu od innych, białą plamkę pośrodku czoła.

- Zobaczymy, jak sobie teraz poradzisz - powiedział Horwitz, psychotechnik: Stado

się nie rozpierzchło. Stało dokoła w odległości sześciu czy siedmiu metrów i zajadało żółte

jagody zwisające z krzewów. Horwitz poszedł nazbierać garść i wróciwszy położył je koło

klatki, ale w takiej odległości, żeby więzień nie mógł ich dosięgnąć nawet wyciągając

kończyny.

Psychotechnik wziął następnie aluminiowy pręt i położył w pobliżu klatki. Przez

chwilę nic się nie działo. Potem zwierzę chwyciło pręt i używając go jako grabi zdołało dob-

rze wymierzonymi ruchami przytoczyć jagody do siebie.

Horwitz, zadowolony, dyktował uwagi do naręcznego magnetofonu. MacLure, ja i

dowódca znudzeni przyglądaliśmy się zwierzęciu, które spokojnie zajadało. Potem Horwitz

poszedł uzbierać następną garść jagód. Tym razem położył ją w odległości dwukrotnie

większej od klatki niż poprzednio, ale dał więźniowi dwa pręty aluminiowe i kłębek linki

nylonowej. Czekaliśmy pół godziny, ale nic się nie działo, po prostu nic. Zwierzę przyglądało

się jagodom, prętom i kłębkowi żółtymi, wilgotnymi oczami, pełnymi niewinnego otępienia.

background image

Kilka razy obojętnie okrążyło klatkę, potem zatrzymało się, zamknęło oczy i tak tkwiło jakby

pogrążone we śnie.

- Nic tu po nas - powiedział Horwitz - nawet gdybyśmy tu zostali przez rok, zwierzę

nigdy nie zdoła rozwiązać tego zadania. - Horwitz był głupi. Zmarł dwa lata temu, Panie,

świeć nad jego duszą. Ale za życia zawsze był głupi. Powiedziałem, że według mnie zwierzę

nie robi absolutnie nic po prostu dlatego, że nie jest głodne, najadło się...

Zrobił zniecierpliwioną minę i pokręcił głową dwa albo trzy razy. - Według mnie jest

to R-4 - stwierdził. Znaczyło to, że wedle jego rozeznania zwierzę należało do czwartego

stadium klasy R rozwoju, a więc poziomu raczej niskiego; żeby pan lepiej mógł zrozumieć:

tego samego, co świstaki i ziemskie tchórze. Tymczasem MacLure napchał chlebak liśćmi i

jagodami; zdobył także próbkę wody, nabrawszy jej z pobliskiego źródła. - Jestem gotowy -

powiedział. - Ja też - zapewnił Horwitz. Dowódca wykonał kilka endopłyt, wie pan, takich

specjalnych fotografii, które rejestrują nawet wewnętrzną strukturę i metabolizm każdego

żywego organizmu, po czym wyprostował się i zaproponował powrót.

Wobec tego rozmontowałem klatkę i uwolniłem zwierzę, które natychmiast

przyłączyło się do swoich towarzyszy. Zwierzęta, wcale nie przestraszone, szły z nami przez

całą drogę powrotną. Kiedy wróciliśmy do bazy, słońce stało jeszcze wysoko nad

horyzontem. Wszyscy pozostali członkowie załogi byli na zewnątrz, leżeli na plecionkach i

rozkoszowali się południowym wiaterkiem. Również wśród nich były zwierzęta, które łaziły

niewinnie po polanie albo ganiały jak szczeniaki wokół teleskopowych podpór statku

kosmicznego. Pani doktor Almąuist chciała zabrać jednego ze sobą, ale dowódca przypomniał

jej oschle, że regulamin na to nie pozwala. Po paru minutach byliśmy już wszyscy na

pokładzie, a ja usiadłem przy ekranie wizyjnym, żeby rzucić ostatnie spojrzenie. Zwierzęta

skupiły się pośrodku polany i patrzyły wilgotnymi, żółtymi oczami w naszym kierunku.

Siedziały tam najzupełniej nieruchome. Kiedy jednak dowódca wydał rozkaz startu i cały

kadłub Sifoer Arrow zadrżał, zanim ekran zamglił się, zdążyłem zauważyć gwałtowne

poruszenie wśród tej gromady włochatych stworzeń: fikołki, koziołki, podskoki i małpie

klaskanie w ręce. Siher Arrow opuszczała planetę i nie było wątpliwości, że owe stworzenia

tam na dole witały ten fakt jak wyzwolenie.

Klaus D'Onofrio otarł usta wierzchem dłoni. Patrzył na mnie spode łba z miną

obłudnego kota, który ma właśnie schwytać kanarka.

- To wszystko? - skomentowałem, nadając głosowi możliwie najbardziej ironiczne

brzmienie.

D'Onofrio wcale się nie speszył. Poszperał w kieszeniach, jakby szukając papierosów.

background image

Zamiast nich wyjął plik pożółkłych i zniszczonych kartek. Starannie je przejrzał, wyłowił

niebieskawy odcinek i pchnął go na środek stołu. - Tu są końcówki - rzekł - jeśli pan chce,

może pan sprawdzić archiwa Centrum Badań Przestrzeni, a w nich zapis dotyczący planety

K-128.

Zignorowałem jego słowa, jak również niebieską karteczkę. - To wszystko? -

powiedziałem, tym razem rozzłoszczony. - Pana opowieść jest naprawdę banalna, nawet

dziecko umiałoby wymyślić lepszą...

- To nie moja wina - usprawiedliwiał się D'Onofrio. - To, co przed chwilą

opowiedziałem, jest wersją oficjalną, zdeponowaną w archiwach. Ale jeśli mi pan postawi

następne piwo, opowiem prawdę, historię o tym, jak faktycznie miały się rzeczy i jak się nam

udało opuścić planetę po nieprawdopodobnym przeżyciu.

Zdałem sobie sprawę, że niechcący się uśmiechnąłem. Łobuz znał się na rzeczy,

recytował scenariusz wielokrotnie już powielany, ale robił to z wdziękiem i mimo kabotyń-

skich pomysłów - a może właśnie dzięki nim - wydawał się sympatyczny. Spojrzałem na

zegarek. Brakowało jeszcze pół godziny do przybycia ładunku, nie licząc dodatkowego czasu,

który musiałbym spędzić w oczekiwaniu na oclenie towaru.

- Cały zamieniam się w słuch - zapewniłem go, a kelner już podchodził z następnym

piwem.

D'Onofrio schował do kieszeni niebieską kartkę. Potem otworzył paczkę papierosów,

wyjął trzy i ustawił je pionowo pośrodku stołu. - Zróbmy krok wstecz - powiedział - i wróćmy

do momentu przed startem. Oto ja i dowódca, razem z MacLurem i Horwitzem jesteśmy na

ścieżce prowadzącej z powrotem do bazy, a miejscowe zwierzaki tworzą sztafetę. Rozumie

pan?

No więc przybywamy na polanę, a nasi towarzysze są tam, jak już powiedziałem,

wyciągnięci na plecionkach. Tyle że nie rozkoszują się świeżym powietrzem. Wydają się

pijani i ogłupiali, jakby padli ofiarą śpięczki hipnotycznej. Ale absurdalne, nie do przyjęcia,

było coś innego: na środku polany stały trzy statki kosmiczne, rozumie pan? Trzy Silver

Arrow, albo lepiej - nasza Silver Arrow trzykrotnie skopiowana.

D'Onofrio brodą wskazał trzy papierosy na środku stołu. - Były ustawione -

sprecyzował - jakby na wierzchołkach wyimaginowanego trójkąta równobocznego.

- Halucynacja przez indukcję, jak sądzę.

- Nic podobnego - zapewnił D'Onofrio - statki kosmiczne były realne, wszystkie trzy z

niezwykle solidnego stopu tytanowego. Ale dwa z nich były fałszywe...

Przyglądałem mu się zdumiony. Przez chwilę zapomniałem, że swindler żyje

background image

kłamstwami i grą słów, ale tym razem D'Onofrio przesadził.

- Taki żart Sillian - wyjaśnił po chwili.

- Czyj?

- Och, przepraszam, K-128 była planetą ostatniej klasy i Horwitz widząc, że

mieszkańcy są trochę głupkowaci, żartobliwie ochrzcił ją mianem “Silly". Ale teraz nawet

pan już widzi, że rzeczy miały się nieco inaczej. Poza lile- patią i telekinezą Sillianie potrafili

podwajać, potrajać, a nawet powielać przedmioty po stokroć; potrafili też tworzyć zupełnie, z

gruntu nowe - z niczego. Także w środku statki kosmiczne były najdokładniej identyczne w

każdym najdrobniejszym szczególe. Zapewniam pana, że można było zwariować.

- To nie jest zadanie, które możemy tutaj rozwiązać - stwierdził dowódca. -

Najlepszym wyjściem jest podzielenie załogi na trzy grupy i natychmiastowy odlot

wszystkimi trzema statkami. Rozwiążemy tajemnicę później, kiedy będziemy w rozsądnej

odległości od tej planety fałszerzy.

Zaczęliśmy cucić uśpionych towarzyszy tłukąc ich po policzkach i po dobrej godzinie

masażu mózgu i kilku zastrzykach neuropu zdołaliśmy doprowadzić ich do porządku.

Tymczasem Sillianie podskakiwali wokół nas i przyglądali się z zaciekawieniem ale bez

stwarzania zamętu. Następnie, kręcąc się między plecionkami, składanymi krzesełkami i

pustymi butelkami Cristal Coli MacLure zauważył dziwną drobnostkę ustawioną na ziemi.

Przypominała dużą maszynkę do mielenia kawy, jeden z tych przedmiotów, które widuje się

za ladą baru; u góry miała przezroczysty plastykowy lejek. - A to co? - zawołał Horwitz.

Komendant również rzucił okiem na przedmiot, przez chwilę nie wiedział, co zrobić, i jak

zwykle wzruszył ramionami. - Nie traćmy czasu - powiedział. Już uformował grupy i właśnie

miał wydać rozkaz wejścia na pokład, kiedy jeden z Sillian wyskoczył ze stada i

zdecydowanym krokiem wszedł między nas. Był to ten z białą plamką na czole, ten sam,

którego trzymaliśmy w klatce.

- UWAGA! UWAGA! - głos rozbrzmiewał mi w głowie z piekielnym hukiem, nie

było sensu zatykać sobie uszu. Żadne słowo nie wydobywało się z jego ust - głos formował

się bezpośrednio w naszym mózgu, wyraźny i stanowczy.

Teraz D'Onofrio mówił bez tchu i zdradzał pewne zakłopotanie. Ponownie otworzył

pojemnik na papierosy i nerwowo zapalił jednego.

- Czy mam mówić dalej?

- Oczywiście! Co powiedział tubylec?

- Powiedział, że czyta nam w myślach i że nasza decyzja jest pochopna. Powiedział,

że materiał, z którego wykonano statki kosmiczne, jest nietrwały i że po przeleceniu mniej niż

background image

jednego parseka unicestwiłby się z konsekwencjami najoczywiściej tragicznymi dla dwóch

trzecich naszej załogi. I dlatego radzi dowódcy i nam wszystkim starannie przemyśleć

problem, aby znaleźć bardziej odpowiednie rozwiązanie.

To właśnie wtedy dowódca dał się ponieść. Wyszarpnął pistolet laserowy i wrzasnął: -

Jeśli nie spowodujecie zniknięcia tych dwu fałszywych statków, to wszystkich was

pozabijamy] - W głowach zabrzmiało nam coś jakby śmiech. - Wasza broń jest chwilowo

zablokowana - oznajmił tubylec. - Chryste - warknął dowódca - czego więc chcecie? -

Chcemy was poddać testowi - odparł Sillianin. - Chcemy zobaczyć, czy jesteście na tyle

inteligentni, żeby stwierdzić, który z trzech statków jest wasz, który pozwoli wam cało i

zdrowo wydostać się z naszej planety. - Po czym dodał ważne ostrzeżenie: - Kopie - oznajmił

- zrobione są z niestałego materiału, którego waga jest niższa o trzynaście jednostek na tysiąc

w porównaniu z materiałem oryginalnym. - Potem podszedł do maszynki do mielenia kawy. -

To jest elektroniczna waga, którą przygotowaliśmy specjalnie dla was. Ponieważ mamy po

trzynaście palców, nasz system liczenia opiera się na liczbie trzynaście, ale waga stosuje

wasze parametry dziesiętne i jest wytarowana w taki sposób, aby spełnić wszystkie warunki,

jakie leżą u podstaw waszego systemu miar. Dzięki tej wadze będziecie mogli rozwiązać to

zadanie, ale waga może zostać użyta tylko jeden jedyny raz. Po jednorazowym zważeniu

ulegnie unicestwieniu. Wagi na pokładzie zostały zablokowane, a komputer chwilowo

unieruchomiony. Powtarzam, możecie użyć tej wagi jeden jedyny raz. Macie pół godziny

czasu; jeśli upłynie bez rezultatu, sprawimy, że waga zniknie, a wam nie pozostanie nic

innego, jak stawić czoła niebezpieczeństwu z szansą wyjścia cało jedną na trzy. D'Onofrio

przeczesał palcami srebrzyste włosy. Wypił piwo i rzekł: - Tym razem to my byliśmy w

potrzasku, ogarnięci paniką. A jednak, niech mi pan wierzy, rozwiązanie problemu było

dziecinnie łatwe, tak jak połączenie dwóch prętów kawałkiem nylonu. Co by pan zrobił?

Pytanie nie było retoryczne. D'Onofrio naprawdę chciał wiedzieć, jak ja bym

rozwiązał problem. Jego zabawna historyjka, chaotyczna i pełna nieprawdopodobnych

głupstw, była tylko wstępem, pretekstem, żeby mnie poddać testowi na giętkość umysłu.

Najwidoczniej człowiek ten był chory, miał bzika na punkcie kwizów i zagadek; był jednym z

tych ludzi, których zasadniczym celem jest zamęczyć bliźniego diabelskimi zgadywankami.

- Co by pan zrobił? - niecierpliwie powtórzył, a sam palcem rysował w powietrzu

kółko wokół trzech papierosów stojących na środku stołu.

Rozkładając ręce dałem za wygraną, spróbowałem jednak wymyślić jakąś odpowiedź.

- Popatrzyłbym pod spód - powiedziałem, ale bez żadnego przekonania.

background image

- Pod co?

- Pod statki kosmiczne. Jeśli polana, jak przypuszczam, było porośnięta trawą, to teren

znajdujący się pod prawdziwą Sifoer Arrow powinien być przypalony...

D'Onofrio zaczął się śmiać. - Pan zatrzymał się na etapie astronautyki przedpotopowej

- skomentował lodowatym głosem. - Już od ponad wieku nie używa się ani chemicznego, ani

nuklearnego materiału pędnego, a jedynie napędu grawitacyjnego. Kiedy statki kosmiczne

lądują, to siadają lekko jak gołąbki i niczego nie wypalają, rozumie pan?

Spróbowałem jeszcze raz. - Niech no sekundę pomyślę: może zbudowałbym

prymitywną wagę ramienną za pomocą jakiegoś sztywnego drążka i sztyftu pośrodku i za jej

pomocą porównywałbym ze sobą wagę rozmaitych przedmiotów, czy jest ona właściwa czy

nie, dopóki...

- Niech pan nie mówi głupstw - przerwał mi D'O- nofrio. - Po pierwsze, nie było czasu

na skonstruowanie podobnej wagi, po drugie, byłaby też bezużyteczna, bo niedokładności

wykonania uniemożliwiłyby wykazanie różnic wagi rzędu trzynastu tysięcznych... Nie,

potrzebna była waga precyzyjna, taka jak ta, którą przygotowali nam Sillianie, ale wagi tej

można było użyć tylko raz. Co by pan zrobił?

Zerknąłem na zegarek.

- Poddaję się - powiedziałem, unosząc ręce w żartobliwym geście. - Być może

problem ten nie ma rozwiązania, a może jest to tylko gra słów. Niech pan poda rozwiązanie, a

ja postawię następne piwo. Ale niech się pan spieszy, mój ładunek zaraz przyjedzie.

D'Onofrio rozejrzał się wokoło z miną nieokreślonej podejrzliwości; przyglądał mi się

przez chwilę badawczo, potem spuścił oczy na trzy papierosy i podjął opowiadanie bardzo

cichym głosem.

- Dali nam pół godziny, a pół godziny to w końcu wcale niedużo, dosyć jednak, by

znaleźć się na samym dnie rozpaczy. Każdy chciał powiedzieć swoje zdanie, zasugerować,

zamieszać, przedyskutować, a rezultat był taki, że tylko wzmogło to zamęt i spowodowało

ogólne osłabienie zdolności myślenia. Niech mi pan wierzy, w ciągu tej pół godziny

przedefilowały przede mną najbardziej wymyślne i barwne nonsensy, jakie kiedykolwiek w

życiu spotkałem. Dowódca zupełnie stracił głowę, siedział koło maszynki do mielenia kawy i

mamrotał coś do siebie. Horwitz zrobił się biały jak nieboszczyk, a pozostali chodzili

pogrążeni w myślach. Tylko MacLure, biolog, wydawał mi się jeszcze przytomny.

Odciągnąłem go na stronę i powiedziałem, że mam gotowe rozwiązanie. MacLure spojrzał na

mnie, jakby zobaczył archanioła Gabriela. Spytałem, czy mamy na pokładzie wodę

destylowaną. Kiwnął głową, że tak. - W takim razie to proste - powiedziałem. - Przelejemy

background image

litr wody destylowanej z laboratorium pierwszego statku i dwa litry z laboratorium drugiego,

wlejemy wszystko do lejka wagi i zobaczymy, ile waży. Jeżeli brakować będzie trzynastu

gramów do trzech tysięcy, to Siher Arrow będzie statkiem drugim, jeśli dwudziestu sześciu -

to będzie pierwszym, a jeśli trzydziestu dziewięciu - to właściwym statkiem będzie trzeci.

Przez jakiś czas, który wydawał mi się bardzo długi, MacLure tępo się we mnie

wpatrywał. Potem, bardzo powoli, cała twarz rozjaśniła mu się w promiennym uśmiechu. -

Wspaniale - krzyknął. - Jesteś geniuszem! - Uściskał mnie cały rozradowany i cmoknął

głośno w środek czoła. - Idź, przynieś wodę - powiedziałem mu - a ja zawiadomię dowódcę.

D'Onofrio wziął trzy papierosy i wsadził je z powrotem do pudełka.

- To wszystko - powiedział z udawaną nonszalancją. - No i co pan powie?

- Naprawdę bardzo pomysłowe - przyznałem - oryginalne rozwiązanie dla,

wydawałoby się, nierozwiązal- nego problemu. Gratulacje. - I ironicznie dodałem: -

Przypuszczam, że dostał pan raport pochwalny.

- Nic podobnego. MacLure dokonał ważenia i waga wykazała 2961 gramów.

Prawdziwa Silver Arrow^ nasza, była zatem bez wątpienia trzecim statkiem. Pospieszyliśmy

do podestu wejściowego, ale czterema skokami Sillianin wyprzedził nas przed wejściem;

każdemu z nas, gdy przekraczał próg, przesuwał swoich trzynaście palców po czole i karku.

Wyglądało to na pożegnanie, a okazało się, że za pomocą tego ruchu zacierał w naszej

pamięci wszystkie dane dotyczące tego eksperymentu.

W ten sposób wyruszyliśmy przekonani, że K- 128 jest planetą klasy R- 4 i jako taką

ją zarejestrowaliśmy, będąc całkowicie nieświadomi, jak naprawdę przedstawiały się sprawy.

To wszystko, proszę pana.

Wstał i zamierzał już odejść.

- Halo, chwileczkę - skarciłem go - istnieje tu pewna sprzeczność. Jeśli zatarli wam

pamięć o tym, co się stało, to jak to się dzieje, że przypomina pan sobie wszystko z

najdrobniejszymi szczegółami?

D'Onofrio uniósł brwi, a potem uśmiechnął się ze znużeniem.

- Nie ma żadnej sprzeczności - zapewnił. - Byłem ostatnim członkiem załogi, który

wszedł na pokład. Być może Sillianin miał już zmęczone palce i nie mógł mnie porządnie

pomasować, albo zrobił to w sposób niedokładny.

Faktem jest natomiast, że pamięć o tym, jak się rzeczy miały, wróciła mi

niespodziewanie kilka lat temu, kiedy już byłem na emeryturze. Trochę za późno, żeby na

podstawie mojego spóźnionego i odosobnionego zeznania można było poprawić

sprawozdanie z odległego roku 2098, czy też żeby zaprogramować nową wyprawę. Nie

background image

wspomnę nawet o ryzyku trafienia do lecznicy psychiatrycznej. Lepiej już siedzieć cicho,

prawda? Albo mówić o tym, ot, tak sobie, dla żartu, jak opowiedziałem to panu. Zechce mi

pan wybaczyć.

Podniósł rękę, pomachał palcami w cwaniackim geście pożegnania, oddalił się

miękkimi krokami i zniknął w tłumie za szklanymi drzwiami.

- Nieszkodliwy typ - powiedział kelner wycierając szmatką stół - widziałem, że

również i panu opowiedział swoją zagadkę o trzech statkach kosmicznych; to jego żelazny

punkt. Dajemy mu spokój, przynajmniej do chwili, kiedy swoimi opowieściami nie zacznie

się naprzykrzać, co zdarza się niezmiernie rzadko i tylko wtedy, kiedy wypije o jedno piwo za

dużo. Ale to porządny człowiek i w dodatku zdolny. W młodości był naprawdę

funkcjonariuszem drugiej klasy na pokładzie jednostki badawczej, potem przeszedł do służby

naziemnej, a teraz jest na emeryturze, stale zajęty łamigłówkami i szaradami. Mam nadzieję,

że nie przeszkadzał panu...

- Ależ nie - zapewniłem go dobrotliwie - to była przyjemna rozrywka.

W tym momencie ze wszystkich głośników astroportu wzburzony, drżący głos

oznajmił alarm czerwony. Flotylla stu sześćdziesięciu dziewięciu statków kosmicznych o nie

znanej budowie, zbliżająca się od Sektora Niebieskiego, minęła Pas von Taulera i zmierza z

zastraszającą prędkością ku naszemu układowi. Nim zdołałem uprzytomnić sobie, że sto

sześćdziesiąt dziewięć jest kwadratem trzynastu, liczby tak okrągłej jak dla nas dziesięć,

astroport pogrążył się w ciemności i z oddali zaczęły docierać pierwsze odgłosy

przerażających wybuchów.

background image

KOPIA PSYCHOSOMATYCZNA

Non, mom petit, dii M. Darbedat

en secouant la tete, ces choses –

la sont impossibles.

Jean-Paui Sartre (La Chambre)

1

Amanda obraca nerwowo w palcach płaski, dłuższy od normalnego papieros, nie

zapala go, wącha, co chwila pozwala mu wpaść do szerokiego rękawa szlafroka, żeby go za-

raz potem wyłowić niecierpliwym ruchem.

Jej mąż jest w drugim pokoju. John nie chce, żeby paliła hipnofen. Ostatnim razem,

kiedy ją na tym złapał, wywiązała się gwałtowna dyskusja, raczej bardziej nawet kłótnia

zakończona obietnicą, że nigdy więcej nie ulegnie nałogowi.

Amanda jednak nie potrafiła z tego zrezygnować. Nazbyt ją pociąga ten sen na jawie,

niepohamowane niczym marzenie, przygoda, w której jest się jednocześnie widzem i

uczestnikiem. Hipnofen daje to wszystko. Zapalasz papierosa w półmroku i po kilku

pociągnięciach ściana zaludnia się obrazami takimi, jakich się pragnie. Można naprowadzić

sen na rzeczy najbardziej przez siebie lubiane, sterować nim zgodnie z wcześniej powziętym

planem albo w miarę śnie- nia decydować o tym, co ma się za chwilę stać. Wszystko odbywa

się zgodnie z pragnieniami, raz, dwa, dziesięć razy - dopóki działanie hipnofenu nie osłabnie i

wątek snu nie zacznie się rozmywać.

Amanda żyje tylko dla tego.

Kiedy słyszy kroki Johna rozbrzmiewające na korytarzu, pospiesznie chowa papierosa

między stronice tygodnika, który potem z udawaną beztroską rzuca na stolik.

John otwiera drzwi. Amanda się nie rusza.

- Jadę odwiedzić Edith.

Przez chwilę John stoi nieruchomo na progu pokoju, potem wchodzi do środka, okrąża

fotel i staje przed kobietą.

- Byłaś tam wczoraj, prawda? Amanda potakuje głową. Podnosi ze stolika mały giętki

pilniczek i zaczyna delikatnie wodzić nim wokół paznokci.

1 “Nie, moja kochana - pan Darbedat potrząsnął kilkakrotnie głową - to są rzeczy niemożliwe." (Jean-

Paul Sartre, “Pokój")

background image

- Jak się czuła? - pyta John. - Wczoraj wieczorem nic nie powiedziałaś, dziś przy stole

też się nie odezwałaś. Nie odniosłaś wrażenia, że czuje się lepiej?

Amanda ledwie podnosi oczy.

- Przestań, John. Wiesz dobrze, że twoja siostra nie może czuć się lepiej. Do reszty

zwariuje, jeśli się jej nie zabierze tej zabawki...

- Milcz - przerywa John.

- Dobrze, już nic nie powiem.

- Pytałem tylko, czy lepiej się czuła.

- Nie - odpowiada Amanda oschle - ani trochę.

Z rękami założonymi do tyłu John wolno przechadza się w pobliżu fotela.

- Dziś rano rozmawiałem o niej z doktorem Schuppem.

Rytmiczny ruch pilnika gwałtownie ustaje.

- Myślę, że zrobiłeś głupstwo - mówi Amanda. - Poza tym doktor Schuppe nie jest

psychiatrą.

- Wiem o tym - sucho zgadza się John - ale zawsze może wyrazić swoje zdanie.

Amanda wzrusza ramionami, a ponieważ John zamilkł, pyta ze sztuczną obojętnością:

- No więc? Co powiedział doktor Schuppe?

- Na początku nie chciał mi wierzyć. Powiedział, że zapłaciłby każdą sumę, żeby móc

zobaczyć Wiktora.

Amanda gwałtownie podnosi głowę.

- John - krzyczy głosem pełnym oburzenia - proszę cię, nigdy więcej go tak nie

nazwaj! Nie odgrywaj komedii jak twoja siostra!

John zamyka usta i zakłopotany przesuwa palcami po twarzy.

- Dobrze - mówi sucho. - Tak mi się wypsnęło, bezwiednie. W każdym razie doktor

Schuppe radził nie interweniować, na razie lepiej nie rozwiewać złudzeń Edith, przynajmniej

do czasu, aż...

- Aż całkiem zbzikuje - kończy Amanda.

John uderza pięścią w otwartą dłoń.

- Co mam zrobić? - wzdycha zmartwiony. - W końcu chodzi tu o moją siostrę. Jeśli go

zabierzemy, może się nawet zabić. Myślę, że nawet na pewno to zrobi. Nie chcesz przyjąć do

wiadomości, że dla niej Wiktor był wszystkim, i że... Nic już nie rozumiem, ta historia

zaczyna mi działać na nerwy.

Amanda poprawia się trochę w fotelu i wyciąga nogę, żeby się przyjrzeć czubkowi

kapcia. - Edith źle się czuje - mówi. - To ty nie chcesz zdać sobie sprawy z pewnych rzeczy.

background image

Zauważyłeś, jaka jest blada? Nigdy nie wychodzi, cały czas tkwi zamknięta w domu i nie

opuszcza go ani na chwilę. Poza tym jest jeszcze jedno: Edith nie chce, żebyśmy jej składali

wizyty.

- To prawda. Ja też to zauważyłem. Kiedy posiedzę u niej pół godziny, zaczyna się

denerwować i ziewać. Chciałaby, żebym wszedł do pokoju... Hm, chciałaby, żebym ja też

zupełnie naturalnie z nim rozmawiał. Nie jestem w stanie tego zrobić, Amando.

- Wierzę ci. Poza tym jej dom jest taki ponury: zawsze zamknięte okiennice i te

ciężkie, stare, czerwone, stale zaciągnięte zasłony.

- Tak - potwierdza cicho John - i ta muzyka... Cały czas gra muzyka sprzed dwóch czy

trzech wieków. Debussy i Strawiński. Ze stereofonicznego zestawu nie wydobywa się nic

innego jak tylko Debussy, Strawiński i Beethoven. Można zwariować.

- Wiktor bardzo ich lubił - mówi Amanda. Odkłada pilniczek na stół, wyciąga przed

siebie dłonie i obserwuje je przenosząc niepostrzeżenie wzrok z jednej na drugą, jakby chciała

porównać długość palców.

- Tak, bardzo ich lubił. Teraz też bardzo ich lubi.

- Nie mów głupstw! - krzyczy Amanda, po czym nagle zaczyna się śmiać. - Mówisz

zupełnie tak jakby ta kukła mogła zachwycać się muzyką!

- Posłuchaj, Amando. Wiem, że to dziwne, ale widziałem na własne oczy, jak ruchami

głowy towarzyszył muzyce i wystukiwał rytm palcami. Wydawało się to prawdziwe,

Amando. Wyglądał naprawdę jak Wiktor.

- Najlepiej byłoby, żeby twoja noga więcej nie postała w tamtym domu - wstając

skomentowała przez zaciśnięte zęby Amanda. - Ty też w końcu zwariujesz!

Podnosząc się potrąciła kolanami stoliczek. Gazety spadły na podłogę, a hipnofenowy

papieros potoczył się na dywan.

John podniósł go w milczeniu i zbladł. Pokręcił głową, potrzymał papierosa w

otwartej dłoni, zrobił ruch, jakby chciał go zniszczyć zaciskając palce, potem delikatnie odło-

żył na stół.

- No więc? Nie stój tak - prowokuje go Amanda wziąwszy się pod boki. - Jeśli chcesz

mi jak zwykle zrobić scenę, to zrób natychmiast.

John z trudnością przełyka ślinę. - Obiecałaś mi, Amando.

- Że nie będę więcej paliła hipnofenu? - jej ton stał się już pogardliwy i prowokujący. -

Nigdy nie dotrzymałam przyrzeczenia. I nie mam najmniejszego zamiaru przestać.

- Wykończysz się, Amando.

- Jak zwykle kazanie. Lepiej sam popaliłbyś co jakiś czas zamiast spędzać wieczory

background image

milcząc jak grób, z kamienną twarzą.

- Bredzisz. Nie rozumiesz, że im dalej brniesz w nałóg, tym bardziej niestrawna staje

się rzeczywistość. W ten sposób stracisz wszelką chęć do życia...

- Chęć do życia! Czy kiedykolwiek zadałeś sobie pytanie, dlaczego w ogóle ktoś

zaczyna palić hipnofen? Odpowiedz! Mylisz przyczynę i skutek, John. Kiedy już się zaczyna,

to dlatego, że od jakiegoś czasu zniknęła chęć do życia, ponieważ wszystko jest zgaszone,

monotonne, pozbawione znaczenia...

- Proszę cię - błaga John - to, co mówisz, jest nieprzyzwoite. Przyznaję, może

niekiedy cię zaniedbywałem, może się zmieniłem. Ale ty też się zmieniłaś. No i co? Nie robię

z tego tragedii! Nie popadam w szaleństwo. Ale ty nie masz odrobiny woli, jeśli tak łatwo

poddajesz się sztucznej przyjemności.

Amanda blednie.

- Mogłeś te słowa zachować dla swojej siostry.

- Amando!

- Ponieważ, według ciebie, palenie hipnofenu jest czymś, czego się należy wstydzić.

Być może. Jest to... sztuczny raj, jak sam powiedziałeś. A Edith? Czy ona nie robi czegoś

gorszego?

- Nie mów głupstw.

- To nie są głupstwa. Edith robi coś gorszego. Amanda dwa czy trzy razy okrąża pokój

kołysząc się na piętach, potem zatrzymuje się przed Johnem i patrzy w jego pełne niepokoju

oczy z tajemniczą miną. - John, jak sądzisz, jak oni spędzają czas?

- Hm, słuchają muzyki.

- No tak, tak. A poza tym?

- Poza tym rozmawiają. Wiesz dobrze, że Wiktor mówi.

- Nie nazywaj go Wiktorem - histerycznie krzyczy Amanda. Brak tchu zmusza ją do

zrobienia dłuższej przerwy, usiłuje się uspokoić, potem wydobywa z siebie miękki, ironicznie

falujący głos;

- Oczywiście, że słuchają muzyki i rozmawiają. Nie sądzisz, że robią też inne rzeczy?

- Możliwe... Myślę, że on potrafi trochę grać w pokera czy w szachy...

- Nie bądź taki niedomyślny, John. Mówię inne rzeczy, inne rzeczy. Rozumiesz?

John zdegustowany kręci głową - Uważaj, co mówisz, Amando. Posuwasz się za

daleko.

- Ona mi to powiedziała - oznajmia triumfująco Amanda.

- Kłamiesz, nie mogła ci czegoś podobnego powiedzieć.

background image

- A jednak tak jest.

- Musiałaś źle zrozumieć...

- Nic podobnego. Naturalnie, że Edith nie zwierzyła mi się dosłownie, ale świetnie ją

zrozumiałam. Wczoraj. Zrozumiałam to po pewnych drobnych aluzjach, które tylko my

kobiety potrafimy wyłowić... Ja bym raczej umarła, niż bym się pozwoliła dotknąć temu

potworowi.

- Proszę cię - znowu mówi prawie błagalnym głosem John. - Przestań opowiadać takie

rzeczy. Edith jest po prostu rozstrzęsiona. Miała męża, straciła go i nie potrafi się z tym

pogodzić. Oszaleje przed jego fotografią.

- To nie fotografia - mówi Amanda podkreślając każde słowo. - To, co Edith trzyma

zamknięte w domu, nie ma nic wspólnego z fotografią.

- No dobrze - westchnął John - to nie fotografia. To automat, skrzynia pełna trybów,

zgoda. To sobowtór; nazywaj go, jak chcesz, ale dla Edith to jest Wiktor, rozumiesz? Już setki

razy o tym rozmawialiśmy. Ty, Amando, masz nieczyste sumienie z powodu hipnofenu, który

palisz, a teraz nie potrafisz wymyślić niczego lepszego jak szkalowanie mojej siostry.

Amanda wzrusza ramionami kierując się ku oknu. - Zostaw mnie samą - mówi

syczącym głosem. - Udało ci się zepsuć mi cały dzień. Idź stąd!

Długa pauza, kroki wyciszone wykładziną podłogową, potem drzwi zamykają się z

gniewnym stuknięciem.

Amanda przez chwilę tkwi przy oknie. Czuje lekkie drżenie sufitu: to John na tarasie

włączył motory heliood- rzutowca. Odsuwa zasłonę i przygląda się przez polarplex okna

srebrzystemu przedmiotowi szybko oddalającemu się w górze.

John się zmienił. Z pewnością nie jest to ten sam John, co kiedyś. Zaczepny,

zamknięty, oschły w zachowaniu i w głosie. Może i ona się zmieniła, może dlatego właśnie

John przestał ją kochać. Czyja to wina? Jego? Jej? Czy też rzeczy? Gubi się w myślach.

Amanda ma za małe serce, żeby mieć nadzieję na zwycięstwo nad światem, absurdalnym

światem, gdzie w wieku trzydziestu pięciu lat musi przejść na emeryturę, do domu pełnego

mechanicznych służących, tak że nie trzeba ruszać nawet palcem; gdzie nie ma nic, absolutnie

nic do roboty. W jaki sposób spędzać czas? Jak nie zginąć w tym lepkim oceanie obojętności i

monotonii! Nie ma takiej rozrywki, która po minucie czy godzinie nie stałaby się nudna,

monotonna.

Kiedyś doktor Schuppe doradził, żeby postarała się o jakieś hobby. Zaczęła się śmiać:

hobby to nic innego jak naiwna fikcja, półśrodek. Hobby? A jeśli cały świat jest gi-

gantycznym, śmiesznym hobby? Miliony poetów, malarzy, miliony i miliony mistrzów

background image

sportu, naukowców- dyletantów, miliony muzyków, brydżystów, kupa komediantów, którzy

udają zainteresowanie czymś, żeby nie oszaleć.

Doktor Schuppe nigdy niczego nie rozumiał. To, co ona odczuwa, to potrzeba miłości,

straszliwa potrzeba usprawiedliwienia własnego życia, unicestwienia tej niepotrzeb- ności,

czucia się komuś niezbędnym.

Amanda wraca do fotela, ustawia pochylenie oparcia i sadowiąc się wygodnie

wyciąga nogi na wysuwaną poduszkę. Myśli, że może Edith jest szczęśliwa. Przez chwilę

jakby dla siebie pragnęła choroby umysłowej, która trawi życie szwagierki.

Papieros hipnofenowy leży na stoliku. Jest tuż, w zasięgu ręki. Amanda pieści go

wzrokiem. Johna teraz nie ma, może więc go zapalić, swobodnie zapalić.

Pamięcią sięga wstecz, skok o piętnaście lat, kiedy poznała Johna. To było owego

długiego szczęśliwego lata 2138 roku. Lubiła chodzić wzdłuż wyludnionej plaży w Port

Nelson, lubiła biegać brzegiem, odurzona słońcem i zapachem morza, aż do utraty tchu.

Amanda zaciąga się głęboko, łapczywie. Tam, na ścianie, jest morze, fotel staje się

coraz bardziej miękki, coraz bardziej uległy. Pieniące się fale płyną w jej kierunku, rozbijają

się o gąbczaste tafle pumeksu. Pod stopami czuje gorący piasek, pulsowanie młodego życia

smaga krew w upojeniu biegiem, a potem... John, ochrypły i zdyszany głos Johna, który ją

dogania. Pokoju już nie ma, ściana zniknęła. Amanda pogrąża się w niebieskości, w świecie

lśniącej i dźwięcznej niebieskości. Jest ręka Johna, który łapie ją za bark. Silna, spokojna

dłoń. Potem oboje upadają na wznak przy brzegu.

Morze wytrwale toczy żwir.

Edith mieszka niedaleko Yirden, o pięćdziesiąt mil od New Brandon. Mieszka w

dużym domu o raczej przestarzałym stylu architektonicznym, w czymś, co przywodzi na myśl

starego Le Corbusiera. Południowa fasada budynku przełamana jest dużym okapem z fbclitu;

są tam też eliptyczne klomby, są brzozy, dróżki pokryte niebieskawym, drobno pokruszonym

krzemieniem. Wszystko to przypomina stacje obsługi z końca ubiegłego wieku.

John leci nad drogą transkanadyjską. Kiedy Yirden znajduje się pod nim, skręca lekko

na lewo. Biało- czerwony dom wznosi się o parę mil w bok od szosy, prawie na granicy

między Manitobą a Saskatchewanem.

Sama Edith otwiera drzwi. John idzie za nią do salonu i siada obok na kanapie. Edith

uśmiecha się. John bierze jej dłoń między swoje i zaczyna ją gładzić.

- Edith - zaczyna, ale nie wie, co powiedzieć. I dlatego mówi o pogodzie, o zimnie, o

śniegu, który niebawem spadnie.

- Tak - mówi Edith - Wiktor lubi śnieg. Ale my i tak nie wyjdziemy na dwór.

background image

John przypatruje się jej uważnie. Oczy Edith są jasne, żywe. To nie jest spojrzenie

miękkie i puste osoby chorej.

- Dobrze się czujesz, prawda? - zwraca się do niej jak do dziecka. - Jeśli ci czegoś

potrzeba, to mi powiedz...

- Och, nie, czuję się świetnie - odpowiada Edith poprawiając włosy wolną ręką. I

dodaje: - Wiktor też dobrze się czuje. Nigdy nie pytasz o Wiktora.

John odchrząkuje. - Masz rację, Edith. Jak się ma Wiktor?

Twarz kobiety rozpromienia się nagle. - Czuje się świetnie, John.

Jej głos stał się teraz radosnym trylem, kaskadą, melodyjnych i łagodnych dźwięków.

- Och, John, chodź go zobaczyć. Jest w pracowni. Wiktor bardzo się ucieszy, jak z nim

porozmawiasz...

Zawsze tak się dzieje, za każdym razem, kiedy jedzie ją odwiedzić. W pewnym

momencie następuje to nieznośne i absurdalne zaproszenie: porozmawiać z Wiktorem, podać

rękę Wiktorowi, odegrać tę niepotrzebną i politowania godną komedię.

- Tylko dwie minuty - zastrzega się niechętnie.

Pracownia Wiktora jest w głębi korytarza.

- Wik! - Mówi Edith wchodząc. - Zobacz, kto przyszedł!

Wysoka, zwalista postać o szerokich ramionach powoli się odwraca. W rękach trzyma

jakiś dziwny przedmiot, któremu John nie może się dobrze przyjrzeć.

- Jak leci, Wiktorze? - głos wydobywa się z trudnością, bezbarwny, zupełnie nie do

poznania.

Wiktor odkłada przedmiot na stół i wyciąga otwartą dłoń. John czuje ją w swojej dłoni

- ciepłą, ale suchą. Natomiast jego własna musi być z emocji zroszona potem. Zauważa, że

Wiktor, zaraz po uściśnięciu mu ręki, wyciera swoją o wierzch spodni. Nieprzyjemny

szczegół, ale John stara się o tym nie myśleć.

- Co robisz, Wiktorze? - pyta, wskazując przedmiot na stole.

- Nic...

Wiktor bierze ów przedmiot do ręki. Jest to rodzaj malutkiego koła ratunkowego z

plastiku.

- Co to? - pyta John.

- To doughnut. Mówiąc językiem geometrii - torus.

- Wik zajmuje się topologią - wtrąca Edith. Na stole znajdują się też inne przedmioty.

- To jest butelka Kleina - powiada Edith. - A to... Wik, wyjaśnij sam, co to jest!

Edith unosi długi, skręcony pierścień, wstęgę papieru o krańcach zlepionych ze sobą,

background image

ale odwróconych. Wiktor wyjmuje go jej ostrożnie z rąk, potem bierze nożyczki i zaczyna

środkiem ciąć skrawek wzdłuż całej długości, równolegle do brzegów.

- To wstęga Mobiusa - powiada.

Pod koniec operacji, zamiast dwóch oddzielnych pierścieni, John widzi jeden, o

połowę węższy, ale dwukrotnie dłuższy od pierwotnego.

Wiktor uśmiecha się. John, zmieszany, przypatruje się długiej wstędze papieru. Ta

czarodziejska sztuczka spowodowała, że czuje się nieswojo i to nie wobec Edith, ale wobec...

Chryste, mówi do siebie, za poważnie do tego wszystkiego podchodzę.

Patrzy wokoło. Kominek jest rozpalony, trochę za gorąco.

- Dlaczego go rozpaliłaś? - pyta zwracając się do Edith. - Zepsuło się może

ogrzewanie?

- Och, nie, tylko że kominek jest o wiele intymniej- szy. Poza tym Wiktor to lubi.

Edith podchodzi do kominka, schyla się, bierze krótką, dobrze wyostrzoną siekierkę i

rozłupuje na dwoje polano uderzając nim o kamienie kominka.

- Posłuchaj, Edith. Co byś powiedziała, gdybyśmy wrócili do salonu? Ja... - rzuca

okiem na Wiktora i nie zdając sobie nawet z tego sprawy ścisza głos - muszę z tobą

porozmawiać, Edith.

Jak tylko są znowu sami, wybucha: - Edith, nie możesz tak dalej żyć!

Cisza. Wzrok kobiety zatrzymuje się na jakimś bliżej nie określonym punkcie ściany.

- Skończysz u czubków - naciska John. - Rozmawiasz z nim, uśmiechasz się do niego,

traktujesz tę rzecz jakby... Edith! Dlaczego nie chcesz zdać sobie sprawy z tego, że twój mąż

nie żyje? Myślisz, że długo możesz tak ciągnąć? Wiktor nie żyje, rozumiesz? Nie żyje!

Edith nawet nie mrugnie okiem. Wstaje, podchodzi do mebla i przyciska jakieś

klawisze na białej desce rozdzielczej. Stoi tak odwrócona plecami, podczas gdy muzyka wy-

dobywa się z niewidocznych aparatów stereofonicznych i rozbrzmiewa w całym domu.

- Wiktor nie umarł - mówi nieobecnym głosem.

John podchodzi do niej i obejmuje ją w pasie ramieniem.

- Posłuchaj, Edith. Powinnaś mi ufać, jestem twoim bratem...

- Wiktor nie umarł.

- Posłuchaj, znam pewnego świetnego lekarza. Gdybyś się zgodziła...

Edith odsuwa się zirytowana. - Jeszcze nie zwariowałam - mówi. - Jeszcze nie.

- Daj spokój, nie o to chodzi. Amanda i ja co miesiąc poddajemy się badaniom. Jeśli

się zgodzisz, przywiozę doktora Schuppego. Będę z powrotem przed upływem godziny.

- Jeszcze nie zwariowałam - powtarza Edith. Naciska inny klawisz i muzyka staje się

background image

głośniejsza.

- Ścisz - prosi John i robi gest zniecierpliwienia.

- Nie. To uwertura do “Koriolana", ulubiony fragment Wiktora.

- Przestań! - krzyczy John, już zdesperowany. - Czy wolno wiedzieć, dla kogo jest ta

muzyka? Dla ciebie czy dla niego? Włączyłaś stereo również dla niego, tak jakby był w stanie

słuchać...

- To tak, jakby słyszał...

- Tak, tak jakby słyszał. Wystukuje rytm ręką albo nogą, ale jego reakcja jest reakcją

elektroniczną. On nie słyszy, Edith, nie ma duszy, rozumiesz?

Na twarzy siostry pojawia się dwuznaczny uśmiech.

- Wiem, że jest tylko robotem. Ale i tak jestem szczęśliwa - srebrzysty śmiech

wydobywa się jej z gardła, wybuch, który natychmiast gaśnie przechodząc w szereg

przenikliwych, zmęczonych westchnień. - Jesteś głuptasem, John. Słyszysz tę muzykę? To ty

nie rozumiesz. Gdyby Wiktor był kompozytorem, teraz spędziłabym resztę swego życia

pogrążona we wspomnieniach, dalej z nim zespolona za pośrednictwem jego utworów. John!

Wiktor był naukowcem. Tam, w tamtym pokoju jest jego dzieło, jego twór. Wiem, że to

automat, plątanina przewodów i złączy. Ale to Wikor go skonstruował i obdarzył swoim

wyglądem, swoim głosem, gestami, swoimi wspomnieniami.

Przerwała. Splata palce i powoli je wygina. - Ty... nie możesz wiedzieć, co czuję,

kiedy widzę jak czyta, pisze, kiedy zdaję sobie sprawę z tego, że się uczy...

John blednie.

- Uczy się?

- Tak, uczy się. Teraz wie rzeczy, których przedtem nie wiedział, których sam Wiktor

nie wiedział.

- Mówisz od rzeczy, Edith. Chcesz mieć złudzenie, że tak jest, i próbujesz samą siebie

o tym przekonać. Wiesz dobrze, że roboty się nie uczą, nie potrafią.

- Mylisz się.

- Dobrze, mylę się. Ale ty się w końcu poważnie rozchorujesz. Pewnego pięknego

dnia obudzisz się w przekonaniu, że robot jest faktycznie Wiktorem.

- To już się stało - mówi Edith jakby do samej siebie - i zdarza się coraz częściej, co

dzień, co godzinę. Tak łatwo jest pomylić rzeczywistość z iluzją, coraz łatwiej i łatwiej...

Wiem, że zwariuję. Ale nie boję się szaleństwa, ja go pragnę. “

- Źle się czujesz, Edith. Pozwól mi zawołać lekarza.

- Na nic się to nie zda; nie chcę wyzdrowieć. - W jej oczach zapala się nagle złowrogi

background image

błysk i natychmiast gubi się jakby za ścianą, dla obrony. - Chciałbyś mi odebrać Wiktora -

mówi - wiem, że chcesz mi go zabrać...

- Uspokój się, Edith. Chcę jedynie, żebyś dała się zbadać.

Teraz Edith wybucha płaczem. - Nie będziesz próbował mi go zabrać, prawda?

- Nie, obiecuję. Teraz pozwól, że pójdę. Za niecałą godzinę wrócę razem z doktorem

Schuppem.

Wiktor jest nadal przy stole, wycina następną wstęgę papieru. Edith siedzi blisko

kominka.

- Wik! - woła kobieta cicho.

Wiktor leniwie podnosi wzrok. Dalej manipuluje nożyczkami.

- Wik! - woła ponownie Edith. - Usiądź tu, przy ogniu.

Wiktor niechętnie odrywa się od swoich przedmiotów, podchodzi, po czym rzuca się

ciężko na kanapę. Teraz oboje przyglądają się czerwonemu płomieniowi wyzwalającemu się z

wonnego polana. Kobieta zaczyna mówić.

- Pamiętasz lato czterdziestego pierwszego roku, Wiktorze?

- Pewnie. Byliśmy w Quetic Park, w Ontario.

- Lubiłeś łowić ryby, prawda?

- Tak. Ja wędkowałem, a ty się opalałaś.

Edith uśmiecha się. Przysuwa się bliżej, prawie opiera na jego plecach.

- A pamiętasz Muzeum w Toronto? Pokazywałeś płaskorzeźby Postępu, te, które

swego czasu zdobiły Dworzec Centralny w Montrealu, zanim go zniszczyli. Byłeś taki wesoły

tego dnia. Pamiętasz, Wik? Stałeś pod tymi płaskorzeźbami i mówiłeś, mówiłeś, mówiłeś...

Była jesień czterdziestego czwartego roku.

- Czterdziestego trzeciego - poprawia Wiktor.

Edith uśmiecha się. - Wiem, chciałam tylko sprawdzić, czy ty też dokładnie

pamiętasz.

Rozmawiają dalej bardzo długo. Potem głos Edith słabnie, uczucie dziwnego, ale

przyjemnego odrętwienia zniewala jej ciało, w głowie zaś ma chaos. Rzeczywistość, sen,

halucynacja, przeszłość i teraźniejszość; niepokojąca współobecność obrazów, karuzela

niekontrolowanych uczuć.

Jego głos, delikatny i głęboki, sprawia, że wzdryga się.

- Chcą mnie zabrać, prawda?

Edith dygoce. Wiktor nie poruszył się, patrzy na polano płonące w kominku.

- Jeszcze nie - szeptem mówi Edith - jeszcze nie. Potem i ona znowu zaczyna

background image

przyglądać się czerwonym językom trzaskającego płomienia.

Helioodrzutowiec przyprawia dokotora Schuppego o ból brzucha.

- Panie Rawling - powtarza przez cały czas, kiedy John prowadzi maszynę w kierunku

Virden - zapewniam pana, panie Rawling, że jeśli się dałem namówić, to tylko po to, by

zobaczyć robota...

Pod nimi transkanadyjska szosa - długa tasiemka z połyskującego żelaza, wijąca się

między lasami. Utrzymywane na poduszce powietrznej dwadzieścia centymetrów nad ziemią

olbrzymie środki transportu suną po czterech pasmach z zawrotną szybkością.

- Kto go uruchomił? - pyta doktor Schuppe.

- Nie rozumiem?

- Robota. Kto go uruchomił?

John włącza autopilota.

- Może sama Edith, nie wiem. Może obarczyła tym zadaniem jakiegoś eksperta od

cybernetyki. Wiem tylko, że pewnego dnia wszedłem do pracowni i ujrzałem go naprzeciw

siebie, dokładnie takiego samego jak Wiktor.

Doktor Schuppe jest zakłopotany. Jedną rękę trzyma przez cały czas na brzuchu, a

drugą podskubuje szpiczastą bródkę.

- Jest naprawdę taki jak my? - pyta chwilę potem.

- Słucham?

- Robot. Powiedział pan, że wygląda jak prawdziwy człowiek z krwi i kości...

- Ach, tak, zapewniam pana. To dokładna kopia Wiktora, jego sobowtór - oczy, włosy,

zmarszczki na policzkach, nawet myszka na szyi... Wszystko jak u Wiktora.

Lekarz kręci głową nie do końca przekonany. Przypomina sobie, że osiem czy

dziesięć miesięcy temu czytał długą relację w New Canadian Journal oj Research, mglistą i

niejasną dla każdego, kto nie jest zagorzałym krzewicielem nauki o robotach. Wiktor

Curwood w jakiś sposób powiązał technikę galwanoplastyczną z produkcją surogatów

nabłonkowych. Nie koniec na tym: relacja mówiła o cewce engrammicznej, o czymś, co

teoretycznie mogłoby zrepro- dukować z doskonałą wiernością mózg człowieka ze wszyst-

kimi jego wspomnieniami, pojęciami, zwyczajami... Słowem, Curwood utrzymywał, że

istnieje możliwość skonstruowania kopii psychosomatycznej. Oczywiście Rządowa Komisja

Kontroli zablokowała prace nad projektem i zabroniła Wiktorowi kontynuowania badań. Nikt

nie mógł przypuścić, że Wiktor, biorąc siebie samego za model, już powołał do życia bardzo

udany egzemplarz, i że trzymał go unieruchomionego na dole w piwnicy, ukrytego przed

wścibskimi oczyma.

background image

- Miał łeb - mruczy doktor Schuppe mówiąc niby do siebie - ten pański krewny! To

była tęga głowa.

- Ach, tak - zgadza się z nim John. - Nawet za bardzo. Kto wie, co jeszcze mógłby

wymyślić, gdyby nie...

- Chwileczkę. Teraz sobie przypomniałem - to był wypadek lotniczy, prawda?

- Tak, spalił się w swoim helioodrzutowcu.

Schuppe milczy, cały spięty.

- Jedno ostrzeżenie, doktorze - mówi John. - Dobrze byłoby, żeby pan nie okazywał

nadmiernego zainteresowania robotem. Niech pan poczeka, żeby to Edith zaprosiła nas do

pracowni, kiedy już ją pan zbada.

- Dobrze.

- Myśli pan, że hipnofen mógłby pomóc mojej siostrze?

- Sądzę, że nie. Hipnofen jest ucieczką. Natomiast pańska siostra musi przyjąć do

wiadomości śmierć męża. Z tego, co mi pan powiedział, wynika, że jest bardzo przywiązana

do tej kukły. Będę szczery, panie Rawling. Nie jestem specjalistą od chorób nerwowych. Ale

jeśli moim zdaniem... słowem, jeśli stwierdziłbym konieczność odizolowania jej, to powiem

panu bez ogródek. Zawsze jednak będzie się pan mógł zwrócić do kogoś innego.

Są już na miejscu. John ląduje na tarasie pawilonu stojącego naprzeciw domu Edith...

W chwilę potem pukają do drzwi.

Okna są pozamykane, zasłony zaciągnięte. Dom wydaje się opuszczony, ale muzyka

przenika zza okiennic i otacza budynek jak zaklęcie.

- Jak to - pyta zdziwiony doktor Schuppe - nie ma nikogo?

John uderza mocniej, dłużej. - Edith! Otwórz, Edith, to ja, John.

Za drzwiami słychać leciutki tupot, szelest czegoś ocierającego się o drewno, jakby

rąk, które wahają się, czy otworzyć zamek.

- Edith, wiem, że jesteś za drzwiami, otwórz.

Wysoki, srebrzysty śmiech Edith rozbrzmiewa z drugiej strony drzwi. - Nie, John, nie

otworzę ci. Przyjechałeś, żeby mi zabrać Wiktora, żeby go zniszczyć...

- Otwórz, Edith. Otwórz, mówię ci.

Zaczyna jak oszalały walić i kopać w drzwi. Gwałtowne uderzenie barkami, potem

jeszcze raz. Ale drzwi wytrzymują

- Czekaj pan - mówi doktor Schuppe - otwiera.

Najpierw słychać wysoki krzyk Edith, potem drzwi wolno obracają się na zawiasach i

w progu pojawia się Wiktor. Dwoje surowych, groźnych oczu. Imponująca postać,

background image

majestatyczna i nieruchoma jak posąg. W prawym wyciągniętym ręku Wiktor mocno trzyma

uchwyt rewolweru termicznego.

- Zdałem sobie z tego sprawę, kiedy podał mi rękę - opowiada John - zaraz potem

wytarł ją o spodnie.

- Wiktor zawsze tak robił, nie znosił spoconych rąk.

- Tak, ale to odczucie przykrości, które pojawiło się u robota, nie było tylko

mechaniczną reakcją...

- Czy chcesz powiedzieć, że posiada świadomość, jak my?

- Nie wiem, Amando. Czasami zaczynam myśleć, że tak właśnie jest. Doktor Schuppe

również nie wie, co o tym sądzić. To są wielkie tajemnice cybernetyczne, rozumiesz?

Posłuchaj, widzi się tysiące robotów, wystarczy się tylko rozejrzeć dokoła: kierowcy,

sprzedawcy w sklepach, repetytorzy w szkołach, górnicy i tak dalej. Ale to są mniej lub

bardziej do człowieka podobne marionetki, rozpoznawalne jako takie nawet z odległości.

Poza tym postaw ich w sytuacji, która nie jest objęta programem, a natychmiast się za-

trzymują. Ale nie robot Wiktora: on ocenia ł decyduje. Edith powiedziała, że się uczy, że

teraz wie rzeczy, których sam Wiktor nie wiedział. Tutaj być może moja siostra przesadziła,

może Edith się myli. Ale załóżmy, że tak jest.

Wiesz, co to wszystko oznacza? Schuppe naładował mi głowę jak balon, zaczął

rozprawiać o jakichś kwestiach filozoficznych, o “ja", którego najpierw nie ma, a potem, bar-

dzo powoli, tworzy się wraz z przyzwyczajeniami, powtarzaniem i tak dalej. Mówi, że z nami

jest tak samo, ale ja mu nie wierzę. I powiedziałem mu to, wiesz? Zaczął się śmiać. Odparł, że

są jeszcze we mnie pozostałości dogma- tyzmu religijnego. A potem stwierdził tak: ważne

jest to, że robot działa jak gdyby, jak gdyby, jak gdyby! Powtórzył to chyba ze sto razy, kiedy

jechaliśmy na policję.

- Jednego nie rozumiem - mówi Amanda.

- Czego?

- Zastanawiam się, czy robot wie, że jest robotem.

- Ja też zadałem to pytanie doktorowi Schuppemu.

- No i co powiedział?

- Że to nie ma znaczenia. Chryste, jak można rozmawiać z człowiekiem, który stale

targa brodę i powtarza “jak gdyby”! Uważa, że robot nabył instynktu samozachowawczego

albo, dokładniej, jest tak, jakby go nabył. I w tym nie mogę mu odmówić słuszności. Trzeba

było widzieć jego oczy, Amando, kiedy pojawił się na progu z rewolwerem w ręku. Był

background image

gotów na wszystko, byle tylko... byle przetrwać.

- Tak, ale jednak nie strzelił.

- Schuppe powiedział, że nie zrobił tego, ponieważ Wiktor również by tego nie

uczynił.

- Tak. A gdyby Wiktor cię nienawidził?

- Nie wiem, Amando. Prawdopodobnie spopieliłby mnie. Jedno jest pewne - on wie,

że jego godziny są policzone, wie, że chcemy go zlikwidować, i postanowił się bronić.

- Być może popchnęła go do tego Edith.

- Nie. Zanim otworzyły się drzwi, Edith krzyknęła. Nie ma wątpliwości - ten automat

nie jest serwomechanizmem, ale działa według swego rozeznania; to coś niemożliwego do

skontrolowania. W każdym razie dom jest otoczony.

- Myślisz, że Edith jest w niebezpieczeństwie?

- Teraz nie. Wiktor jej z całą pewnością nie nienawidził.

Amanda zaczyna się śmiać.

- Twoja siostra ma naprawdę szczęście! Najpierw Wiktor, który wzbudzał

powszechny zachwyt i uwielbienie, miłość, która nadała sens jej życiu... A teraz robot. Zako-

chany robot, otaczający ją troskliwością i uwagą...

Był to śmiech pełen cierpienia, lecz John tego nie zauważył.

Dzwoni telefon. John wciska guzik i na wideo pojawia się mężczyzna w mundurze. -

Dzień dobry, panie Raw- ling. Jestem sierżant Hawk. Major postanowił sforsować drzwi, ale

chce, żeby pan był przy tym obecny.

- Czy w domu nikt się nie odzywa?

- Nie, proszę pana. Od szeregu godzin absolutna cisza. Robot musiał wyłączyć

instalację komunikacyjną - na telefon też nikt nie odpowiada.

- Rozumiem. Proszę powiedzieć majorowi, że zaraz będę.

Amanda nadal się śmieje. John, nieruchomy, patrzy na nią ze złością.

- Nie stój jak słup - mówi Amanda ostro. - Jeśli ciebie zabraknie, to epilog nie zostanie

odegrany. Twoja siostra zostanie powtórnie wdową, ale tym razem nie będzie pogrzebu.

Kiedy John dociera do domu Edith, widzi, że za każdym krzakiem schowany jest

człowiek.

- Już dłużej nie mogę - mówi major Derek. - Ta muzyka... łeb mi od niej pęka. Coś się

tam w środku musiało wydarzyć. Już od trzech godzin nie zmieniają nagrania.

- To znaczy od trzech dni. Już trzy dni temu Edith zablokowała stereo na uwerturze do

background image

“Koriolana".

Major spogląda na zegarek.

- Wyłamię zamek - mówi - moi ludzie zrobią to samo z drzwiami od tyłu i oknami.

Zaatakujemy ze wszystkich stron.

- Majorze - jąka się John - moja siostra...

- Niech pan będzie spokojny. Damy panu znak, kiedy będzie pan mógł wejść.

John odwraca się plecami, a major idzie w kierunku domu. Słychać lekki szmer,

jeszcze jeden, skwierczenie topionego metalu, potem dobywającą się z domu muzykę,

głośniejszą i gwałtowniejszą, jakby została tam w środku skondensowana. John podnosi ręce

do uszu, wydaje się, że czas, wyrwany z rytmicznego pulsowania arterii, zatrzymał się.

W końcu pojawia się ktoś na progu. To sierżant Hawk daje mu znak, że może wejść.

Biegnie przez ogród, wejście, korytarz i spieszy ku pracowni.

Edith jest tam, siedzi na kanapie, piękna, blada, z głową zwieszoną na piersiach. W

palcach jeszcze ściska fiolkę z trucizną. Jest piękna w swoim purpurowym szlafroku, rysy ma

spokojne, niemal pogodne. Wiktor klęczy obok niej - nieruchomy i pomarszczony, z

rozszarpaną głową opartą na jej łonie.

John podchodzi bliżej. Warstwa naskórka i ciało z plastyku odstają wokół szyi, a z

głębokiego i czarnego rozdarcia wystaje plątanina przewodów. John widzi niezliczone

kolorowe przewody, miriady mikroskopijnych lamp i tranzystorów, wiele błyszczących

małych cewek.

Zgnębiony, opiera się o kominek.

- Musiała go uderzyć w plecy - mówi major - tym - i wskazuje siekierkę leżącą w

pobliżu kominka.

John spuszcza głowę. Edith wiedziała, że go jej zabiorą, że połamaliby go na kawałki,

zniszczyli...

- Wolała zrobić to sama - mówi - własnymi rękami.

Jeszcze słychać tę nieznośną muzykę, walącą jak młotem Oplata przedmioty, meble,

wypełnia dom, wnika między wątki myśli i chciwie drąży mózg jak potwór łaknący

przestrzeni.

Major Derek podchodzi do deski rozdzielczej urządzenia stereofonicznego. Wciska

jeden guzik. Ostatnia, złamana nuta pozostaje jakby zawieszona w powietrzu. Przez chwilę.

Potem, mimo hałasu kroków i zgiełku głosów, w domu zapada głęboka cisza.

background image

KOROK

Ogród zoologiczny na Anakee, gorącej planecie usytuowanej prawie w centrum

mgławicy Andromedy, choć niekompletny, był najlepiej wyposażony w całym wszechświe-

cie. Fauna niezliczonych światów, należących do tej galaktyki, reprezentowana była w nim w

całej swojej różnorodności. Tysiące wyselekcjonowanych i starannie uszeregowanych

egzemplarzy żyło zamknięte w przezroczystych sześcianach ze spolaryzowanego kwarcu,

gdzie sztucznie zostały odtworzone warunki środowiskowe planety, z której pochodziły.

Naprawdę wspaniałe zoo! Mieszkańcy Anakee byli z niego dumni. Kiedy zaś

imponujący postęp techniki umożliwił im wyprawy ku innym galaktykom, nie zapominali

zabierać elektronicznych myśliwych na pokład swoich szybkich statków kosmicznych. W

nowym kraju nowe zwierzęta - mawiali. Po powrocie z wypraw zoo z pewnością powiększy

się i wzbogaci o nowe i ciekawe egzemplarze.

Zdarzyło się, że pewnego pięknego dnia statki kosmiczne z Anakee wyjrzały

ukradkiem poza skraj Drogi Mlecznej. Ekipy techników i specjalistów badały tuziny planet i

ich satelitów, wykonywały odpowiednie mapy naukowe i wysyłały myśliwych - po jednym na

każdą planetę.

Korok - bo tak nazywała się samoczynna maszyna polująca na zwierzęta dowolnego

gatunku - podobny był do wielkiego pająka: osiem metalowych łap poruszających się na

przegubach przytwierdzonych do spłaszczonej kuli o średnicy półtora metra. Korok był

niezniszczalny, odporny na bombę jądrową i promieniowanie cieplne. Dla automatycznego

wyszukiwania łupu wyposażony był w spektrofotometr na promienie podczerwone o prawie

niewyczerpanej mocy oraz w neuronowy paralizator, za pomocą którego unieruchamiał

zwierzę pod koniec pościgu.

Aparat, pozostawiony na Denebie IV, należał do najnowszego i udoskonalonego typu.

Wyposażony był w specjalny, niezwykle czuły miernik inteligencji. Zgodnie z jego

wskazówkami Korok unieruchamiał tylko zwierzęta najbardziej rozwinięte i ciekawe.

Mieszkańcy Anakee nie mieli najmniejszego zamiaru zabierać ze sobą do domu kolekcji

zwierząt głupich i o niskim poziomie rozwoju. Chcieli mieć najlepsze egzemplarze. Sam

Korok miał zadbać o selekcję.

Harry Bulmer, dowódca Golden Star znalazł się na Denebie IV wkrótce potem.

background image

Właściwie należałoby powiedzieć od razu: również i Ziemianie rozjeżdżali się w Kosmosie,

ale swoje badania prowadzili w ograniczonym promieniu. Statki ziemskie były prymitywne.

Mogły rozwijać prędkości o wiele większe od szybkości światła, na przekór Einsteinowi,

który wieki temu ustanawiał prędkość graniczną na 300 000 km/s; a jednak była to prędkość

śmiechu warta, przynajmniej w porównaniu z szybkością statków z Anakee wykorzystujących

zgięcia hiperprzestrzeni dla pokonywania ogromnych odległości prawie w mgnieniu oka.

Harry Bulmer należał do Zespołu Astrografów wyznaczonego do opracowania

astromap i badań planet położonych poza Układem Słonecznym. Kiedy na teleekranie obraz

Deneba IV stał się wystarczająco wyraźny, Harry zrozumiał zaraz, że planeta będzie twardym

orzechem do zgryzienia.'Postanowił zbadać ją osobiście. Zostawił Golden Star na orbicie i

wylądował na powierzchni posługując się kosmicznym czółnem.

Pobrał próbki powietrza; niezdatne do oddychania. Zaopatrzył się więc w lekki

respirator i wyszedł na powierzchnię. Zbadał teren, zebrał próbki skał i osadów. Ponieważ

potrzebna mu była również próbka wody, słusznie postanowił skierować się ku gęstej kępie

roślinności rozciągającej się na skraju polany.

Flora była niezwykła, oparta prawdopodobnie na krzemie zamiast na węglu. Wyciął

nożycami kilka roślinek i włożył je do chlebaka. Potem, minąwszy kępę, doszedł do skraju

falistej niziny porośniętej trawą.

Zaparło mu dech. Harry był człowiekiem odważnym, zbadał już setki planet, widział

wszelkie ich rodzaje. Ale widok, jaki tym razem rozciągał się przed jego oczyma,

przewyższał wszelkie oczekiwania. W odległości kilku metrów od niego leżały najróżniejsze

zwierzęta - zamarłe, nieruchome jak posągi. Wydawało się, że wszyscy przedstawiciele fauny

Deneba IV wyznaczyli sobie spotkanie w tym miejscu, żeby razem prześnić długi sen o

pokoju i braterstwie.

Harry zbliżył się z wycelowanym dezintegratorem, gotów strzelać przy najmniejszej

oznace niebiezpieczeństwa. Zwierzęta nie poruszyły się. Największe wrażenie wywarł na nim

wcale nie ich monstrualny wygląd, ale raczej zimny błysk inteligencji, jakim połyskiwało

mrowie wytrzeszczonych oczu.

Kiedy robił fotografie, usłyszał szelest wyschniętych krzaków w zaroślach. Cokolwiek

by to było, lepiej nie zostawać na otwartej przestrzeni. Harry pobiegł ukryć się w krzakach.

Ujrzawszy Koroka, o mało nie krzyknął. Ten olbrzymi metalowy pająk, kroczący na pięciu spośród

ośmiu nóg i trzymający łup w pozostałych trzech, był najstraszniejszym i najbardziej niezrozumiałym spośród

stworów, z jakimi Harry spotykał się podczas swoich wypadów w przestrzeń kosmiczną.

Korok zbliżył się do grupy zamarłych zwierząt i położył na ziemi sparaliżowaną

background image

ofiarę. Harry zobaczył, jak się oddala w poszukiwaniu innych egzemplarzy, ale po przebyciu

kilku metrów mała peryskopowa antena, stercząca na zewnątrz kuli, dziwnie zabrzęczała.

Korok gwałtownie się zatrzymał i zmienił kierunek. Teraz kroczył ku niemu; najwidoczniej

antena poszukująca dostrzegła obecność człowieka i Korok przygotowywał się do złożenia

nowej ofiary.

Harry wycelował broń i oddał strzał. Bez rezultatu: Korok ciągle się zbliżał. Strzelił

więc jeszcze dwa razy i wziął nogi za pas.

Natychmiast się zorientował, że biegnąc w tym kierunku coraz bardziej się oddala od

kosmicznego czółna, ale było już za późno: Korok był tuż za jego plecami i gonił go

posuwając się wytrwale, ze stałą prędkością. Harry pozbył się dezintegratora, wyrzucił aparat

fotograficzny i chlebak zawierający próbki. Ulżywszy sobie w ten sposób zdołał wysunąć się

o paręset metrów do przodu. Następnie skręcił w lewo, biegnąc po zakrzywionej trajektorii,

którą miał nadzieję dotrzeć w pobliże czółna. Wiedział, że bieg trwać będzie nie mniej niż

trzy godziny; szaleństwem było mieć nadzieję, że uda mu się tego dokonać.

Zaczynały go boleć żebra, wydawało mu się, że serce lada chwila pęknie. Harry

słusznie uważany był za jednego z najinteligentniejszych badaczy Służby Galaktycznej. Czy

to możliwe, żeby z tak wysoko notowanym mózgiem nie zdołał znaleźć sposobu na okpienie

Koroka?

Kiedy ten zbliżył się na odległość czterech metrów, Harry rzucił się w bok i po kilku

błyskawicznych skokach szybko skręcił na lewo pod kątem prawie dziewięćdziesięciu stopni.

To prawda, że pozwolił Korokowi się zbliżyć, ale teraz mógł mieć nadzieję, że dotrze do

czółna w linii prostej bez opóźnienia wywołanego zboczeniem z kursu. Czy mu się uda? Biegł

już prawie godzinę, płuca go paliły, a w ustach czuł metaliczny smak.

Był to obłędny, desperacki wyścig. Na koniec, dzięki Bogu, dotarł do wielkiej polany,

gdzie zostawił swój pojazd kosmiczny. Tkwił tam nadal, jasny i zapraszający, pod pur-

purowymi promieniami słońca, odległy nie więcej jak o ćwierć mili. Ale Korok znów deptał

mu po piętach. Harry słyszał szczękanie tych ośmiu łap, które były tuż-tuż, coraz groźniejsze i

bardziej złowrogie. Korok bezlitośnie się przybliżał. Nogi Harry'ego już nie wytrzymywały,

były miękkie jak z gumy i załamywały się pod nim przy każdym kroku. Wrzask szaleństwa

rozbrzmiał mu w czaszce.

Był już o kilka metrów od drzwiczek, gdy potknął się o wystający kamień. Upadł,

poturlał się i legł na wznak. Korok był nad nim.

Leżał pod maszyną otoczony przez osiem łap i przypatrywał się kuli oczyma

wytrzeszczonymi z przerażenia. Wysunęły się z niej długie, delikatne pręty, zakończone

background image

gałkami i elektrodami. To już koniec, pomyślał Harry. Poczuł, że stwór bada go, maca po

klatce piersiowej, po szyi i czole. Rozdwojona sonda dotknęła skroni. Zamknął oczy w ocze-

kiwaniu na koniec.

Strach był niepotrzebny. Korok schował pręty i sondę i wycofał się. Harry nie

dowierzając patrzył, jak maszyna się oddala i znika w głębi polany zostawiając za sobą

chmurę pyłu.

Został oszczędzony. Z niewyjaśnionych powodów Korok postanowił go nie łapać.

Spocony i zasapany wszedł do czółna i poleciał do statku kosmicznego oczekującego na or-

bicie. Kiedy skończył raport, przy nazwie planety napisał: P.N.N. - Planeta Niebezpieczna i

Niegościnna. Wziął mapę galaktyki i wokół Deneba IV zakreślił czerwone kółko.

Nigdy się nie dowiedział, co go naprawdę uratowało. Harry nie mógł wiedzieć, że

technicy z Anakee skonstruowali Koroka w taki sposób, żeby łowił tylko zwierzęta obdarzone

wyższym ilorazem inteligencji niż przeciętna. A nade wszystko Harry nie wiedział, że

podczas badania elektroneurologicznego on, badacz chyba najsprawniejszy w całym Zespole

okazał się mało inteligentny, nie interesujący i niegodny zasilenia zoo, które przygotowywali

mieszkańcy Anakee.

background image

RUDA DZIEWCZYNA

Odstręczające były przede wszystkim wąsiki - bardzo czarne i cienkie, lekko

podkręcone przy kącikach ust i nabrylantynowane.

Andre Clement jeszcze raz przyjrzał się mężczyźnie siedzącemu po drugiej stronie

biurka. Nie było najmniejszych wątpliwości; całym swoim wyglądem potwierdzał, że jest

prywatnym detektywem starej daty. Ale być może wszystko to było jedynie inscenizacją,

niczym innym jak tylko zasłoną dymną mającą zwieść naiwnych.

Facet bębnił palcami lewej ręki po brzegu popielniczki. Druga ręka, którą nieznacznie

poruszał, była schowana prawdopodobnie w kieszeni albo oparta o nogę. Możliwe, że

niewidoczna dłoń przynosiła ulgę swędzącemu pod stołem kolanu.

Andre zauważył wystrzępiony mankiet, niezbyt czyste paznokcie, opuszki palców

pożółkłe od nikotyny. Ten człowiek nie palił fajki i w tym przynajmniej szczególe nie pa-

sował do stereotypowego obrazu detektywa.

- Przypadek jest nadzwyczaj skomplikowany - powiedział detektyw, nagle

wstrzymując ruch palców po popielniczce.

- Tak, bardzo skomplikowany - zgodził się Andre. I w tym momencie zrozumiał, że

lepiej zrobiłby zostając w domu. Pomysł zwrócenia się do prywatnego detektywa był

dziwaczny, przyszedł mu do głowy w chwili rozpaczy.

- A jednak Antoine Laforgue nie poddaje się, proszę pana! Na drzwiach napisano

“Bystre Oko" i jest to prawda - rzekł z naciskiem i butą, które wywołały u Andre'go niechęć.

Z gardła wydobył głos uniżony, jakby się obawiał sprawić kłopot: - Co tu można

zrobić, panie Laforgue?

Detektyw uderzył w blat biurka.

- Spokój, młody człowieku - powiedział marszcząc czoło w wyraźnie profesjonalny

sposób. Otworzył szufladę i wyjął z niej biały formularz. - Porządek - oświadczył

- przede wszystkim porządek. Zdjął nakrętkę z pióra. - Nazwisko proszę.

Andre zapragnął wstać i pójść sobie.

- Andre Clement - powiedział szeptem.

- Wiek?

- Trzydzieści dwa lata.

background image

- Zawód?

- Lekarz.

- Czy ma pan prywatną praktykę, czy też pracuje pan w jakimś szpitalu?

- Hm, nie. Pracuję w Centrum Biologicznym Badań nad Rakiem.

- Żonaty?

- Nie, ale co to ma do rzeczy? Przyszedłem tutaj, żeby...

- Doktorze Clement - przerwał mu detektyw - wypełnienie tego formularza stanowi

zadośćuczynienie konkretnemu wymogowi prawa. Proszę, żeby zachował pan spokój. Adres?

- Chateau Beauregard, Saint Julien.

- Piękne miejsce, Saint Julien. Zeszłego lata spędziłem tydzień wakacji w tych

okolicach.

- Naprawdę? - zawołał Andre udając zainteresowanie.

- Tak. Prawdę mówiąc, nie był to żaden wypoczynek, byłem tam z przyczyn

zawodowych. Ale to prawie tak jakbym był na wakacjach. Zazdrosny mąż zlecił mi śledzenie

żony, pięknej kobiety, która trochę za bardzo lubiła wakacyjne flirty.

Andre skrzywił się. Jeszcze chwila, pomyślał, a ten bałwan zaraz mi powie, że ta

piękna kobieta romansowała również i z nim. A jednak Laforgue nic więcej nie dodał. Podał

pióro Andre'mu i przesunął formularz ku drugiej stronie biurka.

- Poproszę o podpis. I coś a conto... Otwarcie śledztwa pociąga za sobą przedpłatę w

wysokości dwudziestu pięciu tysięcy franków.

Opłata była wysoka, mimo to Andre podpisał i zapłacił bez szemrania.

- Więc tak... - powiedział wolno detektyw wkładając formularz i czek do szuflady. I

powtórzył: - Więc tak, tak. Chodzi tu o znalezienie przysłowiowej igły w stogu siana.

- Tak, jednakże dziewczyna ma rude włosy. Ten szczegół ogranicza zakres śledztwa.

- Zgadza się. Mimo to natrafienie na jej ślad będzie niezwykle trudne. Widzi pan, ten

szczegół o rudych włosach może mnie wręcz skierować na fałszywy ślad. Proszę zauważyć,

że w dzisiejszych czasach co dziesiąta kobieta chlubi się rudą fryzurą. Chodzi oczywiście o

farbowanie, ale na tym właśnie polega niedogodność, na tej ogromnej łatwości zmieniania

kolorów włosów. Dziewczyna, która pana interesuje, mogła tymczasem pójść do fryzjera.

Nałożyła farbę i tyleśmy widzieli rude włosy! Teraz mogą mieć one kolor jaskrawo niebieski

albo wręcz platynowy.

- Weena ma piegi, delikatne piegi na skórze kości jarzmowej i trochę na ramionach.

Jest naturalnie ruda...

Laforgue otworzył notatnik i zapisał: Piegi.

background image

- Naturalnie ruda, tak?

- Tak.

- Czy jest pan pewnien tego, co pan twierdzi, doktorze?

Andre odburknął, widocznie zirytowany.

- Proszę posłuchać, panie Bystre Oko. Powiedziałem, że to prawdziwa ruda i nie

rozumiem, dlaczego ten szczegół tak pana niepokoi. Poza tym Weena i ja byliśmy ze sobą

bardzo blisko przez całe dwa tygodnie. Nie sądzę, żeby mogła sobie wymalować na skórze

fałszywe piegi.

Laforgue odkaszlnął. - Najzupełniej rozumiem, doktorze. Chciałbym jednak, żeby zdał

pan sobie sprawę z jednej rzeczy. Te pytania nie mają na celu zaspokojenia mojej osobistej

ciekawości, ale zadawane są wyłącznie w interesie klienta... W tego typu śledztwie informacji

wyjściowych nigdy nie jest zbyt wiele.

Szybko przejrzał kartkę notatnika, potem dwoma palcami nacisnął nasadę nosa w

kabotyńskim geście koncentracji myśli.

- Spróbujmy zreasumować - podjął autorytatywnym tonem. - Po raz pierwszy spotkał

pan dziewczynę o rudych włosach osiemnaście dni temu na plaży w Saint Julien. Zgadza się?

Andre, zmęczony, przytaknął.

- Zechce pan powtórzyć szczegóły tego pierwszego spotkania.

- Ależ już to wszystko panu mówiłem! - uniósł się w zdenerwowaniu Andre. - Poza

tym nie widzę powodu, żeby sięgać do szczegółów tak pozbawionych znaczenia...

- A jednak są one nadzwyczaj istotne. Proszę pana o przedstawienie faktów, tak jakby

mi je pan opowiadał po raz pierwszy.

- No dobrze. Była chyba jedenasta, leżałem na plaży, opalałem się...

- Czy wielu ludzi się kąpało?

- Nie, tylko dziesięć czy piętnaście osób, poza tym w pewnej odległości. Pan zna Saint

Julien, prawda? Miejsce jest piękne, ale niewiele tam pensjonatów i hoteli, plaża jest prawie

zawsze pustawa. A więc leżałem nad samą wodą i miałem zamknięte oczy. Może

zdrzemnąłem się chwilkę. Ale nagle otworzyłem oczy i zobaczyłem ją.

- Zobaczył ją pan?

- Tak, Weena nieruchoma, w bikini, stała nie więcej niż o dwa metry ode mnie i

przyglądała mi się.

- Proszę wyrazić to jaśniej.

- Ale co? Powiedziałem i powtarzam, że przyglądała mi się. Może patrzyła tak na

mnie już jakiś czas, nie wiem, miałem zamknięte oczy.

background image

- Proszę opisać to spojrzenie. Czy był to wzrok osoby zainteresowanej panem?

Andre nie odpowiedział. Ten pedantyczny detektyw wystawiał jego system nerwowy

na ciężką próbę.

- Niech się pan stara zrozumieć, doktorze Clement. Moje pytanie jest uzasadnione... Z

całą pewnością nie można powiedzieć, że plaża w Saint Julien jest oblegana, ale widzi pan,

oszustek nigdzie nie brakuje...

Andre zapłonął gniewem.

- Weena nie jest oszustką! - przerwał zmienionym głosem. - Wiem, co mówię, bo

przez dwa tygodnie byliśmy razem i nigdy się nie zdarzyło, żeby... Poza tym zorientowałbym

się. Zapomina pan, że Weena zniknęła, ale w domu niczego nie brakuje, nawet jednej

szpilki...

- Proszę się uspokoić, doktorze. Była to tylko moja robocza hipoteza, równie dobra jak

każda inna. Poza tym... wystarczy spojrzeć, żeby pojąć, że jest pan człowiekiem majętnym.

Mam rację? No, a... ten diament na małym palcu rozwiałby jakiekolwiek wątpliwości nawet u

najbardziej nieufnego obserwatora. Ale wróćmy do spotkania. Co się potem wydarzyło?

Andre pogrzebał w kieszeniach szukając papierosów. Laforgue podsunął mu paczkę.

- To znaczy zaraz potem? Nic szczególnego. Jak tylko Weena się zorientowała, że

otworzyłem oczy i że ja także przyglądam się jej zakłopotany, oddaliła się, ale nie bardzo.

Usiadła na wystającej z wody skale, w odległości około dziesięciu metrów.

- Oczywiście, zwykły sposób postępowania. Założę się, że dziewczyna nie zaszczyciła

już pana nawet jednym spojrzeniem.

- Wręcz przeciwnie, co chwilę odwracała twarz w moją stronę i przyglądała mi się.

Wtedy dałem nurka i wypłynąłem w morze. Widzi pan, z pewnością nie jestem typem

człowieka, który się w podobnych przypadkach wycofuje. Ale kiedy taka piękna kobieta

przygląda się mężczyźnie w pewien sposób... Mam w środku coś jakby dzwonek alarmowy.

Lepiej wypłynąć w morze, powiedziałem sobie.

- Tak. A jak się potem potoczyły sprawy?

Andre zgasił w popielniczce dopiero co zapalonego papierosa.

- Wyciągnąłem się na tratwie - ciągnął dalej. - Nie było nikogo. Rozkoszowałem się

oddechem morza w zupełnej samotności, kiedy w pewnym momencie z wody wychynęła jej

głowa. “Cześć!" - powiedziała. I wyciągnęła ręcu ku boi. Zwinnie wciągnęła się na górę, bez

najmniejszego wysiłku. Pobyliśmy tam więcej niż z godzinę, leżeliśmy zapatrzeni w niebo nie

zamieniając ani słowa...

- A potem?

background image

- Powoli wracaliśmy do brzegu, od czasu do czasu goniąc się pod wodą i nurkując aż

do dna. Rozumie pan? Takie zabawy, które wyczynia się w wodzie. Na plaży Weena wzięła

mnie za rękę i poprowadziła do zarośli. Ubranie miała schowane w jakimś krzaku. Mój

samochód był na szosie, w odległości około stu metrów. Poszedłem się przebrać i czekałem,

aż przyjdzie...

Laforgue ponownie otworzył notatnik.

- Proszę opisać ubranie dziewczyny - powiedział bezosobowym, zimnym głosem.

- Ubranie? Hm, Weena ubierała się w niewyszukany sposób: czarne aksamitne

spodnie, srebrne sandały i błyszcząca zielona bluzka, to wszystko. I torebka, taka z mie-

dzianymi okuciami i długim paskiem, jakie nosi się na ramieniu.

Laforgue zanotował.

- Czy potem odwiózł pan dziewczynę w jakieś miejsce?

- Zjedliśmy śniadanie w restauracji na otwartym powietrzu, niedaleko stąd.

- O czym rozmawialiście?

Andre skrzywił się na znak, że w tym punkcie jego wspomnienia były raczej mgliste. -

Nie wiem - powiedział. - Nie mówiliśmy o niczym szczególnym. Dopiero co się poznaliśmy.

Nagle dziewczyna rzekła: “Nazywam się Weena". A ja na to: “Weena jak?". Ona zaś: “Weena

i już". Chciałem wiedzieć nieco więcej o niej, skąd pochodzi i jaka praca czeka na nią po

zakończeniu wakacji. Pamiętam, że zaczęła się śmiać jak szalona. Powiedziała mi, że

wakacjami trzeba się cieszyć incognito. Zatem... Mogła być sprzedawczynią, nauczycielką

albo irlandzką księżniczką. Ale tak naprawdę cała ta sprawa niewiele mnie obchodziła,

podobnie jak nie interesowało mnie, czy Weena jest panną, czy mężatką, rozwódką czy

wdową. Podobała mi się i tyle. Również potem nie czułem potrzeby zaspokojenia tej

ciekawości, przynajmniej przez czas, kiedy Weena była ze mną.

- No, dobrze, dobrze - burknął Laforgue. - A potem?

- Co potem?

- Gdzie pojechaliście po śniadaniu?

Andre Clement wstał rzucając rozgniewane i dzikie spojrzenie kogoś, kto doszedł do

kresu wytrzymałości.

- Dosyć tego, panie Laforgue - powiedział opierając groźnie pięści na biurku. - Po

wyjściu z restauracji zawiozłem Weenę do siebie. Kiedy nie mam zajęć zawodowych,

mieszkam w Chateau Beauregard, sam, mam dwadzieścia pokojów do swojej dyspozycji,

zarządcę, kucharkę i pracownika, który również zajmuje się ogrodem. Zawiozłem Weenę do

domu i kochaliśmy się. Ale jeśli sądzi pan, że jestem gotów opowiedzieć panu szczegóły, to

background image

się pan wielce myli. Zwróciłem się do pana w sprawie poszukiwania. Niech pan spisuje swoje

notatki i przestanie mnie dręczyć.

Detektyw lekko się pochylił i obłudnie uśmiechnął, podnosząc ręce w geście

przypominającym nieco ceremonialnych dworaków z szesnastego wieku.

- Ma pan zszarpane nerwy, doktorze. Rozumiem, dziewczyna musiała być tak piękna,

że dech zapierało, no a pan się zadurzył; to jest tak pewne jak to, że nazywam się Antoine

Laforgue. Zdaję sobie również sprawę, jak bardzo żenujące i trudne musi być informowanie

osoby postronnej o szczegółach pańskiego życia uczuciowego. Powtarzam jednak, że zadaję

pytania w jak najlepiej rozumianym interesie klienta. Moje zadanie byłoby niezwykle

ułatwione, gdybym...

- Nie mam nic do dodania - rzucił oschle Andre. - Powiedziałem, jak się nazywa i jak

była ubrana, podałem dane i podpisałem czek. Teraz koniec, niech się pan bierze do dzieła i

powiadomi mnie, jeśli coś pan zdoła ustalić.

Zapiął marynarkę zbierając się do wyjścia.

- Chwileczkę, doktorze Clement. Chciałbym wyjaśnić pewien szczegół. Powiedział

pan, że dziewczyna była pańskim gościem przez dwa tygodnie. Czy kiedykolwiek oddalała

się samotnie, choćby na krótko?

- Nie! - ryknął Andre. - Byliśmy razem, dzień i noc, jak dwoje nowożeńców podczas

miodowego miesiąca. Czy chce pan coś jeszcze wiedzieć?

- Tak, chciałbym się dowiedzieć, kiedy dokładnie ptaszek wyfrunął z klatki.

- Trzy dni temu. Obudziłem się sam w łóżku, które wydało mi się olbrzymie, zimne i

niepotrzebne. Do widzenia, panie Laforgue.

Bystre Oko nie przejął się. Wstał okrążając biurko i dogodnił Andre'go prawie przy

drzwiach biura.

- Jeszcze jedno pytanie, doktorze - powiedział chwytając go za rękę. - Niech się pan

na mnie nie złości. Powiada pan, że dziewczyna zniknęła trzy dni temu, to znaczy we

czwartek rano. Proszę mi powiedzieć, czy nie kłóciliście się poprzedniego wieczoru?

Zauważył pan może coś niezwykłego w jej zachowaniu, nie wiem, jakiś gest czy słowo?

Widzi pan, czasami kobiety dąsają się z powodu byle głupstwa i reagują w sposób zupełnie

nieracjonalny. Weena mogła się ukryć gdzieś w okolicy, tak sobie, żeby wyobrazić sobie pana

niepokój. I może lada chwila wrócić.

- Nie było żadnej kłótni - uciął Andre. - Ani w środę wieczorem, ani wcześniej. Były

to dwa tygodnie doskonałej harmonii i nigdy, przenigdy nie zdarzyło się coś anormalnego czy

niezwykłego w naszych stosunkach. Dobranoc, panie Laforgue!

background image

Dobranoc, panie Laforgue! Poszedł sobie zostawiając go na lodzie, nieczuły na

kierowane do niego głośne prośby detektywa przyklejonego do poręczy schodów.

Być może Laforgue ma rację, może nie było nic niewłaściwego w tym jego głodzie

szczegółów poza usprawied- liwonym żądaniem - tak by ułatwić rozpoczęcie poszukiwań,

które przedstawiały się jako raczej trudne. Teraz Andre świetnie go rozumiał. O ileż byłoby

lepiej, gdyby wszystko z siebie wyrzucił, informując Laforgue'a o najdrobniejszych nawet

szczegółach. Wspomniał o dwu tygodniach doskonałej harmonii, ale była to tylko częściowo

prawda, ponieważ na samym dnie ich związku leżało coś tajemniczego i trudnego do

zdefiniowania.

Wakacjami należy się cieszyć incognito, powiedziała Weena. Zgoda. Z początku

przystał na tę grę i nigdy nie zadawał jej pytań, które miałyby wyjawić prawdę. Weena

przypominała mu ogromną budowlę o tysiącach pokoi, każdy odmienny od pozostałych,

labirynt niepojętych dróżek, gdzie przyjemnie było się zgubić i odnaleźć znów w jakiejś

wspaniałej fantazji natychmiast skonkretyzowanej... Ale potem, w miarę upływu dni, ta

nieokreśloność i mglistość ich związku zaczęła go denerwować. Weena była sfinksem, ko-

bietą bez przeszłości. Niemożliwe było cofnąć się z nią w przeszłość; wydawało się, że

wspomnienia dziewczyny zatrzymały się na dniu, kiedy spotkali się na plaży w Saint Julien.

Andre przemilczał wiele rzeczy przed Laforgue'm. Na przykład nie powiedział mu, że

pewnego dnia przeszukał torebkę Weeny. Nie miała w niej dokumentów ani pieniędzy, tylko

trochę drobnych i...woreczek diamentów. A przede wszystkim przemilczał pewne

zadziwiające wydarzenie, które miało miejsce w środę w nocy. Weena leżała wyciągnięta

przy nim na łóżku, kiedy nagle... Ale być może był to tylko sen, koszmar, spowodowany jego

wrażliwością, która doszła już do szczytu. Weena zniknęła następnego ranka, może opuściła

dom nawet nie czekając aż się zacznie dzień. Między koszmarem a zniknięciem kobiety nie

było żadnego logicznego związku, a jednak Andre niejasno przeczuwał jakiś związek

przyczynowo-skutkowy między tymi dwoma zdarzeniami.

Nawet teraz, gdy siedział nad brzegiem morza z oczami utkwionymi w horyzoncie,

gdzie wielka czerwona kropla słońca roztapiała się w łunie zachodu, wydawało mu się, że

jego umysł zaprzątnięty jest wysiłkiem mającym na celu połączenie ze sobą obrazów i słów w

składną mozaikę, która wymykała się wszelkiej próbie uporządkowania.

Weena odeszła. Natychmiast pojął, że już nigdy jej nie zobaczy. Wtedy morze wydało

mu się absurdalne, niepotrzebne.

Weena odeszła. Weena odeszła.

background image

Podniósł kamyk i leniwym ruchem rzucił go między fale. Potem wstał i zaczął iść

wzdłuż brzegu. Plaża była wyludniona. Andre przeszedł ją całą aż do ścieżki, która zaczynała

się na skraju zagajnika sosen i eukaliptusów.

Wydłużały się wieczorne cienie.

- Powinieneś pomyśleć o jakiejś rozrywce - mówił Jean Aumont nieomal ojcowskim

tonem. - Za tydzień musisz być w pracy, a daleko ci jeszcze do pełnej formy...

Andre pokręcił głową zdegustowany.

- Co ci jest? - ciągnął Jean. - Czy to możliwe, żebyś nie potrafił otrząsnąć się z tego

paraliżu woli? Budzisz litość, jak się na ciebie patrzy, a kiedy pomyślę, że doprowadziła do

tego jakaś kobieta, to daję słowo, że mam ochotę ci przyłożyć.

Andre ze spuszczoną głową przyglądał się wzorom na tapecie.

- Nie upieraj się - ciągnął dalej nie zniechęcony przyjaciel. - Wyjedź z Saint Julien na

kilka dni. Weź samochód i wypuść się w kierunku Biarritz. Są tam dziesiątki nadmorskich

miejscowości, które aż się roją od pięknych dziewczyn. Czy próbowałeś już metody “klin

klinem"?

Andre popatrzył na niego lodowatym wzrokiem.

- Poznałeś Weenę, prawda?

- Tak, kiedy przyjechałem do Saint Julien na zaproszenie, które dostałem od ciebie

tydzień wcześniej. Ale tymczasem dziewczyna rozgościła się w twoim domu. Tego dnia

zjadłem wraz z wami najbardziej milczące śniadanie w swoim życiu. Nawet nie

rozpakowałem bagaży, przypominasz sobie? Tego samego popołudnia wyjechałem pod ja-

kimś pozorem...

- Poznałeś ją, prawda?

- Ależ tak, Andre, widziałem ją wtedy. - Przez chwilę siedział zmieszany, ze

zmartwioną miną osoby, która widzi, że nie jest w stanie pomóc przyjacielowi. - Była bardzo

piękna, jeśli o to ci chodzi. Wiem, że nie jest łatwo znaleźć kogoś, kto ją godnie zastąpi...

Andre uderzył się pięścią w czoło.

- Boję się, że zwariuję - powiedział wstając i zaczął spacerować wzdłuż pokoju. -

Gdybym ją tylko potrafił wymazać z pamięci, gdybym mógł ją wyrzucić z głowy...

- Posłuchaj mnie - jeszcze raz powtórzył Jean. - Zmień otoczenie. Gdyby nie

wystarczył ci ten tydzień, który jeszcze masz, żeby dojść do formy, to zawsze możesz

poprosić o przedłużenie...

- To nic nie da - powiedział Andre tonem skargi, zatrzymując się przed przyjacielem. -

background image

Może najlepiej będzie od razu wrócić do pracy. Muszę się otępić pracą, Jean. Kto wie, może

jutro lub pojutrze zobaczysz mnie w Centrum Biologicznym. Zamknę się w laboratorium i

wyjdę z niego, dopiero kiedy znowu będę spokojny.

Jean spochmurniał i pokręcił z dezaprobatą łysą głową. - Masz zszarpane nerwy -

rzekł - twarz wycieńczoną, a oczy spuchnięte z braku snu. Przyznaj się, nie możesz zasnąć,

prawda?

- Nie - powiedział zirytowanym głosem Andre. - Robię wszystko, żeby nie zasnąć, nie

chcę, żeby noc zapełniła się koszmarami, rozumiesz?

- Koszmarami? Przesadzasz, Andre!

- Posłuchaj, Jean, nie wiesz, co się przydarzyło w noc poprzedzającą jej odejście...

Zobaczyłem potworną rzecz, Jean, i ten obraz nadal mnie prześladuje. Z każdym dniem jest

mi coraz trudniej usunąć go sprzed oczu, z każdym dniem coraz bardziej się przekonuję, że

nie było to przywidzenie...

Jean wybałuszył oczy. Zamieszanie i zdziwienie malowały się na jego szerokiej,

kościstej twarzy.

- Uspokój się - powiedział próbując nie okazywać zainteresowania tym, co powiedział

przyjaciel. - Co takiego przydarzyło się tamtej nocy?

Andre powoli nalał sobie coś do picia. Zaczął opowiadać. - Zasnęliśmy późno, jak

zwykle. Ja przynajmniej spałem. Raptem, w środku nocy, rozszalała się burza i znienacka się

obudziłem. Weena przysunęła się bliżej, cała drżała ze strachu. Schowała się w moje ramiona

jak przerażone dziecko. Wydawało się, że na zewnątrz przyroda oszalała: morze - jak pomruk

rozgniewanego olbrzyma, a wiatr - wycie rozwścieczonych zwierząt. Chwilami pokój

rozjaśniał się jak za dnia. Poszedłem zamknąć okno, ale światło błyskawic i tak docierało do

środka, mogłem rozróżnić szczegóły mebli, przedmiotów i...

- Mów dalej - powiedział Jean, nie będąc już w stanie ukryć swojej ciekawości.

- Zobaczyłem Weenę - ciągnął Andrć roztargnionym głosem. - Głaskałem ją, kiedy w

pewnej chwili dłuższa i jaśniejsza błyskawica oświetliła pokój. Jean! Jej twarz była biała jak

kreda, bardzo miękka pod głaszczącymi ją palcami... A oczy, nie potrafię opisać ci tych

oczu... Były białe i wielkie jak dwa duże zegarki. Rozumiesz, Jean? Przy mnie, w moim

łóżku, leżał potwór!

Jean odszedł. Poklepał go ręką po ramieniu, mrugnął okiem na znak, że tej historii o

Weenie z białą twarzą absolutnie nie można brać poważnie. Dla niego było jasne, że Andre

jest wyczerpany, że potrzebuje odpoczynku i rozrywki.

Jean się nie mylił. Ale Andre nie chciał oddalać się od Saint Julien, wolał pozostać w

background image

Chateau Beauregard, mimo że miejsce to ustawicznie przypominało mu Weenę. W każdej

chwili spodziewał się tego zarozumialca Laforgue'a, albo przynajmniej jakiegoś pisemnego

raportu o wynikach dochodzenia. To był również bardzo istotny powód pozostania w Saint

Julien.

Andre spędził kilka dni pogrążony w obsesyjnej depresji psychicznej. Kilkanaście

razy dzwonił do biura detektywa. Bystrego Oka nie było. Sekretarka potwierdziła, że szef

wyjechał z Bordeaux w celach służbowych. Był jednak spokojny, bo jego numer telefonu

został zapisany; jak tylko Laforgue się pojawi, Andre zostanie powiadomiony.

Minął cały tydzień. Andre wyglądał listonosza, ze dwadzieścia razy dziennie pytał

Gabriela, zarządcy domu, czy nie było przypadkiem telegramu lub telefonu z Bordeaux. Ten

kręcił przecząco głową i z niezadowolonym wyrazem twarzy wycofywał się mrucząc coś pod

nosem.

W końcu Laforgue dotarł do Chateau Beauregard. We wtorek rano. Andre był przy

oknie i zauważył mały, czerwony, zakurzony samochód przejeżdżający przez bramę. Bystre

Oko z marynarką przewieszoną przez rękę, w samej koszuli, zlany potem przemierzał

dziedziniec. Andre ruszył ku niemu prawie biegiem.

- Potwornie chce mi się pić - powiedział Laforgue, zanim jeszcze uścisnął mu rękę. -

Do diabła, co za upał.

Andre zaprowadził go do sali na parterze, ozdobionej bronią. Laforgue nie powiedział

słowa, dopóki nie wychylił dwóch szklanek lemoniady z lodem.

Andre drżał z niecierpliwości. Detektyw przejechał wierzchem dłoni po wąsach,

poszperał w kieszeniach, po czym wolno zapalił papierosa.

- Rude mogą naprawdę przyprawić człowieka o desperację - powiedział jakby do

siebie. - A nie mówiłem, doktorze Clement? Przeklęte farby, Francja pełna jest rudych

czupryn. Czy pan wie, ile kilometrów przemierzyłem? Podążałem trzema fałszywymi

tropami, zanim natknąłem się na właściwy!

- Ach! Dzięki Bogu udało się panu trafić na jej ślad. Gdzie jest Weena?

Laforgue skrzywił się i rozłożył ręce gestem najwyższego zniechęcenia.

- Chwileczkę, doktorze. Proszę, żeby mnie pan źle nie zrozumiał. Widzi pan, pierwszy

trop, którym podążałem, doprowadził mnie ni mniej ni więcej talko do La Rochelle. Chodziło

tu o farbowaną rudą, która wyjechała z Saint Julien popołudniem siódmego. Powinienem był

od razu się połapać, że trop jest fałszywy, ale...

- Przejdźmy do sedna sprawy - przerwał mu Andre. - To są szczegóły, które mnie nie

interesują. Proszę opowiedzieć o właściwym tropie, chcę wiedzieć coś o Weenie. Gdzie jest?

background image

- W Roąuefort, nad brzegiem rzeki Douze. Widziano ją tam w zeszłym tygodniu,

ponad dwadzieścia osób mi to potwierdziło. Ruda, z piegami na ramionach, spodnie z

czarnego aksamitu, srebrne sandały i błyszcząca zielona bluzka. To była bez wątpienia ona.

Ale zniknęła. Przepatrzyłem cały rejon, dom po domu, przeprowadziłem wywiad na wsi, w

fabrykach, szpitalach i komendach policji. Wie pan, mamy wszędzie trochę znajomych i

przyjaciół...

Wszedł Gabriel trzymając maleńką srebrną tacę. - Przyszedł list, panie doktorze -

powiedział zarządca zatrzymując się w odległości dwóch metrów.

Andre nawet na niego nie spojrzał. Zrobił zniecierpliwiony ruch, który wprawił

Gabriela w prawdziwe zakłopotanie.

Zarządca domu położył tackę na podłużnej intarsjowanej skrzyni i wyszedł ze

spuszczoną głową.

- Niech pan mówi dalej - poprosił Andre zwracając się do detektywa - proszę mi o

wszystkim opowiedzieć.

- Dziewczyna opuściła Saint Julien wynajętym samochodem. Dotarłem do kierowcy,

który jej towarzyszył - to niski młody człowiek o imieniu Rene, który prowadzi wynajem

samochodów w tej okolicy, kilka kilometrów stąd. Wyjechali koło ósmej rano przy potwornej

pogodzie, dziewczyna była cała mokra. Spieszyła się, jakby się paliło. Renę mówi, że odniósł

dziwne wrażenie, kiedy ją zobaczył stojącą przed nim, przemokłą, z włosami przyklejonymi

do twarzy. Warunki jazdy były bardzo trudne i dojechanie do Roquefort zabrało im ponad

dwie godziny. Renę powiada, że dziewczyna sprawiała wrażenie przestraszonej. Siedziała na

tylnym siedzeniu i wyraźnie wyglądała na cierpiącą. Widział ją we wstecznym lusterku. W

czasie całej podróży trzymała chusteczkę na twarzy. Renę powiedział, że nie zdołał się

zorientować, czy robiła tak, bo przeszkadzało jej światło błyskawic, czy też...

Laforgue przez chwilę się zawahał, po czym kontynuował: - Nie wiem, co mam panu

powiedzieć. Renę mówi, że dziewczyna siedziała z odwróconą głową, z rękami w kieszeniach

i rozłożoną chusteczką na twarzy. Może dlatego, że płakała i nie chciała, żeby ją widziano.

Tak sądzi ten młody człowiek, ale ja jestem zupełnie innego zdania...

- To znaczy? - spytał Andre niepewnym głosem.

- Dziewczyna pożegnała kierowcę na skrzyżowaniu w Saint Justin i weszła do baru

dla kierowców ciężarówek. Rozmawiałem z kierownikiem i udało mi się powiązać ze sobą

pewne szczegóły. Rozumie pan, doktorze, jest niemożliwe, żeby o jedenastej rano lokal był

pełen pijanych klientów. Szef wydał mi się dorzecznym facetem. Twierdzi, że dziewczyna

wpadła do sklepu prawie biegiem. Wypiła dwie czy trzy szklanki wody, wydawało się, że cała

background image

pali się w środku. A potem... potem źle się poczuła. Zrobiła się trupio blada, ze sflaczałą

zwisającą i pomarszczoną skórą jak u staruszki. Nie wiem, doktorze, może kierowcy byli pija-

ni... Kierownik mówi, że twarz kobiety cały czas się zmieniała, raz była piękna, raz straszna,

z okrągłymi oczami białymi jak mleko...

- Dosyć! - krzyknął Andre, doszedłszy do kresu wytrzymałości. - Niech mi pan

przestanie opisywać jej wygląd. Chcę wiedzieć, co się potem działo, gdzie pojechała, gdzie

się ukryła...

Laforgue, niepocieszony, ponownie rozłożył ręce.

- Zniknęła - powiedział zaciskając wargi w grymasie prawdziwej przykrości. - Kiedy

chwiejąc się wyszła z lokalu, poszła drogą prowadzącą do lasu. Rozmawiałem z ostatnią

osobą, która ją widziała - z drwalem, co dzierżawi kawałek lasu. Mówi, że dziewczyna

przeszła przed jego barakiem i skierowała się jak oszalała biegiem do lasu. Wkrótce potem

usłyszał jakby wybuch czy przytłumiony hałas, jak uderzenie w bęben. Nic poza tym. Gnany

wątpliwościami, ja też zapuściłem się w las. Zapewniam pana, że nie ma żadnego śladu.

Jedyna rzecz warta uwagi to okrągła plama wypalonej roślinności, ciemna plama o średnicy

pięciu czy sześciu metrów, w odległości około pół mili od skraju lasu. Może chodzi o

samospalenie, albo może... Przyszło mi do głowy, że mogło to być miejsce postoju Cyganów.

Andre już go nie słuchał. Owładnął nim trudny do opanowania niepokój. Było to

uczucie niejasne i nieokreślone, ale które powoli, stopniowo i niepostrzeżenie przekształcało

się w coraz jaśniejszą myśl, aż... Wielki Boże! Jakiż sens mogłoby mieć podobne

podejrzenie? Nie wolno, w żadnym przypadku nie wolno pozwolić wyobraźni, żeby zrobiła

tak makabryczny żart! Weena odeszła. Ale kim była Weena? Miał jeszcze! przed oczyma tę

białą twarz, nagle mięknącą pod jego pajcami, które ją pieściły; te oczy okrągłe i

wytrzeszczone jak dwie kule żelatyny, złowrogie i potworne w świetle błyskawic...

Laforgue tłumaczył się. Dla niego, jako dla detektywa poszukiwania były

zakjończone, ale jeśli chciałby dodatkowo zbadać...

Odprowadził go do drzwi. Oszołomiony stał na schodach wejściowych i psitrzył, jak

zakurzony samochód oddalał się z rykiem motoru.

W chwilę potem zarządca domu przebudził go jakby ze snu.

- List, doktorze - przypomniał mu uprzejmie. - Jest w sali z bronią, na podłużnej

skrzyni.

Wszedł do domu jak somnambulik. List. Zanim go jeszcze wziął do ręki, zorientował

się, że jest od Weeny. Dziwne - wcale się nie spieszył, żeby go przeczytać. Była w nim jakaś

jasna świadomość, jakby dotycząca niezmiennych rzeczy i zdarzeń, pewność podstawowa i

background image

czysta jak instynkt.

Andre musnął palcami szorstką, dość pomiętą kopertę, całą poszarpaną i w plamkach.

Imię i adres napisane były dużym, dziecinnym charakterem pisma. Wolno, prawie z

ociąganiem rozerwał kopertę. Cztery kawałki papieru, bez daty; litery, które stawały się coraz

bardziej niepewne i zmęczone, a na dole, na samym końcu, napisane wielkimi literami imię:

WEENA.

Wróciło poprzednie napięcie, naszła go gwałtowna fala wspomnień, niemal zwalając z

nóg. Potem znowu obojętność. Tak jakby wrażenia i wspomnienia dotyczyły nie jego, a kogoś

innego, kogoś, kto grasował wewnątrz jego “ja" jak kłusownik.

Czytał:

“Drogi Andre, tak się rozpoczyna list, prawda? Muszę poprosić cię o przebaczenie.

Sprawiłam, że zrodziło się w tobie złudzenie, dobrze wiedząc, że nie będę go mogła stale

podtrzymywać. Andre, mój Andre, kochany, jedyny, moja nieosiągalna miłości! Kiedy

dostaniesz ten mój list, będę daleka, poza czasem i przestrzenią, poza jakąkolwiek wyo-

brażalną barierą. Nie pytaj gdzie, nie próbuj zrozumieć, bo nie zdołasz. Winna ci jednak

jestem przynajmniej jakieś wyjaśnienie, nawet jeśli wiem, że będzie mi bardzo trudno cię

przekonać. Masz wszelkie prawo znać powody, które mnie popchnęły do ucieczki. No więc...

To nie jest łatwe, Andre. Gdybyś na chwilę mógł odzyskać niewinny i ufny umysł dziecka,

może... Spróbuj wyobrazić sobie odległy świat, świat jak wiele innych, jak twój, w którym się

cierpi i przeżywa radości, świat istnień, których wygląd może być dla ciebie odrażający. A

teraz pomyśl o czarodziejce, która ma dziwną moc, która może dzięki swoim umiejętnościom

zmienić swój potworny wygląd, ale która jest smutna i nieszczęśliwa, ponieważ natura

pozbawiła ją możliwości, jaką inne kobiety posiadają: zostania matką. Pomyśl też o moż-

liwym na to lekarstwie. Pomyśl o cudownym zielu, które może dać czarodziejce to subtelne

przeżycie miłości macierzyńskiej. Wiem, pomyślisz sobie o mnie jak o jakiejś pomylonej,

która bredzi, albo że to jakiś żart w najgorszym guście. A jednak, jakkolwiek mpże ci się to

wydawać absurdalne i nierealne, bajka, którą ci przedstawiłam, jest prawdziwa. W świecie, z

którego pochodzę i do którego właśnie mam wrócić, stanowię nadzwyczaj rzadką anomalię.

Żaden samiec mojego gatunku nie może uczynić mnie matką. Ale ty tak. Ty albo

którykolwiek z mieszkańców twojego małego świata. Dlatego przybyłam między was. Czy

przypominasz sobie, Andre, nasze pierwsze spotkanie na plaży? Leżałeś pod promieniami

słońca jak posąg z miedzi, piękny i delikatny. A jednak... Czułam wstręt. Ponieważ jesteśmy

odmienni, kochany! Nie pytaj, jak mogłam i jak to potem zrobiłam, że ciebie pokochałam.

Czy królowa pszczół może się zakochać w trutniu? Tak się stało, Andre. Czułam swoje ciało,

background image

to prawdziwe, to, które ukrywałam przed tobą za złudnymi kształtami tak dla ciebie

atrakcyjnymi, jak z każdym dniem i każdą godziną upodabniało się do twojego. Życie obok

ciebie było jakby cofaniem się do jakiejś wspólnej, pierwotnej matrycy. Wtedy czułam, że

jesteś częścią mnie samej. W słoneczne popołudnia i głębokie noce czułam twoje ciało jako

kontynuację mojego. I kochałam cię, Andre. Ź oddaniem. Całkowicie. Całym swoim

jestestwem. A potem... Myślę o ostatniej nocy spędzonej razem, kiedy światło błyskawic

oświetlało pokój, a ty mogłeś przez chwilę zobaczyć, jak naprawdę wyglądam. Nie, Andre, to

nie było przywidzenie. Nieomal czytałam wtedy w twoich myślach i przeczuwałam niepokój,

który już nadchodził za tym twoim nagłym wstrząsem. Pamiętasz? Chciałam, żebyś zapalił

światło, chciałam z najwyższym wysiłkiem pokazać ci się jeszcze raz, w całej okazatości

mojego pozornego piękna. Nie wiesz, jak cierpiałam. Ściskałeś mnie, chwytałeś mnie za

ramiona i ręce z dzikim szałem; wydawało się, że chcesz kontrolować każdy centymetr mojej

skóry, konsystencję moich tkanek, jedrność mojego ciała. To było oszustwo, Andre.

Wydawałam ci się piękna dzięki określonemu, konkretnemu aktowi woli. Czarodziejka może

tego dokonać, wiele innych rzeczy też. Ale nie wiesz, jakie bogactwa energii życiowej

musiałam zmarnotrawić, żeby pozostać u twego boku, żeby wydawać ci się piękną w każdej

chwili dnia i nocy. Nie poznasz nigdy niepokoju, dzikiego strachu, tego potwornego i

upokarzającego momentu, kiedy nie byłabym już w stanie panować całkowicie nad

komórkami własnego organizmu. Byliśmy razem przez dwa tygodnie, długie i krótkie

tygodnie wakacji miłości, które wypaliły całą moją młodość. Wiedziałam o tym, Andre. I

dalej trwałam przy twoim boku. Teraz jestem już prawie stara, wyczerpana. Wystarczyłaby

jedna twoja pieszczota, abym rozpadła się, lub umarła. Rozumiesz, dlaczego uciekłam?

Wybacz mi. Daleko poza czasem i przestrzenią, wrócę ze szkatułką cennych wspomnień i

wydam na świat dziecko, to namacalne spełnienie pięknej i niemożliwej miłości. Tak, Andre,

ty także byłeś jedyny, jestem tego pewna. Mój instynkt nie może mnie zawieść. Gdyby tak się

stało, całe, całe moje życie zostałoby pozbawione sensu. Tajemnica miłości jest przeogromna,

ale macierzyństwo... Wierz mi, nic mi już nie pozostało. Twoja na zawsze. WEENA."

- Gabriel! - zawołał rozpaczliwie Andre. - Chodź tu, Gabrielu. Kto przyniósł ten list?

- Był w skrzynce, panie doktorze.

Panie doktorze. Panie doktorze. Panie doktorze. Był szalonym, ślepym nieukiem i

tyle! Nie logika, ale instynkt, albo może wygodne alibi kazało mu wierzyć.

Otworzył okno wychodzące na morze, uderzył rękoma zwiniętymi w pięść o parapet i

wymamrotał: - Weena!

Nieszczęsna, biedna kobieta, przybyła ugasić pragnienie w wyschniętym źródle.

background image

Czarodziejka może wiele, z pewnością! Wiedza czarodziejki jest prawie nieskończona. Ale

także i ona znajduje swoje granice - w rzeczach banalnych i przypadkach, w rzeczach

nieprzewidzianych.

Andre przejechał dłonią po czole. Całe życie strawione w spazmie szalonej miłości.

Bezużyteczna ofiara.

Wyszedł z domu jak pijany, pobiegł między ogrodami i zaroślami w dół, ku morzu.

Przemierzył wyludnioną plażę i biegnąc myślał... Pięć lat codziennego kontaktu z substan-

cjami radioaktywnymi...

- Weena! - krzyknął. Morze pochłonęło jego głos, przywróciło mu z szumem fal

niepokój wiecznie oczekującego łożyska. - Weena! Weena! - Andre był bezpłodny.

background image

ROZKAZY NALEŻY BEZWZGLĘDNIE WYKONYWAĆ

Howard Drummond, właściciel i dyrektor Science- Fiction Magazine w San

Francisco, wytknął nos spoza papierów, które pokrywały biurko, i uśmiechnął się do panny

Merwin.

- Słucham panią? - spytał uprzejmie. - Czy coś jest nie w porządku?

Priscilla Merwin poprawiła fałdy czarnego fartucha. Stała przed dyrektorem trzymając

pod ręką plik starych numerów czasopisma, z miną złapanego w sidła przestraszonego ptaka,

splatając i rozplatając na przemian ręce ze zdenerwowania.

- Panie Drummond - powiedziała w końcu zgnębionym tonem - chciałabym z panem

porozmawiać. - Spojrzała w kierunku Betty Sheridan, osobistej sekretarki dyrektora, i dodała:

- W cztery oczy.

Drummond zerknął na zegarek. - Jest dziewiętnasta trzydzieści - rzekł zwracając się

do sekretarki. - Niech pani idzie do domu; i tak niedługo zamykamy.

Mechanicznym gestem wskazał krzesło. Priscilla usiadła układając sobie magazyny

możliwie wygodnie na kolanach. Była raczej brzydka, wysoka i wątła, z równymi, krótko

obciętymi jasnymi kosmykami, o piegowatej żółtawej cerze - mnóstwo czerwonych kropek na

pergaminowym tle.

Drummond, opierając łokcie na stole, złączył opuszki palców.

- Słucham panią - powiedział, kiedy tylko zostali sami.

- A więc - zaczęła Priscilla i odkaszlnęła. - Chodzi o Roya Donovana i Larry'ego

Robsona.

- Jakieś przykrości w pracy?

- Ach, nie, praca idzie dobrze - zapewniła Priscilla. Siedziała przez chwilę

niezdecydowana, jakby szukając właściwych słów. - Nie wiem, jak to panu powiedzieć, panie

Drummond, pomyśli pan, że jestem głupia albo wręcz, że mi się w głowie pomieszało. Ale

proszę o cierpliwość, przygotowana jestem na wysłuchanie wszystkiego. Pomyślałam jednak,

że przed zawiadomieniem policji powinnam porozmawiać z panem...

- Zawiadomić policję?

- Tak, panie Drummond, wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.

Dyrektor zrobił zniecierpliwiony gest. - Cóż takiego się stało?

background image

- Chodzi o Roya i Larry'ego, już mówiłam.

- No więc?

- To są dwaj Marsjanie!

Drummond podskoczył na krześle. Ściągnął wargi i skrzywiony przyglądał się Priscilli

prawie z nienawiścią. - To jest żart w najgorszym guście! - krzyknął i walnął pięścią w stół. -

A więc Marsjanie, tak? Brak pani pomysłowości, panno Merwin. Ładne rzeczy... Od rana do

wieczora żyjemy pogrążeni po sam czubek nosa w fantastyce naukowej, otoczeni upiorami i

wampirami, nękani przez mieszkańców Urana i Księżyca, a pani, ot, tak sobie dla odmiany

przychodzi mi tu opowiadać o Marsjanach. Kogo chce pani rozbawić?

- Panie Drummond... - szepnęła Priscilla - zapewniam pana, że nie żartuję. Mam

dowody na to, co mówię.

Dyrektor ponownie podskoczył.

- Proszę posłuchać... - ciągnęła dalej Priscilla poprawiając na nosie okulary. -

Przyjrzałam im się dokładnie. Pierwszych podejrzeń nabrałam czytając opowiadania Roya. -

Otworzyła jakiś stary numer S-F M. - Niech pan czyta tutaj - powiedziała. - Niech pan

przeczyta opis czerwonej pustyni na Marsie. Doskonały! - Wzięła do ręki inny egzemplarz

pisma. - A tu? Proszę spojrzeć! Tu mówi o bagnach na Wenus. Czy nie wydaje się panu, że

ma pan je przed oczami, no i te lasy, i wysokie szczyty gór? Niech się pan przyjrzy

ilustracjom Larry'ego. - Rzuciła numer pisma na stół; na okładce pasł się dwugłowy potwór o

guzowatej skórze i dymiących nozdrzach. - To lepsze niż jakakolwiek fantazja, prawda?

Oczywiście! Tylko ten, kto naprawdę widział na własne oczy takiego potwora, potrafi go tak

odmalować.

Drummond sapnął. Panna Priscilla straciła swoją początkową nieśmiałość i teraz

zasypywała go dosłownie lawiną cytatów. Stała się agresywna, omotywała go coraz gęstszą

siecią paradoksalnych argumentów. Drummond zrozumiał, że zamiast sprzeciwiać się jej,

lepiej zrobi potakując.

- No, dobrze, dobrze! - zawołał tonem pełnym zrozumienia i sympatii. - Roy i Larry to

dwaj młodzi, zdolni ludzie, płacę im mnóstwo pieniędzy właśnie za to. Gdyby nie byli

utalentowani, już dawno bym się ich pozbył.

Otworzyła inny numer pisma. Jakiś fragment zakreślony był czerwonym ołówkiem. -

Niech pan czyta - nalegała Priscilla.

Drummond z ukosa rzucił okiem na pismo.

- W tym opowiadaniu Roy opisuje drugą stronę Księżyca. A to jest rysunek Larry'ego,

niezwykle podobny do fotografii opublikowanych we wszystkich gazetach.

background image

- No i co w tym dziwnego?

- Ależ niech pan popatrzy na datę, bardzo proszę! - błagała panna Merwin. - Ten

numer pochodzi z kwietnia 1959. Pierwsza fotografia drugiej strony Księżyca, nie muszę

chyba tego panu przypominać, została przekazana dopiero w końcu października. W jaki

sposób Roy mógł dać tak szczegółowy opis z wyprzedzeniem półrocznym? A Larry? W jaki

sposób wytłumaczyć tak wczesny rysunek?

Drummond podrapał się w szyję z pewnym zmieszaniem.

- Cóż mam na to pani powiedzieć! - westchnął. - Pewnie zbieg okoliczności. To się

czasem zdarza, zupełnie niespodziewanie dzieło wyobraźni okazuje się podobne do

rzeczywistości. Takie rzeczy się zdarzają.

- To nie jest dzieło wyobraźni - lodowatym głosem odrzekła panna Merwin.

- Na Boga! Nie myśli pani chyba poważnie, że... Trochę za daleko się pani posuwa!

Priscilla Merwin zaczerwieniła się. Spuściła oczy i zmieszała się w pełnej szacunku

obawie.

- Panie Drummond - podjęła słabiutkim głosem. - Jest jeszcze coś. Panie Drummond...

Dyrektor podniósł oczy w górę.

- Bardzo proszę, niech się pan nie śmieje - ciągnęła. - Postanowiłam wyrzucić z siebie

wszystko, więc powiem i tak. Jakiś czas temu miałam słabość do tego młodego człowieka...

- Do którego? Roya czy Larry'ego?

- Do Roya. Mówiłam sobie: może nie zwraca na mnie uwagi, bo jestem już dla niego

za stara, może w San Diego jest jakaś kobieta. Wie pan, Roy zawsze mówi, że zanim

przyjechał do San Francisco mieszkał w San Diego na 59 ulicy. No więc... Panie Drummond,

niech mnie pan nie gani, zasięgnęłam języka. Żaden Roy Donovan nigdy nie istniał w San

Diego. I jeszcze jedno - tam nie ma 59 ulicy. Roy naopowiadał nam bajek.

Drummond starał się zachować spokój. Spokojnie pukał ołówkiem po stole, ale od

czasu do czasu wyrywało mu się pełne politowania westchnienie.

- Jest cichociemny - oświadczyła Priscilla.

- Jaki?

- Cichociemny. Niemal na pewno pochodzi z Marsa.

Drummond zmienił taktykę. Zaczął przyglądać się pannie Merwin poważnie, czy też

lepiej - obojętnie, tak jak to robią lekarze z pacjentami chorymi umysłowo.

- A dlaczego właśnie z Marsa? - spróbował zapytać.

- Zrozumiałam to ze sposobu, w jaki obchodzi się z wodą. Robi to oszczędnie.

Pewnego dnia, kiedy temperował ołówek, zaciął się w palec. Poszłam z nim do toalety, żeby

background image

mu go opatrzyć. Trzeba było zobaczyć, jak używa wody. Odkręcił kurek tak, że leciał tylko

cieniutki strumyczek wody; to przyzwyczajenie, które mógł w sobie wyrobić ktoś, kto przez

długi czas mieszkał w świecie, gdzie brakuje wody. Poza tym... czy zwrócił pan uwagę?

Zawsze nosi ciemne okulary. To także dowód. Wie pan dobrze, że na Ziemi światło słoneczne

jest bardziej intensywne niż na Marsie.

- Proszę posłuchać - powiedział Drummond - uważam panią za przykładnego

pracownika, za prawdziwą podporę naszego pisma... - ważył słowa, jakby chciał podkreślić

to, co mówi. - Być może ostatnio zbyt dużo pani pracowała. Może tydzień odpoczynku

pozwoli pani wrócić do równowagi.

Priscilla Merwin zaczęła płakać. - Wiedziałam... - żaliła się pociągając nosem. -

Wiedziałam, że weźmie mnie pan za wariatkę. Ale słyszałam ich, mówię panu, że ich sły-

szałam!

- Co pani słyszała?

- Roya i Larry'ego. Sądzili, że są sami w pokoju, i rozmawiali. Językiem zabawnym,

rwanym, samymi sylabami... Jakby po japońsku.

- Zrobili to tak sobie, żeby pożartować...

- Ależ skąd! Głośno krzyczeli i co jakiś czas walili pięścią w stół. Pomyślałam, że

skończy się na wybiciu kilku zębów. No, a dziś rano stało się coś niesłychanego, absur-

dalnego i rozwiewającego wszelkie wątpliwości. Niech pan posłucha, panie Drummond. Jeśli

pan chce, może pan zadzwonić do domu wariatów, żeby po mnie przyjechali, proszę bardzo.

Zamkną mnie w oddziale dla cierpiących na halucynacje, nieważne. Już dłużej nie mogę, nie

mogę już ukrywać tego, co widziałam, muszę to komuś powiedzieć, panu albo policji, żeby

można było coś zrobić.

Drummond, niepocieszony, pokręcił głową. Priscilla osuszyła oczy, potem głośno

wydmuchała nos.

- Dziś rano - podjęła - była chyba dziesiąta... Pisałam na maszynie ostatnie

opowiadanie Roya - to, które ma się ukazać w najbliższym numerze. On stał za biurkiem,

zamyślony wyglądał przez okno, a Larry był w głębi pokoju, przy stole rysowniczym.

Widziałam całą scenę kątem oka. Wie pan, już od jakiegoś czasu bacznie ich obu obserwuję.

W pewnej chwili Larry powiada: “Masz papierosa, Roy?" “Tak" - odpowiada Roy, cały czas

wyglądając przez okno, “paczka leży na biurku". Spodziewałam się, że Larry wstanie, albo

powie “Rzuć jednego". A jednak nie. Zobaczyłam, jak pudełko samo się otwiera, podnosi się

brzeg cynfolii, papieros wysuwa się z pudełka i zawieszony w powietrzu przemierza pokój.

Ku Larry'emu. Nie jestem wariatką, panie Drummond. To była najprawdziwsza tele- kineza -

background image

coś, co potrafią tylko Marsjanie.

Ponownie wybuchnęła płaczem, tym razem był to ciąg niepohamowanych łkań i

szlochów. Wydawało się, że wpadła w histerię.

Drummond nie wiedział, co robić. - To z pewnością jakaś sztuczka - powiedział. - Do

licha! Na filmach o niewidzialnym człowieku zdarzają się rzeczy jeszcze bardziej

niepokojące. Niech pani będzie spokojna, panno Merwin.

To była sztuczka, nic innego tylko jakaś sztuczka. Ci dwaj postrzeleńcy zabawiali się

pani kosztem...

- Niech mnie pan przeniesie do innego działu, panie Drummond. Nie wrócę już do

pokoju pracować z tymi dwoma. Boję się.

- No, cóż znowu, niech pani nie opowiada głupstw. Jak mówiłem, jest pani trochę

wyczerpana. Po tygodniu wakacji wszystko będzie dobrze, zobaczy pani.

Priscilla Merwin nie potrafiła się z tym pogodzić. Wtedy Drummond wstał, podszedł

do niej i zaczął gładzić po ramieniu uspokajającym, pełnym współczucia gestem.

- Rozumiem... - tłumaczył Drummond. - Nasza praca jest potworna. Mnie również w

nocy trapią koszmary. A Betty? Betty Sheridan stale śni się, że mężczyźni z Wegi chcą ją

zgwałcić. W każdym razie przywołam tych dwóch do porządku. Zobaczy pani, że już nigdy

nie pozwolą sobie na żarty za pani plecami. Może pani na mnie liczyć.

Nacisnął dźwigienkę interfonu i powiedział oschłym głosem: - Panno Sullivan, proszę

powiadomić Donovana i Robsona, że chcę ich natychmiast widzieć u siebie. - Zwrócił się do

Priscilli: - Niech pani będzie pewna, że zaraz ich podkręcę.

Poufale uszczypnął ją w policzek i uśmiechnął się, po czym odprowadził ją do drzwi.

- Cześć szefie - powiedział wchodząc Donovan.

- A Larry?

- Już wyszedł.

- Idiota! - wrzasnął pan Drummond.

- Ależ... wyszedł, zanim panna Sullivan zawiadomiła.

- Idiota! - z jeszcze większym naciskiem powtórzył dyrektor. - Mówię do ciebie.

Donovan zmieszany podrapał się w głowę.

- A więc ty i ten drugi idiota, Larry, zabawiacie się rozmowami po marsjańsku, tak?

Dzielni chłopcy! A jakby nie było dość, to jeszcze bawicie się w telekinezę.

Donovan zmarszczył czoło z widocznym wysiłkiem, starając się zrozumieć.

- Przepraszam, szefie, ale nie pojmuję.

- Kretynie jeden! Ta tyka, twoja sekretarka, zorientowała się, teraz rozumiesz?

background image

- Ależ niemożliwe - jęknął Roy. - To znaczy: być może. Przyłapałem ją parę razy, jak

przeszukiwała moją szufladę, może dorobiła sobie nawet klucz. Jednakże od kiedy się

zorientowałem, zawsze noszę przy sobie kod i najbardziej kompromitujące papiery.

Nerwowo zapalił papierosa. - Szefie, dziś wieczorem albo najpóźniej jutro rano

powiedziałbym panu o tym.

- O czym?

- O Merwin. Dziś rano przydybałem ją, jak przeszukiwała kieszenie Larry'ego. Może i

jest tak jak pan mówi, ta wiedźma w lot się zorientowała.

- No pewnie! - ryknął Drummond. - Wzbudziliście jej podejrzenia, idioci. Na

szczęście niedawno przyszła mi się zwierzyć i dlatego mogłem wszystko naprawić.

Strasznym wzrokiem wpatrywał się przez chwilę w Donovana, potem walnął mocno

pięścią w stół. - Ileż razy mam ci mówić, że trzeba być ostrożnym? Ci przeklęci Ziemianie nie

są wcale tacy głupi, jak ci się zdaje. Te fragmenty w opowiadaniu, gdzie opisałeś drugą stronę

Księżyca, umknęły i mnie. Ale mówić w ojczystym języku czy unosić przedmioty w

obecności Ziemian..., nie, tego wam nie wybaczę. Znacie instrukcję i znacie także karę

przeznaczoną dla tych, którzy się jej nie trzymają.

- Wiem, szefie - próbował usprawiedliwić się Roy. - Ale czasem się zdarzy, to siła

przyzwyczajenia.

- Oczywiście! - ironicznie zauważył Drummond. - I w ten sposób naszą misję diabli

biorą. Całe lata przygotowań i ofiar zmarnowane przez waszą nieostrożność.

- No to co postanawiamy? Likwidujemy ją?

- Oszalałeś? Ta żmija chciała zawiadomić policję, ale ją od tego odwiodłem. Nie

uwierzyliby jej, zgoda, a jednak nigdy nie jest się dość ostrożnym. Posłuchaj mnie teraz. Stara

panna ma do ciebie słabość, czy też w każdym razie ją miała, zanim ją obydwaj

przestraszyliście...

- I co z tego?

- Poderwij ją - poradził Drummond - zabierz ją wieczorem na spacer. I powiedz, że

grałeś rolę Marsjanina, żeby ją zainteresować, żeby zwrócić na siebie uwagę. Powiedz, że

oszalałeś z miłości. Jeśli ją zdobędziesz, to zdobędziesz także jej zaufanie i ewentualne

milczenie.

- Nie, szefie - powiedział Roy przerażony. - Nie będę się pokazywał ludziom razem z

tą zubieraną tyką...

- Milczeć! - wrzasnął Drummond. - Zawiniłeś i musisz to naprawić. Od naszych

przyjaciół z Filadelfii otrzymasz zezwolenie na ślub. Za miesiąc się ożenisz.

background image

Donovan zbladł. Priscilla Merwin była dla niego najbardziej odpychającą istotą, jaką

spotkał na Ziemi.

- Szefie... - próbował mówić zdławionym głosem. - Nie, szefie, nie ożenię się z tą

wiedźmą, nie może mi pan tego zrobić. To zbyt dużo...

- Dosyć tego! - uciął Drummond. - To jest rozkaz, rozumiesz? Rozkaz!

Roy Donovan poczuł gwałtowny przypływ buntu. Musiał użyć całej siły woli, żeby się

opanować. Rozkaz! Był w pułapce bez wyjścia. Regulamin dyscyplinarny mówił wyraźnie.

Punkt pierwszy: “Rozkazy należy bezwzględnie wykonywać". A to był rozkaz,

przenajświętszy, nieodwołalny i nie podlegający dyskusji.

Rzucił więc papierosa do popielniczki i wyprostował się na baczność.

Przy rogu budynku, na wpół schowana w cieniu, czekała Betty Sheridan. Było raczej

ciemno, a nieliczni przechodnie spieszyli się gdzieś.

Kiedy w głębi ulicy pojawiła się Priscilla Merwin, Betty ruszyła ku niej.

- Jak poszło?

- Wszystko w porządku - oświadczyła Priscilla. - Stary połknął haczyk, jakby to był

jakiś smakołyk. Powiedział, że jestem wyczerpana i dał mi tydzień wakacji, żebym doszła do

siebie.

Zaczęła się śmiać. Śmiechem przenikliwym i niekontrolowanym, prawie metalicznym.

- A potem? - zapytała Betty.

Priscilla nie słuchała jej. Śmiała się dalej nie zwracając uwagi na pytania, które

zadawała przyjaciółka. - Och, Betty, trzeba było widzieć starego Drummonda. Ten Marsjanin

to żaden aktor. Zmartwił się, biedaczysko, a ja mu nie przeszkadzałam w tym. Traktował

mnie jak starą pannę zdziecinniałą ze strachu, i w końcu uwierzył, że dałam się przekonać.

- To było wielkie ryzyko - powiedziała Betty.

- To co miałam zrobić? - spytała Priscilla stając się nagle znowu poważna. - Roy, ta

ropucha, zaskoczył mnie z rękami w kieszeniach marynarki jego przyjaciela, mówiłam ci o

tym, prawda? Jedyny sposób, żeby nie wzbudzać podejrzeń, to zachowywać się jak zwykły

tubylec, który pewnego dnia orientuje się, że żyje wśród grupy marsjań- skich najeźdźców.

Poszło dobrze, bądź spokojna. Zrozum, Betty. Musiałam dać poznać, że zauważyłam coś, aby

potem pozwolić się przekonać, że miałam przywidzenia. Gdybym siedziała cicho, w końcu

nakryliby nas obie.

Betty skinieniem głowy potwierdziła.

- Ohydni Marsjanie! - wyrzekała Priscilla. - Przybyli na Ziemię, przemieszali się z

ludźmi, wślizgnęli się do biur, do punktów dowodzenia, wszędzie. Ale będziemy ich

background image

wyławiali, znajdziemy wszystkich i wybijemy co do jednego.

Betty ponownie przytaknęła.

- Niestety, wyniknął pewien kłopot - ciągnęła dalej Priscilla. - Stary natychmiast

wezwał Roya do biura. Zeszłam na dół, do archiwum i dzięki mikrofonowi, który za-

instalowałyśmy razem w zeszłym tygodniu, wysłuchałam całej rozmowy.

- No i?

- Drummond rozkazał Royowi zalecać się do mnie. Polecił mu ożenić się ze mną w

przeciągu miesiąca, tak na wszelki wypadek. Teraz chyba rozumiesz? Mam znosić te obleśne

zaloty Marsjanina? Nie mam najmniejszej ochoty. Z drugiej zaś strony, jeśli pozostanę zimna,

pomyślą, że nadal coś podejrzewam. Trzeba będzie znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji.

Diaboliczny błysk zamigotał w oczach Betty Sheridan.

- Nie, moja droga Priscillo - powiedziała lodowatym głosem. - Drummond myśli, że

jest sprytny, a my pozwolimy mu łudzić się dalej. Kazał Royowi ożenić się z tobą. Świetnie.

Zgodzisz się, i to z chęcią. Żyjąc z Royem będziesz mogła bez wysiłku zdobyć wszystkie

potrzebne nam informacje, będziesz wiedziała, gdzie ukrywają się inni. Niedługo wszystkich

wykończymy, zobaczysz.

Priscilla oparła się o ścianę. Zrobiło się jej słabo.

- Co ty mówisz, Betty! - wykrzyknęła głosem pełnym obrzydzenia. - Żartujesz chyba!

Wiesz, że Marsjanie śmierdzą, a już szczególnie Roy. Ich cierpki odór przyprawia mnie o

mdłości...

Betty przyglądała się Priscilli surowym, nieprzejednanym wzrokiem.

- Nie, Betty! - błagała Priscilla. - Cokolwiek, ale nie to. Nie możesz, Betty. To

potworne...

- Milczeć! Zrobisz tak, jak powiedziałam. To rozkaz!

Chciała rzucić się na nią z paznokciami, wyłupić jej oczy w przypływie złości i

poniżenia. Ale przypomniała sobie, że również w wenusjańskim regulaminie dyscyplinarnym

pierwszy punkt mówi: “Rozkazy należy bezwzględnie wykonywać".

Z latarni wydobywało się słabe, widmowe światło. Ulica była opustoszała. Priscilla

Merwin obciągnęła ubranie, wyprostowała ręce wzdłuż ciała i zrezygnowana spuściła głowę

na znak posłuszeństwa.

background image

TRZYDZIEŚCI SIEDEM STOPNI

Jak zwykle pierwszą osobą, którą Nico spotkał wychodząc z domu, był agent PUM,

zasuszony i pomarszczony człowieczek w amarantowym kombinezonie spływającym po

lekko pochylonych ramionach. Kombinezon ten, z mnóstwem kieszeni, był cały w fałdach jak

materiał złożonego parasola. Agent nazywał się Esposito i był południowcem o oliwkowej

cerze, cienkich wąsikach i z dużym pieprzy- kiem koło ucha, porośniętym czarnymi włosami.

Ten wścibski i natrętny facet, podobny do wszystkich innych kontrolerów PUM, miał

pod swoją opieką kwartał budynków.

Przeszedłszy dziesięć kroków Nico zatrzymał się i zapiął płaszcz. Czuł się świetnie,

niebo było błękitne, bezchmurne, dzień wymarzony na rozrywki i spacery w publicznych

ogrodach. A jednak na widok Esposita instynktownie podniósł kołnierz i wbił ręce w

kieszenie.

- Dzień dobry - pozdrowił go człowiek z PUM.

Nico wyciągnął rękę, ak tylko na chwilę, pokiwal palcami w pozdrowieniu

zamierzonym jako poufałe i spróbował przejść z miną osoby mającej wszystkie papiery w po-

rządku.

Kontroler jednak chwycił go za rękę.

- Pas?

- Wszystko w porządku - oznajmił Nico.

- Ciepła koszula?

- Mam, mam!

- To dobrze - powiedział nie zbity z tropu człowiek z PUM. - Niech pan uważa, panie

Berti. Kwiecień jest zdradliwy, niech pan nie zdejmuje płaszcza, bo zapłaci pan karę.

- Spokojna głowa, kontrolerze.

Oddalał się pospiesznie, kiedy intensywnie niebieska plama przemknęła obok niego.

Nicola Berti westchnął i szedł dalej patrząc lekko w lewo, gdzie błyszczące, jaskrawe

aerokary mknęły rzędem zawieszone nad szosą z pla- stiflexu. Wszystkie były piękne, nawet

te stare, a także niewielkie pojazdy użytkowe, bardzo małe, ale jakże wygodne. Żółty,

czerwony, znowu żółty, potem jeden niebieski, potem zielony, czerwony, czerwony,

niebieski, srebrzystobiały, zielony...

background image

Nico jeszcze raz westchnął. Wolnymi, prawie wystudiowanymi krokami przeszedł

pięćdziesiąt metrów dzielących go od przystanku. Helibusu nie było jeszcze widać. Wmieszał

się w środek gromadki oczekujących pasażerów, trzydziestu czy czterdziestu osób. Jakiś tęgi

jegomość próbował przeszkodzić mu w posuwaniu się, ale Nico wypiął pierś i rozpychając się

łokciami dotarł do pierwszej linii. Kiedy helibus nadjechał, mocno popchnął stojącą obok nie-

go kobietę, oparł się zakusom tęgiego jegomościa i wszedł jako pierwszy. Ktoś zaklął.

- Takie rzeczy za granicą się nie zdarzają - pyskowała zażywna kobieta o wielkim,

gąbczastym biuście.

- Łobuz! - wrzeszczał staruszek w okularach. - Niech pan weźmie taxi-car, jak się

panu spieszy.

Nico poczuł lekki ból w łydce: jakiś chłopaczek, chcąc wcisnąć się przed niego,

manipulował w tłumie nóg swoim tornistrem ze sztucznego włókna.

Automatyczne drzwi zamknęły się przytrzaskując czyjś parasol, usłyszał jakieś

zduszone złorzeczenie, potem przekleństwo, ktoś zaczął się śmiać; tymczasem helibus

podrywał się do góry zostawiając na ziemi dwadzieścia pięć osób wygrażających pięściami.

Nico z trudnością obszedł kobietę- armatę, kopnął chłopaczka w nogę i prześlizgując

się między staruszkiem w okularach a kasownikiem dotarł do środka pojazdu, gdzie ścisk był

mniejszy. Uchwycił się górnej poręczy i, jak każdego ranka, spojrzenie jego padło na

ogłoszenia umieszczone wzdłuż boków pojazdu, między dachem a okienkami.

Znał je na pamięć. Pneumatyczne Poduszki Lichemin, Aerokary, Okazja,

Pneumatyczne Poduszki Lireppi, Giulia-Gamma, Troecin, Demerces, Dorf, Volkscar Alfa i

Beta. Były wszystkie. Cała galeria pokus, których nie sposób było nie dostrzec.

CZY POSTANOWIŁEŚ POZOSTAĆ

ROBAKIEM

PRZEZ CAŁE SWOJE ŻYCIE?

DLACZEGO ZWLEKASZ

Z KUPIENIEM

TROECINA?

TROECIN!

70 TYSIĘCY MIESIĘCZNIE

BEZ PRZEDPŁATY

TROECIN

AEROKAR, KTÓRY IMPONUJE

background image

I TRIUMFUJE,

TROECIN!

TROECIN!

TROECIN!

Gorzko przełknął ślinę. Pozostałe reklamy utrzymane były mniej więcej w tym samym

tonie.

DEMERCES

AEROKAR, KTÓRY SPRAWIA,

ŻE CZUJECIE SIĘ WAŻNI.

NA CO CZEKACIE?

POŁOWA GOTÓWKĄ,

RESZTA NA RATY.

I jeszcze:

PRZYJACIELU, OTWÓRZ OCZY

JEŚLI LUBISZ JEŹDZIĆ JAK SPORTOWIEC

WYBIERZ GIULIĘ GAMMĘ

250 KM NA GODZINĘ

POJAZD ZATWIERDZONY PRZEZ

PUM

PUM, Powszechny Urząd Medyczny! To było szaleństwo i tyle! Zawsze wszędzie

węszący, o średniowiecznym regulaminie i setkach tysięcy kontrolerów zaaferowanych

wyłapywaniem wykroczeń.

Nico obrócił się dokoła, ale po drugiej stronie helibusu ogłoszenia PUM również

błyszczały fosforyzowanymi literami. Spróbował zamknąć oczy. Na nic. Te świnie znały swój

fach, także w reklamie byli wszechwładni. Nie można było nie czytać ogłoszeń.

OBYWATELU

CZY NAPRAWDĘ SĄDZISZ,

ŻE MASZ

background image

CZYSTE SUMIENIE?

CZY JESTEŚ PEWIEN,

ŻE MASZ PRZY SOBIE

SWOJĄ TUBKĘ

ASPIRYNY?

Zupełnie bezwiednie Nico złapał się na tym, że szpera w kieszeniach szukając

pojemnika.

NIE MÓWCIE,

ŻE ZOSTAWILIŚCIE

TERMOMETR

W KIESZONCE

INNEJ MARYNARKI.

TO ŻADNE

TŁUMACZENIE,

KTO ZOSTANIE

ZŁAPANY

BEZ TERMOMETRU

PŁACI KARĘ

TRZYSTU OSIEMDZIESIĘCIU LIRÓW.

Przyłożył rękę do serca. Termometr był na miejscu, obok ołówka z utwardzonego

ołowiu i grzebienia ze sztucznego żółwia.

POMÓŻCIE NAM

LEPIEJ WAM SŁUŻYĆ!

PAMIĘTAJCIE:

POLIWITAMINA

DWA RAZY DZIENNIE

Nico westchnął. Szukał urządzenia regulującego szerokość otworu okna, ale jakaś dłoń szybko spadła

na jego rękę.

- Co pan chce zrobić? - zapytał grzecznym, ale bardzo zdecydowanym głosem stojący

background image

obok mężczyzna.

- Otworzyć - odpowiedział łapiąc powietrze. - Jest mi piekielnie gorąco, duszę się.

Mężczyzna przyglądał mu się spokojnie, patrząc prosto w oczy, potem stanowczo

pokręcił głową. - Okienka się nie otwiera.

Nico zaczął się śmiać.

- A to dobre! Brakuje mi powietrza, a panu co do tego, że otworzę okno!

- Dość - stwierdził mężczyzna o bardzo stanowczym głosie. Wyciągnął z kieszeni

legitymację i wymachiwał mu nią teraz przed nosem.

- Jestem kontrolerem PUM pierwszej klasy i okienko zostanie zamknięte: artykuł piąty

przecinek dwa umowy podpisanej przez Towarzystwo Transportu Publicznego i Powszechny

Urząd Medyczny.

Nico rozdziawił usta, potem wzruszył ramionami, jakby gestem protestu i tak z góry

skazanego na niepowodzenie.

- Szkoda słów - ponaglał mężczyzna. - Regulamin mówi jasno: w pojazdach

transportu publicznego okna powinny być pozamykane do 31 maja. A mamy dopiero kwie-

cień! Pan jest ubezpieczony, prawda?

- Tak - odpwiedział Nico i od razu spuścił z tonu.

- Pańskie dokumenty proszę.

- Ależ... Co mają do tego dokumenty?

- Dokumenty, powiedziałem. Dowód osobisty, karta zdrowia i umowa o pracę.

- Ależ to niesłychane! Tylko dlatego, że próbowałem uchylić okno...

- Kierowco! - zawołał facet z PUM. - Proszę nas wypuścić. Chcę przeprowadzić

kontrolę.

Kierowca nacisnął hamulce. Wyskoczyli z helibusu, a drzwi automatyczne

natychmiast ponownie się zamknęły przed gromadą chichoczących osób.

- Proszę za mną.

- Ale spóźnię się, mam tylko dwanaście minut na dotarcie do biura.

Facet z PUM popchnął Nica ku jakiejś bramie.

- Są w porządku - stwierdził Nico podając mu dokumenty. - Termometr, aspiryna,

pastylki od kaszlu... A to witamina C, to jest B-12, odkażacz, plaster, maść do oczu i etui z

antybiotykami. Mam wszystko, nie może mi pan wymierzyć żadnej kary.

Kontroler dokładnie wszystko sprawdzał.

- Pas? - zapytał następnie, patrząc mu prosto w oczy.

- Niech pan posłucha, spóźnię się. Ministerstwo Piosenki znajduje się na Placu

background image

Flaminio, jeśli przez pana przegapię następny helibus, to nie zdążę na czas...

- Pas? - nalegał człowiek z PUM.

- Chryste! Mam pas. I ciepłą koszulkę. I wełniane rajstopy.

Rozpiął płaszcz, marynarkę, podniósł sweter i rozpiął koszulę na wysokości brzucha. -

Oto one, panie ten. Ciepła podkoszulka i pas. Jestem w porządku.

Kontroler otworzył notatnik i zaczął coś w nim pisać. - Trochę specjalnej opieki

dobrze panu zrobi - oznajmił.

- Specjalnej opieki! A dlaczego? Przecież jestem w porządku.

- Tak, chwilowo tak. Ale pańska próba otworzenia okna w helibusie stanowi symptom

niezwykle niebezpiecznych skłonności autonomizacyjnych. Przekażę pana nazwisko do

Najwyższej Komisji Opieki. Może pan odejść.

Nico rzucił kontrolerowi posępne, pełne złości spojrzenie, schował do kieszeni

termometr, pojemnik na lekarstwa oraz dokumenty i biegiem wypadł z bramy.

Helibus stał jakieś sto metrów dalej, a przy nim gromadka szaleńców aż drżących z

pośpiechu, żeby czym prędzej wsiąść. Nico popędził, w parę sekund był już w środku

gromady, rozpychał się łokciami i biodrami, dopóki nie udało mu się uczepić poręczy

helibusu, bezczelnie się podciągnął i stanął na platformie. W tym momencie pojazd ruszył.

Otarł wierzchem ręki spocone czoło i popatrzył na zewnątrz, na ulicę: sznury

błyszczących aerokarów podążały za helibusem i okrążały go wyprzedzając. Czerwony, nie-

bieski, niebieski, żółty, srebrzystobiały, czerwony, żółty, niebieski, pękaty, zielony... Zamknął

oczy, odwrócił się, i ponownie otworzył wpatrując się w sufit. Potem jednak jego spojrzenie

wolno zjechało wzdłuż wklęsłej obudowy pojazdu i zatrzymało na fosforyzującym ogłoszeniu

Troecina.

ROBACTWO PŁASZCZY SIĘ PRZED

CZŁOWIEKIEM

ZNAJĄCYM SWÓJ FACH

PODRÓŻUJ 200 KM NA GODZINĘ

TROECINEM

AEROKAREM

NASZEGO WIEKU

Nie było ucieczki. Jeszcze raz odwrócił się na pięcie. Czerwień innego napisu poraziła

go z siłą ciosu. Była to wielka reklama zajmująca prawie cały prawy bok pojazdu.

background image

OBYWATELU

PRZY PIERWSZYCH OZNAKACH

PRZEZIĘBIENIA:

ASPICHININA!

CZŁOWIEK OSTRZEŻONY

PRAWIE WYBAWIONY

STO LIRÓW KARY

DLA UBEZPIECZONYCH,

KTÓRZY SIĘ NIE ZASTOSUJĄ.

Pracował przez dwie godziny bez przerwy, na chwilę nawet nie podnosząc głowy. O

dziesiątej wszedł goniec i położył mu na stole następną paczkę akt, o wpół do jedenastej

kierownik biura wezwał go, żeby złożył raport, o jedenastej wypił kawę i połknął pastylkę

witaminy.

O jedenastej zero pięć zabrzęczał telefon.

- Nicola Berti - przedstawił się podnosząc z drżeniem słuchawkę. Miał nadzieję, że to

Doris, ale czekało go rozczarowanie. Odezwał się męski głos, coś między barytonem a basem.

- Mówi D'Andrea z Najwyższej Komisji Opieki.

- Słucham pana - wymamrotał Nico.

- Dziś wieczorem o dziewiętnastej wezwany jest pan do Centralnego Laboratorium na

ulicę del Gambero.

- Ach... A dlaczego?

- Dla przeprowadzenia badania krwi i prześwietlenia płuc.

- Hm?

- Kontrola poziomu alkoholu i nikotyny. Przyjemnej pracy, panie Berti.

Jeszcze tego brakowało. Ten drań kontroler, którego spotkał na pokładzie helibusu,

wykazał się gorliwością godną karierowicza.

Wyłowił z kieszeni paczkę papierosów i wyrzucił zawartość na biurko: było ich

jeszcze tylko sześć. Chciał zapalić jednego, ale się powstrzymał. Tych sześć papierosów

musiało mu wystarczyć na resztę dnia.

- Do diabła!

Kolega siedzący przy stole naprzeciwko położył pióro i podniósł głowę znad akt.

- Co się stało?

background image

Nico wzruszył ramionami. Nie miał ochoty zwierzać się temu upartemu Hiobbiemu,

durniowi zasługującemu na nazwisko, które nosił. Poza tym Hiobbi nigdy w życiu nie palił,

nie mógł więc zrozumieć, że najwyższa nieprzekraczalna ilość dziesięciu papierosów dziennie

była śmieszna dla młodego, 25- letniego ruchliwego człowieka o płucach jak miechy.

Oczywiście mógł swobodnie wypalić i więcej, automaty papierosowe były pełne, wystarczyło

wrzucić jedna, dwie, trzy czy pięć monet, a maszyna wyplułaby z siebie wszystkie papierosy

świata. Ale... potem? Przy kontroli nikotynowej klisza natychmiast go zdradzi, wystarczyłoby

tylko trochę przekroczyć granicę tolerancji, żeby spadła człowiekowi na głowę jedna z

najbardziej słonych kar: czterdzieści albo pięćdziesiąt tysięcy.

Nico szybko zrobił rachunek sumienia. W czasie ostatniego tygodnia wypalił sporo

papierosów ponad normę, miał jednak zamiar wyrównać to w następnym tygodniu. Ten drań

kontroler wszystko popsuł. Prześwietlenie płuc wyznaczono na dziś, na dziewiętnastą. Nie

uda mu się ich nabrać. Albo może uda się, może pijąc mleko i przykazując sobie, że nie

będzie do wieczora palił...

Wziął papierosy, wrzucił je do szuflady, zamknął ją na klucz i gwizdnął na Hiobbiego.

- Trzymaj - powiedział rzucając mu klucze. - Oddasz mi je na pięć minut przed

wyjściem. A jeśli poproszę o nie wcześniej, zaśmiej mi się w twarz.

Chęć zapalenia przekształciła się w gwałtowną potrzebę. Nico włożył do ust kawałek

ołówka i otworzył okładkę nowych akt: autor Smutku duszy i Rzodkiewkowych oczu donosił,

że podczas paru przeglądów poprzedzających nadanie piosenek jego utwory zostały

sparodiowane w niedopuszczalny sposób. Podanie, przesłane'także do wiadomości Związku

Zawodowego Autorów Tekstów Piosenek, kończyło się energicznym wezwaniem

skierowanym do najwyższych instancji, aby z większą gorliwością zajęły się ochroną

artystycznej twórczości autora.

Nicowi zaraz przypomniał się oryginalny tekst piosenki: “Miłości słodka, jaka

tęsknotka, serce me spotka, w końcu żywotka dla ciebie!"

Resztę przedpołudnia spędził bardzo zajęty bogatą dokumentacją całą opierającą się

na: “słodka, tęsknotka, spotka, żywotka, niecnotka, pieszczotka, radości łzy, ty, ty, ty";

przeszkodzono mu tylko raz, na chwilę - był to ten nudziarz Ortensi, kontroler PUM, który

wraz z dwoma asystentami opiekował się całym Ministerstwem Piosenki.

- Wszystko w porządku? - zagadnął Ortensi wsuwając głowę przez okienko.

- Tak jest! - jednogłośnie odpowiedzieli Hiobbi i Nico.

- Pastylka połknięta?

Obie głowy rytmicznie zafalowały w twierdzącym ruchu.

background image

- A temperatura?

- Trzydzieści sześć i osiem - oznajmił Hiobbi nie podnosząc głowy znad maszyny do

liczenia.

- Trzydzieści sześć i siedem - rzucił Nico na chybił trafił. Tego ranka jego termometr

pozostał nieruszony w głębi kieszeni. Ortensi chyba się spieszył i nie wyglądało na to, żeby

chciał wejść do środka dla dokonania kontroli.

Doris nie dzwoniła i to denerwowało Nica bardziej niż samo wezwanie do

Ambulatorium. Kilkanaście razy chciał wykręcić numer notariusza Aloisiego, gdzie Doris

pracowała, ale za każdym razem zdołał się powstrzymać: notariusz był wredny, nie znosił, by

jego pracownice szczebiotały przez telefon w sprawach nie związanych z pracą.

W końcu wybiła trzynasta i zadzwonił dzwonek. Zsunął akta do szuflady i wyszedł z

biura, biegiem zleciał ze schodów prowadzących do podziemi, gdzie mieściła się stołówka

Ministerstwa.

Pomieszczenie było puste, tylko kilku pracownikom udało się go wyprzedzić, ale

niebawem na automatyczne dystrybutory jedzenia zostanie przypuszczony prawdziwy szturm.

Hiobbi stanął obok niego.

- Co weźmiesz?

- Mleko i sałatkę owocową.

- Oszalałeś? Ja biorę befsztyk i młode kartofle.

- Wyświadcz mi przysługę, Hiobbi. Nie dręcz mnie, PUM zatruwa mi życie. Dziś

wieczorem mam poddać się kontroli nikotynowej.

- Hm! Paskudna sprawa, Berti.

- Tak, w ostatnich dniach paliłem jak lokomotywa. Dostanie mi się za to kara. A całą

winę ponosi ten śmierdziel, którego spotkałem rano w helibusie. Byłem w porządku, ale on

mimo wszystko uparł się, żeby poddać mnie specjalnej opiece. Jak go jeszcze raz spotkam, to

słowo daję, że go uduszę.

Ruszyli w kierunku rogu sali, usiedli plecami do wielkiego napisu przypominającego

wszystkim ubezpieczonym PUM starożytny aforyzm szkoły salernitańskiej: Defecatio

matutina est tamquam medicina

2

. Swego czasu Nico przedstawił rodzaj podania o usunięcie

ze ściany przynajmniej tej inskrypcji, ale mimo zebranych dwustu podpisów petycja została

odrzucona.

Mleko miało paskudny smak. Nico wlał w siebie trzy szklanki, poprawił smak sałatką

owocową, a potem, zamyślony, wlepił wzrok w talerz Hiobbiego. Befsztyk wydawał się

2 Co dzień rano wypróżnienie tyle znaczy co leczenie.

background image

prawdziwy, z małej piramidki kartofli polanych masłem dobywał się kuszący zapach.

Nagle zerwał się. - Pożycz mi gazetę - poprosił. - Wracam na górę.

Wziął szklankę, jeszcze jedną butelkę mleka i ze spuszczoną głową wyszedł ze

stołówki.

Przechadza się w tę i tamtą stronę po korytarzach urzędu pocztowego. Co jakiś czas

podchodzi do wielkich stołów w hallu, rzuca okiem na formularze przekazów pocztowych i

telegramów, zerka na świetlną tarczę wielkiego zegara elektrycznego.

Nico zazwyczaj jest punktualny. O wpół do ósmej Do- ris zaczęła się niepokoić.

Pokiwała się na obcasach. Ogarnęło ją już zniecierpliwienie, znowu zaczęła spacerować tam i

z powrotem, raz z oczami utkwionymi w szklanych drzwiach wejściowych, to znowu

niespokojnie zwróconymi ku wskazówkom zegara.

Nie przyjdzie, pomyślała. Coś mu się przytrafiło i nie przyjdzie. Poczekam jeszcze

pięć minut, a potem pójdę do domu. Jej wzrok przesunął się ku szybce okienka “Poleconych".

P– o– l– e– c– o– n- e. Doris zaczęła wróżyć sobie z liter napisu. Tak, nie, tak, nie, przyjdzie,

nie przyjdzie, tak, nie,... Nie! Nie przyjdzie, już nie przyjdzie, coś mu się stało.

Nico natomiast pojawił się właśnie w tym momencie. Blady, twarz trochę spięta, oczy

błyszczące, a krawat jak zwykle przekrzywiony.

- Co się z tobą działo, Nico!

Nic nie odpowiedział. Wziął ją za rękę i długimi krokami skierował się ku wyjściu,

wyprowadził ją na zewnątrz w sam środek tłumu, tam gdzie ruch był ogłuszający.

Ulica del Corso upodobniła się do mrowiska, zamieszanie, korki, straszliwie

zatłoczone cztery pasma ruchu, tłumy ludzi stojących przed wystawami i u wejść na ruchome

chodniki.

- Dzwoń do domu - powiedział Nico zatrzymując się przed jakimś barem. - Powiedz,

że dziś wieczorem zjesz kolację na mieście.

- Dlaczego? Co cię napadło?

- Zadzwoń, zrób to, o co proszę. Chcę być z tobą, ale jestem głodny jak wilk.

Rozumiesz? Pizza, piwo, a potem do Villi Borghese.

Doris weszła do baru, zniknęła we wnętrzu budki telefonicznej i uwinęła się w

trzydzieści sekund.

- Wytłumaczysz mi potem - powiedziała podchodząc do niego.

- Ależ oczywiście, oczywiście... - Skręcili za róg via Frattina, wciągnął dziewczynę do

jakiegoś spokojnego lokalu, pomógł jej usadowić się na wysokim stołku w głębi wąskiej sali,

gdzie nie było nikogo.

background image

Jedli w milczeniu. Nico pochłaniał łapczywie wielkie kęsy, jakby pościł przez cały

tydzień. Doris natomiast bawiła się sztućcami. Patrzyła na niego zamyślona, wzrokiem

melancholijnym, matczynym, skierowanym to na rytmicznie poruszające się szczęki, to na

pulsowanie żył wzdłuż skroni.

To dziecko, myślała. Zupełnie jak dziecko... Czasami jednak wydawało się jej, że

Nico jest niezależną od nikogo istotą, która przyszła na świat bez żadnego udziału rodziców,

rodzajem jakiegoś absurdalnego, nieosiągalnego bóstwa.

Nic nie mówiła, czekała aż Nico skończy jeść. Nico prostackim, ale precyzyjnym

ruchem odsunął na bok talerz, wytarł usta papierową serwetką, zwinął ją w kulkę, wrzucił do

talerza i grzebał w kieszeniach szukając papierosów.

- Byłem na ulicy del Gambero - powiedział.

- Na ulicy del Gambero? A po co?

- Byłem na ulicy del Gambero - powtórzył Nico. - W Centralnym Ambulatorium.

Przeszedłem przez kontrolę nikotynową.

Doris otworzyła torebkę, zaczęła szperać w środku, ot tak sobie, żeby czymś się zająć.

Nico wszystko opowiedział.

- No i co?

- Wynik badań wyznaczony jest na pojutrze. Ale bądź spokojna, nic się nie stanie.

Piłem dziś mleko aż do mdłości. I nie wypaliłem dużo, tylko cztery papierosy.

W głębi via Frattina schodki Placu Hiszpańskiego rozlewały się na boki jak kaskada

brudnego mleka. Księżyc zerkał między dachami przez gmatwaninę anten telewizyjnych. ,

- Bądź spokojna - powtarzał Nico. - Nic się nie stanie, nabrałem ich, zobaczysz.

W dalszym ciągu trzymał ją za rękę i miękko prowadził w górę zakolami schodów

pod jasnymi kulami lamp i'gęstymi krzewami oleandrów.

Zatrzymali się przy balustradzie ciągnącej się wzdłuż alei. Palmy i bardzo wysokie

pinie tworzyły tam prawdziwe sklepienie. Obok woda fontanny żałośnie biła o brzeg. Wokół

panował głęboki, pachnący półmrok. Poniżej tarasów wzgórza Pincio, pod fosforyzującą

kopułą, tajemniczo migotał Rzym.

Zaczął całować jej ręce, nadgarstki i ramiona. Doris próbowała się wyrwać, trochę dla

żartu, a trochę z obawy, że ktoś ich zobaczy.

- Posłuchaj - powiedział Nico chwytając ją za ramiona i całując w szyję. - Posłuchaj...

- Uspokój się, Nico. Chodźmy stąd, usiądźmy gdzieś.

Ale już była w jego mocy. Całował ją bardzo długo w usta, potem jeszcze raz, i

jeszcze, aż poczuł, że ciało Doris staje się miękkie i przytula się do niego.

background image

Jakiś aerokar zatrzymał się kilka kroków dalej. Kierowca zjechał z pasma z plastiflexu

i zaparkował pojazd bezpiecznie z boku na żwirowatym terenie. Światło reflektorów bluznęło

im w twarze.

- Spójrz, gdzie się ten idiota pcha!

Doris szybko się opanowała. - Usiądźmy gdzieś - powtórzyła. - Jest wolna ławka.

Poszedł za nią niechętnie. Doris się śmiała, on zaś był rozwścieczony, szedł cały

spięty z zaciśniętymi pięściami.

- Przestań, Nico. Nie bądź śmieszny. Usiądź koło mnie i powiedz coś...

Nico burknął coś.

- No, daj spokój. Dlaczego tak się przejmujesz?

- Zaraz tam pójdę i rozwalę mu pojazd kopniakami. Położyła mu palce na ustach. -

Nico, tu jest też dobrze, uspokój się.

- Tak... Tego dnia, kiedy kupię sobie aerokar, zrobię rzeź. W rurę wydechową włożę

cuchnące bomby. Chcę za- smrodzić Rzym, chcę nawrzucać wszystkim, a pierwszego, który

się odważy powiedzieć słowo, rozwalę.

Wziął do ręki trochę żwiru i zaczął ciskać do fontanny kamyki. Jeden po drugim.

Złość się powoli wypaliła, ustępując miejsca melancholijnej rezygnacji. Stopniowo rozmowa

przybrała zwykły kierunek, temat był ten sam co każdego wieczoru, jakiego koloru wolisz, ja

szary, koniako- wy też jest dobry, ale nie czarny, jest pogrzebowy, odłożonych mam

sześćdziesiąt tysięcy, trzeba jeszcze rok, gdyby każdego miesiąca nie potrącali na PUM,

kupiłbym natychmiast, skończy się tak, że któregoś dnia się wypiszę, przestań, Nico, ale kto

mi każe to robić, to oszustwo, a ty z kolei nie rozumiesz, że PUM jest niezbędny, ależ tak,

naturalnie, oczywiście... Aerokar jest też niezbędny!

I jeszcze raz od początku: czerwony też nie jest brzydki, mam sześćdziesiąt tysięcy,

lepiej żebyś je miał odłożone, będę mógł zarobić drugie sześćdziesiąt w lecie godzinami

nadliczbowymi, niech szlag trafi PUM, wszystko byłoby takie proste, proszę cię, Nico, nie

zaczyna] od nowa, pomyśl, że za pieniądze, które co miesiąc oddaję w prezencie tym świniom

zapłaciłbym ratę, cicho, bądź cicho, wszystko byłoby takie proste, takie proste...

- Tak mówisz? A jeśli się wypiszesz z PUM i złapiesz jakąś chorobę?

- Kto? Ja? Ależ ja tryskam zdrowiem, nigdy w życiu nie miałem gorączki. Ci oszuści

zabrali mi miliony. Od kiedy się tylko urodziłem, płacę ten idiotyczny podatek.

Długo jeszcze rozmawiali. Potem Doris spojrzała na zegarek. - Jest późno -

powiedziała wzdychając.

- Późno? Nie chcesz chyba teraz iść do domu?

background image

Wsunął rękę pod wełniany żakiecik i przytulając ją, pieścił... Doris położyła mu głowę

na ramieniu poddając się pieszczotom. Lubiła głos Nica, kiedy ciepło szeptał jej coś do ucha.

Zamknęła oczy w rozczuleniu, ale chrzęst kroków na żwirze sprawił, że zaraz je

otworzyła. Człowiek z PUM nieruchomo stał przed nimi w półmroku. Fosforyzująca pla-

kietka z dwoma splecionymi wężami rysowała się pośrodku kombinezonu, spojrzenie miał

sadystyczne i badawcze.

- Co znowu? - zaczął natychmiast Nico podniesionym głosem. - Co jest, zabronione

czy co?

Człowiek zapalił elektryczną latarkę, spojrzał na zegarek, potem zdjął higrometr z

podstawki umieszczonej na kapeluszu.

- Dość późno - powiedział. - Jest wilgotno, młodzieży. Lepiej schować się w kawiarni.

- Jakie tam późno, jaka tam kawiarnia! Ja się kocham tam, gdzie mi się podoba.

- Chwileczkę, młody człowieku. Niech się pan nie denerwuje. Dałem panu tylko dobrą

radę... - Ponownie spojrzał na higrometr. - Za pół godziny będziemy już mieli mgłę, lepiej się

ruszyć. Jeśli wilgotność wzrośnie i jakiś mój kolega złapie was pod tymi drzewami, będą

kłopoty.

- Ale ja nie jestem sam! W każdym krzaczku ukrywa się jakaś parka, a pan przychodzi

i właśnie mnie łapie za kark. Dosyć tego, na Boga! Niech pan idzie psuć humor komuś

innemu, na przykład temu tam, w “maluchu".

Człowiek z PUM skierował światło latarki we wskazanym kierunku.

- Ten pan jest w aerokarze - powiedział flegmatycz- nie. - Dach jest zamknięty, szybki

podniesione. Nie ma wykroczenia. Dla mnie to tak, jakby był zamknięty w domu.

Nico zacisnął zęby, pienił się ze złości; Doris ciągnęła go za rękaw, co go jeszcze

bardziej denerwowało, ale miał ściśnięte gardło, nie mógł wymówić jednego słowa.

- Ostrzegłem was - powiedział człowiek z PUM. - To był mój obowiązek. Dobranoc,

życzę zdrowia i spokoju.

Nico potrzebował kwadransa, żeby dojść do siebie. - Czarny dzień - powiedział -

wszystko nie tak, wszystko idzie na opak.

Wolno zeszli po Pincio, przecięli Piazza del Popolo, przeszli Passeggiata di Ripetta.

Dom Doris znajdował się na Zatybrzu, ale Nico wolał ją odprowadzić na piechotę, chociaż

ruchome chodniki jeszcze działały.

- Cześć - pożegnał ją zatrzymując się przed zamkniętą bramą.

Lekki prztyczek w nos, zgaszony uśmiech. - Spotkamy się jutro.

Było późno. Nico przyspieszył kroku, kupił gazetę w kiosku na moście Garibaldiego i

background image

rzucił się biegiem do przyspieszonego helibusu.

Przez całą podróż miał spuszczone oczy, miętosił gazetę w zdenerowanych rękach.

Miał dosyć, miał tego po dziurki w nosie. PUM prześladował go wszędzie, w biurze, na

spacerze, w domu, w helibusie, w kino- kosmosarium. Ile można wytrzymać? Nie był taki jak

Hiobbi, nie był skretyniałym baranem pozwalającym wiecznie wodzić się za nos.

W domu wlał sobie porządną porcję koniaku, zaniósł kieliszek i gazetę na stolik nocny

i wolno się rozebrał. Potem zapalił papierosa i wsunął się do łóżka. Palił czytając. Pił i myślał.

Przydałaby się wyspa, bezludna wyspa. Ja i Doris na wyspie i żyć jak Pan Bóg przykazał.

- Tam w górze, na czwartym piętrze! - nagle zawolał głos mężczyzny z dołu. - Hej,

tam na górze, panie Berti!

Był to Esposito, kontroler tego kwartału domów. Nico się nie ruszył.

- Niech pan zamknie okno, panie Berti.

- Zjeżdżaj! - powiedział cicho Nico. I wypił duży łyk koniaku.

- Okno, panie Berti.

- Zjeżdżaj! - powtórzył Nico. I łapczywie chłonął dym papierosa. Lepiej nie

odpowiadać, myślał. Jutro, kiedy go spotkam i zażąda wyjaśnień, powiem, że nie było mnie w

domu i że zapomniałem zgasić światło.

Esposito krzyknął jeszcze pięć czy sześć razy, potem nastąpiła cisza. Nico, zanim

zgasił światło, dopalił do końca paczkę papierosów.

- Młody przyjacielu - mówił profesor Crescenzo - jest pan nadwrażliwy. Zresztą, jak

wszyscy młodzi ludzie. Niech pan jednak będzie spokojny, młodość jest chorobą, która trwa

krótko, pewnego dnia zauważy pan, że się zupełnie z niej wyleczył.

Dotknął brzegu szachownicy, wyrównał ją z krawędzią stolika i starannie poustawiał

figury na odpowiednich polach.

- To znaczy... - powiedział Nico. - Nie ma nadziei, żeby któregoś dnia wszystko się

zmieniło? System jest absurdalny, niesprawiedliwy, nie do wytrzymania...

- Proszę wybaczyć - przerwał mu profesor Crescenzo. - Czy pan przyszedł do mnie,

żeby pograć w szachy, czy też żeby przedyskutować problemy społeczne?

- Ja... ja chciałbym prosić o radę, profesorze.

- O radę? - Crescenzo podniósł głowę i przez chwilę uważnie mu się przyglądał.

Potem zdjął okulary, chuchnął na szkła i wytarł je w szmatkę.

- O radę... Hm... A jakiej natury?

Nico wahał się.

- No... Chciałbym wypisać się z PUM.

background image

Profesor Crescenzo trwał niewzruszony. Skończył czyścić okulary i zapalił

następnego papierosa, czwartego już od przyjścia Nico.

- Niech się pan nie spodziewa, że pana pochwalę - powiedział Crescenzo. - Czy

wystarczająco długo się pan zastanawiał nad tym, co pan zamierza zrobić?

- Hm, noszę się z tą myślą już od dłuższego czasu.

- Niech mnie pan posłucha; niech pan się nosi z tą myślą, ale tylko nosi, niech pan

nigdy nie podejmuje podobnej decyzji.

Nico uśmiechnął się. - Proszę mi powiedzieć, profesorze. Ile lat temu pan się wypisał

z Ubezpieczenia?

- Wypisał? Ależ ja się nigdy nie zapisywałem! W siedemdziesiątym czwartym, kiedy

stare formy opieki zdrowotnej przyjęły obecną strukturę, zrobiłem dzielnie rachunek sumienia

i postanowiłem nie przystępować. Nie ze względu na pieniądze, zapewniam pana. Podatek

miesięczny, przynajmniej na początku, nie był zbyt wygórowany. Ale nigdy w swoim życiu

nie akceptowałem rzeczy narzuconych czy szantażu. Zrobiłem to dla zasady. I pomyliłem się.

- Słowem, żałuje pan tego?

Profesor wstał, otworzył szafkę i wrócił do stolika z dwoma kieliszkami i butelką

whisky.

- Proszę dobrze posłuchać - powiedział nalewając płyn. - Zawsze paliłem czterdzieści

papierosów dziennie, piłem tyle alkoholu, ile chciałem i ile mi smakowało, nigdy nie

przestrzegałem diet żywieniowych, nie stosowałem kuracji wapniowych, nie robiłem

prześwietleń, nie brałem środków wzmacniających i tak dalej. Nie wiem nawet, czym są te

wszystkie pastylki, maści i mieszanki, które wszyscy musicie nosić w kieszeniach.

Oczywiście, oszczędziłem też masę pieniędzy! Ten dom, książki, dywany, dzieła sztuki... Być

może nie miałbym tego wszystkiego, gdybym przelewał do kas PUM swoją miesięczną

składkę. Nie znaczy to jednak, że nie cierpiałem. Młody człowieku, nie może pan wiedzieć,

co oznacza gwałtowne przebudzenie się w środku nocy, kiedy człowiek oblany jest

lodowatym potem. Co pan może wiedzieć o powolnym sączeniu się gryzącego niepokoju, o

strachu wkradającym się do każdej myśli, strachu wszechobecnym, zawsze gotowym zatruć

wszystkie chwile radości, zapaskudzić każdą chwilę pogody ducha! To nie jest retoryka,

młody człowieku. Od bardzo wielu lat zasypiam każdego wieczoru z potworną myślą, że

budzę się chory, umierający, i żaden parszywy lekarz nie zechce mnie zbadać ani przepisać

odpowiedniej kuracji.

Nico przymknął usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale profesor go ubiegł:

- Niech mi pan teraz nie zadaje głupiego pytania o stronę pragmatyczną. Wie pan

background image

dobrze, z jakich powodów, nawet żałując tego zawsze musiałem odrzucać myśl o pogodzeniu

się z PUM. Słowem, wie pan, że aby się ponownie zapisać, trzeba opłacić wszystkie

zaległości, poza karą przyprawiającą o zawrót głowy, co razem daje niebotyczną sumę. Niech

się pan zastanowi, przyjacielu. Niech pan nie podejmuje pochopnych decyzji. Jak pan się już

raz wypisze, nie będzie pan miał innego lekarza poza samym sobą, będzie pan musiał

zawierzyć swojemu rozsądkowi, swojej intuicji. Przede wszystkim szczęściu.

- W zamian za to będę wolny - westchnął gorzko Nico. - Będę od razu mógł sobie

kupić aerokar i masę innych rzeczy. A poza tym... A poza tym nie będę musiał dłużej znosić

regulaminu, wszystkich tych śmiesznych kontroli, oglądać zakazanych mord fuszerów, kiedy

przeszukują człowieka, żeby sprawdzić, czy ma na sobie pas...

- To głupstwa - mówił Crescenzo. - Głupstwa... No więc jak, zaczynamy tę partię, czy

nie? Nico odsunął szachownicę na bok.

- Muszę się panu zwierzyć, profesorze. Już dłużej nie mogę. Ja... Ja nie pojmuję, jak

rząd może wyrażać zgodę na istnienie takiej organizacji jak PUM, nie rozumiem, jak mogła

się ona utrzymać, narzucić własne warunki bez żadnej kontroli, bez hamulców, bez tego, żeby

ktoś w pewnym momencie powiedział: dosyć, koniec tej błazenady, wracamy do starego

systemu. Wiem, że pięćdziesiąt lat temu lekarz, choć nie zarabiał milionów, też radził sobie

niezgorzej. Kiedy ktoś był chory, wzywał go, kazał się zbadać i potem płacił, mniej więcej tak

samo, jak się płaci za wszystkie usługi na tym świecie. Teraz nie, teraz trzeba najpierw

zapłacić, kiedy jest się zdrowym, żeby mieć to marne pocieszenie, że przestanie się płacić, jak

tylko człowiek się rozchoruje. To jest idiotyczne odwrócenie kolejności rzeczy, nadużycie,

absurd naszego oszalałego stulecia...

- Nie, przyjacielu. To nie jest absurd. Jest to system, który został wprowadzony w

życie już pięć tysięcy lat temu.

- Co takiego?

- Kończyłem historię, więc jeśli panu to mówię... Widzi pan, pięćdziesiąt wieków

temu chłopi w Mandżurii mieli małe zaufanie do zawodowej powagi swoich lekarzy. Zawsze

tak było, w każdej epoce i w każdym punkcie ziemi. Lekarz, ogólnie mówiąc, zawsze miał

skłonności do tego, żeby zarabiać na chorobie swojego pacjenta. Im dłuższa choroba, tym

wyższe honorarium. Słowem, powiedzmy sobie prawdę: nawet jeśli choroba jest lekka, to

lekarz pozbawiony skrupułów wie, w jaki sposób ją wykorzystać przepisując choremu to i

tamto, nawet pastylki, które nic do niej nie majaj obraca człowieka, opukuje, znowu

przewraca, rano i wieczorem składa wizytę. No więc, pewnego pięknego dnia chiński chłop

zmęczył się tym wodzeniem za nos. “Zapłacę ci, kiedy wyzdrowieję” powiedział lekarzowi,

background image

który go leczył, “i będę ci płacił odpowiednie wynagrodzenie o każdym wschodzie księżyca,

dopóki będę się cieszył dobrym zdrowiem; ale jeślibym miał powtórnie zachorować, nie

otrzymasz ode mnie ani odrobiny srebra ani ziarnka ryżu, nie dostaniesz nic przez cały czas,

kiedy będę leżał powalony chorobą". Lekarz przyjął propozycję i chłop wyzdrowiał

następnego dnia. Rozumie pan? My z pięćdziesię- ciowiekowym opóźnieniem zdaliśmy sobie

sprawę, że lepiej jest postawić na korzyści ekonomiczne niż na etykę profesjonalną...

Nico zbladł.

- A zatem... Zatem pan przyznaje rację PUM, uważa pan, że tak jest dobrze. Broni pan

systemu!

- Tak, ale potępiam metodę, która doprowadziła do jego degeneracji. Chińska mądrość

umożliwiła nam wybranie właściwej drogi, ale zachodnia chciwość wszystko zepsuła. I to

trzeba było przewidzieć, od samego początku trzeba było przeszkodzić lekarzom w zdobyciu

takiej władzy, prawo powinno interweniować, ustanowić równe stawki, a nade wszystko nie

dopuścić, żeby interesowna gorliwość eskulapów wdarła się w prywatne życie obywateli,

dusząc je powoli. Ślepi i tępi prawodawcy nie dostrzegli tego wszystkiego. A może nawet i

tak, może przeczuli, ale ktoś poluzował rzemyki sakiewki i w ten sposób prawo przeszło. Na

początku był szał. Pan tego nie wie, nie może pan pamiętać. Ale byli w tamtych czasach

ludzie, którzy latali cztery razy dziennie, żeby ich lekarz zbadał, ot, tak sobie, dla przyje-

mności rozebrania się przed białym kitlem. A lekarze byli zawsze mili, zawsze troskliwi. Dla

każdego mieli dobre słowo: dla histeryczek, dla chronicznie chorych, dla chorych z urojenia.

Poza tym byli i ci nie mający świadomości pewnych rzeczy, ci, którzy nie zwracali

najmniejszej uwagi na swoje zdrowie, bo i tak, mówili, jeśli zachoruję, jest lekarz, który mnie

migiem wykuruje. PUM miał ich pełno, toteż organizacja wyłącznie lecząca przekształciła się

w końcu w organizację również i nade wszystko prewencyjną. W ten sposób lekarze pracują,

mniej i więcej zarabiają, im rzadsze zachorowania, tym wyższe dochody...

- Jest to ohydne i tyle!

- Młody przyjacielu, wszelkie pretensje są tu bezużyteczne. Trzeba przyjrzeć się

istniejącej rzeczywistości, jak zwykł mawiać pewien historyk z XVI wieku. Metody, którymi

posługuje się dzisiaj PUM, są z pewnością łotrowskie, ale nie dziwaczne. Słowem,

wyraziwszy zgodę, żeby zostać objętym ochroną PUM, człowiek nie powinien się dziwić,

jeśli PUM zrobi potem wszystko, żeby temperatura ciała nie przekroczyła trzydziestu siedmiu

stopni.

- No dobrze. A rząd? Dlaczego rząd nic tu nie pomoże?

- Ha - burknął profesor Crescenzo. - Rząd, jak świat światem, zawsze był na usługach

background image

klas posiadających. Jest to bezpośrednia emanacja ośrodków władzy ekonomicznej. Jego

zadaniem jest obrona kapitału. Co się mamy oszukiwać. Dziś bogactwo jest w rękach PUM,

konstruktorów aerokarów, autorów pioseneczek...

- Na litość Boga, niech mi pan nie mówi o piosenkach, cały dzień żyję wśród

muzycznych kłótni!

Ale profesor zaczął już mówić, z jego ust słowa wydobywały się jak seria z karabinu

maszynowego. Nico nie był w stanie śledzić tego, co mówi profesor.

- Najpotężniejszą grupą są lekarze - ciągnął dalej Crescenzo, niczym nie zniechęcony -

tak potężną, że podporządkowali sobie również księży. Zawsze istniały pewne tarcia między

medycyną a religią, między tymi, którzy leczyli ciało, a tymi, co uzdrawiali duszę, między

tym, co doczesne, a tym, co “po tamtej stronie". Dziś szala zdaje się przechylać na tę stronę,

ku ziemi. Świat ogarnięty jest szaleństwem życia bez ograniczeń, nie ma już czasu na słucha-

nie księży. Ciało wygrało swoją walkę ideologiczną, a lekarz - walkę ekonomiczną. To on jest

szefem, władcą absolutnym i bezdyskusyjnym, tym, który ma w ręku wszystkie atuty.

- Nie rozumiem pana, profesorze.

- Żartowałem, mój drogi. Tak sobie gadałem. Mówi się jednak, że trzydzieści pięć

procent akcji Zjednoczonego Przemysłu Samochodowego należy do PUM. Są potężni, mój

przyjacielu. Są niezwykle potężni, mają w ręku obydwa atuty: zdrowie i aerokary, dwie

największe troski współczesnego człowieka. Jeśli pan wierzy, może pan zawsze spróbować

uciec w patos pioseneczek, ziarenek opium, które rozdaje się biednym, żeby ich odpowiednio

ogłupić, żeby ich odwieść od myślenia o rzeczach ważnych. Myślę jednak, że PUM

rozciągnął swoje macki także na wydawnictwa muzyczne.

Profesor Crescenzo zaczął się śmiać, śmiechem gru- biańskim, który aż poderwał

Nica.

- Eskulapokracja - mówił Crescenzo. - ES - KU - LA - PO - KRA - CJA!

I zaśmiewał się przez zaciśnięte zęby. Śmiał się...

Sobota. Sobota rano, godzina dziewiąta. Rzym jest piękny, pełen obelisków i kopuł,

niebo jasnoniebieskie, kaskady smukłych jaskółek spadają w dół dzwonnic. Powietrze

pachnie pinią i miętą. Nadtybrze jest w tym miejscu proste, nie ma na nim ruchomych pasm,

nie przejeżdżają nawet helibusy. Wiele jest w starym Rzymie ulic, które pozostały jak

niegdyś, sto lat temu.

Doris idzie wolno. Biura nie ma, jest zamknięte, wszyscy zniknęli, zarówno ludzie, jak

i przedmioty uleciały jak zjawy; maszyna do pisania, papiery ze znaczkami, pieczątki, prasa

background image

do kopiowania. Notariusz nie istnieje. Nie istnieje aż do poniedziałku. Przez dwa dni nie

będzie musiała znosić jego skrzypiącego jak piła głosu, gniewnych wybuchów, zmęczenia i

znużenia.

Nico ma na nią czekać u wejścia do stacji metra wiodącej w stronę Castelli.

Doris przyszła wcześniej, zwleka, zawraca prawie, na chwilę zatrzymuje się przed

kioskiem z kwiatami, przechodzi przez ulicę, staje u poręczy mostu i patrzy w dół: Tybr wije

się meandrami płynnego złota, spod przęsła mostu wypływa motorówka, sunie dalej,

człowieczek na jej pokładzie wygląda jak ołowiany żołnierzyk.

Liście platanów stojących wzdłuż brzegu rzeki częściowo przepuszczają promienie

słoneczne i lśnią jak kiście szlachetnych kamieni. Białoniebieskawe pnie marszczą skórę jak

budzące się z letargu zwierzęta. Doris lubi przesunąć ręką po chropowatej korze, gładzić

nierówności i ostre fragmenty drzewa, czuć, że poza cementem, plastikiem i żelazem istnieje

jeszcze tajemnicze życie roślin, coś danego samo z siebie, coś, co nie zostało wykonane przez

człowieka.

W tym momencie spostrzega, że jest naprawdę wiosna. I wtedy, w świetle alei, która

nagle wydaje się jej odmienna, przyspiesza kroku, niemal biegnie, jakby przytulając do siebie

to odkrycie...

- Nico!

Jest nadal blady, ma w dalszym ciągu spiętą twarz. Wokół oczu rysują się niebieskawe

podkowy, ale spojrzenie jest jasne, pieszczotliwe. I ręce. Dostrzega je, poznaje, przypływa

czułość, potwierdzenie.

Nico bierze ją za ramię, idzie w kierunku przeciwnym do wejścia do metra.

- Co się stało? Coś ci wypadło? Tylko mi nie mów, że nici z naszej wyprawy.

Nico zatrzymuje się przed kioskiem-barem.

- Wypijmy kawę - proponuje. I zaczyna pogwizdywać, bębni palcami po cukiernicy,

patrzy w sufit, na neonową fioletową rurkę biegnącą dookoła ścian.

- No więc idziemy do Castelli, czy nie?

- Ależ oczywiście, tylko wypijemy kawę i już nas nie ma.

Wygląda na zewnątrz, podnosząc filiżankę do ust. Przy chodniku stoi aerokar, mały

czerwony, ognistoczerwony. - Chciałoby się mieć taki... wzdycha wskazując go brodą -

zamiast metra, tych ponad dwudziestu kilometrów pod ziemią, stłoczeni jak sardynki...

Doris kręci głową. - Proszę cię, Nico, nie zaczynaj znowu...

Wychodzą. Ale on zwleka, obchodzi maszynę dokoła, pieści wzrokiem, potem kładzie

rękę na masce. - Piękny - powiada. - Podoba ci się?

background image

- Pewnie, że piękny. Ale pospieszmy się, bo inaczej wszystkie miejsca będą już zajęte.

- Naprawdę ci się podoba?

Pęk kluczy. Nico trzyma w ręku pęk kluczy, trzyma je przed sobą na wysokości nosa i

śmiejąc się podzwania potrząsając nimi.

- Jest mój!

Doris śmieje się. - Oszalałeś! Zawsze trzymają się ciebie żarty! - Ale kiedy Nico

wkłada kluczyki do zamka i otwiera drzwiczki, blednie.

- O Boże, a to co znowu?

- Wsiadaj.

- Nie. Najpierw żądam wyjaśnień.

- No chodźże, wsiadaj! Wszystko ci opowiem.

Doris jest niezdecydowana, nieufnie przygląda się tapicerce siedzeń, dźwigni biegów,

pedałom. Nico już włożył klucz do stacyjki, na tablicy rozdzielczej zapaliły się czerwone i

zielone światełka. Nico zabawnie wygląda za kierownicą, wydaje się nieprawdziwy. Nie,

wszystko jest żartem, zaraz wysiądzie i powie, że żartował, przeprosi, zreflektuje się, że był to

dowcip w najgorszym guście, złośliwość...

- No, na co czekasz?

Drżą jej nogi. Wsiada do aerokaru zmieszana, prawie upada na siedzenie ł nie potrafi

zamknąć drzwi.

- Ładny, prawda? Nowiuteńki. I wszystko ma, wiesz? Popatrz, tu jest radio, to jest

pierścień ogrzewania, dmuchawa na szyby, światła prowadzenia, schowek na gazety,

lodówka... A tu jest miejsce na adapter. Jak tylko oszczędzę trochę pieniędzy, każę go sobie

wmontować.

- A więc... Więc jest naprawdę twój!

- A czyj miałby być? Wujka z Ameryki?

Nico włącza bieg, aerokar szarpie nieco gwałtownie startując, jak to u początkującego

kierowcy. Za szybą droga wydaje się sceną, przejeżdżający mkną bardzo szybko, są zabawni,

wszyscy wyglądają jak nakręcane lalki.

- Proszę cię, Nico. Wyjaśnij mi...

Aerokar włączył się do ruchu. Nico prowadzi w napięciu, gwałtownie spogląda to tu,

to tam, obawia się skrzyżowań, hamuje, dodaje gazu, a na zakrętach zarzuca go, prawie ociera

się o przeciwległy chodnik.

- Nico...

- Cicho bądź!

background image

Aerokar jest mały, takie sobie nic, ale on ściska kierownicę, jakby to był ster

żaglowca. Potem miasto się kończy, domy stają się coraz rzadsze, zaczynają się fabryki,

pozbawione drzew pola wyglądają między jednym kwartałem budynków a drugim jak

zniszczone, pełne dziur dywany.

Droga jest szeroka, ma cztery pasma ruchu. Pojazd ślizga się prędko, słychać tylko

szmer. Teraz Nico jest spokojny, zapala papierosa.

- Były wczoraj - mówi - w południe.

- Wczoraj? Ale co?

- Wyniki badań.

Doris grozi mu palcem. - Teraz wszystko rozumiem. Nabrałeś ich? Wywinąłeś się od

kary i za odłożone pieniądze kupiłeś pojazd. Ale z pewnością nie starczyło twoich pieniędzy.

Kto ci dał resztę?

- Nikt. Wystarczyły moje własne. Rozliczyłem na dwadzieścia cztery raty po

czterdzieści tysięcy...

- Jesteś niespełna rozumu! Przecież liczyłeś już tysiąc razy i świetnie wiesz, że nie

będziesz mógł zapłacić takiej raty.

- A jednak będę mógł. Posłuchaj, Doris. Umoczyli mnie, rozumiesz? Badania

wszystko wykazały. Zawsze polują na pieniądze, wampiry jedne. Chcieli, żebym zapłacił karę

w ciągu miesiąca. Ale łudzą się tylko. Aż mi się ciemno zrobiło z wściekłości. Sama myśl o

tym, że mam im przekazać wszystkie moje oszczędności, sama myśl o zaczynaniu od nowa...

- Coś ty zrobił, nieszczęśniku?

- Wypisałem się. Śliczny liścik polecony z pokwitowaniem odbioru. Dosyć tego!.

Wypisałem się z PUM, i teraz robię co mi się podoba. Jestem wolny!

Kłócili się przez cały ranek, oparci o balustradę Yilla Aldobrandini, w promieniach

oślepiającego słońca; zupełnie jakby było lato.

Napisy znajdowały się wszędzie.

KRÓTKIE SPACERY

NIE ZATRZYMUJCIE SIĘ NA DŁUŻEJ

POD DRZEWAMI WILGOĆ!

WRÓG PUBLICZNY NUMER JEDEN

- Powiedz mi - upierał się Nico wskazując napisy. - Czy człowiek może to wszystko

znieść? Już dłużej nie mogłem, Doris.

background image

Rozmowa pełna złości i zniecierpliwienia. Już od dwóch godzin powtarzał te same

słowa, te same ogólnikowe oskarżenia. Doris była wyczerpana, nie znajdowała już siły, żeby

odpowiadać - tłumacząc, że nie ma racji, że popełnił wielką nieostrożność.

Na horyzoncie bladoniebieska mgła zakrywała morze, łańcuch gór i odległe miasto. A

wśród dębów parku rozlegała się cicha muzyka. Dźwięki wysokie, jakby fletu, tryle,

ozdobniki, dźwięki antycznych i magicznych głosów. Szepty.

Doris nie odpowiedziała. Wsunęła rękę pod ramię Ni- ca, położyła mu głowę na

ramieniu i uśmiechnęła się. Była zmęczona, bardzo zmęczona, nie chciała już więcej myśleć,

dyskutować, ustalać, kto ma rację, a kto się myli, nie mogła, pod tym palącym słońcem...

Wspaniale było tak się zapomnieć schodząc w dół po starej drodze wyżłobionej w tufie,

wśród porowatych skał, czarnej ziemi, kasztanów i gliny.

Kiedy ponownie wsiadła do pojazdu, zachciało się jej płakać. Nierozsądne ulżenie

sobie, ale już bez zawziętości, bez goryczy. Wątpliwości, niepokoje, niepewne widoki na

przyszłość, wszystko to odsuwało się, nieważne, jak karciane sztuczki natychmiast

rozszyfrowane, łatwiutkie dziecinne zagadki.

Pogładziła tandetną skórę siedzenia, przejechała palcem po uszczelkach szyby,

nacisnęła guzik otwierający wnękę lodówki.

- Czy radio działa?

- Co za pytanie! Jest nowiutkie. - Nico przekręcił gałkę i dźwięki wypełniły wnętrze. Doris odchyliła

głowę do tyłu, zamknęła oczy i pozwoliła się kołysać muzyce, szumowi motoru, łagodnym i kojącym

podskokom pojazdu, kiedy brał zakręty. Wydawało się, że Nico zsynchronizował prowadzenie maszyny z

orkiestrą. Mrugnął do niej. Doris spróbowała odpowiedzieć w ten sam sposób, ale nie była w stanie, wyszła z

tego zabawna dziecinna mina. I Nico zaczął się śmiać..

- Ale pędzi, co? - zapytał rzucając okiem na tablicę rozdzielczą. - Teraz to jeszcze nic,

jest niedotarty. Zobaczysz, za miesiąc przegonię wszystkich.

W mgnieniu oka dojechali do miasteczka na dole. Na drzwiach baru znajdowała się

lalka, która ruszała głową. Olbrzymia dłoń palcem wskazującym zwracała uwagę na

świetlisty napis w kształcie serca.

KRON

NAPÓJ WZMACNIAJĄCY

DEKAFEINIZOWANY

- A ja wezmę podwójną kawę, na złość PUM!

Potem Nico wszedł do sklepu pachnącego pieprzem i korzeniami, kupił wiejski chleb, torebkę oliwek,

background image

pieczoną wieprzowinę i pikle w occie.

- Jedziemy - powiedział. - Chcę zjeść na otwartym powietrzu, w altanie, tam gdzie nie

ma żadnych napisów.

Aerokar ruszył, wjechał na drogę prowadzącą do Grottaferrata, mijając szereg

domków pastelowo zielonych, koloru ochry i różowych jak skorupa langusty. Nico przejechał

przez miejscowość, skręcił na prawo mijając Opactwo Prawosławne i zatrzymał się przed

domkiem o popękanych i upstrzonych rdzą ścianach. Dom miał małe okna z kratami ze

starego, zardzewiałego żelaza, a drzwi z pordzewiałymi ozdobami i zasuwami były

przymknięte.

Nie zauważyli nikogo. Piwnica pełna była butelek, oplatanych gąsiorów,

plastykowych rurek zwiniętych w kłęby i innych przedmiotów.

Zawołali właściciela. Spod schodków odpowiedział im jakiś pomruk. Tymczasem

Nico zaczął się przyglądać warkoczom czosnku zawieszonym na czarnych hakach przy su-

ficie i girlandom czerwonych papryk poprzyczepianych wszędzie po trochu. - Fantastyczne -

powtarzał. - Spójrz! Spójrz na ten stół i na te ściany, brudne, pokryte pleśnią, aż się je chce

pogłaskać.

Szynkarz wszedł na górę niosąc na ramionach beczułkę. Wynieśli stolik na zewnątrz i

ustawili przy ścianie z wijących się roślin. Nico otworzył pakunki. Potem zaczął wąchać stół.

- Pachnie winem - powiedział. - Nie, beczkami wina. Zobacz, jakim przyjemnym zapachem

beczek z winem przesiąknięty jest ten stół.

Doris powąchała z grzeczności.

- A mówią, że są głupi - zauważył Nico między jednym kęsem a drugim. - Oni jednak

dalej żyją po staremu, na świeżym powietrzu, wiedzą, co jedzą i co piją. To my, mieszkając w

miastach wśród smrodu i hałasu, jesteśmy zgrają idiotów. Mieszkamy w więzieniu. Czy

zdałaś sobie sprawę z tego, że żyjemy w więzieniu?

Kolejny temat Nica. Jeszcze jedno niepotrzebne oskarżenie. Doris pozwoliła mu

mówić, czekała cierpliwie, aż wyczerpią się argumenty. Nico taki był, znała go już, wy-

starczyło nie przeciwstawiać się, a polemiczny zapał wygasał w ciągu paru minut, głos

obniżał się o oktawę, stawał się znowu miękki, spokojny. Jak teraz.

- Słuchaj - pytał się. - Co robimy potem? Chcesz pojechać nad jezioro? W Nemi są

truskawki. A może nie. Może lepiej do Tuscolo. Jest tam czarujący las. I nie jest wcale

daleko.

Chciał, żeby Doris napiła się jeszcze trochę. Ona zaś przekomarzała się ze śmiechem,

odsuwała kieliszek wśród pomieszanych okrzyków i urywanych słów. Nie była

background image

przyzwyczajona do wina i nawet ta niewielka ilość, którą wypiła, już poszła jej do głowy.

Z daleka szynkarz dał jakiś znak, porozumiewawczy gest. W głowie Doris kłębiło się

jednak wszystko i zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, dopiero kiedy człowiek z PUM

stanął za plecami Nica.

- Mamy gościa - powiedziała przez zaciśnięte zęby. W tym momencie Nico pił wino.

Wytarł usta wierzchem dłoni i bokiem odwrócił głowę.

Amarantowy kombinezon, plakietka, opaska na ramieniu, kapelusz z termometrem,

higrometrem, odczynnikami. Musiał to być “pedant".

- Proszę wybaczyć - człowiek z PUM był bardzo uprzejmy. - Zwykła formalność,

proszę państwa. Ten aerokar?

- Jest mój.

- Nowy, prawda?

- Nowiutki, dostarczono mi go wczoraj.

- A kierowanie? Przypuszczam, że jest pan początkujący...

- Zgadza się. Prowadzę fatalnie.

- Dobrze. Szczerość jest zaletą, którą bardzo cenimy, ale to przyznanie się jest czymś

bardzo poważnym. Musi pan zdawać sobie sprawę, że jako początkującego obowiązuje pana

najsurowsza dyscyplina. - Tu wskazał na kieliszki i butelkę wina. - Stanowi pan publiczne

niebezpieczeństwo nawet przy jasnym umyśle, drogi panie. Musi się pan kontrolować, a nie

pobłażać Bachusowi.

Facet z PUM pogrzebał w kieszeniach, wyciągnął plastykowy pojemniczek, otworzył

go i wyjął białą kulkę wielkości orzecha.

- Proszę - powiedział dając ją Doris. - Proszę trzymać ją w ustach przez pół minuty.

- Chwileczkę. Aerokar ja prowadzę, moja dziewczyna nie ma nic do tego. Doris, nic

nie rób. - Oczy Nica stały się złe. - Nie jest pijana - mówił dalej - nigdy nie pije, jest

abstynentką. Kontrolę poziomu alkoholu we krwi może przejść w tej chwili. A co do

kuleczki, to się nie zgadzam. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy panu sprawić tę

satysfakcję. Proszę zrobić mi tę grzeczność, wziąć swoje odczynniki i wynieść się. No już!

Człowiek z PUM aż się zatrząsł, ale zaraz wypiął pierś i opanował się.

- Dobrze, powiedzmy, że panienka jest w porządku. Ale pan? Pan jest pijany, proszę

pana, i mogę to wykazać. Proszę.

Położył białą kulkę koło kieliszka. Nico zaczął się śmiać.

- Chce pan, żebym ją włożył do ust? Ależ proszę!

Puścił oczko do Doris, włożył odczynnik do ust i zapalił papierosa. Potem nalał sobie

background image

wina. Inspektor zbladł, patrzył na chronometr usiłując zachować spokój.

- Proszę pokazać - powiedział.

Nico wypluł kulkę na stół. Była koloru wiśni.

- Jak przypuszczałem - powiedział triumfalnie człowiek z PUM. - Zostaje pan

ukarany.

Nico wolno pokręcił głową.

- Myli się pan, człowieku. Nic mnie to nie obchodzi. Nie jestem ubezpieczony!

Odchylił się do tyłu chichocząc. Twarz kontrolera PUM stała się ziemista.

- To niesłychane. Dlaczego pan od razu nie powiedział?

Nico wzruszył ramionami. - Wczoraj się wypisałem. - Wyciągnął z kieszeni

dokumenty i rozłożył je na stole. - Niech pan je weźmie - zaproponował - i jeśli chce pan,

proszę sprawdzić.

Człowiek z PUM oddalił się ze spuszczoną głową. Doris śmiała się, zrobiła gniewny

ruch, kiedy zobaczyła, jak Nico wykonuje wulgarny gest w kierunku inspektora.

- Przestań. Już dosyć.

Była jednak radosna, nie istniało nic, co mogłoby zburzyć jej pogodę ducha, cały czas

się śmiała. Napięła rękę i przyprawiła mu rogi. Pięść wyglądała jak głowa ogromnego

ślimaka.

- Daj mi się napić, dzisiejszy dzień jest zupełnie wyjątkowy.

Głos miała lekko ochrypły jak u aktorek grających role alkoholiczek. Nica ogarnęła

podejrzliwość, poczuł ogromne podniecenie, chęć, żeby odkryć prawdziwą naturę Doris, tak

jakby dziewczyna zawsze ją przed nim ukrywała, jakby całymi miesiącami odgrywała

komedię, rolę porządnej dziewczyny.

Uważnie napełnił jej kieliszek. Potem jednak, spojrzawszy na nią, nagle poczuł się

winny.

Natychmiast odjechali.

Stara asfaltowa szosa. Pod galeriami zieleni, między szczelinami

szmaragdowozielonych wzgórz i fragmentami wygrzewających się na słońcu dolin aerokar z

największym wysiłkiem pokonywał drogę. W końcu, po całym szeregu ciasnych i trudnych

do przebycia zakrętów szosa nagle skończyła się na polanie obramowanej poręczą. Nie było

prawie nikogo, stały tylko trzy czy cztery aerokary zaparkowane w cieniu kasztanów.

Nico rzucił się biegiem, piął w górę niezwykle stromą ścieżką. Doris niechętnie szła

za nim, z torebką przewieszoną przez ramię i radiem tranzystorowym w ręku.

Płaskowyż dotykający nieba. Trawa, krzewy, plamy bogatej zieleni i cienia. I ruiny.

background image

Wystawały spośród trawy zniszczone i chropowate jak ostrzegawcze sfinksy. Dolina

schodziła w dół szeregiem winnic i oliwkowych gajów, głęboka i odległa, olbrzymia, a postać

Nica, nieruchoma, rysowała się na krawędzi otchłani, na tle zarysu niebieskich gór.

Krzyknęła. Krzyk bez powodu, bez strachu, sposób dobry jak każdy inny, żeby samej

sobie pokazać, że się żyje, żeby na nowo zdobyć czas, który się zatrzymał, żeby nie zginęła

przytłoczona wspaniałością pejzażu.

Nastawiła radio na cały regulator. Muzyka jednak brzmiała śmiesznie,

nieodpowiednio. Znajdowały się tu ruiny antycznego teatru rzymskiego. Próbowali tańczyć

na powyłamywanych, pokrytych mchem schodach. Nico trzymał ją tak mocno, że aż

brakowało tchu. Muzyka - prymitywny, jednostajny, sztuczny rytm. Doris ledwie słyszała

piosenkarza, młodego kastrata modulującego mocno głos na podobieństwo fletu, który

wysilał się, żeby uwieść ich w głupi świat sentymentalnej piosenki. Jeszcze tego brakowało!

Była to chwila doskonałości. Nie można jej było zepsuć nudną i bezpłodną sprzeczką.

- Chodź, Doris. Chodź - głos Nica był nie do poznania.

Biała brukowana ścieżka. Między starymi kamieniami rosły kępki mchu. Kiedy wziął

ją za rękę i pociągnął za sobą, nie stawiła oporu. Dróżka gubiła się pod tunelem krzyżujących

się gałęzi, kopułą z zielonego listowia przepuszczającego gdzieniegdzie światło.

Leżała obok niego, otoczona mchem, puszystą powłoką, oddychając niemal roślinnym

szczęściem dobywającym się z drzew i kiści bzu.

- Słuchaj...

W dalszym ciągu przytulał ją do siebie, powtarzając te same słowa. - Słuchaj... - Nie

był w stanie powiedzieć niczego innego. Pożądał jej, kołysał trzymając w ramionach. Wtedy

się skaleczył o kawałek drutu kolczastego zdradliwie wystający z ziemi, dwa zadrapania na

szyi pod karkiem, wąskie rozcięcie, które schodziło aż na środek gardła.

Ale dalej ją tulił jak oszalały. Nie zdał sobie nawet sprawy ze skaleczenia. Pieczenie

poczuł później, kiedy zmęczony leżał na plecach.

Jest jakaś piosenka mówiąca o porankach wśród kwiatów. Inna sławi noc pełną

zapachów i cieni, białe słońce nad sierpniowym morzem. Jeszcze inna, okropnie banalna,

opowiada o straconej miłości.

Nie ma nic innego. Nic innego nie wydobywa się z tego przeklętego radia. Zawsze tak

jest, cały dzień, nawet wczesnym rankiem - piosenki, reklamy, piosenki i piosenki, transmisje

dla cierpiących na zapalenie mózgu. I jeszcze reklama, jedno ogłoszenie za drugim:

background image

klimatyzatory, lodówki, aerokary, nowoczesny człowiek używa tego, używa tamtego, PUM,

cała seria komunikatów.

Zmęczona tym Doris wyłącza radio. Kończy się czesać, przez chwilę stoi przed

lustrem, odwraca się profilem, układa oczy i usta w tajemniczy wyraz twarzy.

Kiedy dzwonią do niej, żeby powiedzieć, że Nico źle się czuje, zaczyna się śmiać. -

Proszę mi wyświadczyć pewną przysługę, proszę powiedzieć Nicowi, żeby się nie wygłupiał,

nie dam się nabrać...

Z drugiej strony słuchawki jakiś głos spokojnie odpowiada. Doris przeżywa chwilę

niepewności.

- Proszę posłuchać, właśnie muszę wyjść. Muszę iść do biura. Jeśli to żart, proszę mi

powiedzieć!

Ale głos nic takiego nie mówi. Doris odkłada słuchawkę.

- Kto to był? - pyta podchodząc do niej matka.

- Nic, nic. Nico się wygłupia.

Blisko kuchenki wypija na stojąco kawę z mlekiem. Cień podejrzenia wślizgnął się

ukradkiem w jej myśli. Nie, to nie może być prawda, wczoraj wieczorem zostawiłam go

tryskającego zdrowiem. Dziś to ja się zabawię, zadzwonię do Ministerstwa i powiem mu, że

wyjeżdżam do Ameryki.

Ale potem, kiedy czeka na helibus, znów opanowują ją wątpliwości. Ze łzami w

oczach patrzy na ludzi przeciskających się, żeby wsiąść do helibusu, czeka, aż pojazd odje-

dzie, przechodzi na drugą stronę, wsiada do helibusu jadącego w przeciwnym kierunku, w

stronę domu Nica.

Wbiega na górę na czwarte piętro, i rozzłoszczona dzwoni; idiota, myśli. Nico jest

idiotą, ale zapłaci mi za to, zmuszać mnie, żebym niepotrzebnie przebyła tę drogę...

W drzwiach pojawia się starszy człowiek w szlafroku.

- Proszę wejść - mówi bardzo cicho. - Jestem Crescenzo, mieszkam obok. To ja do

pani dzwoniłem.

Doris blednie.

Mieszkanie Nica jest małe; sypialnia, łazienka, kuchnia i pokój. Dom kawalera.

Crescenzo popycha ją do drugiego pokoju.

- Ale co mu się stało? Co się dzieje, proszę powiedzieć!

Profesor rozkłada bezradnie ręce. - Nudności, zawroty głowy, przez cały ranek

kłopoty z żołądkiem. Potem miał skurcze całego ciała. Dałem mu środek przeciwbólowy.

Niech mu pani pozwoli teraz spać.

background image

Nieprawda. Nico nie śpi, z korytarza dochodzi długi jęk. Doris biegnie do drugiego

pokoju: na łóżku, siedzi na łóżku i ściska żebra, kolana, mięśnie ud. W oczach ma niemal

błaganie, całe czoło spocone, twarz wykrzywiona. Potem zaczyna się tarzać, prosi o wodę, o

coś do picia, ciało wygina się drgawkami w łuk, jakby przeszedł przez nie prąd elektryczny. I

znowu ten długi, udręczony jęk. Doris nie potrafi wydobyć z siebie jednego słowa, nie wie, co

robić, nogi zaczynają jej drżeć, może traci przytomność i opiera się o ścianę.

- Trzeba coś zrobić - mówi profesor. - Zawołać lekarza czy kogoś...

Dobrze wie, że to niemożliwe. Nico wypisał się z PUM w piątek, zawiadomienie już z

pewnością dotarło do ambulatorium rejonowego, nią ma sensu dzwonić, nikt nie przyjdzie,

nikt się nie ruszy, nawet żeby zapłakać. Nie ma też najmniejszego sensu ponownie

przedstawiać dokumentów, żeby go zapisali. Poza pieniędzmi na opłatę za powtórny wpis

potrzeba trzech dni dla uporządkowania wszystkich akt i jeszcze jednego dnia, czy nawet

dwóch, na założenie nowej kartoteki w przychodni. Jeśli wszystko nie będzie w porządku,

lekarz się nie ruszy.

- No więc?

Crescenzo pociera palcami brodę, kiwa głową, niezdecydowany.

- Miałbym lekarza - mówi. - Ale trzeba zobaczyć, czy przyjdzie, mieszka na wsi,

trzydzieści kilometrów od Rzymu. Od kiedy go skreślili za leczenie chorego nie zapisanego

do PUM, nie wykonuje już zawodu; jest rolnikiem. Ale trzeba zobaczyć, czy przyjdzie, czy

zechce zaryzykować więzienie...

W oczach dziewczyny zapala się iskierka nadziei.

Profesor poczłapał do telefonu, Doris podchodzi do łóżka, bierze w swoje dłonie rękę

Nica, zaczyna płakać i mówić coś od rzeczy. Nico przez chwilę patrzy na nią kręcąc się. -

Mam w brzuchu tysiąc psów, tysiąc gryzących psów...

Potem rzucił się w drugą stronę, z gardła wydobył mu się jęk i jakaś ciecz; konwulsje;

żółta i lepka ciecz.

- Nie ma - powiedział Crescenzo. - Żona mówi, że poszedł na ryby i wróci w południe.

Poprosiłem, żeby posłała kogoś, kto by go zawiadomił. Zadzwonię jeszcze raz za godzinę.

- Za godzinę? Czy nie widzi pan, że stan jest poważny? Znowu zwymiotował i w

dalszym ciągu ma drgawki... .

- Niech pani zrobi tak. Pani jest ubezpieczona, prawda? Proszę pójść na dół do apteki..

Te pastylki są na nic, potrzeba czegoś innego. Niech pani powie, że cierpi pani na ischias, na

bóle lędźwiowe, nie, lepiej na nerwoból, ból nerwu trójdzielnego. Niech pani narzeka, niech

pani zacznie krzyczeć, ale niech pani dadzą silny środek przeciwbólowy, najsilniejszy...

background image

Doris jest niezdecydowana. Patrzy na profesora, a potem na Nica rzucającego się na

łóżku.

- Ja nie mogę - rzekł Crescenzo. - Nie jestem ubezpieczony, nie dadzą mi tego.

Wymyka się z domu, pospiesznie zbiega ze schodów. Aerokary przejeżdżają ulicą

całymi stadami. Niepodobna dostać się na drugą stronę. Przejście podziemne jest daleko,

niepotrzebne wydłużenie drogi, kiedy apteka jest naprzeciwko, tyle straconego czasu, złość i

nagłe osłabienie, słabość w całym ciele, załamanie, to niemożliwe, nic się nie stało, głupia,

zobaczysz, wszystko będzie w porządku, to nic takiego.

Słońce padające na daszki bazaru na otwartym powietrzu przypomniało jej wycieczkę,

zieloną kopułę lasu, śmiech Nica. To nic takiego, głupia, wszystko będzie dobrze.

Kiedy poprosiła o lek, mężczyzna w białej koszuli po drugiej stronie lady nie miał

żadnych zastrzeżeń. Zazwyczaj na te rzeczy potrzebna była recepta. Ale na twarzy Doris

malowało się cierpienie. Przyjrzał jej się chwilę, potem spuścił oczy i wystukał rachunek.

W południe przyszła jej matka. Była bardzo zirytowana. Cały czas kręciła głową,

mruczała pod nosem, a nie mówiłam, jest nierozsądny, nie powinnaś się była zadawać z tym

zarozumialcem. A ona z kolei mówiła, przestań, Nico to zarozumialec, blagier, nazywaj go,

jak chcesz, ale jest dobrym chłopakiem, to nie jego wina, po prostu miał pecha i tyle.

Crescenzo miotał się z jednego pokoju do drugiego. I rozkładał bezradnie ręce.

Jeszcze raz spróbował zadzwonić.

Nikt nie odpowiadał.

Dziecinna wyliczanka, która w dzieciństwie bardzo jej się podobała. Doris nie

pojmuje, dlaczego właśnie teraz przychodzi jej do głowy. Matka jeszcze jest, stoi przy opar-

ciu łóżka, wygląda jak nieruchomy indyk z szyją napiętą; uważnie wsłuchana. Raz po raz z

niedowierzaniem kręci prawie niedostrzegalnie głową.

- Nie oddycha - mówi matka obojętnym głosem. - Nie może oddychać... Czy nie

widzicie, że nie może oddychać?

Ale mówi to tylko tak, jest jasne, że nic jej to nie obchodzi.

Crescenzo ani na chwilę się nie zatrzymuje, wyłamuje palce, grzebie w kieszeniach i

wyciąga paczkę papierosów, ale natychmiast chowa ją z powrotem, bo dym przeszkadza

Nicowi.

O wpół do trzeciej matka bierze Doris pod rękę i namawia do wyjścia z pokoju.

- Chodźmy teraz do domu - proponuje tonem z trudnością pokrywającym złość - zjesz

spokojnie, odpoczniesz parę godzin i wrócisz...

Doris odmawia, gwałtownie się odwraca i podchodzi znowu do łóżka.

background image

Twarz Nica jest wykrzywiona, mięśnie napięte, oczy utkwione w jednym punkcie,

cienki strumyczek śliny wypływa z kącika ust.

Nie mówi. Próbowali nim potrząsać. Doris zaczęła płakać, błagać, żeby się odezwał,

ale na próżno. Z gardła wydobywa mu się tylko długi jęk, przyduszony, prawie rzężenie

towarzyszące rytmowi oddychania.

Crescenzo jeszcze raz próbuje się dodzwonić. Ale leka- rza- rybaka nie ma, żona

twierdzi, że na próżno kazała go szukać wzdłuż brzegu jeziora.

Crescenzo patrzy na Doris wzrokiem osoby z poczuciem winy. - Spróbuję jeszcze

później, teraz pójdę coś przygotować do jedzenia.

Profesor jest też zmęczony. Ledwie ukrywa ziewanie i nieodpartą potrzebę zapalenia

papierosa. Jej matka, tłusta paniusia przyobleczona w kwiecistą sukienkę prawie całkowicie

zasłania otwór drzwiowy. Wargi mocno czerwone, pomalowane tak, że szminka wykracza

poza ich naturalny zarys, by zdawały się szersze, niebieski cień wokół oczu, agresywny

rysunek ołówka na zdepilowanym łuku brwiowym... Maska. Bębni palcami po framudze

drzwi, mamrocze. Matka znów się włącza, nie może znieść widoku córki w roli pielęgniarki.

A potem wyliczanka. Znowu ta wyliczanka, której Doris nauczyła się, kiedy była

dzieckiem. Zapomniany wierszyk, wynurzający się z ukrytych, podświadomych skojarzeń.

Żółte, złotawe powietrze. I krąg białych strojów, pogodne dzieciństwo, dni łatwe, z góry

zaplanowane, jak koszule zapinane na zamek błyskawiczny działający bez zarzutu.

Czas upływający bardzo wolno, niewymierzalny. Mijanie skonstruowane z

pojedynczych chwil, długi sen na jawie gorzkich myśli.

Została sama. Matka poszła sobie, Crescenzo się oddalił. Pokój jest teraz studnią

ciszy, kratą zbudowaną z cieni i półcieni, tylko tykanie zegara na szafce, spocona ręka Nica

lodowata z wierzchu i to zduszone jęczenie, stale takie samo, zawsze to samo, monotonne i

denerwujące. Człowiek pozbawiony życiowych kryteriów, buntownik. Oto, kim był Nico.

Pomieszanie dobrych i złych cech, odruchów szlachetnych i uporu, życzliwości i egoizmu.

Chłopak, który ma pecha. Żeby wypisać się z PUM i zaraz, po upływie kilku dni, taka

choroba! Wcale nie zaziębienie, grypa czy inne głupstwo. Nie, to jest choroba, co się zowie, z

pewnością infekcja, coś złośliwego, tajemniczego, może nawet nieuleczalnego.

Przysuwa usta do jego ucha, próbuje go zawołać, bardzo cicho.

Nico ledwie czuje rękę, która gładzi go po czole. Jest zmęczony, osłabiony, nie może

już skupić myśli, tak jakby ktoś inny odbierał w nim wrażenia, tworzył obrazy, zadawał

pytania bez znaczenia. Na ścianie plamy półcienia rozpadają się i układają według wzorów

wyobraźni niemożliwych do przewidzenia. Zwierzęta, kwiaty i ptaki, śnieżynki, figury

background image

geometryczne - jak w kalejdoskopie. Potem wielka, koścista twarz nabiera niemal ciała,

olbrzymieje, wydaje się, że odrywa się od ściany, że podchodzi do niego przenikając jak duch

przez meble. Jest biała, ma białą koszulę, jest lekarzem, Nico widzi termometr wystający z

kieszeni; w prawej ręce postać trzyma strzykawkę, kciuk jest uniesiony, gotowy opaść, aby

wstrzyknąć płyn.

Salwa śmiechu, nagły zamęt w mózgu i widzenie znika. Ale zaraz następują inne

postacie, długi sznur białych kitli wychodzi z zacienionych zakamarków pokoju, podchodzą

do niego pojedynczo, dotykają go, osłuchują, każdy dokonuje niezwykle skrupulatnego

badania, każdy wydaje się już robić ten ozdrawiający zastrzyk. Zamiast tego każdy, po kolei

śmiejąc się chowa strzykawkę za siebie i znika.

Pokój wypełnia się olbrzymimi, gigantycznymi termometrami; ich rurki z rtęcią są

bardzo grube, a zbiorniczki dotykają sufitu. Potem dociera do Nica dzwonienie szklanek,

przeciągłe zgrzytnięcie, tysiące zawieszonych w powietrzu kawałków układają się w mozaikę

rozproszonych świateł. Białe plamy grobów, pola pełne krzyży jak łany zboża, wyludniony w

słońcu cmentarz i miasto huczące za jego murem.

Ktoś zapalił światło. Przy Nicu jest Doris, Crescenzo i jeszcze ktoś, jakiś nieznajomy.

- Pan doktor zaraz ci pomoże.

Lekarz... Nico chciałby ruszyć ramieniem, coś powiedzieć, ale ściśnięte gardło

uniemożliwia mu wymówienie chociażby jednego słowa. Nie dowierzając własnym oczom

przypatruje się obcemu.

Również Doris zaczyna się przyglądać nowo przybyłemu. Nie ma w sobie nic z

lekarza, jest typem niezwykłym, postawnym i sangwinicznym, policzki ma pomarszczone,

srebrzysto- szare, krótko ostrzyżone włosy. Wygląda raczej na handlowca czy maklera

giełdowego. Może sprawia to ubiór, ta flanelowa koszula pod wiatrówką i barchanowe

spodnie. Przez ramię ma przewieszony duży koszyk z wikliny, taki o dziurkowanej pokrywie,

żeby móc włożyć do niego ryby. Stawia go na szafce, otwiera i wyciąga walizecz- kę

lekarską.

Lekarz wyrzucony z PUM działa nielegalnie, jest człowiekiem, który ryzykuje

więzienie tylko dlatego, że jest teraz tu, u wezgłowia Nica. Doris śledzi każdy jego ruch,

zapamiętuje energiczny uścisk dużej ręki o stwardniałej skórze i donośny głos, kiedy witając

się podał swoje imię i nazwisko, oczywiście fałszywe, co wynika ze zrozumiałej ostrożności.

Lekarz pochylił się nad łóżkiem, dotyka teraz czoła Nica, jego skroni, podnosi mu

powieki, opukuje klatkę piersiową, potem wywija wargę i odsłania blade dziąsła.

- A to co? - pyta przesuwając palcem po zadrapaniu przecinającym szyję Nica.

background image

Doris jest zakłopotana. Prawie się czerwieni, mamrocze.

- Drut kolczasty... W zeszłą sobotę, na wsi...

Lekarz drapie się w policzek. Od nowa zaczyna szczegółowe badanie. Doris nie może

zrozumieć, dlaczego lekarz przez cały czas kręci głową. Kiedy dziewczyna widzi, że . otwiera

walizeczkę i przygotowuje zastrzyk, chwyta go za ramię.

- Zaraz, zaraz, ale co mu właściwie jest? Lekarz wzrusza ramionami.

- Nie wiem. Może to być tężec. Ale może się mylę. Nie, z pewnością się mylę. Prawie

na pewno chodzi tu o jakąś zwykłą infekcję. To - pokazuje strzykawkę pełną już płynu - może

mu pomóc. Proszę zrozumieć, nie mogę nic więcej zrobić. Moja apteczka została

zredukowana do najbardziej podstawowych leków. Jeśli okaże się to zakażeniem ogólnym, to

jesteśmy w domu. Ale jeśli przypadkiem... Słowem, nie mam szczepionki przeciwtężcowej.

Poza tym i tak byłoby za późno, i tak by się nie zdążyło.

- Ale to znaczy...

- Dlaczego chce pani myśleć o najgorszym? Zrobimy teraz zastrzyk, a za trzy czy

cztery godziny tempertura powinna opaść.

Doris odwraca się do niego plecami, podchodzi do okna, spogląda w dół na podwórko,

jakby prostopadłościan z brudnego lodu, w którym sznury rozwieszonych chusteczek ciągną

się od jednego okna do drugiego.

Już po wszystkim. Lekarz zamyka walizeczkę, ogląda się szukając Bóg wie czego.

- Nic więcej nie mogę zrobić - powtarza. Zakłopotanym, pełnym rezygnacji gestem

podaje swoją wielką dłoń.

Crescenzo odprowadza go do drzwi. - Mnie może pan powiedzieć - szepcze. - Czy jest

jakaś nadzieja?

Jedynie nieokreślony gest i zgaszone spojrzenie. Niedostrzegalne zaprzeczenie.

Ale Doris o tym nie wie, Doris nie widziała tego, nie zorientowała się w niczym.

Jeszcze ma nadzieję. Siedzi koło łóżka i czeka.

background image

KSIĘŻYC DWUDZIESTU RĄK

Czy wiecie, jak jest zbudowany organizm jednokomórkowy? No, to Ibis był mniej

więcej taki sam. Nie był to statek kosmiczny skonstruowany kawałek po kawałku, nie powstał

w wyniku połączenia wielu części, powiązania instrumentów, śrub i płyt. Słowem nic takiego,

co by przywodziło na myśl maszynę, której pojedyncze elementy mogą zostać wyjęte i

zastąpione innymi. Nie, Ibis był cały z jednego kawałka, odlany z jednego bloku zgodnie z

surowymi zasadami najnowszych teorii dotyczących adhezji molekularnej. Był podobny do

statków kosmicznych dnia dzisiejszego; mniejszy i wolniejszy od nich, to prawda, nie

wszystko w nim grało jak należy, ale kiedy sześćdziesiąt lat temu wyszedł ze stoczni, a

zamierzenie Krusiusa i Blogovicha stało się po raz pierwszy rzeczywistością, wszyscy

radowali się tym cudem.

Napęd elektromagnetyczny. Przez całe miesiące nie mówiło się o niczym innym.

Krusius i Blogovich po raz pierwszy praktycznie i niezbicie wykazali, że w podróżach

międzyplanetarnych nie jest konieczne paliwo napędowe. Wystarczał przyspieszacz i zestaw

antygrawitacyjny; statek mógł z łatwością przebyć dowolną odległość lecąc wzdłuż linii sił

przecinających przestrzeń. Rewolucyjne odkrycie i wynalazek.

Rok 2025 znaczył koniec epoki atomowej i początek epoki elektromagnetycznej, ale z

innych względów rok ten należał do najtragiczniejszych, jakie pamięta historia.

Ibis wspaniale przeszedł trzeci sprawdzian, podróż na trasie Ziemia- Mars i z

powrotem, kiedy najzupełniej nieoczekiwanie na Ziemi wybuchła epidemia Czerwonej Zara-

zy. Tylko najstarsi spośród nas są w stanie ją pamiętać, a kto wie, czy naprawdę ją pamiętają.

Pewne przyżycia są nazbyt straszne, podświadomy instynkt optymizmu pamięciowego niemal

zawsze ingeruje i zmusza nas, ze względu na jakąś higienę psychiczną, do zapomnienia.

Jednakże nie ma takiej książki z dziedziny'historii czy medycyny, która nie wspomniałaby o

owym tragicznym roku 2025. Oblicza się, że w ciągu pół roku zmarło ponad półtora miliarda

osób, prawie połowa całej ludności świata. Jeśli pozostała połowa zdołała wyjść z tej

hekatomby obronną ręką, to zawdzięcza to ksemedrynie z Tytana i Ibisowi, który z zadzi-

wiającą wówczas szybkością udał się na szósty księżyc Saturna.

Podróż nie należała do najbardziej ryzykownych; człowiek już wielokrotnie stawiał

stopę na satelitach planety otoczonej pierścieniami, wyprawiał się poza nią, przekroczył orbitę

background image

Urana, zbadał cały układ słoneczny. Wszystko za pomocą przestarzałych statków

kosmicznych o napędzie atomowym.

Słowem, Ibisowi nie groziło niebezpieczeństwo. I nic nieprzewidzianego nie powinno

się było wydarzyć. Faktycznie przez pierwsze trzydzieści dni lotu wszystko toczyło się jak

najlepiej. Ale lądowanie na Tytanie było wadliwe, coś w układzie anty- g nie zadziałało tak

jak powinno.

Minęły dwadzieścia cztery godziny, zanim dowódca Arne Lagersson i inżynier pilot

zorientowali się, że licznik się zablokował wskazując poziom normalny. Tymczasem

drogocenna energia anty- g wydostawała się przez złącza przewodów i ulegała rozproszeniu.

Dowódca Lagersson powiedział: - Zdarzyło nam się to, co poganiaczowi wielbłądów,

kiedy w połowie drogi pęka mu bukłak z wodą, a on nie zdaje sobie z tego sprawy.

Potem Alexei, inżynier pokładowy, pojawił się w sali nawigacyjnej i przyłączył do

grupy dowódców.

- Zespawałem złącza - oznajmił - i sprawdziłem cały zespół anty-g; wszystko w

porządku. - Przez chwilę przyglądał się swoim ubrudzonym smarem rękom, po czym dodał: -

Jak pomyślę, że przez dwa dni byliśmy spokojni nie podejrzewając, że kondensatory się

wyładowują, to tak bym się sprał, że...

- Daj spokój - rzekł Fulton, drugi oficer. - Ja natomiast zastanawiam się, w jaki sposób

taka awaria mogła się wydarzyć.

Arne Lagersson siadł na uboczu. Patrzył przed siebie i wyłamywał sobie stawy palców

powoli, jeden za drugim. Fulton podszedł do niego.

- Prawdopodobieństwo, że zajdzie jakaś utrata energii w zestawie anty- g - powiedział

- wynosi mniej więcej jeden na tysiąc. Poza tym pamiętaj, że wyleciał zawór układu

alarmowego. A jakby jeszcze nie dość na tym, również urządzenia zabezpieczającego. To

stanowczo za dużo.

Lagersson wzruszył ramionami.

- Nie wiem, co myśleć - podjął na nowo Fulton. - Tysiąc razy tysiąc równa się

jednemu miliardowi. Rozumiesz, Lagersson? Szansa jedna na miliard, i musiało się to właśnie

nam przytrafić...

- Mylisz się w obliczeniach - powiedział Lagersson. - Lądowanie nie było bezbłędne i

szereg zaworów puściło. Ja nie widzę w tym nic dziwnego. Stało się, co się stało, i tym gorzej

dla nas. Ile pokazuje wskazówka anty-g?

- A ile miałaby pokazywać! Mamy teraz sześćset pięćdziesiąt poniżej, ale jeśli

weźmiesz pod uwagę, że na zewnątrz mamy tysiąc sześćset kilogramów masy w ludziach i

background image

urządzeniach, to łatwo obliczyć: dziewięćset pięćdziesiąt za dużo.

Lagersson zagryzł wargi i pokręcił głową.

- Paskudna sprawa, Fulton.

- Paskudna sprawa, to prawda. - Drugi oficer popatrzył dookoła, tak jakby chciał

jednym pełnym spojrzeniem oszacować to, co go otacza. - Będą trudności ze znalezieniem tu

w środku dziewięciuset zbędnych kilogramów.

Lagersson wezwał do siebie obecnych. Podeszli także Alexei, Irina i doktor Paulsen. -

Zalecam milczenie - powiedział. - Nie ma sensu niepokoić załogi.

Wszedł na pomost dowodzenia i skierował się wolno do swojej osobistej kabiny. Był

tak zmęczony, że czuł się bliski zemdlenia. Jestem stary, myślał, mam prawie czterdzieści lat;

za dużo, o wiele za dużo jak na tego typu pracę.

Zapalił papierosa i wyjrzał przez bulaj, przez podwójne pleksiglasowe zabezpieczenie

okienka. Tytan był ponurą równiną zawaloną aż po horyzont taflami lodu. Czerwone kosmyki

ksemedryny gdzieniegdzie wystawały nieco ponad pęknięcia czy szczeliny między płytami

posępnego lodu. Nie pierwszy raz był na Tytanie; trafił tu w jedenastym roku dla dokonania

zdjęć terenu, robionych co dziesięć lat, i drugi raz w roku dwudziestym pierwszym. Teraz był

po raz trzeci i mocno się obawiał, że będzie to raz ostatni.

Zobaczył członków załogi wyłaniających się spoza śnieżnobiałego grzbietu góry,

odległego nie więcej jak o trzysta metrów. Zamknięci w skafandrach termicznych zbliżali się

szeregiem jak Indianie. Każdy niósł na plecach ksemedrynę pracowicie zebraną w czasie

godzin wyczerpującej pracy. Lagersson policzył ich kolejno w myśli. Rozpoznawał swoich

ludzi po chodzie. Nie wszystkich, niektórzy byli nowi, ale swoich ludzi, z którymi już

kilkakrotnie stawiał czoło Kosmosowi - tych poznałby nawet z odległości mili.

Lekko zdyszany rzucił się na leżankę.

Dziewięć kwintali. Trzeba je za wszelką cenę znaleźć, ale jakoś nie mógł

skoncentrować się na tym problemie. Zaskoczyło go, że rozważał nieracjonalność świata i

historii. To zabawne, mówił do siebie, mój świat kona z powodu nie znanej choroby, a

Jekarsrwo ;est lula}, odległe o miliony kilometrów. Potem zdawało mu się, że dostrzega we

wszystkim jakiś opatrznościowy i logiczny plan. Ksemedryna! Kiedy wiele lat temu robił

badania Tytana, któż by pomyślał, że w tych niepokaźnych czerwonych strzępkach ludzkość

któregoś dnia znajdzie swoje wybawienie? A ten lekarz z Hamburga? To on wpadł na to, że

potrzebna jest ksemed- ryna. Stwierdził to zupełnie przypadkowo, kiedy szukał katalizatorów

dla przyspieszenia produkcji surowicy antyepi- demicznej. Przypadek czy przeznaczenie?

Spróbował wyobrazić sobie, co by się wydarzyło, gdyby epidemia wybuchła rok

background image

wcześniej, kiedy projekt Krusiu- sa i Blogovicha był jeszcze na papierze. Zwykły statek kos-

miczny o napędzie atomowym potrzebowałby ponad dziesięć miesięcy na odbycie tej

podróży. To zbyt dużo; przez ten czas można by umrzeć z dziesięć razy. Błogosławiony Ibis,

pomyślał, i błogosławiona ksemedryna. Zachciało mu się śmiać, kiedy przyszło mu do głowy,

że nawet tuzinkowy filozof mógłby go oskarżyć o dogmatyczny finalizm.

Papieros zgasł i Lagersson zapadł w ciężki sen. Żeglował zanurzony w chmurze,

bardzo szybki, lekki i nieosiągalny. Potem, zupełnie nagle, nogi stały się jakby z ołowiu i

spadł, wessany przez otchłań.

Brzęczenie zegarka, chociaż bardzo delikatne, gwałtownie go zbudziło. Sprawdził

czas na chronometrze o podwójnej tarczy. Obiad, pomyślał. Umył się preparatem w aerozolu i

zszedł na dół.

Jedli w milczeniu. Doktor Paulsen wyglądał na zaniepokojonego. Fulton starał się tego

nie okazywać, podczas gdy Alexei i Irina obrzucali się co pewien czas dziwnymi,

tajemniczymi spojrzeniami. Z piętra niżej docierał gwar ściszonych głosów pozostałych

członków załogi.

- Ile ksemedryny dziś zebrano? - spytał Lagersson.

- Dwanaście kilo - odpowiedział Fulton. - Jeszcze dwa zbiory, i dojdziemy do

wyznaczonych sześćdziesięciu kilogramów.

- Trzeba to zebrać za jednym razem.

- Dlaczego? Będziemy w korzystnym układzie planetarnym dopiero za blisko

pięćdziesiąt godzin.

- Wiem - mruknął Lagersson - ale chcę, żeby wszyscy ludzie, powtarzam: wszyscy,

byli jak najprędzej do dyspozycji, żeby rozpocząć operację odciążania. - Zwrócił się do Iriny:

- Chcę mieć spis wszystkiego, co jest na pokładzie zbędne: przedmioty dekoracyjne, książki i

tak dalej, wraz z przybliżoną wagą podaną obok. Pan, Alexei, sporządzi drugi spis

zawierający wszystko to, co nie jest pierwszej potrzeby. A pan, doktorze... Chciałbym, żeby

mi pan wyliczył najmniejszą rację żywności i absolutnie niezbędny przydział tlenu. Obawiam

się, że będziemy musieli ścisnąć paski i płuca.

Wstał i zbierał się do odejścia. - Zapomniałem... - powiedział zwracając się do

Fultona. - Jutro, kiedy będziemy mieli całą ksemedrynę, dopilnujesz odebrania broni całej

załodze.

- Opróżnij kieszenie, John.

Mężczyzna mruknął niechętnie.

- Powiedziałem, opróżnij kieszenie! - rzekł dowódca Lagersson. Na stół wypadły

background image

papierosy, zapalniczka, pilnik do paznokci, rożek przynoszący szczęście.

- A portfel? - zapytał surowym głosem Lagersson.

- Proszę - powiedział John. Wyjął portfel z tylnej kieszeni spodni i położył na stole. -

Dowódco - powiedział łamiącym się głosem - to fotografie mojej żony... ważą tylko kilka

gramów.

- Milczeć! - ryknął Lagersson. - Wyrzuć wszystko, nawet zegarek. - John zebrał swoje

rzeczy i ze spuszczoną głową pomaszerował ku środkowi sali. Było tam już sporo

najprzeróżniejszych przedmiotów, które' ucieszyłyby handlarza starzyzną: pióra, szpilki do

krawatów, notatniki, łańcuszki, ołówki z utwardzonego ołowiu. John rzucił swoje rzeczy na

stos.

- Następny.

Był to mężczyzna czterdziestoletni o gęstych, rudych włosach. Nowy.

- Clift Evans, szefie.

- Opróżnij kieszenie, Clift.

- Już to zrobiłem, szefie - powiedział Clift pokazując wywinięte szare kieszenie

spodni.

- Dobra - rzekł Lagersson.

Clift miał już odejść, kiedy dowódca gniewnie wezwał go z powrotem.

- Sygnet, Clift. Ściągaj sygnet.

- Próbowałem, szefie. Nie mogę.

- To spróbuj posmarować mydłem, bo inaczej utnę ci palec.

Załoga zebrana była w komplecie w sali nawigacyjnej i stała plecami do ścian statku.

- Szybciej! - rozkazał Lagersson, jak tylko przegląd się zakończył. - Wyrzucajcie

wszystko na zewnątrz.

Czterech mężczyzn podniosło płachtę i skierowało się do komory dekompresyjnej.

Minęło pięć minut napiętego milczenia. W końcu zapaliła sią lampka zielona, potem

czerwona i znowu zielona.

- Ile pokazuje wskazówka?

- Dwieście pięćdziesiąt ponad, szefie.

Arne Lagersson, zniechęcony, przesunął dłonią po oczach.

Wszystko już wyrzucili: stoły, leżanki, urządzenia kuchenne na promienie

podczerwone, pasy przytrzymujące, naczynia stołowe, sztućce. Pozbawili się wszystkiego, co

było wygodą, to znaczy wszystkiego, co było zbędne, jak również wszystkiego tego, co nie

było absolutnie niezbędne. Czego mogli się jeszcze pozbyć?

background image

- Fulton! - zawołał głośno dowódca. - Ile zostało zapasowych skafandrów?

- Pięć.

- Każ wyrzucić trzy. - Zawołał doktora Paulsena.

- Proszę ze mną na górę - rzekł. - Musimy porozmawiać o przydziałach.

Jak tylko lekarz i Lagersson weszli na górę, ludzie rozproszyli się po całej sali.

Zaczęło ich ogarniać zdenerwowanie i niepokój. Ktoś, trzymając głowę w rękach, usiadł na

ziemi ze zgaszonymi oczami. Inni próbowali brać sprawę na wesoło, żeby nie myśleć o

prawdziwie tragicznej perspektywie, która się przed nimi rysowała.

Bob Argitay, młody człowiek o wadze dziewięćdziesięciu kilo, skupił wokół siebie

małe kółko.

- Nigdy nie rozumiałem tego przyciągania - mówił, specjalnie udając naiwny sposób

mówienia.

- Bo jesteś osłem - stwierdził stojący obok kolega.

- Posłuchaj, to ci wytłumaczę. - I podwinął rękawy koszuli. - Wyobraź sobie, że jesteś

w domu na trzydziestym albo czterdziestym piętrze budynku. No więc, jeśli cię chwycę i

wystawię przez okno, a potem nagle puszczę... no? Co się stanie, jeśli cię puszczę?

- Wziąłeś zły przykład, Joe - powiedział ktoś inny.

- Nic by się nie stało; Bob jest wcieleniem ducha przekory. Mógłby nie spaść, żeby

tylko zrobić ci na złość...

Ktoś się zaśmiał, ktoś zezłoszczony słuchaniem żarcików wzruszył ramionami i

oddalił się.

- Hej tam, nie żartujcie sobie! - zawołał Bob. - Naprawdę nie rozumiem. A wy

przestańcie udawać wszystkowiedzących, bo wiecie o tym tyle samo co i ja. Wskazówka

pokazuje dwieście pięćdziesiąt ponad. Do licha, czy to możliwe, żebyśmy musieli tu

ugrzęznąć z powodu dwóch żałosnych kwintali? Słowo daję, że nie rozumiem.

- Bo osioł z ciebie - powtórzył Joe. - Zaraz ci wyjaśnię. Wyobraź sobie, że masz wagę

z szalkami, dobra? No więc, ty siedzisz na jednej, a na drugiej znajduje się dziewięćdziesiąt

kilo towaru. Co się stanie, jeśli i ty ważysz dziewięćdziesiąt kilo?

- A co by się miało stać? - spytał Bob. – Szalki pozostaną w równowadze.

- Zgadza się - przyznał Joe. - Nie pójdą ani w górę, ani w dół. Ale jeśli wyrzucisz z

kieszeni piórko, to wtedy talerz z towarem pójdzie w dół, a ty pójdziesz w górę. Rozumiesz?

- Idiota! - syknął Bob. - Już od jakiegoś czasu wiem, jak działa waga.

- Ależ tak samo jest z urządzeniami anty- g! - zapewnił Joe. - Ta sama zasada.

- Cisza! - powiedział któryś. - Idzie zastępca. Fulton zbliżył się do grupy. - Chłopcy -

background image

powiedział dobrotliwym głosem - musimy zredukować do minimum ubranie...

Bob Argitay zaczął się śmiać. - Świetnie! - zawołał z udawanym entuzjazmem. -

Dowódca postanowił posłać nas do domu w kalesonkach...

- Przestań! - przerwał mu drugi oficer. - Zdejmijcie buty, koszule, podkoszulki.

- Panie Fulton - znowu spytał Bob Argitay - czy to rozporządzenie dotyczy wszystkich

bez wyjątku?

Fulton zrobił twierdzący ruch.

- Również tej dziewczyny z góry?

- Oczywiście.

- Świetnie! - stwierdził Bob zacierając ręce. - Mam nadzieję, że inżynier Alexei Platov

nie będzie się krzywił, jeśli od czasu do czasu dziewczyna zejdzie na dół, żebyśmy i my ją

zobaczyli!

- Dureń! - skarcił go Fulton.

Pozostali zaczęli się śmiać. Bob zaczął się usprawiedliwiać: - Żartowałem, panie

Fulton. Tak sobie gadałem, żeby podtrzymać ducha...

Fulton z pewnym zakłopotaniem popatrzył na niego przez chwilę. Ścisnął go za ramię

i lekko klepnął po plecach. Potem oddalił się szybkim krokiem.

Do odlotu brakowało osiemnastu godzin. Lagersson i Fulton, doktor Paulsen, Alexei i

Irina zebrali się w sali na piętrze.

- Posłuchajcie - mówił komendant. - Wiecie dobrze, że ksemedryny nie ruszymy.

Powiedzieli: sześćdziesiąt kilo, więc zamierzam dostarczyć sześćdziesiąt, ani grama mniej.

Pozostali przytaknęli.

- Zgoda - westchnął lekarz. - Wskazówka anty-g pokazuje teraz sześćdziesiąt cztery

ponad. Mamy osiemnaście godzin, żeby znaleźć sześćdziesiąt cztery zbędne kilogramy.

- Nigdy ich nie znajdziemy - przerwał Alexei. - Tu w środku nie ma już niczego

zbędnego...

Lagersson przyglądał się im kolejno. Patrzyli nań, jakby rozwiązanie problemu

zależało wyłącznie od niego. Na dole, piętro niżej, załoga szemrała, nie słyszało się już śmie-

chów, był tylko szum, który cały czas przybierał na sile.

- Co chcecie, żebym zrobił? - zapytał Lagersson głosem surowym, a jednocześnie

ironicznym. - Pewnie, byłoby bardzo prosto zawołać tu wszystkich i powiedzieć: “Panowie,

jest nas o jednego za dużo, teraz będziemy losować; na kogo padnie, ten wychodzi na

zewnątrz, żeby zdechnąć jak pies".

Przyglądali mu się w milczeniu. Cztery skupione, pełne wymówek, przerażone

background image

spojrzenia.

- Niektórzy z was pewnie myślą, że to ja powinienem opuścić Ibisa, prawda? Pewnie,

to ja jestem dowódcą, a więc to ja powinienem się poświęcić.

- Nikt tego nie twierdzi - zauważył Fulton.

- To śmieszne - ciągnął dalej Lagersson. - Przyjęte jest, że w razie zagrożenia

dowódca opuszcza statek jako ostatni. W tym jednak przypadku powinienem opuścić go jako

pierwszy... - Wybuchnął śmiechem i śmiał się nieopanowanie przez długi czas.

- Posłuchaj - zasugerował Fulton. - Wskazówka anty-g zablokowała się w czasie

lądowania. Może się zepsuła?

- Co chesz przez to powiedzieć?

- Wykazuje sześćdziesiąt cztery ponad, ale może to nie jest zgodne z prawdą?

Dlaczego nie spróbujemy wystartować?

Lagersson zastanawiał się przez parę chwil. - Zgoda - powiedział. - Dopilnuj wydania

odpowiednich zarządzeń.

Dwadzieścia minut później Alexei wcisnął klawisz i cały kadłub statku kosmicznego

zaczął drżeć. Oczy Lagersso- na wpatrzone były w wysokościomierz. Upłynęło piętnaście

sekund męki.

- Zero! - wrzasnął rozzłoszczony Lagersson. - Nie podnosimy się ani o centymetr.

Ponownie zebrali się na środku sali. Dowódca zwrócił się do doktora Paulsena: - Co

pan proponuje, doktorze?

- Hm, nie pozostaje nam nic innego, jak poddać się diecie odchudzającej. W ciągu

najwyżej czterech dni będziemy w stanie odlecieć.

- To niemożliwe.

- Nie widzę innego rozwiązania, komendancie. Albo zostawimy ksemedrynę, albo

poczekamy, aż załoga schudnie...

- Nie zdajecie sobie sprawy - przerwał Lagersson - że trasa i czas zostały obliczone z

wyprzedzeniem. Start za cztery dni oznaczałby wbicie się w połowie drogi w obłok B-36, co

oznacza śmierć dla wszystkich. A zatem albo startujemy za osiemnaście godzin, albo za

dwadzieścia dni, kiedy obłok nie będzie już na naszej drodze.

- Czy nie można by zboczyć z trasy?

- Nie, bo żeby zboczyć, musielibyśmy bardzo wznieść się na średniej płaszczyźnie

orbitalnej, co pociąga za sobą znaczne zmniejszenie szybkości. Wtedy przylecimy z

dwudziestodniowym opóźnieniem, nie mówiąc już o podjętym ryzyku. Czy wiecie, co

oznacza spóźnienie o dwadzieścia dni?

background image

- Wiem! - krzyknął lekarz. - Tam na dole umiera średnio trzydzieści tysięcy osób w

ciągu godziny. Mówił pan to już tysiąc razy. A co ja mam na to poradzić? Czy to moja wina,

że wybuchła epidemia?

- Niech pan milczy!

- O, nie. To pan poprosił mnie o powiedzenie, co myślę.

Lagersson odwrócił się do niego plecami. Maszerował z opuszczoną głową wzdłuż

zaokrąglonej ściany statku kosmicznego, raz po raz waląc rękami w kadłub.

- Zmniejszymy racje o połowę! - mruknął.

Fulton podszedł do niego. - Nie możesz, Arne. Zrobiliśmy to już dwukrotnie i zostało

nam tylko kilka kilogramów koncentratu.

- Wyrzućmy wiec jeszcze sześćdziesiąt cztery litry wody!

- Arne... - głos Fultona był zgaszony, melancholijny. - Sam zobacz, Arne, ile wody

nam zostało. I tak bez zmniejszania racji będziemy ją musieli pić z kroplomierza. Dalsze

zmniejszenie ilości wody czy tlenu oznaczałoby pewne niepowodzenie misji.

- Tracę głowę... - szepnął Lagersson. Zdesperowany rozejrzał się dokoła. - Czy to

możliwe, żeby nie można było ze środka niczego więcej wyrzucić?

Tablica rozdzielcza sterowania była odkryta, pozbawiona płyt osłaniających. Niektóre

sterczące wyłączniki zastąpiono korkowymi zatyczkami. Wszystko zostało wyrzucone,

wszystkie przyrządy nie zespolone ze statkiem i nie mające podstawowego znaczenia.

- Przeklęty statek! - krzyknął Lagersson. - Przeklęty Ibis wykonany z jednego

kawałka. Nic, co można by odpiłować czy zdrapać... Przeklęty! - Znowu zaczął krążyć jak

zwierzę w klatce. Potem stanął wyczerpany i oparł się plecami o ścianę.

Właśnie wtedy przyszło mu to do głowy. Lagersson w roztargnieniu obserwował Irinę,

długą rudą czuprynę Iriny. Wyobraził sobie nożyczki, jak wnikają lubieżnie w środek tych

bujnych, miękkich włosów... Ach, nie, rozwiązanie problemu nie znajdowało się wcale tutaj;

nawet strzygąc na zero całą załogę uzyskałby raptem trochę ponad kilkaset gramów. Ale

obraz nożyczek obcinających włosy Irinie nasunął mu inną myśl, potworną, lecz

olśniewającą. Słyszał jakiś głos w głowie, swój głos, surowy i rozkazujący. “Spróbuj

posmarować mydłem, bo inaczej utnę ci palec!" Kiedy to powiedział? Kilka godzin

wcześniej, do Cliffa, z powodu sygnetu, który nie chciał zejść. “Spróbuj posmarować

mydłem, bo inaczej utnę ci palec!"

- Doktorze Paulsen! - zawołał poruszony.

- Słucham pana, komendancie.

- Doktorze... - Lagersson zawahał się, trzęsącą ręką targał brodę. - Doktorze, ile waży

background image

ręka człowieka?

Doktor Paulsen podskoczył. - To zależy... - powiedział zaniepokojonym głosem. -

Powiedzmy, trzy - cztery kilogramy...

Lagersson nie potrafił ukryć uśmiechu gorzkiej satysfakcji. - Myślę, że będziemy

potrzebowali pańskich umiejętności, doktorze.

Paulsen rzucił pozostałym spojrzenie pełne niepokoju, jakby prosił o pomoc.

- Czy może pan dokonać dwudziestu amputacji? Doktor zdegustowany wzruszył

ramionami.

- No więc, jest pan w stanie, czy nie?

- Oczywiście, że jestem w stanie, ale w tych warunkach nigdy tego nie zrobię.

- Zrobi pan! - rzekł Lagersson. Błyskawicznie wyjął fulminator i wycelował go w

brzuch lekarza. Paulsen zrobił krok do tyłu.

- Nie może mnie pan zmusić! - krzyknął. - Powtarzam, że nigdy tego nie zrobię.

- Niech pan posłucha, Paulsen. Znalazłem sześćdziesiąt cztery kilo. Teraz do pana

należy pozbycie się ich z pokładu Ibisa. Jeśli pan odmówi, nacisnę cyngiel; jak pan widzi,

problem będzie i tak rozwiązany.

- Nie wiem, jak mam pana nazwać - powiedział z pogardą doktor. - Może jest pan

potworem, a może tylko marnym dowódcą szukającym chwały. Czego się pan spodziewa? Że

po powrocie wystawią panu pomnik? Ten pański kaprys zaprowadzi pana raczej przed Sąd

Najwyższy...

- Dosyć! - przerwał Lagersson. Pozostali zaczynali się zbliżać. - Stać! - krzyknął. -

Stać tam, gdzie jesteście, przy ścianie.

- Słyszeliście? - zapytał lekarz zwracając się do pozostałych trzech osób. - Komendant

oszalał, chce uciąć rękę każdemu członkowi załogi.

Irina pobladła, przytuliła się do Alexeia. Lagersson ciągle trzymał wycelowaną broń. -

Posłuchajcie, ludzie - powiedział zmęczonym głosem. - Posłuchajcie, przyjaciele, państwo...

nie wiem, jak się do was zwracać. Możliwe, że mój mózg nie funkcjonuje tak jak powinien.

Może, jak twierdzi doktor, faktycznie szukam chwały, a może po prostu kłopotów. Ale to są

wszystko czcze rozmowy, tracimy tylko czas. Nic więcej. Posłuchajcie, Ibis nie jest w niebez-

pieczeństwie. Wasze życie również. Gdyby dwadzieścia dni opóźnienia nie miało znaczenia,

problem byłby rozwiązany: trochę ruchu, zrzuciłoby się trochę zbędnego tłuszczu i mo-

glibyśmy wiać z tego przeklętego Tytana. Ale dobrze wiecie, dlaczego nie możemy sobie

pozwolić na najmniejsze opóźnienie. W grę wchodzi życie innych ludzi. Wiem, że to, czego

od was żądani, jest wielkim poświęceniem. Ale proszę was, nie żądajcie mojego całopalenia.

background image

Nie byłoby to sprawiedliwe; mógłbym tego samego zażądać od każdego z was. Dlatego daję

pół godziny czasu; ja już wysiliłem swoją głowę, teraz wy wysilcie wasze. Jeśli nie chcecie

stracić ręki, znajdźcie coś do wyrzucenia, coś, co będzie ważyło sześćdziesiąt cztery kilo. Ale

ksemedryny nie ruszymy, podobnie jak dwóch zapasowych skafandrów. Jeśli w ciągu pół

godziny niczego nie wymyślicie...

Otarł zimny pot, który spływał mu na oczy i osunął się znużony, żeby usiąść na

podłodze. Widział niewyraźnie, straszliwy ciężar uciskał mu powieki. Może miał gorączkę.

Fulton stał nieruchomo plecami do kolumny wskaźnika anty- g, Paulsen nerwowo

chodził mamrocząc coś, Alexei i Irina przytulali się do siebie nic nie mówiąc.

- Wiem, co myślicie - oznajmił Lagersson. - Macie nadzieję, że lada chwila ktoś z

załogi wejdzie tu na górę, żeby mi skoczyć do gardła, a ja go wykończę. To jest jakiś sposób

na rozwiązanie naszych trudności, prawda? Byłoby to zupełnie tak, jakbyśmy wyciągali z

ognia kartofel czyjąś ręką. Nie, drodzy państwo. Tym razem wszyscy stracimy rękę...

Lagersson dalej mówił rozgorączkowany. Z ust wydobywały mu się słowa nie

powiązane ze sobą, raz gorzkie, to znów brutalne, innym razem obraźliwe.

- Fulton! - zawołał sennym głosem. - Czy zdobyłbyś się na to, by wyjść na zewnątrz i

umrzeć?

Drugi zmarszczył czoło nie odpowiadając.

- Czy byłbyś w stanie? - nalegał dowódca.

- Nie wiem, Lagersson. Myślę, że nie.

- No to dlaczego przyglądają mi się w ten sposób? Ludzie, nie jesteśmy małpami ani

mrówkami. Nie jesteśmy owadami, jesteśmy tylko egoistycznymi i nikczemnymi ludźmi...

A jednak... Widział długie szpitalne sale, chorych ściśniętych wewnątrz i na zewnątrz

budynku, w korytarzach, na ulicach, i bezsilnych lekarzy biegających tam i z powrotem. A

także odór wagonów rozkładających się ciał, czuł rozpalone powietrze pieców, w których je

palono... Ludzie, cała ludzka rasa obracała się w proch.

Lagersson spojrzał na chronometr. - Panowie - rzekł - pół godziny minęło.

Długa, nie kończąca się cisza. Chwile jak krople padające równomiernie w otchłań

rozpaczy. Lęk.

- No dobrze - oznajmił doktor Paulsen. - Dosyć się już naobrażaliśmy wzajemnie,

teraz do roboty.

Powiedział, że muszą mieć dużo napojów i innych rzeczy, które już wyrzucili na

zewnątrz. Potrzebny jest także ktoś do pomocy. Dlatego wezwano Joego, bo zanim wszedł na

pokład, studiował medycynę.

background image

Joe poszedł na górę razem z Bobem Argitayem. Doktor zapytał oschle: - Joe, czy umie

pan chwycić szczypcami żyłę?

- Tak, doktorze. Robiłem to wiele razy.

Tymczasem Lagersson kazał Bobowi Argitayowi założyć skafander. - Na zewnątrz, na

stosie, powinny być dwa albo trzy pudła gazy. Niech ci też doktor powie, co jeszcze będzie

mu potrzebne.

Bob patrzył na dowódcę przerażonym wzrokiem. Bał się, że ledwie przekroczy próg

statku, Ibis się wzniesie zostawiając go na tej ogromnej przestrzeni lodu. Lagersson pojął, o

co chodzi. Miał ponowić rozkaz, kiedy włączył się Fulton.

- Ja pójdę - powiedział drugi.

Oczy dowódcy rozpromieniły się.

- Jesteś ze mną?

- Jak zawsze, Lagersson.

Westchnął głęboko z ulgą. Czuł teraz jasność umysłu, już nie był rozgorączkowany,

nowe siły wnikały wraz z krwią w całe jego ciało. Bardzo ożywiony krążył po całej sali

wydając rozkazy, osobiście sprawdzając wykonanie najbardziej skomplikowanych poleceń.

Kiedy Fulton powrócił z gazą i resztą rzeczy, Lagersson zażądał, aby cała załoga

zebrała się przed nim. Powiedział niewiele. Ludzie słuchali w milczeniu, pobledli. Potem

Clift Evans zaczął płakać. Był dorosłym mężczyzną, a płakał jak niesłusznie zbity chłopak. -

Ale dlaczego? - wybuchnął w pewnej chwili. - Wyrzućmy ksemedrynę, szefie! Wyrzućmy ją

albo poczekajmy dwadzieścia dni, kiedy nadejdzie nowy korzystny układ. - Masz żonę, Clift,

prawda?

Clift pociągnął nosem i dwa czy trzy razy kiwnął potakująco głową.

- Założę się, że masz też śliczne dziecko.

- Dwoje, szefie.

- No to spróbuj zrozumieć, Clift. Wyruszyliśmy z Ziemi ponad miesiąc temu. Twoja

żona i dzieci. Jeśli się tymczasem rozchorowały?

Clift wytarł ręką nos i podniósł głowę. Ktoś spojrzał na dowódcę złym okiem.

Lagersson dostrzegł to, zobaczył wiele groźnych rąk zaciśniętych w pieści, zobaczył, że

niezdecydowana załoga waha się jakby czekając na sygnał, najmniejszy znak porozumienia,

żeby się na niego rzucić. Wtedy podniósł broń i trzymał ją nieruchomo, stanowczo

wycelowaną. Widział, jak ludzie powoli się rozluźniali, dłonie się znowu rozwierały, a

spojrzenia nie były już tak groźne.

Lagersson podjął: - Postępować będziemy tak: ja pójdę pod nóż pierwszy. Fulton

background image

będzie ostatni. Nie jest to brak zaufania, chociaż może i tak, w każdym razie nie chcę, żeby

miały miejsce jakieś zamieszki. Zaraz potem... nie będę się czuł najlepiej. Fulton będzie się

mną opiekował. Zanim przyjdzie jego kolej, ja już dojdę do siebie. Dla pozostałych

osiemnastu osób ustalimy kolejność za pomocą losowania.

Jeszcze jedno. Być może Ibis mógłby się wznieść, zanim dojdziemy do dwudziestej

amputacji. Ale niech ci ostatni nie liczą na szczęście; jeśli musimy utracić rękę, to utracimy ją

wszyscy, oczywiście z wyjątkiem doktora, co jest zrozumiałe. A ponieważ nie chcę żadnych

zbędnych narzekań, nacisnę guzik wskaźnika anty- g dopiero wtedy, gdy dwadzieścia rąk

zostanie złożonych razem tam na zewnątrz. Wtedy wyrzucę broń. To wszystko.

Alexei i Irina stali trochę na boku. Przytulali się do siebie objęci, jak niewinne ofiary

czekające na śmiertelny cios. Lagersson podszedł do nich.

- Przykro mi, Alexei. Naprawdę mi przykro, Irino. Wy dwoje... - nie wiedział, jak

mówić dalej.

Alexei nic nie powiedział. Podobnie Irina. Lagersson zobaczył czworo wpatrzonych w

siebie wilgotnych, pełnych łez oczu i poszedł dalej.

- Doktorze! - zawołał. Głos lekko mu drżał. - Jestem gotów, doktorze. Może pan

zaczynać.

background image

GDZIE SĄ WASI KUMAR?

16 lipca 1997 roku o godz. 14.30 czasu ziemskiego nieznany obiekt znalazł się w

okolicach Bazy Międzyplanetarnej R-3. Elektroniczny komputer bazy włączył się

natychmiast, aby ustalić orbitę statku. Zaledwie w kwadrans potem turbokar ruszył w pościg

za obiektem i po upływie dwóch godzin kapitan Barney, po odważnym i delikatnym

manewrze, zdołał go przechwycić.

Była to równoboczna, stożkowata kapsuła z porowatego metalu, o wysokości stu

sześćdziesięciu centymetrów.

Znaki szczególne: brak.

Radioaktywność: nieznaczna.

Dwadzieścia cztery godziny później kapsuła znalazła się na Ziemi w dyspozycji

personelu technicznego Centrum Badań w New Denver.

Trzeba się było napracować, żeby ją otworzyć. Homunkulus znaleziony wewnątrz

został natychmiast przekazany dyżurnym technikom. Była to przerażona istota o wysokości

czterdziestu centymetrów, o niebieskawej skórze, opatulona w skafander z szarego plastyku.

Rywalizowało o nią dwudziestu naukowców. Przez trzy dni i trzy noce czterdzieści

rozgorączkowanych rąk skrupulatnie ją badało. Była dotykana, ważona, poddana

prześwietleniom, przeszła niezliczoną ilość prób i badań. Czterdzieści wścibskich oczu

przebadało ją aż po najgłębiej ukryte włókna organizmu. Skąd pochodzi? Nie wiadomo. A

kapsuła? Jak to możliwe, żeby w jej wnętrzu nie było żadnych urządzeń. Następny znak

zapytania. Po siedemdziesięciu dwóch godzinach nieprzerwanej, wyczerpującej pracy

najtęższe umysły C.B. poddały się bezsilne.

Homunkulus musi za wszelką cenę zacząć mówić. To była jedyna nadzieja. Niestety z

jego ust wydobywał się tylko przeciągły, żałosny, ale i męczący krzyk, niezrozumiały ciąg

ostrych, piskliwych dźwięków.

Teraz najwybitniejsi naukowcy i same tuzy Centrum zebrali się w oczekiwaniu na

profesora Watsona, który zamierzał porozumieć się z homunkulusem za pomocą Uni-

wersalnego Tłumacza, nadzwyczajnego aparatu niedawno przezeń skonstruowanego.

- Będę na miejscu o piątej po południu - zapowiedział profesor.

Powietrze było duszne i gorące. Bladzi, wymęczeni naukowcy zabijali czas

background image

oczekiwania przechadzając się nerwowo tam i z powrotem po pokoju.

- No, jest! - zawołał pułkownik Simpson. Doktor Schroeder, doktor Ludwig, generał i

wielu innych pospieszyło do okna, żeby spojrzeć w dół na ulicę. Punktualny jak zaćmienie,

lewikar profesora Watsona dotarł przed budynek dokładnie o piątej. Jakiś agent pomagał

kierowcy profesora przenieść skrzynki zawierające Tłumacza.

- Wielkie nieba! - zagrzmiał pułkownik Simpson. - Małpę też przywiózł ze sobą. -

Była to prawda. Wszyscy widzieli, jak na krzywych nóżkach profesor spieszy w górę po

schodkach prowadzących do głównego wejścia, a tuż za nim biegnie Togo, jego nieodłączny

szympans.

Watson, czerwony na twarzy i zasapany, pojawił się na górze; nie mogąc się doczekać

spotkania z wybitnymi kolegami, zapomniał pojechać windą.

- A to co znowu! - obruszył się pułkownik Simpson. - Nie ma pan chyba zamiaru

trzymać tu w środku swojej śmierdzącej małpy!

- Bardzo przepraszam - wybełkotał profesor Watson - Togo wskoczył do lewikaru w

momencie odlotu, nie miałem najmniejszego zamiaru zabierać go ze sobą.

Rozejrzał się wokoło swymi ciekawskimi, żywymi oczkami, czekając, aż generał

Hastings zacznie przedstawiać mu zebranych. Tymczasem pułkownik Simpson, cierpiąc na

nieuleczalną zoofobię, dobrze wymierzonym kopniakiem wykatapultował szympansa z

pokoju i powierzył opiece obsługi.

- A więc - powiedział widocznie podekscytowany profesor Watson - gdzież jest ten

homunkulus? Chciałbym go natychmiast zobaczyć...

- Spokojnie - upomniał go generał Hastings. - “Malec" jest tam, pod czujnym okiem

kilku agentów. Zanim zaczniemy eksperyment, chciałbym, aby poinformował pan tu

obecnych o zasadzie, na jakiej funkcjonuje pański Tłumacz.

- Łatwo powiedzieć! - westchnął profesor. Zaczął otwierać skrzynki z rosnącym

zakłopotaniem.

- Posłuchajcie - powiedział zezłoszczonym głosem - wyjaśnić, jak działa to

urządzenie, jest niemożliwe; potrzeba by co najmniej tygodnia, żeby dać wam o tym naj-

bardziej mgliste pojęcie. Mogę jedynie powiedzieć, że Tłumacz przechwytuje impulsy z

mózgu i przedstawia je jako obrazy pojęciowe. Zaraz potem specjalne urządzenie elek-

troniczne wyłuskuje z nich odpowiednie schematy matematyczne i przekształca je następnie

w nasze słownictwo, słyszalne za pośrednictwem głośnika. Problem teraz polega na tym, żeby

się przekonać, czy to stworzenie posiada umysł.

- Posiada - zapewnił generał Hastings. - To organizm doskonały w każdym szczególe,

background image

prawdziwy miniaturowy człowiek. Poza tym fakt, że dotarł do nas, stanowi dowód jego

inteligencji.

- Tak, ale nie mówi - wtrącił się pułkownik Simpson. - Serce, płuca, wnętrzności -

wszystko w porządku, dokładnie jak u nas. Ale nie mówi.

- Mówi - stwierdzili doktorzy Ludwig i Schroeder - tylko niestety jego słowa są

niezrozumiałe.

- Nie mówi! - wrzasnął Simpson. - Jest tylko małym potworkiem i zupełnie go nie

trawię. - Zwrócił się do profesora Watsona: - Profesorze, czy kiedykolwiek ciągnął pan mysz

za ogon? Tak właśnie brzmi głos tego “czegoś": popiskiwanie, piskliwy bełkot wystraszonego

zwierzaka...

- Jego przerażenie jest jak najbardziej uzasadnione - wtrącił się profesor Ludwig -

każdy z nas byłby przerażony stając oko w oko z grupą gigantów.

- Dobrze - przerwał profesor, niecierpliwie gładząc brodę. - Czy możemy zacząć? W

zeszłym tygodniu dzięki Tłumaczowi odbyłem bardzo przyjemną rozmowę z pewnym

Chińczykiem. Próbowałem też z Togo, ale szympansy nie są jeszcze w stanie myśleć w

kategoriach logiczno- matematycznych.

Przeszli do sąsiedniego pokoju. Homunkulus schował się w głębi fotela, okutany w

swój szary skafander. Profesor w osłupieniu przez chwilę mu się przyglądał, potem zaczął się

krzątać przy urządzeniach Tłumacza.

- Skąd on może być? - zastanawiał się. - Układ Słoneczny został całkowicie zbadany.

Żadna planeta nie nosi śladu inteligentnego życia. Rośliny na Marsie, myszy i wiewiórki na

Wenus, mikroorganizmy na Merkurym i Jowiszu. Nic poza tym.

- Gotowe - powiedział profesor, założywszy najlepiej, jak umiał, coś w rodzaju anteny

na maleńką głowę stworzenia. - Jesteśmy gotowi - i wręczył mikrofon generałowi

Hastingsowi.

- Niech pan pyta - rzekł generał. Watson kilka razy chrząknął. Chwila była podniosła.

Wszyscy uklękli wokół fotela. Tylko pułkownik Simpson stał z boku, zdegustowany. - Strata

czasu - gderał - to zwierzę nigdy nie przemówi...

Profesor Watson, głosem zupełnie zmienionym z przejęcia, skandował: - Nie chcemy

ci wyrządzić żadnej krzywdy. Słyszysz mnie? Jesteśmy przyjaciółmi. Przy-ja-ciół-mi.

Chcemy wiedzieć, skąd przybywasz.

Cisza. Z głośnika wydostawał się tylko przeciągły, monotonny szum, a na centralnej

tablicy rozdzielczej Tłumacza zapaliła się czerwona lampka.

Watson wstał kręcąc głową. - Nic z tego - powiedział - nie działa. - Pułkownik

background image

Simpson z głębi pokoju zachichotał z zadowoleniem.

- Niech pan spróbuje jeszcze raz - zaproponowali pozostali.

- Nie ma sensu, zapaliła się czerwona lampka, co znaczy, że stworzenie nie myśli, a

przynajmniej nie myśli według schematów matematycznych.

- Niech pan spróbuje jeszcze raz - nalegał generał Hastings - może nawet zmieniając

pytania... Profesor ponownie przyklęknął.

- Kto ty jesteś? - wyskandował do mikrofonu. - Chcemy wiedzieć, kim jesteś, nie

zrobimy ci żadnej krzywdy.

Homunkulusem jakby wstrząsnął dreszcz, potoczył małymi, czarnymi oczkami po

obecnych, przyglądając się to jednemu, to drugiemu z nich, po czym podniósł ręce, żeby

poprawić sobie antenę na głowie. Na desce rozdzielczej Tłumacza zapaliła się zielona

lamijka. Profesor Watson drgnął. *

- Udało się - powiedział bardzo cichym głosem. I nakazał milczenie, podnosząc palec

do ust.

Z głośnika wydobywał się zimny, bezosobowy głos maszyny: - Ja jestem Kobe -

mówił głos - gdzie są wasi Kumar? Nie chcę rozmawiać z wami, zaprowadźcie mnie

natychmiast do waszych Kumar, czekają na mnie. Gdzie są wasi Kumar?

I dalej powtarzał: - Gdzie są wasi Kumar? Gdzie są wasi Kumar?

Nawet pułkownik Simpson, nie dowierzając, przysunął się do fotela.

- Kumar? - spytał przestraszony - dlaczego maszyna nie tłumaczy tego słowa?

- Widocznie jest nieprzekładalne - wyjaśnił profesor. - Nasz język musi być

pozbawiony dokładnego odpowiednika tego terminu.

- Czy chce pan powiedzieć - insynuował doktor Schroeder - że nie mamy słowa, bo

nie mamy takiego pojęcia?

- Dokładnie tak.

Tymczasem stworzenie nabrało wigoru. Gestykulowało jak oszalałe, wymachując

rękami zaciśniętymi w pięści i piszczało zupełnie jak mysz, zgodnie z określeniem pułkowni-

ka Simpsona.

- Bardzo źle zrobiliście łapiąc mnie - mówił głos. - Kumar dowiedzą się o tym

wcześniej czy później i ukarzą was. Kumar wiedzą wszystko, są naszymi panami i władcami.

Ja jestem Kobe, gdzie są wasi Kumar? Dlaczego nie widzę przy was waszych Kumar? Nie

powinniście byli mnie złapać. Kumar ukarzą was zabierając jedzenie, nie będą was głaskali,

nie będą się chcieli z wami bawić. Gdzie są wasi Kumar?

Profesor, cały przerażony, podkręcił głośnik.

background image

- Dlaczego ośmielacie się dotykać maszyny? - mówił głos. - Nie powinniście bawić

się maszynami, to zabronione. Kumar ukarzą was także i za to. Maszyny należą do nich.

Gdzie są wasi Kumar? Proszę was, zaprowadźcie mnie do waszych Kumar!

Dosyć długo ciągnął w tym duchu. W końcu naukowcy zniecierpliwili się. Wszyscy

chcieli uzyskać informacje, ale każdy z nich pragnął wiadomości dotyczących możliwie

najściślej jego dziedziny zawodowej. Dlatego też zaczęli się przepychać, żeby zdobyć miejsce

najbliżej stworzenia. Wyrywali sobie wzajemnie mikrofon i głośno się kłócąc jak oszalali

wykrzykiwali swoje pytania.

Dziwne stworzenie w końcu zdenerwowało się. Z rozzłoszczoną miną zerwało z

głowy antenę i schowało się w głębi fotela. Musiało być wyczerpane, bo mimo strachu

zamknęło oczy i zdrzemnęło się.

Profesor Watson pierwszy się opanował. Wyłączył urządzenie i poprosił kolegów o

spokój. - Spróbujmy podsumować sytuację - powiedział.

- Nie rozumiem - zaczął doktor Ludwig. - Wydaje się, że Tłumacz umożliwia nam

odbiór, ale nie nadawanie. Mam wrażenie, że stworzenie nie odebrało naszych pytań...

- Zostawmy Tłumacza w spokoju - przerwał Watson, prawie obrażony. - Jeśli

pozwolicie, chciałbym przedstawić moje wrażenia. Myślę, że to stworzenie jest tylko świnką

morską. Ktoś umieścił je w kapsule, żeby zdobyć dane dotyczące warunków panujących w

naszym systemie. My sami zrobiliśmy kiedyś coś podobnego, kiedy dwadzieścia lat temu

wyruszaliśmy na badanie innych planet. Pytać teraz, skąd pochodzi homunkulus, pytać, czy

kapsuła przybyła bezpośrednio, czy też została przetransportowana przez statek kosmiczny -

jest bezcelowe. Nigdy się tego nie dowiemy, chyba żeby się zdarzył jakiś cud. Nie ma sensu

obwiniać o to Tłumacza. Homunkulus niczego nie wie i nie może nam niczego powiedzieć.

Zamknięto go w środku, ale mimo że jest inteligentny, nie zdał sobie sprawy z podróży, którą

odbył. Mówcie, co chcecie, ale według mnie homunkulus jest przekonany, że nigdy nie

opuścił świata, z którego pochodzi...

Byli tacy, którzy usiłowali zgłaszać jakieś obiekcje, ale profesor Watson

nieustraszenie ciągnął dalej.

- Kumar! Oto cała tajemnica! Na tej planecie Kumar są gatunkiem dominującym, to

chyba zrozumieliście. A ho- munkulusy są im podległe, i jak zwierzęta domowe, pełne

szacunku. Tak, moi panowie, między Kumar a tym stworzeniem zachodzi analogiczny

związek jak między nami a naszymi psami. Z przykrością trzeba to stwierdzić, ale wydaje mi

się, znakomici koledzy, że w powszechnej skali inteligencji gatunek ludzki nie zajmuje

najwyższego miejsca.

background image

- Sprzeciwiam się! - wrzasnął pułkownik Simpson.

- Nigdy się z tym nie zgodzę. Ten potworek chce nas wodzić za nos, albo też pański

Tłumacz wszystko poprzekręcał.

- Możliwe - przyznał profesor z udawaną grzecznością. I zwrócił się do innych: -

Gdybyśmy tylko wiedzieli coś więcej o tych Kumar! Na przykład - jak wyglądają? Dla mnie,

biologa i antropologa, jest to nadzwyczaj interesujące.

Wzburzeni zaczęli rozprawiać nad przypuszczalnym wyglądem fizycznym Kumar.

- Może są jak aniołowie - powiedział doktor Ludwig. - Przepiękni i wspaniali, a nade

wszystko niebywale wykształceni...

- Być może są czystymi duchami - rzekł ktoś inny

- czymś eterycznym, co przybiera konkretną formę tylko wtedy, gdy się chce

porozumieć z homunkulusami.

- Półbogowie - dodał ktoś trzeci - z pewnością są jednostkami pośrednimi między

Bogiem a człowiekiem...

- To niemożliwe - wrzeszczał pułkownik Simpson

- najwyższą formą stworzenia jest człowiek.

- Popytajmy go jeszcze - zaproponował profesor. - Może zdołamy dowiedzieć się

czegoś na temat wyglądu Kumar.

Podszedł do homunkulusa i poklepał go lekko dłonią po nóżkach. Stworzenie

otworzyło oczy. Watson natychmiast założył mu antenę i włączył przycisk Tłumacza.

W tym momencie otworzyły się z tyłu za nimi drzwi pokoju i Togo, wymknąwszy się

nie wiadomo jak spod opieki agentów, wpadł do środka wyczyniając różne harce.

- Przebrzydła małpo! - krzyknął pułkownik Simpson. - Precz! Precz stąd!

Togo uniknął gniewu pułkownika wskakując na biurko; wykonał trzy czy cztery

koziołki, po czym usadowił się przed homunkulusem.

- Kumar! - zabrzmiał głośnik. - Kumar, najpotężniejszy, nareszcie przybyłeś!

Homunkulus, zeskoczywszy z fotela rzucił się, żeby objąć nogi Togo w przypływie

oddania. Szympans najpierw przypatrywał się mu ze zdziwieniem, po czym obojętnie go

odepchnął i jednym zwinnym skokiem usadowił się na zwolnionym przed chwilą fotelu.

Pułkownik Simpson zemdlał.

background image

ŚMIERĆ TAJNEGO AGENTA

Już od czterystu lat Ziemi i Marsowi nie udaje się żyć w zgodzie. Dzieje się tak od

chwili, kiedy koloniści z Czerwonej Planety, zakończywszy długotrwałą i zaciekłą wojnę,

ogłosili swoją niezależność polityczną.

Dziś Mars jest kwitnącą planetą w pełni rozwoju; planetą bogatą w zasoby naturalne,

na której młodzi i silni ludzie marzą o wyruszeniu na podbój całego Układu.

Dlatego właśnie Ziemia roi się od szpiegów. Marsjańscy szpiedzy są ukryci wszędzie:

w biurach, za ladami wielkich sklepów, w fabrykach i laboratoriach, w wojsku. Nie ma na

nich żadnej rady; na miejsce każdego unieszkodliwionego pojawiają się setki nowych,

bardziej przebiegłych, lepiej zorganizowanych, bardziej niebezpiecznych.

Zło jest nieuniknione. Także Mars roi się od ziemskich szpiegów, równie przebiegłych

i świetnie zorganizowanych. Toczy się cicha wojna, walka prowadzona w klimacie zimnej,

najbardziej zaciekłej i szarpiącej nerwy wojny, jaką pamięta historia ludzkości.

Gregory Barnes wyszedł z portu lotniczego w Nowym Waszyngtonie punktualnie o

15.00. Niezdecydowany zatrzymał się na chwilę pod olbrzymim sklepieniem. Miał

zameldować się u pułkownika Lunigana do godziny osiemnastej, żeby złożyć ten sam co

zwykle podpis kontrolny. Pomyślał, że zdąży jeszcze się ogolić, wziąć prysznic i odpocząć

kilka godzin.

Przywołał helitaksówkę. A raczej stała tuż przed nim i nie musiał jej wzywać ruchem

ręki.

- Czy nie zechciałby pan usiąść z przodu? - spytał kierowca - odnowiłem siedzenia i

lakier jest jeszcze świeży.

Gregory usiadł obok taksówkarza. Czuł się zdenerwowany i zmęczony; osiemnaście

godzin jednym ciągiem to nie w kij dmuchał, nawet jeśli na pokładzie nie brak wygód. Bębnił

palcami po walizce, po czym zerknął na kierowcę. Przeciętny typ. Oczy czujne, wystający

podbródek, duże, niezbyt zadbane ręce wystawały z rękawów kurtki wykonanej ze skóry

pokrytej plastykiem, może nieco za małej na niego. Należał do kategorii kierowców

gadatliwych, prawdziwej udręki dla nierozmownych pasażerów.

Zaczął mówić o pogodzie, ale Gregory nie słuchał. Zmienił więc temat na sport.

background image

Gregory nie reagował. Potem kierowca zapytał: - Jak się mają rzeczy tam, w górze? Czy

zdołamy uniknąć wojny?

Gregory drgnął. Zaniepokojony odwrócił się, żeby się przyjrzeć kierowcy, ale zaraz

zdał sobie sprawę, że podejrzenia były bezpodstawne. Wyszedł z portu lotniczego punktualnie

o piętnastej, a kierowcy, którzy stoją pod daszkiem przystanku dla taksówek, znają na pamięć

wszystkie godziny przylotów rakiet, a także wiedzą, skąd są te loty. Nie było więc żadną

filozofią domyślić się, że przyleciał z Wenus.

- Przypuszczam, żeście się cichaczem wynieśli - ciągnął kierowca uśmiechając się pod

wąsem. - Chyba się nie mylę?

Gregory wyjrzał na zewnątrz. Budynki i ogrody Nowego Waszyngtonu błyskawicznie

przesuwały się w gorącym świetle popołudnia. Kierowca włączył automat i dalej uśmiechał

się siedząc nieruchomo z założonymi rękoma. Gregory włożył do ust papierosa.

- Sytuacja nie jest jasna - powiedział - ale nie wydaje mi się, żeby trzeba było długo

czekać na zwinięcie żagli...

Grzebał w kieszeniach szukając zapałek. Kierowca pochylił się ku niemu z

automatyczną zapalniczką, przycisnął palcem i żółtawy ostry gaz strzelił Gregory'emu prosto

w twarz. Sekunda, tyle tylko, żeby pomyśleć “koniec ze mną" i upadł nieprzytomny na

siedzenie.

Nad Kryształową Przystanią na Wenus zapadła już noc. Koloniści śpią. To ludzie,

którzy cały dzień ciężko pracują walcząc z przeciwnościami środowiska, w klimacie, który

zwala z nóg i tłumi refleks.

Życie na Wenus jest ciężkie. Ziemianie postanowili skolonizować planetę dopiero w

następstwie niepokojów społecznych spowodowanych rosnącą w zawrotnym tempie liczbą

ludności. Mars zamknął swoje granice. Trzeba było koniecznie znaleźć jakieś wyjście, źródła

nowych zasobów bogactw naturalnych, i zdobyć pożywienie dla setek milionów żywych istot.

W Kryształowej Przystani również znajdują się szpiedzy. Tajni agenci Marsa i Ziemi

snują od jakiegoś czasu gęstą sieć jntryg. Na szachownicy wojny, która może w każdej chwili

wybuchnąć, Wenus zajmuje zbyt ważne miejsce.

Koloniści wiedzą o tym. Ale ponoszone ofiary, niewygody i zmęczenie nie zostawiają

im czasu, by się tym przejmować. Śpią. W ciszy wilgotnej i ciepłej nocy Kryształowa

Przystań tonie w szarości spokojnych, uśpionych sumień.

Na odległej o miliony kilometrów Ziemi Gregory Bar- nes przygotowuje się do

spędzenia najbardziej upiornej nocy swojego życia.

Pokój był ponury, prawie pozbawiony mebli, tynk płatami odpadał ze ścian. Pierwszą

background image

rzeczą, którą zauważył, był właśnie odpadający kawałkami tynk. Zaskoczyło go to, że

zastanawia nad dziwnym przebiegiem swego przebudzenia - nad tym, że dostrzegł najpierw

szczegóły, a dopiero potem otaczającą go całość.

Siedział. Spróbował poruszyć nogami, ale nie mógł. Był jednak pewien, że nie jest

związany. Pokój nie miał okien, mogła to być jakaś piwnica - zielonkawe plamy na ścianach i

pęknięcia muru potwierdzałyby jego przypuszczenie.

Ktoś stał za plecami. Czuł tę obecność dzięki pewnym cichym, niewyraźnym

szmerom, ustawicznemu przestępo- waniu z nogi na nogę i oddechowi ciężkiemu,

zduszonemu jak u astmatyka.

Poczuł nacisk na oparcie krzesła, po czym wykonało ono półobrót. Dwa czy trzy razy

zamrugał powiekami. Przed nim stało biurko, przy biurku siedział jakiś mężczyzna o surowej

i niewzruszonej twarzy.

Drugi stał obok. Nie był to kierowca taksówki. Przyglądał mu się, marszcząc cały czas

brwi: mały, szczupły mężczyzna o żółtych, niezwykle ruchliwych oczach.

Ten, który siedział, niepostrzeżenie kiwnął głową. Na ów znak szczupły mężczyzna

podszedł do Gregory'ego sprężystym, elastycznym krokiem. Wziął go delikatnie za brodę,

zmusił do podniesienia głowy. W oczach, które mu się teraz przyglądały, Gregory dostrzegł

złe, sadystyczne błyski.

Szczupły wymierzył silny cios w policzek Gregory'ego. W ustach poczuł słodkawy

smak krwi. Jakaś ręka chwyciła go za włosy, znowu zmuszony był podnieść głowę. Drugi

potworny cios spadł na niego z jeszcze większą siłą.

- No więc? - zapytał szczupły napastliwym, pełnym ironii głosem. - Czy możemy

zacząć przesłuchanie, majorze Barnes?

Był to głos, który może się przyśnić tylko w najgorszym koszmarze przyprawiając

człowieka o gęsią skórkę. Gregory Barnes z trudnością podniósł ramię, przesunął ręką po

dopiero co uderzonym policzku, zebrał językiem krew z rozciętej wargi i splunął na podłogę.

- Nie nazywam się Barnes - próbował powiedzieć. Starał się zachowywać możliwie

naturalnie mówiąc głosem nieco zmieszanym i zdziwionym. - Nazywam się Edmond Brooks,

jestem inżynierem elektronikiem w Silver i Bauer Company.

- Nic podobnego - przerwał suchy głos jak smagnięcie biczem. - Jesteś majorem

Gregorym Barnesem z wywiadu.

Otworzyły się jakieś drzwi i pojawiła się w nich platynowa blondynka w wieku mniej

więcej trzydziestu lat. - Czy mam przygotować zastrzyk? - spytała najzupełniej obojętnym

tonem.

background image

Człowiek przy biurku kiwnął twierdząco głową. Blondynka wyszła i po kilku

chwilach wróciła niosąc strzykawkę i tamponik.

Odsłoniła mu ramię. Gregory zerknął na zegarek: była 19

45

27 kwietnia 3842 roku.

Upłynęło zatem tylko jakieś sześć godzin od przybycia do portu lotniczego w Nowym

Waszyngtonie.

Zupełnie się nie broniąc pozwolił, żeby kobieta wstrzyknęła mu płyn prawdy, a tymczasem myślał. Kim

mogły być te typy i skąd wiedzieli, że jest agentem? Nie było wątpliwości - wpadł w łapy wywiadu

marsjańskiego. Z pewnością chcieli się od niego dowiedzieć, gdzie jest ukryty Kolektor.

Upłynęło wiele minut, w czasie których nie wydarzyło się nic szczególnie ciekawego.

Szczupły mężczyzna przechadzał się wokół jego krzesła, blondynka odeszła na stronę, a facet

przy biurku palił z kamiennym wyrazem twarzy.

Szczupły spojrzał na zegarek. Odczekał kilka minut i podszedł do Gregory'ego.

- Imię i nazwisko?

- Mówiłem już, Edmond Brooks.

- Kłamca! - zagrzmiał tamten zgrzytając zębami.

- Przysięgam, że jestem Edmond Brooks. Edmond Brooks, inżynier elektronik z...

- Dość! - wrzasnął człowiek siedzący za biurkiem. - Niech mu pani spróbuje dać

Betaphil.

Blondynka wyszła. Gregory starał się opanować. Wiedział, że Betaphil też nic im nie

da. Pół roku wcześniej został uodporniony także przeciw temu lekowi na okres dłuższy niż

dwa lata. A jednak kiedy usłyszał tę nazwę nie potrafił stłumić dziwnegu uczucia wstrętu. Dla

tych, którzy nie zostali uodpornieni, Betaphil był najwymyślniejszą z tortur. Sprawiał, że

nawet ci, którzy nie mieli nic do powiedzenia, śpiewali wszystko, co wiedzieli. Był to lek

budzący w człowieku podświadome obawy, owe głęboko ukryte i niezbadane lęki, które

nagle się pojawiały, żeby dręczyć nieszczęśnika.

Kiedyś, w czasie kursu szkoleniowego, miał okazję rozmawiać z lekarzem, który

tytułem eksperymentu poddał się na ochotnika działaniu Betaphilu. Był wtedy świadkiem

niebywałej rzeczy. Lekarz podświadomie przeraźliwie bał się insektów. Po zastrzyku omal

nie oszalał. Olbrzymie, dwu- , trzymetrowe karaluchy okrążały go i nie było dla niego

ratunku. W każdej chwili mogły go chwycić w swoje szczypce. Wokół zaś unosił się ostry

zapach kwasu mrówkowego, kwaśny i przyprawiający o mdłości zapach rozgniecionych

mrówek.

Gregory pomyślał, że nie ma sensu udawać strachu, którego w żaden sposób nie mógł

przeżywać. Nawet gdyby był najwybitniejszym aktorem świata, nie zdołałby zwieść swoich

background image

oprawców. Tymczasem obmyślił inny plan obrony.

Kiedy blondynka wróciła, Gregory udał zaniepokojenie i zmieszanie.

- Co robicie? - krzyknął i próbował wymigać się od zastrzyku. Zmusił w ten sposób

niskiego do wymierzenia jeszcze kilku ciosów. Potem spokojnie pozwolił, żeby kobieta

wykonała swoje zadanie.

Człowiek zapalił papierosa. Blondynka usiadła z boku przyglądając się swoim

paznokciom. Czas płynął, wolno sączyły się minuty, zawisając nad otchłanią niepokoju.

Szczupły poruszył się, dwa razy obszedł dookoła krzesło Gregory'ego, po czym

wymamrotał: - Nic z tego, Betaphil nie działa. Można się było spodziewać.

Oparł ręce na biurku i powiedział: - No i co? Cała sprawa wydaje mi się jasna. Jeśli

Betaphil nie działa, to znaczy, że niewątpliwie jest członkiem wywiadu. Co mam "robić?

Dalej nad nim popracować?

Człowiek za biurkiem mruknął. - Zawołaj Steve'a - powiedział i podrapał się za

uchem.

Chudzielec zwrócił się ku drzwiom, dał znak i wszedł Steve. Był to wysoki, potężny

młodzieniec o wadze ponad sto kilo, gładkich włosach i oliwkowej cerze. Miał olbrzymie

ręce. Gregory zauważył ręce Steve'a i poczuł skurcz w dołku.

- Idę coś przegryźć - powiedział chudzielec. - A ty pracuj dalej.

Steve uśmiechnął się. Gregory zobaczył rząd białych, bardzo regularnych zębów,

potężną szczękę, która ściskała cygaro, jakby było ono rurką z kremem.

Steve pochylił się nad nim i dmuchnął mu prosto w twarz dymem z cygara. Potem

zaczął go przesłuchiwać.

- Nazywasz się?

Gregory wzruszył ramionami.

- Nie udawaj idioty - powiedział Steve. I uśmiechnął się. Energicznym ruchem wyrwał

mu kępkę włosów. Przez krótki czas stał tak, przyglądając się włosom pod światło. Następnie

dmuchnął na nie i wytarł palce.

- Czy naprawdę mam powtórzyć pytanie?

- Dość! - krzyknął Gregory. - Nazywam się Brooks, powiedziałem to już chyba z

dziesięć razy. Moje dokumenty są w porządku...

- Są fałszywe. Twoje prawdziwe nazwisko brzmi Gregory Barnes.

Gregory energicznie zaprzeczył głową.

- Posłuchaj mnie, głupcze. Trzy dni temu znajdowałeś się na Wenus, w Kryształowej

Przystani. Jeden z naszych agentów zauważył cię i śledził, potem zgubił twój ślad. Wiemy

background image

dobrze, jakie zadanie miałeś wypełnić - miałeś zainstalować Kolektor.

- Nieprawda! Nawet nie wiem, co to jest Kolektor...

- Czyżby? Być może zmiana klimatu spowodowała, że zawodzi cię pamięć. Posłuchaj

mnie uważnie, Ziemianinie. Postawmy pewną hipotezę, dobrze? Świetnie. A więc załóżmy

przez chwilę, że nie chcesz nam powiedzieć, gdzie znajduje się Kolektor. Wiesz dobrze, co z

ciebie zrobimy...

- Wyobrażam sobie. Zabijecie mnie. Ale nie mogę wam powiedzieć tego, czego nie

wiem.

- Zobaczymy.

Steve przysunął sobie krzesło i usadowił się bardzo blisko, naprzeciw Gregory'ego.

Prawie delikatnie wziął jego rękę między swoje.

- Zaczynamy od początku. Imię i nazwisko?

- Edmond Brooks!

Wielkie, kościste palce Steve'a ścisnęły rękę Grego- ry'ego prawie jak kleszcze. Kciuk

został powoli wygięty do tyłu. Poczuł przenikliwy ból i drgnienie całego przedramienia. Palec

trzasnął.

- Jak powiedziałeś?

- Brooks! - Również palec wskazujący trzasnął. Potem przyszła kolej na środkowy, ale

jeszcze raz Gregory stwierdził, że nazywa się Brooks. Wtedy Steve wyjął z ust zapalone

cygaro i przycisnął mu je do ucha.

Ciało Gregory'ego wygięło się w łuk, wyskoczyło jak ściśnięta sprężyna i upadło

tocząc się po podłodze. Krzyknął raz i drugi, potem dostał kopniaka w brzuch i jęk bólu

zabrzmiał zduszony w głębi gardła.

Steve chwycił go za ubranie. Gregory poczuł, jak go tamten podnosi. Sufit i ściany

wirowały w przeraźliwym tempie, zarysy przedmiotów były zamglone. Potem wszystko się

uspokoiło jak woda w stawie. Steve ponownie umieścił go na krześle, pośrodku pokoju.

Zapalił następne cygaro i zaciągnął się mocno, pospiesznie. Potem strzepnął popiół. Gregory

nie widział już nic innego. Zamęt w głowie nagle zniknął i jego oczy, jak namagnesowane,

wpatrzone były w rozżarzoną czerwień, która bardzo powoli się przybliżała...

Zanim jeszcze Steve ponownie zadał pytanie, Gregory zrobił słaby ruch, żeby

zatrzymać niebiezpieczeństwo.

- Nazywam się Gregory Barnes - powiedział szeptem.

Steve uśmiechnął się. - Dobrze, Gregory - powiedział. - Dobrze. Robisz postępy.

Kolektor nie zajmuje dużo miejsca. Skrzynia o wymiarach półtora na półtora metra

background image

może go z łatwością pomieścić. Jednakże jego skuteczność jest niezrównana. Ekran

magnetyczny, który wytwarza, ma moc wystarczającą do zablokowania całej flotylli statków

kosmicznych. Może je zmusić do krążenia wokół planety uniemożliwiając lądowanie.

Sześcian zawierający mechanizmy, zawory i tranzystory. Broń doskonała,

niezawodna. Dopóki nie padnie ofiarą sabotażu.

- Majorze Barnes!

Głęboka studnia wyłożona czarną watą, złowrogie światła jak błyśniecie metalowego

ostrza. Potem wyludniona łąka pokryta brudnym śniegiem i zesztywniałe drzewa bez liści jak

szkielety rąk.

- Majorze Barnes!

Poważny głos, jak antyczne napomnienie o przewinieniach, jak gorzki wyrzut,

docierał z głębi. Coś go ciągnęło ku górze, obdzierało ze spokojnej ciemności, z cichego dna

niebytu.

- Majorze Barnes!

Gdzie, gdzież go ciągnęli? Nie chciał, bardzo nie chciał, żeby przeszkadzali mu w

odpoczynku. Czerwone i niebieskie kule drgały na czarnym tle ciszy; teraz głos rozpruwał mu

mózg, świdrował nerwy igłami lodu. Zakrzywione palce olbrzymki szarpały duszę. Powoli

wyłaniał się ku istnieniu, ku bolesnemu istnieniu w strachu i konwulsjach.

Otworzył oczy... To nie był Steve. Steve siedział z boku. Nad nim stał Nick, mały

chudzielec.

Trzymał w ręku szklankę. Gregory był niemiłosiernie spragniony i kiedy Nick

przytknął mu szklankę do ust, łapczywie wypił. Ale natychmiast tego pożałował.

- Co to było? - spytał drżącym głosem. - Co mi daliście do wypicia? To nie była

woda!

Nick zaśmiał się. Również Steve wstał i podszedł bliżej. Tylko człowiek za biurkiem

nadal niewzruszenie palił. Blondynki nie było.

- Słusznie powiedziałeś - zauwżył Steve. - To nie była woda.

- A co? - wrzasnął Gregory, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Nie upłynęła nawet minuta, kiedy napadły go gwałtowne skurcze wymiotne. Zaczął

się trząść, dostał drgawek jakby w niepohamowanym szlochu.

Steve śmiał się. - Dlaczego się wysilasz? - spytał ironicznie. - Posłuchaj mnie,

chłopcze. Wymiotuj! Dalejże, odwagi, rzygaj, oczyść sobie dobrze żołądek.

Gregory odwrócił głowę w bok. Całe ciało wielokrotnie gwałtownie drgnęło i

background image

uspokoiło się.

- Po co? - zapytał dysząc. - Do czego ma to służyć?

Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła blondynka. Miała w ręku jakąś inną szklankę i

podała ją Steve'owi. Była to gęsta ciecz, żółtawa, podobna do zsiadłego mleka.

- Pij! - powiedział Steve podtykając mu szklankę pod nos. Gregory poczuł zgniły

smród zepsutych jajek. Zacisnął nos i oczy odsuwając się.

- Pij! - powtórzył Steve.

- Już zwymiotowałem - błagalnie powiedział Gregory. - Nie mam już nic w żołądku...

- Pewnie, pewnie. Ale to nie jest na wymioty.

Gregory usiłował zyskać na czasie. Coraz częściej wstrząsały nim ataki gorączki. Co

to za świństwo, do którego wypicia chcą go zmusić? Czy jest to sposób równie dobry jak

każdy inny, żeby torturować, żeby osłabić jego opór, czy też coś, co wbrew niemu zmusi go

do mówienia?

- Lepiej go związać - stwierdził Nick.

Ale Steve wydawał się pewny siebie. - Nie ma potrzeby - rzekł. - Postaraj się zmusić

go do przełknięcia tego, a ja go przytrzymam.

Podał szklankę Nickowi, podszedł do pleców Grego- ry'ego i unieruchomił go

ramionami. Nick zamknął mu nos, zmusił do oddychania ustami i świetnie wymierzywszy

moment wlał mu płyn do gardła.

- Nie próbuj tylko zwymiotować - ostrzegł. - Nie zdołasz, już ci się przylepiło do

ścianek żołądka.

Steve zwolnił uścisk. Gregory przesunął wierzchem dłoni po brudnych wargach. -

Świnie! - powiedział. - Przeklęte świnie!

Blondynka wyszła, człowiek za biurkiem dalej palił jednego papierosa za drugim.

Steve spytał: - Wiesz, czym jest ten żółty płyn, który wypiłeś?

Gregory przyłożył rękę do brzucha i pokręcił głową.

- Jajka żółwie - powiedział Steve. - Taka miła papka z żółwich jajek. - I dodał: -

Spokojnie, nie są trujące.

- Tak? To po co wypełniliście mi żołądek?

- Zaraz zrozumiesz.

Drzwi ponownie się otworzyły i weszła blondynka trzymając duże szklane naczynie.

Coś było w środku, ale Gregory nie zdołał zauważyć co konkretnie. Potem kobieta postawiła

naczynie na blacie biurka. Wtedy Gregory zobaczył: w naczyniu był mały wąż ruszający się

na dnie, wił się i rzucał, skakał jak ryba wyjęta z wody.

background image

Steve pochwycił naczynie obiema rękami i przysunął je bardzo blisko oczu

Gregory'ego. - Przypatrz się! - powiedział. - Wiesz, co to jest?

Źrenice mu się zwęziły. Czuł głęboki wstręt do gadów, a ten, który wił się w naczyniu,

wzbudzał w nim szczególne obrzydzenie. Nie miał więcej niż piętnaście centymetrów i był

trochę cieńszy niż mały palec. Wił się szeregiem żółtych i czarnych pierścieni. Skórę miał

porowatą i ziarenko- watą jak ślimaki. Podobnie jak one, górę ciała miał cylindryczną,

natomiast podbrzusze wydawało się raczej płaskie, wyposażone w niezliczone maleńkie

ssawki. Nie miał oczu.

Pysk bardzo szeroki, w porównaniu z wąską i szpiczaste zakończoną głową,

nieustannie otwierał się i zamykał.

- To jest sung-water - powiedział wolno Nick. - Jego naturalnym środowiskiem są

wenusjańskie mokradła.

Gregory odwrócił wzrok.

- Nie jest trujący - dodał Steve pełnym namaszczenia i fałszywie życzliwym głosem. -

Jest tylko wygłodzony.

Gregory zamknął oczy i spuścił głowę. Ale Nick wziął go za włosy.

- Spróbuj - powiedział - spróbuj wyobrazić sobie, co teraz zrobi sung-water...

W głowie kłębiły mu się nieskładnie przerażające wizje. Jeszcze raz zobaczył

blondynkę wychodzącą i powracającą do pokoju z jakimiś dziwnymi przedmiotami, które

położyła na stole. Steve podał jej pustą szklankę. - Przygotuj tego jeszcze trochę - powiedział.

- Szybko!

Gregory nie rozumiał.

- Brak ci fantazji i wyobraźni - powiedział Steve. - Naprawdę się nie domyślasz, co cię

czeka?

Nie, nie potrafił sobie wyobrazić. Albo też może przerażenie, przeczucie prawdy

zaćmiewało mu umysł do tego stopnia, że wykluczało wszelką możliwość zrozumienia.

Stało się to, kiedy blondynka powróciła do pokoju i podała Steve'owi szklankę. Steve

uniósł pokrywę szklanego naczynia.

- Popatrz - powiedział i wlał do naczynia kilka kropli żółtawego płynu. - Sung- water

lubi jajka żółwie. Przypatrz się dobrze, Gregory. Jest ślepy, ale zapach płynu jest bardzo

intensywny. Patrz, jak łapczywie się nim pożywia!

Wąż rzucił się z otwartym pyskiem na żółte krople, wchłonął je w jednej chwili;

potem jak pijawka przywarł podbrzuszem do szkła naczynia, żeby ssawkami wchłonąć

ostatnie krople płynu.

background image

Gregory'emu wyrwało się jęknięcie. Potężny dreszcz przeszedł przez całe jego ciało,

od karku po pięty. Oblał się zimnym potem. Szklane naczynie zdawało się kołysać jak

wahadło zegara przed jego pełnymi łez oczami. Osłupiały przyglądał się krągłościom

pojemnika, który nagle wydał mu się miękkim, gorącym, pulsującym workiem. Jego brzu-

chem. Jego brzuchem.

Głos Steve'a dotarł do niego jak cios pałki, nieuchronny jak wyrok, od którego nie ma

odwołania: - Rozumiesz już, Gregory? Tak, widzę, że zdałeś już sobie sprawę. Teraz już

wiesz, dlaczego przynieśliśmy tu sung-watera.

Tortura jest cierpieniem we dwoje. Zawsze. Najbardziej zaś, kiedy stosuje się ją dla

zdobycia informacji. W takim przypadku nienawiść i nikczemność odgrywają rolę

drugorzędną, czysto zewnętrzną, ponieważ świętość bólu stosunkowo szybko ustanawia

związek wzajemnego szacunku pomiędzy tym, kto cierpienie powoduje, i tym, kto mu

podlega.

Lepiej umrzeć. Boże, dlaczego nie ma pod ręką trucizny? Szybko działającej trucizny;

połknąć ją jeszcze szybciej, zanim by mogli w tym przeszkodzić, zanim upiorna perspektywa,

że będzie musiał przyjąć węża do swojego brzucha, stanie się faktem.

Steve siedział naprzeciw niego. Bawił się długą plastykową sondą, przekładał ją

nerwowo z ręki do ręki.

- Ostatni raz, Gregory. Chcemy wiedzieć, gdzie jest Kolektor.

- Nie wiem... - jęknął stroskany. - Nie wiem... - Ale głos miał zmęczony,

zrezygnowany. Ostatnie bastiony padały, poddanie było bliskie. Kiedyś łudził się, że zdoła

wszystko przetrzymać. Łamania, zwichnięcia, ciosy i przypalania - wszystko zniósł. Ale węża

nie zniesie. Sam widok tego czegoś żółto- czarnego, wijącego się w naczyniu, przyprawiał go

o szaleńczy strach.

Była już prawie szósta rano. Gdyby mógł wytrzymać jeszcze dwanaście godzin!

Gregory wiedział, że Kolektor zostanie przeniesiony 28 kwietnia. Kiedy w Kryształowej

Przystani zainstalował urządzenie w podziemiach Biura Imigracyjnego, pułkownik Horbiger

powiedział wyraźnie:

- Będziemy go tu trzymać do popołudnia dnia 28 kwietnia, potem przetransportujemy

go w bezpieczniejsze miejsce. - Pamiętał doskonale, że Horbiger, zasłaniając się ko-

niecznością zachowania tajemnicy wojskowej, nie sprecyzował gdzie.

- Gregory! - głos Steve'a był także zmęczony. - Ustalmy jedno, Gregory. Kolektor ty

background image

zainstalowałeś, do tego już się przyznałeś. Powiadasz, że w Kryształowej Przystani zawiązali

ci oczy i kazali wsiąść do helioodrzutowca. Jak długo trwała podróż?

- Nie pamiętam. Godzinę, może dwie...

- A potem? Gdzie wylądowaliście?

- Nie wiem, już wam powiedziałem. Kiedy odwiązali mi oczy byłem w jakimś

podziemiu, jakby w grocie. Kolektor już tam był, ja założyłem bezpieczniki i wyregulowałem

wskaźniki na desce rozdzielczej...

- Tak, Gregory. To też już nam mówiłeś. Potem ponownie zawiązali ci oczy i

przewieźli do Kryształowej Przystani, gdzie wsiadłeś do statku kosmicznego lecącego na

Ziemię. - Steve pokazał swoje białe, regularne uzębienie.

- Kłamiesz - syknął. - Nie wierzę ani jednemu twemu słowu. Prawda jest taka, że nie

zawiązali ci wcale oczu, Gregory. Powiedz nam, gdzie znajduje się Kolektor, a puścimy cię

wolno.

Przełknął z trudnością.

- Na co czekamy? - spytał Nick. - Ukrywa prawdę w brzuchu. Zobaczysz, że sung-

water skłoni go do mówienia...

Steve mruknął. Człowiek za biurkiem spuścił głowę dając ledwie dostrzegalny znak.

Wtedy Steve wstał i mocno uderzył Gregory'ego w szczękę.

Oparł głowę na piersi jak złamana lalka, ale nie utracił zupełnie świadomości. Jakaś

jej resztka pozostała i przez przymknięte oczy, nie mając siły, żeby poruszyć żadnym

mięśniemj zobaczył Steve'a i Nicka jak manipulowali przy sondzie. Widział, jak ją w środku

zwilżali tym samym żółtym i śmierdzącym płynem, który niedawno zmuszony był wypić.

Steve przybrudził także otwór przy wlewie sondy, potem zdjął pokrywę ze szklanego

naczynia i wziął węża przy pomocy małych szczypiec.

NIE! POCZEKAJCIE, WSZYSTKO POWIEM! Nie usłyszał dźwięku swego głosu.

Słowa wybuchły mu w mózgu jak świetlne kule, błaganie utknęło w głębi gardła. Teraz świat

był po prostu mrowiskiem rojącym się od małych, głupich stworzeń. Zobaczył wielką stopę

depczącą owe owadzie grona z opętańczą zawziętością. W tej chwili nic go już nie

obchodziło, gotów był poświęcić cały świat, żeby tylko uniknąć jednej chwili cierpienia.

Jeszcze raz spróbował mówić, ale głos uwiązł mu w gardle.

Ktoś go chwycił za ramiona, spocona dłoń ścisnęła mu brodę zmuszając do

podniesienia głowy. Poczuł sondę cisnącą go w podniebienie, potem schodzącą wzdłuż

przełyku jak pigułka żelatyny. Bezużytecznie się wiercił, kiedy zdał sobie sprawę, że wąż

pełznie już w dół plastykowej rurki. Najpierw niczego nie poczuł. Potem jego żołądek oszalał,

background image

kamienny pierścień, tnący jak ostrze, rozciągał się i kruczył rytmicznie.

Nieludzki krzyk wydobył mu się z gardła. Steve przesunął ręką po spoconym czole i

ujął go za ubranie.

- Posłuchaj, Gregory. Sung- water jest w twoim żołądku. Może tam żyć jeszcze cztery

dni, zanim soki będą go mogły unieszkodliwić. A wiesz, czemu? To proste - bagna

wenusjańskie są bogate w kwas solny, sung-water będzie więc myślał, że wrócił do siebie.

Pomyśl, Gregory, cztery dni! Do tego czasu sto razy zdążysz zwariować... Wkrótce, kiedy

wąż wchłonie cały płyn, zaczniesz tańczyć. Przyssie ci się do ścianek żołądka i zacznie ssać,

ssać... Będziesz czuł jego dzikie kąsania jak uderzenia pięścią.

Gregory upadł na brzuch na podłogę. Leżał przez chwilę dysząc, potem zaczął się

toczyć od jednej ściany do drugiej. Teraz już nie krzyczał. Zęby miał zaciśnięte, a przez

ledwie uchylone wargi wydobywał się płaczliwy jęk, burczący, zduszony charkot.

W pewnym momencie całe ciało zwinęło się w kłębek, kończyny prostowały się mu i

kurczyły jak w ataku epilepsji. Podniósł głowę i opuścił ją gwałtownie na podłogę.

- Zatrzymaj go - powiedział Steve'owi Nick. - Jeśli dalej tak będzie walił głową o

podłogę, to postrada zmysły.

Drżący, zlany potem Steve już go chwycił. Nick szczękał zębami. Także człowiek za

biurkiem, jak dotąd niewzruszony, zesztywniał i ściskał pięści.

- Gregory - zaczął Steve, podniósł go na kolana. - Uparty głupcze. Mów! Jeśli powiesz

nam, gdzie jest Kolektor, uwolnię ci żołądek. Nie możesz zwrócić węża, Gregory. Potrzebna

jest sonda, żeby mógł wyjść!

Trwał tak na kolanach jak konający, oczekujący na ostatni cios. Całe, całe jego

jestestwo wypierało się go. Skronie szaleńczo waliły, zalewało go obrzydzenie i ból, a w nim

samym narastała absurdalna potrzeba, niewykonalna potrzeba bycia kimś innym, kimkolwiek

innym, ale nie sobą.

Był samym żołądkiem, osiemdziesięcioma kilogramami bolącego żołądka. Uniósł

ramiona w błagalnym geście prosząc o litość. Wfedy Stere przeraził stę i cofafąc plecami

ściany. Gregory uniósł się, zbliżył do niego i uchwycił się jego ubrania. Oczy miał

zaczerwienione i wytrzeszczone, pianę na ustach, całą twarz ściągniętą skurczem.

- Nie może mówić - podchodząc powiedział Nick cały drżący. - Może i chce, ale nie

może - ma zatkane gardło.

- Racja - zgodził się z nim Steve. - Przynieś sondę.

Nerwowymi i zmieszanymi ruchami ponownie zaczął smarować rurkę żółtym płynem.

Potem wlał jeszcze trochę płynu do szklanego naczynia, wprowadził do niego koniec sondy i

background image

podał drugi Gregory'emu, który jęcząc czekał z otwartymi ustami.

Potrzeba było dobrej minuty, żeby wąż przyciągnięty zapachem płynu wypełzł na górę

i wrócił do naczynia. Steve przesunął spoconymi palcami po ubraniu. Nick dalej drżał,

mężczyzna za biurkiem zdusił papierosa w popielniczce.

Stali nad nim we trójkę, spięci w oczekiwaniu na wyznanie, nie mogąc doczekać się

chwili, kiedy podniesie głowę.

- Powiem - powiedział Gregory. I powiódł oczami dookoła pokoju. - Zwolnicie mnie

potem?

- Tak. Powiedz nam, gdzie jest Kolektor, a puścimy cię wolno.

- Nie wierzę w to...

- Masz nasze słowo.

Gregory rzucił okiem na swój ręczny zegarek. Była siódma rano.

- Najpierw wynieście naczynie. Nie chcę już dłużej widzieć tego węża.

Steve dał znak. Nick wziął naczynie i wyszedł.

- Dajcie mi mapę Wenus - rzekł Gregory.

Mars, obszar pólnocno- zachodnich kanałów. Dwieście statków kosmicznych w pełni

wyposażonych i uzbrojonych nieruchomo oczekuje na sygnał na pasach startowych.

Wenus i Mars są w koniunkcji. Jeden sygnał, wiadomość, że Kolektor został

unieszkodliwiony i zniszczony, a dwieście statków kosmicznych uniesie się w jednym cichym

wybuchu ognia.

Trzy godziny super- napędu, lądowanie bez kłopotów i militarna okupacja Wenus

stanie się faktem dokonanym.

- Dajcie mi mapę Wenus - powiedział Gregory. Człowiek za biurkiem wolno otworzył

szufladę, wyjął mapę i rozłożył ją.

- To tutaj - powiedział Gregory, wskazując palcem - w rejonie Czarnych Gór. W

odległości dwóch mil od rzeki stoją urządzenia siłowni atomowej, teraz nie używanej.

Kolektor jest tam, w piwnicy największego pawilonu.

Nie była to prawda. Mówił tak sobie, żeby ich nabrać. Chciało mu się śmiać, kiedy

zobaczył, jak Nick pospiesznie wychodzi z pokoju. Idioci, pomyślał, nabrałem was. Wiedział,

że jest już skończony. Nick natychmiast skomunikuje się z agentami marsjańskimi

rozmieszczonymi na Wenus. Widział, jak obmyślają w pośpiechu i złości plan działania,

wysyłają w największej tajemnicy patrol do Czarnych Gór. Widział, jak wszędzie zaglądają,

jak przewracają do góry nogami całą siłownię. Miną godziny, nim zorientują się, że jego

background image

wyznanie było nieprawdziwe... Odpowiedź mogłaby dotrzeć dopiero wieczorem. Zabiją mnie

dziś wieczorem, pomyślał. Może przedtem jeszcze trochę mnie będą torturowali, ale ja nie

będę mógł powiedzieć, żaden wąż nie zmusi mnie do wyznania tego, czego nie wiem. Słowa

Horbigera przypomniały mu się kojąco: “Kolektor pozostanie w Przystani do popołudnia 28

kwietnia, potem przetransportujemy go w bezpieczniejsze miejsce.”

Człowiek za biurkiem wstał. - Odprowadźcie go - rozkazał. - Dziś wieczorem

będziemy wiedzieli, czy powiedział prawdę.

Punktualnie o dziewiętnastej weszli do pokoiku, w którym był zamknięty. Gregory

podniósł się, usiadł na sienniku i popatrzył na Steve'a i Nicka rozgorączkowanymi,

spuchniętymi od snu oczami.

- Wstawaj - powiedział Steve.

Znowu go zaprowadzą do tego samego pokoju, przed biurko. Znowu zaczną z tym

przeklętym wężem. Jasne, że jego zmyślona informacja musiała ich rozwścieczyć.

Już miał im wytłumaczyć, jak się faktycznie rzeczy miały. Jeśli zdołałby ich

przekonać, że teraz Kolektor był już nie do zdobycia, być może uniknąłby niepotrzebnej tor-

tury. Palnęliby mu w łeb i cześć!

- Idź - powiedział Steve.

Przeszli przez korytarz, który w głębi skręcał pod kątem prostym. Potem strome

schody. Nick otworzył jakieś drzwi i...

Gregory z trudnością powstrzymał okrzyk zdziwienia. Przed nim otwierała się szeroka

i pachnąca sianem przestrzeń. Było prawie ciemno, na niebie świeciły już pierwsze gwiazdy.

Przed rozwaloną wiejską chałupką stał mały aerokar gotów do odlotu. Gregory

zobaczył blondynkę wsiadającą do środka. Był też ten trzeci, człowiek o niewzruszonej twa-

rzy.

- Szybko - nakazał Steve. - Właź do bagażnika.

Gregory nic nie rozumiał. Oszukał ich i zakpił sobie z nich, a oni, zamiast go

sprzątnąć, zabierają go na przejażdżkę.

Skulony w ciemności bagażnika zastanawiał się. Może przenoszą go w inne miejsce,

żeby łatwiej go było przesłuchać. Kto wie, może zmuszeni byli opuścić wiejską chałupę, bo

stała się za mało bezpieczna.

Mylił się. Po blisko godzinie lotu aerokar wylądował na brzegu lasu.

- Wychodź - rzekł Steve, otworzywszy drzwiczki. Podniósł się i skoczył w dół, na

wilgotną ziemię.

- Powodzenia - powiedział Steve. - Uciekaj. Idź prosto przed siebie i nie odwracaj się.

background image

- Był pewien, że strzelą mu w plecy. W myśli liczył kroki... Trzy, cztery, pięć... I wyobrażał

sobie, jak Steve albo Nick mierzą do niego. Boże, na co czekają?

Nie stało się nic. Motor aerokaru zwiększył obroty. Gregory poczuł podmuch ciepłego

powietrza, potem hałas zmniejszył się, osłabł i stał się ledwie słyszalny. Odlecieli.

Czy to możliwe? Zdawało mu się, że śni. Pomacał trzy wyłamane palce, przesunął po

spalonej skórze na twarzy, przycisnął ręką wciąż bolący i wycieńczony brzuch. To nie był

sen. Ale dlaczego, dlaczego go nie zabili? Dlaczego puścili wolno, skoro ich oszukał?

Kiedy dotarł do wielkiej arterii komunikacyjnej, spojrzał na tablice informacyjne: był

o czterdzieści pięć mil od Nowego Waszyngtonu. Jego zegarek wskazywał godzinę 20

15

dnia

28 kwietnia. Musiał zameldować się u pułkownika Lunigana, a miał już

dwudziestoczterogodzinne opóźnienie.

Jego kroki rozbrzmiewały po metalowej jezdni, a ciężkie środki transportu, podtrzymywane na

poduszkach powietrznych, szybko go mijały wzbijając gorące wiry powietrza.

Na rozstaju dróg zatrzymał się. Jakiś pojazd stanął przed wejściem do sklepu.

Kierowca, staruszek o rudych wąsach, zgodził się go podwieźć.

Kiedy w końcu zasapany zastukał do domu pułkownika Lunigana - była 21

30

.

- Jedyna rzecz, której nie potrafię zrozumieć - mówił Gregory kończąc swój raport - to

dlaczego pozwolili mi odejść.

Oczy pułkownika Lunigana wpatrywały się w niego szyderczo, pytająco.

- Był pan bardzo sprytny, Barnes. Powiedziałbym, że również odważny. Przypalenia,

które ma pan na twarzy, wydają się prawdziwe...

Otworzył szufladę biurka i błyskawicznie wycelował w niego broń.

Gregory osłupiał.

- Dziś w południe - oznajmił Lunigan - siłownia atomowa w Czarnych Górach

wyleciała w powietrze.

- Cóż w tym dziwnego? To oczywiste, że ją zbombardowali, myśląc, że Kolektor tam

jest ukryty.

- Nie zbombardowali jej - zezłościł się Lunigan. - Wybuchła od środka dzięki

urządzeniu wprowadzonemu w niewiadomy sposób do podziemi centralnego pawilonu... Poza

tym niech pan skończy już z tą śmieszną opowieścią o fałszywej informacji. Kolektor

naprawdę był ukryty w siłowni. Został tam przeniesiony, jak tylko skończył go pan

regulować.

Gregory zrobił się trupio blady. Lunigan był typem, który nigdy nie żartował, więc i

tym razem mówił poważnie.

background image

- Tylko pan, Horbiger i kilku innych wiedziało, gdzie się znajduje.

- Nie! Ja nie wiedziałem. Horbiger powiedział mi, że Kolektor zostanie w Przystani aż

do dzisiejszego popołudnia. Niech pan go zapyta, a zobaczy pan, że potwierdzi.

- Horbiger nie żyje. Znaleziono go podziurawionego kulami przy resztkach Kolektora.

To pan go zdradził. Pan, który się wczoraj nie stawił, a teraz przychodzi do mnie z tą głupią

historyjką. Nawet dziecko by panu nie uwierzyło.

Lunigan miał najzupełniejszą rację. Nawet dziecko nie mogłoby uwierzyć... w przypadek, w zdarzenie

tak nieprawdopodobne. Przypomniał sobie, jak wskazywał palcem na chybił trafił na mapie Wenus. - Tu -

powiedział wtedy - w rejonie Czarnych Gór. Wielki Boże! Spośród tysięcy miejsc wybrał właśnie to, gdzie bez

jego wiedzy przeniesiono Kolektor!

Oparł ręce na biurku i zaczął się hałaśliwie śmiać. Broń pułkownika była także

śmieszna, wyglądała jak grymas lub karykatura śmierci, tej śmierci, której zbyt wiele razy w

ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin gorzko się nawąchał.

Kołysał się cały, wyciągnął się w niepowstrzymanym

ataku śmiechu.

- Uwaga! - ostrzegł Lunigan. - Jeszcze jeden ruch i wykończę pana. Dostałem rozkaz

strzelać od razu.

Strzelać do kogo? Do trupa? Boże, co za okropność, jakże niemożliwie absurdalne jest

przeznaczenie! Śmiech stał się histeryczny, oczy zamgliły się. Łzawił. Wtedy włożył rękę do

kieszeni.

Naprawdę. Chciał tylko wyjąć chusteczkę. Ale pułkownik Lunigan ostrzegał go

przecież. Lunigan nie był człowiekiem mogącym zaryzykować zaskoczenie, więc jego reakcja

była błyskawiczna.

Kula trafiła Gregory'ego w środek piersi. Drgnął; ze- sztywniały, zachował przez trzy

sekundy równowagę - trzy sekundy zduszonej i łagodnej agonii. Jednakże nie starczyło ich,

by mógł zdać sobie do końca sprawę z ostatniego żartu, jaki zgotował mu los.

Poczuł, jak cała krew spływa mu w dół po nogach i nagle upadł.

Dwadzieścia cztery godziny później zaczęła się wojna.

background image

DOBRANOC, SOFIO

Ulicą przechodziły szare i niebieskie kombinezony. Szary i niebieski, nie było innych

kolorów. Nie było sklepów, nie było biur, nie było baru ani żadnej witryny z zabawkami czy

też drogerii. Od czasu do czasu w brudnych od sadzy fasadach domów, obrośniętych kurzem i

mchem otwierały się kręcone drzwi jakiegoś sklepu. W środku był “sen"; onirofilmy,

szczęście dostępne każdemu, na każdą kieszeń; była też naga Sofia Barlow dla każdego, kto

zechce ją kupić.

Siedmiu niewolników zbliżało się do niego ze wszystkich stron. Niezwykle silnym

ciosem wyrżnął jednego w szczękę, po czym rzucił go na ziemię, aż ten stoczył się w dół po

schodach z zielonego marmuru. Następny, wysoki i silny, wywijał maczugą. Nagle się

pochylając uniknął ciosu, chwycił niewolnika w pasie i cisnął nim o kolumnę świątyni. Kiedy

jednak starał się ustawić przodem do trzeciego, żelazne kleszcze zacisnęły mu się na gardle.

Próbował się uwolnić, ale czwarty niewolnik wczepił się w jego nogi, a piąty unieruchomił

mu lewe ramię.

Został odciągnięty siłą. Z głębi olbrzymiej piwnicy dochodziły dźwięki sitarów i tabli

- muzyka drażniąca, szalona, pełna przeciągłych szelestów.

Niewolnicy związali go nagiego przed ołtarzem, po czym zniknęli w chodnikach

otwierających się w ścianach jaskini jak oczodoły. W powietrzu unosił się silny zapach

żywicy, piżma i nardu, podniecający zapach ulatniający się z pochodni, trójnogów i

płonących pojemników z żarem.

Kiedy pojawiły się tańczące dziewice, muzyka na chwilę zamilkła, następnie

odezwała się znowu, tym razem głośniejsza. Towarzyszył jej daleki chór kobiecych głosów.

Był to orgiastyczny, upajający taniec. Dziewice przemykały kolejno obok niego

muskając mu brzuch, twarz i tors zwiewnymi szatami oraz długimi i delikatnymi piórami

nakryć głowy. Diademy i naszyjniki iskrzyły się w półmroku.

W końcu szaty wolno opadły. Zobaczył nabrzmiałe piersi, niemal poczuł miękkość

wszystkich tych części ciała, które poruszały się przed nim w plątaninie niezaspokojonej

lubieżności.

W pewnej chwili paraliżujący i przeciągły dźwięk gongu przerwał taniec. Muzyka

umilkła. Również tancerki jak zjawy, które coś zawiniły, skryły się w czeluści jaskini, a w

background image

głębokiej ciszy pojawiła się piękna kapłanka otulona w pelerynę ze skóry leoparda. Miała

małe, nagie, zaróżowione stopy, a w dłoniach ściskała długi, niebieskawy nóż. Wydawało się,

że jej czarne, głębokie, ruchliwe oczy przenikają go do głębi.

Jak długo trwało to nieznośne oczekiwanie? Nóż ciął więzy przeraźliwie powoli,

czarne, wielkie, wilgotne i spragnione oczy dalej mu się przypatrywały, podczas gdy do jego

uszu dochodziły bezładne słowa oraz rytmicznie wabiące, zachęcające szepty i szmery.

Pociągnęła go do stóp ołtarza. Peleryna ze skóry leoparda opadła na ziemię, ona zaś

położyła się, omdlewająca, i przywołała go ku sobie słodkim, rozkazującym gestem.

W jaskini, muszli dźwięków i cieni, świat przybliżał się i oddalał w kołysaniu

oddechów.

Bradley wyłączył aparat i zdjął z głowy plastykowy kask. Wyszedł z kabiny z dłońmi i

czołem pokrytym potem, ciężko oddychając, z przyspieszonym biciem serca.

Dwudziestu techników, reżyser i główna aktorka podbiegło do Naczelnego

Przeglądacza i niecierpliwie go otoczyło. Bradley rozejrzał się w poszukiwaniu fotela.

- Poproszę o szklankę wody - powiedział.

Wycierając pot i głęboko oddychając usiadł wygodnie na fotelu pneumatycznym o

szerokim, odchylanym oparciu. Któryś z techników odszedł, po czym wręczył mu szklankę,

którą Bradley opróżnił jednym haustem.

- No? Co o tym myślisz? - niespokojnie zapytał reżyser.

Bradley zrobił zniecierpliwiony ruch, potem pokręcił głową.

- Nie o to chodzi, Gustaffson.

Sofia Barlow spuściła oczy. Bradley pogładził ją po ręku.

- Do ciebie nic nie mam, Sofio. Byłaś świetna. Ja... przeżyłem wrażenia, jakich tylko

wielka aktorka może dostarczyć. Jednakże jako całość onirofilm jest nieprawdziwy, brak mu

harmonii, równowagi...

- Co ci się nie podoba? - zapytał reżyser.

- Powiedziałem, że film jest pozbawiony harmonii, nie rozumiesz, Gustaffson?

- Pewnie, że rozumiem. Twierdzisz, że jest pozbawiony harmonii, że nie jest

zrównoważony. Zgoda, muzyka jest hinduska sprzed czterech wieków, a kostiumy pochodzą

z centralnej Afryki. Ale Odbiorca nie zważa na takie szczegóły, to, co go interesuje...

- Gustaffson! Odbiorca ma zawsze rację, nie zapominaj o tym. Tu jednak nie chodzi

ani o muzykę, ani o kostiumy. Błąd polega na czymś innym - ten onirofilm zszarpałby nerwy

nawet ze stali!

Gustaffson zmarszczył brwi.

background image

- Daj mi scenariusz - poprosił Bradley - i zawołaj Technika od Estetyki.

Przejrzał kartki w przód i wstecz, mrucząc niezrozumiałe słowa, jakby chciał zebrać

myśli.

- A zatem - powiedział w końcu, zamykając jednym ruchem teczkę z papierami - film

zaczyna się od długiej podróży czółnem, bohater jest sam, w nieznanym i wrogim mu świecie,

następnie jest walka z kajmanami w rzece i czółno tonie. Potem jest bardzo męczący marsz

przez dżunglę, zażarta walka z tubylcami. Bohater zostaje zamknięty w jakiejś chacie, ale w

nocy przychodzi Aloa, córka wodza, uwalnia go i daje wskazówki, jak dotrzeć do świątyni.

Potem mamy miłość z Aloą w świetle księżyca. A propos, gdzie jest Moa Mohagry?

Technicy i reżyser odsunęli się na boki i wysoka Soma- lijka o rzeźbionym ciele, Moa

Mohagry, wysunęła się do przodu.

- Ty, Moa, też byłaś świetna, ale trzeba będzie jeszcze raz nakręcić tę scenę.

- Od nowa? - krzyknęła Moa. - Mogę ją powtarzać i sto razy, ale wątpię, czy efekt

będzie lepszy. Zrobiłam wszystko, na co mnie stać, Bradley, zaangażowałam się do granic

możliwości...

- I na tym właśnie polega błąd Gustaffsona. W tym onirofilmie główną •sceną jest

ostatnia - ta, w której kapłanka uwodzi bohatera. Pozostałe sceny muszą być dozowane,

muszą być zarysem, przygotowaniem. Nie można zrobić onirofilmu składającego się tylko z

samych scen głównych.

Zwrócił się do Technika od Estetyki.

- Jaki jest wskaźnik emocji na średniej próbce?

- W scenie z Aloą?

- Tak, w scenie z nią.

- Osiemdziesiąt cztery i pięć.

- A sceny końcowej?

- Nieco mniej niż dziewięćdziesiąt siedem.

Bradley podrapał się w szyję.

- Teoretycznie można by to zostawić, ale praktycznie absolutnie nie. Dziś rano

przejrzałem jedną po drugiej sceny z pierwszej części. Są doskonałe. Ale film nie kończy się

na brzegu rzeki, kiedy Aloa ulega bohaterowi. Są jeszcze inne, dosyć męczące sceny; te, które

obejrzałem niedawno - jeszcze jeden marsz przez dżunglę, walka z niewolnikami w świątyni.

Kiedy Odbiorca dochodzi do tego punktu w filmie, jest wykończony, jego wrażliwość została

zredukowana do minimum. Erotyczny taniec dziewic tylko częściowo rozwiązuje problem.

Przeżyłem ten film dwukrotnie i dlatego właśnie mogłem odebrać uścisk z Sofią w całej jego

background image

perfekcji stylistycznej. Ale nie możemy mylić wskaźnika bezwzględnego ze względnym.

Liczy się ten ostatni. Jestem pewien, że gdybyśmy dokonali montażu filmu ze scenami, tak

jak po sobie teraz następują, wskaźnik końcowy postrzegania spadłby o co najmniej

czterdzieści punktów, nawet mimo świetnej gry Sofii.

- Bradley - odezwał się błagalnie reżyser - teraz przesadzasz.

- Wcale nie przesadzam - sprzeciwił się Naczelny Przeglądacz. - Powtarzam, że scena

końcowa jest dziełem sztuki, ale Odbiorca dochodzi do niej zmęczony i już usa-

tysfakcjonowany, w takim stanie, że nawet najbardziej aromatyczny owoc musi wydać mu się

mdły. Gustaffson, nie możesz się spodziewać, że Sofia dokona cudu; układ nerwowy

człowieka jest jaki jest, ze swoimi ograniczeniami i prawami nim rządzącymi.

- Co mamy w takim razie zrobić?

- Posłuchaj. Przez dwadzieścia pięć lat byłem reżyserem, a od sześciu jestem

Naczelnym Przeglądaczem. Myślę, że mam wystarczające doświadczenie, żeby ci udzielić

pewnej rady. Jeśli zostawisz onirofilm tak jak jest, nie zgodzę się na wyświetlanie go. Nie

mogę. Poza tym, że wywołałby niezadowolenie publiczności, to jeszcze ryzykowałbym

schyłek kariery takiej aktorki jak Sofia Barlow. Zrób, jak ci radzę, wycisz wyszystkie sceny

poza ostatnią, wyrzuć miłość z Aloą, zredukuj tę scenę do zwykłego erotycznego

przekomarzania się.

Moa Mohagry zrobiła gniewny ruch. Bradley chwycił ją za przegub i zmusił do

przycupnięcia na oparciu fotela.

- Posłuchaj, Moa. Nie myśl, że chcę ci zabrać dobrą okazję do odniesienia sukcesu.

Wiem, że masz talent. Scena nad rzeką dowodzi temperamentu, namiętności, jest w niej

niewinne i prymitywne pożądanie, które z pewnością zafascynowałoby Odbiorcę. Byłaś

świetna, Moa. Ale zdajesz sobie sprawę, że nie mogę zepsuć filmu, który kosztuje miliony,

prawda? Zaproponuję producentom kilka filmów, w których będziesz miała główne role. Są

miliony Odbiorców, którzy szaleją za onirofilmami rozgrywającymi się w świecie

prymitywnym; ty też odniesiesz sukces, obiecuję ci. Ale nie teraz, to nie jest odpowiednia

chwila...

Bradley wstał. Czuł się słaby, zmęczony, nogi miał jak z waty.

- Pamiętaj, Gustaffson. Wycisz także tę scenę walki z niewolnikami. Za dużo ruchu,

za wiele przemocy. Bardzo dużo energii psychicznej idzie na marne.

Chwiejnie przeszedł parę kroków w otoczeniu techników.

- Gdzie jest Sofia? - zapytał dotarłszy do końca sali. Sofia Barlow uśmiechnęła się do

niego.

background image

- Chodź do mojego biura - poprosił Bradley - muszę z tobą porozmawiać.

- Zgoda, nie mówię niczego nowego, to oklepane, zużyte słowa. Słyszałaś je setki razy

w szkole i w czasie kursu szkoleniowego. Ale są to słowa, nad którymi powinnaś się

zastanowić.

Bradley powoli spacerował po pokoju z rękami skrzyżowanymi na plecach. Sofia

Barlow na wpół leżała na fotelu. Co pewien czas wyciągała nogę i przyglądała się czubkowi

buta.

Bradley na chwilę zatrzymał się przed nią.

- Co ci jest, Sofio? Przeżywasz kryzys?

Zakłopotana, poruszyła się nerwowo. - Kryzys? Ja?

- Tak. To dlatego poprosiłem cię tu do biura. Nie zrozum mnie źle, nie chcę ci

wygłaszać kazania. Chcę tylko przypomnieć zasady leżące u podstaw naszego systemu. Nie

jestem już młody, Sofio. Pewne rzeczy chwytam w lot, na pierwszy rzut oka. Sofio! Gonisz za

jakąś ułudą!

Sofia Barlow przymknęła oczy, potem otworzyła je szeroko jak kotka.

- Za ułudą? A co to jest ułuda?

- Powiedziałem, że pewne rzeczy pojmuję w lot. Przeżywasz kryzys, Sofio. Nie

dziwiłbym się, gdyby pozostawał on w związku, z bezlvto%ua, tpTO$«gesydĄ *\&w««cttt

przez te świnie z Ligi Antyonirycznej w celu obalenia naszego porządku społecznego.

Sofia zdawała się nie rozumieć insynuacji.

- Czy Moa była naprawdę dobra? - spytała. Bradley przesunął ręką po karku. x

- Oczywiście! Mohagry wybije się, jestem tego pewien...

- Lepsza niż ja?

- Twoje pytania są bezsensowne - odburknął.

- Wyraziłam się jednak jasno. Chciałabym wiedzieć, która z nas dwóch bardziej ci się

podobała. Ja czy Moa?

- A ja ci powtarzam, że twoje pytanie jest głupie, nierozsądne i dokładnie potwierdza

moje podejrzenie, czy raczej pewność, że przechodzisz kryzys. To minie, Sofio!

Wszystkie aktorki wcześniej czy później przechodzą przez ten, jak się wydaje,

obowiązkowy etap...

- Chciałabym wiedzieć tylko jedną rzecz, Bradley. Jedną rzecz, o której nie mówią w

szkołach, o której nie mówi nikt. Przedtem! Co było przedtem? Czy naprawdę wszyscy byli

nieszczęśliwi?

background image

Bradley podjął na nowo swoją przechadzkę wokół fotela.

- Przedtem był chaos.

- Bradley! Ja chcę wiedzieć, czy naprawdę byli nieszczęśliwi.

Mężczyzna, niepocieszony, rozłożył ręce.

- Nie wiem, Sofio. Nie było mnie w tym czasie, jeszcze się nie urodziłem. Jedno jest

pewne: jeśli system się przyjął, to znaczy, że warunki obiektywne na to pozwoliły.

Chciałbym, żebyś zdała sobie sprawę z nadzwyczaj prostego faktu - technologia umożliwiła

nam spełnienie wszystkich marzeń, nawet tych najbardziej skrytych. Technika, postęp,

doskonałość urządzeń i dokładna znajomość naszego mózgu, naszego “ja"... wszystko to jest

realne, konkretne. A zatem także nasze sny są rzeczywistością. Sofio, nie zapominaj, że tylko

w bardzo rzadkich przypadkach onirofilmy są instrumentem służącym wygodzie czy

kompensacji. Prawie zawsze są one celem samym w sobie, tak jak kiedy niedawno cieszyłem

się twoim ciałem, twoimi słowami, twoim zapachem.

- Tak, jednak cały czas chodziło o coś sztucznego...

- Zgoda, ale nie miałem tej świadomości. A poza tym nawet znaczenie słów się

zmienia. Używasz słowa “sztuczny" w znaczeniu pogardliwym, jakie miało ono dwa wieki

temu. Ale dziś sztuczny produkt nie jest namiastką, Sofio. Lampa fluorescencyjna, właściwie

używana, daje światło lepsze od słonecznego. Podobnie jest z onirofilmem.

Sofia Barlow patrzyła na swoje paznokcie.

- Kiedy to się zaczęło, Bradley?

- Co?

- System.

- Osiemdziesiąt pięć lat temu, powinnaś to wiedzieć...

- Wiem, ale mówiłam o śnie. Kiedy ludzie zaczęli woleć go od rzeczywistości?

Bradley ścisnął nasadę nosa jakby chcąc zebrać myśli.

- Kinematografia zaczęła rozwijać się na początku dwudziestego wieku. Najpierw

były to obrazy dwuwymiarowe, które wyświetlano na białym tle. Potem wprowadzono film

dźwiękowy, panoramiczny, fotografię kolorową. Odbiorcy, zebrani w setkach specjalnych sal

projekcyjnych, widzieli i słyszeli, ale nie odczuwali filmu; co najwyżej mogło zaistnieć

cząstkowe uczestnictwo za pomocą wysiłku wyobraźni. Oczywiście, film był namiastką,

najprawdziwszym sztucznym tworem, zmierzającym do tego, by wzbudzić u publiczności

upodobanie do namiętności i przygody. A jednak już wtedy kinematografia reprezentowała

przepotężny instrument przemian psycho- społecznych. Kobiety tamtej epoki czuły potrzebę

naśladowania aktorek w ich gestach, melodii głosu, w ubraniu. Mężczyźni wcale im nie

background image

ustępowali. Życie przeżywało się zgodnie z tym, co narzucał film. Przede wszystkim okazało

się, że uwarunkowana jest przezeń gospodarka. Ogromne zapotrzebowanie na dobra

konsumpcyjne - ubrania, samochody, wygodne mieszkania - było oczywiście spowodowane

przez faktyczne potrzeby naturalne, ale także, i przede wszystkim, prze.z bezlitosną i

niezmordowaną propagandę, która uwodziła i drażniła Odbiorcę o każdej porze dnia.

Propaganda kinematograficzna. Już w§wczas kusił człowieka sen, był nim opętany we dnie i

w nocy, ale był jeszcze daleki od wprowadzenia go w życie.

- Byli nieszczęśliwi, prawda?

- Powtarzam ci, że nie wiem. Ograniczam się tylko do przedstawienia etapów procesu.

Około połowy dwudziestego wieku istniała już standardowa kobieta, standardowa sytuacja.

To prawda, że byli w tamtej epoce reżyserzy i producenci, którzy próbowali robić z

powodzeniem filmy o kulturze, filmy ideologiczne - jako forma przekazywania myśli i

podnoszenia poziomu szerokich mas. Ale zjawisko to trwało krótko. W 1956 uczeni odkryli w

mózgu ośrodki przyjemności i drogą doświadczeń doszli do tego, że bodziec elektryczny,

skierowany na określoną część kory mózgowej, powodował u badanego silną reakcję

zmysłową. Potrzeba było dwudziestu lat, by dobrodziejstwa odkrycia oddać na użytek

publiczny. Projekcja pierwszego filmu trójwymiarowego przy częściowym

współuczestnictwie widza oznaczała wyrok śmierci dla filmu intelektualnego. Publiczność już

odbierała zapachy, przeżycia, mogła już częściowo identyfikować się z tym, co działo się na

ekranie. Gospodarka przeżyła bezprecedensowy szok. Cała ludzkość zgłodniała przyjemności,

luksusu i władzy, żądała jedynie zaspokojenia jej pragnień w zamian za zapłacenie

niewysokiego podatku.

- A onirofilm?

- Onirofilm w swej formie definitywnej pojawił się kilka lat później. Nie istnieje

rzeczywistość, która zdolna byłaby przewyższyć sen, publiczność szybko się o tym

przekonała. Kiedy uczestnictwo jest całkowite, wszelkie współzawodnictwo natury staje się

śmieszne, wszelki bunt zbyteczny. Taki jest system, Sofio. I z całą pewnością twoje

przemijające kryzysy nie zmienią go, podobnie jak go nie zmieni melodramatyczna gadanina

naturystów, ludzi pozbawionych skrupułów, którzy zbierają środki nie dla triumfu myśli

zakłamanej od samych narodzin, ale dla swoich własnych korzyści. Chce ci się śmiać? W

zeszłym tygodniu Hermann Wolfried, jeden z hersztów Ligi Antyonirycznej, udał się do biur

Norfolk Company. A wiesz dlaczego? Chciał mieć prywatny onirofilm, pięć sławnych

aktorek w orgii, która może przyprawić o zawał. Norfolk przyjęła zamówienie, a jeśli obedrą

go ze skóry, tym gorzej dla niego.

background image

Sofia Barlow nagle wstała.

- Kłamiesz, Bradley! Specjalnie, bezczelnie kłamiesz.

- Mam dowody, Sofio. Liga Antyoniryczna jest organizacją mającą na celu nabieranie

naiwniaków, nieuleczalnych melancholików i konserwatystów. Wśród jej szeregowych

członków znajdą się może jakieś resztki uczuć religijnych, ale wśród kierujących jest tylko

chciwość.

Sofia już się bała rozpłakać. Bradley szybko podszedł do niej, opiekuńczym ruchem

położył rękę na ramionach.

- Nie myśl o tym więcej, Sofio. Popchnął ją do stolika, otworzył szufladę i wyjął małe,

płaskie, czworokątne pudełko.

- Masz - powiedział Bradley.

- Co to jest?

- Prezent.

- Dla mnie?

- Tak, to dlatego zawołałem cię do biura. Nakręciłaś dla Naszego Towarzystwa

Produkcyjnego dwadzieścia oni- rofilmów... Można powiedzieć, że to duże osiągnięcie. Po-

darunek od firmy jest małym dowodem uznania dla twoich zasług...

Sofia zrobiła ruch, jakby chciała otworzyć pakuneczek.

- Poczekaj - poradził Bradley. - Otworzysz w domu. A teraz idź już, mam masę

roboty.

Przed samym budynkiem stała kolejka helitaksówek. Sofia wsiadła do pierwszej, z

bocznej kieszeni pojazdu wyciągnęła pismo, zapaliła papierosa i przyglądała się z

zadowoleniem własnej podobiźnie na okładce. Helitaksówka łagodnie się uniosła, kierując do

centrum miasta.

Nęcąco wpółotwarte usta, kolor, kontrast między światłem a cieniem, dwuznaczny

wyraz twarzy... Każdy szczegół był wyeksponowany ze znawstwem.

Sofia patrzyła na siebie jak w lustrze. Niegdyś praca aktorki miała wiele negatywnych

stron. Kiedy kręciło się scenę miłosną, to z partnerem z krwi i kości; trzeba go było

obejmować, znosić kontakt fizyczny z nim, pocałunki i słowa chuchane prosto w twarz.

Kamera filmowa fotografowała scenę, którą potem widzowie oglądali na ekranie. Teraz było

inaczej. Był “Adam", model nafaszerowany elektronicznymi urządzeniami, z dwiema

maleńkimi kamerami filmowymi umieszczonymi w oczodołach. “Adam" był majster-

sztykiem, jeśli chodzi o odbiór wrażeń; kiedy aktorka pieściła go, komórka receptywna

background image

rejestrowała wrażenie pieszczoty i wraz z obrazem wzrokowym umieszczała na taśmie oniro-

filmu. W ten sposób Odbiorca, który następnie odtwarzał tę taśmę, wiernie odbierał

pieszczotę. Widz nie był już pasywny, był uczestnikiem.

Naturalnie, istniały onirofilmy dla kobiet i dla mężczyzn. Nie można ich było

dowolnie wymieniać; gdyby jakiś Odbiorca powodowany chorą ciekawością włożył do

swojego kasku odbiorczego rolkę filmu przeznaczonego dla Odbiorczyń przyprawiłby się

tylko o okropny ból głowy, ryzykując poza tym stopienie się delikatnych obwodów aparatu.

Poprosiła kierowcę, żeby się zatrzymał. Helitaksówka minęła dopiero jakiś tuzin

kwartałów, ale Sofia wolała dalej pójść na piechotę.

Szare i niebieskie kombinezony przemykały wzdłuż ulicy. Szary i niebieski, nie było

innych kolorów. Nie było sklepów, nie było biur, nie było baru ani nawet wystawy sklepowej

z zabawkami czy też drogerii. Co jakiś czas w przybrudzonych sadzą fasadach domów,

obrośniętych kurzem i mchem, otwierały się obrotowe drzwi jakiegoś sklepiku. W środku, na

półkach z polerowanego kryształu znajdował się “sen", szczęście dostępne wszystkim, na każ-

dą kieszeń; była też ona sama, naga, dla każdego, kto zechce ją kupić.

Spacerowali. Sofia Barlow przechadzała się wśród armii ludzi żyjących marzeniami,

ludzi, którzy pracują trzy godziny dziennie przeżywając katusze, ludzi, którzy wzdychają do

ciszy swoich nor: pokoju, amplexu i kasku. Oraz do tysięcy rolek onirofilmów, milionów

snów o miłości, potędze i sławie.

- Obywatele!

Głos brzmiał czysto i mocno jak w onirycznych rozważaniach, kiedy ten, co śni, ma u

swoich stóp cały wychwalający go świat.

- Obywatele! Pewien starożytny filozof mawiał, że cnota jest strojem umysłu. Nie

jestem tu po to, żeby was prosić o rzeczy niemożliwe, byłbym szaleńcem, gdybym oczekiwał

od was całkowitego i pełnego wyrzeczenia się. Od lat jesteśmy niewolnikami i poddanymi,

więźniami w labiryncie snu, od lat po omacku chodzimy w mrocznym grzęzawisku izolacji i

niemożności porozumienia. Obywatele, wzywam was, żebyście byli wolni. Wolność jest

cnotą, a cnota jest strojem. Ze zbyt wielu rzeczy okradliśmy naturę, teraz trzeba szukać

ratunku, zanim nadejdzie całkowita i ostateczna śmierć duszy...

Ile razy słuchała podobnych wywodów? Propaganda Ligi Antyonirycznej była

natrętna i zawsze ją bardzo irytowała. Ostatnio jednak zaskoczyło ją to, że czuła się zakłopo-

tana. Może dlatego, że była aktorką, i kiedy mówcy na placach mówili o grzechu, o zgubie,

kiedy podżegali tłum Odbiorców do porzucenia “snu", odbierała to jako oskarżenie

background image

skierowane przede wszystkim przeciwko sobie samej, czuła odpowiedzialność za cały system.

Może za tym żarliwym sposobem mówienia kryło się jednak coś prawdziwego. Może w

szkole nie powiedzieli jej wszystkiego, może Bradley się mylił.

Gruby mężczyzna miotał się na podwyższeniu, bił pięścią w drewniany blat, cały

czerwony na twarzy. Nikt go nie słuchał.

Kiedy z bocznych drzwi wyszła dziewczyna otulona w szale, niektóre osoby w tłumie

nawet się zatrzymały. Z głośników dobywała się muzyka starożytnego Wschodu. Tańcząc,

dziewczyna zaczęła zdejmować z siebie szale. Była piękna, bardzo młoda, ruszała się

rytmicznie, lekko i harmonijnie.

- Amatorka - powiedziała do siebie Sofia - nieudana aktorka.

Kiedy dziewczyna stała już naga na środku podwyższenia, nawet nieliczni mężczyźni,

którzy zatrzymali się, czekając na finał, teraz ruszyli. Byli tacy, co się śmiali, i tacy, którzy

rozczarowani kręcili głowami.

Dziewczyny z Ligi Antyonirycznej zatrzymywały przechodniów, podchodziły do

mężczyzn wypinając piersi w absurdalnej i wzruszającej propozycji.

Sofia wydłużyła krok. Ktoś chwycił ją za ramię. Był to jakiś mężczyzna, młody i

ciemnowłosy, który przyglądał się jej czarnymi, nieruchomymi oczami.

- Czego chcesz?

Młody człowiek wskazał na purpurową odznakę, którą miał na swoim kombinezonie

na wysokości serca.

- Jestem z Ligi Antyonirycznej - powiedział.

- No to co? Czego chcesz?

- Chcę ci coś zaproponować.

- Mów.

- Spędźmy razem noc.

Sofia zaczęła się śmiać.

- Z tobą! A po co? Co bym z tego miała?

Chłopak delikatnie się uśmiechnął, uśmiechem cierpliwym, pewnym i pełnym

wyższości. Najwidoczniej był przyzwyczajony do tego typu zastrzeżeń.

- Nic - przyznał nie zmieszany - ale naszym obowiązkiem jest...

- Przestań. Spędzimy noc obrzucając się wzajemnie inwektywami na żałosnych

próbach osiągnięcia naturalnego stosunku... Synu, ten twój przyjaciel na podwyższeniu

opowiada same głupstwa.

- To nie są głupstwa - odparował chłopak - cnota jest strojem. Ja mógłbym...

background image

- Oczywiście, że nie mógłbyś. Nie mógłbyś, bo mnie nie pożądasz, a nie pożądasz, bo

jestem prawdziwa, realna, żywa i ludzka, ponieważ byłabym namiastką, namiastką rolki

filmowej, którą możesz kupić za kilka groszy. A ty? Co ty mógłbyś mi dać? Głupi,

zarozumiały szczeniaku!

- Posłuchaj mnie, proszę...

- Żegnaj - ucięła Sofia i poszła dalej.

Za ostro obeszła się z tym chłopcem. Jej reakcja była niepotrzebnie agresywna,

mogłaby odrzucić propozycję po prostu tak, jak to czynili inni przechodnie, grzecznie, a

przynajmniej z uśmiechem. W końcu chłopak działał w najlepszej wierze; ranić to, co być

może w nim najlepsze? W najlepszej wierze, zgoda. Ale przywódcy? Bradley wiele razy

zapewniał ją, że kierujący Ligą Antyoniryczną są kupą świń. A jeśli Bradley zawsze kłamał?

Podejrzenie to dręczyło ją już od wielu tygodni. Te wszystkie przemównia na placach,

napisy na murach, wydawnictwa propagandowe, publiczne propozycje odbycia naturalnych

stosunków z aktywistami Ligi... Czy możliwe, żeby to wszystko było kłamstwem? A może

była prawda w tym, co twierdzili mówcy i prelegenci, może świat był zepsuty aż do samego

szpiku, a tylko niewielu świadomych ludzi zdolnych było dostrzec jego potworność i ocenić

stopień upadku?

Człowiek-wyspa. Do tego się doprowadzili. Z jednej strony klasa producentów, klasa,

która sprawowała władzę, i do której ona sama należała jako aktorka; z drugiej strony ślepa i

uległa armia Odbiorców, kobiet i mężczyzn spragnionych samotności i półmroku jak larwy

jedwabnika oplecione wydzieliną swoich własnych snów, blade larwy pozbawione krwi,

zatrute od bezruchu.

Sofia urodziła się z probówki. Jak wszyscy zresztą. Nie znała swojej matki. Miliony

kobiet zgłaszały się raz w miesiącu do Banku Życia, miliony mężczyzn osiągały orgazm

przez sen i oddawały nasienie do Banku, który je selekcjonował i wykorzystywał zgodnie z

rygorystycznymi kryteriami genetycznymi. Małżeństwo było instytucją archaiczną. Sofia była

dzieckiem snu, jakiegoś nieznanego, anonimowego mężczyzny, który we śnie posiadł jakąś

aktorkę. Każdy mężczyzna, który przekroczył czterdziesty rok życia mógł być jej ojcem,

każda kobieta między czterdziestym a osiemdziesiątym rokiem życia jej matką.

Kiedy była młodsza, ta myśl bardzo ją niepokoiła, ale potem powoli przyzwyczaiła się

do niej. Ostatnio wszystkie wątpliwości i niepokoje wieku dojrzewania znowu się odezwały

jak sępy, które cierpliwie krążyły czekając na chwilę słabości. Kim był ten chłopak, który

zatrzymał ją na środku ulicy? Próbką wyższego człowieczeństwa czy też półgłówkiem?

Pewnie, gdyby powiedział: “Poznałem cię, Sofio. Poznałem mimo standardowego

background image

ubrania i czarnych okularów..." Gdyby jej powiedział: “Jesteś moją ulubioną aktorką, obsesją

moich wszystkich dni...". I gdyby jeszcze na dodatek powiedział jej: “Chcę cię poznać taką,

jaka jesteś, jaka jesteś naprawdę..."

Zamiast tego ten bałwan mówił o obowiązku. Zaproponował jej, żeby razem spędzili

noc, ale jedynie po to, by oddać w ten sposób cześć nowej, hipotetycznej tylko moralności.

Cnota jest strojem. Strój, przyzwyczajenie do naturalnych stosunków. Kochajcie się

mężczyźni i kobiety, łączcie się w pełni wyrzeczenia! Każdy wasz akt stanowić będzie wkład

do dzieła klęski i rozpadu nikczemnego systemu. Łączcie się, łączcie naprawdę, subtelna

radość zmysłów objawi się w odpowiednim momencie, radość dźwięków i świateł wypełni

waszą duszę, uświetni wasze ciało. A nasze dzieci ponownie będą się tworzyły w cieple

wnętrzności, a nie w zimnym szkle probówki. Czy nie to właśnie przepowiadał grubas na

podwyższeniu?

Weszła do bardzo zatłoczonego sklepu, zbliżyła się do długiej lady, gdzie w

przykładnym porządku wystawione były setki onirofilmów zamkniętych w eleganckich

pudełkach z plastyku. Lubiła czytać opisy wydrukowane na kopercie, słuchać rozmów, które

czasami nabywcy prowadzili między sobą, lub skrupulatnych rad szeptanych nieomal przez

sprzedawców do uszu niezdecydowanym Odbiorcom.

Przeczytała kilka tytułów.

“SINGAPUR - Euroazjatycka piosenkarka (Milena Chung- lin) ucieka z Odbiorcą.

Przygody w półświatku portowym, czas akcji około roku 1950. Noc miłosna na sampanie.

BITWA - W osobie bohaterskiego oficera Odbiorca przedostaje się na stronę

nieprzyjaciela i wysadza w powietrze magazyn paliwa. Końcowa bitwa krwawa, ale zwycię-

ska.

EKSTAZA - Prywatny helioodrzutowiec księżniczki perskiej, wspaniale granej przez

Sofię Barlow, spada do Wielkiego Kanionu. Księżniczka i pilot (Odbiorca) spędzają noc w

jaskini".

Bardziej szczegółowe opisy znajdowały się wewnątrz pudełek. Nie istniała obawa, by

znajomość treści spowodowała u Odbiorcy spadek wskaźnika pożądania. Projekcji mentalnej,

amplexowi, towarzyszyło odrętwienie katatonicz- ne, w którym pamięć o faktach

przypadkowych ulegała całkowitemu zatarciu. Nie można było wiedzieć, przeżywając

pierwszą scenę, co się stanie w scenie drugiej i następnych. Nawet jeśli nauczyło się na

pamięć opisu, nawet jeśli oglądało się i przeżywało ten sam film już dwadzieścia razy. “Ja"

świadome, “ja" codzienne znikało pochłonięte przez następujące po sobie reakcje, które film

wywoływał? przestawało się być sobą samym, aby przejąć osobowość, ruchy, głos i impulsy

background image

sugerowane przez film.

Jakiś sprzedawca szybko do niej podszedł.

- Doradzę, co będzie dobrym prezentem.

Sofia nagle zorientowała się, że jest jedyną kobietą wśród tłumu kupujących. Był to

dział dla mężczyzn. Skierowała się ku przeciwległej ladzie, wmieszała w tłum kobiet różnego

wieku, przystanęła przed okazałymi fotografiami najpopularniejszych aktorów.

“PRZESTRZEŃ JEST NASZA - Dowódca statku kosmicznego (aktor Alex Morrison)

zakochuje się w lekarce pokładowej (Odbiorczyni), skierowuje rakietę na księżyc Jowisza,

żeby wysadzić załogę, i odlatuje z ukochaną. Podróż galaktyczna.

TORTUGA - Rok 1650. Wytworny pirat (Manuel Alvarez) porywa damę dworu

(Odbiorczynię). Zazdrość i pojedynki. Miłość i morze pod rozpalonym niebem".

- Jakie to jest? - spytała wysoka dziewczyna o jędrnym ciele ściśniętym w zbyt

ciasnym kombinezonie.

- Pasjonujące - oświadczyła jej towarzyszka. - Od razu kupiłam następne cztery kopie.

Pierwsza dziewczyna pozostała mimo wszystko sceptyczna. Wyciągała szyję nad ladę,

wznosząc się na samych palcach, żeby móc przeczytać opisy najdalej poukładanych pudełek.

Powiedziała coś cicho, jej koleżanka odpowiedziała jeszcze cichszym głosem. Wtedy Sofia

oddaliła się, zatrzymała na kilka minut w dziale “Klasyków", ukradkiem rzuciła okiem na tył

sklepu, gdzie mężczyźni i kobiety tłoczyli się, żeby kupić tak zwane onirofilmy dla obojga.

Gdy była młodsza, w szkole powiedziano jej, że kiedyś ludzie uznawali za tabu

wszystko to, co dotyczyło seksu. Pisanie czy mówienie o rozlicznych aspektach życia

erotycznego było w najwyższym stopniu niewłaściwe, a żadna kobieta nigdy nie

opowiedziałaby obcym o swoich pragnieniach i marzeniach seksualnych. Istniały fotografie i

wydawnictwa pornograficzne, ale wiele z nich zabronionych było przez prawo. Ten, kto je

kupował, zawsze robił to ukradkiem i towarzyszyło mu poczucie winy czy zakłopotania,

nawet jeśli opatrzone były stemplem cenzury. Ale już wraz z nadejściem “systemu"

prymitywna moralność wstydu seksualnego całkowicie upadła. Wstyd, jeśli w ogóle istniał,

pozostał jeszcze w pewnego typu snach, w filmach dla pięćdziesięciolatków obojga płci, w

których Odbiorca uwodził czy gwałcił drżącą i spłonioną młodziutką dziewczynę. Ale w

rzeczywistości wstyd, przynajmniej werbalny, zniknął. Każdy mógł poprosić bez cienia

zażenowania o film erotyczny, podobnie jak o jakikolwiek film wojenny czy przygodowy.

Ale prawdziwy wstyd? Kto spośród tych, co tłoczyli się przy ladach, żeby kupić

luksus w pudełku, miałby odwagę rozebrać się pośrodku tłumu? Kto by się nie przeraził,

gdyby musiał odbyć naturalny stosunek? Oczywiście, aktywiści Ligi Antyonirycznej

background image

swobodnie przedstawiający swoje propozycje, ale kto wie, czy byliby równie nieskrępowani

stojąc wobec konieczności spełnienia tego, co sami uważali za ważny obowiązek. Prawda

była taka, że od niemal stu lat kobiety i mężczyźni przestrzegali prawie całkowitej

wstrzemięźliwości seksualnej. Mieli samotność, dozowany półmrok wewnątrz ciasnych ścian

domu i fotel z zamontowanym amplexem. Ludzkość nie pragnęła niczego innego. Wobec

wyższej atrakcyjności snu wygasły ambicje zdobycia wygodnego mieszkania, ubierania się w

eleganckie stroje, posiadania aerokaru i innych dóbr. Po co się trudzić zdobywaniem

przedmiotów faktycznie istniejących, kiedy dzięki onirofilmowi za kilka groszy można było

przez godzinę żyć jak szejk otoczony wspaniałymi kobietami - podziwiany, obsługiwany,

szanowany?

Osiem miliardów istnień ludzkich, karmionych wita- minizowanymi koncentratami i

mąką sojową, żyło w ponurych ulach, w odizolowanych od siebie nędznych norach. Ludzie ci

nie czuli żadnej potrzeby jedzenia niczego naprawdę. Już jakiś czas temu w związku ze

zniknięciem rynku zbytu przemysł produkujący dobra konsumpcyjne został porzucony przez

grupy finansistów, którzy przelali swoje środki na produkcję onirofilmów, jedynego towaru

naprawdę poszukiwanego.

Spojrzała w górę, ku oświetlonej tablicy i uczuła wstręt do samej siebie. Cyfry były

wymowne, wymowna była też tabela wskaźników sprzedaży. To ona była najpopularniejszą

aktorką! Jej onirofilmy były najbardziej poszukiwane.

Wyszła ze sklepu. Wolno, ociężale ruszyła z pochyloną głową w kierunku domu. Nie

wiedziała, co myśleć o tym tłumie mężczyzn, którzy mijali ją, nie rozpoznając. Byli jej

niewolnikami czy też panami?

Zadzwonił wideotelefon. Jak promień światła w otchłani z czarnego aksamitu, jak

bicie dzwonów dochodzące z wyniosłych katedr, których iglice ukryte są w ponurym świcie

senności.

Sofia wyciągnęła rękę w poszukiwaniu przycisku.

Czerwony wąż przesunął się zygzakiem po ekranie, ociągał chwilę, zdawało się, że

wybuchnie, i w końcu zniknął ustępując miejsca Bradleyowi.

- Co się dzieje? - spytała Sofia zaspanym głosem.

- Która godzina?

- Południe. Wstawaj, kochana, musisz pojechać do San Francisco.

- Do San Francisco? Czyś ty oszalał?

- Mamy kontrakt na koprodukcję z wytwórnią Norfolk, Sofio. Miało to być w przyszły

poniedziałek, ale czas nagli. Chcą cię natychmiast.

background image

- Ależ ja jeszcze jestem w łóżku, strasznie mi się chce spać. Wyjadę jutro, Bradley.

- Ubieraj się! - uciął sucho Naczelny Przeglądacz - samolot Norfolku czeka na ciebie

na zachodnim lotnisku. Nie trać czasu.

Mruknęła niezadowolona. Ta nagła praca nie była uwzględniona w programie, miała

zamiar spędzić cały dzień odpoczywając.

Wysunęła się z łóżka z zamkniętymi jeszcze oczami, w łazience rozebrała się ospale,

niestarannie. Metaliczny strumień lodowatej wody przyprawił ją o dreszcze. Wytarła się,

szybko ubrała, prawie biegiem wyszła z domu.

Znała system pracy w wytwórni Norfolk. Ci faceci byli niebywale pedantyczni.

Bardziej niż Bradley. Zawsze gotowi znaleźć usterki w najbardziej udanych scenach.

Helitaksówka zawiozła ją do wejścia na lotnisko w ciągu ośmiu minut. Poszła

wejściem wychodzącym na pasy dla prywatnych samolotów i rozejrzała się dokoła w

poszukiwaniu awionetki.

Pilot wyszedł z przybudówki i podszedł sprężystym krokiem.

- Sofia Barlow?

Był wysoki, o blond włosach i smagłej cerze, jakby mu twarz przypalano w piecu.

- Jestem Mirko Glikorić, z Norfolk Company.

Sofia nic nie powiedziała. Pilot nie zaszczycił jej ani jednym spojrzeniem, mówił

utkwiwszy wzrok w jakimś bliżej nie określonym punkcie przestrzeni. Miał zimne, agresywne

oczy o pięknym kolorze szarego antracytu. Wziął wa- lizeczkę Sofii i szybko ruszył w

kierunku środkowego pasa, gdzie samolot Norfolku był już gotów do odlotu. Sofia z

najwyższym wysiłkiem dotrzymywała mu kroku.

- Halo! - krzyknęła rzucając się jak koń czystej krwi - nie mógłbyś iść trochę wolniej?

Pilot szedł dalej nawet nie odwróciwszy się.

- Jesteśmy spóźnieni - powiedział spokojnie - za trzy godziny musimy być w San

Francisco.

Poczuła się zaniepokojona, kiedy dotarli do samolotu.

- Czy będzie ci przeszkadzało, jeśli siądę z przodu? - spytała Sofia.

Pilot wzruszył ramionami. Pomógł jej wsiąść, chwycił stery i poczekał na sygnał z

wieży kontrolnej.

Sofia rozglądała się dokoła zaciekawiona i trochę przestraszona zegarami i

dźwigniami tablicy rozdzielczej. Pilot niecierpliwie pogwizdywał. Sofia poszperała w

kieszeni siedzenia i wyciągnęła z niej tuzin pogniecionych pism. Na wszystkich okładkach

widniała jej fotografia. Przypięty do kartki był również katalog wszystkich filmów, w których

background image

Sofia występowała w głównej roli.

- To twoje?

Pilot nie odpowiedział. Cały usztywniony patrzył prosto przed siebie. Start był bardzo

łagodny, tak że Sofia nawet go nie poczuła; rzuciła okiem przez okienko i z trudem

powstrzymała okrzyk zachwytu: pod nimi rozciągało się morze domów, a niżej, na

horyzoncie, jak kosmata powieka otwierała się popielata muszla pól.

- To twoje? - nalegała Sofia.

Pilot niedostrzegalnym ruchem zwrócił ku niej głowę i rzucił jej szybkie spojrzenie.

Potem znowu się usztywnił.

- Tak - powiedział niezadowolony.

Sofia starała się ukryć wewnętrzną przyjemność, jaką za każdym razem odczuwała,

kiedy widziała, że docenia się jej urok.

- Mówiłeś mi, jak się nazywasz, ale nie pamiętam.

- Glikorić - wymamrotał pilot - Mirko Glikorić.

- Rosjanin?

- Jugosłowianin.

Przez chwilę mu się przyglądała. Wargi wąskie i zaciśnięte, profil prosty, ostry...

Mirko wydawał się wyrzeźbiony w skale, milczący, nieruchomy. Sofia zniecierpliwiła się.

- Mogę cię o coś spytać?

- Mów.

- Najpierw... Na lotnisku. Podszedłeś do mnie i zapytałeś: “Sofia Barlow?" Dlaczego?

Przecież mnie znasz, prawda? Te pisma i katalog... Założę się, że jesteś moim wielbicielem.

Dlaczego udałeś, że mnie nie poznajesz?

- Nie udawałem. Zobaczyć cię we własnej osobie to coś zupełnie innego. W końcu

rozpoznałem cię, bo wiedziałem, że masz się lada chwila pojawić w wejściu na lotnisko. Ale

w tłumie przeszłabyś niezauważona.

Sofia zapaliła papierosa. Pilot może i miał rację, w tłumie nikt by jej nie zauważył,

nawet bez czarnych okularów. Poczuła coś w rodzaju cichej urazy do znajdującego się obok

mężczyzny. Spróbowała jeszcze raz odezwać się do niego. Mirko okazał się nieprzenikniony,

nieufny.

- Dlaczego nie włączysz automatu? - spytała Sofia. - Nudzę się, Mirko. Powiedz coś.

Pilot pozostał niewzruszony. Dwa czy trzy razy mrugnął powiekami i wysunął do

przodu brodę.

Sofia chwyciła go za rękę.

background image

- Mirko! Zrób jak mówię, włącz automat i wypalmy razem papierosa.

- Wolę osobiście prowadzić.

- Idiota!

Zapaliła kolejnego papierosa, potem odpaliła jeszcze następnego od niedopałka

poprzedniego, przejrzała pisma maWm\x)ąc ich stronice w nieopanowanym zdenerwowaniu.

Zaczęła podśpiewywać, uderzać nogą o gumowe uszczelnienie kabiny, mruknęła coś, odpięła

się i wręcz zaczęła udawać, że źle się czuje.

Mirko poszperał w kieszeniach kombinezonu lotniczego i podał jej pastylkę.

Sofia zbladła.

- Idiota - powtórzyła. - Nie chcę już dłużej siedzieć z przodu, idę do tyłu.

Mały salonik otwierający się za kabiną pilota był przytulny. Stała tam kanapa,

składana leżanka, stolik i szafka- - bar.

Nalała sobie coś do picia. Dużymi łykami wypiła kieliszek brandy. Natychmiast nalała

sobie następny, chociaż zarysy przedmiotów już zaczynały drgać w gęstej niebieskawej,

pociągającej mgiełce. Położyła się na kanapie myśląc o Mirku, tym idiocie, Odbiorcy takim

jak wszyscy inni. Nie mogła doczekać się chwili przybycia do San Francisco, nakręcenia

filmu i powrotu do Nowego Jorku.

Tym razem z trudnością przełknęła brandy. Kiedy postawiła kieliszek, na chwilę jakby

straciła przytomność. Poczuła się wciskana w bok kanapy, potem pustkę pod sobą, jak kiedy

winda zaczyna nagle jechać w górę. Zobaczyła, jak kieliszek zsuwa się ze stolika, pada na

ziemię... Potem ból w plecach, uderzenie w przód głowy i mgła, czerwone i niebieskie kulki,

rzężenie oszalałych motorów.

- Mirko! - krzyknęła wstając. Drzwi prowadzące do kabiny pilota wydawały się

zaklinowane. Nacisnęła oporną klamkę, z trudem pchnęła drzwi chwiejąc się na nogach.

Pustka wewnątrz klatki piersiowej, chwila równowagi, absurdalne poczucie utraty własnego

ciężaru. Zobaczyła plecy Mirka, jego ręce zaciśnięte na dźwigni sterów i chmury, które

nalatywały na nich jak opary snu.

Teraz Mirko mówił. Krzyczał, a ona nie zdawała sobie

z tego sprawy. Runęła na oparcie siedzenia, zacisnęła z?by czekając na uderzenie.

Samolot spadał na ziemię kręcąc korkociąg.

Kiedy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła białą chmurę pośrodku nieba. Bardzo

wysoko szybował sęp. Leżała wyciągnięta na ziemi i coś wilgotnego i chłodnego uciskało jej

czoło. Uniosła ramię, dotknęła twarzy, skroni, zdjęła chusteczkę nasyconą wodą przewracając

się na bok.

background image

Mirko stał przy szczątkach samolotu. W oddali ściana czerwonej cyklopowej skały

przydawała krajobrazowi agresywności.

- Jak to się stało? Pilot rozłożył ręce.

- Nie wiem - powiedział kręcąc głową - nie mogę zrozumieć. W pewnej chwili

maszyna przestała reagować na polecenia, straciła wysokość i w korkociągu spadła na ziemię.

Cudem odzyskałem panowanie, ale było już za późno. Popatrz, jak zlecieliśmy, zanim

uderzyliśmy w skałę.

Sofia z trudem wstała, masując potłuczone plecy.

- I co teraz? Wiesz, gdzie spadliśmy? Mirko spuścił oczy.

- To jest Wielki Kanion - powiedział - znajdujemy się w bocznej odnodze, teren

należy do najbardziej niedostępnych, ale myślę, że nie powinno być daleko do Bńght Angel

Tro.il...

Sofia zamrugała: - Wielki Kanion?

Na kilka chwil zaniemówiła, potem wybuchnęła śmiechem.

- Wielki Kanion! - powtórzyła. - A to naprawdę pyszne! Nie do wiary.

- Co jest nie do wiary?

- Nie udawaj idioty, Mirko. Awaria motorów, przymusowe lądowanie, właśnie tu, w

Wielkim Kanionie... Wszystko jak w filmie, który nakręciłam rok temu - Ekstaza, pamiętasz

go, prawda?

Podejrzenie jak błyskawica przemknęło jej przez głowę.

- Posłuchaj no - powiedziała posępnie - nie zrobiłeś tego chyba naumyślnie? Spójrz

sam, zbyt wiele szczegółów się zgadza. Ty naprawdę jesteś pilotem, ja co prawda nie jestem

perską księżniczką, ale tylko Sofią Barlow. Chcesz być ze mną, prawda? Chciałeś zostać ze

mną tak jak w filmie.

Mirko, oburzony, wydął pierś. Odwrócił się do niej plecami, podszedł do samolotu i

odsuwając na bok poskręcane blachy z trudem dostał się do środka. Wyrzucił na zewnątrz

masę rzeczy - dwa koce, plastykowy pojemnik na wodę, skrzynkę syntetycznego pożywienia,

elektryczną latarkę. Wyszedł z rozwalonej kabiny z butelką brandy w jednej ręce i ciężką

aparaturą w drugiej.

- Idziemy - powiedział - zabierz jak najwięcej rzeczy.

Sofia przyglądała mu się rozczulona.

- Idziemy, ale dokąd?

- Nie chcesz chyba zdychać tu wśród tych skał. Musimy dojść do głównego Kanionu.

Phantom Ranch powinno się znajdować w odległości nie większej niż pięćdziesiąt mil stąd,

background image

ale zawsze znajdzie się jakiś głupi romantyczny turysta, który pcha się na zachód, żeby

sfotografować panoramę.

- Próbowałeś porozumieć się przez radio?

- Radio jest zepsute. Pospiesz się. Weź to, co niezbędne, i idziemy.

Kroczył przodem szybko, sprężyście, wyciągając nogi. Butelkę brandy wsunął sobie

do kieszeni na wysokości uda i szedł nieco przygarbiony pod ciężarem wielkiej paczki

utworzonej z koca, w który zawinął zestaw akumulatorów i ciężką metalową skrzynkę.

Sofia obarczona jedzeniem i pojemnikiem na wodę szła doganiając go co jakiś czas.

Zatrzymali się po pół godzinie. Sofia była zaniepokojona, patrzyła błagalnym

wzrokiem. Mirko natomiast wzrok miał utkwiony prosto przed siebie. Było jasne, że kobieta

stanowi dla niego przeszkodę, przysłowiową kulę u nogi, od której nie mógł się tak łatwo

uwolnić.

- Idziesz za szybko, Mirko.

Mężczyzna spojrzał na niebo zasnute groźnymi chmurami.

- Idziemy - powiedział - za kilka godzin będzie

zupełnie ciemno.

Kiedy dotarli do głównego Kanionu, ledwie co było widać. Mirko wskazał jakiś punkt

na skalistej ścianie, czerwonej i brunatnej jak przypalony papier.

- Jaskinia - powiedział rozmarzony.

- Jaskinia - powtórzyła za nim Sofia. - Dokładnie jak w filmie. Wszystko jest jak w

filmie, Mirko!

Pomógł jej wspiąć się na stok. Pakunek ułożył na ziemi, na progu czarnego leja

prowadzącego w głąb skały.

- Nie bój się - powiedział - zaraz wracam.

Widziała, jak piął się po urwiskach piaskowca i prastarego kamienia, wyrywał z

korzeniami wyschnięte krzewy, robił z nich grube wiązki chrustu, które ciągnął w dół, aż do

wejścia do groty.

- Niedługo zrobi się zimno - powiedział – trzeba by zapalić ogień.

Włączył latarkę elektryczną i zbadał jaskinię. Miała piętnaście metrów długości i

prawie w połowie skręcała niemal pod kątem prostym. Umieścił wiązki krzewów na samym

zgięciu korytarza i z dziką radością podłożył ogień.

Jedli w milczeniu, w jaskini pełnej świateł i cieni, pod ogromnym, drgającym

skrzydłem nietoperza.

- Otworzyłam pakunek - oznajmiła Sofia - kiedy poszedłeś zbierać opał. Zobaczyłam,

background image

co jest w środku. Amplex! Dlaczego musiałeś zabrać go ze sobą?

- Kosztuje sto dwadzieścia patyków - odpowiedział Mirko. - Dla ciebie jako aktorki

jest to śmieszna suma, ja jednak muszę pracować trzy miesiące, żeby tyle zarobić, rozumiesz?

Wziął metalowe pudło i pojemnik z filmami.

- O! - zauważyła zdziwiona Sofia. - A co teraz masz zamiar zrobić?

- Idę w głąb groty. Mam prawo odizolować się, prawda?

- Tak, ale co ma z tym wspólnego amplex? Co chcesz zrobić, Mirko?

Mężczyzna coś burknął. Kiedy Sofia chwyciła pojemnik z filmami i otworzyła go, nie

stawiał oporu. Obojętnie pozwolił kobiecie przyjrzeć się do woli rolkom filmów i pozwolił jej

przeczytać treść wytłoczoną na plastykowych pudełeczkach.

- Ależ to są moje filmy, Mirko! Mój Boże, są wszystkie. Lazurowe nieba, Uwiedzenie,

Przygoda na Cejlonie... jest jakaś matryca, to matryca Ekstazy. To twój ulubiony oniro- film,

prawda?

Mirko spuścił oczy nie odpowiadając. Sofia zamknęła pojemnik. Matryce to był

luksus, na który tylko niewiele osób mogło sobie pozwolić. Zwykły onirofilm raz obejrzany

trzeba było wyrzucić, bo ulegał demagnetyzacji na głowicach odbiorczych amplexu. Matryca

natomiast była wieczna, praktycznie niezniszczalna. I właśnie dlatego kosztowała majątek.

- Kiedy ją kupiłeś? - spytała Sofia. Mężczyzna, zezłoszczony, wzruszył ramionami.

- Daj spokój - powiedział. - Jesteś ciekawska w bardzo przykry sposób. Czego chcesz

się ode mnie dowiedzieć? Twoje filmy są w milionach egzemplarzy sprzedawane milionom

Odbiorców. Jestem jednym z wielu. Kupiłem matrycę Ekstazy. No i co? Co w tym widzisz

dziwnego? Ten film szczególnie mi się podobał. Ja...

- Mów dalej - poprosiła go Sofia ściskając za ramię.

- Nie ma dnia, żebym go nie oglądał - oświadczył szorstko pilot. - A teraz idź już i

postaraj się zasnąć, bo jak tylko nastanie dzień, będziemy musieli przejść sporo mil. Ja idę w

głąb jaskini.

- Z amplexem?

- Oczywiście, że tak! Co się wtrącasz? Chcę nacieszyć się filmem w spokoju.

Sofia z trudem przełknęła ślinę. Nagle ogarnęła ją frustracja, tak jakby uszła z niej

wszelka chęć życia. To niemożliwe, myślała, co się ze mną dzieje? Czego ja w końcu chcę od

tego człowieka, który ma tysiące powodów, żeby nie obdarzyć mnie nawet jednym

spojrzeniem?

Poczuła ochotę, żeby dotknąć go do żywego, rzucić mu prosto w twarz palące obelgi,

spoliczkować. Ale obraz Mirka obejmującego ją przezwyciężył wszystkie zahamowania i

background image

opanował wszystkie jej myśli.

- Ja tu jestem - sama się zdziwiła zachęcającym tonem, jakim to powiedziała. Mirko

odwrócił się nagle.

- Co takiego?

- Powiedziałam, że ja tu jestem. Mirko, dzisiejszej nocy nie będą ci potrzebne te filmy.

- Niepotrzebne?

- Nie. Możesz mnie mieć jak we śnie, bardziej niż we śnie...

Mirko zaczął się śmiać.

- To nie to samo - powiedział. - Poza tym nie bądź śmieszna z tymi tekstami

aktywistki Ligi Antyonirycznej. Trzymają się ciebie żarty, czy co?

- Powtarzam, że możesz mnie mieć.

- A ja ci powtarzam, że to nie to samo.

- Mirko! - błagalnie powiedziała kobieta, zupełnie już prawie wyszedłszy z siebie -

potrzebujesz mnie każdego dnia, kiedy przewijasz tę matrycę i śnisz, stale śnisz o tej jaskini,

o zapalonym ognisku, stale śnisz o moich pocałunkach i o moim ciele, które teraz chcę ci dać.

Wszystko jest jak w filmie, przeklęty głupcze. Czemu zwlekasz? Mogę dla ciebie zrobić

wszystko, co chcesz, mogę zrobić, zrobić naprawdę...

Przez chwilę Mirko zdawał się niezdecydowany. Potem pokręcił głową i udał się w

głąb jaskini.

- Mirko! - zawołała zdesperowana. - Jestem Sofia Barlow! Sofia Barlow, rozumiesz?

Rozpięła zamek kombinezonu. Wyłoniły się ramiona, ściągnęła ze złością ubranie i

rzuciła je na ziemię.

- Spójrz na mnie! - krzyknęła.

Długie, czerwono- zielone języki ognia tańczyły zmysłowo, w powietrzu unosił się

przenikliwy zapach pradawnego boru. Zobaczyła, że ręce mężczyzny zwinęły się w pięści,

wargi zadrżały jak w długim, wyczerpującym cierpieniu.

Mirko wahał się przez chwilę jeszcze, potem rzucił filmy do ognia i pobiegł ku niej.

Najpierw światło niebieskie, potem czerwone. Potem znowu niebieskie. Kiedy rolka

filmu się skończyła, wyłącznik zadziałał automatycznie.

Sofia zdjęła kask amplexu. Skronie miała spocone, serce waliło i cała drżała.

Szczególnie zaś drżały jej ręce. Nie mogła ich spokojnie utrzymać. Nigdy w życiu nie

przeżyła tak intensywnie “snu", onirofilmu, który kazał jej być samą sobą. Musi natychmiast

podziękować Bradleyowi.

background image

Zadzwoniła do niego wideotelefonem. Ale kiedy mii przed sobą twarz Naczelnego

Przeglądacza, słowa uwię; jej w gardle; bełkotała coś ogromnie przejęta. W końcu 2 częła

płakać.

Bradley cierpliwie czekał.

- To taki mały prezent, Sofio. Drobnostka. Kie aktorka osiąga szczyt swojej kariery,

ma prawo do inny dowodów uznania niż dotychczas. I będziesz je miała, S fio. Otrzymasz

wszystkie zadośćuczynienia, które ci się i leżą. Ponieważ system jest doskonały.

Nieodwracalny.

- Tak, Bradley. Ja...

- Przejdzie ci, Sofio. Zdarza się to prędzej czy później wszystkim aktorkom. Ostatnią

przeszkodą do pokonania jest zawsze próżność; ty również myślałaś, że mężczyzna może

woleć ciebie od snu, w dalszym ciągu krążą ci po głowie najniebezpieczniejsze herezje, ale

zorientowaliśmy i co się z tobą dzieje, i znaleźliśmy środki zaradcze. Ten podarunek. Ta

matryca pozwoli ci przezwyciężyć kryzys.

- Tak, Bradley, podziękuj technikom, operatorowi, reżyserowi, podziękuj wszystkim,

którzy współpracowali przy realizacji onirofilmu. Przede wszystkim aktorowi, który zagrał

rolę pilota...

- To nowy, zdolny chłopak...

- Podziękuj mu. Przeżyłam wspaniałe chwile. I dziękuję też tobie, Bradley.

Wyobrażam sobie, ile czasu i pieniędzy kosztował was ten film. Jest doskonały. Będę

trzymała w honorowej przegródce mojej oniroteki.

- Głupstwo, Sofio. Należysz do klasy wiodącej. Możesz sobie pozwolić na filmy

robione specjalnie dla ciebie. My wszyscy, producenci, możemy sobie na to pozwolić.

Zawsze sobie wzajemnie pomagaliśmy, prawda? Chciałbym jednak, żebyś pamiętała o

jednym.

- O czym, Bradley?

- Ta matryca. Bardziej niż warunkiem ma być ostrzeżeniem.

- Zgoda, Bradley. Chyba wiem, co masz na myśli.

- Nie zapominaj o tym. Nic nie może przewyższyć snu. I tylko we śnie możesz się

łudzić, że tak nie jest. Jestem pewien, że obejrzawszy pięć czy sześć razy matrycę pojmiesz

morał.

Zgodziła się z tym, cała we łzach.

- Zobaczymy się jutro, w sali prób.

- Zgoda, w sali prób. Dobranoc, Bradley.

background image

- Dobranoc, Sofio.

background image

RYBY DLA WENUS

W rogu werandy, na wpół ukrytej w gęstwinie oleandrów, rytmicznie kołysał się

bujany fotel Sama Ellingtona. Był zachód słońca, słusznie określany przez niego porą muszek

i komarów. Ogromne słońce, czerwone jak nasiona magnolii, zachodziło skąpane w

płomiennej łunie wśród poszarpanych sztandarów ponurych chmur.

Sam był zmęczony, podobnie jak jego brat Archie. Cały dzień polowali ścigając

zwierzynę przez lasy i pola, przebywając strumienie i mokradła. Godziny szybkiego marszu

przez teren nierówny, często zdradliwy, zrobiły swoje. Teraz siedzieli na werandzie poddając

się miłemu otępieniu, które ogarnia ciało po dużym wysiłku; jeden wygodnie usadowiony w

bujanym fotelu, drugi na ziemi, z plecami opartymi o ścianę.

Wewnątrz willi kobiety przygotowywały kolację. Słychać było ciche pokrzykiwania

młodych żon, zaaferowanych przyrządzaniem niezwykłych potraw. W ogrodzie chłopcy

bawili się w inwazję z Kosmosu. Co chwila z krzaków wynurzał się plastykowy pistolet i

długi strumień wody docierał do werandy. Sam i Archie byli zbyt zmęczeni, żeby na-

krzyczeć na chłopców i kazać im przerwać zabawę.

Drogą za ogrodem z coraz większą częstotliwością pędziły samochody, których

bagażniki załadowane były sprzętem wędkarskim. Rejon ten był bowiem odwiedzany nie

tylko przez zwolenników polowań, ale także przez miłośników wędkarstwa.

- Mięczaki! - mruknął Archie z pogardą.

- Nieruchawe trutnie - dodał Sam.

- Leniwce - ciągnął Archie tym samym pogardliwym tonem.

Typowa i przysłowiowa już niechęć, jaką myśliwi żywią dla wędkarzy, przybierała w

tym momencie najbardziej obraźliwe formy wyrazu.

- Zdziecinniali starcy - podjął Archie. - Kiedy ciągną wędkę, to mógłby nawet księżyc

spaść, a oni i tak by niczego nie zauważyli...

- Fakt - zgodził się Sam, uderzając w szyję, żeby zabić komara. - Właśnie w zeszłym

tygodniu, kiedy przetrząsałem składzik znalazłem stary numer Puncha, w którym

przeczytałem opowiadanie fantastyczno- naukowe napisane przez T.S. Watta; bardzo dobrze

pokazuje w nim tępe skupienie wędkarza, kiedy zmaga się ze swoimi głupimi rybami. Pomyśl

tylko, w opowiadaniu Watta statek kosmiczny z Wenus ląduje nad brzegiem rzeki Hawther,

background image

załoga wychodzi i prowokuje jednego z tych nawiedzonych wędkarzy, co to wiesz, słuchają

cię tylko, kiedy im mówisz o muszce marki Turle albo o błyszczyku firmy Peter Ross. No

więc Wenusjanin podchodzi do niego i powiada: Dobry wieczór, jesteśmy z Wenus. Watt

pisze, że Wenusjanie są mniej więcej podobni do nas, tyle że oczy mają pionowo, a nie po-

ziomo, i w dodatku na czole. Co byś zrobił? W takiej sytuacji trzeba albo wiać, ile sił w

nogach, albo znieruchomieć ze strachu. Tymczasem - nic podobnego. Wędkarz rzuca okiem

na statek kosmiczny, obojętnie patrzy na załogę, potem spokojnie namipuluje dalej przy

haczyku, żeby zamocować na nim tę swoją idiotyczną muszkę. I, nie podnosząc oczu, wiesz,

co mówi? Chwileczkę, powiada. Ot, tak sobie.

- Hm... wydaje mi się to trochę przesadzone - zauważył Archie wstając. - Prawie nie

do wiary.

- Nie ma najmniejszych wątpliwości. Przykro mi, że Helen spaliła ten magazyn, bo...

- Źle mnie zrozumiałeś. Chciałem powiedzieć, że według mnie Watt przesadził.

Stanąwszy twarzą w twarz z Marsjanami może nawet i wędkarz wziąłby nogi za pas.

- Mylisz się, wszyscy by zwiali, ale nie wędkarz. Kiedy ciągnie linkę, nie czuje, nie

widzi i nie mówi. A ty mi powiadasz, że uciekłby. Nie zapominaj, że wędkarz jest zawsze

mięczakiem.

Po kolacji rozmawiali dalej. Położywszy dzieci do łóżek, kobiety gawędziły o

haftowaniu i budyniach. Archie i Sam wymknęli się na werandę. Sam powiedział:

- Jeśli jutro przejdziemy wzdłuż brzegów rzeki przebrani za Marsjan, to wędkarze

nawet się nie zorientują, zakład?

Archie powątpiewał. Jako porządny myśliwy nie czuł żadnego szacunku dla osób

pasjonujących się wędkarstwem. Ale wszystko ma swoje granice. Było nie do pomyślenia,

żeby człowiek, nawet wędkarz, dalej najspokojniej robił swoje wobec nagłego pojawienia się

istot z innego świata.

- Chodź - ciągnął Sam - chcę ci coś pokazać.

Przeszli przez ogród i dotarli do domku dozorcy Ernesta. Pod portykiem, oprócz

narzędzi rolniczych i ogrodniczych walały się nie używane od dawna przedmioty.

- Do diabła! - zawołał Archie zobaczywszy ten stos zardzewiałych rupieci. - Co to

wszystko tu robi?

- Nie mam pojęcia. Ernest ma chyba żyłkę kolekcjonera.

Sam wskoczył na stertę i zaczął ją przeszukiwać. - Jest - powiedział rzucając

Archiemu pod nogi hełm od skafandra nurka. - Powinien być jeszcze jeden. - Szukał dalej, aż

go w końcu znalazł.

background image

- Do licha! - zawołał Archie - co masz z tym zamiar zrobić?

- To proste - odpowiedział Sam. - Jutro rano włożymy kombinezony w kolorze

zaśniedziałej miedzi. W gumowych butach aż po biodra, w hełmach i z pistoletami

kosmicznymi chłopców - zobaczysz jakie wywołamy wrażenie! Pójdziemy tak wzdłuż rzeki i

damy popalić wędkarzom.

- Wydaje mi się, że to kawał w najgorszym guście.

- Daj spokój! - żachnął się Sam. - Rzucą na nas okiem, albo i nie, i dalej będą łowić,

zobaczysz.

Jeśli komary są szczególnie dokuczliwe o zachodzie, to o świcie są po prostu nie do

zniesienia. Latają wtedy zgłodniałe, wściekłe. Ten, kto zapuszcza się w lasy i moczary albo

wzdłuż brzegów rzeki, jest stracony. Nalatują na człowieka chmurami, uparte i zuchwałe. Nie

ma sensu się miotać czy próbować je odpędzić. Chyba jedynym sposobem, żeby

zneutralizować ich ataki, jest trwać bez ruchu, poczekać, aż usiądą, a potem je ubić dobrze

wymierzonym ciosem.

Archie i Sam szli dróżką prowadzącą do rzeki. Obydwaj mieli na sobie bardzo

wysokie kalosze bagienne i zielonkawe skafandry zapinane z przodu na suwak. Sam przy-

czepił sobie z przodu dwie puste butle tlenowe. Natomiast Archie musiał się zadowolić

założeniem na plecy starego rozpylacza Ernesta, którego dozorca używał do opryskiwania

winorośli. Plastykowa broń kosmiczna wykradziona chłopcom uzupełniała rynsztunek.

- Załóżmy hełmy - zaproponował Archie widząc, że komary bezlitośnie nacierają. - W

ten sposób będziemy osłonięci.

Hełm był bardzo ciężki. Pozbawiony podpórki ze śrub, które znajdują się we

wszystkich zwykłych skafandrach, opierał się bezpośrednio na plecach i trzeba go było kar-

kiem utrzymać w równowadze.

Dotarli do szosy i szli nią około stu metrów. W pewnej chwili zza zakrętu wyłonił się

na rowerze chłop z widłami. Jechał spokojnie, ale skoro tylko ich dostrzegł, nagle się za-

trzymał, cisnął rower i widły na płot i z krzykiem rzucił się do ucieczki.

Sam i Archie chichotali rozbawieni. Potem przyszła kolej na kierowcę samochodu.

Gwałtownie zahamował jakieś pięćdziesiąt metrów przed nimi, wgniótł bok karoserii,

wykonał manewr i uciekał na wstecznym biegu, a dojechawszy do bocznej drogi ruszył z

maksymalną szybkością.

- A niech to wszyscy diabli! - zawołał Archie. - Nasze przebranie chyba rzeczywiście

robi wrażenie!

background image

Zeszli z drogi i wrócili na ścieżkę prowadzącą do rzeki.

- Stańmy na chwilę - poradził Sam, jak tylko weszli do lasu. - Rzeka jest blisko, na

odległość strzału z dubeltówki. - Zdjął hełm z głowy i położył na ziemi obok plastykowej

broni. - Pójdę teraz na zwiady - oznajmił.

Szybko się oddalił i wrócił po chwili. - Jest ich dwóch na brzegu błotnistego zalewu -

stwierdził. - Wyglądają jak posągi.

Podnieśli hełm i broń i ruszyli. - Ja będę mówił - rzekł Sam - ty stój koło mnie i

postaraj się nie śmiać.

Dotarli do małej polanki, a dalej Sam prowadził brata w dół stromą ścieżką rysującą

się ledwie wśród traw i trzcin. Roślinność była bardzo gęsta, stojąca woda zalewu zakrywała

korzenie topól oraz wierzb rosnących wzdłuż brzegów.

Wędkarz siedział nieruchomo na dużym przegniłym pniu zatopionym w miękkim i

błotnistym terenie. Jego towarzysz był trochę dalej, może o jakieś dwadzieścia metrów od

niego. Wszędzie czuć było silny zapach błota i zgnilizny, tak charakterystyczny dla

podmokłych terenów.

- Pozdrawiam was, Ziemianie! - powiedział głośno Sam wystawiając przed siebie

plastykową broń. - Jesteśmy z Marsa!

Wędkarz nie ruszył się. - Ssss - syknął pokazując głową w kierunku wody. Wydawało

się, że oczy ma przykute do unoszącego się na wodzie spławika, który właśnie w tym

momencie zaczął się kołysać.

Sam jeszcze raz spróbował: - Hej, tam! Nie słyszeliście? Jesteśmy z Marsa.

Człowiek powoli odwrócił głowę i popatrzył na nich przez chwilę zmrużonymi

oczyma. Potem wstał i wyciągnął z wody linkę.

- Poczekajcie chwilę - powiedział bezbarwnym głosem. Pochylił się, otworzył

pudełeczko na robaki i zaczął grzebać w nim palcem, żeby znaleźć odpowiedniego. Przez

chwilę manipulował przy haczyku, po czym wolnym, szerokim ruchem ponownie zarzucił

wędkę.

- Że co? Aha, że z Marsa! - mówił rzucając na Ar- chiego i Sama szybkie spojrzenie.

Nie miał najmniejszego zamiaru spuścić oka z unoszącego się na wodzie spławika. - Hej,

Winnic - odezwał się do łowiącego w pobliżu towarzysza - oni są z Marsa!

Kolega mruknął na znak, że usłyszał. Tymczasem Sam cicho zwrócił się do Archiego:

- Widziałeś? Zupełnie jak w opowiadaniu T.S. Watta.

- Jestem Sanders - przedstawił się wędkarz. - Przez was przepadła mi taaka ryba - i

szeroko rozłożył ręce. - To rejon bogaty w ryby, ale są podejrzliwe, wystarczy byle co i

background image

zmykają.

- Musieliśmy latami słuchać transmisji radiowych, żeby nauczyć się waszego języka -

oznajmił Sam, ot, tak żeby cokolwiek powiedzieć.

- Rozumiem. No tak, transmisji radiowych... Kiedy wylądowaliście?

- Wczoraj po południu. Zostawiliśmy nasz latający talerz na polanie w pobliżu.

- Aha!

W tym momencie spławik zniknął. Mężczyzna, który nazywał się Sanders, zręcznie

wyciągnął linkę. Zębacz o wadze około pół funta skakał teraz wśród trawy, na próżno usiłując

się wyswobodzić z haczyka. Wędkarz zdjął go z największą delikatnością, podniósł pokrywę

wiadra i wrzucił rybę do środka.

- Posłuchajcie - rzekł grzebiąc w pudełku, żeby wybrać następnego robaka. - Teraz

jestem zajęty. To dobra pora, rozumiecie chyba? Przyjdźcie za kilka godzin, to sobie

pogadamy.

Nie było sensu dłużej nalegać. Lepiej wrócić do domu. Również Archie zrozumiał, że

historyjki opowiadane na temat wędkarzy nie są wcale przesadzone, skoro nawet pojawienie

się Marsjan nie zdołało oderwać ich od ulubionej rozrywki.

Mężczyzna, który nazywał się Sanders, wyciągnął z wody linkę i złożył przybory.

Jego towarzysz zrobił to samo i podszedł. Obydwaj przyglądali się zawartości kubłów;

wyglądali na zadowolonych z połowów.

- Czego chcieli? - zapytał Winnic.

- Niczego. Wiesz, jacy są ci tubylcy. Zawsze gotowi do żartów. I nie wiadomo

dlaczego, zawsze kiedy chcą się pobawić w przebierańców, przychodzą im do głowy Mars-

janie i latające talerze.

- Cóż chcesz! Nie mogą przecież wiedzieć, że Mars jest nie zamieszkany.

- Zgoda. Ale drażni mnie ich brak fantazji.

Ruszyli. Kiedy doszli do połowy ścieżki, Winnic spytał: - Myślisz, że te zębacze będą

się umiały przystosować do naszych bagien?

- Chyba tak - odrzekł drugi. - Wystarczy zaaklimatyzować je najpierw w bagnach

północnych, które są chłodniejsze, a potem przeniesiemy je do równikowych.

Z pewnością nie będą miały łatwego życia. Ryby na Wenus nie cierpią obcych. Ale

dadzą sobie radę, zobaczysz.

Doszli już na miejsce. Sanders wyjął z kieszeni dziwny świecący przedmiot, nacisnął

kilka guzików i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki na środku polany zjawił się

srebrzysty latający talerz.

background image

- Ten idiota Ziemianin udawał, że wylądowali właśnie tutaj - powiedział Sanders

wchodząc na schodki. Jak tylko zamknęły się drzwi, talerz zniknął. Szum przy odlocie był

bardzo cichy, niewiele głośniejszy od brzęczenia latającego owada, a przy tych wszystkich

komarach błąkających się po lesie nikt nie zwrócił na to uwagi. Poza tym nawet jeśli talerz

byłby widoczny, któż by go zauważył? Na tym odcinku rzeki byli sami wędkarze, ci zaś, jak

wszyscy wiemy, patrzą tylko na własny spławik, kiedy łowią.

background image

ZAĆMIENIE

CZĘŚĆ I

l

- Niech go pan poprosi, Albenitz. Niech wejdzie i miejmy to wreszcie za sobą.

Tymczasem należałoby zacząć od opisu otoczenia, wymienić szereg drobnych

szczegółów, rzeczy mało ważnych, niejednoznacznych i nieuchwytnych, tak by oddać jednak

poczucie zamknięcia świata w hermetycznej otoczce czegoś metalicznego i zimnego, świata,

gdzie wszyscy podlegają prawom, których celowości trudno dociec. A może w tym

przypadku byłoby lepiej od razu przejść do sedna sprawy. Brzmiałoby to mniej więcej tak:

Nazywam się Vargo Slovic. Mam dwadzieścia cztery lata i jestem kolonistą pierwszej

klasy na pokładzie Matki Ziemi...

Tylko że w ten sposób nic z tego wszystkiego nie zrozumiem, ryzykując

zaprzepaszczenie szansy rzucenia światła na sedno sprawy; byłoby to tak, jakby zamiast całej

lampy wziąć jedynie najzupełniej bezużyteczny przewód elektryczny. Jakby do przebycia

Wielkiego Korytarza potrzebna była wyłącznie poręcz.

Mógłbym też zacząć od opisu statku, którego topografia wcale nie jest prosta. Albo

opowiedzieć o Eugenio Stol- lerze, o Wandzie i Norze Kereny. Dianę i koordynatora Po- cara

zostawiłbym na później, podobnie jak funkcjonowanie basenów hydroponicznych,

elementarny układ kabin mieszkalnych, Spitzera i smutną konieczność pracy na zmianach. I

tak dalej.

Chyba już powiedziałem, że nazywam się Vargo Slo- vic. Mam dwadzieścia cztery

lata i jestem kolonistą pierwszej klasy na pokładzie Matki Ziemi. Mógłbym opowiedzieć

swoje życie w kilkunastu słowach, ponieważ i tak prawdopodobnie nie starczyłoby na nie

setek książek. Wszystko zależy od punktu widzenia, to znaczy, od punktu odniesienia. Kiedy

go zupełnie brakuje, nikt nie potrafi odróżnić tego, co jest ważne, od tego, co nieistotne.

Na Matce Ziemi nigdy nie dzieje się nic niezwykłego. Od samego początku wszystko

przebiega tu spokojnie i zgodnie z pewnym porządkiem. Urodziłem się tutaj, na pokładzie,

tak jak mój ojciec i ojciec mojego ojca. Trzeba byłoby cofnąć się jeszcze o dwa pokolenia,

background image

jakieś sto dwadzieścia pięć lat wstecz, żeby trafić na ślad przodka urodzonego na Ziemi,

protoplasty, który rozkoszował się słońcem, zapachem morza, szumem wiatru wśród drzew i

skał.

To wszystko jest dla mnie jedynie urojeniem i fikcją. Prawdziwe i realne jest tylko

głuche skrzypienie drugich metalowych korytarzy, szum atomowych silników, odpychający

ziąb kabin i galerii. Niezmienna rzeczywistość, zamrożona, którą nietkniętą przekażę moim

dzieciom, one swoim i tak dalej, i tak dalej, aż zakończy się Szczęśliwa Podróż, z której nie

można zrezygnować.

- Już ci mówiłem, Albenitz. Przyprowadź go tutaj i miejmy to wreszcie za sobą.

Są trzy problemy.

Pierwszy: problem zależności między słowem a pojęciem.

Drugi: problem zależności między pojęciem a obrazem.

Trzeci: problem zależności między obrazem a wyobrażeniem obrazu.

W ten sposób ja, Vargo Slovic, mógłbym jak senny pociąg z łoskotem wyładowywać

towary wzdłuż bezpiecznego toru, którego wszystkie podkłady są trwałe, przytwierdzone

zgodnie z zasadami sztuki. Spokój, pogoda, dobrobyt. Ale mógłbym też zejść aż do samych

głębi lęków rozkładu i na powrót wznieść się falą woniejącą siarką i rtęcią, a potem

wybuchnąć na podobieństwo kiełka, który rozbija twardą grudkę ziemi. Żyć. Utwierdzić się.

Odrzucić tego, kto mnie odrzuca. Nikt pewnie lepiej ode mnie nie zna bajki o małpce, tym

szkaradnym stworzeniu, które wspina się z gałęzi na gałąź coraz wyżej po drzewie, z

wierzchołka którego jasno widać horyzont. Pociąg, tory, rtęć, siarka, małpa, pęd, wiosna:

obrazy, słowa, wyobrażenia słów, wyobrażenia wyobrażeń.

Nic się nigdy nie dzieje na pokładzie Matki Ziemi. Szare godziny pracy na przemian z

godzinami odpoczynku, długie, monotonne czuwanie, bezsenność, którą spędzam w kabinie

przewracając się na posłaniu z boku na bok, przebierając w postrzępionych, chaotycznych

myślach. Porządek, czystość, poszanowanie regulaminu. A nade wszystko dawkowana,

kontrolowana sprawność.

Nigdy nic się tutaj nie dzieje. Albo raczej od czasu do czasu jakieś niezwykłe

wydarzenie kołacze do naszej świadomości. Trzeba umieć je rozpoznać. Na przykład w ze-

szłym tygodniu Vladimiro Spitzer, mój współtowarzysz, poszedł do szpitala. Nie wiedziałem,

że jest chory. Nie zamieniłem z nim nigdy ani słowa, jak zresztą wszyscy, bo dla każdego z

nas współmieszkaniec kabiny jakby nie istniał. Nie wiem, co się stało. Pamiętam, jak budząc

background image

się w zeszłym tygodniu zauważyłem, że wnęka Yladimira jest pusta. Natychmiast

zadzwoniłem do intendentury, w takich przypadkach zalecenia regulaminu są bardzo jasne,

obowiązuje natychmiastowe zgłoszenie wszelkich nieprawidłowości.

- Wszystko w porządku, kolonisto - po chwili zachrypiał głos urzędnika - Vladimiro

Spitzer jest w szpitalu. Szczęśliwej Podróży.

- Szczęśliwej Podróży - odparłem bez przekonania.

Nieco później, kiedy po skończonej pracy wróciłem do kabiny, spotkałem dwóch

pracowników wynoszących osobiste rzeczy mojego współtowarzysza.

- Jak się czuje? - spytałem nieobecnym głosem.

Jeden z nich wyprostował plecy i zrobił minę, jakby chciał dać do zrozumienia, że nic

nie wie. Natomiast drugi z ogromnym pesymizmem pokręcił głową.

- Ale co mu jest?

Jeszcze jeden grymas i jeszcze jeden ruch pełen nieufności. Zanim poszli,

pomajstrowali trochę przy metalowej plakietce na drzwiach wejściowych. Zobaczyłem, że

zdejmowali wizytówkę Yladimira Spitzera, a na jej miejsce, obok mojej, przytwierdzali inną.

Kiedy tylko zostałem sam, ogarnęła mnie chęć, żeby pójść i odczytać nazwisko. Ale

potem zrezygnowałem. Jakie może mieć znaczenie nazwisko współtowarzysza, jeśli wszelka

rozmowa czy kontakt są niemożliwe? Nazwisko to mniej niż nic. Stary czy młody, gruby czy

chudy, współ- mieszkaniec kabiny jest tylko przedmiotem bez znaczenia. Nie mówi, nie

śmieje się, nie je. Jest nieruchomy dzień i noc, ledwie oddycha, wyciągnięty w swojej

hermetycznie zamkniętej wnęce. Jeśli chcesz, możesz go sobie godzinami oglądać pod

pokrywą z pleksiglasu albo możesz zabawiać się w liczenie mu rzęs, włosów, włosków na

brodzie, możesz za pomocą soczewki przyglądać się poszczególnym porom jego skóry,

załamaniom ust, zmarszczkom, fałdom na rękach, wszystkiemu. Wszystkiemu temu, czego

nie przykrywa kombinezon. Ale nigdy się nie dowiesz, jakiego koloru ma oczy. Bo

współtowarzysz jest podobny do zmarłego, śpi spokojnie, nieobecnie, śnią mu się sny z

innego świata. Pewnie, że możesz do niego mówić, jeśli tylko chcesz. Niektórzy to robią,

mają ten nawyk. Noc jest czasem długa, książka nudna, papierosy się skończyły. A

bezsenność doskwiera, jakby była bestią o tysiącu żądeł. Na korytarzach statku nie ma

żywego ducha, Sala Kontemplacji jest także wyludniona i czujesz się jakby otoczony

szaleństwem zimna i ciszy. To wtedy zdarza się stracić panowanie, podnieść pokrywę wnęki i

zacząć mówić, rozmawiać z towarzyszem głuchym i milczącym, nieruchomą zjawą, czasem

nawet obrzucając ją groźbami i wyzwiskami.

Ja nigdy tego nie robiłem. Vladimiro Spitzer mieszkał ze mną przez dwa lata i od

background image

czasu do czasu rzucałem na niego roztargnione spojrzenie - zazwyczaj wieczorem, kiedy

przypadała zmiana dyżuru, w tych krótkich chwilach poprzedzających moment hipnosnu. On

natomiast być może znał mnie dogłębnie, mógł mnie wielokrotnie długo obserwować. Ale to

mnie nie obchodzi.

Vladimiro Spitzer jest zielony.

Ja, Vargo Slovic, jestem czerwony.

2

- Dobrze, Albenitz. Zawołajcie go i przemaglujcie dobrze, ta historia zaczyna działać

mi na nerwy.

Albenitz Benito Jorge, koordynator pierwszej klasy, szalenie ważna figura na tej

szachownicy, w stałym kontakcie z Najwyższym. Jego twarz jest mała, trójkątna, zęby ma

żółte i szpiczaste jak u gryzonia, coś między bobrem a wiewiórką...

Sala Kontemplacji. Półokrągły ekran, olbrzymi, biegnący od ściany do ściany. Fotele

wygodne, z podgłówkiem i miękkimi oparciami, ustawione w równych rzędach obniżających

się stopniowo. Słowem, teatr.

Kiedyś mój przyjaciel Eugenio Stoller próbował nakłonić mnie do zastanowienia się

nad miernością tego widowiska. - To są tylko świetlne punkty - mówił - chmura świecących

grudek, a wśród nich jakiś diament skrzy się bardziej od innych. Eugenio jest cyniczny, albo

przynajmniej bawi go granie takiej roli. Prawda jest taka, że widok gwiazd, leżących na

zewnątrz w czarnej i przepastnej przesterzeni nakrapianej tymi wszystkimi ognikami, które,

lodowate i ostrzegawcze, zdają się leżeć na wyciągnięcie ręki, fascynuje nawet najbardziej

tępego członka załogi.

Budowniczy statku wiedział o tym. A ten, kto zaprojektował to przerażające

panoramiczne okno, musiał być świetnym psychologiem i estetą o dużej wrażliwości. Za-

zwyczaj sala jest pełna aż do ostatniego miejsca. Czasem, późno wieczorem, kiedy lampy na

korytarzu dają słabe niebieskie światło, żeby stworzyć nam wrażenie nocy - a więc czasami,

jak mówiłem, sala jest prawie opustoszała. Gdzieniegdzie małe grupki trwają na miejscach,

przeważnie na obrzeżach sali, tajemnicze szepty krążą po półokrągłym sklepieniu, a w

półmroku narasta zwątpienie; tysiące dogmatów rozpadają się w pył, wystarczy jedno

spojrzenie, docinek, barwa głosu, która załamuje się na ostatnim słowie, wystarczy jakaś

przerwa.

background image

- Szczęśliwej Podróży - życzy sąsiad na pożegnanie.

- Szczęśliwej Podróży!

- Do widzenia, przyjaciele. Do zobaczenia.

- Do zobaczenia. Szczęśliwej Podróży!

Często pozdrowienie brzmi fałszywie i nieszczerze. Jak kpina. Niestety, nie

zobaczymy Ziemi Obiecanej. Być może, jeśli wszystko potoczy się tak jak zostało na

początku przewidziane, jeśli statek utrzyma swój kurs i nie zboczy w otchłanie przestrzeni,

wtedy być może dotrą do niej nasze prawnuki. Dwanaście pokoleń tworzy wystarczająco

długi łańcuch. Ja i moi rówieśnicy stanowimy jego środkowe ogniwo. Jesteśmy ledwie w

połowie drogi, Matka Ziemia musi przebyć jeszcze około dziewiętnastu milionów

kilometrów, nim dotrze do celu. Mimo szalonej prędkości rozwijanej przez silniki potrzeba

jeszcze mniej więcej stu pięćdziesięciu lat, czasu tak długiego, że wiele razy można umrzeć.

Eugenio Stoller ma cięty język.

- Jesteś głupi - powiedział siadając koło mnie. - Zbyt poważnie traktujesz zewnętrzny

sztafaż, slogany i frazesy.

Rozglądałem się dokoła i jąkałem onieśmielony wielkością pomieszczenia.

- Jesteś głupi - powtórzył Eugenio - tu nie ma niczego do kontemplowania, to salon

niedyskrecji i plotek, te gwiazdy na zewnątrz wcale nie są ważne, liczy się tylko nasza pasja,

nasza bezradność jako jednostek małodusznych i małostkowych.

Kiedy tak mówi, czuję się zakłopotany. Długo mu się przyglądałem, ale uśmiechał się

tylko dwuznacznie i chyba cieszył się z mojego zmieszania.

- Chodźmy stąd - rzekł pociągnąwszy mnie za ramię - chodźmy pogadać do starego

Bulmera.

Wyszliśmy z Sali Kontemplacji i przemierzyliśmy około dwustu metrów Wielkiego

Korytarza. W tym miejscu winda nie była zatłoczona. Eugenio popchnął mnie do środka i po

dziesięciu sekundach zjechaliśmy już na trzeci poziom.

U starego Bulmera nie jest źle. To spokojne miejsce, odwiedzane przeważnie przez

szachistów i pary zakochanych. Jest wspólna sala z ciasno poustawianymi stolikami oraz

szereg oddzielonych od siebie wnęk, które pozwalają na prawie całkowitą izolację.

Eugenio, uśmiechając się, wyciągnął z kieszeni garść żółtych żetonów.

- Dziś wieczór urżniemy się - powiedział machając nimi przed nosem.

Zawsze jest dobrze w nie zaopatrzony. Nigdy nie potrafiłem pojąć, jak to robi.

Gdybym go nie znał od dawna, gdyby nie był moim bliskim przyjacielem, pomyślałbym, że te

żetony to owoc pracy donosiciela. Eugenio Stoller - tajny informator “białych"! Ale tak

background image

absolutnie nie jest. Także dlatego, że skoro wszystko idzie jak najlepiej, bez niepokojów i

nieporządków, nie potrafię sobie wyobrazić, o czym “biali" mieliby być informowani.

Prawdopodobnie Eugenio jest typem, który dobrze zna swój fach i to zapewnia mu dużo

żetonów- premii..

Stary Bulmer przyszedł osobiście, żeby podać blumar. Obrócił tak dwa albo trzy razy

nosząc tacę z wąskimi kieliszkami, potem znudziło mu się chodzić tam i z powrotem co pięć

minut i zostawił butelkę.

Eugenio ciągnął jak gąbka. W dalszym ciągu uśmiechał się, podnosił kieliszek na

wysokość nosa, przyglądał mi się tymi swoimi przymkniętymi, świdrującymi oczyma koloru

malachitu.

Po pół godzinie rozwiązał mu się zupełnie język.

- Który mamy rok? - zapytał lekko szyderczym głosem. Jeszcze się uśmiechał,

ironicznie, niechętnie.

Pytanie było śmieszne. Znudzony, rozprostowałem ramiona, spoglądając w inną

stronę, tak by mu dać do zrozumienia, że zrobiłby dobrze zmieniając temat. Ale Eugenio

nalegał:

- No, odpowiedz. W którym roku jesteśmy?

- W sto dwudziestym ósmym - powiedziałem przez grzeczność.

Ale on naciskał:

- To znaczy?

Taka zabawa. Rozumiałem, że to zabawa, ale bardzo ważna dla Eugenia. Nie mogłem

się wyłączyć. Powiedziałem:

- Jest rok sto dwudziesty ósmy, co oznacza, że upłynęło sto dwadzieścia osiem lat, od

kiedy Matka Ziemia opuściła planetę.

- A rok? Co to jest rok?

- Rok, to czas, jaki potrzebny jest planecie Ziemi do okrążenia Słońca.

Zaczął się głupio śmiać.

- Ziemia jest daleko - rzekł. - I bez względu na to czy istnieje, czy też nie, faktem

pozostaje, że nie widać jej. Ziemia jako punkt odniesienia warta jest mniej niż nic.

- Ale mamy zegar pokładowy. Atomowy zegar wyregulowany według czasu

ziemskiego. Eugenio napełnił kieliszki.

- Zegar mógł się popsuć - powiedział zmieniając wyraz twarzy. Stała się poważna i

napięta, spojrzenie głębokie, przestraszone. Nie było śladu niestosownej wesołości. - Zegar

może się późnić, rozumiesz? Nikt by się nie zorientował.

background image

Niemożliwe. Próbowałem mu przypomnieć, że zegar atomowy nigdy się nie psuje,

jest właściwie wieczny i nie gubi nawet jednej setnej sekundy na sto lat. Stoller był

niewzruszony. Potem pochylił się nad stołem przysuwając do mnie.

- A gdyby ktoś go dla zabawy zepsuł?

Mówił bardzo cicho, prawie szeptem. W głowie zaczął mi gwałtownie brzęczeć

dzwonek alarmowy. Słowa jeszcze wisiały w powietrzu, spowite w dwuznacznie pytający

ton. Chciałem zyskać na czasie, zastanowić się choć przez chwilę nad tym potwornym

podejrzeniem.

Ale Stoller przyglądał mi się bacznie, jego surowy i władczy wzrok domagał się

natychmiastowej odpowiedzi.

- Żarty się ciebie trzymają - rzekłem. Słyszałem swój głos, sztuczny, wydobywający

się z zaślinionego, pustego gardła. - W imię czego mieliby zepsuć zegar?

W tym samym momencie zdałem sobie sprawę z wielu rzeczy. Popełniłem

niewybaczalny błąd. W końcu to, co Stoller mówił, było przypuszczeniem czysto

akademickim; podsunął hipotezę o zepsuciu zegara mówiąc o “kimś", tak jakby “ktoś", dla

żartu, zabawiał się igraniem z czasem. Natomiast ja swoją odpowiedzią dowiodłem, że

dopuszczam - nawet jeśli tylko w celu odparcia tej tezy - myśl o spisku. Zdradziłem się.

Dbanie o zegar pokładowy to obowiązek “białych". A tego, co robią “biali", nie wolno

poddawać w wątpliwość. Tak przynajmniej do tej pory sądziłem. Ale słowa Eugenia

zdradziły mnie przed samym sobą. Teraz zrozumiałem, że w utajonej sferze umysłu zawsze

miałem jakiś przesmyk otwarty dla najśmielszych wątpliwości oraz kłębiącego się

sceptycyzmu i strachu, których żadne sprawdzanie nie może rozwiać, a jedynie zepchnąć

jeszcze głębiej.

- Zgoda - odparł Stoller - nie ma żadnego powodu. Według nas. Ale oni - wyraźnie

napastliwie zaakceptował to ostatnie słowo - oni mogą mieć tysiące powodów najzupełniej

nieoczekiwanych, powodów, które nam umykają, bo o niczym nie wiemy.

Teraz grał już w otwarte karty. Jeśli ja zdradziłem się tym hipotetycznym

potwierdzeniem, to on odkrył się zupełnie. Zegar był tylko przykładem, być może mało

znaczącym, ale niewątpliwie bogatym w konsekwencje. Właściwie Stoller przypominał mi, że

nasze życie toczy się w obrębie systemu zamkniętego, doskonale izolowanego.

- Prawda jest mrzonką - dodał.

Nie podobał mi się kierunek, w jakim zmierzała rozmowa. Stoller wciągał mnie na

teren zdradliwy, niebezpieczny, pełen zasadzek. Spróbowałem więc zareagować.

- Stawiasz ponownie stary problem Boga, problem, który dręczył ludzi żyjących na

background image

Ziemi. Oni też funkcjonowali w systemie zamkniętym. Tak było od zarania i zawsze tak

będzie. Czym jest świat, cały świat, jeśli nie systemem zamkniętym? Ludzie bali się własnych

myśli, bali się decydować o tym, co jest, a co nie jest prawdziwe i dlatego, aby uchylić się od

tej przygniatającej odpowiedzialności, stworzyli Boga...

- Zmieniasz temat - przerwał mi Eugenio.

- Wcale nie zmieniam. Jeśli Bóg istnieje, to prawda należy do niego, a nam zostaje

tylko szamotanie się po omacku w wiecznej nocy bez świtu. Za daleko się posuwasz,

Eugenio. Chciałbyś, żebym myślał o “białych" jak o bogach mikrokosmosu, jakim jest Matka

Ziemia - tylko dlatego, że dowodzenie statkiem należy do nich.

- Nie chodzi tylko o dowodzenie statkiem...

- A o cóż innego?

W tym momencie na progu wnęki pojawiła się Wanda, zaraz za nią Nora Kereny.

Obie miały niepewne, dziwne miny, wyraz twarzy właściwy dla wielu spośród nas, szcze-

gólnie kobiet, w wieczór, gdy przypada zmiana. Trzy dni hipnosnu mijają bardzo szybko, a

człowiek budzi się świeży i wypoczęty. A jednak to jest jakby umieranie, trzy dni życia są

nam zabrane, kradzione w mgnieniu oka. Może dlatego właśnie w wieczory, kiedy przypada

zmiana, jesteśmy bardziej gadatliwi, skłonni do poufałości i zabawy. Żądza życia staje się

silniejsza; nim znikniemy na trzy dni w szarej otchłani nieświadomości, czujemy potrzebę

pięknego zakończenia swego dyżuru.

Tak więc kiedy Nora Kereny, którą znałem tylko z widzenia, usiadła koło mnie, zaraz

otoczyłem ją ramieniem. Napiliśmy się jeszcze razem. Potem Wanda zaczęła dyskutować z

Eugeniem, śmiała się, Eugenio też się śmiał, Nora otoczyła mi szyję ręką, poszukała mojej

dłoni i było bardzo przyjemnie tak razem siedzieć w małej salce, mając dla siebie pełną

butelkę blumaru, nie rozmawiać o niczym konkretnym i czuć się ociężałym i sennym.

Dość późno wyszliśmy z lokalu starego Bulmera. Na korytarzach panował jeszcze

ruch ludzkich cieni, które wolno posuwały się w zimnym, niebieskawym świetle. Tam i z

powrotem, trzy albo cztery razy. Wielki Korytarz był tunelem szeptów, Eugenio i Wanda szli

objęci, ona raz po raz odwracała się, a potem na skrzyżowaniu wybuchł fajerwerk docinków i

westchnień.

- Szczęśliwej Podróży - pożegnała nas Wanda przytulając się do Eugenia.

- Szczęśliwej Podróży. Do zobaczenia, przyjaciele.

- Szczęśliwej Podróży!

W półmroku utrzymywał się zwiewny nastrój melancholii, jakby niespełnionych

snów, obietnic i długiego oczekiwania. Byłem sam, sam z Norą Kereny. W labiryncie tysięcy

background image

wątpliwości, na które nie ma odpowiedzi. Wtedy popchnąłem ją ku ścianie i pocałowałem ze

złością. Pragnąłem tego ciała, delikatnego i jędrnego, chciałem je gryźć, zapomnieć się i

więcej o niczym nie myśleć. Okrutne, przenikliwe pragnienie, żeby uciec od siebie samego.

Był }eszc7,e bezładny szmer słów, bezładne jęki towarzyszące poddawaniu się całego jej

jestestwa. Potem ręka Nory ścisnęła moją, by poprowadzić mnie przez półmrok oświetlony

niebieskimi lampami korytarza. Jej kabina była na samym końcu.

3

Są więcej niż trzy problemy. Jest ich masa. Poza zależnością między słowem,

pojęciem i obrazem istnieje także problem prawdopodobieństwa. Gdybym, na przykład, był

przywiązany tu, do tego krzesła, albo sparaliżowany, bez czucia, albo w jakikolwiek inny

sposób pozbawiony możliwości poruszania się czy wstania, by podejść i sprawdzić coś

własnoręcznie... nigdy bym się nie dowiedział, czy ta butelka, która zdaje się być postawiona

na stole i rysować na tle ściany, istnieje rzeczywiście, czy jest tylko namalowana.

Czasem wzrok się myli. Czasem zmysły kłamią. Platon zaś mówi o cieniach

poruszających się na ścianie jaskini. A umysł? Czym jest nasz mózg? Może tylko

instrumentem “praktycznym"?

Wcześniej czy później będę się jednak musiał zdecydować na zastanowienie się

jeszcze raz nad całym systemem. Raz na zawsze, w sposób rozstrzygający. Co oznacza, że

będę musiał, wcześniej czy później, dokonać jakiegoś wewnętrznego wyboru.

Wydarzyło się wiele rzeczy, a wszystkie niepokojące. Najpierw tego wieczoru, kiedy

przypadała zmiana dyżuru. Wróciłem bardzo późno i nie zauważyłem w ciemności nowej

wizytówki, którą przymocowano do drzwi. Przypomniałem sobie o niej dopiero później,

kiedy układałem się we wnęce. Ulegając nagłej i niezrozumiałej ciekawości podszedłem do

drzwi kabiny, nacisnąłem świecący przycisk i odczytałem imię: Diana Abgrund. Natychmiast

poczułem się nieswojo, jakby ktoś rzucił obelgę pod moim adresem. Nigdy się nie zdarza,

żeby współmieszkaniec kabiny był odmiennej płci. A raczej: tylko w wyjątkowych

przypadkach.

Nora zostawiła mi trzy papierosy. Wypaliłem wszystkie chodząc tam i z powrotem po

ograniczonej przestrzeni mojej kajuty. Przeczuwałem kłopoty i komplikacje, zasadzki, żeby

złapać mnie na jakimś fałszywym kroku. Wiele innych spraw gwałtownie kłębiło mi się w

głowie: rozmowy z Eugenio Stollerem, wszystkie wątpliwości, jakie wyłoniły się w

przebłyskach delirycznej jasności. W końcu, znużony, schroniłem się we wnęce, spuściłem

background image

wieko i przymocowałem elektrody do skroni. Hipnoprąd dostarczano już od kilku godzin.

Natychmiast zasnąłem.

Po czym dziś rano, po trzech dniach hipnosnu, niespodzianka. Nigdy nie

przypuszczałem, że Diana Abgrund jest taka piękna. Wstałem, zajrzałem do wnęki obok i

przez długie minuty trwałem nieruchomy podziwiając jej rysy. Jest coś tajemniczego w tej

doskonale pięknej twarzy o łagodnym, a jednocześnie władczym profilu. Stałem przed wnęką

ogłupiały, zaczęło mi nie wiadomo dlaczego mocno walić serce i nie potrafiłem logicznie

myśleć.

Z trudnością odszedłem. Nikt nie zauważył małego spóźnienia, z jakim stawiłem się

do pracy - koloniści pierwszej klasy nie są poddawani kontroli, zależymy bezpośrednio od

“białych".

Sprawdziłem czternaście wanien hydroponicznych w mojej sekcji. Jedna nie działała

właściwie. Razem z technikiem odpowiedzialnym straciłem dwie godziny, żeby znaleźć

uszkodzenie w łopatkach mieszających wodę. Potem zamknąłem się w moim mikroskopijnym

biurze, żeby zebrać dane statystycznie i napisać sprawozdanie... Ale mój umysł zachowywał

się jak oszalała bestia. Na papierze, plastyku, na płytach z polistyrolu nagle pojawiała się

twarz Diany Abgrund, nakładała się na nie w całej drażniącej precyzji szczegółów.

Bezskutecznie usiłowałem odpędzić ten obraz, skoncentrować się na pracy.

Potem, w stołówce, kiedy udawałem zainteresowanie rozważaniami Stollera i innych

siedzących obok osób, głośnik wymienił moje imię.

- Hej, Vargo! - zawołał Stoller dając mi kuksańca. - Spisz? Wołają ciebie.

Oddaliłem się, jakbym był somnabulikiem. Na progu stołówki Nora Kereny

uśmiechnęła się do mnie, lekko dotknąwszy ramienia w niepewnym znaku porozumienia. Ja

jednak nie zwlekałem ani chwili i wyszedłszy na Wielki Korytarz przemierzyłem go aż do

rufy - upieramy się, aby tak nazywać sektor, w którym mieszkają i pracują “biali".

- Pokój 24 - powiedziałem strażnikowi przy wejściu. W meandrze wąskich korytarzy

podążałem za jasnymi lampkami i kierunkowskazami. Wydawało mi się, że pokój 24 jest

bardzo daleko, na peryferiach labiryntu. Odczytałem nazwisko na wizytówce: Claudio Pocar,

Koordynator Drugiej Klasy.

Zapukałem.

Oczy niebieskie, lodowate i pełne dystansu. Twarz szeroka, masywna. Stół zawalony

papierami; Koordynator Pocar ma na sobie kombinezon, bardzo biały, bielą bezczelną,

oślepiającą, jak wszystkie kombinezony dowódców.

background image

Niezwykle uprzejmy. Uśmiecha się, ale jego uśmiech jest przelotny i zimny jak

lodowa klinga. Prosi, żebym usiadł, przysuwa pojemnik z papierosami. Potem, jakby zupełnie

do siebie:

- Vargo Slovic - mówi głosem bezosobowym i szorstkim - odpowiedzialny za trzeci

dział hydroponiczny. Zgadza się.

Ale zaraz otwiera swoje niebieskie szparki i agresywnie wpatruje się nimi we mnie.

- Chodzi o pańskiego towarzysza - mówi - Vladi- mira Spitzera.

Czekam, mając się na baczności. W tym momencie Yladimir Spitzer jest daleko,

głowę zaś mam całkowicie pochłoniętą jedną myślą - twarzą kobiety, która zajęła miejsce

Spitzera. Dobrze znam historię, nawet tę najdawniejszą. No więc Diana Abgrund przywodzi

na myśl egipskie hieroglify, pewne malowidła ścienne, wapienne popiersia królowych, nieme

sfinksy pełne nierozwiązywalnych tajemnic. Claudio Pocar rusza się jak maszyna.

- Spitzer nie żyje - powiada obojętnie - nieuleczalna choroba uniemożliwiła mu

kontynuowanie Szczęśliwej Podróży.

Nadal czekam, jeszcze bardziej mając się na baczności.

- Chcielibyśmy coś wiedzieć. Spitzer był egzaltowany, umysłowo chory. Wiemy, że

miał dziwne poglądy. Czy Spitzer nigdy nie próbował porozumieć się z panem?

- Spitzer był zielony - zauważam zrobiwszy przeczący grymas - a ja jestem czerwony.

Nigdy nie miałem możliwości porozmawiania z nim.

- Rozumiem, ale mnie chodzi o inny sposób porozumiewania się. Spitzer kontaktował

się z różnymi ludźmi z dyżuru zielonych, żeby zorganizować bunt. Śmieszny zamiar,

poroniona myśl. Podejrzewamy jednak, że próbował rozpowszechniać swoje szaleńcze

pomysły także w waszym sektorze. Przez długi czas był pan jego współtowarzyszem w

kabinie. Czy nigdy nie otrzymał pan jakiejś wskazówki, jakiegoś kontaktu, jakiejś

wiadomości?

Nabija się ze mnie. Claudio Pocar, “biały" drugiej klasy, przekracza granicę, której

nawet “biały" nie powienien nigdy naruszać. Najwidoczniej uważa mnie za naiwnego. A tego

nie znoszę.

- Przyjmijmy, że tak - mówię. Zdaję sobie sprawę, że mówię głosem wystarczająco

prowokacyjnym. - Przyjmijmy, że Vladimiro Spitzer skierował do mnie nie jedną, ale wiele

wiadomości. Są dwie hipotezy: mogłem uważać Spitzera za szaleńca, ale w takim przypadku

powiadomiłbym kogo trzeba. Albo też przeciwnie, Spitzer mógł mnie pozyskać dla swojej

sprawy. A skoro tak, to nie rozumiem, dlaczego miałbym się do tego spontanicznie przyznać.

Pocar zaczyna się śmiać, rozbawiony. Uderza w stół ołówkiem z utwardzonego

background image

ołowiu i już zamierza coś powiedzieć, lecz ja go ubiegam:

- Jest także hipoteza trzecia, być może najbardziej zasługująca na uwagę.

- To znaczy?

- Hipoteza, że nigdy nie miałem nic wspólnego z Yla- dimirem Spitzerem poza

kabiną, którą dzieliliśmy przez dwa lata.

Koordynator Pocar już się nie śmieje. Podsuwa sobie kartę pod sam nos i ponownie

bada ją beznamiętnie. Powtarza:

- Vargo Slovic, odpowiedzialny za trzeci dział hyd- roponiczny. - A potem,

skrzywiwszy się: - Ma pan bystry umysł, kolonisto Vargo.

Wzruszam ramionami. Claudio Pocar wstaje, okrąża stolik i podchodzi do mnie. Jest

niski, krępy, z jego grubo ciosanej postaci emanuje poczucie siły i wewnętrznej pewności,

które przez chwilę onieśmielają mnie bardziej niż powinny.

- A bunt? - napada na mnie suchym, prawie ironicznym tonem. - Nie chce pan

wiedzieć, jakie były motywy buntu?

Teraz dopiero zdaję sobie sprawę. Żadnego zdziwienia, kiedy parę minut temu

koordynator wspomniał mi o wywrotowej działalności Spitzera. Powinienem był okazać

najwyższe zaskoczenie. Bezskutecznie staram się znaleźć jakieś przekonywujące

wytłumaczenie dla tego braku reakcji. Claudio Pocar zdaje się bardzo cieszyć z mojego

zmieszania.

- Myślę, że się znów zobaczymy - mówi klepiąc mnie lekko w plecy i odprowadza do

drzwi. Ale na progu, przytrzymując za ramię zadaje mi nagle pytanie:

- Czy pariVie, co to jest noumen?

- Noumen? - nie jestem w stanie dalej kontrolować gry, koordynator Pocar zmienia za

każdym razem zasady, dąży do celu, który jest mi zupełnie nieznany. - Noumen? Hm, myślę,

że pod tym terminem należy rozumieć rzeczywistość samą w sobie, to, co niemożliwe do

poznania, w odróżnieniu od fenomenu, to znaczy rzeczywistości takiej, jaka się objawia.

- Tak - potwierdza Claudio Pocar skinąwszy głową - mniej więcej tak. Naprawdę

myślę, że się jeszcze spotkamy, kolonisto Vargo. Szczęśliwej Podróży!

4

Albenitz Benilo Jorge, koordynator pierwszej klasy, bardzo ważna figura na lej

szachownicy, w bezpośrednim kontakcie z Najwyższym. Jego twarz jest mała, trójkątna, zęby

ma żółte i szpiczaste jak u gryzonia, coś między bobrem a wiewiórką. Kiedy stoi przed

background image

Najwyższym Kalifem, całe jego ciało staje się jakby bryłą lodu, wydaje się, że kręgosłup za

chwilę rozleci się w kawałki; stoi tak, wyprostowany, na lekko podwyższonych obcasach, żeby

wyglądać na trochę wyższego, ale z rękoma drżącymi, niepewny, co z nimi zrobić. - Co mówią

testy? - pyta Kalif.

Bardzo łatwo jest opisać kabinę. Jedno pomieszczenie - cztery na cztery. W kącie, za

plastykową zasłoną są dwie wnęki przeznaczone na hipnosen. Wewnętrzna ścianka z na-

ciągniętego polistyrolu prawie w połowie kabiny oddziela urządzenia od części gościnnej,

gdzie znajdują się: stolik, szafa, trzy krzesła i składane łóżko. To wszystko.

Koło łóżka jest wideoekran odbierający obrazy; jego podpórka wmontowana jest w

metalową ścianę. Leżąc wygodnie można oglądać setki mikrofilmów. Jest także urządzenie

do nadawania muzyki - malutki aparacik, nie większy od pudełka papierosów, rodzaj okienka

otwierającego się w suficie. Wystarczy nacisnąć guzik, a potok dźwięków i akordów zaraz

spłynie na ciebie.

Bulajów nie ma. Żadna kajuta nie posiada własnego okna. Może w kajutach “białych",

na rufie statku... Ale ja nigdy nie byłem w kajucie “białych". Myślę jednak, że nawet oni nie

mogą sobie pozwolić na luksus własnego okna. Jedyne okno Matki Ziemi to to olbrzymie,

znajdujące się na dziobie, owa przerażająca półkula przykrywająca Salę Kontemplacji.

Całe wyposażenie kajuty jest wspólne, to znaczy jest używane na zmianę przez dwóch

kolonistów, którzy je mają do dyspozycji - ze zmiany zielonych i ze zmiany czerwonych.

Każdy przez trzy dni. Najzupełniej prywatne są wnęka do hipnosnu, część szafy w ścianie i

jedna z dwóch szuflad w stole. Nic więcej.

Drobne, drobniutkie myśli, odpryski, które przychodzą do głowy tak z niczego,

głupstwa. Porozumiewawcze mrugnięcia ledwo dostrzegalne, delikatne aluzje i przelotnie

sugerowane alegorie wyzute z jakichkolwiek niewłaściwych elementów.

Trzeba jedno powiedzieć. Nie jestem idiotą. Zawsze spędzałem trzy czwarte wolnego

czasu w bibliotece, przeczytałem setki książek, przejrzałem tysiące mikrofilmów w Sekcji

Specjalnej, do której wchodzi się za okazaniem odpowiedniego zezwolenia, niełatwego do

zdobycia. Nigdy nie utraciłem równowagi psychicznej, nawet jeśli czasem dyskutowałem na

głos sam ze sobą, kiedy w Sali Wiedzy nie było nikogo. Ale poza tym zawsze uczciwie

spełniałem obowiązki i nigdy nie miałem żadnego upomnienia ani nagany na swoim koncie.

Dziś wieczorem, kiedy Stoller pojawił się w drzwiach na końcu sali, także siedziałem

na zwykłym miejscu znajdującym się nieomal w samym prawym rogu pomieszczenia.

background image

Eugenio ma twarz szeroką i pełną, oczy duże, okrągłe, symetrycznie rozstawione. Ale

tego wieczora jego twarz wydawała się zapadnięta, powieki zmarszczone wokół dwóch

szczelin. Wpatrywał się we mnie stojąc nieruchomo na progu sali, podniósł rękę w leniwym i

sztywnym geście powitania, a potem podszedł kołysząc się na bardzo długich nogach.

Czułem jego drażniącą obecność za moimi plecami. Prawie odgadywałem jego wzrok

ponad moimi ramionami, dwie sondy badające stronice książki, którą czytałem.

- Siadaj - powiedziałem mechanicznie, żeby pozbyć się ciążącej mi fizycznej

obecności Stollera. - Chcesz wiedzieć, co czytam?

Eugenio wzruszył ramionami. Potem rozwarł szpary oczu i ziewając poszukał stołka

pod metalowym stolikiem.

- Jestem zmęczony - powiedział przygnębionym głosem - pół godziny temu

skończyłem niezwykły dyżur w sektorze B-45. - I przez dłuższą chwilę nic nie mówił,

pukając palcem cały czas w stolik, szybko, coraz szybciej i szybciej, lecz nic nie mówiąc i ze

wzrokiem utkwionym w półkach z książkami za moimi plecami.

Zamknąłem książkę i sam też zacząłem bębnić palcami po stole. Wpatrywałem mu się

prosto w oczy, nie popuszczałem ani przez chwilę i myślałem: - No, zobaczymy, kto się

zmęczy pierwszy. - Ale on, jakby czytając w moich myślach, zaczął się śmiać i powiedział: -

Przepraszam, nie chciałem ci przeszkadzać. Chciałem tylko zamienić kilka słów, ale u starego

Bulmera nie było nikogo, kto by mi przypadł do gustu. - I dodał: - Wanda ma dyżur.

Odszedłem na chwilę, odłożyłem książkę na półkę, sprawdziłem godzinę, wpisałem

do karty swój numer rejestracyjny umożliwiający komputerowi biblioteki dokonanie

ewentualnej kontroli.

W sali Sekcji Specjalnej nie było nikogo. Tylko ja i Stoller. - Jestem do twojej

dyspozycji - rzekłem siadając z powrotem na krześle. - Skąd wiedziałeś, że tu jestem?

Stoller zaczął się znowu śmiać.

- Od jakiegoś czasu nigdzie cię nie widzę. Nora Ke- reny też cię szukała - bez skutku.

Nie było cię u Bulmera, ani w kabinie, nie figurujesz też na liście pracy dodatkowej. Mogłeś

być tylko tutaj, no, a poza tym Matka Ziemia nie jest znów taka duża!

Zapytałem, czy on też ma zezwolenie na wstęp do Sekcji Specjalnej.

Skinięcie głową. Moje pytanie było zbyteczne: bez zezwolenia nikt nie zdobyłby się

na śmiałość wejścia tu; poza tym nieraz go widziałem kręcącego się w pobliżu półek. Pytanie

zadałem, ot, tak sobie, żeby zyskać na czasie.

Długie milczenie.

- Jesteś wykończony - zauważył celowo obojętnym głosem - wychudzony, jakbyś nie

background image

spał. Coś nie gra?

Wcale nie łatwo mu odpowiedzieć. Straciłem nad sobą panowanie.

- Czego ty właściwie ode mnie chcesz? - naskoczyłem na niego ze złością. - Wcale nie

masz ochoty na rozmowę. Jesteś tu tylko po to, żeby mnie prowokować!

- Być może. Albo też po to, żebyś mógł dać upust swoim myślom. Coś nie gra?

- Wszystko. Wszystko jest nie tak. Nie mogę się pogodzić z numerem, jaki mi wycięli

ci z Intendentury. Gdybym miał bombę, to wysadziłbym ich wszystkich.

- Dlaczego?

- Dlatego. Chodź i zajrzyj do mojej kajuty. Zobacz kogo tam wsadzili. Kobietę!

Piękną kobietę, rozumiesz? Umieścili ją tam, ona sobie błogo śpi, a ja mam wrażenie, że

jestem śledzony. Nie trawię jej. I nie trawię myśli o tym, że kiedy ja jestem pogrążony w

hipnośnie, ona może mi się przyglądać albo przetrząsać moje rzeczy, spać w moim łóżku,

używać stołu, szafy, urządzeń nagłaśniających, i innych - słowem wszystkiego, co mamy do

wspólnego użytku. Stoller zrobił zarozumiałą minę.

- Daj spokój, zawsze tak było. Po co się przejmujesz?

Poczułem skurcz w brzuchu. Pewnie, zawsze tak było. Ale kiedy współmieszkańcem

jest kobieta, w dodatku tak piękna, że dech zapiera - to co innego, sytuacja staje się

wyjątkowa i cała ta sprawa jest nie w porządku, niedobrze pachnie. Powiedziałem to

wszystko Stollerowi, starałem mu się wyjaśnić, w jakim jestem stanie, ale jedyną jego odpo-

wiedzią było ziewanie.

- A przedtem? - spytał w końcu obojętnym tonem. Chciał wiedzieć, kto przedtem

mieszkał ze mną zamiast “śpiącej królewny”.

- Przedtem był Vladimiro Spitzer.

Wypowiedziałem to imię z naciskiem, prawie wysyla- bizowałem, specjalnie po to,

żeby stało się jak najbardziej znaczące.

Przeciągły gwizd, podobny do gwizdu głośnika, w którym nastąpiło zwarcie. Potem

suche uderzenie ręką w stół.

- Spitzer! - westchnął Eugenio - Paskudna sprawa, kolego...

- Dlaczego paskudna?

Wytrzeszczył oczy. - Nie było z niego nic dobrego, wywrotowiec, który na zmianie

zielonych wywołał wielkie zamieszanie. Na szczęście nie żyje.

- Zgadza się, nie żyje. Powiedział mi o tym koordynator Pocar. Powiedział mi też, że

Spitzer chciał zorganizować bunt. Ale nie rozumiem dlaczego.

- Był szalony - zakończył nagle rozmowę Eugenio wstając z krzesła. A potem,

background image

opanowując się: - Chodź. Pójdziemy napić się czegoś u starego Bulmera.

Nie zdążyłem zapytać, jak to się stało, że zna tyle szczegółów. Z pewnością “biali"

musieli go wezwać i przepytać, tak jak mnie. Eugenio chwycił mnie za ramię gestem

gburowatym, ale serdecznym i pociągnął na zewnątrz.

Wielki Korytarz był zapchany jak zwykle o tej porze. Odgłosy kroków, zgiełk, szepty,

często z przebijającym przez nie melancholijnym wybuchem pozdrowienia, które już od

jakiegoś czasu brzmi dla mnie tak, jakby było jedynie mechaniczną grzecznością. Szczęśliwej

Podróży! Stojąc przed barem Bulmera Eugenio wypił trzy blumary z kosmiczną miętą.

Musiałem zrobić to samo. I jak zwykle zapłacił on - miał w garści tak wiele żółtych żetonów,

że wzbudzać to mogło zazdrość. Zazdrość i podejrzenia.

- Co robisz po kolacji? Zagramy w szachy?

Pokręciłem odmownie głową. Potem poczułem, że ktoś lekko dotknął mnie w plecy.

Odwróciłem się: była to Nora Kereny.

- Przyjdziesz? - spytała niespokojnie - mam blu- mar, papierosy, słodycze...

Nie. Pragnąłem być sam, zupełnie sam. Czy też raczej poczułem nieodpartą potrzebę

zamknięcia się w kajucie i... Nigdy tego nie robiłem, ale tym razem dałem się ponieść.

Uległem, odsunąłem zasłonę z plastyku, oddzielającą prowizorycznie dwie wnęki do

hipnosnu i stanowiącą ochronę maskującą poczucie wstydu, które w pewnych sytuacjach

może zostać pogwałcone.

Diana Abgrund spała. Stałem podziwiając ją nie wiem nawet jak długo. Zdawało mi

się, że czas się zatrzymał zatracając swą spójność; nawet skrzypienia statku docierały

przytłumione, prawie niezauważalne.

Byłem opętany. Opętany tym egipskim profilem o włosach niebieskawo- czarnych,

owym rytmicznym regularnym oddechem, który poruszał jej piersi miękkim, wolnym ru-

chem. Oddychałem tym samym rytmem, jak zahipnotyzowany. Wtedy nagle opanowała mnie

ślepa złość. Zapragnąłem mieć w ręku drąg, klucz francuski, coś ciężkiego, żeby rozwalić na

kawałki przezroczyste pokrycie klapy i wejść w posiadanie tego obrazu, wchłonąć go, aby

poczuć się z kimś jednością, przede wszystkim z nią, w świadomie absurdalnym i namiętnym

uścisku. - Szczęśliwej Podróży! - To ja, ja sam głośno mówiłem. A potem... Potem wypiłem

cały swój zapas blumaru, wypaliłem do ostatniego wszystkie papierosy. A jeszcze później,

wyciągnięty na składanej leżance, z wytrzeszczonymi w ciemności oczyma, myślałem,

myślałem, myślałem.

5

background image

Myślałem. Na przykład przejrzałem ostatnio cały spis biblioteki pokładowej.

Najnowsza książka pochodzi z roku 2005 - jest to praca na temat fizyki nuklearnej, wymienia-

jąca wszystkie praktyczne implikacje energii atomowej. Na pierwszy rzut oka nic w tym

dziwnego. Ale pewien drobny szczegół wygląda bardzo zagadkowo: Matka Ziemia opuściła

planetę w roku 2010. Otóż nie chce mi się wierzyć, żeby przez ostatnich pięć lat przed startem

nie wydano książek, które godne byłyby włączenia do księgozbioru. Albo może takie książki

istnieją, tylko strzeże się ich w specjalnym dziale, do którego wstęp mają wyłącznie “biali".

Według mojego rozeznania również prace z dziedziny astronautyki są niekompletne. J[est

relacja z podboju Marsa, rok 1997. A potem pustka. Żadnej wzmianki o projektowaniu Matki

Ziemi, o tej szalonej przestrzeni międzygwiezdnej, której człowiek stawiał czoła już

wcześniej - tak przynajmniej sądzę - zbadawszy cały Układ Słoneczny, Wenus, Jowisza i jego

księżyce, i inne planety zewnętrzne, leżące jeszcze dalej. Istnieje poza tym pełny zbiór

wszystkich wiadomości otrzymanych przez nas z Ziemi przez ostatnich 125 lat, zbiór

dyspozycji wydanych przez różnych Najwyższych Koordynatorów całej załodze. Ale, ściśle

biorąc, zbiór ten jest niekompletny, zawiera dane tylko za okres ostatnich 75 lat. Aluzje i

odwoływanie się do pierwszych pięćdziesięciu lat trwania podróży są nadzwyczaj rzadkie;

nikt do tej pory nie wyjaśnił tych tajemniczych luk w tekstach. Na nic zdaje się wypytywanie

najstarszych kolonistów. Nie pamiętają. A kiedy przycisnąć ich do muru natarczywymi

pytaniami, natychmiast chowają się za wymogami regulaminu. Zgoda. Mamy książeczkę,

która wyjaśnia wszystkie sprawy, znaczenie podróży, moralności i solidarności, konieczność

pracy na dwie zmiany, podziału załogi na zielonych i czerwonych.

Na początku wcale tak nie było, wiedzą o tym nawet dzieci, które tłoczą się w

przedszkolu; jeszcze lepiej wiedzą uczniowie przebywający w dziale szkolnym. Wyjaśniono

to także mnie swego czasu, kiedy ciśnięto mi pod nos rzędy równań matematycznych, które

jasno wykazywały, że niemożliwy jest normalny rozwój demograficzny. Matka Ziemia

została zaprojektowana dla 3000 kolonistów, a ze względu na wynikłe trudności ściśle

związane z podróżą musi na niej żyć 6000 specjalistów. Tak więc, żeby ta łajba mogła płynąć,

musi nas być sześć razy po tysiąc, ale statek może wyżywić tylko połowę. I tak... I tak Kalif

IV wpadł na olśniewający pomysł hipnosnu. Wydaje się, że nikt się nie buntował przeciwko

ofiarowaniu połowy swego życia dla sprawy. Zakończenie to łatwo było przewidzieć.

Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że szczęśliwy koniec ekspedycji oznacza przeżycie

wszystkich, także tych, którzy dopiero się narodzą.

Jak mówiłem, długo rozmyślałem. Myślałem o wszystkich rozmowach z Eugeniem,

background image

obfitujących w prowokacje. Zastanawiałem się też nad rozmową z koordynatorem Poca- rem.

Taki sondaż, ostrzeżenie, dobrotliwe upomnienie, żebym się nie wykoleił. Słowem, jedno jest

pewne: nie chcą, żebym uległ pokusie.

A jednak... Weźmy Spitzera. Mówią, że zmarł na nieuleczalną chorobę. Mówią też, że

był wywrotowcem, szaleńcem, który organizował rozruchy i bunty. Dlaczego? Pytam się

dlaczego, nawet jeśli to pytanie będzie musiało przez bliżej nieokreślony czas pozostać bez

odpowiedzi. Poza tym jest Diana Abgrund. Imię, które wiele znaczy.

Diana było boginią polowań. A po niemiecku Abgrund oznacza otchłań. Oczywiście,

ofiarą jestem ja - ścigany, tropiony, a w końcu rzucony w przepaść. Dzięki zewowi miłości.

Bo być może prawdą jest całkowite przeciwieństwo tego, co początkowo utrzymywałem. Być

może chcą właśnie, abym uległ pokusie i zdradził się.

Zew miłości. W tym miejscu konieczne byłyby pewne uściślenia. Na przykład nie

znam dokładnie znaczenia wyrażenia “kochać". Ja kocham, ty kochasz, on kocha. Czasownik,

który wymawiałem już Bóg wie ile razy idąc korytarzami Matki Ziemi, słowa szeptem

podarowane przypadkowej towarzyszce', która była obok mnie w Sali Kontemplacji, albo też

wykrzyczane ze ściśniętym gardłem w splotach uścisku wewnątrz anonimowych kabin z kim

popadło, nie wiem, być może dla głupiej potrzeby udramatyzowania, albo może tylko po to,

by odtworzyć pewne sceny widziane na mikrofilmach. W każdym razie kłamstwo.

Mistyfikacja, która powoli mogłaby nas wykrwawić, pozbawić tej niewielkiej ilości płynu,

jaki jeszcze pulsuje w naszych żyłach, i w końcu zamienić nas w kamienie. Ja kocham, ty

kochasz, on kocha. Kocha - co? Kocha - kogo?

Eugenio Stoller powiedział mi kiedyś, że miłość to instynkt. Jeśli tak, to musielibyśmy

zachowywać się jak zwierzęta, tylko jak zwierzęta, jedynie jak one. Jakiś przypływ krwi

uderza do mózgu, grozi wybuchem, który rozbije psychikę na szczątki, według mnie miłość

to zjedzenie drugiej osoby, zniszczenie jej, a jednocześnie przyswojenie, jakby była

pożywieniem. Kiedy Nora muska mnie swoimi kryształowymi rękoma, niezmiennie

sztywnymi wypustkami, nachodzi mnie jakiś szał, chciałbym poczuć całe jej ciało roz-

pływające się i wzburzone jak gotująca lawa i wtedy prę, wchodzę w nią ze spazmem, który

przyprawia o zawrót głowy, ale nie ma miłości tam, w owej przyjmującej mnie wklęsłości,

ani w szeregu gorączkowych zwarć, które nie mają jednak w sobie nic intymnego, ponieważ

jesteśmy od siebie odgrodzeni. Otóż to, miłość powinna się objawiać jak przeznaczenie.

Mniej więcej tak, jak na tym filmie dokumentalnym o motylach, na którym oszalały samiec

pędzi unosząc się nad lasami i bagnami na spotkanie z oczekującą go, odległą o cztery mile

background image

samiczką. Obraz jest poetycki i wieloznaczny. Ale według norm ludzkich ma w sobie coś

niestosownego, jakiś nieokreślony posmak mitologii.

No dobrze, Eugenio Stollerze, masz rację. Miłość jest tylko instynktem. To tak jakby

powiedzieć, że nie istnieje.

Wczoraj zauważyłem, że ktoś grzebał w mojej szufladzie i osobistej szafie. Niczego

nie brakowało, ale papiery nie leżały tak, jak je zostawiłem.

Notes na przykład. Notes, w którym zapisuję uwagi, i zeszyt do obliczeń, żeby

sprawdzić kurs statku, wydały mi się lekko poruszone. Ich zewnętrzna krawędź nie była rów-

noległa do boku szuflady, ale raczej leżała w stosunku do niej ukośnie. Zaś pisak z

utwardzonego ołowiu nie znajdował się pośrodku szuflady, jak go zawsze kładę, ale został

przesunięty prawie do samego zamka.

W szafie też się coś nie zgadzało. Kawałek plastyku, który przytwierdza tylną ściankę,

był częściowo uniesiony. Ktoś tam czegoś szukał, na tych kilku milimetrach przestrzeni

między ścianką a przytrzymującym pokładem.

Jutro albo później - w każdym razie zanim skończy się moja zmiana - zamelduję o

sprawie, komu trzeba. Nietykalność szuflady i osobistej szafy jest gwarantowana w re-

gulaminie. Jeśli zechcę, mogę domagać się zmiany zamków i nowych kluczy.

6

Albenitz Benito Jorge, koordynator pierwszej klasy, bardzo ważna figura na tej

szachownicy. Kiedy staje przed Najwyższym Kalifem, cale jego ciało staje się jakby z lodu,

wydaje się, że kręgosłup lada moment rozleci mu się na kawałki. Unosi wtedy lekko pięty,

żeby wyglądać na trochę wyższego, ale ręce mu drżą, nie wie, co z nimi zrobić.

- Co mówią testy? - pyta Kalif wyniośle unosząc palec, jakby był on rodzajem brani.

- Pozytywne - zapewnia Albenitz, stając jeszcze bardziej na palcach - bardzo

pozytywne. - Otwiera teczkę i niewprawnie szuka kartek, potem przegląda je, chrząknąwszy

przedtem. - Psychizm pierwszego stopnia: 93,6. Psy- chizm drugiego stopnia: 94,3. Korelacja

psycho- fizyczna: 92,8...

- Do diabła - wyrzuca z siebie wyraźnie poruszony Najwyższy Kalif - mamy do

czynienia z jednostką o wybitnych zdolnościach.

- Nigdy nie twierdziłem niczego innego - potakuje Albenitz.

- No to wprowadźmy go tu. Kubler nie żyje, Ramsey nie żyje, Romizov chory, Borowiki

background image

i Slezek bliscy załamania nerwowego. Potrzebujemy nowej krwi wśród naszej kadry.

Albenitz przez chwilę waha się. Kalif przygląda mu się pytająco. Potem, widząc, że

wahanie się przedłuża, pyta wprost: - Coś nie w porządku? - Albenitz ponownie od-

chrząkuje: - Koordynator Pocar nie zgadza się. Twierdzi, że karta zachowania

emocjonalnego nie jest jeszcze pełna, co zresztą odpowiada prawdzie. Pocar proponuje

wstrzymać się chociaż jeszcze przez chwilę, tym bardziej, że badany jest pod ścisłą kontrolą.

Myślę jednak, że zwłoka może się dla nas okazać zgubna, nie możemy się narazić na takie

ryzyko jak w przypadku Spitzera.

W sprawie topografii Matki Ziemi panuje całkowita niezgodność. Sądząc po wielkich

plastykowych mapach eksponowanych wszędzie - są nawet w każdej kajucie - statek ma

kształt brzuchatego cygara, którego przekrój podłużny jest spłaszczony elipsą. Ale nie

wszystkie mapy są jednakowe. Na przykład ta wielka, która pokrywa całą prawie ścianę w

lokalu Bulmera. Jest jedną z najstarszych, będzie miała ponad sto lat. No więc według tej

mapy przekrój podłużny Matki Ziemi owszem, jest elipsą, ale znacznie bardziej spłaszczoną

w porównaniu z tym, co widzi się na innych mapach.

Jest poza tym schemat wprawiony w drzwi wejściowe do Sali Wiedzy, prostokąt

czterdzieści na osiemdziesiąt centymetrów. Rysunek jest staranny i sądząc po materiale, na

który go naniesiono, stosunkowo niedawny. Otóż szkic jest generalnie ten sam, ale bez

pewnych szczegółów znajdujących się na innych mapach. Na przykład wypukłości - cztery,

mówiąc ściśle - które rozciągają się symetrycznie: dwie nad krzywizną górną i dwie pod

dolną.

Nikt nie wie, co one przedstawiają, również dlatego, że te cztery bańki wydają się ledwie zarysowane i

są pozbawione podpisów. Na schemacie - mam na myśli ten na drzwiach biblioteki - istnieje ponadto jeszcze

jeden szczegół, delikatnie mówiąc, niepokojący: rufa statku, tzn. strefa przeznaczona dla “białych", w ogóle nie

istnieje. Widnieje tam długie cięcie zdecydowanie zamykające prawy koniec Matki Ziemi; poza nim króluje

bezczelna biel mapy, tak bezczelna, że pewnego dnia ktoś - z pewnością jakiś wesołek albo po prostu ktoś o

większym ode mnie zacięciu polemicznym - postanowił wypełnić ją wielkim znakiem zapytania. Potem na tejże

białej przestrzeni pojawiały się i znikały rozmaite napisy. Pamiętam jeden, drukowanymi literami, którego autor

popisywał się znajomością łacińskiego określenia używanego na najstarszych mapach geograficznych: Hinc sunt

leones.

Gdybym miał się założyć co do autorstwa tego hasła, to przypisałbym je Eugenio

Stollerowi, profanatorowi - nie wiem, czy z charakteru, czy też z przyjętej postawy.

Na przykład dziś, kiedy przyszedł mnie odwiedzić w kajucie.

- Pokaż mi ją - powiedział - chcę zobaczyć śpiącą królewnę.

background image

Siedziałem przy stoliku, pochłonięty jak zwykle obliczeniami. Nie ruszyłem się.

Podszedł do wnęki i podniósł zasłonę. Kilka chwil absolutnej ciszy, a potem przeciągły

gwizd.

- O, cholera! - zawołał. - Naprawdę piękna kobieta! - Po czym podszedł do mnie i

zaczął mi docinać: - Kurczaczku, laleczko, co teraz robisz? - Musiałem na niego wrogo

popatrzeć, bo przez chwilę jakby się pohamował, ale potem ciągnął dalej nie speszony: - Daj

spokój, wszystko można wyczytać na twojej twarzy. Ta, tam - i brodą wskazał na wnękę -

pochłania wszystkie twoje myśli. - I dodał: - Nie ma co, naprawdę ekstra babka. Wiesz, co

zrobiłbym na twoim miejscu?

- Co?

- Poprosiłbym o przeniesienie na zmianę zielonych, nawet jeśli podanie od początku

miałoby być skazane na odmowę, bo, jak wiesz, przejście do innej zmiany jest prawie

niemożliwe. O ile mi wiadomo, odstępstwo od reguły zdarzyło się tylko dwa albo trzy razy w

historii Matki Ziemi.

246

Możesz jednak zawsze spróbować. Zanim wykończyłbym się z jej powodu, rzuciłbym

się na kolana przed Najwyższym Kalifem...

- Oszalałeś.

- Wcale nie! Jeśli zdołasz przejść do zielonych... No cóż, stracisz takiego przyjaciela

jak ja, ale będziesz mógł się z nią spotykać, rozmawiać z nią i...

- Oszalałeś - powtórzyłem, starając się mówić z najwyższym przekonaniem.

- No dobrze, oszalałem. Ale ty jesteś stracony dla świata, mój drogi. Zakochany po

same uszy.

- Miłość to tylko instynkt - przypomniałem mu - wiele razy sam mi to mówiłeś. A

teraz idź stąd. Chcę być sam.

- Sam z nią? Ze snem?

- Idź już - nalegałem.

Eugenio podniósł do góry rozwarte dłonie w śmiesznym geście poddania. - Zgoda,

przyjacielu. Wychodzę, żeby nikt nie przeszkadzał ci śnić do woli.

Półobrót, szybki rzut oka na papiery, na których pisałem. Po czym suchy śmiech jak

dźwięk wyskakującego bezpiecznika.

- Tracisz czas - stwierdził. - Żeby skontrolować kurs statku, potrzebny jest komputer,

papier i pióro nie wystarczą. A komputer, mój drogi, jest po drugiej stronie, na rufie, gdzie

mieszkają “biali". Szczęśliwej Podróży!

background image

Poprosiłem o spotkanie z koordynatorem Pocarem. Z powodu przeszukania mojej

szuflady, przetrząśnięcia szafy i innych spraw, które są dla mnie podejrzane.

Dyżurny pracownik przekazał mi odpowiedź już po dziesięciu minutach:

- Koordynator Pocar jest bardzo zajęty. Ponowić prośbę po następnej zmianie.

Przerwa. Kilka godzin, które wydawały mi się bardzo długie, spędzonych na

wypełnianiu kartek zawiłymi wyliczeniami. Przede wszystkim zaś niepotrzebnymi. Bo Euge-

nio Stoller ma sto procent racji: żeby sprawdzić kurs statku, nie wystarczą pióro i kawałek

papieru. No więc zebrałem wszystkie kartki i wrzuciłem do spopielacza.

Diana Abgrund nadal jest tu i śpi pod pokrywą z ple- ksiglasu. Nie chcę podnosić

zasłony, nie chcę na nią patrzeć. Nadal słyszę w uszach suchy śmiech Eugenia, jego ironię,

jego zachwyty nad “śpiącą królewną".

Szaleństwo. Jeszcze raz, opierając się zewowi, zapytuję siebie o najgłębiej ukryty sens

tego, co czuję w głębi duszy, o sens dziwnego zmieszania, niepokoju, że odkryję, iż jestem

chory na coś wstydliwego i nieuleczalnego. Kto - pytam się - kto chce mnie skazać na ten

rodzaj godnego pogardy rozczulania się nad sobą?

Nie mam już ani kropli blumaru, skończyłem przydział papierosów, a w środku z

każdą minutą narasta obrzydzenie do siebie. Uciekam. Pójdę do starego Bulmera, gdzie panu-

je cisza albo gwar, co kto woli. Poza tym dziś wieczorem jest małe przyjęcie. Jeśli dobrze

sobie przypominam, zostałem na nie zaproszony.

Zgadza się. Arsenio Tauber i Roda Salinas dostali pozwolenie na posiadanie dziecka.

Przyjęcie odbyło się naprawdę, u Bulmera, w położonej nieco na uboczu salce.

Gości niewiele. Byli Diego, Norberto, Katharine i De- metrio, Rufus, Ludmilla Zorda,

Gancio Derek i Lazło Fol- di. Byli też Nora Kereny, Eugenio i Wanda.

W samym środku przyjęcia zjawił się koordynator Al- benitz. Wszedł, mały i

rozczochrany, kołysząc się na swoich cienkich i pałąkowatych nogach. Objął Rodę, uścisnął

rękę Arseniowi mrucząc “Szczęśliwej Podróży!". Wszyscy wstaliśmy. Albenitz, “biały",

podniósł do ust kieliszek blumaru, upił z niego trochę oglądając się dookoła z pewnym

zadowoleniem, ale także zakłopotaniem. Po czym znowu ścisnął rękę Arseniowi, ponownie

objął Rodę. W progu pomachał na pożegnanie ręką. “Szczęśliwej Podróży!" powtórzył, ale

ponieważ wszyscy z szacunkiem milczeliśmy, jego głos był tak cichy, że dotarł do nas jak

szept.

- Jest zmęczony - skomentowała Ludmilla Zorda zwracając się po trosze do

background image

wszystkich - jest zmęczony jak wszyscy “biali".

Nikt jej nie słuchał. Śmiano się, wznoszono toasty, podziwiano prezenty wystawione

do oglądania na małym stoliku pośrodku salki: statuetkę z prawdziwej glinki, zamek

wykonany z wykałaczek, wazonik fiołków alpejskich, piękne szachy zrobione z włókna

stwardniałej chlorelli.

Ludmilla usadowiła się obok mnie. - Powiedz - cicho spytała - nie chciałbyś być

białym?

- A czy już nim nie jestem? - ale to była aluzja do anomalii związanej z moimi

włosami, przedwcześnie osiwiałymi.

- Widzisz - ciągnęła Ludmilla - jesteś taki sam jak wszyscy pozostali - bardzo lubisz

krytykować, ale na samą myśl o wzięciu na siebie odpowiedzialności...

- Jakiej odpowiedzialności? - spytałem nie patrząc na nią.

Puknęła tylko. Ja też za całą odpowiedź tylko fukną- łem. Ludmilla ma prawie

czterdzieści lat, ale czasami gada jak głupia. To jej zawdzięczałem inicjację - była pierwszą

kobietą, z którą się kochałem. Ile lat temu? Nie pamiętam dokładnie. Wiem, że było to

podczas ostatnich miesięcy pobytu w Sektorze Edukacyjnym. Ludmilla uczyła chemii i

biologii, ja miałem twarz całą w pryszczach. Ludmilla była swobodna, agresywna,

apodyktyczna. Ja nieśmiały, zmieszany, jąkałem się. Ludmilla miała ręce pokryte jasnym, gę-

stym puszkiem, który wydawał mi się aksamitny, ja zaś miałem wystające gdzieniegdzie

włoski brody, co nie chciała wyrosnąć. Ludmilla była pulchna, wybuchowa. Ja cichy i

kościsty.

Ludmilla. Nakryła mnie pewnego dnia, kiedy goniąc za marzeniami nastolatka

pieściłem swoje ciało. Oszalałem ze wstydu. Ale ona zaczęła się śmiać. Następnego dnia za-

ciągnęła mnie pod jakimś pozorem do swojej kajuty. - Daj mi tylko miesiąc, a staniesz się

mężczyzną - powiedziała. Po czym rozebrała mnie, zmusiła do położenia na kanapie i uklękła

nade mną, miękka i pełna, a jej brzuch był bujny i aksamitny.

Położyła mi rękę na kolanie. Norberto recytował jakiś wiersz - z pewnością coś

improwizowanego, co przyszło do głowy, pozostali bili brawo, a Arsenio krążył dokoła na-

pełniając kieliszki blumarem.

Wolno ręka Ludmilli przesunęła się ku mej pachwinie. Usta zbliżyły się do mojego

ucha: - Nie czujesz żadnej tęsknoty? - spytała. - Nie pragniesz swojej mamusi? - I jeszcze

jakieś bezładne słowa: Vargo, orlik, blumar mojej muszli.

Tak, odczuwałem tęsknotę, na którą nie ma ani znieczulenia ani lekarstwa, przemożną

chęć cofnięcia się do rozmarzonych lat dorastania, dzieciństwa, i jeszcze dalej - do kołyski, w

background image

której byłem w pełni uzależniony, do wód płodowych i jeszcze, jeszcze dalej - do

pierwotnego lasu, skąd wywodzi się nasz rodzaj, do oceanu.

Kiedy ja i Ludmilla oddalaliśmy się pod jakimś pretekstem, Nora Kereny wykonała

gniewny gest. Zdążyłem zauważyć dziwny wyraz twarzy Eugenia, na której widniało

zdziwienie i sprzeciw.

Trzymając się za ręce biegliśmy prawie Wielkim Korytarzem, kiedy nagle megafony

bardzo głośno zaczęły nadawać: “Zapraszamy całą załogę do Sali Kontemplacji". Nie, nie

mieliśmy najmniejszej ochoty wysłuchiwać komunikatu Najwyższego Kalifa i zwykłych

wiadomości, które w regularnych odstępach czasu dochodzą do nas z Ziemi. Zawahałem się

przy wejściu.

- Co się stało? - spytała jakby z niepokojem - interesują cię te bajki?

Ale zanim mogłem odpowiedzieć, otworzyła drzwi kajuty i, jak zawsze agresywna,

pociągnęła mnie do środka.

“Biali" są strażnikami, sprawują władzę na statku, władzę nad całą społecznością, to

ogromny obowiązek. Tak mówiła Ludmilla.

Zgoda. Nawet jeśli to tylko tyle, “biali" muszą dbać o korygowanie nieuniknionych

błędów w kursie, jeśli chcemy, żeby Szczęśliwa Podróż mogła się zakończyć. Ale wszystko

zostało od samego początku zaprogramowane, polecenia przychodzą z ojczystej planety,

dlatego instrukcje są jednakowe dla wszystkich, dla czerwonych, zielonych i białych. Przede

wszystkim dla nich.

Była dwudziesta druga, kiedy wróciłem do kajuty; brakowało dwóch godzin do chwili,

kiedy należało położyć się we wnęce hipnosnu. Nie zrobiłem tego, żeby nacieszyć się

resztkami swobody - to taka gorączka, która napada każdego z nas, kiedy nieuchronnie zbliża

się koniec zmiany. Rzuciłem okiem - bardzo szybko i raz tylko - za zasłonę z plastyku. Przez

jeden jedyny moment zdawało mi się, że zauważyłem na twarzy Diany Abgrund, schowanej

pod przezroczystym pokryciem, cień ironicznego uśmiechu. Potem sprawdziłem swoją

szufladę, szafę i każdą inną kryjówkę w kajucie. Wszystko było w porządku.

Ale potem... Stało się to ot, tak, bezwiednie, mechaniczny, bezmyślny gest. Ja... Moja

ręka spoczęła na zielonym uchwycie szuflady po prawej stronie, szuflady, która nie jest moja,

szuflady tego, kto dzieli ze mną kajutę. I niepostrzeżenie - może chciałem sprawdzić, czy ktoś

próbował sforsować także i tę zazdrośnie strzeżoną skrytkę - wysunąłem tę szufladę na całą

długość. Okazało się, że nie była zamknięta na klucz, i teraz oglądałem jej wnętrze. Ale nie

wypełnione papierami i rzeczami osobistymi, jakby można się było spodziewać.

background image

Na samym środku leżał tylko notatnik. Albo raczej oprawa notatnika, ponieważ

brakowało mu wszystkich stron prócz jednej.

Na tej jednej stronie, wyraźnie, drukowanymi literami było napisane:

VLADIMIRO SPITZER

CZYLI

NIEMOŻNOŚĆ SZCZĘŚLIWEJ PODRÓŻY

Serce zaczęło mi szaleńczo walić. Fajerwerk, groteskowy kalejdoskop słów i pojęć,

które wypłynęły na powierzchnię jakby wyssane przez pompę wodną. Głos Eugenio Stollera

“Jesteś głupi... gwiazdy na zewnątrz się nie liczą... zegar atomowy mógł się zepsuć..." I

Ludmilla: “Interesują cię te bajki?" No, a wszystkie moje lektury, obliczenia, miriady

niezgodności i lata podejrzeń, rozmowa z koordynatorem Pocarem: “Czy pan wie, co to jest

noumen?"

Nie spałbym całą noc, aby rozmyślać nad upajającym i niepokojącym poszukiwaniem

klucza do rozwikłania całej sprawy. Ale w tym momencie na suficie kajuty zapaliła się

fioletowa lampka i trzykrotny dzwonek ponaglający: sygnał zmiany dyżuru.

Zamknąłem szufladę i jak pijany skierowałem się ku wnęce.

7

Od jakiegoś czasu trzeci basen hydroponiczny w moim dziale stale się psuje, coś nie działa w

urządzeniu regulującym funkcjonowanie łopatek mieszających. Tak przynajmniej utrzymuje Laszlo Foldi.

Foldi jest dobrym technikiem, zna swój fach i nie mam powodu wątpić w to, co mówi.

Ale dziś rano drapał się w szyję i kręcił głową: w oczach, w wyrazie ust, słowem na całej

twarzy malowały się oznaki zakłopotania.

- Już trzeci raz naprawiam usterkę - rzekł - i za każdą zmianą dyżuru znowu wypływa

ta sama sprawa. Wydaje się, że robią to specjalnie.

- To znaczy? - powiedziałem, pozwalając sobie zapaść w bezdenną otchłań

akademickich pytań.

Foldi parsknął: - Nic, nic - rzekł - nic nie mogę powiedzieć, ale ta usterka jest

zabawna: środkowy sworzeń nie na swoim miejscu i nakrętki łopatek odkręcone, chociaż ja

sam zacisnąłem je jak trzeba.

- No i co?

background image

- Jak to co? Śruby przykręciłem, środkowy sworzeń wyregulowałem i całe urządzenie

powinno działać bez zarzutu co najmniej przez sześć miesięcy. Natomiast...

Laszlo Foldi znowu parsknął: - Przeklęta Matka Ziemia, Najwyższy Kalif, “biali" i

cała załoga. Naprawdę chcesz wiedzieć, co o tym myślę? Mam wrażenie, że ci ze zmiany

zielonych to banda kretynów.

- To znaczy? - powtórzyłem, ale bez specjalnego przekonania, może nawet

zmęczonym i niechętnym głosem. Z widocznym rozdrażnieniem wzruszył ramionami,

poszedł do automatu z wodą i jednym haustem wypił całą szklankę.

- Powtarzam ci: śruby dokręciłem jak trzeba, nie mogły się obluzować w ciągu trzech

dni. Kolego, tu chodzi o najprawdziwszy sabotaż.

Zawahałem się. Patrzyłem na swojego współtowarzysza w nadziei, że jakiś gest czy

inny drobiazg go zdradzi. Ale Laszlo spokojnie mówił dalej:

- Tak, sabotaż. Powtarzam ci, że śruby dokręciłem do maksimum. Ktoś je musiał

specjalnie obluzować...

- Zmyślasz!

- Niczego nie zmyślam. Wiem, co mówię. Ci ze zmiany zielonych są heretykami, był

wśród nich taki jeden, niejaki Spitzer, który wszędzie rozsiewał jakieś wiadomości.

Wichrzyciel, głosił konieczność buntu, i chyba nie brakowało mu zwolenników.

W mózgu rozdzwonił mi się ten sam co zwykle dzwonek alarmowy. Nie miałem

najmniejszej ochoty dyskutować z Foldim i kiedy odszedł, żeby przejrzeć pozostałe wanny

hydroponicznc, poczułem ulgę.

Przewrót - tak, przewrót - dokonał się w moim biurze, w tej ciasnej klitce o sześciu

metrach kwadratowych powierzchni. Wypiłem swego rodzaju kawę i zapaliłem papierosa,

który także jest namiastką: alga chlorella zaprawiona pozostałościami po fermentacji blumaru.

Powiedziałem “przewrót", ale nie w sensie, jaki przypisują temu słowu politycy lub

historycy. Mam na myśli raczej to drugie znaczenie, używane przez astronomów. Albo może

znaczenie kaniowskie, kiedy Kant przeciwstawiał sobie Kopernika i Ptolemeusza, to znaczy

przewrócenie do góry nogami jakiegoś Weltanschauung.

Właśnie tak. Potrzeba było setek wieków, zanim człowiek zdołał pojąć związek

przyczynowo- skutkowy łączący dwa wydarzenia na powszechną skalę, takie jak spółkowanie

i prokreacja. Dostrzeżenie zależności pomiędzy dwoma zdarzeniami, oddzielonymi od siebie

okresem trwającym dziewięć miesięcy, wymagać musiało ogromnego wysiłku wyobraźni, a

także śmiałości i otwartości umysłu. Podobnie kiedy człowiek pierwotny w końcu pojął, że

background image

gwiazda poranna jest stale ta sama, że to stale zachód tego samego słońca, co poprzedniego

wieczoru, a nie nowej, odmiennej gwiazdy, która jest codziennym darem bogów. Byli tacy, co

zostali spaleni na stosie za utrzymywanie, że istnieje wiele zamieszkanych światów, oraz tacy,

którzy zmuszeni byli uroczyście wyrzec się swoich przekonań tylko dlatego, że przedkładali

teorię kopernikańską nad geocentryczną.

Historia to parada błędów. A jednak prawda jest jedna, niewzruszona, chociaż

dyskusyjna. Pojąłem to w jednej chwili, ulotnym błysku, który przeszył mi mózg paraliżując

całe ciało. Wiedziałem to. Tak jakbym wiedział od zamierzchłych czasów: między kartkami

rejestru, w którym ja i Fibaak - człowiek ze zmiany zielonych pracujący na moim miejscu -

piszemy sprawozdania dotyczące wanien hydroponicznych w naszym dziale, tkwiła

karteczka. Maleńki prostokąt spłowiałego papieru zawierał coś jakby ostrzeżenie albo

przypomnienie rzucone przypadkiem:

VLADIMIRO SPITZER

CZYLI

NIEMOŻNOŚĆ SZCZĘŚLIWEJ PODRÓŻY

Bomba. A raczej jej niewypał. Faktycznie eksplozja nastąpiła wcześniej, kiedy

wszystkie moje problemy jakby nagle przestały istnieć. Nagłe światło w mózgu. A potem nie-

pokój, ale zaraz zneutralizowany gwałtownym i potężnym poczuciem dumy.

Ja byłem ośrodkiem wszystkiego. Nie istniały już tajemnice, a jedynie igraszki,

szarady i rebusy, które można było rozwiązać mając inteligencję dziecka. Jajko Kolumba?

“Szukać wschodu", a skierowani jesteśmy ku zachodowi. Ależ oczywiście, że tak jest, nie ma

już żadnych wątpliwości. W tym momencie odgadłem największą tajemnicę Matki Ziemi.

Spędziłem resztę dnia powtarzając sobie, że jestem głupi. Ja, Vargo Slovic, kolonista

pierwszej klasy. Ja...

Jakbym to wiedział od niepamiętnych czasów. I wszystko było jasne, przejrzyste w

swoim zasadniczym zarysie. Oczywiście pozostały jeszcze pewne mroczne obszary, ale w

tym momencie, pod wpływem entuzjazmu spowodowanego odkryciem, jakby nie istniały.

Wyjąłem z rejestru przesłanie - przyznajmy, że zbyteczne - i ukryłem je w

najgłębszym zakamarku torby.

W stołówce najbardziej zniechęciła mnie bliskość Eugenia, to jego stałe drażnienie i

aluzje odnoszące się do spraw, które nie powinny go wcale interesować. A potem... Nora

Kereny: - Przyjdź do mnie dziś wieczorem. Mam blumar, papierosy, słodycze... - Nalega tym

swoim zaniepokojonym głosem i cała drży.

Biedna, mała Nora. Głupia mała. Niespokojna, niedorzecznie macierzyńska, może

background image

zakochana. We mnie? Nie mam oczu, żeby odczytywać jej cierpienie, ja też niosę swój krzyż,

dawną zawziętość, która mnie niszczy od środka.

Odchodząc bałem się, że jej wysoki czy ochrypły krzyk zabrzmi za plecami. Krzyk tak

rozdzierający, że zagłuszy dźwięk moich kroków przemierzających metalowy korytarz. Ale

nic takiego się nie stało.

Byłem tak samotny, jak samotny może być Bóg. Jedno było pewne - nikt nigdy nie

będzie mnie mógł obrabować z tożsamości. Gry, pułapki i wybiegi były już bezużyteczne. Bo

ja byłem sobą, języczkiem u wagi mojej własnej przyszłości.

Przed kajutą zawahałem się przez chwilę, sekundę, żeby zebrać siły do stawienia czoła

temu, co mnie czekało za progiem. Potem zwolniłem urządzenie otwierające.

8

Światło było włączone. Pierwszą rzeczą, jaką zauważyłem, było zapalone światło;

paliło się z pewnością nie dlatego, że zapomniałem je wyłączyć. Nie miałem cienia

wątpliwości, że nacisnąłem wyłącznik, kiedy osiem godzin temu wychodziłem z kajuty.

Przytrzymywałem drzwi ledwo przymknięte, cały spięty, a w głowie kłębił mi się rój

pytań. Potem głuchy dźwięk czegoś upadającego na podłogę za ścianką z polistyrolu rozwiał

moje wątpliwości. Ktoś był w mojej kajucie.

No, pomyślałem, teraz się wszystko wyjaśni. Zbyt dużo dziwnych rzeczy wydarzyło

się ostatnio. Zbyt dużo starć, ostrzeżeń i złowieszczych sygnałów. Nadszedł czas wyrównania

rachunków.

Dziwne, ale w tym właśnie momencie nie odczułem najmniejszego strachu.

Nieomalże pchnięty wewnętrznym rozgorączkowaniem otworzyłem drzwi na oścież.

Diana Abgrund stała koło biurka.

Od tej chwili moja pamięć rejestrowała fakty ze zwykłą precyzją, ale rozciągając czas.

Wszystko wyraźnie pamiętam, a jednak wypadki jawią mi się uszeregowane jakby w bardzo

odległej przeszłości, która już do mnie nie należy, właśnie począwszy od tego dnia, kiedy

otworzyłem drzwi i ujrzałem Dianę Abgrund na zewnątrz wnęki hipnosnu.

- Widzisz - powiedziała głaszcząc mnie po ramieniu delikatnym, ale pewnym ruchem,

przedziwnym gestem posiadania. - Widzisz, nie mogłam już dłużej czekać...

Spojrzałem jej w oczy. Były olbrzymie i bardzo ciemne, dwie niebieskawe

magnetyczne studnie. Widziałem je po raz pierwszy i były takie, jak zawsze je sobie

background image

wyobrażałem w niespokojnych marzeniach.

- Czemu to zrobiłaś? - spytałem mówiąc jakby do siebie samego. Z trudnością

wydobyłem głos słaby i jeszcze uwięziony w głębi gardła. Wtedy poczułem falę wstydu,

uniosłem się gniewnie i prawie krzyknąłem.

- Co ci wpadło do głowy, narwana wariatko, jak śmiałaś przekroczyć granicę?

Okrążyła biurko i podeszła do drzwi. Suchym gestem zwolniła urządzenie

zabezpieczające.

- Mów ciszej - poprosiła głośnym szeptem - ściany są doskonale dźwiękoszczelne, ale

nigdy nic nie wiadomo, niedyskretne uszy są wszędzie.

- Dlaczego to zrobiłaś? - ponownie spytałem.

- Mówiłam już, nie mogłam dłużej czekać.

Wyjęła z torby klucz i otworzyła swoją szafę. Widziałem, że przeglądała rzeczy na

najwyższych półkach. Potem odwróciła się i podeszła do stolika trzymając butelkę blu- maru i

dwa kieliszki.

- Siadaj - powiedziała - i przestań mi się tak przyglądać. Może jestem narwana, ale nie

zwariowałam.

Instynktownie odsunąłem się tak daleko, jak na to pozwalała ciasna kajuta.

Odwróciłem się plecami, oparłem o ścianę, przytknąłem głowę do chłodnego metalu. Zapa-

nowało pełne napięcia milczenie, powietrze zesztywniało, zawisły w nim bryły lodu, jakby

cały świat w tej chwili znalazł się na krawędzi, o krok od kosmicznego unicestwienia. Potem

usłyszałem dźwięk blumaru nalewanego do kieliszków, stuknięcie butelki odstawianej na stół.

Następnie długie westchnienie.

- No dobrze - powiedziała nieufnie - zepsułam urządzenie hipnosnu, naruszyłam

regulamin, a teraz jestem tutaj nielegalnie i w niebezpieczeństwie, żeby porozmawiać z tobą,

z człowiekiem ze zmiany czerwonych. Jeśli chcesz, możesz mnie zadenuncjować. Wystarczy

zadzwonić interfonem, a za trzy minuty będą tutaj, żeby mnie zabrać. Ale wiem, że tego nie

zrobisz.

- Jesteś pewna?

- Najzupełniej.

- Dlaczego?

- Bo mnie kochasz.

Piliśmy blumar usadowieni na leżance, jedno obok drugiego, w ciszy. Drążyło mnie

tak wiele podejrzeń, że nie odczuwałem już żadnego zainteresowania Dianą. Tak mi się

przynajmniej wtedy wydawało.

background image

Kiedy pocałowała mnie w szyję, pozostałem niewzruszony, ale natychmiast

zrozumiałem, że moje zachowanie było niewłaściwe, że lepiej zrobię przyjmując tę grę w ot-

warte karty. Wtedy chwyciłem ją, przyciskając do siebie i szukając jej ust.

Diana ulegała mi przez jakiś czas, potem wysunęła się z objęć. - Później... -

powiedziała szeptem. Wstała, żeby napełnić kieliszki.

Kręciło mi się w głowie. Jedna myśl goniła drugą, żeby odbić się później o mur

frustracji. Błądziłem w labiryncie bez wyjścia.

Diana podała mi blumar i przykucnęła na podłodze.

- Otworzyłeś moją szufladę - powiedziała z udaną naganą w głosie. - Zdradził cię

kawałek papieru, który położyłam wzdłuż listwy.

Mogłem zaprzeczyć, ale pomyślałem, że lepiej będzie się przyznać. W ten sposób

dojdziemy od razu, bez wykrętów, do samego sedna.

- Szuflada była otwarta - odparłem - może dlatego, że zapomniałaś...

- Może... Ale widziałeś, co jest w środku!

- Tak, nie jestem ślepy i umiem czytać...

Oczy dziewczyny błyszczały z zadowolenia.

- Więc widziałeś, a jednak nie poszedłeś mnie zadenuncjować...

- Wygląda na to, że nie.

- To znaczy, że to prawda!

- Co?

- Że mnie kochasz.

Tego było już za wiele. Chciała kierować grą narzucając reguły wedle swego

upodobania. Bezwarunkowo ustanawiała aksjomaty i z nich wyprowadzała teorematy i

wnioski ironicznie zaskakujące.

- Miłość to instynkt - próbowałem się bronić. A ponieważ kręciła głową uśmiechając

się sceptycznie i ironicznie, dodałem: - Naprawdę interesują cię moje uczucia?

- Bardzo. Ale teraz musimy porozmawiać o czymś innym.

Udałem zdziwienie. Zrobiła długą pauzę, ale nie spuszczała ze mnie oczu, cały czas

mi się przyglądając, analizując moje reakcje.

- Rozumiem - powiedziałem, zdecydowany przyjąć jej zasady gry. - Chcesz

porozmawiać o Vladimiro Spitzerze.

- Zgadza się. Chcę jego notatek o niemożności Szczęśliwej Podróży. Masz je, prawda?

Tym razem nie musiałem udawać zdziwienia.

- Nie - zapewniłem ją - Spitzer był zielonym, dzieliłem z nim kajutę przez dwa lata,

background image

ale nigdy nie zepsuł urządzenia do hipnosnu, żeby się ze mną skontaktować, ani też nigdy nie

zostawiał wiadomości dla nas, ze zmiany czerwonych. Wy, zieloni, z pewnością wiecie o nim

znacznie więcej, z wami mógł swobodnie rozmawiać...

- To prawda, ale zdążył upowszechnić swoje odkrycie tylko wśród niewielu osób.

Zmarł nagle. Mówią, że był chory, ale mam poważne powody podejrzewać, że... - Przerwała,

jakby zapraszając mnie do skończenia zdania. Ja jednak nie połknąłem tak widocznego

haczyka. Diana zdenerwowała się. - No więc - podjęła prawie ze złością - są umotywowane

podejrzenia, że to “biali" się z nim rozprawili.

- Bluźnisz!

- Nic podobnego. “Biali" rządzą statkiem, “biali" obawiali sje, że Spitzer mógłby

zorganizować bunt...

- Przestań. Nie czas żebyśmy tak otwarcie rozmawiali.

Teraz ja arogancko kierowałem grą. Spytałem: - A ty, co ty wiesz o tajemnicy

Spitzera?

Położyła się pode mną, uległa, poddająca się z łagodną biernością. Ale w jej uścisku

nie było żaru, gry miłosne oddalały się jak we śnie, kiedy jakiś niekontrolowany mechanizm

oniryczny pozbawia cię tej chwili od dawna upragnionej. Czy to była dziewczyna, która

owładnęła moją chorobliwą samotniczą wyobraźnią? Ta, którą chciałem z miłości wskrzesić

magią starożytnych baśni? Całowaliśmy się, ale już bez przekonania, jak dwoje zmęczonych

kochanków, chcących jedynie jak najszybciej się pożegnać, by zostać sam na sam ze swoimi

myślami.

- Wychodzę teraz - powiedziałem, przyszedłszy do siebie - postaram się o jedzenie

także dla ciebie. A potem wypracujemy jakąś linię postępowania...

Pokazała mi zapasy w szafie. - Codziennie coś odkładałam. Słodycze wzięłam od

Tibora.

Spytałem, kto to jest.

- Nie wiesz, kto to Tibor? Patrzcie go! To ten ze sklepu, wszyscy go znają.

- Na mojej zmianie nazywa się Bulmer. Dobfze, talt czy owak ja wychodzę, nawet

jeśli problem jedzenia jest rozwiązany. Muszę się zastanowić. Poza tym, żeby uniknąć

podejrzeń i niebezpiecznych domysłów, byłoby dobrze, żfc- by mnie ktoś widział kręcącego

się w stołówce albo w Sali Kontemplacji. Ty czekaj spokojnie tutaj, niedługo wrócę...

Uchwyciła się mojej szyi. Patrząc posępnie, powiedziała: - Idziesz mnie

zadenuncjować, nic cię nie obchodzę.

background image

- Powiedziałem już, żebyś spokojnie czekała. Zamknij dobrze drzwi, a jeśli ktoś

będzie dzwonił, nie odbieraj.

Z trudnością zdołałem uwolnić się z jej uścisku. Już byłem na progu, miałem właśnie

otworzyć drzwi, kiedy znowu przytuliła się do mnie.

- Jestem w twoich rękach, Vargo. Cokolwiek się ile, pamiętaj, że cię kocham.

- Ja też, maleńka. Bądź spokojna.

Przemierzając Wielki Korytarz spotkałem Arsenia i Rodę Salinas. Trzymali się za

ręce, a raczej prowadzili się oczyma i wcale mnie nie zauważyli. Spotkałem Ganeia Derka

okrąglutkiego jak kulka, o twarzy szerokiej i jowialnej.

- Szczęśliwej Podróży, Vargo.

- Szczęśliwej Podróży.

Następnie, prawie przed samą salą starego Bulmera, przyłączył się do mnie Demetrio.

Chciał zagrać w szachy.

- Innym razem, Demetrio. Dziś boli mnie głowa.

- Dobrze, innym razem. Szczęśliwej Podróży.

- Szczęśliwej Podróży, Demetrio.

Doszedłem do samego końca korytarza, gdzie zaczyna się Sala Kontemplacji.

Wszedłem i zająłem miejsce w ostatnich rzędach. Sala była pełna. Wszyscy wygodnie

siedzieli oparłszy głowy o podgłówki i palili z oczyma utkwionymi w przestrzeń rozciągającą

się poza kopułą, nakrapianą mrugającymi gwiazdami.

Stoller powiedział, że to są tylko świetlne punkciki. To są tylko świetlne punkciki,

powiedziałem do siebie i odwróciłem się z niesmakiem. W tym momencie najchętniej wy-

krzyczałbym z całych sił swoje rozżalenie i wściekłość na kłamstwo, którego padłem wraz z

wszystkimi innymi ofiarą. Wściekłość, tak. Ale też dumę, że domyśliłem się prawdy.

Wypaliłem papierosa, zmuszając się, żeby mieć równie tępy wyraz twarzy, jak

pozostali. Potem wymknąłem się niezdarnie.

Ponownie przemierzyłem Wielki Korytarz. Przed Salą Wiedzy zatrzymałem się na

chwilę, niezdecydowany - przed tym jedynym miejscem, które dałoby mi pół godziny

całkowitej izolacji. Czułem jednak ogromną potrzebę napicia się i dlatego poszedłem dalej,

aby dotrzeć do starego Bulmera.

Zauważyłem, że Eugenio, oparty o bufet, rozmawiał z Laszlo Foldiim. Skinąłem im

tylko głową i poszedłem schować się w wolnej wnęce. Bulmer natychmiast przyniósł coś do

picia.

background image

Chciałem zastanowić się nad tą złożoną sytuacją, w jaką się wpędziłem, ale moja

zdolność koncentracji malała z każdą minutą. Znów byłem bezbronny, w oku cyklonu, znów

pogrążony w ciemności. A przecież dopiero co, kilka godzin temu, omamiony

niespodziewanym światłem, które się we mnie zapaliło, czułem się niezwyciężony jak bóg,

odporny na wszelkie pułapki, wszelkie możliwe intrygi.

Winę za wszystko ponosi Diana Abgrund. To ona naruszyła moje poczucie

bezpieczeństwa, zjawiając się nagle ze swoimi wyznaniami miłosnymi, ale także, by

porozmawiać o Spitzerze, nazwisku, wokół którego skupiały się wszystkie moje niepokoje.

Niewiele powiedziała, jeszcze mniej jej się wyrwało. Bardzo dużo przemilczała. Stwierdziła,

że jest pewna mojej miłości tylko dlatego, że nie poleciałem jej zadenuncjować za to, co

znalazłem w szufladzie. A potem opowiedziała mi nieprawdopodobną historię o spisku

zmierzającym do pozbawienia “białych" dowództwa nad statkiem. Na czele tego

wywrotowego ruchu stał Spitzer, który twierdził, że Matka Ziemia podąża złym kursem pro-

wadzącym już nie ku Proximie Centauri, ale od dłuższego już czasu zbaczającym w nieznane,

ku gwiezdnym otchłaniom.

Zacząłem się śmiać, ale nie dlatego. Był jeszcze jeden drobiazg, który mnie nie

przekonywał: Diana powiedziała, że w momencie śmierci Spitzera organizacja powierzyła jej

misję odzyskania notatek zmarłego przywódcy. Papiery mogły być ukryte w celi, którą

Spitzer przez dwa lata dzielił ze mną. Przekupując kogoś z Intendentury udało się jej dostać

przydział do mojej kajuty, żeby ją móc spokojnie przeszukać. Szperała wszędzie, używając

podrobionych kluczy do mojej szafy i szuflady, ale nie znalazła niczego poza moimi

bazgrołami astronomicznymi.

- A okładka notatnika? - spytałem.- Gdzie ją znalazłaś?

- Tam gdzie i ty, z tyłu, za kratą głośnika. Ale byłeś sprytny, wyrwałeś ze środka

wszystkie strony i zostawiłeś tylko okładkę.

Mówiłem, że nie, zaprzeczałem używając wszelkich argumentów, a ona nalegała,

prawie płacząc. Potem, żeby uniemożliwić mi zadawanie nadto dociekliwych pytań, zdjęła

ubranie i...

Eugenio Stoller ukazał się w wejściu do wnęki, zatrzymał na chwilę i zgrabnie

przysiadł.

- Cóż to, pijesz sam?

Popchnąłem w jego kierunku butelkę z blumarem i kieliszek.

- Trochę jestem wytrącony z równowagi - powiedziałem, żeby jakoś usprawiedliwić tę

moją samotność.

background image

- Kłopoty w pracy?

- Poniekąd.

- Foldi mi właśnie mówił, że dostajecie szału w związku z łopatkami jednej z wanien

hydroponicznych. Potwierdziłem mruknięciem.

- Foldi twierdzi, że to sabotaż tych ze zmiany zielonych.

- Foldi jest głupcem.

Eugenio wypił jednym haustem, potem powoli przeciągnął wierzchem dłoni po

ustach.

- Ja byłbym tutaj ostrożny - powiedział marszcząc czoło.

- Mów jaśniej.

- Byłbym ostrożny z nazywaniem go głupcem. Dziwne rzeczy zdarzają się prawie

wszędzie i być może Foldi ma rację. Jak to się mówi? Nie ma dymu bez ognia...

Wzruszyłem ramionami udając leniwy brak zainteresowania, ale serce zaczęło mi

szaleńczo walić, a lekki pot pokrył skronie i wnętrze dłoni. W tym momencie głośnik w

pomieszczeniu wywołał moje imię. - Vargo Slovic, Var- go Slovic. Pilne wezwanie dla Vargo

Slovica. Zgłosić się natychmiast w biurze koordynatora Pocara. Vargo Slovic, Vargo Slovic,

zgłosić się natychmiast...

- Wołają cię - sarkastycznie, ironicznie zachichotał Eugenio. - Powodzenia!

- Ja sam prosiłem o rozmowę już w czasie poprzedniego dyżuru.

- Tak? Mimo wszystko połam kości!

9

- Co mówią testy? - to pytanie Kalifa.

- Niezwykle pozytywne - zapewnia Albenitz. Otwiera teczkę i niewprawnie szuka

kartek, potem przegląda je, chrząknąwszy uprzednio. - Psychizm pierwszego stopnia: 93,6.

Psychizm drugiego stopnia: 94,3. Korelacja psychofizyczna: 92,8...

Najwyższy Kalif z trudnością powstrzymuje cisnące mu się na usta przekleństwo. -

Mamy do czynienia z utalentowaną jednostką...

- Zawsze tak mówiłem - potakuje Albenitz.

- No właśnie. Tymczasem Kubler nie żyje, Ramsey nie żyje, a Romizov zachorował.

Borowski i Slezek bliscy są załamania nerwowego. Musimy bezzwłocznie odświeżyć nasze

kadry.

background image

Albenitz waha się przez chwilę.

Albenitz znowu odchrzakuje. - Koordynator Pocar nie zgadza się, zwraca uwagę, że

karta zachowania emocjonalnego nie jest jeszcze pełna. Słowem, Pocar proponuje wstrzyma-

nie się chociaż na chwilę, tym bardziej, że badany jest pod ścisłą kontrolą. Myślę jednak, że

zwłoka może być zgubna, nie wolno nam narazić się na takie ryzyko jak w przypadku Spi-

tzera.

- Dobrze - wzdycha Kalif. - Wezwijcie go natychmiast i jeśli rozmowa wypadnie

pozytywnie, dajcie mu stopień trzeciej klasy. Jeśli nie, to dajcie sobie z nim spokój.

Połam kości, życzył mi Eugenio. Kiedy przemierzałem Wielki Korytarz kierując się ku rufie, jego

słowa jeszcze dźwięczały mi w uszach. Główna arteria Matki Ziemi była ciągle zatłoczona, grupki kolonistów

stały na skrzyżowaniach korytarzy bocznych przed tablicami, gdzie wywieszano kolejność dyżurów; inni

poruszali się niezdarnie idąc może do Sali Kontemplacji albo też do przedszkoli, żeby zobaczyć dzieci - widok,

który rozczula prawie każdego.

Kiedy doszedłem do zapory oddzielającej sektor “białych" od reszty statku,

zrozumiałem, że moja partia szachów, rozgrywana z niewidocznym przeciwnikiem, dobiega

końca. To ja prosiłem o rozmowę z Koordynatorem. Jeśli teraz Koordynator pilnie mnie

wezwał, to z pewnością nie po to, żeby wysłuchać moich narzekań dotyczących pogwałcenia

nietykalności szuflady i szafy. “Biali" chcieli ode mnie czegoś zupełnie innego i doskonale

zdawałem sobie z tego sprawę.

Pokazałem strażnikowi swoją znakowaną kartę. Szybko sprawdził, a potem

lakonicznie złożył raport do interfonu: “Zgłosił się kolonista Vargo Slovic".

Z drugiej strony urządzenia dobiegło mnie niezrozumiałe mruknięcie pomieszane z

kaszlem. Urzędnik zamknął interfon. - Koordynator Pocar czeka na ciebie - powiedział -

pokój 24.

W chaotycznych zasiekach wąskich korytarzy szedłem wzdłuż zapalonych

kierunkowskazów, szlakiem już kilkakrotnie przedeptanym. Pokój 24 wydawał się bardzo

odległy, na peryferiach labiryntu. W środku górnej części drzwi znajdowała się wizytówka:

Claudio Pocar, Koordynator Drugiej Klasy.

Zapukałem.

Te same niebieskie, pełne dystansu oczy, ale jeszcze bardziej lodowate, niż kiedy

przyglądały mi się podczas pierwszej rozmowy. Ta sama szeroka, masywna twarz. Żadnej

zmiany w biurze. Stół zawalony papierami, a biały kombinezon, który Koordynator Pocar

miał na sobie, był olśniewająco biary, bezczelnie i agresywnie biały jak wszystkie

background image

kombinezony dowódców.

Był uprzedzająco uprzejmy. Poprosił, żebym usiadł, przysunął pudełko z papierosami.

Znów usłyszałem ten bezosobowy i szorstki głos: - Vargo Slovic, odpowiedzialny za trzeci

dział hydroponiczny. - Przejrzał jakieś kartki i dodał: - Zgadza się.

Scenariusz był ten sam, teksty i ruchy powtarzały się bez zasadniczych zmian. Ale ja

byłem inny, tym razem pewny, śmiały, a nade wszystko świadomy, gotów do wytrzymania

jakiegokolwiek przesłuchania i - jeśli zaszła- by taka konieczność - do przejścia do ataku.

Zapalił papierosa, badawczo przyglądając mi się nad płomieniem zapalniczki, potem

utkwił wzrok gdzieś na skos ode mnie, w jakimś nieokreślonym punkcie ściany. Teraz mnie

spyta o Spitzera, pomyślałem. Zamiast tego, oparłszy brodę na dłoni, Koordynator Pocar

bardzo ciepłym, nieoczekiwanie ciepłym głosem powiedział po prostu:

- No więc, słucham pana.

On też nie przejmował inicjatywy. Nie zadawał mi pytań, a raczej zachęcał do

mówienia. W końcu było to słuszne, ponieważ to ja poprosiłem o rozmowę.

Zmuszony byłem teraz zagrać w otwarte karty.

- Ktoś - powiedziałem - przeglądał moją szafę i szufladę.

- Włamanie? - spytał koordynator spokojnie.

- Nie. Zarówno szuflada, jak i szafa zostały otwarte za pomocą podrobionych kluczy.

- Czy coś zostało zabrane?

- Nic. Jednakże...

Nie dał mi czasu na dokończenie. - Rozumiem - powiedział pojednawczym tonem. -

Wydam polecenie, żeby dopilnowano wymiany kluczy i zamków.

Wstał, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że rozmowa jest skończona. Zanim jednak

zdążyłem wstać, znowu skulił się w obrotowym fotelu.

- Jedno pytanie, kolonisto Slovic. Co pan przechowywał w szufladzie? Może zapas

papierosów, albo sporo żetonów kredytowych?

- Nie, w szafie było tylko pół butelki blumaru, a w szufladzie...

- No właśnie, co było w szufladzie?

- Moje rysunki astronomiczne. To moje hobby, proszę pana. Taka niewinna rozrywka.

Koordynator wyprostował się i zmarszczył czoło. Ale jego głos brzmiał fałszywie,

nieco zarozumiale. - Rozrywka - burknął - niewinna rozrywka.

Odwrócił fotel o dziewięćdziesiąt stopni i siedział tak wpatrując się w ścianę.

Wyglądało na to, że rozmyśla nad jakąś rzeczą wymagającą najwyższego skupienia. Pewny

siebie obserwowałem jego ostry profil, gotów sparować atak, który prędzej czy później

background image

koordynator Pocar z pewnością przypuści.

I faktycznie, nagle odwrócił się i celując we mnie palcem arogancko spytał: - Czy pan

wie, co to jest noumen?

Uśmiechnąłem się. Więcej nawet, mój uśmiech bliższy był wybuchowi śmiechu, który

omal nie przekroczył granicy szacunku i względów należnych zwierzchnikowi. Natychmiast

się opanowałem.

- Już zwracał się pan do mnie z tym pytaniem - zauważyłem - cztery czy pięć zmian

temu. Sądzę, że dałem wtedy zadowalającą odpowiedź...

Koordynator Pocar zdusił niedopałek w popielniczce, szybko przejrzał kartki w jakimś

notesie, po czym zaczął uderzać ołówkiem w stół.

- Okazuje się, że jest pan częstym gościem biblioteki. Co więcej, w Sali Wiedzy

najbardziej interesuje pana sektor Sekcji Specjalnej.

- Mam odpowiednie zezwolenie na wstęp do niej, wydane przez koordynatora

Górskiego.

- Wiem, wszystko w porządku. Ale komputer Sekcji Specjalnej sygnalizuje mi pewien

niezwykły fakt. Ostatnio pożyczał pan stale tę samą książkę. A raczej dwie książki: Platona i

Kanta. Dlaczego?

Nie dał mi nawet czasu na przygotowanie odpowiedzi. - Dlaczego? - naciskał

gwałtownie. - Skąd tyle zainteresowania filozofią? Pewnego dnia, kiedy Szczęśliwa Podróż

się zakończy, będziemy mogli powrócić do rozważań o naturze wszechświata i myśli. Ale

dziś, na pokładzie Matki Ziemi, studiowanie tych książek to strata czasu, prawie

przestępstwo...

- Nie - przerwałem mu. - To nie jest strata czasu. Mit pieczary i pojęcie noumenu, z

ich siłą analogii, przybliżyły mnie do prawdy. A teraz pan mnie przepytuje właśnie dlatego,

chce pan ustalić do jakiego stopnia mam świadomość i...

Koordynator gwałtownie walnął pięścią w biurko.

- Dosyć tego - syknął przez zaciśnięte szczęki. - Opowiada pan bzdury. - Nerwowo

zapalił jeszcze jednego papierosa i przez chwilę w zupełnej ciszy obserwował kółka dymu.

Potem podjął na nowo. - Porozmawiajmy o czymś innym, wróćmy do pańskie; szafy i

szuflady. A wiec ktoś' je podobno otworzył używając w tym celu wytrycha...

- Nie wytrycha - poprawiłem - mówiłem o podrobionych kluczach, a raczej

egzemplarzach identycznych z moimi. Ktoś rządzi się moimi własnymi kluczami i zabawia w

przeglądanie moich skrytek.

- Podejrzewa pan kogoś?

background image

No, dotarliśmy do momentu prawdy, do tego punktu rozgrywki, w którym ruch

decyduje o zwycięstwie albo przegranej.

- Żadnych podejrzeń - oznajmiłem, starając się opanować drżenie głosu.

Zauważyłem na twarzy koordynatora rysujący się wyraz rozczarowania i zdziwienia.

Tego się spodziewałem, potwierdzało to, że wybrałem właściwą drogę.

- Żadnego podejrzenia - powtórzyłem. Ale natychmiast dodałem: - Wiem na pewno,

kto to był.

Tym razem zauważyłem wewnętrzne zadowolenie. Koordynator Pocar na próżno

starał się je ukryć. To jeszcze raz potwierdzało, że trafiłem w dziesiątkę.

- Bardzo ciekawe - brzmiał jego komentarz. I niemalże zatarł ręce, ale w porę się

powstrzymał. - Odwagi, kolonisto Slovic. Niech mi pan opowie wszystko jak naj- szczerzej.

Wyciągnąłem rękę do biurka. Pogładziłem palcem popielniczkę, przycisk do

papierów, brzeg pojemnika, w którym znajdowały się ołówki. Koordynator podskoczył na fo-

telu, kiedy zobaczył, że bawię się jego zapalniczką. Stała pośrodku stołu. Popchnąłem ją

czubkiem palca i upadła. Powiedziałem:

- To, co za chwilę powiem, jest najwyższej wagi. Nie wystarczy jedna osoba, by

przyjąć moje zeznanie...

- To znaczy? Niech się pan jaśniej wyraża, na Matkę Ziemięl

- Powiedziałem, że nie wystarczy jedna osoba. Jestem gotów zeznawać, powiedzieć

wszystko, co wiem, ale chcę, żeby obecni byli również inni...

Pocar uważnie mi się przyglądał, niespokojnie maltretując ręką podbródek.

- To niesłychane - powiedział w końcu. - Pan nie ma do mnie zaufania, domaga się

świadków naszej rozmowy. Czy zdaje pan sobie sprawę, że mógłbym pana z miejsca

aresztować?

Nawet przez chwilę nie wziąłem poważnie tej groźby.

- To nie jest kaprys, proszę pana. Zapewniam, że niezbędna jest obecność

przynajmniej dwóch innych koordynatorów, abyśmy mogli dalej prowadzić naszą rozmowę...

- No, tego już naprawdę za wiele! Mogę zawołać Górskiego i sprowadzić go tutaj...

- Górski nie wystarczy. Górski jest koordynatorem drugiej klasy, jak pan. Ja chcę

kogoś wyższego rangą. Niczego nie powiem, jeśli nie będzie również koordynatora pierwszej

klasy.

Pocar opuścił dźwigienkę interfonu i zawołał dyżurnego urzędnika. Przez chwilę

bałem się, że naprawdę zechce mnie aresztować. Kiedy jednak urzędnik zapukał, a następnie

background image

pojawił się w pokoju, Pocar po prostu powiedział mu, żeby poczekał w biurze na jego powrót.

Po czym wyszedł.

Urzędnik zamknął drzwi i stał, oparłszy się plecami o metalową futrynę. Kątem oka

widziałem, jak bawił się czerwonym sznurkiem, który biegł od ramienia w dół przez tors i

przytwierdzony był do kieszeni munduru. Odwróciłem się trochę; teraz mogłem go lepiej

obserwować. Nie wyglądało na to, że mnie chce pilnować czy przeszkodzić w wyjściu z

pomieszczenia. Tkwił tak, żeby samą swoją obecnością odwieść mnie od myszkowania w

papierach koordynatora.

Upłynęło kilkanaście minut w całkowitym milczeniu. Ta cisza potęgowała moje

zdenerwowanie również dlatego, że bałem się, iż cała siła ducha, która mnie do tej pory pod-

trzymywała, lada chwila załamie się.

W końcu bez żadnego pukania otworzyły się drzwi. To nie był koordynator Pocar. Na

progu stał jakiś człowiek w mundurze, jakiś inny urzędnik, który przywołał mnie palcem.

- Idziemy, kolonisto Slovic. Koordynator Albenitz czeka na ciebie.

Było ich teraz trzech, tak jak chciałem. Koordynator Górski siedział osobno, prawie w

rogu pokoju, ze spuszczoną głową i palcami splecionymi u nasady nosa. Pocar stał obok

Albenitza na wpół leżącego na składanej kanapie. Biuro było obszerne, ale surowe, żadnego

ukłonu w stronę zbytku.

Wystrzelałem się ze wszystkich swoich argumentów i musiałem zebrać je na nowo,

zacząć wszystko od początku. Dlatego też, kiedy koordynator Pocar nacisnął przycisk

magnetofonu i zaprosił mnie do mówienia...

- Ktoś - powiedziałem - włamał się do mojej prywatnej szafy i szuflady biurka...

Górski gwałtownie podniósł głowę i prawie że mruknął zniecierpliwiony: - Zdaje się,

że już pan to mówił koordynatorowi Pocarowi. Proszę od razu przejść do sedna sprawy i

skończmy z tą historią, nie mamy czasu na błahostki.

- Szuflada - ciągnąłem dalej starając się być spokojny - została otworzona za pomocą

podrobionych kluczy w fałszywym przekonaniu, że zawiera notatki Vladimiro Spitzera...

Tym razem przerwał mi Albenitz, koordynator pierwszej klasy, jedna z najwyżej

postawionych figur w hierarchii Matki Ziemi.

- Notatki Spitzera? - zmarszczył brwi, przybierając wyraz twarzy jakby chciał sobie

przypomnieć jakąś zupełnie nieważną osobę, po czym uderzył się ręką w czoło.

- Ach, oczywiście, Spitzer! Ten szaleniec ze zmiany zielonych, który opowiadał

bzdury o Szczęśliwej Podróży. Jest tylko jedna rzecz, chłopcze, której nie zrozumiałem: jak

dowiedziałeś się, że ten, kto otworzył szufladę, szukał zapisków Spitzera.

background image

- To proste. Przyznała mi się do tego osoba, która otworzyła szufladę.

- To znaczy? - spytali jednocześnie Górski i Pocar.

- Diana Abgrund - oświadczyłem niszcząc marzenie. - Diana Abgrund, kobieta ze

zmiany zielonych, która zajęła w mojej kajucie miejsce po Vladimirze Spitzerze.

Koordynator Albenitz poderwał się do pozycji siedzącej. Przyglądał mi się przez

chwilę z obojętnym wyrazem twarzy, po czym wstał z kanapy i zaczął przechadzać się po

niewielkiej przestrzeni z jednej strony mojego siedzenia i za plecami. Jego głos brzmiał sucho

i odrobinę sarkastycznie:

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że Diana Abgrund zostawiła ci jakąś informację?

- Żadnej szczegółowej wiadomości. Diana Abgrund po prostu zdołała .zablokować

urządzenie hipnosnu i kiedy dziś, skończywszy swój dyżur w pracy, wróciłem do po-

mieszczenia, czekała na mnie zupełnie przytomna. Wszystko mi opowiedziała...

Koordynator Górski zrobił groteskową minę. Natomiast Pocar naciskał: - Co

opowiedziała?

- Teorie Spitzera - wykrzyknąłem. - O buncie przygotowywanym przez ludzi ze

zmiany zielonych, żeby pozbawić was, “białych", dowództwa nad Matką Ziemią. Mówią, że

statek utracił kurs i że zbaczamy z drogi w przestrzeń...

- A to dobre! - powiedział z ironią koordynator Albenitz. - Co jeszcze mówią,

kolonisto Slovic?

- Że Szczęśliwa Podróż to kłamstwo. Tu włączył się koordynator Górski. - A pan,

kolonisto Slovic? Czy pan też jest tego zdania?

- Jestem tutaj, żeby donieść o faktach - odpowiedziałem. - Mogę wam także

powiedzieć, kto ze zmiany czerwonych połknął chyba haczyk propagandy rozpowszechnianej

przez ludzi Spitzera. - I nie czekając podałem nazwiska Stollera, Foldiego i Ludmilli Zordy.

Dodałem: - Jest ich z pewnością więcej, teraz wasza kolej, żeby się wywiedzieć i

odpowiednio postąpić.

Koordynator Pocar zatrzymał magnetofon. Nacisnął inny przycisk i z następujących

po sobie szeptów i szybkich pisków wydawanych przez urządzenie zorientowałem się, że

cofał taśmę. Jeszcze przez chwilę manipulował przy guzikach po czym rzekł: - No,

posłuchajmy od tego miejsca.

- Co jeszcze mówią, kolonisto Siewie? - to był głos Albenitza.

Moja odpowiedź: - Że Szczęśliwa Podróż to kłamstwo.

Głos Górskiego: - A pan, kolonisto Slovic? Czy pan też jest tego zdania?

- Jestem tutaj, żeby donieść o faktach. Mogę wam także powiedzieć, kto ze zmiany

background image

czerwonych połknął chyba haczyk propagandy rozpowszechnianej przez ludzi Spitzera. To

Eugenio Stoller, Laszlo Foldi, Ludmilla Zorda... Jest ich z pewnością więcej, teraz wasza

kolej, żeby się wywiedzieć i odpowiednio postąpić...

Koordynator zatrzymał urządzenie, ale tylko na chwilkę. Zaraz je włączył wciskając

czerwony przycisk nagrywania.

- Eugenio Stoller, Laszlo Foldi' i Ludmilla Zorda - wyskandował koordynator - czy

potwierdza pan zeznanie przeciwko nim?

- To moi przyjaciele - wymamrotałem - nie mogę ich oskarżyć o nic konkretnego, ale

od jakiegoś czasu ich rozmowy są dziwne, pełne aluzji, czasem przejrzystych, a czasem nie.

Co do Diany Abgrund nie ma wątpliwości. Poinformowała mnie o istnieniu spisku

zamierzając zwerbować dla swojej sprawy. Mówi, że to wy, “biali", zabiliście Spitzera, a

potem... nie wiem... ta kobieta wydaje się chyba trochę szalona. Jeśli chcecie ją aresztować,

jest teraz w mojej kajucie...

Albenitz, który przez ten czas zdążył już ponownie usiąść na kanapie, uniósł brwi w

szybkim geście porozumiewawczym, zwracając jednocześnie głowę najpierw ku Górskiemu,

a potem ku Pocarowi.

- Spróbujmy przywołać ją interfonem - zaproponował - w końcu to on sam może być

szalony i przyszedł tu, żeby nam poopowiadać masę bredni. No, spróbujmy wezwać

dziewczynę przez interfon.

- Nie odbierze - powiedziałem. I skomentowałem: - Jest może narwana, ale nie głupia.

W każdym razie na pewno jest w mojej kajucie, nie mogła stamtąd wyjść ubrana w zielony

kombinezon.

Albenitz mruknął. Podszedł do mnie, kołysząc się na swoich krzywych nogach,

pochylił się nade mną i przybliżył twarz.

- Młodzieńcze - zganił mnie podnosząc mi do góry podbródek palcem jakby odlanym

z metalu - a gdybyśmy tak znaleźli w twojej kajucie śpiącą królewnę, która leży sobie

spokojnie pod przykryciem z pleksiglasu? Zażądałeś rozmowy z trzema koordynatorami tylko

po to, żeby podzielić się niesprecyzowanymi podejrzeniami, żeby rzucić oskarżenie, którego

być może nigdy nie zdołasz dowieść...

Hipoteza taka nie była w końcu wcale wydumana. Przewidując, że ją zadenuncjuję,

Diana mogła naprawdę zamknąć się we wnęce hipnosnu. Tylko że Diana - jeśli oczywiście

moje przypuszczenia są słuszne - nie bała się tak naprawdę żadnego donosu. Diana działa

otwarcie, nie obawiając się zdrady. Poza tym koordynatorowi Albenitzo- wi wyrwało się

bardzo znaczące sformułowanie. Śpiąca królewna, powiedział. A zatem był świadomy

background image

niezwykłej piękności Diany. No i tego wyrażenia użył już Stoller...

Tymczasem podszedł do mnie także Górski z groźną miną.

- Kłamiesz - rzekł i on także zwracał się do mnie per ty. - Twierdzisz, że wróciłeś do

kajuty zaraz po skończeniu dyżuru w pracy. Utrzymujesz, że Abgrund czekała już na ciebie.

Dlaczego nie przyszedłeś zadenuncjować jej natychmiast?

To było celowo głupie pytanie, nie zasługujące na odpowiedź. Wobec tego lekko się

uśmiechnąłem i wzruszyłem ramionami.

- Daj spokój, Górski - wtrącił się koordynator Po- car. - Spytajmy raczej tego młodego

człowieka, z jakiegoż to powodu chciał, żeby nas trzech wysłuchało tych głupstw. Co więcej,

zażądał obecności koordynatora pierwszej klasy.

Jeszcze raz się uśmiechnąłem, ale tym razem nie udawałem już w żaden sposób

sarkazmu.

- To, co wam opowiedziałem, to szczera prawda, a nie brednie. Jeśli Diana Abgrund

nie kłamała, jeśli mówiła szczerze, to działa w tej chwili wielki spisek, którego macki

wciągnęły kogoś z “białych". Diana Abgrund stwierdziła, że cieszy się poparciem kogoś z

Intendentury. Jest to oczywiście ktoś z szefów, jeśli to dzięki niemu zdołała uzyskać przydział

pomieszczenia uprzednio zajmowanego przez Spitzera. Panowie, nie wiem, który z was

kieruje Intenden- turą. Zażądałem jednak, żeby złożyć zeznanie w obecności trzech, a nie

jednego koordynatora po to, by mieć pewność, że nie zostanie ono gdzieś zagrzebane.

- Bardzo sprytnie - zauważył Pocar - ale tu chodzi o poważne oskarżenia...

- To nie ja je rzucam, ale Diana Abgrund. To ona was oskarża!

Koordynator chwycił jakiś stołek i usadowił się przede mną. - Posłuchaj mnie,

chłopcze - zaczął ojcowskim tonem - okazałeś się zdolny, ostrożny, wierny instytucjom Matki

Ziemi do tego stopnia, że zadenuncjowałeś, powodowany przesadnymi wątpliwościami,

swoich własnych przyjaciół. Ale nie możemy pochwalić cię za sam ten fakt. Jedno jest

pewne: nie mogłeś inaczej odpowiedzieć na zadane ci pytania. Chcemy jednak od ciebie

czegoś zupełnie innego. Zrzućmy maski i powiedzmy sobie wszystko otwarcie, bez obawy.

Nigdy nie wierzyłeś w bajeczki opowiadane ci przez Dianę Abgrund, prawda? Zawsze

myślałeś samodzielnie, niezależnie, niezwykle śmiało, tak śmiało, że strzegłeś myśli jak oka

w głowie, nigdy się nimi z nikim nie dzieliłeś...

- Chce mi się pić - powiedziałem - i kręci mi się w głowie...

- Poczekaj chwilę, synku. Odkryłeś tajemnicę Matki Ziemi, odkryłeś ją sam, dzięki

swojej błyskotliwości, inteligencji, dzięki zdolnościom obserwowania. Diana Abgrund nic do

tego nie ma. Podobnie jak Stoller i inni przyjaciele, których wymieniłeś. Sam odkryłeś

background image

tajemnicę. A teraz odwagi, wyrzuć z siebie to, co cię gnębi i skończmy z tym...

- Co gnębi...

- Tak. Tę złość, która cię zżera od środka. Co wiesz? Koszmar się skończył. Z gardła

dobywałem głos jakby kogoś innego, zupełnie nierozpoznawalny.

- Wiem, że wy, “biali", zawsze nas oszukiwaliście. Wiem, że podróż międzygwiezdna

nie jest możliwa w świetle obecnej wiedzy naukowej. A zatem Szczęśliwa Podróż jest

kłamstwem, jest jednak także prawdą, która mi się chwilowo wymyka. Wiem, że ten

olbrzymich rozmiarów kompleks nazywany przez wszystkich Matką Ziemią nie jest statkiem

kosmicznym, ale podziemnym schronem ukrytym pod powierzchnią naszej planety. To

wszystko.

Blumar był dobry, znakomitej jakości. Potem przyniesiono inny napój, bardzo mocny,

trunek zupełnie mi nie znany. W głowie zaczęło mi się jeszcze bardziej kręcić i jakaś dziwna

euforia, nigdy dotąd nie odczuwana, wybuchła w całym moim krwioobiegu.

Rozglądałem się dookoła, zadowolony i szczęśliwy, a oczy paliły mnie jak w

gorączce. Była to okrągła sala, przestronna, o bardzo skromnym umeblowaniu i ścianach

pokrytych materią w różnorodnych, żywych kolorach.

Trzy “białe skafandry" siedziały w głębi, z mojej lewej strony. Inna grupka stała koło

automatu z napojami. Była też jedna kobieta w średnim wieku o twarzy jeszcze świeżej, ale

włosach zupełnie białych. Była to koordynator Borow- ski. Wiele razy jej postać ukazywała

się na wielkim ekranie w Sali Kontemplacji. Umiała prowadzić wykłady na najróżniejsze

tematy miłym, fascynującym głosem.

Albenitza nie było już od pół godziny, Górski wyszedł wkrótce po nim. Tylko

koordynator Pocar został, żeby... dotrzymać mi towarzystwa. Ale teraz Pocar nic nie mówił,

wlewał w siebie jeden blumar za drugim i raz za razem nalewał i sobie i mnie płyn z butelki

zawierającej ten dziwny trunek, i przyglądał mi się, i uśmiechał, i przekręcał głowę w

żartobliwym komentarzu bez słów.

Otworzyły się drzwi i wszedł jakiś młody człowiek w czerwonym kombinezonie,

smętny typ o głęboko osadzonych oczach, którego znałem z widzenia. Przez chwilę wzrok

jego padł na mnie, być może przyciągnięty czerwienią mojego skafandra, który był tego

samego koloru co i jego. Przeszedł przede mną i skierował się ku automatowi z napojami.

Widziałem, jak przywitał “białe skafandry", pożartował z nimi, po czym siadł z dala od nich

w towarzystwie Eleny Borowski. Młodzieniec w czerwonym skafandrze ponownie mi się

przyglądał. Kobieta również zaczęła patrzeć w moim kierunku.

background image

Trunek pogrążał mnie w głębokiej błogości. Podobały mi się te oczy o lekko

spuszczonych powiekach i ta biała czupryna, o wiele bielsza od mojej, a także miękkość

głosu, który pobrzmiewał mi w głowie przez kamerton mojej pamięci. I jeszcze coś innego,

jakiś czar, który mnie otulił, tak jakby...

Pocar potrząsał mnie za ramię. Obudziłem się. Zobaczyłem, że podnosi rękę

wskazując na lewo, prawie za moimi plecami. Stali tam Stoller, Foldi i Ludmilla Zorda. I była

Diana, która patrzyła na mnie jak na przedmiot.

- Dobry wieczór - przywitał ich Pocar, zapraszając szerokim ruchem ręki. - Wejdźcie.

Przedstawiam wam koordynatora Slovica.

background image

CZĘŚĆ II

10

Nazywam się Vargo Slovic, mam 25 lat i jestem koordynatorem trzeciej klasy na

pokładzie Matki Ziemi. My, “biali’, także posługujemy się ogólnie używanym

sformułowaniem. Mówimy “na pokładzie", tak jakby Matka Ziemia naprawdę była statkiem

prującym wody oceanu albo pojazdem kosmicznym pędzącym w przestrzeń międzygwiezdną.

Jest to jednak tylko powszechnie używane sformułowanie. Poza tym jest kłamstwem.

Nazywam się Vargo Slo- vic i tyle na razie mogę powiedzieć. Następnie należałoby przejść

do opisu otoczenia, wymienić szereg drobiazgów, rzeczy właściwie nieważnych., mimo że

dwuznacznych i uchodzących uwadze. Nade wszystko jednak powinno się przekazać

poczucie zamknięcia, świata otoczonego hermetyczną powłoką, czegoś metalicznie zimnego,

świata, gdzie wszyscy podlegają prawom, których celowości trudno dociec. Wszystko jak

kiedyś.

Rok temu mogłem o wiele łatwiej rozwodzić się nad Eugeniem i Wandą, Laszlo

Foldim i basenami hydroponicz- nymi, nad Ludmillą Zordą. Mogłem się wyszaleć opisując

Wielki Korytarz i jego światełka, które wieczorami przybierają kolor niebieski, żeby stworzyć

złudzenie nocy. Albo... Sala Wiedzy także miała swoje zakątki pełne mroku i tajemnic.

Zakurzone półki i tomy, których nikt prawie nigdy nie przeglądał, mimo że obfitowały w

tajemnice i nierozwiązane zagadnienia. Rok temu mogłem utkać wiersz wysławiający

świetlisty pył przestrzeni, wychwalać chór westchnień pod ogromną kopułą, która jak

inkubator dawała pożywkę naszym marzeniom.

Rok temu. Wtedy byłem głupi i nieszczęśliwy. Tak jak dziś. Rok temu marniałem w

oczach gnębiony niepewnością, albo też rozpalałem się z przejęcia nad najgłębszymi

domysłami, szalonymi hipotezami, które w końcu mroziły mi umysł.

Nic się nie zmieniło. Vladimiro Spitzer jest tylko wspomnieniem. Mówimy o nim,

jakby był naroślą, rośliną wypaloną przy pomocy azotanu srebra logiki i racji stanu. Ale być

może wszyscy tylko udajemy. A Diana Abgrund... Nie wiem, mam wrażenie, że jakieś

wyższe zamysły oddaliły ją ode mnie na zawsze. A może jest nieosiągalna tylko z winy

mojego kaprysu.

Tu, na pokładzie Matki Ziemi, nigdy nic się nie dzieje. Wolno płyną godziny między

kabiną- biurem, salą spotkań, gdzie wypijam drinka z przypadkowymi kolegami, i prywatną

background image

kwaterą z jej samotnością.

Czasami biel kombinezonu, który mam na sobie, jeszcze teraz przyprawia mnie o

zawrót głowy. Zupełnie jakby ktoś niespodziewanie dotknął mojego ramienia po to, żeby móc

skierować ku mnie, kiedy się odwrócę, swój oskarży- cielsko wyciągnięty palec. To prawda, o

ile rok temu czułem się ofiarą, to teraz się okazuje, że role się odwróciły. Trudno jest

zagłuszyć poczucie winy postępując zimno i obojętnie.

Pamiętam to spotkanie w lokalu starego Bulmera. Panowała niezwykła atmosfera.

Arsenio Tauber i Roda Soli- nas dostali zgodę, żeby mieć dziecko. Pamiętam Ludmillę, starą

kochaną Ludmillę, pulchną i matczyną, jak się mnie pytała: - Nie chciałbyś być “biały"?

Wtedy wzruszyłem ramionami. Dziś już bym tak nie mógł, poza tym są już

przygarbione pod ciężarem owej odpowiedzialności, którą wtedy, zupełnie instynktownie, od-

rzucałem. Funkcja “białego" nie jest prosta, nawet jeśli wypełnienie pewnych poleceń niesie

ze sobą poczucie dumy i pełni.

Tutaj na rufie przejąłem miejsce Slezka, który zmuszony był odpocząć po nerwowym

wyczerpaniu spowodowanym nadmiarem pracy. Oczywiście wszyscy na rufie znamy prawdę.

Wiemy, co się wydarzyło 129 lat temu, w roku 2010, w roku wielkiej masakry. Niektórzy z

nas wolą nie odwoływać się do głupich eufemizmów i wybierają określenie bardziej

apokaliptyczne i brutalne: koniec świata.

Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Także do myśli, że Matka Ziemia jest tylko

samowystarczalnym schronem atomowym, ale nie potrafię powiedzieć, na jak długo jeszcze.

Nie wiem również, nawet w przybliżeniu, wielu innych rzeczy. Na przykład nie znam

dokładnego punktu kuli ziemskiej, w którym znajduje się nasze schronienie. Nie wiem też,

czy istnieją inne schrony, a jeśli tak, to czy funkcjonuje sieć łączności między naszą a innymi

wyspami przeżycia. Te wszystkie informacje przypisane są najwyższym stopniom, to znaczy

Najwyższemu Kalifowi i pięciu otaczającym go koordynatorom.

Hierarchia rządzi się swoimi prawami; nawet jeśli czasem są one niezrozumiałe, to

jednak mają rację bytu, jeśli opierają się zmianom w czasie. Być może tak być powinno, a

może nie. Nie wiem, do jakiego stopnia może być dobre to, że pewne sprawy znane są tylko

na samej górze. Tak, jak czasem uważam za niesłuszne, że czerwoni i zieloni są przekonani,

iż żeglują w zewnętrznej przestrzeni, a nie że są zamknięci pod powierzchnią planety.

Pamiętam niekończące się dyskusje z Uhlandem, Li- lievem i Rutiliem Rogozem. Jak

również z Górskim i Poca- rem. Naturalnie, początkowo byłem po stronie kolonistów. Ale

wśród starych zawsze był ktoś gotów poruszyć temat tabu. Koloniści zbuntowaliby się, z dnia

na dzień coraz bardziej kusiłoby ich, żeby wyjść na otwartą przestrzeń, nic sobie nie robiąc ze

background image

wszystkich przedsięwziętych środków ochronnych, które nas przykuwają do podziemia.

- Rozwaliliby wszystko - powiedział mi pewnego dnia Górski. - Myśl, że za

ołowianymi grodziami nie ma bezkresnej przestrzeni, pustki międzygwiezdnej, ale podziemne

chodniki prowadzące ku powierzchni planety, odebrałaby im rozum. Cała dyscyplina Matki

Ziemi opiera się na tym koniecznym kłamstwie: na Szczęśliwej Podróży, mitycznym celu, do

którego będą mogły dotrzeć tylko nasze prawnuki.

A Albenitz: - Zbuntowaliby się, nie daliby najmniejszej wiary naszej argumentacji,

która jest niepodważalna... Już raz to się zdarzyło, dawno temu...

- Ja się nie zbuntowałem - próbowałem replikować.

- Nie zrobiłeś tego, ponieważ prawda nie została ci podana, ale sam ją odkryłeś.

Wiedziałeś, że tu na rufie jest dla ciebie miejsce, wiedziałeś, że wszyscy czekaliśmy, abyś

przyszedł je zająć.

Wszyscy czekali. Komputer, ta potworna machina,, której funkcjonowanie jest mi

całkowicie nie znane, sprawuje nade mną pieczę od chwili urodzenia. Także Ludmilla miała

mnie pod swoją opieką. Ludmilla należy do “trzeciej klasy", ale zawsze wolała działać “poza

rufą", wmieszana w tłum załogi. Laszlo Foldi jeszcze dziś działa w oderwaniu od góry, jako

zwykły pracownik odpowiedzialny za wanny hydroponiczne. A też jest dowódcą. Takich jak

on jest wielu, zarówno na zmianie czerwonych, jak i zielonych, schowanych pod przykrywką

mało znaczących funkcji, jednakże ich istnienie ma wagę strategiczną.

Eugenio Stoller już od czterech miesięcy zajmuje biuro dokładnie naprzeciwko

mojego, po drugiej stronie korytarza. Jest nie do poznania. Zawsze ponury, zamknięty w so-

bie, wykonuje zadania nie ufając nikomu.

Pewnego razu, w sali spotkań, przypadkowo pił ze mną blumar. Podniósł kieliszek

pod światło i wzniósł toast: - Za przyjaźń, gówniane uczucie. - Świetnie rozumiałem

znaczenie tego stwierdzenia. Mógł mnie krytykować za cynizm, z jakim go zadenuncjowałem

jedynie po to, żeby zasłużyć na szacunek przełożonych. A on to co? 1 tych samych powodów

bawił się ze mną w kotka i myszkę już świadomy swojej przyszłości i z papierami w

najwyższym porządku, kiedy ja jeszcze miotałem się wśród wątpliwości i balansowałem

między awansem a unicestwieniem.

Parszywa komedia, to prawda. A jednak podczas tych długotrwałych potyczek, owego

codziennego wzajemnego badania i wypytywania się, w owym wzajemnym braku zaufania

zatruwającym każdy gest i słowo, zawsze pozostawała nieznaczna przestrzeń, maleńki

skrawek ziemi niczyjej, gdzie można było podtrzymywać złudzenie o bezinteresownym

background image

uczuciu.

Mimo wszystko lubiłem Eugenia. Również wtedy, kiedy wyrzucał z siebie sentencje,

gdy mówił, że miłość jest instynktem i budził we mnie na nowo pełen niepokoju obraz

samotnego motyla z rozpostartymi skrzydłami, pogrążonego w szaleńczym poszukiwaniu.

Nie mam już jednak czasu na tego rodzaju intymne rozważania, nawet jeśli tu, “na

rufie", nie istnieją okresy hipnosnu. Kiedy mam ochotę na miłość, wołam Ludmillę, to

najprostsze wyjście. Albenitz przypomniał mi, że jako “biały" mogę swobodnie szukać

rozrywki zarówno na zmianie czerwonych, jak i zielonych. Co więcej, mogę jej szukać także

na rufie, ale w tym przypadku wybór jest znacznie bardziej ograniczony i krępujący. W

każdym razie Albenitz nakazał mi dyskrecję.

Wiele razy myślałem o Norze Kereny. Ale zawsze byłem przekonany, że Nora nie

potrafi utrzymać języka za zębami. Nie potrafi też powstrzymać się od łez. Jest płaczliwa i

sentymentalna, zamieniałaby każde nasze spotkanie w jeden wielki melodramat. Lepsza jest

Ludmilla, starsza i bardziej zrównoważona, a ponadto jest także “Białym kombinezonem". Z

nią mogę się nie pilnować, mogę pić, dyskutować. A kiedy nadchodzi moment pożegnania,

wszystko przebiega pogodnie, bez sentymentalnej otoczki.

- Co mówią o mnie na zmianie czerwonych? - spytałem ją któregoś dnia. Ludmilla

zaśmiała się. - Niektórzy przeczuwają prawdę, ale wielu myśli, że nastąpiła zamiana dyżurów.

No i jest Nora Kereny, która jeszcze nie przestała się przejmować... - Biedna mała Nora.

Głupia mała. Niespokojna, niezręcznie zachłanna, być może zakochana.

Schemat organizacyjny przypomina piramidę. Na szczycie jest Najwyższy Kalif,

człowiek, który zna wszystkie najbardziej zazdrośnie strzeżone tajemnice Matki Ziemi. Jego

prawdziwe nazwisko brzmi Zoran Ujevic, czy też pod takim występuje na pokładzie, to

znaczy zostało mu ono nadane przez Urząd Stanu Cywilnego niezależnie od woli rodziców.

Widziałem go tylko dwa razy z okazji plenarnych posiedzeń, które zwoływane są co semestr.

Najwyższy jest człowiekiem w wieku około 60 lat, średniego wzrostu, o rzadkich białych

włosach. Pionowa, głęboka jak rana zmarszczka przecina wysokie czoło. Ma lodowate jasne

oczy i nigdy się nie uśmiecha.

Szczebelek niżej znajduje się piątka koordynatorów pierwszej klasy. Jednym z nich

jest Albenitz, pozostali to: Jakub Liska, Sandor Yaradj i Dimco Vazov. Jest też Yiori- ca

Eminescu, sędziwa, na wpół sparaliżowana kobieta poruszająca się na wózku. Niektórzy

mówią, że ma ponad dziewięćdziesiąt lat. Mimo tego należy do tej najwęższej grupy

współdziałającej z Kalifem.

background image

Na niższym poziomie znajduje się szesnastu koordynatorów drugiej klasy. Wydaje mi

się, że spośród nich Pocar i Górski najbardziej rzucają się w oczy. W tym sektorze są cztery

kobiety. Jest Elena Borowski, która według powszechnej opinii wykonuje zadania najwyższej

wagi. Pozostałe są, podobnie jak Elena, w średnim wieku. Kobiety prowadzą życie wyraźnie

na uboczu, raczej z dystansem do wszystkich, i unikają kontaktów nie związanych bezpośred-

nio z pracą.

No i w końcu jesteśmy my, należący do trzeciej kategorii: czterdziestu sześciu

koordynatorów, młodszych wiekiem, pomiędzy dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem

życia. Ja i Diana jesteśmy najmłodsi, Ludmilla jest najstarsza. W sumie sześćdziesięciu ośmiu

“białych", włączywszy w to także i “sowy" na zmianie zielonych i czerwonych, wmieszane w

resztę załogi. Sześćdziesięciu ośmiu “białych", z których każdy ma za zadanie koordynowanie

pracy jakiegoś określonego sektora, każdy obdarzony odmiennym stopniem świadomości o

tym, co się dzieje, każdy obciążony własną prawdą, własnymi wątpliwościami.

Kiedyś zadawałem sobie zawiłe pytanie o związek między słowem a pojęciem,

pojęciem a obrazem, obrazami a wyobrażeniami obrazów. Kiedy błądziłem po wnętrzu jas-

kini, uważałem za rzeczywistość banalne następstwo cieni i odbić. Potem jednak

przeczytałem książki, które przebudziły mnie z dogmatycznego snu. Długo się zastanawiałem

i dotarłem do tego, co kryje się poza zjawiskami dostrzegalnymi.

Był komputer, który śledził moje kroki; były i “sowy" zawsze gotowe do pobudzenia

mojej ciekawości, do wejścia do akcji, jakby były katalizatorami. Wszyscy “biali" tak się

rodzą. Teraz mogę się nawet śmiać z westchnień krzyżujących się pod kopułą Sali

Kontemplacji. Patrzę na gwiazdy, które jakiś oryginalny mechanizm zapala, jak tylko ktoś

znajdzie się po drugiej stronie przezroczystego sklepienia, i mogę już sobie powiedzieć “to są

tylko świecące punkty", taka sztuczka, żeby utrzymać ten płomyczek nadziei, “chmura

świecących punktów, wśród których jakiś diament błyszczy bardziej od innych",

psychologiczny majstersztyk zdolny do odsunięcia szaleństwa i samobójstwa.

Szczęśliwa Podróż! To kłamstwo, zgoda. A jednak jest prawdą bezdyskusyjną, jeśli

tylko jest się gotowym zamienić przestrzeń z czasem. W czasie ostatniego posiedzenia Kalif z

radością oznajmił, że stopień radioaktywności na powierzchni zmalał o 0,85 procent w ciągu

ostatniego semestru. A Jakub Liska zapewnił, że biorąc pod uwagę okres rozpadu kryptonu

85, cezu 137, prometu i strontu 90, biorąc pod uwagę obliczenia rozpadu i typ wydzielanego

promieniowania, biorąc pod uwagę... już nie wiem nawet co, bo Jakub Liska używał bardzo

trudnego języka technicznego, jakby był najwyższym kapłanem i kładł nacisk na terminy

raczej dla nas niejasne - takie jak rad, rem, curie, mili- curie, mikrocurie, mikromikrocurie, a

background image

potem znowuż na jednostkę cezu, najmniejszą tolerowaną dawkę, jednostkę strontu,

leukemię, pył radioaktywny, jod 131, potas 40... No więc biorąc pod uwagę wszystko, być

może za pięćdziesiąt lat społeczność Matki Ziemi będzie mogła ponownie wyjść na

powierzchnię zachowując dopuszczalny stopień ryzyka. Tego dnia Szczęśliwa Podróż

zostanie zakończona. Będziemy musieli rozpocząć wszystko od początku, jakby naprawdę

chodziło o zejście ze statku na dziewicze planety Proximy Centauri.

Teraz jednak Szczęśliwa Podróż jest tylko formalnie kłamstwem. Wczoraj, kiedy w

Sali Kontemplacji miałem wykład dla ludzi ze zmiany zielonych, mówiłem głosem

zdecydowanym i łagodnym, ale nogi mi dygotały z napięcia. To był mój pierwszy wykład,

moje pierwsze publiczne wystąpienie. Albenitz wysłał mnie na rozpoznanie, żeby wy-

sondować, jak załoga przyjmie zadziwiającą wiadomość o tym, że Szczęśliwa Podróż

znacznie się skróciła dzięki geniuszowi Sandora Yaradja, koordynatora pierwszej klasy,

wynalazcy potencjometru pozwalającego motorom na trzykrotne zwiększenie szybkości.

Osiągniemy cel sto lat wcześniej.

- Wielu z was, którzy mnie słuchają - krzyczałem z emfazą - osiągnie cel! Chwała

Sandorowi Varadjowi, który oddał swój talent na nasze usługi, chwała Kolektywowi, który

wydał Sandora Varadja i chwała wam, którzy daliście i dzień po dniu dajecie życiodajne siły

umożliwiające Kolektywowi odnawianie swoich kadr...

Powstało zamieszanie, potem długotrwałe oklaski i chaotyczny hałas spowodowany

entuzjastycznymi okrzykami, ożywionymi rozmowami, ale też cierpkimi i melancholijnymi

komentarzami ze strony starszych członków załogi. W głębi sali koło drzwi wyjściowych

zauważyłem samotną Dianę Abgrund w zielonym lśniącym kombinezonie. Nie widziałem jej

już od roku, ponieważ od roku unikałem jej celowo, podobnie jak i ona mnie.

Ale wczoraj było inaczej. Zbiegłem w dół z podium, przepychając się przez

kolonistów, którzy mnie otaczali. Jakaś bardzo młoda dziewczyna dotknęła białego mankietu

mojego kombinezonu i... nagle odcisnęła mi pocałunek między nosem i ustami. Jakiś stary

kolonista zaczął płakać i coś bełkotał, reszta stojących ściskała mnie. - Albenitz - krzyknąłem

- Albenitz przyjdzie, żeby wygłosić dłuższe przemówienie, a potem przyjdzie sam Najwyższy

i opowie wam o wszystkim, o każdym szczególe tego niezwykłego wynalazku...

Trudno się było od nich uwolnić. Szczęśliwej Podróży, tak, Szczęśliwej Podróży.

Tymczasem Diana już zniknęła po drugiej stronie drzwi; biegłem Wielkim Korytarzem i

wszyscy przywierali do ścian, kiedy tak pędziłem, z trudnością powstrzymując się od wołania

jej imienia donośnym głosem. Grupka osób na samym środku Wielkiego Skrzyżowania

zasłoniła mi widok. Skręciłem na lewo, gdzie otwierała się Sala Wiedzy, otworzyłem na

background image

oścież drzwi, ale nie było tam nikogo.

- Banda idiotów - zakląłem cicho. Wróciłem do Wielkiego Korytarza tym razem

przemierzając około dwustu metrów rytmicznymi wolnymi krokami. Następnie zaszedłem do

Tibora, faceta prowadzącego sklep na zmianie zielonych. Lokal był pełen, prawie wszystkie

wnęki zajęte. Wymieniłem setki spojrzeń i dostrzegłem w nich ponownie te dwa podstawowe

uczucia, które koloniści zarezerwowali dla nas, “białych": służalczy strach albo badawcza

pogarda, ale najczęściej była to kłopotliwa mieszanina obydwu. Diana siedziała w głębi

trzymając papierosa. Schowała się w przedostatniej wnęce, na stole zaś stała na wpół

opróżniona butelka blumaru; światła były przygaszone.

- Zabawiłeś się? - spytała nie podnosząc wzroku. Głos miała suchy, ledwie

zabarwiony sarkazmem. - Ile dni zabrało ci przygotowanie tego przemówienia?

- Porozmawiajmy o czymś innym - powiedziałem siadając koło niej.

- Widzicie go, jaki ważniak. Porozmawiajmy o czymś innym! A te wszystkie

idiotyzmy, które rzuciłeś w ten tępy tłum. Kiedyś my dwoje stanowiliśmy jego część, to

prawda. Ale być może właśnie dlatego nasze zachowanie jest godne potępienia...

- Proszę cię - nalegałem - porozmawiajmy o czymś innym.

Diana zgasiła papierosa w popielniczce, a potem nalała nam blumaru. Suchymi,

nerwowymi ruchami otworzyła ponownie etui z papierosami. Jeszcze jeden papieros, którym

puka w blat stołu, zapada długie milczenie, po czym słyszę jej głos pełen żalu i złości.

- Dobrze, porozmawiajmy o czymś innym. Co znaczy, że będziemy tak tu siedzieć nic

nie mówiąc, tak jakby się nic nie stało...

- Tak jakby się nic nie stało. Zapomnijmy o moich kłamstwach i o twoich,

zapomnijmy o wszystkim. Nie sądzisz, że moglibyśmy zacząć wszystko od początku?

- Niemożliwe. Próbowałam cię usidlić mając nadzieję, że jednak nie dasz się złapać w

sieć, a ty poleciałeś mnie zadenuncjować mając nadzieję, że nawet robiąc to i tak mi w żaden

sposób nie zaszkodzisz. Bo ty wiedziałeś! Tak jak i ja wiedziałam, że wiesz. A jednak nigdy

nie przestały mnie dręczyć wątpliwości. I zawsze by tak było, nawet gdybyś obsypał mnie

wszystkimi słowami miłości na świecie...

Z trudnością przełknąłem blumar.

- Masz rację - przyznałem z ciężkim sercem - od samego początku wszystko się

popsuło. Tamtego dnia kochaliśmy się z bezwstydnym cynizmem, jak dwa automaty, tylko po

to, by zastosować się do spaczonych i nieludzkich reguł Matki Ziemi i być może wtedy

śmialiśmy się jedno z drugiego, nawet jeśli...

Tak, to było godne pożałowania. Nawet jeśli. Zrobiłem zniecierpliwiony gest i wtedy

background image

wydało mi się, że zamierza odejść.

- Zaczekaj - prawie błagałem. Trzymałem rękę na jej dłoni i oczami szukałem jej

oczu. - To nie nasza wina, że taka jest praktyka rekrutacji do szeregów “białych". Wszyscy

musieliśmy mniej więcej przejść przez tę oszalałą zasadę poznania, jak w antycznych

dramatach. Czy nie było tak i w twoim przypadku?

- Może nawet gorzej, ale nie chcę mówić teraz o tym, co zdarzyło się prawie dwa lata

temu. Wiem tylko, że okropnie się tym brzydziłam i dlatego właśnie nigdy nie chciałam

słyszeć o życiu na rufie. Wolę pracować jako “sowa", inspirować, siać wątpliwości, a potem

rozbudzać świadomość tych, którzy mają dosyć rozumu, żeby przeczuć prawdę. Wolę to

wszystko niż założyć biały kombinezon i wygłaszać przemowy, takie jak ty przed chwilą.

Kupa kłamstw, koncentrat demagogii i protekcjonalności...

- Kłamać wobec jednej osoby czy wobec tysiąca to to samo.

Diana nagle podniosła głowę.

- Nieprawda! Ja budzę świadomość, ty ją usypiasz. Zaakceptowałeś system bez

zmrużenia oka, bo jesteś ambitny, jak Stoller, i chesz pójść wyżej, osiągnąć szczyty władzy.

Władzy, rozumiesz? To słowo przyprawia mnie o dreszcz, to pojęcie, które należałoby

zniszczyć, a nie uwiecznić. Nie może być wolności, nie może być Szczęśliwej Podróży,

dopóki wszyscy ludzie na pokładzie Matki Ziemi, wszyscy bez wyjątku, nie zostaną

wyprowadzeni z błędu. Musimy mieć odwagę mówienia prawdy! A teraz wypij i idź sobie.

Zostaw mnie samą, bardzo proszę.

11

- Jakieś wieści, Albenitz?

Najwyższy Koordynator ma zmęczony, znużony głos. Albenitz wydaje się

niezdecydowany, unosi lekko stopy i za wszelką cenę stara się opanować drżenie rąk.

- Spotkali się - informuje. - Spotkali po wzajemnym unikaniu się przez rok.

- Chcę wiedzieć, co mówili...

- To niemożliwe - zapewnia Albenitz. - Spotkanie nie było przewidziane, nie

zdążyliśmy umieścić aparatów rejestrujących. ..

Najwyższy Kalif przeczesuje palcami rzadkie białe włosy.

- Miejcie ich pod skrupulatną kontrolą. Chcę być na bieżąco informowany o każdym

słowie i kroku.

background image

Nic się nie zmieniło. W głębi jaskini dalej snują się cienie podobne do tych, które uważałem kiedyś za

rzeczywistość. Zdarłem zasłonę pozorów, ale oszustwo istnieje nadal, jestem bardzo daleki od świadomości

obiektywnej.

Nie zmieniło się nic. Tyle tylko, że noumen przesunął się trochę dalej, jest poza moim

zasięgiem. Nie ma sensu usiłować go osiągnąć. Byłoby to śmieszne i frustrujące, podobne do

prób pozbycia się własnego cienia.

Możliwe, że jeśli podsumuję wszystko, okaże się, że wiem mniej niż niegdyś.

Albenitz nie mówi, Jakub Liska nie mówi, wszyscy najważniejsi ludzie Matki Ziemi siedzą

cicho, schowani w skorupkach jak ostrygi. Pocar i Górski ociągają się. Najwyższy nie udziela

nikomu audiencji, a między nami, koordynatorami trzeciej klasy, szerzy się powszechna

nieufność.

Nie mam już nawet zaufania do hierarchii, to znaczy nie wiem już, czy odpowiada ona

naprawdę zróżnicowanym poziomom wiedzy. Viorica Eminescu jest koordynatorem

pierwszej klasy jak Albenitz, ale to zidiociała sklerotyczka. Nie liczy się. Natomiast Stoller,

zajmujący pozycję taką jak ja, sprawia wrażenie, że wie zbyt wiele. Nawet kiedy zdawało się,

że jest prostym kolonistą, był “biały".

A Diana? Raz chciała mnie usidlić. Ale kto mnie zapewni, że w dalszym ciągu nie

chodzi jej o to samo?

Poprosiłem o pomoc mojego znajomego Laszlo Foldie- go, koordynatora trzeciej

klasy oddelegowanego w charakterze kolonisty zmiany czerwonych, odpowiedzialnego za

dział hydroponiczny. Przez trzy lata byliśmy kolegami z pracy, a ja nigdy nie podejrzewałem

w nim “białego".

Pewnego wieczoru zaciągnąłem go do mojej kwatery, poczęstowałem czymś do picia,

a on zaczął mówić.

- Pamiętasz? - spytał Laszlo swoim sztucznie agresywnym głosikiem. - Pamiętasz, jak

ci mówiłem, że wanny nie działają? To ja potajemnie poodkręcałem nakrętki, a potem

wrzeszczałem, że to sabotaż... Człowieku, mówię ci, że widząc cię z otwartymi ustami i

zmarszczonymi brwiami zawsze o mało nie wybuchałem śmiechem...

- Opowiedz mi o Spitzerze - prosiłem. - Co on faktycznie odkrył? A bunt? Chciałbym

bardzo wiedzieć, czy było to rzeczywiście zmontowane przez koordynatora Albenitza? No

tak, kto rozpowszechniał te wszystkie karteczki z napisem, że Szczęśliwa Podróż jest

niemożliwa?

Laszlo: - Być może Spitzer nic tu nie ma do rzeczy, może wcale niczego nie odkrył,

może to wszystko była zabawa, zwykła zabawa, żeby wybadać postawy kandydatów na

background image

“białych"...

- Naturalnie! Ale jednak Spitzera już nie ma, zmarł w szpitalu na nieuleczalną

chorobę, tak się mówi. Tylko że ja przeprowadziłem wywiad i wynika z niego, że Spitzera

nigdy nie było w szpitalu. Rozumiesz?

Laszlo z zakłopotaniem podrapał się w kark.

- Co mam ci powiedzieć! Na twoim miejscu nie przypisywałbym temu takiego

znaczenia. Pozwól, żeby tymi problemami zajmowali się koordynatorzy drugiej klasy albo

nawet sam Najwyższy. Myśl tylko o swojej pracy, a reszta pójdzie sama...

Dałem spokój. Nalałem do kieliszków i wypiliśmy obaj śmiejąc się wymuszonym

śmiechem.

- Szczęśliwej Podróży, Laszlo.

- Szczęśliwej Podróży, przyjacielu Vargo. Znowu byłem zupełnie sam w labiryncie.

Wtedy poprosiłem o pomoc Ludmillę. Słodka włochata kuleczka natychmiast przyszła, żeby

mi dodać otuchy.

- Co ci jest, orlątko? Co chcesz wiedzieć?

- Wszystko. Chcę wiedzieć wszystko. Ludmilla z goryczą pokręciła głową.

- Przeznaczenie ma dwa oblicza - rzekła - albo jeśli wolisz: dwa parametry. Jedno -

maleńkie, znikome; jeśli chcesz wiedzieć, zostało ono zarezerwowane dla mnie... I jest

przeznaczenie wyższe, takie, które czeka na ciebie, czy chcesz tego, czy nie, przeznaczenie

już zapisane i zdeterminowane, przed którym będziesz się tylko mógł .ugiąć.

- Ukorzę się tylko przed racją rozumu.

- Słusznie. Ale rozum ma swoje zasadzki. Jesteś naznaczony, Vargo. Twoje

przeznaczenie określone jest w zwycięskim znaku.

- Naprawdę? Za wielu rzeczy nie wiem, nie wiem nawet, jak się nazywają moi

rodzice, i wszystko to jest okrutne. Dlaczego pozbawiać mnie moich korzeni?

- Bo tak jest lepiej. Uwierz mi, orlątko, nie łam sobie głowy rzeczami bez znaczenia...

Przestań. Czego chcesz? Kochać się? No, rozbiorę się i będę przy tobie, tak jak wtedy, kiedy

byłeś nieopierzonym pisklęciem, szalejącym, żeby dorosnąć. Chcesz znowu być dzieckiem?

- Nie, chcę wiedzieć...

- Co chcesz wiedzieć? - spytała Elena Borowski, nie odwracając się do mnie.

Widziałem jej obraz odbity w lustrze, długie, białe, falujące włosy, skórę twarzy

gładką jak porcelana i dziwny blask rezygnacji w jej oczach. - Oto - powiedziałem - jesteśmy

w pułapce tu pod Ziemią, we wnętrzu planety i zadaję sobie pytanie, czy faktycznie minęło

background image

sto dwadzieścia dziewięć lat... Zastanawiam się, czy rzeczywiście nastąpiła katastrofa - może

wojna - ze wszystkimi tego konsekwencjami. A czasem pytam sam siebie, czy całe nasze

cierpienie nie jest bólem daremnym...

Odwróciła się nagle, poirytowana.

- Myślę sobie tak - ciągnąłem - a jeśli to wszystko nie odpowiada prawdzie?

Przypuśćmy, że to jest laboratorium, sztuczne środowisko dla przestudiowania reakcji rodzaju

ludzkiego, reakcji krótko- , średnio- i długotrwałych... eksperyment rozpoczęty nie wiadomo

jak dawno temu, w którym ja stanowię tylko stadium, niezauważalne ogniwo łańcucha,

kukiełkę, albo, jeśli wolisz, jestem świnką morską...

- Wyjdź stąd, Vargo Slovic!

- Chwileczkę, Elena. To nie ja wybłagałem tę rozmowę. Przez rok patrzyłaś na mnie,

jakbym był szklaną płytą, a potem ni stąd ni zowąd zapraszasz mnie tutaj, do swojej kwatery i

wypytujesz mnie; chcesz wiedzieć, nagle interesują cię nawet moje najskrytsze, najbardziej

osobiste myśli, pytasz, czy jestem szczęśliwy i czy jest coś, co mnie dręczy. A ja otwieram

się, odkrywam nawet to, co w każdym razie powinno we mnie pozostać ukryte i nie

niepokojone...

Elena położyła palec na ustach. - Bądź cicho, Vargo. Chciałam mieć cię tutaj ze sobą,

ale nie żeby rozmawiać o tak ważnych sprawach. Pragnęłam tylko twojego towarzystwa, nie

rozumiesz?

Mojego towarzystwa. Nie, to raczej ta sama co zwykle pułapka, przeznaczenie, to

pieprzone przeznaczenie, o którym mówiła Ludmilla. Lepiej uciec, lepiej zamknąć oczy i

uszy, odejść w milczeniu, zapomnieć, że jest się “białym" na pokładzie Matki Ziemi pod

ziemią, zapomnieć o wszystkim.

- Szczęśliwej Podróży - powiedziałem, zwracając się w kierunku wyjścia. Ale Elena

już była za moimi plecami, kiedy dotknąłem ręką urządzenia otwierającego.

Czułem jej zdyszane piersi przylegające do moich pleców, przepiękne ręce klinem

weszły pod pachy jak dwie sondy poszukujące mojej twarzy. Palce głaskały mnie u nasady

włosów, przesuwały się po brwiach, po kości jarzmowej, wokół zarysu warg. Jak ręce ślepca.

- Nie rozumiesz? Pragnęłam tylko twojego towarzystwa...

W jednej sekundzie miałem ją w ramionach. Jej głos pełen tysięcy niewyznanych

pragnień drażnił mnie jeszcze bardziej.

- Uspokój się, chłopcze. Nie widzisz moich białych włosów? Co robisz? Cóż ty

mówisz?...

A ja na to odpowiedziałem: - Jesteś najpiękniejszą kobietą na Matce Ziemi. Twoje

background image

włosy są najdłuższe i najpiękniejsze, a twoje ręce, oczy, usta...

- Uspokój się, Vargo. Mogłabym być twoją matką...

- A cóż to mnie obchodzi, podobasz mi się taka, jaka jesteś... - Niecierpliwym ruchem

nieomal zerwałem lekki materiał pokrywający jej piersi. I wtedy poczułem na twarzy

uderzenie jakby dziesięciu pięści, a potem jej paznokcie rozorały mi policzki.

- Idioto! Nie rozumiesz, że naprawdę jestem twoją matką! Jestem twoją matką, tą,

która nosiła cię w łonie i wydała na świat!

12

Małe, maleńkie. Być może tylko larwy mikroskopijnych owadów, malutkie grupki

komórek, mikroskopijne struktury. Jutro będzie następny dzień i klepsydra przesypuje przez

cienkie zwężenie piasek i krew, spada pyłek czasu pociągając za sobą sznur zmęczonych

wspomnień, może wymyślonych. Dwie rzeczy są piękne: pić i spać, pić i spać...

Kto to idzie?

Przyjaciele. Przyjaciele i nieprzyjaciele. Są jednak mali, mikroskopijni. Istoty, które

nie czynią żadnej szkody, tylko mają ochotę, leniwą chęć rozwalić wszystkich o mur.

Naprawdę mali. W mózgu kręci się jakiś gnom, który nie jest skłonny przebaczać.

Polecą wszystkie głowy, to pewne. Wszystkie. Także moja.

Kto tam idzie? Labirynt nie ma uprzywilejowanych chodników, błaganie odbija się we

wszystkich korytarzach, traci na wyrazistości, słabnie i zamiera. Zgoda, zamiera. Ale moich

błagań jest więcej niż tysiąc, tysiąc stryczków, tysiąc poduszek położonych na ustach, tysiąc

strumieni, które pochłania wiecznie wyschnięta ziemia.

- O co chodzi, Albenitz?

- Vargo spotkał się z Laszlo Foldm. Sprawa Spitzera w dalszym ciągu nie daje mu

spokoju. Przeprowadził także wywiad w dziale szpitalnym i wszędzie po trochu...

Najwyższy kalif zaniepokojony zaciska pięści.

- Ten chłopak jest zbyt spostrzegawczy - mówi tonem, w którym słychać dumę i

rozczarowanie. - Jeszcze jeden fałszywy krok i będzie stracony dla siebie i dla nas.

Nieruchoma, pośrodku pokoju, skulona w swoim fotelu na kółkach. Odwraca się do

mnie plecami opadającymi i kanciastymi jak ramiona nietoperza.

Viorica, mówię szeptem. I prawie zaczynam śpiewać. Viorica, Viorica, powiedz mi

prawdę. Od ścian z plastyku i metalu odbija się skrze- kliwy głos owego gnoma, który już się

zadomowił w mojej głowie, powiedz mi prawdę, powiedz mi prawdę, a w górze na suficie

background image

światło jakby dostało drgawek, po czym nagle gaśnie.

Fotel na kółkach odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni. Viorica Eminescu ma

fosforyzującą skórę, powieki z lodu i siarkowe wykwity wokół ust. Viorica, powtarzam,

powiedz mi prawdę. Ale ona bardzo powoli robi odmowny ruch głową. W ciemności jest

tylko ta żółta czaszka, która porusza się jak wahadło. Viorica. Jesteś taka stara, Viorica. Jesteś

taka stara, że powiedzenie mi prawdy nie może ci niczym grozić. No, mów! Jutro dzień jak

codzień, a klepsydra odmierza kroplami piasek i krew. Viorica, stara idiotko, która wiesz

różne rzeczy nie wiedząc, że je wiesz...

Kiedy

jej zakładam pętlę wokół szyi, wybucham śmiechem. Yiori- ca, Viorica. Czy kiedykolwiek wyobrażałaś

sobie taki żarcik? Wiesz, że teraz cię uduszę? Ale przedtem wszystko mi opowiesz.

Żółta, koścista twarz Yiorici stała się jeszcze bardziej fosforyzująca, ale stara się mnie

nie boi. Uśmiecha się tak, jakby pętla wokół szyi była girlandą kwiatów.

Viorica,

wstrętna wiedźma. Mocno zaczynam trząść jej wózkiem na kółkach, a złapane w pułapkę ciało starej

wzdycha za każdym poruszeniem. No, dalejże, opowiedz mi wszystko od samego początku, chcę wiedzieć, który

mamy rok, ten prawdziwy rok, chcę wiedzieć, od jak dawna jesteśmy tu w środku zamknięci, wiedzieć, jak

dochodzi tlen - bo ja zrobiłem obliczenia, wiesz? Tlen wyprodukowany przez algę chlorella i przez laboratorium

nie wystarczyłby, a poza tym nie wierzę w tę opowiastkę o parabolicznych lustrach, w których odbija się światło

słoneczne, nie wierzę jednemu słowu z tego, co oznajmia Jakub Liska, kiedy mówi o pyle radioaktywnym, o

radzie, remie i curie. To wy, koordynatorzy pierwszej klasy, kontrolujecie sondy wyprowadzone na

powierzchnię planety. Tylko wy znacie prawdę, tylko wy...

A teraz - co wolisz? Mogę dusić cię powolutku, albo złamać ci kark silnym ciosem i

przynieść ci szybszą śmierć. Nie obchodzi cię to? No dobra, to zabiję was wszystkich.

Viorica wzrusza ramionami w geście zupełnej obojętności. Viorica, zdziecinniała

staruszko, nie obchodzi cię śmierć, bo za długo żyjesz! W tym momencie włączają się setki

dzwonków alarmowych, na ścianach zapalają się czerwone i fioletowe lampki, piekielny

hałas, po suficie i podłodze jakby przebiegał niekontrolowany dreszcz.

Viorica śmieje się, podnosi skurczoną dłoń i szybko porusza wargami, ale nie wydobywa się z nich

żaden dźwięk. Jej oczy także śmieją się złośliwie i ironicznie, tak jakby chciały mi powiedzieć: mówię do ciebie,

mój chłopcze, odpowiadam na wszystkie twoje pytania, ale ty nie rozumiesz, nie zdołasz, bo jesteś jakby głuchy.

Gorączka. I wysoki dźwięk sygnalizacji akustycznej grozi mi pęknięciem bębenków w uszach.

Chwytam za tył fotela i wypycham Yioricę z pokoju, przemierzywszy cały boczny korytarz, przechodzimy przez

kwadrat rufy, kratę zapory izolującej sektor “białych".

Nie

ma nikogo, nawet strażnika, a wszystkie drzwi magnetyczne są odblokowane. Wyprowadzę cię na

spacerek, stare ścierwo, zaprowadzę cię tam, gdzie nie ma hałasu, do Sali Wiedzy, i tam zaczniesz swoją

background image

opowieść od początku.

Także

Wielki Korytarz jest wyludniony jak zawsze w środku nocy. Ale w głębi, tam gdzie

otwiera się Sala Kontemplacji, skrzy się raz po raz coś zielonego. I nagle, bez żadnego

powodu, przychodzi mi do głowy myśl. Nie potrafię pojąć dlaczego, ale w głębi tak jakby był

Stoller. Jestem tego pewien, tak jak jestem pewien, że istnieję, więc wołam kilkakrotnie, robię

hałas, głębokie i coraz częściej powtarzające się echo, Stoller, akustyczna halucynacja,

Stoller, igraszka, Stoller, czy to ty? Odpowiedz, Stoller. Co robisz w głębi korytarza?

Cisza. Ale to tak, jakby mi odpowiedział. Stoller, mam coś dla ciebie. Bądź gotów ją

przyjąć, pociśnij ją trochę i wypraw z powrotem do mnie... Popycham fotel, pcham go wzdłuż

zakrętów stale przyspieszając, odpycham od siebie i ciskam w głąb korytarza.

Krzyk starej rozsadza

mi głowę, słyszę przeciągły syk kół toczących się po skrzypiącym metalu, następnie szereg głuchych

odgłosów uderzeń o ściany korytarza i zduszony jęk, tak bardzo odległy, że niebiesko świecące lampki nie

pozwalają niczego dostrzec.

Stoller! Czy dotarła już stara? Zaciśnij pętlę założoną na szyi i zapytaj, jak skończył

Vladimiro Spitzer. Stoller, słyszysz mnie?

Jeszcze jeden jęk i pomruk w głębi korytarza. I ponownie dźwięk toczących się kół. W

niebieskawej mgle widzę rozwrzeszczany żółty punkcik, który rośnie, w miarę jak się

przybliża; to mała czaszka z siarki, to zasuszona postać Yiorici wpada na mnie. Podobała ci

się przejażdżka? Zaraz pojedziesz na następną, ale najpierw powiedz mi o Spitzerze. Założę

się, że mojemu przyjacielowi w głębi korytarza powiedziałaś wszystko. No więc odwagi,

powiedz prawdę także i mnie. Czy naprawdę umarł nagle na nieuleczalną chorobę? Czy też

Spitzer wiedział za dużo i skończył w piecu zamieniającym wszystko w proch, przed swoim

czasem...

Viorica, Viorica, opowiedz mi o wodzie. Czy ta, którą pijemy, jest naprawdę

odkażona? A przewody prowadzące na zewnątrz, a windy - gdzie są umieszczone? Nie

odpowiadasz?

Stara porusza wargami, udaje, że mówi, ale jej głos to tylko przeżute powietrze. Hej,

Stoller! Nie chce ze mną rozmawiać. Ty spróbuj ją spytać, kto jest moim ojcem, jest tak stara,

że nie może nie wiedzieć... Ponownie popycham fotel, ciskam go w dół korytarza, odrzucam

od siebie. Tym razem krzyk jest wyższy, pokrywa prawie hałasy wyściełające ściany.

Stoller! Dlaczego milczysz, Stoller? Wiem, że stara opowiada ci, rozmawiacie o mnie,

tchórze, chcę też wiedzieć, chcę wiedzieć wszystko, odpowiedzcie!

Czuję zesztywniałe, ołowiane kończyny. Chodzenie jest utrudnione, męczące. Kroki

background image

rozlegają się po metalowej podłodze, a niebieskie światła są jeszcze bardziej przyciemnione.

Nawet głos wydobywam z gardła z trudnością. Stoller, idę, już niedługo dojdę do was i zabiję

was oboje własnymi rękoma.

Kiedy jednak docierani do końca korytarza, prawie do samych drzwi Sali

Kontemplacji, znajduję tylko Yioricę Eminescu w fotelu na kółkach. Po Stollerze ani śladu.

- To byłam ja - mówi Diana Abgrund wyłaniając się z ciemnego korytarza. A potem

już nic nie mówi, z jej ust wydobywają się nie słowa, lecz czerwone i pomarańczowe kule,

barwne, bardzo lekkie, podobnie jak z ust Yiorici - kule wznoszące się ku górze i opadające;

rozpływają się po całym korytarzu i rozpryskują przy najlżejszym dotknięciu. Panuje suchy

zapach ozonu. Ostatnia rzecz, jaką widzę, to koścista ręka Yiorici podnosząca się na

wysokość głowy niedostrzegalnymi szarpnięciami, żeby chwycić kępkę białych włosów.

Obudziłem się zlany potem. Goląc się widziałem w lustrze zmęczoną i skrzywioną

twarz. Obrazy ze snu wciąż jeszcze były żywe, w uszach rozbrzmiewały mi krzyki starej,

ponure, raniące, a także głuche odgłosy, kiedy fotel na kółkach wpadał na ściany. Potem

odezwał się brzęczyk interfonu i to było dla mnie jakby powtórne przebudzenie.

Długo się wahałem. Niejasno czułem, że rozmowa będzie miała związek z moim

snem. Byłem przekonany, że ktoś coś knuje na moją szkodę. Rozumiałem jednak także

absurdalność ucieczki i to, że byłoby głupie próbować wywinąć się z sideł intrygi, jaką na

mnie szykowano.

Zrezygnowany przycisnąłem dźwignie odbioru. Kobiecy głos, słaby, niepewny i nagle

pomyślałem, że Viorica Eminescu prosi o mnie, żeby... Dzwoniła Diana.

- To ty, Vargo? Musze z tobą jak najszybciej pomó-

wić.

- Dlaczego? Co się stało?

- Chyba odkryłam, jak skończył Vladimiro Spitzer.

13

- Widzisz - mówiła swoim niskim, ostrożnym głosem, stale obawiając się

niedyskretnych uszu - zawołałam cię, przyszedłeś, mówię teraz i słuchasz. Wyglądasz, jakbyś

spijał mi słowa z warg. Czy to, co mówię, nie jest interesujące? Byłem w jej kabinie, tej

samej, którą kiedyś dzieliłem ze Spitzerem, a potem z Dianą. Kabiny są wszystkie jednakowe,

a jednak wśród tysiąca rozpoznałbym tę, która do mnie należała przez tyle czasu - po owych

background image

podłużnych rowkach na stole i kropeczkach na ścianach i podłodze układających się we wzór,

który przywodził na myśl bliżej nieokreślone figury antropomorficzne.

- Widzisz - mówiła Diana ściszonym głosem, jak zwykle ostrożna - jesteśmy tu teraz i

rozmawiamy, ja jestem “biała”, jestem dowódcą tak jak i ty, ale... cóż, jesteśmy wspólnikami!

- Opowiedz mi o Spitzerze - uciąłem. - Powiedziałaś, że wiesz, jak skończył.

- Tak, oczywiście - zapewniła Diana. - Ale niemal boję się ci to wyjawić. Traciłem

cierpliwość.

- Rok temu w związku ze Spitzerem opowiedziałaś

mi kupę bzdur...

- To Albenitz tak chciał.. Prawda jest taka, że Spitzera znałam słabo, nigdy nie

zamienił ze mną słowa. Ani z nikim innym, nie ufał nikomu...

- No więc, jak skończył?

Diana zrobiła gest zniecierpliwienia. - Nie wiesz, co ryzykuję zwierzając ci się.

- Niczego nie ryzykujesz, bawisz się w chowanego, tak jak poprzednio. W każdym

razie twoje wyznania są zbędne. Wiem doskonale, gdzie skończył Spitzer.

Tylko przez chwilę zdziwienie malowało się na jej twarzy.

- No, to dalejże - rzuciła prowokacyjnym tonem. - Powiedz sam, skoro jak widać,

jesteś tak znakomicie poinformowany.

Podniosłem oczy ku sufitowi.

- Vladimiro Spitzer jest na górze, na zewnątrz, jes'li mamy być dokładni. Rok temu

wyszedł na powierzchnię. Nie wiem, jak to zrobił, i nie mam dowodów na to, co twierdzę,

albo raczej mogę przytoczyć dowody nie wprost - jeśli jest prawdą, a na to mi wygląda - że

Spitzer nigdy nie był chory, nie był w szpitalu, nie umarł i nie został unicestwiony. Skoro

zatem nie ma go na pokładzie, to gdzie miałby być?

Zauważyłem w jej oczach cień strachu.

- Skąd to wiesz? Czy wywiadywałeś się może o przypadku Spitzera po tym, jak cię

mianowali koordynatorem?

- Od tego momentu bardziej niż kiedykolwiek przedtem.

- I do jakich doszedłeś wniosków?

- Wnioski ci już podałem. Spitzer wyszedł na powierzchnię i zostawił nas tu, żebyśmy

gnili.

Diana nalała w milczeniu. Miała tę co zwykle dwuznaczną minę - ironia i dystans

pomieszane z zewnętrznymi oznakami niepokoju. Następnie, cały czas milcząc, wychyliła

kieliszek i popchnęła ku mnie przez stół butelkę, kiedy czekałem cierpliwie na jej słowa.

background image

- No dobra - sapnęła w końcu. - I tym razem zgadłeś. Zawsze zgadujesz, zawsze jesteś

pierwszy...

- Opowiadaj - przerwałem jej niespokojnie.

- Domyśliłeś się, już powiedziałam. Spitzer jest na zewnątrz, zakończył Szczęśliwą

Podróż...

- Chcę wiedzieć, w jaki sposób wyszedł - powiedziałem przez zaciśnięte zęby.

Diana wstała, rzuciła okiem na zegar ścienny i wyłączyła odbiornik muzyki, który

dotąd był włączony, żeby bezpieczniej można było rozmawiać. Potem sprawdziła coś w

kieszeni swego zielonego kombinezonu.

- Chodź - rzekła. - Zobaczysz na własne oczy.

Wielki Korytarz był, jak zwykle o tej porze, zatłoczony. Normalny dyżur właśnie się

zakończył i wszyscy krążyli albo zatrzymywali się na skrzyżowaniach korytarzy, przed

sklepem z napojami i blisko wejścia do Sali Kontemplacji.

Szedłem szybkim krokiem za Dianą, która przecinała tłum i umiejętnie okrążała korki.

Dokąd ona mnie u diabła prowadzi? Wiele zielonych kombinezonów z szacunkiem robiło mi

przejście. Ta forma poważania złościła mnie, podobnie jak irytowało mnie pozdrowienie, z

jakim się do mnie zwracano: - Szczęśliwej Podróży, koordynatorze.

Odpowiadałem ze spuszczonymi oczyma i niepewnym głosem, nie potrafiąc ukryć

narastającego we mnie wstydu.

Następnie Diana skręciła na lewo w boczny korytarz i przemierzyła go do samego

końca, gdzie otwierała się prostokątna wolna przestrzeń.

- Jesteśmy w sektorze B-45 - oznajmiła. - Pracuję tu od dwóch lat, od kiedy jestem

koordynatorem...

Przyszło mi na myśl, że również Eugenio Stoller sporadycznie pracował w tym

sektorze.

- Musi być to ważny sektor - zauważyłem.

- Pewnie, to skład materiałów chemicznych. Są tu zbiorniki i części zamienne do

aparatury nuklearnej. Ale są też inne rzeczy...

Na najdłuższej ścianie prostokątnej przestrzeni widniało troje drzwi. Dwoje było

wysokości człowieka, trzecie natomiast szerokie i wygodne, umożliwiające przeniesienie

przedmiotów zajmujących dużo miejsca.

- Wejdźmy - zaprosiła mnie Diana otwierając jedne z węższych drzwi. - Uważaj, żeby

się nie zdradzić.

background image

Nigdy nie byłem w sektorze B-45. Był to rejon Matki Ziemi poza moim nadzorem i

zupełnie go nie znałem. Kiedy już jednak wszedłem, nie zauważyłem niczego szczególnego.

Zwykły magazyn z wysokimi półkami, zapchanymi pojemnikami, na których widniały

nalepki, ławki pozajmowa- ne przez pudła, worki i różne inne rzeczy. W środku był jakiś

starzec. Szczupły, o siwych włosach, z wielkimi workami pod oczyma. Przysiadł sobie na

metalowej drabince przystawionej do półek; trzymał w ręku jakiś spis.

- Szczęśliwej Podróży - pozdrowił nas, kiedy idąc wzdłuż ławy doszliśmy do niego.

Diana odwzajemniła pozdrowienie i swobodnie dodała: - Prowadzę koordynatora Slovica w

głąb działu i na górę. Musi dokonać inspekcji prac dokonanych wczoraj przez ekipę

konserwatorów. - Doszedłszy do końca magazynu skręciliśmy w prawo, potem na lewo i

znowu na prawo. Nie było nikogo.

- Kto to jest? - zapytałem, żeby przerwać długotrwałe milczenie. - Znam go, zdaje się,

przynajmniej z widzenia.

- Nazywa się Mirek, jest zdolnym kolonistą. Lubi pracować i co jakiś czas bierze

dodatkowe dyżury.

- Stoller również sporadycznie tu pracował, kiedy już był koordynatorem.

- Tak, również Spitzer - oświadczyła Diana zatrzymując się. - Również i on, od czasu

do czasu; jego normalnym zajęciem była praca w ekipie konserwatorów...

Chwyciłem ją za rękę. - Czy Spitzer... - spytałem ostro ściskając ją ze złością - czy on

też był koordynatorem?

- Nie, nie sądzę. Ale z pewnością zostałby nim, gdyby...

Przerwała na chwilę i nasłuchiwała pilnie, jakby chcąc się upewnić, że nikt nie

nadchodzi.

- To moje biuro - powiedziała wskazując na normalne szare drzwi - dzielę je z

Magdaleną Rab, ze zmiany czerwonych. A to winda, którą wjeżdża się piętro wyżej, gdzie

jest właściwy magazyn.

Rozsunęła szerokie drzwi i wepchnęła mnie do środka. Winda wolno pojechała ku

górze pokonując z szumem mniej więcej trzy metry. Potem szarpnięcie i wreszcie zatrzymała

się na dobre. Diana otworzyła drzwiczki. Byliśmy na górnym piętrze magazynu.

- Działa, prawda?

- Pewnie, a dlaczego nie miałaby działać? - wymamrotałem raczej zdziwiony jej

postępowaniem.

Diana zamknęła ponownie drzwiczki i zjechaliśmy na dolne piętro.

- Musimy trochę pohałasować. Mam na myśli Mirka. Teraz spróbujmy pojechać

background image

windą awaryjną.

Nie dała mi czasu na odpowiedź. Wyjęła z kieszeni magnetyczny klucz i otworzyła

drzwi laminowane na pomarańczowo. Kabina była wąska, mogła pomieścić najwyżej dwie

albo trzy osoby.

- Przyjrzyj się dobrze przyciskom - powiedziała.

Nie wiedziałem w nich niczego dziwnego. Przypatrując się jednak lepiej zauważyłem,

że poza przyciskami oznaczonymi “góra", “dół", “stop" i “alarm" był tam jeszcze jeden

przycisk oznaczony napisem “ALARM BEZPIECZEŃSTWA".

Diana nacisnęła przycisk “góra" i po trzech sekundach byliśmy znowu piętro wyżej;

potem nacisnęła przycisk “dół" i zjechaliśmy z powrotem na dół.

- Dosyć tego - mruknąłem - wodzisz mnie za nos.

- Nieprawda, serce moje. Pokazuję ci tylko, w jaki sposób Spitzer wyszedł. Odwagi,

naciśnij dwa razy przycisk niebieski, potem biały z napisem “góra", a potem znowu

niebieski...

Patrzyłem na nią kompletnie zdezorientowany. W głosie Diany wyczuwałem jakąś

dziwną euforię. - Ruszże się, tchórzu. Powiedziałam niebieski, niebieski, biały i jeszcze raz

niebieski...

- Ale ten niebieski jest przyciskiem alarmu - oponowałem.

- Nie, mój drogi. Jest już przycisk alarmu, ten czerwony. Poza tym... “Alarm

bezpieczeństwa" nic nie znaczy, to jasne, że chodzi tu o zwykły kamuflaż.

Znieruchomiałem. Wtedy odsunęła mnie na bok i nacisnęła przyciski w kolejności,

jaką mi podała. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu winda przesunęła się poziomo chyba o

kilka metrów, po czym zaczęła wznosić się pionowo przez pięć, dziesięć, dwadzieścia

sekund, a może i więcej. Kiedy stanęła, drzwiczki otworzyły się same. Przed nami widniał

metalowy podest i metalowa drabinka, której haki wbite były w mur. Diana wskazała mi

punkt, w którym ktoś używając jakiegoś ścieralnego materiału wyskrobał inicjały V.S.; nad

nimi widniała strzałka skierowana ku górze.

Z najwyższym trudem stłumiłem okrzyk zdziwienia i instynktownie dałem krok do

przodu, jakbym chciał wyjść z windy, żeby obejrzeć podest. Diana przytrzymała mnie za

ramię.

- Ostrożnie! Na tym poziomie winda zachowuje się zgodnie z automatycznie

zaprogramowanym planem. Niedługo drzwiczki zamkną się same i zjedziemy na dół nie

dotykając żadnego guzika.

background image

14

- Sytuacja rozwija się, Kalifie. Vargo i dziewczyna odkryli jedną z wind

bezpieczeństwa, tę w sektorze B-45. Dla niego tajemnica Spitzera jest już rozwikłana.

- Jeszcze coś, Albenitz?

- Chyba tak. Mam wrażenie, że to nie zadowala młodego człowieka. Dziewczyna i on z

pewnością coś zamierzają.

Kiedy zamknęliśmy się w jej biurze, wszystko mi opowiedziała. Poprzedniego dnia

przyszła ekipa konserwatorów, żeby sprawdzić urządzenia w dziale. Powierzonym sobie

kluczem magnetycznym otworzyła drzwi windy bezpieczeństwa, sam kierownik ekipy nalał

olej do otworów przewodów smarujących i przejechał się parę razy w górę i w dół. Potem

zdjął przykrywę z przycisków i, żeby manipulować bez żadnego ryzyka, przesunął w dół

dźwignię, która wyłącza prąd.

To właśnie zobaczyła. Zobaczyła, że technik dokręca niektóre śruby, sprawdza coś w

małym poradniku odbitym na powielaczu, a potem gmera w okolicy czerwonego przycisku.

- Co robisz? - spytała trochę zaciekawiona.

- Sprawdzam przycisk alarmu bezpieczeństwa.

Wzruszyła ramionami i rzekła: - Szczęśliwy jesteś, że się możesz połapać w tej

plątaninie przewodów. - Na co on: - To nietrudne, trzeba tylko postępować zgodnie z in-

strukcją w poradniku. Tu na przykład powiada ona: - “Żeby sprawdzić alarm bezpieczeństwa,

trzeba najpierw wyłączyć prąd przez opuszczenie czarnej dźwigni, a potem nacisnąć przyciski

w kolejności niebieski- niebieski- biały- - niebieski. Jeśli urządzenie jest w porządku, zapali

się lampa zasilacza bateryjnego, który dostarcza prądu do przycisków". Jasne, nie? No i to

właśnie robię... - Kierownik wypowiedział te słowa albo coś w tym sensie, a potem...

Ekipa konserwatorów poszła sobie, ona zamknęła na klucz drzwi windy

bezpieczeństwa i Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego, zaczęła przemyśliwać nad tym

zabawnym sposobem przeprowadzania kontroli, bez następującej po niej próby faktycznej.

Myślała nad tym przez całe popołudnie. A pod wieczór, prawie pod koniec dyżuru, przyszedł

koordynator Górski.

- Pójdę rzucić okiem na górne piętro.

Diana odczuła najpierw przykrość, a potem nawet prawie wściekłość, bo ona, do

diabła, przecież wszystko już sprawdziła - ona, “biały kombinezon” - i nie potrafiła zrozumieć

sensu tej podwójnej kontroli; ostatecznie w dziale B-45 nie było niczego ważnego.

background image

- Poszłam za nim - powiedziała Diana. - Nie zorientował się w niczym. Zobaczyłam,

jak otwiera windę bezpieczeństwa własnym kluczem, usłyszałam cichutki dźwięk

działającego wyciągu, ale bieg windy był długi, Var- go, znacznie dłuższy od biegu windy na

górne piętro... Natychmiast domyśliłam się prawdy. Górski przybył sprawdzić faktyczne

działanie windy. I tak, kiedy Górski poszedł, chciałam sama spróbować; przypomniała mi się

kolejność niebieski- niebieski- biały- niebieski i pojechałam na górę, gdzie, jak sam widziałeś,

jest drabinka i inicjały Spitzera wraz ze strzałką... Potem, kiedy stałam tam, ze łzami w

oczach przypatrując się wszystkiemu, winda szarpnęła i sprowadziła mnie na dół.

Zapaliła jeszcze jednego papierosa i położyła nogi na biurku.

- Wierzysz mi? - spytała po dłuższym milczeniu. - Nie wydaje ci się to

prawdopodobne?

- Ależ oczywiście! - wykrzyknąłem agresywnie, a może nawet szyderczo -

prawdopodobna była także historia, którą mi opowiadziałaś rok temu...

Diana fuknęła, wypuściła z płuc powietrze, a potem zrezygnowana wzruszyła

ramionami. Nie miałem racji traktując ją w ten sposób. Nagle zdałem sobie z tego sprawę, w

jednej chwili. Podszedłem do niej i chwyciłem za nadgarstki, zmuszając w ten sposób do

wstania.

- Wierzę ci - powiedziałem i długo ją całowałem. W końcu jej opowieść była tylko

potwierdzeniem tego, czego domyśliłem się sam. Spytałem, co ją skłoniło do zwierzenia mi

się z odkrycia.

- Samotność - odpowiedziała - samotność i strach. Nie mogłam zatrzymać tej

tajemnicy tylko dla siebie, czułam potrzebę podzielenia się nią z kimś, a ty... ty powiedziałeś,

że chcesz zacząć wszystko od nowa, zapomnieć o swoich i moich kłamstwach. Oboje byliśmy

głupi przez tyle czasu pozostając z dala od siebie...

Długo dyskutowaliśmy i doszliśmy do paru pewników: Punkt pierwszy: Spitzer odkrył

prawdę podczas konserwacji urządzeń w sektorze B- 45. Może już wcześniej przeczuwał, że

Matka Ziemia nie jest statkiem kosmicznym. Spitzer nie podzielił się z innymi swoim

odkryciem, powodowany naturalną nieufnością do wszystkich. Poprosił jednakże o

przydzielenie mu dyżurów nadzwyczajnych w sektorze B- 45, żeby łatwiej zdobyć klucz i

móc spokojnie przestudiować windę bezpieczeństwa.

Punkt drugi: Spitzer w pewnym momencie znika, to znaczy opuszcza Matkę Ziemię i

wychodzi na powierzchnię, zostawiwszy jakieś przesłania, które jednak nie docierają do nas,

być może dlatego, że zostały natychmiast przejęte przez “białych". Albenitz i inni

koordynatorzy pierwszej klasy pomyśleli potem o rozkolportowaniu historyjki o konspira-

background image

torze i szaleńcu Spitzerze, przekonanym, że statek kosmiczny zbacza z toru.

Punkt trzeci: Spitzer wyszedł na powierzchnię nic sobie nie robiąc z promieniowania.

- Jak sądzisz, dlaczego to zrobił? - spytała Diana. I dodała: - Z pewnością nie po to, by

odebrać sobie życie.

- Tak. Faktycznie, bardziej logicznie byłoby przyjąć, że Spitzer wyszedł, bo dobrze

wiedział, że niczego nie ryzykuje.

- A jednak na górze czeka śmierć - oświadczyła Diana - tak przynajmniej mówią.

- Śmierć była kiedyś - powiedziałem - dawno temu. Początkowo wszyscy wiedzieli, że

Matka Ziemia jest tylko olbrzymim schronem atomowym. Inaczej być nie mogło. Być może z

biegiem czasu ktoś stracił głowę, może były bunty, ludzie chcieli powrócić na powierzchnię,

ponieważ nie ufali temu, co mówili przywódcy. Całe to robienie z nas idiotów zaczęło- się,

kiedy wprowadzono dwie zmiany i wszyscy tak czy inaczej dali się przekonać, że znajdują się

na olbrzymim statku kosmicznym zmierzającym ku Proximie Centauri. Nie wiem w jaki

sposób dowódcom udało się wytworzyć nagle takie złudzenie. W dostępnych archiwach

dokumenty i kroniki zatrzymują się wszystkie na jednej dacie; prawdziwą historię Matki

Ziemi znają tylko ci na górze. W każdym razie ja nie wierzę w sprawozdania informacyjne

Jakuba Liski.

Diana na chwilę ponownie usiadła. Zaraz jednak porwało ją zdenerwowanie,

zmuszając do niespokojnego przechadzania się tam i z powrotem po pokoju.

- Ja też jestem raczej sceptyczna - zgodziła się ze mną. - Jak sądzisz, co jest tam, na

górze?

- Na górze jest życie, Diano, wolność! Tylko że Kalif i klika koordynatorów pierwszej

klasy trzymają nas tutaj pod ziemią z kłamliwych powodów. Czy sprawdzałaś kiedyś sama

peryskopy? A sondy? Czy kiedykolwiek widziałaś urządzenia oczyszczające wodę? Czy

widziałaś kiedy ozoni- zatory? Czy możesz coś powiedzieć o braku kontaktów radiowych z

tym, co jest na zewnątrz? Prawda jest taka, że jesteśmy odcięci jak poprzednio, kiedy byliśmy

zwykłymi kolonistami. Władza jest w rękach niewielu... Diana zrobiła gest zniecierpliwienia.

- Władza - szepnęła półgłosem... - powiedz, co myślisz, Vargo. Możesz być szczery, i

tak jesteśmy wspólnikami... Dlaczegóż Kalif miałby nas wszystkich trzymać pod ziemią,

powiewając przed nosem perspektywą śmiertelnego promieniowania?

- Ponieważ chce mieć władzę, nie rozumiesz? Ostatnim razem, kiedyśmy się widzieli,

przegoniłaś mnie, okrutnie oskarżając o nadmiar ambicji, bo taki ci się wydałem, i o chęć

wspięcia się po szczeblach drabiny władzy. Wiesz, co się kryje za tym słowem, znasz

nieuleczalną chorobę umysłu ludzkiego. Tu na pokładzie Matki Ziemi władza opiera się na

background image

kompetencji, ale także na wyłączności pewnej wiedzy. My mamy władzę nad kolonistami,

ponieważ wiemy rzeczy, o których oni nie mają pojęcia. W ten sposób Kalif i jego szajka

mają władzę nad nami, a więc nad wszystkimi, ponieważ sprawują wyłączną pieczę nad

urządzeniami zasadniczymi, poza tym zajmują strategiczne miejsca na Matce Ziemi.

Gdybyśmy wszyscy wyszli na powierzchnię, ich władza skończyłaby się w jednej chwili...

- Ależ oczywiście! - wykrzyknęła Diana. - Tam na górze, zanim można by zacząć

odbudowę, potrzebny byłby okres mało zależny od techniki. Wiadomo dobrze, że w wa-

runkach bliższych stanowi naturalnemu pewne kompetencje przechodzą w dół... Kalif,

Albenitz i towarzysze nie mogliby już narzucać swojej władzy wobec walorów siły fizycznej,

młodości i entuzjazmu rozpoczynania wszystkiego od nowa.

- W pewnym sensie jest jak mówisz, jeśli nie brać pod uwagę możliwości, że na górze,

na powierzchni, może setki kilometrów stąd, ludzie, opuściwszy inne schrony, mogli już dać

początek owemu nowemu społeczeństwu bez praw, które jest logicznym wynikiem naszej

doktryny - społeczeństwem wymarzonym przez człowieka. Jest też jeszcze inna hipoteza,

może szalona, ale nie niemożliwa. Kto ci powiedział, że nie jesteśmy świnkami morskimi w

jakimś nieludzkim, olbrzymim eksperymencie, czy ja wiem... eksperymencie, który ma

ustalić, przez ile pokoleń może utrzymać się gatunek ludzki zamknięty w całkowicie izolo-

wanym środowisku...

Diana pokręciła głową, zaniepokojona.

- Eksperyment o tak długim trwaniu nie miałby żadnego znaczenia.

- Ależ oczywiście, że miałby! - zawołałem zmęczonym głosem. - Człowiek był na

Księżycu, był na Marsie. Mógł się także wyprawić na dalsze planety, a jednocześnie marzyć o

dotarciu do gwiazd. Teorię takiej podróży, trwającej przez wiele pokoleń, można opracować

przy stoliku, ale nie można wyliczyć wytrzymałości tego materiału, jakim jest człowiek. Stąd

konieczność eksperymentu, symulowanej podróży, która trwa właśnie wiele dziesiątków lat.

Diana dalej kręciła z niedowierzaniem głową.

- To jest tylko hipoteza - podkreśliłem. - Nie wiemy nic a nic, ale szczytem

wszystkiego byłoby, gdyby w czasie kiedy my tu gnijemy, Kalif i inni co jakiś czas

wychodzili na powierzchnię i helitaksówką jechali sobie do tych luksusowych lokali, które od

czasu do czasu oglądamy na filmach...

- Przestań, Vargo! To są niczym nie uzasadnione hipotezy. Powiedz raczej, co

postanowiłeś.

Czułem się zmęczony i zwlekałem z odpowiedzią, ale nie dlatego, żebym nie chciał

wtajemniczyć jej w swoje zamierzenia. Zwlekałem ot tak sobie, przez niedołęstwo, chwilowe

background image

lenistwo, które obejmowało każdy temat.

- Kilka dni temu poznałem swoją matkę. Diana skoczyła na równe nogi, przerażona.

- To niemożliwe! - krzyknęła. - Nikt nie może znać swoich rodziców, nie pozwalają

na to struktury naszej społeczności.

- A jednak dowiedziałem się, kto jest moją matką...

- Nie mów mi kto, Vargo.

- A dlaczego miałbym ci nie powiedzieć? Moją matką jest Elena Borowski,

koordynator drugiej klasy.

Przez kilka minut myślała nad czymś. Potem podniosła głowę, roztargniona.

- Podobna do ciebie - stwierdziła - te same białe włosy, o nieskazitelnej bieli, mówią,

że miała je także w młodości, a ty...

- A ja, dwudziestopięciolatek, będę kompletnie siwy najdalej za dwa lata. Chcesz

wiedzieć, jak to zrobiłem?

- Co zrobiłeś?

- Jak się dowiedziałem, że Elena Borowski jest moją matką?

- Nie, Vargo, nie chcę tego teraz wiedzieć. Teraz musimy porozmawiać o czymś

znacznie ważniejszym. Ja... Przerwałem jej.

- Dzisiejszej nocy miałem sen - mówiłem jakby do siebie - śniło mi się, że ja i Stoller

bawiliśmy się Vioricą Eminescu jak piłką. Puszczaliśmy jej fotel na kółkach z jednego końca

Wielkiego Korytarza na drugi. Potem Stollera już nie było, jego miejsce zajęłaś ty, a ja

chciałem dowiedzieć się od starej, kto jest moim ojcem, tylko że ona nie mówiła, z jej ust

wydostawały się jedynie wielobarwne kule.

W pewnym momencie podniosła swoją kościstą dłoń i chwyciła za pukiel białych

włosów...

- Naprawdę dziwaczny sen - skomentowała Diana.

- Tak, przez cały dzień rozmyślałem nad tym szczegółem z pękiem włosów. Stara

Viorica cała osiwiała i nie ma w tym niczego dziwnego, jeśli się pomyśli, że liczy ponad

dziewięćdziesiąt lat. Ale poza starymi, kto na pokładzie ma całkiem białe włosy?

- Elena Borowski i...

- No, powiedz!

- Elena Borowski i Najwyższy Kalif.

- Zgadza się. Moja matka i mój ojciec. Ale może sny nic nie znaczą. Może

wystarczyła tylko moja matka i Kalif nie ma tu nic do rzeczy ze swoimi białymi włosami.

Lepiej, żeby tak było, bo go nienawidzę!

background image

Na biurku stał blumar. Diana jeszcze raz nalała i znowu przyparła mnie do muru.

- Co zdecydowałeś, Vargo?

- Wychodzę dziś w nocy - chłodno oznajmiłem, bez najmniejszego wahania. -

Przyłączam się do Spitzera.

- A jeśli tam na górze pojawiły się z winy dawnego promieniowania monstrualne

formy życia?

- Nie sądzę. Czy my jesteśmy potworami? A jednak od ponad wieku pijemy wodę

pochodzącą z powierzchni. Nigdy nie wierzyłem w historyjkę o oczyszczalniach.

- Dzisiejszej nocy - westchnęła Diana. I przytuliła się do mnie jak wystraszone

zwierzątko.

- Tak, dziś w nocy. I ty naturalnie razem ze mną. Czyż nie mówiłaś, że między nami

wszystkie słowa miłości tego świata byłyby daremne? Znaczy to, że zawierzymy faktom.

Wyjdziesz razem ze mną i kiedy będziemy już na zewnątrz, cóż... będziemy zmuszeni sobie

ufać. Na zawsze.

- Naprawdę na zawsze?

- Na zawsze.

15

- Mogliśmy ich jeszcze zatrzymać - powiedział Jakub Liska, przerywając swój spacer

wokół biurka Kalifa.

- Nie ulega wątpliwości - zgodzili się nieomal jednogłośnie Vazov i Varadj. - Mieliśmy

trzy godziny czasu, żeby zablokować wszelką inicjatywę.

Viorica Eminescu siedziała w swoim fotelu na kółkach, trochę oddalona od Kalif a. Z

drugiej strony stał Albenitz. Cały sztab Matki Ziemi od kilku godzin obradował w samym

środku nocy.

Kalif był ziemisty, twarz miał jakby nabrzmiałą, a ramiona przygarbione zmęczeniem i

niepokojem. Patrzył sobie na ręce, zamykał je w pięści i otwierał w powtarzającym się geście

przygnębienia.

- Mogliśmy ich jeszcze zatrzymać - powtórzył Jakub Liska.

Podszedł do biurka Najwyższego. - Posłuchaj mnie, Kalifie. Możemy jeszcze

spróbować, możemy wysłać na zewnątrz automat z urządzeniem na promieniowanie

podczerwone. Mógłby ich wytropić i przyprowadzić z powrotem...

background image

Kalif podniósł głowę. - Ileż żałosnych kłamstw! Wiesz lepiej ode mnie, że i tak by

umarli. Są już zatruci.

- To prawda. Tak tylko mówiłem z szacunku dla ciebie, wiedząc, że Vargo jest twoim

synem.

W oczach Kalifa pojawił się gniew. Walnął potężnie pięścią w stół i wyprostował się.

- Ja nie mam dzieci. Nikt z nas nie ma dzieci. Nasze wszystke dzieci są załogą Matki

Ziemi. Vargo, Spitzer czy ktokolwiek inny, to nie ma znaczenia. Viorica, przypominasz sobie

wielki bunt siedemdziesiąt pięć lat temu? Byłaś bardzo młoda, widziałaś na własne oczy.

Czterystu naszych, którzy uciekli na powierzchnię, umierało w mękach od promieniowania

tylko dlatego, że nie wierzyli już w to, co mówili dowódcy... Geniusz Kalifa Trzeciego raz na

zawsze rozwiązał problem. Przekształcił życie w bajkę, sprawił, że wszyscy uwierzyli, iż nasz

schron atomowy jest superstatkiem kosmicznym lecącym ku gwiazdom, wyjaśnił, że czterystu

zbuntowanych zmarło w komorze dekompresyjnej na skutek implozji, kiedy przekroczyli

Wielkie Drzwi przekonani, że prowadzą na powierzchnię. Kalif zafałszował dokumenty,

ocenzurował bibliotekę i wszystkie źródła informacji, skonstruował Wielką Kopułę i wziął

odpowiedzialność za Wielkie Kłamstwo. A jednak Kalif nie okłamał nikogo. Powiedzieć, że za

barierą jest śmierć pustki międzygwiezdnej zamiast śmierci z powodu promieniowania, to nie

jest kłamstwo. Pewnego dnia - nieważne, że bardzo odległego - będziemy mogli powrócić na

powierzchnię. Tego dnia koniec długiej podróży nie będzie już metaforą...

- Mogłeś jednak uratować swojego syna - przerwała mu stara Viorica głosem drżącym

i stłumionym - miałeś dość czasu, żeby zablokować tę przeklętą windę bezpieczeństwa.

Z widocznym wysiłkiem Kalif starał się pozostać niewzruszony.

- Znaczyłoby to pozbawić go wolności, wolności niewie- rzenia, sprawdzenia swoich

teorii za cenę własnej osoby. Fargo nie był człowiekiem niewiedzącym. Vargo był dowódcą,

miał bardzo wysoki współczynnik i pewnego dnia być może zostałby Najwyższym. Ale jego

najgłębsza natura była zawsze naturą buntownika. Nie ufał górze... Może zrobiliśmy błąd

roszcząc sobie prawo do zaufania totalnego, ślepego, bezwarunkowego. Może... Nikt nie

rządzi bez popełniania błędów. Mogę przypomnieć jednakże, że celem tego, kto sprawuje wła-

dzę, nie zawsze musi być władza sama w sobie. Mogę przypomnieć, że młodość i mądrość

często chadzają odmiennymi drogami, że wiedza przychodzi stopniowo wraz z doświadcze-

niem, i że szkoła przewodników narodu jest ciężką szkołą, nie dopuszczającą błędów.

Rozejrzał się dokoła wstrząśnięty. Oczy miał wilgotne, pełne cierpienia i

rozczarowania.

- Jest późno - rzekł. - Ja, Zoran Ujevic zwany Kalifem, siódmy najwyższy koordynator

background image

Matki Ziemi, ogłaszam, że posiedzenie zostało zakończone. Szczęśliwej Podróży!


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lino Aldani Księżyc dwudziestu rąk (opowiadania)
Andrzejewski Księżyc dwudziestu rąk (zbior opowiadan)
Aldani Lino Ksiezyc dwudziestu rak (SCAN dal 919)
Księżyc dwudziestu rąk+Znak białego Księżyca=
Czy krwawy księżyc 20 stycznia to znak wojny na B Wschodzie czy prezydenta Trumpa
Cuda czyli najgorszy rząd 20 lecia Rząd Tuska ma budżet z księżyca Rzepa o cudach rządu Tuska Pr
20 Mikołaj o rąk tysiace dają
Aldani Lino & Piegai Daniela Znak Białego Księżyca
20 opowiadan
Antologia Złota podkowa 20 Wenus z Ille i inne opowiadania
Pamiętniki Wampirów Moonsong (Pieśń Księzyca) rodział 20
Nieoficjalne wyprawy na Księżyc Apollo 18, 19 i 20
aldani lino znak bialego ksiezyca
epidemiologia, czynniki ryzyka rola pielegniarki rak piersi szkola, nauczyciel
RAK P UC
Zawal serca 20 11 2011

więcej podobnych podstron