Na drugi dzień zadzwonił. Poczułam się jak nowo narodzona.
Na trzeci dzień zadzwonił o wpół do jedenastej wieczorem i zapytał, co powinien zrobić z tą swoją kobietą. Powiedziałam, że nie wiem. Mój niepokój wzrósł, ale jakoś się pozbierałam i po raz pierwszy wyrwałam się ze swego stałego schematu reagowania: nie podskoczyłam skwapliwie z pomocą. Nawymyślał mi i odwiesił słuchawkę. Zupełnie osłupiałam. Zaczęłam mówić do siebie: to pewnie moja wina. Nie okazałam mu dość życzliwości. Chciałam w te pędy zadzwonić do niego i przeprosić za tak obcesowe zachowanie. Ale z tytułu swej zabagnionej przeszłości uczęszczałam regularnie na spotkania organizowane przez Anonimowych Alkoholików. I to mnie ustrzegło. Oparłam się wieloletniemu nawykowi brania winy na siebie. Za chwilę zadzwonił znów, niby z przeprosinami, zadał to samo pytanie, nie uzyskał odpowiedzi, pokrzyczał i się rozłączył. Tym razem spostrzegłam, że był pijany, jednak nadal chciałam podjąć próbę naprawienia wszystkiego. Gdybym uległa wówczas temu impulsowi i złapała za telefon, prawdopodobnie dziś mieszkałby u mnie, A wtedy... Aż skóra cierpnie, gdy puszczam w ruch wyobraźnię. W parę dni później otrzymałam uprzejmy liścik. Przykro mu bardzo, ale nie czuje się na siłach wchodzić w nowy związek z kobietą. Ani słowa o wrzaskach przez telefon, o waleniu słuchawką. I to był koniec.
A jeszcze rok wcześniej mógł to być początek. Należał do tego gatunku mężczyzn, który zawsze przyprawiał mnie o zawrót głowy. Przystojny, pełen wdzięku, lekko zagubiony w świecie. I jakby nie wykorzystujący swych możliwości. W naszej grupie, na tych spotkaniach, wybuchamy wszystkie śmiechem, gdy kolejna biedaczka zaczyna opowiadać, jak to mężczyzna nęcił ją nie tyle sobą, ile tkwiącymi w nim obietnicami na przyszłość. Bo przecież każdą z nas ciągnęło do facetów, którzy rzekomo potrzebowali tylko pomocy i zachęty „właściwej kobiety", by ukazać ukryte skarby swej duszy. Każda z nas mogłaby napisać książkę o daremnych wysiłkach, o próżnych zamiarach, o dogadzaniu na wszelkie sposoby, o braniu na siebie całego trudu, całej winy i całej odpowiedzialności. Ja sama zaznałam tego przy dwóch mężach. A jeszcze przedtem w dzieciństwie. Z matką nigdyśmy się nie rozumiały. Zmieniała mężczyzn jak rękawiczki. I kiedy trafiał się jej ktoś nowy, nie chciała być uwiązana przy dziecku i wysyłała mnie do szkoły z internatem. Ale kiedy któryś ją porzucił, chciała mieć mnie przy sobie, żebym wysłuchiwała żalów,
skarg i jęków. Musiałam ją pocieszać, utulać, widać jednak nigdy dość skutecznie, bo zawsze się złościła, że nie jestem naprawdę kochającą córką. A potem zjawiał się kolejny mężczyzna i ona znów zapominała
0 moim
istnieniu. Nic dziwnego, że wyrosłam na specjalistkę od
pomagania
innym. Tylko wtedy czułam się ważna i coś warta.
Zarówno
w domu, jak i później, w latach dojrzałych. W sumie
więc
odniosłam
wielkie zwycięstwo. Powstrzymałam się od gonitwy za
człowiekiem,
który nie miał mi nic do zaoferowania poza sposobnoś
cią,
by jeszcze raz okazać się „pocieszycielką strapionych".
Zainteresowanie Suzannah mężczyzną z San Francisco
Istotnie, w przypadku Suzannah praca w opiece społecznej była czymś równie nieuniknionym, co pociąg do mężczyzn, którzy zdawali się potrzebować od niej wsparcia i otuchy. Już na wstępie swej nowej przygody otrzymała aluzyjny sygnał, że przystojny uczestnik kursu przeżywa jakieś problemy z pieniędzmi. Zrozumiała to w lot i sama zapłaciła za sok. W ten sposób dokonali oboje ważnej wymiany informacji: on dał znać o swojej ogólnej słabowitości, ona zaś o swej chęci chronienia go. Ów podstawowy wątek — braku po jednej stronie
1 nadmiaru
po drugiej — powtórzył się następnego dnia w czasie
kolacji.
Wszystko, co „nadawał" kandydat na nowego partnera
—
kłopoty pieniężne, kłopoty z seksem, kłopoty z wejściem w
bliską
zażyłość
— powinny ją ostrzec, zwłaszcza gdy zważyć, że Suzannah
miała
już do czynienia z ludźmi tego pokroju. Tymczasem
wręcz
przeciwnie,
wszystko to działało na nią jak potężny wabik,
ponieważ
wzbudzało
automatycznie zachowania opiekuńcze; zachowania koko-
szy
wobec pisklęcia. Co więcej „pisklę" sprawiało wrażenie,
że
dostanie
skrzydeł, gdy tylko sieje „odchucha". Z początku
Suzannah
nie
potrafiła postawić sobie pytania: no, dobrze, ale c o m n i e z
tego
przyjdzie?
Ponieważ jednak znajdowała się już na etapie zdrowienia
w
ostatniej chwili spojrzała na sytuację w sposób realistyczny. Po
raz
pierwszy
w życiu zwróciła uwagę na własne potrzeby,
zamiast
koncentrować
się wyłącznie na potrzebach cudzych.
Jest rzeczą oczywistą, że każda z kobiet, którym udzieliliśmy przed chwilą głosu, trafiła na egzemplarz „swojski", na kogoś, kto pozwalał znów poczuć się „sobą", kto wyzywał do pojedynku znanego niemal na pamięć. Lecz żadna z nich nie zorientowała się, co w trawie piszczy
92
93