92 93

Na drugi dzień zadzwonił. Poczułam się jak nowo narodzona.

Na trzeci dzień zadzwonił o wpół do jedenastej wieczorem i zapytał, co powinien zrobić z tą swoją kobietą. Powiedziałam, że nie wiem. Mój niepokój wzrósł, ale jakoś się pozbierałam i po raz pierwszy wyrwałam się ze swego stałego schematu reagowania: nie podsko­czyłam skwapliwie z pomocą. Nawymyślał mi i odwiesił słuchawkę. Zupełnie osłupiałam. Zaczęłam mówić do siebie: to pewnie moja wina. Nie okazałam mu dość życzliwości. Chciałam w te pędy zadzwonić do niego i przeprosić za tak obcesowe za­chowanie. Ale z tytułu swej zabagnionej przeszłości uczęszczałam regularnie na spotkania organizowane przez Anonimowych Alkoholi­ków. I to mnie ustrzegło. Oparłam się wieloletniemu nawykowi brania winy na siebie. Za chwilę zadzwonił znów, niby z prze­prosinami, zadał to samo pytanie, nie uzyskał odpowiedzi, pokrzyczał i się rozłączył. Tym razem spostrzegłam, że był pijany, jednak nadal chciałam podjąć próbę naprawienia wszystkiego. Gdybym uległa wówczas temu impulsowi i złapała za telefon, prawdopodobnie dziś mieszkałby u mnie, A wtedy... Aż skóra cierpnie, gdy puszczam w ruch wyobraźnię. W parę dni później otrzymałam uprzejmy liścik. Przykro mu bardzo, ale nie czuje się na siłach wchodzić w nowy związek z kobietą. Ani słowa o wrzaskach przez telefon, o waleniu słuchawką. I to był koniec.

A jeszcze rok wcześniej mógł to być początek. Należał do tego gatunku mężczyzn, który zawsze przyprawiał mnie o zawrót głowy. Przystojny, pełen wdzięku, lekko zagubiony w świecie. I jakby nie wykorzystujący swych możliwości. W naszej grupie, na tych spot­kaniach, wybuchamy wszystkie śmiechem, gdy kolejna biedaczka zaczyna opowiadać, jak to mężczyzna nęcił ją nie tyle sobą, ile tkwiącymi w nim obietnicami na przyszłość. Bo przecież każdą z nas ciągnęło do facetów, którzy rzekomo potrzebowali tylko pomocy i zachęty „właściwej kobiety", by ukazać ukryte skarby swej duszy. Każda z nas mogłaby napisać książkę o daremnych wysiłkach, o próżnych zamiarach, o dogadzaniu na wszelkie sposoby, o braniu na siebie całego trudu, całej winy i całej odpowiedzialności. Ja sama zaznałam tego przy dwóch mężach. A jeszcze przedtem w dzieciństwie. Z matką nigdyśmy się nie rozumiały. Zmieniała mężczyzn jak rękawi­czki. I kiedy trafiał się jej ktoś nowy, nie chciała być uwiązana przy dziecku i wysyłała mnie do szkoły z internatem. Ale kiedy któryś ją porzucił, chciała mieć mnie przy sobie, żebym wysłuchiwała żalów,

skarg i jęków. Musiałam ją pocieszać, utulać, widać jednak nigdy dość skutecznie, bo zawsze się złościła, że nie jestem naprawdę kochającą córką. A potem zjawiał się kolejny mężczyzna i ona znów zapominała

0 moim istnieniu. Nic dziwnego, że wyrosłam na specjalistkę od
pomagania innym. Tylko wtedy czułam się ważna i coś warta.
Zarówno w domu, jak i później, w latach dojrzałych. W sumie więc
odniosłam wielkie zwycięstwo. Powstrzymałam się od gonitwy za
człowiekiem, który nie miał mi nic do zaoferowania poza sposobnoś­
cią, by jeszcze raz okazać się „pocieszycielką strapionych".

Zainteresowanie Suzannah mężczyzną z San Francisco

Istotnie, w przypadku Suzannah praca w opiece społecznej była czymś równie nieuniknionym, co pociąg do mężczyzn, którzy zdawali się potrzebować od niej wsparcia i otuchy. Już na wstępie swej nowej przygody otrzymała aluzyjny sygnał, że przystojny uczestnik kursu przeżywa jakieś problemy z pieniędzmi. Zrozumiała to w lot i sama zapłaciła za sok. W ten sposób dokonali oboje ważnej wymiany informacji: on dał znać o swojej ogólnej słabowitości, ona zaś o swej chęci chronienia go. Ów podstawowy wątek — braku po jednej stronie

1 nadmiaru po drugiej — powtórzył się następnego dnia w czasie
kolacji. Wszystko, co „nadawał" kandydat na nowego partnera
— kłopoty pieniężne, kłopoty z seksem, kłopoty z wejściem w bliską
zażyłość — powinny ją ostrzec, zwłaszcza gdy zważyć, że Suzannah
miała już do czynienia z ludźmi tego pokroju. Tymczasem wręcz
przeciwnie, wszystko to działało na nią jak potężny wabik, ponieważ
wzbudzało automatycznie zachowania opiekuńcze; zachowania koko-
szy wobec pisklęcia. Co więcej „pisklę" sprawiało wrażenie, że
dostanie skrzydeł, gdy tylko sieje „odchucha". Z początku Suzannah
nie potrafiła postawić sobie pytania: no, dobrze, ale c o m n i e z tego
przyjdzie? Ponieważ jednak znajdowała się już na etapie zdrowienia
w ostatniej chwili spojrzała na sytuację w sposób realistyczny. Po raz
pierwszy w życiu zwróciła uwagę na własne potrzeby, zamiast
koncentrować się wyłącznie na potrzebach cudzych.

Jest rzeczą oczywistą, że każda z kobiet, którym udzieliliśmy przed chwilą głosu, trafiła na egzemplarz „swojski", na kogoś, kto pozwalał znów poczuć się „sobą", kto wyzywał do pojedynku znanego niemal na pamięć. Lecz żadna z nich nie zorientowała się, co w trawie piszczy

92

93


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ei 07 2002 s 92 93
92 93
page 92 93
92 93 607 pol ed01 2007
92, 93
92 93
92 i 93, AP
ei 07 2002 s 92 93
92 93 c5 pol ed01 2010
92 93 207 pol ed02 2008
92 93 406c pol ed01 2004
92 93
Lekcje 91,92,93
92, 93
92 93 1007 pol ed01 2008
ei 09 2002 s 92 93
page 92 93