Gough Laurence Sandstorm

Laurence Gough




Sandstorm

Sandstorm

Tłumaczył: Krzysztof Fordoński

Wydawnictwo Adamski i Bieliński

Warszawa 1995


Prolog



Zurych, październik 1987

Sandstorm miał na sobie czarny kapelusz, długi wełniany płaszcz i mocne, czarne buty, ulubione obuwie policjantów w cywilu. Sprawiał ponure, by nie powiedzieć śmiertelnie poważne wrażenie. A jednak pod tym strojem, spokojnymi, poważnymi oczami, bladą twarzą o rozlanych rysach, ukrywał się szczęśliwy człowiek - blask wyraźnie widoczny był na jego twarzy.

Fritz Hauser, dyrektor Banque Centrale de Zurich, stanowił ucieleśnienie wszystkich marzeń Sandstorma - jego gładko uczesane włosy i ciemnoniebieski garnitur w prążki sprawiały, że znakomicie pasował do masywnej sali konferencyjnej banku.

Ściskając drobną, pokrytą plamami wątrobianymi dłoń Hausera, Sandstorm starał się zapamiętać wszystkie szczegóły tego spotkania - cichy szmer klimatyzacji, starannie dobrane odcienie szarej tapety w złoty deseń, a nawet gęstość i miękkość kosztownego perskiego dywanu pod stopami.

Kiedy Sandstorm puścił wreszcie dłoń Hausera, ten westchnął głęboko, dając w tak delikatny sposób wyraz swej niepewności.

- Zechce pan usiąść - powiedział.

Sandstorm usadowił się na obszernym krześle z ciężką ramą wykonaną z brązu, wyściełanym siedzeniem i błyszczącym oparciem z czarnej skóry. Zerwał srebrną folię z dużej tabliczki szwajcarskiej czekolady i podsunął ją Hauserowi. Bankier podziękował uprzejmym gestem. Sandstorm wsunął do ust kawałek czekolady i oblizał koniuszki palców.

Siedzieli naprzeciwko siebie przy długim stole konferencyjnym, wykonanym z jednej płyty walcowanego na zimno brązu. Stół miał metr szerokości i co najmniej sześć metrów długości, jego powierzchnia była gładka jak lustro i zimna jak lód. W półmatowej płaszczyźnie odbijały się lotnicze okulary przeciwsłoneczne z lustrzanymi szkłami i delikatne, białe dłonie Hausera.

Sandstorm odchrząknął i z trudem powstrzymywał się od nerwowego poprawienia krawata. Był trochę zdenerwowany. No, nieco bardziej niż trochę. Prawdę powiedziawszy, był nawet bardzo zdenerwowany. Ale miał przecież do tego prawo. W końcu niecodziennie zdarzało mu się otwierać własne konto w szwajcarskim banku i wpłacać na nie pięć milionów dolarów w używanych dwudziesto - i pięćdziesięciodolarówkach.

Nie znaczy to, oczywiście, że pieniądze te należały wyłącznie do niego. W takich akcjach koszty są zawsze bardzo wysokie.

- Zdaję sobie sprawę, że dla pana jest to zapewne procedura równie ekscytująca jak mycie zębów - i wrzucanie ich potem do szklanki z wodą, dodał w myślach. - Mam jednak nadzieję, że rozumie pan, iż dla mnie jest to chwila naprawdę niezwykła.

- Tak, oczywiście. - Hauser skinął głową, ale Sandstorm miał wrażenie, że powolny ruch wąskiej czaszki bankiera spowodowany był raczej gwałtowną falą zmęczenia niż zrozumieniem jego sytuacji. Hauser był niezwykle chudy, sprawiał wrażenie chodzącego trupa, jeżeli liczył już sobie osiemdziesiąt lat, to w jego wyglądzie odbijał się każdy dzień tak długiego życia. Jedynie oczy nie pasowały do wyglądu, powinny należeć do o wiele odeń młodszego człowieka, czujnego oportunisty - miały dokładnie taki sam odcień jak banknoty pochodzące prosto spod prasy drukarskiej.

- Zacznijmy zatem od najważniejszej sprawy - zaczął Sandstorm. - Muszę w każdej chwili mieć wolny dostęp do każdego centa złożonego na tym rachunku.

- W godzinach urzędowania - poprawił go Hauser. Sandstorm zamrugał oczami.

- Ach, racja. Oczywiście - pochylił się na krześle, sadowiąc się wygodniej. - Muszę też móc w każdej chwili, telefonicznie lub faksem, sprawdzić, ile pieniędzy znajduje się w danym momencie na rachunku. A także otrzymywać wyciągi z aktualnego stanu wkładu i wykaz wszystkich pobranych sum.

- Jest to oczywiście możliwe, ponieważ podpisał pan odpowiednie umowy. Zaznaczam jednak, że za każdym razem musi pan podawać hasło. Bez hasła nie będzie pan mógł uzyskać dostępu do informacji.

Palce Hausera bawiły się w budowniczych. To jest kościół, to wieża. Drzwi się otwierają...

- Wszystkie depozyty będą automatycznie przeliczane na dolary amerykańskie, niezależnie od tego jak bardzo niekorzystny będzie kurs?

- Zgodnie z pańskimi instrukcjami. Sandstorm pochylił się nad stołem.

- Jeżeli sądzi pan, że próbuję wykiwać Urząd Podatkowy, to jest pan w błędzie, jestem szczerym patriotą.

Hauser uśmiechnął się, miał długie i pożółkłe, choć wciąż ostre zęby.

- Jestem pewien, że w każdej sytuacji Banque Centrale de Zurich okaże się równie dyskretny jak skuteczny.

- Doskonale.

Sandstorm założył okulary przeciwsłoneczne, dając w ten sposób znak, że chce zakończyć rozmowę.

W niewielkim, ale funkcjonalnym holu banku śliczna blondynka, która zniknęła z jego płaszczem, pojawiła się teraz jak na zawołanie, podając go z powrotem. Z ukłonem wręczyła mu krwistoczerwone, pluszowe pudełko zbliżone rozmiarami do granatu obronnego.

- Z naszymi najlepszymi życzeniami, panie Sandstorm - powiedział Hauser, po raz pierwszy, a zarazem ostatni w czasie ich rozmowy wypowiadając głośno hasło.

Sandstorm zważył pudełko w dłoni.

- Niech zgadnę, to ser Brie?

Hauser chrząknął uprzejmie, gdy Sandstorm otwierał przeszklone drzwi prowadzące na ulicę. Gość zatrzymał się w progu. Dostrzegł delikatny, prawie niedostrzegalny ślad białego proszku na wąskiej klapie garnituru Hausera. Czyżby wąchał kokę? Sandstorm wyszedł na ulicę. Był słoneczny, październikowy dzień, od jeziora wiał jednak chłodny i ostry wiatr.

Spędził w banku prawie pół godziny, ale taksówka stała dokładnie w tym samym miejscu, w którym ją zostawił. Kierowca czekał z włączonym licznikiem skuszony obietnicą dodatkowego napiwku. Sandstorm stanął twarzą do wiatru i kilkakrotnie głęboko odetchnął, pozbywając się ciężkiego powietrza banku i napełniając płuca świeżym powiewem znad jeziora.

Kierowca, zagłębiony w lekturze „Playboya”, nie podniósł nawet wzroku, gdy Sandstorm otworzył tylne drzwi i wsiadł do samochodu. Trącony delikatnie w ramię, wzdrygnął się, instynktownie starając się uniknąć zadanego już ciosu.

- Na lotnisko - powiedział Sandstorm. - Śpieszy mi się.

Usadowił się wygodnie na tylnym siedzeniu, otworzył pluszowe pudełko i, bez specjalnego zaskoczenia, stwierdził, że Hauser ofiarował mu złotego Rolexa Oyster Perpetual.

Pieprzony złoty zegarek. O co chodzi temu facetowi, czy ma to być jakieś tajemnicza szwajcarska klątwa, szaleńcza próba przekupstwa, aby nigdy nie wrócił po swoje pieniądze? Sandstorm porównał godzinę na Rolexie i swoim Seiko. Jego zegarek spóźniał się o trzy sekundy. A może to Rolex się spieszył? Obrócił zegarek w dłoni, czerpiąc przyjemność z jego wagi i blasku czystego złota. Jaka była jego wartość, trzy, może cztery tysiące dolarów? Jego rachunek na pięć milionów nie przynosił ani centa procentów. Otworzył okno i rzucił Rolexa między przejeżdżające samochody.

Dziewczyna na rowerze, studentka sądząc z wyglądu, skręciła gwałtownie, aby nie wjechać na błyszczący przedmiot. Posłała w jego stronę szybkie, nieufne spojrzenie, zahamowała i zeskoczyła z roweru. Rozległ się dźwięk klaksonu, potem pisk hamulców, jakiś dźwięk, chyba krzyk. Sandstorm zamknął okno. Kierowca gapił się we wsteczne lusterko, ale niczego już nie było widać, szybko nadjeżdżające samochody od razu wypełniły lukę pomiędzy taksówką a rowerem.

Sandstorm otworzył aktówkę i zaczął robić notatki. Teraz, gdy ulokował już pieniądze w bezpiecznym miejscu, mógł zacząć montować zespół, który byłby w stanie dokonać udanego zamachu na libijskiego dyktatora Muammara Kadafiego.


***

Leciał dziesięć kilometrów ponad północnym Atlantykiem, od Waszyngtonu dzieliło go jeszcze kilka godzin lotu, gdy wreszcie domyślił się, co zauważył na klapie garnituru Hausera, a także zrozumiał, dlaczego dłonie bankiera wydały mu się takie szorstkie.

Talk.

Uśmiechnął się do mijającej go stewardessy. Stary Hauser nie był zatem taki spokojny, za jakiego pragnął uchodzić.

Tylko, czy w ogóle istnieją tacy ludzie?


1



Kair

Narkotyczny sen Charliego pełen był świetlistych błyskawic i migotliwych cieni, Charlie próbował przedrzeć się przez nie ku swemu budzikowi, który poprzedniego wieczora nastawił na punkt dziewiątą. Nie obudził się jednak nawet, gdy dopiął już swego celu - spał dalej chrapiąc przez szeroko otwarte usta, z lewą rękę opartą o wyszarzały i wytarty dywan.

Kilka minut po pierwszej ciche, coraz bardziej niepewne tykanie zegarka ustało zupełnie. Charlie chrząknął i przewrócił się na plecy. Stare łóżko zaskrzypiało pod jego ciężarem. Charlie odkaszlnął, otworzył załzawione oczy. Obudziła go cisza, brak uspokajającego tykania. Leniwie podrapał się po kroczu i zauważył, że nadal ma na sobie frak.

Przewrócił się na bok i zamrugał powiekami, starając się osłonić oczy przed ciepłym, żółtym światłem sączącym się przez maszrabiję - szerokie okno w wykuszu, wykonane z cieniutkich listewek i ozdobione u szczytu witrażem. Pocięty przez wąskie deseczki strumień światła zlewał się na powrót, tworząc na przeciwległej ścianie migocący prostokąt wiszący tuż nad zardzewiałym zlewem, pełnym brudnych naczyń. Okno pochodziło z piętnastego wieku, zaprojektowano je tak, by osoba stojąca wewnątrz mogła przez nie patrzeć pozostając niewidoczną dla ludzi z ulicy. Charlie spędzał wiele czasu przy oknie, cenił swoją prywatność, wolał brać udział we wszystkim z pewnej, bezpiecznej odległości.

Rozkaszlał się ponownie, tym razem atak trwał o wiele dłużej. Za dużo haszyszu. O wiele za dużo słodkiej hiszpańskiej brandy. Z wysiłkiem usiadł na łóżku. Głowa zakołysała mu się niepewnie, poczuł, że usta ma pełne piasku. Poklepał się po kieszeniach fraka i znalazł zgniecioną wprawdzie, ale prawie pełną paczkę Cleopatr, wyjął jednego papierosa i potarł zapałką o draskę. Zapałka zasyczała i zadymiła, ale nie zajęła się płomieniem. Charlie rzucił ją do zlewu i spróbował zapalić następną. Druga zapałka buchnęła kwaśnym dymem i zapłonęła jasnym płomieniem. Charlie dopiero po dłuższej chwili koncentracji zdołał zapalić Cleopatrę, nie powodując przy okazji pożaru. Zaciągnął się głęboko i odetchnął z ulgą.

Na ulicy zaryczał osioł, ktoś zaczął głośno złorzeczyć.

Charlie podszedł niepewnym krokiem do zlewu, przekręcił kurek i czekał, aż woda straci rdzawy kolor. Pochylił się i zaczął pić prosto z kranu, ale kolor rdzawej lury szybko go zniechęcił. Jego żołądek unosił się i opadał, cień drżał na ścianie. Podniósł poobtłukiwany aluminiowy czajnik, przechylił go pod światło, by upewnić się, czy nie kryje się wewnątrz jakieś robactwo. Stwierdziwszy z zadowoleniem, że czajnik jest pusty, nalał wody i ustawił go na palniku zamocowanym na butli z gazem. Kair był zelektryfikowany już od przełomu wieków, ale nadal całe dzielnice obywały się bez gazu.

Zapalił gaz od papierosa. Zza okna dobiegł głuchy odgłos i ponowny ryk osła. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Brudna, wąska uliczka pełna była sklepikarzy, ulicznych handlarzy i przechodniów. Tłumek zbierał się już wokół nieszczęsnego osła i jego właściciela, wysokiego, ponuro wyglądającego Araba w jasnobłękitnej, dwurzędowej marynarce założonej na brudną brązową gallabijję.

Arab handlował złomem, jego wózek wypełniony był po brzegi zardzewiałymi częściami samochodowymi, drobnymi kawałkami metalu, które wyglądały tak, jak gdyby przed laty składały się na zabytkową prasę drukarską, i tysiącem innych kawałków metalu. Wózek ten stanowił swego rodzaju przenośny sklep z częściami. Tłumek, jak to zwykle tłumek, wziął stronę zwierzęcia.

Osioł uzbrojony był w swoją bezkompromisową naturę, Arab I - w przycięty kij od szczotki. Bił zwierzę po wystających żebrach, a ono usiłowało bronić się zębami barwy kości słoniowej. Charlie wydmuchnął dym z papierosa w stronę sufitu. Woda zaczęła wrzeć, czajnik wypełnił pokój szaleńczym gwizdem.

Charlie podszedł do kuchenki i wyłączył gaz. Połowę zawartości czajnika wlał do drewnianej miski, potem wsypał starannie odmierzoną ilość cejlońskiej herbaty. Zdjął wypożyczony frak i spodnie, rozpiął koszulę. Mankiety i wytarty kołnierzyk były czarne od brudu. Zsunął koszulę i ostrożnie ją powąchał. Poczuł zapach strachu i rozpaczy, zapach potu, który spływał z niego strumieniami, kiedy pracował. Zwykle gdy pod koniec wieczoru schodził ze sceny, był tak mokry, jak gdyby przed chwilą wykąpał się w Nilu.

Zwinął koszulę w ciasny kłębek i wcisnął ją pod pachę, nalał mocnej herbaty do wyszczerbionej filiżanki pomalowanej w jaskraworóżowe pączki róż. Pociągnął łyk, podmuchał na gorący napój i zapalił drugiego tego dnia papierosa.

Zza okna nadal dobiegał jednostajny odgłos rytmicznie zadawanych razów, ale ryki osła ucichły.

Para z filiżanki Charliego unosiła się w czerwonych, zielonych i błękitnych promieniach światła rzucanych przez kolorowe szybki witraża. Dopił herbatę, podszedł do czajnika i nalał sobie następną filiżankę, potem zaniósł herbatę i miskę z ciepłą wodą do łazienki. Zatkał odpływ korkiem z drzewa akacjowego i odkręcił kurek z ciepłą wodą. Rozległo się stłumione bulgotanie i po chwili z kranu pociekł wąski strumyczek letniej wody barwy rozwodnionej oranżady.

Wanna powoli napełniała się wodą, a Charlie przygotował w drewnianej misce pianę z kawałka szarego mydła. Kiedy wreszcie uzyskał zadowalający efekt, a zarost trochę zmiękł, sięgnął po lusterko i brzytwę.

Golenie zabrało sporo czasu, dłonie mu drżały, a brzytwa była po prostu tępa. Przyglądając się swej twarzy w lusterku zobaczył nieco rozmyte odbicie. Dokończył golenie i zakręcił kurek. W wannie było około dziesięciu centymetrów wody. Zapalił trzeciego papierosa i wszedł do kąpieli. Na powierzchni natychmiast pojawiła się warstewka żółtego osadu. Wyciągnął się wygodnie, brudną koszulę podłożył pod głowę jak poduszkę.

Zamknął oczy...

Od prawie dwóch lat Charlie mieszkał w Kairze. Jego rozsypujące się, zaniedbane mieszkanie na Starym Mieście położone było z dala od szlaków turystycznych i dlatego chyba płacił za nie tak niewiele, nawet jak na kairskie standardy. Turyści nieczęsto zapuszczali się w te okolice, równie rzadko pojawiała się tutaj Tourist Police, policja turystyczna. Charlie nie przepadał zbytnio za policją. Sam był kiedyś turystą, ale ten krótki etap jego życia dawno już się zakończył. Wiza wygasła trzydzieści dni po przyjeździe do Egiptu. Paszport stracił ważność dwa miesiące później. Obecnie był człowiekiem o kilku niejasnych profesjach i niepewnej przyszłości.

Charlie wziął do ręki kawałek mydła, było szare, w dotyku przypominało okruch piaskowca. Zaczął prać koszulę. Złota obrączka błysnęła w świetle. Siedemnaście straconych lat. Po raz ostatni zaciągnął się papierosem, zgasił go w wannie i rzucił niedopałek na podłogę.

Charlie miał czterdzieści trzy lata, wzrostu nieco ponad metr osiemdziesiąt, zwykle ważył około osiemdziesięciu kilogramów, teraz jednak miał prawie dziesięć kilogramów niedowagi i wystawały mu wszystkie żebra. W czarnych włosach pojawiły się już pierwsze ślady siwizny. Wysokie czoło znamionowało inteligencję, nos był idealnie prosty, a mocny podbródek zdradzał poczucie humoru. Kiedyś uważano go za przystojnego, ale było to dawno, dawno temu, teraz jego rysy mocno się zmieniły. Zdradzały, że zbyt długo sypia, zbyt wiele pije, za dużo pali.

Charlie uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku tygodni. A może jednak nie będzie to aż taki zły dzień?


2



Magdalena Valley, Kolumbia

Przez ostatnie pół godziny Hubie Sweets obserwował uważnie Mungo Martina. Jego kumpel przyglądał się żukowi wspinającemu się po lufie Af 16. Karabinek pokrywała warstewka oliwy, na której para wodna osadzała się w postaci srebrzystych kropelek. Żuk wybrał sobie wyjątkowo śliską i zdradziecką drogę.

Samo życie.

Był jaskrawozielony w jasnopomarańczowe kropki. Miał spiczastą czarną główkę i złowieszczo wyglądające odnóża szczękowe, zębate piły. Podobny do chrabąszcza majowego, był jednak od niego o wiele większy, miał prawie osiem centymetrów długości. Potrafił szybko biegać, ale teraz ostrożnie przestawiał odnóża, starając się nie popełnić żadnego błędu.

Sweets przechylił głowę i spojrzał na zegarek Munga. Dwadzieścia dwie po dziewiątej. Od brzasku, już prawie cztery godziny, siedzieli w wilgotnej i dusznej jak sauna dżungli. Czas wlókł się niemiłosiernie wolno. Sweets chciał krzyczeć z nudów, trącił Munga w bok i wyszeptał.

- A może by tak mały zakład?

- O co? - Mungo oderwał wzrok od żuka i spojrzał poprzez zieloną kurtynę dżungli, która oddzielała ich od dwóch czy trzech akrów koki, której liście błyszczały srebrzyście w porannym słońcu.

- Stawiam trzydzieści tysięcy pesos, że ten żuk nie dojdzie do końca lufy do dziewiątej trzydzieści.

- A która jest teraz?

- Dwadzieścia trzy po.

- Ile to jest w prawdziwych pieniądzach?

- Jakieś dwadzieścia zielonych.

- Wchodzę, sukinsynu. - Mungo wyciągnął przed siebie nogi. Zaczynał drętwieć, chyba pora już na emeryturę.

Kilka minut później Sweets cicho gwizdnął. Na środku pola dostrzegł jakiś ruch, na moment pojawiła się biała plama. Sweets odbezpieczył karabinek i nastawił go na ogień ciągły.

- Gdzie? - zapytał Mungo.

- W prawym rogu pola.

Było ich pięciu. Czterech uzbrojonych Indian i wysoki, biały mężczyzna, ubrany w białą marynarkę i bladoróżową koszulę, miękki biały kapelusz i przeciwsłoneczne okulary. Biały wysunął się zza krzaków w odległości około pięćdziesięciu metrów od miejsca, w którym spodziewał się go zobaczyć Sweets. Kolumbijczycy rozdzielili się, byli niscy, mieli jasnobrązową skórę i szerokie, płaskie twarze. Zachowywali się jak na wycieczce do Disneylandu.

Mężczyzna w marynarce był nieco ostrożniejszy. Odczekał około pięciu minut, zanim wychylił się zza osłony drzew i wyszedł w ślad za swymi ludźmi na otwartą przestrzeń.

- Myślisz, że to już wszyscy - zapytał Sweets - tylko pięciu?

- Na to wygląda. - Mungo klęcząc, obserwował pole z M-l 6 przy oku. Żuk spadł na ziemię i leżał na grzbiecie, przebierając w powietrzu wszystkimi sześcioma odnóżami i kręcił się wolno w kółko, jak gdyby trenował breakdance.

- Ich pięciu na nas dwóch - zauważył Sweets. - Jak zamierzamy się podzielić, żeby wyszło po równo?

- Kto pierwszy, ten lepszy. Bierzemy się do roboty, co? Rozwalimy tych sukinsynów. Podziurawimy ich jak sitka.

Sweets roześmiał się cicho.

- Stary, ty naprawdę lubisz brzydkie wyrazy.

Czterech Kolumbijczyków i mężczyzna w białej marynarce weszli już na jakieś pięćdziesiąt metrów w pole koki. Biały pogrzebał w kieszeni marynarki i wydobył z niej nóż. Chromowane ostrze błysnęło w słońcu, gdy ciął liście sprawdzając, czy koka już dojrzała. Kolumbijczycy obserwowali otaczającą ich z czterech stron dżunglę.

Sweets wiedział z doświadczenia, że gdy zacznie się strzelanina, ci, którzy przetrwają pierwszy atak, zaczną uciekać we wszystkich kierunkach.

- Lepiej ty zacznij - powiedział do partnera. - Jeśli kogoś nie trafisz, zobaczę, co będę mógł zrobić.

Mungo przycisnął mocniej policzek do plastikowej kolby karabinu. W lunecie zobaczył różową koszulę, wycelował w drugi guzik od góry. Mężczyzna odciął liść z jednego z krzaków i przyglądał mu się uważnie. Mungo wciągnął głęboko powietrze, powstrzymał na chwilę oddech i powoli wypuścił połowę powietrza z płuc. Wystrzelił trzy razy.

Mężczyzna w różowej koszuli okręcił się wokół własnej osi, odwracając się do nich tyłem. Wyrzucił w górę ręce, jak gdyby chciał się poddać. Nóż wypadł mu z ręki i poleciał w powietrze, jasna czerwień splamiła białą marynarkę.

Mungo przestawił karabin na ogień ciągły i celując nisko wystrzelał resztę magazynku. Zabity mężczyzna upadł na krzak koki. Czterej Kolumbijczycy zniknęli, jak gdyby zapadli się pod ziemię. Mungo załadował nowy magazynek.

Rozległ się głośny huk, to Sweets wystrzelił ze swego granatnika M203. Mungo zobaczył, jak krzaki zadrżały, gdy granat uderzył o ziemię. Jeden z Kolumbijczyków zaczął z krzykiem biec w ich stronę. Mungo podniósł do oka karabin, ale zanim zdążył nacisnąć spust, granat eksplodował.

Kolumbijczyk wyleciał pionowo w górę, jak gdyby odbił się od niewidocznej trampoliny. Liście, gałęzie i grad ziemi opadły na pole jak nagły deszcz.

Sweets wystrzelił jeszcze jeden granat.

- Kurwa - zaklął cicho Mungo.

Sweets spojrzał na niego i uśmiechnął się. Czekał.

Mungo poderwał się na równe nogi.

W tej samej chwili z pola dobiegł ich huk strzałów z pistoletu maszynowego. Sądząc po odgłosach był to izraelski Uzi. Pociski pocięły liście ponad głową Munga, który natychmiast padł na ziemię. Gałęzie i liście zaczęły spadać na nich, kręcąc się w powietrzu.

- Prawie go dostałeś - stwierdził Sweets. - Niezła robota. Wystrzelił następny granat.

Kolumbijczyk wlókł się przez pole ciągnąc za sobą zranioną nogę. Mungo przestawił karabin na ogień pojedynczy. Przesunął celownikiem po ciele mężczyzny i zastrzelił go.

M203 wystrzelił raz jeszcze i ze środka pola koki podniosła się następna fontanna ziemi i liści.

- Daj sobie z tym spokój - powiedział Mungo.

- Chyba został nam jeszcze jeden do odstrzału.

- To dobrze, opowie swoim znajomym i przyjaciołom, jacy z nas świetni strzelcy.

- Mam jeszcze pięć granatów.

- No i co z tego? Już teraz mam migrenę, która zabiłaby słonia, a od najbliższej aspiryny dzieli nas kilkaset kilometrów. - Mungo pogrzebał w kieszeni na piersi i wyciągnął paczkę Winstonów. - Zapalisz?

- Pewnie. - Sweets nadal obserwował pole koki. W dżungli panowała absolutna cisza. Kto powiedział, że zwierzęta są głuche?

Mungo podał Sweetsowi zapalonego papierosa. Obydwaj przykucnęli pod grubymi, błyszczącymi liśćmi, palili, czekając w milczeniu. Wreszcie Mungo zmiażdżył butem niedopałek.

Żuk nadal leżał na grzbiecie, bezskutecznie wymachując nogami. Sweets trącił go kijem, rozległ się jedynie krótki trzask, jak w zepsutym telefonie.

- Ten żuk ma jakąś wadę konstrukcyjną.

- Chyba wszyscy ją mamy - powiedział Mungo.

- Mów za siebie, malutki - Sweets przewrócił żuka na nogi, a potem razem z Mungiem poszedł zobaczyć, jakie szkody poczynili na polu koki.

Mężczyzna w białej marynarce miał przy sobie francuski paszport, ale przeszło przez niego kilka pocisków kalibru 5,56 mm i cały był przesiąknięty krwią. Mimo wszystko Sweets zajrzał do środka, wycierając krew o koszulę zabitego.

- Jean jakiś tam. Sam nie wiem, nie można odczytać. Bierzemy go ze sobą?

- Tak jak kazali, Hubie.

- W porządku - powiedział Sweets. Ze stron paszportu sączyła się krew i kapała na jego buty. Rzucił paszport w krzaki.

Francuz miał koło pięćdziesiątki, jasnoniebieskie oczy, długi, wąski nos i cofnięty podbródek. Ubytki uzębienia naprawiał złotymi plombami. Sweets zamknął mu usta i oczy. Kilka metrów od zwłok, na miękkiej, czerwonej ziemi znalazł nóż o podwójnym ostrzu i rękojeści z kości słoniowej. Sprawdził kciukiem ostrze. Było bardzo ostre, złożył więc nóż i wsunął go do kieszeni spodni. Mungo posłał mu dziwne spojrzenie, ale nie odezwał się nawet słowem. Okradanie zmarłych podobne było trochę do rabowania grobów i sądzono, że przynosi pecha. No cóż, do diabła z tym, to był bardzo ładny nóż. Gdyby on go nie zabrał, zrobiłby to ktoś inny.

Sweets podniósł się i zaczął szukać pozostałych ciał. Dwóch Kolumbijczyków znalazł leżących tuż obok siebie, ich ciała prawie się dotykały. Obydwaj dostali po kilka razy. Sweets uznał, że umarli od razu. Jeśli już trzeba umierać, najlepiej zrobić to właśnie w ten sposób. Ostrożnie ominął ciała i zaczął krążyć po polu, zataczając coraz szersze kręgi, aż znalazł trzeciego Kolumbijczyka, prawie pięćdziesiąt metrów dalej. Granat rozerwał go na pół, ale żył jeszcze. Miał szeroko otwarte oczy i robił, co mógł, by powstrzymać swe wnętrzności od wypłynięcia. Leżał na boku zwinięty w ciasny brązowo-czerwony kłębek, obejmując brzuch ramionami. Sweets przykucnął obok niego w pewnej odległości, lękając się noża czy pistoletu. Próbował odsunąć dłonie mężczyzny od jego brzucha, ale zobaczył, że lepiej będzie niczego nie ruszać. Mungo przecisnął się przez krzaki do Sweetsa.

- Bardzo źle? - zapytał.

- Granat rozerwał go na pół. Jeśli spróbuje wstać, wszystko wysypie się z niego jak z pękniętej torby na śmieci.

- Co z nim zrobimy? - zapytał Mungo.

- Będziemy mili - powiedział Sweets. Zaszedł Kolumbijczyka od tyłu i kucnął, wyciągając z kabury Colta.

Mungo Martin wyciągnął z kieszeni spodni paczkę Winstonów, wyjął papierosa i podsunął go Kolumbijczykowi. Mężczyzna skinął słabo głową. Mungo oderwał filtr, zapalił papierosa i wsunął go w suche usta leżącego. Mężczyzna zaciągnął się i zakaszlał, wydmuchując dym przez usta i nos. Wymamrotał kilka słów po hiszpańsku, patrząc Mungowi prosto w oczy. Sweets strzelił mu w tył głowy, zabijając na miejscu.

- Myślisz, że udało nam się go nabrać? - zapytał Sweets wsuwając pistolet za pas.

- Wątpię, choć mam nadzieję, że tak.

Sweets wyjął Winstona z ust zmarłego i zgasił go o ziemię, wstał, przeciągnął się i ruszył w stronę ich kryjówki. Pora założyć miny i wynosić się stąd do wszystkich diabłów.

Z powrotem do cywilizacji. Zimnych kąpieli i gorących kobiet. A może na odwrót?

- Co cię tak śmieszy? - zapytał Mungo Martin.

- Nic - odparł Sweets. - Po prostu dostaję świra trochę szybciej, niż się tego spodziewałem.


3



Kair

Charlie kilka lat studiował na Uniwersytecie Stanforda, a potem, ku zaskoczeniu przyjaciół i rodziny, zaciągnął się do wojska. Kiedy już wrócił, stwierdził, że pamięta Wietnam wyłącznie spod ziemi, przebijanie się przez wąskie i kręte tunele, zakładanie min i pułapek. Na wojenne wspomnienia Charliego składały się zapachy: wilgotnej ziemi, pajęczyn, korzeni i wiszącej w powietrzu klaustrofobii. Potem wrócił na uniwersytet. Na przyjęciu korporacji studenckiej spotkał Janet, ożenił się z nią i zrobił jej dziecko. O wojnie nie mówił nigdy. Studia ukończył na początku lat siedemdziesiątych, uzyskując tytuł inżyniera. Należał do najlepszych w swej grupie i natychmiast po studiach znalazł pracę w Trueforge, firmie, która projektowała i produkowała zamki, od najprostszych kłódek do zamków używanych w skarbcach. Pracował jak wariat przez pięć lat, ale do niczego nie doszedł. I wtedy właśnie, pracując tylko dla własnej przyjemności, wynalazł przy kuchennym stole prosty i skuteczny zamek.

Rzucił pracę, zebrał pieniądze na prototyp, podpisał umowę na sprzedaż i podział zysków z ogólnokrajową siecią sklepów z materiałami żelaznymi. Trzy lata później kupił sobie dom w Beverly Hills. Ich córka, Heather, dorastała w domu z siedmioma sypialniami, sześcioma łazienkami i mieszkaniem dla służby umieszczonym nad garażem na cztery samochody. Lata mijały i Charlie, chcąc powstrzymać czas, zbudował kort tenisowy i basen dwudziestometrowej długości.

Miał też małe mieszkanko w Marina del Rey z widokiem na ocean. Zajmowała je, nie płacąc za to ani centa, rudowłosa dziewiętnastolatka imieniem Leslie. Leslie była zawsze w domu w poniedziałki i środy i prawie nigdy nie zapominała o tym, by powiedzieć dziękuję, kiedy zostawiał jej na nocnym stoliku kilka studolarówek na drobne wydatki.

Charlie miał wszystko, czego mógł chcieć, a przynajmniej tak mu się wydawało.

Pod koniec czerwca zapłacił srebrną kartą American Bcpress za trzy bilety na samolot linii Air Egypt do Kairu.

Następnego wieczora, w sobotę, zabrał Janet na kolację do swojej ulubionej włoskiej restauracji, malutkiej knajpki w Venice. Przy ostatnim kieliszku wina, powiedział:

- Mam dla ciebie niespodziankę, kochanie. Janet przyjrzała mu się uważnie sponad kieliszka.

- Wyjeżdżamy na wakacje - powiedział Charlie. Uśmiechnął się. - Nasze pierwsze wakacje od lat.

Janet podniosła serwetkę z kolan i wytarła usta. Zastanawiając się później nad tą sceną, Charlie uznał, że próbowała zyskać na czasie. Była tak zaskoczona przebiegiem rozmowy, że potrzebowała chwili, aby dojść do siebie.

- Jedziemy do Kairu - powiedział Charlie.

- Kairu? W stanie Maine?

- Jezu, oczywiście, że nie. Do Kairu w Egipcie.

- Rozmawiałeś już o tym z Heather?

- To ma być niespodzianka. Prezent z okazji ukończenia szkoły.

Charlie chciał mówić dalej, ale dostrzegł, że oczy Janet pociemniały niespodziewanie.

- O co chodzi, co się stało7 - zapytał.

- Heather wzięła pracę na lato. Na stacji benzynowej Chevron, przy drodze na Melrose.

- Żartujesz. Od kiedy?

- Zajechałeś tam w zeszłym tygodniu, dokładnie w poprzednią środę.

- Tak?

- Przyjechałeś Saabem. Nalała ci bezołowiowej superplus do pełna. Nawet na nią nie spojrzałeś.

- W środę - powtórzył Charlie w zamyśleniu, bawiąc się kieliszkiem.

- Mniej więcej kwadrans po czwartej. Jeśli twoja pamięć nadal potrzebuje odświeżenia, byłeś z tą rudą, którą ukrywasz przede mną w Marina del Rey.

- Spokojnie - powiedział Charlie. - Poczekaj chwilę...

- Nie, Charlie. Ani chwili dłużej. Ani minuty więcej. - Janet rzuciła serwetkę na stół. Strąciła kieliszek i kilka kropli wina rozlało się na białym obrusie. - Odchodzę, Charlie - powiedziała.

Charlie siedział bez słowa, patrzył na nią zaskoczony.

- Moi adwokaci skontaktują się z tobą. Warunki są proste. Chcę połowę, połowę wszystkiego, włączając twoje miłosne gniazdko za sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów z łóżkiem wodnym i widokiem na zatokę. Chyba lepiej będzie, jeśli powiesz Leslie, że powinna zapakować swoje rzeczy i zabrać stamtąd swój zgrabny tyłeczek. Rozumiesz?

Charlie otworzył usta, ale nie poruszył się nawet o milimetr. Patrzył, jak Janet przesuwa się między ciasno ustawionymi stolikami, kierując się w stronę wyjścia, mija w drzwiach maitre d’hotel. Wreszcie oprzytomniał, sięgnął do portfela, wyciągnął kartę kredytową i zamachał nią nad stołem, wzywając kelnera.

Zanim dotarł do chodnika, Janet wyprowadzała już z parkingu jego Cadillaca Seville. Kiedy dotarł do domu, wielki, biały wóz stał na podjeździe, ale po żonie nie było nawet śladu.

Tak się złożyło, że więcej jej już nie zobaczył. Podobnie jak córki. Kiedy pojechał na stację Chevron, dowiedział się, że Heather rzuciła pracę - nikt nie wiedział ani gdzie jest, ani jak można się z nią skontaktować.

Zaczął szukać, dzwonił do wszystkich, którzy mogli wiedzieć, dokąd pojechała Janet. Nikt niczego nie wiedział. Otaczała go zmowa milczenia. Pięć dni później szef agencji turystycznej Charliego zadzwonił, żeby dowiedzieć się, co z odbiorem biletów. Czy podróż była nadal aktualna? A może chciałby zwrócić bilety7

- A to dlaczego? - zapytał Charlie.

Odlot przewidziany był na następny dzień, na siódmą rano. Nie kładł się już spać, przez całą noc pił burbona Wild Turkey, a rano pojechał Cadillakiem na lotnisko.

Samolot odleciał zgodnie z rozkładem, wszystkie miejsca były zajęte, ale Charlie miał dla siebie mnóstwo miejsca, cały rząd w przedziale pierwszej klasy.

W Kairze zaopiekował się nim przewodnik, pucołowaty Arab imieniem Abu. Abu pokazał Charliemu Cytadelę i kilka meczetów, groby dawno zmarłych sułtanów, których imiona byłyby dla Amerykanina kompletnie niezrozumiałe, nawet gdyby nie był tak bardzo pijany. Obejrzał w przelocie Chan al-Chalili, Bazar Turecki. Niezbyt trzeźwy zwiedził Muzeum Sztuki Islamu, Muzeum Koptyjskie i gigantyczne Muzeum Egipskie. Następnego dnia autobus z zepsutą klimatyzacją zawiózł go do piramid w Gizie, gdzie Charlie łaził otępiały od upału i monotonnego, nieprzerwanego gadania Abu.

Trzeciego dnia pobytu miał wybrać się na dwudniową wycieczkę w górę Nilu. Stwierdził jednak, że cierpi na chorobę morską i zadekował się w barze „Hiltona”, z trudem unikając popadnięcia w stan, który pozwoliłby miejscowym kelnerom przestać tolerować amerykańskiego pijaka.

W dniu planowanego powrotu do Los Angeles Charlie został poproszony o opuszczenie apartamentu, który musiano przygotować dla następnego gościa, zgodnie z rezerwacją.

Charlie zebrał swoje ciuchy i butelkę do walizki i pozwolił taksówkarzowi zawieźć się do hotelu, którego adresu z całą pewnością nie zdołałby znaleźć w kolorowych broszurkach dla turystów.

Sam za bardzo nie wiedział, jak to się stało, ale zadecydował, że nie wróci do domu. Przynajmniej jeszcze nie teraz...

Następne dwa lata spędził jako uciekinier, ukrywał się przed policjantami i facetami w białych uniformach - Tourist Police. Na ogół pozostawał w mniejszym lub większym stopniu bez grosza, co jakiś czas zdobywał trochę pieniędzy, głównie dzięki umiejętnościom nabytym w czasie pracy z zamkami. Kiedy zrobiło się naprawdę ciężko, został nawet brzuchomówcą...

Jego ostatnim miejscem pracy była żałosna melina zwana „Snapper Club”. Scenka miała metr dwadzieścia na metr dwadzieścia, zrobiono ją z nie heblowanych desek pociągniętych czarną farbą, ustawionych na betonowych blokach ukradzionych z pobliskiej budowy. Tył sceny zamykała purpurowa kurtyna z frędzlami, przód wychodził na salę z dwudziestoma okrągłymi stolikami. Kilka płomieni świec migotało w ciemnościach, ale jako że pomieszczenie było niskie, mieściło się w suterenie i bardzo szybko robiło się tu duszno, właściciel nie był najlepiej nastawiony do tego romantycznego rekwizytu i większości świec nie zapalono.

Charlie stał bez ruchu za kurtyną i pustym wzrokiem patrzył na widownię. W niepewnym blasku świec dostrzegał tylko zawieszone uśmiechy, które wyglądały tak, jak gdyby z sali zniknęło właśnie całe stado kotów z Cheshire, odblaski światła w kieliszkach, błysk diamentu czy jakiegoś innego szlachetnego kamienia.

Odchrząknął, bardzo wolno odwrócił głowę i starannie splunął w ciemność za sobą. Stał z rękami głęboko zanurzonymi w kieszeniach, prawą dłoń trzymał na małym pudełku z dwoma szeregami przycisków sterującymi kukiełkami i oświetleniem sali. Marilyn siedziała na jego prawym ramieniu, Jimmy na lewym. Jaskrawoczerwona sukienka Marilyn była tak podciągnięta, że odsłaniała jej bardzo długie nogi. Tym lepiej, chodzi przecież o to, by podekscytować publiczność. Charlie wyszedł wolno zza kurtyny. Zrobił trzy kroki przez scenę i usiadł na matowoczarnym stołku, krzyżując nogi w kostkach.

Był ubrany na czarno, poruszał się wolno i ostrożnie. W pierwszej chwili pomyślał, że nikt nie zauważył, że już pojawił się na swym miejscu, ale nagle dostrzegł trzech mężczyzn, którzy bez zmrużenia oka patrzyli na niego znad ustawionego obok sceny stolika, mieli tajemnicze, ciemne oczy.

Charlie zapalił reflektory, dwa razy po pięćset watów i na sali zapanowała cisza.

Ktoś kaszlnął.

Mężczyźni zamrugali oczami odsuwając się od światła jak sowy.

Charlie nacisnął guzik i różowe, czerwone i zielone reflektory punktowe zgasły, pozostawiając go w kręgu białego światła. Wcisnął następny guzik, gasząc wszystkie światła, oprócz jednego, białego punktowca. Teraz stał w całkowitych ciemnościach, jedynie jego twarz, przemieniona w mozaikę białych i czarnych płaszczyzn, pozostała widoczna dla gości. Ustawił Marilyn w uwodzicielskiej pozie, oparł kciuk na guziku i po chwili go przycisnął. Światło zapaliło się i zgasło, jak flesz w aparacie fotograficznym. W ciemnościach, które niespodziewanie zapadły, publiczność zobaczyła Jimmy’ego i Marilyn, których ciała otaczała poświata neonowej zieleni.

- Macie natychmiast przestać! - powiedział Charlie tonem surowego rodzica. - W końcu nie zostaliście sobie jeszcze przedstawieni!

Rozległ się wybuch śmiechu. Większość widzów rozumiała zaledwie jedno czy dwa słowa po angielsku, ale nigdy w życiu nie przyznałaby się do tego.

Charlie podjął swój monolog, mówiąc bezustannie poprawiał się na swym stołku. Nerwy. Nie wierzył zbytnio w swe komiczne talenty. Wiedział, że dostał tę pracę ze względu na światła. Prawdopodobnie nie mylił się w tej ocenie.

Światła były fantastyczne, jedyne w swym rodzaju. Sam zaprojektował całość - opaskę z otoczonego pianką i skórą aluminium, do której przymocowany był tuzin długich na metr cienkich drutów, wystających na identyczną odległość od siebie. Druty podłączone były do kontrolki, każdy zaś kończył się miniaturowym reflektorkiem skierowanym albo na Charliego, albo na którąś z marionetek. Kiedy poruszał się, światła ruszały się wraz z nim w równym rytmie. Mógł włączać je równocześnie bądź pojedynczo i osiągać efekt, który podobał się każdej publiczności.

Mężczyzna z końca sali krzyknął na kelnera, jego przenikliwy głos zepsuł atmosferę występu. Charlie przerwał swój monolog pozwalając wtrącić się Jimmy’emu.

- Chcesz orzeszka, Marilyn?

- Właściwie wolałabym coś większego, Jimmy. - Posłała trójce Arabów powłóczyste spojrzenie. Arabowie spojrzeli ze złością na Charliego, jak gdyby to on ponosił odpowiedzialność za jej prowadzenie się. Marilyn sięgnęła do uda Jimmy’ego i popieściła je, jaskrawoczerwone paznokcie przesuwały się powoli po jego pasiastych spodniach.

- Przestań! - ryknął na nią Charlie.

- Mów za siebie - powiedział Jimmy, wyraźnie rozdrażniony. Podniósł dłoń do kołnierzyka, sięgnął do krawata i rozluźnił węzeł.

- Nie przeszkadzajcie sobie - powiedział Charlie. - Jeśli nie macie nic przeciwko temu, ja nie będę się rozbierał.

- Nieśmiały?

- Nie - odparł Charlie. - Tak się składa, że ja tutaj pracuję.

- Dla odmiany - stwierdził Jimmy. Uśmiechnął się do publiczności, odsłaniając białe zęby. Mrugnął zachęcająco do Marilyn i odezwał się. - Strasznie tu gorąco, nieprawdaż?

Lewa dłoń Charliego wsunęła się pomiędzy drewniane pośladki przez szparę w spodniach Jimmy’ego, palec wsunął się między chude, drewniane nogi. Charlie popchnął palec do góry, tworząc powiększającą się wypukłość z przodu spodni.

Jimmy zachowywał się tak, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z erekcji, ale Marilyn rozpromieniła się cała, jej niewiarygodnie błękitne oczy błyszczały w świetle.

- Masz ogórka w kieszeni, czy tak bardzo się cieszysz, że mnie widzisz?

Kelnerzy przesuwali się przed Charliem, niewyraźne kształty wchodziły mu ciągle w pole widzenia, roznosili napoje w sali pełnej chwilowo upadłych muzułmanów. Marilyn coraz wyraźniej dobierała się do Jimmy’ego. Charlie był zajęty manipulowaniem równocześnie marionetkami i oświetleniem. Po pięciu minutach monologu Charlie urwał i włączył wszystkie światła, z wyjątkiem pojedynczego różowego reflektorka. Pomimo jego głośnych protestów Marilyn przeszła przez kolana Charliego i usadowiła się na kolanach Jimmy’ego. Palec Charliego wystawał ze spodni marionetki.

- Nie stój tak bezczynnie - krzyknęła Marilyn. - Wyjdź się pobawić!

Zapadła pełna przerażenia cisza.

Charlie zaczął bawić się światłami, przez chwilę był niebieski, zielony, różowy, potem znowu niebieski. Ktoś rzucił w niego kawałkiem jakiegoś owocu.

Kilka miesięcy temu zaczął doprowadzać swe życie do porządku, ograniczył picie i palenie haszyszu. Pracował ciężej i częściej, zdołał nawet uzbierać trochę dolarów pod materacem. Nie wiedział, dlaczego tak się działo, wreszcie jednak zdecydował się na powrót do domu, zdecydował się stanąć twarzą w twarz z konsekwencjami swych decyzji. Nadszedł wreszcie czas, by zacząć wszystko od nowa. Był jednak jeden problem. Od czasu do czasu, chyba z nawyku, posuwał się za daleko. Drażnił widownię i tracił pracę, zaczynał ponownie zsuwać się w czarną dziurę.

Halucynacja ustąpiła.

Charlie obudził się w wannie, gotował się w swoim własnym sosie. Przejechał palcem po warstwie żółtego pyłu, który zebrał się na powierzchni wody. Nil. Jego śmiech odbijał się echem od wyłożonych kafelkami ścian, wreszcie przeszedł w suchy, zachrypnięty kaszel.

Leżał nieruchomo jeszcze przez parę minut, dochodząc do siebie, wreszcie zapalił następnego papierosa.

W pokoju rzucony na biurko tani blaszany zegarek odmierzał sekundy i tykaniem ogłaszał w ciszy ich upływ.


4



Aleksandria

Na ostatni w swym życiu obiad Aziz Mahanna zamówił sałatkę z pokrojonej w kostkę zielonej papryki i pociętych na cieniutkie plasterki wielkich, niekształtnych pomidorów z delty Nilu. Rozbudziwszy w ten sposób kubki smakowe zjadł tuzin ostryg i bochenek miękkiego, okrągłego chleba baladi. Popił kilkoma łykami lodowatego Roederer’s Cristal Brut, które wypił z kieliszka do brandy, ozdobionego przez kelnera gęstwą tłustych odcisków palców.

Aziz zakończył posiłek kilkoma daktylami, dwoma filiżankami kawy i Rothmansem, po czym pobekując wyszedł z klimatyzowanej restauracji hotelowej.

Pchnął obrotowe drzwi. Gdy wychodził z hotelu, błyszczące mahoniowe ramy i zakurzone szyby ze szlifowanego szkła zamigotały jak jednobarwny kalejdoskop. Temperatura sięgała trzydziestu stopni Celsjusza. Chłopak, który za dziesięć piastrów miał pilnować jego kabrioletu Mercedes 600SL trwał na posterunku, kucając na popękanym chodniku w wąskiej smudze cienia rzucanej przez samochód. Aziz dał mu papierosa, by podnieść jego morale i wrócił do środka.

Recepcjonista życzył mu miłego dnia, ale Aziz zlekceważył jego pozdrowienia. Zabytkowa, zawieszona na łańcuchach winda zawiozła go na trzecie piętro, gdzie zatrzymała się gwałtownie.

Jego apartament położony był na lewo od windy, na końcu korytarza, okna wychodziły na morze. Wszedł do środka i kopniakiem zamknął za sobą drzwi. Dzięki otwartym oknom i wolno obracającemu się pod sufitem wentylatorowi w pokoju utrzymywała się przyjemnie niska temperatura. Do jego uszu dobiegał szmer wody z prysznica i piski rur. Tego ranka poderwał dwie młode francuskie turystki, Moniąue i Lisę. Dokonali prostej i wzajemnie opłacalnej wymiany, w zamian za seks oferował im mieszkanie. Jak na razie uważał, że to on na tym zarobił.

Podszedł do okna, zapalił papierosa i wyrzucił zapałkę na ulicę. Lisa wychyliła się z drugiej sypialni.

- Skończyłeś na dzisiaj interesy? - zapytała.

Aziz odpowiedział skinieniem głowy. Aby uniknąć stawiania dziewczynom obiadu, powiedział im, że musi iść na ważne spotkanie. Odwrócił się i wyjrzał przez okno. Łagodnie wygięta linia horyzontu stanowiła wąski, migocący złoty pasek, który oddzielał od siebie miękką zieleń morza i blady błękit nieba.

Lisa podeszła i stanęła przed nim. Objął ją ramionami, wyrzucił przez okno niedopałek papierosa i pocałował delikatnie w kark. Odpowiedziała mu pocałunkiem, zaczął powoli rozpinać jej bluzkę.

- Dlaczego nie mielibyśmy dołączyć do Moniąue pod prysznicem? - powiedziała. Wysunęła w jego stronę język. - Wyglądasz mi na takiego, który potrafi posługiwać się szczotką.


***

Tryskająca prosto w twarz woda oślepiła go na chwilę. Odwrócił twarz od ostrego strumienia i zauważył, że duży czarny ptak przysiadł na jego ramieniu. Miał małe żółte oczka i ostry żółty dziób. Spróbował strącić ptaka z ramienia, ten zamachał skrzydłami i wbił szpony w jego ciało. Z ran zaczęła płynąć krew. Ptak wydał z siebie okrzyk triumfu. Zaczerpnął dziobem krwi ze szkarłatnego strumyczka i odchylił w tył głowę, by ją wypić. Aziz usłyszał trzepot wielu skrzydeł. Niebo nagle pociemniało.

Poderwał się z krzykiem. Leżał na obszernym łóżku hotelowym, wciśnięty pomiędzy Lisę i Moniąue, jego nagie ciało błyszczało od potu. To był sen, tylko sen. Usiadł i rozejrzał się dokoła, starając się przypomnieć sobie, gdzie właściwie jest.

Było późne popołudnie. Słońce tonęło już w Morzu Śródziemnym. Delikatne, fiołkowo-różowe światło wypełniało pokój, krzyki ptaków okazały się nawoływaniami muezinów, wzywających wiernych do modlitwy. Aziz leżał bez ruchu, słuchając znajomej muzyki głosów i uspokajającego rytmu własnego serca. Lisa wyszeptała coś przez sen, jakieś imię, którego Aziz nie rozpoznał, ale które z całą pewnością nie należało do niego. Przesunął dłonią po wypukłości jej biodra, widok swych ciemnych palców na jej bladym ciele sprawiał mu niezwykłą przyjemność. Po chwili muezini, jak kukułki w starych zegarach, zniknęli w minaretach i słyszał już tylko samochody przejeżdżające biegnącą w dole ulicą, szmer opon na kocich łbach. Aziz zaczął zapadać w sen. Sprężyny łóżka zajęczały budząc go ponownie. Fiołkowe światło przybierało już barwę dojrzałej purpury. Pokój wypełnił się cieniami.

- Wszystko w porządku7 - zapytała szeptem Moniąue. Aziz skinął głową, choć nie był wcale pewien, czy w panującym półmroku dostrzegła jego gest.

Moniąue odwróciła się w jego stronę, podając mu jedną z dwóch butelek Roederera, które zamówił do pokoju. Wziął butelkę i potrząsnął nią delikatnie. Pozostała mniej więcej połowa zawartości. Podniósł głowę z poduszki i pociągnął łyk, po czym przycisnął chłodne szkło do czoła.

- Miąłeś zły sen. Koszmary.

- Jakiś ptak próbował mnie zjeść.

- Szczęściarz z tego ptaka! - usiadła na nim okrakiem i zaczęła go pieścić. Wyjęła mu z rąk ciężką butelkę i pociągnęła łyk trzymając ją oburącz. Aziz obserwował jej gardło, gdy piła. Butelka upadła obok łóżka. Właśnie wyciągnął dłoń, by dotknąć jej piersi, gdy niespodziewanie zapytała.

- Po co ci pistolet?

- Jaki pistolet? - odpowiedział pytaniem na jej pytanie.

- Ten.

Purpura przeszła w czerń. Aziz nie mógł dostrzec w ciemnościach, czy celuje w niego z pistoletu.

- Sprzedaję diamenty - powiedział. - Jestem hurtownikiem. W mojej pracy trzeba mieć coś do obrony.

- Diamenty? Czy mogę je zobaczyć?

- Są w sejfie hotelowym, Moniąue.

- No tak, oczywiście.

- Ostrożnie - powiedział. - Nie chcemy przecież żądnego wypadku.

Moniąue zakołysała biodrami.

- Myślisz o przedwczesnym wystrzale?

Mięśnie brzucha Aziza napięły się odruchowo, gdy dotknęła go chłodna lufa rewolweru kaliber 0.44 cala, zsuwająca się wolno w stronę krocza. Czuł, jak przesuwa się po włosach łonowych. Moniąue delikatnie trąciła jego jądra, ponownie zaczęła go pieścić.

- Coś nie tak? - zapytała po chwili.

- Jestem trochę rozproszony.

- Nie podobam ci się?

- Nie o to chodzi.

Butelka po szampanie leżała zbyt daleko. Spróbował wychylić się z łóżka, by ją złapać.

- Nie ruszaj się, proszę!

Aziz zmartwiał. Lufa rewolweru dotknęła jego odbytu. Monique cofnęła się i pochyliła nad nim. Poczuł ciężar jej piersi na swych udach i gorącą wilgoć jej warg, gdy wzięła go do ust. Kiedy osiągnął pełną erekcję, zsunęła się z niego i przewróciła się na plecy. Wyciągnęła ku niemu ramiona i Aziz położył się na niej. Wszedł w nią głęboko i wyjął jej z dłoni rewolwer.

- Bałeś się? - zapytała.

- Oczywiście, że nie.

- Ani troszeczkę?

- Ciebie, wcale. Pistoletu, tak.

- Naprawdę sprzedajesz diamenty?

- Zazwyczaj ich nie rozdaję, jeśli o to chodzi - pocałował ją w usta, kładąc kres pytaniom.

O północy wziął jakże konieczny prysznic, wrócił do sypialni, zapalił światło i zaczął się ubierać. Dziewczyny z zaspanymi oczami obserwowały go z łóżka.

- Co robisz? - zapytała Lisa sennym, zachrypniętym głosem.

- Wyjeżdżam.

- To znaczy, wyjeżdżasz z Aleksandrii?

- Dokładnie tak. - Aziz stanął, by zawiązać sznurowadło. - Nie musicie się martwić o pokój. Jest opłacony do końca tygodnia - było to kłamstwo, ale przekonać mogły się o tym dopiero jutro, kiedy będzie już zbyt daleko, by usłyszeć ich przekleństwa.

- Dokąd jedziesz?

- Do Kairu.

Dziewczyny wymieniły spojrzenia.

- Możemy jechać z tobą? - zapytała Moniąue. Aziz wzruszył ramionami.

- Nie mam nic przeciwko temu, ale na miejscu każdy idzie w swoją stronę, zrozumiano?

- Oczywiście - odparła Lisa.

- W takim razie pokażcie, że potraficie zakładać wasze ciuszki równie szybko, jak je zdejmujecie. Jestem już spóźniony o kilka godzin i to dzięki wam.

Aziz zapiął rozporek i podszedł do okna. Mercedes stał w kręgu pomarańczowego światła ulicznej latarni. Chłopak gdzieś zniknął. Pół tuzina nietoperzy krążyło wokół światła polując na owady. Nietoperze bezszelestnie pojawiały się i znikały z kręgu światła, wydawały się wielkie jak bażanty.

- Merde! - uderzył w parapet obiema dłońmi, poszedł do łazienki i wrócił z największym ręcznikiem.

- Pamiątka?

- Nie, będę musiał czymś wytrzeć tapicerkę.

Wyjechali z Aleksandrii przez ulicę Canal, gdzie w czasach Ptolemeuszy wyciskano z miejscowych winogron najlepsze na świecie wino. Aziz przejechał nie przekraczając ograniczenia prędkości koło salin i płytkiego jeziora Marjut, teren wznosił się i opadał łagodnie. Moniąue siedziała obok niego, Lisa kuliła się na tylnym siedzeniu razem z bagażami. Wkrótce pozostawili za sobą wielkie miasto, ciemność wokół nich rozpraszały jedynie czerwone i zielone światełka znaczące przebieg rurociągów.

Droga biegła prosto jak strzelił, była prawie idealnie płaska. Aziz starał się skoncentrować na prowadzeniu. W świetle reflektorów mika zawarta w piasku po obu stronach drogi błyszczała jak nie kończący się pas przetykanego cekinami materiału. Klejnoty, jeśli rzeczywiście czekały na niego w Kairze, nie były jednak fałszywe. Wyobrażał sobie, jak powoli przekręca tarcze na małych, okrągłych drzwiczkach sejfu, widział, jak go otwiera i nastawia dłonie, by schwytać falę drogocennych kamieni.

Jechali ze stałą prędkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Linie dzielące pasy ruchu namalowane na środku drogi zlewały się w jeden srebrny pas, który rozmywał się w ciemnościach przed nimi.

Moniąue odpięła pasy bezpieczeństwa.

- Co robisz? - krzyknął. Moniąue chichocząc zrzuciła buty i chwyciła chromowaną ramę przedniej szyby podnosząc się z siedzenia.

- Przestań! Zwariowałaś?!

Nie zwracała na niego żadnej uwagi. Pochyliła się i oparła piersią o przednią szybę. Zaczęła rozpinać bluzkę, cieniutki materiał zatrzepotał w powietrzu, gdy doszła do ostatniego guzika.

- Szybciej! - krzyknęła.

Aziz nacisnął pedał gazu i samochód skoczył do przodu.

Moniąue wzięta głęboki oddech i wybuchnęła śmiechem. Bluzka zniknęła w ciemnościach nocy.

- Szybciej, Aziz!

Wiatr unosił i szarpał jej włosy. Białe piersi błyszczały w świetle gwiazd i księżyca, który zawisł jak srebrny sierp po wschodniej stronie nieba.

Aziz nacisnął pedał gazu do oporu. Pomarańczowa strzałka szybkościomierza skoczyła dziko w prawo.

- Szybciej, szybciej!

Sto siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Sto osiemdziesiąt. Aziz nigdy nie jechał tak szybko, może teraz przyszła na to pora.

Spódniczka Moniąue tańczyła dziko na wietrze. Puścił lewą ręką kierownicę i zaczął pieścić jej udo przesuwając dłoń w górę, ku majteczkom. Wiatr uniósł wybuch śmiechu. Wsunął palce pod jedwab i mocno pociągnął.

Krzyknęła.

Aziz nacisnął na hamulec. Mercedes wjechał na piasek i zarzucił na bok. Wielbłądy idące szeregiem przez drogę powiększały się z każdą chwilą stając się nagle większe niż w rzeczywistości. Aziz dostrzegł przez chwilę zasłonięte ciężkimi powiekami oczy i obwisłe nozdrza. Przednia szyba eksplodowała. Mercedes stoczył się z drogi i dachował. Obie Francuzki i ich tanie, plastikowe walizki wypadły przy wstrząsie, ale Aziz uwięziony był za kierownicą. Samochód zarył się w kamienistej pustyni. Aziz miał złamany kark, siła uderzenia wypełniła mu nos i usta piaskiem.

O świcie na miejsce wypadku trafił patrol policji. Sam wypadek nie był czymś niezwykłym, początkowo więc nikomu się do niego nie spieszyło, aż do chwili, gdy policjant otworzył bagażnik i znalazł torbę Aziza ze skradzionymi diamentami, kolekcją dłut ze sprężynującej stali, podrobionych kluczy oraz aluminiową walizeczkę, której wyłożone pianką wnętrze kryło skomplikowany, nielegalny sprzęt elektroniczny.

Wiadomość o przedwczesnej śmierci Aziza Mahanna dotarła do jego współpracowników w Kairze tego samego dnia po południu. Kopia raportu policyjnego nabyta została za sporą sumę, a szczegóły samego wypadku zostały starannie przeanalizowane.

Uwagę zwrócono zwłaszcza na pochodzenie dwóch Francuzek.

Ostatecznie zadecydowano, że cała sprawa była rzeczywiście wypadkiem. Akcja mogła postępować zgodnie z planem. Jedyny problem stanowiło to, iż zabrakło specjalisty od otwierania sejfów.

Nazwisko Charliego pojawiło się jako jedno z pierwszych. Wydawał się stworzony do tej akcji, miał doświadczenie i można go się było pozbyć bez ryzyka.


5



Kair

Kair dla fellahów to Misr, umm ad-dunja. Kair, matka świata. Richard Foster nie był skłonny patrzeć na to miasto z tak wielką dozą romantyzmu. Dla niego było to zaledwie trzysta kilometrów kwadratowych ponurych ciemnobrązowych domów, męczący upał, hałas, brud i irytująco częste, nieprzewidywalne przerwy w dopływie energii.

Foster kierował placówką CIA w Kairze. Sześć miesięcy temu, wczesną wiosną, przeniesiono go z Waszyngtonu. Od samego początku był negatywnie nastawiony do tej przeprowadzki. Na zawsze zapamiętał przelot nad miastem, kiedy podchodzący do lądowania Boeing 747Mv Egypt pozwolił mu spojrzeć na miasto z lotu ptaka. Zobaczył niewyobrażalną nędzę, całe dzielnice szałasów, tłumy nagich dzieci bawiących się na ulicach, biegających w słońcu, spaliny unoszące się na wysokość trzech pięter ponad wiecznie pełnymi dymu i ludzi uliczkami. Jezu, były tam jeszcze stada kóz poprzywiązywanych do anten telewizyjnych na dachach.

Nawet z wysokości trzystu metrów widział, że przyjmując tę pracę popełnił straszliwy błąd.

Z klimatyzowanego wnętrza samolotu wysiadł prosto w niewiarygodny upał, wiatr niósł piasek drobny jak kurz, wiatr tak suchy, że zdawał się wysysać wilgoć z jego oczu.

Witajcie w Kairze, matce świata.

Foster z rękami założonymi na plecach wyglądał przez kuloodporne okno swego biura. Ambasada amerykańska mieściła się na ulicy Latin America, dokładnie naprzeciwko „Shephearda”, kilka minut spacerem od Nilu. Foster lubił jadać lunch w tym hotelu, odkrył, że barman, który tam pracował, mieszał najlepszego Toma Collinsa w całym tym pieprzonym kraju.

Odwrócił się od okna i usiadł za swym biurkiem. Jack Downey robił ponurą minę, jego wysokie czoło z początkami łysiny przecinał spinacz do papieru. Foster wziął do ręki ołówek i postukał nim Downeya w czubek nosa. Czerwone światełko interkomu zamigotało wesoło. Spojrzał na swój zabytkowy zegarek, Marlina, była punkt trzecia. Zamknął akta Downeya i położył teczkę okładką do dołu, po chwili uznał, że to nie wystarczy i schował ją do szuflady biurka. Zamknął i nacisnął guzik interkomu. Światełko zgasło.

- Wpuść go, Dorothy.

Drzwi otwarły się i Jack Downey wtoczył się do biura. Zgodnie z danymi zawartymi w jego aktach Downey mierzył metr sześćdziesiąt pięć i ważył około osiemdziesięciu kilogramów. Miał matowe brązowe włosy i zaczynał łysieć. Pulchne policzki sprawiały, że wyglądem przypominał Świętego Mikołaja. Ubierał się jednak dobrze i choć Foster tego nie dostrzegał, niektórzy twierdzili, że nie był pozbawiony swoistego uroku.

Downey sprawiał wrażenie komiwojażera. Od ostatniego spotkania minęło już kilka tygodni. Foster podniósł się zza biurka, wyciągając dłoń na powitanie, po czym wskazał mu krzesło w stylu królowej Anny. Downey trzymał pod pachą paczuszkę zawiniętą w kolorowy papier. Foster zastanawiał się, co jest w środku, ale nie zapytał.

Downey przesunął krzesło nieco bliżej biurka. Usiadł, założył nogę na nogę i wyjął z kieszeni marynarki paczkę Cameli oraz zniszczoną zapalniczkę. Przypalił papierosa i uśmiechnął się do Fostera.

- Mogę zapalić? - zapytał.

Foster wykonał dłonią gest, który jednoznacznie mówił: wolałbym, żebyś nie palił, ale skoro musisz, proszę bardzo.

Downey zaciągnął się, wydmuchnął chmurę dymu i odetchnął z przyjemnością.

- Czym mogę ci służyć, Jack? - Foster wierzył, że rozmawiając z ludźmi pokroju Downeya powinien od razu przejść do rzeczy.

- Chciałbym filiżankę kawy i ciastko cytrynowe - odparł Downey. - Wózek jest właśnie na korytarzu. Czy nie mógłbym poprosić Dorothy, żeby przyniosła nam jakieś małe co nieco?

- Dorothy pisze na maszynie i stenografuje, Jack. Nie jest tutaj zatrudniona do przynoszenia jedzenia i bardzo nie lubi, by ją do tego wykorzystywać.

Downey zamrugał oczami, był to u niego gest zastępujący szybkie wzruszenie ramionami.

Foster spojrzał na swój kieszonkowy zegarek.

- Mam dwie sprawy - powiedział Downey. - Numero uno. Chcę, żebyś wciągnął na listę płac trzech facetów.

- Nazwiska?

- Hubie Sweets, Mungo Martin, Liam O’Brady.

- Mógłbyś odświeżyć moją pamięć. Czy kiedyś już pracowali dla Firmy?

Downey potwierdził skinieniem głowy.

- Ostatnio w Ameryce Środkowej, ściśle rzecz biorąc w Kolumbii.

- Jakiego rodzaju była to praca?

- Niszczyli pola koki.

- Czy już kiedyś pracowali dla ciebie?

- No pewnie.

- Gdzie?

- W Wietnamie.

- No, tak - powiedział Foster. - A gdzie ich poznałeś?

- Byłem ich dowódcą.

- Na czym polega twój plan?

- Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić - stwierdził Downey. Uśmiechnął się. - Próbuję coś zmontować, to na razie wszystko.

- Opowiedz mi o swoich planach.

- No cóż, w tej chwili mogę tylko powiedzieć, że słyszałem kilka bardzo interesujących plotek. Sporo niejasności, niewiele wiadomości. Sam wiesz, jak to jest.

- Czy twoi przyjaciele zajmują się mokrą robotą?

- W Kolumbii? Richard, sam przecież wiesz, jak tam jest. Życie jest tanie, a amunicji nigdy nie brakuje. - Downey urwał. - Kolumbijczycy używają nafty do produkcji kokainy. Zazwyczaj Sweets, Martin i O’Brady posługiwali się nią do podpalenia pola, a potem czekali, aż zjawią się rozjuszeni właściciele.

- Żeby ich rozwalić.

- Ludzie, o których mówimy, Richard, dawno, dawno temu przekuli swe lemiesze na Uzi.

Foster pokiwał głową. Jack Downey pracował na Bliskim Wschodzie od prawie dwunastu lat. Kair to było jego miasto, znał je jak własną kieszeń. Ale Foster poważnie traktował swoją robotę i zamierzał przeegzaminować go trochę przed udzieleniem zgody na zwyczajną w końcu prośbę.

Downey przyglądał się Fosterowi, nie miał jednak pojęcia, o czym myśli. Wstał i podszedł do biurka z różanego drzewa. Już z tej odległości pachniało woskiem. Oparł się o nie biodrem, uśmiechnął się z góry do Fostera i powiedział zniżając głos do szeptu.

- Krążą plotki, że pewien pułkownik wywiadu, przydzielony do ambasady libijskiej w Stambule, chce zwiać do starych, poczciwych Stanów Zjednoczonych. Pułkownik przyjedzie w ciągu najbliższych dwóch miesięcy z tajną misją do Kairu, wtedy właśnie chciałby przesiąść się na nasz statek. Mam już przygotowany dom, potrzebuję tylko kogoś, kto otworzy mu drzwi, gdy do nich zapuka.

Foster czekał.

Downey wyciągnął z kieszeni koszuli kawałek papieru.

- Przygotowałem wstępny budżet. Będę potrzebował około piętnastu tysięcy dolarów - mówiąc, patrzył ze skupieniem na twarz Fostera. Foster zastanawiał się później, cóż takiego Downey wyczytał w jego oczach, że dorzucił niedbale: - To na początek.

Foster skinął głową potakująco.

- Polecę Dorothy, aby się tym zajęła - powiedział. Miał też zamiar kazać Dorothy umówić Downeya na sesję zdjęciową. Od chwili zrobienia ostatniego zdjęcia przybrał na wadze co najmniej dziesięć kilogramów.

- Chcę być informowany na bieżąco, Jack. Meldujesz się u mnie codziennie.

- Nie ma problemu. - Downey stał przez kilka sekund niezdecydowany przy biurku, wreszcie ruszył w stronę podwójnych drzwi prowadzących do sekretariatu. Zacisnął dłoń na mosiężnej klamce. Foster dostrzegł, jak napinają się ścięgna jego dłoni, tak mocno ją ścisnął. Puścił klamkę niespodziewanie.

No, proszę, pomyślał Foster.

- Kiedy już załatwię sprawy z tym Libijczykiem - powiedział Downey - chciałbym dostać trochę wolnego.

- Nie widzę przeciwwskazań.

- Mówię o prawdziwych wakacjach, Richard. Kilka tygodni, może nawet więcej.

- Jak sobie życzysz. Masz jakieś plany?

- Chciałbym spędzić trochę czasu z pewną damą z Londynu.

- Znam ją?

- Miejmy nadzieję, że nie - powiedział Downey i mrugnął szelmowsko, by osłabić efekt. Podszedł z powrotem do biurka i wręczył Fosterowi kolorową paczuszkę.

- Co to jest?

- Szwajcarska czekolada.

- Mam alergię, Jack.

- Jezu, serio? - Downey nie wydawał się szczególnie zaskoczony. - Przepraszam, Richard. Następnym razem przyniosę ci kwiaty. - Zabrał pudełko czekoladek, odwrócił się plecami do Fostera i ruszył w stronę drzwi.

Ty sukinsynu, pomyślał Foster. Po raz któryś z kolei doszedł do wniosku, że gdyby Downey nie był aż taki dobry w swojej robocie, dawno by już z niej wyleciał.

I po raz któryś już z kolei pocieszył się, że nikt nie jest doskonały, że wcześniej czy później, także Downey popełni jakiś błąd. A kiedy się to stanie, Foster dostanie go w swoje szpony. Przygwoździ go. Zmiażdży i ciśnie do kosza na śmieci.

W sekretariacie Downey odbył krótką rozmowę z Dorothy, pochylając się nad jej biurkiem, by poczuć zapach perrfum. Dorothy pochodziła z Alabamy, z jakiejś dziury, o której nigdy w życiu nie słyszał. Uznał, że jej południowy akcent jest po prostu słodki, stwierdził, że podoba mu się tak bardzo, iż chciałby stenografować jej listy.

- Nie wiesz przypadkiem, gdzie powinien być teraz wózek rozwożący lunch? - zapytał.

- Minął moje biurko jakieś dwie minuty temu. Dlaczego pytasz, czyżbyś chciał czegoś?

Downey wciągnął brzuch.

- Filiżanka kawy i smakowite cytrynowe ciasteczko bardzo dobrze by mi zrobiło - stwierdził głosem pełnym rozmarzenia.

- Dlaczego nie zawołałeś mnie przez interkom? - zapytała trzeszczącym głosem Dorothy. - Przyniosłabym ci, czego byś sobie tylko życzył.

- Naprawdę byś to dla mnie zrobiła?

- Dlaczego miałabym kłamać?

Rzeczywiście, pomyślał Downey, ale twój szef kłamał jak z nut. Musiał się nad tym zastanowić, zapamiętać. Jezu, jeśli nie można ufać własnemu szefowi, to kto zostaje?


6



Drzwi otworzyły się na całą szerokość, uderzając o krawędź blatu biurka. Wiszące na nich lustro rozbiło się w drobny mak. Ostre kawałki szkła srebrzystą kaskadą posypały się na drewnianą podłogę.

Charlie usiadł na łóżku, próbując wyplątać się z prześcieradeł. Usłyszał miarowe kroki, pod butami zachrzęściło potłuczone szkło. Cios w twarz rozciągnął go na łóżku.

- Patrz na mnie!

Było ich dwóch, niskich, smagłych, silnie zbudowanych mężczyzn w wygniecionych, białych garniturach. Ten, który mówił, nosił okulary z pomarańczowymi szkłami w złotych oprawkach. Pochylił się nad Charliem, jego towarzysz stanął w nogach łóżka.

- Nazywasz się Charlie McPhee?

Mężczyzna w okularach wyraźnie zajmował się w tym duecie mówieniem. Zapalił papierosa, a tlącą się zapałkę rzucił na łóżko.

Charlie zdołał skinąć głową. Winny zarzucanego czynu. Usłyszał metaliczne stuknięcie, spojrzał w nogi łóżka i zobaczył, że drugi mężczyzna wyciągnął pistolet maszynowy. Jego lufa wycelowana była w serce Charliego. Usiłował zebrać myśli. Mógł to być każdy, ale wątpił, by ci faceci mieli cokolwiek wspólnego z Urzędem Imigracyjnym.

Mężczyzna z pistoletem patrzył na niego bez zmrużenia oka.

- Czego ode mnie chcecie? Co mogę dla was zrobić?

- Palisz haszysz, Charlie?

- Czy o to wam chodzi? O narkotyki? Okularnik odpowiedział szerokim gestem.

- Wyłaź z łóżka.

- Co?

Rewolwerowiec skoczył ku niemu. Lufa pistoletu uderzyła go w żebra. Całe ciało zdrętwiało. Po drugim ciosie był już ogłuszony, niepewny. Przez chwilę nic nie czuł, ale ból szybko objął go gwałtowną falą. Charlie wyczuł jakiś ruch za swymi plecami. Kołnierzyk podkoszulki zacisnął się na jego gardle, gwałtownie odcinając dopływ powietrza. Zaczął się krztusić.

Jimmy i Marilyn siedzieli obok siebie na jedynym krześle i przyglądali mu się nieruchomym wzrokiem.

- Siadaj, Charlie. Dobrze. A teraz usiądź na swoich dłoniach i rozstaw nogi. Doskonale.

Nacisk na gardło zelżał. Okularnik uśmiechnął się do niego.

- Komik w tanim nocnym klubie. Czy to naprawdę jest szczyt twoich marzeń?

- Jeśli któryś z was jeszcze raz mnie uderzy - powiedział Charlie - zacznę krzyczeć.

- Zacznij krzyczeć, a my cię zabijemy. - Okularnik skoczył ku niemu z uśmiechem na ustach i uderzył pięścią tuż poniżej serca. Charlie jęknął, tyłem głowy uderzył w ścianę. Jimmy uśmiechał się do niego pomalowanymi na żółto i pociągniętymi pokostem zębami.

Charlie zdołał się podnieść bez pomocy rąk. Nie było to proste. Bolała go klatka piersiowa. Zastanawiał się, czy czegoś mu nie połamali.

- Nie odzywaj się bez pytania, rozumiesz?

Charlie rozważył wszystkie pozostające mu możliwości i skinął głową potakująco.

- Dobrze.

Okularnik pochylił się sztywno i podniósł czarną, płócienną torbę. Położył ją Charliemu na kolanach.

- Otwórz ją.

Charlie rozpiął zamek błyskawiczny.

- Naprzód, zajrzyj do środka.

Otworzył torbę szerzej i podniósł ją do światła.

- Potrafisz posługiwać się takimi narzędziami?

- Tak - odparł Charlie niepewnie.

- Można nimi otworzyć sejf ścienny Barouh?

- Nigdy nie słyszałem o takich sejfach. Czy to egipski sejf, to znaczy, wyprodukowany w Egipcie?

- Tak.

- W takim razie nie powinien mi sprawić zbyt wiele kłopotu. W czasie rozmowy Charlie grzebał w torbie. Jego palce natrafiły na rewolwer bębenkowy z drewnianą rękojeścią. Światło było dość mocne, zauważył miedziane koszulki pocisków w cylindrze. Dotknął chłodnego metalu.

Mężczyzna z pistoletem przerzucił selektor ognia.

Charlie dostrzegł brud na kciuku mężczyzny i paznokcie obgryzione do krwi.

Mężczyzna skierował na Charliego lufę pistoletu, potem lekko ją odchylił. Lufa splunęła ogniem, rozległ się krótki grzmiący wystrzał. Jimmy poderwał się z krzesła i już jako bezkształtna kupka szmatek wylądował pod przeciwległą ścianą. Oczy Marilyn wyszły nagle na wierzch. Wywaliła język. Tył jej głowy eksplodował tysiącem drzazg.

Charlie wyciągnął dłoń z torby i zasunął zamek.

- Ubierz się. To nię będzie oficjalne przyjęcie, możesz nie zakładać krawata.

Charlie spuścił nogi z łóżka. Udało mu się stanąć. Jego ubranie leżało porozrzucane na podłodze. Sięgnął po spodnie.

Czekali z niecierpliwością, kiedy wciągał na siebie koszulę i zapinał mankiety. Okularnik położył mu dłoń na piersi i pchnął mocno w stronę drzwi.

- Kiedy już wyjdziemy, masz iść pomiędzy nami. Nawet nie próbuj się do kogoś odzywać. Jeśli ktoś odezwie się do ciebie, nie zwracaj na niego uwagi. Jeśli nie zrobisz dokładnie tego, co ci każemy...

Nocne powietrze przepełniały światła i hałas, ulica, jak co wieczór, pełna była ludzi. Charlie poczuł zapach smażonej cebuli i baraniny. Uliczny sprzedawca przygotowywał na rogu kebaby. Krople tłuszczu z sykiem spadały na rozżarzone węgle jego przenośnego grilla. Sprzedawca dostrzegł Charliego i zamachał w jego stronę rożnem. Charlie poczuł, że ślina napływa mu do ust. Nigdy w życiu nie był tak głodny.

Mieli żółtego Fiata, model dwudrzwiowy, przednia szyba była uszkodzona od strony kierowcy. Charlie został wepchnięty na tylne siedzenie. Okularnik usiadł za kierownicą, Rewolwerowiec obok Charliego, jego oddech śmierdział pełną gamą wschodnich przypraw. Popchnął biodrem Charliego, a ten odsunął się w kąt. Silnik Fiata zapalił krztusząc się i samochód włączył się w wolno przesuwający się ciąg wozów. Okularnik uśmiechnął się, spoglądając we wsteczne lusterko i powiedział:

- Nie martw się. Wszystko skończy się szybciej, niż myślisz.

- Pocieszające.

Facet z pistoletem maszynowym - Charlie w myślach nazwał go Rewolwerowcem - przeszedł z mieszkania do samochodu z bronią ukrytą pod marynarką. Teraz oparł ją na ramieniu. Smród przypraw mieszał się z zapachem oliwy. Wylot lufy opierał się na brzuchu Charliego. Pomyślał o głuchym odgłosie, kiedy pistolet wystrzelił, o oczach Marilyn, które wybałuszyły się tak śmiesznie na ułamek sekundy przed tym, jak jej głowa wybuchła.

Okularnik zapalił papierosa. Nie poczęstował pozostałych, a Charlie nie chciał prosić. Wpadł na szaleńczy pomysł, że jeśli będzie siedział cicho, to mogą o nim zapomnieć. Przesunął się jeszcze bardziej w kąt, jak najdalej od lufy pistoletu, próbował stać się jeszcze mniejszy.

W pomarańczowej poświacie lamp sodowych, przejechali przez most At-Tahrir na wyspę Gezirę mającą kształt noża. Przy Muzeum Bawełny zwolnili i skręcili w prawo, przejechali powoli ulicę Hasana Paszy, ciągnącą się wzdłuż nabrzeża Nilu, który wyglądał w tym miejscu raczej jak kanał niż rzeka. Minęli „Sporting Club”, tor wyścigowy i doskonale płaskie pole krótko przystrzyżonej trawy - boisko do polo. Okularnik wyrzucił niedopałek przez okno. Pomarańczowe iskierki rozsypały się po asfalcie. Skręciwszy w lewo, w ulicę Szadżarat ad-Durr, wjechali do bogatej dzielnicy Zamalek.

Charlie nie znał wcale tej części Kairu. Ulice były tu szerokie i jasno oświetlone, wokół pełno było roślin - jakarandy, bugenwille i poinsecje, potężne kępy platanów. W mieście, w którym woda jest luksusem, zieleń stanowiła oczywistą oznakę bogactwa.

Skręcili gwałtownie w boczną uliczkę, zaułek kończący się zamkniętym rondem. Charlie obserwował domy, dojechali do końca uliczki i zatrzymali się parkując w głębokim cieniu.

Okularnik odwrócił się na siedzeniu. Wyciągnął rękę i złapał Charliego za ramię.

- To tęn drugi dom, tęn z lampą na ganku. Charlie skinął głową.

- Za chwilę zgaśnie światło. Jeśli nie zgaśnie, odwieziemy cię do domu i będzie po wszystkim. O nic się nie martw i siedź spokojnie, w porządku?

- A co z Jimmym i Marilyn?

- Z kim?

- Moimi kukiełkami.

Okularnik roześmiał się, jego ochrypły, rżący śmiech przypomniał Charliemu osła.

- Kosztowały po dwadzieścia funtów - powiedział Charlie, podwajając cenę.

- Zawsze są jakieś straty, Charlie. Tak już jest na tym świecie. Lepiej, że to one, a nie ty.

Charlie patrzył przez popękaną szybę Fiata. Widok za oknem zmienił się niespodziewanie. Wyglądało to tak, jak gdyby jakieś duże drzewo przesunęło się niespodziewanie albo zniknął kawałek chodnika. Coś jak łamigłówki w gazetach - czego brakuje na obrazku numer 2? Charlie skoncentrował się, po chwili spostrzegł, że to światło na ganku zgasło.

Okularnik otworzył drzwi i odchylił oparcie przedniego siedzenia. Charlie ponownie oberwał po żebrach. Wysunął się z samochodu i czekał cierpliwie na chodniku, Okularnik szepnął coś swojemu towarzyszowi do ucha. W czasie rozmowy niespodziewanie spojrzał na Charliego. Ten szybko odwrócił wzrok. Czuł zapach kwiatów poinsecji. Podano mu płócienną torbę, zważył ją w ręku, zastanawiając się, czy nadal jest w niej rewolwer. Rewolwerowiec chwycił go mocno za ramię i poprowadził jak krnąbrne dziecko. Okularnik usiadł z powrotem za kierownicą. Charlie czuł jego wzrok na karku. Ich cienie wydłużyły się, rozdzieliły, wreszcie stopniały i zniknęły, gdy przechodzili pod uliczną latarnią.

Dom był zbudowany z betonu, miał trzy piętra i płaski dach. Okna chronione były przez żelazne pręty. Całą posesję otaczało sięgające do pasa ogrodzenie z żelazną bramą. Rewolwerowiec otworzył ją, przeszli ułożonym z betonowych płyt chodnikiem, z obu stron rosły rzędy ciemnozielonych krzewów o grubych liściach, weszli na schodki prowadzące na ganek. Nie potrzebowali dzwonić, drzwi były uchylone.

- Otwórz drzwi.

Rewolwerowiec mówił niskim, gardłowym głosem. Charlie pomyślał, że chyba jest Turkiem, ale nie dałby sobie za to uciąć ręki. Pchnął drzwi koniuszkami palców. Otworzyły się szeroko na dobrze naoliwionych zawiasach. Rewolwerowiec przyłożył palec do ust. Weszli do środka delikatnie zamykając za sobą drzwi.

Przed nimi otwierał się wąski korytarz, ciągnący się przez cały dom. Po prawej stronie umieszczone były kręcone schody z balustradą na wysoki połysk, drzewo świeciło leciutko w półmroku.

Następne pchnięcie w plecy i Charlie zaczął wchodzić po schodach. Zatrzeszczały głośno pod jego stopami. Przesunął się najpierw na lewo, a potem na prawo. Próbował przenieść ciężar ciała na balustradę, ale nic to nie pomogło. Drewno było stare i wyschnięte. Po każdym kroku schody skrzypiały. Wchodzili jednak coraz wyżej, najpierw Charlie, a krok za nim Rewolwerowiec.

Słaba, żółtawa poświata na szczycie schodów pochodziła z ozdobnego okna w suficie. Charlie zatrzymał się w plamie światła, czekając na dalsze polecenia. Schody zakręcały i prowadziły na ostatnie piętro budynku. Rewolwerowiec dźgnął Charliego w krzyż, kierując go ku tyłowi domu.

Korytarz wyłożony był grubym dywanem, ściany po obu stronach obwieszone czarno-białymi fotografiami w ozdobnych ramach, oficjalnymi portretami starych mężczyzn o poważnych twarzach, pobrużdżonych przez czas zmarszczkami.

Zatrzymali się przed drzwiami z polerowanego mahoniu. Charlie raz jeszcze oberwał po żebrach. Nacisnął klamkę i drzwi otwarły się z ostrym stuknięciem. Wszedł do środka.

Rewolwerowiec zamknął je za sobą czubkiem butą.

Pokój był mały, ale wysoki. Przez jedno z okien Charlie dostrzegł światło odbijające się od zderzaka zaparkowanego Fiata. Rewolwerowiec zapalił światło. Najwyraźniej pokój używany był jako biuro. Pośrodku stało małe biurko, za nim szeroki fotel na kółkach, na oszklonych półkach stały książki. Na przeciwległej ścianie wisiały trzy duże akwarele, przedstawiające sceny pastoralne z delty Nilu. Z drzewca ustawionego w kącie pokoju zwisała smętnie flaga libijska.

Sejf ukryty był za pierwszym obrazem od lewej.

Charlie spróbował poruszyć pokrętłem, ale sejf był zamknięty. Odwrócił akwarelę, poszukując kodu zanotowanego ołówkiem na ramach. Ani śladu.

Ukląkł i rozpiął torbę. Rewolwerowiec stanął przy drzwiach, nie zdejmując palca ze spustu. Charlie grzebał w torbie. Zawierała spory wybór sprzętu ślusarskiego mogącego zaspokoić wymagania nawet wytrawnego włamywacza, między innymi kilka stalowych dłutek. Rewolwer zniknął. Zacisnął palce na jedynym przedmiocie, który mógł mu się do czegoś przydać. Był to stalowy sześcian pomalowany na szaroniebiesko, miał rozmiary pudełka papierosów i ważył około ćwierci kilograma. Wyposażony był w ekranik na ciekłych kryształach, przyssawkę i parę miniaturowych słuchawek. Z jego boku wystawał czerwony przełącznik.

Charlie przerzucił go kciukiem. Na ekranie zapaliło się siedem czerwonych zer. Przyssawkę umocował na drzwiach sejfu, wyregulował słuchawki. W uszach rozległ się cichy szmer, jak warczenie odległej lodówki. Powoli zaczął obracać pokrętło, bardzo wolno, po jednej cyfrze. Wykonał trzykrotnie pełen obrót, zanim znalazł pierwszą liczbę kodu.

48.

Zgasił ekran i zaczął obracać pokrętło w przeciwną stronę. Drugą cyfrą było 5.

Rewolwerowiec stanął za jego plecami. Lufa pistoletu popieściła kark Charliego.

- Pospiesz się.

Trzecią liczbą było 22. Charlie pociągnął za rączkę sejfu. Drzwiczki nawet nie drgnęły, było to jak kubeł zimnej wody na głowę.

W niecałe dziesięć minut znalazł następne liczby: 17 i 53. Wykręcił kombinację i pociągnął za rączkę, ale nie obrócił jej. Nadal słyszał w słuchawkach warczenie odległej lodówki, było tam jednak coś więcej.

Dźwięk rozlegał się w tle, ale zbliżał się coraz bardziej. Przymknął oczy, wsłuchując się uważnie. Były to krótkie zakłócenia w regularnych odstępach czasu, jak gdyby ktoś szedł po polu pokrytym topniejącym śniegiem.

Albo po dywanie w korytarzu.

Charlie zapamiętał wydarzenia, które nastąpiły w chwilę później tak, jak gdyby wszystko to stało się w jednej chwili. Otworzył drzwiczki do sejfu do połowy i udając, że się zaparły, poprosił Rewolwerowca o pomoc. Drzwi do pokoju otwarły się gwałtownie. Usłyszał szczęknięcie pistoletu maszynowego.

Cisza.

Charlie zdobył się na odwagę, by obejrzeć się za siebie. Wysoki, szczupły mężczyzna w żółtej piżamie opierał się o podziurawioną kulami futrynę, piżama splamiona była krwią. Spojrzał na Charliego, otworzył usta, jak gdyby chciał prosić o pomoc i upadł twarzą na podłogę, nogi pozostały na korytarzu - nie potrafił się zdecydować, gdzie chce leżeć.

Rozległy się następne wystrzały. Mężczyzna zadrżał i znieruchomiał.

Rewolwerowiec wyciągnął pusty magazynek, podrzucił go zgrabnie w ręku i odwrócił. Miał dwa magazynki sklejone taśmą. Wsadził pełen do pistoletu i podniósł prawą rękę, by wprowadzić nabój do komory zamkowej.

Charlie odskoczył od ściany, wdepnął w obraz, płótno jęknęło pod stopą i rozdarło się z trzaskiem. Lufa pistoletu skoczyła w jego stronę. Wyciągnął rękę uderzając z całej siły.

Miał szczęście. Spudłował, ale stalowe dłuto zsunęło się po szczęce i wbiło tuż za uchem wchodząc aż po knykcie Charciego.

Rewolwerowiec sięgnął dłońmi do szyi. Zderzył się z biurkiem, stracił równowagę i upadł plecami na podłogę, dłońmi trzymając się za gardło pełne krwi.

Zanim wszystko to się wydarzyło, wystarczyło mu czasu, by zauważyć, że w sejfie było mnóstwo pieniędzy. Były to świeżutkie paczuszki egipskich banknotów zapakowanych tak, jak gdyby pochodziły prosto z banku. Charlie złapał garść banknotów i skierował się do wyjścia. Musiał jednak przejść koło mężczyzny w żółtej piżamie. Wziął głęboki wdech i przeskoczył nad skrwawionym, poszarpanym pociskami ciałem.

Na korytarzu jakaś kobieta kucała w kącie w cieniu rzucanym przez poręcz schodów. Miała na sobie kremową nocną koszulę i papiloty. Charlie przeskakiwał po dwa, trzy schody, otworzył szeroko frontowe drzwi i w przebłysku zdrowego rozsądku zatrzasnął je natychmiast. Usłyszał ryk silnika Fiata i pisk opon. Rzucił się w przeciwną stronę, wpadł do białej oświetlonej kuchni. Zaczął otwierać drzwi. Coś otarło się o jego nogi, kot. Usłyszał ciężkie kroki na schodach, oddech przerywany dławiącym strumieniem krwi. Złamał paznokieć odciągając łańcuch, otworzył drzwi na całą szerokość, rzucił się ku krótkim, betonowym schodkom i skoczył w ciemność.

Usłyszał jeszcze jakieś głosy, krzyki. Krzyk kobiety. Odgłos wystrzału.

Wcisnął do kieszeni garść banknotów i zaczął biec.


7



Charlie biegł ogarnięty paniką prosto przed siebie, aż wpadł na drewniane krzesło ogrodowe i wleciał głową do stawu.

Gdzieś w pobliżu rozszczekał się pies.

Charlie wygramolił się rakiem. Na ganku sąsiedniego domu niespodziewanie zapaliło się światło. Przykucnął za przewróconym krzesłem. Drzwi otworzyły się i jakiś mężczyzna wyjrzał w ciemność. W szerokim promieniu światła na trawniku zamigotały krople rosy. Charlie pochylił się jeszcze bardziej.

Usłyszał głos kobiety, nie mógł rozróżnić słów, z tej odległości dobiegał go tylko szmer mowy.

- To koty znowu dobierają się do naszych ryb - powiedział mężczyzna. Mówił po angielsku z brytyjskim akcentem. Światło przesunęło się po przewróconym krześle, po czarnej wodzie stawu. Drzwi zatrzasnęły się i światło zgasło.

Charlie podniósł się ostrożnie. Miał przemoczoną koszulę, cały śmierdział gnijącym mułem ze stawu. Rozejrzał się, starając się ustalić, gdzie jest. Nie był pewien, jak daleko uciekł od miejsca strzelaniny. Nagła kąpiel pomogła mu uporządkować myśli. Od domu z sejfem dzieliły go zaledwie dwie lub trzy przecznice. Musiał wrócić na ulicę.

Przeszedł przez trawnik, kierując się w stronę domu. Od sąsiedniego budynku oddzielała go wysoka, drewniana brama. Odciągnął zasuwkę, otworzył bramę i przeszedł na drugą stronę. Przestrzeń pomiędzy dwoma domami wysypana była drobnym żwirem, kamyki o ostrych krawędziach chrzęściły głośno pod jego stopami, a zamknięta przestrzeń i jego rozbudzona wyobraźnia jeszcze wzmagały hałas.

Przejście zamykała następna drewniana brama, ale ona również zabezpieczona była jedynie prostą, żelazną zasuwą. Otworzył bramę i prześliznął się na drugą stronę, zamykając ją cicho za sobą.

Dom oddalony był od chodnika o zaledwie kilka kroków. Charlie skrywał się przez chwilę w cieniu, obserwując ostrożnie ulicę, wreszcie odważnie wyszedł na chodnik. Starał się wyglądać jak gdyby nic się nie stało, ale cały był spięty, w każdej chwili gotowy do ucieczki.

Ulica była pusta, bezludna. Słaby wietrzyk szumiał pośród liści hibiskusów.

Charlie ruszył przed siebie, najpierw powoli, potem szybciej, uważając jednak, by nie wzbudzać podejrzeń. Był prawie pewien, że miejsce morderstwa pozostawił za sobą nieco z lewej i oddalił się już od tej okolicy. Szedł przed siebie prawie godzinę, gdy natrafił na znaną sobie ulicę 26 Lipca. Od mostu dzieliła go zaledwie jedna przecznica. A mostem mógł już dotrzeć do swojej części miasta, do swojego mieszkania.

Nie dotarł jeszcze do połowy długości mostu, gdy usłyszał za sobą ryk silnika i pisk opon. Obejrzał się przez ramię i zobaczył szybko zbliżające się reflektory samochodu. Zbyt późno zdał sobie sprawę z tego, jak fatalny błąd popełnił. Po obu stronach wyspy były po trzy mosty, razem sześć. On wybrał dla siebie najbardziej oczywistą, najprostszą drogę. Przechylił się przez balustradę mostu. W pomarańczowym blasku lamp rzeka wydawała się gładka, wyglądała jak gęsta galareta. Pomyślał o tym, by skoczyć, ale wyobraził sobie, jak jego gardło i płuca napełniają się szlamem niesionym przez Nil, zobaczył swą głowę znikającą pod powierzchnią wody, swój grób zaznaczony jedynie przez kilka bąbelków, a potem już nic.

Samochód był już bardzo blisko.

Charlie miał jeszcze nadzieję, że zdoła dobiec do końca mostu i ukryć się przed samochodem. Spróbował biec i odkrył, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa.

Samochód był zaledwie kilka metrów od niego, utrzymywał równe z nim tempo, kierowca nie próbował go wyprzedzić. Charlie skręcił ku balustradzie.

- Może pana podwieźć?

Akcent z Nowego Jorku, głos ostry i chrapliwy, ale uprzejmy. Charlie zaryzykował szybkie spojrzenie przez ramię. Było to jaskrawoczerwone BMW z podnoszonym dachem, otwartym pomimo nocnego chłodu. Kierowca miał ponad dwadzieścia lat, kręcone blond włosy, które w świetle lamp wyglądały na pomarańczowe, okrągłą, wesołą twarz i szeroki uśmiech. Obok niego siedziała kobieta, a z tyłu druga para. Mężczyzna gapił się w okno, kobieta wydawała się drzemać. Wszyscy czworo ubrani byli wieczorowo.

- Idziesz ze „Sporting Clubu”? - zapytał kierowca. Charlie wsadził koszulę w spodnie.

- Wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem - zaczął improwizować. - Ktoś mnie uderzył. Ukradł mój portfel, gotówkę, karty kredytowe, wszystko - urwał i dodał po chwili. - Zabrali mi nawet zegarek, sukinsyny.

Żadnej odpowiedzi.

- To był Rolex - dorzucił Charlie. - Prezent od żony. Kierowca zwiększył obroty.

- Nie jesteś przypadkiem Amerykaninem?

- Z Los Angeles - odparł Charlie. Podczas pobytu w Kairze starał się usilnie pozbyć akcentu. Teraz jednak zrezygnował z tych prób, wprost przeciwnie, starał się mówić jak na prawdziwego mieszkańca Los Angeles przystało.

- Dokąd idziesz?

Było to wyjątkowo głupie pytanie. Charlie zdał sobie wreszcie sprawę, że kierowca i jego pasażerowie spędzili ostatni wieczór na jakiejś popijawie. Wskazał gestem przeciwległy koniec mostu.

- No to wskakuj. Możemy cię podwieźć.

Charlie otworzył tylne drzwi samochodu. Kobieta spojrzała na niego przytomnym wzrokiem. Nie spała. Przesunęła się robiąc mu nieco miejsca. Była to bardzo piękna kobieta w wieku około dwudziestu lat o śmietankowobiałej skórze i krótkich blond włosach. Miała na sobie obcisłą i bardzo wyciętą sukienkę z gazy i cekinów. Charlie wcisnął się do środka. Uśmiechnęła się do niego. Jej towarzysz zaczął gwałtownie mrugać oczami, starając się przyjrzeć Charliemu.

- Jak się czujesz, u diabła? - wybełkotał.

- Został właśnie pobity i okradziony - powiedziała kobieta. - Jak twoim zdaniem może się czuć w takiej sytuacji?

Mężczyzna wzruszył ramionami, opadł na oparcie i zamknął oczy.

Kierowca wrzucił pierwszy bieg. Facpt siedzący obok Charliego zachrapał głośno. W miarę jak samochód nabierał prędkości, betonowe słupki balustrady zaczęły rozmywać się w jedną szarą ścianę.

- Mój mąż - powiedziała kobieta. Zacisnęła palce na nosie śpiącego. Przestał na moment chrapać, ale gdy puściła, zaczął na nowo. - Rozmowny z niego facet.

- Bardzo muzykalny - stwierdził Charlie.

Uśmiechnęła się znowu.

- Nie napiłbyś się czegoś?

Charlie skinął głową. Kobieta pogrzebała w kieszeniach śpiącego męża i znalazła srebrną piersiówkę. Odkręciła ją i podała Charliemu.

- Wódka?

- I to czysta.

Przechylił butelkę i nabrał trochę płynu do ust. Alkohol spływał z języka między zęby, poczuł, że kurczą mu się dziąsła. Przełknął, gardło zapłonęło żywym ogniem. Łyknął jeszcze raz i oddał butelkę.

Zbliżali się już do końca mostu, jechali mniej więcej pięćdziesiąt, może czterdzieści kilometrów na godzinę, opony szumiały na bruku. W cieniu ulicy Al Chadra stał mały czarny samochód. Gdyby ktoś przechodził przez most na piechotę, zobaczyłby go dopiero przy zejściu. Kobieta piła właśnie z butelki. Odjęła ją od ust i Charlie wyjął jej piersiówkę z ręki. Podniósł ją do ust, trzymając tak, by zasłonić twarz. Był to Volkswagen, na przednich siedzeniach siedziało dwóch mężczyzn.

Volkswagen stał z włączonym silnikiem.

- Spragniony jesteś.

- Przepraszam. - Charlie oddał jej butelkę, nie wypiwszy nawet kropli. Głos mu trochę drżał, ze zdenerwowania zaczęły mu dygotać dłonie. BMW popędziło ulicą 26 Lipca trochę szybciej, niż było to konieczne. Charlie obejrzał się za siebie. Nikt go nie śledził.

- Jak się nazywasz?

- Charlie. - Nadal patrzyła na niego z oczekiwaniem. - Charlie McPhee - powiedział.

- Jestem Sally.

- Miło cię poznać.

- Dlaczego śmierdzisz, jakby ktoś wyciągnął cię właśnie ze ścieków, Charlie?

- Wpadłem do stawu.

Charlie poczuł jej dłoń na swym udzie. Pociągnęła z butelki, a on ukradkiem obserwował jej profil. Miała włosy koloru miodu, jak jakaś gwiazda filmowa. W Kalifornii plaże i supermarkety pełne były dziewcząt takich jak ona. Ale oni byli w Kairze, nie w Kalifornii. Zmusił się, by odwrócić wzrok. Od dawna już czuł tęsknotę za domem.

- Gdzie mieszkasz, Charlie?

Jakie inteligentne pytanie. Teraz, kiedy miał chwilę na zastanowienie, pewien był, że czekają na niego w jego pokoju.

- Bo my w „Continental-Savoyu”. Wiesz, gdzie to jest? Charlie skinął głową.

- Chciałam zatrzymać się w „Hiltonie”, albo w „Meridianie”. Nawet w tym pieprzonym „Sheratonie”. W zasadzie wszędzie byłoby świetnie, byleby nad rzeką - gwałtownie odwróciła się w stronę Charliego, ich kolana się złączyły. Cofnął się trochę, ale ona posunęła się w ślad za nim, utrzymując kontakt. - Rzeki są takie romantyczne, prawda?

- Tak, oczywiście.

- Nie dostaliśmy rezerwacji, Donald zaczął załatwiać wszystko zbyt późno. Znowu przespał sprawę - wsunęła ramię pod pachę Charliego. Zaczęła naciskać na niego pełną piersią. - Wzięliśmy apartament. Dwie sypialnie - wargami dotknęła jego ucha. Poczuł jej zęby, drobne i ostre.

- Nie chciałbyś się ze mną przespać, Charlie McPhee?

- Tak - odpowiedział szeptem Charlie. Nawet „Savoy” był lepszym schronieniem na noc niż puste ulice.

- Słyszeliście?! - krzyknęła Sally. - Najpierw go podwozimy, a potem on zaczyna robić mi propozycje!

- Masz szczęście, że Donald jest na miejscu i może bronić twego honoru - powiedział ze śmiechem kierowca.

- No właśnie!

Pod hotelem Charlie wymamrotał jakieś podziękowania i wysiadł z samochodu. Wyglądało na to, że kierowca całkiem o nim zapomniał. Jego żona posłała mu jeszcze zmęczony uśmiech. Zastanawiał się, jak zareagowaliby, gdyby powiedział im, że właśnie uratowali mu życie. Albo gdyby powiedział, że zwinął Sally paczkę papierosów Cool i srebrną piersiówkę.

Na hotelowym zegarze było dwadzieścia po pierwszej, gdy BMW zatrzymało się przed szerokim portalem. Przez następne kilka godzin Charlie błąkał się bez celu po południowo-wschodnich dzielnicach miasta. Od czasu do czasu pociągał łyk ze stale malejącego zapasu wódki, popijał, by mieć jakieś zajęcie, bo wydawało mu się, że napój nie ma na niego żadnego wpływu.

O czwartej nad ranem nadal wędrował przez miasto. Jasne światła budynków na wzgórzach Mukattam kierowały go na wschód, ku pierwszym szaro-różowym światłom fałszywego świtu. Skręcił i odkrył, że na jego drodze pojawiła się przeszkoda, wysoka bariera z brunatnych kamieni, dalej były pozbawione okien małe domki, jedno z licznych w Kairze Miast Umarłych.

Charlie szedł powoli wzdłuż ściany, próbując otworzyć kolejne drzwi, aż wreszcie natrafił na otwarte. Przez chwilę stał w progu, aż jego wzrok przyzwyczaił się do panującego wewnątrz mroku. Stał w wąskim korytarzyku wolnej przestrzeni pomiędzy grobami. Było tu, jak przystało na miejsce, cicho jak w grobie. Ale nekropolia nie była zaludniona wyłącznie przez zmarłych.

W Kairze, gdzie gęstość zaludnienia wynosi w pewnych dzielnicach sto tysięcy ludzi na kilometr kwadratowyr nieuniknione było to, że najbardziej zdesperowani bądź najbardziej zaradni spośród biedaków szukali schronienia wśród grobowców, zwłaszcza że oferowały im o wiele lepsze warunki niż jakiekolwiek inne miejsce.

Charlie przeszedł wolno wąską uliczką pomiędzy niskimi, ciemnymi i pozbawionymi okien ścianami grobów. Światło nabrało zielonkawego odcienia, było tak słabe, że ledwo widział, dokąd idzie. Zastanawiał się, ile grobów porzuconych przez dawnych właścicieli służy teraz za mieszkania.

Światło niespodziewanie stało się nieco silniejsze. Szedł dalej wąską uliczką, aż znalazł drzwi, które wyglądały na dawno nie używane. Spróbował nacisnąć klamkę i drzwi ustąpiły z piskiem. W twarz uderzyło go ciepłe powietrze śmierdzące zwierzęcymi odchodami.

Charlie krzyknął coś niezbyt głośno. Odpowiedzi nie było. Pewien, że w grobie nikogo nie ma, wszedł do środka, pokręcił się przez chwilę i położył spać na kamiennym bloku.

Był tak wyczerpany, że zasnął niemal natychmiast, pogrążając się w zmorze, przed którą uciekał.

We śnie wspinał się po wysokich schodach o wąskich stopniach prowadzących do pokoju wypełnionego czerwonym pulsującym światłem. Był przerażony, palce kleiły mu się od potu. Próbował wytrzeć dłonie o ścianę, ale kawałki tynku zaczęły się na niego sypać.

Za ścianą nie było nic.

Wreszcie małe, okrągłe drzwiczki sejfu odskoczyły. Rewolwerowiec wybuchnął śmiechem - jego otwarte usta były jak dziura ziejąca pustką.

Charlie włożył dłoń do sejfu. Coś chwyciło go za rękę. Krzyknął. Rewolwerowiec odwrócił w jego stronę twarz rozjaśnioną uśmiechem. Wycelował w niego pistolet. Czerwony błysk oświetlił ściany pokoju. Charlie zdołał jakoś uwolnić dłoń. Rzucił się na Rewolwerowca, ale ten z łatwością go odepchnął. Jakieś ciało upadło na podłogę. Mężczyzna w żółtej piżamie. Charlie wybiegł z pokoju przeskakując ciało jego żony. Na piętrze, w cieniu balustrady przykucnęła jego córka, Heather. Czerwone światło pulsowało. Wyciągnęła ku niemu ręce, ale odtrącił ją, zbiegł po schodach i wybiegł z domu, wskoczył do małego, żółtego samochodu. Wóz pomknął szybko ulicą. Zatrzymał się przed budynkiem, który wydawał się Charliemu znajomy.

Wysiadł z samochodu i wszedł po schodach do pokoju wypełnionego czerwonym, pulsującym światłem.

Śnił wciąż ten sam sen, jak gdyby spacerował po wstędze Mobiusa. Za każdym razem pulsujące, czerwone światło wydawało się nieco jaśniejsze. Wreszcie stało się tak jaskrawe, że Charlie musiał osłonić oczy, by go nie oślepiało.

Jakiś mężczyzna mówił do niego po arabsku. Miał miękki, głęboki i spokojny głos. Charlie usiadł, we śnie zrzucił jeden but. W świetle latarki patrzył, jak Arab zakłada mu go na nogę i zawiązuje sznurowadło.

Urywaną mieszaniną arabskiego i łamanej angielszczyzny wyjaśnił, że jest bawabem, strażnikiem. Jest mu nieskończenie przykro, ale Charlie musi opuścić ten grób.

Charlie usiadł, kurz zakręcił mu w nosie i kichnął. Stary człowiek się uśmiechnął. Wyprowadził Charliego z grobu w gorące, nieruchome powietrze popołudnia. Bawab był bardzo stary, miał na sobie czarną gallabijję i sandały z podeszwami zrobionymi ze starej opony. Jego twarz była plątaniną zmarszczek, ale oczy pozostały jasne i spokojne. Podtrzymywał ramię Charliego, okazując mu nie tylko wsparcie, ale i współczucie. Przy wejściu do nekropolii Charlie poniżony uciekł przed nim rzucając się biegiem przez ulicę.

W meczecie obmył twarz i dłonie przy publicznym wodotrysku. Otrzepał z kurzu ubranie i przeczesał palcami włosy. W chwilę potem zauważył małą kawiarnię. Powietrze w jej wnętrzu było ciepłe i słodkie, przesycone wonią mleka i świeżego ciasta. Charlie usiadł przy okrągłym stoliczku z blatem z białych i zielonych kafelków. Nad barem umieszczony był czarno-biały telewizor, nastawiony na odcinek jakiejś amerykańskiej opery mydlanej z arabskim dubbingiem, prawdopodobnie jeszcze bardziej bezsensownym niż oryginalne dialogi.

Kelner właśnie palił nargile. Wydmuchnął chmurę dymu i podszedł do stolika Charliego pytając, czego sobie życzy. Charlie zamówił szklankę herbaty i talerz słodkich bułeczek, jeszcze zapałki. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Potrząsnął nią i wyjął jednego, urwał filtr, zapalił i gapiąc się w telewizor, czekał na jedzenie.

Tak dawno opuścił Amerykę, że nic już nie pamiętał. Na ekranie widział tylko wymalowane na płótnie dekoracje i źle dobranych aktorów, którzy, podobnie jak on sam, nie rozumieli swoich ról.

Ulica na zewnątrz pełna była ludzi. Przez okno kawiarni wydawali się równie nierealni jak gestykulujące postacie na ekranie. Kelner przyniósł zamówione jedzenie.

Charlie przełknął łyk herbaty i dzielnie ugryzł kawałek lepkiej i słodkiej bułeczki. Okruch lukru przylgnął do jego dolnej wargi, odkleił się i stoczył na marynarkę. Zatopiony w myślach nie czuł żadnego smaku.

Wszystko, co miał, zostawił w swoim pokoju. Od samego początku założył, że powrót to zbyt duże ryzyko. Teraz zastanawiał się, czy przypadkiem nie działa to na jego korzyść. A może jego prześladowcy również uznali, że skoro nie było żadnej szansy na jego powrót, to nie ma sensu na niego czekać?

Nie, była to niebezpieczna myśl. Nie miał żadnych wątpliwości, że ktoś czekał na niego w mieszkaniu.

No to niech sobie czeka.

Na półce koło baru leżały dzisiejsze numery „Ał-Ahram” i.AlAchbar” przymocowane do drewnianych prętów. Cienkie strony zaszeleściły, gdy niósł gazety na swój stolik. Kelner obserwował go spod oka. Zamówił jeszcze jedną szklankę mocnej, słodkiej herbaty, ulubionego napoju kairczyków, i zaczął starannie przeglądać oba dzienniki, czytając wszystkie tytuły od góry do dołu strony, z uwagą czytając każdy artykuł, który poruszał kwestie napadów i włamań. Nie było żadnej wzmianki o włamaniu i strzelaninie na gezirze. Nic. Ani słowa.

Charlie rozejrzał się po barze. Wewnątrz siedziało tylko trzech klientów, dwóch starych mężczyzn przy stoliku pod oknem i kilkunastoletni chłopak pochylony nad szklanką lemoniady. Dwójka pod oknem zagłębiona była w rozmowie, chłopak nie odrywał wzroku od telewizora.

Zasłaniając się gazetą, Charlie zaczął liczyć pieniądze, które zabrał z sejfu. Były to dwie paczki używanych egipskich dziesięciofuntówek. W połowie pierwszej paczki Charlie natrafił na kopertę zapieczętowaną kleksem czerwonego wosku. Na kopercie nie było ani nazwiska, ani adresu. Odłożył ją na bok i wrócił do liczenia pieniędzy. W każdej paczce było po pięćdziesiąt banknotów, razem tysiąc funtów. Poczuł, że chwilowe uniesienie opuszcza go jak powietrze przekłuty balon. Policja znajdzie jego odciski palców w domu na Gezirze, na narzędziach do otwierania sejfu i długim kawałku stali wystającym z szyi Rewolwerowca.

Mógł stwierdzić, że zrobił to w obronie własnej. Ale jeśli naprawdę został zmuszony do otwarcia sejfu, dlaczego nie zrobił nic, by pomóc kobiecie w nocnej koszuli, którą zobaczył na schodach?

Bo mnie ścigali i myślałem, że zamierzają mnie zabić. Ale co stało się potem, Charlie McPhee? Przecież ci ludzie z BMW zabrali cię z mostu. Dlaczego nie poszedłeś z nimi do recepcji i nie poinformowałeś policji? Bo się bałem.

Nie sądził, by tak tchórzliwe postępowanie mogło mu zjednać sympatię sądu, nawet gdyby jakimś cudem mu uwierzyli. Co go teraz czekało? Dziesięć do piętnastu lat obostrzonego rygoru? A potem, zakładając oczywiście, że przeżyje więzienie, deportacja do Stanów. Ale czy miał jakiś wybór7 Nie.

Kair był ogromnym miastem. Dwanaście milionów mieszkańców. Ale bardzo niewielu spośród nich miało ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i jasnoniebieskie oczy.

Tysiąc funtów ochroni go przed kłopotami przez jakiś czas, ale nie powstrzyma Okularnika przed zemstą. Prawdopodobnie mają już jego paszport i fotografię. Kwestią czasu pozostało zatem schwytanie samego Charliego.

Papieros już się dopalał. Od niedopałka zapalił następnego, wciągnął dym głęboko w płuca i wydmuchnął powoli.

Zapomniał prawie o znalezionej kopercie. Obejrzał ją, zważył w dłoni, podniósł do światła. Wreszcie złamał w palcach woskową pieczęć. Koperta zawierała pojedynczą kartkę cienkiego papieru. Rozwinął ją. Na kartce zapisana była ręcznie po arabsku lista składająca się z ośmiu nazwisk. U dołu umieszczony był całkowicie nieczytelny podpis.

Charlie zbił kartkę w kulkę. Ku jego zaskoczeniu wybuchnęła białym, bezdymnym płomieniem. Krzyknął przerażony. Gazety zajęły się prawie natychmiast. Kelner rzucił się w jego stronę z twarzą ściągniętą gniewem.

Charlie zareagował automatycznie. Kiedy wpadłeś w kłopoty, postaraj się przed nimi uciec. Odepchnął kelnera i rzucił się w stronę drzwi, jeden ze staruszków poderwał się i złapał go za rękaw. Charlie krzyknął coś do niego i się wyrwał. Przepchnął się przez tłumek, który zaczął się już zbierać pod drzwiami. Policjant krzyknął coś w jego kierunku. Rzucił się do ucieczki.

Na wyłożonym kafelkami stoliku pozostawił bardziej niż hojny napiwek - dokładnie tysiąc funtów egipskich w używanych dziesięciofuntówkach.


8



Bogota

Hubie Sweets leżał w staromodnej żeliwnej wannie w pozycji zbliżonej do półlotosu, z głową ułożoną na piersiach dziewczyny, jego kościste kolana wystawały z gorącej, parującej wody. Dziewczyna miała szesnaście, może siedemnaście lat. Sweets spojrzał na nią i uznał, że jest zakochany. Udowodnił to płacąc naprawdę ogromną sumę stu pięćdziesięciu dolarów za spędzenie z nią tygodnia. Kiedy pytał ją o imię, nie chciała powiedzieć, uśmiechała się nieśmiało i odwracała wzrok.

Sweets nazwał ją Lolitą.

Kąpał się z Lolitą, bo jako całkowita nowość sprawiało jej to ogromną przyjemność. Jak zawsze nalała do wanny zbyt dużo wody, więc przy każdym poruszeniu woda przelewała się przez brzegi na linoleum. Z początku ruszali się dość często, teraz jednak leżeli spokojnie. Sweets ułożył się z głową na dwóch najwygodniej szych poduszeczkach na Ziemi.

Była to jego trzecia kąpiel tego dnia. Wreszcie zaczynał znowu czuć się czysty, jak gdyby zmył z siebie warstwę potu i brudu przyniesioną z dżungli. Kiedy nie leżał w wannie, siedział w kuchni albo kładł się do łóżka z Lolitą. Dziewczyna pracowała ciężko na każde peso ze swej wypłaty. W zasięgu ręki leżał chromowany Colt kalibru 0,45 cala z rękojeścią z macicy perłowej i rubinem umieszczonym na lufie. W Kolumbii przeciętna roczna liczba morderstw sięga piętnastu tysięcy. Najbardziej powszechną przyczyną śmierci pośród mężczyzn od piętnastego do czterdziestego piątego roku życia jest zabójstwo. Cena za zastrzelenie człowieka wynosi dwadzieścia pięć dolarów, co ledwie wystarcza na pokrycie kosztów amunicji, Bogota zaś jest najgorszym miejscem w całym kraju. Pełno tu handlarzy narkotyków i złodziei. Wyjdź z domu, a ktoś zastrzeli cię, żeby nie wyjść z wprawy, zostań w domu, a ktoś wpadnie z wizytą.

Sweets poczuł skurcz w łydkach. Westchnął i rozprostował nogi. Woda wylała się z wanny i z pluskiem rozchlapała na podłogę.

W drugim pokoju Mungo włączył stare lampowe radio. Rozległ się głośny trzask. Mungo starał się wtórować wokaliście, ale szybko zrezygnował, zbyt słabo znał hiszpański.

Muzyka ucichła, zastąpiona prognozą pogody. Temperatura wynosiła osiemdziesiąt cztery stopnie Fahrenheita, wilgotność dziewięćdziesiąt pięć procent. Po południu z pewnością czekała ich burza z piorunami. Poprzez miękki głos prezentera Sweets usłyszał metaliczne stuknięcie, zgadł, że Mungo czyści swój pistolet. W takim klimacie rdza czyhała na każdym kroku.

Sweets wziął do ręki mydło.

Nagle rozległo się walenie do drzwi. Sweets sięgnął po Colta. Gładka, śliska rękojeść wysunęła mu się z dłoni i pistolet spadł z hukiem na podłogę. Zaklął i wygramolił się z wanny. Pośliznął się i wylądował na tyłku. Klnąc wytarł dłonie w ręcznik, podniósł z podłogi rewolwer i odbezpieczył go oboma kciukami.

Drzwi zastukały o framugę. Sweets ruchem ręki polecił Lolicie, by nie wychylała się z wanny, ale była od niego szybsza, z wody wystawał jej już tylko czubek nosa.

W drugim pokoju radio wyłączyło się z trzaskiem i Mungo Martin krzyknął.

- Quien es?

Nikt nie odpowiedział. Sweets wypadł z łazienki, przebiegł krótki korytarz i wpadł do pokoju. Mungo klęczał na podłodze, wokół niego, na poplamionych oliwą gazetach, leżały części Uzi. Sweets patrzył, jak gorączkowo stara się złożyć broń. Potrząsnął głową i westchnął głośno z niesmakiem.

- Odpieprz się - powiedział Mungo. - Ja przynajmniej mam spodnie na tyłku - pochylił się nad puszką oliwy, ale Sweets, który nie spuszczał oczu z drzwi, nawet tego nie zauważył.

- Quien es? - krzyknął raz jeszcze Mungo. - Cómo se Ilama, por favor?

Coś białego i prostokątnego wysunęło się spod drzwi. Koperta. Sweets o mało do niej nie strzelił. Spojrzał na Munga, a ten wzruszył ramionami, nie przerywając składania Uzi.

Zostawiając za sobą strumyczek wody, Sweets uklęknął i pochylił się. Przycisnął policzek do brudnego dywanu, próbując wyjrzeć na zewnątrz przez szparę pod drzwiami.

- Gdyby twoja matka mogła cię teraz zobaczyć - powiedział Mungo.

Sweets pochylił się jeszcze bardziej, zdając sobie sprawę z tego, że kuca z tyłkiem pokrytym gęsią skórką sterczącym prosto w górę. Cholernie trudno jest zachować godność w tej pozycji. Pokój nagle pociemniał. Prąd elektryczny przebiegł mu po kręgosłupie, a włosy na całym ciele stanęły dęba. Piorun uderzył z białym błyskiem, wydawało się, że pokój nagle utracił wszystkie barwy, w tej samej chwili potężny grzmot zatrząsł szybami w oknach sprawiając, że nawet powietrze w płucach zadrżało.

- Wygląda na to, że przynajmniej raz prognoza pogody się sprawdziła - odezwał się Mungo. W oddali rozlegały się kolejne grzmoty, jak nieustanne bicie w bębny. Roześmiał się i wytarł brudne od oliwy palce w szmatę.

Sweets przyglądał się ostrożnie kopercie, na której wystukano na maszynie ich nazwiska. W prawym górnym rogu miała znaczek znanego biura podróży z Bogoty. No cóż, przecież nic to nie znaczy. Zbliżył się o trzy centymetry. Czuł, że robi mu się zimno. Pochylił się i powąchał kopertę.

- Co ty u diabła robisz, Hubie?

- Wiesz jak pachnie bomba w liście?

- Nie mam pojęcia. Mam ją otworzyć?

Sweets machnięciem dłoni kazał mu się nie zbliżać.

- Nie. Już wszystko w porządku. Sam się tym zajmę. W końcu ktoś musi robić za bohatera.

- Masz rację - stwierdził Mungo. - Gdybyś mnie potrzebował, będę pod łóżkiem.

Sweets złapał kopertę i otworzył ją. Wewnątrz znajdowały się dwa bilety Avianca Airlines na lot z Bogoty do Miami, pierwszą klasą.

- Co tam masz, Hubie?

Sweets zabezpieczył Colta i pokazał Mungowi przesyłkę.

- Bileciki. Avianca, lot numer 171 z lotniska Eldorado.

- Powrotny?

- W jedną stronę.

- Bogu niech będą dzięki - powiedział Mungo. - Kiedy mamy lecieć?

- W środę.

- O której?

- Dokładnie o drugiej. - Sweets zastanawiał się przez chwilę. Potarł brwi i zapytał. - Jaki mamy dzisiaj dzień tygodnia, Mungo?

- Środę, Hubie.

Sweets przekrzywił głowę i spojrzał na zegarek Munga. Raz jeszcze spojrzał na bilety. Mungo odezwał się.

- Tak jest. Lepiej coś na siebie załóż, bo jeśli się nie pospieszysz, będę musiał lecieć sam.

- Mowa trawa - powiedział Sweets, ale zastanawiał się już, w co się ubrać, w garnitur czy różową koszulę, kanarkowożółtą marynarkę i jasnozielone spodnie. Zapłacił przecież Lolicie za cały tydzień zaledwie trzy dni temu. Uznał, że należy mu się rabat.

W Miami Beach wszystko było już gotowe. Agent, podstarzały Murzyn przebrany za tragarza, zajął się nimi i zaprowadził do małego, pozbawionego okien pokoju. Oszczędzono im kontroli celnej.

- Nie irytuje cię, że musisz chodzić w takim przebraniu? - zapytał Sweets wskazując na uniform i czapkę.

- Zaczekajcie tutaj.

- Dlaczego?

Ich przewodnik bez słowa zamknął drzwi przed nosem Sweetsa.

- Bo on tak powiedział - wyjaśnił Mungo. - A także dlatego, że onieśmielił cię jego elegancki mundur.

W pokoju stało wysokie szare biurko ze stali, kanapa i proste, drewniane krzesło. Na biurku umocowano konsoletę z dwoma rzędami czerwonych i jednym rzędem zielonych przycisków. Na przeciwległej ścianie umieszczony był szereg czarno-białych dziewięciocalowych monitorów, pokazujących ujęcia z różnych części lotniska.

- Wielki Brat - wyszeptał Mungo.

- Miałem w domu sześcioro - powiedział Sweets. - Kilku więcej nie robi mi różnicy.

Obserwował dziewczynę, która pracowała w biurze Hertza. Wypełniała formularze dla mężczyzny w obszernych szortach i koszulce bez rękawów. Wyglądała na blondynkę, choć trudno było stwierdzić to z całą pewnością. Sweets przysiadł na blacie biurka i nacisnął czerwony przycisk. Nawet jeśli wywołało to jakiś efekt, nie zauważyli tego. Nacisnął następny guzik, a potem cały szereg.

- Waśnie rozpocząłeś trzecią wojnę światową - rzucił Mungo.

- Ktoś musiał to zrobić. - Sweets nacisnął zielony guzik. Przycisk zapalił się i zgasł, a na ekranie, na którym oglądali blondynkę od Hertza, pojawił się obraz baru.

- Co my tu widzimy? - zapytał Sweets.

Chudy mężczyzna w śnieżnobiałej koszuli i czarnej muszce stał przy kasie i przecierał szklanki.

- Fascynujące - rzucił Mungo. - Jezu Chryste, podstawowe artykuły spożywcze.

Położył się na kanapie, próbując znaleźć sobie wygodną pozycję. Jako że kanapa była twarda i przykrótka, było to równie proste jak drzemka w miejskim autobusie.

Sweets wskazał palcem na ekran.

- To on, ten tutaj.

- Kto?

- Facet, na którego czekamy. Jeżyk przy barze, pije piwo Moosehead.

- Tak sądzisz?

- Na sto procent. Zobacz, jak siedzi. Jakby zamiast tyłka miał poduszkę z pierza, mnóstwo czasu i nic do roboty prócz tego, że każe nam czekać.

- Ludzie powinni rozluźniać się w barze, chyba do tego właśnie służą bary.

- A ja ci mówię, że to człowiek z Firmy. Przyjrzyj się temu garniturowi. A fryzurka? Sam powiedz, czy nie tak strzygą w Firmie?

- To może być gliniarz albo ktoś z ochrony lotniska.

- Gliniarz odpada, żaden nie dałby się tak ostrzyc. Przynajmniej nie w Miami. Stawiam pięćdziesiąt dolarów, że to nasz człowiek.

- Wchodzę. - Mungo popatrzył, jak mężczyzna odstawia szklankę i kiwa na kelnera, prosząc o następną.

- A dlaczego my nie możemy iść do baru? - zapytał Mungo. - Jestem tak spragniony, że zaczyna mi zasychać w gardle.

Sweets otworzył przywieziony z Kolumbii nóż i zaczął majstrować przy górnej szufladzie biurka.

- Myślisz, że znajdziesz tam jakąś butelczynę?

- Czuję coś nosem.

- Wpędzisz nas w kłopoty, Hubie.

- Kłopoty to moja specjalność.

Na monitorze mogli zaobserwować, jak dziewczyna od Hertza przysiadła się do faceta z fryzurą za sześć dolarów. Po prostu randka tygodnia.

- Czyżbyś był zazdrosny? - zapytał Mungo.

- Przespałem się z jej siostrą bliźniaczką. Nic niewarta. Mungo wybuchnął śmiechem. Barman podał blondynce martini, przed facetem postawił telefon. Mężczyzna wykręcił trzycyfrowy numer i telefon stojący przy Sweetsie zadzwonił przenikliwie. Mungo patrzył na niego tak, jak gdyby aparat niespodziewanie ożył.

Sweets podniósł słuchawkę.

- Mówię ze Sweetsem albo Martinem? - zapytał głos w słuchawce.

- Tak.

- Posłuchaj, przepraszam, że kazałem wam czekać, ale coś mi wypadło w ostatniej chwili. Możecie poczekać na mnie jeszcze pół godziny?

- Nie ma problemu - powiedział wesoło Sweets. - Powiedz, która jest teraz godzina w Miami?

Facet na ekranie podciągnął rękaw i spojrzał na zegarek.

- Kwadrans po drugiej.

- Dzięki - powiedział Sweets i odłożył słuchawkę.

Mungo wyciągnął z portfela pięćdziesięciodolarówkę, zwinął ją w kulkę i rzucił w Sweetsa.

- Umiesz przegrywać. To lubię w tobie najbardziej.

- Powiedział, że coś stanęło mu na drodze. Chyba to jemu stanął.

- Lepiej poczekajmy na niego tutaj - powiedział Sweets. - Gdybyśmy przetrzepali go w barze, mogłyby się przyplątać gliny.

Mungo skinął głową.

- W porządku.

Sweets ponownie zajął się biurkiem.

- Dała mu właśnie oliwkę - relacjonował Mungo. - Włożyła mu ją do ust, a on wylizał jej palce do czysta.

Szuflada otworzyła się, wewnątrz znajdowało się kartonowe pudełko po adidasach rozmiar jedenaście, Sweets podniósł pokrywkę i zobaczył, że pudełko wypełniały małe buteleczki z alkoholem, jakie podaje się w samolotach w klasie turystycznej.

- Czego sobie życzysz?

- Johnie Walker z czerwoną etykietką.

Sweets zaczął grzebać w pudełku, wreszcie zrezygnował i wysypał całą jego zawartość na stół.

- Czyżbyśmy niespodziewanie wylądowali w niebie? - zapytał Mungo.

- Chyba, że ty. Ja jestem na to jeszcze za młody. Mungo roześmiał się chrapliwie.

- Nie bądź taki pewny siebie, Hubie. Przypomnij sobie, że na tym świecie gwarancja na człowieka wygasa w chwili przecięcia pępowiny.

Sweets rzucił Mungowi buteleczkę szkockiej, dla siebie otworzył London Dry Gin.

- Szkoda, że te buteleczki są takie małe, moglibyśmy do nich nasikać i pozakręcać je z powrotem.

Mungo wychylił duszkiem swoją butelkę, pogrzebał w stosie, znalazł jeszcze jedną i tę również opróżnił. Spojrzał na monitor, barman zbierał z kontuaru monety, dziewczyna od Hertza i Jeżyk zniknęli.

- Niezły napiwek - rzucił Sweets.

- Chciał zrobić wrażenie na damie. Rzucił pewnie siedemdziesiąt pięć, może osiemdziesiąt centów. - Mungo złapał pustą butelkę między kciukiem a palcem wskazującym i podniósł ją w górę. - Wiesz, do czego by się to nadawało?

- Do czego?

- Do robienia koktajli Mołotowa w Legolandzie.

- Albo do wysyłania listów butelkowych z bezludnej wyspy dla karzełków.

Drzwi otworzyły się i Jeżyk wszedł do środka. Uśmiechał się szeroko, ale jego uśmiech zgasł, gdy zobaczył rozsypane butelki i dwóch bardzo poważnie wyglądających facetów, obydwu wyjątkowo rosłych. Wyższy miał brzydką bliznę ną twarzy, która podkreślała jego charakter, jak gdyby było mu to w ogóle potrzebne. Jego kumpel miał śmieszne okulary przeciwsłoneczne, zbyt błyszczące włosy posplatane w mnóstwo warkoczyków, z których każdy kończył się plastikowym bądź metalowym klipsem.

- Cześć, chłopaki. Co jest grane?

- Kto pyta? - zapytał Sweets.

- Agent Nolan.

Sweets wstał, zdjął kanarkowo-żółtą marynarkę. Jedwabna podszewka zaszeleściła, gdy starannie wieszał ją na oparciu krzesła.

- Co robisz? - zapytał agent Nolan.

- Masz coś dla nas? - Mungo wyciągnął ku niemu dłoń.

- Bilety Air France. Nowe paszporty i wizy. Macie bilety na lot 317 na Orły. - Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Pierwszą klasą, chłopaki. Wypijcie tyle szampana, ile zdołacie zmieścić. - Nolan zawahał się, biało-niebieskie bilety zawisły w jego wyciągniętej ręce. - Myślałem, że ma was być trzech.

- Było.

- Przepraszam?

Mungo wskazał ręką szereg monitorów, a Nolan obrócił głowę, by spojrzeć we wskazanym kierunku. Sweets uderzył go lewym sierpowym, trafiony zwalił się na biurko. Telefon i większość butelek roztrzaskały się na podłodze. Nolan leżał nieruchomo. Miał zamknięte oczy i rozchylone usta, z rozciętej dolnej wargi popłynęła krew.

- Moglibyśmy liczyć do dziesięciu, ale byłaby to chyba tylko czysta formalność - powiedział Sweets.

- Niewiele dla mnie zostawiłeś.

- Skąd mogłem wiedzieć, że pójdzie tak łatwo? - Sweets odkręcił butelkę kanadyjskiej żytniówki. Rozchylił szerzej usta Nolana i wlał mu zawartość prosto do gardła, rozchlapując znaczną jej część na jego twarz i marynarkę.

- Sprytne - stwierdził Mungo.

Sweets zebrał jeszcze kilka buteleczek i wsadził je do kieszeni Nolana. Leżący jęknął, podniósł prawą dłoń o kilka centymetrów i wymamrotał coś niezrozumiałego. Mungo złapał go za krawat i podciągnął do góry. Oczy wyszły Nolanowi na wierzch.

- Zgodnie z regulaminem? - zapytał Mungo.

- Z technicznego punktu widzenia muszę stwierdzić, że jest przytomny.

Mungo dołożył Nolanowi prawym prostym nie puszczając krawata, by utrzymać głowę w miejscu. Nolan uderzył tyłem czaszki w biurko, które odpowiedziało głębokim metalicznym odgłosem.

- Przyjemny ton.

- Biali za cholerę nie potrafią tańczyć, ale niektórzy są całkiem muzykalni.


***

Samolot Air France odleciał zgodnie z rozkładem. Sweets zaproponował grę w orła i reszkę i wygrał. Jak zawsze wybrał miejsce przy oknie.

Stewardesa należała, jak to określał Sweets, do typu Murzynek z komedii. Była wysoka i szczupła, miała prosty nos i bardzo wąskie wargi oraz skórę barwy kawy ze śmietanką. Była czarna, ale tylko troszeczkę. Jako aktorka mogłaby z powodzeniem grać w programie Billa Cosby’ego. Mungo miał metr dziewięćdziesiąt pięć, ważył sto pięć kilogramów, same kości i mięśnie. Z samego jej zachowania wynikało, że się jej spodobał. W końcu powiedziała, że zostaje na noc w Paryżu, może miałby ochotę na wspólną kolację?

- Kiedy indziej, kochanie - odparł Mungo. Nie ufał stewardesom, może dlatego, że były takie szybkie. Sweets nie miał podobnych uprzedzeń, ale był zbyt dumny, by rzucać się na resztki.

Okazało się jednak, że nawet gdyby Mungo okazał konieczne zainteresowanie, nie miałby dość czasu na doprowadzenie sprawy do pożądanego końca. Gdy tylko wylądowali na Orły, czekał już na nich klon agenta Nolana z trzema biletami pierwszej klasy na samolot Air Egypt do Kairu.

Sweets przyjrzał się starannie swemu biletowi i spojrzał na zegar wiszący na ścianie za plecami agenta. Mieli jeszcze półtorej godziny. Egipt jest krajem muzułmańskim, a wszyscy muzułmanie to sztuka w sztukę anonimowi alkoholicy.

- Idziemy do baru? - zapytał Mungo.

- A wystarczy nam czasu, żeby zobaczyć wieżę Eiffla?

- W życiu o czymś takim nie słyszałem.

- A zatem do baru - Mungo zwrócił się do agenta. - Ale musisz płacić za napoje i nie wolno ci się odgryzać, niezależnie od tego, co będziemy na ciebie wygadywać.

Mężczyzna zawahał się, niepewny czy Mungo żartuje.

- On nie żartuje - rzucił Sweets. - Jeśli mu nie wierzysz, zapytaj agenta Nolana.


9



Kair

Downey wszedł cicho do pokoju. Charlie siedział przy kwadratowym, drewnianym stoliku z papierosem w ustach. Gdy Downey zamknął za sobą drzwi, Charlie spróbował strącić popiół z papierosa na zakrętkę słoika po dżemie, służącą mu za popielniczkę. Popiół spadł na stół i rozsypał się, tworząc mały, szary stosik. Charlie posłał Downeyowi ostrożne spojrzenie, ale odwrócił wzrok, gdy zauważył, że jest obserwowany. Downey stał opierając się o ścianę z rękami w kieszeniach. Papieros dopalał się już do filtra. Charlie desperacko zaciągnął się raz jeszcze, z rozmysłem upuścił niedopałek na marmurową podłogę i rozgniótł go obcasem.

Spodobało się to Downeyowi, ale postarał się tego nie okazać. Oderwał się od ściany i powiedział:

- Nazywam się Jack Downey. Ty jesteś Charlie McPhee? Charlie odpowiedział skinieniem głowy.

Downey podszedł szybko do stolika, obcasy zastukały na marmurze. Przysiadł na skraju stolika, jego biodro było zaledwie o milimetr od prawej dłoni Charliego.

- Jak długo już siedzisz w Egipcie?

- Dwa lata. Trochę ponad dwa lata.

- Ile z tego spędziłeś w Kairze?

- Prawie cały ten czas.

- Możesz podać nieco więcej szczegółów?

Charlie poprawił się na krześle. Stolarz z CIA skrócił jedną nogę krzesła o pięć milimetrów - był to jeden ze sposobów na wytrącenie siedzącego z równowagi. Oparł się o stolik.

- Posłuchaj, już raz przez to przechodziłem... z twoim kolegą.

- Z Jimmym Abrąmsem? Pozwól zdradzić sobie pewien sekrecik, Charlie. Jimmy jest nowy w tej robocie i niewiele jeszcze potrafi. Dlatego właśnie wysłano go do ciebie, potrzebuje trochę praktyki. Widzisz, Jimmy nauczył się już zadawać właściwe pytania, nie potrafi jednak jeszcze analizować odpowiedzi. A przy okazji, ile masz lat?

Charlie musiał zastanowić się przez chwilę.

- Czterdzieści trzy.

- Wyglądasz starzej. Kiedy obchodzisz urodziny?

- W marcu.

- A dokładniej?

- Szesnastego.

- Nie żartuj - powiedział Downey. - Jestem od ciebie starszy dokładnie o jedenaście lat i trzy dni. Obydwaj urodziliśmy się pod znakiem Ryb. Znasz się trochę na astrologii?

- Nie.

- Są dwa rodzaje Ryb. Jedne są słodkie jak cukierek, ale te drugie to prawdziwi sukinsyni, fałszywi jak diabli. Nic pośrodku - Downey położył dłoń na ramieniu Charliego. Nacisnął trochę zbyt mocno. - Założę się, że wiesz już, do których należę, racja?

Charlie zapalił następnego papierosa.

- Uważaj - rzucił Downey. - Nie zrób tu następnego pożaru. Charlie zgasił zapałkę i upuścił ją na zakrętkę.

- Z jakiej części Stanów pochodzisz?

- Z Los Angeles.

- Twierdzisz, że jesteś obywatelem amerykańskim?

- Tak.

- Jaki był rekordowy wynik Babę Rutha?

- Co?

Downey uderzył pięścią w stół. Charlie podskoczył. Downey wycelował w niego palec.

- Chciałbym powiedzieć ci jeszcze coś o Abramsie. Ból może być wspaniałym środkiem przywracającym pamięć, ale on nie lubi krzywdzić ludzi. Ten facet jest w środku miękki jak ostryga.

- Chcesz przez to powiedzieć, że ty lubisz robić ludziom krzywdę?

Downey wzruszył ramionami.

- Nie chciałbym, żebyś mnie źle zrozumiał, nie jestem okrutny z natury. Na pewno nie jestem sadystą, muszę się trochę podkręcić. Ale to samo powie ci każdy dobry oficer śledczy. Ty też masz w sobie potencjał, by stać się naprawdę złym człowiekiem, tuż pod skórą. - Pogrzebał w kieszeniach. - Chcesz kawałek czekolady? Charlie zamrugał oczami.

- Szwajcarska gorzka. Będzie ci smakować.

- Boli mnie ząb.

Downey przestał się klepać po kieszeniach.

- Wszyscy w głębi serca jesteśmy sukinsynami. To część ludzkiej natury. Czym się zajmowałeś przed przyjazdem do Kairu?

- Robiłem w biznesie.

- Nie opowiadaj. W jakim biznesie?

- Miałem firmę, która zajmowała się wytwarzaniem różnego typu zamków i systemów bezpieczeństwa.

- W tym i sejfów?

- Tak.

- Aha! To dlatego ci faceci porwali cię i zawieźli na Gezirę. Uznali, że skoro potrafiłeś produkować sejfy, to powinieneś wiedzieć, jak się je otwiera. Pozostaje tylko jedno pytanie - skąd oni o tym wiedzieli?

- Nie mam pojęcia.

- A może dorabiałeś sobie na boku robiąc małe skoki i włamania? Mieszałeś się z kryminalnym elementem, żeby utrzymać się na powierzchni?

Charlie przyjrzał się z zainteresowaniem żarzącemu się końcowi papierosa, patrzył, jak dym wirując unosi się ku sufitowi.

Downey uśmiechnął się. Wpadła mu właśnie do głowy bardzo interesująca myśl.

- Masz czterdzieści trzy lata? Byłeś w Wietnamie? Charlie przytaknął skinieniem głowy.

- Taki wykształcony facet? W jakiej randze?

- Porucznik.

- Gdzie?

- Pod Khe Sanh, sam koniec wojny.

- Nie opowiadaj, byłeś w Piechocie Morskiej? Poszedłeś na ochotnika?

Charlie skinął głową.

- Opowiedz coś więcej.

- Byłem w formacji Szczurów Tunelowych.

- Materiały wybuchowe?

- Tak.

- Nie lubisz o tym opowiadać, co? Ale wiesz wszystko o zamkach i systemach bezpieczeństwa. Potrafisz też wysadzić wszystko w powietrze - Downey przygryzł dolną wargę, zamyślił się. - Ten dom na Gezirze. Jakiego typu to był sejf?

- Nie pamiętam.

- Mam zagrozić, że powyrywam ci paznokcie?

- Był egipski.

- A tych trzech facetów, którzy po ciebie przyjechali? Jakiej byli narodowości?

- Było ich dwóch.

- Tak, racja.

- Nie wiem.

- Mogli to być Żydzi?

- Możliwe.

- Czy mówili jakimś językiem poza angielskim?

- Nie wiem.

- Czy byłbyś ich w stanie zidentyfikować, gdybyś zobaczył ich jeszcze raz?

- Myślę, że tak.

- Opisz tego, z którym wszedłeś do domu.

- Miał około metra sześćdziesiąt pięć. Duży, ważył jakieś dziewięćdziesiąt kilogramów.

- Tłusty?

- Nie, nie był tłusty. Po prostu rosły.

- Jakiego koloru miał włosy?

- Czarne, ciemnobrązowe oczy, ciemna cera, duże dłonie.

- Jakieś blizny?

- Nie.

- Miał jakąś biżuterię?

- Nie sądzę.

- Zegarek?

- Nie zauważyłem.

- Posługiwali się imionami?

- Nie.

- Opowiedz mi o tym, który prowadził, a potem czekał na was w samochodzie. Jak się czesał, jakie miał uszy, używał jakiegoś dezodorantu? Opowiedz wszystko.

Z pomocą Downeya Charlie szczegółowo opisał mężczyznę. Kiedy Downey był już pewien, że niczego się więcej nie dowie, przeszedł do drugiego mężczyzny, do Rewolwerowca. Słuchał bardzo uważnie, co jakiś czas przerywał, by zadać pytanie lub upewnić się co do jakiegoś szczegółu. Nie robił notatek i Charlie zastanawiał się, czy nie ma ukrytego magnetofonu. Może cały pokój był na podsłuchu. W sumie nie było to zbyt istotne. Charlie szybko zdał sobie sprawę, że obchodzili go tylko Okularnik i Rewolwerowiec, nie on.

- Wyprowadzili cię z mieszkania, gdzie pojechaliście potem?

Charlie opowiedział Downeyowi o żółtym fiacie z pękniętą przednią szybą, brakujących deklach i sprężynach wyłażących z tylnego siedzenia. Nie pamiętał tylko jego numeru rejestracyjnego. Nie potrafił sobie też przypomnieć, jakimi ulicami jechali na Gezirę, choć pamiętał, że na wyspę pojechali w miarę prostą drogą. Nie skręcali, nie wymijali też żadnych pojazdów.

- Postaraj się przypomnieć sobie, na jakiej ulicy stał dom. To ważne.

- Przejechaliśmy mostem At-Tahrir, minęliśmy „Sporting Club” i pojechaliśmy dalej ulicą Szadżarat ad-Durr. Znasz miasto?

Downey skinął głową.

- Nie potrafiłbym powiedzieć, gdzie skręciliśmy. Było zbyt ciemno.

- A ty byłeś zbyt przerażony, by rozglądać się na boki. Opisz ten dom.

- Miał trzy piętra. Stiuki. Jasnoszare, może bladożółte. Z przodu ogrodzenie z żelazną bramą. Żelazne pręty w oknach.

- Ile okien?

Charlie przymknął oczy. W pierwszej chwili widział tylko światło na ganku, przez chwilę paliło się i niespodziewanie zgasło. Wtedy w jego mózgu zaczął się formować obraz całego budynku.

- Miał po dwa okna na każdym piętrze, po jednym z obu stron drzwi.

- Twierdziłeś, że drzwi były otwarte.

- Były.

Downey nie wiedział, czy mu wierzyć, czy nie. Pominął sprawę milczeniem. Dość bata, pora na marchewkę.

- Chcesz coś zjeść? Mają tu świetne bułeczki z otrębów, na pewno będą ci smakować. - Downey podszedł do drzwi i powiedział coś cicho do jakiejś niewidocznej postaci.

Charlie nie zdawał sobie sprawy z tego, że pilnuje go strażnik. Dlaczego posunęli się aż do tego? A może były to tylko rutynowe środki ostrożności?

Downey zamknął za sobą drzwi i wrócił do stołu. Stanął na wprost Charliego i spojrzał na niego z góry.

- Wiesz mniej więcej, ile ważysz? Charlie potrząsnął głową.

- Używasz narkotyków?

Charlie zawahał się, Downey właściwie odczytał wyraz jego oczu.

- Haszysz?

- Tak, ale rzuciłem parę miesięcy temu.

- Coś poza tym?

- Nie, nigdy.

- Podwiń rękawy - Downey przyjrzał się starannie ramionom Charliego, szukając śladów po zastrzykach. - Miałeś do czynienia z jakimiś nielegalnymi narkotykami, kiedy mieszkałeś w Los Angeles?

Charlie potrząsnął przecząco głową.

- Jesteś jedyny w swoim rodzaju, stary. - Downey obszedł Charliego dokoła i zaczął masować mu kark. - Potrzebujesz tylko ogolić się i odwiedzić fryzjera, może jeszcze jakieś nowe ciuchy. To, co masz na sobie, nie wygląda najlepiej. - Jego dłonie ugniatały, palce wbijały się w skórę. - Opowiedz teraz, co się stało, kiedy weszliście do środka.

Charlie pamiętał, jak zatrzasnęły się za nimi drzwi i lufę pistoletu wbijającą się pomiędzy zebra, popychającą go ku schodom.

Zaczął na nie wchodzić. Drewniane stopnie trzeszczały i skrzypiały pod jego ciężarem, po pierwszym nagłym dźwięku przez ułamek sekundy myślał, że ktoś do niego strzelił.

Opisał drugie piętro, słabo oświetlony korytarz ze ścianami, które zdobiły fotografie jego sędziów. Milczący świadkowie jego tchórzostwa na półpiętrze, kiedy pozostawił swemu losowi kobietę w nocnej koszuli.

- Skąd wziąłeś sprzęt, którego używałeś przy włamaniu. Był twój czy ich?

- Ich.

- Pewien jesteś? - Downey uśmiechnął się sardonicznie. - A zatem otworzyłeś sejf i wtedy zaczęła się strzelanina. Pach! Pach! - Downey klasnął w dłonie. - Dość podniecające, no nie? - uśmiechnął się, a jego oczy aż rozjaśniły się od tego uśmiechu.

Charlie nie zauważył wyrazu jego oczu. Kucał właśnie przy otwartych drzwiach sejfu. Pomarańczowe światło rozlewało się po ścianach. Łuski z brzękiem upadały na podłogę. Mężczyzna w piżamie wpadł do pokoju, jego pierś była jedną skrwawioną masą.

- A potem wykończyłeś nożem tego faceta, który wszedł razem z tobą do domu, złapałeś forsę i uciekłeś w diabły. W porządku, gdzie zatem są teraz pieniądze?

- W kawiarni.

- Ach, racja. Jimmy powiedział, że nie pamiętasz, jak się nazywała, ani nawet gdzie była.

- Gdzieś w dzielnicy Abidin.

- Znalazłbyś ją, gdybyś zaczął szukać?

- Chyba że spaliła się do szczętu. Downey wybuchnął śmiechem.

- Co jeszcze wziąłeś z sejfu?

- Nic.

- Żadnych zabawek Ali Baby? Jakaś biżuteria?

- Nic takiego.

Downey podniósł w górę prawą dłoń, jak gdyby chciał zatrzymać samochód.

- Pytam, bo mniej więcej tydzień temu facet nazwiskiem Aziz Mahanna zginął w wypadku na drodze z Aleksandrii. Myślimy, że zajęli się tobą, bo potrzebowali zastępcy. Aziz specjalizował się we włamaniach do sejfów. Robił też trochę w sprawach politycznych. Słyszałeś kiedyś o facecie nazwiskiem Muammar Kadafi?

- To dyktator libijski.

- „Wściekły pies Bliskiego Wschodu”, tak przynajmniej nazwał go Reagan. No cóż, Ronnie odszedł, a Muammar nadal sieje wiatr. Aziz był podejrzany o udział w kilku zamachach bombowych, które, jak sądzimy, zostały opłacone przez Libię. Chcielibyśmy wiedzieć, czy faceci, którzy cię porwali, pracowali dla Kadafiego, czy byli to po prostu zwyczajni włamywacze.

- W sejfie były tylko pieniądze.

- W porządku. A zatem porwałeś forsę i uciekałeś jakby cię diabli gonili. Co było potem?

Jak gdyby chcąc odpokutować za przemilczenie informacji o kopercie, Charlie opowiedział resztę swych przygód w najdrobniejszych szczegółach. Downey cmoknął współczująco, kiedy Charlie opowiedział, jak wpadł do stawu, ale teraz Charlie znał już jego sztuczki, nie dał się nabrać na udawane współczucie czy troskę. Downey chyba to wyczuł, bo jego pytania stały się bardziej suche i pobieżne.

Charlie opowiadał dalej. Kiedy doszedł do BMW pełnego pijaków i Sally, która szeptem zapraszała go do swego łóżka, Downey wybuchnął śmiechem, nie starając się nawet ukryć, że mu nie wierzy.

Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. Strażnik wszedł do środka trzymając w obu rękach czerwoną plastikową tacę z dużym termosem i papierowym talerzem pełnym parujących jeszcze bułeczek.

- Smacznego - powiedział Downey. Urwał. - No, tak. Ząb. Bardzo boli? Postaram się, żeby ktoś się tym zajął. To żaden problem. Poczekaj tylko trochę - porwał z talerza jedną bułeczkę i wyszedł w ślad za strażnikiem. Zamykane drzwi trzasnęły głucho.

Charlie siedział przez chwilę nieruchomo, po czym odkręcił termos i nalał sobie do kubka trochę czarnej kawy. Myślał o tym, jak Downey starał się manipulować jego stosunkiem do siebie - przez chwilę był prawie kumplem, po chwili wrogiem. W ten sposób bezustannie wytrącał Charliego z równowagi. Charlie postanowił mieć się na baczności, kiedy Downey podejmie przerwane przesłuchanie.

Richard Foster siedział z wczorajszym numerem „Washington Post” rozłożonym na kolanach. Jedną nogę oparł o blat biurka. Gazetę otrzymał wraz z poranną pocztą dyplomatyczną. Foster czytał część sportową. Czerwonoskórzy znowu spieprzyli, przy piętnastopunktowej przewadze nad Patriotami pozwolili im wygrać, tracąc rozstrzygający punkt w ostatnich sekundach meczu. Lekturę przerwało mu brzęczenie interkomu. Pochylił się nad biurkiem i wcisnął guzik.

- O co chodzi, Dorothy?

- Pan Downey chciałby się z panem zobaczyć, panie Foster.

- Przyjmę go za kilka minut. - Przerzucał dalej strony „Post”. Czerwonoskórzy mieli grać dopiero w przyszły poniedziałek z mistrzami Ameryki, Kowbojami z Dallas na stadionie Jacka Murphy’ego.

Foster odłożył gazetę, złożył ją tak jak kiedyś, gdy dawno, dawno temu rozwoził gazety. Wrzucił ją do mosiężnego kosza na śmieci. Porządek na biurku to porządek w głowie. Ponownie nacisnął guzik interkomu i powiedział.

- W porządku, Dorothy. Możesz go wpuścić.

Gdy tylko Downey wszedł do biura, Foster zauważył ciemnobrązowe okruchy na klapach jego marynarki. Sądząc z wyrazu twarzy, mógł przypuszczać, że Jack kończy właśnie jeść kanarka, a nie chipsy w czekoladzie.

- O co chodzi, Jack?

- O Charliego McPhee. - Z rękoma w kieszeniach Downey podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Przy następnej przecznicy Union Jack zwisał leniwie przed ambasadą brytyjską, a żołnierze na warcie wyglądali jak odlani z cyny. Przyglądał się odbiciu twarzy Fostera w polerowanym szkle. Podwójne szyby sprawiały, że jego rysy były nieco rozmyte, co niewątpliwie wychodziło mu tylko na dobre.

- Sądziłem, że to Abrams się nim opiekuje. Downey odwrócił się i przysiadł na parapecie.

- Jimmy przekazał ci wszystkie dane.

- Przejrzałem raport - powiedział Foster ostrożnie. - Żadnych szczegółów.

- Charlie powiedział, że zabrał z sejfu jedynie garść pieniędzy, ale sądzę, że kłamie.

- Dlaczego?

- Zrobił się mocno drażliwy, kiedy zacząłem go naciskać w sprawie pożaru, który wywołał w restauracji. Wygląda na to, że były to jakieś wewnętrzne porachunki, choć w sejfie nie było zbyt wiele. A potem zaczął opowiadać jakieś koszałki-opałki o dziewczynie, która zabrała go czerwonym BMW, a on odmówił, kiedy zaproponowała, by spędził z nią noc i poszedł spać do grobowca na cmentarzu - Downey urwał. - Krążą plotki o libijskiej kryjówce ną Gezirze...

Foster zmarszczył brwi.

- To dla mnie coś nowego, Jack.

- Jimmy dostał adres Charliego, połaził trochę po okolicy. Nikt nie pamięta, by widziano tam jakichś podejrzanych typków. Ale Jimmy nie należy do tych, którzy porzucają sprawę w połowie. Pojechał do „Continental-Savoy”, hotelu, w którym, jak twierdzi McPhee, mieszkała ta dziewczyna. Recepcjonista ją zapamiętał. Ona, jej mąż i jeszcze jedna para przyjechali na wycieczkę do Kairu. Polecieli do Stanów dzisiaj rano.

Downey zauważył wreszcie, w jakim stanie były klapy jego marynarki. Leniwie strącił okruchy na nieskalanie czysty dywan w gabinecie Fostera.

- Cóż zatem mamy?

- Jest takie wietnamskie przysłowie - pod łuską kłamstwa kryje się ziarno prawdy.

- Potrzebujemy potwierdzenia włamania i strzelaniny na Gezirze - powiedział Foster.

- Przetrzymajmy go jeszcze przez parę dni, zobaczymy, co się stanie. Może ktoś znajdzie w rzece ciało ze stalowym szpikulcem sterczącym z szyi i wezwie gliny. No, a jeśli okaże się, że wyssał to sobie wszystko z palca, pozostaje nam tylko odesłanie go do domu. Oczywiście pod warunkiem, że naprawdę jest obywatelem amerykańskim.

- Adwokaci jego żony siedzą nam na karku od półtora roku. Ten facet jest wart kilka milionów. Cała jego forsa zawisła w próżni po jego zniknięciu.

- Już ich poinformowałeś?

- Nie całkiem. To znaczy, muszę się liczyć z konsekwencjami, co się stanie, gdy okaże się, że nie jest tym, za kogo się podaje7 Prawnicy wysłali mi zdjęcie, ale trudno stwierdzić z całą pewnością, że to on. Marnie byśmy wyglądali wysyłając do domu oszusta.

- Dlaczego nie mielibyśmy dać mu paru dni na odzyskanie sił po tak okrutnych przejściach? - powiedział Downey z uśmiechem. - Wziąć go na dietę z surowego mięsa i skopolaminy.

- Żadnych narkotyków, Jack. Zatrzymuję go na tak długo, aż upewnię się, że to naprawdę on i że nie szuka go wydział zabójstw kairskiej policji. Nie po to, byś mógł mu wstrzyknąć swoją magiczną mieszankę i zagrać w dwadzieścia pytań.

- Ale możemy sobie porozmawiać, prawda?

- Ale po cichu. Żadnych krzyków.

- Słowo honoru - powiedział Downey oblizując wargi.


10



Ktoś złapał Charliego za ramię i łagodnie nim potrząsnął. Otworzył oczy, Jimmy Abrams z wyrazem troski na twarzy patrzył na niego.

- Wszystko w porządku, Charlie?

Charlie skinął głową. Nadal usiłował przypomnieć sobie, gdzie właściwie jest. Abrams miał wysokie czoło, rzadkie, wygięte brwi i oczy barwy rozmytego błękitu. Długi nos do spółki z okrągłymi ustami o wąskich wargach nadawał jego twarzy ciekawski wyraz. Charlie nie lubił Abramsa, ale starał się tego nie okazywać.

- Powiedzieli mi, że się pochorowałeś.

- Za szybko jadłem. To moja wina.

- Pieprzone bułki. Co to ma być za jedzenie dla dorosłego faceta. Nie dali ci porządnego obiadu?

Charlie potrząsnął przecząco głową.

- Jezu Chryste! Przecież kazałem, żeby przysłali ci cały obiad. Porządny kotlet, pieczonego ziemniaka, trochę warzyw i szklankę mleka. - Abrams poklepał Charliego po ramieniu. Gest ten wyrażał przeprosiny i przyjaźń, był niepewny i męski zarazem. Jimmy odezwał się.

- Chodźmy lepiej z tego pieprzonego lochu.

Charlie starał się utrzymać równe tempo z Abramsem, szybko przeszli długi, wąski korytarz do oczekującej już windy. Abrams wcisnął guzik i drzwi zamknęły się z sykiem. Winda przyspieszyła gwałtownie i wyhamowała. Drzwi otworzyły się ze stuknięciem. Słabo oświetlonym korytarzem przeszli do małego, ciemnego pokoju. Abrams zapalił górne światło, podszedł do okna i rozsunął zasłonki.

- Miło tu, co?

- Świetnie - powiedział Charlie. Co zrobi teraz Abrams? Wyciągnie rękę po napiwek?

Podszedł do okna i spróbował je otworzyć, nawet nie drgnęło. Zobaczył, że zostało zabite gwoździami. Szkło było zakurzone, bardzo grube, miało zielonkawy odcień. Kuloodporne. Postukał kciukiem, potem uderzył w nie z całej siły pięścią. Abrams posłał mu zdziwione spojrzenie.

Na zewnątrz zapadał już zmierzch. Na dziedzińcu ambasady trzech mężczyzn wsiadało do długiej, czarnej limuzyny. Samochód ruszył, zatoczył szeroki łuk i, błyszcząc chromowanymi zderzakami, skierował się ku bramie. Umieszczone na przednich błotnikach flagi załopotafy, gdy wóz zaczął przyspieszać. Minął bramę, która zamknęła się za nim natychmiast. Gdy żelazne skrzydła zderzyły się ze sobą, musiał rozlec się spory hałas, ale odległość i grubość szyb wytłumiły go prawie zupełnie.

Abrams zniknął, z otwartych drzwi dobiegał szum płynącej wody. Charlie zaczął oglądać swoje nowe mieszkanie.

Był to prostokątny pokój o białych ścianach. Podłogę wyłożono deskami z jasnego drewna pociągniętego bezbarwnym lakierem, leżał na niej czerwono-niebiesko-zielony dywan. Stały tu małe biurko, szafka na ubrania i wąskie łóżko przykryte ciemnoniebieską narzutą w jasnoniebieskie gwiazdy.

Na przeciwległej ścianie wisiało powiększone do rozmiarów plakatu kinowego zdjęcie chłopca w stroju do baseballa. Za jego plecami dostrzegł rozmytą siatkę, chłopak stał na bazie z kijem opartym na ramieniu. Jego twarz nadawałaby się świetnie na reklamę płatków owsianych. Miał szeroko rozstawione brązowe oczy, zadarty nos pokryty był piegami. Głowę unosił nieco w górę tak, by widzieć wszystko spod daszka czapki. Uśmiechał się, miał zbyt duże przednie zęby. Charlie zdał sobie sprawę z tego, że pokój musiał kiedyś należeć do tego chłopca. Usiadł na łóżku.

Teraz, kiedy zastanowił się nad tym przez chwilę, widział wyraźnie, że był to pokój dziecinny. Wszystko było trochę mniejsze niż powinno, jak gdyby wymiary sprzętów dostosowano do wzrostu dziecka. Pochylił się i otworzył górną szufladę biurka. Wewnątrz leżało kilka pożółkłych kartek papieru, pudełko kredek świecowych i malowanka o dinozaurach. Zamknął górną szufladę i zaczął grzebać w dolnych. Obie były puste, jeśli nie liczyć kruchej ze starości gazety, „The Chicago Tribune” z 11 sierpnia 1979, którą wyłożono ich dna.

Na łóżku leżało kartonowe pudełko pełne ubrań, którego Charlie w pierwszej chwili nie zauważył. Obrócił je do góry dnem i wysypał zawartość na łóżko.

Były tam dwie pary bladobłękitnych koszul Oxford Cloth, z przypinanymi kołnierzykami, dwie pary ciemnoniebieskich skarpetek, jedna para czarnych i jedna para czerwonych majtek, dwie pary lekkich bawełnianych spodni. Wszystko nowiutkie, z metkami i cenami. Ubrania kupione zostały u Searsa. Charlie patrzył niepewnie na kody kreskowe, znak dolara i cyfry na metkach. Przejechał kciukiem po gładkiej powierzchni jednej z nich, sprawdził w palcach cienką, plastikową nitkę, którą przymocowano ją do koszuli.

Podniósł koszulę i położył ją na kolanach. Materiał był wspaniały, wprost cudownie miękki w dotyku. Odpinał i zapinał guziki. Koszula należała do serii Arrow, Madę in America, rozmiar kołnierzyka 16, długość rękawa 34. Brakowało jeszcze tylko inicjałów wyhaftowanych na kieszonce.

Charlie odłożył wszystkie rzeczy z powrotem do pudełka. Podszedł do biurka i usiadł na przymałym krzesełku, zaczął kartkować książeczkę o dinozaurach.

Swędziały go plecy, spodnie uwierały w kroku. Cały śmierdział wodą ze stawu, kurzem, potem, prochem i śmiercią.

Usłyszał spłuczkę w toalecie. W drzwiach pojawił się Abrams, dopinając rozporek. Wskazał kciukiem na drzwi za swoimi plecami.

- Jeśli chcesz się odświeżyć, to tam jest łazienka.

- Te ubrania są dla mnie?

- Mam nadzieję, że kupiłem właściwe rozmiary.

Charlie poszedł do łazienki, która wyposażona była w emaliowany zlew, sedes i prysznic osłonięty kurtyną z białej, ale pożółkłej i zesztywniałej folii. Charlie przekręcił oba kurki. Rury były zapowietrzone i kilka chwil potrwało, zanim woda zaczęła płynąć z kranu.

Rozebrał się, sprawdził temperaturę wody, pokręcił jeszcze kurkami i wszedł pod prysznic. Folia ozdobiona była pomarańczowymi i żółtymi konikami morskimi. W mydelniczce leżała gąbka i mydło Ivory Soap w papierku.

Charlie stanął tak, by strumień wody rozpryskiwał się na jego karku i ramionach. Woda była o wiele cieplejsza niż w jego mieszkaniu w starej części miasta. Zerwał papierek i zaczął namydlać włosy robiąc coraz większą pianę.

Pod prysznicem spędził sporo czasu. Kiedy wreszcie spod niego wyszedł, zobaczył, że Abrams podłącza jasnoszary telefon do gniazdka koło jego łóżka.

Abrams spojrzał na niego przez ramię.

- Jezu! Ale ty jesteś chudy. Najważniejsza sprawa to wyhodować teraz trochę ciała.

Podniósł słuchawkę do ucha, skinął głową i odłożył ją na widełki. Wstał i wskazał na termos i talerz z serem i krakersami stojące na stole.

- Zamówiłem ci jakieś małe co nieco, pomyślałem, że możesz być głodny.

Na zewnątrz zapadły już ciemności, światła na dziedzińcu wydawały się teraz znacznie jaśniejsze. Charlie spróbował plasterek cheddara. Ser był dojrzały, ostry i troszeczkę gorzki, sprawił, że przypomniał mu się sklep spożywczy na South Robertson w Los Angeles. Małe, ciasne pomieszczenie pełne przeszklonych szafek. Właściciel był Austriakiem. Nad kasą wisiał plakat naturalnych rozmiarów przedstawiający Arnolda Schwarzeneggera. Właściciel twierdził, że jest jego dalekim krewniakiem.

Abrams zatrzymał się przy drzwiach, nadal zachowywał się jak goniec hotelowy.

- Gdybyś czegoś potrzebował, wykręć 327 - powiedział. - To numer mojego biura. Gdyby mnie nie było, zostaw wiadomość, przyjdę, kiedy tylko będę mógł.

Zawahał się, jak gdyby chciał coś jeszcze dodać, a wiedział, że nie powinien tego robić. Wreszcie dorzucił.

- Wiesz, ci faceci, którzy zawieźli cię na Gezirę. Wcześniej czy później ich znajdziemy i oczyścimy cię ze wszystkich podejrzeń. Nie martw się o to, dobrze?

Charlie skinął głową.

Abrams wyszedł na korytarz i zamknął za sobą drzwi. Charlie usłyszał jeszcze stuknięcie drzwi.


***

Umar Dżallud postawił stopę na tylnym zderzaku żółtego Fiata patrząc, jak ciemnieje niebo, a jego prostokąt widoczny przez drzwi magazynu staje się najpierw ciemnoszary, a potem stopniowo przechodzi w czerń. Spojrzał na zegarek. Nadszedł już czas. Odsunął się od samochodu, dając znak dłonią swemu kierowcy, Abd al-Ganiemu.

Al-Gani pobrzęczał przez chwilę kluczykami, wreszcie znalazł właściwy i otworzył bagażnik Fiata.

Mężczyzna, którego Charlie nazywał w myślach Okularnikiem, leżał w pozycji embrionalnej, z rękoma i nogami ciasno związanymi drutem. Zamrugał oczami w ostrym świetle latarni gazowej.

Dżallud powiedział Okularnikowi po arabsku, że Trypolis wydał już wyrok. Uznano go winnym poważnego niedopatrzenia i skazano na śmierć. Dżallud dał al-Ganiemu znak, by wyjął knebel z ust więźnia. Zapytał, czy ma jeszcze coś do powiedzenia.

Okularnik próbował na niego splunąć, ale ze strachu miał całkowicie wyschnięte usta.

Abd al-Gani zatrzasnął bagażnik Fiata.

Odkręcił dwulitrowy zbiornik z butanem od latarni.

Syk ulatniającego się gazu wypełnił ich uszy. Al-Gani pstryknął zapalniczką i przyłożył ją do szyjki butli. Gaz wystrzelił jasnobłękitnym płomieniem. Arab przykucnął i wepchnął butlę pod samochód, dokładnie pod zbiornik z paliwem. Błękitny język ognia rozlewał się szeroko po podwoziu.

Dżallud rozsiadł się na pluszowym siedzeniu wynajętego Mercedesa. Abd al-Gani wsunął się za kierownicę. Odjechali sto metrów i skręcili za róg.

Siedemnaście minut od chwili, gdy al-Gani zapalił gaz, Fiat wybuchł kulą ognia, która oświetliła całą dzielnicę. W chwilę później dotarła do nich fala uderzeniowa, tak silna, że samochód zakołysał się na resorach.

Wybuch wytłukł wszystkie okna w magazynie. Cała ulica pokryta była potłuczonym szkłem, a sam budynek zaczynał się palić.

Dżallud pochylił się ku przodowi i poklepał al-Ganiego po ramieniu. Mercedes ruszył szybko w stronę miasta. Nadeszła pora, by sprawdzić, jak radził sobie zespół, który miał czekać na Charliego w jego mieszkaniu. Dżallud uśmiechnął się pod nosem. Przypomniało mu się angielskie powiedzonko, które usłyszał w czasie jednej ze swych podróży do Londynu.

Nie ma spoczynku dla potępionych.


11



Na wczesne śniadanie Downey zjadł sadzone jajka, kotleciki i kiełbaski, a potem poszedł na spacer bulwarem w stronę Muzeum Egipskiego. Odległość dzieląca ambasadę od Muzeum wynosi około kilometra, droga jest prawie płaska, łagodnie opada wzdłuż rzeki. Był to łatwy spacer, a widoki piękne jak diabli. Downey nie śpieszył się specjalnie. Musiał jeszcze przemyśleć kilka spraw. Morderstwo na Gezirze miało miejsce w libijskim punkcie kontaktowym. Sposób, w jaki odbył się napad oraz opis obydwu mężczyzn dokonany przez Charliego upewniły go, że byli to Libijczycy. Tylko dlaczego ci popieprzeni Libijczycy zrobili skok na własny punkt kontaktowy? Jeden tylko powód przychodził mu do głowy. Bardziej jednak męczyła go inna sprawa: zeszłej nocy otrzymał zaszyfrowany faks z Miami. Liam O’Brady nie wsiadł do samolotu w Bogocie. Bardzo, bardzo zła wiadomość.

Downey szedł wolno wzdłuż brzegu rzeki podziwiając feluki o białych żaglach, migotanie słonecznych promieni na wolno przesuwającej się powierzchni Nilu i grupki spalonych słońcem turystów w nowych ubraniach.

Dotarcie do Muzeum zabrało mu czterdzieści pięć minut, następne dziesięć minut odczekał, zanim upewnił się, że nie jest śledzony. Zawsze stosował rutynowe środki bezpieczeństwa, odczekał, aż odjechały pierwsze dwie taksówki z kolejki, dopiero wtedy wsiadł do następnej.

Kierowca śmierdział cebulą i czosnkiem. Miał zepsuty licznik, choć bardziej prawdopodobne było, że po prostu go odłączył. Downey ustalił z nim opłatę za kurs na lotnisko i z powrotem. Uważał, by nie zapłacić zbyt dużo, bądź zbyt mało. Nie chciał, żeby kierowca go zapamiętał. Następny rutynowy środek bezpieczeństwa. Lubił powtarzać sobie, że tylko dzięki nim zdołał tak długo przetrwać, ale sam tak naprawdę w to nie wierzył. Praca dla CIA przynosiła podniecające chwile, ale ogólnie rzecz biorąc strażacy czy kierowcy autobusów prowadzili znacznie bardziej niebezpieczny tryb życia.

Taksówkarz wrzucił bieg, zaklął głośno i włączył się w strumień samochodów. Z pogardą splunął przez okno i odwrócił się z uśmiechem do Downeya, błyskając kompletem perłowobiałych zębów, które najprawdopodobniej pochodziły z jakiejś fabryki porcelany w północnej Anglii.

Downey skinął uprzejmie głową, doceniając jego umiejętności. Wielki ciągnik siodłowy zatrąbił na nich, ale nie ustąpił pierwszeństwa. Downey przeraził się śmiertelnie, czując zbliżające się niebezpieczeństwo. Taksówkarz odwrócił się bez pośpiechu, by zobaczyć, co się dzieje. Gwałtownie przekręcił kierownicę i taksówka ostro skręciła w prawo. Ciągnik przeleciał obok urywając boczne lusterko. Znowu o krok od śmierci. Przy zjeździe na lotnisko musieli zwolnić ze względu na remont drogi, człowieka z flagą i szereg hałaśliwych ciężarówek. Kierowca zastanawiał się nad możliwością podwyższenia opłaty z powodu opóźnienia, ale spojrzawszy na pełną irytacji twarz Downeya uznał, że lepiej go nie zaczepiać.


***

Rozkład połączeń z Paryżem brał pod uwagę silne wiatry wiejące od wybrzeża, które nie pojawiły się tego ranka i samolot wylądował dwadzieścia minut przed przewidzianym czasem. Downey nie poszedł na salę przylotów. Pewien był, że jego ekipa siedzi już w barze.

Znalazł Munga i Sweetsa przy stoliku pod oknem, z oszronionymi butelkami Furstenberga po trzy dolary sztuka. Sweets przeczesywał palcami pozaplatane w warkoczyki włosy i zabawiał dwie młode Niemki siedzące przy sąsiednim stoliku. Mungo pocierał swoją bliznę i gapił się ponuro przez szerokie, panoramiczne okno na Boeinga 747 Air Italia, który stał nieruchomo na płycie lotniska. Gdy Downey podszedł do ich stolika, Sweets posyłał właśnie panienkom całusa. Mungo nadal gapił się przez okno.

Downey przysunął sobie krzesełko i rozsiadł się wygodnie.

- Gdzie jest Liam? - zapytał.

Sweets pociągnął łyk Furstenberga, przyglądając się Downeyowi zza butelki. Wreszcie odezwał się.

- Chcesz piwa?

- Jest to dokładnie ostatnia rzecz, na jaką mam teraz ochotę. Jezu, wyglądasz jak ta gwiazda filmowa, Bo jakaś tam. Jak u diabła przeszedłeś przez wykrywacz metalu z całym tym złomem we włosach? - Downey odwrócił się do Munga. - Czy Liam jest tutaj z wami?

- Jedynie duchem - odparł Mungo. - A i tego nie możemy być pewni.

Downey westchnął ciężko. Miał przeczucie. Zauważył, że obie Niemki przysłuchują się im uważnie, było oczywiste, że rozumieją, o czym rozmawiają. Może chciały poderwać Munga i Sweetsa, może uważały to tylko za darmową lekcję angielskiego. A może rozwiązanie nie było aż takie proste7 Downey zdał sobie sprawę, że zaczyna zdradzać objawy paranoi. Ale w jego zawodzie z całą pewnością trudno było uważać to za powód do wstydu.

- Macie jakieś bagaże? - rzucił.

Sweets wskazał na czarną skórzaną torbę na ramię, która leżała na dywanie pomiędzy jego stopami.

- Na zewnątrz czeka na nas taksówka - powiedział Downey. - Opowiecie mi wszystko po drodze.

Sweets machnął ręką w stronę pustych butelek.

- Kto stawia, wybiera lokal.

Downey był zbyt zmartwiony, by się kłócić. Rzucił jakieś drobne na stolik, wstał i skierował się do wyjścia. Nie był wielbicielem lotnisk. Nigdzie nie musiał płacić tak dużo za piwo, jeść niejadalnych potraw przynoszonych przez leniwych kelnerów i wdychać oparów benzyny przez cały posiłek.

Sweets natychmiast zajął miejsce obok kierowcy, tak że Mungo zmuszony był do siedzenia z tyłu razem z Downeyem. Taksówkarz obrzucił Sweetsa szybkim spojrzeniem przyglądając się różowej koszuli, jasnożółtej marynarce i landrynkowym spodniom.

- Na co się gapisz? - zapytał Sweets.

Taksówkarz natychmiast zaczął narzekać na to, jak długo musiał czekać, jak bardzo się nudził i ile wspaniałych okazji stracił.

- Zamknij się i jedź - powiedział Downey i odwrócił się w stronę Mungo Martina. - Na miłość boską, gdzie u diabła jest O’Brady?

- Wysłaliśmy do ciebie telegram.

- Nie dostałem go.

Mungo poruszył się na siedzeniu. Był wysoki i niewiele było tu dla niego miejsca.

- Sami do tego doszliśmy, kiedy przysłałeś dla nas trzy bilety zamiast dwóch.

Downey wyciągnął z kieszeni batonik czekoladowy Baby Ruth, zerwał srebrną folię i spróbował zajeść swoją irytację. Foster lubił krytykować jego nawyki spożywcze. Świetnie. Downey dawno już uznał, że trochę sadełka lepsze jest od wrzodów żołądka.

- To wszystko stało się około miesiąca temu - powiedział Mungo. - Dowiedzieliśmy się o świeżo posadzonym polu koki, dość dużym, miało prawie trzy akry. Na słonecznym stoku, naprawdę piękne. - Mungo pokręcił głową. - Kolumbia potrafi być piękna. Słońce wiszące wysoko na niebie, rośliny rzucające na ziemię koronkowe cienie. Ziemia ma tam taki czerwonawy odcień, Jack. Liście koki tańczą w łagodnych podmuchach wiatru, lśnią jak srebro. Co parę minut stado papug podrywa się z dzikim wrzaskiem w powietrze.

Mungo uśmiechnął się blado.

- Raz zapytałem Liama, jak sądzi, co te papugi krzyczą. Wiesz, co mi odpowiedział?

Downey odgryzł wielki kęs Baby Ruth.

- Dzień dobry - powiedział Mungo.

Downey powoli przeżuwał swój batonik. Nie śpieszył się już i nie odzywał ani słowem.

Po kilku minutach Mungo powiedział:

- Na szczycie wzgórza stał drewniany domek. Ot, rozmiarów szopy na narzędzia. Poszedłem tam i sprawdziłem go. Nic tam nie było, tylko zwały pustych płóciennych worków. Do zbiorów koki, rozumiesz? - Mungo spojrzał na swoje dłonie. - To był piękny dzień. Jasne niebo, łagodny wietrzyk ciągnący od wzgórza. Nie mieliśmy pewności, co zrobić z tym polem, wyciąć je, czy spalić, sprawa nie była prosta, bo krzewy były jeszcze młode i posadzono je niezbyt gęsto, by miały miejsce, kiedy podrosną.

Downey obserwował dłonie Munga, zaciskał je i pocierał o siebie. Sam sposób, w jaki Mungo opowiadał mu o tym wydarzeniu, wyraźnie podsuwał jedyne możliwe zakończenie.

- To była niezła wspinaczka - mówił dalej Mungo - byliśmy zupełnie skonani. Pogadaliśmy przez chwilę i uznaliśmy, że załatwimy sprawę najprostszą metodą. Zakopiemy trochę min i zmywamy się w diabły.

Miny miały dwadzieścia centymetrów średnicy i osiem centymetrów grubości. Zazwyczaj umieszczano większość z nich na obwodzie pola, resztę przypadkowo na jego środku, pomiędzy krzakami. Z wyjątkiem zapalników miny zbudowane były całkowicie z tworzyw sztucznych i materiałów wybuchowych, praktycznie nie do wykrycia detektorem metalu. Przypominały małe szrapnele, jeśli ktoś stanął na takiej minie, musiał mieć sporo szczęścia, by stracić tylko nogę. W dżungli jednak taka rana oznaczała albo długą i bolesną agonię, jeśli byłeś sam, albo kulę w głowę, jeśli byli z tobą przyjaciele.

Pierwszy wybuch doprowadzał do ograniczenia zbiorów i obietnic nagród pieniężnych. Druga, a w najgorszym wypadku trzecia eksplozja doprowadzała do porzucenia plonów. Downey wyobraził sobie Iiama O’Brady’ego wylatującego w powietrze na skutek chwili nieuwagi, mina wybucha z ogłuszającym hukiem, jak wielki fajerwerk. Papugi drące się wśród drzew. Dzień dobry, dzień dobry!

- Zakopywanie min zajęło nam około godziny - powiedział Mungo. - Liam pracował przy szczycie pola. Kiedy skończyliśmy, ja i Hubie ruszyliśmy w jego stronę pod górkę, trzymając się skraju pola. Byliśmy około stu metrów od szczytu wzgórza, kiedy Liam wszedł do chaty.

Zatrzymali się na światłach przed skrzyżowaniem. Taksówka stała pierwsza i Mungo obserwował przejeżdżający autobus. Ludzie zwisali z otwartych drzwi i okien, leżeli na dachu. Niektórzy, jak się wydawało, nie mieli żadnego kontaktu z samym autobusem, wisieli, trzymając się współpasażerów. Jak oni u diabła sprawdzają w takim tłoku bilety? Jezu, a on uważał, że Nowy Jork jest zatłoczony.

- A potem? - zapytał Downey.

- Był w środku tej chaty zaledwie przez kilka sekund, wyszedł tyłem, trzymając się za brzuch, zgięty wpół. Wbiegliśmy na wzgórze. Miał maczetę wbitą w brzuch, rękojeść tkwiła dokładnie w żołądku, a z pleców wystawało ostrze. Odwrócił się, spojrzał na nas i przewrócił na bok. Pamiętam ten obłok kurzu. Czerwony kurz, rozumiesz? Zanim zdążyliśmy dobiec, no cóż...

Mungo posłał Downeyowi przepraszające spojrzenie, jak pies, który zeżarł poranną gazetę. Wyglądało, jak gdyby prosił go o przebaczenie. Downey odepchnął od siebie taką myśl, Mungo nie należał do ludzi, którzy potrzebują, by ktoś poklepywał ich po plecach.

- W kącie chaty siedział skulony chłopiec, ukryty za stosem worków. Siedział na podłodze, zbity w kulę. Próbował wydawać się jeszcze mniejszy. Złapałem go za włosy i wyciągnąłem na zewnątrz. Miał rozdęty brzuch i wielkie brązowe oczy. Tylko spodenki w strzępach, żadnych butów czy koszuli. Ładne białe zęby, miał najwyżej osiem lat, zbyt młody, by żuć kokę. Zauważył Liama, krew sączyła mu się z brzucha i kurz wokół ciała zamieniał się w czerwone błocko. Mały zaczął płakać. Gnojek wpadł po prostu w panikę, kiedy wpadł na niego Liam i niewiele myśląc dziabnął go maczetą. No i co z tego? - Mungo urwał, jak gdyby raz jeszcze się nad wszystkim zastanawiał. - Co się stało, już się nie odstanie.

Policjant gwizdnął i machnął ręką ku kierowcy.

- Kazaliśmy mu wykopać grób dla Liama - mówił dalej Mungo. - Dobry grób, Jack. Głęboki. Złożyliśmy go w tym grobie i zasypaliśmy.

Mungo coraz mocniej pocierał swoją bliznę.

- Rzucaliśmy monetę, ja i Hubie. Przegrałem. Władowałem w tego dzieciaka trzy kule. Prosto w serce. Mały gnojek umarł tak szybko, że jego cień nie wiedział, co ma ze sobą zrobić.

Downey wsunął w usta końcówkę batonika. Na palcach miał roztopioną czekoladę. Starannie wylizał je do czysta, starając się w ten sposób zminimalizować upiorność tej historii. Gdzieś z przodu doszło do wypadku i ruch uliczny znacznie zwolnił tempo, taksówka posuwała się naprzód nierównymi skokami. Temperatura dochodziła do trzydziestu stopni Celsjusza, nie było wiatru. Powietrze było tak gorące i suche, że Downey poczuł, jak wysycha mu gardło.

Mungo założył lustrzane okulary przeciwsłoneczne, siedział spokojnie z dłońmi na kolanach. Na przednim siedzeniu Sweets zapadł chyba w sen.

Liście koki migotały srebrzyście w podmuchach wiatru. Stado papug przeleciało jak okruchy tęczy na tle kobaltowego nieba, liam O’Brady wchodził do szopy wielkości wychodka i słaniając się ną nogach wychodził z niej trzymając się za brzuch, przebity przez ośmioletniego dzieciaka metrem zardzewiałej stali.

Downey potrząsnął głową. Nie, nie potrafił sobie tego wyobrazić. Liam nie był jakimś pierwszym lepszym dupkiem prosto z Langley. Liam nie był głupi. Liam znał życie. Downey westchnął ciężko. Nikt nie jest doskonały. Wszystko sprowadza się do tego, jak bardzo ktoś chce cię załatwić, ile masz szczęścia, ile masz szczęścia tańcząc na nitce nad przepaścią. Liam nie żył. Wykończył go jakiś dzieciak. Nic więcej.

Hubie Sweets obrócił się i potrząsnął Downeya za ramię. Taksówka stała przed Muzeum.

- Naprawdę świetna chata - powiedział Sweets. - Kupiłeś czy tylko wynajmujesz?

- Do hotelu jest stąd jeszcze parę przecznic. Przejdziemy się.

- W takim upale?

- Wcześniej czy później będziesz musiał się zaaklimatyzować, Hubie.

W strumieniu samochodów jadących ulicą Kasr an-Nil pojawiła się luka. Wszyscy trzej przebiegli na drugą stronę szerokiej ulicy do hotelu.

- „Hilton” - stwierdził Sweets. - No cóż, powinno tu być trochę lepiej niż w dżungli.

- Zarezerwowałem dla was bardzo przyjemny apartament na trzecim piętrze z widokiem na rzekę.

- Jaką znowu rzekę?

- Nil, Hubie.

- Ach, tak. Racja, więc jaki jest rozkład jazdy? Mamy trochę czasu, żeby się odprężyć, zobaczyć piramidy i tak dalej?

Downey nie odpowiedział, myślami był zupełnie gdzie indziej. Dzieciak z maczetą narobił mu poważnych kłopotów.

W milczeniu dotarli do hotelu, weszli do recepcji. Downey poczuł wstrząs termiczny, gdy weszli do klimatyzowanego wnętrza. Gestem dłoni odpędził gońca hotelowego i skierował się w stronę wind.

Hol hotelowy pełen był turystów, wyposażonych w przewodniki, aparaty fotograficzne i okulary przeciwsłoneczne. Czerwone twarze, czerwone karki. Wyglądali tak, jakby wszyscy na coś czekali, ale Downey nie postawiłby w zakład zużytej chusteczki higienicznej, że było tak naprawdę.

Mężczyzna w stroju safari przyglądał się Downeyowi i jego dwóm potężnym, czarnym towarzyszom. Downey posłał mu ostre spojrzenie. Turysta przełknął ślinę i odsunął się.

Downey skoncentrował całą swą uwagę na wskazówce pokazującej obecne położenie windy. Była już na trzecim piętrze, zjeżdżała na dół. Grupka oczekujących turystów zgęstniała.

Drzwi windy otwarły się i wszyscy zaczęli wciskać się do środka. Downey nadusił guzik z trójką. Czuł olejek do opalania, drogie perfumy i pot. Zauważył, że facet w stroju safari gapi się na nich, zawarczał na niego odsłaniając zęby. Mężczyzna objął ramieniem kobietę, tak brzydką, że z całą pewnością była jego żoną. Drzwi się otworzyły. Sweets i Mungo wyszli w ślad za Downeyem. Przeszli wyłożonym grubym dywanem korytarzem do apartamentu. Downey otworzył drzwi i wpuścił ich do pokoju wypełnionego bladozielonym światłem. Wyszedł na balkon i spojrzał w dół na rzekę przepływającą prawie dokładnie pod nim. Po prawej stronie leżała wyspa - Gezira, nie dałoby się może dorzucić do niej kamieniem, ale naprawdę była blisko.

Mungo odezwał się.

- Co my tu robimy, Jack?

Downey wzruszył ramionami. Bez Liama nie miał niczego. Odezwał się.

- Idźcie na basen, zabawcie się. Na ostatnim piętrze jest kasyno. Wszystko, co przegracie, płacicie z własnej kieszeni.

- Chcę zobaczyć piramidy - powiedział Sweets.

- Wpadnę do was jutro rano. Przed lunchem.

Downey wyszedł z pokoju. Automatyczne drzwi zamknęły się za nim bezszelestnie.

- Aleś mu wcisnął kit - powiedział Sweets. - I jeszcze ten dzieciak z maczetą.

- Myślisz, że powinienem był powiedzieć mu całą prawdę?

Mungo popatrzył przez okno na Nil, ale widział Liama O’Brady’ego, który mierzył do chłopaka prowadzącego muła wąską, górską ścieżką. Jakiś dzieciak, którego nigdy przedtem nie widzieli, z odległości trzystu metrów nie mogli nawet rozpoznać twarzy, po prostu znalazł się tam przypadkiem. Kiedy dotarli do niego, okazało się, że nie ma twarzy, pocisk trafił go prosto w głowę.

Dla Munga było już tego zbyt wiele. Odebrał Liamowi karabin i zabił go jednym strzałem w kark. Sweets był trochę zaskoczony, ale nie za bardzo. Muł dźwigał pięć baniek z naftą, której używa się do zmiękczania liści koki. Odprowadzili zwierzaka kilka kroków w krzaki i strzelili między oczy.

Sweets stał na warcie, kiedy Mungo kopał grób dla Liama i wepchnął go do dołu. Chłopca zostawili tam, gdzie zginął. Nie dlatego, że nic ich nie obchodził. Był w końcu czyimś dzieckiem. Ktoś, kto go kochał, miał prawo go znaleźć, dowiedzieć się, co się z nim stało, pochować go jak należy.

Kiedy schodzili ścieżką obok zabitego muła, zwierzak puścił gazy.

Dżungla była cicha, papugi milczały. Na pewno nie był to dobry dzień.


12



- Jak leci? - zapytał Downey.

Charlie zamrugał oczami, starając się pozbierać do kupy kawałki otaczającego go świata. Leżał na plecach na wąskim łóżku, z rękami wciśniętymi pod siebie. Śnił właśnie poszarpany sen o życiu w Los Angeles, które, jak sądził, pozostawił za sobą. Miał potargane włosy, a broda wymagała golenia.

Downey czekał.

- Gorąco tu - odezwał się wreszcie Charlie.

Downey przytaknął skinieniem głowy. W pokoju było duszno, temperatura sięgała dwudziestu pięciu stopni. Na łóżku leżał egzemplarz „International Herald Tribune” i kilka gazet kairskich „Al-Achbar”, „Al-Ahram”... był nawet egzemplarz „Egyptian Gazette”, cieniutkiej anglojęzycznej gazety, której nakład wynosił zaledwie pięć do dziesięciu tysięcy egzemplarzy.

Kapryśny wietrzyk zaszeleścił pierwszą stroną „Tribune”, ale nie zmienił specjalnie panującej w pokoju temperatury. Downey zawołał do pomocy strażnika, który zdołał otworzyć okno na prawie piętnaście centymetrów, ale niewiele to zmieniło.

Downey wskazał dłonią gazety.

- Znalazłeś tam coś o włamaniu?

- Nie, nic.

- W sejfie było coś oprócz pieniędzy, prawda? - zapytał Downey.

Charlie dał się zaskoczyć, ku swemu zdziwieniu odkrył, że kiwa potakująco głową.

- Co to było? - gładka, okrągła twarz Downeya była bardzo spokojna. Jego oczy były ciemne i poważne, bez śladu oskarżenia.

- Lista nazwisk.

- Opowiedz mi o niej. - Downey chciał wiedzieć, czy było na niej jego nazwisko. Był może jednak zbyt nieśmiały, by zapytać o to wprost.

Charlie się zawahał.

- Niewiele tu jest do opowiadania. Pomiędzy dwa pliki banknotów wciśnięta była koperta. Wziąłem ją przez przypadek, nawet nie wiedziałem, że tam jest.

- Pamiętasz jakieś nazwiska z tej listy?

- Nie.

- Była napisana ręcznie czy na maszynie?

- Ręcznie.

- W jakim języku?

- Nie wiem, nie potrafiłem niczego rozpoznać. To mógł być jakiś szyfr.

Downey posłał mu sceptyczne spojrzenie.

- Jesteś pewien, że nie była po angielsku?

Ciągle dziwiąc się sobie Charlie opowiedział Downeyowi wszystko, co pamiętał o żółtej, pojedynczej, cieniutkiej kopercie. Niewiele z tego, co pamiętał Charlie, miało dla Downeya jakąkolwiek wartość, ale potrafił słuchać i umiał korzystać z tego, co usłyszał. Przerywał rzadko, częściej mamrotał coś zachęcająco. Kiedy Charlie skończył, powiedział tylko:

- Masz dobrą pamięć, Charlie. Bystry umysł, choć może trochę zardzewiały. Dlaczego, u diabła, tracisz czas w Kairze?

- Można to uznać za kryzys wieku średniego. Zacząłem już oszczędzać pieniądze na bilet powrotny. Jeszcze parę miesięcy i wyruszyłbym w drogę.

- Podobno jesteś zamożnym biznesmenem. Dlaczego nie zadzwoniłeś do swojego księgowego, że potrzebujesz trochę forsy?

Charlie wzruszył ramionami.

- Spieprzyłem sprawę. Myślałem, że sam powinienem znaleźć jakieś wyjście z sytuacji.

Zapalił papierosa i podsunął Downeyowi paczkę.

- Dziękuję, nie palę.

Charlie przypomniał sobie, jak Jimmy Abrams zareagował, gdy zaproponował mu papierosa. Abrams wziął go, ale trzymał tak, jak ktoś, kto nigdy nie palił. Było to marne oszustwo i z całą pewnością nie zaskarbił sobie w ten sposób zaufania Charliego. Abrams próbował zdobyć go sztuczkami, Jack Downey był jego przeciwieństwem. Za punkt honoru postawił sobie nieokazywanie mu sympatii.

- No, tak - powiedział Downey - a jak tam ząb?

- Świetnie, dziękuję.

- Jensen powiedział, że to nic poważnego. Trzeba było tylko wymienić plombę. Kazałem mu zrobić plombę najwyższej jakości, powiedziałem, że jesteś bardzo ważnym facetem.

- Dziękuję - powiedział Charlie.

- Nie ma sprawy.

Downey pozwolił Charliemu dopalić papierosa, dał mu czas, by się uspokoił, odprężył. Po kilku minutach zaczął wypytywać o jego mieszkanie w starej dzielnicy. Po raz kolejny ta nagła zmiana tempa zaskoczyła Charliego. Opisał dość ogólnie mieszkanie. Downey pozwolił mu gadać o niskim ciśnieniu wody i trzeszczącym łóżku, widoku na ulicę. Delikatnie zaczął pytać o szczegóły. Mieszkanie było na drugim piętrze. Ile schodów? Jak duży był korytarz? Było tam jakieś oświetlenie? Czy drzwi są mocne? Jakiego typu był zamek w drzwiach? Pytania padały jedno za drugim, ale ich tok był tak spokojny, że Charlie ani przez chwilę nie odczuwał nacisku czy pośpiechu.

Gdy Downey przestał pytać, znał już każdy centymetr kwadratowy mieszkania w najdrobniejszych szczegółach, był pewien, że zna położenie każdego pyłku. Podniósł się, spojrzał z góry na Charliego i powiedział.

- Na twoim miejscu nie wspominałbym Jimmy’emu o naszej pogawędce.

- Dlaczego?

- Nie sądzę, by lista, którą znalazłeś w sejfie, miała dla nas jakieś znaczenie. Dlatego też zamierzam o niej zapomnieć. Ale Jimmy, a tym bardziej Foster, nie jest taki jak ja. Prawdę powiedziawszy, Jimmy i Dick należą do ludzi, którzy uważają, że każda informacja może okazać się wartościowa. Mogliby pociągnąć sprawę dalej, o ile wiesz, o co mi chodzi.

- Nie - odparł Charlie - nie mam pojęcia.

- W podziemiu mamy tu niezłą aptekę, Charlie. Mamy tam leki, o których nigdy w życiu nie słyszałeś i wierz mi, tak jest o wiele lepiej, chyba nie chciałbyś o nich usłyszeć. Są to rzeczy, których nie dostaniesz w zwyczajnej aptece, rozumiemy się? - Downey spojrzał na niego poważnie. - Niektórzy nazywają Jimmy’ego Komar. Wiesz dlaczego? Bo bardzo lubi posługiwać się igłą., Daje mu to niezłego kopa. Podziurkuje cię na wylot. Wyssie z ciebie wszystko, a zanim skończy, zostanie z ciebie tylko skóra i kości.

Downey ruszył w stronę drzwi.

- Kiedy stąd wyjdę? - zapytał Charlie.

- Gdyby to zależało ode mnie, już by cię tu nie było - odpowiedział Downey zamykając za sobą drzwi.

Charlie zapalił następnego papierosa. Zdecydował, że postąpi zgodnie z radą Downeya, słowem nawet nie wspomni o liście nazwisk, którą ukradł z sejfu. Nie zamierzał też wspominać o tym, że Downey interesował się jego mieszkaniem. Ufał Downeyowi. Uważał, że potrafi właściwie ocenić człowieka i instynktownie wyczuwał, że Downey powiedział mu prawdę o Abramsie.

Ale to właśnie Downey, nie Abrams, był mistrzem w sztuce oszustwa. Downey, który w każdej sytuacji potrafił przybrać odpowiednią minę tak, że zdołałby zawstydzić nawet kameleona. I to Downeya nazywano Komarem ze względu na przyjemność, jaką sprawiało mu używanie igieł do niszczenia ludzi, wysysał z nich wszystko, a gdy nic już nie zostało, pozbywał się ich bez cienia litości.


13



Downey przestał wreszcie straszyć Charliego McPhee, wsiadł do windy i zjechał do restauracji przeznaczonej dla personelu ambasady. Cała ta rozmowa obudziła w nim potężne pragnienie. Zamówił dwie duże szklanki różowej lemoniady, znalazł wolny stolik i usiadł. Musiał poważnie się zastanowić. Kłopot polegał jednak na tym, że nie bardzo miał się nad czym zastanawiać.

Wypił powoli łyk lemoniady, była tak zimna, że zdrętwiało mu gardło, odstawił szklankę na stolik. Zaczynało mu brakować czasu, a siedział jak idiota czekając, aż roztopi się lód w szklance.

Wściekły podniósł się od stolika i wyszedł z sali.

Sweetsa i Munga znalazł na basenie „Hiltona”. Mungo ćwiczył, płynął powoli, ciężko rozcinając wodę. Sweets zabawiał się przy głębokim końcu basenu, muskularnymi ramionami trzymał się brzegu i cicho rozmawiał z blondynką w żółtym bikini.

Sweets dostrzegł Downeya o ułamek sekundy szybciej. Nawet podrywając blondynkę nie przestał starannie obserwować otoczenia. Było to zachowanie odruchowe, jak oddech. Posłał Downeyowi krótkie skinienie głowy, a ten nawet się nie zatrzymał, przeszedł obok Sweetsa i dziewczyny w nieco zbyt obcisłym bikini i usiadł przy wolnym stoliku nad brzegiem basenu.

Stały tam cztery krzesła. Downey usiadł tyłem do słońca, twarzą ku basenowi. Dziewczyna przykucnęła na skraju basenu, obfite piersi napinały żółty materiał. Powiedziała coś i Sweets roześmiał się odrzucając w tył głowę. Wyciągnął dłoń i popieścił udo dziewczyny, jego palce poruszały się jak długie czarne cienie na jej złotej skórze. Zapytał o coś, a ona odpowiedziała skinieniem głowy. Posłał jej pocałunek i zniknął pod powierzchnią wody. Downey dostrzegł tylko rozmyty kształt, który zbił się w kulę, by po chwili wyprysnąć jak żywa torpeda, skierował się prosto na Munga, który nadal ciężko pracując ramionami przepływał z jednego końca basenu na drugi.

Przez fale gorącego powietrza podnoszące się z betonowej podłogi patia podszedł do stolika Downeya kelner. Był szczupły i ciemnoskóry, miał najwyżej szesnaście lat. Ubrany był w nieskalanie białą koszulę i workowate spodnie, na wąskim przegubie błyszczał tani, pozłacany zegarek, bransoleta była o wiele za luźna.

Downey zamówił trzy butelki Lówenbrau. Miejscowe piwo, Stella, wystarczyłoby w zupełności, ale uznał, że skoro Firma za to płaci, mógł spokojnie zamówić to, co mięli najdroższego. Firma dysponowała nieograniczonymi zasobami pieniędzy, a on lubił je uszczuplać. Była to jedna z jego drobnych słabostek.

Sweets i Martin byli już przy końcu basenu, bez żadnego wysiłku szli w wodzie po kolana wzbijając fontanny drobnych kropelek. Mungo był o kilkanaście centymetrów wyższy i ze dwadzieścia kilogramów cięższy od Sweetsa, który miał metr dziewięćdziesiąt i ważył osiemdziesiąt kilogramów. Żaden z nich nie miał ani grama niepotrzebnego tłuszczu. Mungo był zbudowany jak mastodont. Gdyby jednak miało dojść między nimi do walki, Downey stawiałby na Sweetsa, który był odrobinę bardziej brutalny. Downey posłał przez migoczący prostokąt wody spojrzenie blondynce. Zastanawiał się, czy naprawdę aż tak to lubi, bo jeśli nie, to czekała ją niezła niespodzianka.

Mungo podszedł klapiąc bosymi stopami po betonie, usiadł po lewej stronie Downeya. Sweets zajął krzesełko po prawej, ustawiając je tak, by siedzieć twarzą do basenu, aluminiowe nogi zazgrzytały na betonie. Pomachał do dziewczyny, a ona odpowiedziała mu ruchem dłoni.

- Długo to potrwa? - zapytał Sweets.

- Niezależnie od tego, Hubie, kiedy skończymy, ona nadal będzie dla ciębię za młoda.

- Czyżby zazdrość?

- Nie zakładałbym się - Downey odchylił się na krześle, robiąc miejsce kelnerowi. Złoty zegarek dzieciaka okazał się podrabianym Rolexem, spieszył się o dziesięć minut.

Mungo pochylił się nad stolikiem, pokiwał głową i przeczesał palcami fryzurę afro. Mgiełka chlorowanej wody zawisła w powietrzu i natychmiast wyparowała.

Downey nalał sobie trochę piwa do szklanki i starł palcem rosę, która osadziła się na butelce.

- Co jest grane? - zapytał Sweets.

- Czyżbyśmy się nudzili?

- I to bardzo. - Sweets koncentrował się na dziewczynie w bikini, pożerał ją po prostu wzrokiem. Rozmawiała właśnie z mężczyzną pod pięćdziesiątkę o ciemnej opaleniźnie i falistych, srebrzystych włosach. Najprawdopodobniej był jej ojcem, ale Sweets nie miał co do tego pewności.

- Pilnuj się lepiej, Hubie.

- Spokojnie, chcę się z nią tylko przespać.

Downey skinął głową, przechodząc nad całą sprawą do porządku dziennego.

- Widzieliście już piramidy?

- Woleliśmy iść do kasyna - powiedział Mungo. - Stary, myślałem, że nie dbam o pieniądze. Powinieneś zobaczyć, co robią z nimi ci faceci z Kuwejtu czy Arabii Saudyjskiej. Po prostu wcale ich nie obchodzi, czy przegrają czy wygrają.

- Petrodolary - powiedział Sweets. - Wreszcie dowiedziałem się, co się z nimi dzieje. Nie podejrzewam, bym kiedykolwiek miał jeszcze wyrzuty sumienia po napełnieniu baku mojego Chevroleta.

- Niedługo - odezwał się Downey - będziesz mógł wysłać Chevroleta na złom i kupić sobie Rollsa. Zatrudnisz szofera i będziesz na tylnym siedzeniu obracał takie ślicznotki jak ona. - Kciukiem wskazał blondynkę.

Sweets i Mungo siedzieli w milczeniu, czekając na jego słowa. Mungo nalał sobie piwa do szklanki, Sweets pił prosto z butelki.

Pod stołem stały dwie pękate walizki z czarnej skóry, które Downey ustawił pomiędzy nogami. Teraz stopą popchnął jedną z nich w stronę Sweetsa. Walizka uderzyła go w kostkę. Sweets spojrzał na nią unosząc pytająco brwi.

- Prezent? Dla mnie?

- Lepiej, żebyś nie próbował przechodzić z nią przez kontrolę graniczną - Downey popchnął drugą walizkę w stronę Munga.

Sweets podniósł walizkę i rozpiął zamek błyskawiczny. W środku znajdował się nowiutki Uzi i trzy pełne zapasowe magazynki. Tłumik. Nóż o pokrytym teflonem piętnastocentymetrowym, karbowanym ostrzu. Granaty zaczepne. Czternastostrzałowy Browning 9 mm i błyszczące kajdanki z nierdzewnej stali. Zestaw podstawowy. Sweets dopił piwo i zajął się butelką Downeya.

- Kiedy odbędzie się przyjęcie, Jack? - zapytał.

Downey rozejrzał się po patio. Turyści. Mężczyźni popijali amerykańskie piwo, ich towarzyszki sączyły z oszronionych szklanek koktajle pełne lodu i kawałków kolorowych owoców, ozdobione barwnymi parasolkami. Downey zastanawiał się, czym ten basen „Hiltona” może różnić się od, powiedzmy, basenu „Hiltona” w Topeka, w stanie Kansas. Raz jeszcze przesunął wzrokiem po tłumie, starając się podzielić jednolitą masę na jednostki. Możliwe przecież, że właśnie w tej chwili wycelowano w niego tuzin superczułych mikrofonów, nie miałby przecież o tym najmniejszego pojęcia.

- Idziemy na górę - odezwał się. - Tam będzie przytulniej - odsunął krzesło od stolika i podniósł się.

- Daj mi jeszcze kilka minut - powiedział Sweets. Na chwilę stracił z oczu żółte bikini, ale teraz znowu je dostrzegł, siedziała na trampolinie, jej długie nogi kołysały się nad wodą.

- Nie - powiedział Downey. Mungo złapał swoją walizkę i pomaszerował za nim.

Sweets zastanawiał się przez kilka sekund, zmrużonymi oczami śledził z cienia pasiastego parasola migocącą powierzchnię basenu. Czekał pięć, może sześć sekund, aż dziewczyna go zauważy, posłał jej całusa i poszedł za swymi towarzyszami.

W apartamencie Downey rozsiadł się wygodnie na kanapie, rozkładając ramiona na oparciu. Przejechał palcami po obiciu barwy pustynnego piasku, znalazł wyciągniętą nitkę, oderwał ją i przyjrzał się jej krytycznie.

Mungo wyciągnął się w fotelu, czekał. Sweets podszedł do okna, dyskretnie obserwował basen.

- Chciałbym, żebyście zajęli się wyczyszczeniem pewnego mieszkania - powiedział Downey. Z kieszeni wydobył notes. Otworzył go i wyjął zeń luźną kartkę papieru. Rozwinął ją i rozprostował na kolanie. Na jednej stronie narysowany był czarnym atramentem plan ulicy, na której mieszkał Charlie, na drugiej dokładny plan jego mieszkania, uwzględniający położenie mebli.

- Chodź tutaj i rzuć na to okiem - powiedział do Sweetsa.

Hubie włożył ręce do kieszeni, demonstracyjnie okazując u brak zainteresowania.

- Podjechałem tam kilka godzin temu - powiedział Downey. - Jeden facet czeka na ulicy, drugi w drzwiach. Na schodach może być trzeci, nie sądzę jednak, by tak było. Charlie powiedział, że nie ma się tam gdzie schować.

- A wewnątrz? - zapytał Mungo.

- Myślę, że jest tam co najmniej dwóch, ale nie więcej niż trzech. Ci faceci, którzy stoją przed domem, nie wyglądają na specjalnie czujnych. Prawdopodobnie nie wierzą, że Charlie będzie tak głupi, by wrócić do domu. Albo nie spodziewają się żadnych kłopotów, gdyby tak się stało.

- Idziesz z nami, Jack?

- Bardzo bym chciał, ale muszę zostać w domu i umyć głowę.

- Gdzie zatem do cholery jest ten Charlie? - rzucił Sweets.

- Charlie zawiezie was do tego mieszkania. Poczeka, aż zrobicie porządki, a potem odwiezie was z powrotem do hotelu.

- Specjalista?

- Gdybyś dał mu do ręki pistolet, prawdopodobnie odstrzeliłby ci rękę. A wtedy nie mógłbyś wkładać palca do buzi, prawda?

- Ale prowadzić chyba potrafi?

- Na pewno potrafi doprowadzić cię do szaleństwa - powiedział Downey. - Bierzcie wszystkie papiery, jakie wpadną wam w ręce. Narkotyki czy sprzęt, jeśli tylko zdołacie coś znaleźć. Wszystko, co może stanowić podstawę do oskarżenia.

- Rozwalimy tę dziurę na kawałki - powiedział Sweets. Downey posłał mu ostre spojrzenie i powiedział do Munga.

- Jeśli zaś chodzi o strażników, gdyby wam się to udało, przywieźcie mi jednego.

- W porządku.

- Nie zabijać nikogo, chyba że okaże się to konieczne.

- Zrobię, co w mojej mocy.

- Po prostu bądź tak miły i oszczędź sobie mokrej roboty - rzucił Sweets.

- Punktualnie o dziesiątej czarny Citroen będzie czekał na was przed hotelem - powiedział Downey, wstał i skierował się w stronę drzwi. - Gdybyście mnie potrzebowali, zostawcie wiadomość w recepcji.

Mungo odprowadził Downeya do drzwi i zamknął je za nim na klucz. Kiedy wrócił do salonu, Sweets stał przy oknie z lornetką Zeissa 7x50 i obserwował basen. Przesunął wzrok z basenu na patio i rzucił lornetkę na kanapę. Jego twarz wyrażała rozczarowanie.

- Poszła sobie?

- Ma na imię Sara, pochodzi z Idaho. Miałem jej dać lekcję pływania.

- Na piersiach?

- Wiesz, jak często zdarza mi się przelecieć blondynkę z Idaho?

- Stawiam na nigdy - Mungo zachichotał, zadowolony ze swego dowcipu.


***

Pięć po dziesiątej Sweets wreszcie przestał układać włosy. Windą zjechali do holu. Przez szklane drzwi dostrzegli czarnego Citroena i mężczyznę siedzącego sztywno za jego kierownicą.

- Wygląda na zdenerwowanego.

- I białego - powiedział Sweets. - Pojedziemy z tyłu i pogadamy sobie o jego odstających uszach.

- I brudnym kołnierzyku.

- Jezu, ty to jesteś złośliwy.

Podeszli chodnikiem do samochodu. Mungo otworzył drzwi. Charlie patrzył na nich z niepokojem, czekał w takim napięciu, że w ogóle nie zauważył ich nadejścia. Mungo wsunął się do środka samochodu, Sweets wsiadł za nim i zatrzasnął drzwiczki.

Charlie przekręcił kluczyk w stacyjce i zwolnił sprzęgło. Citroen zadrżał i skoczył naprzód. Silnik zgasł. Mungo spojrzał na Sweetsa i przewrócił oczami z udawaną irytacją. Charlie zapalił jeszcze raz. Zwolnił ręczny hamulec i wrzucił bieg. Samochód cicho odbił od krawężnika.

Sweets pochylił się i poklepał Charliego po ramieniu.

- Umiesz śpiewać?

Charlie pokręcił przecząco głową.

- No to czemu nie włączysz tego pieprzonego radia? Chcemy posłuchać trochę muzyki.

- Tylko nie rap - powiedział Mungo. - Nie znosimy tego gówna.

Charlie spojrzał we wsteczne lusterko. Ten większy wyglądał, jak gdyby grał w ataku w Jeźdźcach z Los Angeles, ale wyrzucono go za nadużywanie steroidów i faulowanie. Jego kumpel zaś wyglądał tak, jak gdyby za te same przewinienia nigdy nie dopuszczono go do gry. Sweets zauważył jego wzrok we wstecznym lusterku. Charlie pochylił się i włączył radio. Nie było nastawione na żadną stację, za to poprzedni użytkownik ustawił je na pełny regulator. Trzaski i zakłócenia wypełniły Citroena.

- Och, taaak - powiedział Sweets. - Teraz jest już znacznie lepiej.


14



Abd al-Gani podniósł Marilyn. Miała odstrzelony tył głowy, ale nadal była niebezpieczna, na jej głowie jeżyły się ostre drzazgi. Posadził ją na swej dłoni tak, że nogi zwisały swobodnie po obu stronach przegubu.

- Jak się czujesz? - zapytał. - Nie boli cię przypadkiem głowa?

Głowa opadła jej na piersi, a błękitne oczy wypadły mu na dłoń. Al-Gani zdołał złapać jedno z nich, ale drugie spadło i wtoczyło się pod łóżko. Opadł na kolana. Umar Dżallud kopnął go w tyłek. Al-Gani jęknął i zaczął wycofywać się rakiem spod łóżka.

Twarz Umara była nieprzenikniona jak księżyc. Patrzył na leżące na dłoni al-Ganiego jasnoniebieskie oko. Wreszcie się odezwał.

- Jestem głodny. Chodźmy coś zjeść.


15



Wyższy z Murzynów pochylił się i poklepał Charliego po ramieniu. Miał długie palce, ciało pod paznokciami było różowe jak słonie tańczące na jego koszuli.

- Jestem Mungo Martin - przedstawił się. - Mój kumpel nazywa się Hubie Sweets. Ty pewnie jesteś Charlie.

Charlie skinął głową, nie odrywając oczu od ulicy. Był zdenerwowany. Ostatni raz prowadził samochód jadąc na lotnisko w Los Angeles swoim białym Cadillackiem Seville. Dawno, dawno temu. Zmienił pas, by ominąć tłustego mężczyznę w zakurzonym, czerwonym fezie jadącego na prychającym motorowerze. Ruch w Los Angeles był niczym w porównaniu z Kairem. Tam, w domu, ludzie jeździli zbyt szybko, ale nie ryzykowali bez potrzeby. Tutaj rzecz miała się inaczej, rysa czy stłuczka stanowiła powód do dumy - oznakę odwagi.

- Od jak dawna pracujesz dla Jacka7 - spytał Sweets. Charlie spojrzał na zegar umieszczony obok szybkościomierza.

- Około pięciu minut.

Sweets zachichotał jak hiena, klepiąc się po udach.

- To chyba nie miało być śmieszne - stwierdził Mungo. Sweets umilkł natychmiast.

Charlie zatrzymał Citroena o sto metrów od swego mieszkania, wjechał na chodnik, by nie zablokować wąskiej ulicy. Sweets i Mungo spędzili przeważającą część jazdy zbrojąc się, grzebali w czarnych walizkach Downeya.

O tej porze ulica była ciemna i pusta, pomijając nielicznych spóźnionych przechodniów. Za kilka minut muezin - na żywo albo z taśmy - wezwie wiernych do modlitwy, piątej i ostatniej tego dnia. Sweets i Mungo odpowiednio ustalili czas swego przyjazdu, ale ludzie pilnujący mieszkania Charliego nie porzucili swych posterunków. Jeśli zatem byli muzułmanami, byli muzułmanami upadłymi. Charlie wyłączył silnik. Szmer klimatyzacji ucichł.

- Nie podnoś się, żeby nikt cię nie widział - powiedział Sweets do Charliego. - Jeśli usłyszysz strzały, włącz silnik i podjedź wolno w stronę domu - ścisnął Charliego za ramię. - Jeśli bez nas odjedziesz, dopadniemy cię wcześniej czy później. Wciągniemy cię w środku nocy do kuchni, położymy na podłodze z głową w piekarniku i odkręcimy wszystkie kurki. Upieczemy cię jak indyka na Boże Narodzenie.

Sweets i Mungo wysiedli z samochodu. Charlie patrzył zza kierownicy, jak idą ulicą.

Gdy podeszli bliżej mieszkania Charliego, Sweets nagle spoważniał. Zatrzymał się z zakłopotanym wyrazem twarzy.

- Coś nie tak? - głos Munga był głośny, pełen irytacji. Sweets wyciągnął z kieszeni wizytówkę. Gapił się na nią przez chwilę, zmarszczył brwi.

- Musieliśmy skręcić w niewłaściwą ulicę. Chyba się zgubiliśmy.

Mungo podciągnął mankiet. Ze złością spojrzał na zegarek.

- Zawsze się przez ciebie spóźniamy, Hubie. Powinieneś chyba pracować na kolei!

- Robię, co mogę.

- W tym chyba tkwi cały problem!

Sweets wyciągnął mapę miasta. Najpierw trzymał ją bokiem, potem do góry nogami. Mungo spojrzał na mapę.

- Dawaj mi to natychmiast!

Kłócąc się tak podeszli aż do zamkniętej drewnianej klatki schodowej, przylegającej bezpośrednio do mieszkania Charliego. Sweets w żaden sposób nie dał po sobie poznać, że był przyjemnie zaskoczony, zauważywszy Arabów kryjących się w jej cieniu. Wsadził rękę do kieszeni marynarki. Obydwaj zesztywnieli, ale zanim zdążyli zareagować, Sweets wyciągnął rozmówki i zaczął je nerwowo kartkować.

- I’mil ma’ruf - powiedział. - Czy może mi pan pomóc?

Mungo uśmiechnął się do nich, jego twarz wyrażała zmartwienie, ale i nadzieję. Sweets złapał go za łokieć i podprowadził ku schodom. Mungo opierał się, spojrzał za siebie na opustoszałą ulicę, a potem w stronę schodów.

Na półpiętrze nie było nikogo.

Jeden z mężczyzn odezwał się po arabsku. Jego towarzysz roześmiał się, błyskając zepsutymi zębami. Jedynie długie, ostre kły zrobione ze stali prezentowały się jako tako.

Sweets rzucił mapą Kairu w stronę Araba ze stalowymi kłami. Ten uchylił się instynktownie, a Sweets kopnął go w krocze. Mężczyzna jęknął z bólu i upadł na kolana. Lewą dłonią sięgnął do krocza, ale prawa natychmiast wsunęła się za połę marynarki. W tej samej chwili spróbował ugryźć Sweetsa w łydkę. Hubie kopnął go w kark, tuż poniżej ucha. Arab przewrócił oczami, zwalił się na bok, zadrżał i znieruchomiał.

- Zabiłeś go? - zapytał Mungo spod drugiej ściany, trzymając nóż na gardle swojego Araba.

- Chyba że umarł ze starości - Sweets podniósł ciało. Mungo przesunął nieco ostrze noża.

- Mówisz po angielsku, stary?

Arab oblizał usta i głośno przełknął ślinę. Mungo odwrócił go i popchnął w stronę schodów prowadzących do mieszkania.

- Byłeś kiedyś przewodnikiem? - zapytał Sweets.

- Nie, dlaczego pytasz?

- Masz do tego właściwe podejście.

Po wejściu na schody Sweets zrzucił z ramion ciało i oparł je o drzwi. Mungo gestem kazał drugiemu Arabowi przytrzymać martwego towarzysza. W oczach Araba pojawił się strach, Mungo skierował na niego lufę odbezpieczonego Uzi. Z wnętrza dobiegło ich jakieś ciche pytanie. Mężczyzna podtrzymujący martwego partnera krzyknął coś i spróbował przeskoczyć barierkę schodów. Mungo zabił go trzema strzałami.

Sweets opróżnił magazynek celując w cienkie drewniane drzwi. Ze środka odpowiedziano mu ogniem. Wsadził do gniazda pistoletu maszynowego świeży magazynek. Mungo przestrzelił zawiasy i kopnął z całej siły. Obydwaj stanęli w drzwiach z bronią gotową do strzału. Przez chwilę panowała cisza, ciemności przecięły czerwone smugi pocisków.

- Pieprzę to wszystko! - krzyknął Sweets. - Załatwimy sukinsynów!

Wyciągnął zawleczkę i rzucił do mieszkania granat. Ktoś wewnątrz wykrzyknął jakieś ostrzeżenie. Granat eksplodował. W biało-błękitnym świetle płonącego magnezu Sweets zobaczył przelatującego przez pokój mężczyznę. Uderzyła go fala gorącego powietrza i dźwięk tłuczonego szkła.

W mieszkaniu było trzech ludzi. Dwóch już nie żyło, trzeci właśnie umierał. Sweets szybko zgasił płonące łóżko. Powietrze było gęste od dymu i zapachu kordytu. Szare światło sączyło się przez resztki wielkiego, ozdobionego witrażem okna. Sweets dostrzegł krew na ramieniu Munga.

- Oberwałeś7

- To tylko draśnięcie.

- Zawsze się tak mówi.

Jeden z mężczyzn leżał na podłodze przed łóżkiem. Sweets przeszukał jego kieszenie. Znalazł paczkę papierosów, zapalniczkę i kawałek bandaża. Drugi z nie wyjaśnionych przyczyn siedział na zlewie pełnym brudnych naczyń. Sweets przekręcił go i obmacał, w tym samym czasie Mungo przeszukiwał jego kieszenie.

- Mamy.

- Co?

Mungo szybko przejrzał plik papierów.

- Paszport naszego kierowcy, wiza turystyczna. Zdjęcie żony i dziecka. - Mungo wsadził do kieszeni wszystko, co pozostało z życia, które porzucił Charlie.

- Myślisz, że to wystarczy, żeby uszczęśliwić Jacka?

- Będzie musiało. - Mungo stracił już sporo krwi. Czuł się słaby, drżał. Z oddali dobiegł ich odgłos syren.

- A co powiemy, kiedy zapyta, czy przeszukaliśmy mieszkanie?

- Skłamiemy - stwierdził Mungo.

Podszedł jednak do biurka i zaczął grzebać w szufladach. Zaczął od dołu, tak, by nie musieć wpychać z powrotem raz przejrzanej szuflady. Pierwsze trzy były puste. Najwyższa zawierała parę brudnych skarpet i szklankę. Mungo rozwinął skarpetki i zwinął je z powrotem. Syreny były już bardzo blisko. Podszedł do łóżka i pomacał poduszkę. Samo pierze. Przewrócił materac do góry nogami. Sprężyny zajęczały żałośnie. Ramię bolało go jak diabli. Zraniony mężczyzna zarzęził.


***

Przez brudną przednią szybę Citroena Charlie widział, jak Hubie Sweets i Mungo Martin idą powoli ulicą, zatrzymują się i zaczynają oglądać mapę. Zobaczył, jak dwóch mężczyzn niespodziewanie wynurza się z cienia. Sweets pokazał jednemu z nich mapę i z zaskoczenia kopnął go w krocze. Mężczyzna upadł na ziemię i Sweets kopnął go raz jeszcze. Drugi Arab stał bez ruchu. Charlie zobaczył, że Sweets podnosi leżącego i wszyscy czterej zniknęli mu z oczu, wchodząc na schody prowadzące do jego mieszkania.

Po wyłączeniu klimatyzacji w samochodzie natychmiast zrobiło się duszno. Charlie zaczął się pocić. Z mieszkania dobiegła go seria stłumionych wybuchów. Wystawił głowę przez okno, by spojrzeć na wyludniona, ciemną ulicę. Usłyszał następne wystrzały, krótka cisza i oślepiający biały błysk, a ułamek sekundy później huk.

Ozdobione witrażem okno wydęło się i eksplodowało tysiącem kawałków, które szklanym deszczem opadły na ulicę.

Charlie zapalił papierosa, przekręcił kluczyk w stacyjce. Nawet przez zamknięte okno słyszał teraz syreny wozów policyjnych.

Zwiększył obroty, sprawdził, czy zwolnił ręczny hamulec, sprawdził jeszcze raz, i jeszcze raz. Na ulicy zaczynał się zbierać tłum. Było dokładnie pięć po jedenastej. Charlie potarł przegub, nie miał zegarka od chwili, gdy sprzedał swojego Rolexa. Przypomniał sobie wyraz twarzy jubilera, który go kupił. Łysy mężczyzna wyglądał tak, jak gdyby wyraz podejrzliwości nigdy nie opuszczał jego twarzy. Dostrzegł poruszenie w tłumie.

Syreny były już bardzo blisko, wysoki, piszczący dźwięk.

Zauważył, że Mungo i Sweets stoją na rozsypującym się chodniku i ruszył w ich stronę. Tłum otoczył nagle Citroena ze wszystkich stron, zasłaniając mu widok. Puścił sprzęgło i nacisnął klakson.

Ktoś krzyknął na niego, wykazując się sporym wigorem, ale niezbyt bogatą wyobraźnią. Na przedniej szybie wylądowało czyjeś splunięcie. Charlie nacisnął pedał gazu. Samochód skoczył naprzód. Nacisnął pedał hamulca, potem znów dodał gazu. Tłum rozpierzchnął się na boki, z wyjątkiem jednego człowieka.

Miał około dwudziestki, zbójecki wąs. Ubrany był w szare workowate spodnie i czarną koszulkę bez rękawów. Stał dokładnie na wprost samochodu na szeroko rozstawionych nogach. Obiema dłońmi trzymał chromowany pistolet wycelowany prosto w twarz Charliego.

Za jego plecami Charlie zauważył, że Mungo zachwiał się i przykląkł na jedno kolano. Sweets pochylił się i pomógł mu się podnieść. Mężczyzna z pistoletem pokazał Charliemu, że ma wysiąść z samochodu.

Charlie zdjął dłonie z kierownicy. Splótł palce i położył dłonie na głowie. Dźwięki syren wydawały się teraz dobiegać ze wszystkich stron. Patrzył prosto w lufę rewolweru zrńuszając się do czekania, w bezruchu. Pot spływał mu z czoła na twarz, skóra zaczynała swędzieć. Czuł, jak drżą mu mięśnie brzucha. Starał się powstrzymać mruganie oczami.

Mężczyzna odchylił wreszcie pistolet, jednoznacznie i gwałtownie każąc Charliemu wysiąść z wozu. W ułamku sekundy, kiedy pistolet nie był w niego wycelowany, Charlie przycisnął pedał gazu do podłogi. Citroen skoczył do przodu. Rozległ się głuchy huk, gdy metal zderzył się z ciałem, mężczyzna z pistoletem wyskoczył w górę i zwalił się na maskę. Jego twarz roztrzaskała się na przedniej szybie. Szkło pokryło się koncentryczną siecią pęknięć.

Charlie nie zdjął nogi z pedału. Mężczyzna przetoczył się po masce i zniknął w ciemnościach.

Przejechał pięćdziesiąt metrów i z piskiem opon zatrzymał się przy Mungu i Sweetsie. Hubie natychmiast otworzył tylne drzwi, wepchnął Munga do środka i wskoczył w ślad za nim. Charlie natychmiast nacisnął pedał gazu i przyspieszenie samo zatrzasnęło drzwi. Citroen wystrzelił w wąską uliczkę. Przy pierwszej przecznicy Charlie zahamował ostro i skręcił w lewo. Wóz policyjny zawrócił gwałtownie i ruszył w ich stronę na syrenie i z zapalonymi światłami.

- Jedź prosto na tego sukinsyna - krzyknął Sweets. - Rozwal go! Charlie się zawahał. Przypomniał sobie nakreślony przez Jacka Downeya opis egipskich więzień, pomyślał o losie, który go czeka, jeśli zostanie schwytany. W przebłysku natchnienia zapalił długie światła i nacisnął klakson. Wóz policyjny zakręcił ostro, trafił kołem na krawężnik i przewrócił się na bok. Błękitny reflektor eksplodował, syrena zawyła po raz ostatni.

- Skręć w następną przecznicę! - krzyknął Sweets. Charlie spojrzał we wsteczne lusterko. Sweets próbował opatrzyć ranę Munga rękawem jego koszuli.

- Jak się czuje?

- Jeśli wytrzyma tę jazdę, przeżyje.

Charlie skręcił w lewo, minął dwie przecznice i skręcił w prawo. Mungo jęknął. Wóz policyjny z migocącym kogutem na dachu wyskoczył za nimi z bocznej uliczki. Skręcił ostro w prawo i zahamował gwałtownie.

- Co ty u diabła robisz? - ryknął Sweets.

Za ich plecami rozległ się pisk opon, policjant zbyt późno zorientował się, co się stało.

Charlie zebrał się w sobie. Wóz policyjny zatrzymał się zaledwie o pół metra za Citroenem. Wszystkie cztery drzwi otwarły się natychmiast. Charlie wrzucił wsteczny bieg i nacisnął pedał gazu. Tylny zderzak Citroena uderzył przód policyjnego wozu, miażdżąc reflektory i roztrzaskując chłodnicę. Stłuczone szkło z brzękiem posypało się na asfalt. Syk pary napełnił powietrze. Charlie zmienił bieg i nacisnął pedał gazu. Za ich plecami rozległy się strzały z pistoletów.

- Niezły numer - powiedział Sweets. - Tylko nie próbuj go powtarzać.

- Dokąd teraz?

- Musimy znaleźć Jacka i pozbyć się tego pieprzonego samochodu.

Charlie znalazł czynny automat telefoniczny. Zgodnie z instrukcjami Downeya porzucili samochód w uliczce za Placem Opery. W czasie jazdy Mungo stracił przytomność. Sweets wziął go na plecy i poniósł przez park Al-Azbakijja do Teatru Lalkowego, ciemnego i opustoszałego o tej porze. Downey czekał w czarnym Fordzie na dyplomatycznych numerach. Przywiózł ze sobą przenośną apteczkę.

- Pomóż mi - powiedział Sweets.

Charlie dostrzegł ranę, przez którą wszedł pocisk, rozerwane mięśnie i sączącą się krew.

Popędzili do zachodniej dzielnicy miasta, w stronę Nilu. Sweets wcisnął Munga w marynarkę Downeya. Marynarka była o wiele za mała, ale zasłaniała bandaże, ranę i plamy krwi.

Mungo szczękał zębami. Pot spływał mu po twarzy. Charlie starał się o nim nie myśleć. Patrzył przez okno na światła miasta, upiorną pomarańczową poświatę rzucaną przez lampy rtęciowe, miękki błękitny blask telewizorów umieszczonych w kafejkach. Zastanawiał się, czy zabił człowieka, którego przejechał.

Zanim dotarli do „Hiltona”, Mungo zdołał nieco oprzytomnieć, zaciskał zęby, żeby nie krzyczeć z bólu. Sweets wyciągnął go z Forda i poprowadził w stronę jasno oświetlonego wejścia do hotelu.

Charlie czekał w wozie. Downey odwrócił się do niego i powiedział.

- Zmykaj.

Charlie wysiadł i Downey odjechał. W recepcji portier spojrzał na nich z zaciekawieniem, ale nie odezwał się ani słowem. Prawdopodobnie uznał, że Mungo jest pijany. Winda zawiozła ich na trzecie piętro. Charlie otworzył drzwi, weszli do apartamentu.

Mężczyzna siedzący na sofie podniósł się na powitanie. Był już stary, miał wydatny brzuch i uczesanie, które upodabniało go do Alberta Einsteina. Miał przy sobie czarną skórzaną torbę. Cmoknął cicho przecinając bandaże i zdejmując przesiąkniętą krwią gazę. Głowa Munga opadła mu na piersi. Doktor wyjął z torby strzykawkę, napełnił ją przezroczystym płynem, znalazł żyłę i wstrzyknął go w ramię Munga. Skutek był natychmiastowy. Martin opadł na sofę i zaczął chrapać.

Doktor oczyścił i przemył ranę. Przygryzając dolną wargę nawlókł nitkę w świetle stołowej lampy. Zaszył ranę i założył opatrunek, wyciągnął z torby plastikowe pudełko z tabletkami i podał je Charliemu.

- Wasz przyjaciel będzie miał jutro okropny ból głowy, kiedy się obudzi. Daj mu od razu dwie tabletki, resztę w miarę potrzeby. Nie dawaj mu więcej niż trzy w ciągu sześciu godzin.

Charlie skinął głową.

- Kiedy pan wróci? - zapytał Sweets.

- Jutro, może pojutrze, żeby zmienić bandaże - lekarz zatrzasnął torbę. - Sam trafię do drzwi.

Charlie i Sweets zanieśli Munga do sypialni, położyli go do łóżka i przykryli kołdrą. Powieki śpiącego zadrgały. Sweets położył mu dłoń na czole.

- Jak się czuje? - zapytał Charlie.

- Jeszcze za wcześnie, żeby coś powiedzieć. - Sweets zgasił nocną lampkę. - Chcesz się napić piwa?

- Tak. Poprosiłbym o butelkę. Sweets zachichotał.

- Śmiertelnie niebezpieczny, ale uprzejmy.

Charlie poszedł za Sweetsem do kuchenki. Hubie wyciągnął z lodówki dwie butelki Stelli. Znalazł otwieracz do butelek, otworzył obie i podał jedną Charliemu.

- Na zdrowie.

Stuknęli się butelkami. Sweets pociągnął długi łyk. Otarł usta wierzchem dłoni.

- To był naprawdę gorący moment, kimkolwiek oni byli. Ten, którego złapaliśmy na ulicy, ostrzegł swoich kumpli, chociaż wiedział, że Mungo skasuje go jak bilet autobusowy, jeśli się odezwie.

Dopijali właśnie drugie piwo, kiedy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Sweets poszedł otworzyć. Downey wszedł do środka na palcach, trzymając buty w rękach; starał się obrócić całą sytuację w żart.

- Spokojnie, stary - uspokoił go Sweets. - Mógłbyś grać na kobzie i tak byś go nie dobudził.

Downey wziął butelkę piwa.

- A jak reszta załogi?

- Cieszymy się, że Bóg nad nami czuwał, to wszystko.

- Co się stało z facetem, którego przejechałem? - zapytał Charlie.

- Leży w grobie. Złamał sobie kark o przednią szybę. - Downey pociągnął łyk piwa. - Nie masz się czym przejmować, zabiłby cię, gdyby tylko miał po temu okazję. - Wypił jeszcze jeden łyk. - Co dla mnie masz, Hubie?

Sweets ruchem ręki wskazał plik papierów leżący na stoliku. Downey przysiadł na sofie i otworzył paszport Charliego.

Czarno-biała fotografia przedstawiała znacznie młodszego, pewnego siebie mężczyznę. Na trzeciej stronie Downey znalazł stempel wjazdowy egipskiej kontroli granicznej. Pozostałe strony były czyste.

Sprawdził papier i okładkę paszportu, pocierając ją między kciukiem a palcem wskazującym. W ambasadzie miał ekspertów, którzy ustalą, czy jest autentyczny, ale on postawiłby swoje prawe płuco, że nie jest to falsyfikat. Rzucił okiem na zdjęcie żony i dziecka i powiedział:

- Miły dzieciak.

Później zajął się nieważną wizą egipską. Wyglądała na oryginał. Odezwał się.

- Muszę przez parę minut pogadać z Hubiem. Mógłbyś wziąć w tym czasie prysznic, Charlie?

Charlie zawahał się, odstawił piwo i wyszedł z pokoju. Sweets poszedł po następną butelkę i przyniósł jeszcze jedną Stellę. Zabijanie ludzi wywołuje pragnienie.

- Jak to się stało, że Mungo oberwał? - spytał Downey.

- Dostał przy wyważaniu drzwi.

- Mieli broń maszynową?

Sweets odpowiedział skinieniem głowy.

- Narobiliśmy niezłego hałasu, Jack.

- Ilu ich tam było?

- Pięciu.

- Któryś mówił po angielsku?

- Nie.

- A po jakiemu wam odpowiedzieli?

- Ołowiem.

Downey wyraźnie przygasł, ale starał się tego po sobie nie okazywać. Nie przyszła jeszcze na to pora. Wypytywanie Sweetsa przypominało wyrywanie zęba. Najlepiej robić to powoli, drobnymi kroczkami.

- Jak ci się pracuje z Charliem?

- Przeżył jakoś.

- Mógłbyś z nim pracować?

- Może przez jakiś czas. Tylko do pewnego stopnia.

- O to właśnie mi chodziło - powiedział Downey. - Myślę, że tego faceta trzeba będzie w końcu załatwić, nie jest to chyba dla ciebie niespodzianka. Nie było tego wprawdzie w naszych planach, ale to ważne. Potrzebowałem Liama do otwierania sejfów, więc na razie zastąpi go Charlie. Ale kiedy zrobi już, co do niego należy... - Downey wzruszył ramionami w wiele mówiący sposób. - Wyjeżdżam z miasta na parę dni. Myślisz, że poradzisz tu sobie ze wszystkim?

Sweets potarł kciukiem o palec wskazujący.

- Pieniądze.

Downey wyciągnął z kieszeni spodni wypchaną kopertę, pełną amerykańskich dziesięcio - i dwudziestodolarówek. Kazał Sweetsowi podpisać kwit. Potem zawołał z powrotem Charliego i dał i jemu kwit do podpisu.

- Możecie to wydać na co tylko chcecie, ale macie siedzieć w hotelu do mojego powrotu, zrozumiano? Żadnych wycieczek po okolicy w poszukiwaniu starożytności. I macie się obydwaj ostrzyc.

- Dokąd jedziesz? - zapytał Charlie.

Downey nie zwrócił na niego żadnej uwagi. Złożył na pół podpisany kwit i wsadził go do portfela.

Kiedy wrócił do ambasady, zaczął pracę od zjedzenia kilku ciastek cytrynowych i wypicia szklanki mleka. Potem dołożył kwit, paszport Charliego i resztę papierów do coraz grubszej teczki, o której wiedział tylko on, teczki z wypisanym na okładce kryptonimem SANDSTORM - BURZA PIASKOWA.


16



Londyn

Downey miał osiem lat, kiedy przyjechał do Londynu po raz pierwszy. Nadal pamiętał spotkanie z królową równie żywo, jak gdyby było to wczoraj. Jej Królewska Wysokość stała na rogu ulicy w Soho. Miała na sobie ciemnoniebieską, przezroczystą bluzkę, czerwone boa z piór, czarne, skórzane mini i pomarańczowe pończochy. Była bardzo szczęśliwa dając mu swój autograf w zamian za jeden z banknotów funtowych tatusia.

Downey kochał Londyn. Kochał jego wspaniałą architekturę, niezywykle uprzejmych urzędników, nagłe wybuchy pozbawionych dobrego smaku neonów, piętrowe autobusy i bicie Big Bena, West End, tłumy przetaczające się ulicami, drogie hotele i prostytutki, nieoczekiwane okazje do samotności - po prostu wszystko.

Samolot z Kairu wylądował na Heathrow o siódmej dwadzieścia dwie rano, piętnaście minut przed czasem. Leciał prosto z Bliskiego Wschodu, więc celnicy starannie sprawdzali jego nylonową torbę, jedyny bagaż, jaki ze sobą zabrał. Obserwował, jak blade, wymanikiurowane palce celniczki zagłębiają się jak krety między jego koszule na zmianę, brudne skarpetki i spodenki w kolorowe kropki, które postanowił nosić jedynie w wyjątkowo paskudne dni. Wydawało się, że jej dłonie żyją własnym życiem. Jak małe, nieme, anemiczne zwierzęta przesuwały się pomiędzy rzeczami Downeya, ubraniami i przyborami toaletowymi, przedmiotami niezbędnymi do zaspokojenia wszystkich potrzeb cywilizowanego człowieka. Otworzyły pudełko z maszynką do golenia Braun. Wreszcie uczyniła na torbie znak kredą. Pożegnała go szybkim, ale grzecznym skinieniem głowy. Druga celniczka szybko przerzuciła kartki jego paszportu. To było wszystko.

Do miasta dotarł autobusem. Zjadł śniadanie, kupił paczkę miętówek i pojechał do zoo w Regent’s Park.

W pawilonie owadów podszedł do niego tłusty, łysy mężczyzna, oblizał usta i uśmiechnął się lubieżnie.

- Odpieprz się - powiedział Downey i uderzył go w twarz.

Godziny mijały powoli. Stopniowo był coraz bardziej pewien, że nie jest śledzony.

Pojechał na Sloane Sąuare, nadal był w bojowym nastroju, i pokłócił się ze sprzedawcą w sklepie z garderobą dla panów, w którym kupował parasol. Ładny, czarny parasol z lakierowaną drewnianą rączką i mosiężnym czubkiem. Idąc maksymalnie okrężną drogą trafił wreszcie na mały placyk przy King’s Road. Stały tam trzy ławki, kilka platanów, podniszczone popiersie jakiegoś mężczyzny z kręconymi włosami, który miał, jak to zwykle pomniki, wytrzeszczone, puste oczy. Po drugiej stronie znajdował się sklepik z antykami, na szybie lśniły złote litery.

Przeszedł na drugą stronę ulicy i wolno, z opuszczoną głową przeszedł przed wystawą sklepu. Na wystawie stała bardzo ładna kolekcja netsuke - figurek z kości słoniowej, których dawni Japończycy używali jako guzików do szat ceremonialnych. Była to bardzo stara robota, czas nadał im barwę złota.

Downey podszedł bliżej okna, zajrzał do środka. Jennifer stała z tyłu sklepu. Miała na sobie spódnicę i dobrany kolorem żakiet z zielonego aksamitu. Włosy rozpuściła na plecy, lśniły jak wodospad płynnego ognia.

Dawno, dawno temu Jennifer i Downey spędzili beznadziejny tydzień w hotelu w Brighton. Pamiętał rozsypujące się nabrzeża. Rodziny o popsutych zębach grające pod arkadami o groszowe stawki. Szara plaża pełna psich gówien. Jennifer wychodząca spod prysznica, jej blada skóra była miękka i błyszcząca, włosy spadające prawie na pośladki. Nagle przed jego oczami pojawiło się znamię na jej lewym pośladku, tuż poniżej linii majtek, miało kształt malutkiej rybki.

Teraz nareszcie był we właściwym nastroju, by się z nią spotkać. Wyszedł z cienia platanów i pchnął drzwi. U góry dyskretnie zadźwięczał dzwonek. Jennifer obróciła się w jego stronę, w stronę światła, zobaczyła jego profil. Końcem nowego parasola zamknął za sobą drzwi, przeszedł środkiem sklepu między szeregami błyszczących mebli, w powietrzu unosił się zapach politury i wosku, srebro i brązy posyłały w jego stronę odbite promienie światła.

Jej uśmiech zgasł. Rozpoznała go.

Zatrzymał się, podniósł szklany przycisk do papieru, wyszeptał kilka słów podziwu. Dał jej chwilę, by pogodziła się ze wstrząsem wywołanym jego nieoczekiwaną wizytą.

- Wyglądasz na zaskoczoną - stwierdził. - Myślałem, że po tym wszystkim, będziesz się mnie spodziewać.

Nie skończył jeszcze mówić, gdy zdał sobie sprawę, że nie są sami. Trzynasto, może czternastoletnia dziewczynka siedziała w ogromnym fotelu obitym miękkim śliwkowym materiałem lśniącym jak jedwab. Dziewczynka siedziała z rękami na kolanach, podkulając pod siebie długie, chude nogi. Miała na sobie szkolny sweterek z wyszytym emblematem szkoły, szarą, plisowaną spódniczkę, białe skarpetki i czarne buciki. Fiołkowe oczy i włosy, obfite i długie, barwy miedzi poprzecinanej złotymi żyłkami, odziedziczyła po matce.

- Jakie śliczne dziecko! - odezwał się ponownie Downey. - Masz na imię Cynthia, prawda?

Uśmiechnął się do dziewczynki i dodał:

- Pewnie mnie nie pamiętasz, ale ja o tobie nie zapomniałem - odpowiedzi nie było. - Przywiozłem ci prezent.

Policzki dziewczynki zaróżowiły się, zdradzając zaciekawienie. Downey wyjął z kieszeni małe, mocno zaśniedziałe srebrne pudełko w kształcie piramidy. Podał je dziewczynce.

Na egipskim piasku leżała kobra z uniesioną do ataku głową, złote łuski migotały w świetle, oczy z rubinów świeciły jak kropelki krwi. Oczy Cynthii rozszerzyły się, z fiołkowych stały się fioletowe.

Downey usłyszał syk wciąganego powietrza. Był pewien, że ani Cynthia, ani Jennifer nie wiedzą, że wąż jest symbolem Mertsager - egipskiej bogini milczenia.

Cynthia wyjęła pierścionek z pudełka i założyła go na palec. Kilka ziarenek piasku wysypało się z płytkiego pudełka na jej kolana. Podniosła dłoń do góry i spojrzała na nią pod światło. Oczy kobry zapaliły się rubinowym płomieniem.

- Podoba ci się?

- Jest przepiękny.

Uśmiechnęła się do niego. Miała skórę jak mleko, zęby białe jak u szczeniaka, kilka drobnych pryszczyków na nosie. Za kilka lat chłopcy będą zlatywać się do niej jak muchy do miodu. O ile już tego nie robią.

- Spotkania ze starymi przyjaciółmi zawsze zaostrzają mój apetyt - odezwał się Downey. - Zastanawiałem się właśnie, czy obie panie nie miałyby dla mnie chwili wolnego czasu, by zjeść wspólnie lunch?

- Muszę spotkać się z przyjaciółką - powiedziała szybko Cynthia. Patrzyła na pierścionek, Downey był zadowolony, bo wiedział, że chce się nim pochwalić.

- A zatem tylko my dwoje - powiedział do Jennifer. Cynthia zeskoczyła ze śliwkowego fotela. Pocałowała Jennifer w policzek, zawahała się, posłała Downeyowi nieśmiały uśmiech i pobiegła do wyjścia.

- Śliczne dziecko - powtórzył Downey odprowadzając ją wzrokiem. Dzwonek zadzwonił i szczęknęła klamka.

Downey odwrócił się do Jennifer. Stała z założonymi rękami. Na przegubie miała męski zegarek, cieniutki, złoty krążek na czarnej skórzanej bransoletce. Właśnie go nakręcała.

Nalegał, by to Jennifer wybrała restaurację. Znał King’s Road jak własną kieszeń, ale chciał dać jej do zrozumienia, że przynajmniej w takich drobiazgach wybór należy do niej. Miało to pomóc mu w zbliżeniu pomiędzy nimi. Okrutne, ale skuteczne. Jeszcze jedna sztuczka, której nauczył się w pracy.

Jennifer zaprowadziła go do małej francuskiej restauracji w suterenie pobliskiego domu. Siedem stolików z różnych kompletów wciśnięto do niewielkiego pozbawionego okien przyziemia pod pralnią. Ściany obwieszone były marnymi akwarelkami, widoczkami przedstawiającymi błękitne niebo i nienaturalnie wręcz zielone pola. Downey wciągnął nosem powietrze, pachniało parą i wapnem. Zamówił połówkę pieczonego kurczęcia, wierząc, że zepsucie tego prostego dania wymaga więcej pracy niż jakikolwiek kucharz jest skłonny w to włożyć. Jennifer poprosiła o sałatkę z frutti di mam i herbatę. Kiedy wreszcie doczekali się potraw, okazało się, że nie mylili się w swych przewidywaniach. Jedli szybko, jak gdyby oboje chcieli jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej.

- Jennifer, czy miałabyś coś przeciwko podpisaniu rachunku, tak żebym mógł liczyć na zwrot kosztów?

Jennifer wzięła pióro i napisała na rachunku swoje inicjały. JF, zauważył Downey. Jej mąż nazywał się Scott, ale po rozwodzie powróciła do swego panieńskiego nazwiska Forsyth.

Downey schował pióro do kieszeni, a rachunek wsunął do portfela.

Kiedy wyszli z restauracji, Downey poprowadził ją pod nisko wiszącymi chmurami w stronę sklepu. Chodnik był bardzo zatłoczony. Kilka razy zatrzymywał się przed wystawami sklepowymi, by przyjrzeć się przechodzącym ludziom. Kiedy dotarli wreszcie do sklepu Jennifer, był prawie pewien, że nikt go nie śledzi.

Znaleźli wolną ławeczkę pod platanem. Usiadł trzymając parasol między kolanami, ona oparła dłonie na biodrach, ławeczka stała na betonie, zaśmieconym papierkami po cukierkach i niedopałkami papierosów. Po przeciwnej stronie ulicy jakiś jednonogi mężczyzna zaglądał do okna sklepu Jennifer. Downey widział, jak wyprostowuje kule i w swego rodzaju salucie osłania oczy od światła.

- Czy Cynthia pomaga ci czasami w sklepie? - zapytał Downey.

Jennifer odsunęła z policzka kosmyk włosów.

- Niedługo już dorośnie. Nie ma potrzeby jej do tego poganiać.

Patrzyła na drugą stronę ulicy, tak jak chciał tego Downey. Chciał, by zobaczyła, spojrzała na życie, które miała porzucić na jego prośbę. Kiedy powie „tak”, chciał być pewien, że naprawdę tego chce.

- Jak interesy?

- Dlaczego pytasz, masz ochotę mnie wykupić?

- Podaj tylko cenę, jeśli tego sobie życzysz - Downey mówił serio i nie starał się tego ukryć.

- Oczywiście w granicach rozsądku.

- Możesz być nierozsądna - ile tylko chcesz. Mogę zrobić dla ciebie wszystko. Na przykład załatwić dla Cynthii szkołę w Szwajcarii. Zna jakiś język7 Lubi jeździć na nartach?

- Przecież wcale nie o to ci chodzi, chyba się nie mylę7 Nie dostrzegasz jej jako osoby, raczej jako ewentualną przeszkodę, coś, co mogłoby mnie powstrzymać od zrobienia tego, czego po mnie oczekujesz.

- Źle mnie zrozumiałaś.

- Czyżby7 Ona nadal tęskni za ojcem. Nie wiem, jak by to zniosła, gdybym poprosiła ją, żeby sobie poszła - odwróciła się i popatrzyła mu prosto w oczy. - Jak długo by to trwało, na jak długo musiałabym wyjechać7

- W najgorszym razie dwa miesiące.

- Albo na zawsze.

Downey nadział na końcówkę parasola papierek po cukierku.

- Chyba nie muszę ci przypominać, Jennifer, że to ty przyszłaś do mnie pierwsza. Jeśli pamięć ci nie służy, to właśnie ty powiedziałaś, że Kadafi torturował i zamordował twojego ojca, tylko że ty nie potrafisz tego udowodnić, nikt nie chce ci pomóc, że bardzo prosisz o pomoc, bo nikogo to nie obchodzi. Tak naprawdę to popłakałaś mi się w rękaw. Pamiętam, miałem wtedy na sobie błękitną koszulę w prążki. Była przemoknięta do suchej nitki. I co zrobiłem? Oszukałem cię? Nie. Powiedziałem, że nie mogę nic zrobić. Nie teraz, a może nigdy. Ale powiedziałem, że przyjadę, kiedy będę mógł ci pomóc.

- I przyjechałeś.

- Tak, przyjechałem.

- To było dawno temu.

- Twój ojciec nadal nie żyje, prawda?

- To jest nieuczciwe. To po prostu nieuczciwe. Cynthia mnie potrzebuje. William nie daje na nią ani pensa, nie wiem nawet, gdzie jest. Wszystko się zmieniło. Teraz nie jestem już nawet pewna, że mój ojciec został zamordowany. Kiedy o tym myślę, wydaje mi się to takie... nierealne.

Downey przyznał jej rację skinieniem głowy. Wkrótce po śmierci jej ojca, Jack wysłał do niej list. Pełen niedopowiedzeń i gróźb, dwuznacznych, niepełnych informacji. Downey wiedział, że młodość zdolna jest do niepodważalnej wiary, ale dojrzałość każe w nic nie wierzyć.

Jennifer dojrzała od chwili, gdy spotkał ją po raz pierwszy. Wierzył, że wie dokładnie, o czym teraz myśli.

Po chwili usłyszał cichy szmer kropli deszczu na liściach platanów. W końcu zaczęło padać. Spojrzał w górę i dostrzegł pierwsze krople spływające po niedoskonałej osłonie, jaką zapewniały im gałęzie, spadały i rozpryskiwały się na betonie i źdźbłach trawy.

Z cichym westchnieniem zadowolenia rozwinął swój nowy parasol. Deszcz zaczynał padać z coraz większą siłą. Podniósł się i wyszedł spod osłony drzew.

Wiedział, że już do tego dojrzała. Wiedział od samego początku. Wiele razy w ciągu ostatnich miesięcy łapał się na tym, że czeka na tę chwilę, prawie drżąc z niecierpliwości. Jego zdolność do zadawania bólu napełniała go lękiem i nienawiścią do samego siebie. No cóż, czas leczy rany. Będzie musiał zaleczyć jeszcze jedną. Spokojnie, cicho, tak tylko, by jego głosu nie zagłuszył szmer kropli deszczu, powiedział.

- Przywiozłem pewien krótki film. Sądzę, że powinnaś go zobaczyć.

Załatwił sobie dostęp do konspiracyjnego lokalu Firmy w Chalk Farm. Gdy podeszli do ulicy, przejechała taksówka. Downey zamachał ręką i ku jego zaskoczeniu zatrzymała się z piskiem opon. Podróż zabrała im niecałe pół godziny. Siedział razem z Jennifer na tylnym siedzeniu, oboje patrzyli, jak Londyn przesuwa się za oknami samochodu. Kierowca chciał dowiedzieć się czegoś o Bostonie. Jego siostra wyszła za mąż za amerykańskiego żołnierza i wyjechała kilka lat temu do Stanów. Jakie to miasto? Czy jest tam bezpiecznie? Jak duża jest przestępczość? Downey zmyślał kolejne odpowiedzi.

Gospodyni już na nich czekała, wyglądała przez szparę w zasłonach. Wyszła z domu, gdy stanęli na prowadzących do domu schodach, nie zamknęła za sobą drzwi. Deszcz przestał padać. Zimny, nieprzyjemny wiatr zaczął szarpać jej płaszczem, gdy szła ulicą. Downey nie potrafił odpędzić od siebie pytania, dokąd poszła. Pewnie do fryzjera, zrobić coś z włosami.

Weszli na schody, wpuścił Jennifer przodem, zamknął za sobą drzwi na klucz. W domu było o wiele za ciepło. Gorące powietrze wionęło z wlotu umieszczonego w podłodze wydymając mu nogawki spodni jak dwa balony. Przeszedł przez korytarz i wszedł do salonu. Na stoliku przed sofą stał już projektor filmowy. Rozwijany ekran wisiał na przeciwległej ścianie. Downey zgasił światło. Z kieszeni płaszcza wyjął metalowe pudełko, otwarł je, wydobył z niego film i założył na projektor. Film miał niecałe dwie minuty. Bardzo krótki, ale przygotowanie go ze ścinków taśmy filmowej zabrało sporo czasu. Downey sam go zmontował. Niewiele było w nim dialogów, choć filmik pełen był akcji. Upewnił się, że zasłony zaciągnięto starannie, nie było żadnej szpary, przez którą mógłby zajrzeć do środka przypadkowy przechodzień. Z korytarza sączyło się światło. Pokój nie był więc zupełnie ciemny, ale to musiało wystarczyć.

Jennifer stała przy drzwiach z rękami w kieszeniach. Poprosił, by usiadła.

Potrząsnęła głową, nie.

Wszystko było już gotowe, ale Downey się zawahał. Czuł przemożną chęć, by ją ostrzec, przeprosić, wyjaśnić. Ale jaki miałoby to sens? Film był okrutny, ale ludzie są, jacy są. Prawdopodobnie spodziewała się czegoś jeszcze gorszego.

Wcisnął włącznik. Rolki zaczęły się obracać, na ekranie pojawiły się cyfry. Ustawił ostrość i bezceremonialnie wyszedł z pokoju.

Tym razem nie będzie mogła wypłakać się na jego ramieniu.

W schludnym sześcianiku kuchni znalazł zamkniętą butelkę Teachers i czyste szklanki na półeczce obok lodówki. Otworzył butelkę i nalał dwie podwójne whisky. Film miał swego rodzaju podkład dźwiękowy. Słyszał krzyk Edwarda Forsytha, w jego wyobraźni przesuwał się obraz nagiego ciała mężczyzny wyrywającego się ze skórzanych więzów, w miarę jak zwiększało się napięcie prądu, widział, jak wytrzeszcza oczy, dym wydobywający się z włosów łonowych, jak skóra na jądrach staje się czarna. Z pozbawionych zębów ust ciekła krew. Ciało leżało na stole z nierdzewnej stali w kałuży krwi, moczu i kału.

Potem szybkie ujęcie Kadafiego, ciemna, mocna twarz zdominowana przez błyszczące oczy i wąskie, okrutne wargi.

Koniec taśmy zatrzepotał na rolce. Downey odstawił szklaneczkę, dolał sobie whisky. Trzepotanie ustało i słychać było tylko wiatraczek zamontowany w projektorze. Nalał sobie następną szklaneczkę, wypił ją i wszedł do pokoju.

Jennifer siedziała na kanapie z dłońmi na kolanach. Miała zamknięte oczy, wydawało się, że śpi. Postawił na stoliku przed nią szklaneczkę whisky, przewinął film i włożył go z powrotem do kasety.

Nadal się nie poruszała.

Downey pochylił się nad nią i tak delikatnie, jak tylko potrafił, dotknął jej ramienia. Była blada, cała drżała. Odkrył nagle, że cieszy go ten widok - wyglądała na bezbronną i skrzywdzoną. Było to straszne, ale nie potrafił się powstrzymać. Otworzyła oczy. Zaproponował jej whisky.

- To śmieszne, prawda? - powiedziała. Downey z troską pokiwał głową.

- Kiedy po raz pierwszy przyszedłeś do sklepu, przez chwilę myślałam, że on mimo wszystko żyje, że przyszedłeś powiedzieć mi, że wszystko okazało się tylko głupią pomyłką.

- Kadafi zbudował fabrykę gazów bojowych w Rafta, na pustyni, na południe od Trypolisu. Ostatnio Rosjanie dostarczyli mu ponaddźwiękowe bombowce dalekiego zasięgu Su-24D. Pewna frakcja w Pentagonie... pięciogwiazdkowi generałowie... chcieliby dołożyć temu sukinsynowi atomówką, zamienić całą tę libijską piaskownicę w największą na świecie szybę. Na szczęście przeważyła opinia mądrzejszych. Zamiast wysadzania w powietrze całego kraju, możemy przecież wysłać grupę uderzeniową, która dokona zamachu na Kadafiego. Zastrzelą go.

Downey urwał, wyglądało na to, że Jennifer kupuje wszystko bez oporu. Miał zamiar wywrzeć na niej wrażenie nie dając jej okazji, by zapamiętała szczegóły. Mówił dalej z pośpiechem.

- Będzie to operacja łączona, ale strona egipska ma jedynie głos doradczy. Ze względów bezpieczeństwa nie mogę tu mówić o żadnych szczegółach, musimy między innymi wysłać do Libii specjalistę od systemów bezpieczeństwa i materiałów wybuchowych.

- Nie znam się ani na jednym, ani na drugim - zauważyła Jennifer.

- Ty, nie, ale twój chłopak tak - uśmiechnął się Downey. - Wypuściliśmy już balony próbne, libijczycy wyrazili zgodę na ekshumację zwłok twojego ojca i przewiezienie ich do domu, do Anglii. Najprawdopodobniej potraktują to jako gest propagandowy.

Zaczęła płakać. Łzy strumieniami spływały po jej policzkach. Oglądanie, jak pali się jej własny ojciec, nie było chyba dla niej szczególnie przyjemne. Gestem wskazał projektor.

- Chciałabyś zobaczyć to jeszcze raz?

- Boże, nie.

Przechodząc razem z nią korytarzem, Downey wystukiwał na posadzce prostą, wesołą melodyjkę. Drzwi zamknął na klucz i wrzucił go do skrzynki na listy. Deszcz znowu zaczynał padać. Ulice opustoszały. Gdy doszli do furtki, przed domem przemknął zakurzony, czerwony Ford Cortina, jego wycieraczki spychały z przedniej szyby fale padającego deszczu. Nie mieli żadnej szansy na złapanie taksówki, na szczęście od najbliższej stacji metra dzieliły ich zaledwie dwie przecznice. Wsunął dłoń pod ramię Jennifer, przysuwając ją bliżej nikłej osłony, jaką dawał parasol.

Czuł zapach jej perfum, jej biodro przy swoim. Przycisnął ją nieco mocniej. Nie próbowała się odsunąć.

- Kiedy będziesz gotowa7

- Nie podjęłam jeszcze ostatecznej decyzji. Potrzebuję kilku dni na zastanowienie.

- Świetnie - powiedział Downey. Nadal płakała, ale lepiej było nie zwracać na to uwagi. Ominął kałużę, ściskając jej ramię.

Zemsta. Poczucie winy. Niezależnie od tego, jakie były tego powody, miał ją. Stanowiła część jego zespołu.

Należała do niego niezależnie od tego, czy zdawała sobie z tego sprawę czy nie.


17



Abd al-Gani był w obrzydliwym humorze. Umar Dżallud, wściekły, że nie było go w czasie strzelaniny w mieszkaniu Charliego, wysłał go do Anglii, by zlikwidował Jacka Downeya. Dżallud stwierdził, że Downey jest mózgiem zamachu na Przywódcę przygotowywanego przez CIA. lista skradziona z domu na Gizirze zastąpiona została nowym egzemplarzem przysłanym z Trypolisu. Nazwisko Downeya widniało na niej pod numerem jeden. Dżallud puścił też kilka aluzji, iż jakoby słyszał o frakcji w armii libijskiej, która brała udział w spisku. Nie miał żadnych dowodów, ale odbywały się spotkania, na które nie miał wstępu, pojawiały się tajemnice, do których, jak uważał, powinien być dopuszczony... Abd al-Gani był tak zaskoczony, że wybuchnął śmiechem.

Wielki błąd.

Za karę musiał zrobić sto przysiadów. Kiedy al-Gani pocił się odrabiając karę, Dżallud podniesionym głosem tłumaczył mu, jakie niebezpieczeństwa mogą być związane z poczuciem humoru. Dżallud był śmiertelnie poważnym facetem. Wierzył szczerze, że wybuchy prychania, sapania i ryki, zwane niewinnie „śmiechem”, nie są w gruncie rzeczy niczym innym, jak mało skomplikowaną bronią bakteriologiczną, czymś w rodzaju kichania. Śmiech był oznaką dekadencji! Był oznaką kapitalistycznego spisku! Mięśnie brzucha paliły al-Ganiego żywym ogniem. Nie był pewien, czy miał rację, szybko jednak skinął głową zgadzając się entuzjastycznie ze swym szefem.

Kłopoty zaczęły się już na lotnisku. Aby lecieć do Londynu tym samym samolotem co Downey, al-Gani musiał zgodzić się na kupienie miejsca w części dla palących.

Powietrze w Londynie nie było o wiele czystsze od zaduchu panującego wewnątrz Boeinga 747.

Była też jasna strona całej sprawy. Tropienie Downeya na ulicach miasta nie okazało się wcale trudne. Abd al-Gani miał nadzieję, że Downey doprowadzi go do drugiego Amerykanina, wysokiego faceta imieniem Charlie. Było dla niego oczywiste, że Downey zainteresował się Charliem ze względu na jego udział w zamachu. Dżallud chciał, by obaj zginęli, na co al-Gani zgadzał się bez oporów.

W zoo czekało go nieco więcej kłopotów niż na zatłoczonych ulicach miasta. Chłodny dzień i zachmurzone niebo sprawiły, że nie było tu zbyt wielu ludzi. Osłona często stawała się niewystarczająca. Z przyczyn, których al-Gani nigdy nie miał czasu przemyśleć, zawsze trudniej było zatrzymywać się w miejscach, gdzie zatrzymywanie się było czymś normalnym. Po nocach śniły mu się na przykład toalety publiczne.

Kiedy Downey wszedł do pawilonu owadów, al-Gani zatrzymał się niepewny, co ma dalej robić. Budynek nie był zbyt duży. Zadecydował, że poczeka na zewnątrz.

Downey spędził wewnątrz zaledwie kilka minut. Wyszedł w pośpiechu. Abd al-Gani szedł za nim w niewielkiej odległości ścieżką, która biegła równolegle do kanału. Downey wszedł na mostek prowadzący do ptaszarni i zatrzymał się, by popatrzeć na wodę.

Abd al-Gani przykucnął, czekał.

Niski tłusty mężczyzna ubrany w czarne skórzane spodnie i farbowaną koszulkę w ciapki z krótkimi rękawkami wyszedł z pawilonu owadów trzymając się za nos i krzycząc coś niezrozumiałego. Downey spojrzał na niego i szybko przeszedł przez mostek do ptaszarni, kilku akrów metalowej siatki podtrzymywanych przez trójkąt ze stalowych rur. Abd al-Gani był już w połowie mostku, kiedy Downey niespodziewanie obrócił się na pięcie.

Abd al-Gani rzucił się do tyłu.

Obrócił się i wpadł na mężczyznę w skórzanych spodniach, homoseksualistę, który nagabywał Downeya w pawilonie owadów. Abd al-Gani skoczył na niego, zadał mu cios w twarz. Siła uderzenia przechyliła jego głowę w bok. Chwycił mężczyznę za krocze i gardło i wrzucił do kanału głową naprzód.

Mężczyzna uderzył o wodę i zniknął w wirze zielonej piany. Czarna skórzana rękawiczka ozdobiona chromowanymi ćwiekami przez krótką chwilę unosiła się na powierzchni i poszła na dno bez śladu. W ptaszarni jakiś niewidoczny ptak wydał dźwięk podobny do potrząsania workiem z orzechami. Po kilku chwilach fale uspokoiły się i powierzchnia kanału stała się na powrót gładka i spokojna.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że Downey zdołał się wymknąć.


18



Jennifer Forsyth zawsze żyła swoim własnym rytmem. Downey wiedział, że każda próba zmuszenia jej do pośpiechu byłaby próżnym wysiłkiem. Załatwił tę sprawę z całym sprytem i brutalnością, na jakie mógł sobie pozwolić, teraz pozostało już tylko czekać. W czasie ich podróży powrotnej z Chalk Farm cisnęło mu się na usta mnóstwo argumentów, zdołał się jednak pohamować i nie powiedział ani słowa. W drzwiach sklepu podał jej nazwę hotelu i numer pokoju i odszedł w milczeniu.

Następne trzy dni przesiedział w fotelu ustawionym koło okna, czytając Sun Tse i CIausewitza. Oglądał telewizję jak leci, teleturnieje, sport, wiadomości.

Napięcie związane z czekaniem wywołało ogromny apetyt. Służba hotelowa ciągle donosiła mu kolejne posiłki, wkrótce znał już imiona wszystkich boyów.

Godzinami leżał bez ruchu. Gapił się w sufit, wsłuchując się z uwagą w stłumione kroki dobiegające z korytarza, miękki szmer wind, odległe śmiechy.

Dwa razy zamawiał przez telefon drogie i obdarzone bogatą wyobraźnią prostytutki. Za każdym razem żądał, by przysłano mu kobietę o długich, rudych włosach. Nie miał żadnych wymagań, co do jej inteligencji, koloru oczu czy akcentu. Ponad wszystko był pragmatykiem. Zawsze starał się o przyjemności, zdobywając ich tyle, ile mógł.

Później, gdy miał już dosyć seksu, zabierał te kobiety do łazienki, stawał spokojnie pod strumieniem ciepłej wody i kazał im myć swoje genitalia. Nie podobało się to im, ponieważ moczyły sobie włosy, ale za tę usługę Downey płacił dodatkowo, zazwyczaj zostawiał kupkę nowiutkich pięciofuntówek na stoliku obok łóżka. Zawsze starannie unikał patrzenia na nie, gdy zabierały banknoty, posuwał się nawet do tego, by nakryć głowę poduszką, byle tylko nie słyszeć liczenia pieniędzy. Miał potrzeby, ale do pewnego stopnia pozostał romantykiem.

Bał się tylko snu. Wtedy pojawiał się trup.

Treść snu nie zmieniała się nigdy. Trup był w gabinecie dentystycznym, leżał pod lampą z otwartymi ustami, głowa kiwała się na boki, gdy dentysta wiercił dziurę w górnym trzonowcu. Nie żył już od kilku dni. Dentysta pracował nie przerywając narzekania na to, jak trudno jest pracować z umarłymi, zwłaszcza gdy przyczyną śmierci było złamanie karku. Jack nie uważał się nigdy za mięczaka, ale czaszka trupa była miękka i gumiasta, włosy wychodziły garściami, szkliste i zapadnięte oczy ciągle na niego patrzyły, nozdrza wypełniał mu zapach palonych kości, rozkładającego się ciała, własnego potu...

Telefon zadzwonił po południu trzeciego dnia, kiedy właśnie kończył lunch. Zaskoczył go z sernikiem na widelcu w jednej ręce i pilotem do telewizora w drugiej. Ściszył telewizor, sięgnął po słuchawkę. Głos Jennifer był spokojny i odległy. Downey starał się zachować obojętny ton. Ustalił miejsce spotkania - dział sportowy Harrodsa - i spokojnie się rozłączył.

Oglądał mecz piłki nożnej, transmisję z Monachium. Piłka na ekranie skakała to w prawo, to w lewo, piłkarze tańczyli na murawie. Szybkie ujęcie tłumu. Piłkarze stali już bez ruchu. Sędzia stanął z nogą na piłce, ręce oparte na biodrach. Następne ujęcie tłumu. Rotweiler patrzył na Downeya przez siatkę, obserwując go, jak gdyby był pewien, że kiedyś już go spotkał i nie podobało mu się to wspomnienie. Zawarczał odsłaniając białe kły i spojrzał w inną stronę. Downey wyłączył telewizor. Podrapał się po brzuchu i podszedł do szafy, by poszukać garnituru w ciemne prążki, uniformu bankiera, solidnego i budzącego zaufanie.


***

Podziwiał właśnie wyszukany ornament, jaki wygrawerowano na kolbie dubeltówki Purdeya, gdy zobaczył, że Jennifer zbliża się w jego kierunku. Podniósł do oka strzelbę i wycelował w głowę gipsowego manekina ubranego w rybacką kurtkę. Kolorowy pstrąg z plastiku zwisał z żyłki przymocowanej do patyka opartego na ramieniu manekina. Downey wziął na cel białe, bezbronne gardło manekina. Sprzedawca zakaszlał nerwowo, wydając cichy, drżący dźwięk. Downey zdjął palec ze spustu i położył dubeltówkę na kontuarze. Sprzedawca odłożył ją na półkę z polerowanego mahoniu i starannie przeciągnął przez spust zabezpieczający drut ze stali węglowej.

Downey przyszedł wcześniej i sprawdził teren. Poprowadził Jennifer do obozowiska w dżungli i posadził ją obok błękitnego namiotu na składanym stołeczku z aluminiowych rurek i płótna w wesołe barwne paseczki. Znajdowało się tam też palenisko, ale nikt nie pomyślał o tym, by podłączyć je do prądu. Usiadł obok Jennifer pochylając się w jej stronę, starając się poprzez fizyczną bliskość stworzyć atmosferę intymności i zaufania.

- Rozmawiałaś z Cynthią?

Jennifer skinęła głową. Kosmyk włosów zsunął się jej na policzek, odsunęła go szybkim, niecierpliwym gestem.

- Jak zareagowała?

- Mniej więcej tak, jak się tego spodziewałeś. Nie chce jechać do Szwajcarii ani nigdzie indziej.

Downey był zaskoczony, ale postarał się tego nie okazać. Odezwał się.

- Nie, oczywiście, że nie. Dlaczego miałaby chcieć.

- Moja szwagierka zgodziła się nią zaopiekować. Powiedziałam jej to, co mi podsunąłeś, że słyszałam, iż ojciec żyje i zamierzam jechać na Bliski Wschód, by go szukać.

Na stalowym trójnogu nad ogniskiem wisiał garnek. Downey podniósł pokrywkę i zobaczył kurczaka z lakierowanego papier mdche.

- Tylko tyle? Żadnych szczegółów?

- Powiedziała, że może pomóc mi w sklepie.

- Nie martw się o to. Pieniądze nie powinny stanowić żadnego problemu.

- Nie robię tego dla pieniędzy.

- Nie, ale dookoła leży ich całe mnóstwo. Dlaczego nie miałabyś wziąć trochę dla siebie?

Jennifer popatrzyła na wyłączone elektryczne ognisko.

- Kiedy będziesz gotowa do wyjazdu? - zapytał Downey.

- Teraz, nawet w tej chwili.

Downey wyciągnął z kieszeni plik papierów. Rozwinął je i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu pióra.

- Mamy tutaj standardowy formularz przystąpienia do pracy w Firmie. Ubezpieczenie na życie, cały ten śmietnik... Podałem Cynthię jako twoją jedyną dziedziczkę, dobrze?

Odkręcił pióro, Jennifer podpisała tuzin kartek. Atrament był czarny. Downey wyjął pióro z jej dłoni i wręczył ciężki, mosiężny klucz.

- Do czego to?

- Skrytka 29 na Heathrow. Znajdziesz tam wszystko, czego potrzebujesz, także komplet podróżny ze świńskiej skóry, który kosztował prawie czterysta funtów.

Dłoń Jennifer zacisnęła się na kawałku metalu oznaczonym cyfrą. Ostre krawędzie wbiły się w skórę.

- Masz przy sobie paszport?

- Tak, oczywiście.

- Daj mi go. Nie będzie ci już potrzebny. W saszetce znajdziesz nowy. Chcesz, żeby ktoś zajął się dodatkowo Cynthią, czy sądzisz, że wszystko będzie w porządku tak, jak jest?

- Wszystko będzie w porządku - szwagierka mieszka w małym miasteczku Alnwick, na granicy Szkocji. Cynthia będzie się okropnie nudzić, ale powinna przynajmniej być bezpieczna.

- W paszporcie znajdziesz bilet. Air Egypt, lot 318. Jeśli wyruszysz od razu, powinnaś na niego zdążyć.

Jennifer spojrzała na niego.

- Dlaczego myślałeś, że podejmę decyzję właśnie dzisiaj? Downey podniósł się na równe nogi. Wykupił przynajmniej po jednym bilecie na każdy dzień na najbliższe dwa tygodnie, ale nie miał najmniejszego zamiaru jej o tym mówić.

- Do zobaczenia w Kairze.

Pomachał jej ręką i szybko odszedł. Pomaszerował energicznie, nie wierząc we własne szczęście, wciąż obawiał się, że jeszcze zmieni zdanie.

Jennifer potarła kciuk. Kosztowne pióro Downeya przeciekało, czarny atrament poplamił jej palce. Poczuła nagle, że ktoś ją obserwuje. Podniosła się. Śmieszny stołeczek, na którym siedziała, zakołysał się i przewrócił z hałasem. Sprzedawca spojrzał na nią zza wypolerowanej lady.

Zjechała windą na parter i skierowała się ku najbliższemu wyjściu. Zza rogu wysunęła się taksówka, kierowca pochylony był nad kierownicą. Jennifer ruszyła w jej stronę i zauważyła Downeya na tylnym siedzeniu, miał szeroko otwarte usta. W tłustych i krótkich palcach trzymał czekoladkę wielkości przepiórczego jaja. Posłał je szybkie spojrzenie, wepchnął czekoladkę do ust, otworzył drzwi taksówki i wysiadł na zatłoczony chodnik, gestem zapraszając ją do środka.

- Wie dokąd chcesz jechać, zapłatą też się już zająłem.

Jennifer wsunęła się na tylne siedzenie, kierowca szybko włączył się do ruchu. Obróciła się, by wyjrzeć przez tylne okno. Downey zniknął. Usadowiła się wygodniej przygotowując się do długiej jazdy na lotnisko.


***

Skrytka była ostatnia w szeregu. Jennifer spróbowała wsunąć kluczyk do dziurki.

Nie pasował.

Spojrzała na numer szafki i numer wybity na trzymanym przez nią w ręku kluczu. Numery się zgadzały. Spróbowała raz jeszcze wsunąć klucz, tym razem z łatwością wszedł w dziurkę.

Skrytka zawierała dwie walizki ze świńskiej skóry i pasującą do kompletu torebkę. Wyjęła torebkę, zamknęła drzwiczki skrytki i wrzuciła monetę. Na rączce znajdowała się mosiężna, prostokątna płytka z wygrawerowanymi fantazyjną czcionką inicjałami JM. Jennifer poszła do toalety, zamknęła za sobą drzwi i dopiero teraz otworzyła torebkę. Wewnątrz znalazła tysiąc funtów w nowiutkich egipskich banknotach i kopertę z folderem zawierającym bilet Air Egypt na trasie Londyn-Kair-Londyn.

Był tam także podniszczony brytyjski paszport, prawo jazdy, karta AA, karta kredytowa Barclays Bank i kilka innych dokumentów. Przedmioty wyglądały znajomo, inne było tylko nazwisko. Jennifer Forsyth stała się Jennifer McPhee. Przerzuciła strony paszportu. Dane podane obok fotografii nie zmieniły się z wyjątkiem stanu cywilnego. Jennifer nigdy nie słyszała wpisanego w odpowiednią rubrykę nazwiska. Patrzyła dalej znajdując stemple z Barcelony, Paryża i Hamburga, a także z kilku niedawnych lotów do Waszyngtonu.

Rozległo się szybkie pukanie do drzwi. Jennifer spojrzała znad papierów przestraszona.

- Zamierzasz siedzieć tam całą wieczność, kochanie7

Jennifer spuściła wodę, szybko zamknęła torebkę, wstała i otworzyła drzwi. Młoda, zbyt mocno umalowana kobieta, ubrana w sztuczne futro, podziękowała jej uśmiechem i wśliznęła się do środka.

Zabrała obie walizki i podeszła do kontuaru Air Egypt, wzięła kwitki na bagaże i bilety od niskiego, ciemnoskórego mężczyzny w sztywnej, białej koszuli i brązowej muszce. Samolot odlatywał za czterdzieści pięć minut. Kupiła kilka tygodników i poszła do baru, znalazła wolny stolik i zamówiła coś do picia.

Downey obserwował ją z bezpiecznej odległości. Była zbyt atrakcyjna, a może za bardzo przyciągała uwagę, by po prostu zniknąć w tłumie. Emanował z niej spokój, pewna siła charakteru i niewinność, która kazała odrzucać wszelkie podejrzenia. Spróbował posegregować swe uczucia i odkryć w nich jakąś prawidłowość. Nie potrafił jednak jednoznacznie zaklasyfikować Jennifer. Miała coś, z czym trzeba się urodzić.

Nie, to nie o to mu chodziło. Spróbował jeszcze raz. Potrafiła wszędzie się dopasować, zawsze była u siebie. Gdziekolwiek się zjawiała, sprawiała wrażenie, jak gdyby tu się właśnie urodziła. Patrzył, jak bawi się kieliszkiem. Co drugi mężczyzna w barze gapił się na nią - resztę stanowili prawdopodobnie pedały i tchórze, którzy za bardzo lękali się swych małżonek, by zaryzykować posłanie jej szybkiego spojrzenia. Wiedział, że musi być zdenerwowana i docenił, że nie zwracała żadnej uwagi na wiszący nad barem zegar.

Wszystko musi pójść świetnie. Ugryzł batonik Mars, odwrócił się do niej plecami i odszedł pewny siebie.

Następny przystanek - Kair.


***

Abd al-Gani zapłacił amerykańskiemu żołnierzowi trzy tysiące dolarów za minę przeciwpiechotną Claymore. Próba przekupienia sprzątaczki w hotelu „Mayfair” została odrzucona. Udusił głupią babę i dostał się do apartamentu Downeya za pomocą jej klucza. Ciało sprzątaczki wcisnął pod łóżko.

Umieszczenie i uzbrojenie miny zabrało mu zaledwie chwilę. Wybuchła kilka minut po pierwszej po południu tego samego dnia.

Szef detektywów hotelowych z „Mayfair” otrzymał informację, że apartament hotelowy Downeya był kilkakrotnie odwiedzany przez notowane prostytutki, możliwe zatem, że jego lokator jest alfonsem. Poszedł zatem do apartamentu i niechcący zdetonował minę w tej samej chwili, gdy para adwokatów z Orlando w stanie Floryda, spędzających w Londynie miodowy miesiąc, przechodziła korytarzem. Szczęśliwi państwo młodzi zdołali nabyć bilety na popularny musical „Me and My Girl” i nie mogli się doczekać, wieczoru, który mieli spędzić na mieście. Detektyw odpowiedział skinieniem głowy na ich powitanie i włożył do dziurki uniwersalny klucz, by otworzyć drzwi do pokoju Downeya. Siła wybuchu zmieniła wszystkie trzy ofiary w krwawą galaretę, ich ciała zostały poszarpane przez siedemset stalowych kulek umieszczonych wewnątrz miny.

Downey leciał wtedy Boeingiem 747 Air Egypt z prędkością sześciuset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, nie usłyszał więc niczego.

Detektyw był dawnym pracownikiem Scotland Yardu. Następnego dnia „Times” opublikował kompletny tekst przekazanego telefonicznie komunikatu IRA, w którym organizacja ta wzięła na siebie odpowiedzialność za zamach.

Zanim Abd al-Gami skończył czytać notatkę, wiedział już, że zostało mu niewiele czasu.


19



Kair

Teczka leżąca na biurku Richarda Fostera miała już prawie trzy centymetry grubości, ważyła jednak niedużo, a i treści nie było w niej zbyt wiele. Przeczytał wszystko od deski do deski i nie znalazł absolutnie nic, co mogłoby usprawiedliwić horrendalne wydatki trzech agentów, których przydzielił do śledzenia Downeya w Londynie.

Foster był coraz bardziej wściekły. Miał sto dziesięć procent pewności, że Charlie McPhee nie opuścił ambasady na własną rękę.

Ktoś musiał mu pomóc, pokazać drogę do wyjścia. Downey stanowczo zaprzeczał, ale Foster był pewien, że to on zorganizował to zniknięcie. Jack coś przygotowywał, nawet Foster widział to jak na dłoni. Czyżby Downey planował wykorzystanie McPhee w akcji z libijskim pułkownikiem wywiadu? A może miał inne plany? Downey zawsze robił tyle rzeczy naraz, że nazbyt łatwo można było się w nich pogubić.

Na biurku Fostera leżała jeszcze jedna teczka. Zawierała plik faksów od adwokatów żony Charliego McPhee. Kilkaset słów, cała treść jednak sprowadzała się do jednego pytania - co u diabła stało się z mężem naszej klientki? Niezłe pytanie. Foster naprawdę chciał znać na nie odpowiedź.

Przewrócił stronę w raporcie z Londynu. Otrzymał go przed niecałą dobą, a kartki miały już ośle uszy i przybrudzone brzegi. Spojrzał ponuro na zdjęcie Downeya zrobione w barze na Heathrow. Downey miał przed sobą kufel piwa i paczkę chrupek, na jowialnej twarzy malował się spryt.

Foster odłożył fotografię i zaczął grzebać w pliku podobnych, zawierających między innymi zdjęcie przedstawiające Downeya na małym placyku przy King’s Road. Jego nalana twarz była nienaturalnie blada na czarnym tle eleganckiego, nowego parasola.

Było tam też kilka zdjęć wyjątkowo pięknej kobiety nazwiskiem Jennifer Forsyth, z którą Downey spędził ten wieczór. Foster przyjrzał się zbliżeniu Downeya. Siedział w restauracji na King’s Road pochylony nad kieliszkiem wina po trzydzieści dolarów za butelkę.

Przez kilka chwil przyglądał się zdjęciom, po czym powrócił do lektury raportu. Jego agent uważał, że więź między Downeyem a tą kobietą była aseksualna. Foster uznał, że jest to wiarygodne, Jennifer Forsyth była stanowczo poza zasięgiem Downeya.

Jakież jednak inne motywy mogły skłonić takiego faceta jak Jack Downey do tego spotkania? Fosterowi przychodziły do głowy dwie rzeczy, po pierwsze pieniądze, po drugie władza. Foster zorganizował zespół, którego zadaniem było zgromadzenie wszelkich dokumentów dotyczących przeszłości Jennifer Forsyth. Chciał wiedzieć o niej wszystko, znać każdy, nawet najdrobniejszy szczegół jej życia.

Starannie przyjrzał się trzem zdjęciom dziecka, które wyszło ze sklepu dokładnie w jedenaście minut po tym, jak wszedł do środka Jack Downey. Dziewczynka miała około dwunastu, może trzynastu lat - podobieństwo do matki rzucało się w oczy. Foster odłożył na bok te trzy fotografie i powrócił do lektury.

Z Heathrow trójka agentów Fostera dyskretnie śledziła Downeya do Londynu. Na chwilę zatrzymał się w taniej samoobsługowej restauracji. Zjadł tam bułeczkę cynamonową i wypił filiżankę herbaty. Później kupił na stoisku z gazetami paczkę miętówek. Agent zanotował starannie, że zjadł je bardzo szybko, a celofanowy woreczek włożył do kieszeni, zamiast, jak normalny obywatel, rzucić go na chodnik.

Foster zastanowił się nad tym. Nikt, kto znał Downeya, nie uważał go za osobę szczególnie schludną. Ale Foster wiedział również, że Downey, który zjeździł cały świat, Londyn upodobał sobie szczególnie. Może to właśnie było wyjaśnienie jego niezwykle kulturalnego zachowania.

A może nie.

Foster potarł czoło. Przeszedł do następnej strony.

W zoo Downey skontaktował się z co najmniej szóstką ludzi, w większości pracownikami ogrodu. Był wśród nich mężczyzna przy bramie, który sprzedał mu bilet, kobieta, od której kupił torbę prażonej kukurydzy i kawę w tekturowym kubku. Tak torba, jak i kubek znalazły się w koszu na śmieci. Agent poświęcił piętnaście linijek, by podkreślić, jak łatwo byłoby Downeyowi podrzucić wiadomość w torbie z kukurydzą.

Racja, wszystko racja.

Foster przeszedł do następnej strony. W budce z kukurydzą Downey dostał resztę, po chwili zawrócił i zabrał z wystawionej na ladzie paczki kilka papierowych serwetek. Następna okazja do przekazania informacji. Albo chciał po prostu wytrzeć nos.

Foster czytał teraz o ewidentnie bezcelowej wędrówce Downeya po trzydziestu sześciu akrach ogrodu zoologicznego, która trwała prawie godzinę. Później Downey przeszedł Wschodnim Tunelem do pawilonu owadów. Agent dał się tu zaskoczyć, ale był prawie pewien, że tunel był pusty, kiedy Downey do niego wchodził. Foster westchnął i podrapał się po nosie.

Agent wszedł za Downeyem do pawilonu owadów, nie chcąc tracić kontaktu wzrokowego ze śledzonym. Budynek okazał się miejscem spotkań homoseksualistów. Downey uznał, że agent chce się do niego dobrać i uderzył go w nos. Później obydwaj wyszli z pawilonu i przez kanał skierowali się do ptaszarni.

Zraniony agent pobiegł za nim krwawiąc i zniknął. Po prostu zniknął. Jego ostatnia zrozumiała uwaga brzmiała: „Krew zalała mi mikrofon.” Jego partner twierdził, że usłyszał plusk, ale nie był pewien. Był wtedy w toalecie i niezbyt uważał.

Downey złapał autobus, później przesiadł się do metra i pojechał na Sloane Sąuare. Tutaj odbyła się kłótnia w sklepie z męską garderobą. Downey stracił cierpliwość, gdy sprzedawca próbował mu sprzedać nieodpowiedni jego zdaniem parasol. Okrężną drogą poszedł do sklepu z antykami na King’s Road należącego do Jennifer Forsyth.

Po jedenastu minutach Cynthia, córka właścicielki, wyszła ze sklepu. Upłynęło następne dziesięć minut i Downey razem z Jennifer opuścili sklep w pośpiechu. Na jego twarzy odbijało się napięcie. Kobieta wyglądała na udręczoną. Przeszli do francuskiej restauracyjki odległej o trzy przecznice umieszczonej strategicznie w podziemiach pralni chemicznej. Zgodnie z przepisami przeciwpożarowymi miała ona dwa wejścia, przednie i tylne. Nie miała jednak okien. Zakładając, że Downey i Forsyth będą rozmawiać w czasie posiłku, a to, co powiedzą, może być ważne dla sprawy, agentka zdecydowała się wejść w ślad za nimi do środka.

Zajęła stolik w przeciwległym końcu sali, ale w trakcie jednej ze swych licznych podróży do łazienki usłyszała, jak Downey mówi.

- Myślę, że teraz wiesz już, po co tak naprawdę przyjechałem.

Rzeczywiście, intrygujące. Ale z całą pewnością niczego nie wyjaśnia.

No, proszę. Z jego trzech agentów jeden był spalony, jeden zniknął bez śladu, a ostatecznym rezultatem była wielka dziura w budżecie.

Przesunął wzrokiem po stronie maszynopisu, przeskakując do trzeciego akapitu.

Kiedy Downey dostał rachunek, podał go Jennifer do podpisania. Dlaczego potrzebował jej autografu? A przede wszystkim, dlaczego zachował rachunek? Co to miało znaczyć? Czyżby omawiał z nią sprawy Firmy? A może Jack miał brzydki zwyczaj żądania refundacji prywatnych wydatków?

Foster wrócił do pliku fotografii. Przyjrzał się starannie zdjęciu Jennifer zrobionemu w restauracji, a później zrobionym teleobiektywem zdjęciom Jennifer na drewnianej ławeczce pod platanem. Nie potrafił dobrze oceniać wieku, ale uznał, że ma nieco ponad trzydzieści lat, z pewnością jednak nie więcej niż trzydzieści pięć. Bardzo atrakcyjna kobieta. Piękna. Po prostu czarująca. Znakomicie zbudowana, a jej włosy były wprost niewiarygodnie piękne. Przypomniał sobie, że odrzucił prawdopodobieństwo romantycznego związku, choć za nic w świecie nie potrafił zrozumieć, co sprawiło, że tak cudownie piękna kobieta mogła zainteresować się kimś takim jak Jack Downey.

Chyba że... pracowała dla Brytyjczyków.

Foster podniósł się zza biurka. Podszedł do ekspresu do kawy „Mr Coffee” i nalał sobie świeżą filiżankę gorącego napoju, wrzucił do niej pół kostki cukru i odrobinę śmietanki.

Downey mówił długo, siedząc na ławce w cieniu platanów, ale kobieta słuchała tylko, nie odezwała się choćby słowem.

Zaczęło padać.

Downey podniósł się natychmiast, rozwinął swój nowy parasol i wyszedł spod osłony drzewa. Wystawił się na deszcz świadomie, a mimowolnie również na możliwość podsłuchania.

Ostatni czysty agent cały zamienił się w słuch i pobiegł w ich stronę.

Downey podniósł głos, tak by mogła go słyszeć Jennifer pomimo dzielącej ich odległości i szmeru deszczu padającego na liście platanów.

Agent dosłyszał, jak Downey mówił.

- Przywiozłem pewien krótki film. Sądzę, że powinnaś go zobaczyć.

Downey nie wyjaśnił, o co mu chodziło, a ona nie zapytała.

Deszcz zaczął padać z narastającą siłą. Do raportu dołączony był rachunek z pralni chemicznej. Downey przeszedł wraz z Jennifer przez placyk. Taksówka pojawiła się jak na zawołanie.

Agent zdołał jeszcze zanotować jej numery rejestracyjne. Oddział w Londynie już jej poszukiwał, kiedy tylko się czegoś dowiedzą, mają dać mu znać.

Taksówkarz. Kasjer w samoobsługowej restauracji. Sprzedawcy, u których kupił miętówki i parasol. Ludzie w zoo, wszyscy zostali umieszczeni pod mikroskopem Firmy i zostaną poddani starannym badaniom.

Ale Foster był przekonany, że to Jennifer Forsyth była kluczem do wszystkich sekretów Downeya.

Powoli przekładał fotografie, szukając jakiegoś drobnego szczegółu, który mógł przeoczyć. Zastanawiał się, jakie ciało kryje się pod luźno skrojonym żakietem i plisowaną spódnicą. Gorąca, ale opanowana. Dostrzegał to w jej oczach, sposobie chodzenia. Postukał plikiem fotografii o blat wypolerowanego biurka z różanego drzewa, układając je w równą kupkę, po czym spiął je spinaczem, wsunął do teczki i schował całość w sejfie ukrytym za portretem prezydenta Busha.

Stojąc przy sejfie wsunął kciuk i palec wskazujący do kieszonki marynarki i wyciągnął zegarek po dziadku, starego Marlina, z białą, emaliowaną tarczą i ciężką, wykonaną z osiemnastokaratowego złota kopertą. Było dziesięć po pierwszej. Foster starannie nakręcił zegarek do oporu. Zegarek liczył sobie prawie sto lat i aby chodził punktualnie, trzeba go było często i regularnie nakręcać. Foster spróbował raz jeszcze przekręcić śrubkę i wsunął zegarek do kieszonki, poprawiając przy okazji marynarkę i strząsając z klapy niewidoczny pyłek.

Za dwadzieścia minut umówiony był na lunch z jedną z młodszych sekretarek przydzielonych do grupy maszynistek, słodką dziewczyną o imieniu Sheila, która zaledwie dwa dni wcześniej przyleciała z Waszyngtonu.

Stosunki między pracownikami ambasady a krajowcami były, co oczywiste, zabronione. Naturalnym biegiem rzeczy trzeba było stworzyć jakiś wentyl. Foster był przekonany, że taka właśnie była przyczyna częstych zmian dokonywanych w zespole maszynistek.

Dwadzieścia minut. Czas na szybki prysznic i małe golenie. Nacisnął przycisk interkomu i powiedział Dorothy, że nie będzie go w biurze przez resztę dnia. Odpowiedź była niewyraźna i bardzo szybka. Foster uznał, że Dorothy nie siedziała przy biurku. Nigdy nie potrafił jej na tym przyłapać, ale pewien był, że wcześniej czy później mu się to uda. Była to jedynie kwestia czasu.

Richard Foster był niewiarygodnie cierpliwym człowiekiem, świetnie też potrafił przyłapywać ludzi na robieniu tego, czego pod żadnym pozorem nie powinni byli robić.

Tak przynajmniej uważał.


20



Charlie zdjął opatrunek z ramienia Mungo Martina. Od strzelaniny w jego mieszkaniu minęło już sześć dni. Opuchlizna już sklęsła i nie było śladów infekcji. Rana zaczęła się czysto goić. Charlie spojrzał na zegarek, minęło trochę ponad dwie minuty. Wydobył z wyschniętych warg Munga termometr i podszedł z nim do okna.

Trzydzieści osiem i sześć.

Błękitna motorówka przepłynęła Nilem, ciągnąc za sobą smugę błotnistobrązowej piany. Mewa podniosła się z pluskiem z powierzchni wody, krzykiem oznajmiła swoją obecność i z wysiłkiem poleciała w górę rzeki. Egipcjanie nazywali mewy „irackimi orłami”.

Dredy i kolorowe blaszki zniknęły, ścięte przez hotelowego fryzjera. Sweets przejechał dłonią po jeżyku.

- On ma to zrobić, czy tym razem to mnie przypadnie rola kata?

Mungo roześmiał się tak, że łóżko zaczęło się kołysać. Miał jasne oczy, zęby były bielsze od prześcieradła, na którym leżał. Charlie wsunął termometr z powrotem do plastikowego pudełka. Założył świeży opatrunek na ranę. Mungo usiadł na łóżku, ruszał się bardzo powoli. Zrzucił z siebie koce i spuścił nogi z łóżka.

- Co ty robisz? - zapytał Charlie.

Lekarz polecił mu leżeć w łóżku co najmniej przez tydzień, a Downey powiedział Charliemu, że jest za niego odpowiedzialny, gdyby Mungo nie robił tego, co mu kazano.

- Taki piękny dzień. Pomyślałem, że mógłbym pójść na mały spacerek. Może poszedłbym do muzeum, trochę się ukulturalnił?

- Jack powiedział, że masz leżeć w łóżku, dopóki nie wróci z Londynu.

Mungo podszedł do wbudowanej w ścianę szafy, odsunął umieszczone na szynach drzwi, wybrał sobie parę jaskrawo-czerwonych spodni i cytrynowozieloną koszulę z czerwonymi guzikami.

- Spodziewasz się, że będę robił to, co mi kazał?

- Czy te ciuchy nie są przypadkiem moje? - spytał Sweets.

- Nie, chyba, że masz nawrót amnezji.

- Idę z tobą - powiedział Charlie.

- Proszę bardzo. - Mungo obrócił się ku Sweetsowi. - A ty, Hubie?

- Bawcie się dobrze, dzieciaki.

Hilton” dzieliła od Muzeum Egipskiego zaledwie jedna przecznica, ale powietrze było suche i gorące. Zanim tam dotarli, Charlie czuł się odwodniony, zmęczony i gotów do natychmiastowego powrotu do klimatyzowanego hotelu. Mungo spojrzał tylko na tłum turystów kręcących się przy wejściu do Muzeum.

- Skreślamy zwiedzanie z listy. Idziemy coś zjeść. Charlie wskazał mu położoną w pobliżu restaurację. Mungo wybrał narożny stolik z tyłu sali. Usiadł twarzą ku wyjściu, zranioną rękę ułożył delikatnie na blacie, jak gdyby była kruchą i wartościową przesyłką, o której pod żadnym pozorem nie wolno mu zapomnieć. Kelner zbliżył się do ich stolika. Mungo zatrzymał go łapiąc za mankiet palcem wskazującym i kciukiem.

- Dwa steki, gorące i krwiste. Macie Heinekena? - Kelner skinął głową. - Cztery butelki, ale zimnego.

- Nie jestem głodny - powiedział Charlie. Mungo gestem odpędził kelnera.

- Mięso to najlepsza rzecz, jaką możesz jeść. Pomaga podtrzymać wściekłość.

- Wściekłość na co?

Mungo spojrzał na niego, jak gdyby właśnie przyleciał z jakiejś odległej planety, wpadł przez sufit restauracji i wylądował na swoim krześle.

- Z jakiej części Kalifornii pochodzisz?

- Los Angeles.

- Jack opowiadał ci o mnie i Hubiem? Charlie potrząsnął przecząco głową.

- Nie bierz tego do siebie, jest bardzo skryty.

Kelner przyniósł piwo. Woń Munga drżała, gdy napełniał szklankę.

- Tylko popatrz, stary. Jestem już kompletnym wrakiem, nie potrafię nawet nalać sobie piwa.

Charlie wyciągnął z kieszeni małą plastikową fiolkę i popchnął ją palcem wskazującym tak, by potoczyła się w stronę Munga.

- Narkotyki?

- Kodeina.

Mungo nacisnął kciukiem zaprojektowaną dla ochrony przed dziećmi nakrętkę i otworzył fiolkę. Przyłożył ją do ust i przechylił w tył głowę, potrząsnął fiolką i odstawił ją na stół.

Charlie zapytał.

- Ile wziąłeś?

Mungo wywalił język pokryty białymi plamkami tabletek, było ich zbyt wiele, by móc je policzyć. Posłał Charliemu konspiracyjne mrugnięcie i podniósł do ust szklankę Heinekena, opróżniając ją jednym długim łykiem.

- Einstein powiedział, że nie powinieneś pić, jeżeli bierzesz leki.

- Kto to u diabła jest Einstein?

- Facet z ambasady. Ma siwe, kręcone włosy. Nosi swetry z owczej wełny, zawsze ma przy sobie czarną, skórzaną torbę. Jack powiedział, że jest lekarzem.

Mungo posłał Charliemu podejrzliwe spojrzenie.

- Nie wydaje mi się, bym go pamiętał.

- Byłeś nieprzytomny.

- A ty ocierałeś mą zroszoną potem twarz? Charlie nie odezwał się ani słowem.

- W porządku, bylebyś tylko nie próbował podcierać mojego zroszonego potem tyłka. Gdzie był wtedy Hubie?

- Nie wiem. Kręcił się w pobliżu.

- Bzdury. Był w mieście, oddawał się uciechom nocnego życia. Zrobiłbym dokładnie to samo, gdyby to on został postrzelony zamiast mnie. - Mungo posłał Charliemu długie, badawcze spojrzenie. - Hubie zobaczył, że świetnie się nadajesz do roli miłosiernego samarytanina i uznał, że może wykorzystać sytuację. Nie myśl, że zrobił tak dlatego, że nic go nie obchodzę.

Na zewnątrz rozległ się brzęk tłuczonego szkła, zgrzyt metalu i odgłos klaksonu. Na chwilę cała restauracja ucichła.

- Pamiętam, coś takiego zdarzyło się, kiedy byłem w szkole - powiedział Mungo. - Wszyscy gadali i nagle cała klasa cichła bez żadnego powodu. Nagła cisza, wiesz chyba, o co mi chodzi?

Moja mama mówiła, że dzieje się tak, kiedy przelatuje nad nami anioł, nigdy w to nie wierzyłem.

- Gdzie chodziłeś do szkoły? - zapytał Charlie. Przypomniał sobie, że właściwie nie wie nic o przeszłości Mungo Martina i był jej ciekaw. Było też coś więcej. Mungo był ranny, a Charlie go pielęgnował. Na prawie tydzień Mungo stał się najważniejszą osobą w jego życiu. Była to swego rodzaju emocjonalna inwestycja, teraz chciał, aby się zwróciła.

- Z jakiej części Stanów pochodzisz?

- Tak jak ty, z Miasta Aniołów.

- Wychowywaliście się razem ze Sweetsem?

- Poznaliśmy się w wojsku.

- Pobór?

- Inaczej by mnie nie dopadli.

- Byłeś w Wietnamie?

- A co taki facet jak ty może o tym wiedzieć. Tyle, ile udało ci się przeczytać w gazetach, jak sądzę - Mungo uśmiechnął się nieobecnym uśmiechem do swoich wspomnień. - Z pewnego dystansu, teraz, wygląda to jak niezła zabawa.

- Wiem - powiedział Charlie. - Ja też tam byłem.

Na zalanej słonecznym blaskiem ulicy pięciu czy sześciu policjantów w białych uniformach Tourist Police skakało na niebieskim samochodzie, który zaczepił się zderzakiem o zabytkową półciężarówkę. Ktoś z tłumu zaczął klaskać, wybijając rytm, zgodnie z którym skakali policjanci.

Drzwi prowadzące do kuchni otwarły się i pojawił się w nich kelner niosący ich talerze i jeszcze dwie puszki Heinekena. Postawił jedzenie i picie na stole i oddalił się bez słowa.

Stek dla Munga był już pokrojony na małe kawałki. Martin wbił w jeden z nich widelec i zaczął powoli żuć.

Charlie naprawdę nie był głodny, ale zajął się stekiem, żeby coś robić.

Mungo popił jeszcze łyk piwa.

- Co robisz w Los Angeles?

Charlie opowiedział mu o swojej firmie. Mungo zauważył, że to zabawny zbieg okoliczności, kiedy Charlie produkował coraz bardziej skuteczne zabezpieczenia, on jako nastolatek włamywał się do mieszkań.

Wypytywał Charliego o to, w jakiej dzielnicy Los Angeles mieszkał, o żonę, córkę, małżeństwo.

- Beverly Hills? Nie opowiadaj. A jaki masz samochód? Nie, nic nie mów, niech sam zgadnę. Jesteś za stary na Porsche, a zatem Mercedes... może Rolls?

Charlie uśmiechnął się i potrząsnął głową.

- Cadillac?

- Tak, Seville.

- Wspaniale, jaki kolor?

- Biały.

- Składany dach?

Charlie skinął głową, czuł się jak głupiec.

- Jezu Chryste, nie mogę w to uwierzyć. Masz swoją własną pieprzoną firmę, kupę ludzi, którzy dla ciebie pracują, wielki dom w Beverly Hills. Możesz robić, co tylko chcesz, jechać, dokąd chcesz. I siedzisz w Kairze pracując dla Jacka. Co u diabła się stało, jeśli możesz powiedzieć?

Charlie opowiedział o włamaniu i potrójnym morderstwie na Gezirze, o swojej ucieczce do amerykańskiej ambasady. Wytłumaczył, że Jimmy Abrams i Richard Foster trzymali go w nieoficjalnym areszcie domowym przed podjęciem ostatecznej decyzji, co z nim zrobić. Z punktu widzenia Charliego mieli dwa wyjścia - albo przekazać go w ręce kairskiego Wydziału Zabójstw, albo odesłać go do Stanów, gdzie adwokaci żony czekali tylko, by pokrajać go na drobne kawałeczki.

I wtedy pojawił się Downey i wyciągnął go z tego.

Mungo słuchał uważnie opowiadania Charliego. Siedział nieruchomo, poruszając jedynie oczami. Skończyli swoje steki, kelner przyniósł im po filiżance mocnej czarnej kawy i talerz z ciasteczkami. Mungo zaczął w nich grzebać, zjadając jedno po drugim. Kiedy było już jasne, że nie zamierza zadawać więcej pytań, Charlie zapytał sam.

- A co z wami, co ty i Hubie robicie w Kairze?

- Męczy mnie to samo pytanie. Na pewno coś nielegalnego. - Mungo starł serwetką ślady czerwonego, żółtego i błękitnego lukru z palców. - Jack niczego nam jeszcze nie powiedział, zabierze się do tego w odpowiedniej chwili.

Mungo opowiedział Charliemu o życiu w dżungli, o tym, jak jeszcze bardziej utrudniali je hodowcom koki.

- Pracowałeś dla rządu kolumbijskiego7

- Właściwie, nie - Mungo zrobił z serwetki papierową kulkę i wrzucił ją do szklanki z wodą. - Robota dla pieprzonej CIA ma ten plus, że nikt nie próbuje ci jej dodatkowo utrudniać.

- Czy teraz też bierzesz udział w operacji prowadzonej przez CIA?

- Na pewno, skoro Jack tym kieruje.

Kelner stał przy wejściu do kuchni, oparty o ścianę. Mungo pochwycił jego spojrzenie i przywołał gestem, prosząc o rachunek.

Na zewnątrz zaczął wiać wschodni wiatr, powietrze zrobiło się ciężkie i parne. Powoli szli pełnym ludzi chodnikiem w stronę „Hiltona”. W holu Mungo zatrzymał się przy stoisku z pocztówkami.

- Spójrz tylko na to.

Charlie posłusznie popatrzył na fotografię tamy w Asuanie, która nie wydawała mu się ani odkrywcza, ani szczególnie ładna.

Mungo odezwał się bardzo cicho.

- Facet, którego przejechałeś Citroenem, pracował dla CIA. Charlie patrzył tępo na kartkę. Biel betonu, błękit wody.

- To był jeden z informatorów Jacka. Miejscowy, wolny strzelec. Płacony na godziny, o ile wiesz, o czym mówię.

Mungo umieścił kartkę z powrotem na swoim miejscu i wybrał inną, przedstawiającą posąg faraona Ramzesa II stojący na kairskim placu Ramzesa. Na kładce za posągiem grupka japońskich turystów ustawiała się właśnie do fotografii. Odwrócił kartkę. Jeśli ktokolwiek ich obserwował, wyglądało to tak, jak gdyby czytał umieszczoną na odwrocie informację na głos.

- Jack chciał wiedzieć, jak zachowasz się pod wpływem stresu, zapłacił temu facetowi, żeby zastąpił ci drogę i pomachał pistoletem.

- Miał mnie zastrzelić?

- O ile wiem, Jack uznał, że jeśli spanikujesz, wystarczy, że facet wywlecze cię z samochodu i sam usiądzie za kierownicą.

- Ale miał nadzieję, że go przejadę, tak?

- Kiedy podniosłeś ręce do góry, nasz wolny strzelec uznał, że sprawa jest zakończona. Nabrałeś go. Podszedł zbyt blisko do samochodu, zaczął popisywać się przed tłumem. A to był ostatni błąd, jaki zdążył popełnić w swym krótkim życiu.

Mungo wcisnął kartkę do góry nogami do przegródki, wyjął inną, nawet na nią nie patrząc.

- To był egzamin. Ty zdałeś, on oblał. Taki już jest Jack. Skuteczny. Zawsze stara się tak ustawić sprawy, by upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. - Mungo rozejrzał się po holu hotelowym. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Pocztówka, którą wybrał, była repliką starej, sepiowej fotografii przedstawiającej tancerkę tańca brzucha. Mungo wsadził ją do kieszeni i ruszył w stronę wind. Charlie poszedł za nim.

- Nie pozwoli mi wrócić do Los Angeles, prawda7 - zapytał.

- Sam go zapytaj.

- Chcę wrócić do domu, ale niezależnie od tego, jaką robotę Jack zaplanował dla ciebie i Sweetsa, chce też, żebym i ja wziął w tym udział.

Usłyszeli odległy szum silnika elektrycznego. Wskazówka nad najbliższymi drzwiami zapaliła się i po chwili drzwi rozsunęły się z cichym syknięciem. Weszli do środka, Mungo nacisnął guzik.

- Mieliśmy przyjechać do Kairu we trójkę. Z Liamem O’Brady. Zginął na tydzień przed naszym odlotem. Liam był specjalistą od systemów bezpieczeństwa. Był też specjalistą od materiałów wybuchowych. Zajmowałeś się kiedyś materiałami wybuchowymi, Charlie?

- W Wietnamie.

- A gdzie indziej? - Mungo uśmiechnął się. - Popatrz na sprawę z jasnej strony. Ani ja, ani Hubie nie robimy tego za darmo. Ty też powinieneś wystawić rachunek za swoje usługi.

- Nie chcę się do tego mieszać.

- Brzmi to jak fragment naszego hymnu narodowego, mój malutki.

Winda zahamowała. Drzwi do ich apartamentu były otwarte na ościerz. Promień słońca tańczył na dywanie. Mungo ścisnął ramię Charliego.

- Wszystko, co ci powiedziałem, powinno pozostać wyłącznie między nami.

Charlie skinął głową. Weszli do apartamentu stając twarzą w twarz ze wściekłym Jackiem Downeyem.

- Gdzieżeście u diabła byli? - ryknął Downey. Jego twarz była czerwona jak burak, na szyi wystąpiły mu żyły. - Kazałem wam nie ruszać się na krok z tego pieprzonego pokoju!

- Jeśli potrzebujesz bezwarunkowego posłuszeństwa - odparł Mungo - dlaczego nie kupisz sobie pudełka? - Sweets wybuchnął śmiechem. Downey spojrzał na niego ze złością. Mungo minął Downeya i poszedł do toalety. Trzech mężczyzn stało w milczeniu słuchając dobiegających stamtąd odgłosów.

- Gdzieżeście do cholery byli7! - ryknął Downey na Charliego.

- W pieprzonej restauracji - ryknął w odpowiedzi Charlie. Downey uspokoił się nieco.

- Czyj to był pomysł, twój czy Munga?

- Umknęło to mej pamięci. Niespodziewanie Downey się uśmiechnął.

Usłyszeli plusk spuszczanej wody. Mungo wyszedł z łazienki, na jego twarzy malowało się zaskoczenie.

- Ktoś ukradł moją szczoteczkę do zębów. - Jest w wozie.

- Dlaczego?

- Wynosimy się stąd - powiedział Downey. - Sądziłem, że nie chciałbyś jej tu zostawić.


21



Operacja znalazła się w punkcie, w którym zdaniem Downeya konieczne było wzmocnienie środków bezpieczeństwa, wynajął więc dom na przedmieściu AI-Ma’adi, na zachód od Starego Kairu.

Dom był prostokątny, niski, o betonowych ścianach, pokryty wyblakłymi dachówkami. Wszystkie pokoje wychodziły na centralny dziedziniec.

Teren wokół domu otoczony był murem z żużlobetonu, którego wierzch wyłożono dodatkowo tłuczonym szkłem. Z przodu znajdował się wysypany grysem podjazd, z tyłu wyschnięty i pożółkły skrawek trawy z trzema zaniedbanymi figowcami, których gałęzie uginały się pod ciężarem przejrzałych owoców, wabiąc tysiące drobnych muszek.

Downey podał się za korespondenta Reutera, który poszukiwał rozpaczliwie jakiegoś domku na romantyczne weekendy. Agent od nieruchomości przekonywał go, że dom należał do dalekiego krewniaka świętej pamięci Gamala Abd el-Nasera, który wyjechał z kraju i nie używał domu od kilku lat. Downey złożył na umowie o najem na sześć miesięcy nieczytelny podpis i zapłacił żądaną sumę gotówką. Następnego dnia wymienił wszystkie zamki w budynku.

Podpisanie umowy nastąpiło dwa miesiące temu. Jack zmagazynował w budynku napoje, zapasy puszek i mrożonek. Pojawił się tutaj po raz pierwszy dopiero kilka dni temu.

Teraz wjechał kołami na chodnik i zatrzymał wynajętego Forda. Wysiadł z wozu, otworzył ozdobną stalową bramę, wrócił do samochodu i wjechał na podjazd, zatrzymując się obok dwóch nowiutkich, ciemnobrązowych Land Roverów.

- Wszyscy wysiadka - rzucił jowialnie. - Hubie, zajmij się bramą.

Niebo nad ich głowami stanowiło bezgraniczną, idealnie czystą przestrzeń błękitu. Z bloków żużlobetonu i grysu na podjeździe unosiły się fale upału. Downey otworzył drzwi i gestem zaprosił swój zespół do środka. Sweets wszedł pierwszy, za nim Mungo, Charlie zamykał pochód.

Weszli do korytarza, po lewej stronie mieścił się pokój jadalny, meble wyglądały tak, jak gdyby ktoś zamawiał je w pośpiechu, wybierając z katalogu firmy wysyłkowej. Drzwi z szybkami z ołowiowego szkła wychodziły na dziedziniec.

Po prawej otwarte drzwi prowadziły do małego, pozbawionego okien pokoju o pobielonych wapnem ścianach. Na podłodze stało siedem skrzynek, dwie z nich były bardzo długie i kształtem przypominały trumny. Sweets spojrzał pytająco na skrzynie, ale Downey nie udzielił żadnego wyjaśnienia.

Dostęp do sypialni zapewniał korytarz w kształcie litery U okrążający dziedziniec. Downey poprowadził ich korytarzem na tyły domu. Otworzył pierwsze drzwi.

- To legowisko dla ciebie, Hubie.

W pokoju stało wąskie łóżko, komoda i biurko z jasnego drzewa, a przy nim składane krzesełko barwy jaskrawej czerwieni.

- Chcę wrócić do „Hiltona” - burknął Sweets.

Downey poprowadził ich dalej korytarzem, wyraźnie świetnie się bawił oprowadzając ich po domu. Następna sypialnia przeznaczona była dla Munga. Przylegający do niego pokój należał do Downeya, następny do Charliego. Dwie pozostałe sypialnie były puste. Pokazał im łazienkę, poprowadził dalej do kuchni i z powrotem do jadalni. Charlie zauważył, że stół nakryty był na pięć osób.

Downey wyszedł przez szklane drzwi na dziedziniec, otwierając je szeroko. Na środku pustego baseniku, na niewysokim postumencie stał brązowy posążek chłopca. Downey przykucnął i odkręcił kurek ukryty pod stopami chłopca. Basen zaczął napełniać się powoli, z członka chłopca popłynęła czerwona od rdzy woda. Po kilku minutach woda stała się przezroczysta.

Przeciwny kraniec dziedzińca ocieniały dwie potężne, sześciometrowe palmy, rosnące w wielkich, glinianych donicach. Downey obszedł basen, zanurzył dłoń w wodzie i rozpryskał na płytki dziedzińca kilka kropel. Woda zniknęła niemal natychmiast, wessana przez upał.

W cieniu palm stało pięć wiklinowych foteli ustawionych w półksiężyc. Downey usiadł obok fontanny. Wiklina zatrzeszczała pod jego ciężarem. Gestem zaprosił Munga i Sweetsa, by się do niego przyłączyli. Wskazał palcem na Charliego i powiedział.

- Jeśli nie masz nic przeciwko, to piwo jest w lodówce. Charlie poszedł do kuchni. Lodówka była bardzo stara i po brzegi wypełniona jedzeniem, wszystko w zamkniętych opakowaniach. Na najniższej półce stało dwanaście butelek Stelli. Charlie wziął cztery z nich, znalazł otwieracz i wrócił na patio. Stanął jak wryty mrugając oczami w słońcu na widok kobiety siedzącej na fotelu obok Downeya.

- Charlie - powiedział Jack - pora, byśmy przedstawili ci twoją nową żonę.

Charlie postawił piwo na płytkach, rzucił otwieracz na kolana Downeya, odwrócił się i odszedł.

- Nie wychodź z domu! - krzyknął za nim Downey. Spojrzał na Jennifer. Siedziała w wiklinowym fotelu z rękami założonymi na kolanach, patrząc przez kołyszące się liście palm na nieskazitelnie błękitne niebo.

- To miała być niespodzianka - powiedział Downey. - Jak się jednak okazało, niektórzy nie lubią niespodzianek.

Jennifer nie zwróciła na niego uwagi. Chuda zielona jaszczurka zwisała głową w dół z pnia jednej z palm. Wydawało się, że zwierzę wyczuło, że jest obserwowane. Poruszyło wielkimi oczami, zeskoczyło na płytki, szybko przebiegło dziedziniec i ukryło się w szczelinie u stóp basenu.

- Nie przejmujcie się tym - powiedział Downey. - Wrócę za chwilę, a na razie bawcie się we własnym towarzystwie.

Charlie leżał na plecach na łóżku w swej sypialni. Światło wpadające przez okiennice tworzyło na podłodze pasiasty deseń. Downey otworzył szeroko okno i rozsunął okiennice. Trawnik na zewnątrz dawno już wysechł pod palącymi promieniami słońca, a liście palm wyglądały, jak gdyby wykuto je ze srebra.

Downey podszedł do łóżka i usiadł. Z kieszeni wydobył kartkę cienkiego papieru i pomachał nią przed nosem Charliego.

- To wyrok śmierci na ciebie, dzieciaku. Zostawiłeś odciski palców w całym domu na Gezirze. Na drzwiach, kiedy wchodziłeś. Na poręczy. Na czarnej torbie i narzędziach, które porzuciłeś, włączając w to dłutko, którym zabiłeś swojego partnera. On z kolei trzymał w garści kilka twoich włosów, które znalazła policja. Mają też bawełniane nitki, które będą świetnie pasować do twojego fraka. Miałeś go na sobie, kiedy stanąłeś na naszym gościnnym progu.

Downey zwinął kartkę papieru w kulkę i rzucił nią w głowę Charliego.

- Kairski Wydział Zabójstw wie, kim jesteś, są już na twoim tropie. Morderstwo, Charlie, i to potrójne.

- Zaryzykuję.

- Zrobią ci proces pokazowy - mówił dalej Downey - i skażą na dwadzieścia lat bez żadnej nadziei na wcześniejsze zwolnienie za dobre sprawowanie.

Wyjrzał przez okno na figowce, na których siedziało w tej chwili stadko jasnożółtych ptaszków. Zawsze interesował się ptakami, choć tak naprawdę nigdy nie miał na to czasu. Może, kiedy będzie starszy, znajdzie więcej wolnego czasu, odkurzy starą lornetkę, zapisze się do jakiegoś klubu...

Na dziedzińcu Jennifer Forsyth rozmawiała z Hubiem Sweetsem, mówili cicho i z tej odległości ich głosy zlewały się w niezrozumiały szmer. Downey zanotował w pamięci, by jednoznacznie wyjaśnić Sweetsowi sytuację Jennifer. Jeśli będzie chciała wskoczyć do łóżka Charliego, wszystko będzie w porządku. Wszyscy pozostali mają trzymać się od niej z daleka.

Downey rozwinął następną kartkę i pozwolił jej opaść z szelestem na łóżko.

- To notatka do wewnętrznego użytku dla Richarda Fostera. Pamiętasz jeszcze Dicka?

Charlie skinął głową.

- On też cię pamięta i są to niezwykle żywe wspomnienia. - Downey skrzywił się w sposób, który mógł sugerować, że próbuje się uśmiechnąć. - Prawdę mówiąc, ma sporą ochotę wręczyć cię jako wielkanocny prezent policji egipskiej, by zarobić u nich parę punktów. Widzisz, Dick nie marzy o niczym innym poza szybką wyprowadzką z Kairu. Zaczął mi już grozić, powiedział wprost, że jeśli nie dostarczę cię całego i zdrowego, to mogę pożegnać się ze swoją rządową emeryturą.

- Dlaczego uważa, że wiesz, gdzie jestem?

- Sądzisz, że potrafiłbyś wydostać się z ambasady o własnych siłach? Chryste, przecież bez psa przewodnika nie trafisz nawet do toalety!

Ptaki zajęte były objadaniem owoców, słychać było jedynie trzepot ich skrzydeł. Downey podszedł do okna, by przyjrzeć im się z bliska. Rozległ się chór podnieconego ćwierkania. Ptaszki te łatwo było podglądać, ale z pewnością nie były zbyt muzykalne. Jack uderzył pięścią w drewnianą okiennicę. Stadko poderwało się z drzew, nabrało wysokości i zniknęło za murem. Downey pogrzebał w kieszeni marynarki i wydobył woreczek z cukierkami, każdy był owinięty w kolorowy papierek. Celofan zatrzeszczał jak wyładowanie elektryczne.

- Masz dwie możliwości. Pracować dla wujka Jacka albo podjąć owocną współpracę z miejscową policją - Downey wsunął cukierek do ust i rozgryzł go. - Czy Mungo powiedział ci, ile on i Hubie zarobią na tym numerze?

- Po co miałby się trudzić, skoro wiedział, że ty nie oszczędzisz sobie tej przyjemności?

- Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Każdy. Żadnych podatków, ani centa dla Wuja Sama. - Kawałek cukierka utkwił pomiędzy przednimi zębami Downeya. Wydął górną wargę, próbując wypchnąć go stamtąd koniuszkiem języka. - Nie widzę żadnego powodu, dla którego facet tak utalentowany jak ty nie miałby zarobić co najmniej tyle samo, jeśli nie odrobinę więcej.

- O jakich talentach mówisz? - zapytał Charlie.

- Masz wszystkie zdolności, jakich spodziewaliśmy się po naszym przyjacielu nazwiskiem Liam O’Brady. Nieźle radziłeś sobie w Wietnamie. Potrafisz obchodzić się z materiałami wybuchowymi. Jesteś po prostu ekspertem, jeśli chodzi o zamki, a zwłaszcza ich otwieranie. No i Jennifer potrzebuje męża, a tylko ty masz właściwy kolor skóry. - Downey wsunął do ust następnego cukierka. - Co nie znaczy, że Hubie nie zgłosiłby się na ochotnika, gdybym go tylko poprosił.

- Po co Jennifer mąż?

- Jeśli będziesz wiedział zbyt wiele o scenariuszu, to film nie będzie cię bawił. - Downey podniósł z łóżka obie kartki, którymi straszył Charliego. Jedna była kopią rachunku od Hertza za wynajem Forda, na drugiej zanotował sobie numer telefonu i adres kairskiego burdelu.

Odwinął następny cukierek z papierka i wsunął go do ust. Niewątpliwie zaczynał już mieć poważne kłopoty z nawykami żywieniowymi. Nie była to nawet kwestia głodu, raczej zmniejszenia nerwowego napięcia. Przez kilka ostatnich miesięcy żył w nieustannym stresie, najlepiej zdawał sobie z tego sprawę próbując zapiąć guzik od spodni.

- Jeszcze coś. Przerobiłeś egipskiego obywatela w ozdóbkę na chłodnicę. Uciekałeś przed samochodem pełnym miejscowych gliniarzy. Dwóch z nich odniosło nieprzyjemne obrażenia, Charlie. Zdjęli odciski palców z kierownicy Citroena.

- Jeśli mnie wydasz, jak chcesz powstrzymać mnie od opowiedzenia im o tobie?

Downey patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Musiał bardzo uważać, noc spędzona z Mungiem i Sweetsem w mieście napełniła Charliego nową wiarą w siebie.

- W tej chwili nic nie zrobię. I chociaż nie sądzę, by szczególnie naciskali, nie mogę sobie pozwolić na podjęcie takiego ryzyka.

Charlie spróbował usiąść na łóżku. Downey przycisnął go do niego ramieniem. Jego dłoń napierała na niego z narastającą siłą.

- Wydaje mi się, że dość znacznie ogranicza to twoją możliwość dokonania wyboru.

- Mam przez to zrozumieć, że jeśli się nie zgodzę na współpracę, po prostu mnie zabijesz?

- No cóż, nie. Najprawdopodobniej poproszę Hubiego, by się tym zajął. Ale w zasadzie masz rację. Będzie to moja decyzja, ja zatem będę za to odpowiedzialny.

Charlie był przekonany, że pomimo pozorów spokoju Downey mówił to, co naprawdę myślał.

- Co miałbym zrobić?

- Hubie i Mungo mają wykończyć faceta nazwiskiem Muammar Kadafi, który rządzi wybiegiem dla wielbłądów znanym szerzej jako Libia. Ty i Jennifer wystawicie go na strzał, załatwicie sprawy tak, by Kadafi znalazł się w określonym czasie w określonym miejscu. Ułatwicie Mungowi i Hubiemu dokończenie całej sprawy.

- Czy ona też jest zawodowym mordercą?

- Ta dama ma do niego pewną prywatną sprawę. Jeśli cię to ciekawi, musisz zapytać ją samą.

- A dlaczego ty chcesz, żeby Kadafi zginął?

- Bo to pieprzony terrorysta. O co ci chodzi, nie czytasz gazet7 Mamy więcej dowodów, niż potrzeba. Wielki plik kolorowych fotografii zrobionych po wybuchach na lotniskach, jeśli masz kłopoty z zaśnięciem, mogę dać ci trochę do pooglądania.

Łóżko zatrzeszczało, Downey podniósł się na równe nogi. Podszedł do drzwi i zatrzymał się z dłonią na klamce.

- Jesteś emigrantem, Charlie, nie zamierzam więc apelować do twego poczucia patriotyzmu. Ale twoja ojczyzna była dla ciebie dobra, a teraz potrzebuje twojej pomocy. Może powinieneś się nad tym zastanowić, zanim będzie za późno.

Downey otworzył drzwi i wyszedł z pokoju. Charlie słyszał głos Jennifer Forsyth poprzez szmer fontanny. Downey zatrzasnął drzwi i słyszał już tylko swój własny oddech, płytki i przyspieszony. Trzycentymetrowe żelazne sztaby z łóżka były niewidoczne. Złapał jeden z prętów obiema dłońmi i pociągnął z całej siły. Żadnego efektu. Spróbował z pozostałymi, na próżno, wszystkie trzy trzymały się równie mocno.

Popołudnie wolno przechodziło we wczesny wieczór. Charlie stał w oknie patrząc, jak narastające ciemności otaczają nieruchome liście figowców.


***

Większą część popołudnia Jack Downey spędził z Jennifer, opowiadając jej o Charliem wszystko, co uznał za stosowne.

Później, w kuchni, próbował bez większego powodzenia pogwizdywać w rytm dobiegającej z przenośnego Sony skocznej arabskiej muzyki. Przygotowywał kolację, zaplanował sałata baladi, zieloną sałatę, garnek ryżu i cztery gołębie, które rumieniły się właśnie w piekarniku. Na deser przygotował baklawę, przekładaniec z orzechów, miodu, syropu i oleju, bardzo popularny w Egipcie, choć uznawany za potrawę grecką. Jack nie miał najmniejszych wątpliwości, że to Grecy byli jej wynalazcami. Jego zdaniem nie istniało coś takiego jak typowo egipskie dania. Narodowa kuchnia egipska składała się ze znanych w całym basenie Morza Śródziemnego potraw przyrządzanych z nadmierną ilością przypraw i tłuszczu.

Krojąc zieloną paprykę zauważył, że gwiżdże w całkowicie fałszywej tonacji. Jakaś mucha wykonała pętlę i perfekcyjne lądowanie na desce do krojenia warzyw. Zamierzył się na nią z nożem, ąle nie trafił, mucha poderwała się i uciekając przed jego ciosem, poleciała w stronę sufitu.

Z pozbawionego okien pokoiku dobiegł go charakterystyczny odgłos wyciągania gwoździ. Downey uśmiechnął się do siebie. Hubie i Mungo wreszcie zdecydowali się wziąć do roboty.

Wysypał na dłoń białe nasiona papryki i wrzucił je do kosza na śmieci, umył ręce nad zlewem. Jak zawsze w Kairze woda była zaledwie letnia, a ciśnienie irytująco niskie. Podszedł do piekarnika, otworzył drzwiczki i nakłuł widelcem nogę gołębia. Jeszcze dwadzieścia minut. Ryż zaczynał już dochodzić.

Wyjął z lodówki butelkę Castel Nestor, miejscowego wytrawnego, białego wina, które chłodziło się w zamrażalniku. Zdjął folię z szyjki butelki i wyciągnął korek, nalał sobie szklaneczkę. Podniósł ją do światła, wino miało delikatnie zielonkawą barwę. Wypił pół szklaneczki jednym łykiem. Otworzył paczkę włoskiego groszku i wsypał trzy garście do miksera, dodał sok z cytryny i kroplę oleju sezamowego. Nacisnął guzik i po chwili zawartość miksera zmieniła się w jednolitą, kleistą masę.

Napił się jeszcze nieco wina, ponownie zajrzał do piekarnika. Gołębie były już prawie gotowe. Wyłożył ryż do miski, mięso ułożył na talerzu, który postawił na tacy i zaniósł całość do jadalni. Zapalił świece i zawołał Sweetsa i Mungo, sam poszedł na tył domu, powiedzieć Charliemu i Jennifer, że kolacja czeka na stole.

Byli właśnie w połowie posiłku, przy trzeciej butelce wina, kiedy Sweets powiedział.

- Wydaje mi się, że Charlie się do tego nie nadaje. Downey odłożył widelec.

- Charlie uważa, że próbujemy nim manipulować - uśmiechnął się do Jennifer i powiedział. - Nic na to nie poradzimy. A co ty o nim sądzisz?

- Myślę, że będę musiała spędzić razem z nim trochę więcej czasu przed wydaniem ostatecznego osądu. Oczywiście, jeśli czegoś takiego się po mnie spodziewasz.

- Dokładnie tego po tobie oczekuję. Sweets wskazał Jennifer na butelkę.

- Jeszcze trochę wina, kochanie?

Downey spojrzał na niego lodowatym wzrokiem, ale Sweets udał, że tego nie dostrzega.

Na swój sposób była to ich ostatnia wieczerza. Downey miał nadzieję, że okaże się sukcesem. Jednak Mungo siedział zamknięty w sobie, Sweets był rozdrażniony, a Jennifer nie była zbyt głodna. Downey bardzo szybko znalazł się przy stole sam. Jadł dalej, mimo iż nawet on stracił apetyt. Myśl o baklawie czekającej w lodówce sprawiła, że zaczął się ślinić. Wytarł podbródek serwetką i wypił jeszcze łyk wina.

Sweets i Mungo wrócili do przerwanej roboty. W pozbawionym okien pokoju znajdującym się z przodu domu Sweets wyciągał jeden za drugim gwoździe z podobnej do trumny skrzyni.

- Gdzie on to wszystko kupił? - spytał Mungo.

- W jakimś magazynie w wiosce w delcie Nilu.

- A skąd wziął Land Rovery?

- Wolałbym raczej wiedzieć, skąd wziął Jennifer.

- Tak - powiedział Mungo. - Charlie to pieprzony amator. Czy ona też jest amatorką?

Sweets nie odpowiedział.

- Chyba już najwyższy czas, by Jack powiedział nam, co tu się u diabła dzieje. Jeśli nie weźmie się za to szybko, to ja się pakuję i wracam do Kolumbii. - Poruszył obcęgami i wyciągnął z drewna następny gwóźdź. - Naprawdę nie mam pojęcia, po co wciągnął w to dwójkę cywili.

- Wszystko zależy od tego, co planuje.

- Tego samego wieczora, kiedy oberwałeś w rękę, Jack pytał mnie, jak radził sobie Charlie. Chciał wiedzieć, czy moglibyśmy z nim współpracować. Wiesz, co powiedziałem? Przez jakiś czas. Do pewnego stopnia. - Sweets wyciągnął ze skrzyni następny gwóźdź i rzucił go na podłogę.

- Jestem zawodowcem - powiedział Mungo. - I chciałbym pracować z ludźmi takimi jak ja. Łańcuch pęka tam, gdzie jego ogniwo jest najsłabsze, chyba to zrozumiałe.

- Oczywiście, że tak - uśmiechnął się Sweets. - Ale z drugiej strony, ktoś wycelował w ciebie pistolet i oberwałeś w łapę, ktoś wycelował w Charliego i Charlie załatwił go na cacy. Z kim powinienem więc pracować, z zawodowcem takim jak ty, czy z amatorem jak Charlie? - Sweets wziął do ręki kawałek papieru ściernego i zamarł, uśmiech na jego twarzy zmartwiał.

Mungo też poczuł smród, ciężki słodkawy odór. W skrzyni leżało coś długiego i wydętego, owiniętego w mlecznobiałą plastikową folię.

Sweets odrzucił na bok płachtę folii.

- Jezu Chryste!

Ahmad Mah, wynajęty przez Jacka pomocnik, którego przejechał Charlie, patrzył na nich zamglonymi oczami. Lewa strona twarzy, którą uderzył o maskę samochodu, pełna była drobnych siniaków. Miał złamaną szczękę wybitą ze stawów, szeroko otwarte usta. Pośród zakrzepłej krwi widzieli nową plombę. Z tyłu widniała szeroka rana po wyrwanym zębie trzonowym. Wargi były wydęte i opuchnięte. W tłustych włosach tkwiły zakrzepnięte strumyczki krwi, podobne strumyczki zastygły na jego policzkach. Na koszulce i spodniach widniały duże plamy krwi.

- Nie zrozum mnie źle - powiedział Mungo - ale sądzę, że spałbym o wiele spokojniej, gdyby ktoś wbił temu facetowi osikowy kołek prosto w serce, zanim pójdziemy spać.

- Ja chyba też.

- Zastanawiam się tylko, do czego potrzebuje go Jack.

- Żeby straszyć nim Charliego.

Mungo puścił foliową płachtę. Oczy Ahmada Maha błyszczały jak świeży lukier, zdawały się przenikać ich na wylot. Niepewnym ruchem podciągnął folię zasłaniając twarz trupa. Sweets zamknął skrzynię i zaczął pracowicie wbijać gwoździe z powrotem.

- Mogło być jeszcze gorzej - powiedział Mungo, gdy wszystkie gwoździe były już wbite jak należy.

- Jak to sobie wyobrażasz?

- Przynajmniej nie dostał zaproszenia na kolację.


22



W momencie zderzenia wokół rozbłysło białe światło. Charlie siedział sztywno, zaplątany w wodną pianę, w prześcieradła... Jennifer Forsyth stała przy jego łóżku, jej miedzianorude włosy oświetlało wpadające przez szklaną ścianę słońce.

- Wszystko w porządku, Charlie? Zachowywałeś się, jakbyś... - jej głos ucichł. Oczy były spokojne, jasne. Czekała cierpliwie.

- To tylko sen. Coś mi się śniło.

Był we wnętrzu samolotu, Mustanga, którym jego ojciec rzucił się w morze, kilka dni po zakończeniu wojny, ponad czterdzieści lat temu. Co wtedy czuł, w tych ostatnich sekundach? Charlie spróbował usiąść na łóżku. Był ubrany, okrył się tylko prześcieradłem.

- Przygotowałam herbatę. Chcesz filiżankę?

Charlie zaczął mrugać, oślepiony wpadającym przez otwarte drzwi słońcem, twarz ojca, pewna siebie, uśmiechnięta twarz, którą tak dobrze znał, zacierała mu się już w pamięci. Wiedział dobrze, że tak naprawdę nie jest to twarz ojca, a jedynie składanka z kilku fotografii, które widział po raz ostatni trzydzieści lat temu.

Jennifer zniknęła. Odrzucił na bok prześcieradło i zwiesił nogi z łóżka. Był ubrany, zapomniał nawet zdjąć buty. Wstał i potarł twarz dłonią. Z kuchni dobiegały go znajome, wesołe odgłosy, otwieranie kuchennych szafek, brzęk sztućców, skwierczenie bekonu.

Przeszedł korytarzem do łazienki wyposażonej w muszlę klozetową z umieszczonym pod sufitem zbiornikiem, prysznic i wannę poplamioną rdzą. Przez chwilę przekręcał kurkami, aż udało mu się uruchomić prysznic. Ustawił temperaturę wody, rozebrał się i wszedł do kabiny. Plastikowa zasłona prysznica była całkiem nowa. Pomiędzy niebieskimi kreskami deszczu przechadzały się z czerwonymi parasolkami na ramionach żółte kaczory w czerwonych kaloszach.

Z boku wanny wisiała mydelniczka z chromowanego drutu, a w niej kostka mydła. Zaczął myć się od głowy, później namydlił całe ciało, przez kilka minut stał bez ruchu, pozwalając płynącej wodzie masować barki i kark.

Wychodząc spod prysznica zauważył, że ubranie, które dostał w ambasadzie, zastąpione zostało świeżą bielizną i skarpetkami, bladoniebieską koszulą, beżowymi bawełnianymi spodniami i parą mocnych butów z lekkiej skóry. Wytarł się starannie ręcznikiem i ubrał. Elektryczna maszynka do golenia leżała na półce nad zlewem. Umył zęby, ogolił się i przeczesał palcami włosy. Kiedy skończył, zgasił światło w łazience i powoli poszedł do jadalni.

Jennifer siedziała przy stole, piła herbatę. Uśmiechnęła się do niego i powiedziała.

- Zrobiłam jajka i grzanki. Talerz stoi w piecyku.

- Dzięki.

Wyjął z piekarnika talerz ze śniadaniem. Było na nim mnóstwo posmarowanych masłem grzanek i jajecznicy. Zaniósł jedzenie do jadalni.

Jennifer wypiła łyk herbaty. Usiadł naprzeciwko niej. Szklane drzwi prowadzące na dziedziniec były otwarte, ale fontanna została wyłączona. Cisza panująca w domu, gdy ucichło wesołe pluskanie wody, wydawała się aż nazbyt przejmująca.

Charlie podniósł widelec. Wsunął do ust porcję jajecznicy, przeżuł ją powoli i przełknął. Jedzenie było znakomite. Jajka zostały przyrządzone dokładnie tak, jak lubił, z odrobiną białego wina i szczyptą suszonej papryki.

Jennifer obserwowała go znad filiżanki z herbatą. Zrobiła jajecznicę z pięciu dużych jajek, a on zjadł wszystko nawet na chwilę nie odkładając widelca. Kiedy skończył, zajął się tostami.

Dlaczego aż tak bardzo się jej podobał? Chciała wiedzieć o nim wszystko. Było jednak oczywiste, że musi postępować powoli, nawet jeśli miała bardzo mało czasu.

- Chcesz trochę herbaty?

Charlie zamarł. Zapomniał na śmierć, że nie jest sam. Był to nawyk, odruch, który wyrobił w sobie przez ostatnie lata. Posłał Jennifer przepraszające spojrzenie.

Wypiła łyk herbaty i powiedziała.

- Jack nie starał się zbytnio przedstawić nas sobie nawzajem. - Herbata dawno już wystygła, ale musiała jakoś zająć ręce. - Powiedział mi, że spędziłeś dwa lata w Kairze.

Charlie skoncentrował się na grzance.

- Czym się zajmowałeś? - zapytała Jennifer.

- Niczym specjalnym.

- Jak poznałeś Jacka?

- Spotkaliśmy się w ambasadzie, mniej więcej tydzień temu. Miałem kłopoty, a on to wykorzystał.

- Czy to znaczy, że Jack cię szantażuje?

- Wątpię, by on to tak nazywał. Jennifer się roześmiała.

- Co w tym śmiesznego?

- Myślałam, że jesteś najemnikiem, tak jak tamta dwójka. Charlie pokręcił głową.

- Chcę tylko dostać bilet na samolot odlatujący z Egiptu.

- Z powrotem do Stanów?

- Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem - wyjrzał na dziedziniec, myślał o losie jaszczurki, co się z nią stało po wyłączeniu wody. - Czy wiesz, czego chce ode mnie Jack, co planuje?

- Nie wolno mi o tym mówić.

- Dlaczego?

Jennifer potrząsnęła głową, odmawiając jakichkolwiek wyjaśnień. W jej włosach pojawiły się blade iskierki.

- Zabiłem dwóch ludzi - powiedział Charlie. - To była runda kwalifikacyjna. Zastanawiam się, co jest przewidziane jako główny punkt programu.

Z zewnątrz dobiegł niespodziewanie stukot silnika diesla.

- A co Downey ma na ciebie? - zapytał Charlie.

- Nic. Zgłosiłam się na ochotnika.

- Sweets i Mungo dostają po dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów na głowę.

- Nie robię tego dla pieniędzy.

- A zatem ani strach, ani pieniądze. A więc co?

- Zemsta, Charlie. Została tylko zemsta.

Drugi diesel zapalił i w kilka chwil później Downey pojawił się w drzwiach.

- Idziemy, dzieciaki.

- Dokąd? - zapytał Charlie.

Downey zmarszczył brwi.

- Znasz Bani Suwajf?

Charlie słyszał kiedyś o tym sporym mieście położonym około osiemdziesięciu kilometrów w górę Nilu.

- Tuż za Bani Suwajf leży pięknie położona wioska Gabal an-Nur, potem pojedziemy czterdzieści kilometrów drogą, która kończy się na środku pustyni, przy jednym z większych wadi.

- Wadi? - zapytała Jennifer.

- To suche koryto rzeczne - wyjaśnił Charlie.

- Z wyjątkiem pory deszczowej - dorzucił Downey.

Miał na sobie świeżo wyprasowane spodnie koloru khaki, koszulę w tym samym kolorze z kieszeniami na piersiach i epoletami oraz czarne, skórzane buty. W sumie jego strój sprawiał wybitnie wojskowe wrażenie. Podciągnął mankiet koszuli i z namaszczeniem sprawdził godzinę.

- Nasz rozkład jazdy jest napięty jak struna, a sami wiecie, że czas to pieniądz. Ruszamy.

Jennifer spokojnie dopiła herbatę, Charlie dostrzegł ten gest. Downey zrobił zabawną minę i mrugnął do niej znacząco.

- Mam nadzieję, że zakręciłaś gaz w kuchni.

- Słucham?

- To tylko żart.

Powietrze na zewnątrz było ciężkie i nieruchome, przesycone zapachem gnijących fig. Charlie wolno przeszedł wysypany grysem podjazd. Słońce waliło jak młotem. Sweets i Mungo czekali w Land Roverach.

Downey poklepał Charliego po ramieniu.

- Ty pojedziesz z Mungiem - powiedział. - Jennifer, jedziesz ze mną i z Hubiem.

- Czy ja i Charlie nie powinniśmy jechać razem? - zapytała Jennifer.

- Jeszcze nie. Mogłabyś opowiedzieć mu zbyt wiele. Downey odprowadził Jennifer do Land Rovera. Wyrwała mu się i wsiadła do tyłu wozu. Większość miejsca zajęta była przez sprzęt w skrzynkach. Umościła się na tyle wygodnie, na ile było to możliwe. Sweets zawrócił samochód, robiąc ciasne kółko i przez otwartą bramę wyjechał na ulicę.

Jennifer obróciła się na siedzeniu. Drugi Land Rover jechał tuż za nimi. Charlie siedział obok kierowcy, z głową odrzuconą do tyłu.

- Nic mu się nie stanie - powiedział Downey.

- To ty tak sądzisz, nieprawdaż?

- Możesz mi zaufać. Gdybyś widziała, jak załatwił Ahmada Maha, nie miałabyś, co do tego żadnych wątpliwości.

- Jak to się stało? - zapytała Jennifer.

Sweets już miał rozpocząć opowieść, ale Downey przerwał mu w pół słowa.

- Zapytaj sama Charhego - powiedział. - To jego historia, będzie chciał, to sam ci o tym opowie.

W drugim Land Roverze Charlie siedział obok Mungo Martina. Jechali pozornie bez celu w ślad za wozem Downeya wąskimi uliczkami na przedmieściach miasta. Stopniowo wydostali się z Kairu, otoczenie nabierało coraz bardziej wiejskiego charakteru. Mijali nie kończące się szeregi ciemnych, niskich domów, na płaskich dachach suszyło się drewno na opał i bawiły dzieci, ubrane w łachmany. Na dachach hodowano też chude kurczęta i włochate kozy, suszono pranie.

Wszędzie pełno było ludzi, każdy dostępny centymetr wolnej przestrzeni zatłoczony był do granic możliwości. Każdego roku co najmniej sto tysięcy chłopów przenosiło się do Kairu z okolicznych wsi. W mieście codziennie rodziło się tysiąc dzieci, śmiertelność wśród noworodków zaś wynosiła obecnie dwadzieścia procent i ciągle spadała. W niektórych dzielnicach zaludnienie przekraczało sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi na kilometr kwadratowy, trzykrotnie przekraczało gęstość zaludnienia w najbiedniejszych dzielnicach Kalkuty. Od dziesiątków lat kolejne rządy budowały tanie, betonowe bloki w coraz bardziej rozszerzających się granicach miasta, ale wciąż brakowało mieszkań. Trzypokoleniowe rodziny, liczące dziesięć do piętnastu osób, mieszkały czasami w jednym, pozbawionym okien pokoju.

- Hej, popatrz no tylko na to - powiedział Mungo, gdy mijali kino na granicy slumsów. Na ścianie przy wejściu przyklejony był plakat przedstawiający Sylvestra Stallone, rysy jego twarzy były nieco zmienione, tak by przypominał Egipcjanina. Plakat reklamował „Rocky III”, a przed kasą ustawiła się już kolejka.

Kilka minut później ulica rozszerzyła się niespodziewanie, a ruch przybrał na sile co najmniej trzykrotnie. Przejechali przez most na Nilu. W oddali, przez drżące powietrze zobaczyli piramidy w Gizie. Skręcili na Corniche an-Nil, szeroką autostradę, która równolegle do rzeki wiodła do tamy w Asuanie odległej o dziewięćset sześćdziesiąt kilometrów na południe.

Przez kilkanaście kilometrów mijali szeregi nowoczesnych wieżowców, restauracji, nocnych klubów i najprzeróżniejszych sklepów, które w sumie tworzyły zabudowę przedmieścia, jaką spotkać można w każdym większym mieście na świecie. Nagle miasto skończyło się jak uciął nożem.

Po lewej stronie płynęła rzeka, szeroka jak Tamiza pod Tower Bridge, od drogi oddzielał ją wąski zielony pasek, plantacje palm daktylowych, delikatna zieleń tamaryszków. Po prawej ciągnęły się bez końca piaskowe diuny, poprzedzielane tu i ówdzie niskimi kredowymi głazami. Droga była prawie doskonale płaska. Upalne powietrze drżało w oddali uwodzicielsko, przypominało Charliemu tancerki tańca brzucha, które widział w „Snapper Club”.

- Zapal mi papierosa, Charlie - poprosił Mungo.

Paczka papierosów, Lucky Strikes, leżała na półeczce na rękawiczki. Zapałki pochodziły jeszcze z „Hiltona”.

- Wezmę sobie jednego.

- Proszę bardzo.

Charlie zapalił dwa papierosy.

- Jak tam twoje ramię?

- Nie jest źle. Już od piątej klasy podstawówki wszystko goi się na mnie jak na psie.

- Od piątej klasy?

- Wtedy właśnie pewna dziewczyna nazwiskiem Frances Bush złamała mi serce, ona nauczyła mnie wszystkiego, co powinienem wiedzieć o kobietach. Frances siedziała w ławce przede mną. Jako jedyna w całej klasie nosiła biustonosz. Przez cały rok gapiłem się tylko na jej bluzkę albo próbowałem przewiercić wzrokiem jej plecy. Wreszcie, tuż przed Wielkanocą, złapałem ją w szatni za biust. Wiesz, co wtedy zrobiła?

- Powiedziała nauczycielce?

- O, nie. Powiedziała, że mogę sobie ściskać, ile chcę, ale płacę za to ćwierć dolara, tak samo jak inni chłopcy.

Charlie wystawił rękę za okno i strząsnął popiół.

- I to ci wystarczyło. Nigdy więcej się do niej nie odezwałeś.

- Chyba kpisz? Pobiegłem prosto do domu i rozwaliłem młotkiem swoją świnkę. Zacząłem strzyc trawniki, roznosić gazety. Robiłem wszystko, byle tylko zarobić ćwierć dolara - Mungo wydmuchnął dym przez nos. - Frances była pierwszą zachłanną osobą, jaką poznałem. Zmieniła moje życie. Sprawiła, że spojrzałem na świat z zupełnie innej strony.

Charlie odpalił od niedopałka następnego papierosa. Z wyjątkiem błękitnej wstęgi Nilu, porozrzucanych plantacji palm daktylowych, stosów białych kamiennych bloków, dymu i kurzu, krajobraz był ponury i monotonny, pozbawiony przez boga słońca Ra wszelkich barw. Ostatni raz zaciągnął się papierosem i wyrzucił niedopałek przez otwarte okno, oparł się wygodnie i przymknął oczy. Po kilku minutach drzemał już w najlepsze, ukołysany równomiernym szumem silnika, szmerem opon, upałem.

Obudził się w godzinę później, zaniepokojony zmianą rytmu silnika. Na drodze doszło do wypadku. Niebieski Mercedes leżał na poboczu kołami do góry. Przód wozu był całkowicie rozbity, maska wbiła się w przednią szybę. Z przedziurawionej chłodnicy kapała brązowa od rdzy woda. Jedno z kół leżało na piasku dwadzieścia metrów od samochodu.

Mungo zatrzymał się kawałek za Downeyem, pozostawiając sobie sporo miejsca na ewentualny manewr. Szczupły mężczyzna w białym garniturze i okularach przeciwsłonecznych stał z jedną stopą opartą na stopniu wozu oglądając międzynarodowe prawo jazdy Sweetsa. Trzech umundurowanych policjantów zaglądało przez zakurzone szyby do środka Land Rovera.

Mężczyzna w garniturze strzelił palcami i wyciągnął rękę domagając się innych dowodów tożsamości.

Charlie zobaczył, że Downey pochyla się i przez Sweetsa podaje jakąś kartkę papieru. Mężczyzna zesztywniał i szybko oddał Downeyowi papier. Opony Land Rovera zapiszczały, gdy Sweets gwałtownie przyspieszając ruszył dalej autostradą. Mężczyzna zasalutował tylko, gdy mijali go Mungo i Charlie.

W cieniu rozbitego Mercedesa, w zgrabnym szeregu leżały cztery ciała.

Tereny wokół drogi stawały się coraz bardziej jałowe, prócz nielicznych krzewów nic już nie przesłaniało odległej linii horyzontu. Przejechali przez wioski Al-Ijjat i Barnaszt, później minęli ruiny piramidy w AI-Liszt, która pod wpływem działania czasu i rabusiów zamieniła się w kupę gruzu.

W wiosce Gerza zjechali na prawo, w boczną drogę prowadzącą prosto na południe do Fajum, największej oazy w Egipcie. Fajum nawadniana jest przez Bahr Jusuf, Kanał Józefa, znajduje się tam Birkat Karun, jezioro długości czterdziestu ośmiu kilometrów, ale o głębokości zaledwie czterech metrów. Król Faruk i Winston Churchill polowali kiedyś w Fajum. Strzelali do kaczek i palili cygara.

Wąski pasek zieleni po obu stronach drogi rozszerzył się i nagle ze wszystkich stron, jak okiem sięgnąć otoczyła ich zieleń. W Fajum uprawia się oliwki, ryż, kukurydzę, bawełnę, pszenicę, banany i przeróżne owoce cytrusowe, Charlie patrzył na delikatną zieleń, na chłopca stojącego z godnością obok drogi. Na jego głowie siedział kurczak.

Mungo również zauważył chłopca. Wskazał na niego palcem, uderzył dłońmi w kierownicę i wybuchnął śmiechem.

- Ciekawe, co się dzieje, kiedy ten ptak sra. - Chłopiec stał nieporuszony na wąskim piedestale własnego cienia. - Jezu, a co się dzieje, kiedy składa jajko?!

Minęli mały staw zamieszkiwany przez stado ibisów, dużych białych ptaków o długich, podobnych do szczudeł nogach i wąskich dziobach. Gdy Land Rovery mijały staw, ptaki rozłożyły skrzydła i zaczęły usuwać się na bok w dziwacznym tańcu.

Przejechali przez wieś Majdum, w której skręca się do tajemniczej „fałszywej piramidy” o charakterystycznym kształcie. Wsie były teraz położone o wiele bliżej siebie i Mungo musiał dostosować się do tempa lokalnego ruchu, wyładowanych wiezionymi do miasta towarami ciężarówek, osłów, wielbłądów i pieszych.

Charlie zauważył, że bardzo niewielu spośród przechodniów osiągnęło podeszły wiek. Przyczyną tego były ślimaki zamieszkujące większość rzek, kanałów i ścieków Egiptu. Ślimaki nieświadomie udzielają gościny mikroskopijnym larwom, które jako robaki wnikają do ciała ludzkiego przez skórę, tam rozmnażają się i składają tysiące jajeczek. Po pewnym czasie jajeczka pękają i larwy przebijają się przez tkankę pęcherza lub jelit powodując krwawienie wewnętrzne. Cykl ten może trwać przez całe lata. Istnieje wprawdzie lekarstwo, ale jest ono skuteczne zaledwie w sześćdziesięciu procentach przypadków. Prawie wszyscy poddawani kuracji chłopi wracali do pracy w polu. Ponowna infekcja jest nieuleczalna i zawsze śmiertelna.

Mungo przejechał przez pełne kurzu wioski Al-Majmun i Aszmant. Wreszcie dotarli do stolicy prowincji Bani Suwajf.

Bani Suwajf położona jest strategicznie na skrzyżowaniu Nile Corniche i autostrady numer 22, która łukiem omija Fajum i dalej przez pustynię prowadzi do Kairu. Miasto zamieszkiwane jest przez mniej więcej sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. W średniowieczu Bani Suwajf słynęło z jakości tutejszej wełny, obecnie jest znane z fabryk zajmujących się przerobem bawełny.

Sweets skręcił w lewo, a Mungo wjechał w ślad za nim w krótką szeroką ulicę. Minęli duży drewniany wóz pełen kapusty. Kobiety w milajach, obszernych, luźnych sukniach, stały w cieniu na wąskich chodnikach sprzedając małe lusterka i pudełka zapałek.

Downey raz jeszcze skręcił w lewo.

- Gdzie on jedzie, do diabła? - wymamrotał Mungo. Bolało go ramię. Nie goiło się tak szybko jak dawniej. Trzeba będzie się nad tym zastanowić przed następną strzelaniną.

Land Rover Sweetsa przejechał na przeciwną stronę ulicy i zatrzymał się przy krawężniku przed niewielką kafejką. Mungo zaparkował za nim pod uszytą z kawałków kolorowych materiałów markizą. Na chodniku stał tuzin krzeseł pochodzących z różnych kompletów i kilka zniszczonych stolików z blatami z ocynkowanej blachy.

Wyraźnie nadeszła pora lunchu.

Downey zaprowadził Jennifer do stolika przy drzwiach kafejki, położonego najdalej od kurzu i hałasu ulicy. Przysunął jej krzesełko, sam usadowił się plecami do pociągniętej wapnem ściany. Sweets usiadł naprzeciwko Jennifer, Charlie i Mungo przy sąsiednim stoliku.

- Jadłem tu kiedyś - powiedział Downey do swojej grupy. - Jakieś pół roku temu. Pieczeń jagnięca była wyśmienita, a piwo tak zimne, że aż zęby bolały.

Właściciel kafejki pojawił się w drzwiach z chrzęstem zasłony ze sznurów paciorków. Był niski i bardzo gruby, miał na sobie szary turban i gallabijję, tak białą, że wydawała się lekko świecić. Charlie przypomniał sobie stadko ibisów widziane kilka godzin wcześniej. Mężczyzna niósł skrzynkę ciemnego asuańskiego piwa w butelkach z długimi szyjkami. Obutą w sandał stopą przysunął sobie krzesełko i usiadł z głuchym trzaskiem.

- Naharak sa’id weamubamk! - powiedział. Oby szczęśliwy był wasz dzień! Było to pozdrowienie, którym muzułmanie witali niewiernych.

- Naharak laban - odparł Downey grzecznie. Oby twój dzień był biały jak mleko.

Sweets miał przy sobie otwieracz. Na szyjkach butelek osadzały się kropelki pary. Charlie poczuł zapach chmielu. Był bardzo spragniony. Nawet w cieniu temperatura bliska była czterdziestu stopni Celsjusza.

- Urid sałata bajadi - zamówił Downey. - Szawirma. Roz. Na obiad mieli zatem dostać sałatkę z ogórków, pomidorów, cebuli, pietruszki, brukwi, zielonej papryki i mięty, pieczone jagnię i ryż. Downey podniósł lewą dłoń rozkładając palce, tak by dać właścicielowi do zrozumienia, że zamawia pięć oddzielnych porcji, potem, w nadziei że zmniejszy w ten sposób możliwość pomyłki, wskazał na siebie i swoich towarzyszy.

- Urid wahid lahwa turki szukran - dodał. Jedną kawę po turecku bez cukru.

Mężczyzna skłonił się lekko, skinął głową i zniknął we wnętrzu kafejki. W chwilę później w drzwiach pojawił się chłopiec w niebieskiej gallabijji w czarne pasy, który przyniósł pięć szklanek wody, trzy w prawej ręce, a dwie w lewej, każdą szklankę trzymał wsadzając głęboko do środka brudny palec.

- Przynajmniej nie musi czyścić paznokci - rzucił Sweets.

- Nie pijcie tego - powiedział Charlie.

- Nie sądzisz chyba, że musisz nam to mówić?

- Z sałatą też bym nie ryzykował.

Charlie opowiedział o Mansoni i Haematobium, dwóch gatunkach ślimaka, które przenosiły larwy schistosomiasis. Infekcja pasożytami mogła nastąpić jedynie przez picie skażonej wody, a było prawie pewne, że warzywa w niej właśnie były myte. Kiedy skończył, zapadła długa, pełna zadumy cisza.

Charlie wypił łyk piwa, zaczął bawić się kropelkami wody na butelce. Etykietka, przyklejona marnym klejem, została mu w ręce.

Chłopiec wrócił z maleńką filiżanką czarnej kawy. Postawił ją przed Jennifer i uśmiechnął się tak szeroko, że nie potrafiła powstrzymać się od śmiechu.

Dochodzili właśnie do połowy jagnięcia, gdy wojskowy dżip uzbrojony w lekki karabin maszynowy i ozdobiony kilkoma wysuwanymi antenami wynurzył się zza rogu i podjechał ze znaczną prędkością w ich stronę. Kierowca skręcił i z piskiem opon zatrzymał wóz w cieniu markizy.

Wewnątrz siedziało dwóch mężczyzn, obydwaj ubrani w mundury armii egipskiej. Kierowca miał najwyżej siedemnaście lat, jego pasażer, w randze pułkownika, był wysokim mężczyzną o orlim nosie, około trzydziestki. Na jego epoletach widniały czerwone odznaki oficera sztabowego, na piersi zaś wisiały w trzech rzędach ordery. Postukał lekko swego kierowcę laseczką po ramieniu. Chłopak patrzył bez mrugnięcia na ulicę przez zakurzoną szybę dżipa.

Pułkownik lekko wyskoczył z wozu, przysunął sobie krzesełko do stolika Downeya i usiadł. Miał jasnoniebieskie oczy, pamiątkę po mameluckich przodkach.

- Mogę obejrzeć wasze dokumenty7 - zapytał. Jego angielski jest naprawdę świetny, pomyślała Jennifer.

Downey wydobył swój paszport, wizę, zieloną kartę i dowód obowiązkowego ubezpieczenia.

Pułkownik otworzył paszport, obrócił go bokiem, by przyjrzeć się fotografii Downeya.

- Nie jest to zbyt pochlebny portret.

- To dowód autentyczności, panie pułkowniku.

Pułkownik chichocząc zajrzał do wnętrza jasnoszarej koperty, która wsunięta była pomiędzy drugą a trzecią kartkę paszportu. Szybko przebiegł palcami tłusty plik nowiutkich studolarówek.

- Nie sądzi pan, że amerykańskie banknoty wyglądają bardzo poważnie?

- Opinia właściciela.

Pułkownik wsunął kopertę do kieszeni swej bluzy mundurowej. Położył paszport Downeya i pozostałe dokumenty obok jego talerza.

- Cóż zatem powinienem teraz powiedzieć? Aha. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.

- Dobrze - powiedział Downey. - A teraz może pan strzelić obcasami i zniknąć.

- Na razie.

- No tak, zupełnie zapomniałem. Ma pan jeszcze kilka kwestii do powiedzenia w drugim odcinku.

- W rzeczy samej, to tylko mała rólka. Ale niezwykle ważna dla przebiegu akcji, chyba się pan ze mną zgodzi?

- Całkowicie.

Jasnobłękitne oczy pułkownika zatrzymały się na chwilkę na Jennifer, później wstał, wsiadł do dżipa i usiadł obok kierowcy strzelając palcami. Samochód skoczył do przodu rozbijając jedno krzesełko. Pułkownik przewrócił oczami w udawanej irytacji. Uderzył kierowcę w kark zrzucając mu czapkę z głowy. Dżip przyspieszył i zniknął w obłoku kurzu.

- Co to u diabła było? - zapytał Sweets.

- Pan pułkownik zgodził się właśnie podnająć nam swój apartament - Downey pokazał im ciężki, mosiężny klucz, który pułkownik położył pod jego paszportem. - Zgodził się też wykonać dla nas kilka usług. Ot, takie tam drobiazgi.

Downey zaatakował jagnię nożem i widelcem, odcinając spory kawał tłuszczu, który natychmiast włożył sobie do ust.

- Charlie, jak się właściwie mówi po arabsku, ile jestem panu winien za zniszczony mebel?

- Bi-kam - odparł Charlie.

Dokończyli posiłek. Downey wyciągnął aparat fotograficzny i kazał wszystkim uśmiechnąć się do zdjęcia.

- Na te piękne dni - powiedział i nacisnął migawkę - kiedy pozostaną nam już tylko drogie naszym sercom wspomnienia.

Osiem kilometrów za Bani-Suwajf dojechali do wioski Tis-mant az-zawija, gdzie wąski most spinał oba brzegi rzeki, tam też zaczynał się trakt piste, który przez prawie dwieście kilometrów pustyni wiódł do Ras Zafaran na wybrzeżu Morza Czerwonego.

Herodot napisał, że „Egipt jest darem Nilu”, inne stare powiedzenie mówi, że choć kraj ten ma tysiąc sto kilometrów długości, to jego szerokość, ze względu na wpływ rzeki, wynosi zaledwie dwadzieścia metrów. Przejechali przez łuk mostu. Herodot się nie mylił. O rzut kamieniem od przyczółka mostu ziemia była jałowa, tylko piasek i skały.

Trakt wiódł prawie prosto przed siebie, był w o wiele lepszym stanie, niż mogli się tego spodziewać. Mungo trzymał się w odległości stu metrów za prowadzącym Land Roverem, jechali ze stałą prędkością około trzydziestu kilometrów na godzinę. Droga wznosiła się równomiernie.

Dokładnie osiem kilometrów od rzeki, w miejscu, gdzie droga była stosunkowo płaska, a po jej prawej stronie położony był wadi o pionowych zboczach, oba samochody zjechały na bok traktu i zatrzymały się.

Mungo wyłączył silnik. Downey i Sweets wysiedli z wozu i podeszli po ubitym piachu do tylnych drzwi swego Land Rovera. Downey miał w dłoni łom. Charlie patrzył, jak Mungo i Sweets wyciągają jedną ze skrzynek na piach. Downey podał łom Sweetsowi, który sprawnie zerwał ze skrzyni wieko.

Downey trzymał w ręku pistolet kaliber 45. Przykucnął przed skrzynią, wycelował starannie i wystrzelił. Pistolet szarpnął jego dłonią, echo wystrzału poniosło się po okolicy. Downey wstał i gwałtownie kopnął skrzynię.

Charlie zdołał dostrzec kształt ciała i upiorną, zniekształconą twarz. Ciało Ahmada Maha przetoczyło się przez krawędź wadi, a w gorącym, suchym powietrzu zawisł tylko obłok kurzu.

Downey wsunął za pas swoją czterdziestkę piątkę. Jego wzrok napotkał oczy Charliego. Mrugnął do niego.


23



Richard Foster, szef CIA na Kair, leżał na plecach w swoim łóżku, na jego nagiej piersi balansowała szklaneczka Ballentine’s, nowy nabytek zespołu maszynistek zaś drzemał cicho wsparty na jego ramieniu. Sheila chwaliła się, że potrafi wystukać na swym IBM Selectric co najmniej sto dwadzieścia słów na minutę. Z początku podchodził do tego sceptycznie, teraz jednak nie miał żadnych wątpliwości. Młoda dama okazała się niezwykle zręczna, każda maszyna powinna być dumna z tego, że obsługują ją takie rączki.

Nad głową Fostera powoli obracały się skrzydła wentylatora, łagodny szmer elektrycznego silnika gubił się w brzęczeniu klimatyzacji. Pociągnął łyk szkockiej, leniwie przyglądał się, jak skrzydła wentylatora gonią się bez końca w kółko. Był seksualnie wyczerpany, ale uczucie to nie przyniosło mu ukojenia, Myślał wciąż o nieoczekiwanym telefonie od porucznika kairskiej policji nazwiskiem Umar Hajkal, który odebrał tego popołudnia.

W ciągu ostatnich kilku dni Foster rozmawiał z Hajkalem dwukrotnie i za każdym razem rozmowa ich obracała się przede wszystkim wokół Charliego McPhee.

Hajkal pracował w Wydziale do Spraw Włamań. To właśnie on przekazał Fosterowi informacje o Azizie Mahanna, włamywaczu, który zabił siebie, dwie francuskie turystki i kilka wielbłądów na autostradzie z Aleksandrii do Kairu.

Foster nagrał tę rozmowę, miał przy sobie taśmę razem z przenośnym magnetofonem kasetowym. Dopił szkocką i odstawił szklaneczkę na podłogę obok łóżka. Sheila wyszeptała coś cicho przez sen. Słodkich snów, kochanie. Sięgnął po magnetofon, ściszył go i włączył. Taśma zaczęła się przesuwać, rozległ się delikatny syk. Uruchomił system redukcji szumów i nieco przygłośnił.

- ... może być dla pana interesujące - powiedział Hajkal i kichnął trzykrotnie, po czym przeprosił swego rozmówcę. Hajkal kichał bardzo często. Miał zachrypnięty głos, jak gdyby zawsze był przeziębiony. Przyczyna, którą się często usprawiedliwiał, była jednak inna. Miał przekrzywioną przegrodę nosową i skłonność do alergii.

- Opowiedz mi o tym - powiedział Foster z taśmy.

Sheila przeciągnęła się przez sen. Podrapała się po brzuchu i jej dłoń opadła na udo Fostera, kilka zaledwie milimetrów od jego członka. Foster spojrzał na nią, chcąc sprawdzić, czy był to rzeczywiście przypadek, ale dziewczyna leżała z zamkniętymi oczami, oddychała równo i głęboko. Jej usta były lekko rozchylone, tak że odsłaniały górne zęby, co Foster z nie wyjaśnionych przyczyn uznał za niezwykle seksowne. Poczuł przyjemne drżenie w kroczu.

- Pamięta pan może ten wypadek samochodowy? - powiedział z taśmy Hajkal.- Pamięta pan tego pechowego złodzieja, Aziza Mahanna, którego narzędzia znaleźliśmy w domu na Gezirze?

- Tak, oczywiście, o co chodzi?

Słuchając swego głosu Foster stwierdził, że mówi jak typowy twardy facet, ktoś, kto nie da sobą bezkarnie pomiatać i uśmiechnął się.

- Jeden z policjantów, którzy przyjechali na miejsce wypadku, został właśnie zaaresztowany przez swojego dowódcę. Ten głupiec próbował sprzedać biżuterię, którą w jakiś sposób udało mu się ukraść z rozbitego Mercedesa Mahanna.

- Nie popłaca, prawda7

- Co, mój czcigodny przyjacielu?

- Zbrodnia - stwierdził krótko Foster.

Hajkal zaśmiał się, co było mądrym posunięciem ze strony człowieka o uszkodzonej przegrodzie nosowej, który głębokim podziwem darzył kosztowne amerykańskie szpitale i doświadczonych amerykańskich chirurgów. Hajkal miał serdecznie dosyć ciągłego kichania, brudnych chusteczek do nosa, kataru, lęku przed nieświeżym oddechem, żartów opowiadanych za plecami, chichotów kolegów.

- Udało nam się odzyskać parę diamentowych kolczyków i dość kosztowną bransoletę wysadzaną diamentami. Zabrało nam to trochę czasu, ale udało się znaleźć jej właścicielkę.

- Lepiej późno niż wcale - rzucił Foster.

Porucznik Hajkal kichnął.

- Na zdrowie - powiedział chłodno Foster.

- Biżuteria należała do żony libijskiego dyplomaty nazwiskiem Butros Murad, który jest obecnie na placówce w Stambule. Jesteśmy pewni, że Murad jest oficerem libijskiego wywiadu.

- Może przez przypadek pułkownikiem? - głos Fostera nie zdradzał ani śladu zaciekawienia.

- Tak, tak sądzę.

- Jak długo pracuje w Turcji?

- Trzy miesiące.

- A przedtem?

- Tego nie wiemy.

- Macie może przypadkiem jego fotografię?

- Przypadkiem tak.

- Cudownie.

Nie było potrzeby pytać, skąd Hajkal zdobył wszystkie te informacje, a także skąd dowiedział się, że Foster interesuje się Muradem. Teraz mógł tylko zacząć szukać przecieku i postarać się go zatkać.

- Masz u mnie dług wdzięczności - powiedział w słuchawkę.

- Tak - zgodził się Hajkal. Kichnął dwukrotnie, głośno i gwałtownie i rozłączył się.

Foster wyłączył magnetofon i przewinął taśmę.

Była niedziela, dwudziesty siódmy października. Pomimo pełnych wigoru prób Sheili, by podnieść go na duchu, nie był to dla Fostera dobry dzień. Jego ludzie wydali sporą kupkę dolarów należących do Firmy, śledząc Downeya w czasie jego wycieczki do Londynu. Zbadali i przeprowadzili dyskretne wywiady z każdym mężczyzną, kobietą czy dzieckiem, z którymi Downey wszedł w kontakt, niezależnie od tego jak bardzo przypadkowe wrażenie mógł sprawiać taki kontakt. W piątek wieczorem efekty tego marnotrawstwa czasu i pieniędzy wylądowały z głuchym hukiem na biurku Fostera w postaci teczki grubej na dwadzieścia centymetrów, ważącej sześć kilo.

Foster czytał raporty i oglądał zdjęcia, aż oczy zaczęły go boleć ze zmęczenia. Zajęło mu to cały piątkowy wieczór i sobotni poranek. Gdy wreszcie dotarł do ostatniej strony, jednej tylko rzeczy był w stu procentach pewien: agenci wydawali się pracować w przekonaniu, że płaci się im od słowa.

Agent, który zaginął w pobliżu ptaszarni, nie pojawił się więcej.

W sennych marzeniach Foster zamykał z trzaskiem ciężką teczkę i wbijał nią trochę rozumu do głowy swoim agentom, po czym kopniakiem wrzucał ich do Nilu posyłając rzeczoną teczkę w ślad za nimi w muliste wody rzeki.

Jedyną rzeczą, która miała jakąkolwiek wartość w powodzi papierów, były akta Jennifer Forsyth. Jedynaczka, urodzona dziewiątego października 1954 roku. Zgodnie z aktem zgonu jej matka zmarła na skutek obrażeń odniesionych w wypadku motocyklowym w październiku 1961 roku, dokładnie tydzień przed siódmymi urodzinami Jennifer. Ojciec Jennifer, Edward, kierował motocyklem. Zgodnie z raportem koronera był niewinny. Odpowiedzialność w całości spadała na drugiego kierowcę, który po pijanemu jechał ze znaczną prędkością niewłaściwą stroną drogi.

Edward Forsyth był inżynierem, specjalistą od budowy mostów. Pracował dla firmy z siedzibą w Londynie, Nowym Jorku i Rio de Janeiro. W ciągu ostatnich dziesięciu lat swego życia budował mosty na całym świecie.

Edward Forsyth zginął bez śladu w sierpniu 1972 roku w Trypolisie w Libii. Spędził w tym kraju kilka miesięcy. Raport policyjny ani słowem nie wspominał o tym, gdzie i nad czym pracował w momencie zaginięcia. Czy w Libii są w ogóle jakieś rzeki? Foster miał co do tego poważne wątpliwości. Było tam jednak wiele kanionów i dolin, które musiały przekraczać drogi czy linie kolejowe, niezliczone większe i mniejsze wadi, które trzeba było spiąć mostami, aby były przejezdne w czasie pory deszczowej.

Foster podniósł się cichutko z łóżka, starając się nie obudzić Sheili. Podniósł z podłogi pustą szklaneczkę i poszedł boso do kuchni.

Jego luksusowa lodówka wyposażona była we wszystkie możliwe dodatki, w tym także maszynkę do lodu. Foster nacisnął czerwony plastikowy guzik i nadstawił dłoń przy wylocie, by szklanka nie zabrzęczała, gdy z wnętrza lodówki wysypywała się miniaturowa lodowa lawina. Wrzucił dwie kostki lodu do szklanki, resztę wysypał do zlewu i nalał sobie do pełna szkockiej.

Z okien salonu rozciągała się szeroka panorama Nilu. Pomimo niezaprzeczalnego piękna widok rzeki nie sprawiał mu żadnej przyjemności. Przez cały czas pobytu w Egipcie rzeka symbolizowała według niego wszystko, co mu się tu nie podobało. Była potężna i rozlana, ospała i całkowicie przewidywalna, tak obciążona niesionym mułem, że nie sposób było dostrzec czegokolwiek pod jej powierzchnią. Najbardziej jednak ze wszystkiego, przynajmniej dla takiego bez wątpienia biurokraty jak Foster, którego pierwszym i najważniejszym celem było szybkie gromadzenie i analizowanie informacji, irytujący był fakt, że rzeka, tak jak i całe miasto wraz z dwunastoma milionami zamieszkujących je ludzi, posuwała się naprzód w zabójczo powolnym tempie i nikt nie mógł na to nic poradzić.

Pociągnął łyk Ballentine’s i zakręcił szklanką, dzwoniąc kostkami lodu o szkło. Wesoły, żywy dźwięk nie zdołał jednak poprawić mu nastroju. W jego pracy przejście od spektakularnego sukcesu do miażdżącej porażki zależało często od umiejętności oddzielenia półprawdy od stuprocentowej fikcji, kłamstw od plotek, niedomówienia od faktu. Plotka właśnie twierdziła, że Forsyth był nie tylko inżynierem, ale i patriotą, który w czasie swych podróży pracował jako posłaniec i po trosze agent brytyjskiego MI-6.

Jeśli zaś chodzi o fakty... No cóż, faktem było, że Libijczycy odkryli, że Forsyth dorabia sobie na boku u Jej Królewskiej Mości, a skutek był taki, że torturowali go w koszarach w Sabha, sześćset pięćdziesiąt kilometrów od Trypolisu.

Zamordowanie Forsytha przez najemników Kadafiego nastąpiło na skutek niczym nie popartych plotek, że pracował dla MI-6.

Foster zanotował sobie w pamięci, że powinien zwrócić się do Brytyjczyków z prośbą, by odkurzyli akta dotyczące całej sprawy, nalał następną szklaneczkę i wrócił do salonu.

Zapadał już zmierzch, niebo za oknem nabrało barwy różanych płatków, światła miasta rozciągały się aż po horyzont. Pociągnął jeszcze łyk szkockiej. Pewna liczba faktów wskazywała na to, że Forsyth rzeczywiście miał kontakty, o jakie go podejrzewano. Na przykład ktoś o sporej sile przebicia dopilnował, by wypłata ubezpieczenia odbyła się natychmiast, bez zwłoki typowej w tak niejasnych przypadkach.

Foster zastanawiał się nad informacjami, które dotyczyły córki Forsytha, Jennifer. Gdy tylko otrzymała wiadomość o śmierci ojca, rzuciła szkołę i zaczęła wydawać pochodzące z ubezpieczenia pieniądze. Spore sumy poszły na bezowocne próby ustalenia, co się z nim stało. Nie było jasne, czy wierzyła, że nadal żyje, czy też próbowała jedynie potwierdzić informację o jego śmierci.

Do lata 1974 roku ze spadku Jennifer pozostało zaledwie kilka tysięcy funtów, a wszystkie wysiłki włożone w odnalezienie ojca nie dały żadnych rezultatów. Ponownie zapisała się do szkoły, ale po pierwszym semestrze porzuciła naukę.

Przez następny rok imała się różnych zajęć, głównie przy wyprzedażach. Żadne jednak nie trwało dłużej niż parę miesięcy.

W styczniu 1976 roku, na przyjęciu wydanym przez jedną z jej przyjaciółek ze szkoły, Jennifer poznała mężczyznę nazwiskiem William Scott, handlarza antykami, który prowadził mały sklepik w znakomitym punkcie przy King’s Road. Scott miał czterdzieści dwa lata, prawie dwa razy więcej niż Jennifer. Mógł być jej ojcem i najprawdopodobniej to właśnie ją do niego przekonało. Może oświadczył się we właściwym momencie, kiedy najbardziej brakowało jej poczucia bezpieczeństwa, a przynajmniej szczęśliwego złudzenia bezpieczeństwa, które mógł jej dać.

Jakiekolwiek jednak były tego przyczyny, Jennifer Sara Forsyth i William Boswell Scott wzięli ślub cywilny w trzy tygodnie po swym pierwszym spotkaniu. William po raz pierwszy, a chyba ostatni w swym życiu, zdecydował się na tak spontaniczny krok.

Po ślubie odbyło się skromne przyjęcie w sklepie. Później Jennifer zwierzyła się jednej ze swych bardziej gadatliwych przyjaciółek, że z uroczystości weselnych najgłębiej wbił się jej w pamięć słodko-lepki zapach wosku, który świeżo poślubiony małżonek z równą rozrzutnością stosował do mebli, jak i do swoich wąsów.

Jedenastego grudnia 1976 roku, w dziesięć miesięcy od dnia ślubu przyszło na świat ich pierwsze i jedyne dziecko.

Jennifer ochrzciła ją Cynthia, na pamiątkę po swej zmarłej matce.

William odziedziczył interes po przedwcześnie zmarłym starszym bracie. Choć podzielał miłość Jennifer do egzotycznego drewna i rzemiosła hebenistów, nienawidził spędzania w sklepie długich godzin, uprzejmego przyjmowania klientów i aukcji. Częściej, niż było to konieczne, wyjeżdżał w długie podróże w poszukiwaniu towarów, które rzucały go czasami aż do Szkocji. Znikał tak na tydzień albo dłużej. Często też jedynymi rezultatami jego podróży były pusta książeczka czekowa i kilka zabawnych anegdotek.

Interes cierpiał na tym wyraźnie, a wraz z nim i małżeństwo. W czerwcu 1983 roku William stwierdził z żalem, iż nie jest w stanie poddać się rygorom narzucanym przez ojcostwo i chce rozwodu.

Wyglądało na to, że znalazł inną kobietę, kogoś, kto bardziej mu odpowiadał, kogo temperament i dochody bardziej odpowiadały jego potrzebom. W zamian za rozwód i zwolnienie z obowiązku łożenia na córkę bez oporu zgodził się oddać byłej żonie sklep z antykami i przenieść na nią prawo najmu.

Kilka długich, trudnych lat zabrało Jennifer przekształcenie sklepu w prosperujący i przynoszący zyski interes. Zaledwie jednak zaczęła na nim zarabiać, w jej życiu pojawił się Downey.

Foster stał w oknie patrząc na coraz bardziej fioletowe niebo, plątaninę świateł i cieni, w którą zmierzch zmienił Kair, westchnął ciężko i spróbował pomyśleć o Sheili. Miał nadzieję, że popołudnie z podwładną poświęcone wyłącznie seksowi pozwoli mu uporządkować myśli, tak się jednak nie stało. Nadal pozostawały problemy, które musiał rozwiązać. Poczuł się zmęczony, wyczerpany, a nawet trochę stary.

Adwokaci żony Charliego McPhee okazali się zgrają krwiopijców, dwu-, a nawet trzykrotnie w ciągu dnia domagali się telefonicznie, by natychmiast odnalazł męża ich klientki. Rachunki za telefon musiały kosztować majątek. Robiło się to tak natarczywe, że z lękiem podnosił słuchawkę. Co niby miał im powiedzieć? Że Chąrlie McPhee uciekł z ambasady, a podejrzenie o pomoc w tej ucieczce pada na jego współpracownika?

Foster zaczął masować czoło szklaneczką pełną topniejącego lodu. Wyraźnie powiedział Downeyowi, że żąda codziennych raportów, a ten sukinsyn nie odezwał się od tygodnia. Downey nie pojawiał się również w swoim mieszkaniu, zgodnie z opinią sąsiadów i gospodarza domu nie zaglądał tam co najmniej od miesiąca. Libijski pułkownik Butros Murad balował w Stambule w tym samym czasie, kiedy Downey przygotowywał zespół ludzi, który miał przeprowadzić jego ucieczkę do Stanów. Do tego wszystkiego dochodziło jeszcze jedno zdanie, które Downey wypowiedział do Jennifer stojąc w ulewie na placyku przy King’s Road. Mam tu pewien film, który powinnaś zobaczyć.

Jaka była jej odpowiedź? Nie taka, jakiej powinien się spodziewać. Zamiast zażądać jasnej odpowiedzi, o czym do diabła mówi, Jennifer, zachowując się całkowicie sprzecznie ze swym charakterem, biernie poszła za nim do pieprzonej taksówki, która, wbrew wszelkiej logice, pojawiła się na King’s Road dokładnie w tym momencie.

Żując gniewnie kostkę lodu Foster wrócił do kuchni, złapał butelkę whisky i jednym ruchem odkręcił metalowy korek.

Jaki film mógł Jack Downey pokazać Jennifer Forsyth, by sprawić, że porzuciła sklepik i córkę i poleciała do Kairu?

Foster nalał sobie następną szklaneczkę. To oczywiste, film musiał w jakiś sposób wiązać się z zaginięciem jej ojca. Czyżby Edward Forsyth żył, a Downey zamierzał pomóc w jego uwolnieniu?

Ale właściwie dlaczego Downey interesował się losami Edwarda Forsytha?

Czyżby zakochał się w córce tego faceta?

Jezu Chryste! Foster powoli zakręcił butelkę. Pierwszą rzeczą, jaką zrobi jutro rano, będzie telefon do archiwum, zażąda akt Downeya. Nie tych aktualnych, ale tych, które obejmują rok 1972, rok, w którym Edward Forsyth miał zginąć na torturach w koszarach w Sabha.

Foster nie miał pojęcia, co knuje Downey, ale jednego był pewien.

Dowie się tego na pewno.


24



Pustynia Arabska

Kiedy pozbyli się ciała Ahmada Maha, Land Rover zrobił się o wiele przestronniejszy. Jennifer wyciągnęła się na tylnym siedzeniu, koncentrując się na tym, by trzymać twarz jak najdalej od otwartego okna, przez które wdzierało się gorące, suche powietrze, jak wampir wysysające z ciała wszelką wilgoć.

Downey spał spokojnie na przednim siedzeniu, zważywszy na jakość drogi był to zadziwiający wyczyn. Nierówności traktu sprawiały, że wóz rzucał na boki, droga zakręcała, pochylała się, wznosiła i opadała wiodąc przez dziki, nieprzyjazny kraj.

Przez całe swoje dotychczasowe życie Jennifer uznawała pustynię za uosobienie romantyzmu, ale puste przestrzenie piasku, poznaczone tu i ówdzie kolumnami ostańców nie miały w sobie ani krztyny romantyzmu, jedynym zauważalnym ruchem pośród tej pustki było drganie rozpalonego powietrza. Od chwili gdy przekroczyli Nil, kilkakrotnie próbowała zagadać do Sweetsa. Za każdym razem ucinał rozmowę niegrzecznie, był wyraźnie w nastroju do rozmyślań. Wzruszyła ramionami, pomyślała o długich godzinach, które spędziła używając jako marnej zresztą poduszki trumny Ahmada Maha.

Jechali głębokim, wąskim wadi. Dno początkowo pokrywał piasek, ale stopniowo przeszedł w żwir. W tej chwili jechali o wiele za szybko, polem wysypanym prawie okrągłymi otoczakami rozmiaru kul do kręgli. Sweets pochylił się nad kierownicą patrząc bez zmrużenia oczu przed siebie, wydawał się w transie.

- Nie powinniśmy nieco zwolnić? - głos Jennifer był niski i zachrypnięty.

Sweets zgarbił się jeszcze bardziej nad kierownicą i żadnym gestem nie dał po sobie poznać, że w ogóle usłyszał jej słowa. Pochyliła się ku niemu, w tej samej chwili prawe przednie koło zsunęło się z dużego kamienia i samochód ostro zarzucił. Głowa Downeya skoczyła na bok i uderzyła w ramę okna. Zaklął. Sweets nacisnął gwałtownie pedał hamulca i dżip zahamował z poślizgiem.

Downey potarł skroń.

- Jezu, Hubie, starczy, że zdrzemnę się na minutkę, a ty już próbujesz mnie zabić.

Sweets spojrzał we wsteczne lusterko, jak gdyby za niedoszły wypadek odpowiedzialna była Jennifer. Downey przechylił się, by spojrzeć na licznik.

- Ile kilometrów przejechaliśmy od miejsca, w którym wyrzuciliśmy ciało?

- Trzydzieści, może trochę więcej.

- Za parę kilometrów powinien być zjazd w lewo, jeśli go przeoczysz, wylądujemy w Zatoce Sueskiej.

Wadi wyraźnie się otwierało, rozszerzało. Oba brzegi były o wiele niższe niż przedtem i nie chroniły już tak skutecznie przed słońcem. Jennifer spojrzała za siebie, w stronę skradających się cieni. Ani śladu po Land Roverze z Mungiem i Charliem. Poklepała Downeya po ramieniu.

- Zgubiliśmy drugiego dżipa.

- Co? - Downey gwałtownie obrócił się na siedzeniu. Wyciągnął szyję, by wyjrzeć przez tylne okno. - Zatrzymaj się, Hubie. O, tam - wskazał na wznoszący się pionowo brzeg wadi.

Sweets zatrzymał się blisko skały, starając się skryć jak najbardziej w jej cieniu.

- Wyłącz ten pieprzony silnik - rzucił ostro Downey.

Sweets przekręcił kluczyk w stacyjce. Diesel zakaszlał i stanął. Było już późne popołudnie, lecz temperatura nadal rosła. Nagle zdał sobie sprawę z intensywności upału. Pociągnął łyk wody z bukłaka.

Downey wysiadł z wozu. Czuł pod podeszwami rozpalone kamienie. Gwoździe zastukały cicho.

- Słyszysz coś, Hubie?

- Nic.

Sweets zapalił papierosa, zapałkę wyrzucił przez okno. Miał usta wyschnięte na wiór, pomimo okularów oczy bolały go od wpatrywania się w oświetloną palącym słońcem drogę. Zaciągnął się papierosem, wciągając dym głęboko w płuca.

Downey zaczął chodzić po dnie wadi z rękami na plecach.

- Nie powinniśmy zawrócić? - zapytała Jennifer.

Sweets przyjrzał się jej odbiciu we wstecznym lusterku. Wtosy związała w węzeł wysoko na karku, była bardzo blada, jej oczy pociemniały. Naprawdę ładnie wyglądała. Potrząsnął głową.

- I tak nie wiemy, dokąd dojechali. Na takiej drodze trzeba by jechać czołgiem, żeby zostawić jakiekolwiek ślady - zaciągnął się jeszcze raz i westchnął. - Możemy teraz tylko stać i czekać.

- Dlaczego Land Rovery nie są wyposażone w krótkofalówki?

- Powiedziałbym, że Jack spieprzył sprawę. Możesz go o to zapytać.

Jennifer patrzyła, jak Downey chodzi tam i z powrotem po polu kul do kręgli. Czytała gdzieś, że okrągłe są te kamienie, które toczyły się po dnie rzeki. Próbowała wyobrazić sobie dno wadi w czasie pory deszczowej, gdy wody nagłej powodzi unoszą te ułamki pustyni coraz bliżej Nilu. Prawie niemożliwe okazało się wyobrażenie sobie deszczu w takim miejscu. Woda padając w tej chwili wyparowałaby na wysokości trzystu metrów nad ziemią.

Przypomniała sobie placyk przy King’s Road, ławeczkę pod platanami, na której siedziała razem z Downeyem, podczas gdy deszcz szeleścił pośród liści nad ich głowami, dźwięk wody kapiącej z gałęzi brzmiał jak orkiestra złożona z malutkich bębenków.

Downey miał wtedy na sobie ciemny garnitur i lekki popelinowy płaszcz przeciwdeszczowy, swój drogi, nowy parasol dzierżył jak miecz. Teraz ubrany był w uniform żołnierza utrzymany w pastelowych szarościach i żółciach, kolorach pustyni. Na prawym biodrze nosił duży, czarny pistolet w skórzanej kaburze. Gdy spacerował bez celu po kamieniach, odruchowo dostosowywał krok do ciężaru broni.


***

Odgłos strzału raz jeszcze rozniósł się po pustyni. Downey kopnął mocno i ciało Ahmada Maha zniknęło w chmurze kurzu. Jennifer zamrugała i upiorny obraz zniknął jej sprzed oczu.


***

- Jak zacząłeś w tym pracować? Sweets zmarszczył brwi.

- Chyba przez przypadek. Tak jak większość ludzi układa sobie życie. Okoliczności i szczęście.

Downey patrzył w niebo.

Sweets pochylił się i wyjrzał przez przednią szybę. Dziesięć tysięcy metrów nad nimi przesuwało się sześć kresek dymu zakończonych metalowymi iskrami. Myśliwce. Po chwili stracił je z oczu w blasku słońca. Boże, jak gorąco. Złapał bukłak z wodą, odkręcił korek i podał go Jennifer.

- Dziękuję.

Sweets posłał jej długi uśmiech.

- Nie dziękuj, pij.

Torba okazała się cięższa, niż na to wyglądała. Jennifer złapała ją lewą ręką, rozczapierzając palce. Kilka kropel spadło jej na kolana, zanim chwyciła ją porządnie. Pociągnęła głęboki łyk. Płyn był ciepławy i miał mocny smak chloru. Oddała wodę Sweetsowi.

- Dobre, co?

- Gdyby była jeszcze trochę cieplejsza, moglibyśmy sobie zaparzyć herbatę.

- Płótno ma podobno oddychać. Parowanie utrzymuje niską temperaturę wody. Taka przynajmniej jest teoria - pociągnął łyk wody i zakręcił korek. - Jak ci się żyje z Charliem?

- Świetnie.

- No, tak. Bo wiesz, gdyby coś nie szło po twojej myśli, po prostu daj mi znać, wiesz, o co mi chodzi?

- Nie, chyba nie wiem. Uśmiechnął się.

- Serio?

Jennifer zignorowała jego pytanie. Downey poszedł do zakrętu wadi odległego o sto metrów. Siedział teraz na kamieniu ukryty w skrawku cienia. Ściągnął buty i skarpetki, jego stopy były zaskakująco białe.

Sweets odchrząknął.

- Nie należę do facetów, którzy pozwalają kobietom pomiatać sobą.

- Szczęściarz z ciebie.

Downey odpiął kaburę z wielkim czarnym pistoletem. Skierował broń prosto w górę i wystrzelił trzy razy w regularnych odstępach. Łuski wpadły między kamienie.

- Co on robi?

- Próbuje dać Mungowi i Charliemu sygnał. Traci tylko amunicję.

- Dlaczego?

- Dźwięk odbija się od ścian i echo niesie się na wszystkie strony. Nawet jeśli są kilkaset metrów stąd, nie będą wiedzieli, z której strony dobiega.

- Ale będą wiedzieli, że jesteśmy w pobliżu.

- Gdyby byli dostatecznie blisko, mogliby to i tak zauważyć. Poczuli by Land Rovera. Ropę. Gumę. Formaldehydy parujące z tapicerki. Farbę. Perfumy.

- Nie używam żadnych perfum.

- Nie? A więc ten zapach musi być naturalny.

- Kim był ten zabity człowiek?

Nawet ją samą zaskoczyło to pytanie. Nie zamierzała go zadawać, przynajmniej nie teraz. Samo z niej wyskoczyło.

- Nazywał się Ahmad Mah - powiedział Sweets. - Pracował dla Jacka. W pewnym sensie pracuje nadal. Chyba.

Downey wystrzelił jeszcze trzy razy. Jennifer widziała pomarańczowy błysk u wylotu lufy, blady na tle zapadających ciemności. Ostatnia łuska z brzękiem wpadła między kamienie. Downey zaczął na nowo ładować pistolet.

- Co mu się stało?

- Charlie go zabił. - Sweets zauważył wyraz jej oczu. - Nie żartuję, jak babcię kocham.

- Dlaczego?

- Tego to ja już nie wiem, kochanie.

Sweets miał rację mówiąc o wystrzałach z rewolweru. Land Rover Munga pojawił się na zakręcie wadi o ułamek sekundy wcześniej, niż Jennifer usłyszała rytm jego silnika, głuchy warkot przybrał na sile, gdy wóz nabrał szybkości i ruszył w ich stronę.

Jennifer spojrzała na zegarek. Czekali już od prawie dwóch godzin. Sweets zdrzemnął się, ale teraz siedział z szeroko otwartymi oczami, czujny i wypoczęty. Usłyszała szczęk kamieni. Downey zbliżał się w ich stronę.

Land Rover Munga zahamował obok nich z poślizgiem.

Downey wsadził głowę w otwarte okno, opierając się łokciami na ramie, wielka czterdziestka piątka wisiała w jego dłoni, lufa była o kilka zaledwie centymetrów od uda Charliego.

- Ostrożnie z tym - powiedział Mungo.

- To ty powinieneś być bardziej ostrożny. Co się stało?

- Zgubiliśmy się.

- Tyle się sam domyśliłem. - Downey otworzył szeroko drzwi Land Rovera. Wskazał kciukiem koryto wadi. - Wystrzelałem osiemnaście nabojów. Wyzbieraj mi wszystkie łuski, i to zaraz.

- Nie ma mowy - powiedział Mungo.

Jack zamrugał oczami, ale otrząsnął się szybko.

- Nie do ciebie mówiłem, tylko do Charliego.

- Mamy jeszcze tylko parę godzin dnia przed sobą - odezwał się Charlie. - Chyba lepiej będzie, jeśli odłożymy sprzątanie do powrotu.

Downey podniósł głowę i spojrzał na nieskalanie błękitne niebo. Po chwili wsadził pistolet do kabury.

- W porządku. Zmywamy się stąd.

Dwa Land Rovery potoczyły się po kamieniach podskakując jak mechaniczne szczeniaki. Popołudnie powoli przechodziło w zmierzch. Wadi stało się sceną pełną ostrych kontrastów, nieprzeniknionej czerni i oślepiającej bieli, ale w miarę jak słońce schylało się ku horyzontowi, pustynię powoli spowijało miękkie, złotawe światło.

Wadi stawało się coraz szersze i płytsze, gdy coraz dalej wjeżdżali w pustynię. Dno było teraz na ogół twarde i płaskie, ale tempo podróży stawało się coraz wolniejsze w miarę zapadania zmroku. Wkrótce jechali już w całkowitych ciemnościach, a wadi było zaledwie niezbyt głębokim obniżeniem terenu.

Mungo dostrzegł, że światła w Land Roverze Sweetsa rozjarzyły się na czerwono. Dwa promienie światła zamiotły pustynię, gdy Sweets wykonał ostry zakręt zjeżdżając z traktu. Reflektory oświetlały szeroką bramę umieszczoną w wysokim na trzy metry płocie z metalowej siatki zwieńczonej u góry drutem kolczastym. Na bramie umieszczono tabliczkę - przedstawiała czaszkę i dwa piszczele, przekreślone pionową strzałką z czerwonym pasem biegnącym przez środek, całość otoczona była czerwonym kręgiem. Pod znakiem widniał napis po arabsku.

- To strefa wojskowa - powiedział Downey, gdy Mungo zatrzymał swego Land Rovera obok jego wozu.

- A nie „Club Med”? Jesteś pewien?

Downey rzucił Sweetsowi ciężki mosiężny klucz, który za kopertę pełną dolarów kupił od egipskiego pułkownika w Bani Suwajf.

- Otwieraj.

Sweets wyskoczył z wozu i pomaszerował do bramy. Podzwonił przez chwilę łańcuchem, włożył klucz do ogromnego zamku chronionego stalową tarczką. Po drugiej stronie płotu jak kropelki płynnego neonu zapaliły się jasnozielone oczy, które zniknęły w mgnieniu oka.

- Lis pustyni - powiedział Downey do Jennifer. - Tak nazywano Rommla. Polujesz?

- Nie.

- Ja też nie. Nie mam pojęcia, po co miałbym się uganiać po krzakach za zwierzakiem, którego mogę sobie kupić w supermarkecie na rogu i przy okazji poflirtuję z dziewczyną przy kasie.

Jennifer spróbowała sobie wyobrazić flirt w wykonaniu Downeya, okazało się to jednak równie niemożliwe jak wyobrażenie sobie hipopotama w locie.

Łańcuch zaterkotał głośno. Sweets pchnął bramę.

Downey przesiadł się za kierownicę Land Rovera. Wrzucił pierwszy bieg i wolno przejechał przez otwartą bramę. Mungo wjechał do środka w ślad za nim. Jennifer usłyszała szczęk zamykanej bramy. Kilka minut później Sweets wsiadł z powrotem do Land Rovera. Downey wyciągnął rękę w jego stronę i Sweets oddał mu klucz.

Downey pomachał kluczem.

- Wiesz, ile za to zapłaciłem?

- Parę stów, ale w cenę wliczone są posiłki i możesz wypić tyle wina, ile tylko zmieścisz, za darmo.

- Że co?

- „Club Med”, Jack.

- Sto tysięcy - powiedział Downey. - W zamian za to dostaliśmy czterdzieści kilometrów kwadratowych pustyni, koszary, hangar na samoloty o powierzchni dwóch tysięcy metrów kwadratowych, wybetonowany plac defilad, strzelnicę i lądowisko dla helikopterów wyposażone w reflektory do nocnego lądowania i, ekstra, bardzo ładny rękaw w białe i czerwone paski.

- A toalety ze spłuczkami?

- Nie będziesz miał czasu na sikanie, Hubie. Sweets podrapał się po szczęce.

- Trzydzieści dni, Jack. Wygląda mi to na dość długi okres czasu.

- W najgorszym razie będziemy tu siedzieć przez parę tygodni.

- I co niby będziemy robić? Chyba najwyższa już pora o tym pogadać.

- To jest obóz przygotowawczy dla rekrutów. Ty i Mungo zajmiecie się doprowadzeniem ich do stanu używalności.

- A to w jakim celu?

- O tym potem, Hubie. Myślisz, że wystarczy ci siły, by się tym zająć?

- Zawsze mogę udawać.

Sweets zapalił papierosa, w blasku zapałki jego źrenice wydawały się ogromne.

- Ja i Mungo nie zamierzamy się posuwać ani kroku dalej, jeśli nie postawisz jasno sprawy. Hotel był przyjemną rozrywką, ale to nie wygląda na kurort.

- Zgadłeś - powiedział Downey. Ostro zakręcił kierownicą, gdy Land Rover wjechał na trakt. Droga służyła najprawdopodobniej transporterom opancerzonym, koleiny były tak głębokie, że zagrażały nawet zawieszeniu Land Rovera. Downey wrzucił drugi bieg. Światło reflektorów skakało po księżycowym krajobrazie składającym się wyłącznie z piasku i skał.

- Sto tysięcy dolarów za dwutygodniowe wakacje w największej piaskownicy na świecie. - Zęby Sweetsa błysnęły w ciemnościach. - Nie ma co, stary, trzeba powiedzieć, że potrafisz wykorzystać okazję.

- To jest właśnie pieprzony Bliski Wschód. Życie jest tu tanie, ale przeżycie kosztuje fortunę.

Po kilku minutach droga wyrównała się, wygładziła. Przyspieszyli kierując się w stronę betonowej strażnicy i pomalowanej w biało-czarne pasy bramy z umieszczonymi u góry reflektorami.

Za posterunkiem droga zmieniła się w wąski pasek asfaltu z namalowaną przez środek ciągłą białą linią. Downey wjechał na drogę, wrzucił drugi, potem trzeci bieg. Minęli tablicę poznaczoną przestrzelinami od pocisków dużego kalibru.

- Co to wszystko ma znaczyć? - zapytał Sweets. Downey wzruszył pogardliwie ramionami.

- Jakaś religijna rewolta, wybuchła i wydostała się spod kontroli. Mniej więcej sześć miesięcy temu. Zastrzelili kilku oficerów. Sztab podjął decyzję o wysłaniu śmigłowców Cobra. Zanim przestali strzelać, całe koszary były w drzazgach. Przywódców rozstrzelano, wywieźli stąd, co się dało i zamknęli ten wesoły domek. Szukaj po gazetach, ile tylko chcesz, nawet się o tym nie zająknęli.

Downey przyhamował, skręcił w lewo. Reflektory natrafiły na niewysoki budynek z cegły o oknach zabitych deskami i z płaskim dachem. Zatrzymał się przed nim nie gasząc reflektorów. Mungo stanął za nimi.

Przez krótką chwilę panowała cisza. Coś dużego i niezgrabnego pojawiło się w świetle reflektora. Rozległ się chrzęst owada. Potem dołączył drugi, za nim trzeci. W ciągu kilku sekund powietrze napełniło się metalicznym brzękiem.

- Urządziliśmy im małe przyjęcie - rzucił Sweets. Downey otworzył drzwi. Chrzęst umilkł natychmiast, gdy wyłączył światła.

- Wyładowywać, ale już!

Drzwi budynku były zamknięte, ale Downey miał klucz. Krzyknął do Charliego, żeby przyniósł lampę gazową.

Jennifer zapięła kurtkę, wewnątrz Land Rovera było ciepło, jednak po otwarciu drzwi zaczęła marznąć.

Charlie podszedł w ich stronę, trzymając po latarni w każdej ręce. Sweets miał zapałki. Przez chwilę rozlegał się syk ulatniającego się gazu, a potem nastąpił wybuch białego, nieprzyjemnego światła.

Wewnątrz budynku było dwanaście pokoi, po sześć z każdej strony, wszystkie wychodziły na korytarz, który kończył się wspólną łazienką. Downey wszystko już zaplanował. Mungo zajął pierwszy pokój na prawo, Sweets położony naprzeciwko. Downey zajął następny, kolejny pokój oddając Jennifer, pokój zaś naprzeciwko Jennifer dostał Charlie. Sweets przewrócił oczami, udając oburzenie.

- Żadnych nocnych wizyt - powiedział ostro Downey. Rozładowali samochody, umieszczając ekwipunek w jednym z pustych pomieszczeń. Kiedy skończyli, Downey dał Sweetsowi załadowany pistolet maszynowy, lornetkę i latarkę i posłał go na zewnątrz na pierwszą wartę.

Jennifer powiedziała wszystkim „dobranoc”, ale jedynie Charlie odpowiedział. Wolno poszła do swojego pokoju, kiwająca się lampa rzucała promienie światła na niski sufit i podziurawione kulami ściany.

Downey czekał tak długo, aż pewien był, że Charlie i Jennifer śpią, potem wezwał do swego pokoju Munga i Sweetsa.

- Nadeszła już pora, żebyście dowiedzieli się, co tu właściwie robicie.

- Już minęła - rzucił Sweets.

- Jedziemy do Libii, załatwić Kadafiego.

- Nasza piątka?

- Czwórka - stwierdził Downey. - Ja muszę zostać w domu, żeby po was pozmywać.

Sweets zaciągnął się papierosem.

- Ojciec Jennifer został zabity w Libii prawie dwadzieścia lat temu - zaczął Downey. - Kadafi zamierza zezwolić na ekshumację ciała i przewiezienie go do Anglii, ot, taki chwyt pod publiczkę. Charlie będzie udawał jej męża. Wy dwaj wjedziecie do Libii oddzielnie, jako tunezyjscy robotnicy sezonowi. Wszystko to odbędzie się z wielką pompą, a zatem będziecie mieli mnóstwo okazji. Jedna z tych nielicznych sytuacji, kiedy można przewidzieć, gdzie i kiedy będzie Kadafi. Charlie odpowiada za łączność, przekaże wam wiadomość.

Mungo odczekał chwilę, wreszcie zapytał.

- I to ma być cały plan? Dla mnie ta sprawa wygląda mocno niepewnie, Jack.

Downey podał im wszystkie szczegóły, odpowiedział na każde pytanie. Aż do samego końca czekał z najważniejszą częścią, powiedział, że dysydencka grupa w armii była zamieszana w plan zamachu, mieli rozpocząć wspierany przez CIA zamach stanu.

Downey był bardzo przekonywający. Zanim ostatecznie zamknęli spotkanie, Mungo i Sweets liczyli już w myślach zarobione pieniądze.

Pokój Jennifer miał sześć metrów długości i cztery szerokości. Całe wolne miejsce zajmowały trzy łóżka, prócz nich w pokoju znajdowała się tylko szafka nocna i zrobiona z cienkiego kartonu szafa na ubrania. Zamalowane okno było umieszczone wysoko naprzeciwko drzwi. Jennifer weszła na łóżko, by zobaczyć, czy da się je otworzyć.

Kucnęła przy łóżku i zajrzała pod nie przyświecając sobie lampą, sprawdziła też szafki. W kącie za drzwiami znalazła pajęczyny i dużego skorpiona. Kiedy zbliżyła lampę, zwierzę ruszyło w jej stronę po zakurzonej podłodze, jego karapaks błyszczał w świetle jak naoliwiony, drobne szczypce drapały o beton. Kopnęła go instynktownie, rozległ się trzask jakby pękającej muszli i po skorpionie pozostała jedynie ciemna, wilgotna plama.

Usiadła na najbliższym łóżku. Siedziała tak nieruchomo przez kilka minut, starając się odzyskać panowanie nad sobą, potem starannie sprawdziła łóżko, położyła się na nim i owinęła szorstkim, szarym, wojskowym kocem, który dostała od Downeya.

Koc śmierdział kulkami na mole i potem.

Jennifer gapiła się pustym wzrokiem na ciemną plamę na podłodze, miejsce śmierci skorpiona. Przewróciła się na plecy. Na ciemnozielonym suficie dostrzegła drobne pęknięcie, nie było rur, a kable zostały wyrwane.

Spojrzała na zegarek, było pięć minut po północy. Sekundy mijały z cichym tykaniem, wskazówka obracała się wokół tarczy. Lampa syczała bez przerwy. Gdzieś w oddali usłyszała trzaśniecie drzwi. Downey kazał jej wyłączyć lampę, kiedy położy się do łóżka, nie mieli zbyt wiele paliwa, a musiało wystarczyć. Do diabła z nim. Prawdopodobnie jego zapas nabojów też nie był zbyt wielki, a nie powstrzymało go to od strzelania w powietrze bez sensu.

Dzień był długi i pełen napięcia. Koc ogrzewał ją, a syczenie lampy działało hipnotyzująco. Jennifer zamknęła oczy i po chwili śniła już, że znowu jest dzieckiem, a jej ojciec...

Jej ojciec wciąż żyje.


25



Rano obudziło Jennifer małe przenośne radio. Tani głośniczek puszczony na cały regulator charczał ostatkiem sił. Przekręciła się na plecy, przeciągnęła i zamrugała osłaniając oczy przed promieniami słońca wpadającymi przez okno. Była zesztywniała i obolała na skutek wczorajszej jazdy przez pustynię. Zaczęła masować kark. Radio wyraźnie ucichło.

Jennifer podniosła wzrok. W drzwiach stał Hubie Sweets. Przenośne radio kołysało się na wąskim czarnym pasku na jego ramieniu.

- Czyżby prawdą było to, co mówią o Angielkach, że sypiają w ubraniach?

- Następnym razem najpierw zapukaj. Sweets uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Jeśli nie poluzujesz, może już nie być następnego razu.

- Świetnie.

- Śniadanie na stole, kochanie. Ale jeśli masz ochotę, możesz je dostać do łóżka.

- Potrzebuję tylko odrobiny prywatności. Zamknij za sobą drzwi.

Za stół i krzesła posłużyły puste skrzynie ustawione w cieniu budynku. Nad drobnym błękitnym płomyczkiem palnika grzała się kawa, jajecznica czekała na patelni, a wraz z nią puszka owoców i małe paczki płatków kukurydzianych Kellog’s.

- Mungo zeżarł jedyną paczkę Bran Flakes - powiedział Sweets. - Dobre wychowanie nie pozwoliło mi zapytać, dlaczego.

- Gdzie są Mungo i Charlie?

- Wrócą za minutkę.

- A Jack?

- W tej chwili powinien być już w połowie drogj do Kairu. - Sweets nalał sobie filiżankę kawy. - Wygląda na to, że zostaliśmy sami - uśmiechnął się błyskając oczami.

Jennifer otworzyła kciukiem paczkę płatków. Woskowany papier wydał jej się bardzo kruchy. Na stole stała otwarta puszka śmietanki, nie było jednak mleka. Zaczęła jeść suche płatki, biorąc po kilka do ust. Jadła nie dlatego, że była głodna, chciała po prostu zająć czymś ręce.

Sweets odezwał się.

- Wspominałem ci już, że Jack mnie właśnie przekazał dowodzenie?

- Dostałeś to na piśmie?

Sweets gadał dalej, ale nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, skupiła się na płatkach, delikatnym dźwięku, jaki wydawały, pękając pod naciskiem palców. Kilka minut później usłyszała stukot butów na asfalcie. Podniosła wzrok i zobaczyła, że Charlie i Mungo zbliżają się ku nim, obydwaj w kapeluszach z szerokimi rondami. Charlie niósł pełen plecak, a Mungo dwie paczki. Obydwaj byli uzbrojeni w pistolety maszynowe i oksydowane rewolwery, identyczne jak ten, który nosił Downey. Mungo wręczył jedną z paczek Jennifer, drugą upuścił u stóp Sweetsa.

- Pora nam w drogę - odezwał się.

- Dokąd idziemy?

Sweets wzruszył ramionami, zielona koszula napięła się na jego szerokich ramionach.

- Piętnaście kilometrów tam i piętnaście z powrotem. Uznaliśmy, że trzeba zacząć na spokojnie, musicie mieć czas na przyzwyczajenie się do wszystkiego. Kończ śniadanie, kochanie, im szybciej wyjdziemy, tym szybciej wrócimy.

- Nie jestem głodna.

Sweets pochylił się nad swoją paczką. Mungo podał mu pistolet maszynowy, Steyr MP, standardowe uzbrojenie armii austriackiej. Downey uważał, że jest bardziej godny zaufania od Uzi i nie mylił się.

Jennifer również dostała plecak i Steyra z płóciennym paskiem. Plecak uszyty był z brązowawego nylonu. Miał stelaż z aluminiowych rurek, paski dodatkowo obszyto bawełną, by mniej nagrzewały się w czasie upałów. Ładunek był właściwie rozłożony, tak że plecak nie wydawał się ciężki.

Mungo rzucił jej brunatny kapelusz z szerokim, miękkim rondem. Pasował doskonale, zastanowiła się, czy było coś, czego Downey o niej nie wiedział.

- W porządku, do roboty - oznajmił Sweets.

Jennifer opuściła kapelusz na oczy i powiedziała do Charliego.

- Jak wyglądam7

- Świetnie - odparł Sweets.

Jennifer nie zwróciła na niego uwagi, nadal patrzyła na Charliego.

- Naprawdę świetnie - powiedział Charlie po chwili.

- Możesz podkradać moje dowcipy - powiedział Sweets - ale nawet nie wyobrażaj sobie, że możesz mi ukraść moją dziewczynę.

Jennifer zarzuciła Steyra na ramię. Kolba uderzyła ją po żebrach. Poprawiła broń na ramieniu i założyła gruby, skórzany pas z kaburą na pistolet. W skórze wycięto kilka nowych dziurek. Zapięła wielką mosiężną klamrę i poprawiła kaburę tak, by ciężar pistoletu spoczywał na prawym biodrze. Zastanawiała się, co może być w plecaku - jedzenie, zapasowa amunicja, a może kilka cegieł7 Sweets ruszył wolno przed siebie, Charlie za nim. Jennifer pospieszyła się z pakowaniem, by zdążyć za nimi. Zastanawiała się, o co chodziło Downeyowi, kiedy mówił, że tego rodzaju trening jest konieczny. Będzie musiała go o to spytać, kiedy spotkają się następnym razem.

Szli gęsiego wąską asfaltową drogą obok pustego hangaru. Z arkuszy blachy promieniował upał. Minęli rząd mniejszych hangarów z prefabrykatów i porzucone stanowiska obrony przeciwlotniczej, pierścienie skierowanych ku górze metalowych słupków otoczone płóciennymi workami, z których wysypywał się piasek, i niskie betonowe murki, zbielałe od słońca. Mungo obserwował ich zza hangaru.

Pomachała mu na pożegnanie, ale nie odpowiedział.

Promienie słońca odbijały się od podrdzewiałych dachów, z których dawno już zlazła farba ochronna. Nagły powiew wiatru zakręcił kurzem na drodze. Wreszcie minęli ostatni hangar.

Przez prawie dwa kilometry teren był w miarę równy, powierzchnia składała się z grubego piasku i kamieni, materiałów, które deszcze i wiatry zmyły z otaczającej ich wyżyny. Pozbawiona charakterystycznych cech okolica uderzała szarzyzną. Ponad ich głowami zwieszało się odległe, bladoniebieskie niebo. Jennifer patrzyła na ziemię, szła po śladach Charliego.

Po pewnym czasie usłyszała, że Sweets woła ją po imieniu. Podniosła wzrok i zobaczyła, że od mężczyzn dzieli ją kilkaset metrów. Poczuła nagły przypływ rozpaczy, po którym nastąpił wybuch gniewu. Przyspieszyła. Zatrzymali się na niskim wzgórzu. Sweets podał jej lornetkę Zeissa, wskazując na rozciągający się przed nimi teren.

- Rzuć okiem.

Jennifer spojrzała na pustynię. Jej oczy wypełniły tysiące odcieni szarości, pomieszane z pojawiającymi się tu i ówdzie czarnymi cieniami. Fale gorąca sprawiały, że ziemia zdawała się kołysać i odsuwać. W tak ogromnej pustce trudno zachować poczucie odległości. Oddała lornetkę Sweetsowi.

- Po co mi ją dałeś?

- Żebyś się nie oddalała. Nie zostawaj z tyłu, to nie jest dobre miejsce na to, by się zgubić.

Charlie odpiął od swojego plecaka manierkę, odkręcił korek i pociągnął długi łyk.

Sweets wytrząsnął na dłoń kilka małych brązowych tabletek z blaszanego pudełka i podsunął je Charliemu.

- Łykaj.

Charlie popatrzył na tabletki podejrzliwie, nie ruszył się.

- Tabletki soli - wyjaśnił Sweets. - W takim upale powinieneś łykać dwie albo trzy co parę godzin.

Charlie zakręcił swoją manierkę. Nadal nie brał tabletek. Sweets podał pudełko Jennifer.

- Proszę bardzo, nie musisz się martwić o wodę, mamy więcej niż potrafisz wypić.

Jennifer podniosła swoją manierkę i potrząsnęła nią lekko.

- Mam nadzieję, że wiesz o czymś, o czym ja nie wiem, bo został mi tylko ostatni łyk.

- Możesz mi zaufać. No, ruszamy. Gęsiego, utrzymujcie dwudziestometrowe odstępy. Jeśli ktoś z was uważa, że idę zbyt szybko, niech mówi. Pijcie wodę, w takim upalę powinniście pić co najmniej pięć litrów dziennie, żeby utrzymać się na nogach. Kiedy wasze manierki będą puste, dajcie mi znać, napełnimy je.

- Czym? - rzuciła Jennifer.

- Wodą z waszych plecaków. Myślałaś, że co tam dźwigasz, kochanie? Pancerną bieliznę? - Sweets ruszył w dół zbocza przez kamienie i piasek prosto we wschodzące słońce.

Baza zniknęła im z oczu. Wszędzie jak okiem sięgnąć rozciągały się bezgraniczne przestrzenie, rozmyty horyzont i blady błękit pustego nieba.

Około południa Sweets zaprowadził ich w skrawek cienia, jaki zapewniało dno suchego strumienia, jednego z tysięcy, które tworzą naturalny system irygacyjny pustyni. Pustynia może pozostawać sucha przez kilka lat z rzędu, ale kiedy zaczyna padać deszcz, na kilka tysięcy kilometrów kwadratowych może spaść w ciągu niecałej godziny ponad pięćdziesiąt milimetrów deszczu, wtedy nawet najgłębsze wadi wypełniają się po brzegi z zastraszającą prędkością.

Jennifer zsunęła plecak i usiadła opierając się o niego plecami. Pojedyncze ziarenka piasku przykleiły się jej do karku. Po raz trzeci tego ranka opróżniła manierkę, patrzyła, jak Sweets zdejmuje buty i wiesza skarpetki na skale, by wyschły. W słonecznym świetle luźne włókienka wełny drżały, zdawały się tańczyć w upale. Sweets otworzył swój plecak, pogrzebał w jego wnętrzu i wyciągnął plastikową torbę wypełnioną mieszaniną orzechów, ziaren i suszonych owoców. Wysypał trochę tego bogatego w proteiny jedzenia i zaczął jeść.

- Chcesz trochę? - odezwał się do Charliego.

- Nie jestem głodny.

- Nieważne. Musisz coś jeść, by nie opaść z sił - uśmiechnął się do Jennifer. - Sam nie wiesz, kiedy będziesz ich potrzebował. - Wysypał na dłoń kolejną porcję mieszanki. Energicznie poruszał szczękami, w ciszy pustyni Jennifer wyraźnie słyszała trzask miażdżonych zębami orzechów. Wypił łyk wody i odłożył swoją manierkę w cień. - Jeszcze dziesięć minut i idziemy dalej - spuścił kapelusz na czoło i zamknął oczy.

Jennifer zaczęła grzebać w kieszeniach plecaka w poszukiwaniu swojej paczki mieszanki. Zmusiła się do zjedzenia kilku garści orzechów, potem wypiła trochę wody. Charlie siedział ze skrzyżowanymi nogami i patrzył pustymi oczami na przeciwległą ścianę wadi.

- O czym myślisz? - zapytała.

Przez chwilę wydawało się jej, że nie dosłyszał pytania, ale wreszcie usłyszała odpowiedź.

- O Isthmus Cove - powiedział tak cicho, że ledwo zrozumiała jego słowa.

- Gdzie to jest, Charlie?

- Santa Catalina.

Raz do roku wynajmował łódź latającą i razem z dwójką bądź trójką swoich dyrektorów lecieli na odległą od brzegu o czterdzieści kilometrów wyspę, by pić piwo, włóczyć się wokół góry Orizaba i polować na dziki, które mnożyły się jak króliki wśród eukaliptusów. Próbował przypomnieć sobie kolorowe zdjęcia robione pod wieczór, a na nich siebie ze szklaneczką koktajlu pełną lodu w jednej i butelką Dos Equis w drugiej ręce.

Wadi promieniowało ciepłem.

- Jack powiedział, że pochodzisz z Las Angeles. Charlie skinął głową.

- Znasz kogoś z show-businessu?

- Parę osób.

- Aktorów?

- Nie, księgowych - odparł Charlie z uśmiechem.

Sweets obudził się równie szybko, jak zapadł w sen. Naciągnął skarpetki i buty i ruszył w dół wadi. Zanim Jennifer i Charlie poderwali się na równe nogi, przeszedł już trzydzieści metrów. Kucnął i zbudował z kamieni mały kopczyk.

Wrócił do nich, żwir trzeszczał pod butami.

- Mamy w tej chwili połowę wody, z którą wyszliśmy z obozu. Powinno się to zmieścić w jeden plecak. - Wskazał kciukiem za siebie, na kopczyk kamieni, zaimprowizowany cel. - Kto uzyska gorszy wynik, niesie wodę. Jakieś pytania?

- Nigdy w życiu nie strzelałam - powiedziała Jennifer. - Nie mam pojęcia, co robić.

Sweets zdjął z ramienia swojego Steyra.

- Mamy tutaj Steyra MPi-69. Krewniak Uzi, ale lepszy. Ten mały dings na końcu kolby służy do odbezpieczania. Pociągasz go do tyłu, kiedy chcesz strzelać. Kiedy ci się znudzi, popychasz go z powrotem. W magazynku są trzydzieści dwa naboje. Możesz strzelać pojedynczo, jeśli będziesz słabiej naciskać na spust. Maksymalna prędkość strzelania wynosi pięćset pięćdziesiąt strzałów na minutę, możesz wystrzelać cały magazynek w trzy sekundy - wskazał na Jennifer. - Panie przodem.

Jennifer złapała pistolet i odbezpieczyła go. Przycisnęła kolbę do policzka i łagodnie ściągnęła spust. Fontanna piasku i drobnych kamieni wystrzeliła trzydzieści centymetrów na lewo i kilka metrów za celem. Odrzut podniósł lufę szarpiąc jej ramieniem. Palec odruchowo nacisnął spust i pistolet wypalił ponownie posyłając kilka pocisków prosto w niebo.

- Nieźle - powiedział Sweets. - Naprawdę nieźle.

Przez następne kilka minut wadi wypełniły wystrzały z pistoletów. Oczy paliły Jennifer od zapachu kordytu. Bolały ją uszy, nadgarstki i ramiona. Charlie spudłował kilkakrotnie, ale ona nie zdołała nawet trafić w kopczyk kamieni. Raz jeszcze ściągnęła spust. Magazynek był pusty.

- Lekcja numer dwa - powiedział Sweets i pokazał, jak załadować pistolet.

Jennifer wycelowała starannie, nacisnęła spust i opróżniła magazynek jedną, długą serią. Kopczyk zniknął w chmurce okruchów kamieni i kurzu. Mosiądz zadzwonił o kamienie. Ostatni rykoszet zagwizdał gdzieś w oddali.

- Wygląda na to, że wiemy już, kto poniesie wodę, Charlie - odezwał się Sweets.

W ślad za Sweetsem minęli szeroki rząd bazaltowych kolumn, błyszczących słupów czarnego kamienia, które schodziły w dół jak gigantyczne schody. Jennifer poprawiła plecak, starając się ulżyć ramionom. Przeszli już około dwudziestu czterech kilometrów. Czuła ten dystans w udach i łydkach, na ramionach, które przy każdym kroku ocierały paski plecaka.

Nowe buty zaczęły cisnąć. Czuła, że ma spuchnięte stopy. Oczy drażniło suche powietrze, kurz, ciągły blask słońca. Zaczynała ją boleć głowa. Czuła się potwornie zmęczona.

Szła jednak naprzód, zmuszając się do robienia każdego kroku. Posuwała się naprzód raczej odruchowo niż świadomym wysiłkiem. Popołudniowe słońce przesuwało się wolno po pustym niebie. Przystanęła, by sięgnąć do swej manierki. Rozmyty cień zatańczył na piachu pustyni, szaleńczo zamachała ramionami. Wtedy w jednej chwili szalony cień rozsypał się w proch.

Leżała na plecach. Jej plecak zniknął, spadły jej okulary przeciwsłoneczne i słońce paliło w oczy, oślepiało. Łzy płynęły po policzkach, parując ściągały jeszcze bardziej skórę. Zdała sobie sprawę, że dotykają ją jakieś dłonie, przesuwają się delikatnie po twarzy i ramionach. Te same dłonie pomogły jej się podnieść. Był to Charlie. Spróbowała się do niego uśmiechnąć. Sweets patrzył na nią z bliska, jego twarz wydawała się ogromna, a oczy bardzo ciemne. Przez chwilę twarze Sweetsa i Charliego wypełniały jej całe pole widzenia. Krzyczeli na siebie. Ich słowa zdawały się ciche, rozmyte, jak gdyby nagle znalazła się głęboko pod wodą.

Coś pojawiło się przy jej wargach. Ciepława woda wlała się do jej ust, spłynęła do gardła. Przełknęła, krztusząc się. Ktoś ochlapał jej twarz wodą. Przymknęła oczy, wyobrażając sobie, że pływa na desce surfingowej w miejscu - zwanym Isthmus Cove.

- Co z nią będzie? - zapytał Charlie.

- Przeżyje. - Sweets podniósł Jennifer chwytem strażackim. Kapelusz spadł jej z głowy, a włosy rozsypały się po plecach jak fala roztopionej miedzi. Jej powieki miały delikatny odcień fiołków. Policzki były przezroczyście białe, usta lekko rozchylone.

- Piękna kobieta.

- Nie pomyślałem o tym - powiedział Charlie, podnosząc jej kapelusz.

Sweets wybuchnął śmiechem. Ochrypły śmiech brzmiał jak krakanie.

- Wiesz co, Charlie? Prawie ci wierzę.

Ciągle śmiejąc się Sweets ruszył w stronę skał, szarej masy kamienia wznoszącej się około pięciuset metrów dalej pośród pustyni. Poruszał się z zaskakującą prędkością, Charlie musiał wyciągać nogi, by dotrzymać mu kroku. Zanim dotarli do skał, cały spływał potem, kredowobiały osad soli poplamił mu koszulę. Patrzył zmęczonym wzrokiem, jak Sweets moczy zwinięty kawałek materiału i zaimprowizowaną w ten sposób gąbką wyciera twarz Jennifer.

- Będziemy musieli posiedzieć tutaj do zachodu słońca - powiedział Sweets. - Pozwolimy naszej damie trochę odsapnąć. Możesz ułożyć się wygodnie i spróbować się zdrzemnąć.

Wsunął pod głowę Jennifer swój plecak. Leżała na boku w pozycji embrionalnej, jej pierś unosiła się w szybkim, płytkim oddechu.

- Tak, ślicznotko - powiedział Sweets. Sięgnął leniwie i odpiął górny guzik koszuli Jennifer.

- Hej - warknął Charlie.

- Dobrze jej to zrobi. Pomoże jej trochę ochłonąć - palce Sweetsa zabierały się do następnego guzika.

Charlie skoczył na równe nogi i zerwał z ramienia Steyra kierując lufę pistoletu na brzuch Sweetsa.

Sweets zawahał się. Miał pewność, że Charlie nie pociągnie za spust, nie zabije go z zimną krwią. Ale w tej samej chwili pojawiło się w jego głowie wspomnienie twarzy Charliego, na której nie rysowało się nic na chwilę przedtem, zanim nacisnął pedał gazu i ruszył wielkim, czarnym Citroenem na Ahmada Maha.

Sweets uśmiechnął się, odwrócił plecami do Charliego i odszedł.

Wobec pewnych ludzi - tych, którzy są słabi w środku i zawsze starają się robić to, co należy - najlepszym rozwiązaniem jest pokazanie pleców. Sweets należał do tego drugiego gatunku ludzi. Miał tylko kości, mięśnie i ani krztyny serca. Kiedy cała ta sprawa się skończy, zamierzał załatwić Charliego. Poszatkować go jak arbuza.


26



Kair

Kiedy w poniedziałek rano Foster przyszedł do biura, Downey siedział przy biurku Dorothy. Zniszczone buty oparł o osłonę IBM Selectric. Było dziesięć po ósmej, Foster pojawił się w pracy wcześniej niż zwykle. Jego sekretarka powinna zjawić się w ciągu najbliższych dwudziestu minut.

Foster wskazał na nogi Downeya.

- Jeśli Dorothy cię na tym przyłapie, połamie ci nogi.

- Sam jej wzrok, kiedy myśli, że jej nie widzę, wystarczyłby, żeby złamać mi serce.

Downey jadł swój ulubiony batonik czekoladowy, Baby Ruth. Wsunął go do ust, oblizał palce, wrzucił papierek do kosza na śmieci i wszedł za Fosterem do biura.

Foster stanął tyłem do niego, przez zielonkawą szybę patrzył na Nil. Widać było, że zaplanował sobie na dziś wczesne przyjście do pracy. Na stojącym pod oknem stoliku z marmurowym blatem nastawiony wcześniej ekspres do kawy „Mr Coffee” bulgotał jak chory z miłości gołąb. Dowey usiadł. Maszyna wydała z siebie głośniejszy dźwięk. A może to Foster miał jakąś niedyspozycję? Po chwili Foster odwrócił się od okna i zapytał.

- Kawy, Jack?

- Chętnie.

Foster nalał kawy do dwóch filiżanek. Kiedy wyjął dzbanek z maszyny, kawa nadal sączyła się ciemnobrązowymi kroplami. Brzmiało to tak, jak gdyby ktoś sikał do ogniska. Downey przypomniał sobie harcerskie czasy. Próbował policzyć sprawności, które wtedy zdobył - dwie, czy trzy... Węzły. Przypomniał sobie składanie namiotu za pomocą półcentymetrowej linki, palce poruszające się jak żywe. Tak, węzły. W wiązaniu węzłów był najlepszy. To mu zostało.

Foster przeszedł przez dywan jak gdyby szedł po linie i podał Downeyowi filiżankę. Ten ustawił ją sobie na kolanie, próbując zapalić Marlboro.

Dorothy także paliła Marlboro. Foster zastanowił się, czy Downey podkradł papierosa z jej biurka. Przeszedł za swoje biurko i usiadł, krzesło skrzypnęło pod jego ciężarem.

Downey wydął policzki i zdmuchnął zapałkę. Upuścił ją na spodek i podniósł do ust filiżankę, napił się i oblizał wargi.

- Bardzo smaczna, Richard. Naprawdę bardzo dobra. Maxwell House?

Fostęr nię próbował ukryć rozczarowania.

- Moja własna mieszanka, francuska palona i kolumbijska. - Pociągnął łyk. - Moja młodsza siostra przysyła mi parę kilogramów co kilka tygodni pocztą dyplomatyczną. Młynek mam swój. Braun. - Łyk kawy. - Gdzieżeś ty był u diabła, Jack?

- Tu i tam. Parę dni temu wpadłem do Bani Suwajf. Znasz Fajum, tę oazę?

- Byłem tam kiedyś.

- Charlie też - powiedział Downey z uśmiechem.

Foster urwał, zamarł trzymając filiżankę tuż przy wargach.

- Widziałeś go? Wiesz, gdzie teraz jest?

- W pewnym sensie.

Foster posłał mu ostre spojrzenie zza biurka.

- Przestań wciskać mi kit, Jack. - Filiżanka z trzaskiem spadła na spodeczek. - Może nie jestem w stanie tego udowodnić, ale pewien jestem, że psem przewodnikiem, który wyprowadził go z tego budynku, byłeś właśnie ty.

- Jezu, Richard, daj mi wreszcie spokój - powiedział Downey poważnie. - Musiałem to zrobić, był mi potrzebny. Ten dom na Gezirze był libijskim lokalem kontaktowym. Charlie wyszedł stamtąd z garścią banknotów i kopertą zawierającą listę libijskich terrorystów na Bliskim Wschodzie, we Włoszech, Francji i Niemczech. No i listę tych, których ci faceci mieli załatwić.

- Gdzie jest teraz ta lista?

- Obróciła się w popiół, Richard.

- Skąd wiedział, co oznaczają te nazwiska?

- Nie wiedział. Ja się tego domyśliłem - Downey poklepał się po czole. - Użyłem mózgu.

- Chcę mieć te nazwiska, Jack. Wszystkie.

- Pracujemy nad tym.

- Za wolno.

- Muszę ci powiedzieć - powiedział Downey - że z mojego punktu widzenia ważne jest, że Libijczycy uważają, że Charlie wciąż ma tę listę.

Foster pokiwał głową.

- Chcesz użyć go jako przynęty?

- Potrzebuję kilku libijskich agentów. Wydaje mi się, że najprostszym sposobem, by ich dostać, jest związanie Charliego i wyciśnięcie z niego ile tylko się da.

- I po to go porwałeś.

Downey posłał Fosterowi spojrzenie skrzywdzonego niemowlaka.

- Kiedy to mówisz, brzmi to tak, jak gdybym uderzył go w głowę młotkiem i wyniósł ciało z ambasady w kartonowej walizce. Prawda jest taka, że desperacko chciał się stąd wydostać.

- Dlaczego7

- Myślisz, że chciał wracać do Los Angeles? A ty chciałbyś mając takie kłopoty jak on?

- Powiedział, że zbierał się już do powrotu. Pracował więcej, oszczędzał pieniądze.

- Kłamał.

Foster oparł się dłońmi o blat biurka i wstał. Podszedł do ekspresu i nalał sobie drugą filiżankę, tym razem dodając odrobinę śmietanki. Nie zapytał nawet Downeya, czy ma ochotę na dolewkę. Downey mówił dalej, starając się ukryć swoją wdzięczność.

- Charlię dobrze wie, co go czeka w Los Angeles. Adwokaci jego żony są jak stado żarłocznych rekinów, wszyscy marzą tylko o tym, by dostać go w swoje ręce. Uwierz mi, starczyło zaproponować mu okazję do ucieczki, chciał tylko wiedzieć, jak można to zrobić.

- Mogłeś mi powiedzieć, że zabierasz go ze sobą.

- Zabroniłbyś mi.

Foster rozsiadł się wygodniej na swym fotelu. Miał problemy ze wzrokiem, ale wizja kariery rozsypującej się w gruzy bardzo wyraźnie rysowała mu się przed oczami.

- Powiedz mi coś.

Downey uniósł pytająco brwi, czekał.

- Czy Charlie ma coś wspólnego z libijskim pułkownikiem, na którego polujesz?

- No cóż, być może.

- Jak on się nazywał?

- Murad. Pułkownik Butrus Murad.

Foster patrzył, jak Downey gasi papierosa w flisach na dnie filiżanki. Nie można mu odmówić pewnego czaru.


***

Pomimo znakomitej izolacji, jaką zapewniały umieszczone w oknach potrójne szyby z kuloodpornego szkła, Foster słyszał okrzyki sierżanta Piechoty Morskiej pochodzącego wyraźnie z Memphis, który kończył właśnie zmianę warty. Sierżant był zawodowym żołnierzem, odbył trzy tury w Wietnamie bez jednego skaleczenia, osiągnięcie to sprawiło, że stał się ponurakiem i napełniło go poczuciem winy. Kiedy Foster dzielił z nim stolik w „Sheratonie”, bez jednego słowa zachęty, w ciągu trzech minut opowiedział mu historię swego życia - błyskawiczna spowiedź, którą Foster mógł określić jedynie jako przerażającą, a jednocześnie przyziemną.

Sierżant szybko oklapł. Obydwaj siedzieli przez pół godziny w milczeniu, sierżant pocił się obficie na słońcu, Foster obserwował go ukradkiem z cienia. Sierżant był wielkim facetem, miał kościstą, pozbawioną wyrazu twarz, wojownicze, a zarazem martwe oczy, które zdawały się patrzeć wszędzie i niczego nie widzieć. Miał tak krótko obcięte włosy, że wyglądało na to, że golił czaszkę. Ciągle wycierał głowę kantem dłoni, spychając pot na kołnierzyk munduru. Pot spływał po jego czerwonym karku i dalej w dół, plamiąc materiał na czarno.

W czasie, który spędził siedząc z Fosterem przy jednym stoliku, sierżant wypił trzy butelki Budweisera i co najmniej dwie z nich wypocił. Kiedy wreszcie zdecydował się odejść, Foster musiał powstrzymywać się od okrzyków wdzięczności. Sierżant, dzięki treningowi w dżungli, musiał to wyczuć. Nie zostawił pieniędzy na stoliku.

Foster wierzył, że Downey i sierżant należą do jednego gatunku. Downey uznałby z całą pewnością, że uwagi sierżanta są zabawne, a nie szokujące, i zareagowałby głośnym wybuchem śmiechu i poklepywaniem po plecach. Może by się z nim upił, może poszliby razem na dziewczynki. W obydwu wyczuwał źle skrywaną gwałtowność. Foster zastanawiał się, jak długo Downey może siedzieć na krześle, które przywiózł ze sobą z Waszyngtonu tylko dlatego, że było tak cholernie niewygodne.


***

Foster pochylił się o kilka centymetrów. Opuszkami palców oparł się o wypolerowany blat biurka.

- Opowiedz mi coś więcej o pułkowniku Muradzie - powiedział. - Dlaczego jest aż tak wartościowy, by wplątywać w jego sprawę takiego cywila jak Charlie McPhee?

- Murad zrobił pierwszy ruch - powiedział Downey. - Przysłał mi prezent.

- Do ambasady?

- Do mojego mieszkania.

- Czy nie jest to trochę ryzykowne?

Protekcjonalny uśmiech.

- Cóż zatem ci przysłał?

- Informacje. Przede wszystkim o Wielkiej Sztucznej Rzece. - Downey miał na myśli projekt wielkiego podziemnego rurociągu wartego miliardy dolarów, który Kadafi budował, by transportować wodę z podziemnych jezior na pustyni na jałowe nadmorskie równiny.

- Coś związanego z wojskiem?

- Troszeczkę. Dał mi znać o transporcie sześciu MiG-ów-23S, który trzy tygodnie temu wyładowywali w Tobruku. Samoloty przypłynęły frachtowcem z Murmańska. Nikt więcej o tym nie wie. Sprawdziłem.

Foster podniósł ołówek, zbadał jego twardość kciukiem, spojrzał przez okno na błękitne niebo. Starał się w ten sposób pokazać, że wiadomość nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

- Informacja o podziemnym rurociągu jest dla nas wiele warta - powiedział Downey. - Jeśli Kadafi zdoła wyssać wodę z pustyni, będzie bohaterem. Jeśli spieprzy sprawę, będzie miał zamach stanu.

- A w jakiej, twoim oczywiście zdaniem, postawiło by to nas sytuacji7

- Kto to wie? Może trochę lepszej, może trochę gorszej. - Downey po raz ostatni zaciągnął się drugim Marlboro i upuścił niedopałek do filiżanki. Rozległ się cichy syk. - Wiesz równie dobrze jak ja, jaki jest Bliski Wschód. Gwałtowny. Całkowicie nieprzewidywalny. Nikt i to naprawdę nikt nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co wydarzy się za minutę. W tej chwili Murad chce po prostu udowodnić nam, że jest wartościowym nabytkiem, przekonać mnie, że jest uczciwy.

- I udało mu się?

- No pewnie, czemu nie? - Downey uśmiechnął się. - Problem polega na tym, że domaga się gwarancji na piśmie.

- Czego chce?

- Anonimowości. Zabezpieczenia finansowego. Miłego domu w przyjemnej okolicy. Telewizji kablowej. Sąsiadek, najlepiej blondynek i nimfomanek. Wiecznej młodości. Nowego błyszczącego samochodu. Typowa mieszanka nadziei i marzeń.

- Zakładając, że zgodzimy się na jego warunki, co dokładnie dostaniemy w zamian? Co jest tak cudownego w tym libijskim pułkowniku, że mamy pozwolić mu okradać amerykańskiego podatnika przez resztę życia?

- Rozmieszczenie pocisków rakietowych. Programy komputerowe. Hipotetyczne scenariusze ataku i przewidywana reakcja. Wszystkie ściśle tajne dane dotyczące radzieckich, kubańskich i wschodnioniemieckich doradców wojskowych pracujących w Libii. - Downey zapalił następnego papierosa. - Ma jeszcze coś, prawdziwego asa w rękawie.

- Co?

- Młodszą siostrę imieniem Tahijja.

Foster zamrugał oczami. Poczuł, że się czerwieni i uznał, że nic go to nie obchodzi.

- Żonę Kadafiego?

- Zgadłeś.

Foster podszedł do ekspresu i nadstawił filiżankę, starając się zyskać na czasie, by pozbierać myśli. Szwagier Kadafiego. Jezu! Informacje były świetne, ale wartość propagandowa niewymierna. To byłaby ucieczka stulecia, on sam stałby się legendą.

Jeśli to prawda, oczywiście.

Foster wrócił do biurka, usiadł i zapytał:

- Dlaczego ani słówkiem nie pisnąłeś o tym wszystkim w swoich raportach?

- To był jeden z warunków. - Downey rozłożył szeroko ramiona w jednoznacznie teatralnym geście. Kilka kropel kawy przelało się przez brzeg filiżanki i splamiło dywan. Wydawało się, że w ogóle tego nie zauważył. - Pułkownik nie ma nic przeciwko publicznemu ślubowi, ale zaręczyny chce utrzymać w tajemnicy.

- Niech to sobie wsadzi gdzieś. Powinieneś mnie o wszystkim informować. - Foster też potrafił udawać, jeśli tylko był w odpowiednim nastroju. Podniósł się z krzesła i wyciągnął rękę przed siebie, celując w Downeya palcem wskazującym. - Pamiętaj, Jack. Pracujemy dla rządu Stanów Zjednoczonych. Jesteśmy jedną rodziną. Tutaj nie pracuje się na własną rękę.

- Racja - zgodził się Downey. - Za chwilę z szafy wyskoczy duch Kate Smith, czy może zaczniemy śpiewać nasz piękny hymn bez niej?

- Kiedy ostatni raz rozmawiałeś z Muradem?

- Trzy dni temu.

- Rozmawiałeś z nim osobiście, mano a manół

- Randka w ciemno. - Był to kod. Downey powiedział, że zaryzykował zgadzając się na spotkanie w miejscu wyznaczonym przez Murada. Posługiwał się tym językiem, bo wiedział, że Foster, jak wszyscy agenci zza biurka, lubił mieć wrażenie, że bierze udział w prawdziwej akcji.

- Możesz go opisać7

- Metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, siedemdziesiąt kilogramów wagi. Rysy twarzy regularne, ciemne, kręcone włosy, brązowe oczy. Orli nos, małe uszy.

- Blizny?

- Nie widziałem.

- Coś jeszcze?

- Ma dość długie włosy, przedziałek po lewej stronie. Nosi platynowy zegarek z czarną tarczą i rzymskimi cyframi, na palcu ma sygnet z brylantem.

- Kolor skóry?

- Dość jasny. Ale oczy, jak już mówiłem, brązowe. Ma gęste brwi. Na pewno najbardziej charakterystyczny jest nos, duży i ostry. Oznaka charakteru.

- Twoim zdaniem...

- Zdobywca. Drapieżnik.

- Ile razy się z nim właściwie spotykałeś?

- Raz.

- Propozycja wyszła od ciebie, czy od niego?

- Ode mnie. - Downey wyraźnie nie wiedział, do czego zmierza Foster. - O co ci chodzi, Richard?

- Bardzo dobry i godny zaufania informator powiedział mi niedawno, że pułkownik nazwiskiem Butrus Murad został przydzielony do ambasady Libii w Stambule. Siedzi tam od sześciu miesięcy. Od dnia swego przyjazdu nie wyjeżdżał z miasta. A ty twierdzisz, że spotkałeś go w Kairze.

- Z Turcji do Kairu jest tylko godzina lotu przez Morze Śródziemne. Jeśli kogoś na to stać, nie potrzebuje nawet godziny.

Foster wyciągnął z najwyższej szuflady biurka wypchaną teczkę oznaczoną ŚCIŚLE TAJNE, otworzył ją i podsunął Downeyowi duże, kolorowe zdjęcie.

- Przystojny facet. Kto to jest?

- Zgadnij.

Zdjęcie przedstawiało pułkownika Murada. Miał na sobie czapkę oficerską i kurtkę mundurową. Odznaka Korpusu Wywiadu i dwie srebrne belki na czapce lśniły w świetle flesza. Murad miał dobrze po pięćdziesiątce, nosił okulary o grubych szkłach, był tłusty i zaczynał łysieć. Miał zadarty nos i uszy a la słonik Dumbo z filmu Disneya. Od jego lewego oka do kącika ust biegła długa szrama.

- To Bob Hope, mam rację?

- Dziwny z ciebie facet, Jack. Ale mało zabawny.

Foster wsunął fotografię z powrotem do teczki i zamknął ją w swoim biurku.

- Wygląda na to, że ktoś robi cię w konia.

- Możliwe - przyznał Downey z żalem. - Chociaż, z drugiej strony, możliwe, że to ciebie nabiera informator. - Wydmuchnął chmurę dymu w stronę klimatyzatora. - Postaram się tym zająć.

- Niezły pomysł - powiedział sucho Foster. Podrapał się po głowie i przyjrzał swoim paznokciom. - Chcę mieć Charliego McPhee w tym pokoju do piątku.

- Zrobię, co będę mógł.

- Zrób więcej.

Downey wstał. Popiół z papierosa rozsypał się po podłodze. Ruszył w stronę drzwi.

- Piątek o dwunastej1 - krzyknął za nim Foster. - Jeśli go tu nie dostarczysz, przechodzisz do historii - urwał. - Innymi słowy możesz pożegnać się ze swoją emeryturą.

Była to już ostateczna groźba. Downey zamknął za sobą drzwi.

Foster dał mu czas na wyjście z sekretariatu i nacisnął guzik interkomu, by wezwać Dorothy. Powiedział jej, czego potrzebuje, i poszedł do swojej osobistej toalety. Ochlapał twarz chłodną wodą, umył zęby i przeczesał rzedniejące włosy. Czuł, że powinien się czegoś napić.

Foster należał do ludzi, którzy codziennie robią to samo. Jednak tego dnia spędził pół godziny więcej niż zwykle siedząc na tarasie hotelu „Shephearda”, popijając Tomy Collinsy i patrząc na przechodzących ulicą ludzi. Kiedy wrócił do ambasady, na biurku czekał już zamówiony przez niego materiał w oznaczonej czerwonym paskiem teczce. Przesłana faksem kopia oryginału przechowywanego w archiwum w Langley. Akta zaczynały się od roku 1967, kiedy Jack Downey został przyjęty do pracy w Firmie. Foster usiadł wygodnie i otworzył teczkę.

Od chwili, gdy Downey pozował do fotografii minęło już dwadzieścia lat. Pomimo odbytego treningu trudno było Fosterowi odnaleźć jakieś cechy łączące Downeya, którego znał, i mężczyznę, który patrzył na niego z fotografii. Była to ta sama i nie ta sama twarz. A może, pomyślał Foster - nagła, mrożąca krew w żyłach myśl - była to ta sama twarz, która należała już do innego człowieka.

Przeleciał szybko pierwsze akta. Dzieciństwo w Bostonie. Mama i tatuś. Utalentowany młodszy brat, który marzył o tym, by grać na lewym skrzydle w Celtach, ale na skutek wypadku wylądował na całe życie przykuty do wózka inwalidzkiego.

Koledż.

Dziewczyna. Ślub. Rozwód. Kilka lat pracy w IBM. Kłopoty z alimentami. Praca w CIA.

Downey pierwsze dwa lata swojej kariery spędził w Waszyngtonie, najlepszym z możliwych miejsc dla tych, którzy mierzą w sam szczyt drabiny. W czerwcu 1969 roku został wysłany do Libii. Akta nie dawały jednoznacznej odpowiedzi, dlaczego tam pojechał ani kto go wysłał. Dwa miesiące później, pierwszego września Kadafi zorganizował zamach stanu, po czym królowi Idrisowi pozostało budowanie zamków z piasku w Turcji.

Nie wszyscy jednak wiedzieli, że w organizacji zamachu miała swój udział CIA. Było nawet możliwe, że sam Downey uczestniczył w nim bezpośrednio.

Akta były grube na kciuk. Foster połączył się z Dorothy i powiedział jej, by nikt mu nie przeszkadzał przez resztę popołudnia. O siódmej wieczorem z zaczerwienionymi oczami dotarł do jedynej w aktach wzmianki o Edwardzie Forsycie, ojcu Jennifer.

Przez kilka lat po zamachu w Libii Downey jeździł po całym świecie, na przemian zapalając i gasząc mniejsze i większe pożary. W 1972 roku, trzy lata po zamachu, na krótko powrócił do Libii. Przyczyny jego wizyty były w najlepszym razie niejasne.

Zgodnie z notatkami Downeya, robionymi zielonym atramentem charakterem pisma pełnym pętli, który bardziej pasowałby do operatora kolejki górskiej w wesołym miasteczku niż agenta CIA, Edward Forsyth był brytyjskim inżynierem, który od półtora roku pracował w Libii i, trzy dni po przyjeździe Downeya, zniknął bez śladu na pustyni w pobliżu miasta Sabha. Pewnej gorącej, letniej nocy Forsyth wybrał się na przechadzkę po kolacji i nigdy już nie powrócił. Grupy poszukiwawcze i helikoptery przeczesały teren w promieniu dwustu kilometrów, ale nigdy nie natrafiono na żaden ślad.

Jack Downey pojawił się jak spod ziemi, pomyślał Foster. Zastanawiał się, co u diabła Downey zamierzał zrobić z tak dziwnym zespołem. Charlie McPhee, Angielka, Jennifer Forsyth, pułkownik Butrus Murad. No i dwóch najemników - Hubie Sweets i Martin.

I jakie miejsce w tym planie zajmował on sam - Richard Foster?

Foster czuł, że jego migrena zaczyna narastać, jakby wielka kula zgniatała mu mózg. Czuł jednak, że ból głowy okaże się najmniejszym z jego problemów.

Już wkrótce okazało się, że się nie mylił.


27



Pustynia Arabska

Sweets zatrzasnął drzwi hangaru i zamknął je na zasuwkę. Okna zasłonili kartonami, a szpary pozatykali kawałkami szmat.

Powietrze było gorące i gęste jak zupa. We wnętrzu panowała całkowita ciemność.

- Gotowi? - głos Munga odbijał się echem od stalowych ścian i zaokrąglonego sufitu, dobiegał do uszu Jennifer z kilkunastu kierunków.

Skinęła głową i zdała sobie sprawę, że jej nie widzą.

- Tak jest - odpowiedziała.

- Charlie?

- Pewnie.

W ciemnościach dopiero Jennifer zauważyła zmianę w głosie Charliego. Odnalazła w nim teraz siłę, wiarę w siebie, wigor. Spędzili już dziesięć dni na pustyni. Codzienne wytężone marsze wzmocniły Charliego, uczyniły go twardszym. Opalił się na brąz. Jego oczy nabrały blasku i mocy.

- Naprzód! - krzyknął Mungo.

Jennifer siedziała ze skrzyżowanymi nogami na wojskowym kocu rozciągniętym na betonowej podłodze hangaru. Pochyliła się szukając na ślepo po szorstkim materiale. Kciuk jej lewej dłoni natrafił na metal - magazynek jej Steyra. Przesunęła go po biodrze. Po lewej stronie usłyszała miękkie stuknięcie - Charlie składał swój pistolet.

Sweets rozłożył ich Steyry, teraz Jennifer i Charlie mieli sześćdziesiąt sekund, by je złożyć i załadować. Po upływie tego czasu Mungo miał zapalić na moment światło, oświetlając oddalone od nich o dwadzieścia metrów cele.

Cele miały być oświetlone dokładnie przez pięć sekund, potem Mungo wyłączy światło. By jeszcze bardziej uatrakcyjnić ćwiczenie, zdecydował razem ze Sweetsem, że ten, kto zdobędzie gorszy wynik, będzie w czasie następnego marszu niósł dodatkowe dziesięć kilo przez pustynię.

Część mózgu Jennifer liczyła upływające sekundy, gdy składała pistolet. Wewnątrz metalowego pomieszczenia było gorąco i duszno, jej ręce pokryły się potem. Wytarła dłonie w spodnie i wsunęła na miejsce ostatnią część. Steyr był gotowy do strzału. Sięgnęła po pudełko naboi.

Dwadzieścia sekund.

Jennifer szybko otworzyła pudełko. Naboje były zimne, ciężkie i śliskie. Użyła metody „z ręki do ręki”, której nauczył ją Mungo, ciągle wkładała naboje do magazynka, gdy niespodziewanie rozbłysło światło.

Wepchnęła na miejsce niepełny magazynek i odbezpieczyła pistolet równocześnie podrywając go do oka. Kolba uderzyła ją w ramię. Nacisnęła spust.

Steyr wypalił, pomarańczowy płomień u wylotu lufy oślepił ją na moment. Powstrzymała odrzut, starając się utrzymać lufę.

- Czas! - krzyknął Mungo Martin.

Światła nad przesuwającymi się kartonowymi postaciami zgasły. Jennifer strzelała jednak nadal, wystrzeliła jeszcze sześć naboi opróżniając cały magazynek.

Na chwilę zapanowała cisza. Słyszała, jak Charlie klnie po cichu, uświadomiła sobie, że nie zdążył nawet wystrzelić.

- Opuścić broń - rozkazał Mungo.

Rozległ się ostry trzask, Charlie zdołał wreszcie odbezpieczyć swój pistolet.

- Opuścić broń! - ryknął Mungo. Upał i nuda panujące na pustyni, zaczynały dobierać się do nich wszystkich. Każdy mógł stracić cierpliwość, a on nie życzył sobie żadnych wypadków.

Po nastawieniu Steyra na ogień ciągły trzeba było trzech sekund, by wykonać w blaszanym dachu trzydzieści dwie idealnie okrągłe dziurki. Charlie stanął nagle z uniesionym w górę karabinem w świetle trzydziestu dwóch miniaturowych reflektorków. Przypomniały mu się dawne czasy w „Snapper Club”.

Powietrze było gęste od kwaśnego zapachu kordytu. Sweets włączył światło. Jarzeniówki zapaliły się budząc cienie po kątach. Otworzył drzwi.

Jennifer zakaszlała. Przegrzane powietrze z sykiem uciekało przez otwarte drzwi, dym kręcił się wokół niej. Spojrzała w górę, niezłe trafienie, wszystkie strzały obok siebie.

- Dobrze, że nie pada deszcz - powiedział Mungo. - Nie sądzę, byśmy mieli tyle garnków - wskazał na Jennifer i powiedział. - Zobaczmy, ilu bandytów załatwiłaś.

Podszedł do przeciwległej ściany hangaru, by spojrzeć na tarcze strzelnicze, standardowe wyposażenie armii egipskiej, podobne do używanych przez wszystkie armie świata. Wykonane były z grubego kartonu, przedstawiały głowę i tors mężczyzny celującego z karabinka szturmowego. Ciało żołnierza pomalowane w koncentryczne kręgi wskazujące śmiertelne, a przynajmniej mogące wyłączyć przeciwnika z walki cele wyglądało jak ilustracja z podręcznika dla rzeźników.

Jennifer kucnęła przed tarczą. W tułowiu żołnierza znalazła osiem położonych blisko siebie przestrzelin, każde trafienie warte dziesięć punktów. Reszta rozłożona była w pionowej linii biegnącej od żołądka ku prawej stronie klatki piersiowej.

Zaczęła liczyć. Umieściła w celu piętnaście nabojów, z czego jedenaście trafień było śmiertelnych.

- Pełen magazynek? - zapytał Mungo. Jennifer potrząsnęła głową.

- Nie, chyba nie. Jeszcze ładowałam, kiedy zapaliłeś światło.

- Ładuj i licz - powiedział Mungo. - Taka jest zasada i nigdy nie wolno ci jej łamać.

Jennifer zgodziła się z nim i pokiwała głową. Przechodziła już przez to zbyt wiele razy. Czuła się zmęczona oganianiem się przed Sweetsem, bieganiem po pustyni, poparzeniami słonecznymi. Miała aż nadto dużo czasu, by się nad tym wszystkim zastanowić. Doszła do wniosku, że pierwotną intencją Downeya było zmuszenie ich, by dobrze się poznali, by stworzyli zespół.

Mungo trącił Jennifer w ramię.

- Piastr za twoje myśli.

- Nie opłacałoby ci się. Uśmiechnął się.

- Już prawie pierwsza.- Dlaczego nie przerwać tego przerabiania cię w maszynę do zabijania i niszczenia, i zjeść jakiś lunch?

Posiłki jadali w wielkim pełnym ech hangarze, który ze względu na swoje rozmiary był najchłodniejszym miejscem w całej bazie.

Zapasy świeżego jedzenia skończyły się już po kilku dniach, od tygodnia żyli na puszkach. Downey nie pozwolił zabrać jakiegokolwiek mocniejszego alkoholu, ale Sweets namówił go na kupienie czterech tuzinów puszek piwa Miller, każdy dostawał jedną puszkę dziennie. Zostało im jeszcze tylko osiem puszek.

Sweets otworzył swoje piwo. Biała piana spłynęła mu po dłoni na nadgarstek rozlewając się po poplamionym olejem betonie. Podsunął Jennifer pełną spienionego piwa szklankę, ale odmówiła ruchem ręki.

- Nie chcesz pić z czarnuchami?

- A może sam spróbujesz to wypić? - powiedziała Jennifer. - Czy większą przyjemność sprawia ci rozlewanie piwa po podłodze?

Charlie wybuchnął śmiechem.

- Myślisz, że to takie śmieszne? - Sweets napił się piwa. Pustą puszką rzucił w Charliego, trafiając go w pierś. Puszka zabrzęczała na betonowej podłodze. Sweets skoczył w stronę Charliego z uniesionymi pięściami, tańcząc prawie na palcach.

- Hej - rzucił Mungo. - Skończ z tym zaraz.

- Zaraz skończę z tym facetem.

Jennifer spodziewała się, że Mungo wkroczy pomiędzy dwóch walczących, ale on wzruszył tylko ramionami, jak gdyby wiedział, że walka jest nieunikniona i nic nie może na to poradzić.

- Nie dotykaj jego twarzy, jeśli zrobisz mu choć siniaka, Jack cię zabije.

Sweets odwrócił się z uśmiechem, by powiedzieć coś do Jennifer.

Charlie wykorzystał tę chwilę, uderzył Sweetsa tak mocno, jak tylko potrafił.

Sweets zakołysał się na nogach. Trafił butem na pustą puszkę i kopnął ją tak, że z brzękiem potoczyła się po podłodze. Upadł na kolana.

- No i doczekałeś się - powiedział Mungo.

Sweets był skaleczony. Krew sączyła się spod krótko przyciętych włosów. Patrzył ogłupiałym wzrokiem na błyszczące, czerwone krople. Potrząsnął głową i krew rozprysnęłą się po podłodze.

Podniósł się.

Charlie zaczął się cofać w stronę Land Rovęra. Sweets posuwał się w ślad za nim. Charlie potknął się. Stracił równowagę, prawie upadł, zaczął kręcić szaleńczego młynka ramionami. Sweets rzucił się naprzód. Charlie zatrzymał się z lewą nogą w górze, ale Sweets nie wykorzystał okazji i spróbował lewego haka uskakując równocześnie w bok. Charlie uderzył go w nos prawym prostym wkładając w ten cios całą swą siłę i wagę. Głowa Sweetsa skoczyła do tyłu. Jego twarz zalała się krwią. Jęknął z bólu i zaskoczenia. Charlie z furią zadał mu następny prosty, w nadziei, że go znokautuje. Sweets zauważył to jednak i uchylił głowę. Cios poszedł w powietrze.

Sweets potrzebował chwili wytchnienia. Cofnął się, starając się utrzymać dystans. Otarł usta wierzchem dłoni, spojrzał zimno na Charliego. Tym razem juz ostrożniej, bez pośpiechu, zbliżał się ku niemu.

Charlie czekał, zmniejszając powoli dystans. Zamarkował cios prawą i natychmiast uderzył lewą. Sweets oczekiwał, że raz jeszcze się wycofa i dał się zaskoczyć. Charlie uderzył go w żebra z siłą, która zmusiła go do wydania następnego jęku.

Charlie cofnął się nieco.

Po dwóch ciosach Sweets porzucił wszelkie środki ostrożności i ruszył za nim. Charlie zaatakował dwa razy trafiając go w oko i szczękę.

Sweets był oszołomiony, ale nadal posuwał się naprzód. Charlie uderzył go po raz trzeci, trafiając w krwawiące usta. Sweets jęknął. Zadał zamachowy cios, który trafił Charliego w klatkę piersiową, dokładnie w serce. Charlie opuścił ręce, Sweets stanął przed nim i uderzył jeszcze raz, dokładnie w to samo miejsce. Kolana ugięły się pod Charliem. Sweets próbował go uderzyć, gdy padał, ale spudłował i zasyczał rozczarowany.

Charlie padł na plecy na poplamiony olejem beton. Sweets pochylił się nad nim. Uśmiechnął się, odsłaniając różowe od krwi zęby.

- No i jak się teraz czujesz, twardzielu?

Charlie nie odezwał się i nie poruszył. Kiedy oberwał w serce, czuł, jak gdyby wszystkie arterie nagle eksplodowały, serce zatrzymało się w powodzi krwi. Stracił oddech, był ogłuszony. Prawą stronę ciała miał odrętwiałą.

Ale nie był jeszcze załatwiony.

Przez ostatnie dziesięć dni maszerował przez pustynię z dwudziestokilogramowym plecakiem na ramionach, co godzinę dziesięć minut sprintu, za każdym razem biegł lepiej, aż Sweets musiał się nieźle przykładać, by utrzymać się na prowadzeniu. Przestał pić i palić. Był opalony i silny. Ta walka jeszcze się dla niego nie skończyła. Leżał na betonie czekając, aż odzyska siły.

Sweets odwrócił się do Charliego plecami. Posłał Jennifer spojrzenie właściciela.

Charlie wsłuchiwał się w bicie własnego serca, w powolny, regularny rytm. Kiedy uznał, że jest już gotowy, podniósł się.

Sweets spojrzał na niego, wydawał się bardziej zaskoczony, niż rozzłoszczony. Zrobił w jego stronę trzy szybkie kroki, chciał złapać go za koszulę i spojrzeć mu prosto w oczy, dostrzec w nich strach.

Akurat w porę, Charlie kopnął go w kolano. Hubie zakołysał się starając się utrzymać równowagę. Charlie kopnął jeszcze raz. Sweets krzyknął z bólu i gniewu. Charlie zaczął go okrążać, chciał zaatakować od słabszej strony.

Sweets próbował dotrzymać mu kroku, ale jego ruchy spowolnił kłujący ból w kolanie.

Charlie zadał mu następny cios. Sweets kucnął. Pięść uderzyła go prosto w twarz. Usiłował się zasłonić. Charlie uderzył go po żebrach. Hubie próbował się wycofać, ale nie mógł się ruszyć. Charlie dołożył mu jeszcze po nerkach. Westchnął głośno, tracąc oddech.

- Masz już dość?

Sweets potrząsnął głową, opryskując Charliego kropelkami krwi. Upadł na kolana.

Charlie zrobił krok naprzód, pochylił się, by pomóc mu się podnieść. Sweets złapał go zą, łydkę i pociągnął z całej siły. Charlie opierał się i Sweets wykorzystał to odpychając jego nogę od siebie i ciągnąc ją ku górze.

Charlie obrócił się w powietrzu i ciężko upadł na podłogę. Lampy przesunęły się powoli przed jego oczami, gwałtownie wybuchły jak flesze. Tyłem głowy uderzył o beton. Świat zgasł przed jego oczami.

Sweets pochylił się nad nim. Krople krwi spadły w otwarte usta Charliego. Roześmiał się ochryple, odwrócił i odszedł powoli.


***

- Biedny Charlie.

Twarz Jennifer rozpłynęła się przed jego oczami. Zamrugał w blasku lamp, spróbował się podnieść, zadrżał i upadł na kolana.

- Pomogę ci.

- Nie potrzebuję żadnej pomocy.

- Potrzebujesz i dobrze o tym wiesz.

Zignorował ją koncentrując się na tłustych, czarnych muchach, które krążyły leniwie wokół pijąc jego krew. Słuchał cichego brzęczenia, patrzył, jak przezroczyste skrzydełka błyszczą w słonecznym świetle.

Jennifer przyklękła obok niego. Objęła go ramieniem i pomogła mu się podnieść. Charlie czuł przytulone do siebie ciało. Odsunęła ramię i poprowadziła go w stronę dużego, jasnego prostokąta - drzwi hangaru.

Sweets i Mungo siedzieli w cieniu, opierając się plecami o zardzewiałą ścianę z blachy. Patrzyli, jak Jennifer i Charlie wychodzą ze środka i idą wolno asfaltową szosą w stronę budynku z cegły, gdzie mieszkali.

- Trzymają się za ręce?

- Możliwe.

- Jest mi winien przysługę i nawet o tym nie wie.

- Wcześniej czy później sam mu o tym powiesz.

- Masz rację, jak cholera - powiedział Sweets.

Kolano bolało go okropnie. Zaczynało puchnąć jak balon. Potrzebował lodu, ale najbliższa lodówka oddalona była o dwieście kilometrów. Patrzył na idącą drogą Jennifer, obserwował z podziwem, jak porusza biodrami i wspaniałymi długimi nogami.

- O czym tak rozmyślasz, Hubie?

- O tym samym, co ty, mogę się założyć.

- Wątpię.

Sweets jęknął i czule potarł kolano. Odjął od nosa gazę. Krwawienie ustało. Charlie stoczył naprawdę niezłą walkę. Sweets nie doceniał go i musiał za to zapłacić. Spróbował zgiąć nogę. Zaczynał się starzeć, powinien był go kopnąć, zanim jeszcze Charlie zdążył w ogóle o czymś takim pomyśleć.

Wyssał krew spomiędzy zębów i splunął. To Downey wymyślił, by zbliżyć Charliego do Jennifer trochę go siniacząc. Nie podobała mu się za bardzo przeznaczona dla niego rola Kupidyna, zgodził się jednak na pomysł wykorzystania Charliego jako worka treningowego. Jak to czasami bywa w takich sytuacjach, pomysł obrócił się przeciwko niemu. Osłonił dłonią oczy przed słońcem i spojrzał na Jennifer. Przyjemność sprawiał mu sam widok słońca i cienia grających na kształtach jej ciała.

Delikatnie spróbował dotknąć rozcięcia nad okiem. Będzie miał szramę, w jego pracy to niezbyt przyjemne - znak szczególny. Miał wybór, operacja plastyczna lub wcześniejsza emerytura.

Sweets bał się szpitali, anestezjologów, chirurgów. Przesunął palcami po krwawej szramie. Charlie jest mu coś winien. I Charlie za to zapłaci.


28



Kair

Downey prosto z pustyni pojechał do Kairu. Przeważającą część następnego tygodnia spędził w swoim mieszkaniu, urządzonej bez smaku kawalerce w anonimowym bloku, w zatłoczonej dzielnicy mieszkaniowej Dokki na zachodnim brzegu Nilu, popularnej wśród klasy średniej. Spędził ten czas popijając piwo, słuchając płyt Charliego Parkera i obserwując okolicę przez lornetkę. Ostatni dzień zajęła mu obserwacja młodego człowieka, który przy przeciwległym końcu bloku montował w swym rozsypującym się Peugeocie magnetofon kasetowy. Mężczyzna miał na sobie dżinsy, wystrzępioną koszulkę z krótkimi rękawami i lustrzane okulary przeciwsłoneczne. Przy każdym ruchu wnętrze Peugeota rozświetlały iskry światła, które tańczyły też w oknach sąsiednich budynków.

Downey zużył całą rolkę filmu Fujichrome 400 ASA robiąc zdjęcia Nikonem z teleobiektywem o ogniskowej 500 mm. Wywołał zdjęcia i powiększał je tak długo, aż uzyskał duże odbitki przedstawiające twarz mężczyzny. Brakowało mu koniuszka nosa. Downey odetchnął z ulgą, nie widział go nigdy w życiu. Mniej więcej godzinę później mężczyzna skończył robotę i odjechał, hałasując niemiłosiernie.

Downey wsadził do mikrofalówki zamrożoną pizzę, zjadł kilka kawałków, popił piwem, wziął prysznic i położył się do łóżka. Budzik zadzwonił o trzeciej nad ranem. Ubrał się nie zapalając światła, założył ciemne, brązowe spodnie, bladozieloną koszulę i szare adidasy. W mieszkaniu panowała cisza, słyszał jedynie szmer lodówki. Przeszedł do salonu i wyjrzał przez okno. W sąsiednim bloku jakaś kobieta odkurzała dywan. Taki ranny ptaszek? Nastawił lornetkę, patrzył, jak powoli porusza się po pokoju, przenosząc ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Tańczy, pomyślał Downey. Uśmiechnął się, jest trzecia nad ranem, a ona tańczy wśród kurzu. Odłożył lornetkę na parapet i wrócił do sypialni, dzwoniąc wieszakami wziął z szafy wiatrówkę. Upewnił się, czy ma przy sobie portfel i klucze, po czym wyszedł z mieszkania, zatrzymując się tylko na chwilę, by zamknąć drzwi na klucz i uruchomić system alarmowy.

Winda zawiozła go na parter, zastanawiał się, czy nie powinien zejść po schodach, ale uznał to za zły pomysł. Nie należało budzić podejrzeń. Jeśli Foster miał go pod obserwacją, nie miało znaczenia, w jaki sposób opuści budynek - liczyło się, że z niego wyszedł i to, co robił potem.

Winda zatrzymała się gwałtownie. Drzwi rozsunęły się na boki. Hol ze ścianami z nie otynkowanego betonu, który robił bardzo spartańskie wrażenie, był pusty. Downey spojrzał na zegarek kierując się w stronę szklanych drzwi. Było dwadzieścia pięć po trzeciej.

Na zewnątrz zatrzymał się i starannie obejrzał ulicę, zwłaszcza ciemne przestrzenie pomiędzy bezkształtnymi wieżowcami, które stały po obu stronach ulicy jak słupki monstrualnego płotu.

W świetle ulicznych lamp nietoperze polowały na owady.

Downey wsadził ręce do kieszeni i ruszył w stronę narożnika, skręcił w lewo i szybko przebiegł na drugą stronę ulicy. W połowie jej długości stał szary Volkswagen garbus. Dyskretnie dowiedział się wszystkiego o tym samochodzie. Właściciel jeździł nim wcześnie rano do pracy, wracał po piątej. Na lakierze i chromowaniach nie było śladu zadraśnięć. Silnik, sądząc po odgłosach, był również bez zarzutu, opony w stanie powyżej przeciętnej.

I co najważniejsze, cena nie była zbyt wysoka.

Downey podszedł do samochodu i jednym ciosem pięści stłukł szybę w drzwiach od strony pasażera. Szkło pokryło się siatką pęknięć wyglądającą jak pajęczyna wykonana przez pająka psychopatę. Downey uderzył jeszcze raz, tym razem o wiele mocniej. Okno wgięło się do wewnątrz, zaklął cicho, cofnął się i kopnął z całej siły. Szkło eksplodowało do wewnątrz.

Otworzył drzwi, zamiótł z siedzenia okruchy i wsiadł do wozu.

Uruchomienie silnika bez kluczyków zajęło mu mniej niż trzydzieści sekund. Radio włączyło się automatycznie, wyłączył je, zapalił światła i ruszył, szybko przerzucając biegi i nabierając prędkości.

Ani z przodu, ani we wstecznym lusterku nie dostrzegł żadnego ruchu. Zatrzymał się dwie przecznice od swego mieszkania, zgasił światła, zapalił papierosa, zawrócił i ruszył w tę samą stronę, z której przyjechał.

Nikt go nie śledził, przynajmniej na razie. Jechał spokojnie na południe, w stronę ulicy Al-Giza, dalej długą, prawie prostą trasą wzdłuż Nilu do mostu Al-Gami’a. O tak wczesnej porze ruch był niewielki, o ile jest to możliwe w mieście o dwunastu milionach mieszkańców. Jechał głównie przez dzielnice mieszkaniowe. Gdyby ktoś próbował go śledzić, szybko by to zauważył.

Suchy wiatr wdzierał się do wnętrza przez wybite okienko, niosąc ze sobą kurz i pył pustyni. Downey nie myślał o tym, zastanawiał się nad bardziej palącymi problemami.

Kiedy wymknął się z ambasady razem z Charliem McPhee, wiedział, że robi coś, na co jego szef, Richard Foster, nie może po prostu przymknąć oczu. Foster musiał iść na całość. Ten biedny, bezmyślny dupek nie miał żadnego wyboru. Ale Foster nie był w tej grze jedyną przypartą do muru osobą. Downey zbudował tak delikatny domek z kart, że najmniejsze dmuchnięcie rozsypałoby go po całym Egipcie. Miał po prostu pecha, że kamieniem węgielnym całej tej budowli był Charlie.

Problem stanowiła motywacja. W odróżnieniu od większości znanych Downeyowi ludzi, Charlie nie zaczynał się ślinić na samą myśl o łatwych pieniądzach. Nie ulegało też wątpliwości, że nie zakochał się do szaleństwa w Jennifer. Groźba Downeya, że przekaże go kairskiemu Wydziałowi Zabójstw, trochę go uspokoiła, ale Jack wiedział, że nie wystarczy tego na długo. Pozostały mu tylko jego żona i córka w Los Angeles. Jak zareagowałby, gdyby Downey zagroził mu ich śmiercią? Downey z trudnością wyobraził sobie siebie w roli Charliego Mansona latającego z pistoletem po całej Kalifornii.

Powinien był dać sobie spokój, kiedy Sweets i Martin pojawili się bez Liama O’Brady’ego. Liam był jego wielką nadzieją. Charlie tylko marnym zastępstwem.

Teraz powinien odstawić Charliego z powrotem do ambasady, a dla siebie kupić bilet w jedną stronę do jakiegoś bardzo, ale to bardzo odległego miejsca.

Downey zakręcił na dwóch kołach, przejechał pół długości ulicy, zawrócił. Zatrzymał się koło kupy śmieci i zgasił światła. Powoli policzył do stu i pojechał dalej.

Miał zatem dwa kłopoty. Pierwszym z nich był Richard Foster, który za wszelką cenę chciał dostać w swoje ręce Charliego, ale pod żadnym pozorem dostać go nie mógł. Poza tym przyjrzał się sprawie pułkownika Butrusa Murada i poczuł smród.

Drugim problemem było to, że zaczynało mu brakować czasu, ale uwikłał się w taką sytuację, w której niczego nie mógł przyspieszać.

W połowie skrzyżowania zdał sobie sprawę z tego, że przejechał je na czerwonym świetle. Miał szczęście, z poprzecznej ulicy nie wyjeżdżał żaden samochód. Uderzył dłońmi w kierownicę. Po co się zabijać, skoro tylu ludzi tylko na to czeka? Jego umysł pracował na najwyższych obrotach, ważąc wszystkie możliwe opcje. Foster mógł robić, co tylko chciał, co, sprowadzając jego groźby do rzeczywistości, znaczyło niewiele. Mógł nagrywać telefony na jego automatyczną sekretarkę. Mógł nakazać przeprowadzenie rewizji w jego mieszkaniu. I co niby zespół dobrych duszków Fostera mógłby tam znaleźć7 Kilka pustych puszek po piwie, trochę starej pizzy i kluczyki do niebieskiego Forda, którego Downey zabrał z parkingu ambasady.

A zatem? Trzeba myśleć.

Będą czekać, aż zjawi się z powrotem. Będą używać jego toalety i pić jego piwo. Pogrzebią w szufladach i szafach, a potem postarają się ułożyć wszystko tak, jak było, i pewnie im się to uda. Wreszcie załamią się i zaczną wypytywać sąsiadów, robić coś, co uważają za dyskretne zasięganie informacji.

Może to przeżyć? Bez dyskusji.

Skoncentrował się na jeździe, prowadził Volkswagena starannie zaplanowaną, choć pozornie bezsensowną trasą, zmieniając prędkość i kierunek w zależności od kaprysu bądź warunków terenowych, obserwując drogę przed sobą równie starannie jak za sobą.

Do Al-Ma’adi dotarł parę minut po piątej rano, zaparkował skradziony samochód kilka przecznic od swego domu. Kucając obok wozu spuścił powietrze z opon. Flak powinien odwrócić ciekawość przechodniów, opóźnić przyjazd policji, dać mu nieco więcej czasu.

W świetle fałszywego świtu, otoczony narastającym chórem niewidocznych dla niego psów, które szczekały i wyły wszędzie wokół, szedł pustymi ulicami do swojej kryjówki. Otworzył bramę, ostrożnie przebiegł wysypany żwirem podjazd. Zanim znalazł właściwy klucz, szczekanina zdążyła ucichnąć. Otworzył drzwi i wszedł do środka.

Był zmęczony, niewyspany. Potrzebował spokojnego drinka i krótkiej drzemki. Był jednak ciekawy i ostrożny zarazem, miał swoje ustalone i od dawna kultywowane nawyki. Musiał najpierw sprawdzić, czy dom jest bezpieczny. Przeszedł więc z pokoju do pokoju upewniając się, że nikt nie bawił się kratami w oknach, otwierał i zamykał kolejne szuflady sprawdzając, czy zebrała się w nich odpowiednia warstwa kurzu, wąchał powietrze w poszukiwaniu jakichś śladów niepożądanych gości, sprawdzał wszystkie możliwe oznaki takich wizyt.

W pokoju, w którym spała Jennifer, wydało mu się, że czuje delikatny zapach perfum, dostrzega zarys jej ciała na pościeli. Nie miało większego znaczenia, czy było to prawdą czy też pobożnym życzeniem. Odległe wspomnienie jej zapachu sprawiło, że poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. Pewien, że nikt mu nie zagraża, wrócił do kuchni, otworzył zapieczętowaną butelkę Dewar’s i nalał sobie whisky do dużej szklanki.

Miał właśnie otworzyć drzwiczki lodówki, by wziąć trochę lodu, gdy zobaczył, że półka z chromowanego drutu leży obok zlewu. Półka powinna znajdować się wewnątrz lodówki! Co robiła przy zlewie?

Sięgnął po pistolet, była to reakcja automatyczna. Ktoś mógł się schować do wnętrza lodówki, jeśli tylko ważył mniej niż pięćdziesiąt kilogramów, był świetnie wygimnastykowany i nie bał się śmierci przez uduszenie. Ale mógł przecież mieć jakiś aparat oddechowy, coś takiego, czego używają nurkowie? Zabawne... Wyciągnął rewolwer z kieszeni marynarki. Śmierć sprzętu gospodarstwa domowego. Ale jeśli zastrzeli lodówkę, gdzie będzie sobie chłodził piwo, wsadzi je Dickowi Fosterowi w tyłek? Odłożył pistolet i otworzył drzwiczki na całą szerokość.

Wewnątrz lodówki stało kartonowe pudło. Miało około czterdziestu centymetrów wysokości, było zbyt duże, by umieścić je wewnątrz bez wyjmowania półki. Trzeba też było przestawić cały należący do Downeya zapas Furstenberga. Butelki leżały teraz na boku. Poczuł nagły przypływ gniewu - smak piwa zmienia się wyraźnie na niekorzyść, gdy piwo styka się z kapslem.

Wysunął pudełko z lodówki, zaskoczył go jego ciężar. Jeśli wewnątrz było ciasto, to nie mogło być zbyt smaczne.

Postawił pudło na blacie obok kuchenki. Wyciągnął z lodówki kilka kostek lodu i wrzucił je do szklaneczki z Dewar’s. Zamieszał napój palcem, wypił łyk i zapalił papierosa. Pudło tkwiło na blacie, czekało. Ciężki, ciemnobrązowy karton miał woskowy połysk. Podniósł je znowu, ocenił, że ważyło około pięciu, może sześciu kilogramów.

Odstawił pudło z powrotem na blat, wyniósł szklaneczkę i prawie pełną butelkę Dewar’s przez jadalnię i szklane drzwi na dziedziniec. Włączył fontannę, basen zaczął się powoli napełniać. Przeszedł w przeciwny koniec patio i usiadł na fotelu, na którym siadała zawsze Jennifer w cieniu najwyższej palmy.

Butelka Dewar’s zabrzęczała ostro, gdy stawiał ją na płytkach patio. Zaciągnął się papierosem, bawiąc się myślą, że może teraz poczuć kształt tyłeczka Jennifer. Przez szklane drzwi widział kuchnię. Zostawił otwarte drzwi do lodówki. Szok. Ktoś był w domu, a on tego nie zauważył.

Wrzucił niedopałek do basenu i patrzył, jak bawi się nim prąd wody. Kamizelki ratunkowe powinny być robione z filtrów od papierosów - nigdy by wtedy nie tonęły. Nalał sobie następną szklaneczkę szkockiej. Wysoko ponad jego głową poranne niebo podzieliło się na pasy przechodzące od zieleni w kobalt, blade wodniste światło zaczynało rozjaśniać liście palm. Na wyłożonej płytkami posadzce dziedzińca pojawiły się pierwsze cienie.

Downey zapalił następnego papierosa. Opróżnił szklaneczkę, zakręcił butelkę i wrócił do kuchni.

Mogło to być pudełko na kapelusze, do środka na pewno zmieściłby się duży kapelusz. Taki z bukietem jaskrawych jedwabnych kwiatów i szerokim, miękkim rondem. Ale w głębi serca wiedział na pewno, że nie ma tam kapelusza.

Egipski pułkownik, którego spotkali w Bani Suwajf, zauważył, że ma jeszcze do odegrania małą rólkę w sztuczce wystawianej przez Downeya. Za parę dodatkowych dolarów pułkownik zgodził się posłużyć za posłańca, dostarczyć mu pewną przesyłkę. Pudełko zawierało to, co normalnie nosi się pod kapeluszem.

Downey raz jeszcze zaciągnął się głęboko. Potem podjął nagłą decyzję i zerwał wieko z pudełka, spojrzał na to, co było dawniej Ahmadem Mahem.

Ahmad uśmiechał się do niego. Teraz, kiedy stracił znaczną część warg, zęby były o wiele bardziej widoczne.

Żołądek podchodził Downeyowi do gardła. Szkocka i resztki kolacji - jeszcze wyżej. Pułkownik jedynie częściowo wywiązał się ze swych obowiązków. Miał dostarczyć czaszkę. Nic więcej. To znaczy żadnego mięsa. Tylko kości. Boże, jak trudno teraz znaleźć porządnego pomocnika. Downey kucnął i zaczął grzebać w kuchennych szafkach, brzęczał garnkami i patelniami tak długo, aż znalazł naczynie dość duże, by pomieścić głowę Ahmada Maha. Garnek był aluminiowy, podniszczony przez lata używania. Nie mógł tylko znaleźć do niego pokrywki.

Napełnił go do połowy wodą z kranu, przeniósł na kuchenkę i zapalił największy palnik, odkręcając kurek do oporu.

Chodził bez celu po domu, aż woda się zagotowała, potem starannie umieścił w garnku pozbawioną oczu czaszkę. Woda uspokoiła się, na powierzchni pojawiło się żółte oko tłuszczu. Po chwili woda zawrzała ponownie wydając dziwny, wesoły dźwięk. Downey zmniejszył nieco ogień. Powoli odsunął się od słupa pary.

Było piętnaście po szóstej. Coś mu mówiło, że czekał go długi, bardzo długi dzień.


29



Pustynia Arabska

Jennifer spała bardzo niespokojnie, śniła jej się córka, Cynthia. Nie był to dobry sen. Były mąż, William, zażądał oddania dziewczynki i głośno domagał się swych praw. Zaczęli walczyć o dziecko. William złapał dziewczynkę za jedną rękę, a Jennifer za drugą. Przeciągali ją między sobą, aż ciało dziecka zdeformowało się okropnie i dziewczynka zaczęła krzyczeć z bólu. Jennifer przerażona ciągnęła dziecko ku sobie, wydało jej się, że słyszy odgłos rozdzieranego materiału. Jej córka pękła na pół rozlatując się na strzępy jak szmaciana lalka.

Jennifer usiadła na łóżku, cała spływała potem, serce trzepotało się w jej piersi. To był tylko sen. Spojrzała na drzwi i zobaczyła, że klamka przesuwa się powoli, została podciągnięta do góry, by zmniejszyć nacisk wywierany przez drzwi na zawiasy. Downey próbował w ten sposób zminimalizować skrzypienie, ale jego wysiłki nie przyniosły pożądanego efektu.

Trzymając w dłoni lampę gazową wszedł do środka.

Jennifer siedziała na łóżku, opierając się plecami o odrapaną ścianę. Lufa jej Steyra skierowana była prosto na wydatny brzuch Jacka. Musiała sypiać z tym pieprzonym karabinem pod poduszką. Co tu się u diabła działo, kiedy był w Kairze? Czyżby Sweets naciskał zbyt mocno, a może sprawność w obchodzeniu się z bronią była efektem intensywnego treningu? Miała dzikie oczy, a jej twarz spływała potem. Spojrzał na nią uważnie.

- Jennifer, to ja, Jack.

- Czego chcesz?

- Wyjeżdżamy - Downey postawił na podłodze syczącą lampę. Odwrócił się i zamknął za sobą drzwi.

Jennifer spojrzała na zegarek. Była druga nad ranem. Zgodnie z poleceniami Downeya zapakowali swoje rzeczy osobiste, wszystko inne pozostawili na miejscu. Noc była chłodna i spokojna. Księżyc skrył się za chmurą, ale niebo aż po kraniec pełne było gwiazd.

Jennifer pierwsza usłyszała ciche warczenie, które zdawało się dobiegać ze wschodu. Podniosła głowę ku gwiaździstemu niebu. Downey spojrzał na nią.

- Co tam?

- Nie wiem... samolot?

Downey zmartwiał, słuchał. Po chwili odezwał się bardzo cicho.

- Gaście światła, odepchnijcie pojazdy od budynków. Nie włączać silników. Pchać!

- W porządku - powiedział Mungo zastanawiając się, czy Jack naprawdę powiedział „pojazdy”?

Sweets kucnął i pogasił lampy naftowe. Syk gazu ucichł, a wokół zapanowały ciemności.

- Charlie, chodź, pomożesz - odezwał się Mungo. Zarzucił Steyra na plecy, sięgnął przez otwarte okno, wrzucił luz i zaczął pchać Land Rovera. Żwir zachrzęścił pod kołami. Przepchnęli wóz o trzydzieści metrów w ciemnościach i pobiegli po następnego.

Mungo wiedział, o co chodziło Downeyowi. Jeśli miało dojść do strzelaniny, lepiej byłoby, żeby nie poprzestrzelano opon. Trudno by im było złapać okazję na pustyni.

Charlie poczuł, że się poci. Usłyszał ostry szczęk, ktoś odbezpieczył pistolet.

- Gdzie jest Jennifer? - zapytał. Przestraszył się usłyszawszy jej szept tuż koło siebie.

- Tutaj - szepnęła i wyciągnęła dłoń, by dotknąć jego ramienia.

Downey mówił szeptem, ale w panującej ciszy wydawało się, że krzyczy.

- To pewnie spadochroniarze. Sądząc z odgłosów myślę, że to jednosilnikowy samolot. Nie będzie ich zatem zbyt wielu, sześciu, w najgorszym razie siedmiu. Jennifer, ty i Charlie schowajcie się za którymś z dżipów, nie mogę sobie pozwolić na to, by was stracić. Nie podnosić się. Hubie?

- Tu jestem, Jack.

- Ty i Mungo skierujcie krzyżowy ogień na drzwi. Myślę, że możemy ich wpuścić do środka. Pewnie sądzą, że śpimy. Gdybyśmy byli teraz wewnątrz, podejrzewam, że niczego byśmy nie usłyszeli. Spokojnie na nich czekajcie. Zrozumiano?

- Spokojnie - powiedział Sweets. - Z tym nie powinno być problemów.

- Trenowaliśmy to przez całe życie - dodał Mungo.

- Wręcz od porodu - dorzucił Sweets i zachichotał. Samolot był już bardzo blisko, dźwięk zdawał się dochodzić dokładnie sponad ich głów. Niespodziewanie wydał się cichszy niż przedtem, może było to tylko złudzenie wywołane przez wiatr. Downey zastanawiał się, czy nie zastosowano jakiegoś dodatkowego tłumika.

- Oszczędźcie sobie tych dowcipów rodem ze szkolnej szatni. Charlie, rób, co kazałem. Nie wychylaj się. No, ustawiamy się do akcji.

Charlie zaprowadził Jennifer za jednego z dżipów i przykląkł przy tylnym kole. Nie sprzeciwiał się chowaniu za osłoną, ale nie miał najmniejszego zamiaru kłaść się na brzuchu, a tym bardziej pod samochodem. Patrzył na nocne niebo. Jasny gwiazdozbiór zniknął na moment, by pojawić się znów po chwili. Usłyszał szmer wiatru w linkach spadochronu, potem miękkie tąpnięcie, gdy pierwszy ze spadochroniarzy znalazł się na ziemi.

Pochylił się jeszcze bardziej.

Mungo leżał na brzuchu w odległości dwudziestu metrów od drzwi budynku. Nie mógł sobie przypomnieć, czy zamknął za sobą drzwi wejściowe, czy też zostawił je otwarte. Teraz było już za późno, by to sprawdzić. Jego wzrok dostosował się do ciemności, naliczył ich pięciu, ale mogło być więcej. Byli ubrani na czarno i uzbrojeni w pistolety maszynowe, świetnie wytrenowani, w ciągu sekundy zajęli wyznaczone pozycje.

Downey skulony za pustą beczką po ropie, zastanawiał się, jak sobie z tym poradzą. Wkrótce już wiedział. Kilku ludzi wsunęło się do budynku. Dwaj osłaniali drzwi. Po upływie trzydziestu sekund okolicę oświetlił biały błysk i głuchy wybuch granatów, śmiercionośny stukot Uzi nastawionych na ogień ciągły.

Trzeba tylko czekać, pomyślał Downey.

Następna eksplozja. Jeszcze kilka serii. Jeden z osłaniających drzwi mężczyzn spojrzał w stronę Downeya i odwrócił się.

Z budynku unosił się zapach palonego kordytu. Downey poczuł dym. Spadochroniarze zaczęli wychodzić. Nie robili teraz wrażenia tak zdyscyplinowanych jak w chwili ataku. Wiedział dokładnie, co czują: gorzki smak adrenaliny. Ktoś rzucił krótki rozkaz po arabsku. Mężczyźni ustawili się w półkole, twarzami na zewnątrz. Downey, upadł na ziemię. Rozległ się ogłuszający grzmot ognia maszynowego, płomienie wydobywające się z luf na chwilę rozświetliły noc. Beczka, za którą chował się Downey, zadrżała od kilku trafień.

Ogień ucichł.

Teraz, pomyślał Downey, teraz, kiedy ładują broń. Słowa te jeszcze brzmiały w jego głowie, gdy rozległa się odpowiedź. Słyszał, jak pociski wbijają się w ciała, widział, jak padają spadochroniarze. Noc rozdarły okrzyki bólu.

Kule przelatywały nad głową Charliego. Pochylił się jeszcze niżej. Dostrzegł zarys ciemnej postaci, która biegła w jego stronę. Wycelował w nią, a zanim zdążył nacisnąć spust, Sweets wpakował w nią trzy pociski trafiając w tułów, postać okręciła się wokół własnej osi i padła na piasek.

Downey opróżnił swego Steyra celując w nieruchome kształty leżące przy oświetlonym wejściu. Ostatni rykoszet gwizdnął w nocnym powietrzu. Nasłuchiwał silnika samolotu, ale usłyszał tylko swój chrapliwy i urywany oddech. To zawsze dzieje się w ten sposób. Czekasz i czekasz, a potem jest już po wszystkim, tak szybko, że nigdy nie ma czasu, by się nad tym zastanowić, jest tylko czas na reakcję. Zarzucił na ramię pistolet maszynowy i sięgnął po swoją czterdziestkę piątkę.

Mungo i Sweets wiedzieli, jak zrobić krzyżowy ogień. Spadochroniarze zostali pocięci na kawałki już w czasie pierwszej wymiany strzałów. Mungo policzył ich, jednego po drugim. Czterech zabitych, dwóch rannych.

Downey posłał Munga do koszar, by upewnił się, że są puste. Charliemu i Jennifer kazał sprawdzić okolicę - byli tam bezpieczni i nie plątali się pod nogami. On sam i Sweets przyciągnęli dwóch żywych jeszcze spadochroniarzy pod ścianę budynku, opierając ich plecami w pozycji półsiedzącej.

Obydwaj oberwali kilka razy i byli w bardzo marnym stanie. Downey nie miał zbyt wiele czasu, zadał więc każdemu jedno i to samo pytanie, najpierw po angielsku, potem po arabsku.

- Kto zlecił wam tę robotę?

Odpowiedzi nie było. Abd al-Gani spróbował splunąć na Downeya, ale spudłował. Downey zrobił krok w tył, by znaleźć się poza jego zasięgiem. Al-Gani miał przestrzelone oba kolana. Był w szoku, całe ciało było odrętwiałe, bez czucia. Spojrzał na swoje okaleczone nogi. Wiedział, że już wkrótce poczuje ból. Spojrzał w górę na rozgwieżdżone niebo. Umar Dżallud będzie wściekły, kiedy się dowie, że atak się nie powiódł. Abd al-Gani widział już, jak twarz Dżalluda purpurowieje. Widział odsłonięte zęby, pianę zbierającą się w kącikach ust. Zastanowił się, na jakim to biedaku wyładuje teraz Dżallud swoją wściekłość.

- Kim oni są u diabła? - zapytał Sweets.

- Nie mam pojęcia.

- To nie zamyka sprawy, Jack.

Downey wzruszył ramionami, miał nadzieję, że wypadło to naturalnie, szaleńczo szukał odpowiedzi na to właśnie pytanie...

- W tak dużej operacji nieuniknione są jakieś przecieki.

- Jeśli to ty, to ja i Mungo wracamy do domu.

- Waszym następnym przystankiem będzie Tunis. Ja zostanę na miejscu, zajmę się tą sprawą i dowiem się, co się u diabła stało. Jeśli nie uda mi się znaleźć przecieku i zatkać go, to wszyscy możemy się spakować i jechać do domu.

- Nie mylisz się.

- W każdym razie dostaliście właśnie podwyżkę - o sto procent.

Downey kucnął przy drugim spadochroniarzu i zadał mu to samo proste pytanie po arabsku i angielsku. Mężczyzną nie odpowiedział, spojrzał tylko ukradkowo na swego towarzysza. Downey wiedział już, kto jest dowódcą. Odwrócił się w stronę al-Ganiego i powtórzył swoje pytanie. Ten spróbował ponownie splunąć, ale miał sucho w ustach. Downey wrócił do drugiego i zapytał.

- Dla kogo pracujecie? - i strzelił mu między oczy nie dając nawet czasu na odpowiedź. Wobec al-Ganiego był bardziej cierpliwy, ale niewiele to dało, w końcu i jego musiał zastrzelić.


***

Reflektory Land Rovera przesunęły się po piasku i kamieniach. Downey nalegał, by jechali do Kairu w takim samym porządku, jąk tu przyjechali, on z Jennifer i Mungiem w pierwszym wozie, Chąrlie i Sweets zamykali tyły. Jennifer nie wystrzeliła nawet, ale nie czuła się dobrze, była w szoku. Chciała jechać razem z Charliem, ale Downey z sobie tylko znanych powodów nie pozwolił. Zastanawiała się, jak Charlie radzi sobie ze Sweetsem. Od dnia bójki omijali się nawzajem szerokim łukiem. Rana postrzałowa Munga zagoiła się prawie całkowicie i teraz to on nadzorował marsze przez pustynię, próby strzelania i ćwiczenia z bronią.

Downey i Mungo rozmawiali cicho na przednim siedzeniu. Trudno było pochwycić coś z ich rozmowyprzy pracującym na wysokich obrotach silniku, usłyszała jednak, jak Mungo pytał Downeya, dlaczego nie próbowali nawet ukryć ciał i porzucili w bazie uzbrojenie i ekwipunek. Wydawał się podenerwowany. Downey wyjaśnił, że pułkownik armii egipskiej i jego ludzie zostali opłaceni za doprowadzenie bazy do porządku.

Jennifer zadrżała. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że spadochroniarze zamierzali ich zabić. Rzeź przeraziła ją jednak i wywołała poczucie winy. Ułożyła się tak wygodnie, jak tylko było to możliwe, ale sen nie chciał przyjść.

Około trzech godzin później, kiedy świt plamił już niebo na szaroróżowo, przejechali przez Nil w Bani Suwajf. Wkrótce minęli miasto i z większą już prędkością ruszyli na zachód autostradą w stronę Kairu. Pędzili między zielonymi poletkami, małymi, ale bardzo intensywnie uprawianymi przez całe rodziny. Jennifer wyglądała przez zakurzone okno.

W Kairze czekał już na nich w cieniu Cytadeli biały Fiat wypożyczony u Hertza. Downey usiadł za kierownicą, spojrzał na Jennifer i poklepał zapraszająco siedzenie obok siebie. Charlie usiadł samotnie z tyłu. Obydwa Land Rovery odjechały, ani Mungo, ani Sweets nawet nie obejrzeli się za siebie.

- Dokąd oni jadą? - zapytał Charlie. Downey włączył silnik Fiata.

- O nich się nie martw.

- Nie powiedziałem, że się martwię. Pytałem, dokąd jadą.

- Do Tunezji. - Downey obejrzał się za siebie i włączył do ruchu.

Przejechali całą deltę Nilu, aż do Morza Śródziemnego, jechali przez płaski, pozbawiony cech charakterystycznych teren, bezgraniczną przestrzeń zieleni. Downey zapakował dla nich lunch, zjedli go siedząc w cieniu gaju pomarańczowego. Ledwie zdążył otworzyć koszyk, a już ich otoczyła gromadka uśmiechniętych, chichoczących dzieci. Jack rzucił im po czekoladce i odpędził gestem. Cisza panująca w gaju zakłócana była jedynie przez odległy szum samochodów i mlaskanie Downeya, który zlizywał z palców lepkie kawałki daktyli.

Późnym popołudniem dotarli na przedmieścia Aleksandrii. Downey z wielką przyjemnością wyjaśnił im, że miasto zostało założone w 331 roku przed naszą erą przez Aleksandra Wielkiego.

Zarezerwował dla Jennifer i Charliego apartament w luksusowym hotelu „Palestine” - fantastycznej budowli z białego kamienia i różowej cegły, która była dawniej rezydencją królewską. Pałac stał na końcu Corniche an-Nil, autostrady biegnącej brzegiem morza.

Downey zdecydował się na „Palestine”, ponieważ uważał, że jest to najromantyczniejsze miejsce w całym Egipcie. Apartament Jennifer i Charliego miał dwie oddzielne sypialnie, których okna wychodziły na morze. Pokój Jacka był o wiele mniej efektowny, ale położony strategicznie po drugiej stronie korytarza.

Jennifer wyszła na balkon i oparta o potężną, kamienną poręcz patrzyła ponad nieskalaną powierzchnią jadeitowo-zielonego trawnika na migocącą akwamarynę Morza Śródziemnego. Słona bryza lekko targała jej włosy. Po plaży maszerowały dostojnie wyglądające mewy, z podanymi ku przodowi dziobami i cofniętymi skrzydłami. Za swymi plecami usłyszała brzęk lodu w szkle. Uprzedzając zaproszenie Downeya weszła do środka.

Wyposażony w klimatyzację apartament umeblowany był zbyt ciężkimi sprzętami, wykonanymi z ręcznie toczonego drewna wyłożonego ozdobnymi obiciami. Całość wywoływała w Jennifer uczucie klaustrofobii. Usiadła na kanapie obitej fioletowym aksamitem. Delikatne cienie zatańczyły na jej kolanach. Spojrzała w górę. Dokładnie nad głową ogromne, wykonane z polerowanego mahoniu skrzydła wentylatora pracowicie mieliły powietrze.

Downey stał przy barze, bawiąc się butelką dżinu. Przygotowywał po szklaneczce Toma Collinsa dla każdego, cichym głosem tłumaczył, jakie będą smaczne i jak dobrze im zrobią. Z uśmiechem na ustach podszedł do niej, wręczył jej szklane czkę i wzniósł swój koktajl w górę.

- Za sukces! - krzyknął o wiele za głośno.

Wypił koktajl i, westchnąwszy, z przyjemnością opadł na kanapę obok Jennifer, kładąc buty na stoliku z różanego drzewa. Charlie wychylił swojego drinka. Wydawał się zdenerwowany i bardzo napięty.

Downey poklepał Jennifer po kolanie, podniósł się i podszedł do okna. Zaciągnął ciężkie story, pokój pogrążył się w przedwczesnym zmierzchu. Nadal wszystko było widać, ale kształty jak gdyby się rozmyły. Podszedł do baru i włączył rzutnik do slajdów.

- Wszyscy siedzą wygodnie?

Odpowiedzi nie było. Jack wziął do ręki pilota i nacisnął guzik. Magazynek ze slajdami skoczył do przodu i na ścianie pojawił sie kolorowy obraz.

- Rozpoznajesz go, Charlie?

- Nie.

- Jennifer?

- To Kadafi - wypluła jego nazwisko, jak gdyby była to nazwa jadowitego gada.

- Pułkownik Muammar al-Kadafi - poprawił Downey. - Wielki człowiek we własnej osobie. Numero uno.

Kadafi siedział beztrosko na traktorze stojącym na środku pola porośniętego jakąś wysoką, żółtą rośliną, z całą pewnością zbożem. Teren był płaski, bezkresny. Zdjęcie mogło zostać zrobione na polach Kanady, przeczył temu jednak widok grupy uzbrojonych libijskich żołnierzy stojących w tle. Kadafi miał na sobie długie skórzane buty, szare spodnie i coś, co wyglądało na kurtkę narciarską. Kurtka była ciemnoszara z czerwonymi wstawkami, miała wysoki kołnierz i mankiety z zamkami błyskawicznymi. Coś w rodzaju turbanu zakrywało jego czoło aż po brwi. Luźny koniec turbanu zwisał z tyłu głowy i owinięty był wokół szyi, spływając dalej na pierś. Obie dłonie trzymał na kierownicy traktora, miał czarne, wełniane rękawiczki dla ochrony przed chłodem.

Następne ujęcie, tym razem zbliżenie. Ciemna twarz Kadafie-go wypełniła cały kadr. Jennifer patrzyła mu prosto w oczy, szeroko rozstawione i bardzo poważne, brązowe, ale tak ciemne, że zdawały się czarne. Miał wydatny nos, wargi stanowiły zaskakujący kontrast, górna była wąska, okrutna, dolna szeroka, szlachetna. Zdradzała poczucie humoru. Podbródek był szeroki i mocny, o miłych proporcjach, należał do człowieka, który nie znał kompromisów. Jennifer nadal patrzyła w oczy Kadafiego. Dla niej były to oczy człowieka, który jest zdolny do wszystkiego. Jednak patrząc obiektywnie były spokojne i głębokie, nie zdradzały absolutnie niczego.

Rzutnik szczęknął raz jeszcze, twarz zastąpił widok niewielkiej oazy jak z pocztówki. W cieniu palmy rozbity był różowy namiot.

- Urodził się w namiocie z koziej skóry jak ten, który teraz widzicie - powiedział Downey, niewidoczny za jasnym promieniem światła. - Rodzice Kadafiego byli Beduinami. Łagodni pasterze. Był jednym z siedmiorga dzieci. Musieli pogodzić się z wieloma wyrzeczeniami, by wysłać go do szkoły. Jako jedyny członek swojej rodziny otrzymał formalne wykształcenie. Następne zdjęcie, tym razem prawy profil.

- Jak prawdopodobnie wiecie, Kadafi jest oficerem, pułkownikiem. Fałszywa skromność. Gdyby tylko zechciał, mógłby mieć nawet dziesięć generalskich gwiazdek. Jest wielkim szefem Libii od 1969 roku, kiedy razem z grupką kumpli pozbawił króla Idrisa pracy. Nie jest żadną tajemnicą, że na przeprowadzenie zamachu wydali sporą ilość pieniędzy należących do Firmy. - Downey uśmiechnął się. Poprzez światło projektora widzieli tylko uśmiech, jak u kota z Cheshire. - No cóż, wszyscy popełniamy błędy.

Uruchomił automatyczne przesuwanie slajdów. Jennifer i Charlie obejrzeli serię zdjęć przedstawiających Kadafiego podziwiającego zamaskowaną, ruchomą wyrzutnię pocisków rakietowych.

- Rosyjska - powiedział Downey. - Kreml wysyła mu wszystko, czego tylko chce, od karabinów po MiG-i zdolne do przenoszenia pocisków nuklearnych. Płaci gotówką, petrodolarami. Ale tak naprawdę zależy im na stworzeniu z Libii swego przyczółka nad Morzem Śródziemnym.

Downey mówił i mówił, jak większość ludzi był urodzonym wykładowcą.

- Dokonuje sporo drobnych zakupów nie przeznaczonych do domowego użytku. Przez lata całe dawał pieniądze organizacji Czarny Wrzesień, Czerwonym Brygadom, Baader-Meinhof, japońskiej Czerwonej Armii i Hjiczowi Ramirezowi Sanchezowi zwanemu Carlosem. Pieprzony rzeźnik. W Egipcie wspierał At-Takfir wa al-Hidżra. Zapewniał dostawy sprzętu dla OWP i kilku podobnych organizacji. Cały alfabet międzynarodowego terroryzmu. Możecie mi wierzyć, nie chodzi tu o drobne sumy. Przez ostatnie kilka lat wypłacił organizacji Czarny Wrzesień ponad czterdzieści milionów dolarów. Weszło w to dziesięć milionów za masakrę w Monachium, o ile któreś z was sięga pamięcią tak daleko. Mamy wielu pomocników w tej zabawie. Nasi libijscy przyjaciele nie wiedzą jednak, że zamierzamy zdobyć każdy skrawek informacji dotyczący tych pieprzonych terrorystów. Chcemy dowiedzieć się, kim są te sukinsyny i powystrzelać jednego za drugim. Dlatego właśnie potrzebny mi jest ktoś, kto potrafi otwierać sejfy.

Na ekranie pojawił się slajd przedstawiający Kadafiego w białym wojskowym mundurze. Miał lotnicze okulary przeciwsłoneczne i zielony krawat. Stał w dziwnej, oficjalnej pozie. W lewej dłoni trzymał trzcinkę, prawą salutował do aparatu. Charlie pomyślał, że na epoletach i czapce ma dość złota, by bez żadnych problemów dostać posadę portiera w „Beverly Hills Hilton”. Ciemne okulary sprawiały, że dominującą częścią twarzy wydawały się usta. Wyglądał pomimo wszystko, co opowiadał im Downey, na człowieka, który potrafiłby opowiedzieć dobry dowcip.

- To bezwzględny morderca - powiedział Downey, jak gdyby czytał w myślach Charliego. - Zabójca, a my mamy zamiar go załatwić.

- Ja nie - odparł Charlie.

- Myślisz, że nie potrafiłbyś? - Charlie zaśmiał się w odpowiedzi rozkładając ręce. - Nie ma problemu. Ty i Jennifer macie tylko wystawić go na strzał. Kiedy będziecie wyjeżdżać z Libii, przyjedzie na uroczystości pożegnalne. Będzie miał okazję, żeby założyć wszystkie swoje rewolucyjne odznaczenia. Ten facet ma więcej mundurów, niż Imelda Marcos butów. Macie tylko dać Sweetsowi znak, kiedy i gdzie. Jak już mówiłem, to on pociągnie za spust.

Charlie potrząsnął głową.

- Nie zrobię tego. Możesz na mnie nie liczyć.

Downey obrócił projektor tak, że snop białego światła trafił Charliego w twarz, przyciskając go do krzesła, oślepiając całkowicie.

- Zapomniałeś już o Ahmadzie Mahu? - krzyknął Downey. Miał zaskakująco głośny, wysoki i ostry jak u dziecka głos. Zapadła cisza przerywana jedynie szumem projektora. Potem Downey odezwał się. - Jeśli masz ochotę spędzić resztę życia w egipskim więzieniu, to mogę ci to załatwić.

Jennifer wstała i stanęła w świetle projektora, odcinając światło.

- Wystarczy - powiedziała. - Skończ z tym.

- Nie wtrącaj się - ostrzegł ją Downey.

Jennifer nie zwróciła na niego żadnej uwagi. Ominęła go i pochyliła się, by wyciągnąć wtyczkę z kontaktu. Downey skoczył w jej stronę.

- Zostaw nas samych - powiedziała.

Downey wycelował oskarżycielsko palec wskazujący w CharIiego. Jego głos drżał od napięcia, choć bardzo starał się to ukryć.

- Uratowałem ci tyłek, stary. Jesteś mi coś winien i lepiej o tym nie zapominaj.

Jennifer odezwała się.

- Czy mógłbyś zostawić nas samych na chwilę? Ja i Charlie musimy o czymś porozmawiać.

Downey zgarbił się i skierował ku drzwiom, otworzył je na całą szerokość, do pokoju wtargnął promień światła. Sylwetka Jacka wypełniła drzwi, jego cień na chwilę zarysował się na dywanie. Potem drzwi zatrzasnęły się za jego plecami.

Jennifer podeszła do okna i odsunęła zasłony. Miała na sobie jasnobłękitną bluzkę i białą spódnicę do połowy łydki. Była bosa, miała nie umalowane paznokcie. Pomimo rudych włosów łatwo się opalała, jej skóra nabrała orzechowego odcienia. Niebo za oknem było błękitne, bez jednej chmurki, w oddali migotało Morze Śródziemne. Mała żaglówka przesuwała się wolno na horyzoncie.

- Powiedz mi coś - powiedział Charlie. - Co ty u diabła robisz? Dlaczego pracujesz dla Downeya?

- Pytasz, co ma na mnie? - uśmiechnęła się. - Myślę, że obojgu nam dobrze zrobi trochę świeżego powietrza. Chodźmy na spacer, opowiem ci o wszystkim.

Na trawniku przed hotelem chłopiec ubrany w tenisówki Nike, jasne Levisy i koszulkę z krótkimi rękawami z napisem „I love New York” wyrywał widelcem chwast przypominający zieloną rozetkę. Uśmiechnął się do nich, gdy go mijali. Charlie odkrył ku swemu zaskoczeniu, że zastanawia się, czy chłopiec jest też opłacany przez Downeya.

Szli wolno Corniche w stronę centrum Aleksandrii. Po prawej stronie spienione morze błyszczało i migotało, po czym ciężko uderzało o plażę. W pewnej odległości od nich na szerokim języku lądu, który oddzielał od siebie porty Wschodni i Zachodni stał Fort Oaitbay. Fort pochodził z piętnastego wieku. Niedawno odkryto pod murem w jego pobliżu pozostałości pałacu Kleopatry, dziesięć metrów poniżej lustra wody.

Jennifer patrzyła kątem oka na Charliego, przysunęła się bliżej i wsunęła mu rękę pod ramię. Wydawał się zaskoczony, ale nie próbował się od niej odsunąć. Pod białą, bawełnianą koszulą czuła jego żebra, mięśnie. Tygodnie spędzone na pustyni wzmocniły go, sprawiły, że stał się bardziej wytrzymały.

Ramię przy ramieniu szli Corniche. Po dłuższej chwili Jennifer sprowadziła Charliego z chodnika w stronę ławeczki stojącej w cieniu starego drzewa oliwnego.

- Jak długo Downey zamierza trzymać nas w Aleksandrii? - zapytał Charlie.

- Naprawdę nie mam pojęcia.

- Powiedział ci, jak się poznaliśmy?

- W ambasadzie w Kairze, prawda? Znalazłeś się w jakichś kłopotach, a on ci pomógł.

- Za pewną cenę - Charlie uśmiechnął się, ale w jego uśmiechu nie było śladu ciepła. - Powiedziałaś kiedyś, że robisz to wszystko z zemsty.

- Jack nie opowiedział ci o moim ojcu? - Nie, oczywiście, że nie. Downey był zawodowcem. Wiedział, że efekt, jaki wywoła informacja usłyszana z jej ust, będzie o wiele większy niż ten, jaki z największym szczęściem może uzyskać on sam.

Nagły powiew wiatru zakołysał gałęziami drzewa oliwnego. Cienie zatańczyły na twarzy Charliego.

- We wrześniu 1969 roku Kadafi i garstka oficerów przeprowadziła zamach stanu. Król Idris był wtedy za granicą i zamach przebiegł niemal bezkrwawo, dzięki świetnej organizacji. Mój ojciec był inżynierem, pracował dla firmy z siedzibą w Londynie. Do Libii wysłano go w marcu 1971 roku, miał kierować budową na pustyni pod Sabha.

Uderzenie wiatru zrzuciło jakiegoś pływaka z deski do morza. Charlie patrzył, jak próbuje wgramolić się na nią z powrotem i ustawiać maszt.

- Osiemnaście miesięcy później, dziesiątego sierpnia 1972 roku zaginął.

Pływak zdołał ustawić maszt pionowo, ale wiatr zamarł i deska znieruchomiała wśród fal.

- Przez całe lata - mówiła dalej Jennifer - nikt nie wiedział, co się z nim stało. Powiedziano mi, że był to wypadek, spadła na niego jakaś ciężka maszyna. Powiedzieli mi, że pił. Powiedzieli też, że pochowano go na chrześcijańskim cmentarzu przy ulicy Al-Dżala w Trypolisie.

- Ale nie była to prawda?

- Wierzyłam, że była to prawda aż do zeszłego roku. Mam sklepik z antykami przy King’s Road. Pewnego dnia do środka wszedł Jack Downey. Przedstawił się i powiedział, że wie, co naprawdę przydarzyło się mojemu ojcu. Opowiedział, że pracował dla CIA, że mój ojciec też dla nich pracował, byli przyjaciółmi. To był szok. Nie wiedziałam, co o tym sądzić. Wrócił następnego dnia po południu. Poszliśmy do restauracji w sąsiedztwie, wypiliśmy kilka filiżanek herbaty. Wszystko było takie normalne. Jack powiedział, że ojciec został aresztowany przez oficerów armii libijskiej, zakatowali go na śmierć. Jack miał też zdjęcia, by udowodnić, że mówił prawdę.

- A kiedy już dobrze się im przyjrzałaś, schował je do kieszeni i zapytał, czy chciałabyś pomścić śmierć swojego ojca.

- Proste, prawda7 - kosmyk włosów spadł jej na twarz. Odsunęła go niecierpliwym ruchem.

- A co potem?

- Powiedział, że pozostanie ze mną w kontakcie. To było ponad rok temu, następnym razem zobaczyłam go na kilka dni przed przylotem do Kairu. Musiał się bać, że zmienię zdanie. Przywiózł ze sobą film. Trwał zaledwie kilka minut, ale były to ostatnie minuty życia mojego ojca.

Jennifer urwała, patrząc niewidzącymi oczami w stronę morza.

- Przywiązali go do metalowego stołu w pokoju bez okien i palili prądem elektrycznym. Słyszałam, jak krzyczał, Charlie. Słyszałam, jak krzyczał i widziałam, jak umierał.

Wiatr znowu nabrał mocy, pływak ustawił maszt i ruszył przed siebie, szybko znikając z pola widzenia.

- Pomożesz mi? - zapytała Jennifer. Charlie podniósł się z ławeczki.

- Pomogę, jeśli uznam, że ci wierzę - powiedział i odwrócił do niej plecami, ruszył Corniche w stronę miasta.

Chłopak na trawniku nadal wyrywał chwasty. Na jej widok wydał głęboki gardłowy dźwięk, zamrugał oczami i pomachał w jej stronę swym widelcem.

Weszła do apartamentu oczekując, że zastanie tam Downeya siedzącego na kanapie ze szklaneczką brandy w ręku. Nie miała szczęścia. Chodziła bez celu po pustych pokojach, przekładając z miejsca na miejsce różne przedmioty. Poszła do sypialni i włączyła telewizor, zasnęła oglądając film dokumentalny o budowie tamy w Asuanie. Kiedy się obudziła, było już dość późno, w pokoju panował półmrok, w telewizji prezentowano właśnie teleturniej.

Jennifer spojrzała na zegarek. Była prawie dziesiąta. Uznała, że powinna coś zjeść. Nie była głodna, ale kolacja zajmie jej trochę czasu.

W restauracji zamówiła kawałek pieczeni jagnięcej i butelkę Veuve Cliąuot. Przez jakiś czas przewracała widelcem jedzenie na talerzu, wreszcie nie zjadłszy ani kęsa wyszła, zabierając ze sobą butelkę szampana.

Wzięła z łóżka koc i wyniosła go razem z butelką na zewnątrz, na balkon. Nocne powietrze było chłodne i wilgotne, pachniało solą. Po lewej stronie szereg lamp wyginając się wdzięcznie prowadził ku jasnym światłom Aleksandrii. Usadowiła się w wiklinowym, pomalowanym na biało fotelu, otulając ramiona kocem. Na morzu wśród ciemności dostrzegała drobne czerwone i zielone światełka na łodziach rybackich.

Czas płynął, powietrze stawało się coraz chłodniejsze. Pociągała szampana z butelki, aż została w niej tylko jedna czwarta zawartości, światła na wodzie zaczęły się rozmywać. Czy była pijana? Zastanawiała się właśnie nad taką możliwością, gdy niespodziewanie dla samej siebie zasnęła głębokim pozbawionym sennych marzeń snem.

Charlie pojawił się około czwartej nad ranem. Trzasnął drzwiami, przeprosił głośno, uderzył się o stolik do kawy i zasyczał z bólu, udało mu się zapalić światło. Mamrocząc przekleństwa zdołał trafić do łazienki. Na dywanie pojawił się promień światła, potem drzwi zamknęły się za nim.

Głośny szum prysznica obudził Jennifer. Była nadal trochę pijana, ale tylko trochę. Dopiła resztkę szampana i ruszyła w jego stronę, rozbierając się po drodze do naga. W łazience odsunęła na bok drzwi z mlecznego szkła i weszła pod prysznic. Charlie patrzył na nią, ale nie odezwał się ani słowem. Objęła go ramionami, przytuliła się i pocałowała w usta.

Charlie stał bez ruchu, zaniemówił z wrażenia. Potem, niepewnym gestem otoczył ją ramionami i przytulił do siebie.

Downey umieścił w ich apartamencie więcej pluskiew, niż można znaleźć karaluchów w całym Harlemie. Podsłuchiwał tak długo, aż miał całkowitą pewność, że jego papużki nierozłączki rozwiązały już wszystkie problemy, na jakie mogły natrafić, potem zapakował się i pojechał Fiatem na lotnisko, a stamtąd wynajętym samolotem poleciał do Kairu.

Podczas gdy Jennifer i Charlie oglądali widoki z Corniche, zadzwonił do Fostera, oczywiście na jego koszt. Miał szczęście. Czaszka trafiła wprawdzie do adresata, ale Foster zdołał w jakiś sposób ustalić, że nie należała do Charliego. Czyżby wygotowanie nic nie dało?

Pozostał mu już tylko ostatni etap. Foster był ostatnią przeszkodą, jaką musiał usunąć, miał pewność, że nie sprawi mu to żadnych kłopotów.

Wkrótce, był o tym głęboko przekonany, jedynym problemem, z jakim przyjdzie mu się borykać, będzie pytanie - co zrobić z taką wielką kupą pieniędzy.


30



Kair

Downey wykręcił domowy numer Fostera z budki przy ulicy Bab al-Wazir. Foster odebrał po trzecim dzwonku. Od razu zaczął mówić:

- Gdzieżeś ty się u diabła włóczył?

Obok budki przejechał skuter, ciągnąc za sobą warkocz błękitnego dymu. Downey czekał aż ucichnie warkot silnika.

- Tu i ówdzie. Kręciłem się trochę po okolicy.

- Chcę cię widzieć natychmiast w ambasadzie. Spotykamy się za pół godziny.

- Nie mogę, jestem zajęty do dziesiątej. Czy to nie będzie zbyt późno?

Downey czuł, że Foster aż drży z irytacji, ale pozwolił ciszy narastać. Wreszcie Foster odezwał się pierwszy.

- W porządku, a zatem o dziesiątej. Nie spóźnij się. Nie każ mi czekać. Nawet minuty.

Downey milczał przez jedno uderzenie serca, po czym odezwał się.

- Słuchaj, musimy to załatwiać w biurze? Bylibyśmy o wiele bardziej rozluźnieni mogąc podlać całą rozmowę paroma Tomami Collinsami w hotelu „Shephearda”.

Foster zdał sobie nagle sprawę z tego, że Downey, ten oślizgły tłuścioch, musiał śledzić go przynajmniej raz w czasie lunchu. Ty sukinsynu, pomyślał i rzucił słuchawkę na widełki.

Downey stał tyłem do szumu i warkotu przejeżdżających samochodów jeszcze długo po przerwaniu połączenia. W słuchawce słyszał tylko trzeszczenie i uznał, że Dorothy nie sprawdza, czym zajmuje się jej szef. Było kilka minut po drugiej, do zaplanowanego spotkania pozostało mu zatem osiem godzin. Nie miał zbyt wiele czasu. Musiał dokonać małych zmian w swym mieszkaniu, a to mogło trochę potrwać. Ale najpierw to, co najważniejsze - potrzebował kobiety. Papużki nierozłączki pozostawione w hotelu „Palestine” rozpaliły jego zwykle uśpiony apetyt, napełniły go pożądaniem.

Tylko gdzie w dwunastomilionowym mieście może znaleźć kobietę, która będzie wyglądać tak samo jak Jennifer.

Niemożliwe, tego nie da się zrobić.

Podrapał się po nosie i uśmiechnął. Życie zmusza nas ciągle do dokonywania wyborów, w końcu wyląduje jak zawsze u Madame Tussaud. Tak naprawdę nie nazywała się Tussaud, ale uczciwie zasłużyła sobie na ten przydomek od wielu lat nadużywając makijażu.

U Madame Tussaud miał swój ulubiony pokój, urządzony jak żłobek. Seks był dla Downeya czymś w rodzaju kołyski dla dorosłych, w miękkim łóżku, pełnym pluszowych zwierzaków, misiów, zielonookich lwów i słoni o miękkich niebieskich trąbach - wszystkich zwierząt z Arki. Mieli tam też podniszczony adapter, który grał jego ulubioną płytę Dr. Sęussa, podczas gdy jego partnerka jęcząc pod nim starała się wtórować dobiegającemu z głośnika głosowi. Wiedział już, że powinien był umówić się wcześniej.


***

Downey wyszedł z burdelu kilka minut po szóstej. Pojechał do Dokki taksówką, zgodnie z rutynowymi środkami bezpieczeństwa wysiadł dwie przecznice od swojego mieszkania. Stanął przed drzwiami i starannie obejrzał zamki i system alarmowy. Nie znalazł żadnych śladów włamania, ale od tego są przecież specjaliści. Polizał klucz, by zwilżyć go i łatwiej wsunąć w dziurkę, potem wyciągnął i odbezpieczył pistolet, czternastostrzałowy Browning 9 mm. Lewą dłonią powoli przekręcił klucz, po czym gwałtownie kopnął w drzwi.

Wewnątrz było tak cicho, że słyszał, jak płowieje dywan. Zamknął drzwi na klucz i metodycznie sprawdził pokoje jeden po drugim. Kiedy był już pewien, że w mieszkaniu nikogo nie ma, założył gumowe rękawiczki i poszedł do kuchni, wyjął z lodówki puszkę Miller Lite. Poszukiwanie pluskiew nie miało sensu. Nie było go tu ponad tydzień, aż nadto długo, by ekipa CIA mogła zburzyć i postawić od nowa wszystkie ściany w mieszkaniu, instalując kamery na podczerwień, włókna optyczne, urządzenia podsłuchowe mniejsze niż ucho komara - całą tonę sprzętu, którego wyszukanie zabrałoby mu okrągły rok. Teraz jednak miał przeczucie, że Foster w ogóle o tym nie pomyślał.

Jeśli zaś się mylił, no cóż...

Napił się piwa i otworzył szufladę, w której trzymał sztućce. Wybrał ostry nóż, poszedł do salonu i zaczął systematycznie ciąć meble. Chciał, żeby sprawiało to wrażenie działania szaleńca, wbił nóż w kanapę kilkanaście razy, szarpał i rwał, później wsadził do środka rękę i zaczął wyrywać garściami gąbkę. Nie była to najłatwiejsza robota, co kilka minut musiał przystawać, by złapać oddech, dać chwilę wytchnienia walącemu jak młot sercu. Zanim dotarł do sypialni, podwinął rękawy koszuli, był już po trzeciej szklance piwa. Zrzucił pościel i wbił nóż w dębową deskę łóżka. Później zajął się swoją komodą, porozrzucał ubrania, opróżnił szuflady, wyrzucając z nich wszystko na podłogę.

Kiedy pokój zamienił się już w gruzowisko, usiadł na zrujnowanym łóżku i spojrzał na zegarek. Dziesięć po dziewiątej. Poszedł do kuchni, zjadł trochę pizzy i otworzył następne piwo.

Odświeżywszy się trochę, wrócił do salonu i założył izraelski tłumik na lufę Browninga.

Nad imitacją kominka wisiało duże lustro. Strzelił do niego trzy razy, okruchy posrebrzonego szkła rozsypały się na wyłożonym kafelkami otoczeniu kominka.

Rzucił Browninga na fotel i wydobył strzykawkę. Podwinął wyżej rękaw i napiął biceps. Strzykawka umieszczona była w celofanowym opakowaniu, zerwał je, wziął głęboki oddech i wbił igłę w przedramię. Nie trafił w żyłę, ból był przejmujący. Teraz wiedział już, dlaczego pielęgniarki są zawsze takie wesołe.

Zagryzł wargi i spróbował raz jeszcze.

Tym razem w strzykawce pojawiła się krew. Trzymając strzykawkę w prawej ręce, chwycił tłoczek w zęby i nabrał do niej 150 milimetrów krwi grupy B minus.

Czasami wygodnie jest mieć rzadką grupę krwi.

Wyciągnął igłę z przedramienia, krew trysnęła jak lawa z małego wulkanu. Cieniutki strumień spłynął po ramieniu i zaczął kapać na dywan. Nie próbował go zatamować.

Czuł się niezwykle lekko, skierował strzykawkę prosto w górę i gwałtownie nacisnął tłoczek.

Krew rozlała się tworząc na białym suficie szalone wzory. Ostatnie parę kropel spadło mu na buty. Usiadł na poręczy pociętej nożem kanapy, raz jeszcze spróbował trafić w żyłę.

Napełnił strzykawkę i przez chwilę siedział bez ruchu trzymając ją w ręku. Czuł się coraz słabszy i robiło mu się niedobrze.

Wziął kilka głębokich oddechów, trochę rozjaśniło mu się w głowie, wstał i przeszedł w stronę kominka. Tym razem wystrzelił krew zakręconym łukiem z wysokości swego gardła ku podłodze, przez strzaskane lustro. Odczekał chwilę i czując, że żołądek podchodzi mu do gardła, napełnił strzykawkę po raz trzeci.

To musiało już wystarczyć. Mieszkanie wyglądało jak rzeźnia. Dokładnie tak jak z kawą, zawsze wydaje się, że na podłodze jest więcej, niż mogłoby się zmieścić w filiżance.

Poszedł do łazienki, obmył ranki zimną wodą, wytarł się ręcznikiem, spuścił rękawy, miał kłopoty z zapięciem mankietów. Wytarł ręcznikiem krew ze zlewu i wrzucił go pod prysznic.

Wrócił do salonu, wyciągnął magazynek i ponownie załadował Browninga, po czym wyszedł z mieszkania.

Korytarz był pusty. Zapadka w drzwiach opadła ze stuknięciem, które jak kropka zamknęło ten epizod.


***

Za biurkiem Dorothy siedział kapral Piechoty Morskiej, który wyglądał, jak gdyby zszedł właśnie z plakatu z Wujem Samem. Czytał stary egzemplarz „Sports Ilustrated”, spojrzał na Downeya, gdy ten wysiadł z windy. Downey nie zwrócił na niego uwagi, natychmiast podszedł do dębowych drzwi prowadzących do gabinetu Fostera i nacisnął klamkę. Kapral odłożył gazetę. Downey spojrzał na zegarek. Na szkiełku były ciemne plamy krwi. Polizał kciuk i wytarł szkiełko do czysta.

- Czym mogę panu służyć?

- Czy on dzwonił?

- Przepraszam?

Downey wskazał na telefon Dorothy.

- Czy w ciągu ostatniej godziny ten duży lśniący przedmiot wydał dźwięk, jakby ktoś trzepnął cię w głowę?

- Nikt nie dzwonił, sir.

Foster wysiadł z windy o wpół do jedenastej, mrużąc oczy krótkowidza patrzył na tarczę swego Marlina. Zamiast przeprosin zaczął głośno narzekać na sposób prowadzenia się ludzi, którzy nie chcieli wypuścić go z zabawy na czas. Downey siedział na krześle, podczas gdy Foster pobrzękiwał kluczykami do BMW. Czy Foster był pijany? Pijany prawdopodobnie nie, ale na pewno trochę dziś wypił. Downey mrugnął porozumiewawczo do kaprala, który dyplomatycznie odwrócił wzrok. Foster zdołał wreszcie otworzyć drzwi biura. Downey podniósł się i wszedł za nim do środka.

Foster obszedł biurko, zapalił mosiężną lampę stołową z abażurem z zielonego szkła. Downey zamknął za sobą drzwi i podszedł ku niemu, obcasy jego butów pozostawiały wgłębienia w świeżo odkurzonym dywanie. Usiadł na przeznaczonym dla gości krześle w stylu królowej Anny. Jedna z nóg zatrzeszczała. Nie była to wada, z upływem czasu drewno rozeschło się, klej puścił, a kliny poluzowały. Wszystko na tym świecie rozpada się po pewnym czasie, jest to fakt stwierdzony naukowo. Cała sztuka polega na tym, by właściwie przewidzieć moment katastrofy. Downey skrzyżował nogi, sadowiąc się wygodniej. Zapalił papierosa, seks okazał się nie trafionym pomysłem. Czuł się zmęczony. Raz jeszcze poprawił się na krześle, lufa Browninga dźgnęła go w żebro.

Foster miał na sobie czarny frak. Materiał był tak ciemny, że zdawał się wysysać światło z pokoju. W połączeniu z ponurą miną sprawiał, że Richard wyglądał jak sędzia.

Downey miał niejasne przeczucie, że coś poszło nie tak, jak powinno. Może kapral nie miał wcale powstrzymać go od przedwczesnego wejścia do biura Fostera, a wprost przeciwnie, powstrzymać go od ucieczki.

Teraz, kiedy miał chwilę, by się nad tym zastanowić, nie był już wcale taki pewien, że Foster jest pijany. Wydawał się raczej podenerwowany. Jack zastanawiał się, dlaczego.

Foster nie kazał mu zbyt długo czekać.

- Pewien czas temu - zaczął - przyszedłeś do mnie z opowieścią o pułkowniku libijskiego wywiadu, Butrusie Muradzie. Powiedziałeś, że Butrus marzy o tym, by zwiać, poprosiłeś o zgodę na zorganizowanie potrzebnego zespołu.

- Zgodę plus fundusze.

- Tak jest. Gdzie są teraz Sweets i Martin?

- W Sidi Mahares.

Foster spojrzał na niego pytająco.

- To kurort na wyspie Dżerba, u wybrzeży Tunezji.

- A co oni tam u diabła robią?

- Nurkują. Piją. Pieprzą miejscowe dzierlatki - Downey urwał. - No tak, a przy okazji czekają, aż pojawi się pułkownik Butrus.

- A co potem?

- Lot na kontynent, a potem Boeingiem 747 do Stambułu, z międzylądowaniem w Rzymie, gdzie pułkownik przedwcześnie wysiądzie. I ogłosi, że ucieka.

- A co w tym wszystkim robi Jennifer Forsyth?

- Kto? - zapytał głupio Downey. Pogrzebał po kieszeniach i wyciągnął batonik Snack Bar, zerwał papierek i zabrał się do jedzenia. Okruchy czekolady i prażonych orzeszków spadły mu na klapy marynarki. Żuł szybko, ugryzł następny kęs.

- Rozmawiałeś z nią w Londynie - powiedział Foster. - Nie ma wątpliwości, że rozmawialiście o śmierci jej ojca.

- Szpiegowałeś mnie? - zapytał Downey zaskoczony.

- Gdzie jest teraz7

- Na Dżerbie, razem z Hubiem i Mungo.

- Co tam robi?

- Czeka na odpowiednią chwilę. Ma być, no cóż... ma być zasłoną dymną, gdyby coś takiego było potrzebne.

- Powiedz mi przede wszystkim, jak ona się w to wszystko wplątała.

- To był jej pomysł. Chciała wziąć udział w prawdziwej akcji. A ja winien jej byłem wielką przysługę.

Foster uniósł pytająco brwi.

- To sprawy osobiste. - Downey wsunął do ust końcówkę batonika.

Ku jego zaskoczeniu, Foster nie zareagował.

- Byłeś w Libii, kiedy zginął jej ojciec. To był rok 1972, nie mylę się chyba?

- Boże, to już tak dawno?

- Co tam robiłeś, Jack7

- Analiza materiałów. Papierkowa robota. Pracowałem w Wheeler, rzadko kiedy wychodziłem z bazy. Nic poważnego, możesz mi wierzyć. Gdyby nie to, że potrafię pisać na maszynie trzydzieści słów na minutę, prawdopodobnie odesłaliby mnie od razu do domu.

- Zatem zaprzeczasz, że miałeś coś wspólnego ze zniknięciem Forsytha7

Downey był szczerze zaskoczony, udawanie nie miało najmniejszego sensu.

- Nie miałem z tym nic wspólnego, Richard. Nic a nic. Jennifer to słodki dzieciak. Wzruszyła mnie. Być może popełniłem błąd, ale obiecałem jej, że gdy tylko dowiem się czegokolwiek o losie jej ojca, dam jej znać.

- I zrobiłeś to w zeszłym miesiącu w Londynie?

- Tak.

- I ponieważ pułkownik miał coś wspólnego ze zniknięciem jej ojca, zaczęła błagać, byś pozwolił jej pomóc sobie w zorganizowaniu jego ucieczki.

- To nie tak. To znaczy, oczywiście, że nie. Ale w końcu wymyśliła coś takiego, będzie więc szczęśliwa.

- Ty tak twierdzisz, Jack.

Foster odwrócił się, by sięgnąć do stolika stojącego za jego plecami. Podniósł czaszkę, którą przysłał mu Downey, wsunął palce w oczodoły, jak gdyby była kulą do gry w kręgle. Postawił czaszkę na biurku i zakręcił nią. Puste oczodoły i białe kości błysnęły w świetle padającym z lampy.

- Słyszałeś kiedyś o Amm Khalili? - zapytał. Downey potrząsnął przecząco głową.

- Jest odontologiem sądowym. Powiedział mi kiedyś, że badanie odontologiczne pozwoliło zidentyfikować ciało żony Nerona, która zmarła w 66 roku naszej ery.

- Fantastyczne.

- Nawet nie można tego porównać z tym, czym zajmuje się obecnie. Khalil porównał szczękę tej czaszki z ostatnim prześwietleniem zębów Charliego, które jego dentysta przesłał faksem z Los Angeles. Khalil był naprawdę pod wrażeniem. Złota plomba była świetnie zrobiona. Stopień starcia siekaczy, tak przy okazji, był prawie identyczny.

Foster spojrzał na Downeya małymi, jasnymi oczami.

- Popełniłeś tylko jeden błąd, Jack.

- Nie jestem pewien, czy wiem, o co ci chodzi.

- Najbardziej charakterystyczną cechą określającą przynależność do rasy w ludzkiej czaszce jest pewien ząb. Mówiąc ściśle jest to kieł, niekiedy ma on kształt łopatki. Taki typ kła występuje u dziewięćdziesięciu pięciu procent Indian amerykańskich, u ponad dziewięćdziesięciu procent Chińczyków i u prawie pięćdziesięciu procent Arabów z Palestyny.

Foster obrócił czaszkę w stronę Downeya, tak że puste oczodoły patrzyły prosto na niego.

- Charlie nie był amerykańskim Indianinem, ani Chińczykiem i jest w stu procentach pewne, że nie był żadnym pieprzonym Palestyńczykiem. Dlaczego więc właśnie u niego występuje akurat ten kształt kła7 No, Jack. Czekam na twoją spowiedź. Żyje, prawda7 Wyleguje się na plaży na Dżerbie, razem z resztą twojej załogi.

- Prawdę powiedziawszy, jest tutaj, w Kairze. Foster radośnie uderzył dłonią w blat biurka.

- Wiedziałem! Całe to gadanie o Butrusie... On nigdy nie miał zamiaru uciec. Chcesz go porwać!

Downey był zaskoczony. Zdołał jednak przybrać wyraz powstrzymywanego podziwu.

- Mossad naprawdę ma na niego ochotę. Zamierzamy dokonać zamiany.

- Z Izraelczykami? Dlaczego? Po co oni u diabła go potrzebują?

- Syryjczycy mają broń atomową, a Butrus zna wszystkie szczegóły.

- Co?!

- To supertajna sprawa, zdołali dostać w swoje ręce izraelską wyrzutnię rakiet i kilka głowic atomowych.

- Jezu Chryste! - Foster zmarszczył brwi i przygryzł dolną wargę. - A co w tym wszystkim robi Charlie?

- Chcesz z nim pogadać?

Foster zawahał się, spojrzał na Marlina, zastanawiał się przez chwilę, która zdawała się trwać wieczność, a może jeszcze dłużej.

BMW Fostera zostawili w garażu ambasady. Downey bez kłopotu przekonał go, że dla jego własnego bezpieczeństwa lepiej będzie wykorzystać jeden z wozów ambasady. Wybrał ciemnozielonego Forda Tempo. Podobnie jak wszystkie wozy ambasady miał wzmocnioną karoserię i kuloodporne szyby.

Downey zatrzymał się tuż za bramą, by sprawdzić działanie zamontowanej w wozie krótkofalówki. Głos dziewczyny na dyżurze brzmiał tak, jak gdyby jadła właśnie płatki kukurydziane, ale odpowiedziała od razu. Downey opowiedział jej dowcip i podkręcił głośnik, tak że jej głośny śmiech wypełnił cały samochód.

Foster, skulony w fotelu, uśmiechnął się półgębkiem. Downey wyczuł w jego oddechu whisky. Ten biedny sukinsyn jest na wpół pijany.

Jechał z maksymalną dopuszczalną prędkością w górę rzeki, minął wyspę Roda i jasno oświetlony pałac Manjal. Na południowym krańcu wyspy, w powodzi świateł z domu, stał słynny dawniej Nilometr, obecnie bezużyteczny, stanowił jedynie zabytek, przyciągający spalonych słońcem turystów.

Downey pomyślał, że gdyby Nil wylał, znaczyłoby to, że Izraelczycy albo Libijczycy rozwalili bombą atomową tamę w Asuanie.

Po półgodzinie pozostawili za sobą luksusowe hotele, jechali przez dzielnicę magazynów i drobnych zakładów przemysłowych. Ulice były tu wąskie i słabo oświetlone, po obu stronach stały potężne ciężarówki, które czekały na poranny załadunek. Downey zauważył, że Foster siedzi jakby nieco prościej. Chyba zaczynał trzeźwieć.

- Czy radio będzie działało na taką odległość, gdyby zaszła potrzeba? - zapytał.

- Nie ma problemu - odparł Downey. - Nie masz się o co martwić.

Jechał zgodnie z zapamiętaną mapą przez następny kwadrans, po czym nagle i niespodziewanie skręcił z powrotem w stronę rzeki. Przejechali przez pusty teren ku barce oświetlonej przez nie osłonięte żarówki powieszone na rozciągniętym kablu.

Foster poruszył się niepewnie.

- Jesteśmy już blisko. - Downey przejechał wąską, niebrukowaną uliczką między ceglanymi budynkami i zaparkował w świetle lampy zamocowanej na szczycie wysokiego drewnianego słupa. Wyłączył silnik i wysiadł z samochodu.

Foster wyszedł w ślad za nim z kręgu żółtawego światła, śliską ścieżką poszli w stronę ciężkich od mułu wód Nilu. Powietrze było chłodne i wilgotne, śmierdziało mułem, zgnilizną i fekaliami. Mgła przesuwała się tuż nad ziemią. Ścieżka zaczęła się wznosić, światło przygasło. Foster pośliznął się, upadł na jedno kolano, zaczął głośno kląć. Długi ciemny kształt zamajaczył przed jego oczami, profil otwartej barki, której używano do przewozu wapienia z położonych w górze rzeki kamieniołomów.

Downey szedł w stronę dziobu barki. Rzeka wydawała się stałą masą, która ze zdradziecką łatwością przesuwa się w stronę Kairu, w stronę delty, w stronę Morza Śródziemnego. Na pokład można się było dostać po wąskiej kładce długości około dziesięciu metrów.

Zamykała ją niewielka furtka z kolczastym drutem na szczycie. Downey miał klucz od kłódki. Otworzył furtkę i gestem zaprosił Fostera do środka, później zamknął ją za sobą.

- Co tutaj robi Charlie?

- Czyta. Śpi. Ukrywa się przed tobą i mną. - Downey ruszył po trapie. Machnął ręką w stronę barki. - Stoi tutaj od sześciu miesięcy, kiedy pokłócili się właściciele.

Foster niepewnie sprawdził stopą trap. Wydawał się wystarczająco mocny. Gdzieś nad wodą niewidoczny ptak krzyknął przeraźliwie, przez chwilę zdawało mu się, że słyszy szmer odległych głosów.

Downey dotarł do końca trapu, obcasy butów zastukały wesoło na stalowym pokładzie barki. Odwrócił się i podał Fosterowi rękę.

Foster instynktownie wyciągnął dłoń. O wiele za późno zauważył zimny błysk w oczach Downeya. Koniuszki ich palców spotkały się na moment. Foster gwałtownie cofnął rękę, sięgnął po rewolwer.

Downey szarpnął Fostera za marynarkę i pozbawił równowagi kopnięciem w kolano. Richard uderzył o pokład tyłem głowy. Wycelował pistolet w tłusty brzuch Downeya, lecz ten kopnął go w twarz. Foster upuścił pistolet i dostał jeszcze jednego kopniaka. Zaczął głośno wymiotować. Miał złamany nos. Oddychając plamił koszulę kropelkami krwi.

Downey związał mu ręce w przegubach i nogi w kostkach żółtą nylonową liną. Pistolet, krótkonosy Colt kalibru 0,38 cala leżał na pokładzie, o kilkanaście centymetrów od rozkwaszonego nosa Fostera. W jego kieszeniach Jack znalazł zapasową amunicję.

Downey odezwał się.

- Jakiś dupek wysadził w powietrze mój pokój hotelowy w Londynie. Posłużył się miną Claymore. Czy to był twój pomysł?

Foster wymamrotał coś niezrozumiałego. Downey kopnął go w głowę.

- Głośniej, proszę.

Foster splunął krwią na pokład.

- Jack, nic o tym nie wiedziałem!

- Grupa spadochroniarzy zaatakowała w nocy mój obóz na pustyni. Co powiesz o tym?

- Jaki obóz? Nic nie wiem.

- To trochę mało, Dick.

- To prawda!

- Tego się właśnie obawiałem - powiedział Downey. Złapał Fostera za kołnierz i posadził go siłą, włożył mu ręce pod pachy i podciągnął ku burcie. Foster bronił się jak świeżo narodzone kociątko przed wiadrem z wodą. Downey kucnął, uniósł go nad burtą i upuścił do wody.

Gęsta mgła unoszącą się nad rzeką pochłonęła wszelkie dźwięki. Downey wyjrzał za burtę. Foster leżał na plecach, ramionami i nogami uderzał o wodę, starając się utrzymać na powierzchni. Downey przeszedł na drugą burtę. Drugi koniec długiej liny przywiązanej do kostek Fostera przymocowany był węzłem marynarskim do nadburcia. Zaczął powoli wybierać linę. Przypominało to trochę wędkowanie, walka i opór przenoszone były przez drgania linki. Zaparł się nogami i pociągnął linkę raz za razem.

Foster skręcał się szaleńczo i rzucał w czarnej wodzie, nagle poczuł szarpnięcie w kostkach, coś wciągnęło go pod powierzchnię. Krzyknął przeraźliwie. Zardzewiały, obłażący z farby kadłub znalazł się dokładnie nad nim. Linka przywiązana do jego nadgarstków unosiła się luźno na powierzchni. Złapał za nią i zdołał wydobyć na powierzchnię głowę i ramiona.

Downey został zaskoczony tym nieoczekiwanym oporem. Stracił grunt pod nogami i uderzył o nadburcie, zaklął jak szewc i zaczął dziko ciągnąć, zwoje liny układały się u jego stóp.

Foster odetchnął wilgotnym powietrzem, zdołał po raz ostatni napełnić płuca. Zdarł sobie skórę z dłoni, gdy kolejne szarpnięcie wciągnęło go pod powierzchnię, w czarną głębinę. Jego ciało szorowało o kadłub, próbował jeszcze uderzać i kopać, Downey ciągnął tak długo, aż buty Fostera uderzyły o kil.

Downey przywiązał linę do nadburcia podwójnym węzłem, przeszedł na drugą stronę i zrobił to samo z liną przywiązaną do rąk Fostera. Przeszukał pokład. Ukochany przez jego szefa Marlin leżał o kilkanaście centymetrów od Colta. Otworzył rewolwer, magazynek był pełen. Co za podejrzliwy facet! Wrzucił rewolwer do kieszeni i zszedł z trapu, po błotnistej ścieżce wrócił do Forda.


***

Sheila, najnowszy nabytek zespołu maszynistek obdarzony cudownymi paluszkami, wynajęła sobie małe mieszkanko na Gezirze, w pobliżu Uniwersytetu Kairskiego. Downey dowiedział się o niej wszystkiego, wiedział, że mieszka sama.

Dlatego też całkowicie zaskoczył go wybuch gardłowego, męskiego śmiechu, gdy wsunął się do jej mieszkania.

Zamknął cicho drzwi za sobą. Z sypialni dobiegł go następny wybuch śmiechu. Upuścił Marlina na podłogę i nadepnął go obcasem, zatrzymując wskazówki na godzinie pierwszej czterdzieści dwa. Założył gumowe rękawiczki, wyciągnął Colta Fostera i bezszelestnie podszedł do otwartych drzwi sypialni. Szybko zajrzał do środka. Sheila skręcała się w pozycji na jeźdźca na czarnym kapralu Piechoty Morskiej. Downey znał jego nazwisko, ale umknęło mu ono w tej chwili. Poruszyła biodrami. Kapral wydał z siebie zwierzęcy jęk i wyciągnął dłonie, by popieścić jej piersi.

Downey stojący w drzwiach z Coltem w wyciągniętych rękach uśmiechnął się szeroko. Dla Fostera z pewnością nie była to przyjemna noc, najpierw go utopiono, a teraz jego dziewczyna przyprawiała mu rogi.

Trzeba położyć temu kres.

Wycelował w podstawę kręgosłupa dziewczyny i dwa razy ściągnął spust. Krew rozprysnęła się po pościeli w kolorowe pasy, wbudowanej w ścianę biblioteczce, zegarze elektronicznym, ścianie sypialni i muskularnym, pozbawionym owłosienia ciele kaprala. Sheila padła na swego kochanka zmniejszając jego szansę swymi siedemdziesięcioma kilogramami.

Downey strzelił jeszcze dwa razy, tym razem celując w jej zdradzieckie serce, przy okazji rozerwał poduszkę. Powietrze napełniło się pokrwawionym gęsim pierzem.

Kapral zrzucił z siebie jej ciało, stoczył się z łóżka i zniknął. Unik był błyskawiczny. Downey strzelił w materac pod ostrym kątem. Kapral krzyknął z bólu. Downey wskoczył na łóżko, w nadziei, że będzie mógł lepiej wycelować. Pościel była je - dwabna, bardzo śliska. Stracił równowagę i upadł na plecy. Kapral wynurzył się zza łóżka z nożem podobnym do maczety. Downey strzelił do niego trafiając w pierś z odległości kilku centymetrów i przetoczył się na drugi koniec łóżka. Kapral stanął bez ruchu, nagi i zalany krwią, z nożem w opuszczonej ręce. Downey wycelował starannie między oczy.

Nacisnął spust. Stuknięcie iglicy. Magazynek był pusty.

Kapral skrzywił się, odsłaniając splamione krwią zęby.

Downey rzucił Colta Fostera i wyciągnął swojego czternastostrzałowego Browninga. Kapral nie był głupi. Odwrócił się i rzucił do ucieczki.

Downey ruszył za nim, ostrożnie, wciąż miał w pamięci los Liama O’Brady’ego.

Kapral zdołał dotrzeć do salonu i przewrócił się uderzając głową w stolik do kawy o blacie wykonanym ze szklanej tafli w kształcie nerki. Stoliczek pękł pod ciężarem, a kapral wylądował na podłodze, z rany na jego piersi płynęła krew.

Downey zbliżył się do niego ostrożnie. Kapral oddychał szybko i płytko. Miał szeroko otwarte usta, wielkie, brązowe oczy o specyficznym wyrazie - odległym i nieobecnym. Downey wsadził za pas Browninga i wrócił do sypialni, by naładować Colta. Nie było go przez niecałą minutę, ale kiedy wrócił, kapral zniknął.

Downey znalazł go w łazience, próbował opatrzyć ranę papierem toaletowym. Spojrzał na niego, mrugając w zaskoczeniu oczami. Nagle wyrwał ze ściany chromowany wieszak na ręczniki i uderzył nim Downeya w kolana, zwalając go z nóg. Downey wysunął się z łazienki.

Kapral rzucił się za nim w pościg, jakby w zwolnionym tempie ścigając go korytarzem prowadzącym obok sypialni, do salonu. Miał przekrwione oczy, źrenice były ściągnięte nienawiścią. Downey zdołał nieco przyspieszyć. Kapral posuwał się za nim jęcząc i krwawiąc. Downey ukrył się za kanapą. Kapral rzucił w niego nożem, który tylko świsnął w powietrzu.

Downey zaprowadził go do kuchni, przesuwając się koło stołu, na którym stały jeszcze pozostałości ostatniej kolacji kaprala. Jezu, ten sukinsyn jest nie do zdarcia. Downey cofał się dalej korytarzem w stronę sypialni, ale tym razem kapral nie szedł za nim. Przerwał pościg i skierował się do telefonu.

Downey wrócił do kuchni. Kapral machnął w jego stronę ostrzegawczo nożem i podniósł słuchawkę. Nie mógł już powstrzymywać drżenia. Każdy jego oddech brzmiał, jak gdyby ktoś spuszczał powietrze z nadmiernie napełnionego balonu. Wykręcił dwie cyfry i osunął się na podłogę, pozostawiając za sobą ślad krwi na ścianie jak gigantyczny wykrzyknik.

Downey zaczął go okrążać, zbliżać się. Kapral wykręcił trzecią cyfrę. Słuchawka wysunęła mu się z dłoni. Patrzył na nią pustym wzrokiem, jak gdyby zapomniał, do czego służy. Downey zamarkował atak. Kapral wypuścił z dłoni nóż i przewrócił się na bok. Nitki z dywanu weszły mu do oczu, ale nawet nie zamrugał.

Wychodząc z mieszkania, Downey rzucił okiem na sypialnię, starając się spojrzeć na tą scenę okiem neutralnego widza. Zobaczył kochankę Richarda Fostera, która poszła do łóżka z czarnym żołnierzem, łamiąc tym samym podstawowe reguły w sposób niedopuszczalny. Prowadzący śledztwo uznają, że Richard Foster przyjechał tutaj pod wpływem nagłego impulsu. Dojdą do wniosku, że w ataku szaleństwa wyciągnął Colta i zaczął strzelać do niewiernej kochanki.

Downey pomyślał też o tym, co zdarzy się później. Kairski Wydział Zabójstw zacznie polowanie na Fostera, podobnie jak ambasada. Będą starali się skontaktować między innymi z Downeyem. A poszukiwania zaczną od jego mieszkania.

Znajdą tam zniszczone meble, plamy krwi i dziury po kulach.

Może nie była to zbrodnia doskonała, ale wyglądało to nieźle.


31



Na lotnisku w Tunisie niski, tłusty facet, który wyglądał jak bliźniak Petera Lorre [przyp. tłum.: Aktor węgierski grający zazwyczaj role nikczemników, np. pana Cairo w „Sokole maltańskim”] przeprowadził Munga i Sweetsa przez kontrolę celną, a potem zawiózł do sypiącego się, pobielonego wapnem trzypiętrowego budynku na skraju dzielnicy magazynów. Ich pokój mieścił się na ostatnim piętrze, był wyposażony w zlew z zimną wodą i dwa łóżka. Z sufitu zwisała goła żarówka na kablu. Okna zostały zabite. Mungo zdrapał brud ze stojącej w zlewie szklanki.

Sweets zapalił papierosa. Powietrze, pomimo zamkniętych okien, było ciężkie od zapachu krwi.

- Co my tu u diabła robimy, stary?

- Mamy opóźnienie. Poczekajcie tutaj, proszę. - Peter Lorre zamknął za sobą drzwi.

Sweets pokiwał głową i wciągnął powietrze nosem.

- Co tak śmierdzi?

- Ujmę to w ten sposób - jeśli masz ochotę na kawał świeżego mięsa, nie musisz daleko szukać.

Sweets podszedł do stojącego przy oknie Munga. Po przeciwnej stronie ulicy mężczyźni w turbanach i plastikowych fartuchach przerzucali owcze wnętrzności do stalowych beczek. Patrzyli, jak jeden z robotników podniósł blaszaną pokrywę i gumowy młotek. Pokrywę umieścił starannie na beczce i wbijał ją młotkiem. Jego towarzysz powiedział coś do niego po arabsku, a ten zaczął wybijać na beczce wesoły, żywy rytm, pomagając sobie wolną ręką.

Mungo spojrzał na wąską, pełną ludzi uliczką. Odszedł od okna i usiadł na najbliższym łóżku. Czuł się cholernie źle w tym dziwnym mieście. Z jednej strony próbował utrzymać się w ryzach, z drugiej ani na chwilę się nie rozluźniać.

Mungo przyjrzał się swojej dłoni. Skóra lśniła od potu. Nie zmrużyli oka tej nocy, był bardzo zmęczony, ale nie potrafił się uspokoić. Godzinami gadali ze Sweetsem o ataku spadochroniarzy na pustyni. Downey powiedział, że wszystko sprawdzi, odwoła operację, jeśli okaże się to konieczne. Sądził, że mógł być w to zaplątany sam szef CIA na Kair, jakiś dupek nazwiskiem Foster. Downey zawsze był porządnym facetem, Mungo mu ufał, ale był zdenerwowany, gotów nawet do wycofania się z gry.

Niespokojnie podszedł z powrotem do okna i wyjrzał na zewnątrz. Jakiś facet w zielonym garniturze szedł środkiem ulicy. Wyglądał jak gdyby miał zamiar kupić na własność cały świat, a konieczną do tego zakupu gotówkę miał właśnie w kieszeni. Mungo nigdy nie widział kogoś, kto tak mało pasowałby do miejsca, w którym się znajdował.

- Pamiętasz Bogotę? - zapytał Sweetsa.

- Nigdy jej nie zapomnę. - Przed jego oczami pojawiła się Lolita wychodząca z wanny. Zbyt długo był na pustyni, a teraz coś takiego. Naprawdę potrzebował kobiety. Było to uczucie, jak gdyby żywcem wyjęte z piosenki country. Ból w lędźwiach.

- Jezu, myśleliśmy, że w Kolumbii jest gorąco i pełno kurzu - powiedział Mungo. - Co myśmy wtedy wiedzieli o upałach? Nic. Co wiedzieliśmy o kurzu? Zupełnie nic.

Pół godziny później rozległo się miękkie, w nieokreślony sposób zabawne pukanie do drzwi.

Nie zaskoczył ich fakt, iż był to facet w zielonym garniturze.

- Panowie Sweets i Martin?

Głos mężczyzny był miękki jak ircha. Posłał Mungowi uśmiech. Sweets zaszedł go od tyłu i złapał za krawat, wciągnął do pokoju i ustawił twarzą do drzwi dość mocno, by je przy okazji zatrzasnąć.

- Jak się nazywasz, przystojniaku?

- Andre.

- Francuzi zawsze się tak ładnie ubierają - powiedział Sweets.

Mungo kopnął Andre w kostkę od wewnętrznej strony, a ten instynktownie rozstawił nogi. Mungo szybko go obszukał.

- Czy mogę się już odwrócić?

- Oczywiście.

- Zostałem zatrudniony przez pana Downeya. Powiedział mi...

- Kto? - zapytał Sweets.

- Downey - odparł Andre, tym razem stawiając akcent na ostatnią sylabę. - Mam was zawieść do Zuwara, po libijskiej stronie granicy, dostarczyć do zielonej półciężarówki Citroen stojącej pod sklepem złotnika na głównej ulicy i wrócić do Tunisu.

- To wszystko wiemy - powiedział Sweets. - Chcemy tylko zapytać, gdzieżeś się tak długo włóczył?

Andre złożył dłonie.

- Było to, jak by to powiedzieć, nieuniknione spóźnienie. Posłał Sweetsowi konspiracyjny uśmiech, sięgnął do kieszeni fantazyjnej marynarki i wydobył dwa tunezyjskie paszporty.

- To dla was.

Sweets złapał paszporty i otworzył pierwszy z wierzchu. Nazwiska nie rozpoznał, ale fotografia przedstawiała jego podobiznę, w porządku. Rzucił Mungowi jego paszport. Mungo sprawdził fotografię, stempel, znaki wodne i oprawę. Zwinął paszport w rurkę i dał Andre - jeśli się tak naprawdę nazywał - sójkę w bok.

- Ruszamy, staruszku.

Zbiegli po schodach prosto w upał, hałas i smród krwi. Wiatr unosił kurz z ulicy.

Andre miał zniszczonego Mercedesa 190, czarna farba wyblakła w słońcu, dodatkowo jeszcze pokryta była warstwą kurzu. Pod siedzeniami leżały stare gazety, puste butelki i najróżniejsze śmieci. Skórzane siedzenia poplamione były oliwą. Sweets usiadł obok kierowcy, Mungo z tyłu.

Andre włączył silnik i ostrożnie nacisnął pedał gazu. Z rury wydechowej wystrzeliła chmura błękitnego dymu. Wrzucił bieg i powoli ruszył naprzód.

Mungo otworzył okno, oparł się wygodnie i patrzył na przesuwający się za oknem krajobraz. Białe budynki na przedmieściach były proste, geometryczne, niewiele miały wspólnego z architekturą Egiptu.

Po kilku minutach wyjechali z Tunisu i pędzili w upale biegnącą wzdłuż wybrzeża drogą prowadzącą do kraju znanego oficjalnie jako Libijska Arabska Dżamahirijja Ludowo-Socjalistyczna.

Przecięli Cap Bon, minęli kurorty Nabił i Hammamet - szeregi hoteli, budki z jedzeniem i białe, piaszczyste plaże pokryte lasem kolorowych parasoli. Po drugiej stronie drogi leżały saliny. Kilometry pozostawały za nimi. Na południe od Nabił rozciągały się tereny rolnicze, miasteczka były mniejsze i bardziej od siebie oddalone. Od Susy do Sfaksu na wybrzeżu znajdowały się długie płytkie, piaszczyste zatoki i zadbane gaje oliwne, drzewa były powykrzywiane przez wiejące od morza wiatry. Minęli mężczyznę, który polował z wiatrówką na wróble. Andre nacisnął klakson, a mężczyzna pomachał im ręką, lufa wiatrówki błysnęła w słońcu.

Jechali tak przez całe popołudnie i noc, wreszcie zatrzymali się w Gabes, kurorcie słynnym ze swojej oazy i lasu trzystu tysięcy palm. Downey zarezerwował im pokoje w niedrogim hotelu blisko plaży. Mungo zgodnie z jego instrukcjami zapłacił gotówką i zażądał rachunku.

W dalszą drogę ruszyli jeszcze przed wschodem słońca. Upał narastający z każdą chwilą oraz warkot silnika samochodu szybko ukołysały Munga do snu. Sweets obudził go na kilka kilometrów przed libijską granicą, w mieście Ras Dżadair.

Na granicy ze strażnikami rozmawiał Andre. Żołnierze, uzbrojeni w AK-47, byli wyraźnie znudzeni, upał pozbawił ich zapału do czegokolwiek. Andre zaryzykował dowcip i najmłodszy ze strażników wybuchnął śmiechem, trzymając broń tak, by płócienny pasek nie zsunął mu się z pleców. Tunezyjskie paszporty zostały ostemplowane, a szlaban podniesiony. Mungo zsunął się niżej na swoim siedzeniu. Andre dostrzegł jego ruch i uśmiechnął się patrząc we wsteczne lusterko.

- W Libii pracuje osiemdziesiąt tysięcy Tunezyjczyków, ciągle przekraczają granicę tam i z powrotem. Tak długo, jak Kadafi potrzebuje wykwalifikowanej siły roboczej, będą tu mile witani.

Autostrada biegła równolegle do wybrzeża. Mungo patrzył na morze, zielonkawobłękitne przy plaży, znacznie jaśniejsze bliżej horyzontu, gdzie zlewało się z nie splamionym ani jedną chmurką błękitem nieba.

- O czym myślisz? - Sweets zwykle nie zadawał takich pytań. Odwrócił się na siedzeniu i spojrzał mu prosto w oczy.

- Żałuję, że nie umiem pływać.

- Do Włoch? - Sweets potarł kącik oka. - Chyba wiem, o co ci chodzi.

Do Zuwara dotarli w dwie godziny po przekroczeniu granicy.

Citroen stał przed sklepem złotnika, dokładnie tak, jak obiecał Downey.

- Nie zatrzymuj się - powiedział Sweets. - Zrób kółko. Nie zwalniaj.

Andre uśmiechnął się.

- Odpręż się, przyjacielu. Gdyby chcieli cię złapać, zrobiliby to od razu na granicy.

- Nie dyskutuj. Rób, co ci każę.

Zuwara położone jest około pięćdziesięciu kilometrów od Trypolisu, na skrzyżowaniu dwóch autostrad. Robiąc koło widzieli wokół siebie setki różnorodnych widoków, dobiegały ich przeróżne zapachy i dźwięki. Sto metrów przed Citroenem Sweets poklepał Andre po ramieniu.

- Stań tutaj.

Dekiel koła otarł się o krawężnik. Andre jęknął cicho. Sweets otworzył drzwi.

- Ja będę prowadził.

- Gdzie się spotkamy? - zapytał Mungo.

- Powiedzmy dwie przecznice w dół i jedną w lewo. Za dziesięć minut, zgoda?

Mungo uważnie skinął głową, patrząc na zegarek.

- Nie zgub się tylko.

Sweets zatrzasnął za sobą drzwi i poszedł rozsypującym się chodnikiem w stronę stojącego samochodu. Mercedes ruszył, ale Sweets nawet się nie obejrzał. Za bardzo był zajęty sprawdzaniem ulicy. Był zdenerwowany, napięty. W takiej chwili byle co mogło go wyprowadzić z równowagi.

Podszedł do wozu, pochylił się i szybko zajrzał do rury wydechowej. Znalazł tam tylko sadzę. Drzwi od strony kierowcy nie były zamknięte. Wsiadł do środka. Nie wyglądało na to, by ktokolwiek zwracał na niego uwagę. Półeczka na rękawiczki była zamknięta, ale na siedzeniu leżał śrubokręt. Sweets otworzył nim drzwiczki.

Kluczyk umieszczono w białej kopercie, razem z mapą Trypolisu i adresem kryjówki na ulicy Sidi Isa.

Sweets złożył kopertę na pół i wsunął ją do kieszeni koszuli. Sprawdził klucz, pasował, przekręcił go, silnik zaskoczył od razu. Sprawdził zegarek, minęły już cztery minuty. Wrzucił bieg i spojrzał we wsteczne lusterko, odczekał, aż minie go jasnozielona taksówka. Powoli puścił sprzęgło, nie chcąc niczego zepsuć. Citroen zadygotał i wyjechał na ulicę. Sweets wyrównał i ruszył przed siebie. Na pierwszym skrzyżowaniu skręcił w lewo.

Dla Andre był to koniec roboty, zrobił to, za co mu zapłacono, uważał więc, że jest już wolny. Mungo jednak nie chciał go wypuścić aż do przyjazdu Sweetsa. Andre siedział za kierownicą Mercedesa, wyglądał na urażonego. Wyciągnął spod siedzenia butelkę wody mineralnej, pociągnął długi łyk i z wahaniem podał ją Mungowi.

Mungo opróżnił butelkę jednym, długim łykiem. Woda była ciepława i bez gazu, miała słaby smak pomarańczy. Citroen wynurzył się zza zakrętu. Ani przechodnie, ani mijające samochody nie wzbudzały żadnych podejrzeń. Usłyszał, jak Sweets wrzuca niższy bieg. Otworzył drzwi i wysiadł z Mercedesa. Andre uśmiechnął się do niego, myślał już pewnie, na co wyda zarobione pieniądze.

Sweets zatrzymał wóz przy Mercedesie chroniąc się w cieniu. Mungo wsiadł do środka.

- Wracamy na autostradę, tak? Sweets skinął głową.

Mungo obejrzał się za siebie. Tył wozu pełen był drewnianych skrzynek z arabskimi napisami wykonanymi czarną farbą.

- Chcesz się temu przyjrzeć? - zapytał Sweets.

- Nie mamy czasu.

Mercedes ruszył. Sweets odczekał, aż Andre przejedzie trzydzieści metrów i ruszył w ślad za nim utrzymując dystans. Jakiś stary człowiek stojący przy wózku krzyknął coś w ich stronę podnosząc w górę rybę. Ciemna skóra jego twarzy i ramion była obsypana rybią łuską, migocącą w ostrym świetle słońca. Zakręcili na głównej ulicy miasta i wijącą się malowniczo drogą pojechali w stronę autostrady. Droga była w remoncie, po obu stronach stało mnóstwo ciężkiego sprzętu. Łopaty i inne narzędzia leżały po bokach, jak gdyby niespodziewanie rozpoczął się strajk.

- Chyba pora na modlitwę - powiedział niepewnie Sweets.

Pojedynczy buldożer przepychał potężny zwał ziemi zwężając szerokość drogi do jednego pasma. Mercedes prześliznął się koło maszyny. Citroen był od niego szerszy, z ledwością zdołali się zmieścić.

Sweets skoncentrował się na bocznych lusterkach, gdy przesuwali się obok buldożera, więc Mungo pierwszy zobaczył blokadę. Stało przed nimi kilkunastu ciężko uzbrojonych żołnierzy, dżip z lekkim karabinem maszynowym i radziecki czołg T-72. Mercedes hamując ostro usiłował zjechać na bok szosy.

Mungo usłyszał silnik poruszający wieżą T-72, armata skierowała się na Mercedesa.

- Zwiewamy!

Za ich plecami z rury wydechowej buldożera buchnął czarny dym. Potężna maszyna ruszyła naprzód z piskiem gąsienic. Sweets wrzucił wsteczny bieg. Tył wozu uderzył w buldożer. Wrzucił pierwszy bieg, ale nie miał już dokąd uciekać, byli zablokowani między buldożerem a Mercedesem.

Warczenie silnika ustało, czołg wystrzelił, Mercedes wyskoczył w powietrze i eksplodował, maska potoczyła się poprzez kurz, w stronę żołnierzy. Samochód wylądował na szosie podwoziem do góry, plując pomarańczowymi płomieniami i kłębami czarnego dymu.

- Jezu Chryste! - wyszeptał Sweets.

Przednia szyba Mercedesa była w kawałkach, pomazana krwią i strzępami ciała.

Ponownie usłyszeli dźwięk silnika wieży czołgu. Lufa skierowała się w ich stronę.


32



Aleksandria

Elektryczny budzik marki Braun zabrzęczał dokładnie o szóstej rano. Kilka sekund później rozdzwonił się telefon, dla pewności zamówiono budzenie. Downey jak zwykle pomyślał o wszystkim.

Charlie i Jennifer zjedli śniadanie w restauracji hotelowej, typowy zestaw turystyczny-jajecznica z pomidorami, bułeczki i grzanki.

Dopijali właśnie drugą filiżankę kawy, gdy do ich stolika przykuśtykał wysoki, chudy Arab w skórzanych sandałach, wymiętych spodniach koloru khaki i wielobarwnej hawajskiej koszuli. Na Charliego nie zwrócił uwagi, w stronę zaś Jennifer błysnął uśmiechem, który musiał kosztować sporo pieniędzy. Powiedział, że będzie ich kierowcą i poprosił, by natychmiast z nim poszli.

Charlie złapał go za ramię.

- Jak masz na imię, stary? Mężczyzna wzruszył ramionami.

- Jeśli chcesz, możesz mnie nazywać Amir. Pospieszcie się, proszę. Nie możemy się spóźnić.

Na lotnisku czekał na nich dwusilnikowy Beechcraft. Amir usiadł za sterami i uruchomił silniki. Z głośnika radia pokładowego dobiegła ich seria trzasków, potem kilka słów, wypowiedzianych szybko po arabsku. Amir rzucił pośpiesznie odpowiedź. Otworzył przepustnice, samolot zawrócił i skierował się na pas startowy. Śmigła coraz szybciej cięły powietrze, wąski pasek asfaltu zostawał za ich plecami. Amir pociągnął ku sobie drążek sterowy i nos samolotu poderwał się ku górze, ziemia pozostała za nimi, w dole.

Charlie wyjrzał przez gęstą sieć pokrywającą plastikowe okno na płytkie wody jeziora Marjut i Aleksandrię. Od przednich szyb samochodów pędzących wzdłuż Corniche odbijały się promienie słońca. W porcie zauważył kilka tankowców. Szukał hotelu „Palestine”, ale skrzydło zasłoniło mu widok.

Zawrócili na południe, w stronę granicy egipsko-libijskiej.

Beechcraft osiągnął pułap dwóch i pół tysiąca metrów, lecieli kursem równoległym do wybrzeża. Z tej wysokości morze było bezgraniczną przestrzenią błękitu, wybrzeże zaś wąskim białym paskiem piany. Odległość pomiędzy Aleksandrią, a ich celem, przejściem granicznym w Imsaad, wynosiła około pięciuset kilometrów. Samolot rozwijał prędkość dwustu kilometrów na godzinę, Amir uznał, że powinni być na miejscu o dziesiątej.

Jennifer ścisnęła dłoń Charliego.

- O czym myślisz?

- Właściwie o niczym. - W szybie widział jej odbicie. Obserwował ją uważnie.

- Pewnie chciałbyś nigdy się w to nie wplątać, żyć tak, jak żyłeś w Kairze?

Charlie pomyślał o swoim pustym pokoju, pasach czerwonego, niebieskiego i zielonego światła przesuwających się powoli po ścianie, samotności.

- Chciałbym po prostu być teraz zupełnie gdzie indziej. Razem z tobą.

Pochyliła się ku niemu i pocałowała go w usta.

- Kocham cię, Charlie.

- Naprawdę?

- I to bardzo.

Kilka minut po dziesiątej ton silników obniżył się, zaczęli trącić wysokość. Widok za oknami, abstrakcyjna układanka żółci i błękitów, zaczął nabierać nowych, wyraźnych kształtów.

Jennifer wskazała palcem na okno.

- Tam widać miasto. Amsaad.

Nadal zniżali lot. Charlie wskazał Jennifer przejście graniczne, posterunek, pomalowane w kolorowe paski szlabany i Land Rovery stojące na parkingu. Jakiś mężczyzna wyszedł z budki strażników, przeciągnął się, osłonił dłonią oczy i spojrzał na samolot. Zrobili szeroki zakręt, ziemia zbliżała się ku nim w coraz szybszym tempie.

Charlie usłyszał wysoki, przenikliwy dźwięk, to Amir pogwizdywał przez zęby. Lotnisko było niewielkie, pas startowy z ubitej ziemi i kilka blaszanych baraków. Lądowanie nie było przyjemne. Podwozie wzięło na siebie większą część uderzenia, ale Charlie zadowolony był z tego, że zapiął pasy. Amir zaklął po arabsku. Silniki zaryczały przy hamowaniu. Kurz zakręcił się wokół samolotu szarą chmurą i natychmiast został odrzucony w tył przez pęd powietrza.

Amir zdjął słuchawki i odpiął pasy bezpieczeństwa. Minął swych pasażerów i otworzył drzwi na całą szerokość kopniakiem wyrzucając składane schodki.

- Proszę, wysiąść.

Złapał Charliego za ramię, ale ten odepchnął jego dłoń. Amir roześmiał się histerycznie, Jennifer podniosła się i skierowała w stronę otwartych drzwi, kurzu i palącego słońca. Amir wyszeptał coś Charliemu do ucha, ale przez otwarte drzwi kabiny do środka wpadał hałas pracujących wciąż silników i nie można było zrozumieć ani słowa z tego, co powiedział.

Charlie zszedł w ślad za Jennifer po aluminiowych stopniach. Powiew od śmigieł zaczął szarpać jego ubraniem. Obejrzał się za siebie. Amir stał w otwartych drzwiczkach. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy i Charlie dostrzegł w jego wzroku współczucie, nawet cień litości. Nagle oczy Amira błysnęły jak u wilka, drzwiczki zatrzasnęły się gwałtownie.

Co u diabła mógł myśleć ten człowiek, że patrzył na niego w taki sposób. Charlie spojrzał na kabinę pilota, ale słońce odbijające się w szybach wiatrochronu uniemożliwiło mu zajrzenie do środka. Ton silników narastał, gdy samolot ustawiał się tyłem do wiatru, przyspieszając gwałtownie. Ruszył pasem startowym, nagle zakołysał się na boki. Skrzydła zamigotały w słońcu. Powoli wspinał się w górę, aż stał się tylko białą plamką, która wkrótce zniknęła im z oczu.

Jennifer wzięła Charliego za rękę i razem ruszyli w stronę najbliższego baraku. Pomimo bliskości wybrzeża temperatura zbliżała się już do trzydziestu pięciu stopni. Stanęli w cieniu budynku, blacha wypromieniowywała z siebie ciepło.

- Myślałam, że Jack powiedział, że będzie tu na nas czekał samochód - powiedziała Jennifer.

- Tak powiedział.

- Więc gdzie on u diabła jest?

- Odpręż się, przyjedzie wcześniej czy później.

Jennifer skinęła głową. Była bardzo zdenerwowana, teraz Londyn wydawał się jej równie odległy jak Księżyc. Wciąż myślała o ojcu. Widziała, jak umiera, obraz ten był ciągle żywy. Szmer wentylatora zamontowanego w projektorze wypełnił mały ciemny pokój na Chalk Farm i jakąś część jej umysłu. Skupiła się na tym dźwięku, który dawał jej poczucie bezpieczeństwa, upewniał, że to, co widzi, to tylko film.

Teraz jednak miała wjechać do kraju, w którym jej ojciec zginął straszliwą śmiercią, rzeczywistość zdawała się napierać na nią ze wszystkich stron. Ojciec nie żył, a ona przyjechała tu po jego prochy.

Wóz powoli sunął w ich stronę jak gęsty cień: błyszczące, długie, czarne Audi. Okna o przydymionych szybach były zamknięte, ale ze środka dobiegał cichy szmer arabskiej muzyki. Limuzyna minęła ich powoli i zniknęła za blaszanymi barakami, pojawiła się kilka sekund później, radio było już wyłączone. Słyszeli tylko szmer opon na ubitej ziemi.

- Myślisz, że nas zauważył przez te szyby? - zapytała niepewnie Jennifer.

- Miejmy nadzieję, że tak.

Audi skręciło niespodziewanie w ich stronę. Zatrzymało się gwałtownie tuż obok wzbijając chmurę kurzu. Tylne drzwi otwarły się szeroko.

Przed oczami Charliego pojawiła się przelotnie wizja Jennifer wsiadającej do środka, drzwi zamykających się z trzaskiem i limuzyny znikającej w obłoku kurzu.

- Ja pierwszy - powiedział spokojnie.

Kierowca miał czapkę z daszkiem i szarobłękitny mundur bez żadnych insygniów. Mógł być równie dobrze oficerem. Audi ruszyło pozostawiając za sobą blaszane baraki.

- Dokąd jedziemy? - zapytał Charlie. Mężczyzna zmarszczył brwi i wzruszył ramionami w wystudiowany sposób wydymając policzki.

- Czy mówi pąn po angielsku? - zapytała Jennifer. Odpowiedzią było tylko następne wzruszenie ramionami.

Kierowca zaczął ustawiać magnetofon kasetowy, z ukrytych głośników popłynął głos popularnej egipskiej piosenkarki Oum Kalthoum. Charlie wiele o niej słyszał, znana była jako gorąca orędowniczka sprawy palestyńskiej.

Audi nabrało prędkości i śmignęło obok ostatniego baraku. Charlie wyjrzał przez tylne okno. Przydymione szkło sprawiało, że krajobraz wydawał się martwy, szary i opuszczony.

Przez granicę przejechali nawet nie zwalniając. Czerwono-biało-czarna flaga Libii łopotała na wietrze wytwarzanym przez duży wentylator zamontowany na dachu posterunku. Nawet przez zamknięte okna samochodu Charlie słyszał szum elektrycznego silnika i szmer skrzydeł.

Kilka kilometrów jechali drogą, potem skręcili w trakt wiodący w stronę brzegu, przez akacjowy gaj. Między gałęziami drzew wisiały zielone i brązowe siatki maskujące.

Przejechawszy niecałe dwa kilometry samochód wyskoczył z cienia akacji na oświetlony słońcem placyk. Na środku stał pękaty, groźny kształt - helikopter.

Był to włoski śmigłowiec Agusta A-109 Hirundo. Silnik pracował już na wolnych obrotach, śmigła zaczęły się obracać. Kierowca zatrzymał wóz, wysiadł, podszedł, by otworzyć tylne drzwi i pomógł Jennifer wysiąść.

Helikopter przewiózł ich piętnaście kilometrów dalej, do pustynnego miasta Abd an-Nasir, gdzie przesiedli się do radzieckiego samolotu AN-28. Wnętrze samolotu było ciasne, sprzęt elektroniczny wypełniał całą kabinę pilotów. Charlie i Jennifer usiedli w fotelach bezpośrednio za kabiną pilota. Mężczyzna, który przedstawił się jako Halim, zajął miejsce naprzeciwko nich. Był krępy, pękaty i łysy. Nie miał ani śladu zarostu, nawet ramiona i dłonie były całkowicie pozbawione owłosienia. Halim zapiął pasy bezpieczeństwa, szum silników myśliwca zaczął narastać. Samolot zadrżał, pilot zwolnił hamulce i samolot wystrzelił naprzód po pasie startowym.


***

W niecałą godzinę później wylądowali na międzynarodowym lotnisku Tarabulus al-Garb w Trypolisie. Zielony Mercedes przewiózł Jennifer, Charliego i Halima przez płytę lotniska do głównego budynku. We wnętrzu powitał ich wysoki, szczupły mężczyzna o ciemnych zaczesanych do tyłu włosach, skórze poznaczonej dziobami po ospie i oczach przesłoniętych ciężkimi powiekami. Przedstawił się jako Mustafa, podał Charliemu rękę. Miał ciepłą i wilgotną dłoń, skóra była delikatna jak u niemowlaka. Przez ciąg jasno oświetlonych korytarzy poprowadził ich do dużej sali konferencyjnej.

Powitał ich wielojęzyczny szmer głosów. Gdy Charlie i Jennifer wchodzili do środka, na moment zapadła cisza, potem rozpoczęły się pytania rzucane z sali, skrzydła wentylatorów wypełniały powietrze metalicznym szmerem.

- Co to jest u diabła? - spytał Charlie.

- Konferencja prasowa, oczywiście. - Mustafa z uśmiechem poklepał go po ramieniu, jak gdyby był małym chłopcem, który potrzebuje wsparcia.

- Sądziłem, że spotkamy się z prasą po rozmowie z pułkownikiem Kadafim.

- Przywódca jest w tej chwili bardzo zajęty. Byliśmy zmuszeni do zmiany planów. Proszę okazać cierpliwość.

Z sali wykrzykiwano coraz to nowe pytania, Halim prowadził ich po schodkach na niewielkie podium i ustawił za mównicą z pleksi naszpikowaną mikrofonami. W narożniku sali stała kamera telewizyjna, druga umieszczona była z tyłu sali. W szybkich wypowiedziach po arabsku, francusku, angielsku, niemiecku i włosku Halim przedstawił ich dziennikarzom i wskazał na śniadego mężczyznę stojącego przed podium.

Reporter odchrząknął i zapytał.

- Ibn Saad z „As-Sijasa”. Pani McPhee, czy to prawda, że odwiedza pani Libię na zaproszenie wystosowane przez pułkownika Kadafiego?

- Tak jest w istocie - odparł szybko Halim. - Państwo McPhee są honorowymi gośćmi narodu libijskiego.

- Jak długo potrwa państwa wizyta? - padło pytanie z sali. Jennifer zawahała się, spojrzała na Charliego. Halim zrobił krok naprzód i powiedział do mikrofonów.

- Pani McPhee i jej małżonek mogą przebywać w Libijskiej Arabskiej Dżamahirijji Ludowo-Socjalistycznej tak długo, jak tylko sobie życzą - powiedział. - Naród libijski wita ich z otwartymi ramionami i gorącym sercem. - W teatralnym geście dobrej woli objął ramionami Chariiego i Jennifer. - Podczas swego pobytu w Libii - mówił dalej - zapewniamy im całkowitą wolność, choć oczywiście czeka już na nich przewodnik, który zapozna ich z urokami wielkiego miasta Tarabulus - uśmiechnął się - znanego na Zachodzie jako Trypolis.

W miarę trwania konferencji Charlie zdał sobie sprawę, że wszystko to było starannie zaprogramowane, pytania i odpowiedzi dobrano tak, by poprawić obraz Libii w oczach świata. Jezu, dlaczego Downey o tym nie pomyślał? Charlie przesunął się obok Halima.

- Moja żona i ja mieliśmy długą i ciężką podróż. Jesteśmy wyczerpani i potrzebujemy chwili odpoczynku. Oczywiście będziemy szczęśliwi mogąc odpowiedzieć na wasze pytania w innym terminie.

Halim zmarszczył brwi, ale szybko przyszedł do siebie.

- Nasi goście zatrzymują się w „Bab al-Madina” - powiedział do mikrofonów. - To superluksusowy pięciogwiazdkowy hotel.

Charlie wziął Jennifer za rękę i sprowadził z podium. Nie miał pojęcia, dokąd idzie, chciał tylko wydostać się z sali konferencyjnej. Jak to się stało, że Downey nie pomyślał o możliwości zorganizowania takiej konferencji, składającej się wyłącznie z uprzednio ustalonych pytań? To było jak sen rzecznika prasowego. Coś jeszcze go męczyło - dlaczego ani jedno pytanie nie dotyczyło ojca Jennifer.

Halim przeprowadził Jennifer i Charliego przez hałaśliwy tłumek dziennikarzy i fotografów, przez oślepiające światła fleszy i reflektorów. W oczywisty sposób był poirytowany tym, że Charlie przerwał konferencję.

- Macie około dwóch godzin do spotkania z naszym Przywódcą - powiedział ostrym tonem. - Powinno wystarczyć na krótką drzemkę, może prysznic.

Ich apartament w „Bąb al-Madina” mieścił się na ostatnim piętrze hotelu. Charlie stanął przygarbiony przy oknie, patrzył na morze. Przedtem czuł się zmęczony widokiem pustyni, teraz męczył go widok morza.

Jennifer podeszła ku niemu, objęła go ramionami i pocałowała. Charlie stał nieruchomo, niewrażliwy jak kłoda.

- Co się stało7 - zapytała.

- Chodzi mi o konferencję prasową. Przecież powinna odbyć się później. I nikt nawet nie wspomniał o twoim ojcu, nawet jednego pytania.

- Wiem o tym.

- Chryste, czy wcale cię to nie zastanawia? Jennifer przytuliła się do niego mocniej.

- Musisz być silny, Charlie.

Wzięła w dłonie jego głowę i zaczęła go całować, delikatnie, tak delikatnie jak spadający z drzewa liść dotyka ziemi.

- Halim powiedział, że mamy półtorej godziny. To niewiele czasu, kiedy będzie już po wszystkim, miło będzie przypomnieć sobie, jak go spędziliśmy.


***

Kochali się raz i zaczynali właśnie poszukiwać nowych rozkoszy, kiedy zadzwonił telefon stojący na nocnym stoliku. Halim dzwonił z recepcji, by poinformować, że samochód już czeka, by zawieźć ich na spotkanie z Kadafim.

- Zejdziemy za kilka minut - powiedział Charlie, a Jennifer dotknęła łagodnie jego ramienia.

- Pułkownik Kadafi nie lubi, gdy każe mu się czekać - powiedział Halim.

- A znasz takiego pułkownika, który by to lubił?

Czekał na nich ten sam błyszczący Mercedes, który przywiózł ich z lotniska. Drzwi otworzył tłusty mężczyzna w wygniecionym białym garniturze. Miał duże, sumiaste wąsy, smutne, puste oczy i ogryzione paznokcie. Charlie i Jennifer usiedli z tyłu wozu. Ku ich zaskoczeniu wsiadł razem z nimi.

- To Adim Dżadalla - oznajmił Umar Halim siedzący z przodu. - Jest Beduinem, jak wszyscy członkowie jego szczepu jest bardzo zazdrosny o swoją własność.

Halim chrząknął głośno, jak gdyby powiedział właśnie dowcip. Dżadalla poprawił się na siedzeniu, Charlie zauważył, że luźno skrojona marynarka ukrywa umieszczony pod ramieniem duży rewolwer.

Przez chwilę jechali drogą Corniche, minęli budynek Towarzystwa Powołania Islamskiego, obwodnicę i pojechali ulicą Al-Fatih, przejechali przez port, kipiący życiem targ stolarzy i Stary Zamek, zbudowany w kształcie okrętu na skrzyżowaniu z ulicą Umar Al-Muchtar. W tej części miasta przeważały nowe budynki, ulice pełne były samochodów, włoskich Fiatów i radzieckich Moskwiczów. Prawie wszystkie wozy miały pozamykane okna. W Trypolisie klimatyzacja uważana była widać za konieczność, nie luksus.

Mercedes jechał dalej ulicą Al-Fatih do Asz-Szarif, szerokiego bulwaru przecinającego dzielnicę ambasad. Kierowca skręcił w prawo, potem raz jeszcze w prawo, w ulicę Sidi Isa. Zatrzymali się przed wysokim, wąskim budynkiem z szarych cegieł.

- Wydział Śledczy - powiedział z uśmiechem Halim. Siedziba Wydziału Śledczego powstała po zamachu w roku 1969, zbudowano ją jak fortecę. W zatłoczonym biurze obok holu urzędnik o wyglądzie małomiasteczkowego fryzjera zrobił im zdjęcia Polaroidem, a gotowe fotografie przymocował do wydrukowanych na papierze w zielone i żółte pionowe paski przepustek, które spinaczami przypiął do ich ubrań.

- Tędy - powiedział Halim kierując ich w stronę szeregu wind.

- Czy tutaj spotkamy się z pułkownikiem Kadafim? - zapytała Jennifer.

- Niech pani nie będzie śmieszna.

- Co to wszystko ma znaczyć? - zapytał Charlie. Halim uśmiechnął się.

- Proszę okazać trochę cierpliwości.

Winda zatrzymała się, znaleźli się w wąskim korytarzyku wyłożonym czarnymi płytkami o szarych ścianach i suficie. Korytarz był pusty. Dżadalla wyprowadził ich z windy i kazał im iść za sobą korytarzem.

Co pięć metrów umieszczone były pomalowane na zielono drzwi. Halim zatrzymał się przy drugich po lewej stronie i otworzył je na całą szerokość. Gestem zaprosił Charliego do środka.

- Zechce pan wejść. Charlie spojrzał na Jennifer.

- - Ona i Dżadalla będą mieli dla siebie oddzielny pokój. Jak to mówią - dziel i rządź.

- Chcę natychmiast zobaczyć się z konsulem brytyjskim - powiedziała Jennifer.

Dżadalla położył jej rękę na ramieniu i pchnął dalej korytarzem.

Charlie rzucił się w jego stronę, Dżadalla odwrócił się i wyciągnął pistolet. Wycelował w twarz Charliego, potem w serce, krocze i ponownie w twarz. Charlie cofnął się powoli.

Halim roześmiał się.

- Jaka rozsądna decyzja. Być może pożyjesz trochę dłużej. Pokój używany do przesłuchań był niewielki, cztery metry długości, dwa i pół metra szerokości. Pozbawiony okien, jedną ścianę wykonano ze szkła. Wewnątrz czekało już dwóch mężczyzn, obydwaj krępi i muskularni.

- Jeśli zgodzisz się z nami współpracować, nie musisz się ich lękać.

Pokój oświetlały umieszczone w suficie reflektorki, jedynymi sprzętami były metalowe biurko i cztery krzesła.

- Siadaj - powiedział Halim, jak gdyby zwracał się do psa. Charlie usiadł na najbliższym krześle.

- Nie na tym. To jest dla mnie.

Charlie przesiadł się na sąsiednie krzesło, ale Halim raz jeszcze gestem polecił, aby się przesiadł.

- Lepiej będzie, jeśli usiądziemy przy przeciwległych końcach stołu. Chcę patrzeć ci prosto w oczy. Rozumiesz?

Halim pogrzebał po kieszeniach koszuli i wydobył paczkę miętowych pastylek. Wziął jedną w dwa palce i podał Charliemu.

- Dziękuję.

- Z mojego punktu widzenia lepiej byłoby, gdybyś ją wziął.

- Dlaczego?

- To pomoże wytworzyć pomiędzy nami pewną więź. - Halim postukał się w czoło palcem wskazującym. - Psychologia. To bardzo użyteczna nauka w pracy takiej jak moja.

Charlie gapił się na niego. Dziwny sposób mówienia Libijczyka wytrącał go z równowagi.

- Gdzie jest Jennifer? Dlaczego nas rozdzielono? - zapytał. Halim wrzucił pastylkę do ust. Przez chwilę żuł w zamyśleniu.

- Wykorzystujemy te pokoje tylko w najcięższych przypadkach, kiedy mamy do czynienia z najgroźniejszymi przestępcami, mordercami albo ekstremistami politycznymi, takimi jak wy.

- Nie wiem, o czym u diabła mówisz?!

- Zamknij się, głupcze!

W ciszy, która nastąpiła po tym wybuchu, Charlie usłyszał tylko cichy trzask, w podnieceniu Halim miażdżył celofanową paczkę miętówek.

- Zauważyłeś może, jak czysty jest ten pokój, pomimo to, że budynek ma ponad dwadzieścia lat? Może domyślasz się powodu? Za każdym razem, kiedy korzystamy z tego pomieszczenia, jesteśmy zmuszeni do tego, by zeskrobywać ściany, a nawet sufit...

Kawałek pastylki utkwił mu w szczerbie pomiędzy przednimi zębami. Halim possał przez chwilę, a potem kontynuował swój wykład.

- Zazwyczaj wykorzystujemy ten pokój, by przesłuchiwać kogoś takiego jak ty - cudzoziemca. Najczęściej jest to robotnik z pól naftowych. Amerykanie mają kłopoty z alkoholem, Włosi zbyt gorącą krew... Ale największe zadowolenie przynosi praca ze schwytanym terrorystą, jakąś biedną, zwiedzioną, a niebezpieczną duszyczką.

- Nie jestem terrorystą.

- Jesteś pracownikiem CIA, wysłanym tutaj, by zamordować naszego Przywódcę. Jesteś niedoszłym zamachowcem. Znamy każdy szczegół waszego żałosnego planu. Pozostaje ci tylko podyktować i podpisać przyznanie się do winy.

- Zaszła jakaś... pomyłka.

Halim wybuchnął śmiechem. Uderzył dłonią w biurko, aż rozsypane na nim pastylki podskoczyły w górę. Obydwaj mężczyźni uśmiechnęli się wesoło.

- Pozwól zatem, że ci opowiem, jak będzie przebiegać dalej nasza znajomość. Najpierw będziemy z tobą rozmawiać, spróbujemy skłonić cię do rozsądnego zachowania. Jeśli jednak to nie pomoże, staniemy się gwałtowni. - Marszcząc czoło wskazał na dwóch mężczyzn. - Ich praca jest bardzo nieprzyjemna. Nie jestem sadystą, nie zamierzam nawet udawać, że zgadzam się z ich metodami. Muszę jednak cię ostrzec, że te metody są niezwykle skuteczne.

- Nie jestem terrorystą - powiedział Charlie. - Podobnie jak moja żona.

- Kto? - zapytał Halim z uśmiechem.

- Jennifer. Jeśli tylko...

- Potrzebujesz chwili czasu, by się uspokoić, zacząć myśleć rozsądnie. Dam ci dwadzieścia minut. Tymczasem ta dwójka dotrzyma ci towarzystwa - Halim zatrzymał się przy drzwiach. - Nic o tobie nie wiem, Charlie McPhee. Może oczekujesz bólu, może tego właśnie chcesz. Coś jednak muszę ci powiedzieć. Jeśli choć trochę obchodzi cię los Jennifer Forsyth, powinieneś zgodzić się na współpracę bez chwili wahania.

Halim otworzył drzwi.

- Czekaj - powiedział Charlie, ale poczuł cios pięścią zadany w tył głowy, Charlie uderzył twarzą w metalowy blat biurka.

Halim zatrzasnął za sobą drzwi.

Charlie siedział skulony na krześle. Wiedział, że Halim miał rację ostrzegając go przed Adimem Dżadallą. W Libii nie działały żadne ze zwyczajów, które normalnie chroniłyby kobietę w sytuacji, w jakiej znalazła się Jennifer. Przypomniał sobie, jak Dżadallą patrzył na Jennifer, jak gdyby była jego zabawką, muchą, którą rozkapryszone dziecko chce pokrajać na kawałki.

Kiedy Halim wrócił do pokoju po półgodzinie, dostrzegł od razu, że opór Charliego przestał istnieć, a przesłuchanie pójdzie gładko. Był nieco rozczarowany. Nigdy jeszcze nie miał okazji pracować z amerykańskim szpiegiem, pragnął wykazać się umiejętnościami, które on i inni członkowie Biura Bezpieczeństwa nabyli od swych nauczycieli z Czechosłowacji.

Charlie McPhee był potężnym człowiekiem, ale brakowało mu wewnętrznej siły, która była mu teraz tak potrzebna. Halim odnalazł lęk w jego oczach. Szkoda, spodziewał się zderzenia dwóch równie silnych osobowości, które nieodwołalnie skończyłoby się zniszczeniem jednej z nich, pozbawionej stopniowo całej nadziei.

Sprawa miała jednak i jaśniejszą stronę. W czasie, który pozostawił Charliemu, by zmiękł, przeszedł do sąsiedniego pokoju i przez fałszywe lustro patrzył, jak Dżadalla z doświadczeniem przesłuchuje kobietę. Dżadalla był wobec niej łagodny, była to przemyślana technika, chodziło o zwiększenie efektu bólu, który wkrótce nastąpi. Złamie ją w końcu i sprawi mu to niekłamaną przyjemność. To właśnie stanowiło jego słabość - za bardzo się bawił swoją pracą. Dżadalla nadal będzie się bawi Jennifer, podczas gdy Kadafi będzie już czytał raport Halima, z którego dowie się wszystkiego, co powinien wiedzieć o Jennifer Forsyth i tym tchórzu Charliem McPhee.

- Rozbieraj się.

Charlie spojrzał na niego mrugając oczami w zaskoczeniu.

- Masz zdjąć z siebie ubranie - powiedział Halim. Mówił bardzo wolno, jak gdyby Charlie był tępym i opornym dzieckiem.

Charlie podniósł się, zaczął odpinać guziki koszuli. Gdzieś w jego mózgu pojawiła się myśl - czy tę samą rutynę stosuje się wobec Jennifer. Czuł się bezsilny i rozwścieczony, zbił koszulę w kulę i rzucił jąna podłogę.

- Jaki pokaz ducha - powiedział łagodnie Halim. - Czegóż więcej nam trzeba?

Łagodnie poklepał Charliego po ramieniu. Halim był bardzo ambitnym człowiekiem, ale ukrywał to tak starannie, jak tylko potrafił.

Był pełen zawiści i goryczy. O wiele bardziej chciałby teraz przesłuchiwać kobietę.


33



Mungo patrzył, jak libijczycy ustawiają kamerę, zamontowanego na wielkim drewnianym trójnogu Panaflexa z trzydziestopięciomilimetrowym obiektywem. Sprzęt nie był może ostatnim krzykiem mody, ale produkcja z całą pewnością nie zaliczała się do niskobudżetowych. Liczba statystów przekraczała setkę, wszędzie wokół siebie widzieli mundury. Ludzie wykrzykiwali i wykonywali rozkazy. Był też pluton dzieciaków o błyszczących oczach, uzbrojonych w pistolety automatyczne, który miał ich pilnować. Żołnierze byli podenerwowani, choć i Sweets, i Mungo mieli związane nogi, a dla pewności przykuto ich kajdankami do czterdziestojednotonowego czołgu T-72.

Mungo obserwował, jak operator majstruje przy kamerze, ustawia ostrość czy coś takiego. Jak to szło... I wanna be in pictures, I wanna be a star... Chcę występować w filmach, filmową gwiazdą być...

- Pamiętam, jak mama próbowała przyuczyć mnie do nocniczka, kiedy byłem mały - powiedział. Jeden z żołnierzy uderzył go w żebra kolbą Kałasznikowa. Mungo posłał mu długie, zimne spojrzenie, chłopak wycofał się powoli. - Zawsze mi to śpiewała, wiesz?

- Tęsknisz za nią?

- Spróbuję sobie przypomnieć, jak to szło dalej. - Mungo spróbował zanucić falsetem od razu wypadając z tonacji. - Każda gwiazdka, co na niebie błyszczeć nocą musi, jesteś grzecznym, małym chłopcem, siusiaj dla mamusi...

- Gdyby ktoś śpiewał to przy mnie takim głosem - odezwał się Sweets - to posikałbym się ze strachu.

Libijczycy kręcili przez następne pół godziny, ustawiali się w różnych miejscach, filmując pod różnymi kątami wojsko, transportery opancerzone, T-72 i dymiącego Mercedesa, przesuwali się, by nakręcić zbliżenia starszych oficerów. Kiedy już skończyli, zdjęli im więzy i zaprowadzili z powrotem do Citroena.

- Co oni u diabła teraz knują? - zapytał Sweets, sadowiąc się za kierownicą.

- Może zdali sobie sprawę, że popełnili pomyłkę i postanowili puścić nas wolno.

- Na pewno - stwierdził Sweets wyglądając przez pokrytą kurzem i ochlapaną krwią przednią szybę. Żołnierz wlazł na zderzak i zaczął przecierać ją jakąś szmatą.

Sweets zauważył nowe ustawienie kamery i ruch pomiędzy otaczającymi ich żołnierzami.

- Będziemy musieli przejść przez to jeszcze raz - rzucił.

- To znaczy?

- Objechać narożnik i zauważyć czołg. Spróbować ucieczki, a potem poddamy się i będziemy siedzieć z głupim wyrazem twarzy. Tylko, że tym razem będą już gotowi, by całą tę zabawę nakręcić.

- A co z Andre, jego też rozwalą jeszcze raz?

- Mam pięć dolarów i stawiam tę piątkę, że się nie mylisz.

- Nic nie masz, Hubie, tak samo jak ja. Chyba powinniśmy się z tym pogodzić.

Zdjęcia zajęły resztę popołudnia. Do ostatniego ujęcia Mungo i Sweets musieli stanąć przy dymiącym wraku i machać małymi amerykańskimi chorągiewkami.

- Wiesz, na co mam teraz ochotę? - zapytał Mungo.

- Nie, a na co?

- Na to, by ktoś dał i mnie egzemplarz scenariusza, tak żebym wiedział, co się teraz stanie.

- W ostatniej scenie przywiążą cię do słupka i zaproponują ostatniego papierosa. Pluton egzekucyjny wmaszeruje i ustawi się twarzami do ciebie. Zaproponują ci przepaskę na oczy, ale odmówisz. Wtedy ty zaproponujesz im przepaski na oczy, a oni się zgodzą...

Sweets urwał.

- Co się stało? - zapytał Mungo. Wtedy i on usłyszał ciężkie, narastające dudnienie. Wyciągnął szyję i zobaczył nadlatujący szybko na niewielkiej wysokości helikopter, jak gdyby przygotowywał się do ataku bombowego. Był to Bell 121, wyprodukowany w starych, dobrych Stanach Zjednoczonych.

- Myślisz, że to odsiecz?

- Są wystarczająco głupi, by używać amerykańskich śmigłowców. Wątpię jednak, by byli na tyle inteligentni, by wymalować na nim libijskie oznaczenia.

- To akurat nie byłoby takie głupie. - Mungo owinął papierową chorągiewkę wokół patyczka, wsunął ją do kieszeni na piersi i zapiął guzik.

- A co ty u diabła chcesz z tym zrobić?

- Cenić jako największy skarb, jak sądzę.

Helikopter przewiózł ich przez sześćset kilometrów pustyni do koszar w Sabha. Zanim wylądowali, zapadł zmierzch. Mungo przespał cały Iot, ale obudził się momentalnie, gdy tylko śmigłowiec dotknął ziemi. Spojrzał na zegarek i zauważył, że zniknął. Potarł nadgarstek i posłał podejrzliwe spojrzenie Sweetsowi.

- Nie patrz tak na mnie, stary. Ja go nie wziąłem.

- W takim razie kto?

Sweets wskazał na jednego z żołnierzy w ciemnozielonych mundurach, porucznika.

- Ty - odezwał się Mungo - oddawaj mój zegarek.

Oficer z arszczył czoło, Mungo podniósł się na równe nogi.

- To był Seiko, stary. Japoński. Dałem za niego sto pięćdziesiąt dolarów.

- Mojego Rolexa też zabrał - dorzucił Sweets.

- Nie wtykaj kitu.

- No dobra, to był Timex. Mimo wszystko chciałbym go odzyskać.

Mungo szczęknął kajdankami, postukał się w nadgarstek.

Oficer sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej zegarek Munga. Z uśmiechem na ustach zrobił krok naprzód i zaczął machać nim przed jego nosem.

- Uważaj, on chce cię zahipnotyzować. Po takich można się wszystkiego spodziewać.

Porucznik wykrzyknął jakiś rozkaz. Sweets i Mungo zostali wyciągnięci ze śmigłowca, przeprowadzeni przez lądowisko i wepchnięci do pomalowanego matową czarną farbą brazylijskiego opancerzonego wozu patrolowego EE-9 Urutu. Klapa zamknęła się z trzaskiem.

W kubełkowych fotelach siedziała czwórka mężczyzn w mundurach.

Mungo uderzył głową w stalową ściankę, gdy samochód gwałtownie przyspieszył, warczenie silnika wysokoprężnego wprawiało go w wibrację. Mężczyźni siedzący naprzeciwko byli starsi i bardziej doświadczeni niż ci, którzy wieźli ich helikopterem z wybrzeża. Napiął mięśnie nóg. Urutu zrobił gwałtowny zwrot w lewo i zatrzymał się z piskiem hamulców. Gestem polecono im wyjść na zewnątrz, znaleźli się na jasno oświetlonym dziedzińcu otoczonym murem.

Jeden z żołnierzy pochylił się, by zdjąć im więzy z nóg. Niski, gruby mężczyzna w workowatym garniturze podszedł ku nim, szybko skinął głową w stronę eskorty. Porucznik unikał jego wzroku. Mungo i Sweets zostali szybko przeprowadzeni przez dziedziniec do długiego, niskiego budynku. Drzwi wykonane były z jednego bloku stali. Betonowe ściany budynku miały co najmniej pół metra grubości.

- Jeśli ktoś by się mnie o coś pytał - powiedział Sweets - to myślę, że nie był to nasz najlepszy pomysł.

Mężczyzna w workowatym garniturze zachichotał cicho.

- Pan mówi po angielsku? - zapytał Mungo.

- Tak, oczywiście - uśmiechnął się mężczyzną. - Jestem doktor Abd al-Hamid Asfar. Zapamiętacie to nazwisko na resztę życia, niezależnie od tego, jak krótki będzie to okres.

Sweets przewrócił oczami udając zaskoczenie.

Zjechali windą dwą piętra poniżej poziomu gruntu. Przeszli szerokim korytarzem o ścianach i suficie wykonanych z wygładzonego betonu, namalowano na nich jedynie trzy równoległe wąskie kreski - czerwoną, zieloną i żółtą. W oddali szumiał niewidoczny silnik. Nad głowami trzeszczały jarzeniówki.

Doktor Asfar zatrzymał się przed podwójnymi, szerokimi drzwiami ze stali. Strzelił palcami i jeden z żołnierzy zrobił krok w przód, przecinając promień światła. Drzwi otwarły się, prowadziły do dużego, jasno oświetlonego pomieszczenia. Był to raj dla chirurga, sala operacyjna.

Doktor Asfar gestem zaprosił ich do środka.

Podłogę i ściany do wysokości półtora metra pokrywały białe, kwadratowe kafelki. Światło było jasne, bardzo jaskrawe. W sali znajdowało się sześć stołów operacyjnych, każdy przykryty śnieżnobiałym prześcieradłem. Ze sterylizatora z nierdzewnej stali bił w górę słup pary.

Doktor Asfar szybko podszedł do szafki z narzędziami i wysunął górną szufladę. Szeregi skalpeli i innych ostrych narzędzi błysnęły w świetle. Wybrał odpowiedni skalpel i chwycił go delikatnie.

- Nasz szpital jest mały, ale nowoczesny - powiedział. - Zbudowano go przede wszystkim na wypadek konfliktu militarnego, choć, co oczywiste, od czasu do czasu jakiś członek obsługi, czy któryś z żołnierzy choruje bądź ulega wypadkowi w czasie wykonywania normalnych zadań i wymaga opieki - jego uśmiech nie miał w sobie ani krztyny ciepła. - Na razie jednak cały ten teren jest do naszego wyłącznego użytku. Tak długo, jak tu jesteśmy, nikt nie będzie nam przeszkadzał.

- Pan wybaczy - odezwał się Sweets - sądzę jednak, że zaszła tu jakaś pomyłka. Widzi pan, my nie wymagamy opieki lekarskiej, wprost przeciwnie, jesteśmy absolutnie zdrowi.

- Jeszcze jesteście zdrowi.

Lufa karabinu uderzyła Sweetsa w kręgosłup.

- Nie ruszaj się, bo zostaniesz zastrzelony. - Asfar przeciągnął błyszczącym ostrzem skalpela po powierzchni powieki Sweetsa i zrobił krok do tyłu.

Przenikliwy ból zlał się w jedno ze strachem przed nagłą ślepotą. Sweets zaczął drżeć. Krew sklejała mu rzęsy, spływała na policzek.

- Wymagamy całkowitego przyznania się do winy - powiedział Asfar. - I to właśnie od was otrzymamy.

- Do czego mamy się przyznać? - zapytał Mungo.

- Jesteście obydwaj agentami CIA, pracującymi pod bezpośrednim nadzorem przedstawiciela Firmy na Kair, Richarda Fostera. Waszym zadaniem było dokonanie zamachu na naszego Przywódcę.

- W porządku. A co potem?

- Potem zostaniecie rozstrzelani.

- Trudno określić to jako zachętę, doktorku.

- Już wkrótce przekonacie się, jak bardzo się mylisz. Wyprowadzono ich z sali operacyjnej z powrotem do wind, wjechali na wyższy poziom, tam przeszli korytarzem do szeregu stalowych drzwi prowadzących do cel.

Sweets został wepchnięty do najbliższej. Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łoskotem, który przypominał mu dźwięk wydawany przez bagażnik starego De Soto ojca.

Cela miała dwa i pół metra długości i dwa metry szerokości, była tak niska, że nie mógł się wyprostować. Pozbawiono ją okien czy jakichkolwiek sprzętów. We wnęce ponad drzwiami umieszczono gołą żarówkę osłoniętą grubą szybą, która stanowiła jedyne źródło światła. Sweets uderzył szybę dłonią, wydawała się mieć ze trzydzieści centymetrów grubości. Powoli, centymetr po centymetrze obszedł pomieszczenie badając każdy milimetr ścian, podłogi i sufitu. Beton był gładki, pozbawiony łączeń, drzwi i framugę wykonano z grubej stalowej płyty.

Sweets niechętnie położył się na betonowej podłodze. Zabrano mu marynarkę i zrobiło mu się zimno. Krwawienie ustało, ale powieka piekła przy każdym mrugnięciu, przypominała o tym, co przygotowywał dla nich Asfar.

Minęło kilka godzin, zanim drzwi otworzyły się ponownie i do środka wszedł doktor w towarzystwie trzech żołnierzy.

- Twój przyjaciel zgodził się na podpisanie przyznania się do winy.

- Muszę wam coś powiedzieć, macie tu beznadziejną służbę hotelową. Gdzie u diabła jest moja kromka suchego chleba i szklanka wody?

- Dlaczego i ty się nie przyznasz, Hubie?

- Kto właściwie zajmował się tutaj dekoracją wnętrz? Idi Amin?

Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem. Sweets zastanawiał się, jak taki zawodowiec jak Downey mógł do tego stopnia spieprzyć sprawę. Musiało być jakieś wyjście z sytuacji, tylko, że on nie potrafił go odkryć.


***

Trypolis

Mustafa przerwał przesłuchanie, przeszedł korytarzem do biura i wykręcił prywatny numer doktora Asfara w koszarach w Sabha. Chwilę zajęło mu upewnienie się, że więźniowie znaleźli się pod dobrą opieką i że Asfar był pewien, iż wie, jak sobie z nimi radzić. Mustafa zostawił doktorowi wolną rękę, rozłączył się i szybko wrócił do czystego, białego pokoju na piątym piętrze Wydziału Śledczego.

- Przepraszam, że kazałem pani czekać, Jennifer. Wszystko w porządku?

Odpowiedź była tylko niezrozumiałym szeptem.

- Co powiedziałaś? - zapytał ostro. - Mów głośniej, proszę. Nie słyszę cię.

- Powiedziałam, że wszystko w porządku.

- Jesteś pewna?

Jennifer słabo skinęła głową.

Mustafa położył jej dłonie na ramionach, dał jej w ten sposób odczuć swój ciężar, swoją siłę. Na policzku poczuła twardą szczoteczkę jego wąsów.

- Czy coś jeszcze, czy w ogóle coś chciałabyś mi opowiedzieć o Charliem McPhee?

Jennifer potrząsnęła przecząco głową.

- Otwórz oczy!

Jennifer zamrugała oczami, ziewnęła. Mustafa uśmiechną się.

- Powtarzasz się. To strata czasu.

Jego wargi dotknęły małżowiny jej ucha Oddychał głęboko, wciągając w płuca słodki zapach jej wyczerpania i strachu.

Jennifer nie spała ani chwili. Otrzymywała starannie odmierzoną ilość wody, żadnego jedzenia. W jej ciasnej, jaskrawo oświetlonej celi utrzymywano stałą temperaturę dziesięciu stopni Celsjusza. Prawie cały czas znajdowała się pod obserwacją. Kiedy musiała załatwić swoje naturalne potrzeby, dostawała blaszany garnek, żadnej prywatności.

Stale domagała się spotkania z przedstawicielem którejś z ambasad państw, z którymi Libia utrzymywała stosunki dyplomatyczne, a które z kolei utrzymywało stosunki z Wielką Brytanią lub Stanami Zjednoczonymi. Mustafa wzruszał tylko ramionami i twierdził, że to niemożliwe. Kiedy poprosiła o spotkanie z Charliem, wybuchnął śmiechem, uznając jej prośbę za żart i położył na jej czole spoconą dłoń, jak gdyby chciał jej zmierzyć gorączkę.

- To mój mąż. Domagam się widzenia z nim!

- Nie jest twoim mężem. A ty z całą pewnością nie jesteś jego żoną.

- Gdzie on jest?

- Jack Downey powiedział ci, że znalazł Charliego w kairskim rynsztoku. Jack opowiada wspaniałe kłamstwa. Prawda, Jennifer, jest taka, że Charlie to agent CIA. Taki sam jak Mungo Martin i Hubie Sweets.

- Nie wierzę ci.

- Ależ wierzysz. Oczywiście, że wierzysz. Charlie pracował dla CIA przez całe swoje życie. Zwerbowali go jeszcze w czasie studiów na Uniwersytecie w Los Angeles. Jack uznał, że to dokładnie ktoś, kogo potrzebujesz. Kochanek, przystojny facet, który będzie potrafił trzymać cię za rękę.

- Kłamiesz.

- Czyżby? - Mustafa zaczął łagodnie masować ramiona Jennifer.

- Zostaw mnie w spokoju.

- Nie sądzisz, że to odpręża?

- Przestań, przestań wreszcie!

Kiedy pochyliła się uciekając przed jego dotykiem, dostrzegł biały pasek jej biustonosza i gładką skórę. Ciężka masa włosów przepływała mu między palcami, pojedyncze kosmyki chwytały światło rozbłyskując jak miedź i złoto. Tego popołudnia wybrał się na ulicę Chahda al-Walida do hotelu „Pałace”. Hotel oprócz swych normalnych usług, oferował również sprzedaż towarów przeznaczonych dla zagranicznych turystów, w stoisku drogeryjnym kupił butelkę kosztownego perfumowanego szamponu z Włoch i łagodnie pachnące mydło w kształcie muszli. Ofiarował jej mydło i szampon, kazał wynieść się wszystkim z pokoju obserwacyjnego i podglądał ją na wielu kolorowych monitorach. Patrzył, jak napełnia wannę i powoli zaczyna się rozbierać. Robiła to tak niedbale i wolno, że zaczął się zastanawiać, czy zdaje sobie sprawę, że jest obserwowana. Gapił się na jej zwielokrotniony obraz na ekranach przenosząc wzrok z jednego monitora na drugi, gdy stanęła w wannie i ostrożnie położyła się w parującej wodzie. Kiedy namydliła dłonie i zaczęła myć piersi, pomyślał, że teraz mógłby zemdleć z rozkoszy.

Teraz, kiedy jego palce ugniatały jej kark, oddychał głęboko, wciągając w płuca jej zapach, przed oczami przesuwały się żywe wspomnienia widoku jej opalonego słońcem Egiptu wilgotnego ciała.

Podszedł do okna. Było kilka minut po trzeciej nad ranem. Światła miasta sprawiały, że gwiazdy były niewidoczne, ale na czystym niebie ponad wschodnim horyzontem wisiał księżyc w pełni. Odwrócił się plecami do okna i strzelił palcami.

- Chodź ze mną.

- Dokąd?

- Tam, dokąd chcę. Czy przynajmniej tego się jeszcze nie nauczyłaś?

Przy krawężniku przed budynkiem czekał na nich samochód z kierowcą. Mustafa otworzył tylne drzwi i gestem polecił, aby wsiadła do środka. Nie wsiadł jednak do wozu za nią, obszedł samochód i zajął miejsce obok kierowcy. Popędzili ulicą Sidi Isa mijając hotel „Pałace”, skręcili w lewo przejeżdżając dwie przecznice i w prawo, w ulicę Al-Fatih, główną aleję biegnącą równolegle do portu i doków. Pięć minut później zatrzymali się niespodziewanie przy chodniku. Kierowca wyłączył reflektory. Mustafa odezwał się do niego po arabsku i przydymiona szyba powoli się opuściła.

Mustafa gestem wskazał kawałek ziemi leżący pomiędzy drogą a morzem.

- To cmentarz amerykański. Tutaj właśnie pochowany jest twój ojciec.

- Tu go pochowano, gdy umarł w czasie tortur.

- Zginął w wypadku. Stracił równowagę i spadł ze stalowej kładki łamiąc sobie kark. Film, który pokazał ci Downey, był fałszerstwem.

Jennifer spróbowała otworzyć drzwi, ale były zablokowane. Mustafa poklepał kierowcę po ramieniu i wóz ruszył przyspieszając gwałtownie z powrotem w stronę ulicy Sidi Isa i budynku Wydziału Śledczego.

- Na miłość boską, dlaczego nie pozwolisz mi przynajmniej obejrzeć jego grobu?

- Jest anonimowy. Nie można go odnaleźć. Wiem, bo sam tego próbowałem. - Podał jej ozdobioną monogramem chusteczkę. - Próbowałem być dla ciebie miły, jeśli mi nie wyszło, no cóż, przepraszam.

- Akurat ci wierzę, ty sukinsynu!

Uderzył ją z całej siły, trafiając otwartą dłonią w policzek. Zasłoniła twarz rękoma starając się desperacko powstrzymać napływające do oczu łzy.

Jej ojca nie udało im się złamać, z nią nie pójdzie łatwiej.


***

Następnego dnia Mustafa wszedł bez ostrzeżenia do jej celi i pokazał zdjęcia Cynthii.

Na większości z nich dziewczynka była w towarzystwie wysokiego, szczupłego, elegancko ubranego młodego człowieka, który doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest fotografowany, o czym w ogóle nie wiedziała dziewczynka. Ostatnie kilka zdjęć przedstawiało Cynthię leżącą na nie pościelonym łóżku w pokoju hotelowym w najróżniejszych pozach. Była naga, miała puste, nieobecne oczy. Wyglądała, jak gdyby podano jej jakieś narkotyki.

Mustafa delikatnie popieścił ramię Jennifer. Wziął jej dłoń w swoją, zaczął całować jej przegub.

- Jeśli nie dasz nam tego, czego chcemy, ten przystojny młody człowiek ją zabije.

Jennifer odepchnęła plik zdjęć.

- Nie będzie to konieczne.

- Zgadzasz się na współpracę? - W głosie Mustafy zadźwięczało zaskoczenie, jak gdyby spodziewał się, że groźba śmierci córki nie zrobi na Jennifer żadnego wrażenia.

- Tak, przyznam się do wszystkiego.

- Tylko do czego? - zapytał, bawiąc się nią.

- Do wszystkiego, czego tylko chcecie.

- Przyznajesz się, że jesteś agentką CIA? Że na bezpośrednie polecenie przedstawiciela CIA w Kairze miałaś dokonać zamachu na pułkownika Kadafiego?

- Powiedziałam już, do wszystkiego, czego tylko chcecie.

- Zatem się przyznajesz?

- Tak, jestem zamachowcem.

Mustafa uśmiechnął się. Pochylił się i delikatnie pocałował Jennifer w usta.

- Jestem taki szczęśliwy. Wiesz dlaczego? Potrząsnęła przecząco głową.

- Bo teraz nie będę już musiał posługiwać się prądem. Ani łamać ci kości, ani wprowadzać pyłu azbestowego do twoich płuc. - Śmiech Mustafy był lekki, melodyjny. Trzymał w dłoniach twarz Jennifer i patrzył jej głęboko w oczy. - Z drugiej jednak strony musisz zdać sobie sprawę z tego, że gdy podpiszesz swoje przyznanie do winy, będzie to wyrok śmierci dla Charliego.

- A co moje zeznania mają z nim do czynienia?

- Pogrążysz go, to przecież oczywiste. Tak samo jak Hubiego Sweetsa i Mungo Martina. Zastanów się też, jaka będzie reakcja całego świata na informację, iż CIA przygotowała, wyekwipowała i wysłała zespół zamachowców, by zabił głowę państwa na Bliskim Wschodzie. Dyrektor CIA William Webster i jego doborowy zespół morderców, a także ten militarysta, wasz prezydent, będą musieli poradzić sobie z nie lada ciosem.

Na stole pomiędzy nimi stał dzbanek z wodą i lodem. Mustafa nalał sobie szklankę, wypił ją jednym haustem i otarł usta wierzchem dłoni.

- Wyobraź sobie reperkusje w Anglii, jak wielka będzie utrata prestiżu Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie i w Europie.

Nalał sobie następną szklankę wody.

- Wasz proces znajdzie się na pierwszych stronach gazet na całym świecie. Downey dostarczył nam więcej materiałów, niż potrzeba, by udowodnić bez jakichkolwiek wątpliwości, że byliście agentami CIA. Mamy oryginały wszystkich dokumentów, które podpisywaliście, twoje fotografie razem z Downeyem w Londynie i kairskim „Hiltonie”. Mamy też zdjęcia z waszego spotkania z egipskim oficerem w Bani Suwajf, zdjęcia waszej czwórki trenującej na pustyni, doskonalącej swe zabójcze zdolności.

Mustafa posłał Jennifer smutny, pełen zamyślenia uśmiech.

- Obawiam się, że muszę ci również powiedzieć, że mamy film, na którym ty i Charlie kochacie się w hotelu „Palestine”.

Wypił jeszcze łyk wody i oblizał usta.

- Zdajemy sobie sprawę, że wiadomość o waszym aresztowaniu może sprawić, że Stany Zjednoczone zareagują w irracjonalny sposób. Dlatego też przed skazaniem twoich przyjaciół terrorystów na śmierć ogłosimy, że byłaś niewinną, oszukaną ofiarą. To uspokoi Brytyjczyków i pogorszy sytuację Amerykanów. A potem, jako że jesteśmy miłymi i szlachetnymi ludźmi, wyślemy cię do domu. Ale najpierw, Jennifer, musisz wyspowiadać się ze swoich grzechów.

Mustafa rzucił na pryczę pióro i kartkę papieru. Podszedł do drzwi, patrzył na nią przez długą chwilę, wreszcie powiedział.

- Przypominam ci, że życie twojej córki jest w naszych rękach - uśmiechnął się. - Rozbierz się, proszę.

- Co powiedziałeś?

- Wydaje mi się, że dobrze mnie zrozumiałaś. Jennifer zaczęła rozpinać bluzkę.

Mustafa patrzył na nią, nic nie umknęło jego oczom. Polecono mu przewieźć Jennifer i Charliego do Sabha. Jej los został złożony w splamione krwią ręce doktora Asfara. Odczekał, aż była całkowicie naga i powiedział.

- Myślisz, że cię pożądam. Nie ma nic odleglejszego od prawdy.

Odwrócił się do niej plecami, by skryć to, co mogła wyczytać w jego oczach. Stalowe drzwi zatrzasnęły się za jego plecami.

Pióro było metalowe, cienka aluminiowa rurka, ponad dziewięć centymetrów długości. Stalówka była twarda i ostra, śmiercionośna jak sztylet. Podniosła dłoń do gardła, szukając pulsu. Gdyby się zabiła, Mustafa zemściłby się na niej zabijając Cynthię.

Ale pisząc swoje przyznanie do winy skaże Charliego na śmierć.


34



Koszary w Sabha

Mustafa miał lęk wysokości, przelot helikopterem z Trypolisu nigdy nie stanowił dla niego zbytniej przyjemności, był więc w fatalnym nastroju. Odsunął krążek ze stalowej blachy i przez judasza zajrzał do celi. Nie był zbyt wysoki, musiał stanąć na palcach, by zobaczyć całe jej wnętrze. Pomalowane na biało pomieszczenie było jaskrawo oświetlone, a Charlie miał na sobie białą koszulę i białe spodnie. Mustafa nie zauważył go w pierwszej chwili. Przez czas, który wystarczył zaledwie na jedno uderzenie przerażonego serca, myślał, że Charlie zdołał w jakiś sposób umknąć.

Ale nie, był w środku, przykucnął całkowicie nieruchomo w przeciwległym kącie z zaciśniętymi oczami.

Mustafa odwrócił się do ciężko uzbrojonego wartownika.

- Prosił o coś?

- Nie, o nic.

- Powiedział coś w ogóle?

- Ani słowa.

- Zauważyłeś jakąś aktywność?

- Nic. Siedział tak przez całą noc. - Żołnierz poprawił broń na ramieniu. - Równie dobrze mógłby być martwy.

Mustafa uśmiechnął się. Strażnik pochodził z Al-Chalidż, górzystego regionu w pobliżu granicy egipskiej. Ludzie z tego regionu znani byli zarówno ze skłonności do filozoficznych uwag, jak i z odwagi.

- Ile spał?

- Bardzo niewiele. Jest pod ciągłą obserwacją, kontroluję go co piętnaście minut. Patrzy na mnie zawsze, kiedy otwieram drzwi.

- Ale nic nie mówi, o nic nie prosi?

- Być może chce umrzeć.

- Otwieraj drzwi.

Strażnik z Al-Chalidż wystukał swój kod identyfikacyjny, potem sześciocyfrową kombinację na klawiaturze umieszczonej obok drzwi celi. Rozległ się dzwonek i blokady ze stali węglowej cofnęły się otwierając drzwi. Kiedy Mustafa wszedł do środka, Charlie nie podniósł nawet wzroku.

- Zamknij drzwi i obserwuj wszystko starannie - powiedział Mustafa.

Strażnik skinął głową, choć uważał, że Mustafa jest nadmiernie ostrożny i zachowuje się w sposób, który przystoi raczej starej kobiecie, a nie agentowi Muchabarat, elitarnej libijskiej Tajnej Policji. Nie był jednak głupcem, więc nie dał tego po sobie poznać.

Mustafa wszedł do celi. Charlie nie poruszył się, ale jego jasnoniebieskie oczy obserwowały wchodzącego uważnie spod rękawa koszuli. Z bliska Mustafa zauważył, żę koszula wcale nie była tak biała, jak się to początkowo wydawało. Na piersiach i wokół kołnierzyka widniały strumyczki zaschniętej krwi, mankiety i pachy były szare od brudu i potu. Mustafa zrobił krok w stronę Charliego, cela była tak mała, że znalazł się na jej środku. Drzwi zatrzasnęły się z łoskotem za jego plecami. Przykucnął obok Charliego, nie zwracając uwagi na smród pochylił się ku niemu.

- Jak się czujesz? - wyszeptał. Żadnej reakcji. - Chciałbyś coś zjeść?

Strażnik się nie mylił, równie dobrze mógłby być martwy. Mustafa odsłonił zęby i ugryzł go w ucho tak, żę popłynęła z niego krew.

Charlie krzyknął głośno. Próbował się wyrwać, ale Mustafa zablokował go w narożniku, więc nię miał dokąd uciekać. Mustafa nie puszczał, coraz mocniej zaciskając zęby. Krew spływała wąskim strumyczkiem na szyję Charliego. Bose pięty zabębniły o betonową posadzkę. Mustafa oblizał wargi czując smak krwi, ciepły i słony.

- Czy teraz mnie wysłuchasz, Charlie7 Charlie skinął głową, drżąc na całym ciele.

- Mów głośniej!

- Tak, tak! - mówił jak mała dziewczynka bliska histerii.

- Chciałbyś porozmawiać z dwójką przyjaciół, Mungo Martinem i Hubiem Sweetsem?

Mustafa poklepał Charliego po plecach.

- Ostatnie trzy dni nie były dla nich najprzyjemniejsze.

Znieśli ból o wiele lepiej, niż się tego spodziewaliśmy, ale sądzimy, że nadszedł już czas, by położyć kres waszej małej przygodzie.

Charlie skulił się i czekał w napięciu.

Mustafa położył mu dłoń na ramieniu.

- Opowiedz mi o Jennifer. Kochasz ją? Jeśli tak, to musisz z nią porozmawiać. Wyjaśnić jej waszą sytuację. Wie, że kiedy przyzna się do winy, ty i twoi przyjaciele zostaniecie rozstrzelani. Nie chce pogodzić się z faktem, że zginiecie i tak. Jest to po prostu kwestia zminimalizowania bólu, przez który będziecie musieli przejść przed śmiercią. A zatem musisz przekonać ją, Charlie, by pozwoliła umrzeć tobie i twoim przyjaciołom bez dalszych cierpień. Zaplanowałem już konferencję prasową, za trzy dni. Będzie to dla was ostatnia szansa na przyznanie się do winy. Teraz chciałbym ci coś pokazać. Może potem będziesz bardziej skłonny spojrzeć na swą sytuację z mojego punktu widzenia - uśmiechnął się współczująco. - A tak przy okazji, jak tam twoje nogi? Z tego, co wiem, byłeś bity. Możesz chodzić?

- Nie wiem.

Mustafa podszedł do drzwi, które otworzyły się natychmiast.

- Sprowadźcie mi tutaj fotel na kółkach.


***

- Pięć minut - powiedział Mustafa. Nie zatrzasnął drzwi pozostawiając sporą szparę.

Jennifer przyklęknęła obok Charliego i otoczyła go ramionami.

- Och, Charlie! Co oni z tobą zrobili!

- To tylko tak wygląda - powiedział Charlie ochrypłym głosem. Przytulił do siebie Jennifer i wyszeptał. - Libijczycy zaplanowali następną konferencję prasową. Hubie i Mungo muszą przekonać Mustafę, że zgadzają się na współpracę. To jedyna szansa na to, że będziemy razem.

- Spróbuję przekonać Mustafę, by pozwolił mi na spotkanie z nimi - powiedziała spokojnie Jennifer.

Krzycząc coś niezrozumiałego Charlie złapał ją za ramiona, jego brudne, połamane paznokcie wbiły się w jej ciało. Drzwi otwarły się z trzaskiem i Mustafa wpadł do celi.


***

Dwa dni później Mustafa i czwórka żołnierzy weszli bez ostrzeżenia do celi i wyciągnęli z niej Charliego, wyprowadzili go na przygasające światło słoneczne późnego popołudnia. Na niewielkim trawniczku stało zwyczajne drewniane krzesło. Fryzjer w mundurze skrócił mu włosy i ogolił go brzytwą. Kiedy fryzjer skończył swoją robotę, zaprowadzono go do pobliskich koszar, do wspólnej łaźni, gdzie wręczono mu kostkę mydła, szczoteczkę do rąk i dwa cienkie ręczniki.

Mustafa dał mu pięć minut, potem wyłączył wodę. Żartobliwie uderzył Charliego ręcznikiem.

- Dość już jesteś czysty. Wytrzyj się i ubierz. Jego brudne ubranie wymieniono na wykrochmaloną białą koszulę, ciężkie czarne buty i czarny garnitur z wąskimi klapami. Zastanawiał się, czy tak właśnie ubierają się zazwyczaj mordercy i zamachowcy? Marynarka była za ciasna w ramionach, spodnie o kilka numerów za szerokie, dostał jednak pasek z przezroczystego, zielonego plastiku.

Mustafa obszedł Charliego powoli dookoła, przyglądając mu się krytycznie ze wszystkich stron, potem zatrzymał się i z przesadną starannością poprawił mu kołnierzyk. Stuknął Charliego w zapadnięty policzek.

- Patrz mi prosto w oczy.

Charlie podniósł wzrok na Mustafę i uciekł oczami w bok.

- Cudownie! Jeśli uda ci się zaprezentować to samo spojrzenie przed kamerami, wszystko będzie w jak najlepszym porządku!

Charlie wrócił do celi, gdzie otrzymał pierwszy od kilku dni posiłek, mały talerz ryżu i gotowanych warzyw. Jadł powoli, wiedział, że gdyby pochłonął całą porcję od razu, jego żołądek nie byłby w stanie przetrawić jedzenia.

Kilka minut po północy Charlie został zaprowadzony do zaimprowizowanej sali konferencyjnej mieszczącej się w przyziemiu budynku. W przeciwległym końcu pomieszczenia mieściło się niewielkie podium, na którym stały cztery metalowe krzesła ustawione rzędem za prostym drewnianym stołem, na którym stały dzbanki z wodą i kilka mikrofonów. Ponad stołem wisiała duża fotografia przedstawiającą poważną twarz pułkownika Muammara Kadafiego. Charlie został wprowadzony na podium, kazano mu usiąść na drugim krześle od lewej.

W pomieszczeniu było około tuzina żołnierzy, za szeregiem kamer telewizyjnych przygotowywało się kilku techników. Porządnie ustawione rzędy składanych metalowych krzeseł zapewniały miejsce dla co najmniej setki ludzi.

Charlie czuł na swym karku spojrzenie Kadafiego, ponure i oskarżające.

Drzwi na końcu saii otworzyły się i do środka wkroczył Mustafa, a za nim Sweets i Mungo. Niewielką procesję zamykał żołnierz uzbrojony w karabin maszynowy. Więźniowie mieli na sobie mundury polowe, zielone i brązowe. Sweets trzymał lewą rękę pod dziwnym kątem. Mankiety koszuli były zapięte, by ukryć rany.

Mężczyźni weszli po drewnianych schodach na podium. Mustafa usiadł obok Charliego. Gestem polecił Sweetsowi i Mungowi zająć miejsca, spojrzał na uzbrojonego żołnierza i odpędził go gwałtownym gestem. Mężczyzna usunął się z pola widzenia kamery.

- Gdzie jest Jennifer?

Mustafa zawahał się, ale ton głosu Charliego, wysoki i defensywny, sprawił, że natychmiast się odprężył.

- Pojawi się pod koniec konferencji, kiedy wy wrócicie już do swoich cel.

- Dlaczego? - Charlie popatrzył, zamrugał oczami i odwrócił wzrok. W workowatym garniturze przypominał Charliego Chaplina, wyglądał na niegroźnego bohatera komedii, a nie zamachowca.

Mustafa uśmiechnął się.

- Kwestia bezpieczeństwa, mój przyjacielu. Uznaliśmy, że bezpieczniej będzie trzymać was z dala od siebie.

Rząd umieszczonych pod sufitem reflektorów rozbłysnął nagle pełnym światłem. Technicy zajęci byli swoimi kamerami, dokonywali ostatnich poprawek przed konferencją. Wysocy rangą oficerowie libijskiej policji, dwójkami, trójkami, wypełniali salę, siadali sztywno na ustawionych w rzędy krzesłach. Charlie nie wiedział, kiedy pojawią się przedstawiciele prasy. Nie zamierzał dopuścić do tego, by Libijczycy nakręcili choćby centymetr taśmy filmowej. Pochylił się nad Mustafą w stronę Mungą i powiedział spokojnym głosem.

- Ty zajmij się tym facetem z pistoletem maszynowym.

- W porządku. Kiedy mam to zrobić?

- Teraz!

Mungo odepchnął w tył swoje krzesełko. Wyprostował się i ruszył w stronę żołnierza. Mustafa patrzył na Munga nie wierząc w to, co widzi. Charlie poczekał, aż sięgnie po pistolet i uderzył go w kark kantem dłoni.

Mustafa jęknął i zwalił się na podłogę. Charlie chwycił pistolet. Za swymi plecami usłyszał głuchy łoskot. Stół przewrócił się na bok, a Sweets zeskoczył z podium kierując się w stronę pierwszego rzędu oficerów.

Mustafa miał pistolet. Charlie odbezpieczył broń.

Na sali Sweets kopnął pięciogwiazdkowego generała w krocze i zręcznie pozbawił go pistoletu, po czym oddał jeden ostrzegawczy strzał w sufit. Ludzie stali bez ruchu sparaliżowani strachem. Ta chwila nie mogła trwać wiecznie. Mustafa jęknął. Charlie postawił go na równe nogi. Jedna z kamer telewizyjnych obróciła się w ich stronę. Mungo wystrzelił w jej stronę krótką serię. Obiektyw rozsypał się na drobne okruchy, a operator upadł na podłogę, na jego głowie nadal tkwiły słuchawki. Żołnierz z tyłu sali odbezpieczył karabin. Sweets włożył w otwarte z przerażenia usta generała lufę zdobytego pistoletu, krzyknął jakieś ostrzeżenie. Żołnierz rzucił karabin na ziemię.

- Bierz generała! - ryknął Charlie do Sweetsa. Złapał Mustafę za włosy i pociągnął za sobą. - Idziesz z nami!

- Nie, odmawiam.

- W takim razie pozabijamy wszystkich oficerów. Możesz im to powiedzieć. Tylko się pospiesz.

Mustafa odwrócił się do zgromadzonych oficerów i odezwał się po arabsku, mówił szybko podniesionym głosem, wyraźnie ledwo nad sobą panował.

- Idziemy - powiedział Charlie.

Przebiegli przez salę, kierując się ku wyjściu, Charlie szybko otworzył drzwi. Żołnierz stojący na korytarzu rzucił się w ich kierunku. Mungo wystrzelił raz do niego i żołnierz upadł na twarz.

Charlie wycelował swój pistolet w Mustafę.

- Gdzie ona jest?

Mustafa wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Charlie strzelił mu w nadgarstek. Mustafa zawył, łapiąc się za zranioną rękę.

Charlie oparł lufę pistoletu o jego pierś.

- Gdzie ona jest?

- W szpitalu. Asfar podaje jej środki uspokajające.

Jakiś żołnierz wychylił się zza zakrętu przy przeciwległym końcu korytarza. Sweets posłał mu kilka nabojów i żołnierz zniknął z pola widzenia.

- Schody - rzucił Charlie.

- Będą już na nas czekać. - Mungo wskazał na epolety prowadzonego generała. - Nie powinno być żadnych problemów, może się mylę?

Sweets potrząsnął przecząco głową.

- Nie puściliby nas nawet, gdyby ten facet miał więcej gwiazdek niż Hollywood Boulevard.

- Tracimy tylko czas. - Charlie pchnął Mustafę, podniósł karabin zastrzelonego żołnierza. Mungo złapał generała za ramię. Zbiegli po schodach, podeszwy stukały o beton. Na dole schodów były szklane drzwi, po obydwu stronach stali libijscy żołnierze. Na niewielkiej klatce schodowej huk wystrzałów z pistoletu Munga był ogłuszający. Drzwi osypały się deszczem szklanych okruchów splamionych krwią.

Przebiegli korytarzem do sali operacyjnej, prosto w ogień kilku karabinów maszynowych, kule roztrzaskiwały białe kafelki, po całym korytarzu świstały rykoszety. Generał krzyknął kilka słów po arabsku i Libijczycy się wycofali.

Rozległ się syk sprężonego powietrza i drzwi prowadzące na salę operacyjną rozsunęły się na boki. Asfar stał pod przeciwległą ścianą sali, przy otwartych drzwiach, plecami do wchodzących. Mocno trzymał przy sobie Jennifer. Igła strzykawki skierowana była na jej gardło.

Charlie ruszył w ich stronę, trzymał pistolet u swego boku.

- Nie zbliżaj się! - krzyknął Asfar wbijając igłę w ciało Jennifer.

Charlie zrobił jeszcze jeden krok naprzód.

Kciuk Asfara zadrżał na tłoczku. We wnętrzu strzykawki znajdował się jakiś żółtawy płyn.

Charlie podniósł powoli pistolet celując pomiędzy rozszerzone źrenice doktora.

- Zrób to! - powiedział Sweets.

Asfar nie wytrzymał nerwowo. Strzykawka roztrzaskała się na kafelkach podłogi.

Jennifer krzyknęła cicho i rzuciła się w ramiona Charliego, który przytulił ją mocno do siebie zaskoczony jej ciepłem i delikatnością.

Z korytarza dobiegły ich przytłumione odgłosy strzałów.

- Do kogo oni strzelają? - zapytał Sweets. Mungo uśmiechnął się.

- Prawdopodobnie do siebie nawzajem.

- Czy jest stąd jakieś inne wyjście? - Charlie zapytał Mustafę. Libijczyk nie odpowiedział. Był w szoku, blady, pocił się cały. Charlie podszedł do otwartych drzwi, prowadziły do podręcznego magazynu. Jego wzrok spoczął ną dwóch butlach z gazem. Każda miała około metra dwudziestu długości i czterdziestu centymetrów średnicy, obie były zamontowane na czterokołowych wózkach. Wyciągnął jeden z wózków na środek sali.

- Niezły pomysł - stwierdził Mungo. - Ale ja mam jeszcze lepszy.

Zmusił Asfara, by objął ramionami butlę i przywiązał go do niej posługując się rolką taśmy samoprzylepnej.

- Nieprzyjemny facet z ciebie - uznał Sweets.

- Prosimy nie wyłączać odbiorników, najlepsze dopiero przed nami. - Mungo popchnął wózek w stronę podwójnych drzwi.

- Ruszać się! - Sweets popchnął Mustafę i generała lufą pistoletu.

- Poddajcie się, zanim będzie za późno! - wysyczał Asfar.

- Już jest za późno - stwierdził Sweets. Mrugnął w stronę Jennifer. - Widzisz, cała sprawa polega na tym, że pochodzimy z różnych stref czasowych.

Drzwi otworzyły się z sykiem. Mungo wychylił się na krótką chwilę. Kula gwizdnęła przelatując nad jego głową. Wycofał się natychmiast.

- Co teraz? - zapytała Jennifer.

- Rozwalimy lampy. Do windy mamy jakieś dziesięć metrów, jest po lewej stronie. Wsadzimy do środka naszego doktora Caligari i wciśniemy guzik, tak by zatrzymała się na parterze. Do tej pory wszyscy, którzy tam czekają, powinni już byli odbezpieczyć pistolety.

- Mała dywersja - powiedział Sweets. Uśmiechnął się zimno do Asfara. - Podoba mi się to. Nawet bardzo.

- Dokąd pójdziemy? - zapytała Jennifer.

- Po schodach na parter - wyjaśnił Charlie. - Jeśli zostaniemy tu tak długo, aż zablokują wszystkie wyjścia, będziemy w pułapce.

Sweets wycelował starannie, nacisnął spust i jarzeniówka na suficie rozsypała się deszczem okruchów szkła. W odpowiedzi rozpoczął się chaotyczny ogień Ubijczyków. Powietrze zrobiło się gęste od kurzu, odstrzelonych fragmentów betonu i kafelków.

- Sądząc z odgłosów, przynieśli lekki karabin maszynowy - powiedział Mungo. Cofnął się, zauważywszy granat, który toczył się po podłodze podskakując na nierównościach. Rozległ się ogłuszający huk eksplozji, poprzedzony krótkim błyskiem. Odłamki roztrzaskały pozostałe jeszcze kafelki. Korytarz pocietnniał, ponieważ lampy umieszczone na suficie pogasły jednocześnie. Następny granat odbił się od ściany.

- Za ciężki - stwierdził Sweets.

- Daj im jeszcze chwilę czasu. Wcześniej czy później musi im się udać.

Kolejny granat toczył się już w ich stronę. Sweets wystawił stopę i kopnął go jednym płynnym ruchem. Granat eksplodował i w całym korytarzu zapanowała ciemność. Karabin maszynowy umilkł. Ktoś krzyknął z bólu.

Charlie wystawił lufę swego karabinu i wystrzelił kilka razy, celując w ciemności. Odpowiedziała mu urywana kanonada z broni automatycznej. Jakiś oficer krzyknął coś histerycznie i strzelanina ustała.

- Idziemy!

Charlie nie spuszczał lufy karabinu z Mustafy i generała. Mungo podciągnął wózeczek z ładunkiem do drzwi windy. Jennifer trzymała się blisko Charliego, a Sweets zamykał tyły. Zewsząd dobiegały krzyki rannych Libijczyków. W korytarzu było dość jasno, by mogli zobaczyć drzwi windy, poszatkowane przez odłamki granatu. Mungo nacisnął guzik z napisem DO GÓRY. Drzwi rozsunęły się i umieszczona w kabinie żarówka na krótką chwilę oświetliła korytarz.

Rozległ się zaskoczony okrzyk, a po chwili grad wystrzałów. Charlie i Sweets odpowiedzieli ogniem biegnąc w stronę schodów. Mungo wtoczył wózek do windy. Nacisnął guzik PARTER i kolbą karabinu stłukł umieszczoną na suficie żarówkę.

Drzwi zaczęły się zasuwać. Asfar krzyczał ze strachu, miał otwarte usta, oczy wytrzeszczone z przerażenia.

Byli w połowie piętra, gdy winda dotarła na parter. Odgłosy wystrzałów z broni rozmyły się w ogłuszającym grzmocie, na chwilę brudnopomarańczowa kula wybuchu oświetliła klatkę schodową i zniknęła pozostawiając po sobie swąd palonej farby i zwęglonego mięsa, ostry syk i trzask płomieni.

Wspinali się dalej po schodach. Na parterze wszędzie leżały porozrzucane siłą wybuchu ciała, ranni rzucali się i drżeli spazmatycznie w migocącym świetle płomieni.

- Nie zatrzymywać się - rzucił Charlie.

Szli dalej w górę. Charlie z każdym stopniem spodziewał się natknąć na oddział Libijczyków, ale potężny budynek był pusty. Dotarli na drugie piętro. Szeroki, centralny korytarz oświetlał rząd jarzeniówek, biura po obu stronach były ciemne i puste.

- Gdzie się do cholery wszyscy podziali? - spytał Sweets.

- Na zewnątrz - odparł Charlie.

Mungo przytaknął skinieniem głowy. Libijczycy uznając, że więźniowie nie mają żadnych szans, by dotrzeć tak wysoko, zlekceważyli zabezpieczenie wyższych pięter budynku.

- Na dach? - zaproponował Mungo.

- A dokąd zdołamy stamtąd uciec? - Charlie podbiegł do okna na końcu korytarza i szybko wyjrzał na zewnątrz. Mieszanina transporterów opancerzonych i lekkich ciężarówek otaczała ze wszystkich stron budynek. Z powodu ciemności i blasku nie mógł ocenić liczby ludzi zebranych wokół budynku. Odsunął się od okna.

Jennifer i Sweets wyszli z jednego z ciemnych biur. Sweets odezwał się cicho.

- Mają tam na dole jeden czołg, stoi tuż obok budynku.

- No to rzućmy na niego okiem.

Czołg stał dokładnie pod oknem biura. Właz był otwarty. Strzelec ze słuchawkami na głowie, ubrany w mundur i kamizelkę kuloodporną, wychylił się po pas z jego wnętrza.

Okna w pokoju miały dwa i pół metra wysokości i metr dwadzieścia szerokości, otwierały się na zewnątrz. W ścianach umieszczono specjalne stalowe haczyki, na których miały się trzymać po otwarciu.

Mungo przekręcił klamkę i otworzył okno znajdujące się dokładnie nad czołgiem. Zawiasy skrzypnęły. Wspiął się na parapet, kuląc się, by skryć się przed wzrokiem żołnierzy. Strzelec spojrzał w górę i Charlie go zastrzelił. Mungo skoczył na czołg, wsunął we właz karabin i zaczął strzelać na ślepo do środka.

- Skakać!

Pierwsza skoczyła Jennifer, po niej Sweets. Charlie wymachiwał pistoletem starając się utrzymać Mustafę i generała na dystans. Wreszcie i on skoczył. Mungo odepchnął ciało strzelca i zaczął strzelać z karabinu maszynowego kalibru 12,7 mm zamontowanego w czołgu.

- Wszyscy do środka! - krzyknął Charlie przekrzykując klekot karabinu.

Jeden z wozów opancerzonych ruszył w ich stronę. Mungo posłał mu długą serię z karabinu, ale wóz się nie zatrzymał. Jennifer wsunęła się we właz. Sweets krzyknął coś w stronę Charliego. Z karabinu umieszczonego między palmami wystrzelono w ich stronę serię pocisków smugowych. Wszyscy władowali się do wnętrza czołgu. Kule skrzesafy iskry na pancerzu. Charlie wyciągnął i zatrzasnął właz.

Wewnątrz leżały ciała dwóch libijskich żołnierzy.

Mungo usiadł na kubełkowym fotelu, zaczął eksperymentować z systemem sterowania czołgiem, równocześnie wyglądał na zewnątrz przez wąskie okienko. Złapał coś, co przypominało drążek sterowy i odepchnął go od siebie. Czołg skoczył do przodu.

- Co z tym wozem pancernym7 - ryknął Sweets.

- Rozwal go.

Sweets wyjrzał przez umieszczony przy stanowisku strzelca teleskop. System kierowania ogniem połączony był z komputerem i laserowym dalmierzem. Ogniem kierowało się za pomocą stalowej dźwigni zakończonej gałką. Jak w grze komputerowej. Sweets przesunął drążek w lewo. Rozległo się niskie warczenie. Mechanizm sprzężony był z czujnikiem na podczerwień. Zarys transportera pojawił się jako zielona sylwetka na tle siatki. Sweets przesunął dźwignię nieco bardziej w lewo.

Na czubku kontrolki zapalił się na czerwono plastikowy przycisk.

Sweets z całej siły wcisnął go kciukiem. Lufa studwudziestopięciomilimetrowego działa wypluła długi jęzor pomarańczowego płomienia. Transporter eksplodował stając się kulą ognia.

Małokalibrowe pociski grzechotały jak deszcz na dziesięciocentymetrowym pancerzu czołgu. Jennifer przytuliła się do Charliego.

- Możesz znaleźć lotnisko7! - ryknął Charlie do Munga.

- Zawsze mogę poszukać!


***

Libijczycy ustawili blokadę na skrzyżowaniu drogi prowadzącej do koszar z główną drogą wiodącą na lotnisko. Mungo zjechał z drogi w pole jęczmienia. Z ustawionego na drodze działa strzelono kilkakrotnie w ich kierunku. Gdy pędzili przez pole, gąsienice czołgu wyrzucały w powietrze pacyny ziemi.

Czołg zadrżał, gdy przejeżdżali przez rów nawadniający na skraju lotniska. Przebili się przez siatkę i zawrócili na pas startowy. Mungo wcisnął pedał gazu i czołg szybko zwiększył prędkość do maksymalnej - sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.

Przed ich oczami paliły się jasne światła terminalu pasażerskiego.

- Charlie - odezwał się Mungo - otwieraj właz i bierz się za karabin maszynowy - spojrzał na Sweetsa, po rękawie jego koszuli spływała świeża krew.- Wszystko w porządku, Hubie?

- Doskonałym - odparł Sweets. - Jak zawsze.

- Czy mogę wam jakoś pomóc? - zapytała Jennifer.

- Nie wychylaj się.

Mungo rzucił Charliemu parę okularów ochronnych.

- Kiedy zauważysz hangary, krzyknij. Rozglądaj się za ciężarówkami albo samolotami, które właśnie tankują.

Charlię odblokował właz i podciągnął go oburącz w górę. Wiatr zaczął nim szarpać, okręcił karabin maszynowy. Po jego lewej stronie pędził właśnie wielki pasażerski odrzutowiec z zapalonymi światłami. Od terminalu dzielił ich jeszcze niecały kilometr, mknęli w ciemnościach w stronę światła. Co najmniej tuzin wielkich odrzutowców stało półkolem wokół budynku. Wycelował i posłał w ich stronę długą serię. Czołg zawrócił ostro w prawo i Charlie uderzył o stalową krawędź włazu. Wystrzelił jeszcze raz i odrzutowiec eksplodował słupem ognia, który uniósł się na trzydzieści metrów w górę rozświetlając nocne niebo. Skrzydło Boeinga 747, który stał obok trafionego odrzutowca, zajęło się ogniem.

Wycie syren przecięło nocną ciszę.

Reflektory zaczęły przeszukiwać pas startowy. Czołg ściągnął na siebie silny ogień ochrony. Kule świstały w powietrzu, odbijały się od betonowej płyty lotniska.

Charlie podniósł lufę i wycelował w wieżę kontrolną. Wystrzelił kilka razy bez widocznego efektu, zwiększył kąt i wystrzelał prawie metr taśmy. Grupka ludzi stojących za szkłem rozpierzchła się, teraz był już pewien, że nie spudłował.

Od terminalu dzieliło ich jeszcze sto metrów, czołg pędził wzdłuż budynku. Mungo zawrócił ostro i skierował go w stronę helikoptera stojącego na placyku tuż obok terminalu. Śmigłowiec pomalowany był w żółte i czarne pasy, wyglądał jak duża złośliwa osa. Miał pozapalane reflektory, a jego wirnik nośny obracał się leniwie. W pleksiglasowym bąblu osłaniającym kabinę Charlie dostrzegł cień pilota.

Mungo zahamował ostro, stalowe gąsienice zazgrzytały na betonie.

Charlie domyślał się, co planuje Mungo. Odczekał, aż czołg się zatrzyma, wycelował starannie i wystrzelił. Pilot wypadł ze śmigłowca. Charlie śledził go lufą karabinu, gdy biegł w stronę terminalu, ale nie wystrzelił.

Przy przeciwległym końcu budynku doszło do kolejnej eksplozji, w powietrze wyleciał następny 747.

Charlie skulił się, gdy seria pocisków zabębniła na pancerzu czołgu. Wirnik helikoptera szumiał nad jego głową. Jennifer wygramoliła się z włazu, zaraz po niej wyskoczyli Sweets i Mungo. Hubie trzymał ramię blisko przy ciele. Rękaw koszuli od łokcia po dłoń był przesiąknięty krwią. Kule zabębniły po kadłubie helikoptera. Mungo usiadł na miejscu pilota, równomierny warkot silnika zmienił się w narastający ryk.

Charlie wepchnął do środka Jennifer i Sweetsa, po czym sam wskoczył do kabiny. Z terminalu dobiegły ich odgłosy wystrzałów. Helikopter uniósł się na kilka metrów w powietrze i niespodziewanie opadł twardo uderzając o ziemię. Pojedyncza kula przebiła pleksiglas. Mungo zaklął z wściekłością, zwiększył obroty do maksimum i pociągnął ku sobie drążek sterowy. Maszyna uniosła się w górę i pochyliła ku przodowi. Charlie patrzył, jak ponownie zbliża się ku nim płyta lotniska. Seria pocisków smugowych oświetliła wnętrze kabiny.

- Niech to cholera! - krzyknął Mungo.

Helikopter wyrównał Iot i z hukiem silników przeleciał nad lotniskiem z prędkością dwustu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, zbyt nisko, by instrumenty pokładowe mogły to zmierzyć. Zapaliło się czerwone światełko ostrzegawcze i rozległo się ostrzegawcze brzęczenie. Mungo zwiększył wysokość do piętnastu metrów i położył śmigłowiec w ostrym zwrocie. Mieli przed sobą tylko jeden kierunek lotu - na południe, ku granicy z Egiptem.

- Chcesz wrócić i dołożyć sukinsynom? - krzyknął Mungo do Sweetsa.

Sweets wciśnięty w fotel drugiego pilota pokręcił tylko ze zmęczeniem głową.

Mungo obrócił się, by spojrzeć, jak czują się Jennifer i Charlie.

Sądząc z ich spojrzeń mieli się wprost znakomicie.

Teraz musiał tylko wymyślić jakiś sposób, by przelecieć podziurawionym kulami śmigłowcem tysiąc sto kilometrów okrutnej pustyni, trzy razy więcej, niż wynosił maksymalny zasięg helikoptera.


35



Pustynia Libijska

Mungo utrzymywał stałą prędkość przelotową dwieście pięćdziesiąt pięć kilometrów. Kierowali się według gwiazd, lecąc na wysokości około trzydziestu metrów. Pustynny krajobraz oświetlony światłem księżyca tworzył mozaikę jasnych i ciemnych plam, co uniemożliwiało dokładne ustalenie wysokości.

- Wiesz już, gdzie jesteśmy? - ryknął Mungo, przekrzykując huk silnika.

Sweets siedział w fotelu drugiego pilota podkurczając zranione ramię. Charlie i Jennifer kucali za jego plecami, studiując niewielką mapę Libii. Mapa była wprawdzie barwna, ale w zielonkawym świetle odróżnienie barw graniczyło z cudem. Charlie pokazał palcem na zewnątrz.

- Po prawej stronie, tam na horyzoncie. Widzisz te czerwone światła?

Mungo skinął głową.

- To nowa droga, którą Kadafi buduje, by połączyć Sabha z oazą Tazarbu. Jest tam pole studni...

Mungo pociągnął ku sobie drążek dźwigni zespolonej.

- Nic nam nie siedzi na ogonie, Charlie?

- Ogon czysty - Charlie wepchnął się w wąskie przejście pomiędzy fotelami. - Droga z Sabha do Tazarbu opada ku dołowi mapy, a potem znów idzie w górę. Jeśli tędy przelecimy, jak daleko możemy dotrzeć?

Mungo stuknął palcem mapę.

- Mniej więcej dotąd, jakieś czterysta kilometrów od Sabha.

Charlie popatrzył na dziurę, którą palec Munga zrobił w mapie. Osiemdziesiąt kilometrów od oazy i studni w Tazarbu znajdowała się asfaltowa szosa biegnąca mniej więcej równolegle do granicy. Dalej była już tylko pusta przestrzeń zaznaczona na mapie na bladożółto, setki kilometrów pustyni.

Mapa pokazywała również pas terytorium egipskiego o szerokości czterdziestu, może pięćdziesięciu kilometrów. Po egipskiej stronie również nie było żadnych miast czy osad, jedynie pojedyncze wzniesienia i pustynia.

- Jeśli budują drogę - powiedział Charlie - muszą mieć ciężki sprzęt, a zatem i paliwo. Może mają nawet helikopter.

- Masz rację. Musimy spróbować.

Charlie otoczył Jennifer ramieniem i mocno do siebie przytulił.

Lecieli już prawie dwie godziny, kiedy zauważyli za sobą światła ścigających ich helikopterów.

Mungo zaklął i nacisnął gaz do dechy. Wskazówka poziomu paliwa skoczyła i zatrzymała się na zerze.

- Co teraz? - zapytała Jennifer. Helikoptery były jakieś pięć, sześć kilometrów za nimi, powoli zmniejszały dzielący ich dystans.

Charlie odezwał się.

- Jeśli są sprytni, będą trzymać się z tyłu i poczekają, aż skończy nam się paliwo. Może robią tak już od pewnego czasu, tylko my ich nie zauważyliśmy.

Sweets podniósł głowę.

- Posadź maszynę - miał słaby i niski głos, jego oczy błyszczały niezdrowo.

- Co knujesz, Hubie?

Sweets uniósł ręce na kilka centymetrów, przód koszuli miał w strzępach. Cały brzuch zalany był krwią. Krew spływała mu też po nogach, tworząc powiększającą się z każdą chwilą kałużę pod stopami.

Charlie przypomniał sobie, jak Sweets jęknął i niespodziewanie złapał się za żołądek, gdy startowali z lotniska.

Patrząc na Sweetsa, Mungo przypomniał sobie rannego, którego razem dobili w Kolumbii na polu koki. Hubie miał teraz takie samo spojrzenie. Smutne i pełne desperacji. Proszące, a jednocześnie zrezygnowane. Mungo chwycił mocniej drążek sterowniczy. Przez jedną szaloną chwilę usłyszał poprzez huk silnika Hirundo dziki wrzask papug z kolumbijskiej dżungli.

- Jezu, Hubie...

- Nie rozklejaj się przeze mnie.

Ziemia była bliższa, niż spodziewał się tego Mungo i Hirundo twardo uderzył w piasek. Mungo spojrzał na Sweetsa przepraszająco.

- Wybacz, stary.

Sweets uśmiechnął się.

- Nie ma sprawy, przecież to nie mój helikopter. Jennifer została na chwilę przy Sweetsie, podczas gdy Charcie i Mungo przeszukiwali kabinę w poszukiwaniu zapasów broni i wszystkiego, co mogło im pomóc w przeżyciu na Pustyni Libijskiej.

- A tak dobrze mogło nam być razem - wyszeptał Sweets.

- Mówisz „nam”, ale myślisz „mnie” - odpaliła Jennifer. Sweets spróbował się roześmiać, ale utracił tylko jeszcze więcej krwi. Jennifer pocałowała go łagodnie w usta. Mungo ścisnął ją za ramię. Huk nadlatujących helikopterów wypełnił nocne niebo, wyraźnie słyszała wysoki świst poszczególnych turbosprężarek.

Charlie pierwszy wyskoczył ze śmigłowca, po nim to samo zrobiła Jennifer. Mungo przykucnął za Sweetsem. Łzy spływały mu po twarzy, sam nie potrafił w to uwierzyć, po raz ostatni płakał jako małe dziecko.

- Pozdrowić od ciebie Liama O’Brady? - zapytał Sweets.

- Pod żadnym pozorem. W ogóle się do sukinsyna nie odzywaj.

- No tak, niezły pomysł. Bądź jednak tak dobry i przekaż ode mnie całusy dla Jacka, nie zapomnisz?

- Ogromne całusy, Hubie. Już jakby nie żył. Możesz na mnie liczyć. - Mungo ścisnął ramię Sweetsa i wyskoczył ze śmigłowca.

Powietrze wypełniło się piaskiem. Sweets pociągnął ku sobie drążek i ryk silnika nabrał mocy. Mungo przykucnął osłaniając dłonią oczy. Sweets uruchomił światła i zawrócił w stronę Sabha. Helikoptery libijskie dzieliły od niego niecałe dwa kilometry, dystans ten zmniejszał się jednak z każdą sekundą. Piloci popędzili w stronę Sweetsa, wyczuwając ranną zwierzynę.

Mungo stał i patrzył, wiedział doskonale, co się teraz stanie, mógł jednak tylko obserwować, czekać na koniec. Sweets zawrócił w prawo. Libijskie helikoptery zbliżyły się, by odciąć mu drogę ucieczki. Sweets opadł trochę tracąc wysokość. Jeden z libijskich śmigłowców ustawił się dokładnie za nim. Drugi zaatakował z lewej flanki. Sweets przyspieszył i skręcił w prawo ładując się prosto na niego. Łopaty wirników zderzyły się jak wielkie miecze. Ułamek sekundy później gigantyczna kula ognia pochłonęła obie maszyny, które roztrzaskały się na piasku pustyni.

Amunicja zaczęła eksplodować, rakiety odpalały z hukiem, naboje karabinów maszynowych wybuchały jak petardy, płonące odłamki kreśliły w ciemnościach świetliste linie.

- Kryć się! - krzyknął Charlie i wykopał płytką dziurę w piasku. Jennifer patrzyła na niego bez ruchu. Była w szoku. Położył ją łagodnie na piasku.

- Zamknij oczy i zasłoń twarz dłońmi! Nie ruszaj się! Charlie i Mungo przysypali Jennifer cienką warstwą piasku i drobnych kamieni, potem gorączkowo zabrali się do przygotowywania dla siebie podobnych, tymczasowych grobów. Ocalały śmigłowiec krążył nad dopalającymi się szczątkami. Charlie rzucił kilka garści piasku na paczki z jedzeniem i karabin Kałasznikow AK-47, który zabrali z helikoptera. Zastanawiał się, czy Libijczycy dysponowali czujnikiem podczerwieni.

Reflektory libijskie przeczesywały pustynię. Rozległy się wystrzały z karabinu maszynowego. Charlie wiedział, że strzelają na ślepo, w nadziei że wystraszą ewentualnych uciekinierów, zmuszą ich do wyjścia z kryjówek i biegu.

Helikopter leniwie przesuwał się w ich stronę. Ziemia drżała od huku silnika, ciąg powietrza wprawiał piasek w drżenie. Ostre światło reflektora oślepiło go. Karabiny maszynowe zaczęły strzelać, huk wystrzałów był ogłuszający.

Helikopter przyspieszył kierując się na wschód, zataczał coraz szersze kręgi. Charlie usiadł, mrugając oczami, do których dostał się piasek, spluwając próbował oczyścić z piasku i usta. Pomógł wstać Jennifer. Mungo podniósł racje żywnościowe i karabin, patrząc na płonący wrak Hirundo - stos pogrzebowy Sweetsa.

- Idziemy - powiedział Charlie.

Ruszyli prosto na północ, kierując się według gwiazd. Przez pierwszą godzinę grunt wznosił się stopniowo, potem wyrównał i w odległości ujrzeli szereg świateł, które wyznaczały przebieg nowej drogi, budowanej przez Kadafiego z Sabha do studni w Tazarbu.

- Jak jeszcze daleko? - zapytała Jennifer.

- Trudno powiedzieć - odparł Charlie. - Powietrze jest bardzo czyste, trudno więc ocenić odległość. Zostało nam dwanaście do piętnastu kilometrów.

Od drogi dzieliło ich jeszcze około półtora kilometra. Niebo na wschodzie zaczęło blednąc, cieniutki pasek nad horyzontem niepostrzeżenie z ciemnoniebieskiego stał się zielonkawożółty. Szli korytem wadi. Z różnych stron dobiegały ich co jakiś czas piski zwierząt: myśliwych i ich ofiar. Teraz jednak, kiedy światło nabrało siły i tysiące gwiazd zaczęły znikać z nieba, pustynia uspokajała się.

Niedługo później usłyszeli stukot silnika wysokoprężnego. Libijczycy chcieli wcześnie zacząć pracę, odpoczywać podczas dnia i pracować do zachodu słońca.

- Jeśli się gdzieś nie schowamy - powiedział Mungo - to upieczemy się tutaj.

- Droga - wskazał Charlie.

Mungo zgodził się skinieniem głowy. Gdyby udało im się znaleźć jakąś nie używaną szopę na narzędzia, czy jakiś inny budynek...

O wschodzie słońca znaleźli zakurzony wrak ciężarówki. Przednia szyba potężnego pojazdu była zmiażdżona. Pod tylną osią rozlewała się szeroko kałuża oleju. Maska została odczepiona, zabrano też silnik.

Charlie spojrzał na drogę w obie strony. Powierzchnia została już przygotowana dla ekipy kładącej nawierzchnię, teraz powinny nadjechać maszyny i robotnicy. Cień pod ciężarówką zapewniłby im osłonę przed promieniami słońca. Niezbyt prawdopodobne było, by ktoś ich tam zauważył. Nie mieli też żadnego innego schronienia.

Czerwona, opasła kula słońca wyskoczyła ponad horyzont tak niespodziewanie, jak gdyby była wypełniona helem. Gorące, suche powietrze śmierdziało ropą i spalinami, drżało nad piaskiem.

Charlie skulony pod wrakiem ciężarówki myślał o zdjęciach, które Downey robił w opuszczonej bazie wojskowej na pustyni. Przypomniał sobie upór Downeya, który domagał się, by podpisywali kwit na każde wydane dziesięć centów, każdą wystrzeloną kulę. Teraz wszystko to nabrało nagle sensu. Downey przygotowywał dowody, zbierał wszystko, by podłożyć ich Libijczykom. Nieudany zamach na Kadafiego zdecydowanie negatywnie wpłynąłby na obraz Stanów Zjednoczonych na Bliskim Wschodzie. Charlie zastanawiał się, ile Kadafi musiał zapłacić Downeyowi za zorganizowanie samobójczego zespołu spośród agentów CIA.

Mungo siedział w cieniu opierając się plecami o wielką oponę, on również myślał o Downeyu, zastanawiał się, gdzie może teraz być, właśnie w tej chwili. Na pewno nie w Libii. Jedną rzecz taki facet jak Jack musiał wiedzieć z całą pewnością: niezależnie od tego, jak starannie zorganizuje się sprawę, zawsze istnieje szansa, że coś się nie powiedzie.

No cóż, tym razem zawaliło się wszystko. A Sweets zapłacić musiał cenę, której nie zapłacił Jack. Przynajmniej na razie.

- Myślisz o Hubiem? - odezwała się cicho Jennifer. Mungo podrapał się po ramieniu. Paznokcie zostawiały na skórze blade ślady, które znikały natychmiast. Wziął w garść trochę piasku i patrzył, jak przecieka mu między palcami.

- O Jacku. Zastanawiam się, gdzie teraz jest i w jaki sposób go zabiję, kiedy go dopadnę.

Popatrzył na kamienie, niewielkie cienie, które rzucały na powierzchnię drogi. Czas wlókł się beznadziejnie wolno, słońce torowało sobie drogę w mozolnej wędrówce poprzez niebo.

- Myślisz, że to on zwrócił się do Libijczyków, czy że było na odwrót?

- Zachodzą obie możliwości. Ale Jack zawsze lubił mieć inicjatywę.

Z odległości dobiegało warczenie maszyn drogowych. Ekipa miała więcej wody, niż mogliby wypić. Oblizał wargi, starając się nie myśleć o tym, jak bardzo chce mu się pić, o tym, jak mało mają wody i jak gorąco zaczyna się robić, ani o tym, jak przetrwają długi, upalny dzień, który dopiero się zaczynał.


***

Charlie zastanawiał się, co go obudziło, zdał sobie sprawę, że powodem była cisza, całkowity brak jakichkolwiek dźwięków. Słońce stało w zenicie i libijczycy porzucili pracę, zaczęła się sjesta. Upał przygniatał do ziemi, powietrze było ciężkie i nieruchome, tak suche, że zdawało się zatykać. Pocił się obficie, ciało starało się za wszelką cenę obniżyć temperaturę. Jennifer miała wypieki, wyglądała tak, jak gdyby miała wysoką temperaturę. Otworzył swoją torbę i wyciągnął dwulitrową plastikową butelkę, obudził Munga i delikatnie potrząsnął Jennifer. Miała błyszczące oczy.

- Czas na coś do picia.

Mungo spojrzał przymrużonymi oczami na słońce i kiwnął przyzwalająco głową.

Każdy wypił po łyku, woda była ciepła i słonawa, miała delikatny posmak chloru.

Jennifer odezwała się.

- Grozili Cynthii, mówili, że ją zabiją.

- Teraz jest już bezpieczna - Charlie przesunął dłonią po jej włosach, sam miał nadzieję, że to, co mówi, jest prawdą. - Wykorzystali ją, by mieć na ciebie wpływ. Teraz, po naszej ucieczce, jest d!a nich bezwartościowa.

Jennifer chwyciła go za rękę, szukając schronienia. Pochylił się ku niej i pocałował ją w usta, potem odsunął się i spojrzał jej w oczy, pochylił się i pocałował ją jeszcze raz. Przytulili się do siebie, po chwili Jennifer na nowo zapadła w sen.

Prace na drodze zaczęły się ponownie po kilkugodzinnej przerwie. Charlie przysłuchiwał się niskiemu, odległemu warkotowi niewidocznych maszyn. Przed jego oczami powierzchnia pustyni drżała, ziarenka piasku i kamienie tańczyły w świetle jak żywe.

Zamrugał i przetarł oczy dłonią. Przypomniał sobie palarnie haszyszu w Kairze, kiedy z niecierpliwością czekał, aż wróci do niego fajka, by móc głęboko w płuca wciągnąć kwaśny dym. W Kairze to on poszukiwał halucynacji, tutaj halucynacje same go wreszcie dopadły.

Ponownie zapadł w drzemkę, odpłynął w płytki sen bez marzeń. Kiedy się obudził, droga kryła się już w cieniu, a niebo przybrało barwę starego złota. Wyczołgał się spod ciężarówki. Słońce wisiało nad wygiętym w łuk horyzontem, tak blisko, że zdawało się, że starczy wyciągnąć dłoń, by je dotknąć. Po kilku minutach bladobłękitne niebo zaczęło przybierać barwę fioletu, a tysiące gwiazd zamigotało na całym obszarze bezkresnego, pustynnego nieba.

Obudził Jennifer i Munga. Wypili resztę wody, wyleźli spod ciężarówki i zaczęli maszerować drogą.

Dwadzieścia minut później dotarli do zakrętu, niespodziewanie światła obozu budowniczych znalazły się tuż przed nimi, odległe zaledwie o trzy czy cztery kilometry. W miarę zbliżania się do obozu dostrzegali przed sobą niskie budynki, potem otoczony siatką placyk, na którym stało dwanaście, może więcej ciężarówek, spychaczy i innych ciężkich maszyn. Sto metrów dalej z ciemności wyłonił się szereg jaskrawo oświetlonych barakowozów. Wokół rozbrzmiewały przytłumione rozmowy, śmiechy i głosy z telewizorów. Mungo musiał dobrze się przysłuchać, ale zdołał rozpoznać motyw przewodni. Libijczycy oglądali „Dynastię”.

Dobiegł go też jeszcze jeden dźwięk, warczenie silnika nadjeżdżającego samochodu. Zbiegli z drogi, by ukryć się w ciemnościach i padli na ziemię. Kilka minut później minął ich dżip, w wozie siedziało dwóch żołnierzy, samochód był dodatkowo uzbrojony w lekki karabin maszynowy. Na tylnym siedzeniu leżał ręczny karabin. Charlie usłyszał szybkie słowa wypowiedziane po arabsku dobiegające z krótkofalówki.

Mungo odprowadził dżipa wzrokiem, reflektory przecinały ciemności przed wozem.

- Jak daleko stąd do granicy egipskiej, Charlie?

- Mniej więcej siedemset kilometrów.

- Do wschodu słońca mamy jeszcze sześć godzin. Przy odrobinie szczęścia, zanim zauważą brak dżipa, będziemy dwieście pięćdziesiąt kilometrów stąd. Naprawdę maleńka szpilka w ogromnym stogu siana.

- Będziemy potrzebować wody na trzy dni - powiedział Charlie. - Żywności, paliwa, broni...

Charlie stał na warcie, kiedy Mungo i Jennifer włamali się do jednego z barakowozów i ukradli z niego kilka plastikowych butli z wodą destylowaną i tyle puszek, ile tylko zdołali unieść. Jennifer wyniosła na zewnątrz wodę i jedzenie, podczas gdy Mungo szybko przeszukał pozostałe pomieszczenia. W magazynku znalazł dwa śpiwory i wsunął je pod pachy.

Zdobycie wody i jedzenia zajęło im piętnaście pełnych napięcia minut. Znalezienie paliwa było proste, przy parkingu dla ciężarówek stały szeregiem pięćsetlitrowe beczki i ręczna pompa, w sąsiednim magazynie znaleźli stos kanistrów. Wypełnili benzyną sześć kanistrów, mogli wziąć więcej, ale Charlie uznał, że dżip nie zdołałby ich unieść.

Przeniesienie zapasów poza zasięg lamp oświetlających parking zajęło im następne pół godziny. W tym czasie dżip przejechał drogą dwa razy. Charlie obliczył, że runda dookoła obozowiska zajmuje mu około dwudziestu minut.

Przykucnęli obok drogi w pełnym napięcia oczekiwaniu.

Jennifer pierwsza zauważyła światła. Położyła się płasko obok szosy szeroko rozkładając ramiona, jedną nogę zgięła pod dziwnym kątem.

Dżip podjechał w ich stronę, kierowca zauważył ją, krzyknął coś i nacisnął hamulce.

Charlie postawił stopę na tylnym zderzaku, gdy tylko dżip stanął. Samochód zakołysał się i kierowca odwrócił się, by spojrzeć, co dzieje się za jego plecami. Charlie zadał mu cios w szyję, tuż poniżej ucha. Mungo kolbą AK-47 załatwił drugiego żołnierza. Jennifer biegła już do kryjówki z zapasami. Charlie wskoczył za kierownicę, od razu wyłączył reflektory.

Najpierw załadowali paliwo, potem wodę i żywność, a na wierzch brezent, który Mungo znalazł na pace jednej z ciężarówek. Charlie wcisnął pedał gazu, zjechali z drogi i po lekkim wzniesieniu zaczęli wjeżdżać coraz dalej w pustynię.

Jennifer otworzyła skrytkę na rękawiczki. Wewnątrz znajdowała się rakietnica z trzema nabojami, pudełko zapałek i dwie pary gogli z przezroczystego plastiku oraz zniszczony egzemplarz „Koranu” w miękkiej okładce.

Niebo ponad ich głowami pełne było gwiazd, malutkich kropek białego światła, błyszczących w czystym powietrzu jak diamenty, o których myślał Aziz Mahanna na drodze prowadzącej do Kairu.

Piętnaście kilometrów od bazy drogowców pochowali żołnierzy w płytkim przydrożnym grobie.

Sześć godzin później mieli już za sobą ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów, niebo na wschodzie zaczęło się rozjaśniać. Wokół siebie, jak okiem sięgnąć, widzieli tylko piasek, kamienie i puste niebo.

W czasie nocnej jazdy zastanawiali się, czy jechać dalej w świetle dnia, czy też zatrzymać się i poczekać na osłonę nocy. Jennifer uważała, że nie powinni się zatrzymywać. Mungo utrzymywał, że samochód pozostawia za sobą obłok kurzu, który będzie doskonale widoczny z powietrza. Ostatecznie zadecydowali, że podróżować będą wyłącznie nocą.

Przejechali jeszcze kilka kilometrów i zatrzymali się u podnóża niewielkiego wzgórza. Charlie i Mungo naciągnęli na dżipa brezent. Płótno było bladożółte, powinno odbijać światło słoneczne, a przy okazji sprawiało, że byli prawie niedostrzegalni z powietrza.

- Biorę pierwszą wartę - powiedział Mungo. Zarzucił na ramię karabin i wspiął się na stok wzgórza.

Jennifer objęła Charliego ramionami, pocałowała go w usta i oboje skryli się pod brezentem.

Rozpięli śpiwór i rozłożyli go na piasku w cieniu samochodu. Jennifer pocałowała Charliego w zarośnięty policzek, potem w usta. Położył się obok niej i zaczął powoli zdejmować z niej ubranie.

Mungo, który leżał na brzuchu na szczycie pagórka usłyszał odległy krzyk ptaka, ale żadnego ptaka nie było w zasięgu wzroku. Spojrzał na dżipa, uśmiechnął się i odwrócił.

Było już prawie południe, kiedy Charlie wbiegł na szczyt pagórka, by zwolnić Munga. Pustynia migotała w świetle, fale upału kołysały się w oddali, jak gdyby piasek przemienił się niespodziewanie w wodę. Mungo wskazał na wschód, w stronę horyzontu.

- Widzisz tam coś?

Charlie mrużąc oczy spojrzał na wschód. Potrząsnął głową, niczego nie widział.

- A teraz popatrz w tamtą stronę - Mungo machnął ręką ku południowi.

Pomimo że powietrze drżało od upału, horyzont po wschodniej stronie był dobrze widoczny, odcinał się ostrą kreską od nieba. Na południu linia horyzontu była płynna, prawie niewidoczna, nie można było wyznaczyć granicy między ziemią a niebem.

- Co to?

- Burza piaskowa.

- Jak daleko od nas?

- Dwadzieścia, może trzydzieści kilometrów - Mungo popatrzył na horyzont. - Nie spuszczaj z niej wzroku. Jeśli się zbliży, obudź mnie natychmiast - wręczył Charliemu AK-47 i zaczął schodzić po zboczu wzgórza w stronę dżipa.

Charlie przysiadł na piętach. Co piętnaście minut pił łyk wody i podnosił się na równe nogi, by rozejrzeć się wokół siebie. Nic się nie ruszało. Pustynia wyglądała jak martwa natura namalowana wyłącznie najsubtelniejszymi odcieniami beżu.

Kiedy Jennifer przyszła zmienić Charliego, wokół słońca pojawił się krąg, a na niebie zobaczyli pierwsze chmury. Ale to południowy horyzont przyciągał całą uwagę Charliego. Wydawał się o wiele bliższy niż wtedy, gdy pokazywał mu go Mungo. Może oszukiwały go tylko zmęczone oczy, ale wydawało mu się, że dostrzega ruch w ogromnej masie, jak gdyby wrzenie, kipienie.

Jennifer objęła go ramionami i pocałowała, potem bez przekonania powiedziała.

- Idź, wypocznij trochę, Charlie.

- Gdybyś mnie potrzebowała, krzyknij.

- Na pewno.

Mungo spał głęboko chrapiąc głośno w cieniu brezentu. Charlie zajął się otwartą puszką sardynek i bochenkiem ciemnego chleba. Kiedy skończył jeść, wlał do baku zawartość jednego z kanistrów. Kontrolka pokazywała trzy czwarte baku. Uzupełnił więc bak wlewając do niego połowę następnego kanistra. Dżip miał napęd na cztery koła, większą część ostatniej nocy jechali na pierwszym lub drugim biegu. Podejrzewał, że zużycie paliwa wynosiło prawie dwadzieścia pięć litrów na sto kilometrów, ale nawet jeśli tak było, mieli dość benzyny, by przejechać daleko za egipską granicę.

Wykopał płytki dół i zakopał pusty kanister, sprawdził chłodnicę i dolał trochę wody. Poziom oleju był niski, ale na to nic nie mógł poradzić. Szmatą wytarł przednią szybę i reflektory z grubej warstwy pyłu. Praca sprawiła, że znowu poczuł pragnienie. Usiadł opierając się plecami o koło dżipa i wypił łyk wody.

Światło pod brezentem było gęste i żółte, jakby przez płótno przesączał się płynny miód. Charlie przypomniał sobie, jak wyglądało światło wpadające przez witraż w maszrabiji w jego pokoju w starej dzielnicy Kairu. Przymknął oczy i spróbował przywołać wspomnienie skrzypiącego starego łóżka, zardzewiałego zlewu, cykania taniego, blaszanego zegarka. Jednak pomimo wyrazistości tego obrazu, jego pokój przestał być dla niego czymś rzeczywistym. Wydało mu się nagle, że ta część jego życia była teraz jedynie snem.

Skoczył na równe nogi, kiedy usłyszał, że Mungo wykrzykuje jego imię.

- Konwój! Wali prosto na nas!

- Gdzie?

- Z południa. Może to tylko rutynowy patrol, który stara się uciec przed burzą. Jeśli nas zauważą, natychmiast wezwą posiłki z powietrza. Pomóż Jennifer zwijać brezent, musimy się stąd wynosić do wszystkich diabłów.

Niebo pociemniało, słońce było zaledwie bladą kulą srebrzystego światła. Charlie stanął twarzą w stronę południa. Horyzont był o wiele bliższy niż zwykle. Nagły powiew wiatru sprawił, że piasek zaczął tańczyć. Pionowe kolumny piasku unosiły się w górę, gdzie roztrącał je gwałtowniejszy powiew wiatru. Pomógł Jennifer zwinąć brezent. Niesiony wiatrem piasek i drobne kamienie zabrzęczały na karoserii dżipa.

Mungo wlazł do samochodu klnąc głośno. Złamał sobie paznokieć próbując zdjąć osłonę z karabinu maszynowego. Jennifer zajęła miejsce obok kierowcy. Charlie usiadł za kierownicą i przekręcił kluczyk w stacyjce.

- Tam! - krzyknął Mungo wskazując kierunek.

Charlie obrócił się w fotelu, by spojrzeć za siebie. Libijski konwój dzieliło od nich zaledwie półtora kilometra, jechali prosto na nich, z każdą chwilą zmniejszając dzielącą ich odległość. Puścił sprzęgło i samochód przeskoczył niewielką diunę. Gdy zbliżali się do szczytu wzgórza, wiatr stał się gwałtowniejszy, podrywał piasek i miotał go we wszystkich kierunkach. Z tyłu dobiegł głośny urywany stukot. Mungo załadował karabin i pociągnął za spust. Kierunek wiatru zmienił się i odgłosy strzałów stały się nagle wyraźniejsze.

Jennifer wyjęła ze skrytki parę gogli. Charlie próbował je założyć, ale samochód drżał cały na wybojach i nie mógł nawet na chwilę zdjąć rąk z kierownicy. Pochylił się w stronę Jennifer, a ona założyła mu na głowę elastyczną opaskę.

Nagle niebo pociemniało jeszcze bardziej. Nad ich głowami przeleciało stado ciężkich, czarnych chmur. Widoczność nie przekraczała teraz kilometra. Charlie spojrzał na Jennifer. Dała Mungowi drugą parę gogli, a sama zawinęła się w śpiwór.

Mungo zaczął strzelać z karabinu - długi, przeszywający uszy ciąg wystrzałów. Charlie zaryzykował szybkie spojrzenie przez ramię i dostrzegł niewielki pojazd w malowaniu maskującym, który pędził w ich stronę. Powietrze przeszyły pierwsze pociski. Skulił się nad kierownicą. Przeskoczyli przez brzeg wądi, stoczyli się niemal dwa metry pionowo w dół i uderzyli o przeciwległy brzeg.

Silnik zgasł.

Charlie gorączkowo przekręcił kluczyk w stacyjce. Rozrusznik zaskoczył, lecz natychmiast zgasł. Policzył do pięciu i spróbował raz jeszcze. Silnik zaskoczył z rykiem. Wrzucił wsteczny. Opony zakręciły się i zakopały w piasku, znajdując jednak twardy grunt. Samochód skoczył do tyłu. Wadi było na szczęście dość szerokie, by mógł ustawić wóz. Wrzucił pierwszy bieg i nacisnął pedał gazu. Samochód jechał pod górę, wspinając się na skaliste zbocze wzgórza. Raz jeszcze obejrzał się za siebie. Libijczycy zniknęli. Zgubili ich albo zdecydowali się szukać schronienia przed nadciągającą burzą.

Mungo przyklęknął za karabinem, uśmiechnął się, zęby odcinały się bielą od pokrytej kurzem twarzy.

- Fajna jazda, Charlie.

- Nie ma lepszego miejsca na trening dla kierowcy niż autostrady w Los Angeles.

Jechali jeszcze przez godzinę, widzialność spadła do pięciuset metrów. Słońce zniknęło, wiatr przybrał na gwałtowności, wiał teraz z południa.

Charlie skulił się za przednią szybą. Bolały go dłonie, twarz paliła żywym ogniem. Rozległ się słaby syk, a w chwilę później wysoko ponad ich głowami błysnęło światło i rozległ się wybuch.

- Co to, u diabła, było? - krzyknął Mungo.

Rozległa się następna eksplozja. Błyskawica przecięła niebo, oświetlając pustynię, która w chwilę później pogrążyła się w ciemnościach.

Charlie zjechał po łagodnym stoku i zatrzymał się w cieniu najbliższej diuny. Błyskawice wyglądały jak różowe neony, przecinające w poprzek czarne, obniżające się coraz bardziej niebo. Ogłuszający huk grzmotów dobiegał ze wszystkich stron. Powietrze pachniało ozonem i spalenizną. Wiatr zakręcił się wokół nich. Powierzchnia pustyni zdawała się unosić.

Charlie ustawił samochód tyłem do wiatru i nacisnął hamulec. Siedział za kierownicą, aż Mungo i Jennifer rozciągnęli na ziemi brezent, na który wjechał przednimi kołami. Przeciągnęli płachtę ponad wozem, a Charlie wrzucił wsteczny bieg i cofnął, by w ten sposób całym ciężarem dżipa przytrzymać brezent. Kiedy płachta była już obciążona czterema kołami, wyłączył silnik. Jennifer i Mungo wsunęli się pod płachtę do środka samochodu.

Przednia szyba z przodu i karabin z tyłu podtrzymywały brezent dając im nieco przestrzeni. W błyskawicznie narastających ciemnościach zjedli kolację złożoną z czerstwego chleba i kukurydzy z puszki. Charlie obliczył, że wody powinno im starczyć ną dwa dni. Po jednej stronie płachty błyskawica rozjaśniła na chwilę niebo, piasek zabębnił na płótnie.

Charlie zastanawiał się, jak długo trwać będzie burza. Dżip był już zakopany w piasku po osie. Przypomniał sobie, że czytał gdzieś opis tradycyjnego muzułmańskiego pogrzebu, pustynne szczepy zostawiały po prostu ciała w ruchomych piaskach, by te same zajęły się pogrzebem.

Jeśli tu umrą, upał wyssie z ich ciał ostatnią kroplę wody. Zmumifikuje ich.

Słuchał grzmotów, świstu wiatru i szmeru piasku zbierającego się ną brezencie, przerażających dźwięków wędrującej pustyni.

Wziął Jennifer za rękę, przysunął ją ku sobie, próbując ochronić swoją miłością.


Epilog



Armacao de Buzios - Brazylia

Wioska rybacka Buzios położona jest na półwyspie Cabo Frio, sto dziesięć kilometrów na północ od Rio de Janeiro. Downey zaplanował, że złote lata swego życia przeżyje w lenistwie na końcu wąskiej drożynki, trzydzieści kilometrów od miasta, daleko poza zasięgiem najbardziej ciekawskich turystów.

Dom był niski i masywny, zbudowano go z wielkich szyb barwionego na zielono szkła oprawionego w szary beton, całość wystawała z ostrego stoku, by dać Downeyowi nieco szerszy widok, mógł teraz odprężać się na patio obok ogrzewanego basenu i podziwiać wyspy lub słońce wynurzające się z Atlantyku.

Mungo usiadł na krawędzi płaskiego, wylanego smołą i wysypanego żwirem dachu zwieszając swobodnie nogi. Dom znajdował się w pewnej odległości od plaży, co miało chronić go przed erozją, jaką powodują zimowe sztormy. Wsłuchiwał się w wesoły szum fal na drobnym, białym piasku, szmer wczesnoporannej bryzy igrającej wśród liści figowców.

Była szósta czterdzieści pięć rano. Słońce wzeszło ponad dwie godziny temu. W tle, przez szelest liści figowców słyszał cichą muzykę i ciężki oddech. W salonie, prawie dokładnie pod nim, Jack Downey siedział na wyściełającym cały pokój dywanie z palcami stóp wsuniętymi pod szarą skórzaną sofę i próbował wykonywać ćwiczenia, które demonstrowała na ekranie Jane Fonda.

Mungo zebrał garść drobnego żwiru, odrzucił najmniejsze ziarenka, resztę zatrzymał w dłoni.

Miło mu się siedziało na dachu pomimo dobiegających z dołu odgłosów. Była połowa lutego, brazylijskie lato. Temperatura wynosiła około dwudziestu pięciu stopni, ale gaj figowy i palmy osłaniały go przed promieniami słońca, a wiejąca od oceanu bryza odganiała owady. Mungo przyjrzał się figowcom. Podobały mu się, były wysokie, miały dwadzieścia pięć, może trzydzieści metrów wysokości, ich pnie i konary oplatało pnącze zwane „dusicielem”. Wiedział, że tubylcy tak je nazywają, zapytał o to jednego z goryli Downeya, zanim zakleił mu usta taśmą klejącą i umieścił tam, gdzie nikomu nie mógł już zrobić krzywdy.

Mungo spojrzał na zegarek. Za kilka minut kaseta się skończy i Downey, dla którego przyzwyczajenie z całą pewnością było drugą naturą, wciśnie przewijanie i podejdzie do basenu z kilkoma fioletowymi ręcznikami pod pachą, szklaneczką świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego w ręku i wielkim cygarem w ustach. Później, jak zawsze, położy to wszystko na stoliku, uwolni swe wdzięki z eleganckiego dresu i wskoczy do basenu, by powoli i majestatycznie przepłynąć całą jego długość dwadzieścia pięć razy.

Zazwyczaj pływał z jedną ze swych dziewczynek, bądź z pięknością sprowadzoną z Rio, która dotrzymywała mu towarzystwa i chichotała z jego dowcipów.

Ale tego ranka Downey był sam.

Mungo przeliczył trzymane w dłoni kamyczki. Chciał w ten sposób urozmaicić jakoś czas oczekiwania. Podniósł głowę i popatrzył na ocean, miękką, łagodną krągłość ziemi. Po raz któryś już w życiu doszedł do wniosku, że świat jest piękny dla tych, którzy mogą sobie na to pozwolić.

Mieszczące się dokładnie pod nim szklane drzwi rozsunęły się i sandały Downeya zaklepały po płytkach patio. Mungo wystawił dłoń i rozczapierzył szeroko palce. Długo czekał na ten dzień. Był trochę podenerwowany, czuł, jak pot schnie na jego dłoniach.

Downey przeszedł pod nim, łysy czubek jego głowy był brązowy jak orzech i błyszczał lekko w słońcu. Przeszedł po płytkach do stolika z kutego żelaza o szklanym blacie. Od kairskich czasów przybrał sporo na wadze. Jego cień był obły, masywny, niczym kotwica, która utrudniała mu poruszanie. Mungo patrzył, jak kładzie na stoliku ręczniki i szklankę soku, wkłada cygaro i złotą gazową zapalniczkę Ronson do kryształowej popielniczki i podchodzi do barierki tarasu.

Przez kilka minut podziwiał widok, potem wrócił do stolika, zzuł sandały i ściągnął dres. Pod spodniami miał spodenki bokserskie, białe w czerwone serduszka. Zsunął spodenki i podrapał się w krocze, spojrzał w stronę domu, zastanawiał się prawdopodobnie, gdzie się wszyscy podziali. Mungo patrzył, jak rozkołysanym krokiem podchodzi do głębokiego końca basenu i bez chwili wahania wskakuje do wody.

Fała przelała się przez krawędź basenu, mokre kafelki stały się ciemnoczerwone. Downey wynurzył się parskając, przepłynął na koniec basenu, obrócił się powoli i zaczął płynąć przed siebie.

Mungo spojrzał na zegarek. Przepłynięcie całej długości dwudziestometrowego basenu zabrało Downeyowi dwie minuty i piętnaście sekund. Jeśli jak zawsze zamierzał zrobić dwadzieścia pięć długości, to powinno mu to zająć prawie godzinę.

Więcej niż miał zamiar dać mu Mungo.

Odczekał, aż Downey wróci na głęboki koniec basenu i zaczął rzucać w niego kamyczkami. Wysokość i żółwie tempo celu sprawiło, że celowanie było dziecinnie łatwe. Trafił za pierwszym razem, kilkakrotnie uderzył Downeya w plecy, wreszcie stuknął w błyszczący czubek głowy.

Downey zatrzymał się. Niepewnie przewrócił się na plecy i rozejrzał dokoła. Z uśmiechem oczekiwania odwrócił się w stronę domu, ale uśmiech zamarł na jego ustach, gdy zobaczył, że dom jest pusty.

- Tu na górze, Jack!

Głowa Downeya poderwała się do góry. Mungo rzucił mu w twarz resztę kamyczków i zwinnie zeskoczył z dachu. Od płytek patio dzieliły go cztery metry. Wylądował lekko jak kot na ugiętych nogach i z rękami rozstawionymi szeroko dla zachowania równowagi. Downey patrzył na niego wytrzeszczonymi oczami. Woda spieniła się wokół niego, gdy gwałtownie machając rękami usiłował utrzymać się na powierzchni.

- Jako że przypadkiem znalazłem się w sąsiedztwie - powiedział Mungo - pomyślałem, że miło będzie wpaść do ciebie z przyjacielską wizytą.

- Tylko nie próbuj mi niczego sprzedawać. - Downey uśmiechnął się odsłaniając wszystkie zęby. - Jak u diabła mnie tu znalazłeś?

- Złapałem świeży trop i poszedłem za swoim nosem. - Mungo miał na sobie garnitur, luźno skrojoną białą koszulę bez krawata i kowbojskie buty z wężowej skóry, które kupił w Rio. - To była długa i kosztowna podróż - dodał - ale pewien facet nazwiskiem Dżallud pomógł mi pokryć wszelkie wydatki.

- Ten bałwan z libijskiej Tajnej Policji, który do końca nie miał pojęcia, co jest grane7

- Ten sam. Beznadziejny dupek. Facet, który był bardzo niezadowolony, że nie dałeś mu wszystkich rachunków, które miałeś, i wszystkich zdjęć, które zrobiłeś. Bez nich nie ma żadnego porządnego dowodu na to, że planowano jakikolwiek zamach na Kadafiego.

- Domyślam się - odparł Downey. - Po tym, jak potoczyły się sprawy, rzeczywiście nie miał zbyt wiele powodów do zadowolenia.

- Dżallud zadzwonił do mnie mniej więcej pół roku temu. Dzwonił za dziesięć centów z automatu w McDonaldzie, kilka przecznic od mojego mieszkania. Spotkaliśmy się tam, postawiłem mu koktajl mleczny i McNuggety z kurczaka. Opowiedziałem mu jeden z twoich dowcipów.

- Naprawdę? - zapytał Downey.

- Bardzo śmieszny, ale Dżallud posłał mi tylko jedno spojrzenie. Czysta śmierć. Żadnego poczucia humoru, nawet się nie uśmiechnął. To on podłożył bombę w twoim pokoju hotelowym w Londynie.

- I zabił tych niewinnych biedaków z Miami.

- Tak, to również on zorganizował oddział spadochroniarzy. Porwał córkę Jennifer, Cynthię. Widzisz, on odkrył, że zamierzasz dokonać zamachu na Kadafiego. Nikt mu nie powiedział, że to tylko prowokacja. Trochę wiedział, a reszty się domyślił, a to niesie ze sobą zazwyczaj jak najgorsze skutki.

- Czy to ty powiedziałeś mu o bazie na pustyni?

- Niby jak, Jack? Pamiętasz tego egipskiego pułkownika, z którym spotkaliśmy się w Bani Suwajf? Okazało się, że lubi zarabiać od obu stron. Nie wiem tylko, jak odnalazł go Dżallud. Może powsadzał wtyczki wszędzie, gdzie tylko mógł i miał trochę szczęścia.

- Jak Dżallud cię odnalazł?

- Jeśli ma się odpowiednią motywację, to w Ameryce można dokonać praktycznie wszystkiego. Tam na pustyni załatwiłeś jego najlepszego kumpla.

- Tak, tak, ale nadal nie wiem, skąd on się o tym dowiedział.

- Ja mu powiedziałem - odparł Mungo. - Porozmawialiśmy sobie trochę i doszliśmy do wspólnego wniosku, że ciebie nienawidzimy bardziej niż siebie nawzajem. Doszliśmy też do pewnej ugody. Ja zajmę się tobą, a on w zamian zapomni o mnie, Jennifer, Charliem i Cynthii.

- Zajmiesz się mną - powtórzył Downey. - Podoba mi się brzmienie tych słów.

- Nie masz dość dobrego słuchu, by wyczuć wspólny interes, Jack.

Mungo podniósł klapy marynarki, by pokazać Downeyowi, że jest uzbrojony.

- Dżallud zgodził się nawet na odesłanie ciała ojca Jennifer do Anglii, jeśli cię znajdę. Ciało za ciało, prosta wymiana - Mungo uśmiechnął się ponuro. - Najlepiej wyciągnij już tyłek z wody.

Mungo odsunął się na parę kroków od basenu, gdy Downey przepłynął na płytszą wodę i stanął na nogach. Ten facet był stary i tłusty, ale sprytny jak sam diabeł i, jeśli naprawdę przepływał codziennie dwadzieścia pięć długości basenu, powinien mieć trochę krzepy.

Downey wyszedł z wody i skierował się ku stolikowi, jego płaskie stopy pozostawiały na płytkach bezkształtne, mokre ślady.

- Twój skok z dachu - powiedział - przypomniał mi tych spadochroniarzy na pustyni, którzy spadli na nas prosto z nieba. Doprowadzało mnie to do szaleństwa. Nie wiedziałem, kim mogli być ci popieprzeńcy, którzy tak bardzo chcieli mnie załatwić. Dzallud nie miał zielonego pojęcia o całej sprawie z Kadafim. Wyprawa była sfingowana, nie było żadnego niebezpieczeństwa. Ale przede wszystkim nie wiedziałem, skąd te sukinsyny się o wszystkim dowiedziały.

Downey sięgnął po swój dres, Mungo kazał mu jednak wytrzeć się ręcznikiem albo stać nago. Downey wydawał się rozbawiony.

- Myślisz, że chodzę po domu z rewolwerem?

- Jeśli tak nie jest, to podejrzewam, że szczerze tego teraz żałujesz.

Downey owinął swój potężny brzuch fioletowym ręcznikiem. Był to wielki ręcznik, alę z ledwością wystarczył na zaimprowizowaną spódniczkę.

- Co zrobiłeś ze służbą?

- Naprawdę cię to obchodzi?

- Pytam z ciekawości.

- Pozamykałem ich w garażu. Wsadziłem do bagażnika twojego Mercedesa.

Mungo usiadł na stoliku, plecami do plaży. Gestem polecił Downeyowi usiąść na krześle stojącym najbliżej domu. Na twarzy Downeya pojawił się uśmiech.

- Może mi nie wierzysz, ale cieszę się, że udało ci się wyjść z tego cało.

- Masz rację. Nie wierzę. - Mungo wypił łyk soku pomarańczowego, podniósł cygaro, odgryzł jeden koniec i zapalił je złotą zapalniczką.

Downey zmarszczył brwi, ale nie odezwał się ani słowem.

- Dlaczego wybrałeś Brazylię, Jack?

- Kolumb tu nie trafił, miałem nadzieję, że i tobie się nie uda.

Downey bawił się złotą „figą”, amuletem w kształcie zaciśniętej pięści, z kciukiem wystającym spomiędzy drugiego i trzeciego palca, który wisiał na złotym łańcuszku na jego szyi. „Figi” są bardzo popularne w Brazylii, uważa się, że odpędzają złe duchy, ąle tylko wtedy, gdy otrzyma się taki amulet w prezencie. Downey kupił swój nie wiedząc o tym przesądzie. Wzruszył ramionami.

- Lubię miejscowy klimat. Rio to świetne miasteczko, trudno się tam zgubić. Łatwo tu o tanią pomoc domową. - Uśmiechnął się. - No i przede wszystkim uwielbiam tańczyć bossanovę.

Mungo szerokim gestem lewej ręki wskazał basen, patio i dom.

- Ile to wszystko kosztowało, Jack?

- To nie należy do mnie. Chyba tak nie myślisz7 Jezu, nikt nie ma tyle forsy. Wynajmuję ten domek.

- Bzdury. Za bardzo lubisz bezpieczeństwo, by zgodzić się na wynajem. - Mungo wypluł kawałek tytoniu. - Ile Kadafi zapłacił za sfingowanie zamachu?

- Nie dostałem ani centa. - Downey przechylił głowę, wsunął mały palec w ucho i wytrząsnął kilka kropel wody. Wytarł palec w fioletowy ręcznik, przechylił głowę w drugą stronę i zajął się drugim uchem. - A co się stało z Hubiem, Jennifer i naszym przyjacielem Charliem? - zapytał.

Mungo sięgnął do kieszeni koszuli i wydobył zrobione polaroidem zdjęcie przedstawiające Jennifer, Charliego, Cynthię i bobasa siedzących na drewnianej ławeczce przy King’s Road. Niebo było błękitne, wszyscy się uśmiechali. Nastały wreszcie szczęśliwe dni.

Downey przeczyścił nos, wydmuchując najpierw prawą, a potem lewą dziurkę.

- Więc z Cynthią wszystko w porządku, co? No to świetnie...

- powiedział.

- Była to część mojej ugody z Dżalludem. - Mungo wypił jeszcze łyk soku pomarańczowego, był bardzo smaczny, świeży i chłodny.

- A co u Hubiego? - rzucił Downey. Mungo uśmiechnął się.

Downey zdołał już przywyknąć do upałów, ale poczuł nagle, że się poci.

- Mam trzy miliony dolarów na koncie w Zurychu - powiedział. - Wystarczy, że powiesz, ile chcesz.

- Wszystko - odparł Mungo. - Każdego franka. Każdego centyma. - Sięgnął pod marynarkę.

Miał chromowanego Colta kalibru 0,45 cala. Na świecie jest pełno takich Coltów, ale Downey wiedział, że tylko Sweets miał zamontowany na lufie rubin. Ramiona obwisły mu, jak gdyby uciekła z niego cała siła.

- Hubie przetrzymał prawie wszystko - odezwał się Mungo.

- Nie udało mu się. Spadł razem z helikopterem na pustynię. Znasz te ultranowoczesne metale, magnez i całe to gówno, palą się naprawdę świetnie. Zanim ogień zdołał przygasnąć, została z niego tylko garstka ciepłego popiołu.

Downey spróbował ze zmęczeniem rozłożyć ręce.

- Forsa jest w Szwajcarii, w Banque Centrale de Zurich.

- Myślałem, że tacy nowobogaccy preferują raczej Panamę albo Wyspy Bahama.

- Nigdy nie ufałem kolorowym - odpalił Downey. Mungo uśmiechnął się ponownie.

- Wiesz, czym mnie tak naprawdę zastrzeliłeś? Tym pokojem w Tunisie, dokładnie naprzeciwko tej pieprzonej rzeźni. Stary, to była naprawdę śmierdząca sprawa.

- Tylko rybka nie bierze. - Downey wygłosił sentencję, której prawdziwość poznał z autopsji. - Przynajmniej nie sprzedałem się tanio.

- Rachunek. Podaj mi hasło. Podaj te magiczne numerki.

- Tak, w porządku tylko...

Mungo potrząsnął głową przerywając mu w pół słowa.

- Dzisiaj kończy się reszta twojego życia, Jack. Musisz tylko podjąć ostatnią decyzję - czy wolisz oddać swoje pieniądze mnie, Charliemu i Jennifer, czy jakiemuś pieprzonemu bankierowi.

Mungo pchnął szklankę z resztką soku, niedopałek cygara wrzucił do popielniczki.

Downey dopił sok, zaciągnął się z zamyśleniem końcówką cygara. Patrzył, jak światło słoneczne tańczy na falach oceanu, śledził wzrokiem niewypowiedzianie piękny Iot morskiego ptaka, który przecinał błękitną czaszę nieba. Koniec reszty jego życia, a on czuje się tak, jak gdyby dopiero się urodził. Jezu, nigdy jeszcze nie czuł tak mocno, że żyje. Wszystkie siedem zmysłów miał napięte do granic możliwości. Jak bardzo pożądał teraz kobiety! Wystarczyłoby dotknąć go, by eksplodował.

Mungo odbezpieczył Colta. Stał zbyt blisko, by istniała potrzeba celowania, zwrócił tylko w jego stronę lufę rewolweru. Downey spojrzał w szeroko otwarte oko rubinu. Oparł się łokciami na poręczach krzesła i złożył razem dłonie.

- Czy w sprawie Jennifer, Cynthii i Charliego podpisałeś jakieś zobowiązania, o których powinienem wiedzieć? - zapytał Mungo.

Downey potrząsnął przecząco głową.

- Nic im nie grozi. Posłuchaj, to nie była wcale sprawa osobista.

- Chciałbym móc powiedzieć to samo o naszej sprawie, Jack. Downey dopalił cygaro aż do samego koniuszka, chcąc zyskać choć trochę na czasie. Rozgniótł niedopałek w popielniczce, podał hasło i kod. Niespodziewanie złapał krawędź stolika, przechylił go ku sobie i chwycił złotą zapalniczkę.

Mungo strzelił w jego stronę, trafił jednak w blat stolika. Nawet go nie wyszczerbił. Downey zasłonił sobie nos, odwrócił w dłoni Ronsona i skierował go w twarz Munga.

Mungo zdał sobie sprawę, że za chwilę zginie od jakiejś śmiesznej zapalniczki z wbudowanym rozpylaczem trującego gazu. Co za zabawny koniec. Boże, nie pozwól, by do tego doszło.

Charlie stanął przy płytkim końcu basenu w cieniu figowców i ściągnął spust kupionego w Rio Remingtona. Ładunek grubego śrutu trafił Downeya w lewą nogę, odstrzeliwując prawie całą rzepkę. Downey krzyknął z gniewu raczej niż bólu. Kropelki krwi poplamiły płytki patia. Zapalniczka upadła na posadzkę, a Mungo kopniakiem skierował ją do basenu. Poszła na dno bez śladu.

- Chcesz się pomodlić?

Downey otworzył usta, by coś powiedzieć. Nie wiadomo jednak, co to miało być, bo nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Mungo podniósł Colta i strzelił mu prosto w serce. Downey rozkrzyżował ramiona, wypuszczając z rąk fioletowy ręcznik. Jego tłuste, opalone ciało upadło na płytki patio. Mungo zrobił krok w tył i władował w nie jeszcze sześć pocisków, cały magazynek - na szczęście. Pociski w miedzianych koszulkach przeszyły ciało Downeya i rykoszetem odbiły się od płytek uderzając w panoramiczne okno i betonowe ściany. Downey zadrżał i już się nie poruszył.

Echo strzelaniny ucichło. Wkrótce Mungo znowu usłyszał szept wiatru w liściach figowców i delikatny plusk fal rozbijających się na plaży. Charlie podszedł do niego trzymając w ręku strzelbę.

- Niezły strzał - pochwalił go Mungo. - Umiesz się też skradać, nawet nie wiedziałem, że tam stoisz.

Charlie był blady, drżał na całym ciele.

- Chciał cię zabić, prawda? Celowałem w pierś, ale...

- Nie ma sprawy. Gdybyś kiedyś szukał pracy, świetnie się nadajesz.

Charlie złapał Remingtona za lufę i szerokim łukiem posłał go do oceanu.

- Nie, nie podejrzewam, by to się kiedyś zdarzyło. Mungo zrobił polaroidem tuzin zdjęć ciała Downeya leżącego obok basenu robiąc ujęcia z różnych kierunków. Miał wysłać zdjęcia do Langley i Trypolisu, by pozbyć się zarówno agentów CIA, jak i najemników Kadafiego.

Wytarł odciski palców z Colta skrajem zakrwawionego fioletowego ręcznika i wcisnął go Downeyowi do ręki.

Być może, dla świętego spokoju, miejscowi gliniarze uznają całą sprawę za samobójstwo7

Czyż nie zdarzały się już dziwniejsze rzeczy?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
LIST DO ROMEA OD OJCA LAURENTEGO W KTÓRYM ZAKONNIK WYJAŚNIA SWÓJ PODSTĘP
Laurent
Polarymetr Laurenta, AGH, agh, programinski, Laborki, Laborki, Lab, FIZYKA - Laboratorium, Polarymet
10 szeregi Taylora i szeregi Laurentaid 10637
LIST OJCA LAURENTEGO DO ROMEA
Gardner Laurence Krew z krwi Chrystusa
Gardner Laurence Gwiezdny Ogien Zloto Bogow
laurenti
Laurence M Beynam Fizyka kwantowa i zjawiska paranormalne
Bestia zachowuje sie źle shelly Laurenston Rozdział 22
Bestia zachowuje sie źle Shelly Laurenston Rozdział 21
Bestia Zachowuje się Źle Shelly Laurenston Rozdział 26
Medytacja bez uprzedzeń wywiad z Laurencem Freemanem
Laurence, Janet ?ath at the Table SBC