Heydecker, Moja wojna


Uwaga!

Spis treści znajduje się na s. 7.




Joe J. Heydecker


Moja wojna

Zapiski i zdjęcia z sześciu lat w hitlerowskim Wehrmachcie


Z niemieckiego przełożyła Barbara Ostrowska

Wstęp Władysław Bartoszewski


Świat Książki


Tytuł oryginału: MEIN KRIEG. 6 Jahre in Hitlers Wehrmacht.

Bericht eines Zeitzeugen

Zdjęcia: Joe J. Heydecker, archiwum rodzinne

Wydawca: Małgorzata Maruszkin

Redaktor prowadzący: Tomasz Jendryczko

Redakcja: Ryszarda Witkowska-Krzeska

Redakcja techniczna: Lidia Lamparska

Korekta: Alicja Chylińska

© Tita Heydecker 2009

Copyright © for the Polish translation by Bertelsmann Media sp. z o.o. Warszawa 2009

Świat Książki Warszawa 2009 Bertelsmann Media sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie

Sylwia Kusz, Magraf s.c., Bydgoszcz Druk i oprawa

Białostockie Zakłady Graficzne S.A.

ISBN 978-83-247-1129-1 Nr 6422


Aby nasze dzieci i wnuki wiedziały, co zrobili ich ojcowie i dziadkowie


Mojej Mamie, Janinie

Ostrowskiej z Ołdakowskich, żołnierzowi AK, ps. „Jelonka ”, przekład tej książki poświęcam


Spis treści

Mój Heydecker Władysław Bartoszewski 9

Koniec 13

Poborowy 35

Za granicą 49

Francja 67

Polska 97

Rosja 127

W kraju 145

Groby 181

Podziękowania 239




Mój Heydecker

Jego nazwisko poznałem na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia, gdy w ręce wpadła mi obszerna książka

o głównym procesie hitlerowskich zbrodniarzy wojennych w Norymberdze w latach 1945-1946. Ukazała się w 1958 roku w Kolonii w poważnym wydawnictwie Kiepenhauer und Witsch, autorzy - Joe J. Heydecker i Johannes Leeb* sprawozdawcy procesu - przedstawiali w sposób rzeczowy, a przez to poruszający, przebieg tego wydarzenia fundamentalnej wagi moralnej i politycznej. Nie wiedziałem o tych autorach nic więcej, a gdy kilka lat po wydaniu książki znalazłem się po raz pierwszy w życiu w Niemczech i rozpytywałem o Heydeckera, dowiedziałem się, że jest od kilku lat w Brazylii. Jak się potem okazało, opuścił Niemcy wraz z rodziną w 1960 roku i osiedlił się na stałe w Ameryce Południowej, i to na ćwierć wieku.

Traf jednak chciał, że gdy po latach, u progu roku akademickiego 1983/1984, podejmowałem pracę profesora gościnnego na uniwersytecie w Monachium, renomowane wydawnictwo książek kieszonkowych dtv, tam właśnie usytuowane, wydało książkę Joe J. Heydeckera pod tytułem Das Warschauer Ghetto. Foto-Dokumente eines deutschen Soldaten aus dem Jahr 1941 (Getto warszawskie. Fotodokumenty żołnierza niemieckiego z roku 1941). Przedmowę do wydania niemieckiego tej książki napisał sam Heinrich Bóll, od 1972 roku laureat literackiej Nagrody Nobla. Ze zrozumiałym

* Wydanie polskie: Proces w Norymberdze, przet. Marek Zeller, wyd. uzupełń. Świat Książki, Warszawa 2006.


10

Moja wojna

zainteresowaniem przewertowałem tę nową niemiecką publikację o Warszawie: 100 oryginalnych fotografii z okresu okupacji niemieckiej i tekst autorski, skąpy, ale rzeczowy i wskazujący na bardzo dobrą znajomość drobnych realiów warszawskich. To podnieciło moją ciekawość na temat związków autora książki o procesie norymberskim z moją rodzinną Warszawą. Ale autor pozostawał nadal w Brazylii i to tam właśnie, w Säo Pau-

lo, wydano po raz pierwszy w 1981 roku tę dokumentację w trzech językach - portugalskim, niemieckim i angielskim, pod wymownym tytułem Wo ist Dein Bruder Abel? (Gdzie jest brat twój, Abel?). Książka Heydeckera wzbudziła w Niemczech zaciekawienie. W 1988 roku odbyła się w Monachium wystawa oryginalnych fotogramów z okupowanej Warszawy, uzupełniona dobrym katalogiem pod niewiele mówiącym tytułem „Widziane w czasie wojny”. Obejrzałem wystawę uważnie, a przy okazji poznałem przybyłą do Monachium żonę autora. Pośredni kontakt został nawiązany.

W1986 roku Joe Heydecker wrócił na stałe do Europy i osiadł w Wiedniu, gdzie w 1990 roku rozpocząłem misję ambasadora naszego kraju w Republice Austrii. W krótkim stosunkowo czasie spotkaliśmy się z Heyde-ckerem i odbyliśmy wiele rozmów, nazwijmy to pogawędek historycznych. Heydecker był starszy ode mnie o 6 lat, przepaści pokoleniowej więc nie było, ale w tragicznym dla Europy i trudnym dla nas obu okresie znajdowaliśmy się wszak po dwu różnych stronach frontu. Było więc o czym mówić. Ciekawiła mnie rozmowa z Niemcem o światopoglądzie zdecydowanie antyhitlerowskim, Niemcem, który osiadł w latach trzydziestych w Szwajcarii, a potem w wolnej jeszcze Austrii, aby nie żyć w państwie hitlerowskim. Ale ono go jednak dosięgło. Po włączeniu Austrii do Trzeciej Rzeszy w 1938 roku i objęciu wszystkich jej obywateli stosownymi przepisami prawnymi, Heydeckera wcielono w sierpniu 1939 roku do Wehrmachtu, co zapoczątkowało jego wojenną odyseję na Zachodzie i na Wschodzie, w tym także i w Polsce.

Heydecker wraz z rodzicami spędził w przedwojennej jeszcze Polsce, w 1937 roku, wiele miesięcy, zajęty prezentacją filmu dokumentalnego o papieżu Piusie XI, bardzo wtedy w Polsce popularnym. Pracując w kinie objazdowym, poznał różne części Polski, głównie południowe i wschodnie województwa, ale także Warszawę. Miał znajomych Polaków i polskich Żydów ze środowisk filmowych, fotograficznych, aktorskich i w ogóle w „branży medialnej”. Najwidoczniej wolny był całkowicie od jakichkolwiek uprzedzeń czy niechęci narodowych, wyznaniowych, a tym bardziej „rasowych”.


Mój Heydecker

11

Dla Heydeckera ciekawe były w naszych rozmowach moje wojenne losy i doświadczenia. Ja za szczególnie przejmujące uznałem jego wrażenia z kilkugodzinnego pobytu 20 listopada 1944 roku w kompletnie opustoszałej, pozbawionej już ludności, Warszawie. Znaleźliśmy szybko wspólny język.

W roku 1994 nasz Instytut Polski w Wiedniu przy ulicy Am Gestade zorganizował wystawę warszawskich fotogramów Heydeckera. Było to dla obu stron przedsięwzięcie interesujące i ważne. Dla nas - 55 lat po wybuchu wojny i 50 lat po Powstaniu Warszawskim 1944 roku - przypomnienie tragicznych losów naszych obywateli w warunkach okupacji miało oczywisty sens i znaczenie. Dla autora prezentowanych fotogramów - przechowywanych z ryzykiem i trudem przez 40 lat do chwili ich publikacji - była to satysfakcja z publicznej prezentacji w wielkim mieście języka niemieckiego, z zainteresowania krytyki i opinii publicznej. Otwierałem tę wystawę Heydeckera na terenie naszej placówki dyplomatycznej, a więc na ziemi polskiej, z przejęciem i zaangażowaniem - w jego obecności.

W marcu 1995 roku zakończyłem pracę w Wiedniu i wróciłem do Warszawy. Było to wynikiem decyzji dość nagłych i nie ze wszystkimi znajomymi, w tym z Joe Heydeckerem, zdołałem się osobiście pożegnać.

Zmarł w Wiedniu 17 marca 1997 roku przeżywszy 81 lat. Niespełna dziesięć lat po jego zgonie udało się pani Marze Kraus, jego ostatniej towarzyszce życia i opiekunce schedy autorskiej, doprowadzić do niemieckiego wydania niniejszej książki w Austrii. Egzemplarz przekazała mi z miłą dedykacją, odwołującą się do naszych stosunków ze zmarłym autorem. Jestem przekonany, że byłby rad, iż pamięć o nim wróci do Polski, a za-wikłane wojenne losy przyjaznego nam Niemca zainteresują Polaków dzisiejszego pokolenia, nie tylko świadków epoki.

Władysław Bartoszewski Warszawa, październik 2008




Koniec

Wojna światowa podoficera Heydeckera zaczęta się w poniedziałek 28 sierpnia 1939 roku, a skończyła we wtorek 1 maja 1945.

Zaczęła się na stacji załadunkowej w Berlinie, a skończyła w sztolni przeciwpowodziowej pod Vellahn nad Łabą.

Między tymi obiema datami wydarzyły się rzeczy, o których piszą autorzy podręczników historii, tyle że w sposób abstrakcyjny i sumaryczny, tak jak z mleka od krowy robi się mleko w proszku. Ja zaś mam zamiar opowiedzieć o własnych przeżyciach - po prostu jako ktoś, kto przy tym był, nie odgrywając żadnej roli.

Od razu na początku chcę więc wyłożyć karty na stół, aby czytelnik, któremu się moja postawa nie podoba, zdążył odłożyć książkę na bok: byłem żołnierzem absolutnie wbrew woli, defetystą w pełnym ówczesnym znaczeniu tego słowa, a jedyne, na czym mi przez pięć i pół roku zależało, to żeby przeżyć. Ja tę moją wojnę wygrałem, podczas gdy mój Najwyższy Dowódca swoją przegrał i nie żyje. Drobna różnica.

Satysfakcja z oglądania w szerokim panoramicznym ujęciu, jak Wiel-koniemiecka Rzesza schodzi do piekieł, przypadła mi w udziale 22 kwietnia 1945 roku, kiedy to pełen strachu, w poczuciu całkowitej bezsilności i z sadystycznym zadowoleniem patrzyłem na Berlin płonący u moich stóp. Stałem sam, zupełnie sam, na podwyższonej platformie dworca kolejki miejskiej Zoologischer Garten i - nie mówię tego z patosem ani też pamięć mnie nie zawodzi - z piersią ściśniętą przerażeniem i radością w obliczu tej agonii dokonującej się wokół mnie w ogniu i dymie. Myśl o ratowaniu własnej skóry była już tylko zwierzęcym instynktem na marginesie.


14

Moja wojna

Z dreszczem zgrozy rozkoszowałem się tymi minutami trwającymi bez końca. Opowiem teraz, jak na ten wagnerowski epilog dostało mi się miejsce w loży.

Nim nastał szary świt, zbudziło nas znajome wycie syren przeciwlotniczych. Chorzy w lazarecie rezerwowym BIV, Zakłady Lecznicze w Beelitz, podnosili się z łóżek, zbierali manatki, by jak zwykle pójść do schronów przeciwodłamkowych przy szpitalu. Amerykańskie bombowce, nim poleciały zrzucić swój fracht na Berlin, najczęściej wykonywały szeroką pętlę nad Beelitz, co za dnia było dobrze widać.

Tym razem jednak nie chodziło o nalot powietrzny.

Alarm przeciwczołgowy! - krzyknął lekarz sztabowy, dość zdenerwowany, w stronę naszej sali. - Kto chce zostać, zostaje. Kto chce iść, może iść. Dowodem tożsamości jest wykres temperatury!”. Naprawdę najdziwniejszy rozkaz, jaki usłyszałem w mojej wojskowej karierze.

Znaczy, że się zwijamy. Armia radziecka bierze w kleszcze stolicę Rzeszy. Jedna z pancernych szpic idzie na Beelitz. Kilku kolegów postanawia zostać, bo albo rzeczywiście są zbyt chorzy, żeby ruszyć dalej, albo dlatego, że w obrębie lazaretu i pod znakiem Czerwonego Krzyża czują się bezpieczni. Panika wypędza jednak większość na zewnątrz: ratuj się, kto może!

Biorę worek z bielizną, hełm, wykres temperatury i dołączam do nich. Pobliską drogą kuśtykają i wloką się uciekające postacie, aż znikną w ciemnościach; na koniec widać już tylko biały poblask nogi w gipsie poruszającej się do taktu, lecz i ona niknie w mrokach nocy. Sekundowe obrazy, jak ta noga w gipsie, tkwią przez cały czas w pamięci, która inne wydarzenia potrafi pogrzebać bez śladu.

Dlatego już nie wiem, jak dostałem się z Beelitz do Berlina, czy na piechotę, co jest nieprawdopodobne, czy koleją, co jest jeszcze bardziej wątpliwe, czy też zabrał mnie jakiś samochód. W każdym razie chciałem zobaczyć, czy moi rodzice ze wsi Klobbicke, do której ich ewakuowano, uciekli przed nadciągającymi Rosjanami do miasta, gdzie przy Nollendorf-straße mieli ostatnią bazę.

Tymczasem rodzice, jak się dowiedziałem znacznie później, otrzymali błędne informacje i ruszyli w kierunku Eberswalde, dokładnie na wprost nadciągających Rosjan. Moją matkę czerwonoarmiści zgwałcili jedenaście razy. Miała 67 lat. Ojciec, który musiał na to patrzeć, po jej śmierci w 1948 roku powiedział mi o tym, zacinając się, w zwięzłych słowach, jak mu na to pozwalały emocje - „żebyś i ty znał prawdę”.


Koniec

15

Nie mówię o tym, aby oskarżać; nie miaibym prawa. Tylko żeby to odnotować, tak jak powiem o wielu innych sprawach, znacznie bardziej ciążących mi na duszy.

Na Nollendorfstraße zostały tylko gruzy. Berlin tego dnia byl już trupem. Podczas mojego ostatniego pobytu, może dwa tygodnie wcześniej, ludzie jeszcze siedzieli przed kawiarniami na Kurfiirstendammie, popijając wśród ruin kawowy erzac w pierwszych promieniach kwietniowego słońca. Wciąż jeszcze z pewną wielkoświatową, nawet jeśli dawno wyszarzałą elegancją, uszminkowane usta, buty na korkowych koturnach, jasne płaszcze, zadbane mundury oficerów, cywile w spodniach na kant, spokój na pokaz: nam nikt nie podskoczy.

Dziś, 22 kwietnia, Kurfürstendamm jest pusty jak wszystkie inne ulice. Niebo wisi szare i przymglone, w nieregularnych odstępach czasu przeszywane wyciem i sykiem pocisków radzieckiej artylerii. Człowiek mimo woli przyspiesza kroku, w napięciu nasłuchuje, jaki łuk zataczają pociski, nim w końcu huk i grzmot doniesie o detonacji. Jeszcze daleko - może na Alexanderplatzu.

Od ponad dwóch lat bomby rozpruwają miasto. Jego mieszkańcy nabyli pewnej praktyki i zachowują zimną krew. Ale do tej pory front był zawsze w innych krajach. Teraz jednak wojna podeszła do wrót Berlina, grzmi przez cały dzień huczącymi, głuchymi wystrzałami i ostrym łomotem detonacji. Przed wejściem do uszkodzonego, ale jeszcze nadającego się do mieszkania budynku - wszelkie życie już dawno zeszło do piwnic - stoi dozorca, ssie zgasłą fajkę i z miną znawcy patrzy na chmury, jakby umiał śledzić pociski wzrokiem, gdy tymczasem słychać tylko ich granie.

Ostrzeliwują Schlesischer Bahnhof’ - mówi suchawym głosem. Różnych rzeczy się od niego dowiaduję przez ten krótki czas, gdy pali. Ze Rosjanie są w Straussbergu, w Beelitz też, tak jest, w Bernau, i że pewnie wkrótce będą też tutaj, w środku Berlina.

Nikt nawet nie myśli, żeby Berlin się bronił całymi tygodniami, jak Budapeszt czy Wrocław. Szybko pójdzie, dwa do trzech dni, miejmy nadzieję, takie jest zdanie ogółu. Pytam o berliński Volkssturm. W odpowiedzi pukanie palcem w czoło: „... przecież nie są głupi - ulotnili się...”.

W tunelach kolejki miejskiej kłębią się nieprzebrane tłumy. Większość linii nie działa. Kobiety z dziećmi, obcokrajowcy, sterty walizek i koszy, jakiś volkssturmista - stary, zgarbiony mężczyzna, w cywilnym ubraniu przepasanym wąskim rzemykiem, u którego dynda manierka. Panuje zaduch,


16

Moja wojna

a tu trzeba czekać bez końca na przypadkowy pociąg. Przepycha się grupa żołnierzy, twarze mają brudne i zmęczone, stalowe hełmy na głowie i przewieszone karabiny maszynowe. Gdzieś na skraju Berlina może jeszcze dziś zostaną rzuceni do walki, może zginą, teraz, w tych godzinach. Zastanawiam się, czy mój wykres temperatury może mnie ustrzec przed złapaniem i odesłaniem razem z nimi.

W końcu jakiś pociąg. Pełen. Ciała stłoczone w jedną masę. Okrzyk zawodu na peronie. Nikt nie wysiada, nikt nie może wsiąść. „Odsunąć się od toru! - skrzeczy głośnik - odsuuuunąć się!”. Pociąg odjeżdża z wyciem.

Nic się nie da zrobić. Piechotą na dworzec Lehrter Bahnhof. Ktoś powiedział, że stąd będzie wieczorem jeszcze pociąg do Hamburga. Droga ciągnie się bez końca. Przez rozbite szeregi domów, rozpruty asfalt, obok bezsensownych zapór przeciwczołgowych z przewróconych omnibusów i powbijanych szyn tramwajowych. Puste okna, wypalone mury sterczące w niebo. Przypomina mi się Warszawa, tam też tak wyglądało - jakże to już dawno! Berlin, dzisiaj. W bramach domów grupy milczących albo dyskutujących ludzi. Jakaś dziewczyna w narciarskich spodniach i we francuskim hełmie na ufarbowanych na tycjanowski blond lokach. Grzmi artyleria. Huk wybuchów jest teraz bliżej.

Kilka kroków dalej dom w trzech czwartych w ruinie, okna zabite deskami i dyktą. Przed nim mężczyzna, zamiatający schody i chodnik. Naprawdę -ten facet ma miotłę w ręce i zamiata trotuar. Nie można mieć wątpliwości. Nad głowami huczą nam pociski, stąd do miejsca, gdzie spadają, nie jest już daleko. Ulice Berlina to hałdy gruzów. A ten tu sprząta, czyści bruk, zamiata, niewzruszenie, religijnie, heroicznie i idiotycznie zarazem.

Potsdamer Platz.

Niedaleko Nowa Kancelaria Rzeszy. Narożnik wyrwany podczas jednego z ostatnich nalotów. Teren przed gmachem pokryty gruzem i kawałami muru. Okna i tutaj zabite deskami. Przelatuje mi przez myśl, że Hitler powinien tu teraz siedzieć i osobiście kierować obroną. Ale nie czas na ironiczne rozważania. Na pustej ulicy słychać mocne kroki - tam, za tym pagórkiem z rozbitego muru: zmiana warty! Tak, jako żywo, akuratna niemiecka zmiana warty przed Kancelarią Rzeszy. Tysiąc razy wyćwiczona, przebiega z mechaniczną precyzją. Krok defiladowy wartowników w przepisowych mundurach. „Melduję zdanie posterunku”, „Melduję objęcie posterunku”, w tył zwrot, trzy kroki dawnego pruskiego marsza paradnego, nogi wysoko w górę, palce rąk wyprostowane.


Koniec

17

O Niemcy, Niemcy!

Siwy konduktor tramwajowy, który stał tuż obok mnie i patrzyi osłupiały na ten spektakl, rzuca się nagle jak długi na ziemię. Automatycznie robię to co on, ale pocisk spada dobry kawałek dalej. Wstajemy, spoglądamy na siebie trochę zmieszani, idziemy dalej. Kątem oka widzę jeszcze wartownika z nowej zmiany, który ani na chwilę nie przestał maszerować.

Ze wszystkich stron ludzie ciągną na Lehrter Bahnhof. Rozeszła się pogłoska o pociągu do Hamburga. Młodzi mężczyźni z walizkami, dziewczyny z plecakami, żołnierze (z rozkazem wymarszu albo i bez), oficerowie, siostry Czerwonego Krzyża, nawet jakiś esaman w brunatnym mundurze. Tymczasem okazuje się, że informacja o pociągu jest już nieaktualna. Wczoraj jeszcze odjechał. Dziś tory są rozbite. Na urządzenia Lehrter Bahnhof spadają z hukiem rosyjskie pociski. Przebywanie na wolnej przestrzeni przed budynkiem stacji jest nieprzyjemne. Na sąsiednich ulicach dozorcy domów też już nie wystają w bramach. Zrobiło się zbyt nieswojo.

A więc jazda stąd. Pobliski tunel kolejki miejskiej zapewnia osłonę. Znowu tłum czekających, chaos. Każdy jeszcze w ostatniej minucie chce dokądś jechać, w miarę możliwości wyrwać się z Berlina, z tej pułapki na myszy, która się zaraz zatrzaśnie. Wszędzie pojedyncze grupy żołnierzy, najwyraźniej szukają swojego oddziału, ale mimo najlepszej woli nie mogą znaleźć. Żadne ostrzeżenia, żadne groźby i apele nie pomagają. Cały system biurokracji i dyscypliny po prostu się zawalił. Nikt już nie pyta o dokumenty, legitymacje, bo ci, którzy powinni pytać, sami pogrążyli się w chaosie, myślą przede wszystkim o sobie. Na twarzach widać zniechęcenie, na wielu strach, rozpacz. W każdej rozmowie, jaka przypadkiem wpada mi w ucho, słyszę „Rosjanie”. Ludzie już właściwie wcale nie boją się jeden drugiego. Rozmawiają otwarcie, nagle jest wielu takich, co to „zawsze mówili”. Ani słowa o oporze, obronie czy zwycięstwie. O wytrwaniu do końca nikt nawet nie wspomina. „Pod Straussbergiem SS się wycofała, posłali czternasto- i szesnastolatków”. Czasem, gdy tunel huczy od detonacji gdzieś w pobliżu, milkną.

Wszyscy myślą tylko o jednym: ostatnich pociągach i ostatnich możliwościach ucieczki z Berlina. Podobno przez Poczdam i Nauen jeszcze można. Oczywiście piechotą. Jutro będą tu już na pewno walki na ulicach. Gdzie się właściwie podziali ci z oznakami partyjnymi? Coś sunie tunelem -może jednak jakiś pociąg - i rzeczywiście: wjeżdża pusta kolejka, wsysa ludzi z peronu i rusza pędem przez podziemny Berlin.


18

Moja wojna

Dworzec Zoo.

Stalowy szkielet dworca sterczy w niebo, szare, popołudniowe. Znowu znalazłem się w punkcie wyjścia mojej tułaczki. Nad jednym z wejść na stację wisi w strzępach transparent: „Koła muszą się toczyć dla zwycięstwa”. Przedpotopowo wygląda w tle potężny betonowy kloc wieży przeciwlotniczej, która podczas nalotów dawała schronienie tysiącom ludzi, a teraz mieści jakieś stanowisko dowodzenia.

Ulice całkiem wymarły. Powietrze grzmi i huczy od wystrzałów i detonacji. Biletów już od dawna nikt nie sprzedaje. Ale schody, prowadzące w górę na peron, są otwarte. Jakiś zagubiony urzędnik mówi: może będzie jeszcze pociąg do Poczdamu, a może nie.

Stoję na peronie i czekam na ten pociąg, co to może będzie, a może nie. Zastanawiam się, gdzie się podziali wszyscy ci ludzie, którzy dopiero co tłoczyli się w wagonach kolejki miejskiej. Jestem tu rzeczywiście sam, w jak najbardziej niesamowity sposób sam. Wpatruję się w lśniące szyny, jakby pozbawione wszelkiego sensu. Zaczyna padać. Miasto u moich stóp milczy. Wszelkie życie ustało.

Omiatam spojrzeniem szaroczarną pustynię. Gedächtniskirche, Jo-achimsthaler-Straße, Hardenbergstraße, sala premierowa wytwórni filmowej Ufa przy zoo, Romanisches Cafe, planetarium - wszystko to kiedyś było.

Na horyzoncie snuje się skłębiony dym. Czarny, gnuśny, siarkowożółty po brzegach, z plamami fioletu. Powietrze drży od ciągłego huku artylerii. Raz po raz przerywają to basso continuo pojedyncze wystrzały lub detonacje. Wybuchające pożary, ciemnoczerwone chmury żaru, gnane wiatrem nad sylwetami martwych domów. Zimno. Zaschło mi w gardle.

Coś mi w głowie myśli o żonie, o Warszawie, o rodzicach, o tych wszystkich żałosnych wojennych latach. Stracony czas w życiu. Oczy chciwie wpatrzone w płonący Berlin. Francja, Rosja, Polska, sterty zwłok zagłodzonych ludzi, Austria też mi się przypomina, samotny krzyk uciekającej Żydówki.

Tak, dobrze jest, jest dobrze. Napięcie w krtani słabnie. Ulga. Płomienie szaleją, tańczą, pochłaniają. Ale śmiać się nie potrafię. Gdybym tylko mógł płakać.

Całkiem blisko spada ciężka bomba, wmawiam sobie, że czuję ciśnienie powietrza; ale może to tylko poryw wiatru. Lepiej stąd pójdę. Zapotrzebowanie na zmierzch bogów mam zaspokojone.


Koniec

19

Na dół, na peron kolejki miejskiej. Zawracam do schodów. Zdarza się cud. Łagodnie hamując, wjeżdża pociąg. Na czele składu napis: Poczdam. Wagony niemal puste. Wsiadam, drzwi zamykają się automatycznie, wszystko ze zwykłą precyzją. Jak przed wojną.

Pociąg rusza pędem. Koła stukają rytmicznie. Ich odgłos sprawia, że nie słychać hałasu dział. Wygodne, miękkie siedzenia. Mogę zapalić papierosa i poddać się złudzeniu, że wszystko to tylko mara. Czuję się jak w ciepłym pokoju, kiedy za oknem pada śnieg i wieje lodowaty wiatr.

Ślepy traf - oto co mnie ratuje z berlińskiego kotła. Później się dowiedziałem, że nazajutrz ten odcinek był już nieprzejezdny. Dwudziestego piątego kwietnia Armia Czerwona zamknęła pierścień wokół miasta.

Chciałbym w tym miejscu dodać, że moje berlińskie wrażenia spisałem w zeszycie w maju 1945 roku, zaraz po wyzwoleniu. Wszystko, od alarmu przeciwczołgowego w lazarecie w Beelitz aż do odjazdu pociągu kolejki miejskiej z Dworca Zoo, odpowiada słowo w słowo tamtym notatkom i nie powstało - z wyjątkiem jednego późniejszego dopisku - z retrospektywy, z dzisiejszego punktu widzenia i z pamięci.

Dlatego o tym wspominam, że jest to cecha mojej dalszej relacji. Niemieckim żołnierzom nie wolno było podczas wojny prowadzić dziennika -mógłby przecież wpaść w ręce wroga. Mimo wszystko mogę się oprzeć na wielu zachowanych zapiskach, po części na listach pisanych do rodziny, po części na krótkich notatkach, które przetrwały wojnę.

Wiele listów i zapisków sporządzanych dla pamięci w czasie urlopów uległo zniszczeniu podczas nocnego nalotu na Berlin w 1943 roku. Były w walizce oddanej na przechowanie w hotelu przy Gendarmenmarkt, gdzie mieszkała jedna z naszych wiernych przyjaciółek. Co nieco udało mi się jakoś odtworzyć zaraz po wojnie. Co do reszty, muszę zdać się na pamięć. Często może być to zabieg niepewny, ale najważniejsze wydarzenia tak mocno się w nią wryły, że nawet przez następne lata nie straciły na ostrości.

Poza tym moja pamięć ma wspaniałą podporę w postaci niezliczonych fotografii, które zrobiłem podczas żołnierskiej służby. Przeglądając zdjęcia i negatywy, doszedłem do wniosku, że układają się w nieprzerwany przewodnik mojej wędrówki po każdym z owych miejsc, które Anglicy trafnie nazywają teatrem wojny. Te fotografie rzeczywiście są zastygłymi chwilami minionej teraźniejszości, znieruchomiałymi na kształt kulis, od których


20

Moja wojna

wspomnienia mogą się rozpalić do nowego, niezwykłego życia i wskrzesić przeszłość1.

Wiele lat temu przypadło mi w udziale redakcyjne opracowanie rękopisu powieści Ericha Remarque’a Czas życia i czas śmierci - pierwotnie miała zresztą nosić tytuł Czas miłości i czas śmierci. Jej akcja toczy się w Niemczech podczas wojny, a Remarque spędził ten okres za granicą jako emigrant, nie był więc pewien niektórych szczegółów i nowych wyrażeń.

Krótko mówiąc, pomyślałem sobie wtedy, że to, co Remarque stworzył z wyobraźni, można by bardziej wiernie wobec rzeczywistości zbudować z prawdziwych przeżyć. Zabrałem się więc do spisywania moich wspomnień w formie powieści. Przebrałem się za własnego bohatera, napisałem półtora rozdziału i - wyrzuciłem do kosza.

Wydaje mi się to warte wzmianki, bo dziś za nikogo się nie przebieram i bez obaw piszę w pierwszej osobie.

Nim podjąłem tę decyzję, miałem jednak wątpliwości. Po pierwsze, nie uważam się za osobistość historii najnowszej, żeby swoimi memuarami próbować dołączyć do świetnego szeregu literatury wspomnieniowej mężów stanu, generałów, ministrów, sekretarzy kancelaryjnych, zbrodniarzy wojennych, kamerdynerów i wysoko postawionych markietanek. Poza tym relacji w pierwszej osobie często towarzyszy smrodek samochwalstwa. Po czasie łatwo przecież grać Münchhausena. Ale chyba nie powinienem z zakłopotania czynić uników, gdy przyjdzie mi powiedzieć czasem coś pozytywnego o antybohaterze tego tekstu. Myślę o tym ze zgrozą. Skoro się jednak przemogłem i mimo wszystko pozwalam prostemu żołnierzowi, później starszemu szeregowemu i wreszcie podoficerowi Heydeckerowi mówić własnym głosem, to wezmę też na siebie związane z tym niedogodności. W końcu każda relacja jest subiektywna, a perspektywa, ptasia albo żabia, również ma wpływ na obraz.

Jeszcze jedno zastrzeżenie muszę poczynić. Kiedy piszę ten tekst, druga wojna światowa jest już dawno za nami. Na masowe groby z tamtych czasów nałożyły się lotnym piaskiem inne fale grozy i okrucieństw, miliony innych zabitych, innych umęczonych, innych uchodźców, a nowe cierpienia, straszliwsze zniszczenia, jeszcze bardziej nieludzkie doświadczenia

1 Joe J. Heydecker, Im Krieg gesehen, kat. wyst., Münchner Stadtmuseum, München 1988; tenże, Wo ist dein Bruder Abel? Foto-Dokumente aus dem Warschauer Ghetto, Säo Paulo 1981, oraz Das Warschauer Ghetto. Foto-Dokumente eines deutschen Soldaten aus dem Jahr 1941, przedmowa Heinrich Böll, München 1983.


Koniec

21

nasuną się na nie jak wędrowne wydmy i będą przykrywały wciąż nowymi warstwami to, co było. Goethe nazwał wszechświat „wiecznie przeżuwającym potworem”. Każdy ruch szczęki behemota odbiera sens kawałkowi historii. Ci, którzy piszą wspomnienia, powinni porzucić wszelką nadzieję. Jak wyjść z tej ślepej uliczki?

Po prostu w ogóle niczego nie ignorować”, jak mawiał pruski feldfebel. Tylko w ten sposób da się to zrobić.

Tym, co sprawia, że śmiałość mojego przedsięwzięcia uważam mimo wszystko za wybaczalną, jest w ostateczności to, że chcę wnieść wkład do obrazu historii tamtych czasów, ale wkład całkiem niepodręcznikowy, na najniższym poziomie - wrażeń, przeżyć i wydarzeń, których byłem świadkiem, tak jak wielu innych żołnierzy tej samej rangi co ja. Niektórzy z nich - o jednych wiem to na pewno, a po innych mogę się spodziewać - podzielają myśli i uczucia, jakie wydarzenia dziejące się wtedy wokół nas mogły wywoływać.

Spisuję więc wszystko, bo ci, którzy jeszcze żyją, zamilkną któregoś dnia. Również nad nimi nawarstwią się lotne piaski. A ja uważam, że wiele spraw zasługuje na to, by o nich nie zapomnieć.

Stacja Charlottenburg.

Wciąż siedzę w widmowym pociągu kolejki miejskiej. Nie wiem, czy na tej stacji ktoś wysiadł, ktoś wsiadł. Jedziemy dalej. W niewielkiej odległości od torów wznoszą się szarobrązowe mury, migają okna niczym usta otwarte do szeptu, okna o gzymsach porosłych już trawą, okna, przez które widać inne poczerniałe mury z innymi pustymi oknami.

W minionych latach często tędy przejeżdżałem. Ale tylko jeden taki raz zapamiętałem bardzo dokładnie. Było to wtedy, kiedy Alfred Eckert, korzystając z tego, że nikogo nie ma w pobliżu, wskazał ruchem głowy na ruiny za oknem i powiedział: „Tu wszędzie mieszkali tacy, co wybrali Hitlera”.

Bezlitośnie i bardzo słusznie powiedziane. Tak myśleliśmy, podczas gdy amerykańskie lub brytyjskie naloty dywanowe obracały miasta w perzynę. Dzieliłem z Eckertem i sierżantem Fischerem pokój podoficerski w Poczdamie. Ale to tylko zewnętrzna sprawa. Eckerta i mnie połączyła szczera polityczna przyjaźń, absolutna zgodność ducha i ta sama nienawiść do rządów Hitlera i do jego haniebnych czynów.

Zawsze rozmawialiśmy ze sobą otwarcie. Żadne obiekcje, żadna ostrożność nie stały nam na przeszkodzie w dyskusji, w wymianie myśli, informacji, uczuć. A udręczone sumienie tak bardzo potrzebowało w tę


22

Moja wojna

ponurą niemiecką noc jakiegoś przyjaciela, przed którym bez obaw mogłoby się otworzyć, o którego niedoli słuchało ze zrozumieniem, którego niedolę dzieliło, przyjaciela w codziennej walce o szacunek dla samego siebie, o zachowanie postawy, przyjaciela, by dodawać sobie nawzajem otuchy i wytrwać w tej przeklętej służbie.

Stacja Westkreuz.

Jakże daleką drogę przebyłem od lewego brzegu Wisły do tego pociągu, który wiezie mnie teraz z oblężonego Berlina do Poczdamu.

Jakieś drobne wydarzenie, na początku niemal niewarte uwagi, nagle i z perspektywy czasu nabiera wielkiego wymiaru, dotyka granicy między życiem a śmiercią.

Przychodzą mi na myśl Mojry, które przędą ludzkie losy i nawet inni bogowie nie mają na to wpływu. Ich germańskie siostry, Norny - od przyszłości przez nie przędzionej też uciec nie można. Strach i wdzięczność są omotane nićmi ich przędziwa. Nie chcę w to wierzyć. Zabobony. Życiowe przypadki, bez związku przyczynowego.

Mam wrażenie, że podczas pierwszej wojny światowej żołnierze byli bardziej przesądni niż podczas drugiej. Tyle się słyszało o krzyżykach noszonych na łańcuszku na szyi, o różańcach, święconych obrazkach, pierścionkach na szczęście i medalikach, amuletach z Westfalii, pamiątkach miłosnych, maskotkach; na czole chłopaka idącego na wojnę matka i ojciec kreślili palcem znak krzyża. Księża udzielali błogosławieństwa, szep-tunki kreśliły pentagramy, na piersi żołnierze nosili sakiewki z magiczną zawartością. I opowiadali, zaklinając się po tysiąc razy, w jaki cudowny sposób coś kogoś uchroniło od śmierci: a to od nieprzyjacielskiej kuli, która utkwiła w paczce papierosów, przypadkiem włożonej nie do bocznej kieszeni, lecz do lewej kieszonki na piersiach; a to o odłamku, który przebił plecak szturmowy i tom Fausta, lecz w swoim śmiercionośnym locie zatrzymał się akurat na stronie 56, gdzie za zakładkę posłużył bezmyślnie wetknięty babciny obrazek ze św. Krzysztofem. Sam znam to wszystko z opowieści weteranów.

Podczas drugiej wojny światowej tak nie było, chyba że po prostu czegoś nie dostrzegłem. My, żołnierze, często widzieliśmy się nago, podczas mycia, pod prysznicem, w kąpieli, przy odwszawianiu (dezynsekcji, jak to się wtedy urzędowo nazywało). U szyi wisiał nam tylko blaszany identyfikator, owalny szyld z numerem Schopenhauerowskiego „człowieka - fabrykatu natury”. Grupa krwi też była tam wytłoczona. A potem te identy-


Koniec

23

fikatory leżały osobno i trzeba je było przyporządkować jakimś częściom zwłok nie do zidentyfikowania. Tak, to mógł być numer taki a taki, w śmierci wszyscy są tacy sami, grupa krwi też już nie była taka ważna.

Przesądów, czerpiących soki żywotne z religii czy dawnych czarów ludowych, nigdy u moich kolegów nie zauważyłem. Mój ojciec, który prowadził dość światowe życie, miewał okresy fanatycznego uwielbienia Matki Boskiej. Musiało się zdarzyć w czasie takiego psychicznego dołka, że do nic nie znaczącego listu w poczcie polowej włożył mi obrazek Maryi, bajecznie kolorowy i kiczowaty. Żołnierzowi na froncie! Byłem wściekły, nienawidziłem go za to. Chciałem obrazek podrzeć i wyrzucić. Ale jakoś nie mogłem. No, bo jeśli rzeczywiście jest w tym coś, o czym tak do końca niczego dokładnie nie wiemy, a ja wyrzucę Matkę Boską, to w końcu będzie to moja wina, gdy coś mi się potem stanie. I tak dalej. Nagle cienka nić Norn osnuła duszę dziecka i nie podarłem kiczowatego malunku. Zrobiłem to trochę później, kiedy chwilowe otumanienie minęło i powrócił zdrowy rozsądek bez skrupułów.

Stacja Grünewald.

Pociąg jedzie jak za czasów pokoju. Wojna jest tylko na zewnątrz. Ci Rosjanie musieli iść na Berlin jak burza. Dwunastego stycznia przeprawili się przez Wisłę i rozbili ostatnią niemiecką linię obrony na lewym brzegu rzeki. Dzisiaj mamy 22 kwietnia. Niewiele ponad trzy miesiące. Gdyby wszystko poszło przepisowo, owego 12 stycznia znajdowałbym się na lewym brzegu Wisły - jeden żołnierz wśród tysięcy poległych w nawałnicy radzieckiej artylerii. Ale mnie tam nie było.

Istniał jeden przesąd wspólny wszystkim niemieckim żołnierzom, chociaż lepiej nie mówić tu o przesądzie, a raczej o obawie, że trzeba będzie sobie samemu robić wyrzuty. To czarodziejskie zaklęcie brzmiało: „Nic na siłę”. Czyli że nie powinniśmy ulegać pokusie i nie ingerować naszym małym rozumkiem w skomplikowany mechanizm losu. Żołnierz ma przyjmować to, co mu los niesie, i nie próbować za pomocą sztuczek, przekrętów i innych manewrów naginać go do własnych życzeń.

Bo jeśli coś potem wyjdzie nie tak, będzie do końca życia, o ile w ogóle przeżyje, dręczył się myślami: gdybym wtedy odpuścił i byłoby, jak miało być; w końcu tylko przez własną głupotę wszystko to mi się przytrafiło.

Nie ma się takich wyrzutów sumienia, jeśli się nigdy nie próbowało obejść rozkazów. Bo odwrotny tok myślenia - gdybym nie był wtedy tak ślepo posłuszny, nie znalazłbym się w tej cholernej sytuacji - jest prawie


24

Moja wojna

nie do obrony. Prawie nie do obrony, bo przecież zawsze można szybko i wygodnie przyjąć postawę niewinnego: rozkaz to rozkaz, co mogiem zrobić?

Zatem nic na siłę, trzeba pozwolić losowi toczyć się dalej, trzeba iść tam, gdzie człowiekowi każą.

Nic na siłę. Ale przecież było zwyczajem, niepisanym prawem, że nim żołnierz poszedł na front, dostawał kilka dni urlopu. Liczyłem na ten urlop, mimo niesprzyjających okoliczności. Porucznik Bruns skwitował jednak moje podanie jednym słowem: odmawiam. Jedna z ówczesnych pomocnic Wehrmachtu, Sigrid Boldt, po wojnie podała do protokołu:

Od sekretarki adiutanta Brunsa dowiedziałam się, że Heydecker był podejrzany i próbowano zebrać na niego materiały [...], wciąż upominany przez kolegów i przyjaciół, żeby był ostrożny, nie krył jednak swojej jednoznacznej postawy. Pewnego dnia został zadenuncjowany przez pracownika kancelarii. Mimo woli byłam świadkiem, jak Bruns zażądał od Heydeckera wyjaśnień i dał mu do wyboru: albo się przyzna do defetystycznej działalności, albo zostanie oddany pod sąd wojenny”.

Później dodam jeszcze jeden szczegół, który umknął uwagi mimowolnego świadka.

W tamtym okresie uprawiał w Niemczech swój proceder pewien człowiek, który wszedł do języka potocznego żołnierzy jako „generał Helden-klau” („złodziej bohaterów”) - Walter von Unruh, „Specjalny Pełnomocnik Führera ds. kontroli wykorzystania Wehrmachtu do celów wojennych”. Zadanie, które wykonywał z powodzeniem i poświęceniem, polegało na szukaniu zbędnych sił we wszystkich jednostkach w kraju i wysyłaniu ich na załamujący się front. Kucharzy, zaopatrzeniowców, płatniczych, kancelistów. Nasz dalekowzroczny führer wierzył, że tym ostatnim rzutem -armią cierpiących na żołądek, na serce, cukrzyków, lekko rannych, chorych na żółtaczkę, nerki, gruźlicę, dwunastnicę, anemię i prostatę, zezowatych, półślepych, platfusów, reumatyków, niedosłyszących, psychopatów, symulantów, jąkałów i sklerotyków - uda mu się odwrócić losy przegranej wojny i odnieść zwycięstwo.

Dobra okazja, żeby niemile widzianego podoficera-kancelistę, który

o mały włos nie stanął przed sądem wojennym z oskarżenia o „osłabianie siły obronnej”, kazać lekarzowi sztabowemu uznać za zdolnego do służby frontowej i odesłać go do dywizji grenadierów ludowych na front wschodni. Dwudziestego ósmego sierpnia 1944 roku. Bez urlopu. Załatwione odmownie.


Koniec

25

Stacja Nikolassee.

Tak, Alfred Eckert, wiedział, co czuję. Na front wschodni, front nie do utrzymania, raczej nie do przeżycia. My spiskowcy, potajemni sojusznicy -tu rozchodziły się nasze drogi.

Staliśmy przed naszym barakiem w Poczdamie, ja z całym ekwipunkiem marszowym na sobie. Piękny dzień późnego lata. Przyszłość przesłoniła swoje straszliwe oblicze. Nieprawdopodobne, abyśmy się jeszcze kiedyś zobaczyli. To byłby ślepy traf, gdybym przeżył, szanse jak 1 do 10. Patrzymy na siebie, z pełną świadomością się uśmiechamy. I robimy coś, czego żołnierze właściwie nigdy nie robią: podajemy sobie ręce, w krótkim, mocnym uścisku. Alfred, z tym swoim uśmieszkiem w kącikach ust, ale całkiem poważnie mówi tonem między pocieszeniem a beztroską:

Wszyscyśmy żywi do odwołania”.

W Marchii Brandenburskiej formowano wtedy ostatnie desperackie oddziały, zwane dumnie dywizjami grenadierów ludowych. Niejasno pamiętam nazwy miejscowości: Cottbus (Chociebuż), Spremberg, Schneidemühl (dziś Piła), Zippnow (dziś Sypniewo), Groß-Born (Borne Sulinowo), poligon „Westfalenhof’ (dziś Kłomino). Sztab założycielski: pułkownik Her-dey. Nowy młyn do mielenia ludzi wziął mnie w żelazny uścisk. Szare koszary i szare place ćwiczeń, na nich szarzy żołnierze, pozbierani ze wszystkich możliwych jednostek w kraju albo już nieistniejących związków frontowych, z obrony przeciwlotniczej i lotnictwa, piechota, łącznościowcy, saperzy, artylerzyści, kierowcy.

Ruszamy dalej. Stacja załadowania Jastrow (dziś Jastrowie). Zepchnąłem to wszystko w dobroczynną niepamięć. Niewyraźnie pamiętam jeszcze niekończące się przetaczanie w zamkniętych wagonach towarowych, powolną jazdę po krzywych torach, trzęsienie, przystawanie, i dalej wolniutko przez prowizorycznie załatane odcinki. Bydgoszcz, Toruń. Przerzucają nas tam, gdzie wschodzi słońce. Na wschód. Gdzie właśnie wszystko się wa-

li. Myślałem, żeby wyskoczyć z pociągu, zdławiłem poczucie beznadziejności.

Jasność widzenia odzyskuję dopiero u celu. Piaseczno, stacja kolejowa na południe od Warszawy. Moja nowa jednostka to 337 Oddział Niszczycieli Czołgów, poczta połowa nr 25 361, garnizon Konstancin, w czasach pokoju miejscowość wypoczynkowa bogatych warszawiaków. Później jeszcze do tego wrócę. Tu naszą zewnętrzną granicą jest Wisła. Na drugim brzegu stoi Armia Czerwona. Dla nich rzeka to nic nie znacząca przeszkoda. Pod


26

Moja wojna

Baranowem mają już dobrze rozbudowany przyczółek. Niedługo znowu ruszą na zachód i wdepczą nas w ziemię przesiąkniętą krwią.

Stacja Wannsee.

Im dałej od centrum Berlina, tym większe poczucie wolności. Ale to złudzenie. Pożary, dymy ginącego miasta są za nami. Niekiedy widać otwartą przestrzeń, skąpą zieleń, drzewa, które z szeroko rozpostartymi ramionami oczekują wiosny. Ale w każdej chwili, mamy to ostro zakonotowane w świadomości, tor przed nami może zostać strzaskany, może się rozter-kotać broń pokładowa nurkujących bombowców, mogą czołgi zablokować drogę.

Pociąg pędzi dalej, na jakiś czas ukołysuje instynkty, jak u ściganego zwierzęcia stale badające wszystko wokół tysiącem oczu i uszu.

Znowu przychodzi mi na pamięć Wisła, żałosna służba, niewystarczające uzbrojenie, brak paliwa dla niszczycieli czołgów. Niedługo miało być Boże Narodzenie. W całym niemieckim wojsku na wschodzie obowiązywał zakaz urlopów. Rosjanie musieli przecież wiedzieć, jacy sentymentalni są Niemcy w Boże Narodzenie. Wino i rzewne śpiewy. Właściwy moment, żeby uderzyć, zaskoczyć i zmiażdżyć razem z ich miluśkimi choineczkami.

Całkowity zakaz urlopów. Najwyższa czujność.

W Naczelnym Dowództwie Wehrmachtu musiało chyba ruszyć kogoś sumienie. Tuż przed 24 grudnia całkowity zakaz urlopów został odrobinę poluzowany. Rozkaz mówił, że z każdego oddziału jeden procent aktualnego stanu może otrzymać przepustkę na święta. Mianowicie ci żołnierze, którzy najdłużej nie mieli urlopu. I nagle, niespodziewanie, tamto „odmawiam” porucznika Brunsa stało się jak wspaniały motyl wypełzający z brzydkiej gąsienicy, by pokierować moim losem.

Bo żołnierzem, który najdłużej nie miał urlopu, byłem ja.

Ja, tylko ja z naszego oddziału mogłem opuścić front nad Wisłą.

Podoficer Heydecker był nieobecny, gdy 12 stycznia 1945 roku radziecka ofensywa rozryczała się niszczącym wszystko ogniem artyleryjskim, gdy niemiecką linię obrony na lewym brzegu Wisły Armia Czerwona zaczęła od strony Baranowa „zwijać”, jak się mówi eufemistycznie, bo w rzeczywistości rozniosła ją na strzępy; nigdy się nie dowiedziałem, czy z 337 Oddziału Niszczycieli Czołgów chociaż jeden żołnierz przeżył natarcie.

Mówiłem wcześniej o zabobonach żołnierzy, o ich lęku przed wywieraniem wpływu na własny los. Nic na siłę. Gdybym się uparł, o ile byłoby to możliwe, albo gdyby tamten porucznik był mi życzliwy i przyznał urlop,


Koniec

27

0 który prosiłem - nie należałbym, na pewno nie, do owego jednego procenta najdłużej pozbawionych urlopu.

I co mam o tym myśleć? Przypadek czy jednak Norny? Jasne, że przypadek.

I to też przypadek, jasne, że Marianna, moja żona, bez jakiejkolwiek inicjatywy ze swojej strony została przeniesiona z urzędu, w którym pracowała, do Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, Służba Sanitarna, Oddział Statystyki. I tu znowu jakby przypadkiem zbiegają się nierozpoznawalne nici

1 dziwnie ze sobą splatają. Dojeżdżam do przedostatniej stacji:

Babelsberg.

Służba Sanitarna - OKW/San, jak ów urząd nazywał się w żargonie Wehrmachtu - jeszcze do niedawna mieściła się w Berlinie, a później została „ewakuowana” do Beelitz, gdzie dawne zakłady lecznicze dla chorych na płuca, służące teraz za lazaret Wehrmachtu, miały odpowiednie pomieszczenia. Tu rozsiadła się biurokracja sanitarna, do której należała także Marianna. Dopiero gdy Armia Czerwona zagroziła Berlinowi, w marcu, OKW/San uciekł do Bad Liebenstein w Turyngii.

Urlop od frontu nad Wisłą. Urlop w Berlinie. Dzieliłem ten czas między odwiedziny u rodziców w Klobbicke, dokąd ich ewakuowano, a pobyty u żony w Beelitz. Pewnego dnia żona powiedziała owym namiętnym tonem, jaki przybierała, kiedy odniosła jakiś triumf i wyjawiała radosną wiadomość: „Nie wracasz na front”.

Dwa dni przed końcem urlopu. Powiem krótko: OKW/San spowodował, że po prostu zniknąłem, tak jak znika ze sceny dama przepiłowana przez sztukmistrza, i jako całkiem legalny chory pojawiłem się w lazarecie, z białym łóżkiem, dietą dla chorych i troskliwymi pielęgniarkami.

Służby sanitarne Wehrmachtu kodowały choroby za pomocą systemu liter i cyfr, nigdy więc się nie dowiedziałem, co mi właściwie dolegało. Myślę, że było to U 49. Albo G 21. Lub L 41. W każdym razie jakaś niezwykle przyjemna choroba. Nie sprawiała żadnych dolegliwości, nie wymagała zastrzyków, pobierania krwi, innych zabiegów też nie było trzeba. Pozwalała mi leżeć spokojnie w szpitalnym łóżku, odbywać spacery, czytać książki i wodzić wzrokiem za eskadrami bombowców, które ciągnęły znad Beelitz w kierunku Berlina, pozostawiając za sobą na błękitnym niebie białe, proste jak świeca smugi kondensacyjne.

Wisły już nigdy więcej nie zobaczyłem.

Poczdam.


28

Moja wojna

Końcowa stacja kolejki miejskiej. Tak oto w cudowny sposób wyrwałem się z objęć Berlina. W moich zachowanych papierach z tego okresu znajduję notatkę sporządzoną na gorąco. Może tu posłużyć za ciąg dalszy:

Poczdam jest spalony i w ruinie. Dworzec to kupa gruzu. Już wieczór. Ze stacji Wildpark ma jeszcze odjechać pociąg do Brandenburga nad Ha-welą. Dołączam do cywilów, mężczyzn, kobiet, dzieci, żołnierzy, rannych, esesmanów, policji, straży pożarnej, pielęgniarek, pomocnic Wehrmachtu, Służby Pracy wędrujących bez końca przez ulice zasypane gruzem. Elektryczne druty tramwajowe zwisają, mieszkańcy opuścili ruiny, pałac jest już tylko fasadą. Nikt nawet nie spojrzy na historyczne miejsce.

Na stacji Wildpark stoi przed wejściem bezpański kubeł z marmoladą, na który się wszyscy rzucają. Wyciągają łyżki, scyzoryki, palcami też można. Nikt nie wie, skąd się wziął i do kogo należy ten kubeł, ale zostaje błyskawicznie opróżniony przez setkę bezimiennych. Marmolada z jeżyn z pewnością nie pozwoliła zaspokoić głodu, lecz ludzie ją pochłonęli z bezsensowną chciwością, po prostu dlatego, że było to coś słodkiego, a przede wszystkim coś, czego normalnie nie było.

Żołnierze wspięli się na dachy pociągu, ludzie wiszą na buforach i stopniach wagonów. Personel dworca jest bezradny, a posterunki dworcowe Wehrmachtu już od dawna nie panują nad sytuacją. Tu i ówdzie ktoś jeszcze wciska się przez okno. Ranni o kulach są odpychani, jakaś kobieta potyka się o bagaż i upada z krzykiem. Ludzie klną na siebie nawzajem, dochodzi do rękoczynów. Pozbawiony tchu tłum szukających ratunku zatracił wszelką godność. Dobrze, że jest noc i obowiązuje zaciemnienie, dobrze, że człowiekowi zostaje oszczędzony dalszy widok «wspólnoty narodowej».

Ruszający pociąg bezlitośnie rozdziela tych, którzy wywalczyli sobie miejsce, i tych, których walka była nadaremna. Odsunąć się od torów! Głosy podnoszą się po raz ostatni. Potem wszystko tonie w ciemności i równomiernym stukocie kół.

«Zwycięstwo albo bolszewicki chaos» - głosi transparent zwisający z ruiny dworca w Brandenburgu. Przy naszym przyjeździe wyją syreny alarmu przeciwlotniczego. Nikt nie wie, gdzie tu jest jakiś bunkier czy rów osłaniający. Szukamy piwnic, ale wszystkie domy są zniszczone i nie ma gdzie się schować. «Zgasić światło!» - rozlega się wołanie, bo ktoś zapalił zapałkę. W gwiaździstą noc narasta i cichnie odgłos silników brytyjskich bombowców. Trochę później jaskrawy rozbłysk, głuchy grzmot. Człowiek stę-


Koniec

29

piał i wcale nie myśli o tym, że może gdzieś tam rozerwało ludzi na strzępy. Najważniejsze, że bomby nie spadły tutaj.

Alarm odwołany. Przed mapą sieci Kolei Rzeszy tłoczą się ludzie. Dziesięć, dwanaście palców wskazujących nacelowane na różne punkty: - tu jest front - a tu - tu są Rosjanie - tu Amerykanie - Anglicy - tu jesteśmy teraz - tam jest Hamburg - Łaba - do Lipska nie da rady - czy Brema już padła? - jak dojechać do...? Każdy szuka jakiejś możliwości, by dotrzeć do linii angielskich lub amerykańskich, tam poczekać, aż front się przewali, zostawić wojnę za sobą.

Samoloty nurkujące krążą wokół przepełnionego pociągu osobowego z Brandenburga do Neustadt nad Dosse. Zgrzyt hamulców. Wychodzić z pociągu. Nasypem w dół. W pole.

Tam, do lasku. Na ziemię. Broń pokładowa już terkocze. Rozbryzguje się ziemia. Trwa to tylko parę sekund. Potem obydwa samoloty myśliwsko--bombowe zakręcają ostro w górę, ich skrzydła połyskują srebrzyście. Maszyny lecą w stronę horyzontu. Czy wrócą? Jeszcze kilka minut, aż niebezpieczeństwo będzie wyglądało na definitywnie zażegnane, aż lokomotywa gwizdem zawezwie nieszczęsnych podróżnych, by wrócili do pociągu.

Neustadt jest pełne uciekinierów. Nieprzebrane rzesze rannych z lazaretów. Nigdzie opieki lekarskiej, żadnej możliwości zmiany opatrunku, żadnej stacji Czerwonego Krzyża, gdzie by można dostać łyk kawy czy choćby wody. Gdzieś tam stoi kuchnia połowa, która koło południa wydaje talerz niedefiniowalnej zupy. Żeby ją dostać, trzeba mieć świstek, który wystawiają na dworcu, a na tym świstku - stempel, po który trzeba iść na drugi koniec miasteczka.

Niemcy składają się teraz z dwóch wielkich kotłów: południowych Niemiec i pasa ziemi od Hamburga w górę Łaby do Magdeburga. Na tym pasie znajdujemy się my. Na tym pasie tłoczy się wszystko, co jeszcze zostało z Wielkoniemieckiej Rzeszy na północ od Dunaju. Odgłosy frontu jeszcze tu nie dochodzą, dlatego wszystkie urzędy nadal pracują ze ślepą pedanterią. Niewątpliwie załatwia się jeszcze terminy na wrzesień przyszłego roku. Sprzedaje się i kasuje bilety. Wartownicy Wehrmachtu mają buty wyglansowane jak za czasów pokoju; bardzo dokładnie sprawdzają rozkazy wymarszu, bo gdzieś tam stoi oficer, który ich pilnuje. Prawdę mówiąc, chyba sami czekają na okazję, żeby się ulotnić. Oficer prawdopodobnie też tylko udaje, że ich pilnuje, bo na razie jest tu gdzieś jeszcze jego przełożony.

Ratuj się, kto może.


30

Moja wojna

Wszędzie ta ucieczka ku Łabie przedstawia taki sam widok. Rzeka ludzi wzbiera przez setki dopływów zewsząd, gdzie naciera rosyjski front. Nagle wydaje się, że wielki dystans dzieli «dziś» od «wczoraj». «Poczekalnia dworcowa II klasy» - niejako symboliczny napis nad smętnym pomieszczeniem, przepełnionym ludźmi, zapachami, dialektami. W pierwszym bladym brzasku poranka stoją tu, niektórzy z walizką, z plecakiem jako ostatnim mieniem, niektórzy z niczym. Wszystkich łączy na pewno to, że spalili za sobą mosty, że musieli je spalić, teraz nagle wyswobodzeni ze wszystkich więzów i zdani wyłącznie na siebie.

Jakoś trzeba rozpocząć nowe życie. Co poczną ci ludzie tutaj z tą wyjątkową okazją? Co zrobią bez wsparcia aparatu państwowego, bez cichej usłużności cywilizacji, bez krewnych, znajomych, przyjaciół, stosunków, bez miejsca pracy, do którego przywykli. Nie mogę sprawdzić, ale sądzę, że będą unikać przemyśleń, że będą chcieli tylko wrócić do tego, do czego od dawna przywykli. A czy ja nie?”.

Tak kończy się to, co zapisałem w maju 1945 roku.

Z Neustadt do Pritzwalku. Idzie ze mną teraz kandydat medycyny, Rudolf Sattler, poznaliśmy się, już nie pamiętam jak. On też został wyrzucony z lazaretu. Był taki środek, o ile pamiętam, nazywał się poryphen czy jakoś podobnie, który zdrowi ludzie dawali sobie wstrzykiwać w żyłę w zgięciu pod kolanem, po czym mieli zawsze lekką gorączkę, co chroniło ich przed zwolnieniem. Bo stukanie paznokciem kciuka w termometr, żeby słupek rtęci poszedł w górę, było ryzykowne - udawana gorączka mogła podskoczyć podejrzanie wysoko albo, co gorsza, słupek rtęci mógł się rozdzielić na dwie lub kilka części, których nie dało się połączyć nawet przez silne potrząsanie, a wtedy oszustwo wychodziło na jaw.

Sattler łamał sobie głowę, jak by tu zniknąć w czasie, kiedy Trzecia Rzesza definitywnie zmierzała ku upadkowi. Żandarmeria połowa i lotne sądy doraźne jeszcze wyłapywały wałęsających się żołnierzy, osądzały i wieszały na drzewach w alejach. To była kwestia nagiego przeżycia, żeby nie wpaść im w ręce, im koniec był bliższy. Mojej niepewnej karty choroby z Beelitz owi panowie na pewno by nie honorowali. Każdy z nas już dawno powinien był się zameldować w jakimś punkcie zbiorczym. A od szybkiego wyroku sądu polowego nie było odwołania.

Byliśmy zdecydowani nie dać się powiesić, lepiej już stracić życie walcząc; miałem przy sobie służbowy pistolet astra, a w kieszeni spodni, pod


Koniec

31

ręką, rosyjski nagan, bardzo poręczną broń, którą można było błyskawicznie odbezpieczyć kciukiem.

Bardziej przydatny okazał mi się wkrótce mój pozostały ekwipunek marszowy. W worku na bieliznę od dawna nosiłem szare flanelowe spodnie, cywilną sportową koszulę, brązową marynarkę i lekkie półbuty - „na wypadek, gdybym dostał urlop”, tak bym się tłumaczył. Do mojego tajnego wyposażenia należał także stary niemiecki paszport, wystawiony w Bazylei, kiedy jeszcze pieczęci służbowych w konsulatach nie zdobiła swastyka.

Look here - Basel - Switzerland” - mogłem później powiedzieć amerykańskiemu wartownikowi, kontrolującemu młodych niemieckich cywilów, aby wyłapać przebranych żołnierzy i odesłać do obozu jenieckiego. Jako „obywatel Związku Szwajcarskiego” uniknąłem tego niebezpieczeństwa.

Ostrożnie szliśmy z Sattlerem dalej, wciąż wypatrując zapór i kontroli. Minęliśmy Parchim, Ludwigslust, Warlow i przez Kummer-Pritzier dotarliśmy do Vellahn. Z moich notatek wynika, że było to 29 kwietnia. Czy uda się przejść przez Łabę? Nie, beznadziejna sprawa. Dalej w kierunku Hamburga? Wydawało się nam to zbyt niebezpieczne. W Vellahn było stosunkowo spokojnie, mało uciekinierów, żadnego Wehrmachtu.

A jednak. Nagle się pojawił. Jakiś major. Na skrzyżowaniu ulic wyszliśmy wprost na niego.

Zasalutować i minąć.

Skręciliśmy za róg, ale jeszcze widziałem, że się odwraca i patrzy za nami.

A teraz jazda stąd. Biegliśmy. Dwa szeregi domów dalej czekaliśmy, a serca nam waliły jak młotem.

Ten facet nas przejrzał” - powiedział Sattler.

Od tej pory major nazywał się „ten facet”. Czy będzie nas szukał i odda pod sąd? Czy zawiadomi żandarmerię połową? Trzeba koniecznie się ukryć. Z każdym następnym krokiem możemy znowu wpaść temu facetowi w łapy. Należało opuścić tę miejscowość. Mieszkańcom nasze zachowanie musiało się wydawać bardzo dziwne. Wyglądaliśmy zza węgła, nim zdecydowaliśmy się przejść przez jakieś skrzyżowanie.

Ten facet!

Jeszcze nigdy żaden człowiek nie napędził mi takiego strachu. Kciuk trzymałem już prawie cały czas na spuście nagana. Rozdarty między skrupułami a zimnym postanowieniem, że zastrzelę tego majora, gdyby do nas podszedł. Kaburę astry też już trzymałem otwartą. Mojego towarzysza


32

Moja wojna

niedoli nękały pewnie podobne myśli, ale miał tylko bagnet, którym w ostateczności mógł zadźgać.

Tylko spokojnie. Bez paniki. Czyżbyśmy się stali potencjalnymi mordercami? Wedle prawa. Wedle jakiego prawa? Prawa życia są inne. Na jeszcze nagich przydrożnych drzewach wiszą młodzi żołnierze. Ofiary fanatycznych katów, którzy wciąż jeszcze ćwiczą ostateczne zwycięstwo. Ale w tamtej chwili takie rozważania nie miały do nas przystępu. Prześladowała nas tylko jedna myśl: „Ten facet!”.

Major zawdzięcza życie tej okoliczności, że już nigdy więcej nas nie spotkał. Albo, co bardziej prawdopodobne, my zawdzięczamy temu faktowi nasze.

Zaciemnienie sprzyjało naszej ucieczce z miasteczka. Na jakiejś polnej drodze poznaliśmy dwóch Francuzów, jeńców wojennych, którzy wśród chaosu ostatecznego upadku Rzeszy wyrwali się na wolność, a teraz błądzili, mając przed oczami tylko jeden cel: dostać się jakoś do ojczyzny, a przedtem nie dać się złapać. Daliśmy im kawałek słoniny, a oni nam kilka papierosów. Słonina i papierosy bardzo łączą narody. Szybko się zorientowali, że marzymy o tym samym: ukryć się i nigdy już nie dać się schwytać. Nasz język szybko stał się bardzo szczery: Nie strzelać więcej. Wojna skończona. Fini. Hitler kaputt. Kamerad.

Kamerad komm. Francuzi znali pewną kryjówkę. W mroku gwiezdnej nocy przemykaliśmy się dalej polną drogą. Jeszcze za dnia widzieliśmy w oddali jakiś las. Nasz plan był taki, żeby tam się ukryć, być może dotrzeć do Łaby. Możliwe, że znaleźlibyśmy jakieś czółno albo zbudowali prowizoryczną tratwę.

A teraz Francuzi prowadzili nas do nasypu, po którym, jak potem stwierdziłem, biegła droga z Wittenbergi do Vallahn. W jednym miejscu przechodziła pod nasypem dobrze wymurowana sztolnia przeciwpowodziowa. Ściśle mówiąc, było to - i to też zanotowałem później - przy kamieniu kilometrowym wskazującym 50,6.

Znaleźliśmy się w kanale niższym od człowieka. Gdy ktoś zapalał zapałkę, rurowata sztolnia odsłaniała na chwilę swoją całą żywą zawartość. W głębi błyszczało czworo oczu. Wydawały się wielkie i przestraszone. Dwie polskie robotnice przymusowo wywiezione, mające nadzieję, że tutaj doczekają wolności. Trzech Polaków, również robotników przymusowych. Żołnierz z azjatyckiej części Związku Radzieckiego, zbiegły jeniec wojenny. Nasi dwaj Francuzi - „nasi” wybawcy. I my - dwaj niemieccy dezerterzy.


Koniec

33

W tym mrocznym sklepieniu przez krótki czas byliśmy braćmi. Może to zabrzmi patetycznie, ale używam tego słowa świadomie i w najbardziej pierwotnym znaczeniu. Pięcioro Polaków, trzech Francuzów, dwóch Niemców i jeden Azjata, po sześciu latach przeraźliwych cierpień, po sześciu latach nienawiści i mordowania, siedziało teraz w kucki, ciało przy ciele, w tunelu, przez który dął zimny, nocny wiatr, i doświadczało szczytowego momentu w swoim życiu, momentu, który nigdy nie miał się powtórzyć, momentu, kiedy byli po prostu ludźmi, aby za chwilę znowu się podzielić na Polaków, Francuzów, Niemców i inne warowne twierdze.

Gdybym był powieściopisarzem, chciałbym napisać książkę o tych dwóch nocach i jednym dniu. Co działo się w głowach, w tych dziesięciu emocjonalnych światach? Skąd przybyli ci, któiych drogi, wyznaczone przez los, pod koniec wszystko unicestwiającej wojny skrzyżowały się tutaj, w tej podziemnej sztolni, na jedną sekundę, po której świat nie był już taki jak przedtem; dokąd pójdą, kim byli ich przyjaciele, ich ukochani, ich rodzice, jak wyglądały ich wioski i miasta, jak się tam żyło i jakie zastaną po powrocie?

Nie da się tego zbadać.

Myślałem o mojej żonie. Kapitan Peters, który jako oddział tyłowy sztabu Służby Sanitarnej pozostał w Beelitz, jeszcze 3 kwietnia prowadził rozmowę telefoniczną z Bad Liebenstein, nim połączenie się urwało. W trakcie rozmowy słyszał ogień artyleryjski nadciągających Amerykanów. Uspokajał mnie, że wszyscy pracownicy placówki otrzymali dowody osobiste Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Teraz, w tunelu, wszystko to stało się dziwnie obojętne. Każdy był zdany tylko na siebie, poczucie samotności, samotności lodowatej jak kosmos, może podobnej do samotności w chwili śmierci, sprawiło, że wszystko inne obumarło.

Namacalną rzeczywistością mogła być jeszcze manierka z wodą, podawana z rąk do rąk. Komiśniak. Przemykanie chyłkiem do wyjścia ze sztolni za potrzebą. Mówienie tylko tego, co niezbędne, stłumionym głosem. Czekanie. Blade światło dnia, nasilające się do południa. Jak długo jeszcze? Musimy postarać się o żywność. Jeden z ostatnich papierosów podawany wkoło. Azjata, z którym tylko Polacy mogli zamienić parę słów podobnie brzmiących jak rosyjskie, kasłał nieustannie. Jedna z kobiet okryła mu plecy starym kocem. Powoli nadchodził wieczór. Gdy zrobiło się ciemno, na zmianę wyczołgiwaliśmy się na zewnątrz, żeby zaczerpnąć powietrza i rozprostować nogi. Potem leżeliśmy w ciasnej rurze, zauważyłem,


34

Moja wojna

że obcy bracia przewracają się w tę i we w tę. Nikt nie mógł spać. Ale w końcu zasnęliśmy wszyscy.

O świcie nagle wszyscy usłyszeliśmy: przetaczanie się, grzechot i huk. Dokładnie nad nami po wiejskiej drodze.

O rany, niemieckie czołgi, idą do natarcia” - usłyszałem mojego kolegę. Jego twarzy nie mogłem widzieć, ale głos brzmiał blado.

Co jest? - jeden z Francuzów skubnął mnie w rękaw. - Chars alle-mands? Czołgi?”.

Ich schauen” - powiedział któryś z Polaków.

Wyczołgał się ze sztolni, poruszał się tuż przy ziemi, znikł.

Zatrwożeni czekaliśmy w milczeniu na powrót zwiadowcy. Nowa niemiecka ofensywa w kierunku zachodnim zniszczyłaby wszystkie nasze nadzieje. Wojna w tym rejonie będzie się ciągnąć przez następne tygodnie, a my wszyscy jeszcze w ostatniej minucie wpadniemy do jej śmiertelnej paszczy.

Tunel huczał od zgiełku silników i gąsienic czołgów nad nami. Kolumna pojazdów zdawała się nie mieć końca. Czas jest pojęciem względnym, daje się rozciągać w nieskończoność.

Wreszcie Polak wrócił. Wyglądał jak żywy iks. Podskakiwał w powietrzu i wymachiwał ramionami. Był sinoczerwony na twarzy. Śmiał się i płakał jednocześnie. Szeroko otwartymi ustami wykrzykiwał w naszą stronę kiksującym głosem jedno jedyne słowo: „Amerykanie!”.


Poborowy

Pani Miiller taksowała wzrokiem torebki, które położył przed nią sprzedawca.

Chłop Huber słuchał nabożnie handlarza bydłem, który taksował zwierzęta.

Kupcy na targu niewolników - wspominał Zumbo - taksowali nas wyniosłym spojrzeniem”.

Mnie otaksowano w 1938 roku w Wiedniu.

Przyszli żołnierze, czyli my, staliśmy nago w lokalu komisji poborowej. Jakiś mundurowy, którego szarży wtedy jeszcze na szczęście nie potrafiłem rozpoznać, zbierał mocz do badania. Inni, najwyraźniej oficerowie, taksowali materiał ludzki po wierzchu, ale też od środka: „Proszę się pochylić!”.

Gdy przyszła kolej na mnie, usłyszałem: wzrost 1,64, waga 64 kilo, włosy ciemnoblond, twarz owalna, oczy niebieskie (nieprawda), znaków szczególnych brak. Też nieprawda, ale najważniejszy w tej komisji, pewnie jakiś lekarz sztabowy, omiótł mnie spojrzeniem i powiedział do innego mundurowego, najwyraźniej swojego podwładnego:

Najmniejsi mają zawsze największego”.

Na takie słowa można się było w zależności od usposobienia dumnie skrzywić w uśmiechu, przy czym należy zauważyć, że niemieckie słowo „stolz”, czyli dumny, pochodzi z łacińskiego „stultus”, co znaczy „głupi”. Chyba Germanie coś w swoim czasie źle zrozumieli. Można by też lekarza sztabowego spoliczkować, gdyby się było gotowym ponieść konsekwencje. Pod tym samym warunkiem można by go też kopnąć w rzeczoną część ciała. Można też było puścić uwagę mimo uszu albo ją przełknąć.


36

Moja wojna

Zdobyłem się na ten ostatni, największy wysiłek i po raz pierwszy w życiu poczułem, co znaczy być poniżanym i nic nie móc zrobić.

Bydło rzeźne.

Odpowiedziałem wrogim spojrzeniem. W przeliczeniu na wolty, powinno było zabić lekarza sztabowego, ale miał chyba dobre uziemienie w ojczystej glebie. W ogóle niczego nie zauważył. Byliśmy rzeczami, bydłem, chłopami pańszczyźnianymi, którzy niczego nie mogli słyszeć ani widzieć, ani czuć. Patrzył na nas jak na powietrze. Następny.

Tak popadłem w wojskową niewolę. Świadomie używam tego słowa i jeszcze przyjdzie mi o tym mówić. Przegląd poborowych przybrał jednak niespodziewany obrót. Każdego pytali, do jakiego rodzaju broni chciałby pójść. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Moją naturalną odpowiedzią byłoby: do żadnego w ogóle. Tymczasem musiałem bardzo szybko się zastanowić i powiedziałem: „Do czołgów”.

Tę odpowiedź poprzedziło następujące błędne rozumowanie: na Boga, byle nie do piechoty, która wciąż musi maszerować z ciężkim ekwipunkiem. Nienawidzę maszerowania nawet bez ekwipunku. A więc do jakiegoś oddziału, który jeździ. I skoro już muszę, to do jakiegoś jeżdżącego oddziału, opatrzonego możliwie grubymi stalowymi płytami, od którego wraże kule odbijają się jak groch.

Broń pancerna” - zanotował pisarz. Byłem absolutnym wojskowym zerem, nie miałem pojęcia o ostrzelanych czołgach, zwęglonych ciałach załogi, jakie zobaczyłem później. Na moje szczęście wyższa biurokracja Wehrmachtu nie potraktowała moich życzeń poważnie i kiedy mniej więcej po roku zostałem zmobilizowany, nie trafiłem do czołgów, lecz do korpusu kierowców. Waga, wzrost i bynajmniej nie sportowa budowa ciała na pewno odegrały tu rolę moich aniołów stróżów.

Otaksowany w 1938 roku, dostałem odroczenie. Miałem poczucie, jakbym wpadł w sidła kłusownikom i był skazany na ich samowolę. W1932 roku, przed wyborami prezydenta Rzeszy w marcu i kwietniu, rozdawałem na Zeilu we Frankfurcie nad Menem ulotki socjaldemokratów. Na jednej był idiotyczny dwuwiersz:

Schlagt Hitler, den Gendarmen,

Nebst Hauptmann Röhm, den Warmen1.

1 Bijcie Hitlera, żandarma / wraz z kapitanem Röhmem, pedałem.


Poborowy

37

Słówko „nebst” było chyba tym mnemotechnicznym haczykiem, na którym ten poetycki produkt zawisł na dobre w mojej pamięci. Ale to tylko tak na marginesie. Druga ulotka, którą wmuszałem przechodniom, stwierdzała zwięźle i proroczo:

Hitler bedeutet Krieg2.

Nie należałem do Partii Socjaldemokratycznej ani do żadnej z jej organizacji, jakiekolwiek by były. Ale byłem przeciwko narodowym socjalistom, nie tyle z politycznych przekonań, ile emocjonalnie, mianowicie z przyczyn, których w tym miejscu nie mogę pominąć.

Jak staliśmy w Karpatach” - tak rozpoczynał wszystkie opowieści mój wuj Hans, który czasami zaczynał sam z siebie, ale częściej dlatego, że go prosiłem: „Wujku, opowiedz coś o wojnie”. Mówił o lodowatym zimnie, na którym wielu jego kolegów zamarzło, opisywał szturmowy atak nieprzyjacielski, który on i jego pluton odpierali karabinami maszynowymi, i o tym, jak wielu żołnierzy szereg za szeregiem padało rannych lub martwych w głęboki śnieg. Opowiadał też o walkach na bagnety. Wuj Hans mówił prostym językiem

1 w żadnym razie nie był skażony psychologią czy innymi skrupułami, jakie ma się dziś zwykle wobec dzieci. Prawdopodobnie mówił też nie tyle do mnie, ile przez mówienie otrząsał się wciąż na nowo z dręczących wspomnień, które go potem miały przyprawić o manię prześladowczą i zamienić w pacjenta wymagającego stałej opieki. Mówił, a ja słuchałem o mózgu wytryskującym z głowy, o jelitach, które przywierały do lodowatego bagnetu i kiedy się go wyciągało, wychodziły razem z nim. Często opowiadał te same historie i kiedy brakowało mu słów, mówił tylko: „To było straszne, straszne”.

Pamiętam pewien spacer z ojcem w Norymberdze. Na Sterngasse natknęliśmy się na pochód maszerujących mężczyzn. Mieli na sobie bryczesy, owijacze, wiatrówki i śpiewali:

Hakenkreuz am Stahlhelm,

Schwarz-weiß-rotes Band:

Sturmabteilung Hitler

Werden wir genannt.3

2 Hitler znaczy wojna.

3 Swastyka na hełmie, / Opaska czarno-biało-czerwona: / Hitlera oddział szturmowy, / tak się mówi o nas.


38

Moja wojna

Tatusiu, czy ja też będę musiał iść kiedyś na wojnę?” - zapytałem.

Ojciec, gdy poszliśmy dalej, kilka razy lekko uścisnął moją rękę, którą trzymał w swojej. Z cichym śmiechem powiedział: „Nie, synku, wojny już nigdy nie będzie”.

Norymberga, skarbczyk Niemiec, miała wtedy wśród swoich precjozów także izbę tortur, mieszczącą się, o ile dobrze pamiętam, w Pięciokątnej Wieży zamku. Stała tam też „żelazna dziewica”, dwuskrzydłowa szafa

0 drzwiach z żelaznymi kolcami, które miały się wbijać w oczy, piersi

1 brzuch zamykanego w niej skazańca. Inne oddziały muzeum w wieży były pełne ław do rozciągania delikwentów, dźwigni do łamania kości, łańcuchów, żelaznych gruszek, wkładanych do ognia, a potem nieszczęśnikowi do ust, szczypiec, toporów, żelaz do oślepiania, śrub do miażdżenia kciuków, a przewodnik beznamiętnie objaśniał działanie tych narzędzi, pokręcając mechanizmami.

Było zimno, śmierdziało starym, wyschłym drewnem, a przez wąskie okienka pomieszczenia kojące światło dnia prawie się nie przedostawało do środka.

Nagle ogarnęła mnie nieopisana panika. Uciekłem stamtąd, pędząc w dół po drewnianych, dudniących i skrzypiących schodach, minąłem jedno, drugie puste piętro, którego mrok jeszcze spotęgował mój strach, gnając mnie do wyjścia na parterze.

Poza ulgą, jaką odczułem na zewnątrz, nie potrafię przypomnieć sobie żadnych innych szczegółów tej przygody, nie umiem też powiedzieć, ile mogłem wtedy mieć lat. Jedno tylko żywo pamiętam do dziś: wielki strach, który wtedy ścisnął mi pierś i pozostawił w niej żądło: poczucie iście demonicznego potępienia, ohydnej klątwy ciążącej na człowieku - takie, jakie się we mnie wykształciło i uformowało w zetknięciu z torturami w dzieciństwie. Kiedy o tym myślę, ogarnia mnie nieodparte obrzydzenie wobec całego rodzaju ludzkiego, do którego należę.

Muszę tu wspomnieć o mojej cioci Oldze Heydecker, aktorce niegdyś uwielbianej w Stuttgarcie, Petersburgu i gdzie indziej4. Ciocia Olga też przeżyła taki wstrząs. Zaskoczyła mnie kiedyś z książką, którą wygrzebałem gdzieś w jej mieszkaniu w Norymberdze. Jeszcze dziś pamiętam, jak siedziałem przy stole, przewracałem kartki, oglądałem ilustracje i czytałem podpisy.

4 Zob. Olga Heydecker-Langer, Lebensreise im Komödiantenwagen, München 1928.


Poborowy

39

Przecież to nie dla ciebie!” - zawołała zdenerwowana i odebrała mi książkę. Za późno. Wyniosła ją, pozostawiając ogłupiałego dziesięciolatka samego.

Książka pornograficzna. Faktycznie. Tyle że nie pokazywała, jak natura stwarza życie, lecz jak człowiek je niszczy i unicestwia. Nie wiem, czy to była książka polityczno-pacyfistyczna, czy medyczna, ale zawierała fotografie okaleczonych ofiar wojny z lat 1914-1918. Ludzie na zdjęciach siedzieli albo leżeli na krzesłach i łóżkach w jakimś pomalowanym na biało pomieszczeniu, niektórzy podpierani przez pielęgniarki albo sanitariuszy, i wyraźnie wyciągali w stronę kamery kikuty ramion czy nóg. Niektórzy patrzyli z rozpaczą w oczach: nie mieli dolnej szczęki, języka, nosa. Zdjęcie, które do dziś mam przed oczami, pokazywało podtrzymywany przez pomocników tułów niewidomego mężczyzny bez ramion i nóg, żywy ludzki pakiet.

Było to tak brutalnie okrutne, że od tamtej chwili przestałem być dzieckiem.

Może to, co powiedziałem, wystarczy za przeprosiny i usprawiedliwienie, jeśli w tym rozdziale i następnym będę sobie pozwalał na biograficzne dywagacje. Długo się wahałem, nim doszedłem do wniosku, że nie może ich zabraknąć, w przeciwnym razie mój układ odniesień w Niemczech jako Niemca i jako niemieckiego żołnierza pozostałby dla niektórych czytelników niezrozumiały. Wrażenia, jakie pozostawiła we mnie książka mojej ciotki, przeżycia z dzieciństwa i okresu dojrzewania, spotkania, rozstanie z bliższą ojczyzną, rzut oka na inne sposoby życia za granicą, to wszystko ugniata, modeluje, uładza i nagina człowieka do tego, kim jest, może go też złamać, zrobić z niego znowu grudę gliny.

Książka cioci Olgi - mój Boże, czegóż by tu psychoanalitycy nie wywlekli z głębin mojej duszy! Mężczyzna bez członków, jego los urągający Bogu, uratował przynajmniej jednego człowieka: w wieku dziesięciu, jedenastu lat nienawidziłem wszystkiego, co w jakiś sposób było wojskowe, maszerowało, śpiewało, waliło w bębny, rozbrzmiewało muzyką dętą, strzelało, powiewało sztandarami, nosiło wojownicze mundury. Nienawidziłem lekcji gimnastyki, prowadzonej pewnie przez jakiegoś byłego feldfebla, ostrzyżonego na jeża i komenderującego ostrym głosem: „Równaj krok, marsz! Raz, dwa, lewa!”. Skutek: dwója.

Jeszcze coś o moim ojcu. Mieszkaliśmy przy Luitpoldstraße 13, czwarte piętro. Zbliżały się wybory do Reichstagu. Wyglądaliśmy przez okno, bo po ulicy maszerowało SA. Pod nami, na trzecim piętrze, mieszkali Lorenzowie,


40

Moja wojna

on był z zawodu szlifierzem noży, właścicielem warsztatu, gdzie na obracających się poziomo tarczach ostrzyły się brzytwy norymberskich fryzjerów. Poza tym Lorenz był wojującym zwolennikiem Hitlera; jego syn Erich nieraz mi potajemnie pokazywał z dumą kastety i stalową rózgę, w które się jego tatuś uzbrajał do starć i bójek ulicznych.

Lorenz też patrzył przez okno. Ojciec zawołał do niego po sąsiedzku:

No, panie Lorenz, jak się tam mają naziści?”.

Ten odwrócił twarz w naszą stronę i się roześmiał: „Lepiej niż socjaliści!”.

Moi rodzice mieli poglądy mieszczańskie i liberalne i zawsze głosowali na partie centrowe. Dokładnie pamiętam pewien posępny, zimny dzień - z literatury wiem dzisiaj, że musiał to być 16 kwietnia 1925 roku. Stałem wtedy z rodzicami w nieskończenie długiej kolejce, posuwającej się ledwie krok po kroku w stronę lokalu wyborczego. Chodziło o wybory nowego prezydenta Rzeszy po śmierci Eberta. Kandydowali Hindenburg, przez moją rezolutną mamę nazywany zawsze „starym durniem”, Wilhelm Marx z partii Centrum i komunista Ernst Thälmann. Jak wiadomo, zwyciężył Hindenburg.

Moi rodzice dokonali wyboru, ale zatrzymał ich przewodniczący komisji wyborczej. Powiedział, że głos mojej mamy nie może zostać wrzucony do urny, ponieważ mój tato stał obok kabiny wyborczej, nie można więc wykluczyć, że coś mamie podszepnął, a to mogłoby być uznane za wywieranie wpływu na wyborcę. Pamiętam to jeszcze tak dokładnie, bo ojciec miał potem wystarczająco dużo czasu, żeby mi wszystko cierpliwie i w zrozumiałych słowach wytłumaczyć.

Bowiem moja mama ani myślała odwrócić się na pięcie i pójść do domu, upierała się przy powtórzeniu głosowania. Od razu. Doskonale mogę sobie wyobrazić, jaka była zła, bo kiedy w samym środku wojny cesarz Wilhelm przejeżdżał przez Königsstraße w Norymberdze, stała pośród widzów, ale tyłem do Jego Cesarskiej Mości.

Jeszcze cię kiedyś zamkną!” - szepnął jej mój ojciec; tyle rodzinna legenda.

No więc mama nie chciała się wyrzec swojego wyboru ani dość nowego jeszcze w tamtych czasach prawa kobiet do głosowania. Byłem nieskończenie nieszczęśliwy, że musimy wyjść z lokalu i w tę ponurą kwietniową pogodę jeszcze raz stanąć na końcu kolejki. Trudno o coś nudniejszego dla małego chłopca. A jednak, jak dowodzi niezatarta pamięć tego nieznośnego przeżycia z dzieciństwa, z biegiem lat wspomnienie zrodziło szacunek dla


Poborowy

41

politycznej czujności i postawy, jaką w tamten dzień wyborów zademonstrowała moja mama.

Nie mogę nie wspomnieć, że moi rodzice byli dosyć zamożni. Ojciec był dawniej aktorem i gwiazdorskimi gażami „ulubieńca Norymbergi” zarobił tyle pieniędzy, że mógł się wycofać ze sceny i zająć interesami. Jako producent mebli i towarów żelaznych, a także właściciel hotelu działający jeszcze w innych branżach doszedł do pokaźnego majątku. Ale w 1928 wszystko się raptownie zmieniło. Przyjacielowi domu i zawsze mile widzianemu gościowi, prywatnemu bankierowi norymberskiemu Goldschmidtowi, ojciec z grzeczności podpisał ogromne weksle. Kiedy bank upadł, a jego właściciel uciekł do Francji, moi rodzice byli zrujnowani.

Mimo mizerii, jaka teraz nastąpiła, nigdy nie usłyszałem z ich ust ani jednego antysemickiego słowa. Trzeba pamiętać, że w tamtych dniach hasła nacjonalistów zagarniały coraz więcej przestrzeni publicznej. Norymberga była przecież bastionem Juliusa Streichera i jego gadzinówki „Der Stürmer”. Ale na czwarte piętro przy Luitpoldstraße 13 te dokuczliwe oznaki wrogości nie docierały.

Rodzice mieli wielu żydowskich przyjaciół, niestety, pamiętam już tylko parę nazwisk. Dyrektora ubezpieczalni Sellinga i rodzinę Kainerów. Naszym lekarzem rodzinnym i jednocześnie przyjacielem domu był dr Bloch. Na przyjęciach urodzinowych i we wzajemnych zaproszeniach nie było żadnych różnic między protestantami, katolikami i izraelitami. To, że w ogóle istnieją Żydzi, uświadomiłem sobie po raz pierwszy, gdy kiedyś późnym popołudniem wracałem ze szkoły do domu i zatrzymało mnie dwóch mężczyzn. „A co to znaczy?” - spytali, pokazując na okno, w którym było widać siedmioramienny świecznik z zapalonymi świeczkami.

Nie wiem” - odpowiedziałem.

Toś ty nie Żyd?” - zapytali.

Następną stacją na mojej drodze życiowej był Frankfurt nad Menem. Moi rodzice się rozstali. Chciałem zostać kamerzystą, więc moja trzeźwo myśląca mama postanowiła, że najlepiej będzie, jeśli najpierw pójdę na naukę do fotografa i poznam podstawy tego zawodu. Po latach miało się okazać, że był to wyjątkowo szczęśliwy traf w moim życiu. Moim mistrzem został Stefan Rosenbauer, zarazem mistrz Niemiec we florecie. Jego żona była Żydówką, piękną, o czarnych lokach, jak z opowieści biblijnych. Przez trzy lata uczyłem się tam dobrego, porządnego rzemiosła, a po zamknięciu zakładu pozwalano mi na biurowej maszynie pani Rosenbauer wystukiwać


42

Moja wojna

dwoma palcami moje pierwsze krótkie opowiadania i pierwszą niedojrzałą powieść, opublikowaną w Lipsku w styczniu 1933 roku.

Nad pogodnym spokojem finansowej metropolii Republiki Weimarskiej wisiały w 1932 roku te same groźne chmury, które zaciągnęły całe niebo nad Niemcami. Było sześć milionów bezrobotnych. Kolejki strapionych ludzi wystawały przed pośredniakami. Całe dnie, do późnego wieczoru, bezrobotni zaludniali parki, grali na ławkach w karty, siedzieli albo leżeli patrząc przed siebie. Wszędzie mężczyźni stali bezczynnie w grupach i dyskutowali. Często im się przysłuchiwałem, zawierając znajomość z aktualną polityką, tak jak się ona prezentowała na ulicy. Pamiętam jedną z takich parkowych dysput, którą mogę zacytować dosłownie, bo skłoniła mnie do tego, żebym się później takim polemikom już nie przysłuchiwał.

Jak nie wierzysz, to przeczytaj książkę Adolfa Hitlera!” - zawołał ktoś zdenerwowany.

Jego oponent odpowiedział: „Człowieku, jedna książka! Lenin napisał dwadzieścia książek!”.

Mieszkałem u Biermannów, w mieszczącym się na górnym końcu Zei-lu pensjonacie z utrzymaniem dla niewymagających kawalerów. Pani Bier-mannowa była ruchliwą jak mysz, irytująco zabieganą kobietą, a jej mąż, wysoki i chudy, jakiś nieżyciowy i nieokreślony, zwolennik przywódcy Stahl-helmu, Düsterberga, wciąż lamentował i pomstował z powodu „haniebnego frontu harzburskiego”, sojuszu wyborczego, zawartego z przyczyn taktycznych przez Stahlhelm, niemieckonarodowych i nazistów. Teraz się wszystko radykalnie spolaryzowało. Między prawicą a lewicą istniało jeszcze tylko jakieś niewyraźne centrum, do którego można było zaliczyć mieszczańską partię o tej nazwie oraz socjaldemokratów.

Skrajności mnie odpychały - narodowi socjaliści z przyczyn już opisanych, komuniści z nie całkiem odmiennych. W tamtym okresie wielki eksperyment Związku Radzieckiego miał jeszcze sporą siłę przyciągania, jak każda konstrukcja obiecująca przyszłość. Książki, prasa, filmy - myślę

o dziełach Eisensteina i innych, które można było wtedy obejrzeć we Frankfurcie - nie pozostawały tu bez wpływu. Nędza bezrobotnych i w ogóle żałosne położenie rodzin robotniczych musiały przemawiać do zmysłu sprawiedliwości, ostatni bój wyklętego ludu tej ziemi, Międzynarodówka, ta Marsylianka nowych czasów, musiały porywać młodych idealistów.

Mnie to pociągało, ale nie porywało. Znowu muszę wspomnieć o cioci Oldze. Jak już mówiłem, ciotka przebywała kiedyś w Rosji - w carskiej


Poborowy

43

Rosji - i w Petersburgu była nie tylko adorowana, lecz także nawiązała poważne i trwałe przyjaźnie. I kiedy Rosjanie, którym udało się uciec przed bolszewikami, zalali Europę Zachodnią, czyli we wczesnych latach 20., moja ciocia zaczęła zbierać wycinki z gazet i wklejała je do wielkich foliałów sporządzonych z papieru pakowego. Raz pozwoliła mi je przejrzeć; o wielu sprawach sama opowiedziała. Znajdowały się tam informacje o wszelkiego rodzaju okrucieństwach, masowych egzekucjach, więzieniach, syberyjskich obozach za drutami kolczastymi, ohydnym znęcaniu się nad ludźmi mającymi inne poglądy, o robotach przymusowych, a wszystko to jeszcze zepchnięte w cień przez bestialskie zamordowanie nie tylko cara, co rewolucja jeszcze mogła usprawiedliwić, ale także jego żony i dzieci. Zwiastuny krwawego rozwoju już wtedy pojawiły się na wschodnim niebie i kto miał uszy do słuchania, ten już wtedy mógł o tym wiedzieć.

Bojówki komunistyczne, które przy dźwiękach kapeli przygrywającej na szałamajach ciągnęły w wojskowym szyku przez Zeil, budziły więc mój wewnętrzny opór tak samo jak maszerujące oddziały szturmowe Hitlera.

Czasami Czerwony Front i SA biły się ze sobą na ulicach, rozpędzane pałkami przez policję. Na wszystkich ścianach domów widniały nabazgra-ne swastyki albo młoty i sierpy, niekiedy też trzy skierowane w górę strzały - symbol SPD. Z chórów aż nazbyt często skandujących podczas ulicznych demonstracji jeszcze dziś brzmi mi w uszach:

Was wollen die Erwerbslosen?

Arbeit und Brot!

Adolf Hitler: Sieg heil!5

A obok toczyło się powoli życie codzienne, z rzadka urozmaicane takimi wydarzeniami historii najnowszej, jak bezowocna genewska konferencja rozbrojeniowa, ponowny wybór Hindenburga na prezydenta Rzeszy - pokonał wtedy swoich konkurentów: Hitlera i Thälmanna - oraz częste zmiany rządów: Briininga, Papena, Schleichera, czy wojna o Chaco między Boliwią a Paragwajem.

I jeden z ostatnich epizodów, rzucających pewne światło na autora. Poza praktyczną nauką zawodu uczniowie musieli jeszcze dwa lub trzy razy w tygodniu chodzić do szkoły zawodowej. Wychowawcą naszej klasy był

5 Czego chcą bezrobotni? / Pracy i chleba! / Na cześć Adolfa Hitlera: Sieg heil!


Poborowy

45

kaftany na środek placu. Dookoła zgromadził się tłum. Ci w brunatnych koszulach obcięli swoim ofiarom brody, brązowe i szare, potem pejsy, ku uciesze stojących wokół.

Śmiechy dobiegały nas na górze. Pan Rosenbauer w milczeniu pogłaskał rękę żony. Poczułem strach przed czymś nieznanym, czymś strasznym. Zrozumiałem, co to jest motłoch, masa, tłuszcza. Poczułem nagle jakieś nieuchwytne, niewidoczne zagrożenie przemocą i terrorem. Poczułem we własnej ojczyźnie wstyd.

Chciałbym wszystko krótko streścić. Moi rodzice znowu byli razem i trochę się podźwignęli finansowo. Poza tym mój ojciec, by utrzymać się na powierzchni, znowu wrócił na scenę i z subretką Emmy Schwab dawał występy gościnne we Frankonii. Jako żydowski filantrop Pfefferkorn odgrywał razem z nią sceny z operetki Lehara Druciarz. Hitler był już u władzy i przywódca Franków, gauleiter Julius Streicher, rozpętał wściekłą nagonkę na Heydeckera, żydowskiego pachołka i szmirowatego komedianta. Ojciec

i teraz wykazał się odwagą. Wniósł przeciwko Streicherowi powództwo

o zaniechanie. A w pierwszych tygodniach Trzeciej Rzeszy byli jeszcze w Niemczech sędziowie. Ojciec proces wygrał, ale potem wolał opuścić Bawarię i usunąć się poza zasięg bezpośredniej władzy Streichera.

We Frankfurcie powiedział słowa, które do dzisiaj brzmią mi w uszach: „Nie chcę dłużej żyć w takim kraju”. I walnął pięścią w stół czy też oparcie fotela.

Matka wyraziła zgodę. Poza tym miała jakiś pomysł na biznes, który chciała zrealizować za granicą. Dobrze się więc składało. W marcu 1933 roku moi rodzice wyjechali z Niemiec; ja miałem zostać jeszcze przynajmniej do czasu ukończenia nauki u fotografa. Stąd mogę jako świadek naoczny opowiedzieć jeszcze o dwóch wydarzeniach w tamtym okresie.

Pierwsze to palenie książek przed frankfurckim ratuszem. Mniej więcej pośrodku placu stanął wielki stos, którego płomienie naprzemienną grą falującego i rozedrganego światła i cienia ożywiały fasadę zacnej budowli i jej rozjarzonych na czerwono okien niczym w średniowiecznej wizji. W rzeczywistości odbywało się tu autodafe, palenie duchów skazanych na banicję.

Oddajemy płomieniom pisma ..” - z ciężarówki załadowanej książkami wydartymi bibliotekom esamani zrzucali dzieła pisarzy, wymieniając za każdym razem ich nazwiska; były tam książki, które poznałem przez lekturę, a kilka takich, które stały się już moją duchową własnością. Tomy z rozpostartymi kartkami, w migotliwym świetle jakby uduchowione,


Poborowy

45

kaftany na środek placu. Dookoła zgromadził się tłum. Ci w brunatnych koszulach obcięli swoim ofiarom brody, brązowe i szare, potem pejsy, ku uciesze stojących wokół.

Śmiechy dobiegały nas na górze. Pan Rosenbauer w milczeniu pogłaskał rękę żony. Poczułem strach przed czymś nieznanym, czymś strasznym. Zrozumiałem, co to jest motłoch, masa, tłuszcza. Poczułem nagle jakieś nieuchwytne, niewidoczne zagrożenie przemocą i terrorem. Poczułem we własnej ojczyźnie wstyd.

Chciałbym wszystko krótko streścić. Moi rodzice znowu byli razem i trochę się podźwignęli finansowo. Poza tym mój ojciec, by utrzymać się na powierzchni, znowu wrócił na scenę i z subretką Emmy Schwab dawał występy gościnne we Frankonii. Jako żydowski filantrop Pfefferkorn odgrywał razem z nią sceny z operetki Lehara Druciarz. Hitler był już u władzy i przywódca Franków, gauleiter Julius Streicher, rozpętał wściekłą nagonkę na Heydeckera, żydowskiego pachołka i szmirowatego komedianta. Ojciec

i teraz wykazał się odwagą. Wniósł przeciwko Streicherowi powództwo

o zaniechanie. A w pierwszych tygodniach Trzeciej Rzeszy byli jeszcze w Niemczech sędziowie. Ojciec proces wygrał, ale potem wolał opuścić Bawarię i usunąć się poza zasięg bezpośredniej władzy Streichera.

We Frankfurcie powiedział słowa, które do dzisiaj brzmią mi w uszach: „Nie chcę dłużej żyć w takim kraju”. I walnął pięścią w stół czy też oparcie fotela.

Matka wyraziła zgodę. Poza tym miała jakiś pomysł na biznes, który chciała zrealizować za granicą. Dobrze się więc składało. W marcu 1933 roku moi rodzice wyjechali z Niemiec; ja miałem zostać jeszcze przynajmniej do czasu ukończenia nauki u fotografa. Stąd mogę jako świadek naoczny opowiedzieć jeszcze o dwóch wydarzeniach w tamtym okresie.

Pierwsze to palenie książek przed frankfurckim ratuszem. Mniej więcej pośrodku placu stanął wielki stos, którego płomienie naprzemienną grą falującego i rozedrganego światła i cienia ożywiały fasadę zacnej budowli i jej rozjarzonych na czerwono okien niczym w średniowiecznej wizji. W rzeczywistości odbywało się tu autodafe, palenie duchów skazanych na banicję.

Oddajemy płomieniom pisma ..” - z ciężarówki załadowanej książkami wydartymi bibliotekom esamani zrzucali dzieła pisarzy, wymieniając za każdym razem ich nazwiska; były tam książki, które poznałem przez lekturę, a kilka takich, które stały się już moją duchową własnością. Tomy z rozpostartymi kartkami, w migotliwym świetle jakby uduchowione,


46

Moja wojna

szybowały w powietrzu i dołączały do swoich braci i sióstr, już kurczących się w płomieniach i znikających w żarze i popiele.

Najpierw ogarnęły mnie żal i oburzenie, potem wstyd, że jestem tutaj w moim ojczystym kraju, a sens tego słowa w głębokim znaczeniu dociera do mnie w pełni dopiero przez takie profanacje jak ta. Potem jednak ogarnął mnie zdumiewający spokój, mogłem nawet z uśmiechem przypatrywać się dalszemu przebiegowi barbarzyńskich aktów. Bo przecież palenie książek nie może dotknąć samego dzieła, to tylko poszczególne egzemplarze, celuloza, a jeśli jest ich dużo, nigdy nie zostaną unicestwione do końca.

Cały ten spektakl nie był więc niczym innym jak farsą, jej aktorzy - gorliwymi uczniami czarnoksiężnika, poza wszystkim nieskończenie głupimi, a widzowie, którzy przy każdym nazwisku klaskali, krzyczeli „heil” albo wydawali okrzyki radości lub syki, zostali oszukani, bo ich oczekiwania się nie spełnią. Inna myśl też pewnie podpalaczom nie przyszła do głowy - że z książek nie można wznieść płonącego publicznego pomnika, nie wymieniając nazwisk autorów. Właśnie to wywoływanie nazwisk, rozbrzmiewających daleko ponad tysiącem głów pod ratuszem, te egzorcyzmy podziałały jak magiczne zaklęcie, które nie pozwoliło zrzucić wyklinanych w otchłań niebytu i wiecznej niepamięci, lecz ich wywyższyło wbrew woli katów.

Symboliczne palenie było więc bezskutecznym prowincjonalnym teatrem. Skuteczne były jedynie późniejsze, przeprowadzane na zimno czystki, które dotknęły biblioteki, wypożyczalnie, księgarnie, gazety i czasopisma, nawet publikacje naukowe i ich międzynarodowy obieg. Ofiarami tego zniszczenia padły tysiące autorów, dziesiątki tysięcy ich dzieł. Od tej pory były dla Niemców zakazane, wycięto nam jakby część mózgu - jeśli wszechświat pisma uważamy za nieskończone rozszerzenie ludzkiego ducha. Ta trepanacja przyniosła narodowi poetów i myślicieli nieuleczalne kalectwo.

Płomienie wystrzelały językami w nocne niebo nad Frankfurtem, z gorącym wiatrem porywały w górę części swoich ofiar, a za chwilę fragmenty nadpalonych stronic opadały deszczem na widzów. Wielu z nich je chwytało i ja sam przechowywałem u siebie taką relikwię, aż podczas wojny przepadła razem z innymi rzeczami.

Gdy ciężarówka została opróżniona i pożar dogasał, ktoś zaintonował Die Fahne hoch, lud ją podchwycił, człowiek stojący za mną zrzucił mi z głowy kapelusz, a potem ludzie się rozeszli, tak jak zwykle na plenerowych przedstawieniach Götza von Berlichingen Zelaznorękiego, kiedy gapie zgromadzeni przed frankfurckim ratuszem czekali najczęściej tylko do momentu, kiedy


Poborowy

47

w trzecim akcie Heinrich George w roli głównej wykrzykiwał z balkonu wyczekiwany cytat6, jako znak, że teraz każdy może zadowolony iść do domu.

Drugim wydarzeniem, jakie pozostało mi we wspomnieniu pierwszych dni narodowosocjalistycznej władzy, było to, co się zdarzyło 1 kwietnia 1933 roku, ogłoszonym dniem bojkotu Żydów. Może dziś już należy przypomnieć, o co wtedy poszło:

Z Niemiec dotarły za granicę liczne szczegóły na temat maltretowania, pierwszych obozów koncentracyjnych, prześladowań, samowolnych aresztowań, zastrzeleń „podczas ucieczki” i podobnych haniebnych czynów i wypełniły łamy gazet na całym świecie. Dr Joseph Goebbels, któiy akurat został ministrem oświaty publicznej i propagandy Rzeszy, nazwał wszystkie te informacje kłamstwami, kłamliwymi opowieściami o okrucieństwach, rozpowszechnianymi przez tak zwane światowe żydostwo. Rzekomo po to, by położyć im kres, wybrano 1 kwietnia jako dzień powszechnego bojkotu sklepów żydowskich w całych Niemczech. Przeważał jednak zamiar dalszego podgrzania antysemickich nastrojów w społeczeństwie i przygotowania go na mające wkrótce wejść w życie pierwsze ustawy antyżydowskie, między innymi ustawę o przywróceniu zawodowej warstwy urzędniczej, wykluczającą wszystkich nie-Aryjczyków ze służby państwowej (11 kwietnia).

W tamtą sobotę 1 kwietnia stały przed żydowskimi sklepami we Frankfurcie posterunki SA, jakoby w celu ochrony tych sklepów przed napadami, a w rzeczywistości po to, by nie wpuszczać lub odstraszać ewentualnych klientów. Witryny były zabazgrane hasłem: „Niemcy, nie kupujcie u Żyda”.

Widziałem kobietę, która mimo ostrzeżenia weszła do sklepu, wyszła z wielkim pakunkiem, z niewzruszoną miną zignorowała wyzwiska, jakimi ją obsypano, i poszła swoją drogą. Pod innym zatarasowanym sklepem również widziałem, jak jakaś kobieta chciała wejść do środka. Esamani stojący z lewej i prawej strony przy wejściu zagrodzili jej ramionami drogę.

Niemcy nie kupują u Żydów” - powiedział jeden z nich.

Klientka spojrzała na niego nieustraszona i odpowiedziała: „Jestem Żydówką”. Na co zdumiony pozwolił jej wejść.

Przez całe przedpołudnie ulicami miasta jeździły ciężarówki obwieszone hasłami bojkotu i z esamanami na pace, ryczącymi: „Juda verrecke!”7.

6 „... może mnie gdzieś pocałować!” - Wolfgang Goethe, Götz von Bertichingen Żelaznorę-ki, przeł. Włodzimierz Lewik.

7 Zdychajcie, Żydzi!


48

Moja wojna

Tego dnia postanowiłem zignorować wolę rodziców, wkrótce zrezygnowałem z nauki u fotografa, załatwiłem sobie paszport, co w tamtym okresie można było jeszcze zrobić bez żadnych trudności, kupiłem tanią walizkę i zacząłem się przygotowywać do emigracji. Mniej więcej w tym czasie ukazały się właśnie po raz pierwszy dwa moje krótkie opowiadania, opublikowane w niemieckojęzycznej gazecie w Stanach Zjednoczonych. Dostałem za nie 60 dolarów, w 1933 roku jeszcze wiele wartych, tak że od strony finansowej moje plany były zabezpieczone.

W drodze do Lucerny zatrzymałem się na krótko w Norymberdze. Chciałem się pożegnać z jedną z przyjaciółek i odwiedzić mojego przyrodniego brata, Roberta. Zastałem go z podeszłymi krwią siniakami na twarzy, szyi, ramionach i plecach. Robert miał wydatny nos, brązowe oczy

i pełne wargi. Bojówkarze z sąsiedniej szturmówki SA uznali go więc za Żyda i okrutnie pobili. Tutaj muszę jednak wybiec trochę przed historię.

Mojej mamie udało się jakoś załatwić Robertowi austriacki paszport, dzięki czemu niedługo po tym ekscesie z pobiciem wyjechał do Wiednia, gdzie można było oczekiwać, że będzie bezpieczny. Spotkałem się z nim tam po tak zwanym anszlusie. Wszyscy Austriacy musieli się wtedy starać

0 „dowód aryjskości”. W wypadku Roberta nie było to łatwe, bo moja mama z jakichś niepojętych powodów zawsze robiła tajemnicę z jego pochodzenia. Jako bieglejszy w piśmie zabrałem się do pracy detektywistycznej. Udało mi się i pewnego dnia nadeszło do Wiednia upragnione świadectwo urodzenia. W piśmie towarzyszącym urzędnik w Urzędzie Stanu Cywilnego z całym respektem napisał: „Ośmielam się zwrócić uwagę, że jest Pan spokrewniony z panem ministrem spraw zagranicznych Rzeszy Joachimem von Ribbentropem”. Baron Richard von Ribbentrop, brat ojca ministra, był ojcem mojego przyrodniego brata - którego norymberczycy pobili jako Żyda.

Robert bynajmniej nie był zachwycony.

Na Boga, nikt się nie może o tym dowiedzieć - powiedział z lękiem. -Jak Ribbentrop się dowie, że ma niepożądanego kuzyna, trafię do kacetu

1 tam mnie zamordują”.

Zatem już w 1938 roku ludzie wiedzieli. Ale za bardzo wybiegłem wprzód i wracam do roku 1933. Owego roku w lipcu wyruszyłem w dalszą drogę z Norymbergi do Szwajcarii.


Za granicą

Niemcy zostawiłem za sobą. Miałem 17 lat. Widok jeziora Vierwald-städter See, gór Rigi i Bürgenstocku, parowców kołowych cicho sunących przed siebie, cała ta atmosfera spokoju przepajająca krajobraz dały mi niesamowite poczucie wolności. Otwierało się przede mną nowe, prawdziwe życie. Zdawałem sobie jasno sprawę, że to jest punkt zwrotny, nagle każdy oddech stawał się ożywczy. W każdym razie powietrze miało lepszy smak niż we Frankfurcie.

Muszę jednak na chwilę wrócić do przeszłości. Mój pryncypał Stefan Rosenbauer, sam Aryjczyk, sprzedał w 1934 roku wszystko: „Nie mogę skazywać żony na dalszy pobyt w Niemczech” - powiedział podobno. Wyjechał do Rio de Janeiro i w mieście u stóp Głowy Cukru stał się jednym z najbardziej poszukiwanych fotografów zdjęć okolicznościowych. Wuj Hans trafił do zakładu leczniczo-opiekuńczego, gdzie prawdopodobnie podczas „akcji eutanazji” został zamordowany przez nazistowskich lekarzy. Moja wydana w styczniu powieść, zakwalifikowana jako „literatura asfaltowa”1, w ramach czystek już w lutym znikła z księgarń, co dzisiaj, ponad pół wieku później, stwierdzam z pewną ulgą. Po ukończeniu nauki zawodu długo nie miałem ochoty na robienie zdjęć, chociaż podwaliny mojego późniejszego zainteresowania fotografią polityczną i dokumentalną powstały już we Frankfurcie - w dniu bojkotu robiłem zdjęcia przed żydowskimi sklepami i na ulicach, i dwie z tych fotografii mam do dziś.

1 W żargonie narodowych socjalistów literatura pisana przede wszystkim dla czytelników z wielkich miast, „asfaltowej dżungli”, utwierdzająca ich w poczuciu braku więzi z otoczeniem, narodem, jakąkolwiek wspólnotą - przyp. tłum.


50

Moja wojna

Moim nowym domem stało się Meggen pod Lucerną. Pieniędzy nigdy nie miałem za dużo. Na szczęście zawsze potrafiłem zarobić parę franków. Zawdzięczam to wyrozumiałemu redaktorowi gazety „Luzerner Tagblatt”, doktorowi Walterowi Boeschowi, który co jakiś czas dawał dziwnemu młodemu emigrantowi okazję do opublikowania krótkiego opowiadanka, jakiejś glosy czy recenzji; również „Luzerner Neueste Nachrichten” pozwalały mi czasami coś zamieścić na swoich lamach. Pod pseudonimem Rene Colt napisałem też kilka artykułów politycznych dotyczących moich przeżyć w Niemczech i wysłałem je do „Deutsche Freiheit”, gazety wychodzącej w wolnym jeszcze wówczas Saarbrücken. O jednym z tych artykułów wiem, że się ukazał, los pozostałych jest mi nieznany. Ta współpraca mogła mieć dla mnie po latach niebezpieczne konsekwencje, ale ku mojemu zdumieniu wszystko się dobrze skończyło.

Chciałbym w tym miejscu wspomnieć jeszcze o parze księgarzy, Alfredzie Jansenie i jego żonie, w których księgarni przy Stein-Passage zawsze miałem prawo azylu. Mogłem tam do woli przeglądać książki, zaszyć się w jakimś kącie i czytać. Dzięki temu zapoznałem się gratis z mnóstwem nowych publikacji, które ukazywały się teraz w Amsterdamie lub w Sztokholmie, gdyż ich autorzy musieli uciec z Niemiec. U Jansenów przeczytałem także wiele dopiero co wydanych książek z dziedziny literatury faktu, dokumentujących rządy narodowych socjalistów, między innymi Die Moorsoldaten. 13 Monate Konzentrationslager (Bagienni żołnierze. 13 miesięcy w obozach koncentracyjnych) Wolfganga Langhoffa i tak zwaną brunatną księgę, w której usiłowano zebrać dowody, że to Goring kazał podpalić Reichstag.

W sumie lata pobytu za granicą dały mi sposobność czytania wszystkiego, co w Niemczech było zabronione, w tym oczywiście „Neue Zürcher Zeitung”, „Pariser Tageblatt”, gazet praskich i wiedeńskich, prasy emigracyjnej, książek-wedle goebbelsowskich kryteriów dostatecznie „rozkładowego piśmiennictwa”, któremu zawdzięczam, że mój rozwój przebiegał inaczej, niżby to może stało się w Niemczech. O tym, czego moi rodacy w Niemczech „nie wiedzieli”, jak twierdzą, wiedziano za granicą dosyć dokładnie.

Moja świadomość polityczna poczyniła szybkie postępy, kiedy przeniosłem się z Lucerny do Pragi, azylu wygnanej niemieckiej inteligencji, do kipiącego tygla wszelkich możliwych nurtów i pasji. Zamieściłem też kilka artykułów w „Prager Tagblatt” i „Freie Presse”. Potem sceneria znowu się zmieniła.

W1934 roku pojechałem z matką do Rzymu. Wpadła bowiem na pomysł, aby ze zdjęć kroniki filmowej i filmów edukacyjnych zrobić pełnometrażo-


Za granicą

51

wy film, któiy potem rzeczywiście powstał. Nosił tytuł Der Papst spricht zu Dir (Papież mówi do Ciebie) i pokazywał Wieczne Miasto wraz z najważniejszymi zabytkami architektury, skarby Watykanu, jego muzea i ogrody, katedrę św. Piotra z licznymi szczegółami, a przede wszystkim ceremonie religijne, odprawiane z całą kościelną pompą, oraz przemówienia ówczesnego papieża, Piusa XI, wygłaszane z różnych okazji. Produkcja filmu trwała kilka tygodni. W sali projekcyjnej Istituto Nazionale Luce musieliśmy przejrzeć kilometry materiałów archiwalnych, żeby dokonać wyboru.

Nasz tłumacz, sympatyczny, obrotny młody człowiek nazwiskiem Zin-gerle, nie tylko wywiązywał się punktualnie ze swoich płatnych obowiązków, lecz starał się także pokazać nam wszystko, co tylko mogłoby nas zainteresować. Pochodził z południowego Tyrolu, w klapie zawsze nosił niemiecką odznakę partyjną, co moją matkę skłoniło do pozornie naiwnego pytania: „Czy jest pan swastykarzem?”.

Jestem Niemcem, łaskawa pani” - odpowiedział.

Przeszło mu to błyskawicznie, kiedy 25 lipca 1934 roku dotarła do Rzymu wiadomość o zamordowaniu Dollfussa, kanclerza Austrii. Miasto było w stanie skrajnego zdenerwowania, wezbrała fala powszechnego oburzenia na Niemcy i Niemców, spodziewano się włoskiej interwencji, może wojny. Rozeszła się pogłoska, że Mussolini rzuci! jedną dywizję na przełęcz Brenner.

Tego dnia, a może któregoś z następnych, przypadkowo zagarnięty przez rzekę ludzi zobaczyłem Mussoliniego na balkonie Palazzo Venezia. Przemawiał do tłumu, w którym stałem tak ściśnięty, że nie mogłem się wycofać. Oczywiście nie zrozumiałem ani słowa, patrzyłem tylko jak urzeczony, gdy gestykulując wymachiwał ramionami, robił retoryczne pauzy dla spotęgowania napięcia, a potem z podniesioną brodą mówił dalej. W końcu cały plac wołał rytmicznie du-ce, du-ce, du-ce, i to tak sugestywnie i porywająco, że ja sam, przypadkowa cząsteczka w tej masie, musiałem zebrać wszystkie siły ducha i woli, by nie krzyczeć razem z innymi.

A gdzie pańska odznaka?” - nie mogłem się powstrzymać, żeby nazajutrz nie spytać Zingerlego. Świetnie zrozumiał ironię i z wymuszonym uśmiechem powiedział: „Jak się pan zapewne domyśla, w chwili obecnej nie byłoby to wskazane”.

Film papieski”, jak między sobą nazywaliśmy ukończony wreszcie dokument, szybko okazał się sporym sukcesem. Stworzyliśmy coś w rodzaju firmy rodzinnej, której działalność objęła całą Europę. Wszędzie organizowaliśmy specjalne projekcje. Grałem w tym przedsięwzięciu rolę


52

Moja wojna

pomocnika mojego ojca. Podczas naszych występów gościnnych poznałem dużą część Europy Wschodniej, po najmniejsze prowincjonalne miasteczka, wręcz osady targowe, gdzie tylko było jakieś kino, choćby najlichsze.

Dzięki temu koczowniczemu życiu, trochę jak wędrownych komediantów, lepiej poznałem odwiedzane kraje i ludzi niż komiwojażer śpieszący w interesach z jednej stolicy do drugiej. Dla mnie najważniejsze okazały się Czechosłowacja, Austria, a na koniec Polska.

Rok 1937 spędzony w Polsce był jednym z najistotniejszych okresów w moim życiu i najbardziej brzemiennych w skutki. Jakże potrafił poruszyć ten wschodni kraj wszystkie zmysły młodego człowieka - swoim ubogim krajobrazem, zaczarowanymi miastami, szlachetnością ludzi, biedą znoszoną z godnością, swawolnością zabaw, wylewną gościnnością, porywającą urodą młodych kobiet i arystokratycznymi manierami dorożkarzy, kelnerów, właścicieli kin, urzędników kolejowych. Poznałem Polskę wzdłuż i wszerz, na południu od Katowic po Lwów, a więc całą Galicję, na wschodzie regiony Tarnopola i Wołynia, także północ aż po Białystok i Wilno.

Moje wspomnienia z tego kraju spowija jakieś dziwnie przeistaczające światło, dziś zmieszane z głębokim smutkiem, którego istota objawi się dopiero później w mojej relacji. Usunięcie tego zadymienia z kliszy pamięci, by zobaczyć rok 1937 takim, jaki może był dla mnie naprawdę, wydaje mi się zupełnie niemożliwe. Ale muszę spróbować, bo właśnie Polska w sposób niemalże niesamowity wywarła wpływ na moje życie i odciska piętno na tej relacji.

Kiedy myślę o Polsce przedwojennej, rozpościera się przed moimi oczami najpierw jej krajobraz, równinny i rozległy, widzę ciche lasy, łagodny nurt rzek, pola i pastwiska, malownicze kępy drzew, bydło na wypasie, stada koni puszczające się w galop, gdy obok przejeżdża pociąg czy omnibus, wędruję też w myślach wzdłuż małego strumienia i przez drewniany mostek, widzę wieśniaków i wieśniaczki przy pracy w polu, pasterza ze stadkiem owiec i psami krążącymi wokół. Później przychodzą mi na myśl miasteczka, które w moim wspomnieniu zlewają się w jedno, wszystkie te Lubliny, Stryje, Kołomyje, liczne nieważne miejscowości z paroma zaledwie brukowanymi ulicami, pełne egzotycznych zapachów i odgłosów, śpiewnych pokrzykiwań za-chwalaczy, potem małe sklepiki w niskich domkach, wieczorami mdłe elektryczne światło, nigdy tak naprawdę nie świecące jasno, malutkie hoteliki z drewnianymi schodami i ze skrzypiącą podłogą; przypominają mi się także Borysław i Drohobycz, położone pośród pól naftowych i wież wiertniczych, gdzie wszystkie rozmowy krążą wokół nafty. Słowem - prze-


Za granicą

53

chowuję te pociągnięte werniksem lat wspomnienia niczym starą wazę, w której pozostał jeszcze zapach dawnej zawartości i teraz pobudza zmysły do wzruszających marzeń.

Nie mówiłem jeszcze o ludziach. W moim zeznaniu, bo ze względu na późniejsze wydarzenia tak właśnie jako świadek muszę nazwać tę relację, zajmują oni centralne miejsce. A marzenia, tak jak w tej sytuacji być musi, rozwiewają się, ustępując pola trzeźwiejszemu zapisowi.

Polska była ostatnim europejskim krajem, który nasza firma rodzinna w 1937 roku objeżdżała z filmem o papieżu i Watykanie. Zawsze mieliśmy wyprzedane sale. Często musieliśmy organizować dodatkowe projekcje, zwłaszcza gdy się udało namówić miejscowego księdza, żeby z ambony zalecił obejrzenie filmu.

Najczęściej się udawało, ale nie zawsze. Któregoś razu - o ile dobrze pamiętam, było to w Kielcach - ksiądz bardzo dobrą niemczyzną nas odprawił: „Panowie robią tylko geszefty na naszej świętej wierze katolickiej. Jesteście przecież Żydami!”.

Mój ojciec, który zawsze był dobrym aktorem, niby poważnie, niby z przymrużeniem oka zapytał: „A może Wasza Wielebność chciałby zobaczyć, że nie jesteśmy obrzezani?”.

A faktycznie chciałbym zobaczyć!” - odparł proboszcz przekornie. No

i zobaczył, ze zdumienia oczy mu się zrobiły okrągłe, „już dobrze, dobrze”, zaprosił nas na wódkę, a w najbliższą niedzielę zagrzewał z ambony swoje owieczki, żeby tylko nie przegapiły wspaniałego filmu dźwiękowego o Jego Świątobliwości.

To tyle o katolickiej stronie całej sprawy.

Ale był też silny aspekt żydowski i to on najmocniej się odcisnął na moich wspomnieniach. Większość wynajmowanych przez nas kin miała żydowskich właścicieli, z którymi siłą rzeczy nawiązywaliśmy bliższe, nierzadko przyjacielskie stosunki. Jakże często zapraszali nas do siebie na obiad czy kolację, jakże przepiękne ich córki mogłem adorować, a czasem zapraszać na spacer czy na kawę, w Białymstoku Gitele Tennenbaum, tak słodką, że chciało się ją zjeść, Alę Gawryłowną w Grodnie, czy Żenię Fleiszer, nie pamiętam już gdzie, z którą koniecznie pragnąłem się ożenić i która była okropnie zgorszona, gdy podczas przejażdżki otwartą dorożką próbowałem zapalić papierosa, a akurat był szabat i w myśl surowej religii żydowskiej obowiązywał absolutny zakaz rozpalania ognia. Co by ludzie pomyśleli - że flirtuje z chrześcijaninem? Z gojem?


54

Moja wojna

W Galicji, na Wołyniu istniały żydowskie miasteczka, sztetl, gdzie mieszkało mniej niż dziesięć procent chrześcijan, jak na przykład w Rzeszowie, a ludność żydowska należała do wszystkich stanów i wykonywała wszystkie zawody - rolników, rzemieślników, sklepikarzy, bagażowych, urzędników bankowych, drukarzy, woźniców i jakie jeszcze chcesz. Było bardzo wielu Żydów ortodoksyjnych, chasydów z brodą i pejsami, w kaftanach i odświętnych futrzanych kołpakach czapkach w kształcie koła. Nadawali tym małym miasteczkom, uliczkom i niedzielnym targom malowniczy charakter, dla zachodniego Europejczyka zrazu egzotyczny, ale z czasem bliski, wręcz swojski. Z jakim dostojeństwem szli w piątkowy wieczór do sali modlitwy czy synagogi! W bardzo dawnych czasach tak właśnie musieli zmierzać do swoich kościołów chrześcijanie, powoli, w skupieniu, z powagą. Mój ojciec był do głębi przejęty atmosferą tego placu, na który patrzyliśmy z pokoju hotelowego, już nie pamiętam, w Samborze czy w Drohobyczu, czy jeszcze gdzie indziej.

Chodź - powiedział - pójdźmy tam i my”.

Idąc za grupkami ludzi, doszliśmy do sporego domu, w którym mieściła się sala zgromadzeń. Wszystko robić dokładnie tak samo jak oni. Nie zdejmować kapelusza z głowy, przy drzwiach wejściowych dotknąć mezuzy zawierającej zamknięty w rurce zwitek z fragmentem z Tory. Potem skromnie

i nieśmiało usiedliśmy na ławeczce przy drzwiach i przyglądaliśmy się wszystkiemu. Skutek był taki, że po nabożeństwie podszedł do nas dostojny starszy pan i przyjaźnie powiedział: „Panowie nietutejsi?”. A potem: „I nie Żydzi”.

Nie. Teraz na pewno usłyszymy, że zbezcześciliśmy świątynię. Ale stary człowiek powiedział z uśmiechem: „Bo na tej ławce siadają biedni, których potem prosi się na posiłek. Czy mogę was zaprosić na kolację? Choć do biednych nie należycie?”.

Szybko wybawił nas z zakłopotania: „Wszyscy mówimy po niemiecku, moja żona pochodzi z Katowic, syn uczy się w gimnazjum. A panowie też całkiem nieźle rozumieją jidysz, jak zauważyłem. Jesteście z Austrii albo z Niemiec, tak?”.

Podczas gdy to mówił, już szliśmy w stronę jego domu. Miał liczną rodzinę, nie tylko żonę i syna. Przyjęli nas bardzo gościnnie, wskazali honorowe miejsca przy rozłożonym i świątecznie nakrytym stole. Patriarcha zasiadający u jego szczytu odprawił po hebrajsku krótki religijny obrządek, na koniec podniósł do ust srebrny pucharek, wypił i odstawił ze słowem „szabes”.

Od tej chwili wieczór przebiegał w swobodnej atmosferze; szczegółów już nie pamiętam, ale nasi gospodarze przede wszystkim zadawali wiele py-


Za granicą

55

tań, naturalnie o Niemcy, i jeszcze teraz czuję, jak trudno przychodziło nam wtedy mówić prawdę. Gdzieś w głębi świadomości czaił się niewypowiedziany strach, że Polska może kiedyś paść ofiarą Hitlera, że moi zaślepieni, porwani obłędem rodacy - niemieccy „Volksgenossen”! - tu wtargną.

Żydowska strona przedsięwzięcia z filmem papieskim miała jeszcze jeden aspekt. Gdziekolwiek puszczaliśmy ten film, na widowni była jedna trzecia Żydów albo i więcej. Często przyjeżdżali z daleka, ze wsi, furmankami, ortodoksyjni co prawda rzadko, przeważnie tak zwani oświeceni, ubrani po zachodniemu, zainteresowani kulturą: Rzymem, skarbami sztuki, Watykanem, muzeami, nawet katedrą św. Piotra i papieżem. Jedna ze scen pokazywała Piusa XI z Marconim podczas otwarcia watykańskiej rozgłośni radiowej nadającej na falach krótkich. Włoskie przemówienie papieża było przetłumaczone na polski w napisach u dołu - ilekroć się pojawiały, przez salę przechodził głośny szmer, gdyż ci, którzy umieli czytać, szeptali tekst do ucha swoim sąsiadom analfabetom; tak działo się zwłaszcza na wsiach i w małych miasteczkach.

Pewnego razu zetknęliśmy się z niemal konkurencyjnym przedsiębiorstwem, młodym człowiekiem, który także objeżdżał Galicję i wyświetlał film. Film ten nosił tytuł Das ist das Land (To jest ten kraj), a młody człowiek nazywał się Meir Pinhassi i pochodził z Petach Tikva w ówczesnej Palestynie. Wśród swoich polskich współwyznawców werbował chętnych do emigracji, dla których potrafił wyczarować także brytyjskie certyfikaty lub wizy wjazdowe. On obejrzał sobie film z papieżem, my zobaczyliśmy na jego filmie późniejsze państwo Izrael, a potem godzinami dyskutowaliśmy

o syjonizmie, asymilacji, antysemityzmie, hitleryzmie, Palestynie, Niemczech, o tym, czy będzie pokój, czy wojna. Gdybyśmy wtedy wiedzieli, co już się szykowało w piekielnym łonie przyszłości! Dobrze, że nie wiedzieliśmy.

Dzięki temu mój rok w Polsce nadal wspominam jak piękną bajkę. Myślę o Dubnie na Wołyniu, gdzie ojciec i ja doświadczyliśmy nie tylko gościnności, lecz także serdecznej przyjaźni właściciela kina, Benjamina Briihla. Lato było łagodne, mieszkaliśmy w skromnym hoteliku i zachowywaliśmy się trochę jak na urlopie. Kąpiele w rzeczce Ikwie, polegiwanie na słońcu, przejażdżki dorożką po okolicy, przez spokojny, nieco elegijny w nastroju krajobraz. Zaprzyjaźniłem się z pracownikiem kina, moim rówieśnikiem, pamiętam tylko, że miał na imię Idł. Uczył mnie hebrajskich liter i pomagał w rozumieniu słów w jidysz, których pokrewieństwa z niemieckim


56

Moja wojna

nie znajdowałem; powoli mogłem już całkiem nieźle czytać żydowską gazetę „Haint” (Dzisiaj).

Kiedyś Idl, po długim wstępie, wyskoczył z zupełnie nieoczekiwanym życzeniem. Tak mu się przynajmniej zdawało. Chciałby mianowicie chociaż raz pójść do kościoła, żeby zobaczyć, co robią tam chrześcijanie. Zapytałem, dlaczego po prostu nie wejdzie. „Pobiliby mnie i wyrzucili - odpowiedział. - Przecież w Dubnie wszyscy mnie znają, a Żydzi nie mają czego szukać w kościele”.

A potem - czybym z nim nie poszedł? Gdyby był z nim jakiś goj, w dodatku jeszcze niemiecki goj, jeden z tych od papieża, bo w międzyczasie wiedziało już o nas całe Dubno, wtedy na pewno nic by mu nie zrobili. To było wyzwanie. W najbliższą niedzielę poszedłem z Idlem do kościoła i muszę przyznać, że rola obrońcy sprawiła mi satysfakcję. Idl chciał stanąć zaraz przy wejściu, wolał nie wchodzić głębiej. Chrześcijańscy parafianie wciąż się odwracali w naszą stronę, rzucając nam spojrzenia od zdumionych po karcące, ale nic się nie wydarzyło. Mój przyjaciel miał chyba rację, że gdyby mnie tam nie było, toby go wypędzili. Później go zapytałem, jak mu się podobało.

Bardzo - powiedział oddychając z ulgą - ale dużo dymu”. To zrobiło na nim największe wrażenie: wymachiwanie kadzielnicą.

Antysemityzm był jak skaza na wielu katolickich duszach w Polsce, nie należy jednak rozumieć tej uwagi uogólniająco; przeciwnie - historia narodu polskiego dowodzi, że zawsze panowała tu większa tolerancja religijna niż w Niemczech, gdzie na przykład średniowieczne prześladowania pociągnęły za sobą całe wędrówki ludów, a wypędzeni Żydzi bez trudu znajdowali przyjęcie i ochronę na wschodzie. Ale komuś uczulonemu na tę kwestię wyjątki szczególnie wyraźnie rzucają się w oczy, tak jak mnie zwłaszcza w ukraińskich regionach kraju, na przykład we Lwowie. Pamiętam też pewnego starego Żyda w Wilnie. Siedział na krześle przed swoim sklepem ze starzyzną i wygrzewał się na słońcu, czekając na klientów. Ulicę patrolował policjant i kiedy dumnie przechodził obok sklepu, starzec za każdym razem wstawał i z ukłonem pozdrawiał przedstawiciela władzy.

Mogliśmy to obserwować, bo siedzieliśmy bardzo blisko przed jakąś kawiarnią.

Straszne - powiedział ojciec - a w dodatku na nic mu się nie przyda, jak dojdzie co do czego”.

Warszawa była bardziej wielkomiejska. „Paryż Wschodu”, miasto dzień

i noc kipiące radością życia, obojętne na głębokie kontrasty społeczne, nad


Za granicą

57

którymi wtedy jeszcze niezbyt się zastanawiałem. Nawet ludzie posiadający bardzo niewiele umieli się śmiać i bawić.

Cieszyliśmy się życiem nocnym - ojciec z synem ramię w ramię... W tamtych czasach bardzo dużo tańczyło się tanga, co łatwo mi przychodziło, miałem bowiem znakomitą nauczycielkę, tancerkę w lokalu „Paradis” czy „Pe-redajz”, jak z angielska upierał się barman. W znacznie wytworniejszej „Adrii”, gdzie podłoga do tańca była ze szkła i podświetlana od spodu, tańce nowoczesne zawsze przeplatano ludowymi, krakowiakiem, kujawiakiem

i polką - panowie w smokingach, panie w wieczorowych sukniach.

Niestety Polska na koniec nie okazała się dla moich rodziców szczęśliwym rozdziałem w życiu. Nasze projekcje filmowe z wolna się kończyły, Pius XI z ekranu udzielił swojego apostolskiego błogosławieństwa już niemal we wszystkich europejskich krajach. W 1937 roku władze polskie ze zrozumiałych względów z wyraźną nieufnością patrzyły na nas, obywateli niemieckich, którzy jeździli po całym kraju; podejrzenie o szpiegostwo nasuwało się samo, toteż w miarę jak narastało napięcie między Rzeszą hitlerowską a jej wschodnimi sąsiadami, coraz trudniej było uzyskać przedłużenie pozwolenia na pobyt. Co parę tygodni musieliśmy chodzić do odpowiedniego urzędu w województwie i składać podania o nową wizę.

Pod koniec 1937 roku otrzymaliśmy odmowę.

Moja mama, która już od jakiegoś czasu mieszkała w Katowicach, bała się nawet, że zostanie wydalona do Niemiec. Wolała wyjechać sama, ale nie pojechała do Austrii, tylko - co do dziś jest dla mnie zagadką - do przygranicznej niemieckiej miejscowości Hindenburg2. Mój ojciec wkrótce do niej dołączył.

Mnie nikt nie mógł namówić do powrotu do Niemiec. Po pierwsze, czekała mnie tam służba wojskowa, którą mi w minionych latach raz za razem odraczano jako obywatelowi niemieckiemu zamieszkałemu za granicą. Poza tym już w 1936 roku znalazłem się w Niemczech w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Chyba mnie wtedy diabeł opętał. Wybrałem się z Pragi do Berlina, żeby odwiedzić ciotkę Olgę i kuzynów - Nikolausa, Heinricha i Stefana. Do stolicy Rzeszy dojechałem jednak dość okrężną drogą. Na granicy zostałem aresztowany, odwieziony do Drezna i osadzony w więzieniu gestapo -Tajnej Policji Państwowej. Cela nr 54.

2 Ówczesna nazwa Zabrza - przyp. tłum.


58

Moja wojna

Powodem było - jak się potem dowiedziałem z dokumentów - „podejrzenie o działalność antypaństwową”, przestępstwo, które mogło pociągnąć za sobą karę ciężkiego więzienia, obóz koncentracyjny, a nawet wyrok śmierci. Już nie pamiętam dokładnie, jak długo siedziałem w izolatce, miałem poczucie, że siedzę tam bez końca.

Czas spędzałem na zadręczaniu się wyrzutami, że przekroczyłem tę przeklętą granicę, że byłem głupi, idiota, ślepy, obrany z rozumu i co tam jeszcze można sobie samemu zarzucać w takiej sytuacji. Kiedy wieczorem wyłączano światło, dręczyło mnie i odbierało sen szukanie punktów mogących mnie zgubić. Czy ludzie, z którymi otwarcie rozmawiałem za granicą, byli agentami i słali raporty do Niemiec? Czy po zajęciu Obszaru Saa-ry wpadły w ręce gestapo papiery z redakcji „Deutsche Freiheit”, na przykład moje listy i artykuły, i wyszedł na jaw związek między moim nazwiskiem a pseudonimem Rene Colt? Które adresy z mojego kalendarza--notatnika mogły wskazywać na działalność antypaństwową? Czy może sam fakt podróżowania po wielu krajach wystarczy za pretekst, by mnie bez żadnych ceregieli wsadzić na „reedukację” do obozu koncentracyjnego? Wszelkie rozważania były nadaremne, zdawałem sobie jasno sprawę, że znalazłem się w największym niebezpieczeństwie i że mam tylko jedną szansę: trzymać teraz nerwy na wodzy i zachować zimną krew.

Przydawało mi się to podczas przesłuchań prowadzonych przez policjanta po cywilnemu, który jak wszyscy gestapowcy miał na nazwisko Müller. Nie był nieuprzejmy, był całkiem rzeczowy. Podczas każdego przesłuchania interesował się raz po raz moim notatnikiem i paszportem. Każdorazowe przekroczenie granicy, powody moich podróży, osoby, z którymi miałem tu i tam do czynienia - to wszystko musiałem mu wyjaśniać wciąż na nowo. Szczególnie go interesował mój spis adresów. Co to byli za ludzie? Pisałem do gazet? Do których i co? Czułem, że wokół czegoś krąży, ciągle ze strachem myślałem o Rene Colcie i „Deutsche Freiheit”, aż w końcu wyczułem, że napięcie spada, a Müller wydaje się bardziej zadowolony. Albo doszedł do przekonania, że jestem niegroźny, albo uznał, że jego śledztwo potwierdziło podejrzenie. Co przyprawiło mnie znowu o bezsenne noce.

Ku mojemu zaskoczeniu któregoś dnia rano zostałem zwolniony, ale przedtem musiałem podpisać na gotowym formularzu rewers, w którym oświadczyłem, że Tajna Policja Państwowa zapewniła mi wystarczające wyżywienie i traktowała poprawnie. Jest taka anegdota, że Zygmunt Freud,


Za granicą

59

gdy go zwalniano z więzienia gestapo, dopisał do stosownego formularza: „I każdemu Tajną Policję Państwową mogę tylko szczerze polecić”.

Pojechałem do Berlina, o czym moi krewni, których podałem jako cel podróży, zostali już z urzędu poinformowani. Mąż cioci Olgi, wuj Otto, dobroduszny i wygadany berlińczyk, przyjął mnie klasycznymi słowami:

No, toś uciekł grabarzowi spod łopaty”.

Naturalnie chciałem jak najszybciej wyjechać, ale się nie dało. Bo gdy poszedłem na pocztę po listy z poste restante, podszedł do mnie jakiś człowiek i zapytał: „Pan jest Dszo Heydecker?”.

Potwierdziłem.

Jest pan aresztowany”. Pobieżnie mnie przeszukał, czy nie posiadam broni, i kazał iść ze sobą. Na ulicy czekał kuzyn Nikolaus, który zrobił zdumioną minę, kiedy zobaczył, że wychodzę z poczty z kimś obcym.

Ten pan jest z panem?” - zapytał policjant, ale nawet nie czekał, co odpowiem, bo sytuacja była aż nadto oczywista. Tak więc Nikolaus też został aresztowany. Zawieziono nas na Alexanderplatz, do prezydium policji, gdzie już siedzieli w areszcie ciocia Olga, wuj Otto i kuzyni Heinrich

i Stefan. Poczułem się strasznie. Na pewno drezdeńskie gestapo czegoś się jeszcze doszukało i zawiadomiło Berlin.

Podczas przesłuchania prowadzonego przez trzech policjantów w cywilu okazało się jednak, że chodzi o jakiś zupełny absurd. Otóż moja mama włożyła do listu do mnie zaadresowanego banknot pięciomarkowy, a wwóz niemieckich pieniędzy do Niemiec był przestępstwem dewizowym. Ścigający takie przestępstwa policjanci, którym wpadłem w ręce wraz z krewnymi, myśleli chyba, że trafili na trop wielkiej grupy waluciarzy i nie chcieli słuchać mojego argumentu, że nic nie mogę poradzić, jeśli ktoś za granicą wkłada do listu pieniądze. I że matka ma chyba prawo przysłać synowi pięć marek, też nie było dla nich żadnym usprawiedliwieniem.

Jednym z tych policjantów był młody człowiek, niewiele starszy ode mnie. Siedział na stole, wymachując nogami, i studiował mój paszport.

No, moi panowie - powiedział w końcu do pozostałych strażników prawa dewizowego - myślę, że pana Heydeckera możemy wypuścić. Jako miejsce stałego pobytu ma w paszporcie wpisane Meggen pod Lucerną. Jest więc Niemcem zamieszkałym za granicą i jako obcokrajowca dewizowego ustawa go nie dotyczy”.

Koledzy się zgodzili. Moi krewni już wyszli na wolność. Teraz i ja mogłem odejść. Ale nie tak od razu. Młody policjant odprowadził mnie do wyjścia


60

Moja wojna

i wyjaśnił po drodze, że odzyskam dokumenty dopiero wtedy, gdy przedłożę pokwitowania potwierdzające wydanie owych pięciu reichsmarek, bo według prawa dewizowego muszę wydać te pieniądze w granicach Rzeszy. Na początek zaproponował mi, żebyśmy poszli się wzmocnić do Aschingera, gdzie zamówił kawę i pączki. Potem wertował mój notatnik, który zabrał ze sobą: „Czy to wszystko to pańskie myśli? - zapytał. - Bardzo ładne, to mi się podoba. Na przykład tutaj: «Nie można już powiedzieć nic nowego, wszystko zostało już kiedyś powiedziane». Skąd panu takie rzeczy przychodzą do głowy?”. Znalazł jeszcze inne sentencje rozmaicie wysokiego lotu. Rozmawialiśmy dłużej, chciał, żebym mu opowiedział także o zagranicy i miałem poczucie, że wolałby sam odbyć te podróże, zamiast siedzieć w wydziale przestępstw dewizowych. Potem zapłacił rachunek, kazał sobie dać pokwitowanie i z uśmiechem mi je wręczył. Następnie kupił mi w trafice paczkę papierosów, znów zażądał od zdziwionego sprzedawcy pokwitowania i też mi je oddał.

Brakuje już tylko 85 fenigów do pięciu marek - powiedział. - Trudno będzie znaleźć na tę sumę coś za pokwitowaniem”.

Ale i to się udało, już nie pamiętam, jakim zakupem. Wróciliśmy na Alexanderplatz, ja musiałem oficjalnie wręczyć pokwitowania, podpisać jakieś papiery. Na koniec policjant dał mi moje dokumenty, w tym te najważniejsze -paszport i bilet powrotny do Pragi. Pożegnał się, klepnął mnie po ramieniu

i powiedział: „No to wszystkiego dobrego, panie Heydecker, i heil Hitler!”.

Itler” - mruknąłem i szybko pojechałem do cioci Olgi. Dałem jej tych pięć marek, wziąłem walizkę i wsiadłem do najbliższego pociągu do Pragi. Tym razem nikt mnie nie nagabywał, ale granicę przekroczyłem z westchnieniem głębokiej ulgi. Przysiągłem sobie, że nigdy więcej noga moja w nazistowskich Niemczech nie postanie.

Historia z gestapo i wydziałem przestępstw dewizowych znalazła po latach dwa osobliwe epilogi:

Pierwszy w 1944 roku w Poczdamie. Nasz dowódca kompanii, kapitan Graue, wręczył mi dwadzieścia tysięcy dinarów i rozkazał, żebym się zameldował w koszarach takich to a takich u porucznika takiego to a takiego i poprosił o wymianę tych pieniędzy na reichsmarki. Co też zrobiłem. Porucznik taki to a taki otaksował mnie z uśmieszkiem i zapytał:

Nadal pan robi w walucie?”.

Słucham, panie poruczniku?”.

Przecież to ja przesłuchiwałem pana wtedy w Berlinie z powodu głupich pięciu marek. Kawa u Aschingera, nie pamięta pan?”.


Za granicą

61

Drugi epilog miał większe znaczenie. Wydarzyło się to po wojnie, w Monachium, podczas mojej weryfikacji przez amerykańskiego oficera prasowego, Mr. Dunnera.

Pisał pan do «Deutsche Freiheit» w Saarbrücken? - chciał się dowiedzieć. - Jakie honorarium otrzymał pan za swoje artykuły?”.

Żadnego”.

Prawdę pan mówi - roześmiał się. - Byłem wtedy w «Deutsche Freiheit» redaktorem”. Od tej chwili droga zawodowa jako dziennikarza stała przede mną otworem.

Wracam do końca naszej polskiej odysei rodzinnej. Gdy ostatnia wiza pobytowa się skończyła, nie pojechałem za rodzicami do Niemiec. Moim celem był Wiedeń, gdzie już w latach 1934 i 1935 spędziłem wiele miesięcy. Nie mogłem przewidzieć, że i tam moja wolność nie potrwa już długo.

Razem z bratem Robertem, obywatelem austriackim, zarabiałem na życie, pracując na czarno jako fotograf. Wiedeń i cały kraj były w tym czasie jak kocioł pod parą, który w każdej chwili mógł wybuchnąć. Presja narodowych socjalistów z zewnątrz i od wewnątrz nasilała się każdego dnia. Z byle powodu dochodziło do dzikich erupcji. Przez wybitą witrynę w niemieckim biurze podróży omal nie wybuchła wojna. Między nazistami, którym bezskutecznie zabroniono działalności, a „kruckenkreuzlerami”3, czyli partią Schuschnigga, codziennie dochodziło do awantur. Austriaccy anty-naziści okazywali się zupełnie bezsilni wobec zgranych akcji zwolenników Hitlera. Pamiętam demonstrację na Kärtnerstraße, podczas której przeciwnicy nazistów maszerowali, skandując dziecinnie:

Ta ta ta ta ta ta ta,

Nieder mit der Hakinga!

Ta ta ta...” miało pewnie oznaczać terkot karabinu maszynowego, którym zamierzali zmieść „hakinga”, czyli swastykarzy - „hakenkreuzlerów”.

Była w Wiedniu pewna odważna kobieta, Irene Harrand. Prowadziła biuro pomocy dla emigrantów, napisała książkę pod tytułem Sein Kampf (Jego walka) i drukowała winietki z wizerunkami Żydów - dobroczyńców ludzkości, między innymi, o ile dobrze pamiętam, z portretem Paula Ehrlicha, który pokonał kiłę salwarsanem (innych środków wtedy jeszcze nie było),

3 Nazywanych tak od austrofaszystowskiej flagi: laskowanego krzyża - przyp. tłum.


62

Moja wojna

Alberta Ballina, który jako wielki armator (przedsiębiorstwo żeglugowe HAPAG) i Niemiec nie mógł się pogodzić z klęską 1918 roku i odebrał sobie życie, Ludwika Zamenhofa, twórcy esperanto, języka, który miał kiedyś połączyć narody. Irene Harrand zaapelowała do wszystkich ludzi dobrej woli, by naklejali te winietki na listy do Niemiec. Odzew był tak duży, że poczta Rzeszy w końcu odmówiła przyjmowania przesyłek, na których oprócz normalnego znaczka pocztowego widniały także winietki Harrandowej.

Austriaccy naziści oczywiście miotali wściekłe groźby na Irene Harrand. Ale nie dała się zastraszyć. Wobec zakazu wydanego przez pocztę poradziła swoim zwolennikom naklejanie winietek nie na koperty, lecz na listy. Podczas tak zwanego anszlusu brunatni wandale zdewastowali jej biuro, ona sama zdołała jednak ujść oprawcom. Po 1945 roku słała z Nowego Jorku do zbombardowanych, głodujących Niemiec paczki z darami.

Po tym jak Hitler na Obersalzbergu zmusił kanclerza Schuschnigga do wprowadzenia narodowych socjalistów do austriackiego rządu, anszlus był już tylko kwestią czasu. Wielu jednak sądziło, że Francja, Włochy i Czechosłowacja nie będą się bezczynnie przyglądały próbie aneksji; Hitler na pewno się na coś takiego nie odważy. Ukołysali się w poczuciu względnego bezpieczeństwa, ale się przeliczyli. Ja też.

W osłupieniu słuchałem 11 marca 1938 roku z głośnika wiadomości, że niemiecki Wehrmacht wkroczy do Austrii, a także pożegnalnego przemówienia Schuschnigga, które kanclerz zakończył słowami „Boże, chroń Austrię”. Ale nie były to jego ostatnie słowa, bo zanim mu wyłączono mikrofon, można było jeszcze usłyszeć, jak wprawdzie ciszej, lecz wyraźnie mówi: „Proszę, panowie”. Szpica gestapo stała już obok.

No to po nas” - powiedział Robert.

Wybiegłem na ulicę. Było już ciemno. Chciałem pójść do śródmieścia, na Opernplatz albo Kärtnerstraße. W pobliżu Biura Informacji Turystycznej usłyszałem przeraźliwy krzyk. Niekończący się krzyk, przerywany tylko dla zaczerpnięcia tchu. Krzyczała młoda kobieta. Biegła z rozwianymi włosami i krzyczała. Nikt jej nie ścigał, tylko furia na wieść o wejściu Niemców. Kiedy wspominam tamten dzień, wciąż mam w uszach ten krzyk, niosący się nieprzerwanie przez dziesiątki minionych lat. Tą młodą Żydówką, jak sądzę, owładnął proroczy duch jej narodu, jej krzyk mówił o wszystkim, co miało nadejść.

Centrum Wiednia przypominało dom wariatów. Hałaśliwy, roześmiany, śpiewający, bratający się tłum falował pod gmachem Opery. Wiedeń-


Za granicą

63

scy policjanci w niebieskich mundurach pojawili się nagle w opaskach ze swastyką na rękawie, niektórzy, brani przez ludzi na ramiona, unosili się ze śmiechem ponad głowami podnieconej ciżby. Skąd nagle wzięli te opaski, pewnie je już od dawna nosili w kieszeni. To delirium przywiodło mi na myśl Frankfurt w dniu, kiedy Hitler został kanclerzem Rzeszy. W takich chwilach puszczają wszystkie hamulce, a wiedeńczycy zupełnie stracili rozum. W dzielnicy Leopoldstadt, zamieszkanej głównie przez Żydów, doszło do pierwszych ekscesów. Następnego dnia gazety o tym nie pisały, ale każdy wiedział. Widziałem tam kilka zdemolowanych witryn, inne sklepy były zamknięte i miały spuszczone żaluzje.

Tego dnia wkroczył Wehrmacht. Niemieckie pojazdy jechały ulicami, działa, sprzęt bojowy, ciężarówki z młodymi, dobrze odżywionymi żołnierzami w schludnych mundurach. Uśmiechali się szeroko, chwytali rzucane im kwiaty. Wkrótce było ich pełno w całym mieście, mieli wolne, na każdym kroku gromadzili się wokół nich ludzie, zapraszali, wciągali w rozmowę, dziewczęta i dorosłe kobiety biegały za dziarskimi wojownikami. Jeden taki zatrzymał mnie na Schwarzenbergplatzu i spytał:

Są tu gdzieś jakieś cipy?”.

Tu są tylko niemieckie kobiety” - powiedziałem. Popatrzył na mnie, nic nie rozumiejąc, i poczłapał dalej.

Może sprawiam tu wrażenie, że opowiadam tylko o negatywnych aspektach. Oczywiście wiem, że nie wszyscy Austriacy się głośno cieszyli, że nie wszyscy wiedeńczycy pozdrawiali Hitlera na Heldenplatzu, że nie wszyscy chcieli anszłusu. A przecież anszlus sam w sobie nie był jakąś zdrożną ideą, już w 1918 roku został uchwalony przez austriacki parlament, ale zwycięskie państwa ententy nie wyraziły zgody. Byłem całkowicie za tym, żeby naród mógł żyć we wspólnym państwie, skorzystać z prawa do samostanowienia. Ale nie w takim państwie, nie w narodowosocjalistycznym, nie pod wspólnymi rządami terroru, we wspólnych obozach koncentracyjnych, wspólnie znosząc prześladowania, pod wspólną presją na opinie i poglądy, w takim państwie -nie. Anszlus, który bym wtedy pod innymi względami na pewno poparł, stał się więc nowym powodem do wewnętrznej udręki. Gazety już zamieszczały zdjęcia nieogolonych mężczyzn bez kołnierzyków, zrobione przez marnego policyjnego fotografa - zdjęcia podludzi i „deprawatorów narodu”, dziennikarzy, filmowców, pisarzy, którzy zostali aresztowani i są „unieszkodliwieni”.

W pobliżu Biura Informacji Turystycznej zdarzyła się również inna scena z pierwszych dni zajęcia Wiednia, która zapadła w pamięć. Stali tam


64

Moja wojna

roześmiani ludzie i patrzyli, jak człowiek w mundurze SA kopniakami zmusza klęczącego na ziemi Żyda, by chusteczką do nosa wyciera! chodnik. Kiedy się zbliżyłem, z tchórzliwym pytaniem w sercu, czy mam coś zrobić, a jeśli tak, to co i jak, a może lepiej nic, podszedł wielki jak dąb człowiek w czarnym mundurze SS i w pruskim dialekcie ostro warknął na austriackiego esamana:

Pan chyba zwariował! Niech pan każe natychmiast temu człowiekowi wstać!”.

Jawohl, panie hauptsturmfiihrer” - powiedział przestraszony esaman i strzelił obcasami. Nastrój widzów od razu się zmienił.

Bardzo słusznie” - powiedział ktoś.

Mężczyzna na ziemi trwał bez ruchu w pozycji klęczącej, ale przestał wycierać chodnik.

Niech pan wstanie” - powiedział esesman, w ostrych słowach, lecz łagodnym tonem.

Poniżony człowiek podniósł się z godnością, trzymając brudną chusteczkę w prawej ręce. W milczeniu spoglądał pytająco na swojego dręczyciela, na swojego wybawcę i na ludzi stojących wokół. Hauptsturmfiihrer powiedział: „Niech pan idzie teraz do domu, najlepiej, żeby pan w najbliższym czasie nie wychodził na ulicę”.

Dziękuję” - powiedział mężczyzna i odszedł, najpierw wolnym krokiem, potem coraz szybciej. Do esamana, który wciąż jeszcze stał na baczność, esesman powiedział: „A pan niech zmiata i się cieszy, że pana nie aresztuję”.

Bywało więc i tak.

W Wiedniu podjąłem próbę wznowienia paszportu, którego ważność właśnie się skończyła. Powołałem się na to, że jestem Niemcem przebywającym na stałe poza granicami kraju, miejsce zamieszkania: Meggen koło Lucerny w Szwajcarii. Tak w każdym razie było napisane w dokumencie. Niestety, nic nie pomogło. Odmowa: „Niech pan najpierw odsłuży wojsko”.

Można by nie bez racji zapytać, dlaczego nie przekroczyłem granicy nielegalnie, tak jak to z powodzeniem zrobiło wielu ludzi w tamtych dniach. Odpowiedź jest prosta. Moi rodzice mieszkali w Berlinie, mnie uznano by za dezertera, a w Rzeszy Niemieckiej obowiązywała odpowiedzialność zbiorowa. To oni musieliby odpokutować za mój krok, odpokutować w sposób okrutny i nie do naprawienia. Zostałem więc, żywiąc skrytą nadzieję, że znajdę inną okazję, inne wyjście. Co znowu okazało się pomyłką.

Wiedeń stał się miastem nie do zniesienia. Okrzyki radości i strach, mentalność ck, a dyscyplina jak w Rzeszy Niemieckiej, nazistowska opieka społeczna, grzechot skarbonek, aresztowania, tworzenie nowych miejsc pracy,


Za granicą

65

czystki, nowe ustawy, hasła z ulicznych megafonów, przemarsze i wywózki, Hitler w otoczeniu wiwatujących tłumów, na Heldenplatzu i w oknie hotelu „Imperial”, kara śmierci, flagi, mundury. Każdy tydzień dostarczał nowych powodów do ślepego zachwytu, narodowej euforii. Odbył się plebiscyt sankcjonujący anszlus, masowy festyn ludowy. A potem dzień w dzień grzmiał z radia Egerländer Marsch, gazety na rozkaz Ministerstwa Propagandy Rzeszy były pełne doniesień o okrucieństwach, jakich dopuszczają się Czesi wobec Niemców sudeckich. Monachium, gdzie Francja i Anglia pozwoliły na poćwiartowanie praskiego sojusznika i wkroczenie Wehrmachtu. Z czasów moich podróży dość dobrze znałem Kraj Sudecki - teraz i on został wzięty pod but. Czyżby Londyn i Paryż nie wiedziały, co to znaczy? I wreszcie tak zwana noc kryształowa, która w tradycyjnie antysemickim Wiedniu szalała jeszcze bardziej niż na terytorium starej Rzeszy, choć może tylko tak mi się zdawało, bo byłem na miejscu wydarzeń i wszystko widziałem z bliska.

Po raz pierwszy w życiu pomyślałem o samobójstwie. Bezsilna egzystencja pośród nagiego barbarzyństwa stała się nie do zniesienia.

Pracowałem wtedy w Atelier Wytwornej Wiedeńskiej Fotografii. Moim szefem był Albin Kobe, człowiek starej daty, o nobliwych manierach i poglądach. Nigdy wprawdzie nie padło z jego ust żadne pogardliwe słowo na temat nowych stosunków, ale też ani przez chwilę nie można go było podejrzewać, że sympatyzuje z brunatnymi nadludźmi. Kiedy pogromy nocy kryształowej spadły także na Wiedeń, Kobe zauważył moją rozpacz i przygnębienie. Pracowałem w milczeniu, nawet schudłem. O dobroci tego człowieka świadczy to, że przezwyciężając własne depresje, zapraszał mnie czasami na obiad do restauracji, próbował rozweselić wesołymi historyjkami. W ciągu wielu lat przewinęła się przecież przez jego atelier niemal cała wiedeńska elita, dostarczając materiału do mnóstwa anegdot. Prosił też, bym mu opowiadał o moich podróżach, a sam zadawał dużo pytań i snuł historyczne paralele: „Czasami wahadło wychyla się do pozycji skrajnej, a potem wraca”.

Pewnego dnia powiedział: „Dlaczego nie pojedzie pan do Berlina, do rodziców? W Berlinie jest spokojniej, tam mają to wszystko już prawie od sześciu lat, ludzie są bardziej powściągliwi, nie tak naładowani emocjami jak tutaj, w Wiedniu”.

Wziąłem zaoszczędzone z pensji pieniądze i 24 grudnia 1938 roku pojechałem do Berlina.

Pryncypał Kobe dobrze ocenił sytuację. Wiedeński fanatyzm, denuncja-torski zapał miasta nad Dunajem, zupełnie w tradycji wschodnioeuropejskich


66

pogromów, nieprzytomne taplanie się w brunatnych popłuczynach - tego w Berlinie nie było. Oficjalnie również w Berlinie ludzie demonstrowali jedynie słuszną postawę, nie ulegało wątpliwości, że miasto jest narodowo-socjalistyczną stolicą Rzeszy. Ale ludzie mieli wyczulony słuch, byli sceptyczni, ryzykowali też czasem krytyczną uwagę, pozwalali sobie na ironiczne dowcipy, umieli czytać i mówić między wierszami, trzeźwiej oceniali wydarzenia światowe. Nagle poczułem ulgę, że mam wokół siebie ludzi podobnie myślących: rodziców oczywiście, ciocię Olgę i jej trzech synów, obu wujów Kurta i Ottona, nawet moja babcia, rodowita prażanka, w swoich czterech ścianach przeklinała „brunatnych Hunów”. Czytało się gazety, interpretując wiadomości na wspak, wychwytywało półtony z przemówień Hitlera, i mogę poświadczyć, że kiedy Hitler rozbił resztę Czechosłowacji i wkroczył do Pragi, to Berlin - o oficjalnych manifestacjach nie mówię - zesztywniał jak pod warstwą lodu.

Mimo to mam wątpliwości. Mogło przecież być tak, że w Wiedniu wszystko zawrzało przeciw Żydom w sposób erupcyjny, żywiołowo, po ludzku i nie-ludzku, ale potem minęło, obrzydliwe w swojej zajadłości, lecz przejściowe, natomiast w chłodnym Berlinie pod powierzchnią jakby od niechcenia okazywanej powściągliwości rządziły w rzeczywistości systematyczność i niewzruszona konsekwencja, zasada o wiele bardziej niebezpieczna, bardziej niszcząca i trwalsza. Na to pytanie chyba nie znajdę odpowiedzi.

Tak czy inaczej, ludzie już tak się nie cieszyli. Wojna była o krok. Ćwiczenia przeciwlotnicze, próbne alarmy, pierwsze kartki na żywność, armaty zamiast masła. „A maskę gazową już pan ma?”. Ani śladu entuzjazmu z 1914 roku. Tymczasem machina propagandowa już grzmiała przeciw Polsce. Znowu okrucieństwa wobec niemieckiej części ludności miały posłużyć za pretekst, tak jak wtedy, kiedy trzeba było psychologicznie przygotować naród na zajęcie Kraju Sudeckiego.

Tym razem malarz oberwie po nosie” - prorokował wuj Otto.

Sprawa nabierała powagi.

I można teraz słusznie zapytać, dlaczego o tym wszystkim opowiedziałem. Po pierwsze dlatego, że w przeciwnym razie wiele spraw, o których piszę w następnych rozdziałach, pozostałoby niezrozumiałych. Po drugie, aby pokazać, z jakiego to żołnierza i jego udziału w nadchodzących wydarzeniach światowych Wielkoniemiecki Wehrmacht nie mógł zrezygnować.

W niedzielę wieczorem 27 sierpnia 1939 otrzymałem kartę powołania.


Francja

Niedawno zapytał mnie jeden z moich przyjaciół od lat, zresztą Żyd, który już w 1933 roku wyjechał z Niemiec, otóż zapytał mnie on, kiedy jedliśmy na deser lody pistacjowe, a rozmowa krążyła wokół aktualnych wydarzeń, historycznych paraleli oraz wojny, zapytał - bo wie, że byłem niemieckim żołnierzem - czy zdarzyło mi się kiedyś strzelić z bliska do innego żołnierza, i jak to jest, kiedy się widzi, jak uginają się pod nim kolana i pada martwy: „Wyobrażam sobie, że to musi być straszne”.

Padł z chrzęstem zbroi”1.

Tak homeryckiej odpowiedzi nie mogłem udzielić. Mój wkład w drugą wojnę światową polegał na pięciu strzałach oddanych w kierunku nieosiągalnego obiektu - brytyjskiego samolotu zwiadowczego. Były sytuacje, kiedy na pewno strzelałbym także do ludzi, ale na szczęście się nie pojawili. Statystyka moich sukcesów nie przynosi mi zatem wstydu. Pięć oddanych strzałów w ciągu 64 miesięcy, czyli 0,078 na miesiąc, 0,00256 na dzień. Całkiem nieźle.

Moje niewolnictwo - inni nazywają to powołaniem do wojska - zaczęło się 27 sierpnia 1939 roku, w niedzielę. Spędziłem z rodzicami ciepłe, letnie popołudnie w ogródku działkowym babci Julii. Po powrocie mama poszła przodem na górę do naszego mieszkania przy Neue Winterfeldstraße. Ojciec tymczasem otworzył skrzynkę na listy i za plecami matki podał mi kartę powołania. Bez słowa. Nie rozmawialiśmy o tym tego wieczoru. Bladym świtem spakowałem rzeczy i udałem się na punkt zborny, berliński

1 Homer, Iliada, Pieśń XX, w. 385, przeł. Kazimiera Jeżewska.


68

Moja wojna

dworzec przeładunkowy. Bez pożegnania. Moja niedosłysząca mama jeszcze spała. Później nieraz mi opowiadano, jak bardzo ludzie w podobnych sytuacjach nie lubią, żeby krewni odprowadzali ich na pociąg czy samolot. Łzy są takie bez sensu. Sprawiają ból, a niczego zmienić nie mogą.

Od rana już wiedzieliśmy, że będzie wojna z Polską. Bezładna zbieranina młodych mężczyzn, której cząstką byłem teraz i ja, telepała się pociągiem towarowym naprzeciw swemu przeznaczeniu. Spoglądaliśmy po sobie, mówiliśmy niewiele. Skąd pochodzisz? Kim jesteś z zawodu? Wiadomo, wojna. Poza tym nic.

Dopiero na dziedzińcu koszar korpusu kierowców w Perlebergu nad rzeką Stepnitz w Brandenburgii napięcie opadło. Staliśmy, nadal w cywilnych ubraniach, przed ceglanym budynkiem tej żołnierskiej stajni i dyskutowaliśmy o najnowszych wiadomościach. Nastrój wokół mnie nie był euforyczny, ale pełen wiary. Na przykład: z Polaczkami szybko się rozprawimy. Pójdzie jak z Czechami. Na Boże Narodzenie będziemy w domu.

Przebiegł mnie dreszcz. Tak przecież w 1914 roku mówił cesarz Wilhelm: „Zanim opadną liście z drzew...”. Na Boże Narodzenie z powrotem w domu. Pomyślałem o Polsce, o moich polskich przyjaciołach, o moich żydowskich przyjaciołach w Polsce. Teraz będziemy ich mordować, wypędzać, brać do niewoli, zabijać. Jeśli my, rezerwiści, jeszcze trafimy na front, będę musiał kulami dziurawić im twarze. To nie może się zdarzyć. Francuzi muszą przyjść Polsce z pomocą, Anglicy też. Dlaczego eskadr ich bombowców nie ma jeszcze nad Hamburgiem, Kolonią, Berlinem? Czy ich dywizje atakują już Wal Zachodni? W wiadomościach nie było o tym ani słowa. To zwlekanie sprawiało na mnie wrażenie obezwładniające, niesamowite. Pomyślałem o rozdzierającym krzyku przerażonej Żydówki w Wiedniu. Proroczym krzyku. Teraz to proroctwo się ziszcza. Co też ci chłopcy wokół wygadują?

Wspomniałem w pierwszym rozdziale, że nie chciałbym wyjść na barona Münchhausena, gdybym miał opowiedzieć o jakimś niezwykłym, niemal niewiarygodnym zdarzeniu. Teraz muszę zaryzykować. Gdyż podczas tamtej dyskusji całkiem spokojnie powiedziałem:

Ta wojna potrwa sześć lat”.

Nie wierzę w przepowiednie. Ale w tamtym momencie przeszyła mnie wręcz cieleśnie wyczuwalna intuicja. Nieświadome porównanie czterech łat pierwszej wojny światowej z obecnym układem sił. Cokolwiek to było, nie da się zdefiniować. A może to tylko przypadek, że rzucona wtedy ocena,


Francja

69

od której nie mogłem się powstrzymać, sprawdziła się później w tak straszliwy sposób.

Przez chwilę wszyscy milczeli przerażeni. Bo, po pierwsze, ktoś się odważył otwarcie wyrazić wątpliwości co do spodziewanego błyskawicznego zwycięstwa Wielkich Niemiec i ich Wehrmachtu. Po drugie, moje słowa prawdopodobnie dotknęły lęków, które część ze stojących wokół może odczuwała w głębi ducha, ale na zewnątrz zagłuszała zuchowatym gadaniem. Odsądzili mnie od czci i wiary, nie szczędząc wyzwisk. „Czarnowidz” było chyba jeszcze najłagodniejsze. Niektórzy potrząsali pięściami albo wymachiwali mi przed nosem rękami, gotowi uderzyć. Na pewno chętnie by mi wlali, żeby się tylko samym utwierdzić. A nawet nie wypowiedziałem drugiej części zdania: „I Niemcy znowu przegrają”.

Ten incydent miał godne uwagi następstwa, które się uzewnętrzniły dopiero w ciągu najbliższego tygodnia. Zadziałała jakaś chemia i nastąpiło oddzielenie niektórych duchowych pierwiastków od pozostałych. Spośród tych niektórych potrafię jeszcze wymienić z nazwiska wikariusza Kirscha, innego pamiętam tylko z przezwiska „O czaaasy”, a reszty już wcale. Kolegów w duchu, którzy bardziej zbliżyli się do siebie. Potem wystarczało nam jedno spojrzenie, żeby unicestwić trzygodzinną mowę Hitlera.

Do świetlanych momentów mojego szkolenia podstawowego należało między innymi zamiatanie dziedzińca koszar. Koszarowe podwórza są ogromne. Pierwsze jesienne liście leżały na bruku. Zamiatałem bardzo starannie i powoli. W twarzowym kombinezonie z jasnego drelichu musiałem wyglądać jak więzień.

Tak mi cię było żal” - powiedziała Marianna, która później została moją żoną. Przyjechała do Perlebergu, licząc na widzenie, i przez kraty płotu koszar wypatrzyła mnie pełniącego służbę w imię führera i narodu.

Mnie siebie nie było żal. Zamiatanie to fajna rzecz, stosunkowo, ma się rozumieć, jeśli alternatywa jest mniej pociągająca, jak na przykład ćwiczenia z karabinem czy czyszczenie broni.

Zamiatanie podwórza inspiruje. Albo stanie na warcie, nocą przy zaparkowanych pojazdach, kiedy nie słychać niczego poza spadającymi tu i tam kasztanami. Zamiatam tak sobie i zamiatam, a myślami wybiegam daleko. Podróżuję do Szwajcarii, spaceruję po Rzymie, tańczę w Warszawie ze śliczną dziewczyną, wdaję się w Pradze w dyskusje polityczne, jadę taksówką przez Budapeszt i żaden niemiecki posterunek graniczny nie może mi w tym przeszkodzić. Ale upadek z chmur na bruk koszarowego


70

Moja wojna

dziedzińca w Perlebergu jest jednak bolesny. Z sytuacji niewolnika wojskowego nie ma wyjścia.

Niewola wojskowa. Nie widzę żadnej różnicy między niewolnikiem w czasach starożytnych aż po XIX wiek a człowiekiem, którego się zmusza, żeby był żołnierzem. Zastanówmy się nad tym spokojnie. Cnota, obowiązek, przysięga, tradycja każą żołnierzowi służyć swojemu krajowi, chronić go i bronić, każą mu być posłusznym, dzielnie walczyć z każdym wrogiem i tym celom poświęcać życie. Jak ma służyć krajowi, gdzie go chronić i bronić, kto jest wrogiem, w walce z którym ma rzucać swoje życie na szalę, tego żołnierz dowiaduje się z rozkazów. Jego posłuszeństwo i zaszczytny obowiązek polegają na tym, że ma w to wszystko wierzyć bez sprzeciwu i działać na komendę.

Dla żołnierza najemnego, który służy dziś tu, jutro tam, jest to tylko praca zarobkowa, porównywalna, choć bardziej ryzykowna, z pracą taksówkarza, który raz tego, raz tamtego pasażera wiezie pod dowolny adres. Co innego żołnierz narodowych sił zbrojnych.

Żołnierz poborowy, który otrzymuje kartę powołania - pierwszy rozkaz w swoim nowym życiu, życiu pod przymusem, rekrut, który musi przerwać cywilną karierę i opuścić rodzinę, bo inaczej grożą mu najsurowsze kary, właściwie wcale nie jest żołnierzem. Nie jest niczym innym, jak tylko niewolnikiem państwa, a jedyny wybór, jaki ma, to jarzmo albo paka, a podczas wojny - śmierć z ręki żołnierzy w mundurach obcych armii albo z ręki żołnierzy w mundurach własnej armii. Przeciętny człowiek, postawiony wobec takiej decyzji, godzi się na jarzmo czasowo ograniczonej (w razie wojny - nieograniczonej) niewoli, na jej upokorzenia i udręki, na zatracenie swojego ja w smętnym środowisku niewolniczego kolektywu, bo przynajmniej może się pocieszać, że bierze udział w czymś, co jest nieustannie wysławiane jako przyjemność i zaszczyt.

W czasie wojny alternatywa przedstawia się tak: albo pewność rychlej śmierci z rąk plutonu egzekucyjnego, albo szansa, że śmierć z ręki wroga nie nadejdzie tak szybko, a może w końcu nie nadejdzie wcale. Dlatego większość obstawia to pole, nie zastanawiając się długo nad systemem państwa trzymającego bank, które w tej nierównej grze zawsze wygrywa: wymusza i utrzymuje armię wojskowych niewolników, posłusznych na każde skinienie niczym Murzyni na plantacjach, może arbitralnie wyzyskiwać ich siły na łańcuchach państwowej galery, a ich życie tysiącami i milionami poświęcać w imię jakiegoś aktualnego obłędu.


Francja

71

Zewnętrznej identyczności z niewolnictwem w wypadku niedobrowolnego, zrekrutowanego żołnierza nie można zaprzeczyć. Traci on wolność osobistą, musi jeść, co mu dają, otrzymuje nie wynagrodzenie, lecz jałmużnę, musi bez sprzeciwu słuchać rozkazów, zostaje pozbawiony wolnej woli, swobody poruszania się, nawet wolności sumienia, można go wręcz sprzedać - na przykład w rezultacie politycznego handlu użyć czy odkomenderować do pomocy obcym silom. Jego życie można w każdej chwili poświęcić. Przełożeni mają też prawo wymierzać mu kary fizyczne. Bo twierdzę, że jest to ciężka kara fizyczna, jeśli człowiek aż do skrajnego wyczerpania musi wykonywać rozkaz: „Padnij! Powstań, biegiem marsz! Padnij! Powstań, biegiem marsz!”. I znosić wiele innych katuszy. Inaczej grozi mu oskarżenie o „odmowę wykonania rozkazu” i sąd wojenny. Każdy sprzeciw to bunt.

Żołnierz stanowi więc pod każdym względem własność państwa. Cała rzecz jest ugarnirowana takimi ozdóbkami jak regulamin składania skarg i wniosków, urlop, śpiew i koleżeństwo, ale to tylko mamiące detale. Regulamin składania skarg i wniosków niewiele znaczy wobec potęgi szykany, urlop - temu, kto niechętnie jest w wojsku, łatwiej odmawiany niż udzielany - przypomina ograniczony wybieg na podlużonej smyczy, śpiew na rozkaz ma sprzyjać większej efektywności, a jeśli chodzi o koleżeństwo, to nie jest ono niczym innym jak zawartym z musu przymierzem wyklętych, właściwym każdej uciskanej grupie, pokrywanym rubasznym wisielczym humorem. Pozycja społeczna żołnierza też nie jest kwestią szacunku, lecz hierarchii władzy. Pozycję towarzyską ma dopiero oficer, a żeby przejść do historii, trzeba być generałem. Może ktoś pamięta słynne subtelne zróżnicowanie w zaproszeniu na „spotkanie koleżeńskie”: „Żołnierze ze swoimi kobietami, podoficerowie ze swoimi paniami, oficerowie ze swoimi damami”. Nawet podczas wojny, kiedy rządzą grabież i bezkarny mord, a rozkaz odciąża sumienie, niewolnik w najlepszym razie może awansować do rangi desperata.

Jak czytelnik pewnie zauważył, mówię o niemieckim Wehrmachcie. Naturalnie pewne różnice można sobie z grubsza wyobrazić. Ochotnik nie jest oczywiście niewolnikiem wojskowym. Nazista powołanie do wojska musiał przecież odczuwać jako rozkosz. Wszyscy inni, jak uważam, byli w sytuacji niewolników, czy się po prostu na to godzili, tak jak się godzili na wszystko, czy też zaliczali się do przeciwników, którym ten przymus ciążył najbardziej. A gadanie o zaszczytnej służbie nie jest niczym innym, jak tylko mydleniem oczu. Honor żołnierza polega na gotowości poświęcenia życia


72

Moja wojna

dla innych, powiedział kiedyś Ruskin. Ale kim są w tym wypadku ci inni? Hitler, Himmler, menadżerowie kacetów?

Długo po wojnie poseł do Bundestagu i późniejszy minister Norbert Blum miał odwagę powiedzieć: „Czy ktoś w obozie koncentracyjnym, czy na froncie służył Hitlerowi, to w moich oczach tylko różnica w gradacji. Obóz koncentracyjny istniał ostatecznie tylko tak długo, jak długo trzymał się front”. Jeszcze dziś go za to podziwiam. Co prawda, swoimi słowami wywołał wtedy w Republice Federalnej burzę, która go omal nie zmiotła ze sceny politycznej. Wobec publicznej inkwizycji podał tyły. Mam nadzieję, że przynajmniej mruknął pod nosem: „A jednak tak było!”.

Jeśli zatem służba wojskowa oznacza dyshonor i niesprawiedliwość, co wtedy? W myślach zamiatam dalej, nowe liście spadają z drzew. Taki Hitler, on rozkazuje, że mam za niego ryzykować życie, za jego niesprawiedliwość, za jego Dachau i Oranienburg, za jego terror, za jego gestapo, a teraz za jego wojnę. Liść sfruwa mi do stóp. Zmiatam go na kupę razem z innymi. We Frankfurcie palili książki i obcinali brody Żydom, w obozach zabijają więźniów - „zastrzelony podczas ucieczki” - albo katują na śmierć. A jak to było w Wiedniu, jak było w noc kryształową, jak będzie teraz w Polsce? Honor? I dla tego honoru mam teraz służyć, jak zwierzę poddawać się tresurze, strzelać do innych ludzi, dać się okaleczyć albo zabić?

Początkującym żołnierzom powinno się częściej kazać zamiatać podwórze. Może przyjdzie im wtedy coś do głowy. Niewolnik Heydecker miał dość czasu, żeby zrobić rachunek. Podjąłem stanowczą decyzję, by z osłoniętej pozycji zmierzyć się z aparatem przymusu i w miarę możności nie złożyć życia w ofierze mojemu Najwyższemu Dowódcy. W duchu w każdym razie byłem od samego początku dezerterem. Kilka epizodów z mojego życia, podczas wojny, ale też przedtem i potem, daje mi podstawy do przypuszczeń, że nie należę do bohaterów ani do ludzi nieustraszonych, ale mam sporą dozę rozumnej odwagi. Formułę dla mojego zachowania znalazłem jednak dopiero długo po wojnie, u Toynbeego. Mówi on mniej więcej tak: dezercja niezrodzona z tchórzostwa bierze się ze szczerego poczucia służenia niegodnej sprawie.

No więc jeszcze raz, od drugiej strony: jak to jest, gdy chodzi o godną sprawę? O walkę z niesprawiedliwymi rządami, walkę z siłą, która grozi zniszczeniem naszej wolności, chce nas ujarzmić w obozach za drutami kolczastymi, zamknąć nam usta, zastraszyć katowniami, cenzurą, tajną policją, wywózkami, śmiercią? Takie na przykład Francuzi w latach 1933-1939 mu-


Francja

73

sieli widzieć Niemcy, ale przyznaję, że w tym obrazku są jeszcze inne Niemcy, wcale nie ukryte. Bo jak to jest z obroną powszechną, z powszechną służbą wojskową? Właśnie w tym punkcie niewola wojskowa i pacyfizm nawzajem się niszczą. Bezwarunkowo wyrzec się samego siebie czy też bronić własnej godności w życiu? Żadna błyskotliwa maksyma nie dorówna prostej mądrości Schillera: „I najzgodniejszy wytrwać nie zdoła w pokoju, / Gdy go zły sąsiad ciągle wyzywa do boju”2. Ale zdecydować tu może tylko własne sumienie. Żaden szaman, wszystko jedno z jakiego buszu, nie może ogłosić świętej wojny. Tylko my sami, każdy z nas ponosi odpowiedzialność. Tak było zawsze.

Aby skończyć o niewoli wojskowej, jeszcze słowo o jej korumpującym oddziaływaniu. Długotrwałe niewolnictwo umacnia niewolnicze strony natury ludzkiej. Nie ma pracowitych niewolników. Destrukcja postępuje etapami, powoli przechodzącymi jeden w drugi. Najpierw niewolnik staje okoniem, co znajduje wyraz w obstrukcji, bumelanctwie, albo, nazywając rzecz delikatniej: w służbie wedle przepisu, także w nierozumieniu, udawanej głupocie, powolności, niezręczności i demonstracyjnej niezdatności do tej czy innej pracy. Wszystko to oczywiście tuż na granicy cierpliwości dozorcy niewolników, czyli przełożonego, byle nie ośmieszyć się aż tak, że go to sprowokuje do sięgnięcia po sankcje karne, zawsze okazywać ochoczość i gorliwość, ale starania mają być jałowe i pilność też. Potem niewolnik, sam tego nie spostrzegając, zaczyna i to uważać za zbytni wysiłek; staje się naprawdę leniwy, robi coś tylko wtedy, gdy jest poganiany, opuszcza się, zatraca wszelką własną inicjatywę, kary też już nie wywierają na nim wrażenia, szuka wyłącznie korzyści, choćby najmarniejszych, jakie jego życie ma mu jeszcze do zaoferowania. Na tym etapie robi się zakłamany, złośliwy, podły, symuluje choroby, uprawia drobny sabotaż, oszukuje i popada w coraz większą obojętność. W końcu niewolnik stacza się na samo dno tego bagna i zapuszcza korzenie. Nie ma już woli wypłynąć na powierzchnię, nabiera przyjemnego poczucia bezpieczeństwa, wszystkie trudy i troski tego świata są przecież od niego oddalone, ma dach nad głową, żołd i wyżywienie zagwarantowane przez zwierzchność, nie musi stawiać czoła najtrudniejszym wyzwaniom życiowym, nie musi myśleć ani podejmować decyzji. Przebieg dnia nie budzi już w nim niechęci, służba to służba, wiecznie w tym samym rytmie, planowa, przejrzysta i przewidywalna. Dlatego wyjście z niewoli, konieczność zatroszczenia się o samego siebie, konfrontacja

2 Fryderyk Schiller, Wilhelm Tell, akt IV, scena 3, przeł. Jan Nepomucen Kamiński.


74

Moja wojna

z prawdziwym życiem, z tysiącem wyzwań wobec inteligencji, energii i siły przebicia, może podziałać jak wstrząs i w niektórych wypadkach zniszczyć egzystencję człowieka. Z końcem każdej wojny, po każdej długiej służbie wojskowej zdarzają się takie katastrofy. Jeśli przedtem niewolnik osiągnął punkt, w którym stał się szczęśliwą cząstką molocha, punkt, w którym polubił narzucony los. W takim stanie niewolnicza dusza jest już w pełni ukształtowana, kwitnie pięknie i trująco.

Odbębniam więc służbę, staję słupka, przełożeni to lubią, podnoszę łapki, na ramię broń, do nogi broń, broń na pas, walę obcasami, maszeruję bez werwy, poruszam ustami, kiedy „kompania śpiewa!” - i jestem wolny, nieskończenie wolny, aby jednocześnie do woli snuć własne myśli. Ciało może przecież automatycznie wykonywać wiele funkcji naraz, nie absorbując rozumu. Płuca, krtań, język, podniebienie, żuchwa i wargi mogą wydawać perfekcyjne „tak jest, panie kapitanie”, a mózg w tym samym czasie myśli „ty skurwielu”.

Ważne było staranne studiowanie i analizowanie przełożonych, aby wykorzystywać ich słabe strony i jak judoka unikać mocnych. Mnie to najczęściej nieźle wychodziło, ale znowu nie aż tak dobrze, żeby całkowicie zamydlić oczy porucznikowi Brunsowi. Wystawi! mi pisemną ocenę, którą przechwyciłem i przechowuję pieczołowicie wśród moich trofeów wojennych: „Nastawiony na własną korzyść, trudny do przejrzenia charakter, bardzo pewny siebie, tak zwany inteligent, silne skłonności do krytykowania. Wiedza i osiągnięcia wojskowe: tylko zadowalające, brak koniecznej woli działania, mógłby dokonywać znacznie więcej. Poczdam, 10 sierpnia 1944 roku”. Dziękuję, panie Bruns. Uważam tę ocenę za słuszną i w pełni zaszczytną. W obliczu przeważającej siły wroga, a dla mnie oznaczało to Wehrmacht i nazistowskie Niemcy, faktycznie zawsze byłem nastawiony na własną korzyść, na przetrzymanie i przeżycie. Nie dawałem się przejrzeć, bo miałoby to dla mnie na pewno skutek śmiertelny. Ze po pięciu latach wojskowego drylu i cielesnych katuszy jeszcze byłem pewny siebie, uważam za pochwałę. Posiadanie inteligencji, krytycznej inteligencji, bo deprecjonujące określenie „inteligent” to właśnie oznacza, było za Hitlera chyba negatywnym wyróżnieniem. A że mam tak silne skłonności do krytykowania, że nawet porucznik to zauważył, nie przemawia akurat przeciwko mojej odwadze. Naprawdę tak było: całkowicie mi brakowało koniecznej - dla tego reżimu - woli działania, a więcej czy nawet „znacznie więcej” w żadnym wypadku nie chciałem dokonać.


Francja

75

Tylko dwa przykłady, którymi znowu wybiegnę trochę naprzód. Jeszcze w czasach fascynacji Karolem Mayem i wiatrówką nauczyłem się bardzo dobrze strzelać. Ale gdy tylko usłyszałem, że właśnie takich żołnierzy poszukuje się do nowo tworzonych oddziałów strzelców wyborowych, moje wyniki w strzelaniu do tarczy raptownie się pogorszyły. Albo gdy skierowany na kurs wykrywania gazów zupełnie nie potrafiłem odróżnić jednej próbki od drugiej, mimo że w rzeczywistości zmysł powonienia mam całkiem niezły. Moje wsparcie zostało więc strzelcom wyborowym i wykrywaczom gazów oszczędzone.

Istniało wiele możliwości biernego oporu. Myślę o koledze zwanym „O czaaasy”, którego prawdziwe nazwisko uleciało mi już z pamięci. Był gruby i zwinny, miał kręcone włosy, wydatne usta i nosił rogowe okulary -od samego początku atrakcyjna ofiara złośliwości.

Kiedy zafasowaliśmy w magazynie odzieżowym mundury na rozkaz „pasuje!”, gruby stanął przed nami w nowym przyodziewku: za długie, zwijające się w harmonijkę spodnie, za ciasna bluza munduru, za krótkie rękawy. Karykatura. Wszyscy się śmiali. A ofiara wywróciła oczy ku niebu, przyłożyła rękę do skroni i zawołała przeciągle: „O czaaasy!”. Stało się to jego znakiem rozpoznawczym. Jak tylko trafiło się coś niedobrego albo poszło nie tak, nasz przyjaciel wykonywał ten sam gest, wznosił oczy do Boga i wołał swoje: „O czaaasy!”.

Wesoło było wśród żołnierskiej braci.

Kto umie pisać na maszynie?”. Paru się zgłosiło.

Do sprzątania kibla odmaszerować!”.

Melduję posłusznie, panie starszy szeregowy, że chciałbym przejść”. Starszy szeregowy, z jedną gwiazdką na lewym rękawie, to nawet nie kapral, powiedzmy: pół kaprala. Ale chłop sprzed wojny, w służbie czynnej, przełożony. Nad nim przyprawiający o zawrót głowy olimp kaprali, podoficerów, podporuczników. Wszyscy jak brzytwa; dopiero w okolicach frontu z wolna stawali się ludźmi. Na razie my, rekruci, jak wynika z moich zachowanych zapisków, jesteśmy: zerami, napaleńcami, dupami, onanistami, ofermami, niedołęgami, zasrańcami. Podczas ćwiczeń terenowych chcą nam szlifować jaja, nakopać do dupy i spuszczać smary.

Szkoła narodu.

Przyjaciel „O czaaasy” został w Perlebergu wiecznym celem szykan, ale złośliwych przełożonych bił na głowę swoim wręcz bezgranicznym masochizmem. Tak długo zgłaszał się co dzień na ochotnika do służby wartowniczej,


76

Moja wojna

aż go w końcu popędzili do szeregu i już więcej nie wyznaczali. Na rozkaz: „Do linii horyzontu biegiem marsz!” pobiegł na sam koniec placu ćwiczeń, nie usłyszał rozkazu: „Wróć!”, bo rzekomo był już za daleko; trzeba było posyłać za nim innych biegaczy, a podoficer dostał nauczkę.

Czy znają państwo historię: „Widzicie mnie jeszcze?”. Na apel mundurowy podkołnierzyk ma być wyprany do białości, buty z cholewami wyglansowane na błysk, podeszwa między gwoździami tak czysta, że nawet zaostrzoną zapałką - kontrolujący podoficer ma ją zawsze w pogotowiu -ani grudki się nie da wydłubać, w przeciwnym razie drze na oczach delikwenta przepustkę. Rytuał zwany „Widzicie mnie jeszcze?” przebiega tak: żołnierz ma wyciągnąć przed siebie zgięte w łokciu lewe ramię. Podoficer pyta: „Czy mogę was dotknąć?”. Żołnierzowi nie wolno odpowiedzieć: „Nie, panie podoficerze”, tylko: „Tak jest, panie podoficerze”. Wtedy podoficer otwartą dłonią uderza w wyciągnięte ramię i pyta: „Widzicie mnie jeszcze?”. Ma to znaczyć, że z rękawa wzbiła się taka chmura kurzu, że żołnierz nie może już widzieć podoficera. Żołnierz ma na to pytanie odpowiedzieć: „Nie, panie podoficerze”, a tym samym przyznać, że nie wyczyścił porządnie munduru. I przepustkę na niedzielę diabli wzięli.

Tymczasem żołnierz „O czaaasy” odpowiedział: „Tak jest, panie podoficerze”. Podoficer trzepnął go jeszcze raz po rękawie, aby wzbić nową symboliczną chmurę kurzu. A potem, już zły, pyta: „Widzicie mnie jeszcze?”.

Tak jest, panie podoficerze”.

Nie wiecie, że odpowiedź brzmi: nie, panie podoficerze?” - ryczy.

Na to „O czaaasy” sucho: „Nie mogę okłamywać przełożonego, panie podoficerze”.

Bo tak było napisane w regulaminie służby. Podoficer sprytnie pokrył swoją klęskę uśmieszkiem. „O czaaasy” przepustkę dostał.

Regulamin służby należało znać trochę lepiej niż bezpośredni przełożeni. Wszystko, nawet drobniejsze czynności były ustalone w każdym szczególe. Z niemiecką precyzją. Najbardziej znana parodia tych przepisów dotyczących sposobów postępowania brzmi: „Po oddaniu moczu żołnierz krótką chwilę stoi na baczność, po czym znowu staje na spocznij”. Mając regulamin w głowie, można było od czasu do czasu odważyć się na sprzeciw wobec przełożonego, mówiąc: „Panie sierżancie, proszę pozwolić zwrócić sobie uwagę, że w myśl regulaminu...”.

Żeby do tego wszystkiego państwo i hierarchia wojskowa miały jeszcze czelność wymuszać przysięgę od niedobrowolnego żołnierza! Ustawieni


Francja

77

w otwarty czworobok musieliśmy - musieliśmy - powtarzać słowa absurdalnego ślubowania, że w każdej chwili oddamy życie za führera i Rzeszę. Kilku żołnierzy podczas składania przysięgi skrzyżowało po kryjomu palec środkowy i wskazujący lewej ręki, dawnym magicznym sposobem odbierając jej ważność; niektórzy tylko poruszali ustami, nie wydając głosu, bo w ogólnie niezrozumiałym, gromkim brzmieniu chóru męskiego - znakomita większość powtarzała przecież posłusznie formułkę, zdanie po zdaniu - nie rzucało się to w oczy.

Z miejsca w drugim szeregu mogłem świetnie obserwować boczne trój-szeregi. Drodzy towarzysze broni mieli wszyscy riefenstahlowskie spojrzenie, jak je określiłem po filmie o olimpiadzie 1936 roku3: broda zdecydowanie wysunięta w przód, wyraz twarzy znamionujący powagę świętej świadomości, oko wpatrzone w szczytny cel przed sobą, jakiś odległy metafizyczny punkt, słowem - twarz w roli heroicznej, tak jak istnieją role dla twarzy na inną okoliczność: w kondukcie pogrzebowym u grobu, podczas obrzędów sakralnych, koncertów Beethovena, nadawania orderów, przy dźwiękach hymnu narodowego. Twarz przybiera wtedy taki albo inny wyraz, człowiek udaje do głębi przejętego powagą sytuacji. Byle tylko nie wybuchnąć śmiechem! Nie mówię tego jako zarzut przeciwko przymusowo zaprzysiężonym w Perlebergu owego dnia niesławnej pamięci. Równie dobrze można było zobaczyć riefenstahlowskie spojrzenie na filmach ze zjazdów NSDAP, jak i później, podczas defilad w NRD, na Kubie, w Chinach czy u kadetów z West Point.

A jak to właściwie jest z sumieniem? Wielu przecież broniło później swojej głuchej i ślepej wierności pozbawionej wszelkich skrupułów, powołując się właśnie na sumienie, które, słusznie czy niesłusznie, nie pozwalało im złamać przysięgi złożonej na sztandar. Uważałem i do dziś uważam, że przysięga wymuszona szantażem nie ma mocy. O ile znam się na prawie, zobowiązanie wymuszone zagrożeniem ciała i życia narusza dobre obyczaje i jest nieważne. Może ktoś powiedzieć, że nie trzeba było tej przysięgi składać. Ale w Niemczech Hitlera odmowa oznaczałaby pewną śmierć. Wobec takiej perspektywy istniały dwie możliwości. Po pierwsze, można się było poczuć powołanym do męczeństwa - pomyślmy o niezłomnych świadkach Jehowy - odmówić przysięgi i godzić się na śmierć, tym samym jednak uznając moc i ważność takiego ślubowania. Albo, to druga

3 W reżyserii Leni Riefenstahl - przyp. tłum.


78

Moja wojna

możliwość, można się było poddać przymusowi złożenia przysięgi jako aktowi przemocy, czyli czczej formalności, takiej jak na przykład przymusowy chrzest pogan i żydów we wczesnym i późniejszym średniowieczu. Każde „unieważnienie” - krzyżowanie palców, poruszanie ustami bez wypowiadania słów - zawierało jednak znowu jakieś pośrednie uznanie skuteczności przysięgi. Do diabła więc - bo tam ich miejsce - z magicznymi sztuczkami i całym tym szamaństwem.

Nareszcie Anglicy!

Taka błysnęła mi myśl, gdy piekielna eksplozja wstrząsnęła koszarami. Zszedłem akurat po coś do piwnicy, po świeże siano do materaców, już nie pamiętam. Tynk się posypał ze ścian. Czekałem w niemałym strachu na następne bomby, ale już nie spadły. Jak się okazało, to Luftwaffe strzeliła samobójczego gola: myśliwiec szkoleniowy wbił się w szczytową ścianę budynku. Maszyna utkwiła w murze, wystawał tylko ogon. Uczniowie i instruktor zginęli. Ogień się rozprzestrzeniał, dym wydobywał się z sąsiednich okien. Wyjąłem z szafki aparat małoobrazkowy i fotografowałem pożar, gaszenie, bieganinę żołnierzy i strażaków, na koniec szczytową ścianę, która z wolna się przechylała w płomieniach, aż w końcu runęła.

Fotograf w Perlebergu wywołał film i zrobił powiększenia. Wędrowały z rąk do rąk. Każdy chciał zamówić zdjęcia. Plutonowi i sierżanci, panowie podporucznicy też; zostałem wezwany do kapitana Fischera, szefa kompanii, który również życzył sobie mieć powiększenia, a potem jeszcze kazano mi sporządzić album dla jednostki nadrzędnej, Zapasowego Oddziału Kierowców III w Rathenow. Zwolniono mnie z pozostałych obowiązków służbowych i jako fotografa odkomenderowano do wykonania tych poleceń, co nieźle mi się udało rozciągnąć w czasie. Tak odkryłem moc mojej magicznej skrzyneczki.

Od samego początku okresu rekruckiego robiłem czasami zdjęcia kolegom moim aparatem. Teraz nagle nasz sierżant-szef zażyczył sobie, żebym mu zrobił zdjęcie portretowe, potem z takim samym życzeniem przyszli inni przełożeni i tak to stopniowo sfotografowałem całą zwierzchność aż po dowódcę batalionu. Nazywał się Bluhme, jak mi się wydaje. Później otrzymałem rozkaz zrobienia wszystkim - wszystkim - rekrutom zdjęć do prawa jazdy. Byliśmy przecież jednostką kierowców, którzy po zakończeniu szkolenia mieli się pochwalić rodzinom prawem jazdy Wehrmachtu. Wyuczone rzemiosło, ludzka próżność i biurokratyczny zapał identyfikatorski działały wspólnie na moją rzecz. Już myślałem, że mam zajęcie do końca wojny.


Francja

79

Wyszło jednak inaczej. Dwudziestego piątego listopada 1939 roku, po prawie trzech miesiącach mojej dzielnej obrony w Perlebergu, dosięgną! mnie rozkaz wymarszu na front zachodni. Toczyła się wtedy wojna pozycyjna, podczas której Niemcy, Francuzi i Anglicy siedzieli naprzeciw siebie w okopach, nie ruszając się z miejsca. Polska już dawno została pokonana, Hitler i Stalin podzielili się nią po kawałku. Czy Paryż i Londyn mogą ponad zwłokami sprzymierzeńca zawrzeć pokój z hitlerowskimi Niemcami?

Jamais!” - powiedział wikariusz Siegfried Kirsch, który kochał Francję, a teraz musiał razem ze mną i stu tysiącami innych siedzieć i czekać, aż przyjdzie mu z nią walczyć. Kirsch, szczupły, wyglądający niemal jak asceta teolog, który mnie, niedowiarkowi, cierpliwie objaśniał Biblię, a który później w Rosji został postrzelany jak sito, ów Kirsch nienawidził narodowego socjalizmu, wojska, wojny, barbarzyństwa. A kiedy mówił „barbarzyństwo”, zawsze miał na myśli wszystko, tylko nie Francję.

Naszym punktem docelowym było Hemmerich. Gdzieś w regionie Eifel. Na mapach w skali 1:500000 niezaznaczone. Najbliższe punkty odniesienia, jakie zapamiętałem, to Euskirchen, Jülich, Akwizgran. W Hemmerich, całkiem ponurej dziurze, niech mi miejscowi wybaczą, czekała nas Lekka Kolumna Pionierów (zmot.) 627, nr poczty polowej 09216. Rozłożona -wojsko przecież się zawsze „rozkłada” - w ciemnoszarym budynku wiejskiej szkoły i w chałupach przycupniętych wokół. Wszystko tu było wilgotne, zimne i bure. Zameldowaliśmy się u starszego sierżanta jako kierowcy.

Kierowcy? - burknął. - Kierowców nie potrzebujemy. Od dzisiaj jesteście saperami, zrozumiano?”.

Tak jest, panie starszy sierżancie”.

Szast-prast - saper Heydecker.

Do przyjemności sapera należy zakopywanie w siarczysty mróz min talerzowych, rozwijanie roi zardzewiałego drutu kolczastego w spiralne zapory uliczne i zwijanie ich z powrotem, wbijanie filarów mostowych w zamarzniętą ziemię, dźwiganie na ramionach kanciastych bali, o wiele cięższych od krzyża Chrystusowego, wyciąganie ciężarówek ugrzęzłych w śniegu. Jak można się domyślić z tych szczegółów, Lekka Kolumna Pionierów służy do tego, żeby zabarykadowywać albo odbarykadowywać drogi, kłaść albo usuwać miny, budować prowizoryczne mostki, a przez resztę czasu zgrabiałymi palcami („Rękawice zdjąć!”) ćwiczyć z zimnym jak lód karabinem, co według nieodmiennej opinii władz zwierzchnich ma podnosić morale żołnierzy. Z kolei budowanie mostów było konikiem naszego kapitana nazwiskiem


80

Moja wojna

Meusel. Nad jakimś zamarzniętym strumieniem ćwiczyliśmy z kafarkiem. Wbijanie pali przebiegało w powszechnie znanym rytmie, do taktu niemieckiego epigramatu, z którego zacytuję tylko dwie pierwsze linijki:

Donna Clara von Kastilien

Hat zwei Schenkel, weiß wie Lilien...4

Kiedy śniegi zaczęły topnieć, nasz oddział został przerzucony z Hemmerich do Kardorfu, przyjemniejszego, ale też nie do znalezienia na zwykłych mapach Niemiec. „Być bliżej Ciebie chcę, o Boże mój! - powiedział Kirsch, gdyż kierunek, w którym się przemieszczaliśmy, wskazywał na to, że spokój na zachodzie zamienia się powoli w koncentrację wojsk. - Jak tylko zima minie, ruszymy do natarcia. Z radością pójdziemy pod miotacze ognia linii Maginota!”. Stosowną do okoliczności piosenkę Jak dobrze być żołnierzem! ćwiczyliśmy do obrzydzenia podczas wymarszów.

Wieczorem Kirsch siadał czasem przy kaflowym piecu wiejskiej chałupy, w której kwaterowaliśmy, i czytał modlitewnik, bezgłośnie poruszając wargami. Kiedy indziej rozmawialiśmy o Bogu, o życiu i śmierci, i oczywiście także o życiu po śmierci. Podczas odwilży chodziliśmy na spacery, znajdowaliśmy przebiśniegi, czasami w niedzielę jeździliśmy razem na przepustkę do Kolonii.

Kirschowi najbardziej ciążyła jego przysięga. Złożona w imię Boga Wszechmogącego. Bezwarunkowe posłuszeństwo führerowi. Gotów zapłacić za nie życiem.

Mnie tam przysięga nie przysporzyła żadnych problemów, nigdy nie miałem żadnych skrupułów. Ale Kirscha ta kwestia gnębiła. Nie będziesz brał imienia Pana, Boga twego, nadaremno. Oddaj cesarzowi, co cesarskie. Każda władza pochodzi od Boga, twierdzi św. Paweł. Tak, nawet najgorsza, zbrodnicza, mówi Kirsch. Właśnie taka wystawia nas przecież na próbę. Czy przez jej zbrodnie sami nie popadamy w grzech, skoro jej słuchamy i uprawiamy razem z nią jej rzemiosło? Może trafi mnie jakaś kula, zanim sam będę musiał zabić. Albo odmówię wykonania rozkazu, tak, z obnażoną piersią. Niechże pan strzela, panie podporuczniku! Ale przecież muszę oddać cesarzowi to, co mu należne. Wszystko w rękach Boga.

4 Donna Klara z Kastylii / uda białe ma jak lilie...; właśc. jest to Ballade vom Ritter Kunibert i zaczyna się tak: Isabella aus Kastilien hat zwei Schenkel wie zwei Lilien... -przyp. tłum.


Francja

81

Dobry Kirsch. Czytaliśmy też Goethego. I Epikura. Dookoła wsi rozkwitały łąki i drzewa. Kwiecień, maj. Maj także we Francji, maj w Polsce. Saperzy, do których zostałem przydzielony, brali też udział w napaści na Polskę. Czasami mówili o tym, a nie zawsze były to czyny bohaterskie, za jakie sami je uważali. Maj także w Polsce. Zieleniejące łąki. Harcujące konie. Jakże kuszące są w maju młode dziewczyny. W Polsce płaczą, w Kar-dorfie się śmieją. Maj także w Danii i Norwegii, dopiero co w kwietniu pokonanych, a teraz pod okupacją. Dostaliśmy dwie nowe ciężarówki i kilka skrzyń min talerzowych.

Zaczekaj, rychło” - mówi Kirsch. Ale dalszego ciągu - „spoczniesz i ty”5 - nikt z nas nie chce dopowiedzieć.

Czymże jesteś, śmierci! - zawołał innym razem. Stał na małym pagórku, jedną ręką wskazywał w jasnobłękitne niebo, w drugiej podniósł w górę swój tomik Epikura, uśmiechnął się błogo. - Gdzież jest twój oścień? Skoro my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a skoro tylko śmierć się pojawi - nas już nie ma”6.

Był to nasz ostatni wiosenny spacer. Niedziela 6 maja 1940 roku. Cztery dni później nasza kolumna sunęła już przez noc, cel - nieznany. Zaczęła się wojna z Francją. Myślałem o Na Zachodzie bez zmian, o Verdun,

o wszystkim, co na ten temat czytałem i co widziałem, myślałem o wuju Hansie i o książce cioci Olgi. Nie wiem, o czym myśleli inni, którzy razem ze mną siedzieli w samochodzie. Nikt nic nie mówił. Czasami wyglądaliśmy, czy nie da się w ciemnościach wypatrzyć tablicy z nazwą miejscowości. O świcie byliśmy w Luksemburgu.

Nie zamierzam pisać historii wojny. I zupełnie mnie nie obchodzi, która grupa armijna dokonała jakich przejść, zwrotów i wyłomów. Mogę się tylko trzymać naszego małego oddziału saperów, który szedł razem z Grupą Armii A i z nią dotarł do Francji.

Moza, leniwie płynąca, w świetle poranka migotliwie połyskująca rzeka. Na drugim brzegu strome zbocza, czarne, ciemne, straszne. Mamy się przedzierać na górę, a tymczasem Francuzi będą nas stamtąd rozrywać na strzępy, siekać na kawałki, fala za falą kłaść pokotem, będziemy umierać albo leżeć jako krzyczące kaleki pod gradem szrapneli, lepiej już umrzeć, Verdun, Somma, cały teren zryty lejami, wszystkie okrucieństwa pierwszej

5 Johann Wolfgang Goethe, Nocny śpiew wędrowca, przel. Gabriel Karski.

6 Epikur z Samos, List do Menoikeusa, przet. Kazimierz Leśniak.


82

Moja wojna

wojny światowej stają przed oczami, pójdziemy na stracenie, zrobią z nas siekane kotlety razem z naszym Deutschland, Deutschland i Horstem Wes-selem. Ale nic się nie dzieje. Armia już dawno przekroczyła Mozę, my, lekcy saperzy, jesteśmy tylko tyłową rezerwą, posuwamy się naprzód bez zbrojnych starć. Poranna mgła też z wolna rzednie, odsłaniając błękit nieba.

Europa niejedno ma niebo. Rosyjskie jest srebrnym lusterkiem i odbija kolory krajobrazu: bladą zieleń, delikatny lilaróż wieczoru; jest przezroczyste, bez widnokręgu, bezkresne w każdym znaczeniu tego słowa. Kiedy przecinają je niemieckie samoloty, zamyka się za nimi, jakby ich nigdy nie było. Jego nieskończony spokój usypia, wciągając stworzenia z uśmiechem w śmierć. Niebo północnej Francji ma barwę ciemniejszego, atlantyckiego błękitu, nie tak nachalnego jak śródziemnomorski, najczęściej poprzedzielanego wysokimi chmurami. Chmurami, jakich nie widziałem nigdy przedtem ani nigdy potem. Pewnego ranka, kiedy od zachodu dobiegały słabe odgłosy artylerii, chmury nadciągnęły jasnymi, białymi pasmami. Wzbijały się nad horyzontem, równolegle, niemal w takich samych odstępach, wyciągały się w stronę naszego obozu rozłożonego na skraju polnej drogi; tu ich końce zaczynały się marszczyć ku górze, lekko odchylały się w tył. Wyglądały jak długie ramiona z kuszącymi, przywołującymi dłońmi: chodź, chodź! A więc i tutaj śmierć z uwodzicielskim gestem, wspierana przez milczące białe topole. Francja tego drugiego czy trzeciego dnia inwazji jeszcze zawzięcie walczyła. Chodź, szeptały obłoki. Ich dłonie były leniwe, tkliwe, ale zarazem surowe i nie kryły zamiarów.

Melancholia śmierci ponad rozległymi, nieporuszonymi pejzażami, jak na obrazach romantyków. Łany zbóż w świetle słońca, pagórki, stare drzewo rozpościera cieniste listowie. Woda szemrze w wąskim łożysku po wygładzonych kamieniach, zmurszały mur porośnięty krzewami, jaszczurka, nieruchomy kanał, kręte drogi, po których nikt nie chodzi. Można by tu leżeć na trawie, pod osłoną mocarnych ramion lipy, i myśleć o jakimś tęsknym, smutnym wierszu. Słyszeć jedynie brzęczenie much latem, cykanie świerszczy. Zamiast tego warkot silników, smród spalin, smaru i skór. Zwijamy obóz, ruszamy dalej.

Inne oślepiająco promienne niebo. Gdzie, już nie pamiętam. W trawie na lekko pochyłej skarpie drogi jakiś żołnierz położył się na spoczynek, tym razem prawdziwy. Patrzył w słońce, nie mrużąc oczu. Prawa ręka wdzięcznie spoczywała na piersi, z palcami ułożonymi manierycznie, jak na niektórych obrazach dawnych mistrzów. Przystojny mężczyzna o pełnych, re-


Francja

83

gularnych rysach twarzy; wyprostowany miałby pewnie dwa metry wzrostu. W skrojonym na miarę mundurze, którego kolor zapamiętałem jako jasne khaki, może angielski, kanadyjski oficer. Mucha tańczyła mu wokół dziurek nosa, podfrunęła, przebiegła po policzku, ustach, wróciła. Nie odganiał jej. Cienka warstewka ulicznego kurzu już przypudrowała mu twarz, nadając postaci coś hollywoodzkiego.

Chodźmy” - powiedział Maecker. Staliśmy tam obaj i patrzyliśmy na siebie z niewyraźnymi minami. Pierwszy poległy, jakiego zobaczyliśmy. W przerwie na sikanie. Wsiedliśmy do wozu, kolumna ruszyła.

Nocą niebo jest tylko jak sfinks, a gwiazdy pozostają hieroglifami nie do odczytania, nie udzielają odpowiedzi człowiekowi, który ma w kieszeni rozkaz wymarszu na front, a teraz podnosi ku nim wzrok z trwożliwym zapytaniem. Nocą niebo nie daje pociechy ni nadziei. Wznosi się niepo-ruszone nad kochankami i nad płonącymi wsiami, wycie syren prze-brzmiewa w ciemnościach tak samo jak krzyk rannego ciała. Na wojnie często patrzyłem nocą w niebo, leżąc bezsennie w polu, przysiadłszy obok namiotów na skraju lasu, stojąc na posterunku albo na warcie przeciwpożarowej podczas nalotów. Myśli mogą wtedy wędrować aż po krańce kosmosu, ale pozostają przykute do lęków teraźniejszości. Nie ma od niej ucieczki, nawet jeśli po drugiej stronie Jeziora Bodeńskiego migoczą światła Szwajcarii.

Pod Vouziers miałem szczęście oddać z mojej dziewięćdziesiątkiósem-ki pięć strzałów, o czym już wspominałem. Nieprzyjaciel pojawił się nad naszym obozem w postaci pojedynczego brytyjskiego samolotu. Leciał tak wysoko, że kule karabinowe nie mogły go dosięgnąć. Mimo to kapitan Meusel kazał otworzyć ogień. Leżeliśmy więc na plecach i strzelaliśmy w powietrze, bezsensownie i bezrozumnie. Pomyślałem sobie, że jeśli Anglik nie dostrzegł jeszcze naszych pojazdów stojących pod drzewami, to teraz nasze salwy na pewno zwrócą jego uwagę. Niewykluczone, że ma na pokładzie bomby, a przynajmniej może odpowiedzieć na strzały, przy czym odległość z góry na dół nie ma w tym wypadku znaczenia. Parę kul spadło, ale były to nasze własne, które po wniebowstąpieniu wróciły na ziemię. Kilka ciężarówek mieliśmy załadowanych minami talerzowymi. Gdyby Anglik zechciał, mógł nas strącić do piekieł. Strzelałem jak w transie. Samolot rozpoznawczy spokojnie leciał dalej, a potem znikł. Później wszyscy stwierdziliśmy dość zmieszani, że mamy puste magazynki. Każdy z nas oddał swoich pięć strzałów i właściwie tego nie zauważył.


84

Moja wojna

Nad ciekiem wodnym, który można by nazwać szerszym potokiem, budowaliśmy drewniany most. Kilka bomb, zrzuconych przez samoloty francuskie, a może brytyjskie, uszkodziło nasze dzieło sztuki, nie czyniąc go jednak niezdatnym do użytku. Żadnych strat, z wyjątkiem utraconej żołnierskiej cnoty, bo tę się traci na zawsze, jeśli człowiek leżał wciśnięty w zagłębienie terenu i dygotał pośród ryku spadających bomb, huku detonacji, śpiewu odłamków. Żołnierze mają potem wielkie okrągłe oczy i krzywy uśmiech.

Przeszliśmy chrzest - powiedział do mnie Kirsch - w imię Lucyfera, wszechmocnego archanioła”.

Nie chcę tu serwować weterańskiej gadaniny. Wojna nie składa się przecież ze stalowych burz, męskiej odwagi, poszarpanych zwłok, Krzyży Żelaznych i butnych śpiewów. Pod tą warstwą płynie inna rzeka i ten Styks jest straszniejszy, nawet jeśli spokojnie omywa rafy śmierci. Wspomnę tu tylko o jednym osobistym przeżyciu, które wydaje mi się szczególne i wprowadza zamęt w pojęcia bohaterstwa czy tchórzostwa. Gdy któregoś razu krótkotrwały atak ogniowy francuskiej lekkiej artylerii dosięgną! naszego obozu, skryłem się za żelaznym kołem ciężarówki. Bardzo się bałem, ale -i w tym cała rzecz - nie o siebie; nie bałem się przez te minuty, że zostanę zabity albo ranny. Mój strach składał się wyłącznie z panicznych myśli

o mamie, o Mariannie, o ojcu, o tym, jak by to ich dotknęło, gdybym teraz poległ albo stał się kaleką. Ja, takie nic, a przecież pośrednik losu, którego cios spada na innych. Rozdygotałem się za tym żelaznym kołem. Bohater niedbający o własną śmierć, a zarazem tchórz pośród wybuchających pocisków.

Z bohatera nie ma już wtedy nic. Pozostaje tylko wola, żeby nie umrzeć za niegodną sprawę. Dla wojskowego niewolnika, który duchem jest po przeciwnej stronie frontu, wynikają stąd konflikty nie do rozwiązania. Toczy się w nim walka między duchem a ciałem, tak ostra, jak w żadnej innej sytuacji. Duch pragnie zwycięstwa Francuzów i Brytyjczyków, zniszczenia niemieckiego Wehrmachtu, upadku Hitlera. Ciało jak pies trzyma się swego indywidualnego istnienia, chce, żeby Wehrmacht nie został pokonany, bo wtedy Francuzi i Brytyjczycy nie będą mogli zabić żołnierza Heydeckera. Groteska. Francja, która teraz każdego dnia pogrąża się coraz bardziej, i Anglicy uciekający spod Dunkierki z powrotem na swoją wyspę przyprawiają ducha o rozpacz i przygnębienie. Czy Hitler rzeczywiście ma pokonać całą Europę i wprząc ją w niemieckie jarzmo? Gdzie jest wiel-


Francja

85

ka kontrofensywa, dlaczego nie atakują, dlaczego nie odrzucą Wehrmachtu z powrotem za Ren? Ale gdy eskadry niemieckich bombowców z hukiem przelatują ponad naszymi głowami na zachód, by złamać ostatnie punkty oporu, wtedy ciało się cieszy, bo niebezpieczeństwo się od niego oddala, bo zwierzęcy instynkt, wyłącznie samozachowawczy, chce bomb zrzucanych na Francuzów i Brytyjczyków, aby nie mogli przystąpić do kontrnatarcia, którego życzy sobie duch. Rozum ostro beszta ciało za taką herezję. A ono odpowiada, że nie chce umierać, a w służbie Adolfa Hitlera to już na pewno nie. I tak człowiek może się miotać całą noc. Z jednej strony los narodów, z drugiej jednostka, i nic na to nie można poradzić. Pozostaje samotny smutek z powodu własnego nieszczęsnego ja i nieszczęścia świata.

Pacyfiści, do których nie należę, czasami zadają naiwne pytanie, jak to się dzieje, że piekarze, ślusarze, drukarze stojący po jednej stronie strzelają do szewców, szklarzy, dekarzy stojących po drugiej i na odwrót. O motywację można przecież podejrzewać tylko jakąś drobną mniejszość. Żeby jedni chcieli pozbawić życia żabojada, angola czy iwana, a drudzy - Szwaba, germańca czy fryca tylko dlatego, że jest to akurat na porządku dziennym, wydaje się śmieszne. U podłoża całej sprawy leży moim zdaniem i według moich doświadczeń czysta rozpacz. Z bohaterstwem i bohaterską śmiercią rzecz bowiem ma się tak, że żołnierz znajduje się nieustannie w sytuacji obrony koniecznej i jest na nią świadomie wystawiany, a ta sytuacja wyzwala w nim takie same reakcje i siły jak u zwierzęcia zapędzonego w matnię. Za liniami bojowymi Kserksesa stali biczownicy, którzy mieli batem poganiać wojowników naprzód albo powstrzymywać wycofujących się. Za nowoczesnym żołnierzem stoją oficerowie z wyciągniętym w razie potrzeby pistoletem, ale najczęściej inne środki przymusu, które nie pozwalają mu na odwrót i ucieczkę: presja moralna - wiadomo, sąd wojenny, kara śmierci. Jeśli skieruje się w przód, ma przynajmniej jakieś widoki, że ujdzie z życiem. A w bitwie sytuacja obrony koniecznej przedstawia się jeszcze wyraźniej: jeśli ja nie będę strzelał, to będzie strzelał on, bo on też znajduje się pod przymusem, musi strzelić, zanim ja strzelę.

Gdyby w lesie pod Różaną, o czym jeszcze opowiem, stanął przede mną jakiś Rosjanin, bez najmniejszych wątpliwości strzeliłbym do niego, o ile dalby mi na to czas. I z całą pewnością nie przyszłoby mi do głowy, że jako Niemiec - czy też z jakiegoś innego narodowego powodu, jaki można wymyślić - muszę teraz zabić wroga mojej ojczyzny. Mnie w ogóle nic nie przyszłoby do głowy. Pociągnąłbym palcem za spust, aby ratować życie,


86

Moja wojna

i tyle. I gdyby ten drugi - snujmy wątek dalej - był radzieckim generałem, mógłbym nawet liczyć na Krzyż Żelazny. A tak cieszę się jak dziecko, że nie wszedł mi pod lufę ani generał, ani zwykły żołnierz, bo dzięki temu i ja nie trafiłem pod jego lufę.

Wiem oczywiście, że nakreśliłem tutaj pogrubiony obraz, wiem, że w tak wyjątkowych sytuacjach, jak wojna, człowieka stać prawie na wszystko, wiem też, że istnieje coś takiego, jak rzeczywisty heroizm, niezłomne przekonanie, fanatyzm, pogarda dla śmierci. Ale uważam je za wyjątki, zwłaszcza w armii, która w wielkiej masie składa się z wojskowych niewolników, a nie z ochotników. Ponadto znam uczucie bezsilności wobec niewidocznego, nieosiągalnego przeciwnika, wobec artylerii, samolotu, rakiet. I przyznaję, że czuję się bezradny wobec psychologii dzisiejszego i przyszłego manipulanta, który naciśnięciem guzika może zmieść miasta i regiony z powierzchni ziemi.

To, co kiedyś było rzeczywistością, dziś mogę już tylko prześledzić palcem na mapie: Reims, St. Quentin, Cambrai, Arras, Amiens, Rouen, Li-sieux, Le Mans. Przywykliśmy do widoku zabitych. Nieliczni leżą jeszcze niepogrzebani wzdłuż tras przemarszu. Wzdęte trupy koni i obrzydliwie słodkawy fetor rozkładu są natomiast wszędzie. Na pastwiskach i polach wraki samolotów, wypalone czołgi, złom artyleryjski. W wielu miejscowościach całe pierzeje domów to ruiny. Mosty nad rzekami czy kanałami zwalone w wodę. Niekończące się kolumny francuskich jeńców wojennych ciągną na wschód. Niektórzy machają do nas rękami i wołają: „La guerre est fini!”. Budzące litość zastępy francuskich cywilów wloką się na zachód i południe. Pieszo, niektórzy furmankami. Inni, w samochodach załadowanych po dach i wyżej, a stojących z braku paliwa, proszą o benzynę. Kobiety pchają wózki dziecinne, niektóre dźwigają przewieszone przez ramię płaszcze albo futra. Wieśniaczki w chustkach na głowie, mężczyźni w każdym wieku, eleganccy i obdarci, wielu w rozpadających się butach. Swoim „poilu” ludność rzuca papierosy, na postojach dostają też niemiecką wojenną kawę, nad którą robią grymasy wyrażające aprobatę. Kolorowym żołnierzom albo daje się papierosy zawsze, albo nie daje się wcale; można stąd wyciągnąć logiczne wnioski: z tym możesz mówić otwarcie, z tamtymi lepiej nie. W St. Quentin zostały rozbrojone oddziały marokańskie. W doskonałym ordynku żołnierze wkraczali lub wjeżdżali konno na dziedziniec, którego miał pilnować nasz oddział. Na rozkaz swoich oficerów podchodzili szeregami, zrzucali karabiny na stertę i szli dalej, do niewoli. Składa-


Francja

87

li broń niechętnie, widać to było po ich mrocznych, budzących strach minach; oczy w ciemnych twarzach patrzyły z nienawiścią. Gdyby chcieli, z łatwością mogliby skierować lufy na nas, garstkę Niemców.

Cambrai. Pamiętam szeroką aleję z pasem zieleni pośrodku, wysadzonym rozłożystymi drzewami. Odstawiliśmy tam nasze samochody, aby gęsty dach listowia krył je od góry. Wzdłuż jezdni po obu stronach stały wytworne wille. Mieszkańcy je opuścili, na co wskazywały zamknięte drzwi i okiennice. W Cambrai mieliśmy pierwszy postój, odkąd wyruszyliśmy z Eifel. Tu na pierwszym planie znalazły się zajęcia etapowe: czyszczenie broni i ubrań. Robiliśmy to do dźwięków przenośnego gramofonu, który Maecker zdobył wraz z kilkoma płytami „gdzieś we Francji”. Całymi godzinami słuchaliśmy skrzeczenia Coctail for two, Django Reinhardta, Yes sir, she’s my baby, Jacka Hiltona, Is it true what they say about Swanie, aż nieprzejednani koledzy w sąsiedztwie uznali, że mamy skończyć z tym murzyńskim rzępoleniem nieprzyjaciół. Na to Maecker puścił zdobyczną angielską piosenkę żołnierską: We ’re gonna hang out the washing on the Siegfried line. Powodów do obaw nie było.

Cambrai, czy raczej jego nieliczni mieszkańcy, którzy wychodzili na ulice, widzieli też rzeczy, jakich na ogół nie wystawia się na widok publiczny. Do służby etapowej należało badanie przeprowadzane przez podoficera sanitarnego, w żargonie żołnierskim zwane „szwancparadą”. Kazano nam stanąć w szeregu przed samochodami na środkowym pasie alei, wyciągnąć penisa, odsunąć napletek. Podoficer sanitarny z ważną miną kroczył wzdłuż szeregu, wypatrując symptomów chorób wenerycznych. Ja wypatrywałem przechodniów po drugiej stronie jezdni. Niektórzy się odwracali, dyskretnie albo z oburzeniem. Jedni nie kryli złośliwych uśmieszków, inni chyba z uznaniem patrzyli na te zabiegi higieniczne. Bardzo dobrze ubrany Francuz - na wojnie coś takiego od razu rzuca się w oczy - gwałtownie potrząsnął głową, podniósł ją wysoko i przeszedł mimo, mówiąc w zdenerwowaniu sam do siebie, ale nie mogliśmy usłyszeć, co. Kobiety, o ile dobrze pamiętam, nie przechodziły, w tamtych dniach unikały pokazywania się na ulicy. Teutoński spektakl musiał pozostawić w mieście niezatarte wrażenie.

Ale to jeszcze nie wszystko, co mam do powiedzenia o Cambrai. Eleganckie wille po obu stronach alei, które przed wojną nadawały jej zapewne idylliczny wygląd, przeznaczono nam na kwatery. Czyli że trzeba je było otworzyć, co w wypadku naszej jednostki saperskiej załatwił pewien ślusarz. Razem z czeredą innych żołnierzy wszedłem do domu należącego do


88

Moja wojna

rodziny Herrscherów; w jednym z pokojów wisiał oprawiony w ramki dyplom, stąd znam nazwisko. Willa była bogata i urządzona w najlepszym na-ówczas stylu. Dokładniej pamiętam jeszcze tylko sypialnię, lakierowane meble w pastelowych kolorach, zdaje się różu i jasnej zieleni. Stało tam francuskie podwójne łoże, świeżo pościelone i przykryte jedwabną, lamowaną narzutą. Odgłosy żołnierskich butów tonęły w rozłożonych dywanach. Firanki sięgające do ziemi, upięte w falbany i podwiązane po bokach, ob-ramiały okno. W łazience lśniły kafelki i lustra. W moim wspomnieniu pojawia się jeszcze jadalnia, ze stylowymi ozdobnymi szafkami, komodami, biblioteką, obrazami, a także kryształowymi żyrandolami, o ile mnie pamięć całkiem nie zawodzi.

Niestety, muszę powiedzieć prawdę: ten zadbany dom Herrscherów pod rządami swoich nowych mieszkańców zamieni! się w ciągu paru godzin w pustynię. Porozbijane szafy, powyrywane szuflady, poprzewracane krzesła, porozrzucana pościel, zapasy żywności i napojów pootwierane, pona-poczynane, wyrzucone albo rozlane, zniszczone. Przydatne drobiazgi powędrowały do kieszeni mundurów. W sypialni żołnierze skakali na łóżku jak na trampolinie. Jedno z luster spadło i roztrzaskało się na kawałki. Dywany i tapicerowane meble zostały powalane. Nie było właściwie takiej podłości, jakiej by nie popełnili, na szczęście tylko wobec przedmiotów martwych. Ja sam ukradłem z biblioteki skórzaną okładkę na książki. Brzegi miała oplecione delikatnymi rzemykami, a na przedniej stronie kunsztownie wytłoczony relief, przedstawiający antyczną grupę młodzieńców pogrążonych w lekturze. Wkrótce - za późno jednak - poczułem wstyd i nękającą skruchę, która dopada mnie jeszcze dzisiaj; kiedy myślę o sprawach, które najchętniej wymazałbym ze swego życiorysu, nieodmiennie przypomina mi się także ta okładka. Przez długi czas miałem ją w szczególnym poszanowaniu, zamierzałem - jeśli przeżyję - zwrócić ją po wojnie właścicielom -jeśli przeżyją. Ale corpus delicti przepadł podczas bombardowania Berlina. Państwa Herrscherów proszę w tym miejscu o wybaczenie.

Co to jest, co grupie ludzi - ślusarzom, ogrodnikom, sprzedawcom, drukarzom czy kupcom - każe nagle szaleć, rzucać się jak wandalom na wszystko, co piękne i przyjemne, cywilizowane i wyrafinowane; co wprawia ich w tak niedorzeczną wściekłość, jakie tamy puszczają bez oporu, co rajcuje podbiegłe krwią oko do ślepej żądzy niszczenia. Nie znam rozumnej odpowiedzi na to pytanie. Dobrze - przyszliśmy tam z brudu, smrodu i śmiertelnego niebezpieczeństwa, zakurzeni i wyczerpani, po ciężkich no-


Francja

89

cach w obozowiskach, z męskiego towarzystwa bez kobiet, zaniedbani zewnętrznie i wewnętrznie, wolni od cywilnych więzi. Ten luksusowy dom musiał wywołać u żołnierzy coś w rodzaju jurnego szału, tak silnego popędu zawładnięcia, że mógł się - tak jak gwałt - wyładować tylko w zniszczeniu. Nie jest to wystarczające wytłumaczenie, a już na pewno żadne usprawiedliwienie. Nie chciałbym też pominąć milczeniem, że żydowskie nazwisko właściciela nie odegrało w tych ekscesach żadnej roli; prawdopodobnie tylko ja przeczytałem i zrozumiałem ów dyplom. Zagadka niszczycielskiego szału pozostaje więc nierozwiązana:

Lecz najstraszniejszą z okropności

Jest w dzikim szale człowiek zły1.

Perswazje nie pomagały. Śmiali się. Zawołać przełożonych, żeby interweniowali, przywrócili dyscyplinę? W ferajnie żołnierzy, skazanych na siebie w doli i niedoli, rzecz nie do pomyślenia. Wyszedłem na ulicę. Przed sąsiednią willą kapitan Meusel wystawi! sobie na chodnik kuchenne krzesło i z beznamiętną miną patrzył, co się dzieje w alei. Zrozumiałem, że we wszystkich domach oddanych na kwatery sytuacja wygląda teraz tak samo jak w willi Herrscherów. Dla kapitana ważne było najwyraźniej tylko to, żeby nie dochodziło do grabieży; co działo się w kwaterach - w dodatku opuszczonych, bezpańskich mieszkaniach - nie musiał wiedzieć; zrzędliwy rezerwista cenił sobie swój spokój. Mieszkańców, którzy mogliby się poskarżyć w miejscowej komendanturze niemieckiej, nie było. Na ulicy, w miejscu publicznym, nie działo się nic niezgodnego z przepisami. Rzuciłem okiem do innych domów, ale tylko utwierdziłem się w przypuszczeniu: tam też chaos i zdemolowane pomieszczenia. Jakiś żołnierz przewiązał sobie fartuszek wolnomularski i wymachując innymi insygniami loży, jakie znajdowały się w wielu francuskich domach, tańczył w kółko i śpiewał Es zittern die morschen Knochen (Drżą zmurszałe kości).

We wszystkich domach były spirytualia i bogato zaopatrzone piwnice z winem. I teraz już moje ostatnie doniesienie z Cambrai. W mieście czy tylko w tej dzielnicy zabrakło wody, a żołnierze mieli pilną potrzebę się umyć. Kto zaczął, nie wiadomo. Któryś przytargał butelki wina z piwnicy i wylał zawartość do blaszanej miski. Potem było jeszcze wiele, nieskończenie

7 Fryderyk Schiller, Pieśń o dzwonie, przeł. Bogusław Butrymowicz.


90

Moja wojna

wiele butelek, białego wina, szampana. Któż policzy roczniki, wymieni nazwy. Jak nazywała się metresa, która zwykła kąpać się w winie? Pilnie strzeżone skarby, chowane dla koneserów i wyrafinowanego podniebienia, te przeznaczone na co dzień i te na uroczyste okazje, spływały teraz, zmieszane z pianą upojnie perfumowanych francuskich mydeł, po łbach niemieckich żołnierzy, po owłosionych piersiach, perliły się pod pachami, ściekały po nogach i stwardniałych stopach, wszędzie, gdzie skóra swędziała od kurzu i potu. Co nieco, z niczym nie zmieszane, popłynęło wprost do gardeł. Nocą członkowie Lekkiej Kolumny Pionierów spali jak zabici na swoich puchowych kwaterach. Nie obudzili się nawet wtedy, gdy na miasto spadło kilka bomb.

Kirsch lubił od czasu do czasu gesty ironicznego patosu. „Obywatele Cambrai! - zawołał tego dnia, nim poszliśmy spać. - Francuzi! Wybaczcie im, albowiem nie wiedzą, co czynią”. Głowę umył sobie wodą sodową Perrier - ,,1’eau qui fait psziiit”.

Słowo wyjaśnienia. To, co się zdarzyło w willi Herrscherów i w innych domach, także kąpiel w winie w Cambrai, było jednorazowym incydentem podczas całego mojego pobytu we Francji, o ile mogę to stwierdzić na podstawie ograniczonego zakresu własnych doświadczeń i spostrzeżeń. Nie sądzę, by w domach, których mieszkańcy byli obecni, kiedykolwiek dochodziło do takich ekscesów. Niemniej trudno byłoby mi powiedzieć, że mój oddział zachowywał się „zawsze poprawnie”, bo to słowo podczas wojny i podczas okupacji jest w każdym razie nie na miejscu; myślę, że w uszach Francuzów musi brzmieć jak obelga. Inwazja, armia inwazyjna nigdy nie jest „poprawna”, tak jak nie ma „poprawnej” wojny, choćby żołnierze jakiejś armii zachowywali się jak najbardziej poprawnie.

Każdy niemiecki żołnierz, nawet jeśli się zachowywał najbardziej poprawnie, najbardziej pojednawczo, najbardziej przyjaźnie, musiał być dla Francuzów czymś strasznym. Może nie tak bardzo na początku, kiedy trwały jeszcze walki. Ale na pewno podczas okupacji, bo przecież wtedy swoim mundurem reprezentował to, co za nim stało, nieważne, jak on sam na to patrzył. Wspomnę tu mojego nieszczęśliwego przyjaciela i niezapomnianego duchowego towarzysza, Georga von Johnsona. Był obywatelem niemieckim, ale wychowanym w Ameryce, z całej duszy nienawidził reżimu nazistowskiego i wojny. Tak jak ja czuł się niewolnikiem wojskowym. W Rosji staliśmy się sobie w myśleniu tak bliscy jak spiskowcy. Całymi wieczorami opowiadał o Ameryce, o demokracji, o wolności. Wiedział, że Niemcy prze-


Francja

91

grają wojnę, marzył, że potem nastaną lepsze, bardziej godne człowieka czasy. Pod koniec wojny zginął w zasadzce, zastrzelony przez partyzantów na jakiejś ulicy w Rzymie. I to chciałem przez to powiedzieć: nie zastrzelili Georga von Johnsona, lecz człowieka w mundurze obrzydliwego, okrutnego systemu. Nie inaczej patrzono na każdego Niemca, który we Francji i we wszystkich okupowanych krajach Europy reprezentował Hitlera swoim mundurem. Ci, którzy zostali zabici przez ruch oporu, we Francji, w Norwegii, we Włoszech i gdzie indziej, byli namiestnikami przemocy i niesprawiedliwości, i Bóg jeden wie, choć weń nie wierzę, jakich rozkazów by nie wykonali.

Poprawnie - to w naszym wypadku tylko wykręt. Poprawnie zachował się także niemiecki generał w Rouen. Posłano nas do miasta, do pomocy w akcji ratowniczej. Dookoła katedry Notre Dame płonęły domy i nie można było dopuścić, żeby ogień przerzucił się na zabarykadowaną workami z piaskiem budowlę. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, pożary były już pod kontrolą. Staliśmy więc bezczynnie. Zapadł wieczór i tylko migotliwy blask pożaru rozjaśniał scenerię. Tu kiedyś spalono Joannę d’Arc. Ten stos nadal się żarzy i bucha płomieniami. Jakiś żołnierz piechoty, który wszedł przez strzaskane okno do sklepu fotograficznego i wyszedł z aparatem, został przyłapany przez owego generała i z miejsca zastrzelony. Poległy we Francji. Kiedy odjeżdżaliśmy, leżał jeszcze na bruku.

Być poprawnym we Francji, to mogło znaczyć różne rzeczy. Całymi tygodniami kwaterowaliśmy w La Fleche, w kolegium jezuickim, którego uczniem byl w swoim czasie Kartezjusz. Jego popiersie stało nad portalem. Ja zostałem mianowany fotografem kompanii i batalionu, chociaż taka funkcja w ogóle nie istniała, i mogłem się swobodnie poruszać, zwolniony ze wszystkich innych obowiązków służbowych; miałem za zadanie robić zdjęcia do dziennika wojennego dywizji, dlatego też oddano mi do dyspozycji ciemnię w szkole jezuickiej. Stała się ona miejscem zgromadzeń podobnie myślących kolegów, do których oczywiście należał wikariusz Kirsch; nazwiska pozostałych dlatego pamiętam, że nazywaliśmy siebie „Heweho-kima”, więc Wecke, Hocke i Maecker byli jeszcze do rozszyfrowania. Klub pięciu spotykał się także w restauracji hotelu „Vert Galant” nad brzegiem uroczego Loiru8, gdzie nasze starania, aby zawsze zachowywać się skromnie, uprzejmie, nie za głośno i po cywilnemu - słowem „poprawnie”, musiały pewnie wywierać na obserwatorach wrażenie co najmniej wzruszające,

8 Loir, lewy dopływ Sarthe, nie mylić z Loarą (fr. Loire).


92

Moja wojna

wszystko to przecież tak zupełnie nie pasowało do naszych podkutych butów, naszych mundurów i orłów ze swastyką na piersi.

Kompania wyprawiła mnie z rozkazem wymarszu do Paryża po zakup filmów, papieru fotograficznego i wywoływaczy. Na ulicach stolicy właściwie nie było widać niemieckich żołnierzy. Załatwiłem sprawunki, a resztę czasu wykorzystałem na to, by wspiąć się na wieżę Eiffla (windy nie jeździły), a potem pójść w stronę placu Gwiazdy, Łuku Triumfalnego. Wojenny Paryż. Mały ruch, wiele sklepów zamkniętych, smutna atmosfera mimo słonecznego dnia. Mnie jednak przygnębiało i jednocześnie zmuszało do zastanowienia coś innego. Była to reakcja Francuzów, kiedy maszerowałem ulicami, przez Pola Elizejskie, bo w mundurze Wehrmachtu można przecież tylko maszerować, choćby się szło jak najbardziej cywilnym krokiem. W tamtym okresie paryżanie rzadko jeszcze widywali niemieckich żołnierzy, więc kiedy się pojawiałem w ich polu widzenia, zdumieni podnosili wzrok, niektórzy rozbawieni - nie prezentowałem się wszakże zbyt imponująco, inni z pogardą, niektórzy oglądali się za mną, a może byli i tacy, chciałbym w to wierzyć, którzy by mnie chętnie poklepali uspokajająco i dobrotliwie po ramieniu, ale dla większości byłem na pewno potworem, tyle że w danej chwili niegroźnym, więc może warto go sobie z ciekawości obejrzeć. Po raz pierwszy miałem uczucie, że mundur pali mi skórę. Nie mogłem dać niczym do zrozumienia, że nie mam z tym wszystkim nic wspólnego - byłoby to i śmieszne, i w gruncie rzeczy kłamliwe.

Muszę tu wspomnieć o francuskim oficerze, który szedł naprzeciw mnie na ulicy w La Fleche. Oficerom wolno było nosić mundur i broń nawet po rozejmie; niemieccy żołnierze musieli im salutować. Szedł na wprost mnie wąskim chodnikiem, na którym było miejsce tylko dla jednej osoby. Był wysoki - dziś powiedziałbym, że jak de Gaulle, elegancki, całkowicie pewny siebie. Ja jestem nieduży, mundur na mnie źle leżał, i natychmiast straciłem rezon. I tak zwycięzca i zwyciężony szli naprzeciw siebie nie zwalniając kroku. Historia skończyła się całkiem zwyczajnie. To ja zszedłem na bok, zasalutowałem, a on z niezmienionym wyrazem twarzy odsalutował niedbale i poszedł dalej; dla niego było to oczywiste. Na szczęście dla mnie też, nie nabawiłem się więc niemieckiego kompleksu: byłem przecież okupantem mimo woli, a on panem we własnym kraju.

La Fleche nad cienistymi brzegami Loiru jest dla mnie z jeszcze innych powodów teatrem wspomnień. Opowiem o dwóch sprawach, jednej bardziej pamiętnej, drugiej raczej smętnej.


Francja

93

Tematem naszych rozmów w kręgu Hewehokimy były raz po raz alternatywy dla hitleryzmu, narodowego socjalizmu i wojny. Zgodnie uważaliśmy demokrację, wolność i inne utracone cnoty za godne uznania i pożądane, ale z pewnym dodatkiem. Z naszych dyskusji wydawało się jasno wynikać, że zmiana na lepsze nie może nastąpić wyłącznie przez mechaniczne zbudowanie innego politycznego systemu, lecz tylko przez zmianę mentalności ludzi. Należało więc dążyć do nowego ducha, jak go nazwaliśmy; myśleliśmy

0 tworzeniu małych grup, których środkami walki miały być dawanie przykładu i braterstwo wszystkich ludzi. Pewnego wieczoru usiadłem w zaciszu mojej ciemni i spisałem utopijne mrzonki, jakie snuliśmy w naszym naiwnym idealizmie. Potem zdobyłem się na odważny krok i oddałem rękopis do druku. Powstał zeszycik o wymiarach 14 na 11,5 cm i objętości 10 stron. Na tylnej stronie okładki widnieje napis „Imprimerie Laguicheux, La Fleche”. Moim czterem kolegom nic nie powiedziałem, bo by tego nie pochwalili,

1 słusznie, w końcu było to przedsięwzięcie bardzo niebezpieczne dla nas wszystkich, dla drukarza też. Z 20 wydrukowanych egzemplarzy, których nigdy nie rozdałem, 19 rzeczywiście zniszczyłem w pośpiechu w 1944 roku, kiedy moja żona weszła w konflikt z gestapo. Dwudziestego nie miałem pod ręką, drzemał gdzieś sobie razem z ewakuowanym bagażem w Dolnej Bawarii. Dzięki temu przetrwał. Kiedy dziś go przeglądam, wcale się już z jego treściami nie zgadzam, gdyż w ciągu dziesiątków minionych lat nabrałem ogromnego pesymizmu wobec zdolności człowieka do poprawy. Dlatego nawet nie zamierzam zacytować choćby jednego zdania. Wystarczy fakt, że prości niemieccy żołnierze w okupowanej Francji prowadzili antypaństwowe rozmowy, a ich rezultat został nawet po cichu wydrukowany. Mimo to każdego z nas francuski ruch oporu załatwiłby z czystym sumieniem, gdyby przyszło co do czego.

Moje drugie przeżycie ma związek z burdelem. Zostałem tam odkomenderowany, abym razem z naszym sanitariuszem zadbał o prawidłowy przebieg pewnej operacji. Polegała ona na tym, że każdy żołnierz musiał na koniec podejść do sanitariusza, który mu w cewkę moczową wstrzykiwał płyn dezynfekcyjny. Ja miałem dopilnować, żeby żaden się nie wymigał. Stanąłem więc w drzwiach, skąd mogłem wygodnie obserwować całe foyer tego przybytku. Foyer oznacza w tym wypadku duży pokój z drewnianą podłogą, kilka ław i krzeseł ustawionych pod ścianami, stół, o którym zaraz opowiem, i drugi, mniejszy, przy którym dyżurny sanitariusz rozłoży! swoje instrumentarium, butelki, watę i miseczki.


94

Moja wojna

Powietrze było przesycone dymem papierosów. Żołnierze rozmawiali z dziewczynami językiem dotykowo-migowym, a ogólny śmiech wzbudzało to, co się działo na dużym stole. Jedna z kobiet, naga, na wpół leżała na plecach na blacie, oparta szeroko rozstawionymi nogami o podłogę. Wkładała sobie do pochwy ogórek, płaską dłonią klepała się po brzuchu, a skurcz mięśni powodował, że ogórek wystrzeliwał jak pocisk przez pokój. Klaps miał naturalnie znaczenie tylko dramaturgiczne, mniej więcej takie samo jak okrzyki wydawane przez akrobatów. Bardzo często powtarzała tę sztuczkę, bo odwiedzający ten przybytek nigdy nie mieli jej dość. No i przynosiła niemało pieniędzy w walucie okupacyjnej.

Lepiej by było, żebym ten epizod zachował dla siebie, mógłby ktoś powiedzieć, ale opowiedziałem o nim zupełnie celowo. Niezaspokojona potrzeba seksualna to problem wspólny żołnierzom w polu i więźniom. Historia wojenna świata pełna jest rażących opisów szału rozpętanych żądz, torujących sobie drogę przemocą, jeśli inne wyjścia pozostają zamknięte. Podczas „poprawnej” okupacji Francji - czy innych krajów europejskich -tak nie było. Żadnych erupcji furor sexualis. Skoro więc wybrałem przykład prostytucji, to tylko po to, żeby pokazać przypadek skrajny, na tle którego łatwiej będzie zrozumieć codzienność.

Na ogól stosunki między niemieckimi żołnierzami a Francuzkami nie miały nic wspólnego z korzyściami materialnymi. Cóż niemieccy żołnierze, w odróżnieniu od Amerykanów, mieli do zaproponowania francuskiej dziewczynie: ani kawy, ani czekolady, ani papierosów, żadnych rzadkich artykułów żywnościowych czy pożądanych napojów alkoholowych, tak jak w kraju cierpiącym niedostatek. Francja sama miała jeszcze tego wszystkiego w bród. Cóż więc mogło skłaniać francuskie kobiety i dziewczyny, by nie walczyły z Niemcami za pomocą blokady głodowej w sferze intymnej? Ciekawość, chęć popróbowania z jakimś Cheruskiem czy Teutonem? Macierzyński samarytanizm? Niefrasobliwe podejście do życia? W poszczególnych przypadkach mogło tak być, ale dla całych armii są to wyjaśnienia niewystarczające. Po co jednak szukać odpowiedzi tak daleko, skoro leży jak na dłoni. Wzajemne przyciąganie się między kobietą a mężczyzną jest cechą ludzką, przebija się wszędzie i ma nieskończenie wiele oblicz; wieloznaczne słowo „miłość” nie musi przy tym wchodzić w grę.

Wiadomo przecież, że zaraz po wojnie w wielu miastach wyzwolonej Europy publicznie golono głowę kobietom, które można było pomówić

o zadawanie się z niemieckimi żołnierzami. Uważam, że barbarzyństwa do-


Francja

95

puszczali się tu strażnicy cnoty i tak zwanego honoru narodu. Stosunki między płciami są ponadnarodowe, nie ma na nie monopolu, język, naród, kolor skóry, religia, rasa, wykształcenie, majątek nie stanowią barier. To, co kobiety mężczyznom, a mężczyźni kobietom mają do ofiarowania, w żadnym razie nie jest kwestią publiczną, a już na pewno nie do roztrząsania pod rozwianymi sztandarami. Na temat dobrego czy złego gustu w konkretnym przypadku każdy może mieć własne zdanie. Ale na to, co kobiety za granicą dobrowolnie ofiarowały niemieckim żołnierzom, a niemieckie kobiety i dziewczęta po wojnie zagranicznym żołnierzom okupacyjnym, należałoby choć raz spojrzeć także bezstronnie. Mogłoby się okazać, że pośród wrogiego zgiełku dokonywało się tu wielkie dzieło budowy pokoju, zadające kłam wszelkiej nienawiści i wszelkim sztucznym podziałom między narodami.

Opuściliśmy La Fleche w kierunku Bordeaux, gdy Wehrmacht zajął również południową Francję. Mój oddział stacjonował teraz w Arcachon nad Zatoką Biskajską, popularnej miejscowości wakacyjnej w przedwojennej Francji. Pewnego dnia kazano nam zmierzyć z dokładnością co do centymetra wszystkie nasze pojazdy - długość, szerokość, wysokość. Oczywiście od razu wiedzieliśmy, o co chodzi: zaokrętowanie do inwazji na Anglię. Nieoczekiwanie, w złudnym rozmarzeniu pokojowej Francji, śmierć znowu podniosła głowę, białą jak niepokonane skały dalekiej wyspy. My, to znaczy piątka Hewehokimy, przeczuwaliśmy swój bliski koniec, nikt nie wierzył, że wyjdzie żywy z czekającego nas piekła ognia i kipieli.

Miało być jednak inaczej. Także dla mnie. Naczelne Dowództwo Wehrmachtu najwyraźniej kazało wszystkim formacjom zgłosić fotografów. Ponieważ należałem do tej grupy, kołowrót zagarnął i mnie. Zostałem przeniesiony do Zapasowego Oddziału Propagandy i Wyszkolenia w Poczdamie. Ja propagandzistą w nazistowskiej wojnie! Sumienie protestowało, z drugiej strony byłem jednak zadowolony, że tak nieoczekiwanie mogę się wymknąć saperom, oddziałowi frontowemu wysyłanemu do Anglii. Kiedy się żegnałem z bliskimi przyjaciółmi przed tym zwrotem ku niewiadomemu, Kirsch pokrył przystęp sentymentalizmu paroma sarkastycznymi uwagami na temat mojej przyszłej roli jako drugiego dr. Goebbelsa. Wszystko się odwróciło i zaczął się nowy rozdział mojej chwalebnej kariery wojskowej.





Polska


Dlaczego przytaczam tu ten ocalały list, za chwilę się wytłumaczę.

Kochani Rodzice!

Mam się dobrze. Wiecie, o czym mówię - stosownie do okoliczności. Co porabia Herr Meier?1 Mam nadzieję, że nie musicie co noc zbiegać do piwnicy.

Wybaczcie, że piszę dopiero dzisiaj, ale chciałem dołączyć do listu kilka fotografii, które zrobiłem, a dopiero teraz są gotowe. Bez zdjęć trudno to sobie wyobrazić. Nie poznalibyście tego miasta. Duża część leży w gruzach. Nie ma ulicy, w widoku której nie dominowałyby ruiny. Tam, gdzie mieszkaliśmy, jest tylko hałda kamieni i rumowisko. Teraz wszystko przysypał śnieg. Przez to wygląda jeszcze bardziej przygnębiająco, posępniej. Z wielu domów zostały tylko fasady z pustymi oknami, bo kondygnacje z tylu runęły. Tu i ówdzie widać wysokie ceglane mury, a gdzie przedtem było drugie czy trzecie piętro, wisi przyklejony w kącie kaflowy piec, wokół którego może siadywała kiedyś cala rodzina. Widziałem też zwisającą z samej góry wannę, która trzymała się tylko na rurze odpływowej. Nie wiadomo, co leży pogrzebane pod gruzami. Ulice są już co prawda od dawna uprzątnięte. Ale i ludzie bardzo się zmienili. Wszystko zrobiło się nędzne, szare, przytłaczające, każdy przemyka śpiesznym krokiem, jakby chciał jak najszybciej odejść. Roi się od obdartych, żebrzących dzieci, które nagabują każdego. Jedynymi samochodami są właściwie tylko te Wehrmachtu. Stoją też dorożki z chudymi końmi, którym można policzyć żebra, a same


1 Przezwisko Hermanna Göringa, zob. s. 101 - przyp. tłum.


98

Moja wojna

pojazdy sprawiają wrażenie zaniedbanych. Nie można już jak dawniej pojechać za złotówkę dokąd się chce. Dorożkarze mają teraz taksometry, ale mówią: «Nix taxi, Futter teuer, Pferd krank»2. Tak samo jest z innymi cenami w mieście. Dzieci biegają boso po śniegu i sprzedają papierosy, głównie te z długim kartonowym ustnikiem. Czasami gdzieś na rogu można zobaczyć ulicznych muzykantów. Ich melodie przypominają dawne czasy, przez co kontrast ze zniszczeniami wokół staje się jeszcze ostrzejszy. Te przygnębiające ruiny są naprawdę straszne, można się rozchorować, jak się na nie patrzy. Tutaj jest zupełnie inaczej niż we Francji, gdzie na obszarach działań wojennych też były ostrzelane budynki, ale to były niskie domy, jak na wsiach czy w małych miasteczkach. Zdewastowane milionowe miasto różni się od nich koszmarnie. Dużo by jeszcze opowiadać o tym miejscu, w którym spędziliśmy tak cudowne tygodnie. Niestety, muszę kończyć. Może kiedyś dostanę urlop, to powiem Wam więcej”.

Tym, z czego się chcę wytłumaczyć, jest banalność tego listu z 1941 roku, tak wyraźna, gdy się go czyta dzisiaj. W międzyczasie widzieliśmy przecież o wiele lepsze rumowiska, doskonalsze ruiny, w rzeczywistości i na fotografiach. Na przykład niemieckich miast w latach 1943-1945, Rotterdamu, Belgradu, Hiroszimy i innych. Co tam puste okna i ceglany mur ze zwisającą wanną. Ale - zapytajmy inaczej - co za horror właściwie musi się zdarzyć, żeby nas to jeszcze obeszło, boleśnie dotknęło, wyrwało ranę w piersi, poruszyło skamieniałe, stępiałe, zobojętniałe zmysły, żeby z przerażenia i wstydu krew nam napłynęła do głowy? Później jakiś rzeźbiarz w najlepszym razie wykona na zamówienie państwowe pomnik, obok którego ludzie będą przechodzić mimo.

Banalność zła - pisała o niej kiedyś Hannah Arendt, tkwi w samej rzeczywistości, choćbyśmy byli trzymani od niej z dala przez media, które ochronnym gestem wsunęliśmy między nią a siebie. Mówię o ruinach i gruzach Warszawy. Przyjechałem z zachodu, wówczas jeszcze nietkniętego zniszczeniami. W Berlinie, dobrze to pamiętam, ludzie odbywali wtedy dalekie piegrzymki do jakiegoś uszkodzonego narożnego domu, trafionego pojedynczą brytyjską bombą lotniczą. Jak będzie wyglądało milionowe miasto w ruinie - tego nikt nie mógł sobie wyobrazić, chyba że w futurystycznych wizjach. Teraz takie miasto zobaczyłem. Niespodziewanie. I nie tylko widziałem te domy, bloki, całe dzielnice mieszkaniowe zburzone i wypa-


2 Nie ma taksi, obrok drogi, koń chory.


Polska

99

lone, sterczące w nawisie śniegiem niebo pierwszych styczniowych dni, nie tylko słyszałem martwą ciszę nad czarnymi, spękanymi zębami murów i pustymi, wciśniętymi w ziemię zarysami budynków - nakładały się na nie moje wspomnienia, w których Warszawa żyła nadal nietknięta, taka, jaką poznałem owego przedwojennego 1937 roku, teraz już tak odległego. Czułem się upokorzony, zrobiło mi się niedobrze, miałem poczucie winy, z roli obserwatora wpadłem w rolę sprawcy. Jak mogłem w mundurze - tym mundurze - chodzić ulicami, zawsze w obawie, że spotkam znajomych lub przyjaciół z tamtych czasów? Jakże miałbym spojrzeć im w oczy?

Jak w ogóle się tu znalazłem, właśnie w Warszawie?

Mój występ w Poczdamie, w Zapasowym Oddziale Propagandy i Wyszkolenia, trwał krótko. A wyglądało to tak:

H. ma p.d.p.”. Kantyna była pełna dymu i gwaru. Podoficerowie pili na umór. Sierżant-szef, nazwiskiem Runge albo Ruhnke, wypisał powyższą wyrocznię na brzegu tekturowej podstawki pod kufel. Z tym dokumentem udałem się do kancelarii: „Heydecker ma przepustkę do pobudki”. Mogłem pojechać do Berlina, zobaczyć Mariannę i rodziców. Wyrwać się stąd.

Obóz Zapasowego Oddziału Propagandy i Wyszkolenia w Poczdamie składał się z porozrzucanych drewnianych baraków za miastem. Wszystko tam było takie, jak ta historia z podkładką pod kufel. Dziwaczny konglomerat o pewnych strukturach, dla nowicjusza jednak nieprzejrzystych. Zbieranina kwaterująca w baraku „D”, czyli przejściowym - od słowa „Durchgang” - pod rządami raz pobłażliwego, kiedy indziej znów desperacko surowego kapitana nazwiskiem Graue, sama siebie kpiąco nazywała „żołnierzami wojskowymi”. Optycznie mundur nadawał im rzeczywiście wygląd nieco bardziej jednolity, przypominający niemiecki Wehrmacht, ale w mowie i zachowaniu ucieleśniali same skrajności. Należeli do tej grupy sprawozdawcy, filmowcy, rysownicy i malarze, poeci, historycy, fotografowie, tekściarze od reklamy, spikerzy radiowi, karykaturzyści, powieściopi-sarze, kompozytorzy. Wszystko i wszyscy byli „szalenie ważni” i wszyscy wszystko uważali za „szalenie ważne”. Działalność Kompanii D rozkładała się więc na dwie nierówne „poddziałalności”. Pierwsza to było czekanie. Czekanie, aż od Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu przyjdzie rozkaz wymarszu do jednej z kompanii propagandowych, rozsianych w okupowanej Europie. W okresie oczekiwania można było się zająć drugą „poddziałal-nością” - szukając pomysłów, wykorzystując stosunki i ruszając głową,


100

Moja wojna

jakby tu dostać urlop specjalny. Na przykład urlop specjalny na zbieranie materiałów w archiwach albo w bibliotece, urlop specjalny w celu przeprowadzenia najbardziej wydumanych badań czy przygotowań - należało tylko przekonać odpowiednie służby o doniosłości przyszłego produktu finalnego i jego propagandowej efektywności. Mówiono mi, że istniało nawet coś takiego, jak nieograniczony urlop roboczy, na przykład „aż do ukończenia” tego czy innego dzieła; podobno jakiś sprytny żołnierz przepadł z taką przepustką na dobre. Organizacja była chaotyczna.

Zdarzyło się w owym czasie, że jakiś oficer marynarki dokonał na oceanach czegoś, za co jako pierwszy przedstawiciel tego rodzaju broni otrzymał Krzyż Kawalerski. A że sprawa nie poszła całkiem gładko, leża! teraz w lazarecie w Zittau, w Saksonii - mam nadzieję, że nie mylę Zittau z Zwickau. Dość, że los bohatera mórz spowodował, iż w Poczdamie dano mi do ręki służbową leicę i wyruszyłem do rzeczonego lazaretu, aby w celach propagandowych sfotografować oficera - w białym, gładko pościelonym łóżku, uśmiechniętego, Krzyż Kawalerski na szyi, wykres temperatury w tle, kwiaty na szafce nocnej. Obok portret fiihrera, niemal zapomniany. Pstryk, pstryk, bardzo dziękuję, i z powrotem do Poczdamu, licząc na burzę z piorunami.

I pan chce być fotografem?” - wrzasnął na mnie oficer, odpowiedzialny w Poczdamie za materiały zdjęciowe. Moje były całkowicie niedo-świetlone. Nie do użytku.

Panie poruczniku, proszę o zgodę na powtórzenie zdjęć”.

Tego by jeszcze brakowało! Pan już nie będzie tu robił żadnych zdjęć. Pan - nie. Pana wsadzimy do laboratorium, zrozumiano!”.

Tak jest, panie poruczniku”.

Bilans był dla mnie dodatni. Po pierwsze, nie musiałem robić propagandowych zdjęć w rodzaju: szczęśliwe norweskie dzieci otrzymują od niemieckich żołnierzy prezenty wielkanocne, albo: oddziały szturmowe Wehrmachtu wykurzają angielskich zbirów czyhających w zasadce. Po drugie, laboratoria fotograficzne z reguły nie znajdują się tam, gdzie strzela się nie na żarty. A wreszcie laborant, w porównaniu z fotografem posyłanym to tu, to tam, nie musi się za bardzo wysilać. Mam powody, żeby być wdzięcznym niedoświetlonemu kawalerowi orderu.

Przepustka do czasu pobudki. Co wieczór po służbie kolejką miejską z Poczdamu do Dworca Zoo, potem metrem do Nollendorfplatzu. I każdej nocy o oznaczonej porze z powrotem do metra, bo Anglicy nadlatują punktualnie co do minuty i zrzucają bomby; jeszcze nie w wielkich eska-


Polska

101

drach jak później, tylko pojedynczo lub w małych związkach. Niesamowite jest to zaciemnione miasto, nad którym niesie się wycie syren i przelatują suche płomienie wylotowe dział obrony. W betonowych tunelach kolejki podziemnej echo grzmi metalicznie. Zgromadzeni ludzie przysiedli na schodach, na gazetach albo składanych stołkach, które przynieśli z sobą, niewiele mówią, nasłuchują tylko huku silników na zewnątrz i szczekania dział obrony przeciwlotniczej, czekają, czy alarm nie będzie wkrótce odwołany.

Niech się nie nazywam Hermann Goring, tylko Hermann Meier, jeśli kiedykolwiek jakiś nieprzyjacielski samolot przeleci nad granicami Rzeszy!” - tak na początku wojny chwalił swój system obronny Hermann Goring. Teraz nazywają go Meier. Nawet o kilka minut nie potrafi opóźnić nadejścia Brytyjczyków. Można według nich regulować zegarki. Jedna z przyjaciółek Marianny, zwana „Sępem”, z powodu problemów sercowych połknęła któregoś wieczoru weronal, przekonana, że podczas nocnego alarmu ktoś ją znajdzie i wybudzi. Nie przeżyła, bo akurat tej nocy Royal Air Force z niewybaczalnych przyczyn nie zrobiła nalotu na Berlin.

Poślubiłem Mariannę 13 stycznia w Charlottenburgu. Wiąże się z tym epizod, o którym chciałbym tu wspomnieć. Kiedy poszedłem ogłosić zapowiedzi, urzędnik stanu cywilnego się zdumiał, bo w moim świadectwie urodzenia dostrzegł wśród innych także imię Isaak.

To jest żydowskie imię, jako Aryjczyk musi pan je zmienić”.

Powiedziałem, że tego bym nie chciał, bo nadali mi to imię rodzice i od czasu chrztu noszę je z szacunkiem i bez zastrzeżeń.

Jeśli nie chce pan zmienić dobrowolnie - odparł - mam obowiązek skreślić to żydowskie imię z urzędu. Aryjczykom nie wolno nosić żydowskich imion”.

Jako żołnierz w mundurze mogłem wobec cywilnego urzędnika występować nieco bardziej stanowczo. Poprosiłem, żeby mi pokazał odpowiedni przepis, abym się sam mógł przekonać, że ma rację. Niechętnie, ale przyniósł teczkę ze stosownymi rozporządzeniami. Patrzyłem, jak palcem wskazującym wodzi po długich rubrykach z imionami zabronionymi wszystkim Aryjczykom, zaczynając od Aarona. Wreszcie doszedł do mojego imienia, przeczytał dotyczącą go uwagę i z dość kwaśną miną oznajmił:

No, więc może pan nosić nadal to imię, bo pisze się przez k. A Isaak jest imieniem biblijnym. Gdyby pisało się Isaac przez c, musiałbym wykreślić to imię z pańskich dokumentów, bo pisane przez c jest imieniem żydowskim”.


102

Moja wojna

Niedługo po tym, jak „k” rozwiało troski strażników rasy, mogłem jako Julius Philipp Isaak wstąpić w aryjski stan małżeński. Dostałem urlop na ślub, a potem jako laborant rozkaz wymarszu - do Warszawy, Kompania Propagandy 689, nr poczty polowej 21022. Moja żona prawie się rozpłakała, bo całe życie uważała liczby 21 i 22 za pechowe, zwłaszcza 22. Kompania kwaterowała w szkole przy ulicy Wolskiej, drodze wylotowej z miasta, niedaleko cerkiewki z cebulastymi wieżyczkami. Z dworca do tego miejsca był dobry kawał drogi tramwajem. Barierka przegradzała wnętrze wagonu na dwie części, większą i mniejszą.

Nur für Deutsche” - głosił napis na barierce. Siedziało się za nią wygodnie, mundurowym i cywilom; w drugiej części tłoczyli się polscy pasażerowie. To był pierwszy szok.

Stanąłem obok motorniczego, lodowaty wiatr owiewał platformę, osadzając mu oddech kryształkami na wąsach. Motorniczy nie mówił ani słowa. Spojrzałem w dół na grube futrzane rękawice, w których kręcił korbami. Na zewnątrz przesuwały się ruiny miasta, dzieło niemieckiej artylerii z 1939 roku. Dowodził nią generał-porucznik Zuckertort, zdolny facet.

W szkole przy Wolskiej musiałem stać na warcie, pomagać przy budowie ruchomego laboratorium fotograficznego - w zamkniętej ciężarówce zamontowano ciemnię - i od czasu do czasu wywoływać filmy, zrobione przez kolegów fotoreporterów: urocze historie o tym, jak to Niemcy robią teraz z „polnische Wirtschaft” porządne Generalne Gubernatorstwo; albo jak bardzo po przyjacielsku zachowują się wobec siebie Niemcy i Rosjanie w Przemyślu, granicznym dworcu kolejowym na linii demarkacyjnej, gdzie radzieckie pociągi towarowe przyjeżdżają z ważnymi strategicznie surowcami dla Wielkoniemieckiej Rzeszy; albo jak serdecznie i ciepło właściwe służby troszczą się o dobry nastrój naszych żołnierzy. Można było sfotografować poza tym wiele innych rzeczy, ale tych się nie fotografowało.

Po służbie aż do capstrzyku, a także w wolne od służby weekendy żołnierze mogli swobodnie poruszać się po mieście. O ruinach, które tak mną wstrząsnęły, już mówiłem; ale człowiek w końcu się uspokaja, jeśli niczego nie może zmienić. Mimo to chciałbym w tej relacji jeszcze trochę powłóczyć się po Warszawie. Były nowe tabliczki z nazwami ulic, na przykład Neue Welt zamiast Nowy Świat, Marschallstraße zamiast Marszałkowskiej. Z pomnika Kopernika dłuta Thorvaldsena znikła tabliczka z nazwiskiem, bo wielki polski astronom Kopernik teraz już przecież Polakiem być nie mógł.


Polska

103

Tu i ówdzie stoją mężczyźni w obszarpanych garniturach i płaszczach, i zgrabiałymi palcami grają na akordeonie, skrzypcach, saksofonie. Czasami dostają parę groszy, może nawet złotówkę. Pod klubem żołnierskim -skąd dobiegają dźwięki szlagieru Am Abend auf der Heide - wystają dzieci o zapadniętych policzkach i powtarzają wyuczone na pamięć niemieckie zdanie: „Bit-te Herr ein Stück-chen Brot”3. Nocą miasto nie jest zaciemnione, ale nie ma reklam świetlnych, a prąd często bywa tak słaby, że żarówki dają ledwie żółtawe światło. Dla tych jednak, którzy mieli dość sprytu i pieniędzy, w Warszawie jeszcze wtedy wszystko było do dostania: szkocka whisky, amerykańskie papierosy, pasztet sztrasburski z gęsich wątróbek, szwajcarska czekolada, francuski szampan, rosyjski kawior. Był chleb, cukier, mąka, warzywa, mięso, wędliny, torty, kawa, likier, aparaty fotograficzne leica, radia, lornetki, brylanty, dolary, jedwabie, angielskie materiały, złoto, futra, buty. Czarny rynek, nie do wytępienia nawet dla niemieckich zaprowadzaczy porządku i mimo grożącej kary śmierci, dysponował wszystkim w dowolnych ilościach. Lecz na takie luksusy mogli sobie pozwolić jedynie nieliczni. Nie na ostatnim miejscu należeli do tego wąskiego grona oficerowie SS i wyżsi urzędnicy niemieckiej administracji cywilnej.

Za model dla niemieckiej administracji cywilnej w Generalnym Gubernatorstwie posłużyła biurokracja Rzeszy. Poza gubernatorem generalnym - straconym później w Norymberdze Hansem Frankiem - z siedzibą w Krakowie byli gubernatorzy dystryktów, mający pod sobą hierarchię najrozmaitszych urzędników w niebieskich mundurach oraz rój sekretarek i innego personelu. Współpracowały z tymi służbami albo wręcz przeciwnie, w zależności od okoliczności, niemiecka policja, gestapo, SS, Wehrmacht i rozmaite inne organizacje. Dla pracowników administracji cywilnej regularnie rekwirowano polskie mieszkania, dla wyższych szarż także wille i inne domy prywatne. Ich właściciele musieli wyprowadzić się w ciągu godziny, wolno im było zabrać tylko rzeczy osobistego użytku i tylko tyle, ile sami mogli unieść. Potem wprowadzali się niemiecki urzędnik, sekretarka albo maszynistka. Damy z ciasnych niemieckich izdebek trafiały nagle do dużych, często bogato wyposażonych mieszkań i grały rolę nadludzi, komenderując polskimi służącymi i sprzątaczkami. Później, kiedy cały ten koszmar miał się ku końcowi, wywoziły wagony mebli, dywanów i obrazów

3 Proszę, panie, o kawałek chleba.


104

Moja wojna

do Rzeszy. Naturalnie, nie była to reguła, ale liczne przypadki tak rzucały się w oczy, że zdominowały ogólny obraz i zapadły głęboko w świadomość Polaków.

Wiele kobiet w Niemczech w tym czasie objęto obowiązkiem służby. W pierwszych tygodniach 1941 roku także Mariannę, która do tej pory pracowała jako sekretarka w wydawnictwie kart pocztowych. Dano jej do wyboru: albo praca w przemyśle zbrojeniowym, albo jakiś urząd na terenach okupowanych. Wtedy wszystkie chciały do Paryża lub Kopenhagi czy jeszcze gdzie indziej na zachód. Moja żona bez wahania wybrała Warszawę

i pod tym względem miała szczęście, bo do pracy w Polsce raczej mało kto zgłaszał się dobrowolnie. Po krótkiej wymianie listów doszliśmy do wniosku, że najważniejsze jest dla nas, żeby znowu być razem; żadne z nas nie mogło przewidzieć, jak krętymi drogami potoczą się nasze losy po tym wy-jeździe na wschód. Marianna wynajęła na dłużej pokój w hotelu „Victoria” niedaleko Dworca Głównego, nie chciała służbowego mieszkania. Została sekretarką szefa Wydziału Spraw Wewnętrznych - kogoś w rodzaju ministra spraw wewnętrznych dla okręgu warszawskiego, a więc mającego pod sobą także policję. Na szczególną uwagę zasługuje moim zdaniem to, że na stanowisku w tak ważnym i prowadzącym setki tajnych spraw centrum decyzyjnym obsadzono ją bez uprzedniego sprawdzenia, czy będzie można na niej polegać.

A na szczególną uwagę zasługuje to z dwóch powodów. Marianna nie należała do NSDAP ani do żadnej innej nazistowskiej organizacji; w latach 1921-1922 razem z Robertem Heissem kierowała grupą młodzieży komunistycznej w Monachium, od 1918 roku utrzymywała ścisłe kontakty z kręgami komunistycznymi skupionymi wokół dr. Trautnera i hrabiego Lambsdorffa, a brat jej pierwszego męża, Ludwig Hofmeier, był jednym z założycieli Monachijskiej Republiki Rad, której pierwszy minister wojny, aptekarz dr Richard Scheid, również należał do grona jej bliższych znajomych. Później, kiedy zdała sobie sprawę, czym jest komunizm w praktyce, odwróciła się od tego kierunku politycznego. Stała się - i było to jedną z najsilniejszych więzi naszego wiekowo tak niedobranego małżeństwa -zaciekłą przeciwniczką wszelkich dyktatorskich systemów, a teraz silą rzeczy przede wszystkim nazistów. Marianna miała o wiele więcej odwagi

i zimnej krwi niż ja. O tym wszystkim biurokracja Generalnego Gubernatorstwa nie wiedziała, bo nikt Marianny nawet nie zapytał o przeszłość. W nowym miejscu pracy stanowiła potencjalne zagrożenie, jak powie-


Polska

105

dzielibyśmy dzisiaj, ale w wypadku Niemki niezłomną lojalność uważano po prostu za coś oczywistego. Później opowiem więcej o tej wyjątkowej kobiecie. Zmarła w 1968 roku w Monachium, co pozwala mi mówić o sprawach, o których ona sama mówić nie chciała albo już nie mogła. Ale za bardzo wybiegam naprzód.

Na razie byłem jeszcze sam w Warszawie. Z moich znajomych sprzed wojny nie spotkałem - poza jednym tragicznym wypadkiem - nikogo. Uciekli, może nie żyli, w każdym razie zaginęli. Wśród kolegów w kompanii znalazłem tylko dwóch albo trzech, z którymi mogłem rozmawiać całkiem otwarcie, bo łączyły nas takie same poglądy. Fritz Köhler, fotograf z Hanoweru, a teraz laborant jak ja, nigdy nie wątpił, że Niemcy wojnę przegrają, mimo wszystkich zwycięstw, jakie odniosły do tej pory. Mieliśmy jednak bardzo niejasne wyobrażenia, w jaki sposób ten koniec nastąpi. Sądziliśmy na przykład, że inwazja na Anglię skończy się fiaskiem i ogromnymi niemieckimi stratami, po czym nastąpi kontrnatarcie, w którym - tak jak w pierwszej wojnie światowej - weźmie udział także Ameryka. Myśleliśmy też, że alianci mogą przeciągnąć Rosję na swoją stronę i skłonić do wojny z Niemcami. Ale nawet do głowy nam nie przyszło, że Hitler mógłby zaatakować Rosję; przeciwko takiej ewentualności przemawiał los Napoleona, a i „największego stratega wszech czasów” za takiego znów głupca jednak nie uważaliśmy. Tylko jedno było dla nas oczywiste - że będzie to trwało jeszcze bardzo, bardzo długo. Inny nasz zaufany człowiek, również laborant, nazwiskiem Krause, był milczkiem, ale gdy już otworzył usta, to tylko po to, żeby rzucić jakąś ironiczną albo kąśliwą uwagę: na temat komunikatów Wehrmachtu, jakiegoś przemówienia Hitlera, i w ogóle sytuacji. Cała wielko-niemiecka propaganda odbijała się od niego jak groch od ściany, kwitowana szyderczym drgnieniem mięśni wokół kącików ust. Czwarty w naszej paczce był Rudolf Kramer, laborant jak i my; zapamiętałem go przede wszystkim dlatego, że kiedyś, gdy rozmawialiśmy o niesprawiedliwościach dziejących się wszędzie wokół nas w Warszawie, rzucił lekko: „Wszyscy jesteśmy jego pachołkami”. To słowo nigdy nie wyszło mi z pamięci i oddaję cześć mojemu koledze, zapisując je tutaj.

Często zadawano mi pytanie, jak to właściwie możliwe, że podczas wojny i rządów nazistowskich znajdowało się ludzi, którym można było zawierzyć. Czyż wszędzie nadzór nie był totalny? Czyż nie każdy był szpiclem, nie każdy obserwował każdego? To prawda, ale niecała. Tysiące łudzi w Trzeciej Rzeszy zostało straconych lub zginęło w obozach koncentracyjnych,


106

Moja wojna

bo pozwolili sobie na jakąś uwagę w obecności niewłaściwej osoby, opowiedzieli jakiś polityczny dowcip, nie mając do końca pewności, kim są słuchacze. Mimo to system nie byl monolitem, nie byl bez luk. Jednak jakiejś recepty w odpowiedzi na to pytanie podać nie sposób - nie było takiej. Nie chcę mówić o intuicji czy wyczuciu, bywało bowiem, jak już powiedziałem, że pomyłka kosztowała życie. Na znajomość ludzi też się nie będę powoływał - bo jakże niewinny wygląd mają sprawcy masowych mordów, jakże dobrodusznie, w sposób budzący zaufanie się zachowują, jacy są mili w obejściu. Ale jeśli przebywało się z kimś dłużej, można było zaobserwować, jak postępuje, co i w jaki sposób mówi, jak wykonuje lub komentuje obowiązki służbowe, co mu odpowiada, a co nie. Suma wielu poszlak, skądinąd nieistotnych, stopniowo zdradzała, co mogło się dziać w głowie i sercu innego człowieka.

Istniało nieskończenie wiele możliwości rozmowy o sprawach błahych

i aktualnych, o amerykańskich filmach, o Ameryce i o Amerykanach w ogóle, o Anglii, o syntetycznym maśle „Leuna”4, o Złotej Odznace Partyjnej,

o Żydach, o nalotach, o racjonowaniu żywności w kraju, o ostatecznym zwycięstwie i „nowym ładzie w Europie”. Wszystko to były tematy niepod-chwytliwe, ale przez to, co ktoś inny powiedział, choćby najoględniej, przeświecało w końcu jego prawdziwe ja. Wtedy można było czasem skierować rozmowę na kwestie trochę bardziej palące, na przykład aktualną sytuację wojenną. Czy mówił z przekonaniem, z ufnością w przywództwo i fiihrera, czy też czułe antenki wychwyciły tony zwątpienia, może wątpliwości doszły do głosu wprost, a może padła aluzja do czegoś, co nie mogło pochodzić z niemieckich wiadomości? Czy zatem słuchał po kryjomu radia londyńskiego albo usłyszał to od kogoś, kto tego radia słuchał?

Niewiarygodnie wyostrzonymi zmysłami człowiek się nauczył odróżniać to, co ktoś powiedział, od tego, co miał na myśli. Jeden mówił „führer”, inny - „nasz führer” i trzeba było wychwycić ton, jakim wypowiadał słowo „nasz”, i czy zwracał przy tym uwagę, czy w mojej twarzy drgnął wtedy jakiś mięsień, czy nie. Mimika miała wielkie znaczenie. Czy twarz była poważna, zbyt poważna jak na dany powód, czy w uśmiechu kryła się aprobata, zakłopotanie, zawoalowanie, drwina, czy zmarszczka między brwiami była groźna, czy sygnalizowała udawane oburzenie, i do kogo się odnosił ten podświadomy, odrzucający ruch ręki?

4 Namiastka masta produkowana w zakładach chemicznych Leuna-Werke.


Polska

107

Przytoczę trzy gry słowne, które jeszcze zachowałem w pamięci. „Tak było napisane w «Völkischer Beobachter» - mówi jeden, a drugi odpowiada - No to musi być prawda”. Kiedyś podczas fasowania jedzenia powiedziałem: „Fasolówka jest znowu rzadka jak woda”, na co ktoś stojący obok zauważył lakonicznie: „Gdyby führer o tym wiedział!”. Widząc, jak ktoś, o kim jeszcze nie było wiadomo, co myśleć, potyka się, upada i uderza boleśnie, można było powiedzieć: „Chwała wszystkiemu, co twardym czyni” - i wywnioskować z jego miny, kto zacz.

Jako szczególny sprawdzian funkcjonowały hasła czy też sentencje niemieckiej machiny propagandowej. Były to konstrukcje słowne, które występowały w przemówieniach partyjnych, w radiu albo w gazetach, ale których żaden człowiek nie używał w normalnych rozmowach. Nikt na przykład nie mówił o „powietrznych piratach”, mimo że to określenie wciąż padało w wiadomościach i komentarzach. Jeśli więc ktoś w rozmowie powiedział jednak „powietrzni piraci”, to wprawdzie bezspornie użył oficjalnego wyrażenia, ale na pewno w znaczeniu ironicznym, z czego wynikało, że pilotów bombowców wcale nie uważa za piratów, tylko za normalnych żołnierzy, co z kolei w ogólnym klimacie nagonki i oburzenia z powodu nalotów mogło znaczyć tylko tyle, że z nimi sympatyzuje, czyli, ciągnąc dalej, że z władzą, na którą te bomby miały spaść, nie sympatyzuje. Zza tylu węgłów można więc było dać do zrozumienia, co się naprawdę myśli.

Jeszcze jeden komunał rodem z Ministerstwa Propagandy Rzeszy: „Teraz perfidny Albion zostanie rzucony na kolana” - zdanie w żargonie zglajchszaltowanej prasy; żadnemu Niemcowi na co dzień w normalnej rozmowie „perfidny Albion” nie przeszedłby przez usta, byłoby to po prostu śmieszne. Kto jednak tych słów użył, ten wyśmiewał całą wypowiedź: „teraz Anglia zostanie szybko pokonana”, i nawet pryncypialny nazista nie mógł mu nic zarzucić. A gdy ktoś cytował powiedzenie Baldura von Schiracha5 o chłopcach z Hitlerjugend: „Wytrzymali jak skóra, rączy jak charty, twardzi jak stal Kruppa”, można było bez ryzyka dorzucić: „I głupi jak but”.

Nie sposób omówić tych rozlicznych wariantów. Najlepiej będzie wyobrazić sobie, jak w normalnym świecie normalni kupcy dochodzą do tego,

5 Od 1933 roku przywódca młodzieży Rzeszy Niemieckiej, czyli Hitlerjugend, organizacji liczącej około 6 milionów członków, od 1940 namiestnik Rzeszy i gauleiter w Wiedniu, w 1946 roku w Norymberdze skazany za zbrodnie przeciwko ludzkości na 20 lat więzienia.


108

Moja wojna

czy i jak dalece mogą zaufać nowemu partnerowi w interesach - tego też nie da się ująć w reguły. Znajomość ludzi zawsze niesie z sobą ryzyko błędu. Z mojego doświadczenia wynika, że największe niebezpieczeństwo grozi ze strony głupich i bezmyślnych, a tacy przeważali. Wcale nie musieli być nazistami - samo ich gadatliwe współdziałanie i udawanie ważnych mogło na każdego ściągnąć nieszczęście. I odwrotnie - zawsze należało brać pod uwagę, że się jest samemu obiektem testowania, tak że góra ostrożności

i nieufności była niejako podkopywana z dwóch stron, aż w końcu ludzie

0 takich samych przekonaniach trafiali na siebie.

Całą grę bardzo ułatwiało i upraszczało zresztą to, że prawdziwi naziści przecież się nie maskowali, tylko zawsze otwarcie demonstrowali i podkreślali swoje poglądy. Dlatego wygodnie się ich omijało albo zwodziło.

Chciałbym zauważyć, że w Wehrmachcie panował o wiele swobodniejszy ton niż w życiu cywilnym, zróżnicowany w zależności od tego, czy oddział był skoszarowany w Niemczech, czy na obszarze okupowanym, czy poruszał się w strefie działań bojowych, a jeśli tak, to czy szedł naprzód, czy się cofał. W Wehrmachcie nie było przecież gestapo, szpicli czy innych funkcjonariuszy od zwalczania defetyzmu; dopiero pod koniec wojny, kiedy nastrój panował już całkiem zły, do przeciwdziałania rozpadowi woli wytrwania zaangażowano narodowosocjalistycznych oficerów politycznych. Nie wiem, czy w tej fazie wojny byli naprawdę łubiani przez żołnierzy.

Przywodzi mi to na myśl jeszcze jedno bardzo szczególne zjawisko: w Wehrmachcie klęło się, narzekało, wyzłośliwiało, zohydzało i pyskowało, z każdym rokiem wojny i w miarę rosnących strat coraz bardziej, ale nigdy - ja w każdym razie nie przypominam sobie ani jednej takiej sytuacji -nie dotyczyło to nieprawości, jakich dopuszczali się Niemcy na ludności obszarów okupowanych, a z własnego doświadczenia wiem, jak postępowali wobec Francuzów, Polaków, Rosjan, Żydów. Krytykę wywoływały tylko wewnętrzne sytuacje, jak zaopatrzenie, służba, naloty bombowe. Zwracała się przeciwko Góringowi, Goebbelsowi, partii (slogan: „Z Adolfem Hitlerem przeciw NSDAP”). Wyłączony spod wszelkiej krytyki, nawet cienia krytyki, był zawsze „führer” - on pozostawał poza wszelkimi wątpliwościami. W obecności niektórych kolegów można było bez obaw kląć na wszystko

1 wszystkich, ale człowiek narażałby życie, gdyby powiedział jedno lekceważące czy choćby tylko odrobinę krytyczne słowo o Hitlerze. To zastrzeżenie stanowiło zawsze ostatnią i najtrudniejszą do pokonania przeszkodę


Polska

109

w politycznym zbliżaniu się do siebie. W tym punkcie badanie terenu wymagało największej ostrożności i przezorności.

Wspominając w różnych miejscach tej książki o moich najbliższych przyjaciołach, we Francji o Weckern, Hockem, Kirschu i Maeckerze, tu o Kohlerze, Krausem i Kramerze, zawsze miałem na myśli to, że między nami nie istniało tabu Hitlera; nasze przymierze było przypieczętowane wyłącznie przez fakt, że kiedy znajdowaliśmy się tylko w swoim gronie, nazywaliśmy Hitlera zbrodniarzem nad zbrodniarzami, co jednocześnie świadczy o tym, jak wyraźnie mieliśmy przed oczyma jego zbrodnie. Pamiętajmy tylko, że nawet za takie żarciki jak „Grófaz” (skrót od: Größter Feldherr aller Zeiten - największy strateg wszech czasów) można było dostać wyrok śmierci. Chciałbym także podkreślić, że z politycznych przeciwieństw nie wolno wyciągać wniosków co do żołnierskich cnót. Jestem głęboko przekonany, że wszyscy koledzy, nawet niezłomni w swoich poglądach naziści, w walce byliby gotowi z narażeniem własnego życia ratować mnie od śmierci. I odwrotnie.

Mówiłem o nieprawości i zbrodni. Warszawa była tu najokrutniejszą lekcją poglądową. Dumny polski naród traktowany jako stado niewolników. Bardzo szybko się dowiedziałem o likwidacji polskiej inteligencji. Wielu wywieziono do obozów, innych po prostu bez skrupułów rozstrzelano. Naukowców, lekarzy, polityków, dziennikarzy, wykładowców szkół wyższych, wszystkich, którzy są potrzebni narodowi, by mógł się zamanifestować jako naród. Niemcy zamierzali na zawsze wymazać Polskę z historii, a resztę zamienić w rezerwuar bezwolnych zwierząt roboczych, potrafiących liczyć tylko do stu i pozbawionych dostępu do jakiejkolwiek wyższej edukacji. Wyciągali swoje ofiary z mieszkań według przygotowanych list i wywozili; czasami też zabierali bez list, wystarczyło, że ktoś był ubrany tak, że mogli go podejrzewać o przynależność do warstwy przywódczej. Zrozumiale, dlaczego wielu ludzi wychodziło na ulicę tylko w starych ubraniach, dlaczego rezygnowali z lepszych adresów i szukali schronienia gdzie indziej. Transporty „robotników cudzoziemskich” już jechały do Niemiec.

Ale nad tą Krainą Cieni kładł się jeszcze czarniejszy cień, spowijający mrokiem Dolinę Potępionych. Jeszcze się wzdragam, proszę o zwłokę, na chwilę zajmę się innym tematem.

Przez przypadek, dzięki któremu pewnego wieczoru trafiłem do lokalu o nazwie „Gospoda Włóczęgów”, pozyskałem nowych, niezapomnianych przyjaciół. Na drzwiach napis: „Niemieckim żołnierzom wstęp wzbroniony.


110

Moja wojna

Komendant placu”. Drzwi prowadziły do wielkopańskiego niegdyś mieszkania w Alejach Jerozolimskich, pierwsze piętro. Urządzili się tutaj bezrobotni warszawscy artyści, zakład był na poły restauracją i barem, na poły kabaretem. Ośmioosobowa orkiestra grała tradycyjne szlagiery. Do stołu podawały byłe aktorki teatralne, dziewczyny z baletu, piosenkarki. Ga-briellówna, niegdyś noszona na rękach, wnosiła potrawy i napoje, i od czasu do czasu śpiewała na małej scenie jakąś piosenkę. Eugeniusz Wojnar, baletmistrz, i jego żona Irena, tancerka, przedstawiali skecze. Przy barze działał pan Kierczyński, nie wiem już tylko, czy jako barman, czy jako gość, ale to i tak była rzecz płynna. Z całą pewnością do gości należał inny Polak, von Oppeln-Bronikowski z Poznania, krewny niemieckiego pisarza Friedricha von Oppeln-Bronikowskiego (1873-1936). Lokal zapełniali najczęściej ludzie, mający jeszcze dość pieniędzy, by płacić absurdalne ceny: za kieliszek wódki 40 złotych (20 marek), za sznycel po wiedeńsku - 600. Atmosferę tego miejsca określało coś, co dzisiaj nazywamy nostalgią. Ludzie bawili się w przedwojnie i zapominali o ruinach na zewnątrz, w których skowyczał lodowaty styczniowy wiatr.

Mimo szyldu z zakazem wstępu zawsze trafiali się wśród gości także pojedynczy niemieccy żołnierze. Nikt się zakazem zbytnio nie przejmował. Czasami zostawałem aż do zamknięcia lokalu, niekiedy jeszcze dłużej. Wywiązała się między nami pewna zażyłość. Byłem jakimś dziwnym niemieckim żołnierzem, który mówił trochę po polsku, chociaż nie pochodził z Górnego Śląska. Potem się okazało, że ten Niemiec już przed wojną - pomyślcie państwo: przed wojną! - był w Warszawie, znał całą Polskę, pamiętał dawne czasy, a nawet wspominał je z rozrzewnieniem. Zrozumiała ostrożność powoli topniała, powoli znikło wszystko, co dzieli, zwyciężyło po prostu człowieczeństwo. Juliusz, jak już wkrótce mnie nazywano, stał się w końcu częścią lokalu. Szczycę się i myślę o tym z wdzięcznością, że dane mi tu było znaleźć prawdziwych przyjaciół, a jednocześnie pozostać Niemcem, świadkiem tych Niemiec, które zniknęły w 1933 roku. To nie są puste słowa. Gdy na świat przyszło pierwsze dziecko Eugeniusza i Ireny Wojnarów - Barbara, poproszono moją żonę, mieszkającą już wtedy w Warszawie, na matkę chrzestną.

Przyjaciele z „Gospody Włóczęgów” stali się wkrótce moimi najlepszymi informatorami o wszystkim, co w Warszawie nie przedstawiało się tak wyraźnie albo nie wychodziło publicznie na jaw. O likwidacji polskiej inteligencji już mówiłem. Dowiedziałem się, że ostrzeliwanie i bombardowanie


Polska

111

Warszawy w 1939 roku pociągnęło za sobą około 40 tysięcy zabitych, których ciała leżą teraz pod gruzami zburzonych dzielnic. Dowiedziałem się, że dawne polskie piosenki i tańce ludowe zostały zakazane, że nie wolno grać Chopina. Czasami orkiestra intonowała La Cumparsitę, najbardziej popularne tango w ostatnim roku przed wojną - dla moich przyjaciół niemal hymn narodowy, bo ten prawdziwy, Jeszcze Polska nie zginęła, był oczywiście również „surowo zabroniony”. Raz zdarzyło się też, że po zamknięciu lokalu siedzieliśmy jeszcze przy barze, a moi przyjaciele śpiewali mi - i sobie - polskie piosenki. Łez nie wstydzi! się nikt.

Zawsze starając się uciec od środowiska żołnierzy Wehrmachtu, wychodziłem na miasto, gdy tylko służba na to pozwalała. Zjadałem w jakimś lokalu obiad czy kolację, wałęsałem się, obserwowałem, fotografowałem. Kiedyś zaszedłem do „Adrii”, gdzie w 1937 roku ojciec i ja spędziliśmy niejedną wesołą godzinę. Teraz nikt już nie tańczył polki, kujawiaka, mazurka czy oberka - „surowo zabronione!”, tylko dziewczęta w krótkich spódniczkach zabawnie podskakiwały potrząsając pupami, za co otrzymywały rzęsiste oklaski od oficerów, stanowiących większość gości. Szukałem też innego z często przez nas odwiedzanych nocnych lokali, „Paradisu” - „Pe-redajzu”, jak czytelnik pewnie pamięta, ale już nie istniał. Co się stało z tancerką, która mnie tam uczyła zamaszystych kroków argentyńskiego tanga?

To błąkanie się po pokonanym mieście, to poszukiwanie ruchu, ludzi, muzyki, czasów przedwojennych, było niemądrym uciekaniem od rzeczywistości, od wewnętrznego pożaru, który mnie trawił. Teraz przyszła chwila, kiedy nie mogę już dłużej odkładać relacji o moim najmroczniejszym, najczarniejszym przeżyciu.

Warszawskie getto.

Moje wspomnienia o getcie obszernie już spisałem w innej książce6. Tutaj mogę więc i muszę ograniczyć się do podania ich w zwięzłej formie. Przychodzi mi to z tym większym trudem, że rzecz raz już opowiedzianą opowiada się po raz drugi w sposób wysilony, zwłaszcza że uważam, iż język w ogóle, ani literacki, ani dokumentalny, nie może sprostać niesamo-witościom, które tu są historycznymi faktami.

6 Międzynarodowe trójjęzyczne wydanie (w jęz. niemieckim, angielskim i portugalskim) Wo ist dein Bruder Abel? Foto-Dokumente aus dem Warschauer Ghetto, Säo Paulo 1981; niemieckie wydanie kieszonkowe Das Warschauer Ghetto. Foto-Dokumente eines deutschen Soldaten aus dem Jahr 1941, z przedmową Heinricha Bölla, München 1983.


112

Moja wojna

Getto zostało utworzone na krótko przedtem, nim w styczniu 1941 roku przyjechałem do Warszawy. Znajdowało się w środku miasta za Dworcem Głównym i obejmowało teren, na którym przed wojną mieszkało około 160 tysięcy ludzi. Na tym samym obszarze - po usunięciu stamtąd Polaków - stłoczono teraz około 400 tysięcy Żydów. Wokół całego terenu powstał na rozkaz Niemców trzymetrowej wysokości ceglany mur. Miał zapobiec ucieczkom uwięzionych Żydów i dostarczaniu towarów, przede wszystkim żywności. Nielicznych wejść do getta i wyjść pilnowała policja niemiecka i polska.

Przejścia te, zabarykadowane zaporami z drutu kolczastego, służyły za punkty kontroli w ruchu między gettem a światem zewnętrznym. W 1941 roku wydawano jeszcze przepustki pojedynczym osobom lub grupom Żydów, jeśli pracowali poza obrębem getta w zakładach „ważnych gospodarczo dla Wehrmachtu” albo mieli specjalne zezwolenia na wyjście w innych „niecierpiących zwłoki” sprawach. Ruch na przejściach odbywał się z reguły w przerażających warunkach. Najczęściej niemieccy policjanci zabawiali się w ten sposób, że żydowskich przechodniów wracających z miasta do getta przeszukiwali ze złośliwą powolnością, a po zakończonej procedurze odprawiali kopniakiem. Jeśli podczas przeszukania znaleźli coś, co wartownik wedle własnego uznania określił jako „skradzione” czy „zabronione” - na przykład papierosy albo kawałek chleba, często dochodziło do krwawych scen. Mężczyzn, w tym także brodatych starców, bito pięściami do nieprzytomności, a gdy dochodzili do siebie, bito ich znowu, kobietom wykręcano ramiona. A kiedy Żydzi w getcie na widok katowanych towarzyszy niedoli gromadzili się pod bramą i przybierali groźną postawę, bywało że strzelano także do tłumu. Sadyzm i brutalność były na porządku dziennym.

Te sceny nie rozgrywały się gdzieś po cichu. Tuż obok na ulicach Warszawy toczyło się codzienne życie, a takie wydarzenia zawsze przyciągały widzów. Zbaczali z drogi, przystawali na chwilę, przyglądali się sadystycznym procederom. Stopniowo bramy getta stały się w mieście ciekawostką -proszę wybaczyć, ale to całkiem trafne wyrażenie - na obejrzenie której codziennie przychodzili ludzie, żeby... no cóż, tego nie da się zbadać. Czy chcieli tylko wiedzieć, spojrzeć prawdzie w oczy, w duchu potrząsnąć głową, w duchu się oburzyć, czy też chcieli mieć satysfakcję, że Żydom wreszcie porządnie się dostaje? Policyjni wartownicy w każdym razie w obecności licznie zgromadzonej publiczności zdawali się zawsze czuć zobowiązani, by dać z siebie wszystko i nie rozczarować odwiedzających: kopali i bili wtedy pięściami ze szczególnym zapałem.


Zamknięte do mojego powrotu z wojska”, Monachium, 1939


Żydom powietrze w Buckow nie służy”, uzdrowisko w Brandenburgii, 1939


Niemieccy żołnierze degustują francuskie wino, Francja, maj 1940


Georg Schmidt von Johnson (pierwszy z lewej), przyjaciel autora z grupy radiowej na froncie wschodnim


Warszawa, 1941


Pałac Brühla, Warszawa, 1941


Widok ze szkoły przy ulicy Wolskiej, gdzie kwaterowała kompania autora. Z boku fragment kościoła św. Wawrzyńca, Warszawa, 1941

Ruiny przy ulicy Granicznej, Warszawa, 1941


Scena z ulicy Wolskiej, Warszawa, 1941


Ulica Wolska, w tle cerkiew św. Jana Klimaka, Warszawa, 1941


Warszawskie riksze, 1941


Przedwojenna makieta pocisku w Alejach Jerozolimskich, ustawiona przez Ligę Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, Warszawa, 1941

Tacjanki”, zespól Tacjanny Wysockiej, w lokalu „Adria”, w głębi niemieccy żołnierze, Warszawa, 1941


Bezrobotni muzycy, w tle Pałac Prymasowski przy ulicy Senatorskiej, Warszawa, 1941


Cygańskie ziemianki na przedmieściu Warszawy, z prawej niemiecki żołnierz, 1941

Przed gettem, Warszawa, 1941


Płot odgradzający getto, róg ulicy Solnej i placu Mirowskiego, Warszawa, 1941


Mur getta na placu Grzybowskim, Warszawa, 1941

Mur przy ulicy Siennej - tędy autor z pomocą polskiego policjanta wszedł na teren getta, Warszawa, 1941


Żydowscy policjanci w getcie, zasieki na ulicy Solnej przy placu Mirowskim, Warszawa, 1941

Kontrola przy wejściu do getta, ulica Solna przy placu Mirowskim,

Warszawa, 1941


Kontrola przy wejściu do getta, ulica Chłodna róg Żelaznej. Z prawej polski policjant, Warszawa, 1941

W getcie, Warszawa, 1941


Przechodnie w getcie na skrzyżowaniu ulicy Chłodnej i Żelaznej, Warszawa, 1941


It

Przejeżdżający przez getto tramwaj na ulicy Karmelickiej, Warszawa, 1941

Joe Heydecker z kolegami w getcie - na malej fotografii autor zdjęcia, Warszawa, 1941


Stary Żyd, który przepisowo zdjął czapkę na widok niemieckiego żołnierza Heydeckera...

i na jego prośbę włożył ją z powrotem, Warszawa, 1941


Matka z córką na ulicy getta - dziewczynka patrzy przerażonym wzrokiem na autora w mundurze Wehrmachtu, Warszawa, 1941


Dziewczynka w getcie sprzedająca opaski z gwiazdą Dawida, Warszawa, 1941


Handel książkami w getcie, Warszawa, 1941


Sprzedaż bajgli w getcie, Warszawa, 1941




Wywieszka manikiurzystki Chany Bronsztein, Warszawa, 1941



Afisz teatru „Eldorado” w getcie, Warszawa, 1941


Tłum słuchający akordeonisty i gitarzysty w getcie, Warszawa, 1941

Żebrzące dzieci na ulicy w getcie, Warszawa, 1941



Żebrzące dzieci na ulicy w getcie, Warszawa, 1941


Marguitta Olsiańska, którą autor odnalazł w getcie, Warszawa, 1941


Zrzucony z cokołu pomnik Lenina, Mińsk, 1941




Polska

113

Polacy zwykle trzymali się z daleka od tych miejsc grozy. Z moich obserwacji wynika, że wystawali tu przede wszystkim żołnierze Wehrmachtu, wszystkich stopni, także oficerowie Waffen-SS, często też niemieccy cywile z administracji Generalnego Gubernatorstwa, sekretarki, mundurowi urzędnicy, Służba Pracy, kolejarze, pielęgniarki Czerwonego Krzyża. Widziałem tam chyba wszystkie mundury wszystkich jednostek i organizacji Wielko-niemieckiej Rzeszy. Przeważnie stali długo, w milczeniu, z twarzą bez wyrazu, przyglądali się wychodzeniu z getta i powrotom, kontrolom, brutalnościom. Niektórzy się odwracali, niektórzy pozwalali sobie na okrzyki zachęty. „Dołóż mu!” - zawołał kiedyś ktoś do wartownika, kiedy ten bił Żyda. Większość stała milcząc, nie dając po sobie poznać, co myśli i czuje. Ich miny w najlepszym razie przejawiały coś w rodzaju rzeczowego zainteresowania. Jeśli chodzi o siostry Czerwonego Krzyża, to ich obecność tutaj miała dla mnie wartość szczególnego symbolu. Te niemieckie kobiety i dziewczęta w szarych mundurowych płaszczach, ozdobionych międzynarodowym znaczkiem humanitaryzmu, te oddane służbie cierpiącym - one też tu stały i wciąż jeszcze zadaję sobie pytanie, co się działo w ich głowach i sercach.

Tylko jedno można powiedzieć z całą pewnością: wszyscy, którzy tu się schodzili, przyjmowali to do wiadomości. To, co się działo pod bramami warszawskiego getta w ciągu długiego czasu od 1941 do 1943 roku, widziały setki tysięcy ludzi, może jeszcze więcej, z pewnością widział to każdy, kogo losy wojenne zagnały na wschód i przez Warszawę - a takich były miliony.

Co może się dziać za murami dzielnicy zamkniętej, co wyrządzamy ludziom, których tam więzimy? Moje pragnienie, żeby poznać prawdę, było coraz silniejsze. Dojrzałem do decyzji, gdy nieoczekiwana okoliczność dostarczyła mi ostatniego bodźca. W poszukiwaniu starych znajomych udałem się do urzędu meldunkowego miasta - wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu działał - i dowiedziałem się o adres Marguitty Olsiańskiej, tancerki tanga z „Paradisu”.

Ulica Dzielna - to na terenie getta.

Dziś ten pomysł wydaje mi się szaleńczy i zuchwały, lecz wtedy jako młody człowiek lekceważyłem niebezpieczeństwo: chciałem się dostać do getta. Zakaz był jednoznaczny. Ale moja ślepa odwaga znalazła wsparcie w oburzeniu i myślach o wielu przyjaciołach i znajomych z dawnych czasów - czy wszyscy jako Żydzi muszą cierpieć podobny los? Nie przypuszczałem, żeby znajdowali się w warszawskim getcie; ci, którzy mieszkali za linią demarkacyjną, od 1939 roku oddzielającą hitlerowskie Niemcy od Związku Radzieckiego,


114

Moja wojna

żyją pewnie poza strefą władzy nazistów i w każdym razie niemieckie okrucieństwa są im oszczędzone. Ale ci inni, w zachodniej części, w Galicji? Żenią Fleiszer, z którą kiedyś koniecznie chciałem się żenić? Teraz getta były też w Krakowie, Rzeszowie, wszędzie. Czy oni wszyscy są tam teraz spędzeni razem, gorzej niż zwierzęta, maltretowani, katowani do krwi, także dostojny patriarcha, który ojcu i mnie tak otwarcie zaproponował gościnę? Żądza dowiedzenia się prawdy przeszła we wściekłość, zaplanowałem atak.

W bocznej ulicy od Marszałkowskiej znalazłem dziurę w murze, pilnowaną przez polskiego policjanta. Pewnego późnego popołudnia, kiedy już się ściemniło, a na ruinach Warszawy leżał śnieg, ten policjant, z którym zamieniłem parę słów po polsku, stał się moim pomocnikiem. Dał mi znak, wspiąłem się na pagórek gruzów, skoczyłem i znalazłem się po drugiej stronie muru, w getcie - w pełnym umundurowaniu Wehrmachtu.

Szybka wspinaczka, zeskok, ledwie pięć kroków, to nie był żaden wysiłek, a jednak oddychałem z trudem jak po biegu długodystansowym. Rozejrzałem się. Ślepy koniec ulicy był nieoświetlony. Po lewej stał żydowski policjant i zasalutował. Getto miało w pewnych okresach 3800 żydowskich policjantów na służbie powołanego przez Niemców Judenratu, między innymi byłych polskich policjantów i wojskowych, w tym wychrzczonych Żydów. Byli umundurowani, a jako broń nosili gumowe pałki. Odsalutowałem i nie pozostało mi nic innego, jak kontynuować rozpoczętą awanturę, wszystko jedno, co będzie. Bynajmniej nie wolny od strachu poszedłem dalej.

Pozwolę sobie teraz połączyć w tej skróconej relacji dwa wydarzenia w jedno, gdyż się pokrywają, bez uszczerbku dla faktów. Wieczorem kilka dni po tym pierwszym, bardzo krótkim wypadzie dostałem się z pomocą tego samego polskiego policjanta i przez tę samą dziurę ponownie do getta. Tym razem byłem zdecydowany dotrzeć do ulicy Dzielnej i odwiedzić moją znajomą. Droga prowadziła przez wiele zrujnowanych ulic, przepełnionych ciemnymi tłumami ludzkimi. Gdzie tylko się pojawiałem, mężczyźni na mój widok zdejmowali czapki i kapelusze i kłaniali się nisko. Taki był przepis niemieckich władz okupacyjnych. Zawstydzało mnie to, ale nic nie mogłem poradzić. To poddańcze pozdrowienie, wymuszane przez mój mundur, sprawiło, że długa droga była szczególnie dręcząca. Zauważyłem też, że wielu ludzi na mój widok cofa się do bram domów, przechodzi na drugą stronę ulicy. Czułem na plecach ich wzrok, czułem się jak trędowaty.

A przecież ten umundurowany „Herrenmensch”, idący szybkim krokiem przez ciemność i śnieg, trząsł się ze strachu. Znajdowałem się na terenie,


Polska

115

na który wstęp był surowo zabroniony. Gdyby mnie tu przyłapano, nie przy-szłaby mi do głowy nawet jedna wymówka możliwa do przyjęcia. Sąd wojenny z najostrzejszymi konsekwencjami miałbym gwarantowany. Ale nie tego się bałem, a jeśli, to w niewielkim stopniu. Bałem się, że teraz stanę naprzeciw całej prawdy. Prawda była wokół mnie, w tysiącach żałosnych postaci niemal nie do rozróżnienia w półmroku ulicy. Byłem w samym centrum przerażającej tajemnicy machiny niemieckiej Rzeszy. Bałem się prawdy, naprzeciw której stanę na Dzielnej. Ale chciałem tę prawdę znać.

Dom przy Dzielnej 27 był pełen ludzi. Na każdy dom przypadało wtedy średnio 309 osób, po 13 na jedno pomieszczenie. Mój widok wywołał strach. Próbowałem uspokoić ludzi okupujących każdy metr kwadratowy wejścia i schodów. Leżeli na podłodze, siedzieli na stopniach, owinięci w płaszcze, koce i szmaty. Kobiety trzymały na kolanach okutane dzieci. Wszyscy usuwali się na bok, żeby mnie przepuścić. Wielu chciało wstać w obecności Niemca, jak nakazywał przepis. Nieporadnie dawałem im do zrozumienia, żeby nie zwracali na mnie uwagi. Nie potrafiłem spojrzeć im w twarz. Nędza i groza opływały mnie falami, jakbym stanął u Gorkiego na dnie.

Za chwilę znalazłem się w obszernym pokoju, niegdyś wielkopańskim salonie mieszczańskiego domu. Mieszkało w tym pomieszczeniu kilka rodzin lub grup, które rozlokowały się po kątach i pod ścianami na podłodze. Były tam tylko dwa krzesła, owalny stół na jednej nodze i sofa na środku pokoju. Dostrzegłem około dwudziestu osób. Większość spała na zmatowiałym parkiecie, na podłożonych kocach albo gazetach, przykryta płaszczami. Mimo zimnej pory roku pokój był nieogrzewany. W jednym kącie siedziała kobieta i usiłowała uspokoić kwilące dziecko. Dopiero teraz zauważyłem, że w tym pomieszczeniu są tylko kobiety, dziewczęta i dzieci. Na pierwszy rzut oka można było po nich poznać niedostatek, niewystarczającą higienę i udrękę psychiczną. Panował zaduch. Okna były zamknięte, zabite gwoździami, szyby zamalowane niebieską farbą olejną.

Później mi wyjaśniono, że zostały zabite gwoździami i zamalowane na rozkaz, ponieważ wychodziły na Pawiak, niemieckie więzienie gestapo i służby bezpieczeństwa w Warszawie. Za okupacji jego nazwa budziła grozę. Kompleks budynków więziennych ciągnął się dokładnie po drugiej stronie Dzielnej. Przez tylne okna można byłoby widzieć podwórze więzienia.

Ciągle słyszymy strzały - opowiadały mieszkanki pokoju - czasami za dnia, często nocą, także krzyki, jeśli w mieście jest cicho”.


116

Moja wojna

Mieszkanki pokoju na widok niemieckiego żołnierza w pierwszej chwili zmartwiały. Marguitta Olsiańska nie od razu mnie poznała, a kiedy już mnie sobie przypomniała, też nie mogła być pewna, czy pojawienie się niemieckiego znajomego sprzed wojny - a teraz w strasznym mundurze oprawcy Żydów - oznacza coś dobrego, czy złego. Ulżyło mi, gdy wobec mojego zachowania oraz wyjaśnień i rosnącego zaufania Marguitty atmosfera wkrótce się odprężyła. Niebawem również inne kobiety nabrały ufności, z wolna zapominały o ostrożności wobec niemieckiego żołnierza. Matka Marguitty przygotowała na naftowym kocherze trochę herbaty, znak odwołania alarmu przez mądrą kobietę.

To, czego się dowiedziałem z opowieści tych kobiet, z relacji o ich osobistych cierpieniach i losach, zanim się znalazły w tym pozbawionym powietrza więzieniu, w tym przytłaczającym pokoju o zawsze zamkniętych, wysokich niebieskich oknach, z sufitem przeładowanym sztukateriami, z szarym parkietem, powycieraną już tapetą, upiornym umeblowaniem, ze śpiącymi albo przykucniętymi wokół ludźmi o pustym wzroku - to, co mi te kobiety tego wieczoru opowiedziały, zniszczyło ostatnie resztki mojej wiary w jakieś inne Niemcy, które by do czegoś takiego nie dopuściły. Kobiety mówiły o Niemcach, nie czyniąc różnicy między SS, Wehrmachtem, policją i Bóg raczy wiedzieć, kim i czym jeszcze - wszyscy oprawcy, którzy je wypędzali z wiejskich gmin, z mieszkań, którzy je torturowali, wywozili i mordowali, byli dla nich Niemcami.

Wszystkie, które uczestniczyły w tej rozmowie, mówiły o głodzie. Getto było zamknięte dopiero od niedawna, tu i ówdzie znajdowały się jeszcze jakieś zapasy, ale po cenach niedostępnych dla przeważającej większości mieszkańców. Ci, którzy nie mieli nic do sprzedania albo na wymianę, żadnej biżuterii, sprzętów domowych, futer czy czegokolwiek, co mogło mieć jakąś wartość, po prostu umierali z głodu, jedni szybciej, inni wolniej. Dla Niemców w Warszawie racje żywnościowe w tym czasie wynosiły 2310 kalorii na dzień, natomiast mieszkańcom getta przysługiwały kartki na żywność o wartości 184 kalorii, ale na te kartki najczęściej niczego nie można było dostać. Ludzie umierali pod gołym niebem, na śniegu, albo w domu, skąd wynoszono ich nocą nagich (bo nawet najbardziej podarte ubranie miało jeszcze wartość) i układano przykrytych gazetami przy krawężniku, aby nazajutrz rano grabarze zabrali zwłoki na wózek i wywieźli na cmentarz. Do dużego palca prawej stopy przywiązywano karteczkę z nazwiskiem, jeśli było wiadome, odnotowywano je na potrzeby rejestru zgonów prowadzonego przez Judenrat,


Polska

117

a ciała wrzucano do dołów z wapnem. Przyzwoity pogrzeb zdarzał się rzadko i tylko w rodzinach, które mogły jeszcze wydać na to pieniądze.

Kobiety opowiadały mi także o łapankach, urządzanych czasami w getcie, o polowaniu na ludzi na ulicach, o tym, jak Niemcy strzelają do uciekających, jak się śmieją, zwłaszcza gdy ofiary są niezręczne, noszą chałat i pejsy, a padając wywracają kozła. Było tego za dużo i za wiele już czasu upłynęło, żebym przypomniał sobie więcej szczegółów. Pamiętam jeszcze tylko, jak te kobiety siedziały przykucnięte wokół mnie - ja siedziałem tam, gdzie mnie posadzono, na sofie - i że wszystko, o czym opowiadały, mnie dotykało, pogłębiając mój wstyd i rozpacz.

Odszedłem przekonany, że tym wszystkim nieszczęśliwym ludziom jest przeznaczona - świadomie i z rozmysłem - śmierć. To wszystko było po prostu szatańską zbrodnią, mordem. Miałem absolutną pewność, że nasze plany zmierzają do tego, by warszawskie getto i wiele innych gett w okupowanej Polsce zamorzyć głodem. Z tą dręczącą wiedzą wróciłem do jednostki.

Także na mojej klamrze u pasa widniał napis: „Bóg z nami”.

Potem nieraz myślałem, że byłoby lepiej, gdybym był nie szukał prawdy. To przeżycie mnie prześladowało. Niemożność zrobienia czegokolwiek, przyjścia z jakąkolwiek pomocą, wykrzyczenia z siebie niesprawiedliwości, wpędziła mnie w chorobę. Nie mówię tego w przenośni. Chudłem, coraz bardziej opadałem z sił. Badania przeprowadzone przez lekarza sztabowego niczego nie wykazały; prześwietlono mi płuca, zbadano opad krwi, zarządzono badanie moczu i różne inne badania diagnostyczne, wszystko bez rezultatu. W końcu pan doktor medycyny nie miał już żadnego innego pomysłu, jak tylko zaordynować mi kurację wzmacniającą: litr pełnotłustego mleka dziennie z 10 (!) rozbełtanymi surowymi jajami. Po wojnie pewien zaprzyjaźniony lekarz powiedział mi, że jego wojskowy kolega musiał chyba zwariować, bo ta końska kuracja mogła mnie rozłożyć na dobre, a nawet przyprawić o chorobę zagrażającą życiu. Na szczęście mój instynkt mnie ostrzegł. Kilka razy wypiłem ów obrzydliwy napój, potem go potajemnie wylewałem, aż w końcu zawarłem z kucharzem kantyny cichą umowę i tak się skończyła cała ta sprawa. Mój stan się ustabilizował na poziomie 3 kilogramów niedowagi.

Cokolwiek zdziałała ta jajeczna terapia szokowa, mojemu sumieniu nie pomogła. Pod koniec lutego przyjechała z Berlina Marianna i kilka dni później rozpoczęła pracę sekretarki w Wydziale Spraw Wewnętrznych niemieckiej administracji cywilnej Generalnego Gubernatorstwa. Wreszcie mogłem bez obaw wygadać się przed innym człowiekiem, ale i to nie


118

Moja wojna

przyniosło mi ulgi. Przeciwnie. Marianna, gdy już sama zorientowała się w sytuacji, a ja zaprowadziłem ją pod bramy getta, też wpadła w rozpacz. Kiedy spotykaliśmy się w jej pokoju w hotelu „Victoria”, nie potrafiliśmy mówić o niczym innym, jak tylko o zbrodniach popełnianych na Polakach i Żydach, o naszej własnej niemocy i uwikłaniu w winę. Pewnego dnia postanowiliśmy, że razem popełnimy samobójstwo, abyśmy nie musieli dłużej być współwinni.

Wystarczająca dawka cyjanku kosztowała na czarnym rynku w Warszawie 8000 złotych, w przeliczeniu - 4000 marek, a więc 8000 marek dla dwojga ludzi. Ale nim jeszcze poczyniliśmy dalsze kroki, zwyciężył zdrowy rozsądek Marianny. Widzę i słyszę ją jeszcze dzisiaj, jak w środku rozmowy - przedtem zapaliła papierosa, wstała i podeszła do mnie bardzo blisko - mówi nagle: „To jest tchórzostwo. Musimy zacząć działać. Dość gadania. Jeśli przyjdzie zapłacić życiem, to lepsze to niż samobójstwo. Przynajmniej coś zrobimy”.

Od tego wieczoru zmieniło się nasze życie. Opisałem już obszernie, może nazbyt obszernie, jak narastała we mnie wrogość do narodowego socjalizmu. Wszystko to było mniej lub bardziej pasywne, przemieszane ze wzniosłymi ideami, których niespełna dwudziestoletni człowiek wstydzić się nie musi, przemieszane też z poszukiwaniami religijnymi, pragnieniem uszczęśliwienia świata i pięknoduchowską ufnością. W czasie warszawskich kryzysowych dni ta mieszanka, którą sobie wyobrażam w barwach jasnego miodu, jakby wskutek reakcji chemicznej doznała radykalnej przemiany, stała się ciemna, twarda, żrąca. Mój teoretyzujący wstręt i wypatrywanie lepszego świata, złudzenia żywione jeszcze w La Fleche, przerodziły się w pozbawioną iluzji, zimną wściekłość. Byłem gotów działać i ponosić konsekwencje. Marianna i ja nie chcieliśmy jednak złożyć bezsensownej ofiary. Chcieliśmy działać w sposób przemyślany, a nie udawać Andreasów Hoferów7 czy Winkelriedów.

Tak powstał nasz tajny znak, który odegrał w późniejszej korespondencji pewną rolę. Litery I.S. - skrót od „Intelligenz siegt” (inteligencja zwycięża) - sygnalizowały, że coś zostało zrobione. Gdyby nas zapytano, na przykład przy cenzurze listów, co to znaczy, mieliśmy odpowiadać, że „In Sehnsucht” (z tęsknotą).

Marianna postanowiła wykorzystać swoje stanowisko służbowe; o tym jeszcze później napiszę. We mnie dojrzewał awanturniczy plan udokumen-

7 Bojownik o wyzwolenie Tyrolu, stracony w 1810 roku na rozkaz Napoleona - przyp. tłum.


Polska

119

towania warunków panujących w warszawskim getcie. Byłem przekonany, że za kilka lat już nikt nie uwierzy w to, co się tutaj działo pod niemiecką władzą. Zdecydowałem więc, że w biały dzień przedostanę się z moją kine-exaktą do getta i udokumentuję hańbę mojego narodu po wsze czasy. Marianna się przeraziła, gdy jej o tym powiedziałem, ale była kobietą odważną i od razu uznała, że sprawa jest ważniejsza niż jej naturalna troska o męża.

Musisz zrobić to, co ci nakazuje sumienie”.

Było to zresztą ostatni raz, kiedy zwierzyliśmy się sobie nawzajem ze swoich planów. Oboje wiedzieliśmy, że igramy ze śmiercią. Oboje wiedzieliśmy, że nie wytrzymamy tortur. Uzgodniliśmy więc, że nie będziemy sobie nic mówić, aby żadnego z nas nie można było zmusić do zeznań obciążających to drugie. Trzymaliśmy się tej reguły - z drobnymi wyjątkami -aż do końca wojny.

Wszedłem do getta przez tę samą dziurę w murze. Był dzień. Kamerę zawiesiłem na szyi. Polski policjant, inny niż podczas mojej pierwszej ekspedycji, okazał się pomocny. Obserwował odległą główną ulicę i gdy akurat nikt nią nie przechodził, dał mi znak. Kiedy znalazłem się po drugiej stronie muru, musiałem sam sobie dodawać odwagi. Wprawdzie już wcześniej fotografowałem pod bramami getta, ale wtedy wciąż jeszcze byłem na zewnątrz. Teraz znajdowałem się w strefie zakazanej. I nie chroniła mnie ciemność jak wtedy. Musiałem działać jawnie, mój mundur był widoczny z daleka, musiałem podnosić aparat do oczu, zachować zimną krew, nie mogłem okazać słabości na widok piekła, musiałem być przygotowany na wszystkie konsekwencje, gdyby niemieckie władze mnie przyłapały i aresztowały.

Chodziłem tak około dwóch godzin. Mimo że najstraszliwszy czas dla getta jeszcze się nie zaczął - czas transportów do komór gazowych Treblinki, sytuacja w przepełnionej dzielnicy już wtedy przytłaczała ponad wszelką miarę. Na ulicach getta panowała skrajna nędza. Oczywiście, zdarzali się jeszcze ludzie lepiej ubrani i wyglądający na dobrze odżywionych -jako pojedyncze zjawiska od razu rzucali się w oczy, ale większość, jaką widziałem na tłumnych ulicach i uliczkach, była licho odziana; owinięci łachmanami, siedzieli przykucnięci, leżeli albo spali na śniegu na skraju ulic, stopy owinięte w stare worki, z oczami wielkimi od głodu, zapadłymi policzkami, nie mając się gdzie schronić przed zimnem. Wielu żebrzących umierało z głodu albo zamarzało we śnie. W jednym z domów widziałem izdebkę z czterema posłaniami ze zbutwiałej słomy; mieszkało tu 32 ludzi, jak się dowiedziałem. Spali na zmianę, zawsze po dwie osoby na jednym


120

Moja wojna

legowisku, każda zmiana po sześć godzin. Potem budzili ją następni, dzień i noc bez przerwy. Jeśli ktoś nie wstał, bo umarł, wynoszono go na zewnątrz, a następny już czekał, by zająć jego miejsce.

Ze wspomnianego wyżej albumu, wiele lat później zestawionego z moich fotografii, groza przemawia do współczesnych i będzie przemawiać do przyszłych pokoleń. Żadne zaprzeczanie faktom też tu nie pomoże. To, co tutaj wyrządzono ludziom, kobietom i mężczyznom, dzieciom i starcom, chorym i umierającym, nie da się wymazać. W zestawieniu z tą grozą słowo „zadośćuczynienie” brzmi jak głupia naiwność albo nadęty cynizm.

Filmy wywoływałem w zamkniętej ciemni Kompanii Propagandy. Płukanie i suszenie zdawało się trwać wieczność, a przecież musiałem jak najszybciej schować klisze. Potem Marianna trzymała te rolki w ukryciu, razem ze zdjęciami, które zrobiłem w getcie następnym razem. Gdybym chciał opisać jeszcze i tę drugą nielegalną ekspedycję, musiałbym się powtarzać8. Cel w każdym razie osiągnąłem i dokumenty zdjęciowe tego masowego mordu przetrwały wojnę.

Do opowiedzenia pozostał mi jeszcze pewien incydent. Ktoś z naszej kompanii, nie pamiętam już, kto, i nie potrafię też nic powiedzieć o jego motywach, pewnego dnia sam poszedł na cmentarz żydowski i fotografował, jak nagie zwłoki, zebrane rano z ulic getta, przywożono na ręcznych wózkach, jak szkielety obciągnięte cienką skórą leżały jeden na drugim i jak potem były wrzucane do masowych grobów. Nierozważnie wykonano z tego filmu kilka powiększeń w formacie 9x 12 cm, z których parę posiadałem także i ja. Nie wiadomo, kto te zdjęcia puścił w obieg, ale od razu wpadły w ręce kompanijnego denuncjanta, a ten natychmiast złożył doniesienie. Wszczęto śledztwo, fotograf bronił się naiwnie, że uznał to po prostu za interesujące, niczego sobie przy tym nie myślał, zwłaszcza że cmentarz był ogólnie dostępny (leżał poza obrębem właściwego getta). Negatywy zostały zarekwirowane, wszyscy, którzy znaleźli się w posiadaniu powiększeń, musieli je oddać i złożyć zapewnienie w miejsce przysięgi, że więcej odbitek nie mają. Wykręciliśmy się tanim kosztem.

Warte wzmianki wydaje mi się „pouczenie”, jakiego potem pewien oficer udzielił wszystkim żołnierzom zaplątanym w tę sprawę. Nie wspomniał ani słowem o przerażających faktach, o jakich mówiły te zdjęcia. Uważał

8 Wydanie kieszonkowe nr 10247 wydawnictwa dtv zawiera wszystkie zdjęcia w niewielkim pomniejszeniu oraz obszerny tekst.


Polska

121

je, z pewnością słusznie, za ogólnie znane i, z pewnością niesłusznie, dla każdego niemieckiego żołnierza zrozumiałe same przez się. Pouczenie dotyczyło wyłącznie tego, jak niewyobrażalna szkoda mogła zostać wyrządzona Niemcom, gdyby te zdjęcia wpadły w ręce nieprzyjaciela i zostały wykorzystane do „wrogiej propagandy o rzekomych zbrodniach”. Że te fotografie w samych Niemczech mogłyby wywołać oburzenie - takich obaw nie wyraził.

Winien jestem wyjaśnienie dotyczące mojej drugiej wizyty u Marguitty Olsiańskiej i jej matki, chociaż myśl o tych dawno minionych chwilach jeszcze dziś mnie porusza i dręczy. Powiem krótko: Marianna sądziła, że w swoim biurze będzie mogła „zorganizować” sfałszowane dowody osobiste i prosiła mnie, żebym obu paniom zrobił zdjęcia paszportowe: „Wygląd w miarę możności cywilnie przedwojenny”. Zrobiłem zdjęcia, ale że tak wiele osób było w pokoju, nie mogłem wyjaśnić prawdziwego celu, posłużyłem się więc głupawym pretekstem, że chciałbym mieć zdjęcia „na pamiątkę”. Panie Olsiańskie od razu się zgodziły, portrety też wyszły całkiem znośnie. Ale piękny plan Marianny spełzł na niczym. Nie udało jej się niepostrzeżenie wynieść odpowiednich formularzy ani zabrać na krótko pieczątek. Musieliśmy zrezygnować i nie wiem, co się stało z Marguittą Olsiańską i jej matką. Chciałbym mieć nadzieję, że należały do nielicznych ocalałych z masowej zagłady, ale trudno mi w to uwierzyć. I tu tkwi cierń w moim sercu - że w ostatnich chwilach życia mogły myśleć o niemieckim żołnierzu, który z pewnością był nazistowskim agentem i pod obłudnym pretekstem je sfotografował, żeby na pewno zostały zarejestrowane i nie uszły z życiem.

Jaka instancja w niebie czy piekle jest odpowiedzialna za taką mękę?

Marianna przeceniła swoje możliwości. Mimo to nie mogę nie wspomnieć o jej czynach - o ile są mi znane. O ile są mi znane - muszę tak powiedzieć, bo Marianna była skryta, nawet wtedy, gdy po wojnie nie groziło już niebezpieczeństwo.

Przypomnę, że skierowano ją do służby na stanowisku sekretarki w Wydziale Spraw Wewnętrznych. Jej przełożonym był radca stanu dr Klein, którego jednak w połowie kwietnia 1941 roku zastąpił komisaryczny kierownik wydziału. Tym nowym człowiekiem był oberbereichsleiter NSDAP, SA-Standartenfiihrer Waldemar Schön. Nie dość tego: do czasu awansu był on „komisarzem żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej w Warszawie”, a więc Niemcem odpowiedzialnym za getto, i podlegał Wydziałowi Spraw Wewnętrznych. Inne podwydziały miały tak podejrzane nazwy jak


122

Moja wojna

Sonderdienst” (Służby Specjalne)9, „Verwaltungspolizei” (Policja Administracyjna)10, „Bevölkerungswesen” (Ludność) czy „Umsiedlung” (Przesiedlenie) - plan etatów Wydziału Spraw Wewnętrznych, podwydział I, referaty 4,6,10,12. Po rodowodzie i karierze Schöna można się zorientować, jaki panował klimat na górnych piętrach tej administracji, czego dotyczyły jej zainteresowania i jak mroczna sieć stosunków, kumoterskich powiązań i tajnych spraw tu się zbiegała. Marianna zachowywała w trybach tej maszynerii niezwykłą czujność, miała oczy dookoła głowy, ale najczęściej doprowadzała ją do rozpaczy własna bezsilność.

Wiedziałem już, że w swoim biurze stale manipuluje aktami śledczymi, ułożonymi w stos na biurku kierownika wydziału. Miała zwyczaj przerzucać zawartość i w zależności od stopnia pilności przekładać akta z górnych warstw sterty do dolnych. Wobec lenistwa urzędnika, który je opracowywał, oznaczało to dwa-trzy dni zwłoki, co zwłaszcza w wypadkach ucieczek mogło dać ściganemu sporą przewagę. Całkiem usunąć akt nie mogła, bo bardzo szybko by się to wydało. Jednak nawet ta procedura przeciągania w czasie mogła dla niejednego oznaczać ratunek.

Aparat administracyjny był dżunglą korupcji, zawiści i intryg. Inteligentna kobieta mogła to niepostrzeżenie wykorzystać. Kiedyś jakiś urzędnik, który koniecznie chciał mieć leicę, okazał się skłonny załatwić na czarno parę urzędowych dokumentów na większe przydziały żywności. Marianna dobiła targu i nagle gdzieś tam byli ludzie, którzy znowu dostali coś do jedzenia. Czasami udawało się jej pomieszać kompetencje hierarchii administracyjnej; wzbudzała wątpliwości co do zakresu obowiązków tego czy innego wydziału, naturalnie w taki sposób, że jej przełożony myślał, że to on sam zauważył problem. Rozważanie sprawy w tę i we w tę aż do wyjaśnienia mogło trwać całymi dniami, pociągało za sobą obfitość korespondencji wewnętrznej i skuteczne przesunięcie jakiejś decyzji w czasie.

Spisz to” - wciąż powtarzałem jej po wojnie.

Tak, kiedyś to zrobię” - zapewniała Marianna. I nie zrobiła.

Nie pozostaje mi nic innego, jak odnotować tu jeszcze kilka wyrywków. Wyrywków, bo więcej nawet mnie nie powiedziała. „Daj spokój - zwykła odpowiadać na moje nalegania - to przeszłość”.

9 Chodzi o oddziały ochronne administracji - przyp. tłum.

10 Była to służba o uprawnieniach administracyjnych, podejmująca również działania typu policyjnego - przyp. tłum.


Polska

123

A więc to przeszłość, że kiedy dowiadywała się o planowanych łapankach i innych akcjach policyjnych, bez wahania popełniała zdradę, jeśli dzięki temu mogli uratować się ludzie. Nie chciałbym jednak tworzyć fałszywego obrazu: Marianna była tylko małym samotnym bojownikiem, bez znaczenia dla wielkich wydarzeń, do których doszło w Warszawie. Niemcy słusznie tłumaczyli swoje niepowodzenia „fantastycznymi polskimi służbami wywiadowczymi”. Dawało to Mariannie w jej małych przedsięwzięciach wystarczające krycie.

Najważniejsza historia, którą udało mi się od niej wydobyć, dotyczyła pistoletu maszynowego, produkcji włoskiej lub polskiej, niestety już tego nie pamiętam. Powiedziała mi, że sprzedawał tę rzecz jakiś niemiecki sierżant handlujący bronią, co zresztą nie należało do rzadkości - tajny handel bronią w Warszawie czerpał przecież ze źródeł Wehrmachtu, SS i innych jednostek. Gorący towar rozłożono na części i ukryto w różnych miejscach do czasu, aż można go było przeszmuglować do getta. Udział Marianny polegał przede wszystkim na sfinansowaniu całej sprawy przez geszefty z leicami i kontaksami wśród administracji gubernialnej, przydały się też jej rozeznanie w wewnętrznych sprawach administracyjnych i rozległe stosunki oraz zdolność wyciągania z bagna niemieckiej biurokracji prawdziwych, choć nielegalnie wystawionych przepustek. Poza tym kilka drobnych elementów broni ukrywała przez jakiś czas w swoim biurze.

To był jedyny okres, kiedy rzeczywiście drżałam ze strachu” - wyznała.

Wreszcie udało się rzecz przeszmuglować. Przebywałem wtedy poza Warszawą. Odbyło się to mniej więcej w sierpniu 1942 roku, może niewiele wcześniej albo niewiele później, kiedy getto już w dużej części było wyludnione: 300 tysięcy mieszkańców wywieziono do Treblinki i tam zabito. Pozostało tak zwane małe getto na północnym wschodzie dawnego getta; mieszkało tu jeszcze około 65 do 70 tysięcy Żydów, którzy w styczniu 1943 roku zaczęli stawiać zbrojny opór komandom niemieckich morderców. Oddaję cześć pamięci Marianny z nadzieją, że pistolet maszynowy wtedy się przydał.

Ale mimo to nie chciałbym przemilczeć pewnych wątpliwości, które mi się od tamtej pory nasunęły. Kiedy Marianna opowiadała mi o tej sprawie, byliśmy już od lat rozwiedzeni, ale pozostaliśmy przyjaciółmi darzącymi się szacunkiem. Ona mieszkała w Monachium jako dziennikarka, a ja w Säo Paulo, w Brazylii. Podczas jednego z pobytów w Niemczech - była to moja ostatnia wizyta przed jej śmiercią w 1968 roku - znowu nalegałem, żeby spisała swoje przeżycia. Ponownie obiecała, ale może przeczuwała,


124

Moja wojna

że już nie zdąży tego zrobić. Z wahaniem i jednak tak nieoczekiwanie, jakby chciała wreszcie przezwyciężyć nieśmiałość, po raz pierwszy rozmawiała ze mną o pistolecie maszynowym. Jestem pewien, że powiedziała „pistolet maszynowy”, nie będąc pewna terminologii; nigdy przecież nie miała do czynienia z bronią. Czy miała może na myśli automatyczną ręczną broń palną? Ukrywała u siebie tylko części. Nie pytałem jej też o szczegóły techniczne, bo przecież właśnie znowu obiecała, że wszystko sama opisze. Dziś mam też pewne wątpliwości, czy ta broń rzeczywiście dotarła do getta. Było w tej transakcji kilku pośredników, inaczej trudno to sobie zresztą wyobrazić, mogli być wśród nich także żołnierze polskiej armii podziemnej, która również chwytała każdą okazję, by z pomocą czarnego rynku poprawić stan swojego uzbrojenia. Czy „pistolet maszynowy” zboczy! do Polaków, czy faktycznie dotarł do getta? Nie uda się już tego ustalić, zresztą to nieistotne. Ważna jest tylko odwaga kobiety, która ryzykowała życie, by pomóc bezbronnym ofiarom skazanym na rzeź11.

11 Szeroko rozpowszechnionej opinii, jakoby wszyscy Polacy byli antysemitami, chciałbym się w tym miejscu jeszcze raz przeciwstawić. Podczas powstania w getcie i na długo przedtem Żydzi w Warszawie i w innych miejscowościach stale otrzymywali ze strony polskiej pomoc - pieniądze, żywność i inne artykuły, w tym także broń i amunicję. Organizatorami tych akcji była polska Armia Krajowa, Kościół i Rada Pomocy Żydom, by wymienić tylko kilka. Również emigracyjny rząd polski w Londynie stale słał pomoc przez tajnych kurierów. RPŻ organizowała dla zbiegłych Żydów kryjówki i dowody osobiste, Kościół dostarczał fałszywych świadectw chrztu. Szczególną wagę przykładano do ukrywania dzieci żydowskich. Duża ich część znalazła schronienie w klasztorach kobiecych.

Mimo że groziła za to kara śmierci, tysiące polskich rodzin ukrywało Żydów w swoich mieszkaniach, ogółem około 10 tysięcy. Większość z nich zginęła w swoich kryjówkach, gdy podczas powstania warszawskiego w 1944 roku Wehrmacht burzył dzielnice mieszkaniowe miasta. Ukrywających się Żydów leczyli polscy lekarze, chociaż za to również groziła kara śmierci. Niestety nie brakowało też Polaków, którzy szantażowali ukrywających się Żydów albo składali na nich i na właścicieli mieszkań doniesienia Niemcom; na tych zdrajcach polski podziemny ruch oporu z reguły dokonywał egzekucji.

W nielegalnej ulotce do ludności Polska Partia Socjalistyczna pisała: „Za pomoc Żydom, którzy w znikomej ilości zdołali się wymknąć oprawcom, Niemcy wyznaczyli karę śmierci. Każdy uczciwy człowiek z pogardą potraktuje te groźby, bo wie, że pomoc w nieszczęściu, ratowanie zagrożonego śmiertelnie bliźniego jest obowiązkiem silniejszym niż śmierć. Obowiązkiem każdego Polaka jest pomóc ofiarom niemieckiego bestialstwa”. A katolicka pisarka Zofia Kossak-Szczucka(-Szatkowska) w rozpowszechnionym w 5 tysiącach egzemplarzy Proteście zaapelowała do serc i sumień wszystkich Polaków, wierzących w Boga, jak również do wszystkich, którzy do tej pory nie byli przychylni Żydom, żeby zajęli moralnie jednoznaczne stanowisko wobec zbrodni.

Mnóstwo dalszych faktów zebrał polski historyk Władysław Bartoszewski, który sam był współpracownikiem Rady Pomocy Żydom, w broszurze wydawnictwa Fischer Das Warschauer Ghetto, wie es wirklich war.


Polska

125

Pozostawiłbym fałszywe wrażenie, gdybym teraz poprzestał na tym opisie kilku działań oporu. Marianna i ja często zadawaliśmy sobie pytanie, co będzie po wojnie, której zakończenia nigdy nie wyobrażaliśmy sobie inaczej jak tylko klęską hitlerowskich Niemiec. Czy świat powróci do dawnego systemu państw narodowych, granic, zbrojeń i wrogości, czy wolno nam może mieć nadzieję na rozsądniejszy ład? Cztery wolności, ogłoszone przez Roosevelta w styczniu 1941 roku, dodawały nam sił w naszej samotności wewnętrznych przeciwników nazizmu. Dziś jednak ogarnia mnie przerażenie, gdy przywołuję na pamięć te cztery punkty:

Zmiany terytorialne tylko w porozumieniu z zainteresowanymi, prawo wszystkich narodów do samostanowienia, swobodny i równoprawny dostęp do wszystkich surowców na ziemi, wolność od strachu i nędzy12.

Z ideowości nie pozostało nic, tylko barbarzyństwo. Ani jedna z Roose-veltowskich wolności nie została urzeczywistniona. Ale w Warszawie w 1941 roku słowa amerykańskiego prezydenta brzmiały jak ewangelia. Marianna i ja widzieliśmy w czterech wolnościach zwiastuny ładu prawnego, który obejmie wszystkie narody. Pośród nędzy, niesprawiedliwości, zbrodni i śmierci ta wizja przyszłości budziła w nas szalone nadzieje. Wierzyliśmy mocno, że po tej wojnie narody wreszcie dojrzeją do światowego rządu i może parę osób w Niemczech jeszcze pamięta, że w latach 1945-1948 aktywnie działałem na rzecz tego politycznego celu razem z podobnie myślącymi ludźmi w Stanach Zjednoczonych, w Wielkiej Brytanii, we Francji i w wielu innych krajach13. Jak historia pokazuje, bez powodzenia.

Plany, nienawiść, nadzieje, ostrożność, odwaga i zwątpienie, to wszystko wywierało piętno na tych wolno płynących tygodniach i miesiącach. Czasami brak perspektyw wobec brutalnej rzeczywistości po prostu wprowadzał nas w letarg. Poza tym atmosfera w tamtych dniach w Warszawie działała obezwładniająco. Ułatwiała odwracanie oczu, jeśli głowa i serce nie były już w stanie przyjąć więcej dręczących wrażeń. Wtedy mogliśmy iść do kina, wydawać pieniądze w restauracjach, pić z naszymi polskimi przyjaciółmi, słuchać muzyki do tańca albo z okazji jakichś domowych uroczystości śpiewać, śmiać się, żartować. Jak inaczej byłoby to możliwe?

12 Autor podaje rozszerzenie „czterech wolności” zawarte w Karcie Atlantyckiej z 14 VIII 1941. „Cztery wolności” ogłoszone przez Roosevelta w styczniu 1941 roku to: wolność głoszenia poglądów, wyznania oraz wolność od nędzy i strachu - przyp. tłum.

13 Mowa o World Movement for World Federal Government.


126

Moja wojna

Śnieg stopniał, drzewa się zazieleniły. Jeszcze jeden maj w Polsce, jeszcze jedno marne lato. Czerwiec.

Czy wspomniałem, że Marianna przesądnie uważała liczbę 22 za pechową? Ponieważ żona mieszkała w miejscu stacjonowania mojej jednostki, miałem nocne przepustki. Służbę kończyłem zwykle o 16. Więcej czasu spędzałem w hotelu „Victoria” niż w mojej kompanii przy ulicy Wolskiej. Na nocnym stoliku obok łóżka Marianny stało radio. Było jeszcze bardzo wcześnie, gdy gwałtownym potrząsaniem wyrwała mnie ze snu. Z głośnika dobiegała cicho muzyka marszowa. Koniec wiadomości.

Ta Świnia weszła do Rosji” - wyszeptała Marianna, patrząc na mnie szeroko rozwartymi oczami. - Musisz natychmiast wracać do jednostki”.

Wyskoczyłem z łóżka.

Dziś jest dwudziesty drugi” - powiedziała.


Rosja

Mam teraz mówić o rozdwojeniu czy o roztrojeniu?

Każdego przeciwnika systemów totalitarnych wojna nazizmu z bol-szewizmem mogła właściwie tylko ucieszyć: oto dwaj główni przedstawiciele tyranii wykańczają się nawzajem. Ale że jeden z nich będzie musiał przegrać i nie należało się spodziewać, żeby ten drugi padł przygnieciony własnym zwycięstwem, w perspektywie było tylko końcowe panowanie jednej odmiany nieograniczonego despotyzmu albo drugiej.

Dla mnie jedyna różnica między narodowymi socjalistami a komunistami polegała na tym, że zbrodnie tych pierwszych znałem z autopsji, zbrodnie tamtych natomiast tylko z drugiej ręki. Tu obozy koncentracyjne, tam obozy pracy przymusowej, tortury tu, jak i tam, wyniszczanie ludzi o innych poglądach - po obu stronach, cenzura i nakazowe myślenie zarówno w państwie Hitlera, jak i Stalina, druty kolczaste i wieże wartownicze na ziemi niemieckiej, jak i na rosyjskiej. Oba systemy były kubek w kubek do siebie podobne, nawet w swojej idealistyczno-ideologicznej politurze, stwarzającej pozory, że wszystko to się dzieje dla dobra ludzkości i w imię lepszej przyszłości.

Myśmy nie wiedzieli” - także w odniesieniu do Związku Radzieckiego ten argument nie ma zastosowania, bo wiedzieliśmy bardzo dobrze, i to na długo przed Sołżenicynem.

Brunatni i czerwoni siepacze najpierw przez całe lata okładali się nawzajem pałami propagandy, brali za łby po knajpach i na ulicach - a Hitler swoją karierę w znacznej mierze zawdzięczał odstraszającemu obrazowi, jaki przedstawiał bolszewizm w Rosji, na Węgrzech czy w Bawarii -


128

Moja wojna

po czym na pozór tak odmienni wrogowie padli sobie w objęcia jak bracia, w tej jedynej godzinie prawdy, kiedy się wspólnie delektowali zwłokami Polski, a teraz naparzali się znowu.

Dylemat polegał na tym, że mogłem pragnąć tylko klęski obu stron, a to było niemożliwe; że niewzruszenie wierzyłem w zwycięstwo aliantów, a to obejmowało także zwycięstwo Związku Radzieckiego. Jak ja, Niemiec, mogłem żywić taką nadzieję? Tu tkwiło drugie źródło mojego rozdarcia. Duchowo i emocjonalnie byłem całkowicie po stronie obozu zachodniego, moi wewnętrzni sojusznicy nazywali się Anglia, Ameryka, Francja, bo symbolizowali wolność i prawo, o jakich marzyłem dla Niemiec, tak jak tylko człowiek marzyć może. Bo na to wszystko, co się działo, mogłem przecież patrzeć tylko jako Niemiec, tylko jako ktoś, kto kocha Niemcy. Kto cierpi z powodu zhańbionego imienia swojej ojczyzny. Kto pragnie wyzwolenia swojego zasługującego na szacunek kraju od zarazy i knuta narodowego socjalizmu. Kto marzy o ojczyźnie, w której wszyscy znowu będą mogli w pokoju i bez strachu żyć i pracować. Jako Niemiec, który tak myślał, mogłem pokładać nadzieję tylko w zwycięstwie aliantów zachodnich. Ich sojusz z Sowietami rozdzierał mnie na troje. Moje pragnienia tkwiły korzeniami na zachodzie, lecz moja skóra, ciało i kości zostały wbrew woli swego pana rzucone w zewnętrznej postaci niemieckiego żołnierza na wschód, do walki z bolszewizmem - żydowskim zresztą, jak mówili naziści.

Dylemat nie do rozwiązania, lecz wola życia zawsze znajdzie jakiś wybieg, żeby przetrwać. Mój wykręt był wydumany, chociaż wyższe piętra mózgu zachowały pełną świadomość, że to moje życzeniowe myślenie nie spełni się tak, jak to sobie wyobrażam. Wyszedłem z założenia, że Niemcy hitlerowskie zostaną rzucone na ziemię wspólnie przez aliantów zachodnich i wschodnich. W tej mierze moja hipoteza się sprawdziła. Poza tym wmawiałem sobie, że Związek Radziecki nie zdoła przetrzymać wojny bez materiałowej pomocy mocarstw zachodnich, a w zamian za tę pomoc będzie musiał pójść wobec demokracji zachodnich na ustępstwa polityczne i ideologiczne. Co do tego pierwszego, miałem rację, w drugim punkcie się przeliczyłem. Na koniec ukołysałem się nadzieją, że wojna tak osłabi Rosję, że jej ustrój dłużej nie utrzyma się w siodle. Ocena całkowicie chybiona. Ale ten dziwaczny manewr, mający na celu omamienie samego siebie, pomógł mi trzymać w kupie moje roztrojone ja.

Poza tym moje rozważania nie były tak zupełnie bezpodstawne. W społeczeństwie rosyjskim rzeczywiście istniał utajony antykomunizm. W pierw-


Akcja odwszawiania niemieckich żołnierzy w Rosji, 1941


Autor pilnujący jeńców rosyjskich, Baranowicze, 1941


Joe J. Heydecker, 1942


Zniszczona synagoga, Lwów, 1942

Na targu we Lwowie, 1942


Znak „Polski Walczącej”, Warszawa, 1944




Śródmieście Warszawy, róg ulicy Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich,

20 listopada 1944

Ulica Złota w kierunku zachodnim od strony Marszałkowskiej -

tą ciężarówką autor z kolegami przyjechał do Warszawy 20 listopada 1944


Ulica Marszałkowska róg Złotej w kierunku południowym, Warszawa,

20 listopada 1944

Ulica Marszałkowska - tramwaj nr 1, który posłużył do budowy barykady, z prawej zrujnowana fasada kina „Capitol”, Warszawa, 20 listopada 1944


Grób na rogu ulicy Brackiej i Widok, zdjęcie zrobione od strony Domu Towarowego Braci Jabłkowskich w kierunku Alej Jerozolimskich, Warszawa, 20 listopada 1944


Kwiaty na grobach wyglądają całkiem świeżo..., Warszawa, 20 listopada 1944

Grób przy ulicy, Warszawa, 20 listopada 1944


Ulica Szpitalna w kierunku północnym, Warszawa, 20 listopada 1944


Apteka w suterenie przy ulicy Moniuszki 11 - w podwórzu za domem znajdował się szpital powstańczy, Warszawa, 20 listopada 1944

Ulica Moniuszki 11, Warszawa, 20 listopada 1944


Groby w podwórzu domu przy ulicy Moniuszki, Warszawa, 20 listopada 1944

Ulica Jasna w kierunku południowym, róg Sienkiewicza, Warszawa, 20 listopada 1944


Ruiny budynków przy ulicy Twardej na granicy getta, zniszczone podczas powstania w 1943, Warszawa, 20 listopada 1944


Ulica Trębacka, Warszawa, 20 listopada 1944


Ulica Nowy Świat, z prawej ruiny Pałacu Staszica, Warszawa, 20 listopada 1944

Pałac Saski - pod kolumnadą Grób Nieznanego Żołnierza, Warszawa, 20 listopada 1944


Rosja

129

szych dniach inwazji wychodził na jaw wszędzie. Dokądkolwiek docieraliśmy, niemieccy żołnierze byli witani jak wyzwoliciele, jak wybawcy od jarzma, trwającego już ponad 20 lat. Nasz kompanijny tłumacz, z którym dobrze się rozumiałem, choć go nie zaliczałem do grona zaufanych osób, często tłumaczył mi okrzyki, jakie słyszeliśmy po drodze, a także słowa wyjaśnień i zapewnień, z jakimi podchodzili do nas na postojach ludzie, pragnący wyrzucić z siebie to, co im leżało na sercu.

W wiejskim kościele pod Mińskiem miejscowa ludność zgromadziła się na modlitwie dziękczynnej. Sam to widziałem, poza tym istnieją zdjęcia niemieckiej kroniki filmowej, na których widać ludzi stojących wzdłuż dróg przemarszu Wehrmachtu, machających nam rękami i rzucających kwiaty. Potwierdził to później także Sołżenicyn, który jako kapitan Armii Czerwonej walczył po przeciwnej stronie. Pod koniec swojego dzieła Archipelag Gulag, przypominając o cierpieniach i męce narodu rosyjskiego, Sołżenicyn pyta: „W tej sytuacji - co większe powinno budzić zdziwienie: czy to, że tak wielu ludzi uradował niemiecki najazd, czy też, że było ich nie tak już wielu?”1.

W Mińsku czołg ściągnął z cokołu przywiązany stalową liną pomnik Lenina, a licznie zgromadzeni Rosjanie bili brawo i wydawali okrzyki radości.

Ten początkowy nastrój szybko się zmienił, kiedy ludzie zauważyli, że Niemcy nie przyszli jako wyzwoliciele, tylko jako nowi ciemięzcy. „I gdyby najeźdźcy nie byli tak beznadziejnie tępi i zadufani, gdyby - dla dobra Wielkiej Rzeszy - nie utrzymali przy życiu poręcznej, urzędowej administracji kołchozów, gdyby nie układali planów tak podłych, jak plan przekształcenia Rosji w kolonię [...]”2 - pisze Sołżenicyn. Gdyby! Została tu zaprzepaszczona wielka psychologiczna szansa - na szczęście, bo mogło się przecież zdarzyć, że Niemcy i Rosjanie wspólnie obaliliby bolszewizm. I nigdy by za liniami nie wyrosły całe armie partyzantów, gdyby Niemcy nie zachowali się w Rosji jak „Herrenmenschen”, eksterminatorzy i władcy niewolników.

Spóźnioną próbą wskrzeszenia zaprzepaszczonych możliwości było utworzenie Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej pod dowództwem generała

1 Aleksander Sołżenicyn, Archipelag Gulag 1918-1956, przet. Jerzy Pomianowski, część V-VII, t. 3, Warszawa 1998, s. 17.

2 Tamże, s. 26.


130

Moja wojna

Andrieja Własowa w listopadzie 1944 roku, kiedy Wehrmacht zaczynał się już rozpadać. Wcześniej Hitler nie zgadzał się na jakikolwiek współudział Rosjan w walce - byli przecież tylko podludźmi z azjatyckich stepów. Skoro niefortunny Własow mimo takich oznak i mimo rozpaczliwej sytuacji na froncie zdołał jeszcze pod koniec wojny zgromadzić pod swoim dowództwem około miliona ochotników spośród masy jeńców wojennych, pochodzących ze wszystkich części Związku Radzieckiego, to chyba jednak świadczy to o tym, że duch antykomunizmu był silny nawet jeszcze teraz, zwłaszcza że Moskwę dzielił już tylko krok od zwycięstwa. Zdaję sobie w pełni sprawę, jak wielką rolę mogły odgrywać także inne motywy, na przykład nacjonalistyczne dążenia poszczególnych grup narodowych do samodzielności czy też chęć wyrwania się z tragicznych warunków życia w obozach jenieckich. O zarządzonym przez Wielką Brytanię po zakończeniu wojny wydaniu armii Własowa Związkowi Radzieckiemu, na pewną śmierć od strzałów w potylicę, mogę tylko milczeć ze wstydem.

Co by było gdyby - dalsze filozofowanie na ten temat jest bezcelowe. W miarę jak posuwaliśmy się naprzód, rzeczywistość szybko się zmieniała. Nasza kompania szła przez Mińsk i Smoleńsk w rejon Wiążmy, czyli w dość prostej linii na Moskwę. Jak już wspomniałem w rozdziale poświęconym Francji, nie jest moim zamiarem pisanie historii wojny. Teraz też chcę się ograniczyć do kilku osobistych doświadczeń - doświadczeń nieważnej cząsteczki w kolorze feldgrau, która na tej widowni historii powszechnej wprawdzie oddychała, ale miłościwy Bóg mógł ją wypatrzyć w najlepszym razie tylko za pomocą kosmicznego mikroskopu elektronowego.

W Baranowiczach, niegdyś wschodniopolskim miasteczku, zastaliśmy rozłożony wokół kościoła rosyjski szpital połowy. Prowizoryczną opiekę nad rannymi, przeważnie Tatarami i Kałmukami, sprawowali rosyjscy lekarze i rosyjskie pielęgniarki. Plac pod kościołem był zapylony, wszędzie walały się zakrwawione bandaże, wyrzucona wata, zużyte plastry, na kuchennym stole stały butelki, miski, słoiki. Rany obmywano pod kranem. Jeńcy ranni w stopę poruszali się w tym chaosie, podskakując na jednej nodze. Inni, z opatrunkami na głowie czy ramionach, siedzieli apatycznie grupami, niektórzy leżeli jak martwi pod murem.

W niewielkiej odległości od tego skupiska cierpień i męczarni ciągnął się bez końca obóz jeniecki pod gołym niebem. Na rynku w Baranowiczach żołnierze innej jednostki Wehrmachtu spędzili cywilów, nie wiem na czyj rozkaz. Znajdował się wśród nich duchowny w sutannie. Był też nauczy-


Rosja

131

ciel, jak się dowiedziałem, kiedy podszedłem do żołnierzy stojących z karabinem gotowym do strzału i zapytałem, co się dzieje.

To intelektualiści” - usłyszałem w odpowiedzi. Sfotografowałem smutną scenę i wciąż widzę młodego księdza - nieogolonego, z przybitym wyrazem twarzy, nauczyciela - łysego, mocno zbudowanego mężczyznę w średnim wieku, w okularach w niklowych oprawkach, ubranego w szary garnitur, pod krawatem, z wyrazem wytężonej chęci zrozumienia. Jest tam też chłop - brodaty, w sukmanie i butach z cholewami, bardzo opanowany w postawie i minie; może przewodniczący jakiejś spółdzielni. W tle siedzą na ziemi inni cywile. Widać też płot ogrodowy, o który opierają się zaciekawieni niemieccy żołnierze, obserwujący przebieg wydarzeń. Najwyraźniej była to pierwsza „czystka”, odsiew „elementów niebezpiecznych lub politycznie podejrzanych”. Widać oficera, który przepytuje cywila stojącego z podniesionymi rękami na wprost luf niemieckich karabinów.

Dalszy los tych ludzi jest mi nieznany. Było w Baranowiczach jeszcze czwarte skupisko nieszczęśników. Miejscowi Żydzi, którym kazano się tam zebrać. Czekali stojąc, całymi rodzinami, na jakieś rozporządzenia. I to było najgorsze, co sobie uświadomiłem na początku wyprawy na Rosję: u Sowietów Żydzi byli przynajmniej bezpieczni od systematycznych prześladowań i eksterminacji, podczas gdy teraz pod władzą nacierających Niemców czekał ich ten sam los, co w pozostałej okupowanej Europie i w samych Niemczech. Tu też, tak wtedy jeszcze myślałem, powstaną teraz getta. Wszystkie piekielne wrażenia z Warszawy znowu stanęły mi przed oczami.

Szybko się dowiedziałem, jak się naprawdę rzeczy mają. W zdobytej przestrzeni na wschodzie od razu się pojawiały osławione Einsatzgruppen -grupy operacyjne, których zadaniem było przeprowadzanie masowych wyludnień, zwłaszcza całkowite wyniszczanie Żydów przez plutony egzekucyjne. Wieść o działalności grup operacyjnych rozchodziła się w Wehrmachcie zupełnie bez zahamowań, mówiono o tym, jak o odwszawianiu. Wielu żołnierzy obojętnie przyglądało się masakrom, inni w nich także uczestniczyli. Mnie los oszczędził i nigdy się nie znalazłem w pobliżu miejsc mordowania, ale wiedziałem o masakrach, tak jak wiedzieli o nich wszyscy koledzy.

Tylko jeden przykład: żołnierz z naszej kompanii, wróciwszy po wykonaniu jakiegoś zadania na zewnątrz, zupełnie bez żenady opowiadał

o tysiącach zastrzelonych Żydów, zakopanych w masowych grobach pod


132

Moja wojna

Żytomierzem i Berdyczowem. Dość dokładnie opisał topograficzne położenie grobów - utkwiło mi to w pamięci na tak długo, że jeszcze po wojnie mogłem podać te informacje do protokołu kapitanowi Kilbournowi z amerykańskiego zarządu wojskowego w Bad Liebstein.

Moje jedyne osobiste doświadczenie zapisałem już przed dwudziestu laty, jeszcze za świeżej pamięci: widziałem budzącą litość kolumnę Żydów w zaimprowizowanym punkcie zbornym w pobliżu Smoleńska. Ziemia była sztywna od zamarzniętego błocka. Ludzie, spędzeni z różnych wsi, czekali stojąc i marznąc. Większość była bez płaszczy, kilkoro małych dzieci stało owiniętych w kurtki dorosłych, niektóre miały na sobie tylko łachmany. Zapytałem jednego z pilnujących z Waffen-SS:

Co z nimi będzie?”.

Taktownie odwrócił się trochę, aby nikt poza mną nie słyszał jego słów: „Do rozwałki”.

To, co tak lekko zostało powiedziane, to, co w naszej milionowej armii należało do normalnego duchowego ekwipunku - inna rzecz, jak łatwo czy jak ciężko przychodziło go dźwigać pojedynczemu człowiekowi, to, o czym w Wehrmachcie było ogólnie wiadomo, tego chyba nie można nazwać jakąś szczególną tajemnicą. Nie wiem co prawda, ilu ślepych i głuchych służyło w Wehrmachcie i innych organizacjach na wschodzie. Sądząc z tak powszechnych po wojnie wypowiedzi, musiała być to liczba niesamowita.

Dwudziestego piątego i dwudziestego szóstego czerwca 1941 roku, a więc już pięć dni po inwazji na Rosję, jednostki specjalne w dopiero co zdobytym Kownie zabiły ponad 3800 Żydów. Przy tej okazji dowódca Einsatzgruppe A, Franz Walter Stahlecker, chwalił „pełną zrozumienia postawę Wehrmachtu”. Podczas niewiele później dokonanych masakr w Ko-rosteniu, Berdyczowie, Humaniu i Winnicy, przeprowadzanych w parkach, w odcinaniu terenu pomagał Pułk Strzelców Krajowych 36. Dywizji. Przed wymordowaniem Żydów z Humania ukraińskie siły pomocnicze i niemieccy żołnierze splądrowali getto; było to 22 września 1941 roku.

Wilno, gdzie istniała jedna z największych gmin żydowskich w dawnej Polsce, już 1 września 1941 roku było prawie „judenfrei” - wolne od Żydów. Miasto należało do obszaru operacyjnego Stahleckera, który pod koniec roku zameldował z dumą, że wytępił 229 052 Żydów. W Żytomierzu zamordowano 7000 Żydów, w Kijowie 33771. To tu niedaleko znajdował się Babi Jar, gdzie później od gazów rozkładających się zwłok poruszała się ziemia.


Rosja

133

Zdaję relację tylko z tego okresu, który sam spędziłem w Rosji. Wiedzieliśmy o tych wydarzeniach, nawet jeśli nie zawsze dokładnie - z nazwą miejscowości i liczbami, ale tajemnicą masowa zagłada Żydów nie była. Świadczy o tym także postawa dowództwa Wehrmachtu na okupowanych terenach wschodnich. Wystarczy wspomnieć o generale-poruczniku Hansie von Salmuthcie, dowódcy XXX Korpusu armii Mansteina - wezwał on do siebie SS-Gruppenführera Ottona Ohlendorfa i polecił mu, by „w celu stworzenia powierzchni mieszkaniowej” kazał rozstrzelać Żydów z Kołymy. Do akcji mordowania oddał mu do dyspozycji trzystu własnych ludzi.

Inni oficerowie Wehrmachtu, także starsi podoficerowie, próbowali niekiedy chronić pojedynczych Żydów, zatrudniając ich do prac pomocniczych w swoich jednostkach. Wystąpił przeciw tym praktykom 12 września 1941 roku szef Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu, feldmarszałek Wilhelm Keitel. Zabronił Wehrmachtowi wystawiania Żydom zaświadczeń

o zatrudnieniu. W ten sposób nawet tych nielicznych skazał na zagładę.

Zaraz po tym, 14 września 1941 roku, feldmarszałek Rudolf Gerd von Rundstedt wydał rozkaz armijny, który pośrednio ujawnia cały rozmiar uwikłania Wehrmachtu w te zbrodnie, od najwyższych szarż po ostatniego żołnierza. Dokument ten brzmi:

Dochodzenie i zwalczanie wrogich Rzeszy dążeń i elementów (komunistów, Żydów itp.) na obszarach okupowanych jest wyłącznie zadaniem oddziałów specjalnych Policji Bezpieczeństwa i SD, które na własną odpowiedzialność podejmują i przeprowadzają konieczne działania. Samowolne postępowanie pojedynczych członków Wehrmachtu lub uczestniczenie członków Wehrmachtu w ekscesach ludności ukraińskiej wobec Żydów jest zabronione, tak samo jak przyglądanie się czy fotografowanie podczas przeprowadzania działań przez oddziały specjalne. Zakaz ten należy podać do wiadomości członkom wszystkich jednostek. Odpowiedzialni za przestrzeganie tego zakazu są dyscyplinarni przełożeni wszystkich stopni”.

Wynika z tego, że żołnierze Wehrmachtu „samowolnie” występowali przeciw Żydom i uczestniczyli w „ekscesach”, że podczas „działań oddziałów specjalnych” - czyli podczas masowych egzekucji - przyglądali się, a także robili zdjęcia, i to wszystko na znaczną skalę, w przeciwnym razie rozkaz armijny i podawanie go do wiadomości „członkom wszystkich jednostek” nie byłyby potrzebne.

Kwatera Główna szefa 11 Armii feldmarszałka Fritza Ericha von Mansteina też miała swoje kłopoty. Jego oficerowie, zafrapowani ciągłym


134

Moja wojna

terkotem karabinów w okolicy, poszli zbadać zjawisko, a potem przyglądali się na miejscu masowemu uśmiercaniu Żydów. Szef sztabu Mansteina, general-major Otto Wöhler, był tak delikatny, że wezwał do siebie SS-Grup-penführera Ottona Ohlendorfa i poprosił, „żeby zabijanie przeprowadzać jednak trochę dalej od Kwatery Głównej”. Najwyraźniej salwy przeszkadzały feldmarszałkowi w rozmyślaniach. Po wojnie brytyjski sąd wojskowy uznał go zresztą za winnego „zaniedbania” ochrony życia ludności cywilnej.

Feldmarszałek Walter von Reichenau, dowódca Grupy Armii „Południe”, 10 października 1941 roku poszedł w ślady Keitla i Rundstedta i wydał własny rozkaz dzienny. Znalazły się w nim znamienne zdania:

Na wschodzie żołnierz jest nie tylko wojownikiem w rozumieniu zasad sztuki wojny, ale także nosicielem nieprzejednanej narodowej idei [...]. Dlatego żołnierz musi wykazać pełne zrozumienie dla potrzeby srogiej, ale usprawiedliwionej pokuty żydowskich podludzi”.

A to przecież znaczy, że w Wehrmachcie mówiło się, szemrało i zadawało pytania, aż w końcu Reichenau uznał, że musi wystąpić przeciwko tej wzbierającej fali z uspokajającym, w jego pojęciu, oświadczeniem - o ile rzeczywiście mogło oddziałać uspokajająco. Generałowie Küchler, von Hoth i feldmarszałek von Manstein w rozkazach dla swoich wojsk przejęli w dosłownym brzmieniu klasyczne sformułowanie Reichenaua. Także inni oficerowie Wehrmachtu różnymi obwieszczeniami starali się odwieść swoich podwładnych od podejrzenia, że dzieje się tutaj jakaś niesprawiedliwość. A przecież nie tylko żołnierze na własne oczy widzieli i na własne uszy słyszeli, co się wyprawia - nie mogli nie słyszeć i nie widzieć; razem z nimi była tam cała armia kolejarzy, ludzi ze Służby Pracy, administratorów, techników, pełnomocników ds. spraw rolnictwa i innego personelu cywilnego. Miliony wtajemniczonych?

Pora wrócić do tego, co sam przeżyłem.

Pamiętam - coś takiego też się zdarzyło - zakwaterowanie w położonej z dala od drogi, bardzo ubogiej chłopskiej chacie. Mieliśmy awarię i odłączyliśmy się od kolumny. Było już ciemno. Mężczyzna ze świeczką zaprowadził mnie i mojego kolegę Kramera do jedynej izby w tym domu. Znajdowało się tam kilka osób, kobiet i dzieci. Spostrzegliśmy ku naszemu zdumieniu, że jesteśmy u żydowskiej rodziny. Jedna z kobiet poczęstowała nas herbatą; wieśniacy powiedzieli nam, że możemy się na noc położyć na przypiecku, uprzywilejowanym miejscu do spania dla pary mał-


Rosja

135

żeńskiej, oni sami już sobie poradzą. Ci ludzie byli tak ufni jak zwierzęta na wyspach Galapagos, które jeszcze nigdy nie widziały myśliwego. Żyli w całkowitej nieświadomości wydarzeń; jeszcze tylko nie zostali odkryci. Chłop po prostu nie rozumiał, dlaczego namawiamy go po niemiecku, a nie trochę w jidysz, a trochę po polsku, żeby się przebrali za Rosjan, żeby się ukryli, i co tam jeszcze nam przyszło na myśl. Wciąż tylko potrząsali głową i na koniec troszkę się pośmiali i tylko mówili tak, tak na nasze gadanie, żeby nam sprawić przyjemność. Nazajutrz rano kiwając głową i śmiejąc się pomachali nam na pożegnanie - dwóm pomylonym.

Rosję zapamiętałem za sprawą rozległych, spokojnych pejzaży jako bardzo piękny, chwytający za serce kraj, ale też za sprawą pogodnych, a zarazem skupionych w sobie ludzi. Równiny, które na widnokręgu stapiają się z bladym niebem, kępy brzóz i gęste lasy liściaste, jeziorka obrzeżone trzciną, przejrzyste rzeki i strumienie, zachody słońca o nieprzebranym bogactwie odcieni, wszystko to fascynowało zmysły, pozwalało się otworzyć i zapomnieć o wojnie.

Tylko bombowce z wymalowanymi szczękami rekinów, raz po raz lecące na wschód i powracające z triumfalnym kołysaniem skrzydeł, przypominały o faktach. Nasza kompania posuwała się daleko za linią frontu; jedyne, co grupa laboratoryjna miała do roboty, to wywoływanie filmów zrobionych przez fotoreporterów i wykonywanie powiększeń w formacie 9 x 12, wysyłanych potem do Berlina. Front widzieliśmy więc tylko na papierze bromowosrebrowym. Słupy dymu na horyzoncie, płonące wsie, zniszczone radzieckie pojazdy pancerne, wielu poległych żołnierzy. Zabitych Niemców nie wolno było fotografować. Jedno zdjęcie szczególnie zapadło mi w pamięć: zbliżenie cierpiącej twarzy o regularnych rysach - twarzy młodej kobiety, kierowcy rosyjskiego czołgu, rannej i uratowanej z płonącego pojazdu.

Czasem występowały trudności w zaopatrzeniu, brakowało papieru fotograficznego, co nas zbytnio nie martwiło. Drogi dostaw się wydłużały i stawały coraz uciążliwsze. Papierosy skręcaliśmy sobie z tytoniu (tytoniu?), zwanego machorką, i z gazety „Prawda”. Kolumny zaopatrzeniowe często przejeżdżały obok naszych obozowisk, ale nie były to już jednostki zmotoryzowane, lecz chłopskie furmanki3 zaprzężone w chude

3 Niemcy nazywali je „Panje” - od słowa „panie”, którym zwracali się do siebie woźnice -przyp. tłum.


136

Moja wojna

szkapy, które je z mozołem ciągnęły przez szlam i błoto, podczas gdy eskortujący żołnierze klnąc człapali obok. Ponure przeczucia się nasuwały, zima była blisko, szturm na Moskwę tracił impet. Niejedno zapowiadało los Napoleona.

Tylko dwa razy mieliśmy krótką przerwę w tym naszym życiu po lasach i na polach. Pierwsza wypadła w Mińsku, silnie ostrzelanym dużym mieście, w którym poza niskimi domami były tylko trzy znaczące budowle, ale pośród smętnego otoczenia tym bardziej imponujące: ogromny, przypominający koszary budynek rządowy Republiki Białoruskiej, którego salę obrad zdobił napis „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” widniejący na ścianie czołowej, gmach teatru czy opery - zatrważająca rotunda, przypominająca stylem monumentalną architekturę w guście Mus-soliniego i Hitlera, oraz Klub Oficerski Armii Czerwonej, zdobny w wysokie półkolumny. Drugą przerwę mieliśmy w Smoleńsku, poza katedrą prawie całkiem zniszczonym, właściwie składającym się już tylko ze stojących kominów i zwęglonych drewnianych krokwi, sterczących na tle szarego nieba. Pozwolono nam pomagać w dogaszaniu tlących się jeszcze gdzieniegdzie pożarów. Potem mieliśmy okazję obejrzeć pozostałości średniowiecznych murów miejskich i bram z osmalonej cegły. Zwiedzanie bez przewodnika.

Tod den deutschen Okkupanten!”4 - mówił niskim głosem spiker niemieckojęzycznych wiadomości Radia Moskwa na początek i na koniec każdej audycji. Psychologicznie hasło dość niezręczne, które do audycji rosyjskich pewnie by pasowało, ale kierowane do niemieckich słuchaczy musiało chybiać efektu.

W ogóle niemieckojęzyczne audycje Radia Moskwa, często po kryjomu przez nas słuchane, były najczęściej nudne i zamiast faktów podawały toporne frazesy propagandowe, toteż budziły raczej awersję. Dobrze natomiast, przede wszystkim informatywnie i zachęcająco, były robione audycje radia londyńskiego, niestety z trudem odbierane na wschodzie. Oczywiście zawsze szukaliśmy wiadomości, z których moglibyśmy się dowiedzieć więcej o rzeczywistej sytuacji niż z tych przeżutych dla narodu niemieckiego przez ministra propagandy Rzeszy Goebbelsa, szefa prasowego rządu Rzeszy Dietricha, komentatora radiowego Fritzschego i z oficjalnych komunikatów Wehrmachtu.

4 Śmierć niemieckim okupantom!


Rosja

137

Zakwaterowanie w dużej, opuszczonej wytwórni płyt gramofonowych. Podwórze zasłane tysiącami płyt, pod każdym krokiem pękających, chrzęszczących i trzaskających na kawałki. Chociaż tyle się połamało, wiele pozostało nieuszkodzonych, całe góry, nie wiem, dlaczego je wyrzucono z fabryki na podwórze. Znalazłem przemówienie Stalina na temat nowej konstytucji Związku Radzieckiego, a także żydowską piosenkę Wamiczkies, hymn zachwytu na cześć specjału kuchni żydowskiej. Później wysłuchałem tej płyty u naszej grupy radiowej, która mi za to puściła piosenkę Baj mir bisti szejn - też zakazaną. Obie przypominały rytmem śpiew, który przed wojną słyszałem w synagodze w Polsce.

Zadaniem grupy radiowej było dostarczanie reportaży z frontu wschodniego. Także w języku angielskim, emitowanych potem z Rzeszy do Anglii i Ameryki. Dla wszystkich trzech żołnierzy w tej grupie angielski był językiem ojczystym albo prawie. Wszyscy trzej byli antynazistami. Wszyscy trzej cierpieli z powodu schizofrenicznego rozziewu między swoimi przekonaniami a tym, co robią. Z jednym z nich, Georgiem Schmidtem von Johnsonem, serdecznie się zaprzyjaźniłem. Georg dorastał jako Niemiec w Ameryce, niemiecka i amerykańska część jego natury wiecznie walczyły ze sobą

o lepsze. Doszło do tego, że gdy raz zaciął się w palec, przypominał niemal Hamleta, kiedy tak patrzył na ranę i zagadkowo pytał mnie czy sam siebie: „Niemiecka to krew czy amerykańska?”.

Czasami przysiadaliśmy na skraju lasu obok obozowiska i patrzyliśmy na przymglony rosyjski krajobraz w oddali. W Ameryce też są takie widoki, opowiadał wtedy Georg, jeszcze bezludne, jak w stanie pierwotnym. Dobrze pamiętam jego opis Carlsbad Caverns, skąd o zmierzchu, jeśli patrzeć na ten spektakl natury z daleka, wznosi się ogromna chmura dymu. Z bliska widać, że to dziesiątki tysięcy nietoperzy, które o tej porze wylatują z jaskini. Godzinami mogłem w milczeniu słuchać mojego przyjaciela, a on godzinami mógł nieznużony opowiadać o swojej ojczyźnie, obaj ogarnięci wzbierającą tęsknotą, ja marzący o Wyspach Błogosławionych, on trawiony żalem za rajem utraconym. Jak już wspomniałem, Georga pod koniec wojny zastrzelili z zasadzki partyzanci na ulicy w Rzymie. Kula trafiła człowieka, który był dobrym Niemcem i dobrym Amerykaninem, człowieka o wielkim sercu, nieprzekupnym humanitaryzmie i wielkiej odwadze.

Jego odwadze chcę tu wystawić pomnik. Georg przygotował audycję, przykrojoną w szczególności do gustu żołnierzy angielskich, ale przeznaczoną


138

Moja wojna

także dla innych słuchaczy w Wielkiej Brytanii i Ameryce. Wysławiał w niej wspaniałe niemieckie dokonania na okupowanych terenach wschodnich, wyzwolonych od bolszewików. Na koniec powiedział: „You can tell this to the marines too”. Dosłownie: możecie to opowiedzieć także żołnierzom z marynarki. I w takiej postaci reportaż rzeczywiście został wyemitowany. Nikt z odpowiedzialnych niemieckich służb nie zauważył ukrytego sensu. A zdanie to znaczy mniej więcej tyle: możecie to opowiadać swojej babci.

Potem dręczył Georga strach, że jakiś brytyjski komentator może to podchwycić, coś o tym napisać albo powiedzieć, a tym samym oddać Niemca katu. Obawy okazały się nieuzasadnione. Anglicy z pewnością to zauważyli, ale zachowali się fair i nie wydali swego cichego sprzymierzeńca.

Poza grupą radiową mieliśmy także oddział megafonowy. Miał wyryki-wać propagandowe hasła, złe wiadomości i kuszące namowy do przechodzenia na drugą stronę nieprzyjacielskich linii, ale za moich czasów w kompanii nigdy nie wszedł do akcji. Nieprzyjacielskie linie były o wiele za daleko.

Kiedyś jednak przesunęły się bliżej. Było to podczas sierpniowego przeciwnatarcia generała Timoszenki. Nasza kompania rozbiła obóz w lesie. Z daleka dobiegał grzmot ognia artyleryjskiego, trwała bitwa pod Homlem. Nie można było wykluczyć, że Rosjanie dokonają wyłomu. Postawiono nas w stan pogotowia. Wystawiliśmy podwójne posterunki. Brakowało wiadomości. Ciemny las iglasty, który nas chronił, las bez poszycia, las drzew stojących daleko jedno od drugiego, las pni, między którymi wzrok się błąkał jak w nieskończonym labiryncie, ten las ożywił wszystkie strachy z dzieciństwa, strachy niesamowite, nieprzewidywalne, czyhające. I tak jak dzieci zaczynają ze strachu śpiewać, tak i nasz prześwietny oddział megafonowy, kiedy tylko zapadła ciemność, zabrał się do dzieła. Nastawił płytę i wystrzelił w noc falami dźwiękowymi na wszystkie strony świata. A mnie do dziś huczy w uszach głos Zarah Leander:

Ja und Nein, das kann dasselbe sein...5.

Potem Yes Sir i znowu Ja und Nein. Nie pamiętam nocy tak strasznej, jak ta w ciemnym rosyjskim lesie, po którym niósł się niczym grzmot głęboki alt szwedzkiego słowika nazistów. O bezsensie całego przedsięwzię-

5 Tak i nie, może wyjść na jedno.


Rosja

139

cia z wojskowego punktu widzenia nie będę nawet wspominał. Ale poczucie bezgranicznej samotności mrozi mnie do dziś całym swoim chłodem, jeśli gdzieś przypadkiem słyszę głos Leander.

Pozostały mi jeszcze dwa epizody do opowiedzenia, nim opuszczę Rosję.

Pierwszy się zdarzył na początku inwazji, dokładnie 25 czerwca 1941 roku, pod Różaną na Białorusi. Moja wiara, że laboratorium fotograficzne trzyma się zawsze w należytej odległości od frontu, legła tego dnia w gruzach. Zadbała o to Armia Czerwona. Przedarła się w kilku miejscach i jej żołnierze rozsypali się po okolicy. Nagle trzeba było zmobilizować wszystkie siły niemieckie, jakie były do dyspozycji. Pisarze, radiotelegrafiści, kierowcy, kucharze, no i my, pożałowania godni laboranci, z karabinem, hełmem i przewieszoną maską przeciwgazową zostaliśmy rzuceni do obrony wyłomu. Rdzeń naprędce skleconej kompanii, nienawykły do wojowania, przemaszerował obok piechurów z pierwszej linii, okopanych na nagich wzgórzach - patrzyli na nas ze swoich dołów strzeleckich dość sceptycznie. Szliśmy w stronę lasu, który mieliśmy przeczesywać szeroką tyralierą. A ten las nie był rzadki, lecz poprzerastany gęstymi krzewami. Widoczność w najlepszym razie na kilka metrów. Nie mogłem sobie wyobrazić bardziej nieprzyjemnego miejsca. Zza każdego drzewa, zza każdego krzaka mógł paść śmiertelny strzał. Ogień karabinów to zbliżał się, to oddalał, zwielokrotniony echem. Podjąłem stanowczą decyzję, żadnej innej nie miałem do wyboru, że będę strzelał natychmiast, choćby się poruszyła tylko wiewiórka. Zdałem sobie na zimno sprawę, że będę musiał zabić każdego Rosjanina, który się pojawi i jeszcze da mi czas strzelić. Teraz muszę zabijać ludzi albo sam dać się zabić.

Nie doszło do tego. Padł rozkaz odwrotu i nasza grupa zebrała się na polanie. Tu rozegrały się dwie sceny. Po pierwsze, stwierdzono brak jednego żołnierza, niejakiego Stachego czy Strachego, zresztą szczególnie zajadłego nazisty. Kazano nam go szukać. Z powrotem do lasu, z głośnym pokrzykiwaniem „Strache! Stache!”. Też bardzo sensownie pod względem taktycznym. Znaleźliśmy zabitego i przynieśliśmy na polanę.

Zebrano tu - i to jest druga historia - pięciu czerwonoarmistów, z których trzej byli ranni i nie mogli chodzić. Siedzieli na ziemi. Mniej więcej w odległości dwóch kilometrów znajdował się obóz jeniecki i punkt opatrunkowy w Różanie. Rannych można było posadzić na gałęziach i zanieść tam z pomocą obu jeńców, którzy nie byli ranni. Do przeniesienia zwłok Strachego zostałoby jeszcze dość naszych żołnierzy.


140

Moja wojna

Stało się inaczej.

Szef Kompanii Propagandy 689, porucznik Thürmer, dał rozkaz zastrzelenia rannych. Zastrzelić rannych!

Zabieranie ich, powiedział, to bzdura.

Za dużo zachodu.

Staliśmy luźnym półkolem na polanie, a Thürmer wodził wzrokiem od jednego do drugiego. Jego palec wskazujący w brązowej skórzanej rękawiczce też wędrował. Zatrzymał się dwa razy. Na dwóch kolegów padła komenda wykonania rozkazu.

Trzej czerwonoarmiści od razu się domyślili, co ich czeka, zaczęli głośno prosić i lamentować w swoim niezrozumiałym języku.

Thürmer dał rozkaz wymarszu. Za nami rozległy się strzały.

Od tej zbrodni minęło dwadzieścia lat, ale ta chwila nie minęła razem z nimi. Jeszcze dziś widzę skórzaną rękawiczkę i obojętnie wyciągnięty palec szefa kompanii. Sam los nie mógłby się zamanifestować bardziej wyraziście. Wskazanie palcem, decyzja o wyborze i potępieniu zapada. Co ja bym zrobił, co? Przez wiele lat wciąż zadawałem sobie to pytanie. Do dziś jestem sobie winien odpowiedź i wiem, że do końca życia jej nie znajdę. Pozostaje mi tylko wdzięczność, choć nie wiem, wobec kogo, że palec Thür-mera przeszedł obok mnie.

W 1978 roku pod jugosłowiańskim miasteczkiem Smederewska Palan-ka powstał pomnik. Inskrypcja w językach niemieckim i serbskim przypomina o niemieckim żołnierzu Josephie Schultzu - na granitowej steli nazwisko jest zapisane w formie Josef Schulz. Należał on do wydzielonego oddziału 714 Dywizji Piechoty, który 20 lipca 1941 roku otrzymał rozkaz rozstrzelania 15 belgradzkich partyzantów wziętych do niewoli. Pluton egzekucyjny stanął naprzeciw skazanych, złożył się do strzału. Poruszenie. Schultz stoi nadal z bronią u nogi. Przełożony krzyknął na niego. Wtedy Schultz odrzucił broń i spokojnym krokiem dołączył do szeregu partyzantów. „Pał!”. Razem z Jugosłowianami padł Joseph Schultz, lat 31. To

o tej historii opowiada kamień w Smederewskiej Palance.

Nie ma co się mądrzyć i rezonować, nie ma miejsca na jakieś „tak, ale z drugiej strony”. Pozostaje tylko w milczeniu skłonić głowę.

W lesie pod Różaną nie było żadnego Josepha Schultza. Można tylko rzeczowo dodać, co następuje: Każdy niemiecki żołnierz miał w książeczce żołdu wklejone postanowienia konwencji haskiej o zasadach prowadzenia wojny lądowej. Jak uczy nas historia, była to formalność iluzorycz-


Rosja

141

na. Ale bądź co bądź mógłbym, gdyby wybór padł na mnie, wyjąć z lewej kieszeni bluzy książeczkę żołdu i powiedzieć na przykład: „Panie poruczniku, proszę pozwolić zauważyć, że w myśl postanowień konwencji haskiej ten rozkaz nie jest zgodny z prawem”.

Nie wiedziałem, że z niemieckim oficerem można było dyskutować

o rozkazach” - zauważył ktoś mniej więcej 35 lat później w audytorium Cul-tura Hebraica w Rio de Janeiro, kiedy opowiadałem o podobnej sytuacji. Wątpliwości starszego pana tkwiły głęboko i nie dał ich sobie wyperswadować. A jednak to prawda, że w wypadku takich rozkazów podwładni mogli przynajmniej zwrócić swoim przełożonym uwagę na sprzeczność z prawem - co sprawia, że obraz się staje jeszcze mroczniejszy, zważywszy, jak niewielu skorzystało z tej możliwości.

Wymagało to jednak odwagi, a nawet pogardy dla śmierci. Taki krok mógł mieć dwie konsekwencje. Oficer mógł nalegać na wykonanie rozkazu, a wtedy pod względem prawnym cała odpowiedzialność spadała na niego; w takim wypadku żołnierz na pewno musiał okazać posłuszeństwo, jeśli nie chciał być z miejsca rozstrzelany za niewykonanie rozkazu. Przełożony mógł też po takim upomnieniu odstąpić od rozkazu, a potem sięgnąć do najgorszych, ale wciąż jeszcze legalnych środków, żeby wziąć odwet na żołnierzu, na przykład przydzielając go raz po raz do „oddziałów straceńców”. Oficerowie mieli setki możliwości posłania nielubianego podwładnego na pewną śmierć.

Czy mogłem wtedy, choć wybór nie padł na mnie, wystąpić przed szereg i zamiast moich kolegów wskazać na konwencję haską? Nie, mogli to zrobić tylko ci dwaj strzelcy, ktoś trzeci stałby się winny buntu i też mógłby zostać z miejsca rozstrzelany.

Nic mnie nie może wyzwolić z tego zaklętego kręgu. Przysiągłem sobie wtedy, że jeśli przeżyję wojnę, odnajdę porucznika Thiirmera i zrobię wszystko, żeby poniósł zasłużoną karę. I chociaż zabrzmi to dziwnie, to jednak kiedy kilka lat po wojnie dowiedziałem się, gdzie mieszka, po długich wewnętrznych zmaganiach odstąpiłem od zamiaru. Ci trzej Rosjanie są martwi, świat dawno o nich zapomniał, ich kości zmurszały, a tam gdzieś na zachodzie Niemiec żyje stary człowiek, ma żonę i dzieci - jakie mam prawo ingerować w życie tylu osób tylko dlatego, że chcę ukarać jedną? Wiem, jaki sporny to pogląd. Ale żeby ścigając przestępcę, ściągnąć jednocześnie nieszczęście i hańbę na niewinnych - to w moim pojęciu wykraczało poza wymóg sprawiedliwości. Po prostu nie chciałem tego na


142

Moja wojna

siebie wziąć. Wymiar sprawiedliwości ma wyraźnie określone kryteria, według których musi działać. I tak powinno być. Za decyzje własnego sumienia każdy musi odpowiadać sam.

Później powrócę jeszcze do tych spraw.

Drugi epizod, który pozostał mi do zrelacjonowania, to rzecz o strachu.

Czterech czy pięciu Rosjan wziętych do niewoli. Mam ich pilnować.

Potem po ciebie przyjedziemy” - mówi podoficer.

Jego samochód odjeżdża wąską polną drogą, znika mi z oczu, odgłosy cichną. Zostaję sam z Rosjanami. Siedzą szarobrązowi na trawie, twarze i oczy skierowane na mnie. Na ramieniu mam odbezpieczony karabin. Dzieli mnie od nich siedem, może osiem metrów. Jest późne popołudnie.

Krajobraz tkwi w bezruchu, jak malowidło. Na wschodzie, na skraju rozległej równiny, niebo przybiera już wieczorne barwy. Z lewej dość blisko podchodzi jakiś las, ciężkie cienie kładą się między drzewami. Powietrze ani drgnie. Cisza panuje zupełna. Rosjanie się nie poruszają. Tylko od czasu do czasu drgnienie powiek zdradza, że nie są malowaną grupą. Za mną, wiem o tym, mniej więcej 60 metrów za pochyłym polem, jest skraj innego lasu. Nie mam odwagi się odwrócić - jeńcy siedzący przede mną mogliby się zerwać i rzucić na mnie. Ale przecież niebezpieczeństwo jest też z tyłu, łaskocze mnie po plecach jak złe spojrzenia, jak szpice bagnetów. Czy wyszli z gęstwiny i skradają się coraz bliżej? Na próżno usiłuję odgadnąć z kamiennych twarzy mężczyzn siedzących przede mną, co się dzieje za mną.

Piękno, spokój tego kraju, tego obrazu coraz bardziej skłaniającego się ku wieczorowi, zatrważają. Staram się wczuć w Rosjan i rozważać razem z nimi w ich mózgach, w jaki sposób można mnie załatwić. Któryś się zerwie i pobiegnie w prawo. W magazynku mam pięć kul. Jednego, może dwóch mógłbym trafić. Tymczasem pozostali już by mnie powalili, mogli udusić, wdeptać w ziemię. Co się odzwierciedla w ich twarzach, kiedy oni tak siedzą bez ruchu i wpatrują się we mnie? Czy nieruchomymi wargami coś do siebie szepcą? Przecież widać, że coś knują. Karabin trzymam kurczowo na nich skierowany.

Potem po ciebie przyjedziemy” - powiedział podoficer. A jeśli zapomną, jeśli po drodze nadejdzie jakiś rozkaz i wszystko w pośpiechu zmieni?

Krzyk za moimi plecami. Odwracam się gwałtownie. Jakiś ptak wzlatuje znad lasu, krzyczy znowu. Spokojnie porusza skrzydłami. Sylwetka. Wie-


Rosja

143

czorne niebo. Która godzina? Nie mogę spojrzeć na zegarek. Jeńcy siedzą bez ruchu, ten ptak, który mnie przestraszył, moje mimowolne skierowanie uwagi za siebie ich nie poruszyło. Wkrótce ciemności ogarną ziemię, te nieme lasy, których wierzchołki drzew pobłyskują czerwonawo w świetle późnego dnia. Nigdy nie odczuwałem bezkresu Rosji tak wyraźnie, wręcz fizycznie, nigdy poczucie zagubienia nie było tak unicestwiające.

Przyjechała ciężarówka. Jeńcy podnieśli się wolno i weszli na platformę. Uśmiechnęli się do mnie. Na mojej twarzy musiał się malować zwierzęcy strach. Jeszcze dziś go czuję.

Mój udział w zdobywaniu niemieckiej przestrzeni życiowej między Wisłą a Uralem skończył się wraz z nastaniem mrozów. Znowu, tak jak w Warszawie, zacząłem tracić na wadze i opadać z sił. Dla lekarzy sztabowych, choć ponownie przeprowadzili lub polecili przeprowadzić wszystkie możliwe badania, przyczyna pozostała zagadką. Ze obciążenia psychiczne mogą się odbijać na ciele - takimi kategoriami na pewno nie zwykli myśleć. Widzieli tylko symptomy, a te były jednoznaczne. Ostateczna diagnoza brzmiała: „ogólne osłabienie fizyczne”, werdykt, który przyniósł mi tak przez wielu upragniony powrót do kraju.

Znowu musiałem się żegnać z kolegami, którzy stali mi się drodzy -z Georgiem von Johnsonem, Kohlerem, Krausem i Kramerem. To rozstanie było inne niż tamto z przyjaciółmi we Francji. Na wybrzeżu atlantyckim, w Arcachon, byliśmy towarzyszami broni, antynazistami, zaangażowanymi idealistami. Tutaj, niedaleko Moskwy, byliśmy desperatami, wiedzieliśmy o niesamowitych zbrodniach, a jednocześnie byliśmy bezsilnymi ludźmi, którzy muszą się kryć, aby nie zostali rozpoznani i zabici.

Zakop swoje negatywy w termosie gdzieś głęboko w ziemi” - radził mi Kohler.

Georg tylko się uśmiechnął, kiedy się żegnaliśmy. O ile dobrze go zrozumiałem, chciał mi w ten sposób powiedzieć, żebym nie tracił odwagi, przyzwoitości i nadziei. Wiedział, że uważam nadzieję za „ostatnie i największe zło z puszki Pandory”; sam miał na ten temat bardziej optymistyczne zdanie.

Z lotniska polowego pod Wiaźmą zabrał mnie do Warszawy focke-wulf „Weihe” - w żargonie pilotów zwany „bombowcem na plaster”. Z nisko lecącego samolotu lekkiej konstrukcji jeszcze raz ogarnąłem spojrzeniem rozległy, tchnący takim spokojem kraj, który teraz opuszczałem. Równiny, lasy, rzeki, pola. Plac zabaw śmierci? Zdawałoby się - ojczyzna pokoju.


144

Moja wojna

A jednak emanowała z tego widoku niewysłowiona groza. Ustąpiła poczuciu ulgi, tak jak po środku znieczulającym, który łagodzi ból, nie usuwając jego przyczyny. Poczucie ulgi, że skrwawioną ziemię Rosji zostawiam za sobą, z wolna zaczęło działać odprężająco na całe ciało. Uświadomiłem sobie, jak bardzo stężałe były każdy mięsień, każdy nerw, każda myśl i każde uczucie podczas tych wszystkich minionych tygodni. Człowiek w bezsilnej obronie zakrzepły w lód.

Czułem, że zaczynam tajać. Wiedziałem, że wyzdrowieję. Silnik samolotu warczał miarowo. Od ostatniego międzylądowania aż do Warszawy spałem jak nigdy od dnia 22 czerwca.

Miałem rozkaz wymarszu do Poczdamu. W Warszawie mogłem więc zatrzymać się tylko na krótko, żeby zobaczyć Mariannę. Sprawiała wrażenie zmęczonej, w oczach i wokół ust zauważyłem twardy rys, jej uśmiech przy przywitaniu był taki smutny. Miało to zabrzmieć żartobliwie, ale głos się jej załamał, kiedy powiedziała: „Wyglądasz jak więzień z kacetu w mundurze Wehrmachtu”.

Pożegnaliśmy się na w połowie zniszczonym warszawskim dworcu pełni ufności. Będziemy dalej robić wszystko, co w naszej niewielkiej mocy. Wiedzieliśmy, że jesteśmy tylko mrówkami, które na skraju leśnej drogi rozmyślają, jaki znaleźć sposób na spacerujących morderców.


W kraju

Przypomina mi się legenda o Winecie, mieście pochłoniętym przez morze. Od tysiąca lat obojętnie przetaczają się nad nią fale. Połyskliwa powierzchnia niczym nie zdradza tajemnicy głębin. Tylko podczas sztormu, kiedy wody burzą się aż do dna, samotni żeglarze mogą w tym miejscu usłyszeć dalekie, budzące dreszcz bicie dzwonów. To dzwony z zatopionych kościołów.

Opowiadała mi moja przyjaciółka Marga, że kiedy dawna Norymberga podczas jednego z wielkich nalotów rozpadała się w gruzy, a ziemia drżała pod gradem bomb i burza ogniowa rozpalała niebo do czerwoności, na rozkołysanych wieżach kościoła św. Wawrzyńca rozdzwoniły się dzwony. Ich głos niósł się ponad hukiem eksplozji, walących się murów, nad rodzajem ludzkim drżącym ze strachu w piwnicach: „Tylko trąb Sądu Ostatecznego jeszcze brakowało”.

Tysiąc lat, czterdzieści lat. Już tylko niekiedy szmer dzwonów dobiega z głębin czasu na lśniącą powierzchnię teraźniejszości. Nurek schodzący do Winety, ciężkim krokiem sunący bezgłośnie pośród niemych kamieni, nieruchomych ruin, algami porosłych bram, schodów, powalonych kolumn, błąka się po świecie niepodobnym już do tego na górze. Wąski promień światła latarki obmacuje ciemne szczeliny murów, zagląda w okna przesłonięte dziwnymi pnączami. Ludzie siedzą bez ruchu za stołem jak w tamtej chwili, gdy zamknął się nad nimi ocean przeszłości. Wyglądają jak ze szkła, prześwitują, i chociaż w rozmowie robią miny, poruszają ramionami i dłońmi, to przecież są tak nieporuszeni jak na pożółkłej fotografii. Ich słowa nie mają przestrzeni ani echa. Tylko szeptem docierają do miedzianego hełmu nurka, ich sens jest nieokreślony, trudny do odgadnięcia.


146

Moja wojna

Włosy nurka posiwiały.

Jakże ogromne były pokoje w dzieciństwie i z jakim zdziwieniem dorosły człowiek stwierdza ich małość, kiedy znowu je widzi po latach. Czy młodzieniec siedzący naprzeciw mnie to ten sam człowiek, którego jeszcze tak niedawno trzymałem na kolanach? Gdy mu o tym wspominam, wydaje się zmieszany - on sam czuje to rozszczepienie osobowości, tę absurdalność.

Jakiś czas temu napisał do mnie przyjaciel z Berlina. Od 1944 roku nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu. Pamiętałem go żywo i wyraźnie jako dwudziestoparoletniego człowieka. Do listu dołączył kolorowe zdjęcie. Zrobione w jakiś pochmurny dzień na dworze, jesienią, można wyczuć mgiełkę pomiędzy drzewami. A stał na tym zdjęciu - starszy pan, własny ojciec albo już prawie dziadek, w rysach bezsprzecznie jakoś podobny do owego portretu Doriana Greya, który niezmieniony żył w mojej pamięci. Fantom z fotografii uśmiechał się filuternie, jakby chciał dać mi znać: poczekaj, cierpliwości, zaraz zdejmę tę maskę, zrzucę kostium i będę znowu tym, którego szukasz.

Albo Berlin, obce miasto. Prawie żadnych samochodów, zaskakująco puste. Zaciemnienie. Scenografia, jakiej nie udało się stworzyć do żadnego z powojennych filmów. Ktoś biegnie do bunkra przy ogrodzie zoologicznym. To mam być ja? A przecież syreny jeszcze nie zawyły na alarm. Z odbiornika radiofonii przewodowej wujaszek dobrodusznym barytonem mówił

o związkach ciężkich bombowców. Związki ciężkich bombowców nadlatują na stolicę Rzeszy. Związki bombowców, stolica Rzeszy, co to takiego?

Wzdragam się przed próbami reanimacji na siłę. Mój temat nie ma akcji. Urywki, twarze, wydarzenia, chwile. Przyćmione światło latarki nurka pada to tu, to tam. Tylko tak mogę ująć i spisać wspomnienia, nie popadając w fikcję. Kolejność nie odpowiada przebiegowi w czasie. Ten już od dawna stał się względny.

Połowa listopada 1940 roku: angielskie miasto Coventry silnie zniszczone wskutek niemieckich ataków bombowych.

Z Francji przywiozłem rozmaite rzeczy, których w kraju już od dawna brakowało albo całkiem znikły: konserwy mięsne, czekolada, szynka, konfitury, pasztet z gęsich wątróbek. Co najmniej połowę Marianna zarekwirowała i zaniosła na cele dobroczynne kwakrom. Szukała kontaktu z tą amerykańską grupą i znalazła, ale nie trwał długo, bo gdy Hitler wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym, jej działalność została zakazana.


W kraju

147

Pewnego listopadowego dnia towarzyszyłem żonie na prywatne spotkanie kwakrów. Towarzystwo zebrało się w mieszkaniu niejakiej pani Marthy Roehn, Prinz-Louis-Ferdinand-Straße 5, gdzie w większym pokoju czy salonie stało kilka rzędów krzeseł. Obecnych było pewnie ze dwadzieścia osób. Przebiegu tego wieczoru już nie pamiętam. Co raz ktoś wstawał i mówił, może były to jakieś wyznania czy wolne modlitwy. Na koniec - i tylko to dobrze zapamiętałem, bo odwaga pani Roehn wywarła na mnie głębokie wrażenie - otóż na koniec podniosła się pani domu i spokojnym głosem powiedziała mniej więcej tak: „Wspomnijmy teraz w ciszy o uciemiężonych i więzionych ludziach w tym kraju, zwłaszcza o naszych prześladowanych żydowskich braciach, i pomódlmy się o ich wybawienie”. Wstaliśmy z miejsc i milczeli. A potem się rozeszliśmy, nadal w milczeniu.

Zaciemnione ulice stolicy Rzeszy.

Służba w kancelarii Kompanii Przejściowej Zapasowego Oddziału Propagandy i Wyszkolenia w Poczdamie. Szefem Kompanii D był kapitan Graue, jak już wspomniałem, starszy, nieco zrzędliwy, ale dobroduszny oficer rezerwy. Jego humor zależał w istotnej mierze od dobrego, błękitnego dymku. Ojciec kolegi z kancelarii, Krohnego, za Republiki Weimarskiej był przez jakiś czas ministrem komunikacji Rzeszy, dość dobrze znał ówczesnego meksykańskiego konsula w Berlinie i przez tę koneksję wchodziliśmy w posiadanie prawdziwych cygar hawańskich z bagażu dyplomatycznego. Jeden z owych brązowych skarbów, dyskretnie zaaportowany kapitanowi Grauemu, potrafił na całe dnie zapewnić słoneczny nastrój w Kompanii D, a w szczególności w kancelarii.

Cygara były jednak sprawą drugorzędną. Konsul bowiem szczodrze szafował nie tylko cygarami, lecz także informacjami. Wymykały się przedstawicielowi Meksyku z niejaką intencjonalnością. Sam go zresztą nigdy nie poznałem, wszystko słyszałem zawsze tylko z drugich i trzecich ust. Ale w czasach totalnej cenzury, obejmującej wszystkie niemieckie środki przekazu, gazety, czasopisma, radio, książki, każda wiadomość z zagranicy -w dodatku ze źródła dyplomatycznego! - choćby nawet pogłoska, krzepiła niczym łyk świeżej wody na pustyni. Zagraniczne gazety były zakazane. Podobno niektórzy ludzie wychodzili na dworzec po nieistniejących znajomych, w nadziei, że przeszukując pociąg znajdą jakąś porzuconą „Neue Zürcher Zeitung”.

Siódmego grudnia 1941 roku eskadry japońskich bombowców zaatakowały amerykański port wojenny Pearl Harbor.


148

Moja wojna

Jedenastego grudnia 1941 roku Adolf Hitler wypowiedział wojnę Stanom Zjednoczonym Ameryki.

Dwunastego grudnia 1941 roku zostały zerwane stosunki dyplomatyczne między Niemcami a Meksykiem.

Koniec z dostawami cygar.

Musiało to być właśnie w tym czasie, że konsul pozwolił sobie na przeciek najważniejszej tajemnicy. Nie leży w mojej mocy sprawdzenie ani ocena, czy ów człowiek Meksyku w Berlinie miał na myśli aktualną tajną informację, czy też przystrzygł na potrzeby chwili starą historię z czasów pierwszej wojny światowej. Zawsze mógł przecież liczyć na pożądliwe uszy. Poza tym wydawało się aż nadto prawdopodobne, że Hitler lub jego ograniczony minister spraw zagranicznych Ribbentrop powrócili do planu uknutego już za cesarza Wilhelma. Na wojnę z Rosją zapatrywano się jeszcze optymistycznie, a jeśli chodzi o czasy mające nastąpić potem, spojrzenie kierowało się na Anglię i jej potencjalnego sojusznika, Stany Zjednoczone. Wiadomość sprawiała więc wrażenie nader wiarygodnej.

Niemcy, jak wynikało z tajnej informacji, starały się wysondować rząd meksykański, czy Meksyk pod pewnymi warunkami - zwłaszcza pomocy niemieckiej i japońskiej - byłby gotów przystąpić po stronie państw osi do wojny ze Stanami Zjednoczonymi. Fakt, że niewiele później Hitler wypowiedział Stanom Zjednoczonym wojnę, to przecież wystarczający dowód na to, że Berlin czuł się dość silny, by podbić cały glob, chociaż już hrabia Bobby1, stojąc przed mapą świata i ważąc i rozważając kontynenty, zapytał: „Czy aby Pan Führer też o tym wie?”.

Nie było powodu nie wierzyć w poszeptywania zacnego konsula. W zamian za współdziałanie Meksyk miałby odzyskać od pokonanego sąsiada obszary, które po wojnie meksykańsko-amerykańskiej w 1846 roku przypadły Stanom Zjednoczonym, mianowicie dawne meksykańskie prowincje Teksas, Kalifornię, Newadę, Utah, Arizonę i Nowy Meksyk. O tym mówił już osławiony telegram Zimmermanna z 1916 roku. Rzecz zatem dawno przebrzmiała czy odgrzana na nowo?

Wypowiedzenie wojny przez Meksyk, który pod koniec 1942 roku jednoznacznie stanął po stronie aliantów, położyło kres wszystkim spekulacjom.

1 Fikcyjna postać ograniczonego autora mimowolnych dowcipów w wiedeńskim humorze ludowym - przyp. tłum.


W kraju

149

Jeszcze jedna uwaga na temat wojny z Ameryką. Mój późniejszy teść przyjaźni! się z rodziną Colina Rossa, globtrotera i autora wielu analitycznych książek podróżniczych, które stały się bestsellerami. Hitler był ich entuzjastycznym czytelnikiem, toteż Ross od monachijskich czasów wodza należał do węższego grona jego znajomych. Pod koniec wojny, kiedy już nawet ostatniemu wiernemu pretorianinowi świtało, że klęska jest bliska, Ross powtórzył mojemu teściowi treść rozmowy, jaką przed laty odbył z Hitlerem w cztery oczy. Führer - jak powiedział Ross - uważał, że Amerykanie są zniewieściali, że bez gumy do żucia i lodów nie mogą żyć, a co dopiero walczyć, i że w tej wojnie są bez znaczenia.

A co pan sądzi, panie Ross, zna pan przecież Amerykę?”.

Mein Führer - podobno odpowiedział Ross - proszę nie lekceważyć Ameryki. Amerykanie może myślą teraz tylko o zarabianiu pieniędzy i o swoim dobrobycie, ale jeśli uwierzą, że muszą chwycić za broń, będą zdolni do niesamowitych gospodarczych, technicznych i osobistych dokonań”.

Uwaga doradcy nie zrobiła na Hitlerze wrażenia. Po zakończeniu wojny w 1945 roku Ross popełnił samobójstwo.

Wygraliśmy wojnę!

Tak przynajmniej utrzymywała instrukcja w formacie A5, późną jesie-nią 1940 roku wydrukowana w milionowym nakładzie, ale nigdy nie rozesłana. Papiery te jako sprawa tajna Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu spoczywały w dobrze zabezpieczonych magazynach. Widocznie jednak członkowie kompanii propagandowych mieli coś wspólnego z opracowaniem tego tekstu, bo jeden egzemplarz instrukcji dotarł po cichu do Poczdamu i krążył w zaufanych kołach. Znajdowały się tam, o ile dziś jeszcze pamiętam, mniej więcej takie słowa:

Niemieccy żołnierze... po zwycięskim zakończeniu wojny jesteście teraz zwalniani do ojczyzny... ofiara narodu niemieckiego... dzielność, honor... każdy z was może z dumą... wrogowie Wielkoniemieckiej Rzeszy powaleni... Teraz w czasie pokoju nowe zadania... wszyscy członkowie narodu... narodowosocjalistyczni bojownicy... nasz Führer...”.

I tak dalej. Te okruchy mówią niewiele w porównaniu z dwiema zadrukowanymi stronicami. A wspominam o całym epizodzie tylko po to, żeby jeszcze raz wskazać na zaślepienie najwyższego przywództwa, święcie przekonanego, że gdy Polska, Dania, Norwegia, Holandia, Belgia i Francja


150

Moja wojna

zostały pokonane, Wielka Brytania spuści z tonu i przystanie na pokój, którego dwukrotnie domagał się Hitler.

Londyn odmówił.

Choć ogromne połacie Europy i wiele starych i sławetnych państw wpadło lub może wpaść w łapy gestapo i całego ohydnego aparatu hitlerowskiego reżimu - powiedział Churchill w swojej najsławniejszej mowie - trwać będziemy do samego końca [...] bronić będziemy naszej Wyspy bez względu na cenę, bić się będziemy na plażach, bić się będziemy na lądowiskach, bić się będziemy na polach i na ulicach, bić się będziemy wśród wzgórz, i nigdy się nie poddamy, a jeśli nawet, w co nie wierzę nawet przez ułamek sekundy, wyspa ta lub duża jej część zostałaby podbita i cierpiała głód, to wówczas całe nasze Imperium [...] prowadzić będzie bój dalej [...]”2.

Instrukcja dla zwalnianych zwycięskich żołnierzy niemieckich nie mogła zostać rozesłana. Nikt nie został zwolniony. Wojna trwała.

A razem z nią trwał tępy służbowy kołowrót. Jak wyglądał ten służbowy kołowrót w kancelarii wielkoniemieckiego Wehrmachtu? Przede wszystkim była to niewiarygodna wojna papierkowa. W korespondencji należało wiedzieć, że do jednostek nadrzędnych „zwraca się z prośbą”, równorzędne „prosi”, a podległym „rozkazuje”. Wciąż trzeba było meldować górze tysiąc rzeczy, stan etatowy i stan faktyczny, liczbę chorych, nowo przybyłych i ubytków. Poza tym wystawiało się przepustki, urlopy i rozkazy wymarszu. A kapitan Graue nic tylko podpisywał, podpisywał i podpisywał papiery przygotowane przez kancelaryjnych gryzipiórków.

Kilka lat po wojnie poszliśmy z żoną do nocnego lokalu w Augsburgu. Była tam znakomita orkiestra taneczna, która... nagle przestała grać. Lider zespołu, trębacz Charly Tabor, wystąpił naprzód i oznajmił publiczności, że zauważył na sali człowieka, który kiedyś uratował mu życie, że chce go teraz przywitać i mu podziękować. Po czym zszedł z estrady, a wszyscy patrzyli w napięciu, dokąd pójdzie. Myślę, że się naprawdę zaczerwieniłem, kiedy podszedł do naszego stolika i uścisnął mi dłoń.

Stary, nie pamiętasz?”.

Po godzinie policyjnej Charly przy barze i paru kieliszkach koniaku kawałek po kawałku wygrzebywał wydarzenia z mojej pamięci. Ja już

o wszystkim dawno zapomniałem, nie uważam też, żebym uratował mu ży-

2 Winston Churchill, Będziemy bić się na plażach, przei. Robert Sudół, w: Wielkie mowy historii, t. 3, Warszawa 2006, s. 99.


W kraju

151

cie. Chociaż może, ale nie sądzę. A mówię o tym, żeby dać jakieś wyobrażenie o władzy kancelarii, władzy, do której czasem mógł dojść mały żołnierz w trybach wielkiego Wehrmachtu.

Naczelne Dowództwo Wehrmachtu, w którym koncentrowały się wszystkie wojskowe zadania propagandowe, przeniosło żołnierza Tabora, w cywilu muzyka, do rozgłośni żołnierskiej w Mińsku. Rozkaz regulaminową drogą służbową dotarł do kancelarii Kompanii D w Poczdamie. Moim obowiązkiem było wypisać rozkaz wymarszu i bilet, sprawdzić książeczkę żołdu trębacza Tabora i stwierdzić, czy należy mu się jeszcze urlop.

Akurat do Rosji!” - jęknął Charly.

Pomyślałem o błocie i zimie, o skrwawionej ziemi, wiedziałem też, że ten kolega nie jest nazistą. Na starej kancelaryjnej maszynie wystukałem rozkaz wymarszu i bilet: przeniesiony do Kompanii Propagandy - numeru już nie pamiętam, rozgłośnia żołnierska w .. i tu Charly popatrzył na mnie wielkimi oczami, kiedy przeczytał: w Salonikach. Kapitan Graue podpisał na ślepo, tak jak podpisywał wszystko, cokolwiek mu się podsuwało. Charly nie powiedział ani słowa, w ogóle nie mógł mówić. Nie zobaczyliśmy się więcej, dopiero w Augsburgu, kiedy podszedł uścisnąć mi dłoń.

Bo to legenda, do której upowszechnienia przyczyniły się zwłaszcza amerykańskie filmy powojenne - że w Trzeciej Rzeszy wszystko przebiegało z drakońską precyzją. Gdzie tam. No więc, jak mogło być? W greckich Salonikach pojawia się trębacz, na którego nikt nie zgłaszał zapotrzebowania; papiery ma w porządku, czyli że wszystko inne też jest w porządku, zostaje przyjęty bez dalszych kwestii. Do Mińska, który go zapotrzebował, muzyk nie przyjeżdża; Naczelne Dowództwo Wehrmachtu musi więc mieć swoje powody, nikt nie zadaje dalszych pytań. Poza tym nie wypadało upominać się o coś u władz nadrzędnych czy wręcz najwyższych. A gdyby sprawa rzeczywiście wypłynęła, kancelaria mogła wiarygodnie zasłaniać się nieporozumieniem. Graue, oficer, który rzecz podpisał, we własnym interesie już by to jakoś załatwił. Wpadki jednak można się było nie obawiać, bo wobec milionów przeniesień w tę i we w tę zamiana Mińska na Saloniki też nie pociągnęłaby za sobą żadnych konsekwencji. Rzecz jasna, drobny kancelista nie mógł wszystkich żołnierzy przenieść zamiast do Rosji, na inne teatry wojenne. Coś takiego może by jednak zwróciło uwagę.

Na biletach, nawiasem mówiąc, który dostawał każdy żołnierz, zawsze znajdował się nadruk: „Płatność odroczona”. Miliony żołnierzy podczas wojny jeździło tu i tam, do Rosji, Francji, Norwegii, Wioch, Grecji. Gdyby


152

Moja wojna

Republika Federalna Niemiec jako następczyni prawna Rzeszy Niemieckiej w końcu zainkasowała odroczone płatności za bilety, finanse państwa i kolei federalnej uratowane byłyby na lata. Tyle propozycja skromnego Dyla Sowizdrzała.

Aby jeszcze raz wrócić do działalności kancelaryjnej. Prawdziwie Syzyfowa praca załogi polegała na korygowaniu regulaminu służby wojsk lądowych. Niemal codziennie przychodziły do kompanii kartki z korektami. Należało je według dokładnych instrukcji wycinać i wklejać do regulaminu, zastępując dawne brzmienie nowym. Mogły to być pojedyncze słowa albo całe akapity i stronice. Z tą pracą nie nadążaliśmy nigdy i tylko mogliśmy się dziwić pomysłowości kolegów biurokratów z Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych. Puszczali wciąż nowe bańki mydlane, by dowieść swojej racji bytu i swojej niezbędności. Pracowitość i ważność należą do ekwipunku żołnierza, który najchętniej zostałby w domu.

Była na przykład wydawana w pewnych odstępach czasu instrukcja, która formacje Wehrmachtu pouczała w kwestii poprawnego i lepszego posługiwania się językiem niemieckim. Znajdowały się tam rozprawy filologiczne, przykłady, wskazówki i wiele innych strategicznie ważnych porad. Tylko jedna z tych bzdur utkwiła mi w pamięci. Mianowicie, że czasownik,

o pardon: słowo czynnościowe „zeitigen”3 pochodzi z żargonu żydowskich adwokatów, dlatego mówiąc i pisząc po niemiecku, należy go unikać. Z drugiej strony wydawca zabiegał o poprawne używanie, odmianę i tworzenie liczby mnogiej tak praniemieckich słów jak Pkw4 i Lkw5 czy takich potworków jak Krad6 albo Beiwagenkrad7, które nazywaliśmy nowoger-mańskimi. Dążenia militarnych obrońców języka były bądź co bądź tak skuteczne, że określenia Pkw i Lkw zagnieździły się w niemczyźnie na dobre.

O dwóch pozostałych lepiej nie mówić.

Poza kancelarią, po służbie, kwitło w Kompanii Przejściowej życie kolorowej zbieraniny malarzy, reporterów, fotografów, spikerów radiowych, grafików, muzyków, rysowników prasowych i innych koryfeuszy, w tym także poetów. Rymopis Heinrich Anacker, nieduży człowieczek z wąsikiem, specjalizował się w narodowosocjalistycznym heroizmie, w stali i musku-

3 Dawać, np. owoce, rezultaty, efekty - przyp. tłum.

4 Personenkraftwagen - samochód osobowy - przyp. tłum.

5 Lastkraftwagen - samochód ciężarowy - przyp. tłum.

6 Kraftrad - motocykl - przyp. tłum.

7 Beiwagenkraftrad - motocykl z przyczepą - przyp. tłum.


W kraju

153

łach, błysku oka pośród nawałnicy rozstrzygających bitew - i nikt nie chciał mieć z nim nic wspólnego. Z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że takich fanatycznych nazistów, jak on, w kompaniach propagandowych było niewielu. Zaryzykowałbym twierdzenie, że większość osób poznanych w Poczdamie zachowywała się jak „intelektualiści” - intelektualiści w dewaluującym rozumieniu ministra propagandy Rzeszy, Goebbelsa. Byli to ludzie, którzy myśleli i klęli, same elementy wywrotowe, prowadzące schizofreniczną egzystencję, polegającą na jednoczesnej gotowości służenia niemieckiej propagandzie. Wymuszonej gotowości, jeśli zważyć skutki, jakie pociągnęłaby za sobą odmowa.

Jednym z kolegów, który nie bał się otwierać ust, był Martin Hälbich, farmer z Afryki Południowej. Miał w 1939 roku niefortunny pomysł, by raz na własne oczy zobaczyć ten kraj Adolfa Hitlera, o którym tyle się mówiło wśród Niemców za granicą. Wziął więc swojego wielkiego mercedesa, zapakował afrykańskie prezenty, wsiadł na statek i popłynął do ojczyzny przodków. Ledwie tam dotarł, wybuchła wojna. Mercedes zarekwirowany dla Wehrmachtu, Hälbich wcielony do wojska, ze względu na znajomość języka skierowany do Kompanii Propagandy. Potrafił nadzwyczaj obrazowo kląć na ten temat. Wszystkie wywody kończy! stwierdzeniem: „A jeśli kiedyś wrócę do Afryki żywy, ustawię na werandzie karabin maszynowy i jak tylko jakiś Niemiec pojawi się na hoiyzoncie, z miejsca strzelam”.

Inny kolega, niech mu będzie Ludwig, bo to imię jakoś najbardziej mi pasuje do luki, którą mam w pamięci, musiał w południe i wieczorami zajmować się graniem na fortepianie w kantynie oficerskiej, gdzie improwizował skoczne melodyjki, podczas gdy panowie się posilali. Ja też miewałem tam dyżury jako ordynans, czyli zwyczajny kelner, najczęściej stawałem wtedy obok fortepianu i patrzyłem po stołach, czy ktoś nie kiwnie ręką albo pstryknie palcami. A Ludwig gra! jednym ciągiem wszystkie popularne melodie, Błękitna maska, Lecą świetliki, Die Berliner Luft-Luft-Luft, po czym z lekkim uśmieszkiem puszczał do mnie oko i zaczynał Marsz weselny Mendelssohna, Pala Abrahama W przytulnej mojej garsonierze z Kwiatu Hawajów czy Moja mama z miasta Jokohama, zakazane utwory żydowskich kompozytorów, ale nikt się nigdy nie zorientował, a nawet gdyby, to pianista zawsze mógł powiedzieć, że nie zdawał sobie sprawy, kto to napisał. Mógł jednak dość niezawodnie liczyć na ignorancję albo tolerancję obecnych.

Wiedeński fotograf Lothar Rübelt, z którym mieszkałem przez pewien czas w tym samym baraku, leżał najczęściej pogrążony w myślach na swoim


154

Moja wojna

łóżku, obok stale nastawiony na Radio Londyn i komfortową głośność odbiornik, dostarczający uszom „wrogich wiadomości”. Rübelt ani trochę się nie bal, chociaż każdy z nas wiedział bardzo dobrze, że za słuchanie zagranicznych stacji grozi kara śmierci.

Dokładnej liczby nie znam, ale kilka tysięcy Niemców dało podczas wojny głowę pod topór za słuchanie wrogich radiostacji.

Pod Poczdamem była restauracja ogrodowa, nazywała się „Meierei”, czasami wieczorem zachodziliśmy tam jeszcze na piwo. Kiedyś zrobiło się już bardzo późno, właściciel zamykał lokal, a my wyszliśmy jako ostatni goście. Na zewnątrz jeszcze trochę postaliśmy, zapaliliśmy papierosa i nieomal zmartwieliśmy, kiedy nagle z ogrodowego głośnika huknęło na całą okolicę bum-bum-bum-buum, sygnał Radia Londyn8. To restaurator tuż po naszym wyjściu włączył niemieckojęzyczne wiadomości BBC. Któryś z nas podbiegł do okna, energicznie zastukał i krzyknął: „Wyłącz pan głośnik w ogrodzie!”. Ucichło natychmiast.

Na ogół naciągało się na siebie i odbiornik wełniany koc, przykładało ucho do głośnika i nastawiało radio jak najciszej. Wiadomości z Londynu nabierały tym większej wagi, im dłużej trwała wojna i im bardziej powściągliwe stawały się własne niemieckie doniesienia, odkąd zaczęły się klęski i odwroty. Jeszcze dziś mam w uszach głos komentatora BBC Lindleya Frazera, który jedną ze swoich audycji rozpoczął słowami: „Kiedy tak patrzę na sytuację, to muszę powiedzieć, że Niemcy tej wojny nie przegrają - one już ją przegrały”.

Niezwykłą wagę miały dla ludności komunikaty rozgłośni niemieckich

o sytuacji w powietrzu: „Żadnego nieprzyjacielskiego samolotu nad terytorium Rzeszy”. Wtedy można było przynajmniej spokojnie położyć się spać. „Niewielkie siły powietrzne wroga nad obszarem na północ od Hanoweru”. Czy na Berlin też polecą? „Związki ciężkich bombowców kierują się na Stuttgart”. To daleko. Komunikatów o sytuacji w powietrzu należało słuchać, żeby się przygotować. Londyn szybko się zorientował, że nielegalni radiosłuchacze w Niemczech wtedy się wyłączają, bo komunikat o sytuacji w powietrzu jest jednak ważniejszy. Anglicy znaleźli eleganckie wyjście z dylematu. Przerywali w takich momentach swoje audycje słowami: „A teraz nadajemy państwu niemiecki komunikat o sytuacji

8 Litera V - od victory, czyli zwycięstwo, przesyłana alfabetem Morse’a: trzy kropki i kreska - przyp. tłum.


W kraju

155

w powietrzu”. Przechwycony z Niemiec i w oryginale - znało się przecież głosy niemieckich spikerów - z powrotem do Niemiec wyemitowany. Niemieccy słuchacze nie musieli się już przełączać i obawiać, że przegapią ważne doniesienie z zagranicy.

Bardzo skutecznymi flashbackami, z których Radio Londyn często robiło użytek, były odtwarzane z taśmy przemówienia Hitlera. Po ciężkich nalotach aliantów na niemieckie miasta redakcja niemiecka rozgłośni BBC najpierw podawała fakty, a potem puszczała w eter słynne zdanie Hitlera: „Zetrzrzrzemy ich miasta z powierzchni ziemi!”.

Powstawały też inne stacje, zwłaszcza pod koniec wojny. Rozgłośnia żołnierzy niemieckich Atlantik z szeregowym Adolfem Hirnschalem9 - majstersztyk brytyjskiego dziennikarza Seftona Delmera. Była stacja o nazwie Gustav Siegfried I - G S oznaczało Geheim-Sender, czyli tajną rozgłośnię -wymyślona również przez Delmera i tak prowadzona, że słuchacze mogli sądzić, iż przemieszcza się po terytorium Rzeszy. Zapowiedź zawsze brzmiała: „Tu Gustav Siegfried I. Mówi szef’. Krótkie wiadomości często były przeplatane tekścikami w stylu: „Gdy wczoraj wieczór przy Hermann--Göring-Straße znowu po jakiejś orgii wylatywały przez okna Ministerstwa Propagandy Rzeszy prezerwatywy i z plaskiem spadały na bruk...”.

Kapitan Graue zadbał - całkiem bez cygar - o mój awans na podoficera, a niewiele później, we wrześniu 1942 roku, zaskoczył mnie Wojenny Krzyż Zasługi II Klasy, jedno z najmarniejszych odznaczeń, jakie Wielko-niemiecka Rzesza miała do rozdania, jeśli ktoś potrafił dostatecznie długo utrzymać się na stołku. W Berlinie zawiesiliśmy to coś na szyi naszemu foksterierowi Tobby’emu, nie myśląc o tym, że zwierzak w nadziei na spacer zwykł wybiegać i pędzić po schodach, gdy tylko otwierały się drzwi mieszkania. Z największym trudem Mariannie i mnie udało się w porę psa złapać.

Wkrótce zostałem przeniesiony do kancelarii kompanii sztabowej, gdzie akurat potrzebowali „kancelisty Ilb”. Co to jest, nie wiem do dziś, bo nigdy mnie to nie interesowało. Na pewno nie było to „la”. Zajmowałem się mniej więcej tym samym, co w Kompanii D.

Moje nowe stanowisko wiązało się z dwoma przywilejami. Pozbyłem się uciążliwego karabinu, który jako zwykły żołnierz stale musiałem czyścić; zamiast niego mogłem teraz nosić pistolet. Ponadto dostałem stałą

9 Hirnschale znaczy po niemiecku czaszka - przyp. tłum.


156

Moja wojna

przepustkę na noc, mogłem więc po służbie jeździć do Berlina, tam nocować i dopiero na poranny apel wracać do Poczdamu.

Piętnastego września 1941 roku została wprowadzona w całej Rzeszy żółta gwiazda Dawida, którą Żydzi mieli nosić przyszytą do ubrania na lewej piersi.

Byłem w tym czasie w Rosji. Kiedy wróciłem, Marianna powiedziała: „Ta żółta gwiazda naznacza też wszystkich, którzy jej nie noszą”.

Żydom zabroniono siadać w środkach komunikacji. Moja żona zawsze wtedy też stała, nawet jeśli były wolne miejsca, niekiedy ściągaliśmy na siebie ponure spojrzenia innych pasażerów. Ale dziś myślę z ulgą, że po wojnie wyszło żywych na ulice Berlina kilka tysięcy Żydów, których niemieckie rodziny mimo grożącej kary śmierci ukryły i żywiły w prywatnych mieszkaniach. Wtedy człowiek mógł tylko widzieć nieszczęście i czuć wstyd.

Bo nieszczęście i upokarzanie Żydów w Niemczech rozgrywało się na oczach wszystkich. Co dzieje się z Żydami, można już było widzieć

1 kwietnia 1933 roku, w tak zwanym dniu bojkotu Żydów, na każdej ulicy w Niemczech. Masowy pogrom 9 listopada 1938 roku, eufemistycznie nazwany „nocą kryształową”, kiedy synagogi w Rzeszy Niemieckiej stanęły w ogniu, a ponad siedem tysięcy żydowskich sklepów i mieszkań zostało zdewastowanych, kilkadziesiąt tysięcy szyb rozbitych i około trzydziestu tysięcy Żydów wyciągniętych nocą z łóżek i aresztowanych, nie był bynajmniej tajną akcją. Pod płonącymi synagogami stali gapie i bili brawo niszczycielom, tak jak kilkadziesiąt lat później bili brawo podpalaczom pod płonącym domem azylantów w Rostocku. Nic nie było tajne. Żółtą gwiazdę, którą musieli nosić Żydzi, mógł widzieć każdy. A kiedy Żydów, mężczyzn, kobiety, starców i dzieci, zabierano z domów i wywożono, widzieli to wszyscy. Sąsiedzi i przechodnie na ulicy.

Dokąd ich zabrano? Czy ktoś otrzymał kiedyś potem od nich jakąś wiadomość? Miliony Niemców nie wiedziały, co się dzieje z Żydami na obszarach wschodnich? Wszyscy milczeli? J.P. Stern z University College w Londynie ujął to w 1978 roku w lapidarnym skrócie: „Społeczeństwo w Rzeszy wiedziało tak dużo i tak mało, jak chciało wiedzieć. Czego nie wiedziało, tego nie chciało wiedzieć”. Zupełnie nie pojmuję, jak taki człowiek jak Rudolf Augstein, wydawca „Spiegla”, mógł w dłuższym artykule twierdzić: „Ja

o tym nie wiedziałem”10. Przez trzy i pół roku był na froncie wschodnim i ni-

10 „Der Spiegel”, nr 5,1979, s. 20.


W kraju

157

czego nie słyszał i nie widział, a nawet gdy mu jakaś młoda Żydówka powiedziała, że następnego dnia ona i inni Żydzi zostaną zamordowani, „przeczuwał” coś tylko czy też, mówiąc wytwornie, „los Żydów umknął mu z pola widzenia”. Jak człowiek, który miał zadatki na wielkiego, poszukującego dziennikarza, mógł z tak zawężonym polem widzenia błąkać się po scenie masowych mordów?

Po prostu nie wierzę - ani Augsteinowi, ani nikomu innemu, kto mówi, że o niczym nie wiedział. Można argumentować, że próbują w ten sposób usprawiedliwić swoje zachowanie, by nie stracić poczucia integralności własnej osoby. Bo faktycznie kryje się za tym obawa przed innym pytaniem: „Skoro wiedziałeś, to co zrobiłeś?”. Albo zwyczajna prawda: wiedział i nie zrobił nic. Jeszcze raz zacytujmy Augsteina: „I tak niczego nie mogliśmy zrobić”.

A poza tym byliśmy przecież w Wehrmachcie. Z haniebnymi czynami SS i grup operacyjnych Wehrmacht nie miał nic wspólnego. Do dzisiaj tak się twierdzi. Jednak tysiące dokumentów dowodzą czegoś przeciwnego. Gdziekolwiek trzeba było ludzi, Wehrmacht słał żołnierzy do pomocy. Zajmowali się odcinaniem terenu, transportem, czasem sami pomagali zabijać. Za wyniszczenie ponad 56 tysięcy Żydów z warszawskiego getta uczestniczący w akcji saperzy Wehrmachtu otrzymali nawet najwyższe pochwały. Ale - wiedziało się tylko tak dużo i tak mało, jak chciało się wiedzieć. Tak czy inaczej, chodzi właśnie o to, by nie padło drugie pytanie - co zrobiłeś, skoro wiedziałeś.

Kiedy Marianna w liście z Warszawy zwracała się do mnie „Kochany Juliuszu”, wiedziałem, że jest w nim jakieś tajne przesłanie. Na zmianę pierwsza i druga litera początkowego słowa każdego zdania dawały w sumie wiadomość, ujętą w jak największym skrócie. Na przykład:

Kochany Juliuszu!

Wreszcie wieczorem czas na pisanie. O słabym jak zwykle świetle, sama w pokoju hotelowym. Zaziębiłam się trochę, ale po kilku dniach na szczęście minęło. Byłoby wspaniale, gdybyś mógł być tu teraz, ale cóż. Samotność musimy znosić oboje. Oczywiście w kąt poszły piękne marzenia! Żyje mi się tu w zasadzie całkiem dobrze. Tylko biurowe zajęcia, a nie praca w jakiejś fabryce, jaką muszą wykonywać inni objęci obowiązkiem służby. Dobrze Ci się wiedzie? A z tą Twoją powieścią co się właściwie dzieje? Impetu do pisania pewnie nie masz, jak sądzę. Dwie stroniczki jednak, jeśli w ogóle coś piszesz, mógłbyś zawsze dołączyć do listu, żebym była na


158

Moja wojna

bieżąco. Wolałabym mimo wszystko, żebyś zawsze robił kopię, na wypadek, gdyby któryś list kiedyś rzeczywiście zaginął. Całkiem zapomniałam numerować swoje listy, czy wszystkie dostałeś? Raczej wszystkie Twoje do mnie doszły, o ile potrafię ocenić. Oszczędź mi zmartwień i wypowiedz się na ten temat. Zapomniałam Cię spytać, czy jeszcze palisz. O mnie się nie martw, prawie rzuciłam, pomógł mi katar, traci się wtedy ochotę na papierosa. Och, jaka jestem zmęczona! Praca i praca, pilnie potrzebuję wolnego weekendu, żeby się porządnie wyspać. Dość już, na dzisiaj kończę. Mocno Cię ściskam i całuję. Wierna, dzielna i zawsze Twoja...”.

Ten zrekonstruowany tylko dla przykładu list, silący się na „naturalność”, zawiera następującą informację: WSZYSCŻYDZIWWARSZMORDOW, wszysc Żydzi w Warsz mordow. Marianna to napisała, kiedy rozpoczęły się deportacje z warszawskiego getta do komór gazowych w Treblince, czyli mniej więcej w lipcu albo sierpniu 1942 roku.

Brat mojego dziadka Egon Heydecker miał żonę Żydówkę, dla mnie byli to wuj Egon i ciocia Emmy, których często odwiedzałem w Berlinie. Małżeństwo żyło w przytłaczającej atmosferze psychicznej. Ciocia Emmy nie wychodziła na ulicę, podczas nalotów nie wolno jej było zejść do schronu. Jej męża kilkakrotnie wzywano, żeby się rozwiódł, żeby jako Aryjczyk zerwał hańbiący rasę związek z Żydówką. Odmawiał. Groźba, że wobec tego zostaną wywiezieni oboje, ciągle nad nimi wisiała. Kroki na schodach, każdy dzwonek do drzwi mogły oznaczać nadejście brunatnych siepaczy. „Wolimy razem umrzeć, niż się rozstać” - takie były zawsze słowa Egona i Emmy, kiedy się często do późnych godzin wieczornych zastanawialiśmy, co można by tu zrobić. Obmyśliliśmy też plan, który miał naszym zdaniem spore widoki powodzenia, ale ze względu na zły stan zdrowia Emmy okazał się nierealny. O tym wszystkim już zapomniałem, kiedy wuj Egon po wojnie, w 1959 roku, w liście dotyczącym historii rodzinnych w kilku serdecznych słowach mi o tym przypomniał: „... przez pamięć trudnych czasów, kiedy chciałeś nam pomóc wyrwać się ze szponów Hitlera do Szwajcarii...”.

Chciałbym tu wpleść drobny epizod z własnych doświadczeń, bo on również pokazuje, jak tamte czasy nawet w drobnych sprawach dawały się we znaki każdemu człowiekowi. Któregoś razu wieczorem usłyszałem z kuchni w mieszkaniu rodziców zdławiony krzyk. Moja mama coś smażyła

i tłuszcz prysnął jej do oka. Wybiegłem na ulicę. Ślizgawica. Może blok dalej znalazłem budkę telefoniczną. Zaciemnienie. Kolumny w spisie tele-


W kraju

159

fonów branżowych prawie nie do odczytania. Okuliści. Jeden niedaleko nas. Dzwonię, przedstawiam przypadek, chcę wiedzieć, co robić.

Lekarz pyta: „Jest pan Żydem?”.

Nie.”

To nie mogę się podjąć leczenia. Jestem Żydem, nie wolno mi leczyć Aryjczyków”.

Ależ, panie doktorze, proszę... moja matka .. proszę udzielić mi jakiejś rady, co mam zrobić?”.

Niestety, tego mi też nie wolno. Bardzo mi przykro. Musi się pan zwrócić do aryjskiego lekarza...”

Panie doktorze .. halo! halo!”

Odłoży! słuchawkę. Lekarz oczywiście postąpił słusznie, bo skąd miał wiedzieć, czy ten, kto dzwoni, nie jest nazistowskim prowokatorem. W jego głosie był strach.

Strach był zawsze i wszędzie dookoła. Podczas poufnej rozmowy na ulicy człowiek oglądał się za siebie, czy aby nie idzie za nim ktoś na gumowych podeszwach i nie podsłuchuje. Czy dozorca domu odpowiedział na przywitanie „Heil Hitler”, czy tylko - byłby to dobry znak - „Ajlila” albo wręcz „Dla”. Czy zwrócił uwagę, że niedbale rzuciłem „Hajtla”? W naszej kompanii mieliśmy nawet kolegów, którzy przy lewym biodrze wykonywali ruch kręcenia korbą, jednocześnie unosząc w górę prawe ramię - jeśli nikogo podejrzanego nie było w zasięgu wzroku.

Jeszcze cię pewnego dnia wsadzą do Oranienburga” - mawiał mój wuj Otto. To było powszechne powiedzenie, niezawoalowane ostrzeżenie. Oranienburg - obóz koncentracyjny koło Berlina. W Monachium mówiło się: do Dachau. Każdy w Niemczech wiedział, co należy rozumieć pod pojęciem obóz koncentracyjny, z wyjątkiem Emmy Göring, która po wojnie, podczas swojej rozprawy przed izbą orzekającą - byłem tam obecny - powiedziała: „Myślałam, że są tam takie małe domki, gdzie ludzi się wychowuje”. Poza nią nikt tak nie myślał. Wiedziano, że ludzie są tam bici, torturowani, że umierają. „Zastrzelony podczas ucieczki”, miejsca terroru

i niewyobrażalnych okrucieństw. Pogróżka, nawet już sama myśl działała zastraszająco, odstraszająco.

Hitler kiedyś w rozmowie z Hermannem Rauschningiem, byłym nazistowskim prezydentem Senatu Wolnego Miasta Gdańska, sam wyraźnie mówił o tym terroryzującym oddziaływaniu. O sytuacji w obozach koncentracyjnych powiedział: „Te tak zwane okrucieństwa oszczędzają mi


160

Moja wojna

setki tysięcy pojedynczych akcji przeciwko krnąbrnym i niezadowolonym. Każdy dwa razy się zastanowi, zanim cokolwiek zrobi, kiedy będzie wiedział, co go czeka w obozie”11. Rzeczywiście tego rodzaju sygnały jak KZ, gestapo czy SS były tak nacechowane strachem i przerażeniem, że w większości wypadków całkowicie spełniały cele Hitlera.

Na stoliku pod kwiaty w mieszkaniu Marianny przy Uhlandstraße zawsze leżała książeczka Wille und Werk des Nationalsozialismus - nazistowska rozprawka niejakiego Huberta Engelberta. Marianna z żelazną konsekwencją wstawiała ją do regału, kiedy wychodziła z domu, a kładła z powrotem na stoliku, kiedy wracała. Gdyby kiedyś jej nie było, a książka leżała na stoliku, oznaczałoby to, że Mariannę zabrali.

Niekiedy berlińczycy dawali wyraz swoim nastrojom na niezamierzonych „manifestacjach ludowych”. Mam tu na myśli - jeszcze przed wojną z Ameryką - ogromne liczby widzów na filmie Broadway Melody z Eleanor Powell: długie kolejki pod kasą kina na Kurfiirstendammie, jakie na niemieckim filmie pod propagandową egidą dr. Goebbelsa nigdy się nie zdarzały.

Owszem, raz. W 1943 roku szedł, również na Kurfiirstendammie, niemiecki film - coś słodkawo-głupawego z wytwórni Ufa, i wtedy też stały długie kolejki pod kasą. Marianna i ja zdziwiliśmy się. No, chyba to trzeba zobaczyć. Weszliśmy. Potem już wiedzieliśmy, dlaczego berlińczycy tak się pchają na projekcje, widocznie wieść się rozeszła pocztą pantoflową. Bo nie główny film był atrakcją, lecz poprzedzająca go kronika filmowa. Zawierała fragment z kroniki amerykańskiej, znalezionej, jak wyjaśnił spiker, na zdobytym nieprzyjacielskim okręcie. Amerykańska sekwencja została nakręcona przez amerykańskich operatorów na pokładzie lotniskowca „Hermes”, kiedy tego pływającego kolosa zaatakowały, zbombardowały i zatopiły japońskie samoloty. Nadlatujący Japończycy, spadające bomby eksplodujące na pokładzie, zniszczenia, szczątki nadbudówek fruwające w powietrzu, członkowie załogi biegający niczym widma, rozkołysanie i drżenie kamery albo samego okrętu. „Oto jak nasi sprzymierzeńcy załatwiają Amerykanów” - taka myśl przyświecała zapewne Ministerstwu Propagandy, kiedy postanowiło pokazać zdobyty film niemieckiej publiczności kinowej. Błąd. „Widać, jak Amerykanie są pewni siebie, że nawet własną klęskę pokazują bez osłonek swojemu społe-

11 Hermann Rauschning, Rozmowy z Hitlerem, przet. Jürgen Hensel i Ryszard Turczyn, Warszawa 1994, s. 95-96.


W kraju

161

czeństwu”. Tak reagowali berlińczycy, bo czegoś takiego na niemieckich kronikach filmowych nigdy nie widzieli. Niektórzy poszli na ten film dwa razy, wiem też o kilku z Oddziału Propagandy, którzy specjalnie w tym celu jeździli z Poczdamu do Berlina. Kolejki pod kasami robiły się coraz dłuższe. Wielu wychodziło z kina od razu po kronice. Taką mieliśmy cichą sensację w Berlinie. Kilka dni później Ministerstwo Propagandy wycofało film z kin.

Inną cechą ogólnego nastroju był upiorny obieg wszelkich możliwych przepowiedni. Przepisywanych na maszynie, często też ręcznie, ze starych ksiąg, nawet z Apokalipsy: „... a łoskot ich skrzydeł jak łoskot wielokon-nych wozów, pędzących do boju..Wyraźna zapowiedź eskadr lotniczych, rzekomo opisanych także przez jasnowidzącego mnicha z Meklemburgii w 1701 roku: „Będzie wielkie zmaganie między Wschodem a Zachodem

i zniszczy wielu ludzi. Wozy będą pędziły bez rumaków, ogniste smoki będą latały w powietrzu i pluły ogniem i siarką, niszczyły miasta i wsie. Ludzie bezsilnie będą na to wszystko patrzeć .. Pasterz wbije swój kij w ziemię i powie: Tu stała wieś... Kto ma delikatne dłonie, tego powieszą...”.

Wszystkie te karteluszki krążyły z rąk do rąk, także wśród żołnierzy. A kiedy Rosjanie podchodzili coraz bliżej, ufnych czytelników znajdowała również ta przepowiednia: „Kiedy czerwone czapki przejdą przez czeskie góry, wielka rzeź dobiegnie końca”.

Listopad 1942 roku: lądowanie aliantów w Afryce.

Werner Asendorf przyszedł z tą wiadomościa, w niemieckich gazetach odnotowaną ledwie mimochodem, ogromnie zaaferowany: „Setki okrętów! Fantastycznie! Nareszcie!”. Właśnie słuchał rozgłośni angielskich i amerykańskich.

Asendorf był zwykłym żołnierzem, przed wojną, podczas podróży dookoła świata, poznał w Oregonie Amerykankę duńskiego pochodzenia, mówił perfekcyjnie amerykańską angielszczyzną i dlatego został przeniesiony z Oddziału Propagandy w Poczdamie do Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu w Berlinie. Zajmował się tam analizowaniem anglojęzycznych gazet, czasopism i audycji radiowych. Należał do bardzo niewielu Niemców, którzy mieli pisemne zezwolenie na posiadanie zagranicznych publikacji i słuchanie wrogich radiostacji - zezwolenie, jakiego Hitler nie udzielał nawet swoim ministrom i pozostałej wierchuszce.

Uczciliśmy lądowanie w Afryce wcale jeszcze niezłą kolacją w poczdamskim „Palast Hotel”.


162

Moja wojna

Między Asendorfem a mną wywiązał się stosunek bliskiego zaufania. Nasze dość spiskowe spotkania odbywały się najczęściej w domu jego siostry przy Große Weinmeisterstraße 52 w Poczdamie. Często uczestniczyła w nich Marianna, jeśli akurat przyjechała z Polski do Berlina. Signe Asendorf, żona Wernera, też zawsze była obecna, dopóki nie udało mu się załatwić dla niej i ich dwojga dzieci pozwolenia na wyjazd przez Danię

i Szwecję do Ameryki.

W takie wieczory Werner zwykł zdawać relację ze wszystkich nowości światowych, naturalnie o wiele obszerniejszą i wzbogaconą o informacje backgroundowe, jakimi Radio Londyn nie mogło dysponować. Czasami przynosił z Naczelnego Dowództwa zagraniczne czasopisma - miał zgodę na zabieranie ich do analizy w domu; znajdowały w nas one pożądliwych oglądaczy i czytelników. Od czasu do czasu opowiadał też o sprawach poufnych, zasłyszanych w berlińskim Klubie Prasy Zagranicznej, do którego miał dostęp. Na przykład na pytanie tureckiego korespondenta, czy wszystko, co jest w komunikacie Wehrmachtu, to prawda, szef prasowy rządu Rzeszy Otto Dietrich udzielił klasycznej odpowiedzi: „Wszystko, co jest w komunikacie Wehrmachtu, to prawda, ale nie wszystko, co jest prawdą, jest w komunikacie Wehrmachtu”.

Jednym z głównych tematów, wokół których raz po raz krążyły nasze rozmowy, był ład świata po zakończeniu wojny. Czy powtórzymy nieudany eksperyment z Ligą Narodów, czy też tym razem powstanie potężniejsza organizacja, coś w rodzaju światowego rządu ze światowym parlamentem, światowym pieniądzem, światowym obywatelstwem i światową policją? A może jakieś inne, regionalne twory, Paneuropa, Panameryka? Angielski jako język światowy? Albo ogólny neutralny drugi język, esperanto? Może rosyjski? Albo w ogóle światowy komunizm? W noc noworoczną 1942/1943 roku, podczas której gorąco dyskutowaliśmy, Marianna rzuciła myśl, że USA będą musiały po wojnie użyć swojej potęgi, by także wbrew egoistycznym interesom wielu większych i mniejszych narodów doprowadzić do zjednoczenia świata i do trwałego pokoju, jeśli trzeba, to nawet z użyciem siły militarnej.

Werner omal nie eksplodował. Ten analizujący, zawsze rzeczowy mężczyzna spurpurowiał, zerwał się i, rzeczywiście, łzy popłynęły mu z oczu -niemało też wypiliśmy - kiedy z podniesionym palcem i zdławionym głosem zawołał: „Nigdy, nigdy, nigdy Ameryka nie będzie krajem military-stycznym!”. Z trudem się uspokoił. W radiu, które grało obok, zaczął się


W kraju

163

program sylwestrowy dla wojsk amerykańskich: fajerwerk dowcipów, skeczów i slapsticków doprowadził go znowu do śmiechu.

Asendorf pożyczał mi na bieżąco amerykańskie pisma, jak „Life” czy „Fortune”. Innym źródłem duchowego pokarmu była Marianna. W międzyczasie została przeniesiona z Warszawy do niemieckiej administracji we Lwowie. Lwów należał kiedyś do monarchii austro-węgierskiej, wszyscy wykształceni ludzie mówili tam po niemiecku, a księgarnie w mieście nadal były jeszcze dobrze zaopatrzone w dzieła niemieckojęzyczne sprzed wojny. Z każdej ze swoich częstych podróży służbowych między Lwowem a Berlinem przywoziła kilka egzemplarzy, które w Niemczech od 1933 roku były zabronione albo dopiero po tym okresie wydrukowane za granicą. Pamiętam Europäisches Schicksal Konrada Heidena czy Geschichten aus sieben Ghettos Egona Erwina Kischa, obie wydane w Amsterdamie, dzienniki Theodora Herzla czy Zur Kritik der deutschen Intelligenz Hugona Balia, by wymienić tylko kilka. Najdłużej byłem pod wrażeniem mało znanej książki H.G. Wellsa The Open Conspiracy, antycypującej temat światowego rządu. Wszystkie te książki krążyły także w gronie zaufanych kolegów z wojska i przyjaciół.

Jak już wspominałem, nie wszystko było przecież tak drobiazgowo kontrolowane, jak to sobie dzisiaj lubimy wyobrażać. Na mojej szafce nocnej w Lazarecie Zapasowym 115, Lankwitzerstraße, Berlin-Marienfelde, zawsze leżała jedna albo druga zakazana książka, na przykład Jahrgang 1902 Ernsta Glasera czy Król Węgiel Uptona Sinclaira. Nikogo to nie obchodziło. Od lazaretowego kolegi zupełnie jawnie kupiłem cztery płyty z prawykonaniem Opery za trzy grosze. Bo znowu przez niedefiniowalne „ogólne osłabienie fizyczne” znalazłem się w styczniu 1943 roku w lazarecie. Dostawałem zastrzyki splenitratu, ale co mi dolegało, nie wiem do dzisiaj. Tak czy inaczej, po zakończonej kuracji szpitalnej zostałem w myśl tajemniczych określeń U 49 oraz L 41 uznany na rok za a.v. - najniższa kategoria przed „niezdolny do służby wojskowej”, co prowadziło do zwolnienia.

Czas w lazarecie sprzyjał wypoczynkowi, jeśli pominąć naloty bombowe, które wtedy już każdej nocy raz albo dwa razy spędzały ludzi do piwnic. W szpitalu jest to szczególnie trudne. Poza oddziałem chorób wewnętrznych, na którym leżałem razem z wieloma kolegami cierpiącymi na wrzody żołądka, były tam sale rannych, żołnierzy z nogami i ramionami w gipsie, po amputacjach, a przede wszystkim z ranami twarzy i wszczepionymi między piersiami a policzkami wężykami z własnej skóry, służącymi


164

Moja wojna

do zaopatrywania nowej tkanki. Oni wszyscy musieli podczas alarmu znaleźć się w piwnicy, wielu podpieranych i podskakujących na jednej nodze, inni znoszeni na noszach. Za każdym razem procesja nieszczęśników.

W niedzielne wieczory mieliśmy czasami rozrywkę w postaci programów telewizyjnych, oglądanych w niewielkiej salce. To nie żaden anachronizm. Na długo przed wprowadzeniem w 1952 roku telewizji w Republice Federalnej, bo już w czasie wojny nadawano programy telewizyjne. Telewizor był wysoką skrzynią, z ukośnie odchylaną pokrywą; po jej wewnętrznej stronie znajdowało się lustro. Obraz rzucany ze skrzyni na górę mógł być oglądany w lustrze. Film pokazywany którejś niedzieli nosił tytuł Die Entlassung i nagle się urwał. Gdy nadlatywały wrogie samoloty, wszystkie stacje przestawały nadawać, żeby uniknąć namierzenia.

Drugi lutego 1943 roku: kapitulacja Stalingradu.

W lazarecie nie słychać ani jednego komentarza. Ciężkie jak ołów milczenie panuje między kolegami. Głębokie milczenie także wtedy, gdy z głośnika przebrzmiała wrzaskliwa i cyniczna Leonidasowa mowa Göringa.

Teraz przez godzinę będziemy nadawać muzykę heroiczną”.

Czy w końcu wszyscy zrozumieli?

Hitler przemawia znowu. Mówi o straszliwym odwecie. Ludzie wierzą w jego tajemną cudowną broń, dzięki której obróci losy wojny znowu na korzyść Niemiec i zwycięsko ją zakończy. Wierzyli nadal i uwierzyli znowu, gdy w połowie czerwca 1944 roku pierwsza rakieta V-1, stosunkowo bez znaczenia, została wystrzelona w kierunku Anglii. W tym czasie Sowieci już stali na dawnej polskiej granicy, Amerykanie już wylądowali w Normandii, zdobyli niemal całe Włochy.

Tylko raz zdjął mnie wielki strach, przestraszyłem się i ja, że coś może być w tych opowieściach o apokaliptycznej tajnej broni Hitlera i znowu odsunąć bliski koniec wojny, a nawet podać w wątpliwość zwycięstwo aliantów. W poczdamskiej kancelarii rozeszła się bowiem pogłoska, tym razem rzeczywiście w wielkiej tajemnicy przekazywana dalej. Podobno w niedalekim Bornstedt sztab naukowców pracuje nad „rozbijaniem materii”. Ogarnęła mnie groza. W kancelarii mieliśmy wykształconego członka sztabu, dr. Bergera-Landefeldta, zwykłego żołnierza, z którym się dobrze rozumiałem. Wyjaśnił mi:

Rozbijanie materii - trzeba to sobie wyobrazić tak: gdy rozlega się określony dźwięk, powiedzmy organów, zaczynają dźwięczeć szyby w oknach. Przy bardzo wysokich częstotliwościach szkło może się nawet


W kraju

165

rozprysnąć. Wszystkie przedmioty składają się z atomów. Wyobraźmy sobie teraz, że jakiś specjalnie zbudowany nadajnik o bardzo dużej mocy kieruje wiązkę fal na jakąś konkretną rzecz, na przykład dom. Fale wprawiają w drgania całą materię domu, tak jak fale dźwiękowe organów wprawiają w drganie szkło. Teraz istnieją dwie możliwości. Albo coraz bardziej wzmacnia się emisję, zwiększa częstotliwość, aż cały dom dosłownie drga, tańczy i się zawala. Albo wzmacnia się drgania do coraz większej wysokości, a potem gwałtownie przerywa emisję. Także w tym przypadku dom się zawala. I oczywiście wszystko to się dzieje w ułamku sekundy, a ja jestem tylko laikiem i snuję tylko rozważania”.

Wizja tej utopijnej broni była zupełnie nie do zniesienia. Niemcy kierują swoje emisje na Londyn, na desant amerykański, przeciwko Rosjanom - i wszystko rozpada się w pył. Nie wiem, czy w Bornstedt kiedykolwiek był jakiś sztab badawczy, czymkolwiek by się zajmował. Dziś uważam raczej, że mimo całego utrzymywania w tajemnicy coś na temat szczątkowego majstrowania Niemców przy atomie przeciekło, na co mogłoby wskazywać określenie „rozbijanie materii”. Berger-Landefeldt wyprodukował po prostu science fiction.

Dziesiąty lipca 1943 roku: Alianci lądują na Sycylii.

Dwudziestego piątego lipca 1943 roku: Mussolini aresztowany.

Te wiadomości zastały mnie we Lwowie. Po zwolnieniu z lazaretu miałem trzy tygodnie urlopu na rekonwalescencję, który spędziłem, zaopatrzony w zezwolenie władz cywilnych, z żoną we wschodniopolskim Lwowie. Natychmiast zostałem skonfrontowany z potwornym faktem. Zaledwie kilka dni przed moim przybyciem lwowskie getto zostało „zlikwidowane”. Masakra trwała od 21 do 27 czerwca 1943 roku. Marianna była wciąż jak sparaliżowana pod wrażeniem wydarzeń. Dopiero później opowiedziała mi

o szczegółach. Mówiła o trwającej wiele dni rzezi, o blasku pożaru nad gettem i o tym, jak Niemcy publicznie wieszali członków Judenratu na balkonie, jednego nawet dwa razy, bo sznur się urwał. Mówiła, że jeszcze przez całe dni po mordowaniu jeździły ulicami miasta ciężarówki wyładowane zagrabionym mieniem albo wypełnione zwłokami zabitych. Ludzie, którzy natrafiali po drodze na te przerażające transporty, zatykali nos, wywołująca wymioty breja z krwi i innych płynów ustrojowych wyciekała przez szczeliny ciężarówek, znacząc ślad na jezdni.

Także po zniszczeniu getta byli jeszcze Żydzi we Lwowie. Pracowali w różnych warsztatach urządzonych przez Niemców, ale im też była już


166

Moja wojna

pisana śmierć. Moja żona, tak jak wszyscy inni urzędnicy administracji cywilnej, dowiedziała się, że żydowskim pracownikom i pracownicom wydano numerki, wyznaczające kolejność egzekucji. W warsztatach pracowały też małżeństwa, które teraz po wysokości przydzielonych numerków mogły się zorientować, kto pierwszy ma się udać w ostatnią drogę.

W codziennym życiu miasta nie było tego widać. Ludzie jak zawsze zajmowali się swoimi sprawami, na placu pod zniszczoną synagogą odbywał się targ, zakochani flirtowali w parkach i kawiarniach. Zmieniało się to wszystko dopiero wieczorem. Zachowała mi się na ten temat notatka; Marianna powiedziała: „Ten, kto wieczorem idzie zaciemnionymi ulicami, nie odważa się rozmawiać, bo nikt nie chce dać poznać, jakiej jest narodowości. Polacy się boją, że zostaną napadnięci przez Ukraińców, Ukraińcy -że przez Polaków, a Niemcy - przez jednych i drugich - ale wszyscy zwą się chrześcijanami”.

Poradzono mi, żebym nie wracał drogą południową ze Lwowa przez Kraków, lecz przez Warszawę. W tym okresie armia partyzancka ukraińskiego generała Sidora Kowpaka dotarła aż do Galicji i czasami niszczyła tory kolejowe, zatrzymywała pociągi i zabijała podróżnych. Niemieccy weterani, służący jako straże mostowe czy konduktorzy w pociągach, nic nie mogli na to poradzić.

Ponownie ujrzana Warszawa przedstawiała przygnębiający widok. Ludzie sprawiali na mnie wrażenie szarych cieni, domy i ruiny były bardziej ponure niż kiedykolwiek przedtem, spojrzenie na ulice dawnego getta natrafiało na martwe budynki, z pustych okien tu i ówdzie powiewała zasłona. Nastroje wśród moich polskich przyjaciół spadły do zera. Czasy stały pod znakiem niemieckich klęsk i odwrotów na wschodzie, parcia Armii Czerwonej na zachód. Można było niemal policzyć na palcach dni, kiedy Sowieci wejdą do Polski, aby i stąd wypędzić Niemców, wziąć w posiadanie Warszawę. Czy szli jako wyzwoliciele?

Mimo że naród polski za niemieckiej okupacji przeżył wszystkie krwawe potworności - dwa miliony polskich cywilów, nie Żydów, rozstrzelanych, powieszonych, zagazowanych, zakatowanych na śmierć - mimo tych ofiar nikogo nie cieszyła perspektywa, że teraz na miejsce znienawidzonych Niemców przyjdzie odwieczny wróg, Rosjanie, jeszcze bardziej znienawidzeni i budzący lęk swoim bolszewickim reżimem. Mogę mówić tylko o tym, co wtedy usłyszałem. Najlepszy z moich polskich przyjaciół, Eugeniusz Wojnar, był zrozpaczony. Wraz z nadciągającymi czerwony-


W kraju

167

mi armiami pancernymi widział już przyszłą komunistyczną dyktaturę, koniec polskich marzeń o odzyskanej niepodległości. Zapatrywałem się na to tak samo jak on, ale moje rozdwojenie, o którym mówiłem w poprzednim rozdziale, nadał trwało; musiałem więc wywrzeć na przyjacielu wrażenie niezdecydowanego, nawet obojętnego, choć była to tylko bezradność.

Przy pożegnaniu, staliśmy już na ulicy, a jego żona ze łzami w oczach patrzyła na nas przez okno, złapał mnie za ramiona i uścisnął. Potem klepnął ręką po mojej kaburze i zawołał: „Juliusz, ty teraz musisz walczyć!”.

I wskazał na wschód.

Nigdy się już nie zobaczyliśmy.

W Poczdamie znowu wpadłem w tępą kancelaryjną rutynę. Niedługo potem Marianna przyjechała do Berlina; teraz często wyznaczano ją do służb kurierskich. Podczas pierwszego spotkania z Wernerem Asendorfem opowiedziała mu, co się zdarzyło we Lwowie. Niemal szalała z wściekłości, że alianci nie zrobili niczego, żeby nie dopuścić do tych eksterminacji.

Więcej niż prowadzić wojnę nie mogą przecież zrobić” - łagodził Werner.

Może nic o tym nie wiedzą - nie ustępowała. - Musimy nagłośnić te sprawy za granicą!”.

Ta myśl szybko nabrała konkretnych kształtów. Ja również sądziłem, że zagranica nie jest dostatecznie poinformowana, na przykład w audycjach radia londyńskiego nigdy przecież nie słyszałem ani słowa o masakrach dokonywanych na Żydach. Po wojnie, kiedy poruszyłem ten temat u byłego szefa niemieckiej redakcji BBC w Londynie, Lindleya Frazera, usłyszałem:

Rzeczywiście nigdy nie powiedzieliśmy w naszych audycjach ani słowa na ten temat. Uważaliśmy i uważamy jeszcze dzisiaj, że nasi niemieccy słuchacze zinterpretowaliby to jako propagandę rzekomych okrucieństw, chociaż naturalnie w samych Niemczech było o tym w dużej mierze wiadomo, co najmniej z pogłosek. Obawialiśmy się, że przez takie doniesienia również nasze pozostałe serwisy informacyjne stracą na wiarygodności”.

Po wojnie wyszło też na jaw, że liczne relacje o wymordowaniu tysięcy

i milionów Żydów na okupowanych przez Niemcy obszarach wschodnich dotarły wieloma drogami za granicę, niektóre nawet do najwyższych władz w Anglii i Ameryce. Wszędzie spotkały się z... powściągliwością.


168

Moja wojna

O tym wszystkim nie wiedzieliśmy, kiedy naradzaliśmy się z Asendor-fem, co można zrobić. W końcu wystąpi! z propozycją, że zapozna nas z pewnym szwajcarskim dziennikarzem - „wprawdzie z niemieckiej części Szwajcarii, ale nie nazista” - którego dobrze zna! z Klubu Prasy Zagranicznej.

Spotkanie odbyło się kilka dni później w ogródku piwnym restauracji „Meierei” pod Poczdamem, o której już wcześniej wspominałem. Można tu było siedzieć i mówić, nie budząc podejrzeń i nie będąc podsłuchiwanym przez innych. Opowiedzieliśmy Szwajcarowi o losie Żydów w Polsce, a także o tym, co się z nimi działo na terenach rosyjskich, o zdziesiątkowaniu warszawskiego getta, o zagazowywaniu w Auschwitz i Treblince,

i naturalnie także o likwidacji getta lwowskiego, Marianna wciąż się trzęsła, gdy o tym mówiła. Szwajcar słuchał w milczeniu i trwało długo, nim moja żona opisała wszystko możliwie jak najdokładniej. Potem milczał jeszcze przez chwilę. A w końcu powiedział tak spokojnie i rozwlekle, jak tylko Szwajcarzy to potrafią:

Z całym szacunkiem dla państwa szczerości - ale nie mogę w to uwierzyć”.

Dopiliśmy piwo i zapłaciliśmy. Misja skończyła się fiaskiem.

Wiele lat po wojnie napisałem do Wernera Asendorfa do Ameryki z zapytaniem, czy przypadkiem pamięta jeszcze nazwisko owego szwajcarskiego dziennikarza. Ze zrozumiałych powodów nie robiłem sobie wtedy żadnych notatek. Odpowiedź z Portland w stanie Oregon przyszła od Signe Asendorf: „Niestety nie może Ci pomóc”. Do listu dołączone było zawiadomienie o śmierci. Mój przyjaciel zmarł 28 lutego 1958 roku. Mogę więc tylko prosić naszego ówczesnego neutralnego rozmówcę, gdyby przeczytał te linijki, żeby jeszcze raz namyślił się głęboko.

Lipiec/sierpień 1943 roku: W ciągu kilku nocy ciężkie naloty bombowe zniszczyły część Hamburga.

Zetrzrzrzemy ich miasta z powierzchni ziemi!”.

Już dawno Goebbels w berlińskim Pałacu Sportu ogłosił wojnę totalną. Angielskie i amerykańskie naloty na Niemcy wzmagały się z tygodnia na tydzień. Na początku wojny były jeszcze stosunkowo niegroźne. Ludzie chowali się w tunelach kolejki podziemnej, która w Berlinie przebiega na ogół tuż pod powierzchnią ulic, może więc zapewnić tylko niewielką ochronę, a w razie celnego trafienia - żadnej. Słychać było warkot samolotów nad miastem, może z pół tuzina Brytyjczyków, suchy trzask płomieni wy-


W kraju

169

lotowych dział obrony przeciwlotniczej, a kiedy wyjrzało się na zewnątrz, widać było blade palce światła reflektorów, w zdenerwowaniu obmacujące niebo w poszukiwaniu wroga.

Te niemal sielankowe czasy dawno minęły. Teraz już setki, a niebawem tysiące ciężkich bombowców przypuszczały nocne ataki. Nadlatywały z Wielkiej Brytanii, czasami od strony Wioch. W ostatnich miesiącach wojny, kiedy niemiecka Luftwaffe była już rozbita i zupełnie bezsilna, naloty odbywały się bez przeszkód także za dnia. Na bezchmurnym niebie można było liczyć nadciągające fale, sięgające szerokim frontem od horyzontu po horyzont. Jedno niemieckie miasto po drugim obracało się w gruzy.

Te zniszczenia miały podwójne oddziaływanie. Z jednej strony demoralizowały ludzi, nie tylko dlatego, że wciąż musieli uciekać do piwnic, tracili mienie i krewnych, lecz także dlatego, że pokazywały wyraźnie, iż Hitler i jego Wehrmacht nic już nie mogą na to poradzić, że są skończeni. Mówiło się też o bankructwie Göringa. Niezadowolenie i tęsknota za pokojem narastały, w miarę jak zanikała wiara w zwycięstwo. Mimo że zniszczenie dzielnic mieszkaniowych - pierwsza zrobiła to zresztą niemiecka Luftwaffe w Coventry, Rotterdamie i Belgradzie - mimo że bombardowanie miast boleśnie dotykało wszystkich ludzi, to niszczenie ważnych strategicznie założeń ich nie obchodziło. A to była ta druga, ważniejsza strona. Fabryki, mosty, magazyny zapasów, rezerwy surowcowe, lotniska, a przede wszystkim zajezdnie, torowiska i tabor ruchomy kolei Rzeszy miały bezpośredni wpływ na prowadzenie wojny. Produkcja czołgów i innych pojazdów, samolotów, amunicji, dział, części zapasowych i tysiąca innych potrzebnych artykułów dla Wehrmachtu była ciągle zakłócana albo całkiem przerywana. To, co w podziemnych warsztatach udawało się jeszcze wyprodukować, tylko częściowo i z największym trudem docierało na front, ponieważ drogi dostaw raz po raz się rwały.

Po wojnie propaganda moskiewska twierdziła, że to nie zachodni alianci wywalczyli zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami, tylko Armia Czerwona, Związek Radziecki. Jest to obraz z pewnością chybiony. Gdyby nie zniszczenie niemieckiej Luftwaffe i niemieckiego przemysłu wojennego, sieci transportowej i wszelkiej infrastruktury, front wschodni można byłoby przełamać tylko za cenę o wiele większej jeszcze ofiary krwi. Pytania do historii, co by było gdyby, są niedopuszczalne.

Dopuszczalne jest inne pytanie: co to właściwie było - atak bombowy?


170

Moja wojna

Dzisiaj można robić przecież lepsze, a w oczach niektórych wojskowych także piękniejsze naloty. Muszę wyznać, że te przestarzałe w zupełności mi wystarczały. Nalot dywanowy jest czymś tak potwornym, że nawet zaprawieni w bojach żołnierze, którzy przyjechali do Berlina na urlop, woleli wrócić na front, niż zostać choćby dzień dłużej w tym piekle.

Nalot trwał przeciętnie trochę ponad dwie godziny, licząc od ogłoszenia do odwołania alarmu. Pierwszą oznaką była zwykle zapowiedź w radiu: „Przerywamy emisję z powodu zbliżania się samolotów wroga”.

Bojaźliwe odgadywanie: Dokąd lecą? Średniej wielkości związki, duże związki? Kobiety pakują rzeczy przygotowane do schronu, walizki z dokumentami, ubrania, koszyk z termosem, chleb, sztuczny miód, plecak. W piwnicy słychać już radiofonię przewodową. Spiker głosem dobrego wujaszka ogłasza: „Zespoły ciężkich bombowców w rejonie Ulzen zbliżają się do stolicy Rzeszy”. Zaraz po tym budzące dreszcz wycie syren alarmowych, nasilające się i słabnące. Kto jeszcze teraz znajduje się w mieszkaniu, ten pakuje bez ładu i składu, co mu w ręce wpadnie, co mu się wydaje ważne, i zbiega po schodach na dół. Już słychać wściekłe szczekanie dział obrony przeciwlotniczej, detonacje pierwszych bomb. Jeszcze w pewnym oddaleniu. Ale ledwie pół minuty później nocne niebo zaczyna huczeć, a bomby wybuchają blisko i dookoła. Jeśli są bardzo duże i spadają bardzo blisko, słychać wycie, niedaleka detonacja powoduje, że cały budynek drży, kawałki tynku odpadają z sufitu i od ścian, pył wciska się pod drzwiami. Ludzie siedzą w milczeniu na drewnianych ławkach i patrzą w pustkę, kobiety kołyszą i nerwowo głaszczą kwilące dzieci, śmierć jeszcze raz przeszła tuż obok. A już znowu rozlegają się następne detonacje.

Jeśli atak nadchodzi nocą, kiedy wszyscy już śpią, panika jest jeszcze większa. Szybko z łóżka, narzucić ubranie, dzieci wyrwać ze snu i ubrać albo owinąć w koce, chwycić niezbędny ekwipunek, tylko szybko, schodami w dół, dokąd biegną już przeskakując po kilka stopni pozostali mieszkańcy domu, do znajomej, zatęchłej piwnicy, prowizorycznie zabezpieczonej grubymi palami przed zawaleniem. Stoją tam wiadra z piaskiem albo wodą, skrzynka z materiałami opatrunkowymi, drewniane ławki wzdłuż ścian. Przejścia między piwnicą a piwnicami sąsiednich domów są przebite - to wyjścia ewakuacyjne w razie zasypania lub zalania. Mimo to w miastach wiele tysięcy ludzi w schronach przeciwlotniczych zostało pogrzebanych albo utonęło w wodzie z pękniętych rur.


W kraju

171

Kiedy w Berlinie wszyscy jeszcze spali, mój wyostrzony słuch już słyszał syreny w dalekim Nauen. Szybko wstawałem i pośpiesznym krokiem szedłem do Ogrodu Zoologicznego. Stała tam wieża obrony przeciwlotniczej, ogromny betonowy kloc, we wnętrzu którego mogły się schronić tysiące ludzi. Przed wynalezieniem broni jądrowej ten kolos był absolutnie bezpiecznym miejscem. Ledwo tam docierałem, najczęściej już zamykano stalowe drzwi, a na zewnątrz rozpoczynało się dzieło zniszczenia.

Muszę tu powiedzieć jeszcze słowo o moich rodzicach. Matki w czasie ciężkich nalotów nie było w Berlinie, została ewakuowana do położonej dość daleko wsi Klobbicke, była więc względnie bezpieczna. Natomiast mój ojciec, który jeszcze miał coś do roboty w Berlinie, nim jego zakład został zbombardowany, nigdy nie schodził do piwnicy. Zostawał w mieszkaniu, przewracał się w łóżku na drugi bok, nawet jeśli wokół niego wszystko wybuchało, trzęsło się i rozpadało. „Jeśli ma mnie trafić - powiedział mi kiedyś - to mnie trafi, a jeśli mam umrzeć, to umrę, obojętne, czy we własnym łóżku, na wsi czy w bunkrze”. Takiego fatalizmu po nim nie odziedziczyłem.

Po każdym ataku natychmiast straż pożarna, brygady usuwające gruz

i służby ratownicze wyspecjalizowane w katastrofach zabierały się do najpilniejszych prac: poszukiwania ludzi zasypanych pod gruzami zawalonych domów, opatrywania rannych, gaszenia pożarów, zbierania zwłok, naprawy zniszczonych przewodów elektrycznych i wodociągów, usuwania lub podpierania budynków grożących zawaleniem, uprzątania ulic zatarasowanych gruzami. To właśnie po takim nalocie, kiedy wracając z wieczornej wizyty pędziłem do najbliższej stacji metra, miałem cudowne widzenie.

I bynajmniej nie Matka Boska mi się objawiła.

Przechodziłem przez skrzyżowanie w dzielnicy rządowej, która tego wieczoru nie została zbombardowana. Zaciemnione ulice były ciche

i bezludne. Przypominające scenografię teatralną budowle w świetle księżyca, szare fronty, nagie, odpychające, smutne. Ministerstwo Propagandy Rzeszy. Żadnych świateł, czarne okna, sterylnie. „Niemiecka kobieta nie pali”, „Niemiecka kobieta się nie maluje”, takie hasła, latami niesione przez partię w naród, musiały mi nagle przyjść do głowy, kiedy usłyszałem szybki, rytmiczny stukot bucików na obcasach, a za chwilę zjawisko znalazło się obok mnie, bardzo wyraźnie widoczne w jasną letnią noc. Uszminkowana jak na scenę, wydawało mi się już, że czuję zapach perfum.


172

Moja wojna

Tak, to była ona. Znałem jej zdjęcie z czasopism. Jej egzotycznie z francuska czy hiszpańska pobrzmiewający gardłowy głos znałem z płyty i miałem go w uszach, to lekkie, erotyczne tremolo. Rosita Serrano.

Szła od strony Ministerstwa Propagandy, sama, i zmierzała do jakiegoś nieznanego celu, nie zwracając uwagi na ogłupiałego żołnierza. Wyobrażałem sobie, jak nawiązuję z nią rozmowę. W jednej chwili naszła mnie paskudna depresja. Zatrzymałem się i patrzyłem za subtelnym fantomem. Znikł w oddali. Oczywiście ta Chilijka należała do tego samego sortu, co Zarah Leander. Ale to mnie teraz nie obchodziło. Stałem tam w tym swoim idiotycznym mundurze, w ciężkich sznurowanych butach z cholewami, ze skórzanym wojskowym pasem, z wypchniętymi kieszeniami, a wtedy owo zmysłowe tchnienie ożywiło halucynacyjnie wszystkie wspomnienia, i to tak wyraźnie, jak tylko to potrafią wrażenia węchowe. Kiedy to ja ostatnio widziałem uwodzicielsko wystrojoną kobietę, słyszałem dźwięk spiczastych obcasów, dostrzegłem jedwabiste włosy, smukłą szyję i przyciągający wzrok łańcuszek, patrzyłem na szyk bulwarów, wmawiałem sobie zapach Guer-laina?

Tutaj były tylko sylwetki zaciemnionych, nieozdobnych domów, czarna ulica. Wszystko jak ołów, przygniatające, bez życia, bez nadziei.

Wojna.

Pokój! Pokój! Żeby tylko wreszcie nastał pokój.

Przez wiele nocy dręczył mnie ten sam sen. Idę przez jasną okolicę, rzęsiście oświetloną tysiącem świateł; świecą lampy uliczne, oświetlone są okna, światło połyskuje przez szyby bogato udekorowanych witryn, dochodzi z niezliczonych żarówek, wiszących w girlandach między drzewami alej, samochody mają włączone reflektory, są też tam białe, całe tonące w świetle parowce, które płyną przed siebie po jeziorze, także łodzie z lampionami. Czasami widziałem to wszystko także z lotu ptaka, morze świateł, połyskliwa plama, ostro odgraniczona pośrodku czarnego otoczenia. Z całą pewnością była to Szwajcaria, chociaż we śnie nie występowało nic, co z rzeczywistości zachowałem w pamięci. Dręczył mnie ten tak często powracający sen, bo obok niego biegła wciąż wąska ścieżka przytomnej świadomości i mówiła śpiącemu, że to iluzja, właśnie - sen.

W niedzielę 3 kwietnia 1943 roku Berlin spodziewał się największego ataku powietrznego w dziejach. Plotka obiegła całe miasto. Marianna, Asendorf i ja spakowaliśmy wszystko, co niezbędne, i pojechaliśmy do Buckow, gdzie w hotelu „Linden” dostaliśmy pokój. Wraz z następnym po-


W kraju

173

ciągiem miejscowość była już przepełniona uciekającymi berlińczykami. Ale noc bomb, której się wszyscy bali, nie nadeszła. W poniedziałek rano ludzie wracali do Berlina, ja do Poczdamu, bo moja weekendowa przepustka się kończyła.

Naprawdę najcięższy nalot na Berlin nastąpił, niepoprzedzony pogłoskami, w nocy 22 listopada 1943 roku. Pierwszy trwał od 19.25 do 21.20, druga fala od 22.10 do 22.40, bomby spadały w gorejące pożary. Chaos jeszcze trwał, gdy następnego wieczoru między 19.25 do 21.45 trzecia eskadra bombowców, licząca znowu około dwóch tysięcy samolotów, wznieciła nowe pożary, obracając w perzynę następne dzielnice.

Pierwszy atak zaczął się jak wszystkie inne. Syreny alarmowe wyły i ludzie jak zwykle ruszyli do piwnic. Marianna, ponieważ często przyjeżdżała z Polski do Berlina, miała wynajęty umeblowany pokój przy Martin--Luther-Straße, gdzie zwykle spędzałem czas na nocnych przepustkach. Kiedy pierwszy alarm rozległ się tuż po siódmej wieczorem, nie było już czasu biec do bunkra przy Dworcu Zoo. Znieśliśmy więc nasz dobytek do piwnicy. Tam dozorca domu zauważył, że jako żołnierz mam przecież więcej praktycznego doświadczenia z wojną niż on, który wprawdzie służył w wojsku, ale od 1914 do 1918 roku, kiedy jeszcze samolotów prawie nie było. Dlatego powinienem przejąć posterunek przeciwpożarowy na strychu.

Do obowiązków posterunku przeciwpożarowego należało trzymanie w pogotowiu wiadra z piaskiem, do tego łopatki, jakich się używa do drobnych prac ogrodniczych, i z takim uzbrojeniem stawiać na strychu czoło wrogiemu atakowi. Bowiem Brytyjczycy i Amerykanie zrzucali nie tylko bomby burzące, lecz także spuszczali deszcz bomb zapalających, sześciokątnych metalowych sztab, których zawartość po dotarciu do celu się zapalała i wzniecała pożar, jeśli w pobliżu znajdowało się coś łatwopalnego. Tak działo się zwłaszcza na strychach, zbudowanych z drewna, najczęściej suchych, jeśli jeden z takich spadających pocisków przebił dachówki. Człowiek na posterunku przeciwpożarowym miał tam biec i plujący ogniem ładunek zapalający zdławić piaskiem, bo fosforowego nadzienia wodą by się nie ugasiło.

Stałem więc na najwyższym punkcie domu. Przez okienka dachowe miałem widok. Chętnie siedziałbym z innymi ludźmi w piwnicy, pięć pięter niżej. Nade mną były tylko śmierdzące kurzem i minionym słonecznym żarem belki i krokwie, cienka warstwa dachówek, tu i ówdzie już łatanych


174

Moja wojna

smołowaną papą. Fale podmuchów wywołane detonacjami już podczas poprzednich nalotów powyrywały dachówki.

Amerykańskie czterosilnikowe bombowce liberty latały, w porównaniu z dzisiejszymi prędkościami, stosunkowo wolno. Mieliły swoimi śmigłami powietrze, wydając równomierny warkot wu-wu-wu. Ale jeśli takich nadlatujących samolotów jest sto albo tysiąc, dwa tysiące, to sklepienie niebieskie zaczyna grzmieć, rzeczy i serca wpadają w dygot.

Berlińska obrona przeciwpowietrzna bez jakichkolwiek widoków powodzenia strzela w pochmurną listopadową noc. Z mojego stanowiska mogę widzieć rozbłyski pocisków w chmurach. Bombowców jeszcze nie ma. Obrona strzela do straży przedniej.

Robi się jasno. Nieziemsko piękne światło spływa z niebiańskich welonów, wolno, rozkołysane. Straż przednia rozstawiła oświetlenie, przywieszone na spadochronach wiązki oślepiających kul magnezji, uszeregowane wzwyż i wszerz jak godne podziwu utwory, czarowny widok. Nie bez romantyzmu nadali Niemcy tym nocnym zjawiskom nazwę choinek bożonarodzeniowych. Baśniowo i strasznie zarazem, bo teraz teren ataku jest oznaczony, promiennie białe światło plastycznie wydobywa w ostrych konturach morze domów, odsłania miasto, które przykucnięte ze strachu musi czekać na śmiertelne ciosy. Milionami spływają też z nieba cieniutkie metalowe folie, które niemieckim radarom mają uniemożliwić namierzanie pilotów bojowych. Nasz dom stoi pośrodku oświetlonego obszaru, który jest celem.

Spadają pierwsze bomby. Jeszcze daleko. Ich eksplozje i nieustanny szczek obrony przeciwlotniczej to grzmoty towarzyszące szumowi silnej ulewy, szumowi, świstowi i gwizdowi spadających bomb zapalających. Muszą ich być tysiące, tysiące. Stoję pod murowanym obramieniem drzwi i czekam na uderzenia, które przełamią nasz dach, w tym hałasie nie będzie ich słychać. Wiadro z piaskiem i łopatka. Nic. Szum stopniowo cichnie. Ta faza ataku rozwinęła się chyba gdzieś dalej, szaleje teraz nad bardziej oddalonymi obszarami.

Ale żadnej przerwy, w której dziko bijące serce mogłoby się uspokoić. Nadciąga pierwsza fala bombowców. Zbieram całą odwagę i wyglądam przez okienko w dachu. Czerwony blask ognia nad miastem. Wszędzie pożary. Dzieło bomb fosforowych. Myślę o posterunkach przeciwpożarowych na dachach domów, które teraz stoją w ogniu. Zasypywanie piaskiem nic nie dało. Na horyzoncie buchają w nocne niebo płomienie wysokie jak wie-


W kraju

175

że. Choinki już dawno zgasły. Strzelcy w bombowcach już nie potrzebują oświetlenia. Pod nimi leży rozpostarty relief rozżarzony do czerwoności, dokładnie wyrysowany ze wszystkimi ulicami i placami jak plan miasta. Tylko dym mógłby jeszcze przesłonić widoczność.

Gorący strumień powietrza wpada do środka, przepędza mnie od okienka w dachu. Powietrze jest teraz przepełnione terkoczącym odgłosem, nieustannym bębnieniem, mieszaniną jednoczesnych detonacji niezliczonych bomb, odgłosów szalejących pożarów. Pomiędzy tym wszystkim można odróżnić ciężkie detonacje. W sam środek pożarów spadają bomby burzące. Niektóre huczą bardzo blisko; kiedy spadają, dom drży, dygocze. Trzęsienie ziemi. Wszędzie piekło. Żelaznymi pięściami śmierć w nas wali. Teraz muszę umrzeć. I ludzie w piwnicy też. Bomba z łatwością przebije wielopiętrowy dom aż po fundamenty. Mój zwierzęcy instynkt każe uciekać. Wycie i detonacje rozrywają zmysły, ogłuszają rozum. Tam naprzeciwko, tam jeszcze przed chwilą były fasady, a teraz w tym miejscu stoi płonąca ruina.

Przeraźliwy ryk, słychać go wyraźnie mimo całego hałasu i grzmotów. To musi być jakaś superbomba. Amerykanie nazywają je „blockbuster”, bo za jednym zamachem rozwalają całe bloki domów. To coś krzyczy głębokim głosem olbrzyma. Tu idzie, tutaj, koniec. Eksplozji nie słyszałem. Dom podskakuje, chwieje się, zatacza, zaraz się zawali, a może to ja się teraz chwieję i zataczam, moja ręka jeszcze kurczowo trzyma ogrodniczą łopatkę, to ja tu leżę, w głowie mi huczy, musiałem grzmotnąć o jakąś belkę, nade mną otwarte niebo. Prawie wszystkie dachówki odleciały.

Wstaję, trzymając się niskiego murowanego gzymsu dachu, poruszam dla sprawdzenia ramionami i nogami; żadnej rany, żadnego stłuczenia. Gdzie spojrzeć, wszędzie tylko żar i płomienie. Śmierdzi dymem, siarką i gryzącymi oparami materiałów wybuchowych. Oczy od tego łzawią. Jeszcze spadają bomby. Wraz ze zniknięciem dachówek znikła też ostatnia iluzja osłony. Ale wydaje się, że najgorsza nawałnica już minęła. Detonacje oddalają się od naszej dzielnicy, kolejne związki samolotów lecą kilka kilometrów dalej, mają inne cele dla nowych nalotów dywanowych, ale ciągle jeszcze w Berlinie. Od czasu do czasu spada jeszcze tu w okolicy jedna po drugiej kilka bomb. Obojętne, nawet ostatnia bomba może nas załatwić.

Zrywa się silny wiatr, gorący, dławiący wiatr. Wpada do rozżarzonego berlińskiego pieca i dodaje nowych sil pożarom.

Marianna musiała mnie uważać za upiora, nikt nie chciał wierzyć, że ktoś na zewnątrz jeszcze żyje; także ludzie w schronie czuli niezwykłą siłę


176

Moja wojna

ataku. Po odwołaniu alarmu wyszli z piwnicy bladzi, ogłupiali. Ktoś mnie zmienił, miał pilnować, żeby od przelatujących iskier nic się nie zajęło. Ulica nie była już ulicą. Kawałki murów, rumowisko i gruz pokrywały ziemię. Z okien sąsiednich domów parskały długie, strzelające płomienie, podsycane przez wiatr. Wspinając się z walizkami po polu gruzów, drogą oświetloną żółtym i czerwonym blaskiem ognia, doszliśmy do Neue Winter-feldstraße. Domu moich rodziców już nie było, wiedziałem jednak, że obojga nie ma w Berlinie. Przed resztkami budynku ział w ulicy lej po bombie, na którego dnie leżała ciężarówka.

Pośpieszyliśmy dalej, chcieliśmy jakoś wydostać się z Berlina. Wśród ludzi jak cienie, wszędzie się błąkających, szukających czegoś albo bez celu, rozpoznałem mojego wuja Kurta. Twarz tego chudego mężczyzny była usmarowana sadzami i popiołem, wyglądała na zupełnie zapadniętą. Swoją dziewięćdziesięcioletnią matkę wyniósł na rękach z piwnicy uszkodzonego domu, przeniósł przez wszystkie sąsiednie piwnice i gdzieś posadził, a teraz matka znikła. Szukaliśmy razem, aż się dowiedzieliśmy, że zabrał ją jakiś oddział sanitarny.

Pożary wywołały nad Berlinem efekt kominowy, gorąca kolumna zasysała powietrze coraz szybciej i w coraz większych ilościach. Wiatr zamienił się w burzę, która dalej rozniecała pożary, podnosiła temperaturę, potęgowała wir i przeszła w huragan. Posuwanie się po ulicach możliwe tylko w pozycji pochylonej. Oddychanie przychodziło z trudem, ponieważ ogień zżerał ogromne ilości tlenu. Przelatywały deszcze iskier. Mimo woli musiałem myśleć o paleniu książek w maju 1933 roku. Wolno, podskakując, wóz pancerny toczył się przez pagórki gruzów. Sposób na szabrowników. Bunt? Ludzie kilofami wyrąbują drogę z zasypanej piwnicy. Jechać dalej.

Stać, policja. Dokąd państwo idą?”.

Do Poczdamu, do jednostki”.

A ta pani?”

Moja żona”.

To niech państwo pójdą do najbliższego schronu. Zapowiedzieli nowe związki bombowców”.

Nie pamiętam już, gdzie się schroniliśmy, w jakiejś piwnicy, której stali bywalcy niechętnie ustąpili nam miejsca. Znowu alarm. Pojedyncze syreny jeszcze wyły. Druga fala nalotów w ciągu tej straszliwej nocy, od 22.10 do 22.40. Wybuchy były chaotyczne, dalekie, bliskie, w średniej odległości. Schron drżał. Jakieś dziecko przenikliwie krzyczało, matka była bez-


W kraju

111

radna, płakała. „Teraz zrzucają bomby jak popadnie” - powiedział starszy mężczyzna, który raz po raz wybiegał na zewnątrz i szybko z powrotem. Biegając w tę i we w tę widocznie czuł się lepiej, niż gdyby miał siedzieć spokojnie. W kącie zauważyłem kobietę w ciąży; nieobecna uśmiechała się przed siebie, trzymała w dłoniach otwartą książkę, ale jej nie czytała. Marianna i ja wzięliśmy się pod rękę i czekaliśmy w milczeniu. Tylko czasami Marianna mówiła: „Niewiele brakowało”.

Gdy alarm został odwołany, poszliśmy dalej. Burza ogniowa trwała z takim samym nasileniem dalej. Nie widzieliśmy ulicy, na której by się nie paliło, która nie byłaby pokryta gruzami. Straże pożarne Berlina były naturalnie bezsilne; miały też pewnie jakiś plan ważności i wiele tysięcy płonących domów po prostu musiały pozostawić swojemu losowi i samopomocy ocalałych mieszkańców. Pośród rumowisk ludzie postawili walizki, kosze i pudełka, uratowany jeszcze z mieszkań dobytek, polakierowa-ne na biało żelazne dziecięce łóżeczko, jakieś radio. Kobiety klęczały, szukając czegoś w jakimś kartonie, węzełku, ludzie kopali, gołymi rękami odsuwali na bok kamienie, inni stali nieruchomo jak posągi i patrzyli w ogień.

Doszliśmy do Lützowplatzu. Domy, które go okalały, płonęły wszystkie. Wokół fontanny Herkulesa pośrodku placu tłoczyło się wielu ludzi, wszyscy z bagażami, walizkami, plecakami, węzełkami. Odstawiliśmy nasze rzeczy, żeby odpocząć. Bliskość basenu fontanny, pomyślanego jako zapas wody na wypadek pożaru, uspokajała. Było potwornie gorąco od pożarów. Mogliśmy zanurzyć ręce w wodzie i ochłodzić oczy bolące od dymu

i pyłu. Niektórzy zamaczali chustki do nosa i przykładali do głowy i czoła. Tylko niewielu coś mówiło. Marianna i ja patrzyliśmy w migotliwe inferno wokół nas, ściskaliśmy się za ręce i od czasu do czasu spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Ten niemy dialog był całym opowiadaniem. Jeszcze żyjemy. I czujemy bolesną radość z powodu upadku ukochanego kraju i jego znienawidzonych tyranów.

Jest pięknie” - powiedziała Marianna.

Na tle piekielnych kulis zobaczyliśmy wilki. Trzy czy cztery. Szły sznurem, nie interesowały się ludźmi stłoczonymi przy studni. Szukały drogi przez płonący świat, pochodziły na pewno z Ogrodu Zoologicznego, gdzie ich klatka została zniszczona. Czy naprawdę były to wilki? A może owczarki? Kwestia ta zajmowała kilka osób stojących wokół. Ale kilka owczarków naraz, dziwnie długonogich, z puszystymi ogonami, wszystkie bez obroży


178

Moja wojna

i psiego znaczka? Nie do pomyślenia w bądź co bądź tak dbałych o porządek Niemczech. Wilki na dobre zapadły mi w pamięć, nawet ich sprężysty chód. Stały się ukoronowaniem tej nocy żaru, tego płonącego stosu stolicy Rzeszy, podniosły tę noc i ten stos do rangi symbolu.

W Poczdamie Marianna znalazła prowizoryczne lokum u Asendorfów. Umeblowany pokój przy berlińskiej Martin-Luther-Straße nie nadawał się chwilowo do zamieszkania. Podmuch eksplozji wyrwał okna wraz z obmurowaniem i wrzucił do środka pomieszczenia. Poza tym naloty bombowe trwały teraz prawie co noc. Nie miałem już czego szukać w Berlinie, nie potrzebowałem nocnych przepustek, spałem w poczdamskim baraku.

Pewnej nocy nasz oddział został postawiony w stan pogotowia. Ustawić się w pełnym ekwipunku do marszu polowego. Wydawanie ostrej amunicji żołnierzom. Hełm na głowę. I tak wyszliśmy w noc, ciemną drogą. Nikt nie wiedział, co się dzieje, co ma znaczyć ten wojowniczy wymarsz. Ćwiczenia? Ale z ostrymi nabojami? Czyżby aliancki desant spadochronowy wylądował pod Berlinem? Podczas dłuższego postoju widzieliśmy czołgi szybko przetaczające się obok nas. Ale żadnego bitewnego zgiełku w oddali. Wreszcie nad ranem nadeszły nowe rozkazy i nasz oddział wrócił na kwaterę. Dopiero wtedy nam powiedziano o nieudanym zamachu na Hitlera. Dwudziestego lipca 1944 roku. Czy wyruszyliśmy po stronie dyktatora, czy jego przeciwników, nie dowiedziałem się nigdy.

Poczdam w tym okresie też już był kilkakrotnie atakowany; przy okazji spadły bomby zapalające na obóz Zapasowego Oddziału Propagandy -24 marca 1944 roku - i zamieniły barak sztabowy w kupę popiołu. Dla mnie był to problem, i to niebezpieczny, z całkiem szczególną gorliwością wziąłem więc udział w uprzątywaniu. Pod barakiem mieściła się bowiem pakamera, w której zazwyczaj były przechowywane kartoteki i inne wojskowe papiery oraz maszyny do pisania. A ja właśnie między tymi rzeczami ukryłem swoje czasopisma, książki i rękopisy, bo byłem pewien, że tego bunkra nikt nigdy nie będzie przeszukiwał.

Kiedy o tym myślę, jeszcze dzisiaj dostaję gęsiej skórki. Grupa, która się z biegiem czasu wykrystalizowała w Poczdamie, już od dawna się nie składała tylko z trzech osób, związanych żelaznym milczeniem. Mogły być luki - i była taka luka, jak się wkrótce okazało. Asendorf dostarczał nam wiadomości zagranicznych, rozpowszechnianych ustnie; poza tym dawał nam niekiedy amerykańskie czasopisma, pamiętam też, że dostałem od niego kopie niektórych przemówień Churchilla i Roosevelta. Ponieważ on


W kraju

179

sam rzadko pojawiał się w oddziale, moim zadaniem było puszczanie tych rzeczy w obieg. Do tego dochodziły książki, przeważnie literatura emigracyjna, którą Marianna przywoziła ze Lwowa. Podoficer Alferd Ekkert, mój kolega z sali i razem z Asendorfem najbliższy zaufany, oraz Sigrid Boldt, kancelaryjna siła pomocnicza z obowiązku służby, należeli do odważnych, którzy stale brali udział w tej pracy oświatowej. Moje relacje o losie Żydów w Europie Wschodniej, o wszystkim, co widziałem w Warszawie i czego się dowiedziałem z Lwowa, znało wielu kolegów. Wieści się rozeszły, zrobiło się niesamowicie. Podczas prac porządkowych udało mi się z pomocą Sigrid Boldt przynajmniej usunąć krytyczny materiał z piwnicy, prowizorycznie ukryć gdzie indziej, a na koniec wynieść z obozu.

Gdybym wierzył w anioły Stróże, uznałbym, że któryś wziął mnie wtedy pod swoje skrzydła. Dzisiaj liczby są przecież znane: 16 tysięcy niemieckich żołnierzy zostało podczas drugiej wojny światowej straconych; w berlińskim więzieniu Plötzensee ścięto około trzech tysięcy ludzi za „perfidię, zbrodnie radiowe, antyniemieckie wypowiedzi, rozkładanie siły obronnej czy de-fetyzm”. W pierwszym rozdziale tej książki opisałem, jak się skończyła moja gniewna zuchwałość.

Do szefa kompanii sztabowej, porucznika Brunsa, doszły na mnie jakieś niejasne pogłoski; znam źródło, ale go nie wymienię. Bruns zagrozi! mi sądem wojennym, co w moim przypadku ukazywało w perspektywie karę śmierci, bo skazywano na nią i za mniejsze przewinienia. Do wyboru dał mi: skierowanie na front. Godne uwagi, jak w potrzebie mózg ludzki w ułamkach sekundy potrafi wyciągnąć cały łańcuch wniosków. Od razu było dla mnie jasne, że porucznik blefuje. Nie miał w ręce niczego - jeszcze nie miał! - co wystarczyłoby do oskarżenia. Gdyby miał bowiem niezbite dowody mojej działalności, jego służbowym obowiązkiem byłoby złożenie doniesienia do sądu wojennego i aresztowanie mnie z miejsca. W tej samej połowie sekundy zrozumiałem także, że porucznik nie ma powodu mnie oszczędzać i że nie odmówiłby sobie przyjemności wydania mnie pod sąd i na śmierć, gdyby tylko dysponował czymś więcej niż nieokreślonymi domysłami. Jak dowiedziałem się po wojnie przez przyjaciółkę jego sekretarki, kazał w obozie nastawić uszu, żeby wybadać, co należy myśleć

o mnie i mojej postawie; tylko z jednej strony usłyszał coś negatywnego, ale chyba niczego nie do podważenia. Mimo to stanąłem teraz na skraju niebezpiecznej dla życia przepaści.

Proszę pana porucznika o skierowanie na front”.


180

Moja wojna

Z jego inicjatywy zostałem zakwalifikowany jako zdolny do służby frontowej i w toku pośpiesznego formowania nowych dywizji grenadierów ludowych odkomenderowany na wschód.

Według niepisanego prawa żołnierze wysyłani na front mają prawo liczyć na tygodniowy urlop, zanim wyruszą. Złożyłem odpowiednie podanie

i tym samym, nie mogąc tego przewidzieć, nadałem mojemu życiu decydujący zwrot. Kiedy zameldowałem się w kancelarii, żeby odebrać przepustkę, której się spodziewałem, porucznik Bruns wyszedł ze swojego pokoju. Popatrzył na mnie mieniącymi się oczyma i w dwóch palcach oddał mi moje podanie. Z jego ust padło tylko jedno słowo:

Odmawiam”.


Groby

Październik 1944 roku. Paryż od dwóch miesięcy jest już w rękach aliantów. Amerykanie nacierają na terytorium Rzeszy, stoją pod Akwizgranem. Na wschodzie Armia Czerwona doszła do Wisły; pod Baranowem uchwyciła przyczółek na lewym brzegu rzeki.

Na poligonie Westfalenhof ostatnie resztki „materiału ludzkiego”, jakie się jeszcze dało wycisnąć z pozostałości Wielkich Niemiec, właśnie załadowano i jadą na wschód. Stacja Piaseczno na południe od Warszawy. Moja nowa jednostka to 337 Oddział Niszczycieli Czołgów, garnizon Konstancin, przed wojną letnisko i kolonia willowa nad Wisłą. Teraz rzeka wyznacza linię frontu. Na drugim brzegu stoją Sowieci. Dla nich ta wodna granica to przeszkoda bez znaczenia. Niedługo ruszą do ofensywy i nas zmiażdżą.

Mieliśmy zmienić w tym rejonie węgierską 5 Dywizję Zapasową. Zakwaterowano nas w podupadłych letnich domkach, niegdyś otoczonych wypielęgnowanymi ogrodami i laskami. Teraz drzewa, nawet trawa sprawiały wrażenie zasuszonych, umierających. Nawierzchnia dróg zdarta do samej gliny, poorana gąsienicami i kołami wozów Wehrmachtu. Mimo to działań wojskowych prawie nie widać: niewielu żołnierzy, niemal żadnego ruchu pojazdów, żadnej artylerii czy innej broni ciężkiej w zasięgu wzroku. Od razu stało się dla nas jasne, zwłaszcza dla doświadczonych żołnierzy frontowych, że mamy nadzwyczaj słabą pozycję obronną i energiczny napastnik może ją zmieść śpiewająco.

Inne rzeczy też na to wskazywały. Nasz oddział niszczycieli czołgów miał zdecydowanie mniej pojazdów pancernych, niż w zasadzie powinien. I nawet te nieliczne stały zamaskowane i okopane na terenie opadającym od


182

Moja wojna

Konstancina ku Wiśle. Stały tam rozciągniętym szeregiem i nie mogły się poruszać nawet w celach ćwiczebnych, bo prawie nie mieliśmy paliwa. Nastroje wśród kolegów, którzy pełnili służbę frontową w gliniastych jamach, zajęci nieustannym czyszczeniem pojazdów i broni oraz czekaniem na atak Armii Czerwonej, w pełni odpowiadały beznadziejnej sytuacji.

Rekompensował nam to nasz chwacki dowódca kompanii, kapitan Krause, szybko awansowany młodzian, absolwent jednego z nazistowskich Ordensburgów1. Głos miał wysoki, ostry. Najlepsze z wszystkiego, czym Krause zapadł mi w pamięć, był urządzony z jego rozkazu pochód całego sztabu, pijanego, a przynajmniej niezdolnego do walki, w kalesonach między krzakami i drzewami parczku wokół willi „Promyk”, w której się mieścił punkt dowodzenia naszego oddziału. Uśmiałem się jak rzadko.

Innym posunięciem Krausego, w sam raz jak na sytuację na froncie, był - nie da się czegoś takiego wymyślić - regulamin picia dla oficerów, który w wielogodzinnym wyczerpującym wysiłku umysłowym podyktował swemu kanceliście la, czyli mnie.

Zrobiłem sobie kopię, ale niestety przepadła. W każdym razie Krause uważał, że jego podporucznicy nie potrafią się podczas picia zachować jak należy. Zawarł więc w wydanym regulaminie przepisy jak z karykatury dawnego pruskiego korpusu oficerskiego: kto i kiedy pierwszy podnosi kieliszek, w jakiej postawie i na jaką wysokość, co mają robić panowie, do których się przepija, wstać, nie wstać, w zależności od stopnia służbowego, wypowiadać ściśle określone zdania, w jakiej tonacji, co należy mówić w odpowiedzi, w jaki sposób i przy jakim poziomie płynu ma i może się odbywać dolewanie i w czyjej jest ono gestii, w razie gdyby nie było na miejscu ordynansa, i w jakiej kolejności odpowiednio do stopnia służbowego i porządku zasiadania przy stole ma następować. Słowem, bardzo osobliwe przedsięwzięcie. Front nad Wisłą, jesienią 1944 roku.

Krause bolał też nad brakiem radioodbiornika w sztabie kompanii. Nie mógł słuchać wiadomości, nie mógł słuchać komunikatów Wehrmachtu ani skocznych, rozweselających piosenek w audycjach rozrywkowych i koncertach życzeń. Próbował zorganizować radioodbiornik w dywizji, ale bez powodzenia. Wmówiłem mu, że w Berlinie na pewno można dostać radio. Dal się przekonać. Wysłał mnie z rozkazem wymarszu do Berlina, wyrwałem się więc na tydzień z rejonu frontowego, za to znowu pod naloty bombowe.

1 Szkoły kształcące nazistowską kadrę kierowniczą - przyp. tłum.


Groby

183

Przyznaję, że sprawę z radiem wyobraziłem sobie zbyt łatwo. Chociaż naprawdę się starałem, w całym Berlinie znikąd nie mogłem go wytrzasnąć. Po prostu już ich nie było, a ten, kto radio miał, za nic by go nie oddał. Otwierała się przede mną niemiła perspektywa powrotu z pustymi rękami do kompanii. Zacząłem więc bawić się myślą, że idę do Ministerstwa Propagandy Rzeszy, docieram do samego dr. Josepha Goebbelsa i mówię: „Proszę pana ministra Rzeszy o radioodbiornik do dyspozycji naszej kompanii na froncie nad Wisłą”. Wyobraźnia oczywiście pracuje dalej, więc wyciągam astrę, mój służbowy pistolet, i rozwalam pana ministra oświaty i propagandy Rzeszy. Moment, chwila, rozum mnie budzi, przecież wtedy i ciebie załatwią, a wojna tak czy owak niedługo się skończy, po co ten nonsens.

Marzenia. Nie poszedłem do Ministerstwa Propagandy Rzeszy i wróciłem bez radioodbiornika nad Wisłę. Kapitan Krause był rozczarowany, ale nie chował urazy. Akurat nadszedł specjalny przydział alkoholu dla oficerów, podoficerów i żołnierzy. Każdego dnia liczono się z tym, że Armia Czerwona rozpocznie ofensywę, sforsuje Wisłę i ruszy na zachód.

Ale Sowieci nadal zachowywali się spokojnie. Z rzadka ich artyleria strzelała za rzeką, raz tu, raz tam. Nocami wysyłali czasem samolot, który ze względu na śmieszny odgłos silników nazywaliśmy „maszyną do szycia”. Był to kukuruźnik i mógł nawet zrzucić małą bombę. Tygodnie ciszy przed wielką burzą przebiegały więc bez wydarzeń i, jeśli chodzi

o sprawy wojskowe, zupełnie wypadły mi z pamięci. Nie wypadł mi natomiast z pamięci ten inny Konstancin, miejscowość prowadząca dziwnie ka-takumbowe życie, świat, jak się wydawało, poza rzeczywistością. Niedaleko willi „Promyk” biegła niebrukowana ulica, z jednej strony granicząca z niezabudowanym terenem, podczas gdy po drugiej ciągnęły się niskie domki szeregowe. Zajmowali je Polacy, którzy mieszkali tu od zawsze albo się wprowadzili jako uciekinierzy. Z rzadka i niczym cienie pojawiali się w polu widzenia; byli tam też szewcy, stolarze, krawcy, krawcowe i inni rzemieślnicy. Niektórzy pracowali dla jednostek Wehrmachtu kwaterujących w okolicy, kobiety przychodziły także do sprzątania, obierania ziemniaków i do innych zajęć tego rodzaju, traktowanych jako źródło zarobku.

W Berlinie pomocnica Wehrmachtu, która uczestniczyła w działaniach oporu naszej małej grupki w Poczdamie, wręczyła mi napisaną na maszynie rozprawkę w formacie A5. Nosiła ona tytuł „Świat odległej przyszłości”


184

Moja wojna

i to ja miałem ją przechować, ponieważ z doświadczenia wynikało, że materiały wywrotowe były bezpieczeniejsze w wojsku niż u personelu cywilnego, który szybciej musiał się liczyć z rewizjami. Na 29 stronach autorka z wielką odwagą wypowiedziała się przeciwko rasistowskiemu obłędowi, karze śmierci, nacjonalizmowi i sianiu nienawiści między narodami, przeciwko tyranii nazistów, a także przeciwko bolszewizmowi. Pismo było przewidziane do rozdawania w odpowiedniej chwili jako ulotka albo broszurka polityczna. Kilka punktów, nad którymi nie chcę się tu rozwodzić, uznałem za zbyt nierealistyczne. Na kompanijnej maszynie napisałem dłuższy komentarz, w którym stwierdziłem przede wszystkim, że nie należy czekać na „odległą przyszłość”, że trzeba działać teraz i od razu z myślą o „dniu jutrzejszym”, bo inaczej świat - pomyślałem tu o „rozbijaniu materii” w Born-stedt - może tej „odległej przyszłości” nie doczekać. Mimo wszystko było to po myśli autorki, która swój szkic rozpoczęła od słów: „Sądzę, że nadszedł czas, by ludzkość zadała sobie z całą powagą pytanie, czy nie chce zrobić następnego dużego kroku naprzód, decydującego kroku ku prawdziwie ludzkiej egzystencji”. Dzisiaj trzeba już przypominać o tym, że w razie wpadki zarówno autorce, jak i temu, kto tekst skomentował i go przechowywał, groziła gilotyna; maszynopis nosi nazwiska obojga autorów i datę sporządzenia czystopisu: Konstancin, listopad 1944 roku.

Chciałem te luźne kartki oddać do zszycia lub oprawienia, bo wydawało mi się, że będą wtedy wyglądać bardziej niewinnie. W osiedlu szeregowych domków polskich rzemieślników zacząłem więc szukać kogoś, kto znałby się trochę na introligatorstwie. Po kilku daremnych staraniach ktoś mi w końcu podał nazwisko i numer domu. Trafiłem do dziewczyny w wieku, jak sądzę, piętnastu czy szesnastu lat, która gdzieś miała już do czynienia z introligatorstwem, prawdopodobnie w szkole, nie mogłem dokładnie zrozumieć jej wyjaśnień. Mówiła tylko po polsku, miała bardzo krótko obcięte włosy i śliczną, słowiańską twarz o wielkich, okrągłych oczach, jeszcze całkiem dziecinnych.

Byłem po służbie, czyli że musiało być późne popołudnie i już ciemno na dworze, kiedy poprosiła mnie do środka, żebym zobaczył kilka oprawionych przez nią zeszytów i książek. Pomieszczenie w dwóch trzecich znajdowało się poniżej poziomu terenu, pod sufitem miało na wysokości ulicy poprzeczne, wąskie, zaciemnione okno. Piwnica. Maria, jak będę nazywał dziewczynę, zaprowadziła mnie do stołu, gdzie rozłożyła swoje wzory - zaczytane podręczniki szkolne, przygotowywane do ponownego użytku. Na półce stał klej i pa-


Groby

185

pier introligatorski. Musiałem usiąść na kuchennym taborecie przy stole, podczas gdy Maria podeszła do kuchenki zrobić herbatę.

Z wolna zacząłem dostrzegać swoje otoczenie, które dawało o sobie znać optycznie i akustycznie, słabo oświetlone nagą żarówką zasilaną prądem o obniżonym napięciu, zwisającą na przewodzie pośrodku sufitu piwnicy. Obok drzwi wejściowych stało łóżko, od którego dokładnego opisu się powstrzymam. Leżała w nim kobieta, jak oceniłem, w wieku mniej więcej 65 lat - dopiero później się dowiedziałem, że była to matka Marii. Staruszka trzymała chude ramię wyciągnięte z łóżka, a rękę na prastarym dziecinnym wózku, który kołysała w tę i we w tę. Niemowlę w wózku zachowywało się zupełnie spokojnie, ale kobieta kołysała je i kołysała, a że widocznie nie znała żadnej kołysanki, rytmicznie wydawała z siebie dźwięk, który brzmiał jak eja, eja, eja a! Bezustannie.

Inna piosenka, której melodia była wtedy popularna, dochodziła z drugiego łóżka, stojącego pod zaciemnionym piwnicznym oknem. Słowa wyśpiewywał lekki kobiecy głos, naturalnie po polsku, w często zmieniającej się tonacji, od czasu do czasu rosnącej do przenikliwych wysokości. Śpiewaczka miała może osiemnaście lat i długie, jasne, zmierzwione włosy. Prawie nie zwracała uwagi na nieznanego niemieckiego żołnierza, który z czerwoną twarzą się nad nią trudził, tylko patrzyła na mnie. Jej śpiew, jak się szybko zorientowałem, służył wyłącznie do zagłuszania innych odgłosów. Blondynka była siostrą Marii, a kołysane dziecko - córką blondynki. Maria przyniosła gorącą herbatę i objaśniała mi wzory introligatorskie, jakbyśmy byli sami w jakimś biurze. Rodzina żyła w idealnej zgodzie, wcale nie czułem się intruzem, także nieznany żołnierz nie sprawia! wrażenia, żeby mu coś przeszkadzało. Obiecałem Marii, że przyniosę moje luźne kartki i pożegnałem się z nią, z nikim więcej.

Przyniosłem jej te kartki. Innym razem wyszukiwałem odpowiedni papier, chociaż do wyboru miałem co najwyżej trzy wzory. Potem brakowało materiału na grzbiet i narożniki. Załatwiłem. Maria była bardzo pilna. Jej siostra, kiedy przychodziłem, zawsze zajęta śpiewaniem. Dyrygował za każdym razem inny żołnierz. Także eja, eja, eja a! stało mi się wkrótce tak znajome, że mam je wciąż jeszcze w uszach. Wreszcie dziełko zostało oprawione, bardzo prosto i w sposób niedoskonały, i takie stoi do dziś wśród moich najbardziej ulubionych książek - ze względu na oprawę.

Nie zaprzestałem wizyt. Współczułem Marii, jej los był do przewidzenia. Właśnie dlatego nigdy nie odważyłem się jej dotknąć. Potrafiła tak


186

Moja wojna

pięknie i smutno się uśmiechać. Czasami przynosiłem coś ze swoich przydziałów. Aż któregoś popołudnia zastałem drzwi do piwnicy otwarte, rodzina znikła.

Od sąsiadów nie mogłem się niczego dowiedzieć, bo ich też już nie było. W końcu znalazłem jakąś starą kobietę, która mi potrafiła udzielić informacji: wszystkich mieszkańców zabrano do kopania rowów przeciw-czołgowych. Kobieta wskazała w kierunku południowym, gdzie się znajdowała miejscowa komendantura.

Na początku książki zwróciłem uwagę na dyskomfort pisania w pierwszej osobie, na zakłopotanie piszącego, który podczas opowiadania o jakichś zaistniałych faktach naraża się na podejrzenie, że robi to samo co baron Münchhausen. Ale obiecałem, że w imię prawdy stawię temu czoło.

Włożyłem służbowe ubranie, hełm na głowę i udałem się do komendantury.

Tam pod okiem wojskowych straży kilkuset mieszkańców Konstancina tworzyło długą kolejkę oczekujących. Przeważnie kobiety w każdym wieku, wszystkie w najnędzniejszych odzieniach, wiele w chustkach na głowie, w starych marynarkach po mężczyznach, którzy już dawno zostali wywiezieni do pracy przymusowej w przemyśle zbrojeniowym Niemiec albo trafili do niewoli - albo już nie żyli. Kolejka posuwała się wolno do wnętrza budynku, a kończyła przy małym stole, przy którym siedział kancelista i według wskazówek jakiegoś sierżanta sporządzał listę. Zrekrutowane kobiety były krótko odnotowywane i przydzielane do różnych grup, w zależności od odcinków zaplanowanych rowów przeciwczołgowych.

Pan podoficer!”.

Matka, faktycznie, z kraciastym kocem, w który zawinęła wnuczkę, wybiega ku mnie z szeregu, rozkłada ramiona w geście desperacji, dziecko niemal wypada jej z objęć. Za nią córka z rozwianymi blond włosami, na twarzy zalęknienie, nadzieja na ratunek, szminka, na końcu, bardziej nieśmiało, mała introligatorka. Ludzie podnoszą głowy, także wartownicy patrzą zaskoczeni. Na chwilę odjęło mi odwagę.

Ostro krzyknąłem na kobiety, tonem niemieckiego podoficera, a jakże, zrobiłem ponurą, możliwie jak najsurowszą minę i wyciągniętym ramieniem i palcem wskazującym kazałem wrócić do szeregu. To była pantomima przeznaczona dla wszystkich widzów: oto świadomy swoich obowiązków niemiecki przełożony pokazuje bezczelnym Polakom, gdzie ich miejsce! Zameldowałem się jakiemuś porucznikowi odpowiedzialne-


Groby

187

mu za zaciąg robotnic, bardzo służbiście strzeliłem obcasami, zasalutowałem jak najsprężyściej i poprosiłem o zwolnienie trzech czekających tam kobiet wraz z niemowlęciem, „ponieważ - skłamałem - właśnie pracują nad ozdobami choinkowymi dla naszej kompanii”.

Dobrze, panie podoficerze, niech je pan zabiera”.

Jawohl, panie poruczniku”.

Znowu zasalutować, znowu strzelić obcasami, w tył zwrot. A na dworze mocnym krokiem podejść do zmieszanych kobiet, z szorstkim gestem wyszczeknąć: „Ze mną!”, jednocześnie mrugnąć okiem. I tak odmaszero-waliśmy. Na ulicy ogarnęło mnie uczucie tak niezmiernej ulgi, że prawie kolana się pode mną ugięły, bo przecież wszystko mogło pójść nie tak. Wystarczyłby telefon komendantury placu do mojej jednostki, jakie tam ozdoby choinkowe... ale podoficerowi (w hełmie), który się porządnie zameldował, po prostu nie można było nie ufać.

Kiedy dotarliśmy do piwnicy, miałem wątpliwą przyjemność odebrania całusa od niemal bezzębnej matki, irytującą - od śpiewaczki, i prawdziwą -od Marii. Odcmoknąłem w stronę niemowlaka i w dalszych wspomnieniach nie znajduję już śladu po wszystkich czterech.

Inny dom podczas mojego krótkiego pobytu w Konstancinie też odegrał rolę. Był to domek lekkiej konstrukcji, samotnie stojący w niedużym lasku, przed wojną wykorzystywany przez rodzinę z miasta na pobyty weekendowe czy letnie. Teraz właściciele osiedli tu na dobre, bo Warszawa leżała w gruzach. Nie pamiętam, jak poznałem młodego Polaka, Tadeusza Po-temskiego, ale fakt, że już przed wojną byłem w Polsce, trochę mówiłem po polsku, a on miał maniery światowca, mówił po angielsku i po francusku - wszystkie te okoliczności sprawiły, że szybko się zaprzyjaźniliśmy.

W domku weekendowym Potemskich bywałem niejednokrotnie przyjmowany z wylewną gościnnością. Polskiemu cudowi czarnorynkowemu zawdzięczaliśmy stół zastawiony za każdym razem najwyborniejszymi specjałami, rozmaitymi gatunkami pieczywa, masła, kiełbas, wędlin, delikatnych serów, od delektowania się którymi większość Europejczyków w 1944 roku już od dawna z konieczności odwykła. Do tego francuskie wino i - ma się rozumieć - prawdziwa wódka wyborowa, a nie jakaś wy-destylowana domowym sposobem przy użyciu karbidu woda ognista o nazwie bimber, po którym można było oślepnąć. Jeden z tych wieczorów zapamiętałem, jakby się zdarzył w 1937 roku, w dawnych dobrych przedwojennych czasach. Zapomnieliśmy o wojnie i wesoło śpiewaliśmy, nie


188

Moja wojna

myśląc wcale o wszystkich podsłuchujących, którzy nocą mogli przechodzić przez ciemny lasek.

It’s a long way to Tipperary

It’s a long way to go.

It’s a long way to Tipperary

To the sweetest girl I know...

Któregoś razu pani Potemska podczas prac kuchennych głęboko zacięła się w palec. Krwawił okropnie. A to, co stało się potem, zapisałem od razu po wojnie, bo wydawało się tak absurdalne, jeśli zważyć, że wydarzyło się tylko parę kilometrów za linią frontu na Wiśle, który lada moment musiał się załamać, i w oczekiwaniu Rosjan. A oto mój pożółkły dokument:

Od czasu do czasu ogień nękający radzieckiej artylerii niepokoi ludność. W każdym wystrzale upatrują rozpoczęcia spodziewanej wielkiej ofensywy, natarcia Armii Czerwonej przez rzekę, co dla polskiego społeczeństwa znaczy, że znowu trzeba uciekać, wędrować ze wszystkimi ma-natkami, z kobietami i dziećmi.

Mają też inne zmartwienia. Pani Potemska niemal do połowy obcięła sobie w kuchni opuszkę lewego palca wskazującego. Cięcia w czubki palców są bolesne. Oboje Potemscy biegną do pobliskiego polskiego szpitala. Jest ósma wieczór i ciemno. Godzina policyjna obowiązuje od siódmej. Właściwie nie powinni się już znajdować poza swoim mieszkaniem.

Polski lekarz jest rozdrażniony. W gniewie wykrzykuje coś w mrok, w którym stoi pan Potemski z krwawiącą żoną. To niepojęte - ale lekarz odmawia pomocy. Przeklina, bo jest po godzinie policyjnej, rzuca panu Po-temskiemu w twarz nieuprzejme słowa i w końcu zatrzaskuje drzwi.

Rozgoryczeni małżonkowie przemykają się - godzina policyjna! - do domu. Artyleria radziecka dudni głucho. Ostry terkot karabinu maszynowego niesie się przez noc.

Nazajutrz rano pan Potemski rozmawia ze swoim wujem, panem Pawłowskim, uchodźcą zza Buga. W żadnym wypadku nie może puścić płazem nieudzielenia pomocy rannej żonie i obrzucenia wyzwiskami. Dla każdego Polaka do sprawa honoru. I oto kilka godzin później dwaj panowie w czarnych garniturach kroczą sztywno i uroczyście do pana doktora w szpitalu.

Dwaj panowie wręczają wizytówki.


Groby

189

«Józef Pawłowski, właściciel ziemski» - stoi napisane na jednej. Ach, czarny garnitur, który ma na sobie pan Pawłowski, jest już od dawna najcenniejszą rzeczą w jego posiadaniu. Jego majątek pozostał daleko za liniami rosyjskimi nad Bugiem.

«Jan Raczyński, fabrykant» - stoi napisane na drugiej. I warszawska fabryka pana Raczyńskiego jest od dawna kupą gruzu osmalonego ogniem pożarów.

Ale oto są, właściciel ziemski i fabrykant, niezrównani w swojej godności, i z całą powagą żądają satysfakcji i przywrócenia honoru rodzinie Potemskich. Lekarz bierze wizytówki i widać, że jest naprawdę pod wrażeniem misji sekundantów. Mruczy stosowne słowa i obaj byli posiadacze wracają do domu. Z oddali dobiega grzmot dział i terkot karabinów maszynowych za rzeką.

Wieczorem następnego dnia w rodzinie Potemskich panuje nastrój zatroskania. Lekarz potraktował sprawę zbyt poważnie. Oczekiwali uroczystych przeprosin. Tymczasem on także przysłał dwóch sekundantów. Ubrani na czarno, bardzo formalni. I z wizytówkami, rzecz jasna. Jest gotów stanąć do pojedynku.

Sekundanci obu stron siedzą jeszcze w tymczasowym lokum pana właściciela ziemskiego Pawłowskiego i się naradzają.

U Potemskich natomiast omawia się możliwości, które mogłyby być rezultatem tych narad. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tylko szable wchodzą w rachubę, gdyż Polaków obowiązuje zakaz używania broni palnej. Rozważają szanse: pan Potemski poza nożami z zastawy stołowej nigdy nie miał w ręce broni białej, ale jest wysoki, szczupły, wysportowany i ma dopiero 28 lat; lekarz przekroczył pięćdziesiątkę i odznacza się pokaźną tuszą.

Mimo widocznego zatroskania każdy okazuje niezachwiany spokój ducha. Ani pani Potemska - z palcem zawiniętym w ogromny opatrunek, ani siostra pana Potemskiego, ani młodszy brat nie uważają sprawy za śmieszną czy potraktowaną z przesadną powagą. Czasami ktoś spogląda na zegarek i pyta, czy narada może się już skończyła. Zastanawiają się nad korzystnym miejscem dla pojedynku - w osiedlu willowym Konstancin nie brakuje niezabudowanych parcel i ustronnych polan leśnych.

Pan Potemski opowiada mi o przedwojennym pojedynku, w którym jego wuj, wtedy jeszcze prawdziwy posiadacz ziemski Pawłowski, był sekundantem. Poszło o kobietę. Jeden z rywali pozostał martwy na placu i było sporo kłopotów z władzami.


190

Moja wojna

«Dziś to już nie jest takie niebezpieczne - uważa. - Władz przecież już prawie nie ma, a jeśli gdzieś tam leży jakiś martwy Polak, to nic szczególnego».

Mimo to od czasu do czasu chwyta się za czoło i zapewnia mnie w starannie artykułowanej francuszczyźnie, że będąc człowiekiem vingtieme siecle’u odrzuca pojedynek jako renesansowy przeżytek. Stoi obok ciepłego kaflowego pieca. Połatany brązowy pulower i wytarty kołnierzyk koszuli uchodźcy przestają być widoczne wobec wymownych gestów szczupłych dłoni i pełnej przejęcia mimiki, towarzyszącej przemowie. Teraz mogę go sobie wyobrazić już tylko we fraku.

Zrobiło się późno. Pan Potemski swoje przewidywania na temat pojedynku kończy wzruszeniem ramion, podkreślonym z uśmiechem pytającym gestem ręki. Panie odchodzą do siebie, żegnane przez panów pełnym szacunku pocałunkiem w dłoń. Cicho dźwięczą okna od dalekich wystrzałów artylerii. Odchodzę, stukając butami Wehrmachtu.

Nazajutrz sprawa zakończyła się ku ogólnemu zadowoleniu. Sekundanci byli mądrzejsi niż zleceniodawcy. Podczas narady z pewnością wypili parę kieliszków wyborowej na zgodę. Lekarz został skazany na wpłacenie okrągłej sumki Radzie Głównej Opiekuńczej i przedłożenie pokwitowania. Pan Potemski przystał na takie zadośćuczynienie. Opatrunek pani Potemskiej wyraźnie zmalał. Pięć tysięcy złotych z kieszeni pana doktora - kropla w morzu potrzeb polskiej nędzy uchodźczej.

Na wschodzie grzmi front”.

Tyle zapisałem w 1945 roku.

Co będzie? To była nieustanna troska rodziny. Zawisali mi wzrokiem na ustach, jakbym był bogiem wojny, a nie podoficerem, który sam niczego nie wie. Moja jedyna rada brzmiała zawsze: opuścić obszar frontu i walk, bo jeśli się zacznie, to tutaj szanse przeżycia będą najmniejsze. Zaklinałem Potemskich, żeby się przenieśli na zachód, a potem, kiedy wszystko ruszy, przeczekali, aż Armia Czerwona przejdzie dalej. Zważywszy, jak się wówczas rzeczy miały, w zasadzie nie było dla Polaków innego rozwiązania.

Kiedy 12 stycznia 1945 roku Sowieci rozpoczęli wielką ofensywę, z łatwością przełamując niemiecki front na Wiśle, i w ciągu zaledwie paru dni dotarli związkami pancernymi do dawnej granicy Rzeszy, ja byłem na urlopie. O tym, w jakich okolicznościach i jakim zrządzeniem losu do tego doszło, już pisałem. Gdy dziś wspominam choćby tylko przygotowa-


Groby

191

nia artyleryjskie, które poprzedziły atak Armii Czerwonej, nie mogę uwierzyć, że uszedłbym stamtąd z życiem. Co się stało z kolegami z mojej jednostki, z naszymi słabymi stanowiskami i skromnymi środkami obrony przeciwczołgowej, nigdy się nie dowiedziałem. Inaczej niż ze zgrozą nie potrafię myśleć o tym, jak w ostatnich tygodniach dawno przegranej wojny rzucono tu na ofiarę życie ludzi, każąc im walczyć bez żadnych szans powodzenia.

I nie tylko w ostatnich tygodniach tej wojny, przegranej od samego początku.

Jeszcze jeden rzut oka na szeregowe domki w Konstancinie. Ognisty walec Armii Czerwonej musiał zetrzeć je w pył, tam żadna piwnica nie mogła zapewnić ochrony. Pogrzebani mieszkańcy, dawno zapomniane szkielety pod zawalonymi fundamentami, nad którymi wyrosły już pewnie nowe budynki albo osty i trawa. Podczas błyskawicznego natarcia Sowietów, a dokładniej - podczas błyskawicznego odwrotu Niemców, nie mogło być czasu na zapewnienie pochówku poległym, na to, by ich pogrzebać, choćby płytko. Wrzucano ciała do dołów, do niepotrzebnych już rowów prze-ciwczołgowych, szybko, tylko przysypać ziemią, nic więcej. Ciała Niemców, Rosjan, Azjatów, Polaków, kobiet, wszystkich jednakowo. Także tamten domek w lesie, zdmuchnięty może od granatu. Wokół rozszarpane, ogniście czerwone, spalone na węgiel kikuty drzew. Zwłoki? No, tylko się teraz nie rozklejaj.

We Francji - tam widziałem pierwszego zabitego, owego kanadyjskiego oficera, który tak spokojnie leżał na skarpie przy drodze. W Berlinie -tam zmarli byli daleko, w gazetowych nekrologach: Poległ za Führera i Naród. W dumnej żałobie. Państwowa obłuda. Co słyszeliśmy o Rotterdamie, jego gęsto zaludnionym centrum, gdzie dzisiaj stoi spiżowy krzyk rzeźbiarza Ossipa Zadkine’a? Co o Coventry, o jego startej w proch starówce, gdzie tylko ruina wieży katedry i resztki murów obwodowych przypominają

o 1940 roku? Pod gruzami Warszawy legło, zmiażdżonych i zasypanych w 1939 roku przez niemiecką artylerię i bomby lotnicze, czterdzieści tysięcy. Powiedzmy to bardzo wolno: czter-dzie-ści ty-się-cy. A potem niech nam zamrze na ustach słowo: Drezno.

Prawdopodobnie nie ma na świecie nikogo, kto rzeczywiście potrafi sobie wyobrazić czterdzieści tysięcy ludzi, chociaż taką liczbę na jakimś stadionie piłki nożnej uznano by za średnią frekwencję. Ale gdyby ustawić ich obok siebie po czterdziestu, utworzyliby tysiąc szeregów, pokrywających


192

Moja wojna

pole o długości ponad jednego kilometra. A czterdzieści tysięcy to przecież niewielka, bardzo mala liczba. Spróbujmy z czterystoma tysiącami. Czy w metrach kwadratowych dałoby to jeszcze jakiś obraz, który można obejrzeć z wysokiej wieży? Albo z czterema milionami. Ale to też jeszcze nic.

Druga wojna światowa pochłonęła 16 milionów ludzi, którzy brali udział w działaniach militarnych. Pozostali kurczą się w podręcznym leksykonie do trzech linijek druku:

Strat ludności cywilnej w ludziach zabitych wskutek działań wojennych albo masowej zagłady, morderstw, działań partyzanckich itd. nie można podać nawet w przybliżeniu; szacuje się je na .. 20-30 milionów”.

Dziesięć milionów mniej czy więcej - nie należy wymagać zbyt dużej precyzji. To przecież i tak abstrakcja. Bo jak wygląda śmierć każdego z tych milionów stworzeń ludzkich?

Pod Różaną na Białorusi w połowie 1941 roku z honorami pochowaliśmy w polsko-rosyjskiej ziemi poległego kolegę Stachego. Ochotnicy wykopali grób, stolarz zbił i skleił z heblowanych desek solidną trumnę, sześciu żołnierzy w butach, pasach i z ładownicami, wszystko wypolerowane na glans, stanęło z lewej i prawej strony miejsca ostatniego spoczynku i oddało salwę w niebo, podczas gdy oficer salutował. Sztandaru nie mieliśmy. Potem członkowie kompanii stojący na baczność mogli spocząć i zrzucić ziemię do brązowego prostokąta. Wzniesiono śliczny, starannie wygładzony pagórek. Stolarz nie zapomniał też o porządnie sfugowanym drewnianym krzyżu, na którym jakiś malarz wypisał niemiecką frakturą stopień, nazwisko i daty życia zastrzelonego żołnierza. Parę kroków dalej wznosiło się kilka równie gładko uklepanych mogił z równie starannie wykonanymi krzyżami i wypisanymi nazwiskami.

Tych trzydzieści sześć czy czterdzieści sześć milionów zabitych w drugiej wojnie światowej - dziesięć milionów w tę czy w tę - tylko w wyjątkowych wypadkach mogło liczyć na tyle zachodu. Zwłokom było to zapewne obojętne. Bezsilna pompa, jaką urządzają żywi, jeśli mają czas zakneblować swoje lęki i nieczyste sumienie, albo z kurczowym ceremoniałem w niegodziwym teatrze nadają pozory sensu czemuś, co sensu nie ma, jeszcze nigdy nie rozdmuchała płomienia życia od nowa, żadnemu z bliskich nie dała „zadośćuczynienia”, nikomu nie przyniosła pociechy ani ukojenia.

Europa, nie - cały świat jest cmentarzyskiem; od niepamiętnych czasów pojedyncze mogiły sprawiają idylliczne wrażenie w porównaniu z rumowiskami, pod którymi leżą zabici, utopieni, uduszeni, zmiażdżeni: spy-


Groby

193

chacze uprzątające teren i gąsienice równiarek już dawno przygotowały świeże łoże. Zamarły dziarskie piosenki, umilkły modlitwy, zmurszały szykowne mundury, rdza pokryła broń i kolczaste druty. Masowe groby, do których wrzucono całe pokolenia i narody, to tylko proch, nic więcej, już dawno zostały przekopane, przeorane, nawiezione nowym ludzkim humusem. Szeroką, nigdy nie wysychającą rzeką nadciągają następni urodzeni w pozycji horyzontalnej, powoli suną nad skraj niekończących się grobów, niczym z katarakty spadają szereg za szeregiem w wieczną głębię. Bezimienni, niezliczeni, bez twarzy, bez historii, mordercy i pomordowani, gęstopłynna biomasa.

Winni? Kilku z nich widziałem z bliska, kiedy w latach 1945/1946 byłem na procesie norymberskim. Dzień w dzień mogłem się im przyglądać, próbować zgłębić: megalomańskiego marszałka Rzeszy Hermanna Góringa, niewolniczo posłusznych żołdaków - Keitla, Jodła, Raedera, Dónitza, rzeź-nika Polski Hansa Franka i innych sługusów śmierci. Siedzieli w dwóch żałosnych rzędach na ławie oskarżonych. Przez całe lata ich nienawidziłem, przeklinałem, życzyłem im upadku, śmierci, wyobrażałem sobie tysięczne odwety. Teraz, w chłodnej atmosferze norymberskiej sali sądowej, kiedy upadłe potwory o krok od szubienicy żenująco użalały się same nad sobą, nie potrafiłem już odczuwać ani nienawiści, ani triumfu, ani satysfakcji. Paraliżowało mnie poczucie daremności. Nawet jeśli zapadną wyroki śmierci albo dożywotniego więzienia, to przecież będą mogły być tylko symbolami, nie będą żadną sprawiedliwością, nie zdołają przywrócić nikomu życia, nie uczynią zadość temu, co się działo między rokiem 1939 a 1945.

Książka o procesie norymberskim, którą napisałem razem z Johannesem Leebem, została przetłumaczona między innymi na język polski. I nagle, po czterdziestu latach, dostaję z Polski list. List z otchłani czasu. Wpada, jak gdyby nigdy nic, przez szparę w skrzynce, za jednym zamachem łącząc teraz, dziś i wtedy. Jak?

Mam poczucie - czytam w wysilonej niemczyźnie - że spotkaliśmy się podczas wojny w Polsce, mojej ojczyźnie. Było to w Konstancinie, 22 kilometry pod Warszawą .. Pan Joe Hey decker był w tym czasie podoficerem w dywizji pancernej. Jego uprzejma pomoc pozostanie dla mnie niezapomniana. Pan Heydecker dwukrotnie gościł w moim domu .. Z panem Hey-deckerem odbyłem w swoim czasie wiele wspaniałych i szczerych rozmów. Nauczyłem się od Pana angielskich piosenek, na przykład

It’s a long way to Tipperary...


194

Moja wojna

Po dziś dzień mam dla pana Heydeckera bardzo wiele szacunku i równie wiele sympatii... nasze ostatnie spotkanie odbyło się pod koniec 1944 roku. Jeżeli jest Pan owym drogim przyjacielem z tamtych czasów, proszę najuprzejmiej o kilka słów .. Od 1945 roku mieszkam na Górnym Śląsku, choć urodziłem się w Warszawie. Z pełnym nadziei oczekiwaniem kończę uprzejmymi pozdrowieniami...

Serdecznie pozdrawiam...”.

Tadeusz Potemski!

Po tym wszystkim, co nieludzkiego zdarzyło się między Niemcami a Polakami, jakże głęboka była potem ta przepaść, jak nie do przezwyciężenia narosłe rozgoryczenie, niechęć i nienawiść między obydwoma narodami - teraz ta pociecha, zielona gałązka wyrosła z pola gruzów, wieści mi o tym, że te drobne krople zaufania, zrozumienia i serdeczności, jakie mały żołnierz na wielkiej wojnie mógł czasem dawać, działały przez czterdzieści lat. Tadeuszu, przyjacielu, obejmuję Pana dobrym polskim zwyczajem. Dziękuję Panu. I cześć! - jeśli ma Pan akurat wyborową pod ręką.

Wracam więc myślą do odległych dni w Konstancinie. Ludzie w tym rejonie nad Wisłą nie tylko musieli się liczyć z tym, że codziennie spodziewana radziecka ofensywa wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ich zniszczy. Za nimi, w odległości zaledwie kilku kilometrów, wznosił się straszliwy grobowiec, pomnik z kamienia i cmentarnej ciszy. Kilka dni przed wkroczeniem naszego oddziału załamała się w Warszawie walka wyzwoleńcza polskiej armii podziemnej. Wydarzenie bez precedensu, a już od dawna znowu zapomniane.

Front Rosjan i grób Polaków, bliski koniec jest pewny. Jeszcze teraz umierać, mając przed oczami pokój, wszystko jedno jak będzie wyglądał. Nic dziwnego, że popycha to ludzi do dziwnych rzeczy, kapitana do układania fantasmagorycznego regulaminu picia, dziewczynę w ramiona setki mężczyzn, podoficera do snucia konspiracyjnych projektów przyszłego świata, Polaków do romantycznego pojedynku. Oni wszyscy odgrywają teatr pokoju, chcą uciec od grozy realności, biegną, biegną, każdy ku innemu urojonemu światu.

Do rzeczy.

Bardzo dużo zostało napisane o powstaniu w warszawskim getcie, desperackiej walce pozostałych przy życiu Żydów, którzy od kwietnia do maja z bronią w ręce opierali się wywózce do komór gazowych Treblinki.


Groby

195

Bardzo mało natomiast zostało napisane o powstaniu warszawskim 1944 roku, chociaż jeśli chodzi o zakres i liczbę ofiar było ono bez porównania większe. Powody są dwa. Po pierwsze, część społeczeństwa polskiego o przekonaniach narodowych, która była politycznym filarem tego powstania, a potem nadal z nim sympatyzowała, pod radziecką kuratelą od 1945 roku nie miała możliwości publicznego pielęgnowania jego tradycji. Po drugie, na tle niewyobrażalnej tragedii europejskich Żydów powstanie w getcie jaśniało takim blaskiem, że usunęło w cień walkę wyzwoleńczą polskiej armii podziemnej.

Drogi mojego losu tak często przebiegały przez Warszawę, że nie mogę tutaj nie wspomnieć o tych heroicznych i zarazem strasznych 63 dniach polskiej historii. Czuję się do tego tym bardziej zobowiązany, że jestem w posiadaniu niepublikowanego dotychczas dokumentu, relacji naocznego świadka, która tamte wydarzenia niemal z niewiarygodną bezpośredniością przenosi w dzisiejsze czasy.

W połowie lata 1944 roku Armia Czerwona nadciągnęła nad Wisłę. Wydawało się kwestią paru dni, że sforsuje rzekę i ruszy dalej naprzód. Polacy mieli tylko dwie możliwości. Albo pozostawić przepędzenie wojsk niemieckich wyłącznie Sowietom, a potem zgodzić się na komunistyczny reżim okupacyjny wedle woli Moskwy. Albo samym pokonać Niemców i w ten sposób zachować narodową samodzielność. Już dwa razy Polska jęczała pod rosyjskimi rządami, w rachubę wchodziło więc już tylko to drugie wyjście.

Strach przed ponownym obcym jarzmem, tym razem radzieckim, spotęgowało jeszcze niedawne wydarzenie: otóż w kwietniu 1943 roku odkryto w lesie pod Katyniem zwłoki ponad czterech tysięcy polskich oficerów, wszystkich zamordowanych przez Sowietów strzałem w tył głowy. Jak wynika z udostępnionych dopiero w 1992 roku dokumentów ówczesnej czerwonej służby bezpieczeństwa - NKWD, byli to wyłącznie intelektualiści, nauczyciele, lekarze, inżynierowie i inni krzewiciele edukacji, których Sowieci powybierali z obozów jenieckich; ich likwidacja miała pozbawić powojenną Polskę nowej warstwy przywódczej. Kiedy polski rząd emigracyjny w Londynie zwrócił się do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o wszczęcie dochodzenia w sprawie tej masakry, Związek Radziecki zerwał z tym rządem stosunki. Za jedyne przedstawicielstwo Polski Moskwa uznała powołany przez samych Rosjan komunistyczny Komitet Wyzwolenia Narodowego w Lublinie.


196

Moja wojna

Mamy tu do czynienia z dwiema przeciwstawnymi koncepcjami.

Plan Związku Radzieckiego mial bardzo wyraźny cel, później faktycznie osiągnięty: dotrzeć w głąb Niemiec, a obszary zajęte przez Armię Czerwoną zamienić w komunistyczne państwa satelickie. W tej koncepcji nie mogło być miejsca dla niezależnego polskiego rządu. Wszystkie zaczątki niezależności, jakie zamanifestowały się w Polsce, a więc wszystkie elementy antyrosyjskie i antykomunistyczne, należało przezornie usunąć z drogi.

Polska strona miała bardziej złożoną koncepcję. Chciała krótkim uderzeniem z zaskoczenia pokonać Niemców w Warszawie i poddać stolicę suwerennej polskiej władzy. Zakładała, że Armia Czerwona przekroczy Wisłę i tak będzie trzymała Wehrmacht w szachu, że Niemcy nic nie będą mogli przedsięwziąć przeciwko powstaniu w Warszawie. W ten sposób miał powstać zalążek nowego niepodległego państwa polskiego, a Moskwa postawiona wobec faktów dokonanych. Wszystko zależało od tego, czy uda się rozpocząć powstanie tuż przed ofensywą radziecką.

Pod koniec lipca radio moskiewskie nadało podpisaną przez ministra spraw zagranicznych Mołotowa odezwę, w której znalazły się takie słowa:

Polacy! Wybiła godzina wolności! Do broni! Nie ma ani chwili do stracenia!”.

To przesłanie i kilka innych informacji zebranych przez polski wywiad przeważyły. Pierwszego sierpnia 1944 roku, punktualnie o godzinie 17, armia podziemna wyszła z ukiycia i rozpoczęła walkę z niemieckim Wehrmachtem o stolicę.

Tak wpadła w pułapkę. Sowieci ani myśleli przeprawić się przez Wisłę, by przyjść w sukurs bojownikom o wolność. W ich interesie było raczej, by zdolni do walki, antyrosyjsko i antykomunistycznie nastawieni Polacy wyszli z podziemia i zostali wycięci w pień przez Niemców, którzy wtedy wciąż jeszcze dysponowali znacznie większymi siłami.

Ale to historia. W tamtym momencie polskie przywództwo ani w Londynie, ani w samej Warszawie nie mogło przejrzeć tych wszystkich powiązań. Przeciwnie, uważało nawet, że tym posunięciem odetnie prowadzące przez Warszawę drogi posiłków na niemiecki front wschodni i tym samym ułatwi Armii Czerwonej przejście przez Wisłę. Dowódca armii podziemnej, generał dywizji Tadeusz Bór-Komorowski, na początku powstania dysponował około 40 tysiącami ludzi, potajemnie uzbrojonymi i wyszkolonymi w okresie okupacji niemieckiej. Tymi siłami, jak pisze w swoich notatkach, będzie mógł zająć Warszawę i utrzymać „cztery do pięciu, w naj-


Groby

197

lepszym razie siedem dni”2. Do tego momentu ofensywa radziecka musi ruszyć.

Pierwszego sierpnia, w godzinie popołudniowego szczytu komunikacyjnego, żołnierze armii podziemnej niepostrzeżenie zajęli od dawna dokładnie ustalone pozycje w strategicznie ważnych narożnych domach, na strychach, na dworcach, w fabrykach i budynkach publicznych. Ludność już od dawna była na to psychologicznie przygotowywana - na ścianach domów wszędzie widniał znak armii podziemnej: kotwica W, której trzon miał kształt litery P, czyli PW, co oznaczało „Polska walczącą”. „Dokładnie o piątej - pisze Bór - aż błysnęły ulice, kiedy naraz otwarły się tysiące okien. Ze wszystkich stron grad kul posypał się na głowy przechodzących Niemców, na ich budynki, na maszerujące oddziały. W mgnieniu oka reszta cywilnych przechodniów zniknęła z ulic. Ze wszystkich bram ruszyli nasi chłopcy do natarcia. W ciągu piętnastu minut całe milionowe miasto objęła walka”3.

Wojsko, które wyszło z podziemia i jako polska Armia Krajowa zażądało statusu regularnej siły zbrojnej w rozumieniu prawa międzynarodowego, pierwsze cele wojenne osiągnęło bardzo szybko. Trwało pięć dni, nim Niemcy się pozbierali i rozpoczęli kontratak. SS-Obergruppenführer Erich von dem Bach-Zelewski uznał polskich powstańców za „bandytów”; najpilniejszym celem jego przeciwuderzenia było oczyszczenie dróg komunikacyjnych dla posiłków na front. Doszło do zaciekłej walki o każdą ulicę,

o każdy dom. Polacy wznosili barykady, ale wiele z nich nie stanowiło przeszkody dla niemieckich „tygrysów”. Po raz pierwszy od 1939 roku znowu spadały na Warszawę niemieckie bomby rozpryskowe i zapalające. Rozprzestrzeniały się pożary. Wkrótce nie było już żadnej różnicy między Armią Krajową a ludnością. Wszyscy Polacy, w tym także kobiety i większe dzieci, w jakiś sposób brali udział w obronie stolicy.

Bo powstanie i spodziewane szybkie zwycięstwo przez zaskoczenie przerodziło się w desperacką walkę obrończą i o wytrwanie do końca. Wszyscy mieli na ustach palące pytanie: „Gdzie są Sowieci?”. Jeszcze w lipcu ich samoloty pojawiały się co noc nad miastem i zrzucały bomby na niemieckie stanowiska. Teraz już się nie pokazywały. Tylko brytyjskie siły powietrzne pojawiały się częściej i zrzucały amunicję oraz medykamenty dla Armii Krajowej.

2 Tadeusz Bór-Komorowski, The Unconquerables, „The Reader’s Digest” 1946, luty, s. 129.

3 Tenże, Armia podziemia, Warszawa 1994, s. 271.


198

Moja wojna

To wsparcie z powietrza jest tragedią samą w sobie. Przez trzy lata Royal Air Force wspierała z powietrza tworzenie konspiracyjnej polskiej Armii Krajowej. BBC w polskich audycjach nadawała określone melodie, które mówiły Polakom, kiedy i gdzie nastąpią kolejne zrzuty. Samoloty przylatywały z Wielkiej Brytanii, a później także z baz w południowych Włoszech. W czasie powstania dostawy wprawdzie kontynuowano, ale w żadnym razie nie mogły zaspokoić potrzeb. Polski rząd emigracyjny podjął więc pertraktacje z Waszyngtonem na temat wsparcia ze strony VIII Floty Powietrznej USA. Miała ona lotnisko do międzylądowań położone na północny wschód od Warszawy, na obszarze zajętym przez Sowietów. Moskwa jednak „z przyczyn technicznych” wciąż odwlekała zezwolenie na start. Dopiero 18 września 104 amerykańskie latające fortece pod eskortą 200 myśliwców mogły wreszcie zrzucić amunicję i zaopatrzenie nad Warszawą.

Za późno.

Odnotowano też jednorazową akcję radzieckich sił powietrznych. Pisze o tym ówczesny polski premier Stanisław Mikołajczyk: „W tym okresie, tj. w nocy 11 września (a był to już 42 dzień powstania), pojawiło się nad Warszawą sowieckie lotnictwo. Rosyjskie samoloty zrzucały amunicję, której ludzie Bora-Komorowskiego od dawna się domagali. Zrzucili również działa. Lecz amunicja nie pasowała do tych dział, ani też do żadnych innych, jakimi dysponowali powstańcy. Samoloty zrzucały także żywność, lecz na uszkodzonych spadochronach - a nawet bez spadochronów - co spowodowało, iż wszystkie pojemniki rozbiły się o ruiny, a ich zawartość uległa całkowitemu zniszczeniu”4.

Inne wydarzenia również wyraźnie wskazywały na prawdziwe intencje radzieckiego przywództwa. Generał Bór wezwał jednostki Armii Krajowej z pozostałych regionów Polski do przyjścia na odsiecz Warszawie. Te z nich, które się znajdowały na zajętym przez Sowietów obszarze we wschodniej Polsce, zostały od razu rozbrojone przez Armię Czerwoną, a ich żołnierze odesłani w niewiadome miejsca. Odpowiedni rozkaz czerwonego naczelnego dowództwa przechwycono w Londynie. Istniała też przy Armii Czerwonej polska jednostka ochotnicza, tak zwana dywizja kościuszkowska pod dowództwem generała Berlinga. Otrzymała zgodę na przyjście Warszawie z pomocą po stosownym rosyjskim przygotowaniu artyleryjskim. „Lecz gdy tylko dywizja Kościuszkowska przeprawiła się przez

4 Stanisław Mikołajczyk, Zniewolenie Polski. Przykłady sowieckiej agresji, Warszawa 1984, s. 67.


Groby

199

Wisłę - pisze Mikołajczyk - by udzielić pomocy swym braciom, ostrzeliwania te nagle ustały. Pozbawieni wsparcia, posuwający się naprzód Polacy, zostali wybici przez niemiecką obronę”5.

Sytuacja Armii Krajowej stała się w końcu beznadziejna, Warszawa była zniszczona, pożary zlały się w jedno morze ognia. Tylko w piwnicach i kanałach istniało jeszcze życie. Brak amunicji coraz bardziej się dawał we znaki. „Niemcy - pisze Bór - bombardowali Warszawę pociskami artyleryjskimi najcięższego kalibru [...]. Pociski te [...] często nie wybuchały, a nasze patrole techniczne rozbrajały je i wydobywały z nich materiał wybuchowy. Najcięższe pociski dostarczały około 300 kilogramów tego materiału w najlepszym gatunku. Żołnierze nazywali je «niemieckimi zrzutami». Materiałów wybuchowych dostarczały nam również małe czołgi niemieckie - goliaty [...]. Każdy taki zdobyty czołg burzący zawierał 500 kilogramów trotylu, który służył nam do wyrobu granatów ręcznych i min [...]. Z rur wodociągowych wyrabiane były granatniki; z opon samochodowych - rodzaj proc do wyrzucania butelek z benzyną [...]; z hydrantów i sikawek pożarniczych -miotacze ognia. [...] Sytuacja żywnościowa była katastrofalna. [...] Wszystkie konie w mieście dawno już wybito i zjedzono. Teraz przyszła kolej na psy i gołębie. [...] Ostateczną decyzję co do dalszego prowadzenia względnie zaprzestania walki uzależniłem od odpowiedzi marszałka Rokossowskiego, do którego [...] wysłałem depeszę. [...] Odbiór powyższej depeszy pokwitowała radiostacja przy sztabie Rokossowskiego. Odpowiedzi tej [...] jednak nie doczekałem się nigdy”6.

Drugiego października 1944 roku, po 63 dniach zawziętych walk, które kosztowały życie 200 tysięcy Polaków w Warszawie, generał dywizji Bór--Komorowski musiał przyjąć warunki kapitulacji. Układ przewidywał, że wszyscy żyjący jeszcze mieszkańcy miasta zbiorą się przy jakiejś barykadzie obok niemieckich posterunków i pójdą do niewoli. Było ich 350 tysięcy. Bór, który przeżył wojnę i do śmierci mieszkał w Londynie, pisze:

Zbliżyła się oznaczona godzina. Po drugiej stronie barykady widać już było czekających na nas Niemców. [...] Musieliśmy już ruszać. [...] Zaintonowałem hymn państwowy. Jeszcze Polska nie zginęła, podchwyciły za mną oddziały i tłumy stojącej ludności. Gdy przebrzmiały ostatnie słowa pieśni, padła komenda: «Na lewo patrz!». Stojący obok barykady kapelan

5 Tamże, s. 68.

6 Tadeusz Bór-Komorowski, Armia podziemia, dz.cyt., s. 332, 421, 423-424.


200

Moja wojna

błogosławił Przenajświętszym Sakramentem wymaszerowujące w nieznane oddziały powstańcze”7. Ostatni meldunek, jaki nadała rozgłośnia warszawska, brzmiał: „Byliśmy wolni przez dwa miesiące. Dziś znowu idziemy do niewoli... Ale Niemcy nigdy nie zdobędą Warszawy. Warszawa nie istnieje...”8.

Dokładnie 10 lat później, w 1954 roku, poznałem w Monachium byłego niemieckiego żołnierza, Siegfrieda Becka, który brał udział w walkach w Warszawie. Poprosiłem go o wywiad, a on w dłuższej rozmowie, którą nagrałem na taśmę, opisał mi swoje przeżycia. Myślę, że to jedyny dokument w swoim rodzaju. Relacja Becka, z czego on sam nie zdawał sobie sprawy, przebiega w dwóch płaszczyznach. Na pierwszy rzut oka opisuje miasto ogarnięte powstaniem i płomieniami, ludzi, którzy ze sobą walczą, bez zwracania niczyjej uwagi cierpią i umierają. Ale pod tym przedstawieniem i pomiędzy tymi obrazami, które już same w sobie wydają mi się bez precedensu w literaturze wojennej, rozgrywa się głęboki dramat różnych charakterów, dający rzadki wgląd w moralność i stan świadomości obu stron, materiał do psychologii przeciętnego niemieckiego żołnierza w czasach hitlerowskich, ale też lekcja poglądowa na temat struktur i przebiegu wydarzeń w walczących grupach i ich stosunku do przeciwnika. Dlatego zależy mi na tym, by ten wywiad został zachowany dla potomności. Odtwarzam go tutaj z maszynopisu sporządzonego od razu po nagraniu; opuściłem jedynie moje pytania i wygładziłem niektóre chropowatości języka.

Mówi Beck: Byłem starszym szeregowym, kierowcą czołgu „tygrys”. Batalion 307 Czołgów Ciężkich. Pod Baranowiczami9 zostałem trafiony i jako lekko ranny z oparzeniami na rękach, na twarzy i ranami od odłamków w stopach dostałem się przez Poznań do Warszawy, do Lazaretu Zapasowego Warszawa-Wschód, w jakimś kościele. Nasz schron przeciwlotniczy i lazaret były w kościele. Nie musiałem leżeć. Oparzenia miałem prawie wszystkie tylko pierwszego stopnia i od razu mogłem wychodzić. Korzystałem z tego, ile się dało, i przez 14 dni przed 1 sierpnia, czyli od połowy lipca 1944 roku wychodziłem codziennie.

W tym czasie można już było stwierdzić, że coś wisi w powietrzu. Na przykład ostrzeliwano rannych, przewożonych wagonami tramwajowymi na dwo-

7 Tamże, s. 443^444.

8 Tamże, s. 440-441.

9 Chyba jednak pod Baranowem - przyp. tłum.


Groby

201

rzec. Codziennie dokonywano zamachów na niemieckich żołnierzy, napadów z rewolwerami i pistoletami maszynowymi. Całe miasto było naelektryzowa-ne, co dawało się wyraźnie odczuć.

Kiedyś ciężka kompania „tygrysów” jechała w sile 14 czołgów przez Warszawę, przez most na Wiśle do Marszałkowskiej. Ja siedziałem z kilkoma kolegami w „Cafe' Club”, na piętrze, i stamtąd patrzyliśmy na ulicę. Niektóre czołgi miały przerwy w zapłonie, a przy silniku, co ma 700 koni, daje to taki wybuch, po prostu jak wystrzał armatni. Byliśmy bardzo zdziwieni i naturalnie się śmialiśmy, jak ludzie na ulicy wszyscy naraz starali się gdzieś schować. To były już pierwsze oznaki powstania.

Drugi przypadek był następujący. Zawsze wychodziliśmy we dwóch albo we trzech. Nie było takiego przepisu, ale tak robiliśmy. Kiedyś staliśmy na rogu Jerozolimskich i Marszałkowskiej i rozmawialiśmy z dziewczętami. Pewnie zbliżała się już dziesiąta wieczór. Nagle zobaczyliśmy niemieckiego oficera po cywilnemu, można go było wyraźnie poznać po butach z długimi cholewami, już się zdziwiłem, że niemiecki oficer występuje jako tajna policja, że chodzi w cywilnym płaszczu i niemieckich oficerkach, a ten mówi do mnie:

Kolego, lepiej będzie, jeśli pójdziecie do siebie. Polskie służby ochotnicze10 mają wyższy stopień pogotowia alarmowego”.

Nie przywiązywaliśmy do tego większego znaczenia. Poszliśmy, bo i tak musieliśmy wracać, o dziesiątej był capstrzyk. Dla nas sprawa była załatwiona. Ale można było po tym poznać, że coś się szykuje.

Nigdy jeszcze nie słyszałem o polskich służbach ochotniczych. Teraz już wiem z tamtego doświadczenia, że Polacy w tym czasie byli już zorganizowani do powstania i że dowództwo niemieckie też musiało coś o tym wiedzieć.

Na ogół życie w Warszawie toczyło się jeszcze dosyć normalnie. Sklepy były otwarte, ludność cywilna na ulicach. My, którzy przyjechaliśmy z frontu, po prostu od tego odwykliśmy. Bazar czy też czarny rynek odbywał się pod dworcem. Tam też się wydarzył incydent, o którym chciałbym wspomnieć. Tego dnia byty w Warszawie dość duże ruchy wojsk. Stanąłem sobie tam gdzie zwykle, na rogu Marszałkowskiej i Jerozolimskich pod Dworcem Głównym. Stał tam ukraiński Kozak z koniem, trzymał konia za uzdę, a dookoła niego całe zbiegowisko Polaków. Wypytywali go. Oczywiście nie zrozumiałem ani słowa.

10 Polska armia podziemna - Armia Krajowa.


202

Moja wojna

Naraz podchodzi do mnie korpulentny gość z grubym, zapalonym cygarem. Pyta, skąd jestem i w ogóle. Perfekt po niemiecku, i mówi mi, że to nie w porządku, co robimy.

Patrzę na niego i pytam, o co mu chodzi. A on na to, czyżbym nie wiedział, że 33 kilometry stąd - sam nie wiem, o jaki obóz mu chodziło - no, czyżbym nie wiedział, że tam Żydów pali się w piecach?

Oczywiście zdębiałem, jak mi to powiedział, pewnie, że nie miałem pojęcia, chociaż przeszedłem całą narodowosocjałistyczną szkołę jako dowódca Hitlerjugend i w ogóle. Mówię mu: „Nie wierzę”. Ot, jak to człowiek jako młody żołnierz udziela odpowiedzi. Tak naprawdę to nie mogłem w to uwierzyć.

A potem zrobiłem się nieufny, bo on dalej mi gada i gada. Już nie wiedziałem, czy on może ze służby bezpieczeństwa, bo sam w sobie zrobił sympatyczne wrażenie, no więc: jest to jeden z naszych, który chce mnie wybadać, czy jakiś agent, czy co.

Poszliśmy dalej i pytam się kolegów: „Co robimy? Aresztujemy go?”. Koledzy mówią: „Jasne”. Ja na to: „Patrzcie za nim, a ja idę do tego Obersturmführern SS na przystanku tramwajowym i się spytam, co mamy zrobić”.

Stanąłem na baczność, zasalutowałem i mówię: „Proszę pana Obersturmführern, czy mogę coś powiedzieć”. Ten odpowiada: „ Tak, ale mam mało czasu ”, Wtedy mu powiedziałem.

A on na to: „Ja nie mam czasu. Zróbcie, jak uważacie. Aresztujcie go albo puśćcie wolno. Róbcie, co chcecie”. Iposzedł, a ja powiedziałem do kolegów: „Jak jemu się nie chce, to i nam nie”.

I tego samego dnia, na trzy dni przed powstaniem i też tam na rogu naprzeciw dworca, gdzie stał duży hotel „Polonia ”, gdzie już wcześniej chodziliśmy na lody, tam był taki żebrak, który grał na skrzypcach. I ten człowiek tam był, akurat jak mieliśmy pójść do kawiarni - no i wtedy padły dwa strzały. Biegniemy tam, ja byłem jednym z pierwszych, którzy tam byli z pistoletem w ręce. Ludzie uciekli z ulicy, a ja tam stałem koło niego i tylko mówiłem: no nie, coś takiego, no nie, coś takiego. Dostał dwa strzały w usta, skrzypce leżały na ziemi, i jeszcze tak bił głową, a kałuża krwi robiła się coraz większa.

Stoję tak tam, a tu nagle nadjeżdża transporter opancerzony policji SS i sypie ogniem po ulicy. Ledwo zdążyłem wejść do jakiejś bramy. I tam jakaś Półka mi mówi: „Jest wojna, młody człowieku”, a przecież miałem już wtedy odznaczenia. Potem niektórzy mówili, że te strzały były przeznaczone dla dwóch żołnierzy. Ja tak nie uważałem, bo jeśli ktoś tak celnie oddaje dwa


Groby

203

strzały, to na pewno wie, do kogo, i że to był nasz agent. Był ślepy, to ludzie często przy nim rozmawiali, a tam był też przecież przystanek.

W każdym razie to wszystko były pierwsze oznaki. No i Polacy tak na nas dziwnie patrzyli. Znaczy, czuło się nienawiść.

Zawsze miałem przy sobie pistolet. Nie nosiłem go w kaburze, tylko w kieszeni spodni, bo często się zdarzało, że ktoś podchodził, mówił: „Hände hoch ”, i zabierał pistolet. Zabezpieczyłem się. Gdyby kazali mi podnieść ręce, powiedziałbym, proszę, nie mam pistoletu, zabrali mi go, jestem z lazaretu. Daliby spokój, a gdyby się udało, może by się odwrócili, a wtedy ja bym wypalił. Nie wiem. Może i nie.

Czasami człowiek dostawał też propozycje. Ja też dostałem kiedyś od ukraińskiego policjanta - skłamałbym, gdybym jeszcze tę sumę pamiętał, ale była pięciocyfrowa. Myślę, że dałbym mu swój pistolet, gdyby zaproponował mniej. Ale przez tę niesamowitą sumę tak osłupiałem, że powiedziałem: nie. Normalnie bym pomyślał, że chce go dla siebie, bo tak mówił. A tak to pomyślałem, że ten to robi jakieś machlojki.

W tym czasie było już zresztą słychać huk armat na froncie. To niesamowite uczucie, kiedy w takie duszne letnie wieczory ciągle się słyszy huk armat. Rosjanie już się przedostali przez Białystok, ruszyli do natarcia w łuku Wisły. Czyli było to przed 1 sierpnia.

Sam pierwszy sierpnia przebiegał tak: wcześnie rano do naszego lazaretu dla lekko rannych przywieziono już ciężko rannych. Samych lotników z frontu, z Dywizji Polowej Luftwaffe. Mówili, że dostają niezłe cięgi, że Rosjanie wszędzie się przełamują. Wiele już widziałem, naprawdę wiele, najobrzydliwsze rzeczy. Ale tego dnia się porzygałem. Wpołudnie zjadłem zupę mleczną, dużo tej zupy, wiadomo, żołnierz ciągle jest głodny, a potem patrzyłem, jak jednemu z ciężko rannych odwijają jądra, bo musiał się wysikać, i wprowadzają szklaną rurkę. A wszystko tam na dole miał w strzępach.

Byliśmy umówieni, że po południu pójdziemy do kina. Zawsze byliśmy we trzech, Hübschen i Morgenthaler Erwin. Jeden byłzSS, oberrottenßhrer, drugi był radiotelegrafistą z piechoty. No i po południu poszliśmy. Znalem też pewną dziewczynę, w Jerozolimskich pod numerem 92, nazywała się Halina Maschner. Chciałem się z nią umówić na wieczór. We trzech poszliśmy do kina. Na Akrobat schö-ö-ö-n.

Wracamy po filmie w Jerozolimskie, a tu nagle słyszymy strzały. Było około wpół do piątej. Nie przykładaliśmy do tych strzałów większego znaczenia, ale puściliśmy się kłusem i mówimy sobie: o, znowu coś się dzieje. Ruch na


204

Moja wojna

ulicy odbywał się nadal spokojnie, tylko co jakiś czas rozlegało się pach, pach, pachpachpach. Ale jak usłyszeliśmy pistolety maszynowe Schnellfeuer, powiedziałem kolegom: „ To coś więcej. Chodźmy na dworzec!”.

Ruszyliśmy w tamtym kierunku, a tu już widzimy ludzi w sieniach domów, niektórzy wołają do nas: „Ostrożnie, strzelają!”. Nawet Polacy nas ostrzegali.

Powiedzieliśmy: „No to nieźle, co robimy?”.

Wtedy mój kolega, który był starszy od nas, miał już trzydzieści lat, prawdziwy stary wyga frontowy, oberrottenführer Mergenthalter, Krzyż Żelazny I Klasy i takie tam, mówi: „Wiecie, co teraz zrobimy? Pójdziemy do hotelu dworcowego na Widok. Tam są ładne dziewczyny”.

To w ogóle było miejsce często uczęszczane przez żołnierzy. Za paręset złotych mogliśmy tu mieć dziewczynę z pokojem. Hotel miał cztery piętra. Na górze, na czwartym piętrze, byty mieszkania prywatne. Wbiegamy do tego hotelu. A tam stoi gromada przechodniów. Pytają: „Co się dzieje? Chcemy iść do domu. Możemy iść?”. Mówimy: „Jak wyjdziecie, to może już pod drzwiami was powystrzelają ”. Była tam bardzo piękna dama, powiedziałem jej: „Lepiej, żeby pani została tu w środku ”.

Poszliśmy na górę, a tam zastaliśmy już około ośmiu żołnierzy. Na powitanie powiedzieli nam: cześć. Wszyscy już sobie ulżyli, dziewczyny też. To wyszliśmy, tym bardziej że usłyszeliśmy, że wszędzie ludzie biorą sobie jakieś rzeczy, znaczy się: plądrują. My trzej powiedzieliśmy sobie, śmialiśmy się, pamiętam jeszcze dzisiaj, że teraz pójdziemy do łodziami i raz najemy się lodów do syta.

Ulica była już pusta. Wciąż ogień i strzały. Jak skręciliśmy za róg, w Jerozolimskie, akurat wciągali do bramy jednego z pułku Hermanna Góringa, z Luftwaffe, co to dopiero przyleciał z Francji czy Włoch. Dostał w głowę. Od razu tam polecieliśmy i patrzyliśmy na niego. Potem położyliśmy mu na twarz jakiś papier, na to bagnet, żeby przykryć.

Potem oczywiście byliśmy strasznie wściekli. Spostrzegliśmy, że kryje się za tym coś więcej. Ludzie wszyscy przestraszeni uciekli do piwnic.

To było naprzeciwko numeru 92, powiedziałem więc: „Polecę teraz do dziewczyny. Może ją wyciągnę”. Hübschen poszedł za mną. Mergenthaler został. Jak wbiegliśmy do domu, zobaczyliśmy może ze dwunastu, trzynastu młodych Polaków. Od razu na nich krzyknąłem i kazałem podnieść ręce do góry. Ale mój kolega nie bardzo pokapował. Hübschen jako piechur miał tylko bagnet, a tym nie mógł przecież trzymać ludzi w szachu. A zawołać dziewczyny też nie mieliśmy odwagi, bo pomyśleliśmy, że jak ją zawołamy po imieniu, to załatwią ją ci, którzy może u niej są.


Groby

205

Igdy się tak zastanawialiśmy, nagle walnęła w dom salwa z karabinu maszynowego. Wybiegamy, a tu Niemcy otwierają na nas ogień karabinowy. Potem poznali nas po mundurach. Lecimy do nich, a oni do nas w połowie drogi. Mówią: „ Teraz człowiek w ogóle już nie ma rozeznania, Polacy też noszą niemieckie mundury”.

Tymczasem nadjechał jakiś podporucznik otwartym wojskowym volks-wagenem. Podjeżdża ze swoim kierowcą do nas i mówi: „Jazda, przeczeszemy domy!”. To poszliśmy z nim na górę na strychy i wszystko przeszukaliśmy, ale niczego nie widzieliśmy. Gdzieś daleko widzieliśmy strzelców. Ale amunicji mieliśmy skąpo, a pistoletami i tak byśmy nic nie zrobili. Dwaj z tamtego oddziału mieli karabiny. I jeden z nich dał Mergenthałerowi swój karabin i do tego jeszcze amunicję.

Ten oddział potem zgubiliśmy. Wracamy i chcemy dojść okrężną drogą na Widok. Doszliśmy do PKO. Skręcamy za róg, znowu jesteśmy we trzech, a tu leci jakiś oddział szturmowy ośmiu ludzi, cali uzbrojeni, z biało-czerwonymi opaskami, składają się do strzału. Ale byli tak samo przestraszeni jak my. To znaczy - my nie byliśmy przestraszeni, ale oni byli przestraszeni. I oddali w naszą stronę trzy, cztery strzały, a ja też miałem swój pistolet w ręce. Od razu odpowiedziałem czterema strzałami, ale oni zniknęli już za następnym rogiem. Byłoby po nas, gdyby tamtym nie zabrakło odwagi. Mergentha-lerowi przestrzelili spodnie, nic więcej mu się nie stało.

Wtedy powiedzieliśmy sobie, że nic nie możemy tu zrobić. Wracamy do hotelu, mogą nam nagwizdać! Jak nie ma jednolitego dowodzenia, to to jest chlew. Powiedzieliśmy sobie, że idziemy na dziewczyny i zabawimy się do nocy. Do tego czasu wkroczy wojsko i policja, i będzie po krzyku. Nie zdawaliśmy sobie przecież sprawy z powagi sytuacji. Wróciliśmy więc do hotelu. Tamci wciąż tam byli, ze dwunastu, trzynastu, nie mogę powiedzieć dokładnie. Był tam w każdym razie jeden zdegradowany spadochroniarz. Był starszym sierżantem. Został zdegradowany do prostego żołnierza, i to on objął potem nad nami dowództwo. Miał wszystkie odznaczenia, nawet Krzyż Niemiecki w Złocie. Wszystko było mu praktycznie obojętne, taki był całkowicie skłócony z życiem.

Inni to byli częściowo podoficerowie lotnictwa, poza tym mieliśmy dwóch monachijskich kolejarzy, jeden nazywał się Elbe, jak nazywał się drugi, już nie pamiętam. A potem byliśmy my, dwóch esesmanów i pancemiak, czyli ja. Byłem jedynym pancemiakiem.

Ludzie wciąż pili, ale skąd mieli wino? Była w tym domu też cygańska rodzina, śliczna Cyganka, już kilka razy, jak tam bywałem, w obecności swojego


206

Moja wojna

męża zapraszała mnie do łóżka. Nigdy nie wiedziałem, co zrobić, jak mąż jest obok, a ten też wciąż mówił, jaki to ze mnie ładny chłopak. Wcale nie wiedziałem, że coś takiego u nich jest. Nie wiedziałem nawet, że Cyganie są prześladowani. Byli przecież prześladowani tak jak Żydzi. O tym wszystkim nie wiedziałem.

Na początku doszło jeszcze do nieporozumień między moim kolegą Mer-genthalerem a spadochroniarzem, bo i Mergenthaler też był niezły kozak. Od słowa do słowa i wzięli się za łby, i prawie by się poważnie skończyło, bo ten drugi wyciągnął pistolet. Ale ja swój też już wyciągnąłem. I bym go zastrzelił, gdyby on zastrzelił Mergenthalera. Potem się wszystko rozeszło po kościach, bo wtrącili się dwaj podoficerowie lotnictwa, starsi byli.

Później poszliśmy i zamknęliśmy wszystkie dziewczyny, wszystkie kobiety, Cygana też, w jednym pomieszczeniu. Było ich co najmniej ze dwadzieścioro, byliśmy więc dobrze zaopatrzeni. No więc wszystkich do tego pomieszczenia, nie w tym budynku z tylu, ani od frontu, gdzie okna wychodzą na tyły. A potem znieśliśmy łóżka i wszystko na dół, tam gdzie się wchodzi do hotelu. Był tam też salon fryzjerski. Tam też zabarykadowaliśmy tylne wyjście. Wszędzie zrobiliśmy barykady z łóżek. Potem wystawiliśmy posterunki, dwóch ludzi na dole, od razu przy wejściu, inni na górze przy oknach.

Ale ulica Widok była pusta. Żadnego ruchu. Nagłe, gdzieś pod wieczór, zaczęty jeździć samochody z megafonami: „ Uwaga, uwaga!”. Nie wiem, to musiał być jakiś niemiecki nadajnik, który ogłosił stan oblężenia. Tego, nawiasem mówiąc, oczywiście nie zrozumieliśmy. Słyszeliśmy megafon, jasno i wyraźnie. Było spokojnie, słyszało się tylko pojedyncze strzały.

A potem sprowadziliśmy sobie dziewczęta. Znaczy, nie musieliśmy ich sprowadzać. Dziewczyny przyszły. Mnie jedna od razu usiadła na kolanach. Każdy wziął sobie jedną. Pomyślałem sobie, skorzystam, od dawna żadnej nie miałem. I przez całą noc wyprawialiśmy tam praktycznie coś w rodzaju orgii. A nad ranem, kiedy się zaczęło rozwidniać, ktoś wali w nasz pokój z pistoletu maszynowego. Wyskoczyliśmy z łóżek. Wszyscy znajdowaliśmy się w martwym kącie, ale Mergenthaler leżał w innym kącie, mógł oberwać. Teraz to już w każdym razie wiedzieliśmy, że oni tam są, naprzeciwko naszego domu.

Polecieliśmy na górę na strych i jak tylko wyjrzeliśmy, wiedzieliśmy już,

o co chodzi. Mam to jeszcze dzisiaj przed oczami: kobieta leży na ulicy na wysokości Dworca Głównego, gdzie się kończy Widok, leży martwa na ulicy, spódnica zadarta. I wtedy zobaczyliśmy też barykadę. Przez noc pojawiły się


Groby

207

barykady. Mieliśmy złe pole widzenia. Zastanawiamy się: „No, to co teraz zrobimy? Teraz nie możemy wyjść ani przodem, ani tyłem. Co robimy?”.

Powiedzieliśmy sobie, że teraz to idziemy do budynku z tyłu i przyniesiemy sobie coś do jedzenia. Wyłamywaliśmy drzwi. Ludzie byli przestraszeni. Wchodziliśmy i przyzwoicie - to muszę naprawdę przyznać - prosiliśmy o coś do jedzenia. To byli po części lepsi państwo. U jednego pana, u którego byliśmy z Hübschenem i Mergenthalerem, było biurko i ładny pokój stołowy. Siedziało tam przy stole dziecko i jadło zupę. Mergenthaler chciał mu zabrać nawet ten chleb.

Wziąłem z powrotem chleb i mówię: „Zostaw chleb dzieciakowi”. Zapytaliśmy gościa, czy ma słoninę albo jajka. Powiedział, że nie ma. Ale potem wyciągnęliśmy mu z biurka wszystkie te jajka. Oni bali się oczywiście, że coś zrobimy im albo dziecku. Powiedzieliśmy: „Nic wam nie zrobimy. Potrzebujemy czegoś do jedzenia, musicie zrozumieć”. Trudności językowych nie było, oni wszyscy umieli po niemiecku.

Wróciliśmy do frontowej części i zrobiliśmy sobie jajka i takie rzeczy. Dziewczyny zagoniliśmy do gotowania. Potem Mergenthaler, Hübschen i ja znowu poszliśmy do tylnego budynku i obszukaliśmy dachy. Wtedy też paru zobaczyliśmy. Jeden był tak głupi, że w białej koszuli ułożył się za kominem. Temu popędziliśmy kota. Leżał potem koło rynny.

Strzelanina oczywiście już nie ustawała. Wszędzie strzelali i wszędzie było słychać wybuchy. Powiedzieliśmy sobie, będzie wesoło, jak kiedyś wyjdziemy.

No i siedzieliśmy tam w środku jakieś cztery dni. W tym czasie wzięliśmy dwóch jeńców. To byli dwaj Polacy. Pewnie przebiegali w nocy przez ulicę. Ja sam akurat byłem na górze i spałem. Ale jeden z nas, starszy kapral piechoty, chwacki gość, wybiegł i złapał tych dwóch. Wystrzelił, obaj podnieśli ręce do góry i już byli w środku, już byli jeńcami. Jeden, jak mówił po niemiecku, to się jąkał, a jak mówił po polsku, to się nie jąkał. Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.

A ten drugi, młody chłopak, siedemnaście lat, przypominał mi mnie samego. Tego chłopaka co rusz któryś chciał zastrzelić, bo taki był pyskaty. No więc chcieli go od razu zastrzelić. Do mnie powiedział, bo siedziałem obok niego na sofie: „Co wam z tego przyjdzie? To żadna sztuka. Ale jak wam to robi szpas, to proszę bardzo, zastrzelcie mnie”. Uważam, że to było trochę niezręczne. Moi koledzy już się gotowali. Ale mnie się ten chłopak jakoś podobał. Zuch był, bez dwóch zdań. Mówię mu więc: „ Teraz zamknij twarz. Tak


208

Moja wojna

szybko nie zostaniesz zastrzelony. Musisz nas zrozumieć. Musimy wiedzieć, czy jesteś jednym z tamtych ”.

Potem wszedł spadochroniarz. W domu naprzeciwko ukrył się snajper. Spadochroniarz mówi do Polaka. „Załatwimy to bardzo prosto. Wyjdziesz teraz na ulicę. Jeśli snajper strzeli, znaczy, miałeś pecha. A jeśli nie strzeli, to strzelimy my”.

A do nas: „ Wy ustawicie się na górze na piętrach i będziecie patrzeć, gdzie siedzi snajper, żebyśmy go dostali”.

Poszliśmy na górę. Był tam taki balkonik. Położyłem się za nim i wyglądam na dół, bardzo ostrożnie, z karabinem Mergenthałera, bo byłem dobrym strzelcem. Inni zajęli stanowiska na dole. Nagle usłyszałem terkot pistoletu maszynowego i już było po wszystkim. Nie widziałem, skąd strzelał. Żaden z nas nie widział. A Polak leżał na ulicy i jeszcze przeczołgał się do domu naprzeciwko. Czyli że biedny facet nie miał z tamtymi nic wspólnego, bo przecież ten drugi od razu do niego strzelał.

Zastanawialiśmy się teraz, co możemy zrobić. Zaproponowałem: „Po prostu podpalmy ten dom naprzeciwko”.

Mieliśmy stare auto, którym jeździłem. Całkiem zapomniałem o tym powiedzieć. Jak się zaczęła ta strzelanina w mieście, zobaczyliśmy na ulicy ciężko rannego, miał przestrzelone kolano. W bramie jakiegoś domu stała niemiecka dekawka. Kiedy chciałem uruchomić samochód - kluczyki byty w środku, w końcu stara dekawka - podszedł jakiś pan, protezy zamiast obu nóg, niemiecki urzędnik cywilny; o ile wiem, inżynier. Powiedziałem, że potrzebujemy samochodu, mamy ciężko rannego. Na to on, że wprawdzie sam potrzebuje samochodu, ale że mamy na pewno przyprowadzić mu go z powrotem. Zawieźliśmy ciężko rannego do Mostu Poniatowskiego, gdzie stało już działo obrony przeciwlotniczej kalibru 8,8. Zawróciliśmy, ale już nie mogliśmy wjechać w tę ulicę. Wszystko już było pod ostrzałem. Nasze działko przeciwlotnicze kalibru 22 jeździło w tę i z powrotem i strzelało do wszystkiego, co się rusza.

Mówię: „Spuścimy paliwo. W środku jest pusty kanister, przywiążemy granat”. Mieliśmy cztery granaty od kolejarzy. Chcieli tylko wyskoczyć na zakupy w Warszawie. I tak zrobiliśmy. Zrzuciliśmy kanister z drugiego piętra na przeciwną stronę, dokładnie w bramę domu. Drzwi paliły się jasnym płomieniem. Ale nie wyszło jak trzeba. Sam dom się nie zajął, tylko framugi.

Zastanawialiśmy się, co zrobić ze snajperem. Nie wywabimy tego chłopaka. Gdybyśmy go tylko wypatrzyli. Tak pięknie się krył. Po prostu go nie


Groby

209

znaleźliśmy. Wciąż zmieniał pozycję. Przez to i u nas zrobiło się dość nerwowo, także dlatego, że nie wiedzieliśmy, czy uda się nam przebić. Nie przejdziemy. Wobec tego postanowiliśmy poczekać, aż zostaniemy odbici, aż nas uwolnią.

Potem byt piąty dzień. Piątego dnia przyleciały myśliwce. I wtedy się zaczęło na dobre. Za każdym razem mniej więcej osiem maszyn. Kolo nas, w pobliżu dworca, zawsze nadlatywały lotem koszącym i ostrzeliwały domy, wzniecając pożary. Dookoła. Poszliśmy więc i wymalowaliśmy na prześcieradłach wielką swastykę i stanęliśmy na balkoniku. A tu jakiś nadlatuje lotem koszącym i zaczyna sypać z broni pokładowej. Upuściłem prześcieradło i rzuciłem się na ziemię. A spadochroniarz stoi i wrzeszczy na mnie: „ Ty tchórzu!”.

Wściekłem się, że nazwał mnie tchórzem. Złapałem prześcieradło i mówię: „No to staniemy tam jeszcze raz”.

Stanąłem, samolot jest, jak sądzę, 25 metrów wyżej. Ale jak był już tylko cztery budynki przed nami, jak się zbliżał, siejąc ogniem po wszystkich domach, spadochroniarz nagle znikł. Sam jeden trzymałem to prześcieradło. Faktycznie rzucił się na ziemię. Powiedziałem: „No i kto jest teraz tchórzem?”. Bo to jest niesamowite. Mimo wszystko tamten musiał nas widzieć. Poderwał maszynę, nie strzelał, i przeleciał nad naszym domem. Potem machaliśmy. Teraz nadleciały samoloty i strzelając podpaliły wszystkie domy dookoła. A nasz dom się nie palił, ten z tyłu też nie.

Potem strzelaliśmy do wszystkiego, co tylko zobaczyliśmy. Ale amunicji mieliśmy bardzo mało. Broni też. Miałem pistolet z 16 nabojami, dwa razy po osiem. Najcięższą bronią był karabin, potem granaty. Strzelaliśmy oczywiście bardzo rozważnie.

Nagle w nocy słyszymy krzyki i dudnienie. Polacy są w domu z tylu, gdzie był ten człowiek z jedzeniem. Tamci ludzie się bali, płakali. Nie wiedzieliśmy, czy ich torturują, czy zabijają. Wtedy postanowiliśmy, że nie ma co, musimy walczyć do ostatniego. Kiedy nadszedł dzień, spadochroniarz - potem zostaliśmy dobrymi kolegami - mówi do mnie: „Sigi, pójdziesz teraz na dach i będziesz wymachiwał tą swoją pancemiacką kurtką w stronę dworca

Ze strychu, zaraz obok komina, mogłem wyjść na zewnątrz. Ujrzałem stojące działa szturmowe. Pomyślałem, że jak teraz pomacham moim czarnym mundurem, to zobaczą, że jestem Niemcem, mają przecież te swoje urządzenia optyczne. Wychodzę na górę i macham. I już widzę płomienie wylotowe, już jestem z powrotem w środku. Walnęło w dom za mną. Zobaczyli mnie i od razu strzelali. Potem inni powiedzieli: „Głupi będziesz, jak pójdziesz jeszcze raz”.


210

Moja wojna

Zeszliśmy więc znowu na dół. Potem siedziałem z dziewczyną w portierni, na parterze, siedzimy tak sobie, głowa przy głowie, a któryś z Luftwaffe z inną dziewczyną robią jajecznicę. Siedzę więc z dziewczyną, akurat odsunąłem głowę, a tu salwa z karabinu maszynowego, raczej z pistoletu maszynowego, trafia dokładnie między nasze głowy, jeszcze ją smagnęło po ręce. Rzucam się na podłogę razem z dziewczyną. Potem mój kolega i obie dziewczyny wybiegają, lecą na górę na pierwsze piętro, ja zostaję na dole.

Akurat chcę się powoli podnieść, kiedy słyszę, jak ktoś wchodzi niepewnie do sieni. Wrzucają dwa granaty do wejścia. Na parę godzin ogłuchłem. Detonacja i pierwszy z nich wpada do środka, nie zauważył drzwi, w których stałem. Widział, że inni biegną na górę, myślał, że na dole nikogo już nie ma. 1 kiedy przechodził obok mnie, to go kropnąłem, dwoma strzałami. To był taki herkules. Strzeliłem z bliskiej odległości. Drugi zajął stanowisko na podwórzu. Tego załatwił kolega, który ubezpieczał podwórze.

Robi się wesoło. Nie mamy amunicji i w ogóle niczego. Naraz słyszymy głos:

Achtung, deutsche Soldaten!”.

Nie wierzymy własnym oczom. Na balkonie budynku z tyłu stoi oficer w trenczu, z biało-czerwoną opaską, i woła. Mergenthaler, nie, to spadochroniarz wyjrzał i pyta: „O co chodzi?”.

Tamten mówi: „Daję wam dwie minuty, żebyście się poddali. W przeciwnym razie wysadzimy dom ”.

My na to: „Musi nam pan dać więcej czasu, bo musimy się najpierw wszystkich spytać”.

On: „Dobrze, pięć minut”.

Dał nam pięć minut czasu. Przez te pięć minut istniało tylko jedno: „Jazda, przebijamy się od frontu. Przebijamy się na Widok!”. Bo tam można było wyskoczyć przez okno. Pamiętam, że zdjąłem buty i zatknąłem je sobie za pas, żeby kula, w razie jakbym dostał w brzuch, się od nich odbiła. Pomyślałem, teraz będzie wesoło.

Wychodzimy. Spadochroniarz pierwszy podchodzi do okna, wyskakuje. Żadnego strzału. Drugi wyskakuje. A jak wyskakuje trzeci, zaczynają strzelać. Widać było wręcz smugi pocisków tu i tam. Wszystko strzelało. Czwarty, jeden z kolejarzy, chce wyskakiwać. Stałem za nim, też chciałem wyskoczyć. Tylko nim zatelepało. Przedtem ciągle machał zamkiem karabinu. Potem już nie machał. To znowu ten snajper z pistoletem maszynowym. To był pistolet maszynowy, bo karabin maszynowy przebija na wylot. To był poi-


Groby

211

ski peem „Błyskawica”, powstańczy pistolet maszynowy, nie przebił ciała. Chyba że gość dostał z boku. W każdym razie zwalił się na mnie i Mergen-thałer ledwie zdążył mnie spod niego wyciągnąć, dosyć był ciężki, i już tam leżał, martwy; trochę jeszcze się porzucał.

Pytam: „Co teraz zrobimy?”. Dziewczyny krzyczą. Tego, co się tam działo, nie można sobie wyobrazić. Inni stali, bladzi jak ściana. Jeden mówi, teraz musimy się poddać. Kto wyjrzy? Nikt już nie chciał wyjrzeć. Sam się zdziwiłem, bo nawet Mergenthaler nie chciał. Ja to jestem trochę porywczy w pewnych sprawach. Po prostu odsunąłem zasłonę i pomyślałem sobie, jak teraz oberwę, to będę miał z głowy. Pamiętam jak dzisiaj.

Mir kemma!11” - zawołałem, całkiem po bawarsku.

I wyszedłem pierwszy, z rękami do góry.

Ale, chcę to podkreślić, nie poddalibyśmy się, dalibyśmy się wysadzić w powietrze, gdyby tamci mieli czerwone opaski. Bez dwóch zdań. Bo jak się zaczęło, to chodziły słuchy, że na Pradze ruszają czerwoni. Mają czerwone opaski. Ale widzieliśmy, że ci mają biało-czerwone, więc wyszliśmy.

Było nas jeszcze chyba ze sześciu. Polacy od razu ruszyli biegiem w naszą stronę. Co drugi miał MG 34, niemiecki karabin maszynowy. Mnie od razu jeden taki obszukał. Zdjęcia. Potem znalazł moją legitymację dowódcy Hitlerjugend. Swój pistolet rozłożyłem na części i wrzuciłem do komina, książeczki żołdu spaliliśmy, ci z SS pozrywali szewrony i wszystko do komina.

A, dowódca Hitlerjugend - powiedział. - Od jak dawna w wojsku?”.

Mówię z zimną krwią: „Dwa miesiące”, chociaż już trzy lata byłem żołnierzem. A te odznaczenia, z którymi nie wiadomo dlaczego nie chciałem się rozstać, schowałem w środku, w kurtce czołgisty jest tam taka kieszeń. Nawet do nich nie sięgnął. Byty trochę głębiej, niżej.

Rewizja właściwie nie była taka dokładna. Potem postawili nas pod ścianą i od razu dwa karabiny maszynowe przed nami. Nie byłem na froncie bohaterem, spełniałem tylko swój obowiązek, jak to kierowca czołgu. Ale na przykład mój kolega, ten to był biały jak ściana. Może dlatego, że był w SS. Potem przyszedł jakiś Niemiec, to musiał być Niemiec, perfekt mówił po niemiecku, i pyta: „To wszyscy?”.

Mówię: „ Tak jest, wszyscy”. Wcale się nie zorientowali, że przebijaliśmy się od frontu. Potem się go spytałem: „Mogę za potrzebą?”. Poszedłem z tyłu do jakiegoś kąta i tam zobaczyłem, że podłożyli miny. Prawdziwe miny,

11 Wychodzimy!


212

Moja wojna

w skrzynkach, całkiem prymitywne, bardziej miny prochowe. To ja od razu do tych min, sprawdzam. Nic mi nie zrobili, tylko patrzyli. Potem wróciłem.

Wtedy wraca ten jeden i mówi: „Zuch z ciebie. Chcesz papierosa?”. Wziąłem papierosa, dwa sztachnięcia, potem puściłem w obieg. Wtedy dał mi jednego ekstra i mówi: „ Tego wypalisz teraz sam!”. Musiałem go wypalić sam, a inni stali dokoła mnie.

Ten facet miał skórzaną kurtkę, jak jakiś komisarz. Bryczesy, wysokie buty z cholewami, ale skórzana kurtka. Wciąż myślałem, że to jest jak w 1919 roku, tak jak czytałem w książkach. Potem komenda: W lewo zwrot! Znowu byłem pierwszy. Poprowadzili nas przez jakiś dom na ulicę. Była tam kupa ludzi, cywilów, i wszyscy klaskali. I jeden zamiatacz ulic zobaczył mnie w czarnym mundurze. W jednej chwili obrócił miotłę i na mnie. Od razu zająłem pozycję i myślę, chodź no. Uczciwie mówiąc, przez pierwsze dni wcale do mnie nie docierało, że jestem jeńcem. A jak tamten leciał w moją stronę, to ten oficer w trenczu trzasnął go w pysk.

Potem poprowadzili nas na jakieś podwórze. Tam znowu staliśmy. Przyleciał jakiś polski chłopak i chciał moją czapkę. Temu też dał w twarz. Potem każdemu dali papierosy, a potem nas filmowali. Wszyscy jeńcy na podwórzu, tak ze 120 albo 140 żołnierzy, czyli w sile kompanii, stanęło w trój szeregu, zupełnie po musztrowemu na baczność. Potem filmowali. Bezczelnie się śmialiśmy do tego filmu. Potem przyszedł generał Bór. Ale z nikim nie rozmawiał. Jak podszedł do mnie, to komendant tego obozu, wysoki białorosyjski oficer, Biały Admirał, jak potem słyszałem, mówi do Bora: „ To jest ten od «tygrysów»”.

Wtedy Bór podchodzi do mnie. Mówi: „No, byłeś kierowcą «tygrysa»?”. Potem mnie pyta o szczegóły techniczne. Ile waży.

57 ton”.

Mówi: „Myślałem, że 60?”

Nie, nie - mówię - to wy zaokrąglacie”.

To nawet musiał się zaśmiać. Powiedziałem: „57 ton w zupełności wystarcza ”.

Był pełen uznania, że taki młody chłopak - w końcu byłem przecież młodym chłopakiem - kieruje „tygrysem”. Potem mnie jeszcze zapytał, co sztu-kasy mają tam przy skrzydłach. Powiedziałem, że bombę, a to był zapasowy zbiornik paliwa. Wtedy sztukasy latały jeszcze tylko na zwiady, nim weszły na dobre do akcji.

To było moje spotkanie z generałem Borem. Potem poszedł dalej. Nas zaprowadzili do jakiejś piwnicy. Światło było wykręcone. Drudzy się pytali: „ Co


Groby

213

teraz z nami zrobią?”. Powiedziałem, bez przesady: „A jakby co, to pokażcie, że jesteście niemieckimi żołnierzami”. Bo ja przeszedłem inną szkołę. I nagle słyszymy:

Panzer raus!”12.

Po niemiecku. Polacy najczęściej trochę znali niemiecki. W każdym razie nigdy nie było trudności w porozumiewaniu się. Wychodzę i myślę sobie, no, to teraz będzie wesoło. A tam stoi kobieta, ładna Polka. Szkoda, że była ta wrogość. Ale jak ta na mnie wtedy popatrzyła takimi skrzącymi się oczami. I mówi: „Zdejmij kurtkę!”.

Obmacała kieszenie, wyczuła moje odznaczenie za rany i odznakę czołgisty, i rzuciła mi to w twarz. Potem mówi: „Zdejmuj buty”. To zdjąłem i zostałem w skarpetkach, piękne to one nie były. Potem odesłali mnie z powrotem do piwnicy. Innych nie wzywali. Tylko mnie rozebrali.

Po półgodzinie znowu nas wyprowadzili na podwórze. Znowu musieliśmy stanąć w szeregu, my - sześciu ludzi. A z prawej ćwiczyła grupa strzelców, dwunastu ludzi. Jeden dał komendę, pewnie: w prawo zwrot! Ośmiu odwróciło się w prawo, pozostali w lewo. Jak to zobaczyłem, to zachciało mi się śmiać, bo byli tacy poważni podczas musztry. Roześmiałem się. No i natychmiast oberwałem po raz pierwszy po pysku. Ale na tym się skończyło.

Potem nas wyprowadzili. Prowadzili do innego domu, po odłamkach szkła. Wszędzie było rozbite szkło. Co to był za dom, nie wiem. W każdym razie było tam już wielu jeńców. Wszyscy w jednym pomieszczeniu. Wyglądało to jak szkoła. Tam się rozłożyli. Część to byli pocztowcy. Ochrona z Urzędu Telekomunikacyjnego dzielnie się przecież trzymała, chociaż stare dziady, ale bardzo dobrze się trzymali.

Potem byliśmy pojedynczo przesłuchiwani. Zaprowadzono mnie do jakiegoś pomieszczenia. Od razu się zorientowałem, że to jakiś Angłik, prawdziwy. Mówił po niemiecku, ale tak jak to oni mówią, z akcentem: „Z jakiej jest pan jednostki?”

Mówię: „Z «tygrysów»”.

Na to on: „Ach tak, proszę nam podać jednostkę”.

10.555 D”.

To numer poczty polowej, tak?”.

Od razu zacząłem udawać głupka, tak jak się czasami udaje głupka na ćwiczeniach, żeby się odczepili. Nie powiedziałem, z jakiej jestem jednostki.

12 Czołgista wyjść!


214

Moja wojna

Dziwne, ale jakoś się tym zadowolił. Ale zapytał: „ Gdzie stoi jednostka ? Kto jest jej dowódcą?”.

Powiedziałem: „Nie wiem. Mamy nowego dowódcę”.

Dobrze, a kto był przedtem?”.

Podałem mu nazwisko kogoś, kogo już od dawna u nas nie było. Potem się pyta, gdzie stoimy, w jakim rejonie.

Mówię: „Nie wiem. Jestem przecież w lazarecie, to było już ponad pół roku temu”.

Powiedział: „W porządku”. Potem mnie odprowadzili. A wtedy już wymacali pierwszych, których wyprowadzili na rozstrzelanie - znaczy, którzy już nie wrócili. Powiedziano nam, że jakiś duchowny już tam jest, jakiś ksiądz. Ten też od razu wychodził, prawdopodobnie. Strzał w potylicę, w każdym razie. Rozstrzeliwali SS i policję.

Potem nas znowu wyprowadzili, ale tylko nas sześciu zostało razem. Zaprowadzili nas do PKO. A tam jak w prawdziwej komendzie głównej, stukot maszyn do pisania i tak dalej, adiutanci śmigają w tę i z powrotem, wszystko w polskich mundurach z rogatywką i w długich butach z cholewami. To byli już prawdziwi polscy oficerowie.

Potem zebrał się cały sztab, z dziesięciu ludzi, i znowu był taki jeden w skórzanej kurtce, taki komisarz. Powiedział: „Jestem Niemcem z Prus Wschodnich. Ale jak się coś stanie mojej żonie, wszystkich was powystrzelam”.

Inny, który do nas podszedł, był z żeglugi wiślanej. Mówili o nim: warszawski kat. Miał amerykańskiego kolta. I ten podchodzi do mnie i mówi: „ Ty, hitlerjugend”. Wszystko już o mnie wiedział. Mówi: „A potem gestapo”. I całkiem lekko - nie zabolało mnie - dał mi pistoletem w nos, z dołu do góry, lufą. Potem robił dzikie gesty.

Oczywiście często pozwalali sobie na żarty. Uważali, że to zabawne, kiedy podchodzili do nas i zmuszali do prób odwagi, z bagnetem nasadzonym na karabin. Przykładali nam go do czoła i mówili: „No, a teraz strzelam”. Ale muszę powiedzieć, że właściwie nie robiło to na nas wrażenia. Myśleliśmy sobie, że mu tego nie wolno. Bo w tym czasie już skończyły się rozstrzeliwania; były tylko na początku. Później byliśmy dla powstańców za ważni, jako siła robocza do pracy przy barykadach. Wykorzystywali nas oczywiście wbrew konwencji międzynarodowej.

Potem znów nas zaprowadzili do innego, większego pomieszczenia. Musiało to być jakieś okienko bankowe albo coś w tym rodzaju. Byli tam już inni jeńcy, także jakiś major, wyżsi oficerowie również. Usiedliśmy na stole, Mer-


Groby

215

genthaler, Hübschen i ja, i głośno śpiewaliśmy Deutschland hoch in Ehren. Wszyscy trzej darliśmy się na całe gardło. Podeszło do nas wielu ludzi z ochrony poczty i spośród urzędników cywilnych, dali nam swoje legitymacje partyjne i powiedzieli, żebyśmy te legitymacje spalili. Każdy z nas miał po pięć takich legitymacji. Kazaliśmy się zaprowadzić do toalety i spuściliśmy je z wodą. Tamci nie mieli odwagi. A my po prostu nic sobie przy tym nie myśleliśmy.

Ten śpiew Polacy na zewnątrz też słyszeli. Ale nic nam nie zrobili. I naraz przychodzi znowu ten tak zwany warszawski kat, ten z żeglugi wiślanej. Mówi: „ Ty, ty i ty, wszyscy trzej, ze mną! Jazda, prędzej, prędzej, już, już!”. I kopie nas w tyłek, tak że od razu nabraliśmy rozpędu. Idziemy na górę na trzecie piętro. A tam wszędzie pusto, zakurzone maszyny do pisania, i to wszystko. To było już pod ostrzałem.

Mówi: „Halt!”, musieliśmy się ustawić, a on sięga za koszulę, bo kurtki nie miał, i daje nam paczkę papierosów, sto sztuk. Daje nam sto papierosów! A jak chcieliśmy zaraz zabrać się do pracy, powiedział: „Pomału”. Potem zostawił nas samych. Jak wrócił, to miał ze sobą taką torbę, jakieś zawiniątko. Nie wiedzieliśmy, co to, bo nam tego nie dał. A potem zestawiliśmy te maszyny, właściwie tylko tak się kręciliśmy. Potem powiedział: „No, a teraz z powrotem na dół”.

W pomieszczeniu na dole wszedł na stół i rozwinął mięso. Wszyscy stanęli dookoła. Byliśmy wszyscy już głodni. Mnie od razu odepchnęli. Tacy już byli, niektórzy. A on na mnie kiwa i mówi: „Chodź tu, pancerniaku!”, i odciął dla mnie najtłustszy kawałek, coś, czego dzisiaj nie mógłbym już zjeść, coś takiego tłustego, i dał to mnie.

Niestety zupełnie nie wiem, jak się ten człowiek nazywał. W każdym razie potem już go przy nas nie było. Zaprowadzili nas do jakiegoś głębokiego bunkra. Niedaleko PKO. Na pierwszym piętrze był lazaret, a my na dole, w piwnicy. Tam też pokazał się po raz pierwszy major Tischbi, ten, co taką dwuznaczną rolę odegrał w Warszawie. Rzucili na podłogę jakieś strzępy papierów, żebyśmy mogli się położyć. A potem zostaliśmy przydzieleni do grup roboczych. Naturalnie w międzyczasie, ósmego czy dziewiątego dnia, działania ogniowe z naszej strony znacznie się nasiliły. Był już ostrzał z ciężkiej artylerii i samoloty nadlatywały co chwila, także myśliwce, zawsze lotem koszącym.

Polacy też byli całkiem dobrze uzbrojeni, na ogół w niemiecką broń. Cała broń maszynowa to byty niemieckie karabiny. Granaty ręczne, te byty produkcji włoskiej albo angielskiej. Takie krótkie włoskie granaty jajowate,


216

Moja wojna

żebrowane. Ich własny pistolet maszynowy, peem „Błyskawica”, był całkiem prymitywny. Sami go produkowali i miał bardzo dużą siłę ogniową.

Wzięli nas do budowania barykad. Znowu wszędzie budowali barykady. Ja zawsze dźwigałem po dwie kamienne płyty. Szczególnie się na mnie uwzięli. Inni musieli nosić po jednej takiej płycie, a ja musiałem po dwie. Nie miałem kurtki, tylko koszulę, to jakbym nic nie miał. Raz jeden mi przyłożył. Podbiegł i dał mi kopa w nerki. Jak doszedłem do siebie po paru sekundach, wiedział już, że się pomylił. Myślał, że jestem z ukraińskiej SS. Inni mu powiedzieli, że wcale nie jestem Ukraińcem. Potem podarował mi papierosy.

Pracowaliśmy więc przy barykadach. Zawsze mówiłem innym: „Budujcie im je tak, żeby się cieszyli i żeby padali, jak nasi będą strzelać”. A mnie Polacy zawsze pytali jako specjalistę od czołgów: „Czy «tygrys» przez to przejdzie?”.

Mówiłem: „Nie. Żaden «tygrys» przez to nie przejdzie”.

I wiarygodnie im też przedstawiłem, dlaczego nie przejdzie. Między innymi powiedziałem, że jak przyjdzie z działem, to działo się rozjustuje. Ipowiedziałem coś takiego, że jak się to dostanie w koło napędowe, i takie tam. W rzeczywistości - jedno uderzenie, granat rozpryskowy, i barykada się zawala.

Za każdym razem, jak nas wyprowadzali na ulicę, obrywaliśmy. Ludzie nas bili, cywile. A poza tym w grupach uderzeniowych były kobiety. Kobiety walczyły zupełnie tak samo jak żołnierze. Najczęściej nosiły bluzy maskujące, znaczy - bluzy maskujące SS albo Wehrmachtu. Tak chodziły. W tych grupach uderzeniowych, składających się z ośmiu ludzi, były przeciętnie po dwie kobiety. Wszystkie obsługiwały broń, dokładnie tak samo jak mężczyźni. Walka była przecież zażarta.

Dziewczyny, które chodziły z niemieckimi żołnierzami, też musiały pracować. O ile wiem - nie mogę powiedzieć na sto procent - ogolili im włosy, a przynajmniej krótko ostrzygli. Miały takie szare płócienne ubrania. I musiały nosić worki z piaskiem. Kiedyś mieliśmy wielkie szczęście. Był tam wartownik, miły, naprawdę bardzo miły facet. Ten to lubił żartować. Taki wesoły gość. Kiedyś zaprowadził nas nawet do pomieszczenia, gdzie mieli zaopatrzenie, kuchnię połową. Wszędzie kazał nam stawać i mówił, teraz poczekajcie trochę, zapalcie sobie, no i takie tam. Nabraliśmy do niego wielkiego zaufania.

Któregoś razu wracamy do obozu, a tu idzie ulicą dziewczyna, znaczy się, kilka takich dziewczyn. I mój kolega, ten Mergenthaler, mówi: „Stary, z tą chodziliśmy”. Mówi do tego wartownika: „My też ją znamy” - tak mu mówi.


Groby

217

A ten Polak, jak odmieniony, biegnie do tej dziewczyny. Wyciąga ją i prowadzi do nas. Dziewczyna jest w ciąży. Pomyślałem sobie, nieźle, miejmy nadzieję, że nie z nami. Ale w tak krótkim czasie nie mogła dostać takiego brzucha. W każdym razie przyprowadził ją do nas i pyta, czy ona nas zna.

Dziewczyna nas znała. Sama była dość wesołą osóbką. Wszyscy się z nią zadawaliśmy. Popatrzyła na nas. Mergenthaler dopiero teraz pokapował, co narobił. Bo przecież był esesmanem. Jak ta coś powie. Patrzyła na nas dwóch. Wystarczy, że powie słowo, żeby jakoś poprawić swoją sytuację, to obaj jesteśmy załatwieni, z miejsca. A ona patrzy na nas i mówi, że nas nie zna. Od razu powiedzieliśmy, tak, pomyliliśmy się. No i dziewczynie pozwolili odejść. Mieliśmy wielkie szczęście.

Powiedziałem potem Mergenthalerowi: „ Ty idioto”.

A on na to: „No to mieliśmy fart”.

W ogóle - kobiety. Dla mnie kobiety - w każdym razie, jeśli chodzi o kobiety, to chcę powiedzieć, że zawsze robiły na mnie szczególne wrażenie. Możliwe, że jestem bardzo czuły na urodę, a tam były bardzo ładne dziewczyny, bardzo ładne. Nigdy jeszcze nie widziałem takich ładnych dziewcząt, łzawsze mnie podniecały. Zawsze chciałem spróbować, czy z pomocą kobiety nie uda mi się uciec. Raz jakaś ładna kobieta powiedziała do mnie, że tak wiele dzieci umiera. Była w towarzystwie i tylko tak na mnie patrzyła. Może dałaby mi wszystko. Tylko że ja jeszcze nie zrozumiałem, bo byłem za młody.

Często siedzieliśmy przy barykadzie. Pozwalali nam na krótko usiąść na ulicy, żebyśmy odsapnęli. Dawali nam też wtedy papierosy. I raz podchodzi taki dawny niemiecki feldfebel. Od razu widać, że Niemiec. Portki do kolan, ludowy kapelusz na głowie, a na tym kapeluszu biało-czerwona opaska. Byli tam też tłumacze, polscy oficerowie. Podchodzi więc do mnie i pyta: „Kim jesteś?”.

Mówię: „Niemiec”.

On: „Co za Niemiec?”.

Ja: „Z Rzeszy”.

Pyta: „Zastrzeliłeśswoich oficerów?”.

Mówię: „Nie mieliśmy żadnego”.

No to on pyta następnego: „Kim jesteś?”. A kolega mówi: „Austria”. Od razu strzelił go w pysk, tak że następni, którzy byli Austriakami, też powiedzieli, że są Niemcami z Rzeszy. Potem mówi: „Dlaczego nie zastrzeliliście oficerów? Ja sam własnoręcznie zastrzeliłem z karabinu 35 z żandarmerii”. A było to tak, że ci z żandarmerii połowej stali w jakimś garażu, rozebrani do połowy, a on ich zwyczajnie zastrzelił.


218

Moja wojna

W naszej piwnicy było nas około 120, razem z oficerami. Oficerów było co najwyżej dziesięciu. W tym także oficerów w służbie czynnej. Ale nie wszyscy się zachowywali jak należy, z wyjątkiem jednego podporucznika, oficera frontowego. Był też tam pewien nadradca pocztowy, bardzo pracowity człowiek. Zawsze chciał pilnować, żeby wszystko było dzielone sprawiedliwie. Dostawaliśmy filiżankę zupy dziennie i kawałek chleba. W pomieszczeniu obok byli Kozacy z armii Własowa. Jakoś się z nimi zaprzyjaźniłem. Jedzenie dostarczali im ci sami, co nam. Dostali ubrania z lnianych worków ze swastyką na plecach. Ale byli lepiej traktowani niż my. Kozacy też się od nas dystansowali. Ja byłem jedynym ze 120 ludzi, który mógł do nich nawet chodzić. Tylko mnie wołali, a potem coś dostawałem. Zupę w takim słoiku, kwaśna była. Mnie w każdym razie smakowała. Bardzo dobrze się z tymi Kozakami rozumiałem.

Potem się zaczęło - powiedzmy dziesiątego dnia - ze sztukasami. Można powiedzieć, że rozpętało się nad nami piekło, nad nami wszystkimi. Ataki sztukasów były co godzina. Za każdym razem po 25 maszyn nadlatywało do ataku. I jeszcze zajęły pozycje miotacze min. Polacy mówili o nich „krowy”, bo wystrzał z daleka zawsze tak brzmiał: ua, ua, ua. Naprawdę tak było, jak nas brali do pracy, wszystko się paliło, jasnym płomieniem, wszystko stało w płomieniach. Ludzie biegali jeden przez drugiego, w ogóle się już nie orientowali, gdzie są. U nas nawet w piwnicy zgasło światło. Na pierwszym piętrze musieli operować w najtrudniejszych warunkach.

Gdzieś po czternastu dniach przyprowadzili właściciela „Cafe Clubu” i jego zarządcę, Niemca. Ten zarządca był bardzo korpulentny. Miał Krzyż Żelazny I i II Klasy z pierwszej wojny światowej. Nosił je na klamrze. Chcieli mu dać coś do jedzenia. Ale odmówił. Powiedziałem mu: „ To bardzo niemądrze z pańskiej strony. Jeszcze będzie się pan cieszył z jedzenia. Teraz ma pan jeszcze zapasy”. Polacy się z niego wyśmiewali, mówili, że brzuch mu urósł od piwa.

Dzień jeszcze się nie skończył, jak przyszli do naszych pomieszczeń Polacy, szukali zdjęć. I znowu nas fotografowali. Chcieli się dowiedzieć, czy jest wśród nas taki, kto popełnił przestępstwo. I wtedy widocznie ten gruby - znaczy, u nas się mówiło, że podobno był w gestapo.

Zabrali go do innego pomieszczenia. Był tam taki wielki facet, młody, który mnie też zawsze bił. I ten go bił, można powiedzieć, co pół godziny. Tamten wył dzień i noc. Potem się zdobył na desperacki czyn. Pobiegł pędem na górę i go rozwalili. Później tam leżał. Jak wychodziliśmy do roboty, to muchy znad niego wzlatywały.


Groby

219

U nas niektórzy ludzie zaczynali wariować od tej ciągłej roboty na zewnątrz, od bombardowań, z poczucia bezsilności, od tej niepewności. Ciągle było słychać gwizd pociągów na dworcu. Myśleliśmy, że to nasi wyjeżdżają. Dla nas to było moralnie straszne, jednego dnia mówiliśmy sobie: wyjdziemy stąd, wydostaną nas. Innym razem: nie, stąd już nikt nie wyjdzie. A starsi ludzie, co podczas pierwszej wojny światowej byli w niewoli, mówili, że to był raj w porównaniu z tą niewolą. Ludzie, którzy na przykład we Włoszech byli w niewoli, którzy walczyli nad Isonzo.

I każdy sobie wyobrażał, co będzie jadł, jak stąd wyjdzie. Ja powiedziałem: zjem cały bochenek komiśniaka sam jeden. Żadnej kiełbasy i w ogóle niczego takiego. Tylko bochenek komiśniaka. Nocą człowiek miał niespokojne sny. Śniło się nam, że dajemy się Polakom zamknąć w jakimś magazynie żywności i nażeramy się do syta. Byliśmy głodni.

Jak powiedziałem, pierwsi ludzie u nas już wariowali. Byt taki mat. Przyprowadzili też komandora podporucznika, bardzo przyzwoity gość, bardzo poprawny oficer. Był też bosman sztabowy. Ale bosmanmat oparł się kiedyś

o ścianę i zaczął kiwać głową i obiecywał nam materiały i wszystko co możliwe, cały dom towarowy w Pradze, a pochodził z północnych Niemiec. Inny, z Wirtembergii, nagle zaczął mówić, że jest Hiszpanem. Żartowaliśmy, że hiszpański konsul na pewno przyleci po niego fieselerem storchem. Za to nas wystawił, powiedział, że chcemy podjąć próbę ucieczki.

Zaczęli nas więc traktować o wiele ostrzej. Urządzili nawet bieg przez rózgi. Pojedynczo w pomieszczeniu, gdzie nam zabrali ostatnie rzeczy. Mnie odebrali wtedy nawet prawo jazdy, moje prawo jazdy czołgisty. Każdy musiał tamtędy przebiec do innego pomieszczenia. A tam wszyscy musieliśmy stać. Pomieszczenie było praktycznie na dwadzieścia osób, a stało w nim dwadzieścia pięć, jeden przy drugim. Tam się też załatwialiśmy. Kazali nam tak stać osiem godzin. Przy tym upał, a z góry bomby.

Sztukasy atakowały dzień i noc. Paliło się wszędzie. To było morze płomieni. Jak nas wyprowadzali nocą na roboty, to tylko do pożarów. A noce były już lodowato zimne. Ja miałem tylko koszulę tropikalną, a żaden nic ci nie dał. Pomyślałem sobie, że może uda mi się coś zdjąć z jakiegoś zabitego.

Zawsze należałem do tych grup roboczych. Kiedyś zaprowadzili nas do budynku poczty. Trzydzieści studentek brało tam udział w wałkach. Wbiegły do jakiegoś tunelu, znaczy się korytarza, który był z żełazobetonu, i po bombardowaniu ten żelazobeton leżał teraz na nich. Pracowaliśmy w trzydziestu, podnosiliśmy rękami, przepiłowywaliśmy ręczną piłą, a potem widzieliśmy te


220

Moja wojna

pojedyncze masy ciała, można tak powiedzieć, całkiem spłaszczone i okaleczone. Wywlekaliśmy je do sieni, a inna grupa wnosiła je na górę, potem tam leżały wszystkie trzydzieści. Dwa razy musiałem odnosić osobno głowę, a nic jeszcze nie miałem w żołądku. To były same studentki, same młode dziewczyny, od 18 do 20 lat. W każdym razie z lepszych domów, można to było poznać po ubraniu i eleganckich oficerkach, które miały na sobie.

Ja już miałem dość, jak dwa razy musiałem odnieść głowę. Kazali mi się położyć obok zwłok, na papierze, w który zawijali zwłoki. Dali mi odpocząć. Leżał tam też podoficer Luftwaffe nazwiskiem Kandl. Po półgodzinie znowu nas wzięli do roboty. Tego dnia wszyscy, którzy tam pracowali, dostali większe racje chleba. Przez całe dwa miesiące jedliśmy tymi samymi rękami, którymi wydobywaliśmy zwłoki. Wody zawsze brakowało. Brali ją nawet z pływalni. Wyżywienie na koniec też oczywiście było pod psem. Chleb robili z samego jęczmienia. Wszystkiego było mało.

Całkiem zdziczałem. Głowę ogolili nam do skóry. Wszyscy chodziliśmy bez włosów. Mnie osobiście mocno dokuczali, bo miałem pewien incydent. Uśmiechnąłem się do jakiejś dziewczyny i polski wartownik zaczął mnie bić. Wtedy wtrącił się jakiś oficer i powiedział, żebym nie był bezczelny. Wszystko sobie przez to popsułem i wartownicy szczególnie mieli na mnie oko.

Potem udałem załamanie nerwowe. W końcu każdy próbował się jakoś wykręcać od ciężkiej pracy, bo sił też już wcale nie mieliśmy. Prawie każdy tak robił. Mnie całkiem nieźle to wyszło, znaczy się to załamanie nerwowe, kiedy człowiek jest już całkiem wykończony. Wciąż jeszcze była we mnie myśl

o wytrwaniu do końca. Powiedziałem sobie: nie poddawaj się. Pomyślałem: przewrócisz się, po prostu już nie możesz, ale jak przyjdą, żeby ci coś zrobić, to wstaniesz. Chciałem zachować zapas sił. Wielu też płakało; ale ja nie.

W pierwszych dniach zachowywaliśmy się jeszcze jak żołnierze frontowi, którzy wiedzą, co robią, jak się mają kryć, i w ogóle. Ale po czternastu dniach wszyscy byliśmy już zbyt nerwowi. Padaliśmy na ziemię, jak tylko słyszeliśmy wystrzał. Także, gdy słyszeliśmy wycie i gwizd, co właściwie jest mniej niebezpieczne. Przez ostatnie cztery tygodnie byliśmy już całkiem apatyczni. Było nas trzy grupy, które rozbrajały niewypały. Niewypały bomb zrzucanych przez sztukasy. Skłamałbym, gdybym powiedział, że kiedykolwiek się bałem, gdy wykręcałem zapalnik. Było mi zupełnie obojętne, czy ta bomba teraz wybuchnie, czy nie.

Polacy powiedzieli, że proszek zawarty w środku jest dla nich na wagę złota. Robili z niego miny i ładunki wybuchowe. Niektórzy z naszych, którzy nie


Groby

221

znosili tych chemikaliów, tego proszku, bo zawsze był przy tym taki delikat-ny pył, robili się od tego jak odurzeni. Zataczali się, jakby za dużo wypili, innym natomiast robiło to mniejszą różnicę. Mnie nie robiło żadnej.

Stopniowo naszych kolegów ubywało. Większość naszych zginęła praktycznie od własnych ostrzałów. Jeden z kolegów poprosił wartownika, żeby mnie zawołał. Dostał w szyję. Zdążyłem jeszcze zamknąć mu oczy. Przestrzelona szyja. Pracowaliśmy przecież przy barykadach, a tam strzały padały z każdej strony.

W połowie miesiąca, licząc mniej więcej od 1 września, zaczęło się najcięższe bombardowanie. Z użyciem najcięższej broni, jaką jeszcze można było wydobyć. Wycofano oddziały z łuku Wisły, także brygadę Dirlewangera złożoną z kryminalistów, do boju też rzucono Kozaków. Walka osiągnęła szczyty brutalności i zaciekłości.

Polacy zawsze nam mówili, że skoro patrzymy na nich jak na partyzantów i nie uznajemy za prawdziwe wojsko, to będą walczyć, jak długo będą mogli.

Ludzie, kobiety i dzieci, wychodzili na ulicę i płakali, błagali swoich własnych żołnierzy, żeby zakończyli powstanie.

Zdarzało się już, że polskie kobiety do nas podchodziły i mówiły: mamy nadzieję, że Niemcy, znaczy się niemieccy żołnierze wrócą, że to wszystko się skończy. Dzieci umierają. Nie mają świeżego mleka ani niczego. My z grup roboczych wykopywaliśmy już tylko zwłoki. Pozrywane były ulice, chodniki. Tam pogrzebano ciała.

Dla nas to też było zawsze niebezpieczne. Ludzie byli na nas bardzo rozgoryczeni. Wszystko zależało od tego, gdzie akurat trafiliśmy. Oczywiście instynkt samozachowawczy jednostki też dawał o sobie znać. Na przykład przy wydobywaniu zwłok, kiedy uprzątnęliśmy gruz i zobaczyliśmy pierwszą rękę czy coś, co było człowiekiem, to ci, co zorientowali się w porę, odchodzili, żeby nie dostać kamieniami, które ludzie od razu zaczynali rzucać. Wołali: „ To zrobili wasi koledzy!”.

Mnie samego polski wartownik chciał kiedyś zabić. Poszedłem tylko napić się wody czy kawy, tyle jeszcze pamiętam, którą nam podstawili cywile. Było bardzo gorąco. Naraz widzę, jak ludzie, którzy stali w bramie domu, zaczynają się cofać. Odwracam się i widzę, że ten Polak się złożył i chce do mnie strzelać. Potem tylko się śmiał, zmieszany. Chciał jakoś zwrócić na siebie uwagę. Takie pojedyncze przypadki się zdarzały.

W tym okresie widzieliśmy już także walki, jakie wybuchały w mieście między samymi Polakami. Pojedynczy czerwoni wtargnęli do dzielnicy


222

Moja wojna

i oszańcowali się w różnych miejscach. Bili się z nimi Polacy o przekonaniach narodowych. Tak to walki toczyły się wszędzie, przed nami, za nami i na każdym rogu.

Raz musieliśmy też oddać honory. Postawili portret Hitlera. Kazali nam przed nim maszerować krokiem paradnym. Moi dwaj koledzy i ja tworzyliśmy taką osobną paczkę, wykonaliśmy prawdziwy krok paradny i salutowaliśmy. Zauważyli, że robimy to naprawdę chętnie. Jedni patrzyli na nas z uznaniem, inni z kolei z o wiele mniejszym uznaniem się o nas wyrażali. Potem jeden z naszych kolegów podszedł, napluł na portret fiihrera i roztrzaskał nogą. Temu dali papierosy. Ale dla nas facet byl skończony.

W obozie utworzyły się dwie grupy. Jedni to byli umierający, można powiedzieć. Ich już w ogóle nic nie obchodziło. Inni, tak jak my, uprawiali opozycję. Dekowali się przed każdą robotą, tak jak właściwie stoi w przepisach, jak się tego uczyliśmy i jak się powinno robić w niewoli. Tak jak się tego nauczyliśmy jako młodzi żołnierze. Wierzyliśmy święcie, że robimy to, co należy. Poza tym był jeszcze ten major Tischbi czy Tischbier, który, jak się potem okazało, nawet nie był majorem. Wyrobił sobie szczególną pozycję dzięki zegarkom, które zdejmował z rąk zabitym i umierającym. Potem handlował tymi zegarkami z Polakami. On nas też przydzielał do pracy.

W międzyczasie trafili do naszego obozu także wiedeński cywil i holenderski cywil. Holenderski cywil powiedział, że on też jest partyzantem, z ruchu podziemnego, holenderskiego. Nie uwierzyli mu. Jego też bili. Ale po czternastu dniach już wiedzieli, że odpowiada to faktom. Potem go nawet stawiali na warcie, żeby nas pilnował. A on nam wtedy pomagał. Miał dla nas więcej zrozumienia.

Około 1 września znaleźliśmy się w innej dzielnicy, bo ta, w której byliśmy do tej pory, wokół PKO, cała stała w ogniu. Częściowo pod ziemią, kanałami, zaprowadzili nas do innej dzielnicy. Musiało to być w pobliżu naszego lazaretu i ulicy Marszałkowskiej. Tam domy były jeszcze częściowo niezniszczone. Było nas około trzystu jeńców. Drugiego dnia zostałem wezwany, że mam iść do noszenia wody, do kopania studni, bo Niemcy zamknęli wodę.

Polacy znaleźli sposób: cysterny. Do tej pracy zostałem wyznaczony razem z paroma kolegami. Na początku nie chciałem iść, pomyślałem, nie pójdę, żeby mi strzelili w łeb właśni koledzy. Ale gumowa pała mnie przekonała. Wszedłem do cysterny, znajdującej się bezpośrednio w polu ostrzału. W jednej bocznej ulicy byli Niemcy, w drugiej Polacy. Przewiązano mnie sznurem w pasie i spuszczono do cysterny. Miałem tam na dole wybierać szlam. Sta-


Groby

223

lem do połowy w wodzie. Widocznie była to już jakaś stara cysterna. Wybrać szlam i do kubła. Inni go wyciągali na górę. I to wszystko pod ostrzałem. Artyleria ciągle strzelała. Ci na górze wciąż musieli szukać krycia, a ja stałem na dole i czekałem, kiedy to wszystko się na mnie zawali. Całkiem gówniana sytuacja.

Jak mnie po południu wyciągnęli i prowadzili z powrotem, zobaczyłem, że wszystko dookoła się pali, a kino, w którym byliśmy umieszczeni, zawaliło się pod bombami sztukasów. Prawdopodobnie Niemcy podsłuchali śpiewy polskich wartowników i myśleli, że siedzi tam polskie wojsko. Trzy sztu-kasy obróciły kino w perzynę. Stu osiemdziesięciu naszych zginęło, część załóg wartowniczych też. Ludzie wyglądali strasznie. W większości byli to moi znajomi jeszcze z tamtego obozu, także kapitan Koli, Bawarczyk, który mi zawsze mówił: „Sigi, jak będziemy w domu, wypijemy razem kufel piwa”. Wszyscy martwi. Inni mieli ciężkie oparzenia, ale nimi też nikt się nie zajął. Twarze mieli całe czarne od prochu i pożaru.

I znowu kilku zwariowało. Było nas teraz już tylko tylu, że zmieściliśmy się w sklepie z artykułami sportowymi. Był tam także nasz komandor podporucznik, ten, który się zawsze troszczył o nas młodych. Przyszedł do nas i mówi: „Chłopcy, tylko nie róbcie mi żadnych głupstw”. Dowiedział od takiego jednego, że my trzej chcemy uciec, Mergenthałer, Hübschen i ja, bo ciągle mówiliśmy, że do tego miejsca będzie jeszcze piętnaście metrów, do tamtego dziesięć. Bo Niemcy byli czasem o 10 metrów dalej albo w domu tuż naprzeciw.

Ale uciec nie można było, bo tam siedzieli snajperzy. Wystawisz łeb i po tobie.

Jak byliśmy w tym sklepie z artykułami sportowymi, kazali mi iść do budowy barykady przy tak zwanej Frontleit stelle^. Było nas czterech. Zaprowadzili nas do Frontleitstelle. Domy były tam całkiem wypalone i umacniano piwnice. Musieliśmy wejść po pas w wodę pozostałą po gaszeniu pożarów, na dole był piasek. Musieliśmy tym mokrym piaskiem napełniać worki i przenosić je z powrotem do tamtego domu. Z niesamowitym wysiłkiem. Co dziesięć kroków musieliśmy przysiadać, bo po prostu już nie mogliśmy. Polacy mieli wyrozumienie. Przynieśli nam jajka, które się spaliły i leżały na ziemi. Były już ugotowane. Twarde, całkiem czamobrązowe. Zjedliśmy te jajka. Herbaty też nam dali. Muszę powiedzieć, że oddziały wałczące były wobec nas

13 Kompleks budynków między ulicami Emilii Plater, Wspólną, Chałubińskiego i Hożą -przyp. tłum.


224

Moja wojna

właściwie tolerancyjne, miały dla nas więcej zrozumienia. Od nich też zawsze dostawaliśmy papierosy.

Musieliśmy tam też kopać na przykład tunele, z jednej strony ulicy na drugą, bo ulica była pod ostrzałem. Pracowaliśmy oskardami, jak w kopalni. Co to dla nas znaczyło, jak już wcale nie mieliśmy sił, żadnych rezerw... Kiedyś też wezwał mnie jakiś polski kapitan, siedziało tam około piętnastu polskich oficerów. Kazał mi czyścić sobie buty, a jego koledzy się śmiali. Cały czas uderzał mnie przy tym lekko pejczem - nie bil, tylko tak arogancko klepał po ramieniu - i mówił: „ To będziecie teraz wy, Niemcy, dla nas zawsze robili”. Prawie bym mu się na te buty...

No więc ta Frontleitstelle. Był tam duży plac. Nawet budka strażnicza jeszcze stała, nieuszkodzona. Dla mnie było jasne, że to jest jakaś możliwość. Tylko nie wiedziałem, gdzie są Niemcy. Następnego dnia zgłosiłem się na ochotnika do tej samej roboty i do tej barykady. Worki z piaskiem, które napełniliśmy, musieliśmy układać warstwami przy jakimś piwnicznym oknie, zostawiając otwór do strzelania. Położyliśmy nad nim cegły, tak że to był prawdziwy otwór strzelniczy. Polacy już zaczęli zwracać na mnie uwagę, bo ciągle tak ciekawie wyglądałem, jak tam jest na zewnątrz. Ale ten polski oficer, ten z pejczem, który też tam ciągle schodził, tylko się śmiał i mówił, żebym mu czasem nie zwiał. Pistolet nosił w ręce, bez kabury. Polacy w ogóle zawsze mieli palec na spuście. Przez to było też wiele wypadków. Rozwalili wielu kolegów. Zrobił któryś jakiś niezręczny ruch, a oni od razu strzelali.

Drugiego dnia, jak tam pracowałem, usłyszałem czy może jakiś kolega mi powiedział: „Słyszysz, czołg jedzie”. Ja też słyszę, a i polski wartownik nadstawia uszu. Mówię: „ To nie czołg, tylko motocykl”. Wyglądam przez otwór strzelniczy i widzę, jak z jednej bocznej ulicy do drugiej przejeżdża niemiecki łącznik na motocyklu. Jak błyskawica.

Od razu sobie pomyślałem, że ta trasa jest wolna od wroga, inaczej łącznik na motocyklu nie mógłby przejechać. Od tej chwili koncentrowałem się już tylko na ucieczce. Nie byłem zdolny do żadnej rozsądnej myśli, myślałem już tylko, jak będę uciekał. Mam biec na prawo, przez to okno, co jeszcze jest niezabarykadowane, czy na lewo? Cały czas biłem się z myślami i nie wiedziałem, co robić.

Mergenthalerowi powiedziałem: „Stary, gdybyśmy tak mogli zwiać”.

Na to on mi mówi: „Nie da rady, nie przejdziesz”.

Ale w cichości ducha mówiłem sobie: przejdę. I jak któregoś razu zszedłem sam do tego pomieszczenia, gdzie leżały napełnione worki z piaskiem,


Groby

225

nagle - dziś już nie pamiętam, ale w każdym razie pomyślałem o jeździe tramwajem. Nie przychodziła mi do głowy żadna rozsądna myśl. Myślałem: żeby tylko raz znowu pojechać tramwajem. Kto wie, czy wrócę kiedyś do domu. I nagle znalazłem się na zewnątrz.

I stoję tak na zewnątrz - na nogach drewniaki, które mi nie pasowały, bo były za małe, na sobie mam tylko czarne spodnie czołgisty i koszulę, całkiem podartą. To było około 14 września. Ruszyłem. Po prostu biegłem w stronę tamtej ulicy. I jak tylko przebiegłem pierwszych parę kroków, zaczął się koncert, piekielny koncert. Polacy do mnie strzelali. Niemcy też, pomyślałem nawet, że swoi trafili mnie z działa obrony przeciwczołgowej, takie na mnie wrażenie zrobiły te rykoszety i te smugi pocisków. Jakby cala broń była na mnie skierowana. Przed oczami miałem już tylko fajerwerk, ze wszystkich stron.

I naraz poczułem uderzenie, rzuciło mnie na ziemię. Leżałem. Potem się podniosłem. A potem straciłem orientację. Już w ogóle nic nie wiedziałem. Po prostu biegiem z powrotem i krzyczałem: „Proszę pane, proszę panel”. To jeszcze dziś pamiętam: „Proszę pane, proszę panel”. Z powrotem do tej dziury w piwnicy i od razu zleciałem w dół.

A Polacy, dziwne, oni tam stali, jedni się śmiali, inni w ogóle nic nie powiedzieli. Żaden mnie nie tknął.

Przebiegłem obok nich, po drabinie na górę, którędy się wychodziło na podwórze, poleciałem do miasta. Znaczy się, tylko kilka budynków dalej, przez domy. Tam wszędzie były przejścia wybite w murach. Tamtędy przeszedłem. I nagle już nic nie wiedziałem. Upadłem.

Zaczynam dochodzić do siebie, moja koszula jest czarna od krwi. Kiedy biegłem, ręka mi ciągle opadała. Myślałem, że mam trzy ręce. Lewa ręka była jak wyciągnięta do Heil Hitler, a myślałem, że mi zwisa. I jak tak dochodzę do siebie, widzę, że wokół mnie stoją polscy oficerowie, także kobiety z opaską Czerwonego Krzyża. Zdjęli mi spodnie, to jeszcze widziałem. Rzeczywiście jęczałem. Polak, lekarz, powiedział, że teraz nie będzie bolało, że zaraz przejdzie. Dał mi zastrzyk. I nagle spłynął na mnie przyjemny spokój. Pewnie dostałem morfinę.

Potem leżałem tam całkiem zobojętniały. Polacy, każdy mi się przyglądał, ale muszę powiedzieć, że nie padło żadne wrogie słowo. Także moi koledzy stali wokół mnie. Myślę, że byli jeszcze bledsi niż ja. I potem pojawiły się nosze, przynieśli je inni koledzy. Położyli mnie na tych noszach. Potem niesiono mnie podziemnymi korytarzami, przez jamy wykopane w ziemi, do punktu opatrunkowego, można powiedzieć, wszystko było takie prymitywne.


226

Moja wojna

Wprowadzili mnie tam do jakiegoś pomieszczenia i położyli na stole operacyjnym. I tak zostawili.

Była tam Polka, powiedziała mi, że najchętniej poderżnęłaby mi gardło. To była pielęgniarka. W oczach miała obłędną nienawiść. A druga Polka w ogóle nic nie mówiła. Tylko mnie opatrywała. Założyła mi opatrunki i wszystko robiła. Była naprawdę bardzo przyzwoita w stosunku do mnie. Później mi powiedziała, że jej syn jest na robotach w Monachium i że ona ma nadzieję, że też mu tak się dobrze wiedzie jak mnie i że jemu też nikt nie robi krzywdy.

Może już po godzinie - byłem rozebrany do naga - przyszedł ten człowiek, któremu właściwie zawdzięczam, że przeżyłem, ten polski lekarz. Od razu do mnie podszedł i mówi: „Damy radę. Doprowadzimy to do porządku”. Obejrzał sobie - strzał w ramię na wylot, tu weszło, tam wyszło - a potem zostałem cały zabandażowany. Tymczasem zrobiła się noc. Wydaje mi się nawet, że on powiedział, że musi poczekać do nocy. Potem mnie znowu nieśli przez duży plac do jakiegoś małego domu. Musieli mnie tam wciągać po schodach na górę. Tam znajdowała się właściwa sala operacyjna. Tak była urządzona. Widziałem nawet ekran rentgena. Dali mi zastrzyki znieczulające, znieczulenie miejscowe. Wszystko mogłem widzieć. Opatrzyli mi ranę i obcięli skórę dookoła.

Straszliwie chciało mi się pić. Jak tylko wolałem: „ Chce mi się pić, herbaty!”, dawali mi herbatę. Była bardzo dobra. Więcej tam było rumu niż herbaty. Tyle, ile chciałem. Dostałem co najmniej dziesięć szklanek, wysokich szklanek herbaty z rumem.

Potem mnie zanieśli do pomieszczenia, gdzie byli sami ciężko ranni Polacy. Wszyscy na mnie patrzyli. Któryś się zdenerwował, że mnie tam wnoszą. Ale inni mu powiedzieli, żeby był cicho. O świcie jeden powiedział - miał wysokie polskie odznaczenia i rozmawiał ze mną po niemiecku - zapytał mnie, czy chcę czegoś posłuchać, niemieckiego walca. Ipuścił mi - miał obok siebie gramofon „Gramola” - niemieckiego walca.

Akurat, jak leciał ten walc, zaatakowały nasze sztukasy. Zrobiło się ciemno jak w nocy od tych detonacji. To było straszne. Widać było chińskie cienie sztukasów, jak schodzą, wyrównują, a potem bomba wwierca się w ziemię. Byliśmy zupełnie bezbronni. Ta polska pielęgniarka zaraz do mnie przybiegła i patrzy, czy nie dostałem w stopy, bo mnie poderwał podmuch powietrza.

Po dwóch dniach znowu mnie wynieśli, wróciłem do sklepu z artykułami sportowymi. Tam leżeli już tylko półżywi. Ludzie się nawzajem prawie poza-


Groby

227

bijali, po prostu wariowali z bólu. Obok mnie leżał jeden, miał podwójne pęknięcie czaszki. Ciągle jęczał, a potem umarł. Wcale mi to nie przeszkadzało. Leżałem obok niego i spałem. A on leżał martwy obok mnie. Byłem całkowicie apatyczny.

Zresztą do tego obozu musiałem iść pieszo. A nie mogłem zrobić nawet dwóch kroków. Byłem zupełnie wykończony. Polski wartownik kazał mi przejść wzdłuż barykady z podniesioną głową. Tak to mnie poganiał, ale przy barykadzie musiałem iść równym krokiem, żeby mi głowa wystawała. Takie ekstraprzedstawienie sobie ze mnie zrobił. Cieszyłbym się, gdyby wtedy padł strzał. Ale nie padł.

Za każdym razem, jak tylko przeszedłem jakieś dziesięć kroków, oczy zachodziły mi mgłą. Traciłem przytomność. Jeszcze tylko zdążyłem usiąść, a potem już niczego nie widziałem. I znowu dochodziłem do siebie. Jakiś starszy pan ze starszą kobietą dali mi herbatniki, starszy pan dal mi też cygara, takie krótko obcięte. I tak doszedłem.

W tym okresie przylatywały też brytyjskie samoloty. Wszyscy mówili, że udawano przed Anglikami, jakoby nasze działa obrony przeciwlotniczej znajdowały się w łuku Wisły i że obrona w Warszawie nie jest taka mocna. Że mogą lecieć nisko. I tak zrobili. Ja sam słyszałem tylko huk silników. A przecież cała nasza obrona przeciwlotnicza brała udział w walce naziemnej. Wystarczyło przykręcić lufy. I ponieśli spore straty. Mówiono, że w ogóle żaden nie wrócił. Przylatywali przecież z Wioch i przywozili żywność. Ale spadochrony z zasobnikami spadały w większości na niemiecką stronę.

Polacy teraz już wiedzieli, że zostali sprzedani. Na początku jeszcze święcie wierzyli, że powstanie skończy się po trzech dniach, że alianci są już może pod Berlinem. Sam kiedyś słuchałem angielskiego radia, angielskiej audycji. Ktoś wystawił radio na ulicę - a ja mówię po angielsku - ale nie wszystko zrozumiałem. Ludzie byli jednak potem tak podnieceni, po prostu upojeni zwycięstwem. I od razu młodzi maszerowali po ulicach z muzyką, tak jak u nas Hitlerjugend. Ale to wszystko było na początku. Wtedy się tak cieszyli i mówili, że są już w Monachium i w Berlinie. A potem byli strasznie rozczarowani. Jak wcześniej powiedziałem, w ostatnich tygodniach już wiedzieli, że zostali sprzedani. Tak mówili też oficerowie, a mnie powiedział to lekarz, z którym się dobrze rozumiałem.

Jak tak leżałem cztery dni w tym sklepie sportowym, to naprawdę nie miałem już nadziei. Były we mnie jeszcze wprawdzie siły żywotne, ale nie byłem zdolny do niczego. I do jedzenia też już nic nie dostawaliśmy. Polski lekarz


228

Moja wojna

powiedział mi, że kilku jego kolegów zostało otrutych. Pili i podobno kilku zostało wtedy otrutych. Powiedział, że to mogło zrobić gestapo albo czerwoni Polacy.

Bo gestapo było u nas w mieście, służby wywiadowcze, niemieckie. Kiedyś zdarzyło się coś takiego. Wynosiliśmy martwych z lazaretu, z bunkra, w którym byliśmy na początku. Został całkiem rozwalony celnym trafieniem ze sztukasa. Mieliśmy zabitych i ciężko rannych. Ciężko ranni umierali nam nawet podczas wynoszenia na górę. Stałem w zupełnej ciemności. Naraz ktoś dotyka mojej piersi. Ja też dotykam. Czuję, że jakaś ręka trzyma moją rękę. I wkłada mi do niej cukierki i papierosy. A ten ktoś do mnie mówi: „ Tylko spokojnie. Wyciągniemy was stąd”. A potem, jak wyszliśmy na światło dzienne, kiedy odleciały sztukasy, zobaczyłem, że dwóch młodych Polaków na mnie patrzy... możliwe, że to byli Niemcy, którzy znaleźli się tam w środku.

A wracając do lazaretu. Było to w domu, w którym mnie operowali. Nie było tam ani jednego łóżka. Tylko materace i prześcieradła do przykrycia. Byliśmy totalnie zawszeni. Wszy nas w połowie zeżarły. To było okropne. Na całym ciele miałem rany od drapania. Byliśmy we czterech. Był z nami wachmistrz Russki. Z Żandarmerii Zmotoryzowanej 33. Ten, którego nie rozstrzelali. Ślązak, perfekt mówił po polsku. Czym się wykupił, że uszedł z życiem, nie wiem. Osobiście wydawał mi się bardzo sympatyczny. On też mnie lubił. Na szczęście, bo dużo od niego zależało. Był jeńcem, ale też naszym tłumaczem obozowym.

Był też jeden ślepy, a potem dołożyli nam jeszcze jakiegoś chłopaka. Jego rodzice zostali rozstrzelani na jego oczach. Ojciec był inżynierem w zakładach lotniczych w Warszawie, niemieckim inżynierem. Chłopak nam opowiadał.

W tym czasie Polacy pukali po nocy do naszego okna i prosili nas o kartki, że się w stosunku do nas przyzwoicie zachowywali. Dawali nam za to chleb i papierosy. Widzieliśmy już też, że ludzie, którzy na początku zawsze nosili biało-czerwone opaski - tego i owego przecież się znało, nagłe przestali je nosić. Wyczuwalny był już rozkład we własnych szeregach. Już się odżegnywali od całej sprawy. Widziałem nawet jeszcze raz warszawskiego kata. Też chodził bez opaski.

Rosjanie również bombardowali po nocach. Z kukuruźników zrzucali takie małe bomby. Polacy zawsze myśleli, że to Niemcy. Ale powiedzieliśmy im, że to Rosjanie. No więc jeszcze sami Rosjanie im dokładali. Nastroje oczywiście spadły całkiem do zera.


Groby

229

Pierwszego października zaczęła się kapitulacja dla cywilów. Zawieszenie broni od siódmej rano do siódmej wieczór. Nie padł wtedy ani jeden strzał. Dopiero potem wszystko się znowu zaczęło.

Tego popołudnia przyszedł nasz przyjaciel, ten polski lekarz, i mówi: „Panowie, macie tu gumowe płaszcze”. Dał nam płaszcze strzelców motocyklowych. Ja już nie miałem munduru. Nosiłem cywilne łachy, bo jak zostałem ranny, to wszystko na mnie pocięli. No więc on mówi: „Macie tu gumowe płaszcze. Szykujcie się. Wracacie do domu”.

I jeszcze o czymś nie chcę zapomnieć: nasz komendant obozu, wysoki polski oficer, o którym się zawsze mówiło, że to Biały Admirał, czyli Rosjanin, zawsze nam powtarzał, bo go wciąż pytaliśmy - a byl wobec nas zawsze bardzo w porządku - no więc nasz komendant powiedział, że jak przyjdą Rosjanie, to on nam załatwi wolną drogę do Lublina, bo zawsze myśleliśmy, że jak przyjdą Rosjanie, to zostaniemy im przekazani. Nawet się dowiadywałem już u Kozaków, jak daleko jest z Sybeńi do Chin. Powiedzieli, że to tylko osiem tysięcy kilometrów. Mówili, że na Syberii jest bardzo pięknie. Ze to najładniejsza okolica w Rosji.

A tak się potem ta zabawa skończyła. Wyprowadzono nas na górę, to znaczy tych z nas, którzy byli ciężko ranni i nie mogli chodzić. Potem polski oficer wyznaczył Polaków do niesienia rannych. Ale tego nie zrobili. Bali się. Ten, który mnie tak gnał przy barykadzie, nagle znikł, jakby się zapadł pod ziemię. Bo może zostałby przydzielony do wyprowadzenia nas z miasta.

Prowadzili nas przez wszystkie te gruzy. Ze wszystkich stron szli cywile. Wartownicy przy barykadach już wiedzieli. Barykady byty przecież wszędzie. Wartownicy zatrzymywali ruch i nas, jeńców, zawsze od razu przepuszczali jako pierwszych. Żołnierze klepali nas po ramieniu i częstowali papierosami. Tak wychodziliśmy z miasta.

Pamiętam jeszcze dziś, bo to jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu, moje drugie narodziny, jak podchodzę do tej barykady wysokości człowieka. Opiera się o nią esesman, tak po amerykańsku się opiera, i tak na nas patrzy, długo. I mówi: „ Co te Polaczki u nas robią, przecież stąd nie wyjdą ”.

Ja mu na to: „Zaraz ci tu damy Polaczków!”.

Całkiem zbaraniał, jak zobaczył, że jesteśmy Niemcami. Byli tam już niemieccy sanitariusze w hełmach. Podjechał mercedes, wysiedli oficerowie SS. Jeden oficer z SD i jeden oficer z Waffen-SS podeszli do nas. Jeden podszedł do mnie i mówi: „Jak ty wyglądasz, chłopcze?”. Zdjął swój skórzany płaszcz


230

Moja wojna

i dał mi go. Wszyscy mieliśmy łzy w oczach, nawet zupełnie obcy, żołnierze też. I jak mnie później zaprowadzono do innych kolegów, którzy mnie znali, też. Nie wiedzieli, czy jeszcze żyję. Jak mnie zobaczyli, rozpłakali się w głos. To była straszna scena. Sam nie wiem, jak się powstrzymałem. Inaczej było na głównym placu opatrunkowym. Myli nas tam nagich lizolem. Wszy zżarły mi cale ciało. Czułem się, jakby mnie smażyli. Ryczałem jak zarzynany.

Kiedy dzisiaj o tym wszystkim myślę, lepiej potrafię zrozumieć przeciwną stronę. Jestem człowiekiem myślącym narodowo, nazwijmy to tak. Szkoła, przez którą przeszedłem, mogła bardzo na mnie wpłynąć. Ale moje spojrzenie stało się teraz rozsądniejsze. Dzisiaj mogę lepiej zrozumieć powstanie i to, jak poszczególni ludzie się angażowali. I gdyby alianci rzeczywiście byli wtedy w Monachium czy w Berlinie, to powstanie miałoby jakiś cel. A tak Polacy tylko stracili swoje najlepsze siły w tym powstaniu.

Dla Polaków głównym wrogiem były przede wszystkim Niemcy. Chcieli się uwolnić od gestapo. A Rosjanie - oni nie przyszli przez Wisłę, żeby pomóc. Nie przyszli, bo dobrze wiedzieli, że narodowo nastawieni Polacy teraz się sami wykrwawiają. W ten sposób pozbyli się tych ludzi. Bo Rosjanie ani myśleli pomagać narodowo myślącym Polakom.

Na początku Polacy w Warszawie byli bardzo pewni swego. Nie wierzyli, że mamy jeszcze tyle siły, żeby zdławić powstanie. We wspomnieniach podziwiam i patrzę z uznaniem na dzielność, z jaką walczyli. Lania jednak, jakie dostałem, nie mogę usprawiedliwić. Ja też byłem pełen nienawiści, jak stamtąd wychodziłem. Ale później, dzisiaj, widzi się to inaczej. Tak, jakby mnie wcale przy tym nie było. Czas przysłania wszystko.

Koniec wywiadu.

Co pozostaje?

Opis mojej wojny ma się ku końcowi.

Trzysta pięćdziesiąt tysięcy grobów, nad którymi rozciąga się pole gruzów Warszawy.

Przechodniu, powiedz Warszawie... Ale żaden przechodzień nie postawi stopy na tym kamienistym polu milczących zmarłych.

Surowo zabronione.

Każdy, kto wkroczy na teren miasta, zostanie zastrzelony. Hitler rozkazał wymazać, wytrzeć z mapy to miasto, zmiażdżyć, co zmiażdżone, zrów-


Groby

231

nać z ziemią. Oddziały wysadzające w powietrze wybrane obiekty miały dokonać czynu Hunów, ale do tego już nie doszło. Stoją więc ruiny, nieza-mieszkane, opuszczone przez wszystkich ludzi. Wstęp wzbroniony pod karą śmierci.

Kapitan Krause, 337 Oddział Niszczycieli Czołgów, snuł własne rozważania. Wiedział, że znam Warszawę i zapytał mnie któregoś dnia, czy nie można czegoś stamtąd jeszcze wydostać. Na przykład wódki. Wytrwale zmierzał do swojego celu i faktycznie wydobył w sztabie dywizji wyjątkowe zezwolenie na wysłanie do miasta ekipy poszukiwawczej, złożonej z jednego podporucznika i pięciu żołnierzy. Celem miało być znalezienie części zapasowych do radia.

Specjalny dokument musiał podpisać dowódca odcinka frontu, do którego należała Warszawa, generał Eberhard Kinzel. Podporucznik Lutter

i pięciu żołnierzy, w tym i ja, wczesnym rankiem 20 listopada 1944 roku wyruszyliśmy samochodem ciężarowym z Konstancina do Warszawy. Było to moje ostatnie spotkanie z tym miastem.

Dawna szosa z południa do Warszawy jest dziś już tylko gliniastym kilem, zrytym i przeoranym ciężkimi oponami i gąsienicami. Nasz samochód się kołysze, koła mielą błoto, posuwając się do przodu. Nad polami po obu stronach zalega mgła. Ziemia jest nieuprawiona, porośnięta obumarłymi krzewami i chwastami. Nagie drzewa wyciągają ramiona zza białych welonów. Jesień przechodzi w zimę.

Gdzieś w tym szarym pejzażu nasza ciężarówka się zatrzymuje. Blokada. Żandarmeria połowa. Nasze przybycie najwyraźniej wywołuje zainteresowanie, nasz cel - zdziwienie i nieufność. Bieganina żołnierzy w stalowych hełmach i z karabinami. Musi przyjść jakiś oficer, sprawdzić rozkaz wymarszu. Rozmawia dłuższą chwilę z podporucznikiem Lutterem, potem przeszkoda zostaje usunięta, możemy jechać dalej. Wtaczamy się z turkotem i hurkotem w zakazaną strefę śmierci. Z mojego miejsca na pace ciężarówki widzę, jak żandarmi połowi długo za nami patrzą, nim znikną we mgle.

Droga jest długa, szosa bardzo wolno przechodzi w ulicę. Prowadzi prostą linią od obrzeża Warszawy do centrum. Pod kołami ciężarówki nie ma już rozmamłanej gliny, tylko asfalt. Mimo to kierowca musi jechać powoli, zawsze na drugim albo trzecim biegu, bo nawierzchnia ulicy jest pełna wielkich i większych dziur, a gdzieniegdzie wcale jej nie ma, tu i ówdzie widać głębokie pęknięcia i rozpadliny, wszędzie przeszkody w postaci


232

Moja wojna

kamieni i kawałków muru rozmaitej wielkości. Z lewej i z prawej znikły już wprawdzie rozległe połacie nieuprawianych pól, za to teraz rozciągają się połacie gruzów. Zarysy, niskie mury, można też rozpoznać postrzępioną ścianę piętrowego domu.

Stopniowo pojawiają się wyższe ruiny, im bliżej centrum miasta. Puste okna spoglądają na nas z góry. Szyna tramwajowa wyrwana z ziemi sterczy pionowo w powietrzu. Na końcu jest skręcona jak korkociąg. Raz musimy wysiąść. Lewe tylne kolo zapadło się w dziurze. Wszyscy podnosimy i pchamy, aż samochód znowu może czołgać się dalej. Kierowca poci się i klnie. Podporucznik Lutter każe mu się zatrzymać. Dalszej jazdy w tym pooranym terenie nie może wymagać ani od niego, ani od samochodu. I tak już jesteśmy u celu. Po lewej rozpoznaję we mgle zarysy zburzonego Dworca Głównego. Róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.

Wysiadać. Sześciu ze sznapskomanda stoi marznąc obok siebie i nie mówi ani słowa. Odkąd silnik ciężarówki przestał chodzić, odkąd umilkł turkot i hurkot kół starego pudła, atakuje nas bezgłośność. Jesteśmy w tej chwili jedynymi ludźmi w tym pustym mieście, maleńkie mikroby w rozszarpanych zwłokach. Dzieci ogarnia strach. Czasami powietrze trochę drży; mgła szczególnie daleko niesie odgłosy rosyjskiej artylerii. Strzelają z drugiego brzegu Wisły do celów po zachodniej stronie. Nic, co miałoby znaczenie, co parę minut wystrzał. Nie słychać, gdzie pada. W tym mieście nie ma już w co trafiać poza niezamieszkanymi ruinami.

Kilka kroków od nas, na środku skrzyżowania, wieko skrzyni oparte

0 kupę ceglanego gruzu. Czerwonymi literami napis na drewnie: „Szabrownicy będą rozstrzeliwani”. Niezgrabne drukowane litery. Jeszcze mokra farba spłynęła w dół wąskimi strużkami. Jak krew.

Trup też tam jest. Leży na brzuchu, ramiona i nogi wyciągnięte jak od-szczepione przedłużenia ciała. Palce bezwładnie zakrzywione, twarz bokiem na asfalcie, tak że widać profil. Mogłaby być to twarz mniej więcej trzydziestoletniego mężczyzny, ale rozkład jest zbyt daleko posunięty. Oczy

1 usta lekko otwarte, widać zęby. W listopadzie jest już za zimno na roje much; fetoru zwłok też nie ma.

Szabrownicy będą rozstrzeliwani. Czy ten człowiek był szabrownikiem? Co tu jeszcze można szabrować? I kto tu jeszcze jest w tym ewakuowanym mieście, żeby łapać szabrowników, osądzać i rozstrzeliwać? Czy ten leży tutaj od czasu, kiedy mieszkańcy musieli wyjść z miasta? Pytania, na które umarły nie może udzielić odpowiedzi. Rozkaz to rozkaz, a życie nie znaczy nic.


Groby

233

Jakiś szmer. Podporucznik Lutter podbiega do samochodu. Słychać głosy. Wyciąga z ciężarówki cywila. Strach chwyta mnie za gardło. To Jarosław, Polak, który w naszym oddziale niszczycieli czołgów w Konstancinie wykonuje prace pomocnicze. Diabli wiedzą, jak wpadł na szalony pomysł, żeby się schować za jakąś skrzynią na platformie samochodu i wziąć udział w wyprawie do Warszawy.

Wstęp do miasta wzbroniony pod karą śmierci. Rozkaz armijny jest jednoznaczny.

Chyba zwariował!” - wścieka się podporucznik.

... zwariował” - odbija się echem od osmalonych frontów domów. W oddali słychać wystrzał z granatnika.

Potem znowu śmiertelna cisza. Jarosław przyjął coś w rodzaju postawy wojskowej i patrzy na podporucznika szeroko otwartymi oczami. Widać po chudym ciele, że lekko drży. Może dlatego, że nie ma płaszcza i mu zimno, a może dlatego, że zrozumiał swoją sytuację.

Jarosław nic nie wie o wojsku i rozkazie. Mył w Konstancinie samochody i pomagał w kuchni, a niemieccy żołnierze byli właściwie zawsze dość uprzejmi. Dlaczego ci sami żołnierze mieliby być mniej uprzejmi, dlaczego nie mieliby się śmiać i przymknąć oko, gdy jako pasażer na gapę wyszedł z samochodu w Warszawie. To przecież nie byli jacyś obcy żołnierze, tylko jego najbliżsi znajomi, jego właśni, w pewnym sensie.

Teraz wszystko wygląda inaczej. Podporucznik Lutter nagle przestał być znajomym, który przechodząc częstuje Jarosława czasami papierosem, teraz to oficer, który musi słuchać rozkazów. Wetknął kciuki za skórzany pas, jedna ręka podejrzanie blisko kabury z pistoletem. Przez kilka długich sekund stoją naprzeciw siebie oko w oko. My, postacie drugoplanowe, wstrzymaliśmy oddech i patrzymy to na jednego, to na drugiego. Siedmiu ludzi w mglisty listopadowy dzień samych na dużym skrzyżowaniu ulic martwego, wymarłego miasta.

Podporucznik jeszcze ze sobą walczy. Potem pokazuje na wieko od skrzyni i na zabitego.

Rozumiesz?” - krzyczy na Jarosława.

Nie, nie” - ten odpowiada szybko i jednocześnie kiwa głową potakująco. Oczy wyszły mu prawie na wierzch z głębokich orbit, usta mu pobielały i drżą nieopanowanie. Ramiona zwisają bezwładnie wzdłuż ciała. Tylko dłonie wykonują bezsilnie pytający gest.

Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. W ustach mi zaschło.


234

Moja wojna

Nie strzelać” - wyrzuca Jarosław nagle chrypliwie w swoim języku ojczystym - „ja nie wiedziałem. Pójdę do samochodu i się nie ruszę”. I po niemiecku: „Nicht schießen!”.

Co on mówi?” - nasz plutonowy zwraca się niechętnie do mnie. Jestem jedynym, który trochę mówi po polsku, tłumaczę jak potrafię.

Bzdura - mówi Lutter. - Czego on właściwie chce w Warszawie? Niech go pan spyta”.

Tłumaczę.

Jest warszawiakiem, pracował tu w drukarni książek. Kocha swoje rodzinne miasto i chciał je jeszcze raz zobaczyć”.

Bzdura. Ma podać prawdziwy powód. Niech mu pan to powie”.

Tylko spokojnie - mówię po polsku do Jarosława. - Musi pan podać jakiś rozsądny powód”.

Wiem, gdzie jest złoto. Wielu ukryło biżuterię w piecach i kominach. Dużo złota”.

Co on mówi?”.

Zna miasto i może nam pomóc coś znaleźć. Wie też, gdzie może być wódka, panie podporuczniku. Mogliśmy go zabrać ze sobą jako przewodnika, który zna miejsce”.

Bzdura. Nie ma go w rozkazie wymarszu. Niech mu pan powie, że jak nie przyniesie sznapsu, to zostanie rozstrzelany”.

Potrzebujemy wódki - tłumaczę. - Musimy jej razem poszukać”.

Czuję, że podporucznik sam jest zadowolony, że swoim pohukiwaniem rozwiązał dylemat i nie skompromitował się przed żołnierzami. Nie wszyscy są tacy. Powiedziałbym nawet, że takich jest najmniej.

To wszystko zanotowałem w 1945 roku. Nie znaleźliśmy ani wódki, ani złota. Jarosław uszedł z życiem. Nic więcej nie mam na ten temat do powiedzenia.

Ale milczące miasto ruin, Warszawę, ze wszystkimi szczegółami mam jeszcze dzisiaj przed oczami. Miasto, przez które idę z kolegą, bo nasza grupa podzieliła się na trzy komanda i rozproszyła, jest upiorne. Idziemy, można powiedzieć, jak dzieci przez napawającą lękiem krainę czarów, jak rozbitkowie na nieznanym kontynencie, przepełnieni nieustającym zdziwieniem, niosąc w sercu strach przed nieznanym i niesamowitym. To rzeczywiście jest jak uczucie przerażenia we wczesnym dzieciństwie, przerażenia, że zostało się nagle samemu w lesie. Przeczesujemy ten las osobliwej


Groby

235

teatralnej scenografii. Wyrasta czarna, o abstrakcyjnych kształtach, groźnie wyłaniając się niewyraźnymi konturami zza welonów mgły. Faktycznie trudno trzymać się myśli, że jesteśmy w prawdziwym milionowym mieście, które całe, naprawdę całe leży w gruzach, że te resztki murów dookoła nie są surrealistyczną filmową scenografią. Wyobraźnia raz po raz skłania do utraty więzi z rzeczywistością. Wysiłkiem woli i przemocą muszę kurczowo się trzymać tej rzeczywistości, żeby mi nagle nie umknęła, pozostawiając tylko sen w gorączce.

Sami w lesie. Tę absolutną samotność, odkąd rozdzieliliśmy się z innymi, sami w wyludnionych przestrzennych tworach ruin, odczuwamy cieleśnie jak wielki ucisk. Mgła powoduje przerażające urzutowania wszystkich perspektyw. Tu podchodzi ku nam z jaskrawej ciemności łuszcząca się ściana, za nią inne, szare, okaleczone budynki, jeszcze dalej, ledwo rozpoznawalne, otwierają się boczne ulice albo nieokreślone przestwory. Miasto staje się labiryntem. Sterczące kominy rzucają cień na chustę mgły. Tutaj przecież chodzili ludzie, we dwoje, roześmiani, pojedynczo, z torbami na zakupy, w witrynach były wyłożone towary, zegarki, ubrania, delikatesy, buty. Jeździły samochody. Tam przed nami, zaraz za rogiem to zobaczymy. Jeszcze tylko kilka kroków, a potem otwiera się boczna ulica, martwe, puste ruiny, ziemia pokryta kamieniami, dwie zbiegające się pierzeje postrzelanych domów, które giną w odległej mgle. Następny róg: znowu budząca dreszcz grozy ulica zniszczenia, śmiertelnego milczenia. Nie mówimy ani słowa. Raz pytająco poszturchuję kolegę. Nawet nie odwraca głowy w moją stronę, patrzy tylko w zagubieniu przed siebie, mówi potem, zmieszany i jakby nieobecny: „Fantastyczne”. Dźwięk tego jednego słowa wywołuje dreszcz.

Bo do poczucia opuszczenia dochodzi cisza. Cisza jest potężniejsza niż hałas. W zgiełku walki, w huku bomb wciąż jeszcze panuje życie, chociaż śmierć jest blisko. W ciszy śmierć jest obecna, całe życie zgasło. Tylko materia, sama martwa, może jeszcze od czasu do czasu powodować odgłos. Kamyki staczają się z hałdy gruzu, mur, od dawna już pochylony, nagle się zawala. Jedyną ulgę w tym przedpotopowym milczeniu przynosi własny oddech, odgłos własnych kroków, chrzęst pod podeszwami butów, pocieszająca strzelanina Rosjan.

Wędrujemy przez zniekształcone ulice, wchodzimy na podwórza, schodzimy z latarką do piwnic. Tam też wszędzie tylko pustka i grobowa cisza. Te podziemne sklepienia są jeszcze bardziej niesamowite niż ruiny


236

Moja wojna

w świetle dnia i we mgle. Rozszarpany szyld wskazuje drogę do apteki, kręte schody prowadzą w dół. Leży tu połamane kuchenne krzesło. Zużyte opatrunki pokrywają podłogę. Niedobry zapach. W kącie skrzynia z angielskim napisem. Przejście do następnej piwnicy zawalone. Z powrotem. W innych piwnicach klepisko jest skopane i ponownie zasypane ziemią. Groby. Tutaj pogrzebano zabitych. Niektóre prostokąty są bardzo małe. Przesuwa się po nich światło naszych latarek.

Groby są wszędzie. Po bokach ulic, gdzie kiedyś były chodniki, wznoszą się pagórki, pagórek przy pagórku. Są ich setki, setki, setki. W niektóre mogiły wetknięta deska, kawałek listwy, na niej trudne już do odczytania nazwiska, nazwiska mężczyzn, nazwiska kobiet. Tu i ówdzie zbite gwoździami albo związane na krzyż dwie listewki. Ktoś postawił puszkę po konserwie, z której zwisają dwie zasuszone rośliny pokojowe. Ale to wyjątki. Większość grobów jest bezimienna. Tylko ziemia, potłuczona kamienna płyta, gruz. To są ulice Warszawy.

Podwórka Warszawy, na które wchodzimy przez rumowiska i mury przeciwpożarowe, są cmentarzami. Tutaj też grób przy grobie. Tam jeszcze stoi pogięty dziecinny rowerek na trzech kółkach, tu jest okno z porządną zasłoną, przy ścianie trzepak. Pod nim trzy groby z opisanymi krzyżami; prawdopodobnie z początku powstania. Takie porządne. Inne groby, pośpiesznie wykopane, pośpiesznie zasypane, to bezimienne pagórki wzdłuż domu. Kierujemy światło w okna piwnicy, ale niczego nie możemy rozpoznać. Dojście do schodów jest zasypane. Musimy poruszać się ostrożnie, wszędzie wszystko grozi zawaleniem. Jeden nieuważny krok w tył i but może się zapaść w miękkim gruncie.

Raz po raz staję nieoczekiwanie przed tym, co było wczoraj. Wielka betonowa płyta spadła do piwnicy, tkwi ukośnie pochylona, w ciemnym jak noc, wypełnionym gruzem świecie podziemnym. Znam to miejsce. To podłoga w sali do tańca nocnego lokalu „Adria”. Tam przed tysiącem lat panowie w smokingach i damy w wieczorowych sukniach poruszali się do dźwięków mazurka. Na Marszałkowskiej leży szkielet wypalonego tramwaju. Jak często mogłem nim jechać? Bardzo blisko, tam gdzie teraz nie ma nic poza osmalonymi fundamentami, stał hotel „Victoria”. Tam marzyliśmy z Marianną o przyszłości i pokoju, tam przeżyliśmy pokój, snuliśmy plany i dowiedzieliśmy się ze strachem o rozpoczęciu wojny z Rosją. Tutaj, przy innej ulicy, Granicznej, nagle otwiera się widok na rozległą kamienną pustynię. Tu już nawet ruiny nie stoją, tylko samotny żelazny dźwi-


Groby

237

gar albo złamana rura wodociągowa wznoszą się nad pustą płaszczyzną. To teren byłego getta, które niemieckie oddziały saperów już w 1943 roku zrównały z ziemią. Listopadowa mgła spowija miejsce śmierci. Niewidoczne groby, gdziekolwiek spojrzeć. Marguitta Olsiańska? Nieme pytanie do pustki. Mała tancerka tanga. „Peredajz”. I „Juliusz, ty teraz musisz walczyć!”. Stary przyjacielu, co się z tobą stało, udało ci się wyjść cało, jesteś tu w Warszawie? Walczyłeś, tak? A przyjaciele z „Gospody Włóczęgów”, też uszli cało czy też są tutaj w Warszawie?

Wleczemy się dalej. Ruina wysokościowca Prudential wyłania się zza barykad i mgły. Osobliwa poszarpana fasada. Wiele pionowych szeregów pustych okien. Z sąsiednich domów odpadły balkony. Tam, gdzie fronty domów jeszcze prosto stoją, najstraszniejsze są te puste okna. To oczy bez spojrzenia, bez ruchu otwarte usta. Wykrzykują pytania, pytania skierowane bezpośrednio do mnie, do nas wszystkich. Obok drzwi wisi szyld: Fryzjer. Można też rozpoznać dawny neon reklamowy: Cukiernia. Witryna jest mroczną dziurą, wypełnioną kawałkami kamieni, a kraty nożycowe wyrwane i zmięte jak papier. Robię zdjęcia, zrobiłem wiele zdjęć; dopiero w późniejszych latach się okazało, że są to jedyne istniejące zdjęcia bezludnej Warszawy14.

Jesteśmy lunatykami. Monotonia zniszczenia, nieskończoność jego przestrzennej rozległości, nieobecność jakiegokolwiek ludzkiego wymiaru, wprawiają w niemal niewytłumaczalny stan transu, budzą niepewność co do kryteriów i pojęć czasu. Może jest to wyjątkowy fenomen, odpowiadający wyjątkowości spotkania z bezludnym wielkim miastem w ruinie. Myślę, że nie było w przeszłości i w przyszłości chyba też nie będzie takiej chwili, w której ludzie się zetkną z czasem absolutnie zatrzymanym. Żadna inna ruina, żadne inne pole ruin, nie może przywołać tego stanu. Wykopaliska archeologiczne, choćby nie wiem jak rozległe, noszą znamię czegoś dawno minionego. Inne ruiny - na przykład świątynie, zamki - najczęściej są starannie zadbane, udostępniane turystom, zawsze przez nich ożywiane. Przewodniki wymieniają daty roczne, ruina ma dostarczać przyjemnych wrażeń, w niebezpiecznych miejscach znajdują się poręcze, konserwatorzy nie dopuszczają, żeby się rozpadła. Te ruiny to muzea, które chcą umożliwić wielu ludziom oglądanie chronionych reliktów. Nawet ruiny wojenne, łącznie z Hiroszimą

i Nagasaki, są rumowiskami, które od razu żyją nadal, nawet tuż po katastrofie

14 Wszystkie opublikowane w moim albumie Die Stille der Steine, Nishen-Verlag, Berlin 1994.


238

Moja wojna

życie w nich nie ustaje, są w nich ludzie, jedni umierający albo ranni, inni szukający zaginionych albo zasypanego mienia. Obecność ludzi, którzy są w kosmosie jedynymi nosicielami czasu i pojęcia czasu, jest decydująca.

Dlatego ruina Warszawy, potraktowana jako jedność, w chwili, kiedy przez nią wędrujemy, jest zupełnie innego rodzaju. Nie tylko z daleka przypomina fotografię, na której został utrwalony jeden jedyny moment wieczności. Jest czymś o wiele więcej, jest przestrzenna, można się w niej poruszać, ale jest znieruchomiała, jej rozwój w czasie został w określonym punkcie gwałtownie zatrzymany, nic już się nie porusza, ludzie znikli, panuje stan całkowitej martwoty. W najlepszym razie deszcz, upał, mróz albo wiatr mogą jeszcze spowodować zmiany, postrzegalne tylko na przestrzeni lat.

W tym stanie świadomości, w ruinie Warszawy, i tylko tutaj, przeszłość

i teraźniejszość na jedną sekundę w dziejach świata były jednością.

Przeszłość jako uchwytna istota stała tu nieporuszenie i cicho w teraźniejszości. Błąkaliśmy się po niej my, współcześni w pośpiesznej rzece godzin. W oddali pojawia się nasza ciężarówka z podporucznikiem, kolegami i Polakiem. Wkrótce zostawimy za sobą umarłe miasto15. Nad Wisłą czeka nowa śmierć, chce zapełnić nowe groby. Przyszłość przed nami jest ciemna. Nie możemy zedrzeć zasłony. Kryje się za nią uśmiechnięta twarz czy twarz Meduzy.

15 Dopiero w styczniu 1945 roku Armia Czerwona przekroczyła Wisłę i bez walki weszła do pustego miasta ruin. Zycie zaczęło się od nowa.


Podziękowania

Panie Mara Kraus i Tita Heydecker zechcą przyjąć wyrazy wdzięczności za pomoc w znalezieniu i udostępnienie wykonanych przez Autora fotografii, co bardzo wzbogaciło wymowę książki. Dziękujemy także prof. Eugeniuszowi Cezaremu Królowi i prof. Andrzejowi Zbikowskiemu za cenne uwagi, które pomogły w pracy redakcyjnej.

Wydawnictwo Świat Książki



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moja wojna 056 066ks13
Moja wojna 009 045 053
Moja wojna 038 046ks12
Harrison Harry Wojna moja miłość
Wojna o Falklandy
moja kariera www prezentacje org
82 Dzis moj zenit moc moja dzisiaj sie przesili przeslanie monologu Konrada
wykład Wojna ekonomiczna
Zimna wojna
agresja moja
WOJNA W IRAKU
HOTELARSTWO MOJA KOPIA
I wojna swiatowa i Rosja 001