tf**'V,..
ril
^
a
**< ^
Edmund Niziurski
Naprzód, Wspaniali!
Wydawnictwo 86 PRESS Łódź, 1995
SPIS TREŚCI
SPIS TREŚCI 2
ROZDZIALI 3
ROZDZIAŁU 5
ROZDZIAŁ III 19
ROZDZIAŁ IV 23
ROZDZIAŁ V 31
ROZDZIAŁ VI 47
ROZDZIAŁ VII 55
ROZDZIAŁ VIII 59
ROZDZIAŁ IX 71
ROZDZIAŁ X 97
ROZDZIAŁ XI 106
ROZDZIAŁ XII 119
ROZDZIAŁ XIII 133
ROZDZIAŁ XIV 143
ROZDZIAŁ XV 148
ROZDZIAŁ I
Od września notuje w tym brulionie pewne zdarzenia z naszego szkolnego życia. Oczywiście nie będą one figurować w prawdziwej książce, którą wkrótce napiszę. Nie są na tyle ważne ani śmieszne, ani straszne. Notuję je po prostu tak sobie, dla treningu, żeby nabrać pisarskiej formy i wyrobić sobie styl, a naprawdę to czekam... Czekam, a raczej czyham, bo to jest niecierpliwe, czujne i pełne napięcia czekanie, żeby coś okropnego zdarzyło się w naszym poczciwym miasteczku, w tych nudnych Odrzywołach.
Oczywiście jest to uzależnione przede wszystkim od pojawienia się u nas odpowiedniego opryszka, opryszka przez bardzo duże O. Tak, najpierw musi pojawić się On, Wielki Zły, z którym można się będzie zmierzyć!... Nie wiem jeszcze dokładnie, kim on będzie. Może groźnym zbrodniarzem, może szefem niebezpiecznej bandy, może szpiegiem?... Jedno jest pewne, musi być bardzo zły i sprytny.
Pewne poszlaki świadczą, że już się sposobi. Podejrzewamy, że ukrywa się w starym browarze i montuje tam swoją szajkę. Ten opuszczony browar przy ślepej uliczce nad rzeką na pewno kryje ważne tajemnice.
To nie są podejrzenia wyssane z palca. Jednego wieczoru zakradliśmy się tam z latarkami i znaleźliśmy w piwnicy świeży niedopałek cygara. Skąd się wziął? Przecież, o ile nam wiadomo, nikt w Odrzywołach nie pali cygar.
Innym razem około dziesiątej wieczorem zauważyliśmy przed browarem zaparkowany samochód: czarny mercedes, z zagraniczną rejestracją. Co robił taki wóz na tak nędznej uliczce? Zaczailiśmy się pod płotem i czekaliśmy. Po kilkunastu minutach z browaru wyszedł wysoki chudy typ z cygarem w ustach, wytarł ręce chusteczką i odjechał.
Przeniknęliśmy niezwłocznie do wnętrza. Usłyszeliśmy jakieś głosy. Z piwnic padał na schody mdły odblask światła. Po chwili zgasł. Głosy też nagle umilkły. Zbiegliśmy na dół, ale tam już nikogo nie było. Czyżby w podziemiach były jakieś tajne przejścia czy kryjówki?
Oczywiście, to nie są jeszcze dostateczne poszlaki. Czekamy na dalszy rozwój wypadków i prowadzimy ścisłą obserwację browaru... Ale nie bójcie się, to nie potrwa długo. Wielki Zły objawi się na pewno.
A nawet gdyby się nie objawił, to nic. W najgorszym razie wymyślę go. Nie mogę zrobić chłopakom zawodu. Tak czy owak książka musi być napisana. Gnat i Kleksik bardzo liczą na nią, bo obiecałem włączyć ich do akcji jako bohaterów. Być może włączę także Kwękacza. To zależy przede wszystkim od tego, czy opuści go pech. Bo moi bohaterowie nie mogą mieć pecha i wszystko musi im się udawać.
A Kwękaczowi jak dotąd nic się nie udaje, więc nie wiem, czy będę mógł go wsadzić do książki.
Jedno w każdym razie jest pewne. Zadrżycie, gdy ją przeczytacie. Będą tam miejsca mrożące krew w żyłach, igranie ze śmiercią, podstępy i zasadzki, ucieczki i pościgi, walki na pięści, trupy i rewolwery, krótko mówiąc — te rzeczy — rozumiecie, co mam na myśli. A kiedy narobi się dużo zamieszania, wtedy my bohatersko wkroczymy do akcji...
Do takiej książki się przygotowuję, a tymczasem piszę te notatki w brulionie. Coś trzeba pisać, nie? Ojciec Kwękacza to stale ćwiczy na klarnecie, żeby mu palce nie zdrętwiały, chociaż występuje w orkiestrze tylko parę razy w roku, jak są święta albo jak przyjedzie ktoś ważny.
Więc ja też mogę sobie poćwiczyć. Ale przerwę natychmiast to pisanie, jak tylko objawi się On, Wielki Zły, Tajemniczy Zet, który ukrywa się w starym browarze.
ROZDZIAŁ II
Nadawanie tytułu „Wspaniałych" przyjęło się w naszej klasie od czasu, gdy w kinie szedł film kowbojski Siedmiu Wspaniałych. Z początku miała to być zgrywa. Nasza klasa uwielbia zgrywy. Postanowiono więc dla zabawy nadać tytuły Wspaniałych tym, którzy się odznaczali czymś wybitnym. Ale wkrótce zabawa przestała być zabawą. Nie wiadomo skąd zrobiła się z tego całkiem poważna historia. Tytuł nabrał mocy i zaczął naprawdę coś znaczyć. Już tak się utarło, że temu, kto go miał, przysługiwały różne przywileje w klasie, no i automatycznie wchodził do komitetu redakcyjnego gazety.
Jasne, że w tej sytuacji wcale niełatwo było go uzyskać. Tylko jeden Zyzio Gnacki, zwany Gnatem, nie miał z tym żadnych trudności. Ale z Gnatem sprawa była jasna. Gnat był po prostu najstarszy, najsilniejszy, a oprócz tego cieszył się sławą teoretyka. Naprawdę, rzadko się zdarza, żeby najsilniejszy typ w klasie był zarazem najtęższym mózgiem. Ale gdy to się jakimś cudem zdarzy, powstaje właśnie taki fenomen jak Gnat.
Nieszczęśliwy wypadek tu zaważył. Dwa lata temu Zyzio wyłożył się fatalnie na Dużej Krokwi w Zakopanem, gdzie podczas zimowych ferii ćwiczył nielegalnie narciarskie skoki. Doznał kontuzji kręgosłupa i cały rok przeleżał unieruchomiony w specjalnym łóżku gipsowym. I wtedy właśnie udało mu się przestudiować, jak twierdzi, sto trzynaście książek naukowych, a wśród nich jedno niezwykle rzadkie i trudno dostępne dzieło, mianowicie Pedagogologię dr Aleksandra Babińskiego, byłego członka sławnej paczki czwororęcznych ze szkoły im. Lindego w Warszawie, znanego w kołach uczniowskich pod przezwiskiem Alibaby1.
Pedagogologia jest to jedyne dzieło ujmujące całość wiedzy o gogach i uczniach w ich wzajemnych stosunkach. Zawiera ono wszechstronną analizę życia szkolnego, a nadto specjalne studia porównawcze, socjologiczne i psychologiczne, a zwłaszcza charakterologiczne oparte na wynikach długoletnich badań i własnych doświadczeniach autora. Epokowa doniosłość tego dzieła Alibaby polega na tym, że po raz pierwszy przedstawia ono naukowo zagadnienia szkolne z pozycji uczniów, a nie gogów.
Czytelnik zainteresowany pedagogologia znajdzie obszerny wykład na ten temat w książce E. Niziurskiego Sposób na Alcybiadesa
Szczególnie cenna dla młodzieży jest druga część rozprawy, a mianowicie Pe-dagogologia stosowana. Zawiera ona praktyczne przepisy postępowania względem gogów i woźnych, różne skuteczne sposoby i tricki gwarantujące bezpieczne poruszanie się w labiryncie budy.
Niestety, książka ta jest dawno wyczerpana i zupełnie nieosiągalna zarówno w księgarniach jak w bibliotekach. Gnat wyjaśnił nam, że cały nakład został „na pniu" wykupiony przez gogów i w dużej części zniszczony. Nieliczne zaś ocalałe egzemplarze są skrzętnie ukrywane jako wysoce szkodliwe i niebezpieczne dla młodzieży. Wątpliwe jest także, czy kiedykolwiek ukaże się drugie wydanie. Tym bardziej zazdrościmy Gnatowi, że miał szczęście przestudiować to dzieło i że umiał tak celnie korzystać zeń w codziennej praktyce. Gdy tylko pojawił się w naszej klasie, od razu zaimponował wszystkim swoją znajomością gogicznych rzeczy. Żadne zagranie nie było mu obce. Z każdej sytuacji wychodził obronną ręką. Choć nowy, czuł się w żywiole szkolnym jak ryba w wodzie. Nic więc dziwnego, że z miejsca został obwołany Wspaniałym.
Kleksikowi nie poszło już tak łatwo. Nie będąc siłaczem, ani nie mając za sobą studiów teoretycznych musiał wywalczać tytuł Wspaniałego z wielkim mozołem i trudem przez całe dwa lata szkolne.
Najpierw dzięki upartemu treningowi został mistrzem tenisa stołowego, a potem członkiem kadry szkolnej w siatce. Z kolei uzyskał najlepszy czas szkoły w pływaniu stylem klasycznym (a w dowolnym zajął drugie miejsce).
Wreszcie z ostatnich wakacji wrócił niesamowicie obkuty zoologicznie i zaczął się popisywać niezwykłą znajomością zwierząt, zwłaszcza egzotycznych, zmuszał wszystkich do publicznych dysput i odnosił w nich druzgocące zwycięstwa. Jeden Gnat dotrzymał mu z początku placu, ale nawet i on został wkrótce zagięty haniebnie.
A było to tak. Kleksik wyzwał Gnata na publiczną dysputę o wielbłądach i z miejsca zastrzelił go pytaniem:
Czy wiesz, dlaczego wielbłądy potrafią tak długo wytrzymać bez picia?
No...
bo magazynują wodę w organizmie — odpowiedział niepewnie
Gnat.
Myślisz, że mają jakieś zbiorniki? — uśmiechnął się szyderczo Kleksik.
No...
nie — odparł zakłopotany Gnat — po prostu gromadzą wodę w
żo
łądku.
.. to znaczy w fałdach żołądka.
Nie
rozśmieszaj mnie, stary — powiedział Kleksik. — Palnąłeś
większe
głupstwo.
W żołądku nie można nic magazynować, żołądek jest do
trawienia,
a
nie do magazynowania.
Gnat poczerwieniał.
No, to gdzie magazynują, jak nie w żołądku?
W ogóle nie magazynują.
Jak to, nie magazynują?
Nie magazynują, bo nie potrzebują... One robią wodę.
Fabrycznie?
Chemicznie.
Sodową? — zadrwił Gnat.
Zwyczajną. H2O — odparł zimno Kleksik.
Poruszając ogonem?
Raczej garbem. Surowiec jest w garbie.
Kompromitujesz się bracie, w garbie wielbłąd ma tłuszcz!
Tak jest. I właśnie z tego tłuszczu robi wodę.
Oszalałeś?!
Każdy
chemik ci powie, że z tłuszczu można otrzymać wodę. Przez
utle
nianie.
Wielbłąd właśnie utlenia. Chcesz się założyć?
Ale, o dziwo, Gnat nie chciał. Wtedy wszyscyśmy zrozumieli, że został zagięty. Na lekcji biologii spytaliśmy panią Paluchową, jak to naprawdę jest z tymi wielbłądami, i okazało się, że Kleksik miał rację.
Skąd wiedziałeś? — zapytał wściekły Gnat.
Obcowałem
blisko z wielbłądami podczas wakacji — odparł Kleksik i
od
dalił
się z tajemniczą miną.
Gnata bardzo dotknęła ta porażka. W tym okresie nie uznawał poza sobą innych autorytetów i nie mógł przeboleć wyższości zoologicznej Kleksika. Wkrótce po tym po szkole rozeszły się pogłoski, że Kleksik podczas wakacji przebywał w Mombasie w Afryce Wschodniej, gdzie jeździł na wielbłądach.
Kleksik wprawdzie nie potwierdzał tych wieści, ale im także nie zaprzeczał. Robił dalej tajemnicze miny, a co więcej niby od niechcenia zaczął wtrącać do rozmowy różne słowa z narzecza murzyńskiego suahili. Było jasne, że chce za wszelką cenę uzyskać tytuł Wspaniałego.
Gnat oczywiście uważał to wszystko za bezczelny bluff, a kiedy w dodatku doszła go wieść, jakoby Kleksik miał w Kenii stryja, który zajmuje się łowieniem dzikich zwierząt do ogrodów zoologicznych, i jakoby Kleksik czynnie uczestniczył w tych łowach, nie wytrzymał dłużej. Dopadł Kleksika na przerwie i zapytał z niebezpiecznym błyskiem w oczach:
Czy nie za mocno zagrałeś?
Nie rozumiem — odparł spokojnie Kleksik.
Ten bluff nie przejdzie. Odszczekasz wszystko!
Jaki bluff?
Nie masz tam żadnego stryja.
Mam — odparł twardo Kleksik.
W
Mombasie? — Gnat przycisnął go do ściany.
Kleksik
zrobił zdziwioną minę.
No... ja przecież nie mówię, że w Mombasie...
Ale wszyscy mówią.
Czy to moja wina, że rozpuścili plotki?
Twoja,
bo nie zaprzeczyłeś, robiłeś tajemnicze miny i bąkałeś coś
po mu-
rzyńsku.
Naumyślnie, bo chciałeś, żeby wszyscy myśleli, że byłeś w
Afryce. Przy
znaj,
że te wiadomości wyssałeś z encyklopedii.
Nie...
Ja naprawdę obcowałem z wielbłądami... lwami... a nawet z
ty
grysami.
Łżesz!
Słowo daję. Mam stryja w ogrodzie zoologicznym.
W klatce? — zadrwił Gnat.
Nie. W dyrekcji. On jest dietetykiem. Ustala jadłospis dla zwierząt.
Uważaj, bo cię spłaszczę.
To
szczera prawda. Spędziłem u niego wakacje, w ogrodzie
zoologicznym
w
Warszawie i karmiłem dzikie zwierzęta.
Dość tych bajeczek!
To nie bajeczki.
Jakie masz dowody?
Mam pchły.
Co?!
Na
skutek ciągłego obcowania z drapieżnikami zostałem uciążliwie
za-
pchlony
— wyjaśnił Kleksik i podrapał się ostentacyjnie w nogę, a my
spostrze
gliśmy
oniemiali, że z tej nogi skoczyła na nas pchła.
Cofnęliśmy się odruchowo i przypomnieliśmy sobie, że istotnie od wakacji pojawiły się w szkole jakieś podejrzanie duże pchły.
Więc to od ciebie te pchły? — zapytałem.
Ode mnie — przyznał Kleksik.
Jak możesz tolerować podobne zapchlenie! — oburzył się Gnat.
Nie
mogę się tego pozbyć — westchnął Kleksik. — To są
specjalne pchły,
wyjątkowo
odporne na azotoks, chyba jakieś mutanty.
To
straszne, mnie też już chyba gryzą! — Gnat podrapał się
nerwowo za
kołnierzem.
Zdaje
ci się — uspokoił go Kleksik. — To są pchły lwie i nie
żerują na
ludziach.
Krew ludzka im nie smakuje.
Jak to, przecież na tobie żerują.
Na
mnie żerują, bo w moich żyłach płynie krew podobna do lwiej
—
oświadczył
Kleksik. — Taki wyskok natury — dodał skromnie oglądając
sobie
paznokcie.
E, zgrywasz się! — Gnat spojrzał na niego podejrzliwie.
Zaraz
was przekonam — powiedział Kleksik, po czym sprawnie
wydobył
sobie
z rękawa pchłę i wpuścił ją Kwękaczowi do ucha.
Co robisz?! Oszalałeś! — Kwękacz wzdrygnął się przerażony.
Nie bój się! Ona ci nic nie zrobi. Ona się tobą brzydzi!
8
Istotnie, ku naszemu zdziwieniu pchła wcale nie ugryzła Kwękacza, lecz odskoczyła od niego ze wstrętem — tak nam się przynajmniej wydawało. Kwękacz przygryzł wargi. Bo chyba mimo wszystko było mu przykro, że ta pchła go nie ugryzła. On też chciałby mieć krew podobną do lwiej...
Po tym eksperymencie kwestia lwiego pochodzenia Kleksikowych pcheł przestała budzić jakiekolwiek wątpliwości. Nikt też nie odważył się wypominać Kłeksikowi zapchlenia, przeciwnie, wszyscy go podziwiali. Można powiedzieć, że jego pchły zyskały powszechne uznanie, zwłaszcza po tym, co się zdarzyło w tydzień później. Otóż w tydzień później dzięki pchle Kleksik dokonał sławnego czynu, który wreszcie zapewnił mu upragniony tytuł Wspaniałego.
Zdarzyło się to w nocy podczas gwałtownej wichury. Kleksik obudził się wtedy około pierwszej ukąszony potężnie przez jedną ze swych pcheł. Obudził się i zobaczył czerwoną łunę w oknie. To paliła się budka stróża na budowie, koło magazynów po przeciwnej stronie ulicy. Kleksik wyskoczył z łóżka i narobił alarmu. Nie czekając, aż przyjedzie straż ogniowa, wybiegł z domu i rzucił się na ratunek. Najpierw wyciągnął z budki zaczadzonego i chyba trochę podgazowa-nego stróża, a następnie uruchomił gaśnicę pianową i zapobiegł przerzuceniu się ognia na magazyny.
Czyn Kłeksika wywołał ogólny podziw w całym mieście, nie mówiąc już o szkole. Pan dyrektor na apelu osobiście uścisnął Kłeksikowi rękę, a potem odbył z nim serdeczną rozmowę w gabinecie... W trakcie tej rozmowy wyznał, że jeden szczegół w tej całej historii drażni go i psuje mu wrażenie, a mianowicie pchła.
Rzecz urosła do miary problemu, gdy zapowiedzieli swój przyjazd dziennikarze z gazety wojewódzkiej. Dyro uznał, że przed dopuszczeniem dziennikarzy do Kłeksika należy coś zrobić z tą pchłą, gdyż insekt ten w żadnym wypadku nie nadaje się do opublikowania. Bohater nie powinien mieć pcheł. Nie pomogły tłumaczenia Kłeksika, że to są specjalne lwie pchły. Dyro był nieubłagany. Orzekł, że należy ustalić bardziej budujący powód Kleksikowego zbudzenia się w nocy i podał rzecz pod rozwagę gogicznego ciała. Pani Tromboniowa, nauczycielka geografii, podsunęła wersję, że Kleksik w ogóle nie spał jeszcze o pierwszej godzinie, bo jako pilny uczeń powtarzał ukształtowanie pionowe Europy. Dyro odrzucił jednak tę sugestię, gdyż mogłaby wywołać wrażenie, że nauczyciele od-rzywolscy przemęczają młodzież nauką.
Po krótkiej naradzie zgodzono się, że uczeń Kleksik musiał po prostu źle spać tej nocy, a pani Czupurska od wuefu zauważyła, że poprzedniego dnia późnym wieczorem szedł w telewizji niedozwolony dla młodzieży film pt. Urodzony pod złą gwiazdą i stąd chyba ten niespokojny sen ucznia Kłeksika. Zażądano więc wyjaśnień od bohatera w tej kwestii. Kleksik przyznał ze skruchą, że istotnie oglądał ten film i stwierdził potem u siebie pewien nieokreślony niepokój. Sprawa wyglądała niby na załatwioną, ale po ożywionej dyskusji i tę wersję odrzucono, gdyż nie wypadało, aby taki bohaterski uczeń jak Kleksik oglądał niedozwolone filmy.
Postanowiono więc poszukać innej przyczyny niespokojnego snu ucznia Kleksi-ka i zapytano go, czy przypadkiem nie najadł się czegoś przed pójściem do łóżka. Kleksik odchrząknął, nieco zakłopotany, poprosił o dyskrecje i wyznał mężnie, że owszem, tuż przed snem zjadł po kryjomu korniszony w occie oraz ćwiartkę tortu przygotowanego na imieniny cioci. Nauczycielom z początku zrobiło się bardzo mdło, a potem uznali jednogłośnie, że opublikowanie tej rewelacji rzuciłoby fatalny cień na bohatera i wywołałoby szkodliwe efekty wychowawcze. Zgodzono się też, że lepiej nie rozgrzebywać sprawy i przyjąć, że Kleksik obudził się wtedy z powodu złego snu.
Zapytano więc Kleksika, czy coś mu się śniło w nocy. Kleksik odpowiedział twierdząco, lecz wzdrygał się przed podaniem szczegółów. Wreszcie, przyciśnięty oświadczył wstydliwie, że śnił mu się... właśnie Dyro, a konkretnie, że został spłaszczony przez Dyra. Zaskoczony Dyro zażądał sprecyzowania tego określenia i Kleksik sprecyzował, że Dyro spłaszczył go mechanicznie, a mianowicie przejechał go walcem drogowym. Dyro stropił się i powiedział, że to jest bezsensowny sen, w ogóle nie do przyjęcia. Kleksik zgodził się z tym całkowicie i zaproponował, by mimo wszystko powrócić do pchły.
Ale Dyro sprzeciwił się stanowczo. W końcu po dłuższej dyskusji ustalono, że Kleksika obudziło skrzypienie okna, gdyż jako chłopiec żyjący w myśl wskazań higieny spał przy otwartym oknie. I ta wersja została podana do publicznej wiadomości. Wkrótce po tym w gazecie ukazał się artykuł o dzielnej postawie odrzy-wolskiego ucznia, a obraz Kleksika z gaśnicą pianową na tle szalejącego pożaru ozdobił jako przeciwpożarowy plakat wszystkie miasta i wsie naszego województwa. Nikogo też nie zdziwiło, że Kleksik został przez klasę mianowany Wspaniałym. A ponieważ otrzymał jednocześnie od straży ogniowej specjalny dyplom uznania, był więc pierwszym Wspaniałym Dyplomowanym i takiego też odtąd używał tytułu.
Ze mną była jeszcze gorsza sprawa. Nie miałem siły Gnata ani jego naukowych wiadomości, nie zabłysłem również bohaterskim czynem jak Kleksik. W ogóle nie wyróżniałem się niczym specjalnym spośród klasowego bractwa, chyba tylko tym, że pisałem wesołe wypracowania z polskiego, a kiedy je czytałem na lekcji, zdarzało mi się czasem rozśmieszyć do łez całą klasę. Niestety, były przeważnie nie na temat i nigdy nie dostawałem za nie piątek. Tak więc nie zanosiło się wcale, że zostanę Wspaniałym, przynajmniej do czasu, aż napiszę tę książkę, o której wspomniałem na wstępie. Książka była jednak dopiero w planie, a całą moją twórczość jak dotąd stanowiły te notatki w brulionie. Ale nie pokazywałem ich nikomu, nawet mojemu najbliższemu druhowi Gnatowi, więc nikt nie wiedział, jaka jest ich wartość... Zresztą wątpię, czy chłopaki by się na nich poznali. Na pewno powiedzieliby, że wcale nie było tak, jak piszę, i że są niepodobni do siebie, a może nawet by się obrazili, bo każdy widzi siebie inaczej i chce wyglądać jak najlepiej. Dlatego wolałem im nie pokazywać... no i talenty
10
moje pozostały nieznane. Zrezygnowałem więc z ubiegania się o tytuł w tym roku i przestałem już o nim myśleć, gdy nagle zaświtała mi niespodziewana szansa.
Na początku września ogłoszono, że za miesiąc odbędzie się telewizyjny turniej miast: „Odrzywoły kontra Lipki". Młodzież też miała brać w nim udział występując w wielkim ąuizie dotyczącym historii i geografii naszego regionu. W związku z tym odbyły się w obu odrzywolskich szkołach eliminacje w celu wyłonienia kandydata do walki z Lipkami. Zaczęto od eliminacji klasowych. W naszej klasie mieli się zmierzyć z sobą Gnat i Ela Melasińska, czyli Elamela. Ale Gnat uczęszczał właśnie na kurs motorowy LOK, a nadto przygotowywał się do lekkoatletycznych zawodów juniorów w Okaesie, czyli Odrzywolskim Klubie Sportowym, więc zrezygnował i zaproponował mnie na swoje miejsce. Ponieważ większość męskiej połowy klasy stanowili piłkarze z paczki drugorocznego Chrząszcza, a ci nie kwapili się do żadnych występów poza piłkarskimi, przeto Dyro nie mając wielkiego wyboru zgodził się, aczkolwiek bez entuzjazmu, na moją kandydaturę. Zresztą i tak Elamela była faworytką, a mnie wstawiono raczej dla formalności.
Ale wtedy właśnie los zaczął mnie poklepywać życzliwie po plecach, jak to określił później Gnat. Zupełnie nieprzyzwoicie zaczął mnie poklepywać, co było zgoła nie fair względem moich szlachetnych rywali. Któż mógł bowiem przewidzieć, że cudownie obkuta Elamela złapie akurat grypę? Biedaczka przystąpiła do eliminacji z wysoką gorączką i wkrótce zaczęła tak bredzić od rzeczy, że musiano ją pospiesznie wycofać, a ja przeszedłem fuksem do następnej tury. I znów miałem przysłowiowy łut szczęścia. W następnej turze udało mi się pokonać jednym punktem Tadeusza Gorylasa z siódmej B.
Z kolei, już jako przedstawiciel całej naszej budy, zmierzyłem się z Defonsia-kiem, to znaczy z reprezentantem szkoły im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskie-go, czyli Defonsiarni. Był to bardzo groźny Defonsiak, niejaki Cypałło, zwany pospolicie Grubym Cypkiem, geniusz pod każdym względem i naczelny redaktor organu prasowego Defonsiaków.
Nie dawano mi w tym ąuizie żadnych szans, ale i tym razem los poklepał mnie uprzejmie po łopatce. Eliminacje odbyły się na początku października, w nowo otwartym Domu Kultury. Właśnie niedawno podłączono ów szacowny budynek do elektrociepłowni i tak się złożyło, że akurat w dniu naszych występów dzielni palacze urządzili próbę sprawności instalacji. Próba wypadła doskonale, w ciągu pół godziny temperatura na sali osiągnęła 30 stopni. Już pierwszym naszym odpowiedziom konkursowym towarzyszyły podejrzane strzały. To wilgotne klepki parkietu pękały z trzaskiem. Jednocześnie salę zaczęła zasnuwać mgła. To świeże tynki parowały pośpiesznie, a wraz z nimi zaczęło parować i jury.
Pierwsza nie wytrzymała pani Baryłowska ze szkoły Defonsiaków. Miała słabe serce i wyniesiono ją omdlałą. Wstyd powiedzieć, ale to mnie od razu podniosło na duchu. Baryłowska była fanatyczną Defonsiaczką i zauważyłem, że podpo-
11
wiadała Cypkowi, gdy znajdował się w kropce. Drugą ofiarą palaczy stał się sam dyrektor Domu Kultury, bożyszcze pań, wymuskany i nienaganny magister Fu-mowicz. Gdy ocierał pot z czoła, odlepiła mu się peruka i upadła między krzesła, a oczom zdumionych widzów ukazała się łysina wielka i okropnie dymiąca...
Parował też Gruby Cypek... Ja jeden nie parowałem. Jestem okropny chu-dzielec tudzież zmarzluch i czułem się w tej ciepłej parze wcale nieźle. A Gruby Cypek parował. Jąkał się coraz bardziej i gubił. Zdawało się, że razem z potem wyparowują jego wiadomości. Wypił całą karafkę wody, ale to mu nic nie pomogło, przeciwnie, napęczniał jeszcze bardziej i parował dwa razy szybciej. Pamiętam jego twarz nabrzmiałą i czerwoną jak pomidor oraz jego przerażone oczy. Biedak, zdawał sobie sprawę, że paruje fatalnie i patrzył na mnie z nadzieją, że ja też może zacznę w końcu parować. Ale ja nie parowałem i to go załamało do reszty. Przegrał.
Tak więc zostałem mianowany przedstawicielem Odrzywołów na ten teleturniej. Gdy szedłem do szkoły, ludzie oglądali się za mną i mówili: „patrzcie, to ten Tomcio Okist, syn okulisty, który będzie walczył z Lipkami". A mnie oblatywał strach. Wiedziałem, że wszyscy bardzo liczą na mnie i że nędzny będzie mój los, gdy zawiodę ich zaufanie. Więc już z samego strachu, żeby się nie zbłaźnić, wziąłem się do wkuwania. Bo zdawałem sobie sprawę, że dotychczas wygrywałem fuksem, a naprawdę to poziom mojej wiedzy jest żałosny i nędzny. Zacząłem więc pospiesznie pompować w siebie brakujące wiadomości, a całe Odrzywoły mi pomagały. Nie mogłem po południu wyrwać się nawet na chwilę z domu, bo zaraz na ulicy podnosiły się krzyki:
Patrzcie, obija się łobuz, a czas leci!
On chce nas skompromitować!
Gdzie się pętasz?! Do domu!
Wkuwaj, smarkaczu!
A spróbuj tylko nie wygrać!
Kiedy próbowałem dać nogę, oburzeni przechodnie rzucali się za mną w pościg, łapali mnie i odstawiali do chaty. Kontrolowany przez tysiące oczu, osaczony zewsząd i zaszczuty, chcąc nie chcąc musiałem się uczyć. Sam pan dyrektor Obe-ronowicz osobiście sprawdzał co dzień moje postępy.
Nic więc dziwnego, że gdy nadszedł wreszcie dzień turnieju, zakasowałem na oczach całej Polski reprezentanta Lipków i zostałem bohaterem Odrzywołów. Bo już było z nami krucho, Lipki prowadziły w większości konkurencji i dopiero moje zwycięstwo, jak powiedział Dyro, odwróciło kartę, tak, że, koniec końcem, wygraliśmy.
Dostałem różne nagrody za mój występ, ale najbardziej ucieszyła mnie jedna: nominacja na Wspaniałego w naszej klasie.
Było nas więc teraz w sumie trzech Wspaniałych. Właściwie to myśleliśmy, że będzie nas czterech. Liczyliśmy na Maćka Kwękacza zwanego Kwękusiem.
12
Był ambitny i dzielny. Miał warunki. Ale nic mu nie wychodziło! Tego chłopaka prześladował wyjątkowy pech... Jego szlachetne w intencjach czyny obracały się przeciwko niemu. Same żałosne wpadki, jak ta z tą zmęczoną kobietą w ciemnych okularach spieszącą do pociągu z ogromnym tobołem i ciężką walizą, której Kwękacz ochoczo zaofiarował pomoc. Zadyszana niewiasta skwapliwie obarczyła go całym bagażem, a potem tak się rozzuchwaliła, że gdy opadał z sił i ustawał, kłuła go parasolem przynaglając do pośpiechu. Ale na tym nie koniec. Kiedy zlany potem Kleksik dobywając reszty sił dotarł wreszcie na dworzec, zatrzymał go milicyjny radiowóz. Okazało się, że w tobole i w walizie były same kradzione rzeczy należące do znanego w naszym mieście muzyka Piszczyna-Swiergockiego, do którego mieszkania dokonano właśnie tego dnia bezczelnego włamania. Niewiasta w ciemnych okularach gdzieś się ulotniła a biedny Kwękuś miał duży problem, jak przekonać milicję, że nie jest złodziejem.
Nie zniechęcony bynajmniej niepowodzeniem pierwszych prób, po wakacjach zgłosił ponownie swoją kandydaturę. Twierdził, że całe lato działał charytatywnie jako Niewidzialna Ręka niosąc bliźnim dyskretną pomoc. Ale jeśli w naszej okolicy rzeczywiście grasowała jakaś Niewidzialna Ręka, to widocznie przesadziła z tą dyskrecją, bo jakoś nikt jej nie zauważył i nie zapamiętał, tak, że Kwękuś nie mógł przedstawić ani świadków ani innych dowodów swojego „niewidzialnego" działania.
Myśleliśmy, że teraz da już za wygraną, ale on zadziwił nas swoim uporem.
— Zobaczycie!
I tak zostanę Wspaniałym! — powiedział i... i rzeczywiście
tym
razem zrobił coś, co przez cztery dni elektryzowało naszą szkołę,
ba, całe
miasto!
A żeby mieć świadków swojego wyczynu wtajemniczył nas z góry
we
wszystko.
Pamiętam, zaciągnął nas na pierwszej przerwie w mroczny zaułek korytarza, rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje i oznajmił dramatycznym szeptem:
— Rozpoczynam
akcję pod kryptonimem „Sajgon"! Jeśli przyrzekniecie, że
nie
piśniecie nikomu ani słowa, zdradzę wam niektóre szczegóły.
Uśmiechnęliśmy się na poły drwiąco na poły pobłażliwie. Nikt nie brał na serio słów nieudacznika.
Jasne,
że nic nie piśniemy — uspokoił go rozbawiony Gnat. — Nie
ma
problemu,
mów!
To
będzie coś zupełnie ekstra! — Kękusiowi oczy się zaświeciły.
— Już
wszystko
obmyśliłem. Wiecie, że za trzy dni odchodzi ten transport do
Wietnamu?
Wiedzieliśmy doskonale. Przez długi czas w naszym mieście trwała zbiórka pieniężna na zakup leków i sprzętu medycznego dla tego kraju. W naszej szkole była siedziba komitetu organizującego tę akcję. Od paru dni gotowe już do drogi dary czekały w suterenie szkoły na wysyłkę. Ale co to wszystko miało wspólnego z przedsięwzięciem Kwękusia? Spojrzeliśmy na niego zdziwieni.
13
— Wstąpcie
do mnie wieczorem. Coś wam pokażę. Tylko gęby na kłódkę!
—
powiedział
tajemniczo.
Zaintrygowani zaszliśmy do niego po kolacji, Kwękuś zaprowadził nas do piwnicy i pokazał nam dużą skrzynię zaopatrzoną w nalepki: Fragile! Nie rzucać!
Zrobiłem ją ściśle według wzoru — powiedział. — Kapujecie teraz?
Nic nie kapujemy — odparł Gnat.
Takie same skrzynie są w suterenie szkoły.
I co z tego?
Dołączę moją do tamtych i pojedzie do Wietnamu.
Pusta?
Wcale nie będzie pusta.
A co do niej wsadzisz?
Siebie
— odparł Kwękuś.
Osłupieliśmy.
Chcesz wyjechać w skrzyni?! — wykrztusiłem.
Tak
jest. Robię skok do Wietnamu i będę tam walczył. Legalnie by
mnie
nie
wypuścili, więc postanowiłem przemycić się w tej skrzyni. Będę
rok w Wiet
namie,
potem wrócę. A co, zatkało was! — uśmiechnął się
zadowolony.
Oszalałeś chyba! Naprawdę chcesz to zrobić?! — przeraził się Gnat.
Naprawdę.
Zastanów
się, chłopie, przecież wszystkie skrzynie są w ewidencji. Od
razu
się
połapią, że jest o jedną skrzynię za dużo.
Wątpię.
Raczej pomyślą, że się pomylili. Co innego, gdyby brakowało
jed
nej
skrzyni, ale tak? Od przybytku głowa nie boli. Zobaczycie, że się
uda.
Nie
wytrzymasz tyle dni w takiej skrzyni — zauważył Kleksik — ty
wiesz,
jak
długo jedzie się do Wietnamu? Chyba z miesiąc.
Miesiąc? Co najmniej dwa miesiące! — stwierdził Gnat.
Nie
myślę cały czas siedzieć w tej skrzyni — wzruszył ramionami
Kwę
kuś.
— Jak tylko załadują mnie na statek, wydostanę się z niej i
ukryję w ładowni
albo
gdzieś na pokładzie. Zabieram z sobą odpowiednie narzędzia —
pokazał nam
młotek,
piłkę, obcążki i jakieś dłuta. — Mam także trochę
żywności, konserwy,
puszki
z sokiem i kanister z wodą. Powinno wystarczyć na tydzień.
A potem?
Potem
będę już na statku i jakoś sobie zorganizuję prowiant. Do was
mam
tylko
jedną prośbę, żebyście pomogli umieścić mnie z tą skrzynią
w suterenie
szkolnej...
Spojrzeliśmy po sobie.
Nie będziemy się do tego mieszać — mruknął Gnat.
Dlaczego? Macie pietra?
— Nie,
ale uważamy, że nie masz żadnych szans. To jest pomysł
szczeniacki.
Kwękuś
przygryzł wargi.
14
No
tak... mogłem się tego spodziewać. Po prostu nie chcecie, żebym
je
chał.
Boicie się...
Powiedziałem, że się nie boimy! — krzyknął zdenerwowany Gnat.
Boicie
się, żebym was nie zakasował — zasapał Kwękuś. — Nie
chcecie,
żebym
został Wspaniałym. Bo wiecie, że kiedy mi się uda, zostanę
najwspanial
szym
Wspaniałym. Nie będzie takiego drugiego Wspaniałego w
Odrzywołach!
Głupi jesteś — mruknął Gnat.
Żałuję, że wam powiedziałem... Idźcie teraz do Dyra i donieście mu!...
Nie
bój się. Nikomu nie powiemy — wycedził spokojnie Gnat — ale
nie ra
dzimy
ci robić tego skoku. Stanowczo odradzamy... Zastanów się dobrze!
Cześć!
Wybiegliśmy z piwnicy.
Myślisz,
że on naprawdę zapakuje się do tej skrzyni i pojedzie? —
zapyta
łem
Gnata.
E,
zgrywa się... — mruknął Gnat. — Chciał, żebyśmy go
podziwiali za
ten
pomysł i błagali, żeby został...
A
ja wam mówię, że on może to zrobić! — powiedział Kleksik. —
To jest
uparty
wariat! Postanowił zostać Wspaniałym za wszelką cenę!
Technicznie niewykonalne! — potrząsnął głową Gnat.
A jednak tego samego dnia, w którym odjechały dary dla Wietnamu, zniknął Kwękuś. Bardzo chcieliśmy być przy ładowaniu skrzyń na ciężarówkę, niestety nie udało się. Załadowano skrzynie wczesnym rankiem i gdy przyszliśmy do szkoły, już ich nie było. Odjechały, a Kwękuś nie zjawił się na lekcjach... Nie było go także w domu. Wieczorem rodzice, podejrzewając nową ucieczkę Maćka, zawiadomili milicję, a Kwękaczowa oskarżyła nas, że maczaliśmy w tym palce. Zaprzeczyliśmy stanowczo. Mimo to wzięto nas nazajutrz na przesłuchanie do Komendy.
Byliśmy w kropce. Nie wiedzieliśmy, czy mamy prawo zdradzić tajemnicę Kwękusia. Nie zdradziliśmy. W szkole zapytaliśmy brata Maćka, czyli Kwękacza Młodszego, czy wie to samo co my. Okazało się, że wie jeszcze więcej. Pochwalił się, że wieczorem pomagał bratu nieść skrzynię do szkoły.
Potem
ustawiliśmy skrzynię przy wejściu i Maciek wlazł do niej... A
ja
zabiłem
wieko — wyznał z dumą.
I zostawiłeś Maćka w skrzyni pod drzwiami? — zdziwiliśmy się.
Na
tym polegał cały plan. Zostawiłem tę skrzynię pod drzwiami, a
potem
zatelefonowałem
do woźnej, że wysłałem do szkoły ostatnią skrzynię z lekami
dla
Wietnamu
i że należy dołączyć ją do pozostałych.
Jak to... i woźna nie poznała po głosie, że dzwoni jakiś mikrus?
Przedstawiłem
się jako pani doktor Waciakowa z komitetu. Maciek napisał
mi
na kartce, co mam powiedzieć.
Mocno zagrane — zauważyłem.
Poszedł na całego — mruknął Gnat. — Ryzyk fizyk.
15
No i udało się? — zapytał podniecony Kleksik.
Tak
— odparł Kwękacz Młodszy. — Woźna nic nie podejrzewała.
Wzięła
syna
i zięcia, zanieśli skrzynię do sutereny i ustawili przy innych.
Gderała tylko
potem,
słyszałem, bo schowałem się w krzakach, że ci, co przywieźli
tę skrzynię,
mogli
ją od razu zanieść, a nie zostawić pod drzwiami.
Niesamowita
historia — pokręcił głową Gnat. — Twój brat miał tym
razem
nadzwyczajne
szczęście. Takie numery rzadko kiedy wychodzą.
Chyba
pech nareszcie odwrócił się od Maćka — zauważył Kleksik. —
Jak
sądzicie,
domyśla się, że on wybył w tej skrzyni?
Nie
domyśla się — powiedział Kwękacz Młodszy. — Nie wpadnie im
to
do
głowy. Starzy nie mają fantazji. Jeśli nic nie piśniemy, sami
nigdy do tego nie
dojdą.
Ja nic nie pisnę. Przysiągłem Maćkowi. A wy?
— My
też nie piśniemy — odburknął zirytowany Gnat i odeszliśmy
szybko.
Ja
osobiście wcale nie byłam taki pewny, że nie pisnę. Z powodu
cienkiej
ściany. W naszym bloku ściany są bardzo cienkie i słyszałem ciągle płacz pani Kwękaczowej. Daremnie pocieszano ją, że Maciek wróci. Zawsze przecież wracał, najdalej po trzech dniach. Biedna matka tym razem miała złe przeczucia. Była pewna, że ta ostatnia ucieczka nie jest tak niewinna jak poprzednie. Utwierdził ją w tym przekonaniu list, który znalazła w skrzynce:
Kochani Rodzice!
Musiałem wyjechać na rok w ważnej sprawie. Jak wrócę, będziecie dumni ze mnie. Nie martwcie się i nie szukajcie mnie. Ściskam Was mocno.
Maciek
Naprawdę nie wiem, czy bym w końcu nie pisnął. Mam czułe serce, a Kwęka-czowa rozpaczała tak bardzo, że chyba bym się załamał i wyznał jej całą prawdę, lecz oto na czwarty dzień rozeszła się wieść, że Maciek już jest w domu. Podobno przywiozła go milicyjna warszawa. Tylko tyle. Żadnych innych szczegółów.
Natychmiast po lekcjach pobiegliśmy do Kwękaczów, ale matka nie chciała nas wpuścić. Dopiero na drugi dzień dopadliśmy Kwękusia na ulicy, gdy z kwaśną miną maszerował do szkoły.
Więc jednak przyskrzynili cię! — pokiwał głową ze współczuciem Gnat.
Nikt mnie nie przyskrzynił — oburzył się Kwękuś.
No, to czemu przypisać to szczęście, że cię znowu widzimy?
Nie uwierzycie, jak wam powiem! Spotkała mnie niesamowita przygoda!
Cóż takiego?
Ukradziono mnie.
Jak to „ukradziono"?
— Podczas
przeładunku w Gdyni złodzieje ukradli tę skrzynię. Nie wiem
do
kładnie,
w jakich okolicznościach, bo właśnie spałem... Budzę się i
czuję, że
jakoś
dziwnie się kołyszę. Z początku myślałem, że już płynę na
statku, ale zo
baczyłem
przez szpary zieloną trawkę i drzewo. Bardzo mnie to zdziwiło.
Potem
16
usłyszałem rozmowę tych złodziei. Domyśliłem się, że zostałem ukradziony i że niosą mnie do swojej meliny w Chylonii...
Zawsze
trafiasz na jakichś złodziei — zauważyłem podejrzliwie. —
Przy
poprzednim
skoku mówiłeś, że ukradli ci plecak z żywnością i dlatego
musiałeś
wrócić.
Czy
to moja wina, że stale mnie prześladują elementy przestępcze?
—
jęknął
Kwękuś i pociągnął nosem. Nabawił się widać kataru w tej
skrzyni.
Machnąłem ręką.
— Opowiadaj dalej!
Maciek wytarł nos i ciągnął dalej:
No
więc, jak zrozumiałem, co się stało, dostałem gęsiej skórki.
Ale opa
nowałem
się szybko i postanowiłem wydobyć się ze skrzyni. Nie namyślając
się
wiele
chwyciłem moją piłkę i zacząłem piłować deszczułki.
Złodzieje usłyszeli
zgrzyt,
postawili skrzynię na ziemi i patrzyli na nią zdumieni. Wtedy ja
wytę
żyłem
wszystkie siły, wywaliłem plecami wieko i wyskoczyłem. Zrobiło
to dość
mocne
wrażenie na złodziejach. Jeden dostał ataku serca, a drugi popadł
w osłu
pienie.
I uciekłeś?
Ja? Uciekać? — skrzywił się Kwękuś.
Więc co zrobiłeś?
Obezwładniłem przestępców i oddałem ich w ręce milicji.
Technicznie raczej trudne — zauważył z powątpiewaniem Gnat.
Zależy
dla kogo. Zresztą, jak powiedziałem, jeden z tych przestępców
do
stał
ataku serca i nie liczył się, a drugi trwał w osłupieniu. Dałem
mu więc ko
zła
w żołądek. Zachwiał się. Wtedy pomacałem go w szczękę...
Usiadł na zie
mi
i rozglądał się oszołomiony. Chciałem go dalej zaprawiać, aż
do skutku, ale
już
nadbiegli ludzie... Pomogli mi przytrzymać opryszków i wezwali
milicję. Po
obejrzeniu
opryszków milicjanci oświadczyli, że są to znani złodzieje
portowi,
a
potem z wdzięczności odwieziono mnie gratisowo do chaty. No i znów
jestem
z
wami. Widzę, że jakoś nie cieszycie się.
O... owszem, cieszymy się — wyjąkałem oszołomiony — tylko...
Tylko co?
Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić...
Ty,
Tomciu, masz niedowład wyobraźni... Wątpię, czy kiedykolwiek
uda
ci
się sklecić tę książkę.
Gdyby
było, jak mówisz — powiedziałem — na pewno pisaliby o
twoim
wyczynie
w gazecie... A tymczasem nic nie piszą.
Bo milicjanci zachowali ścisłą dyskrecję.
Niby dlaczego?
17
— Prosiłem ich o to. Zapomniałeś, że moja podróż w skrzyni była nielegalna, wolałem więc uniknąć rozgłosu. Wystarczy mi, że klasa mianuje mnie Wspaniałym. Zasłużyłem chyba...
Niestety, klasa była innego zdania. Opowiadanie Kwękusia wydało się wszystkim niewiarygodne. Maciek był bardzo rozgoryczony tą nieufnością klasy, więc, żeby go pocieszyć, nadaliśmy mu tymczasowo nieoficjalny tytuł Półwspaniałego i przyjęliśmy go do komitetu redakcyjnego gazety. Miał prowadzić dział turystyczny.
Szczerze mówiąc istotnie spotkała go niesprawiedliwość. Gdyby był dziewczyną, na pewno już dawno zostałby Wspaniałym. Do dziewczyn przykłada się inną miarę. Już siedem uzyskało ten tytuł.
Wystarczy, że któraś jeździ na motorowerze i od razu „Wspaniała". U nas nie ma chłopaka, który by nie robił popisowej ósemki na prawdziwym motorze, a nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, żeby robić z tego wielką historię. A Przypora Brunhilda to poszła o północy na cmentarz, posiedziała pięć minut przy grobowcu Ordynata i też od razu nadano jej tytuł.
Inne też chciały chodzić, ale daliśmy im nauczkę. Kiedy dowiedzieliśmy się, że następnej nocy ma pójść Bębenkówna, natychmiast przystąpiliśmy do kontrakcji. Ojciec Kwękacza jest kominiarzem i ma cylinder. Więc Gnat zaproponował, żeby Kwękuś zaczaił się w tym cylindrze za grobowcem Ordynata. W cylindrze i długiej pelerynie. I ze świecą dymną schowaną pod peleryną. Gdy Bębenkówna pojawi się na cmentarzu, Kwękacz miał wyjść zza grobowca i kroczyć wolno naprzeciw... Nic nie miał robić, tylko kroczyć. Dopiero gdyby się nie przelękła, miał zapalić świecę i machając peleryną wypuszczać dym. Ale, tak jak przewidzieliśmy, nie potrzebował wypuszczać dymu ani niczym machać, bo Bębenkówna, jak tylko zobaczyła dziwną postać na ścieżce, uciekła z okropnym krzykiem.
Widzieliśmy to wszystko zza pobliskiego drzewa, gdzie staliśmy ukryci. A potem całe Odrzywoły opowiadały, że na cmentarzu o północy straszy duch Ordynata w cylindrze. A te dziewczyny, co czekały przy bramie na Bębenkównę, żeby świadczyć o jej wspaniałości, to znaczy komisja, też uciekły razem ze Wspaniałą Przyporą Brunhilda. Ich krzyki słychać było aż na drugim końcu miasta. Inna rzecz, że i Kwękuś uciekł... bo w chwilę potem stanął w bramie zadyszany, utytłany w błocie i bez cylindra. Nie wiadomo, co go przestraszyło i dlaczego uciekał. On sam nie chciał się do niczego przyznać, mówił, że pośliznął się i przewrócił na mokrej ścieżce. Ale, czy byłby się pośliznął, gdyby nie uciekał? Wątpliwe. No i nie wróciłby bez cylindra. Mówił, że wiatr mu go porwał gdzieś w krzaki i że nie mógł znaleźć. Ale to była nieprawda. Bo zaraz poszliśmy sprawdzić i zobaczyliśmy, że cylinder leży na środku ścieżki.
Niezależnie od tego przykrego incydentu akcja osiągnęła swój cel. „Wspaniałość" dziewczyn została ostatecznie skompromitowana. Od tej pory nikt w klasie nie bierze poważnie ich tytułów. Wszyscy zrozumieli, że one są na taryfie ulgowej i że naprawdę liczymy się tylko my.
ROZDZIAŁ III
Tak jest, tylko my trzej w oczach szkoły liczyliśmy się jako Wspaniali, ale w głębi duszy czuliśmy, że nam też te tytuły niezupełnie się należą i od początku dręczyła nas zasadnicza wątpliwość co do naszej wspaniałości. Bo tak naprawdę to przecież nie zaliczyliśmy jeszcze żadnego faktycznie wielkiego czynu i, co tu owijać w bawełnę, w uzyskaniu tytułu walnie dopomógł nam los!
Czuliśmy się trochę jak szachiści, którym w grze dano fory. No, bo czy to była zasługa Gnata, że miał kondycję atlety? Że leżąc w gipsie jak mumia i wściekając się z nudów nałykał się tylu teoretycznych mądrości? A Kleksik? Przecież obudził się w nocy z powodu „lwiej pchły" i dlatego zauważył pożar. Po prostu szczęśliwy przypadek. To prawda, że nie stracił głowy i popisał się zimną krwią, ale jak jest nas w klasie dwudziestu chłopa, wszyscy zachowaliby się podobnie. Albo ja... czy przebrnąłbym eliminacje zwycięsko, gdyby nie gorączka Elameli i „pomoc" elektrociepłowni?
Oczywiście nie mówiliśmy o tym między sobą. To należało do wstydliwych tematów i poruszanie ich było uważane za przejaw złego smaku. A jednak nie mogliśmy zagłuszyć niepokoju. Nawiedzał nas zwłaszcza w chwilach odpoczynku, gdy zmęczeni szkolną aktywnością, szukaliśmy wytchnienia w Azylu.
Azylem nazywaliśmy schowek pod schodami. Znajdowała się tam kupa wygodnych rupieci: kanapa ze sprężynami na wierzchu, wiklinowe, dziurawe, trzeszczące fotele, stare wypłowiałe flagi oraz miotły brzozowe, które przeszły na emeryturę i które chorowita woźna Pękosiowa używała już tylko jako ostatniego argumentu przy uciszaniu szkolnego bractwa. Tam urządziliśmy sobie intymną kwaterę. Z dala od szkolnego gwaru oddawaliśmy się słodkiemu spoczywaniu na laurach. W świetle piętnastowatowej żarówki graliśmy w durnia, opowiadaliśmy sobie kawały i plotki szkolne, śmialiśmy się z nowych dziwactw Pelmana, naszego chemika i z kapeluszy pani Czupurskiej. Lecz coraz częściej zdarzało się, że kiedy tak zażywaliśmy relaksu w Azylu i ktoś z nas opowiadał drakę albo kawał, milkł nagle w połowie opowiadania, bo spostrzegał, że kumple go wcale nie słuchają i myślą o czymś innym.
I siedzieliśmy milczący już aż do dzwonka. Słychać było tylko jęki sprężyn starej kanapy i czasem trzeszczenie miotły, a my myśleliśmy, że to trzeszczą na-
19
sze laury, na których wygodnie spoczywamy. A kiedy czasem lampka zamigotała, mieliśmy głupie uczucie, że to nasza aureola wspaniałości niebezpiecznie zaćmiewa się i migocze, jakby już wkrótce miała zgasnąć.
Aż wreszcie Gnat ośmielił się kiedyś przełamać to milczenie i wyraził nasze lęki krótko:
— Panowie, coś trzeba robić! Nie uważacie, że my jesteśmy Wspaniali na kredyt?
Ale co można było zrobić? Nieraz po lekcjach włóczyliśmy się po ulicach, koło bogatszych sklepów, a zwłaszcza „Jubilera" i nawiedzały nas okrutne myśli. Patrzyliśmy, czy jakiś litościwy przechodzień nie stłucze szyby wystawowej i nie zrabuje czegoś, żebyśmy mogli rzucić się za nim w pogoń i oczywiście złapać. Albo wychodziliśmy na strych domu Gnata, najwyższej kamienicy w mieście i wyglądaliśmy z nadzieją przez okienko, że może gdzieś się pali i że można będzie walczyć bohatersko z ogniem i wyciągać zaczadzone dzieci z pożaru. Albo spacerowaliśmy po moście, zaklinając w duchu nielicznych przechodniów, żeby któryś z nich zechciał łaskawie zrobić salto do rzeki i topić się, abyśmy mogli skutecznie pospieszyć mu z pomocą. Ale jakoś nikt nie chciał kraść, podpalać ani skakać do wody. Owszem, pewnego razu jeden gość skoczył z mostu, uszczęśliwiony Gnat za nim, ale skończyło się na tym, że to on wyratował Gnata, a nie Gnat jego. Bo facet okazał się zapalonym pływakiem wyczynowcem, niejakim Kiszką, mistrzem Okaesu, z braku basenu trenującym w ten sposób.
W tym stanie rzeczy ostatnią nadzieję wiązaliśmy ze starym browarem, ale cierpliwość nasza była na wyczerpaniu, bo nawet tam nic się ciekawego nie działo. Tak więc stało się jasne, żeśmy się wmanewrowali w nader nieprzyjemną sytuację i to z naszej własnej winy.
Wszystko dlatego, że za bardzo się reklamowaliśmy, za bardzo chcieliśmy zwrócić na siebie uwagę, no i teraz jesteśmy jak na cenzurowanym, staliśmy się osobami publicznymi i piekielnie publiczna będzie też nasza kompromitacja i klęska. Za dużo narobiliśmy szkolnemu bractwu apetytu na rychłe zdemaskowanie Wielkiego Złego i to teraz zemściło się... Oczekują od nas Bóg wie czego, a tu nic... kompletnie nic! Więc zaczynają nas lekceważyć. I to jest najgorsze! Pierwsze oznaki lekceważenia pojawiły się już w zeszłym tygodniu. Chcieliśmy dla relaksu stuknąć w siatkę i poszliśmy do sali wuefu, a tam był ten szajbus Umilak z siódmej C. Grał z paroma fąflami. Kazaliśmy mu spadać, a on nie chciał. Po raz pierwszy ośmielił się stawiać opór. I to kto! Taki gnojek, takie zero! Uczepił się jak szympans siatki i pluł na nas! Musieliśmy go siłą odrywać. Potem dla porządku przetrzepaliśmy typka. Ale nic nie pomogło. Mściwy głąb opublikował nazajutrz w gazecie ściennej paszkwil pod tytułem:
Mała oda do tak zwanych Wspaniałych
A oto jak brzmiał ten haniebny tekst:
Koń się śmieje! Wy do piłki?!
20
To już lepsza draka!
Pitka bowiem jest dla ludzi
w typie Umilaka.
A wy, łajzy Gnackiego,
lepiej już łapcie Złego,
jak nie potraficie
robić nic lepszego!
Miał czelność coś podobnego wysmarować i przykleić na naszej gazecie! Od razu zebrał się tłum gapiów. Czytali chichocząc głupio, a nikt nie stanął w naszej obronie.
Oczywiście rozpędziliśmy brutalnie gapiów, a potem zdarliśmy to wierszydło, ale co to pomogło? Ujma na honorze pozostała. I tego dnia zrozumieliśmy, że zjeżdżamy po równi pochyłej w dół. Nasza z takim trudem zdobyta pozycja Wspaniałych stanęła pod znakiem zapytania i wkrótce nie będzie warta funta kłaków! Pustka się wokół nas zrobiła. Bractwo zbierało się po kątach i szeptało, a gdy podchodziliśmy, wszyscy od razu milkli. Wiedzieliśmy, że o nas mówią. I nic przyjemnego. Toteż zdziwiliśmy się bardzo, gdy w ostatni poniedziałek września do Azylu, gdzie właśnie radziliśmy jak wyjść z dołka, wpadł zadyszany Kleksik i wysapał zadyszany:
Uszy...
uszy do góry, panowie, nie jest... z nami tak źle, jak
myślimy...
Są
jeszcze tacy... tacy, co aż się palą, żeby przystąpić... żeby
przystąpić do nas!
Co ty bredzisz? — Gnat zmarszczył brwi.
Nie
bredzę, zgłosił się... zgłosił się człowiek... Chce być
kandydatem do
naszego
klubu.
Kto?!
Taki
jeden z siódmej B. Nie znacie go. On jest nowy. Przenieśli go z
Zatru-
chla.
Nie opowiadaj głupich kawałków — splunął Gnat.
Poważnie mówię. Jest nowy kandydat.
To jakiś wariat — mruknąłem.
No...
nie wiem... — pociągnął nosem Kleksik — trochę dziwny typ,
to
fakt...
przyznał, że jest na liście skierowanych na badanie do
psychologa, ale nie
robi
wrażenia regularnego czubka. Zresztą sami osądźcie.
Przyprowadziłem go.
Jest
za drzwiami.
Obejrzymy typka, co Zyziu? To może być ciekawe — powiedziałem.
Tylko
nie przestraszcie się — uprzedził Kleksik. — On ma nędzną
powłokę
cielesną.
Garbaty? — zainteresowałem się.
No nie! — zaprzeczył.
Kulawy? Zezowaty?
Nie.
21
Tylko co?
Taki ogólnie chuchrowaty.
Jeszcze gorzej niż Tomcio? — Gnat spojrzał na mnie złośliwie.
Zewnętrzna
powłoka cielesna nie decyduje o wartościach człowieka
—
wycedziłem
zimno — mogę sypnąć przykładami z historii.
Tak jest! — poparli mnie Kękuś i Kleksik.
Dobra
— mruknął Gnat. — Nie będę zwracał uwagi na jego nicość
ciele
sną,
jeśli okaże się wspaniały... hm... duchem. Dawajcie tego
wymoczka!
ROZDZIAŁ IV
Mimo tego wielkodusznego oświadczenia znakomity teoretyk Zyzio nie mógł ukryć grymasu niesmaku, gdy nowy kandydat na Wspaniałego stawił się przed nami. Nieborak robił fatalne wrażenie. Faktycznie wyglądał jeszcze gorzej niż ja. Znacznie gorzej. Kompletny zdechlak. Widać urwał się prosto z wuefu na boisku, bo miał na sobie kostium gimnastyczny, który bezlitośnie obnażał wszystkie anatomiczne szczegóły jego nędznej budowy, patyczkowate nożyny, wąskie ramionka i wystające łopatki. A do tego okropne okulary w drucikowej oprawce i ta blada, trójkątna twarzyczka. I te uszy sterczące jak u wilka, włosy na jeża, spiczasta broda, w ogóle cały jakiś był spiczasty chyba z powodu nadzwyczajnej chudości i o wiele za mały jak na siódmoklasistę, półtora metra na oko, może ciut więcej. Tylko oczy miał duże jak lemur wari, bardzo okrągłe i bardzo błyszczące.
Przez dłuższą chwilę nikt się nie odezwał. W milczeniu taksowaliśmy cherlaka a on taksował nas żując gumę. W końcu Gnat chciał coś powiedzieć, ale dostał tiku pod okiem, co mu się zdarzało tylko w momentach zupełnego obrzydzenia, więc zamachał tylko ręką, jakby chciał odegnać od siebie przykrą zjawę, a ja od razu zrozumiałem, że wymoczek jest bez szans, że jest z góry przekreślony i że nie będzie normalnej procedury sprawdzania kandydata, bo Zyzio postanowił go z miejsca spławić.
Ale nie doceniliśmy typa. Był widać przyzwyczajony do silnego wrażenia, jakie wywoływał w nowej szkole, bo bez cienia zakłopotania wypluł gumę i przylepił sobie za uchem.
To
na potem — powiedział i obrócił się do Zyzia. — Ty pewnie
jesteś ten
teoretyk
najbardziej wspaniały i nazywasz się Gnat.
Dokładnie — wycedził lodowato Zyzio.
Podobno
robicie próby na wspaniałość, nawet z dziewczynami, więc
po
myślałem.
..
To tylko taka zabawa — przerwał mu Gnat.
Lubię
się bawić — oznajmił fąfel — zwłaszcza w podchody i
tropienie,
a
najbardziej uwielbiam obmyślać fortele i urządzać zasadzki.
Słyszałem, że wy
tropicie
Wielkiego Złego. To duża rzecz! Wielki Zły! Tak... on istnieje —
rzekł
23
z przekonaniem. — To byłoby wspaniale przyskrzynić go. Myślę, że mógłbym się przydać...
Źle trafiłeś — zgasił go Gnat. — Spadaj, chłopie!
Jak to?
Wielki
Zły jest postacią wymyśloną, on nie istnieje. To tylko taka
zabawa,
już
powiedziałem ci.
— Nie
szkodzi. Chcę się w to bawić — wypalił bez namysłu
zdechlak.
Zrozumieliśmy,
że mamy do czynienia z niebezpiecznym upartym maniakiem
i że nie uwolnimy się od niego tak łatwo.
Uparty
z ciebie zawodnik — zauważył z rosnącą podejrzliwością Gnat.
—
Mów,
kto cię nasłał! — wrzasnął nagle. — Może niejaki
Chrząszcz?
Nie znam człowieka — wymoczek cofnął się nieco spłoszony.
No,
no, nie bój się, synu — Gnat złagodniał i wysilił się na
sztuczny
uśmiech
— nie urwiemy ci łebka, ale powiedz prawdę jak na spowiedzi, dla
kogo
pracujesz,
dla Defonsiaków, co?
Dla
jakich znowu wąsików?! — cherlak zaskoczony niemile
nieufnością
Zyzia,
sam zaczął z kolei przyglądać mu się ciekawie, jak jakiemuś
zwierzęciu
egzotycznemu
w zoo to zdejmując to zakładając z powrotem okulary, co
wyraźnie
rozdrażniło
naszego teoretyka.
Udajesz
głupka, czy nim jesteś? — zmienił ton i warknął ostro. —
Pewnie
uważasz
się za sprytnego agenta, ale ja nie takich agentów rozpracowałem.
Nie
uda
ci się zostać u nas wtyczką Defonsiarni!
A co to jest wąsiarnia? Pierwszy raz słyszę...
Ręce
opadają — zasapał Gnat. — Na świętych braci sinusa i
cosinusa, on
się
aż prosi, żeby mu przefasonować szczękę!
Daj
spokój, Zyziu — powstrzymał go Kleksik. — Nie denerwuj się!
Już ci
mówiłem,
on jest nowy i nie zna tutejszych układów...
A ja trochę na złość Zyziowi powiedziałem:
Ten
fąfel ma w sobie coś... Ja bym go przyjął, to jest dobry
materiał,
niewinność
patrzy mu z oczu, czy nie widzicie? Niewinność i sporo
naiwności,
ale
wyrobi się.
Zresztą
mówiąc prawdę — dodał Kleksik — on ma prawo! Zgodnie z
re
gulaminem
każdy ma prawo zarejestrować się na kandydata i poddać próbom
—
wyjął
swoją wielką chustkę i głośno przeczyścił sobie nos. — Nie
masz chyba
zamiaru
łamać regulaminu, Zyziu?
Gnat wzruszył ramionami i chrząknął.
— Chcecie
robić z nim próby? Szkoda czasu i atłasu. Z góry wam mówię,
nic
to nie da... Ale jeśli wam zależy, proszę bardzo, zważ go i
zmierz, Kękuś.
Z
pewnością nie ma normy.
Kwękacz przybrał urzędową minę.
— Kandydat powinien najpierw wypełnić ankietę personalną — przypomniał.
24
— Słusznie
— rzekł Gnat. — Daj no swoją legitymację szkolną,
koleś!
Łepek
zaczął wywracać kieszenie, kolorowe tabletki gumy do żucia
rozsypały
mu się po podłodze. Legitymacji nie znalazł.
Chyba
gdzieś ją posiałem — oznajmił beztrosko z rozbrajającym
uśmie
chem
— czasami jestem roztargniony, jak myślę nad czymś...
Znakomicie!
— zadrwił Gnat. — Roztargniony Wspaniały! Kogoś
takiego
właśnie
nam brakowało do kolekcji.
Już
wiem, zostawiłem ją w kurtce w szatni — przypomniał sobie
niefor
tunny
kandydat. — Polecę i przyniosę.
Szkoda
czasu, kolego — powstrzymałem go — potem przyniesiesz i
poka
żesz,
a teraz po prostu przedstaw się grzecznie. Jak ci na imię?
Zdechlak wydał z siebie spiesznie jakiś terkot jak karabin maszynowy połykając przy tym namiętnie samogłoski. Gnat zmarszczył brwi.
Nic nie zrozumiałem. Masz na imię Mizeriusz?
On
ma trochę zniekształconą mowę, bo należy do klubu połykaczy
gło
sek
— wyjaśnił Kleksik. — A co do imion, to ma dwa imiona,
będziemy mogli
wybrać.
Pierwsze to Dariusz.
Lepiej
pasowałoby Niezdariusz — zauważył Gnat. — Nie podoba mi
się.
A
to drugie?
Fumencjusz — odparł Kleksik.
Dobre!
— ocenił Gnat. — Pfu-mencjusz?... De-mencjusz?...
Men-
cjusz?
— rozważał głośno różne warianty przymierzając je do osoby
kandyda
ta.
— U nas będziesz nazywał się Mencjusz! — zdecydował. — To
dobre imię!
Nazwisko
też mam dobre — pochwalił się wymoczek. — Na pewno ci
się
spodoba. Tym razem postaram się mówić wyraźnie — zapewnił, po
czym
wymamrotał
coś pomału pod nosem. — No jak wypadło? — zapytał ciekawie.
Jak bełkot przygłupa po bełcie — zdenerwował się Gnat.
Czy zrozumiałeś, Kleksik, co on wymamlał?
— On
powiedział, że nazywa się Niecnotka.
Gnata
zatkało na moment.
Też
p i i k n i e, jak mówią górale — pokręcił z podziwem głową.
— Zna
komite,
sugestywne nazwisko, ale niepoczciwe. Poprawimy ci wydźwięk,
synu,
u
nas będziesz nazywał się Cnotka.
Czy
to konieczne? — skrzywił się Mencjusz. — Jestem przywiązany
do
Niecnotki.
Konieczne — potwierdził Zyzio — wszyscy tutaj mamy zwiska.
Zwiska?!
Czyli
pseudonimy klubowe. Ja jestem Gnat, już wiesz, ten podstępny
oku
larnik
— wskazał na mnie — to Tomcio Okultysta, syn okulisty Okista,
ten szaj-
bus,
co ma katar i pchły to Kleksik, już go poznałeś. Naprawdę
nazywa się Olo
25
Kleksiński, a ten ponury cyborg o twarzy człowieka pierwotnego, co może przyśnić się w nocy, lecz ozdobionej szlachetnym nosem a'la Tadeusz Kościuszko, to Maciek Kwękacz, czyli Kwękuś albo po prostu Kękuś. Zrozumiałeś?
Tak jest.
No,
to możemy przejść do prób. Wiesz, że musisz przejść
odpowiednie
testy?
Wiem, Kleksik mnie uprzedził.
A
czy uprzedził cię, synu, że to nie przelewki? I łatwo się
wygłupić? Musisz
czymś
się wybitnie odznaczyć, być super tip-top przynajmniej w jednej
specjal
ności
— spojrzał krytycznie na Mencjusza — więc jeśli nie czujesz
się na siłach,
lepiej
wycofaj się od razu.
Zdechlak zacisnął wargi i potrząsnął głową.
— No,
dobrze, więc zaczynamy — mruknął Gnat. — Czy masz jakąś
specjal
ność?
Zdechlak milczał zakłopotany.
— W czym jesteś dobry? — podpowiedziałem.
Wzruszył ramionkami, spuścił oczy i uśmiechnął wstydliwie, jakby zażenowany pytaniem.
Nie wiem — bąknął. — Czasem udaje mi się pomóc.
Wszyscy
sobie pomagamy, synu, jak Bozia przykazał, ale to trochę za
mało,
żeby
zostać Wspaniałym. Chyba będę musiał cię skreślić — rzekł
Gnat.
Nie
rób tego! — zaprotestował Kleksik. — On nam się przyda, on
ma
zdolności
dy... dyplomatyczne.
Co
takiego?! Nie rozśmieszaj mnie, bo pęknę z ubawu. — skrzywił
się
Gnat.
Złapał Mencjusza za ucho, przyciągnął do siebie i parsknął mu
śmiechem
w
twarz. — Jaki z ciebie, Cnotko, może być dyplomata!
Tak o nim wszyscy mówią w siódmej B. On naprawia...
Zepsute budziki czy stare parasole? — zadrwił Zyzio.
On naprawia sytuacje.
Sytuacje? — Gnat wytrzeszczył oczy zaskoczony. — Pierwszy raz słyszę.
Po
prostu jest specjalistą od naprawiania kłopotliwych sytuacji i
naprę
żonych
stosunków. On mówi, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Nie
przyjdzie mu
nawet
do głowy, żeby czegoś nie można było naprawić.
Eh,
co on może naprawiać, taki szczeniak — wzruszył ramionami Gnat.
—
Jeszcze
gorzej popsuje.
Naprawdę
jest skuteczny. To on naprawił stosunki między Chrząszczem
a
Grubym Cypkiem. Pamiętasz, dziwiłeś się, że nagle przestali
drzeć koty z po
wodu
Adeli i rozegrali mecz pingpongowy... oni, do niedawna najwięksi
wro
gowie!
To właśnie sprawka Fu... Pfu... to znaczy, chciałem powiedzieć,
robota
Mencjusza.
Nie wierzę.
26
Zapytaj, kogo chcesz, samego Chrząszcza najlepiej...
To
jakaś kosmiczna bzdura. Już ostrzegałem was i powtarzam: ktoś
chce
nas
zrobić w konia i podstawia nam tego typka — Gnat z właściwą
sobie brutal
nością
przycisnął Mencjusza do ściany. — Mów prawdę synu. W czyjej
ty grasz
drużynie?
Nie gram w żadnej drużynie —jęknął Mencjusz.
Naprawdę?!
To co ty właściwie knujesz? — Gnat złapał
nieszczęsnego
kandydata
za gardło i zaczął dusić...
Nic
nie knuję... — wykrztusił tym razem naprawdę przerażony
chłopczy-
na.
Choć wiedziałem, że to tylko teatralne popisy Zyzia gwoli zastraszenia badanej ofiary, czułem rosnący niesmak i postanowiłem się wmieszać.
Nie
w ten sposób, stary — powiedziałem. — Puść człowieka.
Zamiast dusić
faceta
trzeba po prostu sprawdzić go testem.
Tak
jest! — podchwycili od razu Kleksik i Kwękuś. — Wymyśl dla
niego
jakąś
ciekawą próbę. Nudno jest. Rozerwiemy się trochę.
No,
teoretyk, rusz głową — dodałem. — Jak chcesz, potrafisz
sypnąć po
mysłami,
to przecież dla ciebie pestka. Wiem, że masz łeb nie od parady —
pod-
kadziłem
mu chytrze.
Gnat lubił takie okazjonalne pochlebstwa i kupował je łatwo. Teraz też kupił od razu i puścił przyduszonego chłopca.
Oni
mają rację — powiedział z szatańskim uśmiechem do Mencjusza
—
zabawimy
się nieco. Jeśli z ciebie taki naprawiacz, to chyba mam coś
odpowied
niego
dla ciebie. Posłuchaj, znasz naszą pocztę... niemożliwe ogonki
do kasy,
tylko
jedno okienko czynne. Zwłaszcza pod wieczór, kiedy sklepowe
przynoszą
dzienny
utarg i wpłacają na konto, czeka się tam godzinę, albo dwie i
więcej, lu
dzie
wściekają się, nogi bolą... Jest tam co prawda fotel, jeden
jedyny zresztą,
ale
właśnie o ten fotel wybuchają największe kłótnie. Przodują w
tym dwie star
sze
panie, pani Fomiczewska i pani Zębiszowa... Proszę bardzo, jeśli
jesteś taki
magik,
to napraw tę sytuację, zrób coś, żeby te sympatyczne panie
przestały się
kłócić!
Wstyd mi osobiście, bo jedna z tych pań jest moją chrzestną
matką. Masz
sześć
godzin na wykonanie zadania. Spotkamy się na poczcie o pół do
siódmej...
wszystko
jasne?
Tak jest — chrząknął Mencjusz.
Tylko
nie próbuj tam instalować drugi fotel czy krzesełko. To banalne!
—
ostrzegł
go Gnat. — Mam nadzieję, że wymyślisz coś ciekawszego, coś
zabawne
go.
— Gnat mrugnął do nas złośliwym okiem, pewien, że zadał bobu
naprawia-
czowi.
Mencjusz zmarszczył brwi, poprawił okulary i poruszył uszami. Widać było, że myśli intensywnie.
— No i co, synu, zapytał drwiąco Gnat — wymyśliłeś coś?
27
To da się załatwić — powiedział Mencjusz po chwili.
Jesteś pewien?
Na dziewięćdziesiąt procent.
Może
w czymś ci pomóc — zapytałem. — Masz prawo do
ograniczonej
pomocy
z naszej strony.
Nie,
dziękuję — odparł — to znaczy... potrzebny mi kawałek
grubego
białego
papieru.
Już
się robi! — wyciągnąłem z klubowej teczki błyszczący arkusik
brystolu
i
podałem mu.
Co chcesz uczynić, synu? — zapytał zaintrygowany Gnat.
Nie
powiem, bo byście mogli wszystko zepsuć — Mencjusz wsunął
pastyl
kę
gumy do ust i żując wybiegł z Azylu.
Nie chcieliśmy się do tego przyznać, ale z wielką niecierpliwością czekaliśmy na umówioną godzinę i zaraz po szóstej pobiegliśmy na pocztę. Mencjusz czekał już na nas pod drzwiami. Wydawał się jeszcze mniejszy i mizerniejszy niż w szkole. Flegmatycznie żuł gumę.
No jak?! — zapytałem niespokojnie.
Załatwione — odparł krótko.
Zajrzeliśmy z niedowierzaniem. Do kasy wiła się tasiemcowa kolejka jak zwykle. Już z daleka usłyszeliśmy charakterystyczny gruby głos pani Zębiszowej i słowie zy sopran pani Fomiczewskiej, lecz ku naszemu zdziwieniu nie było w tych głosach ani śladu złości czy dawnej wrogości. Przeciwnie, obie panie prześcigały się w uprzejmościach.
Bardzo
proszę, kochana, niechże pani spocznie — szczebiotała uroczo
pani
Fomiczewska
wskazując na pusty fotel.
Dziękuję,
serdeńko, to miło z pani strony, ale to miejsce dla pani —
Zębi-
szowa
szczerzyła w przyjaznym uśmiechu swoje końskie zęby.
Co też, pani kochana — zaprzeczała gorąco Fomiczewska.
No,
no, niech pani się nie droży, serdeńko — Zębiszowa próbowała
posa
dzić
ją przemocą na fotelu wykorzystując przewagę fizyczną.
Nie,
naprawdę nie mogłabym, nie miałabym serca — wyrywała się
Fomi
czewska
— to miejsce na pewno należy się pani — przekonywała
słodziutko.
Słuchałem i patrzyłem oszołomiony.
— No, jak ci się to podoba? — zapytałem Zyzia.
Przygryzł wargi i sposępniał. Spojrzałem na Mencjusza. Stał skromnie z boku ze spuszczonymi oczyma i uśmiechał się tym swoim uśmiechem wstydliwego zakłopotania.
Przeniosłem wzrok na pusty fotel i od razu zrozumiałem skąd ta cudowna przemiana dwu pań tak poprzednio skłóconych. Otóż gałgan umieścił na fotelu napis:
DLA STARSZYCH OSÓB
28
(po czterdziestce)
Gnat bez słowa, wyraźnie zdenerwowany szybko opuścił pocztę. My wytoczyliśmy się zaraz po nim. Chwilę potem dogonił nas Mencjusz.
Czy teraz przyjmiecie mnie? — zapytał zadyszany.
Nie! — odburknął Zyzio.
Jak to?! Przecież przeszedłem próbę.
Próba
to nie wszystko, synu — wycedził Gnat. — U nas obowiązują
pewne
parametry,
a ty nie spełniasz podstawowych cielesnych warunków przyjęcia.
Nie rozumiem.
Za mały jesteś.
Gnat wyciągnął calówkę ze swej „technicznej" kieszeni i zmierzył zaskoczonego Mencjusza.
No,
zobacz — pokazał — brakuje ci trzech centymetrów do normy i
widać
na
oko, że co najmniej cztery kilo wagi!
Iz tego powodu nie przyjmiesz mnie? — Mencjusz nie krył rozczarowania.
Z
tego powodu — powtórzył Gnat, ale ja wiedziałem, że nie był
to praw
dziwy
powód. Gnat nie lubił mieć przy sobie osobników zbyt
inteligentnych i po
mysłowych.
Po prostu bał się, że fąfel go zaćmi!
To...
to nie jest sprawiedliwe ani mądre! — zauważył rozgoryczony
Men
cjusz.
— Żeby z powodu trzech centymetrów przekreślać człowieka?!...
Przykro
mi, takie są przepisy — westchnął obłudnie Gnat. — Ale
możemy
zaangażować
cię jako naszego agenta.
Agenta? — skrzywił się Mencjusz.
Powiedzmy...
komandosa — sprostowałem — to lepiej brzmi. Zostaniesz
naszym
komandosem do zadań specjalnych — mrugnąłem do niego, a widząc
je
go
rozczarowaną minę dodałem szybko: — To tylko na początek. Na
pewno uro
śniesz
szybko i za miesiąc... za dwa będziesz mógł zostać prawdziwym
Wspa
niałym.
Jedz tylko dużo marchewki i pij mleko!
— No,
dobra — westchnął — mógłbym zostać waszym komandosem,
ale...
— zawahał się.
Ale co?
Ale
muszę wiedzieć, co to będą za zadania specjalne, bo ja... —
znów
utknął
zakłopotany.
Bo co? — mruknął Gnat.
Bo ja biorę tylko czyste roboty.
To
będą czyste roboty — oświadczył urażony Zyzio. — Za kogo ty
nas
masz,
synu?!
Patrzcie,
jeszcze nie został przyjęty a już się stawia, wymoczek! —
obu
rzył
się Kwękacz i nie namyślając się wiele chciał zaaplikować
Mencjuszowi tak
zwaną
ścinkę pod włos, ale zdechlak przykucnął momentalnie
demonstrując zna-
29
komity refleks i ręka Kękusia zamiast na czole małego komandosa wylądowała na podbródku Zyzia.
Oszalałeś?! — wrzasnął Gnat trzymając się za szczękę.
To on... to on mnie pchnął — wykrztusił Kwękacz.
Nieprawda! Sam się nadziałeś — powiedział spokojnie Mencjusz.
Ja
ci pokażę, zdechlaku — rozzłoszczony Kękuś chwycił za
kołnierz Men-
cjuszowego
golfa.
Lecz i tym razem nasz świeżo upieczony komandos popisał się niezwykłą sprawnością. Błyskawicznie wykonał jakiś wężowy skręt tułowia i osłupiały Kwękacz spostrzegł, że w rękach został mu tylko sflaczały sweter, a sam Mencjusz już był za plecami napastnika i ściskał mu szyję zgiętym ramieniem jak obręczą.
Gnat pokręcił głową.
— No,
no — powiedział z uznaniem — niezły chwyt, jak Defonsiaków
ko
cham.
Dobry jesteś, synu — poklepał łaskawie Mencjusza po wystających
ło
patkach,
a potem poklepaliśmy go wszyscy, nawet obolały Kękuś
wielkodusznie
go
poklepał. I tym sympatycznym akcentem zakończył się prolog
dramatycznych
wydarzeń,
których my wszyscy i sam komandos Mencjusz wkrótce mieliśmy
być
bohaterami...
ROZDZIAŁ V
Dwa dni później kończyłem właśnie spisywanie tej całej historii z Mencju-szem Cnotką, gdy wpadł do mnie podniecony Gnat i wysapał:
— Wielki
Zły ruszył! Przystąpił do akcji. Pełna mobilizacja, Tomciu!
Wsta
waj!
Na pewno spodziewał się, że zerwę się gwałtownie, tak w tych okolicznościach postąpiłaby większość chłopaków, to byłoby typowe i normalne, ale ja postanowiłem zachować się w sposób nietypowy i oryginalny. W tym okresie sprawiało mi szczególną przyjemność takie właśnie oryginalne zachowanie. Wchodziło to w zakres ćwiczeń silnej woli, które zacząłem uprawiać. Dlatego, choć nogi mi się rwały do biegu, a ręce drżały, umyślnie wolno kończyłem opis tamtej sceny w Azylu.
Co
ty tam jeszcze skrobiesz?! — wykrzyknął zdumiony Gnat. — Nie
sły
szałeś,
co powiedziałem? Wielki Zły przystąpił do akcji!
Słyszałem — odparłem flegmatycznie.
I nie podskoczyłeś?!
— Nie
podskoczyłem.
Gnat
wytrzeszczył oczy.
Ty
chyba umyślnie drażnisz się ze mną, Okultysto! Rzuć w diabły
to pisanie
i
chodź! Czasu nie ma!
Festina lente2 — odparłem i jeszcze bardziej zwolniłem moje ruchy.
Co powiedziałeś? — uniósł do góry brwi Gnat.
Festina
lente —
powtórzyłem przeszywając go zimnym spojrzeniem. —
Sede,
tace et exspecta inpace!3.
Nic nie rozumiem! W jakim to języku?!
W tajemnym — odparłem stawiając wielokropek na zakończenie rozdziału.
Co ty pleciesz?! — wybełkotał Gnat.
Po
prostu mówię do ciebie językiem wielkiego wodza starożytności,
Ceza
ra.
Po łacinie?!
2Festina lente (łac.) — Spiesz się powoli
^Sede, tace et exspecta inpace (łac.) — Siądź, milcz i oczekuj w spokoju
31
Tak,
zacząłem się uczyć tego języka.
Gnat
osłupiał.
Oszalałeś? Po co?!...
Ż
eby
czytać tajemne księgi. Większość dzieł z zakresu czarnej magii
napi
sana
jest po łacinie.
Wstawaj! Ja się spieszę, a ty mi takie rzeczy! Nie... to po prostu śmieszne!
Si
tacuisses, philosophus mansisses4
—
odparłem flegmatycznie, po czym
bez
pośpiechu włożyłem marynarkę i wyszedłem z Gnatem.
Opowiem
ci, co się stało — zaczął Gnat, gdy znaleźliśmy się na
ulicy, ale
powstrzymałem
go łagodnie, choć bardzo byłem ciekawy.
Dokończmy lepiej tej rozmowy o łacinie — zaproponowałem.
O łacinie?! W takiej decydującej chwili?
Tak, właśnie w takiej decydującej chwili.
Ty naprawdę jesteś stuknięty — zasapał Gnat.
Bynajmniej.
Uczę się tylko opanowywać emocje i tobie też radzę.
Dlatego
sądzę,
że powinniśmy dokończyć rozmowę o łacinie. W ramach ćwiczenia
zimnej
krwi.
Jak się na to zapatrujesz?
Gnat spojrzał na mnie zaskoczony.
Niech mnie barrakuda cmoknie! Ale ty masz pomysły!
No więc? Poćwiczysz trochę?
Dobrze, poćwiczę, byle szybko.
Otóż
pomyślałem, że znajomość takiego języka może nam oddać
ważne
usługi
w naszej działalności.
Nie kapuję.
To
język umarły i mało znany. Mój stary i magister Sianko, nasz
aptekarz,
używają
łaciny, kiedy nie chcą, żeby ich ktoś niepowołany zrozumiał. A
poza tym
sam
dźwięk tej mowy, posłuchaj: Felix
quipotuit rerum cognoscere causas5.
Ale Gnat miał praktyczne podejście do rzeczy i nie bawiły go uroki słów. Uznał natomiast, że warto by używać łaciny do tajnego porozumiewania się w naszej paczce. I umówiliśmy się, że załatwię mu lekcje u latynisty.
No,
to klawo — powiedziałem. — Wykazaliśmy obaj opanowanie
wyższej
klasy.
Teraz możemy porozmawiać o aktualnej sensacji. Więc co z tym
Wielkim
Złym?
Tylko żeby to nie była znów jakaś dziennikarska kaczka!
Nie.
Tym razem naprawdę bomba. Dostałem ważny meldunek od
Kleksika.
Jemu
to właśnie, według naszego stałego planu obserwacji browaru,
wypadł dziś
dyżur.
I co?
4
Si
tacuisses, philosophus mansisses (łac.)
— Gdybyś milczał, byłbyś nadal filozofem 5Felix
qui potuit rerum cognoscere causas (łac.)
— Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny rzeczy
32
Zebrał pewne poszlaki...
Mętnych
poszlak to my mamy po uszy — przerwałem mu ostro. —
Intere
sują
mnie tylko konkrety i osoby.
Mamy
konkret i osoby. Przede wszystkim pojawił się właściciel
mercedesa:
Chudy.
Och, Chudy! — skrzywiłem się.
Czekaj, to bomba, synu! Ty wiesz z kim on był?
No?
Z Rajzerem.
Z tym gogiem od Defonsiaków?
Tak.
Chudy podwiózł go mercedesem pod browar. Zeszli razem do
podzie
mi.
Byli tam bardzo krótko. Kleksik nie zdążył ich podpatrzyć...
ale sam fakt!
Pomyśl!
Profesor Rajzer!
Trudno mi jakoś uwierzyć, żeby Rajzer był w szajce... — zauważyłem.
Mnie
to nie dziwi. Nie znasz Rajzera? Defonsiacy mówili, że Rajzer
ostat
nio
był bardzo zaaferowany. Odłożył nawet klasówkę z matmy, a w
ogóle robił
wrażenie,
jakby miał ważniejsze sprawy na głowie od szkoły. Przestał się
de
nerwować
na lekcjach, przestał pytać na stopnie... Nie wiesz także
zapewne, że
Rajzer
był asem w strzelaniu i miał kiedyś mistrzostwo okręgu. Celował
zwłasz
cza
w strzelaniu do rzutków... Obecnie, choć nie jest już
wyczynowcem, ćwiczy
w
dalszym ciągu... Taki człowiek jak Rajzer byłby niewątpliwie
cennym nabyt
kiem
dla szajki.
Nabytkiem? Sądzisz, że został zwerbowany?
To
hipoteza. Nic jeszcze nie sądzę. Nie jest wykluczone, że to on
właśnie
jest
szefem...
W
takim razie byłaby to szajka intelektualna — zauważyłem
ironicznie. —
Wiesz,
to mi się nawet podoba, banda intelektualistów...
A
ty myślałeś, że to będzie banda zarośniętych opryszków o
wyglądzie go
ryli,
od których z daleka śmierdzi zbrodnią? Rozumujesz kategoriami
prymityw
nymi
i przestarzałymi, synu! Nie, Tomciu, takie ordynarne bandy, jeśli
jeszcze
w
ogóle gdzieś istnieją, stanowią dziś margines świata
przestępczego. Prawdzi
we,
naprawdę groźne gangi rekrutują się obecnie spośród wysoko
cenionych fa
chowców
o nie budzącej podejrzeń powierzchowności i nienagannych
manierach.
I
myślę, że z takimi będziemy mieć u nas do czynienia...
Przestraszyłeś się?
Nie, tylko...
Tylko co?
Boję się, żebyśmy nie wyszli na idiotów. To wciąż są nikłe poszlaki...
Za
kogo mnie uważasz?! — oburzył się Gnat. — Jeśli przychodzę
do ciebie
i
mówię, że sprawa ruszyła z miejsca, to znaczy, że ruszyła. Nie
powiedziałem ci
przecież
najważniejszej rzeczy... Posłuchaj. Kleksik śledził dalej
Chudego i oto,
33
co odkrył. Chudy pojechał do kawiarni „Orient", a teraz uważaj... na widowni pojawia się osobnik numer 2.
Kto!?
Niejaki
Marian Potępa.
Osłupiałem.
Ten technik dentystyczny z ulicy Pierwszego Maja?
Ten sam. Spotkał się z Chudym w kawiarni.
Może Chudy chciał sobie zamówić u niego sztuczne zęby?
Nie
bądź śmieszny. Chudy ma zdrowe zęby. Widziałem dokładnie, gdy
się
śmiał...
Co
ty mogłeś widzieć! Sztuczne zęby zwykle wyglądają jeszcze
lepiej niż
naturalne.
Nie można poznać.
Można.
Właśnie po tym, że sztuczne zęby są zwykle zbyt ładne, zbyt
rów
ne.
Tymczasem ten facet od mercedesa ma zęby zdrowe, ale raczej krzywe.
Zresz
tą
czy taki facet z mercedesem musiałby przyjeżdżać po zęby aż do
Odrzywołów?
No, nie...
Poza
tym kwestię uzębienia omawia się raczej w gabinecie
dentystycz
nym,
a nie w kawiarni... Tu chodziło o całkiem inną sprawę. Dalszy
rozwój wy
padków
wykazał to dobitnie. Otóż obaj panowie siadają sobie przy
stoliku obok
okna.
Kleksik siada za nimi przy stoliku w kącie. Oni zamawiają kawę,
on zama
wia
porcję lodów. Nawiasem mówiąc, łobuz zafundował sobie melbę!
To skandal,
żeby
tak pustoszyć kasę naszej paczki! Mógł przecież zamówić wodę
z sokiem
i
popijać powoli! — oburzył się Gnat.
Jasne.
To jest bezwstydne wykorzystanie sytuacji służbowej —
zasapałem
równie
wzburzony. — Czy przynajmniej coś wyniuchał?
Owszem,
ale zanim to się stało, zrujnował nas finansowo. Bo Chudy i
Potę
pa
rozmawiali bardzo długo... Kleksik już dawno zjadł swoją melbę,
a oni wciąż
jeszcze
gadali i pili kawę z koniakiem... Więc ten łobuz zamówił sobie
dwie
nowe
melby!
Dwie?! — zatkało mnie. — To jest bezczelność!
Zupełna
bezczelność. No więc jadł te melby i podsłuchiwał. Ale
niewie
le
usłyszał, bo Chudy i Potępa rozmawiali ściszonymi głosami,
czasem szeptali
sobie
wprost do ucha.
Dosyć podejrzane!
Tak,
dodatkowa poszlaka obciążająca. W pewnym momencie jednak
udało
się
Kleksikowi usłyszeć parę zdań. Oto one — Gnat z triumfem
wyciągnął notes
i
przeczytał: — Zrób
to dyskretnie. Nie mogę ryzykować... Jutro musisz normal
nie
iść do pracy nikt nie powinien się domyślić.
— Mówi
do niego przez „ty"! Bardzo znamienne — mruknąłem.
Gnat
kiwnął głową.
34
Stosunek
wyraźnie służbowy. Tak przemawia szef do wykonawcy... I dru
gi
ważny element: zależy im na ścisłej tajemnicy. Zadanie Potępy
jest ryzykowne
i
tajne.
Ale co właściwie Potępa ma zrobić? — zapytałem z niepokojem.
To właśnie należy wydedukować... — uśmiechnął się Gnat.
Na
szczęście mamy całkiem przyzwoite przesłanki. Otóż wyobraź
sobie,
w
pewnym momencie Chudy wyciągnął parę papierowych serwetek z
flakonu
i
zaczął coś na nich kreślić długopisem... Potem rozmawiali
jeszcze przez chwilę
i
wyszli. Wtedy, zanim kelnerka sprzątnęła ich stolik, Kleksikowi
udało się prze
chwycić.
.. rysunek...
Zostawili go na stole?! — zdumiałem się.
No nie, Potępa zabrał go ze sobą...
Nie rozumiem. Przecież mówisz, że Kleksik przechwycił...
Odbicie
rysunku na papierowej serwetce... Bo pod tą serwetką, na któ
rej
Chudy rysował, była jeszcze druga i odcisnęły się na niej
wyraźne kontury
szkicu...
Zaraz ci pokażę, tylko nie tutaj, na ulicy. Chodźmy do parku!
Poszliśmy. Gnat zaciągnął mnie w ustronną cienistą alejkę. Siedliśmy na ławce. Gnat upewniwszy się, że nikt nas nie obserwuje, otworzył teczkę, wyciągnął z niej brulion, a następnie wyjął z niego bibułkową serwetkę.
— Przyjrzyj się dobrze — powiedział.
Istotnie, na bibułce były odciśnięte jakieś linie, tworzące prostokąty i kwadraty...
Co to może być? — zapytałem.
Plan.
Tu nie widać wyraźnie... Ale przerysowałem go — powiedział
Gnat
i
wydobył z teczki arkusz papieru kancelaryjnego. — Popatrz! Teraz
domyślisz
się
łatwo, co przedstawia ten szkic.
— Chyba
plan mieszkania — odparłem po krótkim zastanowieniu.
Gnat
pokręcił głową.
Nie
jesteś zbyt domyślny, synu. Spójrz wobec tego na to —
wyciągnął
trzeci
z kolei rysunek. — Spójrz i porównaj ten plan z poprzednim...
Wydają mi się podobne.
Jasne.
Bo przedstawiają to samo. Ten drugi plan sporządziłem już
miesiąc
temu...
Pokazywałem ci go przecież... Nie przypominasz sobie?!
Wpatrywałem się w oba rysunki i nagle poczułem, że serce załomotało mi w piersiach.
To...
to są przecież piwnice browaru! — wykrzyknąłem tak głośno,
że aż
przechodząca
koło nas parka obejrzała się ciekawie.
Cicho!
Nie wrzeszcz tak głośno! Zwracasz na siebie uwagę —
syknął
Gnat.
— Podobno ćwiczysz opanowywanie odruchów emocjonalnych, synu
—
dodał
uszczypliwie.
Zaczerwieniłem się.
35
Inna
rzecz, że ja też podskoczyłem, kiedy porównałem te oba
rysunki... —
uśmiechnął
się zwycięsko Gnat. — Bo to jest namacalny dowód. To jest
nareszcie
coś!
Tak, to nareszcie coś — przyznałem.
Chwyciliśmy
koniuszek nitki z kłębka... Teraz trzeba trzymać mocno,
nie
wypuszczać
z rąk... i rozplątywać!
Tak jest, rozplątywać — powtórzyłem gorączkowo.
Od
tego momentu zaczyna się nasza wielka akcja. Nadałem jej
kryptonim
„WPZ".
Co to znaczy?
Wspaniali przeciw Złemu. Nieźle, co?
Nieźle, ale... najważniejsze, żeby zacząć działać.
Nie
bój się. Rozpoczęliśmy już odpowiednie działanie. Zarówno
facet od
mercedesa
jak i Potępa są pod ścisłą obserwacją... Każdy krok Chudego
śledzi
Kwękuś,
a każdy krok Potępy Kleksik.
A Mencjusz? — zapytałem.
Co Mencjusz? — zmarszczył brwi Gnat.
Pytam, co zleciłeś Mencjuszowi? — powtórzyłem głośno.
Nic — odburknął Gnat.
Jak to, nie uruchomiłeś Mencjusza? — zdziwiłem się.
Na razie nie.
Dlaczego? On... on przecież jest bardzo zdolny.
O, na pewno.
No
więc, mógłby się chyba przydać... — spojrzałem uważnie na
Gnata. —
Słuchaj
no, czy ty przypadkiem nie boisz się tego łebka?
Gnat uśmiechnął się krzywo i wycedził:
— Trafiłeś bez pudła. Owszem, boję się tego łebka.
— Żeby
cię nie zakasował?
Gnat
skrzywił się.
Złośliwy
jesteś, Tomciu. Znasz mnie od szczeniaka i powinieneś wiedzieć,
że
zazdrość w takich chwilach nie ma do mnie przystępu...
Czyżby?
Gnat wzruszył lekceważąco ramionami.
Synu,
dla mnie ważna jest sprawa. Gdybym wierzył, że Mencjusz
może
lepiej
ode mnie rozegrać tę partię, nie tylko dopuściłbym go do
rozgrywki, ale
nawet
sam bym mu się podporządkował bez słowa. Ale on nie nadaje się.
Dlaczego?
To
domowy mądrala, specuś od uśmierzania sąsiedzkich kłótni.
Owszem,
w
tej branży jest dobry, ale nie miał nigdy do czynienia z
prawdziwymi opryszka-
mi,
z groźnym światem przestępczym.
A ty miałeś?
36
Gnat spojrzał na mnie z ukosa.
Ja?... ja mam przynajmniej studia teoretyczne — odburknął.
Nie kręć — powiedziałem. — Przyznałeś przecież, że się go boisz.
Tak jest, boję się dopuścić go do roboty, a wiesz dlaczego?
No?
Po prostu dlatego, żeby nie polazł od razu na milicję i nie popsuł nam akcji.
Myślisz, że on mógłby...
A
co ty myślisz? Znam się trochę na ludziach i przejrzałem tego
łebka. Coś
w
nim jest takiego... No... nie umiem ci powiedzieć, ale czuję...
coś w nim jest
drętwego...
Nie bardzo cię rozumiem...
Widzisz,
żeby zwyciężyć opryszków, trzeba będzie zastosować pewne
spo
soby.
.. no... nie zawsze zgodne z przepisami... i nie zważać na zakazy
starych.
Czy
jesteś pewien, że on by się na to zgodził? Ja nie jestem wcale
tego pewien...
Dlatego
wolałem nie ryzykować z nim... Zastanawiałem się nawet, czy
warto
wtajemniczyć
ciebie...
Co?!
Nie miałeś do mnie zaufania?!
Gnat
chrząknął.
Jesteś w gruncie rzeczy intelektualistą, a nie człowiekiem czynu...
Ja?! Ja nie jestem człowiekiem czynu?!
Uspokój
się. Zawsze masz za dużo wątpliwości i trudno się
podporządko
wujesz.
Zawsze chcesz dyskutować i myślisz, że jesteś najmądrzejszy.
Wydawało
mi się, że rozważenie każdej sprawy ko... kolektywnie
jest
najwłaściwsze.
Nie
tam, gdzie trzeba działać szybko i sprężyście. Tylko
jednoosobowe
kierownictwo
może wtedy zapewnić sukces.
— I
oczywiście ty będziesz tym jednoosobowym kierownictwem?
Gnat
skrzywił się.
No,
widzisz... już masz zastrzeżenia. Wiedziałem o tym i dlatego
wahałem
się,
czy cię na tym etapie włączyć do akcji.
Ale zdecydowałeś się?
Tak. Zdecydowałem się.
Jesteś bardzo łaskawy. I cóż cię do tego skłoniło?
Jest jeden ważny powód — Gnat wbił we mnie ciężki wzrok.
Jaki?
Jesteś
synem lekarza, masz dostęp do... no, do pewnych
medykamentów,
narzędzi
i recept...
O czym ty myślisz?! — spojrzałem na Gnata z niepokojem.
Myślę,
że będziemy musieli obezwładnić, a może nawet uśpić tych
oprysz
ków.
To najlepiej załatwia się za pomocą narkotyków. Widziałem na
filmach...
Więc
w razie czego postarasz się...
37
Ja? Oszalałeś?!
Jeśli
chcesz wziąć udział w naszej akcji, to tylko pod tym warunkiem...
—
odparł
zimno Gnat.
Chcesz, żebym podrabiał recepty?
Jeśli to się okaże konieczne dla sprawy...
Nie zgadzam się stanowczo — powiedziałem.
No, to cześć!
Gnat schował plany i odszedł.
Zawahałem się. Zrobiło mi się żal, że wspaniała akcja „WPZ" rozegra się beze mnie. Nie... oczywiście, nie ma mowy, żebym podrabiał recepty czy kradł ojcu jakieś leki... Może zresztą nie dojdzie do tej ewentualności, a gdyby nawet... to nic, okpię jakoś Gnata. W każdym razie nie mogę być poza akcją. W żadnym wypadku! Czułem, że nie zniósłbym tego. A poza tym muszę tam być, żeby powstrzymać Gnata od nierozważnych kroków. Tak, to nawet mój obowiązek! Ten zapaleniec mógłby narobić bigosu...
Rozważywszy to szybko, rzuciłem się za Gnatem. Był już na końcu alejki, kręcił się przy magnoliach.
Zaczekaj!
Dopędziłem
go zdyszany.
Zgoda
— zasapałem — przyjmuję twoje warunki.
Gnat
popatrzył na mnie uważnie i powiedział:
To świetnie. Chciałem cię tylko wystawić na próbę.
Wystawić na próbę?
Czy
naprawdę gotów jesteś się podporządkować bez zastrzeżeń. Jak
powie
działem,
nasza akcja bezwzględnie wymaga dyscypliny i jednoosobowego
kie
rownictwa.
.. Nie bój się, synu, nie będziesz musiał organizować recept i
spe
cyfików.
Mam inny plan działania. Pomówimy o tym później, a teraz chodźmy
na
punkt
mops numer jeden.
Punkt mops? — zdębiałem. — A cóż to znowu takiego?
Rozmieściłem
w różnych newralgicznych punktach naszego miasta mikro-
operacyjne
stanowiska... w skrócie mikropsy, czyli po prostu mopsy.
Właśnie
znajdujemy
się przy mopsie numer jeden.
To mówiąc Gnat zaciągnął mnie na ławkę pod rozłożystym krzakiem magnolii.
Siądźmy tyłem do alejki — powiedział.
Dlaczego?
Żeby
nikt nie rozpoznał naszych twarzy. Musimy liczyć się z tym, że
ci
zorganizowani
przestępcy mogą tu mieć swoich wywiadowców...
Przesadzasz, stary...
Nasza
akcja tylko wtedy się uda, jeśli będziemy działać w ścisłej
tajemnicy
z
zachowaniem wszelkich środków ostrożności... A poza tym...
38
Gnat zawahał się.
Co chciałeś powiedzieć?
Poza
tym moja siostra o tej porze chodzi tu na spacer z chłopakiem,
jakby
mnie
zobaczyła, to poskarżyłaby mamie, że się włóczę po parku
zamiast pasto
wać
podłogi. Jak wiesz, mam trudną sytuację rodzinną. Mama zaprzęga
mnie do
niewolniczych
prac w domu... uważa za wałkonia.
Przypomniałem sobie, że ja sam też miałem pomagać przy uszczelnianiu okien i uznałem za stosowne zmienić drażliwy temat.
Gdzie rozmieściłeś inne mopsy? — zapytałem.
Potem
ci powiem — mruknął Gnat wpatrując się nieruchomo gdzieś w
ga
łęzie
magnolii.
Dlaczego potem?
— Bo
właśnie zbliża się nasz wywiadowca numer 2.
Obejrzałem
się. Istotnie w głębi parku zauważyłem Kwękacza.
Skąd
wiedziałeś, że on nadchodzi? — zdziwiłem się. — Przecież
siedziałeś
tyłem
do alejki.
To nic — odparł —ja widzę wszystko, co dzieje się za mną.
Dopiero teraz zauważyłem wśród liści magnolii zawieszone lusterko. Obejrzałem je dokładnie. Było to małe zwierciadło wypukłe, takie od samochodu, zapewniające dość duże pole widzenia.
Kwękacz szedł ku nam powoli i ociężale. Byłem ciekaw jego meldunków i drażniła mnie jego ospałość.
Ale
się wlecze... — zauważyłem zniecierpliwiony.
Gnat
wzruszył ramionami.
Chciałbyś, żeby biegł z radosnym wrzaskiem?
Po
co z wrzaskiem... — powiedziałem — ale chyba mógłby się
pospie
szyć.
Umyślnie
się tak wlecze — mruknął Gnat. — Poleciłem wywiadowcom,
żeby
zachowywali się naturalnie, jak gdyby nigdy nic. Kwękacz jest
zwykle ocię
żały,
więc i teraz musi się wlec ociężale. W ten sposób nie wzbudzi
niczyich
podejrzeń.
I proszę cię, przestań się kręcić i gapić na Kwękacza. W ten
sposób
zwracasz
na nas uwagę. To niedopuszczalne. Panuj nad odruchami, sam mnie
nie
dawno
pouczałeś...
Zawstydzony, zapanowałem.
Kwękacz dowlókł się do nas wreszcie, siadł na ławce obok mnie, ale obrócony w inną stronę, wyciągnął leniwie z kieszeni torbę pestek i zaczął je łuskać powoli.
No i co? — zapytał cicho Gnat nie odwracając głowy.
Nic
ciekawego. Miałem pecha jak zwykle — Kwękacz strzyknął z
goryczą
łuską.
Nie opowiadaj! Chudy zginął ci z oczu?
No, nie od razu...
39
Co
to znaczy, nie od razu?! Miałeś go śledzić od chwili, gdy
rozstał się
z
technikiem dentystycznym Potępą aż do chwili, gdy wyjedzie z
miasta.
Tak jest.
No, więc śledziłeś?
Śledziłem.
I co?
Wyjechał.
Tak zwyczajnie?
No,
nie... niezupełnie zwyczajnie, bo przedtem poszedł do fryzjera
Ondu-
li.
Wiecie, do tego, co ma bulgotliwą wymowę.
Ach, tak. Więc i Ondula jest w to zamieszany! — Gnat ożywił się wyraźnie.
Wątpię — jęknął Kwękuś. — Chudy po prostu poszedł się ostrzyc i ogolić.
Mógł
dać się ostrzyc i ogolić dla niepoznaki, a w rzeczywistości
załatwiał
swoje
ciemne sprawy — zauważył Gnat. — Czy śledziłeś go dalej?
Tak
jest. Wstąpiłem do zakładu Onduli i usiadłem na krzesełku... W
za
kładzie
było dwu fryzjerów, Ondula i pomocnik oraz manicurzystka.
Pomocnik
strzygł
właśnie jakiegoś klienta, więc Ondula poprosił Chudego na swój
fotel.
Nadstawiłem
ucha, ale nie mogłem nic podsłuchać, bo krzesełka dla
czekających
stały
daleko od foteli fryzjerskich... a maszynki do strzyżenia bardzo
hałasowały,
chyba
miały wytarte łożyska.
Na
twoim miejscu usiadłbym na fotelu i poddałbym się sam
strzyżeniu...
Wtedy
może coś podsłuchałbyś — zauważył zdenerwowany Gnat.
Niestety, akurat wczoraj byłem u fryzjera i zostałem już podstrzyżony.
A to pech!
Tak
jest. Ja mam wciąż pecha, bracie — westchnął Kwękuś. —
Musiałem
więc
poddać się innemu zabiegowi. Zauważyłem, że obok fotela, na
którym sie
dział
Chudy, był stolik manicurzystki, Dużej Joli, pewnie ją znacie,
więc kazałem
sobie
zrobić manicure.
Manicure?!
Poświęciłem
się, bracie — Kwękacz pokazał nam wypielęgnowane pa
znokcie.
— To okrutny zabieg! Nie macie pojęcia, jak się teraz fatalnie
czuję.
Zupełnie
jakbym miał nie swoje palce. I swędzą mnie okropnie.
Ale podsłuchałeś coś w końcu?
Nie
mogłem nic podsłuchać, bo Duża Jola bez przerwy trajkotała mi
nad
uchem,
że nie powinienem obgryzać paznokci, że w moim wieku
powinienem
dbać
więcej o estetykę kończyn... Ale ja nie zrezygnowałem i podjąłem
jesz
cze
jedną próbę, żeby znaleźć się w pobliżu Chudego. Byłem
wprawdzie świeżo
podstrzyżony,
ale przyszło mi na myśl, że mógłbym kazać sobie zmienić
fryzurę.
Jak to, zmienić? Miałeś już bardzo krótkie włosy.
Była
jeszcze jedna możliwość... — westchnął ciężko Kwękuś —
ostrzyc
się
na zero!
40
— Ostrzygłeś
się na zero?! Żartujesz!
Kwękuś
potrząsnął głową.
— To
straszna ofiara, ale postanowiłem się poświecić dla sprawy. —
Wstał
z
ławki, zdjął czapkę, a my spostrzegliśmy osłupiali, że ma
głowę ostrzyżoną do
gołej
skóry.
Przez chwilę stał żałośnie demonstrując swoją łysą pałę, a my patrzyliśmy na niego oniemiali. Wreszcie Gnat podniósł się z miejsca.
To
był bohaterski czyn — orzekł i uścisnął Kwękusiowi
wymanicurowaną
rękę.
— Patrz, Tomciu, jakich mam wywiadowców. Nie możemy przegrać z
taki
mi
ludźmi. Kwękuś, zasłużyłeś na pochwałę. Staraj się dalej,
a wkrótce zostaniesz
mianowany
Wspaniałym.
Obawiam
się jednak, że bohaterski czyn Kwękusia był czynem darem
nym
— powiedziałem.
Chy... chyba daremnym —jęknął Kwękuś.
Nie
udało ci się nic podsłuchać? — zapytał Gnat. — Przecież
jak cię golono
na
zero, siedziałeś blisko Chudego.
Tak, na sąsiednim fotelu.
No więc? Czy Chudy cały czas nie puścił pary z gęby?
Owszem, puścił parę, ale...
Ale co?
Ale to nie była ciekawa para...
Ocenę
zostaw mnie — mruknął Gnat. — Jako wywiadowca masz przeka
zać
mi tylko gołe fakty, słowa i spostrzeżenia zmysłowe. No więc,
co widziałeś
i
słyszałeś?
Z
początku widziałem... no... po prostu widziałem, że Ondula
strzyże
Chudego...
ale nic nie słyszałem.
Dlaczego nic nie słyszałeś?
Bo
nic nie mówili... A potem słyszałem, ale nie widziałem, bo
miałem
mydło
w oczach.
Mydło w oczach? — zdumiał się Gnat. — Co ty bredzisz?
Bo kazałem sobie umyć głowę... I właśnie mnie namydlono.
Oszalałeś!
Co
miałem robić? — jęknął Kwękuś. — Strzyżenie na łysą
pałę trwało
bardzo
krótko. Byłem już ostrzyżony, a Chudy wciąż jeszcze siedział
na swoim
fotelu...
Więc, żeby przedłużyć mój pobyt w zakładzie, zdecydowałem
się na
dodatkowy
zabieg... Zauważ, że zostałem już pozbawiony owłosienia i
jedyną
usługą,
o którą mogłem jeszcze prosić, było mycie głowy.
No, dobra... — westchnął Gnat — wracajmy do rzeczy.
Tak
jest, wracajmy do rzeczy — Kwękuś z żałosną miną pomacał
się po
głowie.
No, więc mów, co widziałeś?
41
Powiedziałem ci przecież, że nic nie widziałem.
O
rany... oszaleć z tobą można! — krzyknął Gnat. — Nic nie
widziałeś,
ale
przecież coś słyszałeś.
No, słyszałem...
Co?!
Bulgot.
Onduli?
Nie,
wody...
Roześmiałem
się.
Udał
ci się ten wywiadowca, Zyziu — powiedziałem do Gnata.
Gnat
zatrząsł się i huknął do Kwękacza:
Człowieku, czy tobie włosy ucięto, czy głowę?
Nie rozumiem...
Tobie chyba poważnie zaszkodziło to strzyżenie na pałę.
— Wyraźnie
mu zaszkodziło, zawsze mówiłem, że Kwękuś ma całą
inteli
gencję
we włosach... — dodałem — i zanim mu odrosną, musisz być dla
niego
wyrozumiały,
Zyziu.
Gnat próbował się opanować.
On nie jest taki głupi, o nie, on tylko lubi udawać głupka...
Ja
wcale nie udaję... Mówiłeś, żeby ci przekazywać spostrzeżenia
zmy
słowe,
to przekazuję... Nie rozumiem, o co chodzi.
Masz
przekazywać spostrzeżenia ważne! — zasapał Gnat. — Bulgot
wody
nie
jest ważny.
Skąd
wiem, że nie jest. Ja nie mogę rozstrzygać. Sam powiedziałeś,
żeby
ocenę
zostawić tobie... —jęknął Kwękuś.
Nie
łap mnie za słowa! Nie odgrywaj się! Wywiadowca musi myśleć,
musi
filtrować
swoje spostrzeżenia, oddzielać ziarno od plew.
Więc pozwalasz mi myśleć?
Pozwalam.
Dziękuję
za tę łaskę... Już myślę i filtruję... — Kwękuś podrapał
się po
ostrzyżonej
głowie. — Po przefiltrowaniu moich wrażeń słuchowych dochodzę
do
wniosku,
że oprócz bulgotu słyszałem małą rozmowę między Chudym a
Ondulą.
Potrafisz ją powtórzyć? — zapytał Gnat.
Oczywiście.
To było tak... właśnie kiedy mydło mi weszło do oczu,
usły
szałem
nagle głos: „nie, nie... tylko bez tego".
Kto to mówił?
Chudy.
Był jakby przestraszony... A Ondula odparł: „Inaczej się nie
da
szefie".
Na to Chudy: „Czy musi pan na mokro? Jak ja będę wyglądał?"
Wtedy
Ondula
się roześmiał: „Spokojna głowa, szefie, znam swój fach".
Bardzo znacząca rozmowa — wycedził Gnat, marszcząc brwi.
42
Co
tu jest znaczącego? — uśmiechnąłem się krzywo. — To
zwyczajna roz
mowa
między klientem a fryzjerem. Po prostu Ondula chciał zmoczyć
Chudemu
włosy,
a Chudy miał opory.
Ja też tak myślę — bąknął Kwękuś.
A
ja myślę, że to jest rozmowa o zbrodni — powiedział ponuro
Gnat. —
Chudy
sprzeciwił się „mokrej robocie", a Ondula twierdził, że
bez morderstwa
nie
da rady i uspokajał Chudego, że nic mu nie grozi, bo robota będzie
wykonana
fachowo.
Masz
zwyrodniałą wyobraźnię, Zyziu — westchnąłem. — Uważaj, bo
się
natniesz!
Myśl
sobie, co chcesz, a ja będę miał Ondulę na oku — wycedził
Gnat
i
odwrócił się do Kwękusia. — Czy to było wszystko, co
usłyszałeś?
Tak,
wszystko — odparł Kwękuś. — Zaraz po tym Chudy wyszedł z
zakła
du.
Ja też wyszedłem i śledziłem go dalej. Zauważyłem, że skręcił
w ulicę Żelazną
i
wlazł do bramy domu nr 12...
Czekaj
— przerwał mu podniecony Gnat. — Do tej kamienicy z
wężem
Eskulapa
nad balkonem?
Tak, z tym wężem owiniętym wokół laski.
Tam
na piętrze mieszkają Zajferowie — powiedziałem. — To bardzo
stara
rodzina
lekarska. Chyba sto lat praktykują już w Odrzywołach.
Czy Chudy wstąpił do tych Zajferów? — zapytał Gnat.
Nie
wiem — odparł Kwękuś — bo wdepnąłem na Defonsiaków.
Zaraz
mnie
obskoczyli z wrzaskiem: „Te, Rejtak, czego tu szukasz?!"
Musiałem się
przebijać
pięściami.
Tak,
to jest dom Defonsiaków — powiedziałem. — Najmłodszy
Zajfer,
znacie
go, też chodzi do szkoły Ildefonsa.
Niech
ich piranie skubią! — zaklął Gnat — ale domyślam się, do
kogo
mógł
wstąpić Chudy. Na pewno wstąpił do Przyłubka Eugeniusza.
Pamiętam, że
tam
przy bramie jest taki szyld: „Przyłubek Eugeniusz. Mechanika
precyzyjna".
Podejrzewam,
że pod płaszczykiem tej firmy działa agentura przestępcza.
Założę
się,
że współpracuje z Chudym i wykonuje dla niego różne narzędzia,
może nawet
broń...
Popatrzyłem z troską na Gnata. Kryminalistyka wyraźnie zaczęła mu uderzać na mózg. Ale podniecony Zyzio nie zauważył mojego krytycznego spojrzenia i ciągnął dalej:
Trzeba
koniecznie wziąć tego Przyłubka pod obserwację. Będziesz go
śle
dził
od jutra, Kwękuś. Zajdziesz tam zaraz po lekcjach pod pozorem, że
chcesz
dorobić
klucz. A teraz włóż czapkę, bo ci móżdżek przemarznie.
Tak jest — jęknął Kwękuś wkładając czapkę. — Ale co będzie z kosztami?
Z jakimi kosztami?
43
— Wybuliłem
u fryzjera trzydzieści dwa złote. Powiedziałeś, że
wywiadowcy
otrzymają
zwrot kosztów.
Gnat chrząknął.
Wstydziłbyś się!
Dlaczego mam się wstydzić?
Upominać się o głupie trzydzieści złotych?!
Tak,
głupie... —jęknął Kwękuś —ja dostaję tylko pięć złotych
kieszon
kowego
na tydzień. Straciłem półtoramiesięczną gażę.
Ale
za to nie będziesz obgryzał paznokci. Masz spokój z fryzjerem
co
najmniej
na trzy miesiące i nareszcie wymytą główkę.
To
jest granda! Nabrałeś mnie! Nie będę więcej śledził! —
krzyknął Kwę
kuś.
Uspokój
się... Ludzie patrzą! — syknął Gnat. — Zrozum, nie mam
teraz
gotówki.
Ten łobuz Kleksik zrujnował nas swoim obżarstwem w kawiarni.
Jemu
dałeś! A mnie nie chcesz! Za moje poświęcenie! Za moją łysą
pa
łę!
— krzyczał rozżalony Kwękuś.
Dostaniesz
jutro, jak sprzedamy butelki... A teraz cicho bądź, bo ci
zrobię
wycisk
— warknął Gnat i chciał połaskotać pięścią Kwękusia, ale
w tym samym
momencie
za naszymi plecami rozległo się głośne, znajome kaszlnięcie.
Obejrzeliśmy się. Przy ławce stał Kleksik i wyciągał jedną ze swych wspaniałych kolorowych chusteczek. W ferworze dyskusji nawet nie zauważyliśmy, kiedy przybył. Gnat puścił Kwękusia i obrócił się do Kleksika.
— Jak ci poszło? Wykonałeś zadanie?
Kleksik skinął głową i począł starannie wycierać nos pomarańczową chusteczką.
Co z Potępą? — zapytałem.
To ptaszek — Kleksik flegmatycznie pociągnął nosem.
Co to znaczy „ptaszek"? — zasapał Gnat.
W odpowiedzi Kleksik wyciągnął drugą, tym razem zieloną chusteczkę i usiadłszy na ławce zatrąbił przeraźliwie swoim napuchłym nosem.
— O Boże... z kim ja pracuję! — westchnął Gnat.
— Mówiłeś
coś? — zapytał spokojnie Kleksik.
Gnat
zasapał.
Tomciu...
odbierz meldunki od tego łobuza — zwrócił się do mnie. —
Ja
już
mam dosyć na dzisiaj.
Jak ci poszło, Kleksiku? — zapytałem wywiadowcę numer 1.
Nadzwyczajnie.
Stwierdziłem, że Potępa poczynił bardzo podejrzane za
kupy.
Mianowicie?
Nabył pół kilo kiszki pasztetowej i ćwierć kilo salcesonu w plasterkach...
Czy uważasz to za podejrzane zakupy?
44
Potem kupił jeszcze wielką latarkę elektryczną na trzy baterie...
Hmm, no to już jest coś...
A na końcu kupił sobie calówkę.
Calówkę? — powtórzyłem, tym razem naprawdę zdziwiony.
Wiesz,
taką składaną miarkę, której używają stolarze... Co wy na
to?
Gnat
i ja spojrzeliśmy po sobie.
Calówka
to dość ciekawy nabytek jak na dentystę — zauważył Gnat
odzy
skując
od razu dawny zapał. — Nie będzie nią chyba mierzył szczęk
pacjentów.
Chyba
nie — powiedziałem — ale to jeszcze o niczym nie świadczy.
Potępa
może
zajmować się majsterkowaniem. Może mieć takie hobby albo chce
naprawić
bramę
przy swoim domu. Ona jest w bardzo nędznym stanie.
Chyba
ma inne plany — zakaszlał cicho Kleksik — bo poszedł z tą
calówką
do
browaru.
Co takiego?! — wykrzyknął Gnat i wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi.
Tak, poszedł do browaru — powtórzył Kleksik.
I
dopiero teraz o tym mówisz?! — zdenerwował się Gnat.
Kleksik
wzruszył ramionami.
Opowiadam po kolei, jak było... Ja zawsze jestem systematyczny.
Do
diabła z taką systematycznością. Ty tu ględzisz o różnych
niepotrzeb
nych
dyrdymałach, o kiszce i salcesonie, a tymczasem Potępa dobiera się
do
schowka!
Do jakiego schowka?! — wytrzeszczył oczy Kleksik.
Czy
wy jeszcze nic nie rozumiecie?! — zasapał Gnat. — W browarze
mu
si
być coś zamelinowanie. Coś bardzo ważnego i cennego dla bandy...
Chudy
przekazał
Potępię w kawiarni plan podziemi browaru i kazał mu to wydobyć.
Na
pewno
oznaczył miejsce, gdzie jest to schowane... Potępa kupuje latarkę
i calów
kę,
idzie do browaru, odmierza calówką odległość od oznaczonego
punktu i...
Za
bardzo się gorączkujesz — przerwałem. — Na planie nie ma
zaznaczo
nych
żadnych specjalnych punktów ani odległości.
Jakby
były oznaczone, nie bawiłbym się w dalsze śledztwo i tropienie
Po-
tępy
— zachrypiał podniecony Gnat. — Od razu byśmy poszli i sami
spenetrowali
ten
schowek... Ale rzecz w tym, że te informacje Chudy z pewnością
przekazał
Potępię
ustnie. Musimy natychmiast pędzić do browaru!
Po co? — zapytał Kleksik.
Żeby
naprawić to, coś ty zawalił! O ile nie będzie już za
późno.
Kleksik
spojrzał zdumiony na Gnata i podrapał się flegmatycznie za uchem.
Niby co zawaliłem? — zapytał.
Jeszcze
pytasz? Zostawiłeś Potępę w browarze! W takiej decydującej
chwi
li,
zamiast nie spuszczać go z oczu!
Wcale go nie zostawiłem. Byłem cały czas z nim...
Byłeś?! — wykrzyknął Gnat. — To dlaczego od razu nie powiedziałeś?!
45
No,
bo mi przerwałeś... Ja chciałem opowiedzieć systematycznie, a ty
mi
nie
dałeś!
Osiwieć
z wami można! —jęknął Gnat. — No, więc gadaj, co Potępa
robił
w
tym browarze.
Nic...
Nic?
To znaczy wszedł i zaraz wyszedł...
Wyszedł?
Bardzo niezadowolony. Chyba wiem, dlaczego.
No?
Bo
w piwnicy były jakieś typy... Chyba pijacy... Strasznie
hałasowali,
słyszałem
wyraźnie ich bełkot i brzęk szkła... Widać było, że to
Potępię jest nie
na
rękę.
No,
pewnie... W tej sytuacji nie mógł wykonać zadania. Mamy
szczę
ście!
— Gnat odetchnął wyraźnie. — I co było dalej?
Potępa
wycofał się — ciągnął Kleksik — przez chwilę stał
niezdecydowany
przed
browarem i wtedy podszedł do niego profesor Rajzer.
Rajzer? Co ty mówisz?!
Tak,
byli chyba umówieni, bo Potępa wcale się nie zdziwił tym
spotkaniem
i
zaczął rozmawiać z profesorem. Usłyszałem, jak Rajzer
powiedział: „Dziś jest
zły
dzień... Po wypłacie. Jutro tu będzie spokój... Tylko trzeba
wieczorem...
najlepiej
późno, powiedzmy o dziesiątej... Ubezpieczymy cię zresztą..."
Wstrzymaliśmy oddech z wrażenia.
Na pewno tak powiedział? — wykrztusił Gnat.
Na pewno. Słyszałem dokładnie. Stałem o pięć kroków od nich.
Nie zauważyli cię?
Nie. Byłem ukryty za drzewem.
Panowie,
los się uśmiecha do nas... a Kleksik zasługuje na medal!
—
oświadczył
rozpromieniony Gnat. — To kapitalna wiadomość. Znamy
dokładnie
godzinę
i miejsce akcji, a w dodatku mamy czas obmyślić i przygotować
naszą
wspaniałą
kontrakcję.
ROZDZIAŁ VI
Postanowiliśmy spotkać się ponownie po kolacji o dziewiątej u Gnata. Zyzio do tego czasu miał obmyślić plan dalszej akcji WPZ.
Wracałem do chaty razem z Kwękaczem. Przez pewien czas szliśmy w zupełnym milczeniu. Kwękuś wzdychał ciężko, a minę miał bardziej żałosną niż zwykle. Rozumiałem doskonale nieboraka. Znów chciał się odznaczyć i znów nic z tego nie wyszło.
Ale czułem, że to nie sama klapa jego wywiadowczej akcji tak go załamała. Do zwykłych niepowodzeń był już przyzwyczajony. Najbardziej gnębiła go daremność ofiary. Bo trzeba przyznać, że tym razem poświęcił się wyjątkowo.
Patrzyłem zezem, jak pociera się wymanicurowaną łapą po gołej łepetynie, i coraz bardziej żal mi się go robiło. Wreszcie klepnąłem go przyjacielsko po wystających łopatkach i spróbowałem pocieszyć w sposób naukowy.
Nie
przejmuj się, stary — powiedziałem. — Cóż to jest włos i
paznokieć?
Tkanka
zrogowaciała. Złożyłeś ofiarę z takiej nieważnej tkanki...
Tak, nieważnej! — zachlipał i otarł rękawem kąt oka.
Co
innego, gdybyś poświęcił kończynę albo palec, ale włos? —
wzruszy
łem
lekceważąco ramionami. — Gwiżdż na to, bracie! Włos ci
odrośnie za ty
dzień.
Tak,
za tydzień — Kwękuś zachlipał powtórnie. — Ja wiem, jak
długo włos
rośnie!
Włos, żeby się liczył, musi mieć decymetr długości. To będzie
trwało pół
roku.
Tak, pół roku co najmniej.
Jeśli
zaniedbasz sprawę — ciągnąłem nie zbity z tropu — ale gdy
zastosu
jesz
środki...
Jakie środki?!
Na porost włosów.
Nie
ma żadnych środków —jęczał Kwękuś. — Ja wiem, mój stary
smaro
wał
sobie łysinę różnymi cieczami i maściami, nacierał korzeniem
żeń-szeń, na
świetlał
kwarcówką, brał przez pół roku masaże i nic mu nie pomogło,
ma tylko
sześć
włosów na czaszce.
Łysina
to co innego, ale ty nie jesteś łysy, masz przecież cebulki w
skó
rze
— tłumaczyłem. — Gdybyś zastosował maść Pelmana... Wiesz,
że panu Pel-
47
manowi wyszły różne wynalazki... Podobno jeden z nich przyspiesza wybitnie porost włosów...
Iii... to bujda...
Słowo daję... Widziałeś przerośniętego Gurgula?
Widziałem, i co z tego?
Jeszcze
we wrześniu miał tylko mech pod nosem, a teraz ma wąs jak
Za-
głoba.
To prawda, urósł mu szybko.
Wiesz
dlaczego? Podsłuchałem rozmowę chłopaków z ósmej. Jak raz
byli
w
gabinecie chemicznym Pelmana, Gurgul nasmarował się maścią ze
słoika ukry
tego
w szafce z trupią główką. Widziałeś chyba tę szafkę?...
Kwękuś spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
Myślisz, że ta maść tak poskutkowała?
To
fantastyczny wynalazek, bracie. Pelman ma już dużo takich
wynalaz
ków.
..
To czemu ich nie ogłosił?
Gdyż są to wynalazki uboczne — odparłem nie zmieszany.
Co to znaczy uboczne?
To
znaczy, że wyszły Pelmanowi niechcący... jakby po drodze do
właści
wego
odkrycia. I wcale mu na nich nie zależy. Bo on chce wynaleźć coś
zupełnie
innego.
Co?
Tajemnica.
Domyślam się wprawdzie, co to ma być, ale w tej chwili nie
mogę
ci powiedzieć. W każdym razie Pelman to wielki chemik, bracie.
Dlatego
radzę
ci zastosować tę maść, tylko ostrożnie. Jak będziesz sobie
smarował głowę,
uważaj,
żebyś nie zawadził o czoło albo o nos. Bo to bardzo silna maść
i mogą ci
wyrosnąć
włosy także na czole i na nosie... Chłopcy mówili...
E...
nabijasz się ze mnie! — przerwał mi Kwękuś. — Teraz wszyscy
będą
nabijać
się ze mnie. Jak ja jutro pokażę się w szkole?... — zaczął
jęczeć.
Przestań
histeryzować — powiedziałem. — Nikt z chłopaków nie
zwróci
nawet
uwagi.
Tak...
ja ich znam... będą mieli złośliwą uciechę... Zawsze mi
zazdrościli
włosów...
Zazdrościli ci?! Co ty bredzisz!...
Ty
też mi zazdrościłeś... Wiesz, jakie miałem włosy... nikt nie
miał takich
włosów...
—jęczał Kwękuś.
Zdenerwował mnie tym biadoleniem. Żeby to jeszcze miał o co... Przecież te jego nieszczęsne włosy to były po prostu okropne, nigdy nie uczesane kudły bliżej nie określonego koloru. Chciałem mu powiedzieć, że ma zbyt wygórowane mniemanie o swojej urodzie i że jak się posiada twarz szympansa, to brak włosów
48
nic już nie może zaszkodzić. Ale gdy spojrzałem na jego małe, załzawione oczka, to znów żal mi się go zrobiło.
Wiesz
co, stary — powiedziałem — moim zdaniem za wcześnie się
roz-
kleiłeś.
Właściwie to przecież jeszcze nie wiadomo, czy twoja ofiara jest
zupełnie
daremna.
Chcesz mnie pocieszyć, Tomciu —jęknął Kwękuś —ja wiem...
Chwileczkę,
stary — przerwałem mu -ja sam z początku zlekceważyłem
tę
wizytę
Chudego u fryzjera, ale chyba nie miałem racji. Tu coś nie jest w
porząd
ku...
Dlaczego?
Pomyśl
sam. Chudy chciał się ostrzyc i ogolić. Dobra, chociaż już
moż
na
mieć wątpliwości, czemu z tym zwlekał do tak późnej godziny...
Ale dla
czego
wybrał akurat zakład Onduli? Był przecież w kawiarni „Orient"
na rynku.
Tuż
obok, dosłownie pod nosem, miał salon fryzjerski „Figaro",
najlepszy w na
szym
mieście. Powinien się ostrzyc i ogolić w tym salonie, a tymczasem
on polazł
w
boczną ulicę do Onduli... Czy to nie dziwne?
No,
nie wiem — bąknął Kwękuś. — Może zobaczył przez drzwi, że
w sa
lonie
„Figaro" jest duża kolejka, a... a on się bardzo spieszył.
Skąd wiesz, że się spieszył?
Bo
nie pozwolił się nawet oczyścić Onduli, dosłownie wyrwał mu
się z rąk
i
powiedział: „Daj pan spokój. Spieszę się do Warszawy."
Znów
mała sprzeczność — zauważyłem. — Chudy niby bardzo się
śpieszył
do
Warszawy, a tymczasem wstąpił jeszcze do domu „pod wężem".
E,
wynajdujesz na siłę jakieś sprzeczności — skrzywił się
Kwękuś. —
Chudy
wstąpił do domu „pod wężem", bo taki widocznie miał
plan, że przed wy
jazdem
odwiedzi jeszcze Przyłubka... Gnat mówił, że warsztat Przyłubka
pracuje
dla
szajki.
Gnat ma kiełbie we łbie, a w kieszeni dym...
Co?!
To
jest głupia kombinacja Gnata. Chudy nie poszedł do Przyłubka.
On
poszedł
do profesora.
Do jakiego profesora?!
Do Rajzera.
Co ty!
Właśnie mi się przypomniało, że w tym domu mieszka także Rajzer.
Jesteś pewien?
— Tak.
Mówił mi mały Zajfer.
Kwękuś
milczał zaskoczony.
— Ale
po co Chudy miałby odwiedzać Rajzera? — rzekł po chwili. —
Prze
cież
już dzisiaj widział się z Rajzerem.
49
No
właśnie — uśmiechnąłem się — to znaczy, że Chudy musiał
się dowie
dzieć
od Onduli czegoś nowego...
I
chyba bardzo ważnego — dodał Kwękuś — skoro od razu zasunął
z tym
do
Rajzera.
Rozumujesz
bezbłędnie... — skinąłem głową. — Wiesz, co ja myślę?
Że
to
było w związku z tą planowaną akcją Po tępy w browarze.
I dlatego Rajzer z kolei popędził do browaru do Potępy.
Tak
jest, widzę, że ci się pomału rozjaśnia w mózgownicy.
Wyrabiasz się
bracie.
Myślisz, że się wyrobię? — zapytał z nadzieją Kwękuś.
O,
na pewno! Będziesz jeszcze błyszczał inteligencją. Tylko musisz
wię
cej
przebywać w moim towarzystwie — powiedziałem. — W każdym
razie je
stem
teraz przekonany, że byłeś na dobrym tropie. Odkryłeś
powiązania Chudego
z
Ondulą. Być może bardzo ważne...
Szkoda,
że nie mogłem podsłuchać wszystkiego, o czym mówili —
wes
tchnął
Kwękuś. — Oni na pewno omawiali swoje sprawy w tym czasie,
kiedy
jeszcze
siedziałem pod ścianą na krzesełku... Ale te maszynki tak
hałasowały...
i
ta Duża Jola paplała bez przerwy... Słuchaj, Tomciu — ożywił
się nagle —
może
byśmy zajrzeli jeszcze raz do Onduli... To parę kroków stąd,
zaraz za ro
giem.
.. — Spojrzał na zegarek. — Dochodzi siódma. Ondula zaraz
zamknie swój
zakład...
Chcesz go śledzić?
— Ciekaw
jestem, dokąd pójdzie... Co nam szkodzi zobaczyć?
Wzruszyłem
ramionami.
To
nic nie da... — zacząłem i urwałem, bo Kwękuś nagle ścisnął
mnie
mocno
za rękę i znieruchomiał.
Co się stało? — zapytałem zdumiony.
Czy widzisz tego typa? — szepnął.
Jakiego typa?
Tego w golfie, o tam...
Spojrzałem. Na rogu ulicy stał istotnie jakiś cherlawy osobnik w czarnym swetrze i palił papierosa.
On
był w salonie Onduli w tym samym czasie, co ja. Siedział na
drugim
fotelu,
obok Chudego... — wyjaśnił Kwękuś.
No, to co z tego?
On jest podejrzany...
Ej,
bracie — skrzywiłem się — zrobiłeś się zbyt nerwowy.
Przesadzasz
teraz
w drugą stronę... — znowu umilkłem, bo oto ów typ w swetrze
rzucił nie
dopałek
na ulicę i skierował się w stronę zakładu Onduli.
Kwękuś, nie oglądając się na mnie, ruszył bez namysłu za nim.
50
Przez chwilę zastanawiałem się, co robić. Już miałem pójść w swoją stronę, gdy nagle usłyszałem za rogiem głośny strzał. Zdrętwiałem z przerażenia. Nie wiem, dlaczego pomyślałem od razu, że to ktoś strzelał do Kwękusia... Zanim oprzytomniałem, strzały rozległy się na nowo jeden po drugim, jakby z automatu. .. coraz bliżej i dał się słyszeć mrożący krew w żyłach krzyk niewieści:
— Ratunku... panie Ondula!
Niemal w tej samej sekundzie z bocznej ulicy wyskoczył jakiś wariat na motocyklu junak, unosząc Dużą Jolę na tylnym siedzeniu... Dopiero wtedy pojąłem, że to ten piekielny motocykl tak strzela i że to Duża Jola tak krzyczy. Widocznie nieopatrznie dała się poderwać niejakiemu Pypciowi, czołowemu napastnikowi z sekcji piłkarskiej Okaesu. Osobnik ten proponował lekkomyślnym dziewczętom „małe spacerki" na swej szatańskiej maszynie, a potem szalał z nimi po mieście popisując się karkołomną jazdą.
Tymczasem zza rogu wybiegł Ondula w rozpiętej, łopoczącej na wietrze jesionce. Za Ondula — zadyszany typ w golfie, a za typem — Kwękacz...
— Stój,
złoczyńco! Milicja! Na pomoc! Łapcie go, łobuza! Zabije mi
manicu-
rzystkę!
— krzyczał Ondula, sadząc za motorem wielkimi krokami i
wygrażając
pięścią
Pypciowi.
Ale Pypeć w odpowiedzi dodał jeszcze gazu, przemknął jak błyskawica koło mnie, zostawiając za sobą silny obłok spalin i tyle go widzieliśmy.
Ondula zrezygnowany zaprzestał daremnego pościgu i zatrzymał się przed budką telefoniczną. Za nim zatrzymał się o dwa kroki typ w czarnym golfie, a za typem o krok dalej, Kwękuś. Ondula sapiąc ze wzburzenia wszedł do budki telefonicznej. Czyżby chciał zaalarmować milicję?
Typ w czarnym golfie stanął o krok przed budką, a za nim pół kroku Kwękuś.
Ondula wylazł z budki, zapiął płaszcz i ruszył z godnością przed siebie... Typ w czarnym golfie odsunął się o dwa kroki, obciągnął odruchowo sweter i ruszył za Ondula. Kwękuś odsunął się o trzy kroki, poprawił czapkę i ruszył za typem w golfie. I tak pomaszerowali gęsiego jeden za drugim... Nie namyślając się wiele i ja ruszyłem jako czwarty, ciekaw, co z tego wyniknie.
Szliśmy w ten sposób parę minut, aż wreszcie Ondula stanął i my stanęliśmy, a ja stwierdziłem nie bez emocji, że znajdujemy się naprzeciw domu „pod wężem". Ondula przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w bramie owego szlachetnego domostwa... Typ w golfie ruszył za nim i zatrzymał się tuż pod bramą. Kwękuś też chciał przekroczyć ulicę, aleja zatrzymałem go zdenerwowany.
Dosyć
tego... To przecież kpiny z tropienia... Chcesz, żeby cię
zdema
skowali?
Zostańmy tutaj i udajmy, że oglądamy ogłoszenia na płocie.
Ale on przeszedł — Kwękuś spojrzał zezem na cherlaka w golfie.
To co z tego?! On może być w obstawie Onduli.
E, tam... On też śledzi Ondulę.
51
Jeśli
tak, to robi to jak ostatni patałach. Założę się, że Ondula
już go za
uważył.
No, bądźże rozsądny, chłopie.
Żeby
nam tylko nie uciekli, jak zaczniemy oglądać te ogłoszenia
—jęknął
Kwękuś.
Nie bój się... Co jakiś czas będziemy zerkać do tyłu...
Zostaliśmy więc na drugiej stronie ulicy i jak się okazało, miałem rację. Wkrótce potem Ondula wyszedł z bramy, a ten cherlak w golfie oczywiście znów ruszył za nim jak cień. Nie uszli jednak dziesięciu kroków, gdy Ondula odwrócił się znienacka.
W świetle latarni ujrzeliśmy jego szeroką, czerwoną twarz, nabrzmiałą ze złości.
Zaskoczony „golfista" cofnął się odruchowo, ale Ondula kiwnął na niego palcem.
— No, chodź pan... panie Maciuś.
Cherlak podszedł. Dopiero teraz poznałem w nim osławionego wodza zepsutej młodzieży przedmieścia.
Pan mi coś depcze po piętach — rzekł Ondula.
Ja? Nic podobnego.
Czy nie szkoda zelówek?
To dla zdrowia, panie Ondula. Uprawiam spacer higieniczny.
Rozumiem,
że pan chce rozluźnić stawy, pan trzy lata był w pudełku, ale
w
parku jest lepsze powietrze...
Wolę spacerować tutaj...
Pan na tym nic nie zarobi, panie Maciuś.
Jest pan pewien? — Maciuś uśmiechnął się bezczelnie.
Jak będę potrzebował anioła stróża, to kupię sobie lepszego od pana.
Za twardą walutę?
Widzę, że pan koniecznie chce zainkasować...
Jeśli pan łaskaw, panie Ondula...
Ile?
Nie
mam dużych wymagań... Dojdziemy do porozumienia... Na
początek
zadatek
mi wystarczy...
No,
to masz pan! — Ondula błyskawicznie sprężył się w sobie i
ulokował
potężny
prawy sierpowy na szczęce zaskoczonego opryszka.
Zastygliśmy z wrażenia... Nigdy nie przypuszczaliśmy, że Ondulę stać na tak fachowe ciosy. Maciuś zwalił się od razu jak kłoda drewna. Ondula, jakby nieco zmartwiony nadmierną skutecznością swej pięści, pochylił się nad delikwentem i potrząsnął nim gwałtownie. Maciuś usiadł i oszołomiony zaczął rozcierać sobie szczękę. Wtedy uspokojony Ondula wytarł ręce o płaszcz i ruszył dostojnie pustą uliczką w stronę rynku.
Podbiegliśmy do Maciusia.
52
Co się panu stało? — zapytałem.
Zostałem
napadnięty przez goryla — jęknął Maciuś. — Naruszono
moją
nietykalność
cielesną. Krótko mówiąc, dostałem w szczękę.
Za co? — udałem zdziwienie.
Maciuś rozejrzał się dookoła i stwierdziwszy, że nikogo nie ma, odparł poufnym tonem.
— Za
zbytnią dociekliwość, kolego. Wpadłem na trop przestępcy. W
naszym
mieście
grasuje bezkarnie niejaki Ondula...
Spojrzeliśmy po sobie. Tak, nasze przypuszczenia potwierdzały się. A ja pomyślałem od razu, że należy teraz kuć żelazo póki gorące... Maciuś był skłonny do zwierzeń, rozkleił się najwidoczniej pod wpływem ciosu Onduli. Musimy wykorzystać tę niezwykłą szansę i wycisnąć z opryszka maksimum wiadomości. Lecz trzeba zagrać mądrze, żeby się nie spłoszył.
Zrobiłem więc nieufną minę i powiedziałem:
— Pan
się myli. Pan Ondula jest szanowanym obywatelem naszego miasta
i
znanym fryzjerem... natomiast pan...
Maciuś roześmiał się chrapliwie.
No,
właśnie... wszyscy tak myślą jak wy i dlatego szajka może
działać
spokojnie.
Więc
tu nie chodzi tylko o Ondulę?! — udałem niezwykłe zdziwienie.
—
O
jakiej szajce pan mówi?
— Szanowani
obywatele... Pan technik Potępa... pan profesor Rajzer...
He...
he... — Maciuś zaniósł się nerwowym śmiechem.
Cóż pan ma im do zarzucenia? — zapytałem niewinnie.
Czy
porządni obywatele pętają się po podziemiach spalonego browaru,
czy
robią
ciemne machlojki z waluciarzem?
O jakim waluciarzu pan mówi?
O
tym typie, co tu zajeżdża mercedesem... To facet z zagranicy...
Głowę
dam,
że to jakiś aferzysta.
I
pana to oburza?!
Maciuś
chrząknął.
Zerwałem z przestępczą przeszłością, kolego...
Dlaczego więc pan nie zameldował milicji o swoich rewelacjach?
Bo
wątpię, czy mi uwierzą na słowo, zwłaszcza, że ja... —
Maciuś
uśmiechnął
się cierpko. — Muszę dostarczyć im niezbitych dowodów.
A dlaczego nam pan opowiada to wszystko?
Liczę na waszą pomoc. W razie czego... — zamyślił się smętnie.
Co pan ma na myśli? — spojrzałem na niego nieufnie.
Może
te łobuzy będą się starali mi szkodzić... może oskarżą mnie
fałszy
wie
przed milicją i zwalą na mnie swoje grzeszki. Liczę wtedy na was.
Zeznacie,
53
że działałem ze szlachetnych pobudek, jak to się mówi w sądzie, i że chciałem pomóc sprawiedliwości, mimo poważnych obrażeń szczęki...
To mówiąc Maciuś poruszył ostrożnie żuchwą, wysunął ją do przodu, cofnął i klapnął głośno zębami.
— Na
szczęście nie wyskoczyła z zawiasów — powiedział — mogło
być go
rzej.
Ten fryzjer ma siłę... Ale nie takim dawało się już radę...
Zobaczymy, czyje
będzie
na wierzchu...
Otarł krew z kącików ust, podniósł czapkę z chodnika, włożył na głowę i wstał ociężale.
— Cześć,
kolesie! — przytknął palec do daszka czapki i chwiejąc się
nieco na
nogach
ruszył przed siebie w głąb ulicy.
Patrzyliśmy za nim pełni sprzecznych uczuć.
Co myślisz o tym facecie? — zapytał mnie Kwękacz.
Nie wiem... Albo on rzeczywiście chce pomóc sprawiedliwości, albo...
Albo co?
Albo
chce żerować na tamtych przestępcach. No, po prostu
szantażować
ich...
Myślisz, że Ondula naprawdę należy do szajki?
Teraz chyba nie ma już żadnej wątpliwości — powiedziałem.
Kwękuś zadowolony, że jego ofiara nie była daremna, chrząknął i pomacał się po głowie po raz pierwszy bez żałosnego westchnienia.
Trzeba
będzie uważać na tego Maciusia — mruknąłem — zwłaszcza
pod
czas
jutrzejszej akcji. On nie pracuje zbyt doskonałą metodą. Nie
potrafi nawet
tropić
jak należy. Ondula od razu go zdemaskował.
Tak.
Facet gotów się wmieszać, narobić bigosu i wszystko popsuć —
za
myślił
się Kwękuś. — Będzie z nim dodatkowy kłopot, ale dobrze
przynajmniej,
że
wiemy, z kim mamy do czynienia. Zamelduję Gnatowi na wieczornej
naradzie.
Na
pewno coś wykombinuje.
ROZDZIAŁ VII
— Diabli
nadali tego Maciusia — zaklął Gnat, gdy wieczorem usłyszał
nasze
rewelacje.
Siedzieliśmy u niego na poddaszu. O tej porze starzy Zyzia byli jeszcze w kiosku i mieszkanie wydawało się zupełnie bezpieczne, ale dla pewności Gnat zgasił światło w pokoju, zamknął szczelnie okno i zasłonił firanką.
Można
by wejść z typem w porozumienie — zaproponował Kleksik. —
Skoro
typ prowadzi taką samą akcję jak my, to współpraca mogłaby
przynieść
ciekawe
rezultaty.
Nie
jestem taki pewien, czy on prowadzi dokładnie taką samą akcję
jak
my...
— skrzywił się Gnat. — Tomcio sądzi, że on może działać
jako szanta
żysta,
pasożyt świata przestępczego, i ja się zgadzam z Tomciem. A
gdyby na
wet
facet miał dobre intencje, nie mam zamiaru dzielić się z nim
przyjemnością
unieszkodliwienia
szajki...
Poza
tym wątpliwe, czy typ chciałby ci się podporządkować —
uśmiech
nąłem
się ironicznie. — A ty nie odstąpisz zapewne od zasady
jednoosobowego
kierownictwa.
Gnat spojrzał na mnie ciężko.
— Tak
nie odstąpię — wycedził — i zastanów się po raz ostatni,
synu, czy
ci
odpowiada ten przykry dla ciebie punkt regulaminu. Bo potem, jak
złamiesz
dyscyplinę,
porachuję ci kości.
Przygryzłem wargi i umilkłem.
O
żadnej współpracy z facetem nie może być mowy — oświadczył
twardo
Gnat
-już choćby z tego powodu, że to jest łajza... Ondula uprzedził
na pewno
Potępę
i Rajzera, że ta łajza będzie im deptać po piętach. A więc
jest to w dodatku
spalona
łajza.
Kto wie, czy z tego powodu nie odłożą akcji — wtrącił Kleksik.
Wątpię.
Raczej postarają się wyprowadzić w pole tego Maciusia albo
wręcz
unieruchomić
go fizycznie przed akcją.
A jeśli im się nie uda?
Gnat milczał przez chwilę zapatrzony w okno...
— Jeśli im się nie uda — odparł — to tym lepiej dla nas.
55
— Lepiej?
— zdziwiłem się.
Gnat
uśmiechnął się chytrze.
Mądry
taktyk, mój Tomciu, potrafi każdą przeciwność obrócić na
własną
korzyść.
Sprawa tego Maciusia nasunęła mi pewien pomysł. Powiadacie, że
on
nosi
czarny sweter, golf...
Tak... ale co to ma wspólnego...
Zaraz
wam wytłumaczę. Powodzenie naszej akcji będzie w dużym
stopniu
zależeć
od tego, czy nie zostaniemy rozpoznani. Rozumiecie, że gdyby
Potępa,
Rajzer
czy Ondula skapowali się, że mają do czynienia z... no, powiedzmy
oględ
nie
z niezbyt dorosłymi ludźmi, bylibyśmy zgubieni. Przecież nie
będziemy mieli
żadnej
prawdziwej broni. Dlatego przed przystąpieniem do akcji koniecznie
musi
my
zmienić powierzchowność... Wprawdzie zaplanowałem już specjalne
maski
oraz
tuby...
Tuby? — przerwałem zdziwiony.
Tuby,
przez które przemówimy, gdy zaskoczymy Potępę przy
opróżnianiu
schowka
w podziemiu. Dzięki tubom będziemy mieli tubalny głos.
Ja mam już gruby, męski głos — zauważył urażony Kwękuś.
Tak
ci się zdaje. Człowiek w gruncie rzeczy nie zna prawdziwej
barwy
swego
głosu. W rzeczywistości piejesz, synu, jak kogut. Ale wracajmy do
sprawy.
Maski
i tuby nie rozwiążą jeszcze całej sprawy. Zastanawiałem się,
jak mamy być
ubrani...
i teraz już wiem. Będziemy ubrani jak Maciuś. Włożymy czarne
swetry
golfy.
Rozumiecie, jakie to ma znaczenie?
Chcesz, żeby oni myśleli...
Tak
właśnie... — Gnat spojrzał na nas triumfalnie. — To
psychologiczne
zagranie.
Kiedy Potępa zobaczy sweter golf, to z kim mu to się skojarzy?
Oczy
wiście
z Maciusiem... Będzie więc pewien, że został zaskoczony przez
Maciu
sia,
względnie takich jak on zawodowych opryszków. Jak bowiem
zauważyliście,
w
tym roku w naszym mieście wszystkie ciemne typy noszą golfy. Taka
u nich za
panowała
moda. W ten sposób zostaniemy całkowicie poza podejrzeniami
gangu,
unikniemy
jego ewentualnej zemsty i będziemy mogli dalej spokojnie go
roz
pracowywać.
Oczywiście, spróbujemy tak rozegrać tę akcję w podziemiu,
żeby
nikt
w ogóle nie zauważył naszych sylwetek. Postaramy się cały czas
być ukryci
w
ciemności. Ale gdyby nas zauważyli, golfy spełnią swoją rolę...
Myślę nawet,
czy
umyślnie nie pokazać Potępię na końcu akcji golfa...
Tak...
można by pokazać — zapalił się do pomysłu Kwękuś. —
Oświetlę
cię
przez ułamek sekundy latarką...
Ty na pewno nie — uśmiechnął się Gnat.
Dlaczego?
Bo
dla ciebie przewidziałem inne zajęcie. W ogóle nie będziesz w
tym
czasie
znajdował się w podziemiach.
A gdzie?
56
Potem o tym pomówimy — uciął Gnat — a teraz sprawa alibi.
Jak
to alibi... przecież nie szykujemy się do żadnego przestępstwa...
—
zdumiał
się Kleksik.
Niestety
— westchnął Gnat — dla naszych starych, dla Dyra, w ogóle
dla
dorosłych
to, co planujemy, jest poważnym występkiem. Zapomnieliście
choćby
o
tym, że nasza akcja rozpocznie się o godzinie dziewiątej
wieczorem, a skoń
czy.
.. najwcześniej o jedenastej. Czego zabrania się surowo uczniowi
po godzinie
dziewiątej
wieczorem?
Uczniowi
zabrania się surowo przebywania poza domem po godzinie dzie
wiątej
wieczorem — wyrecytował Kwękuś.
Tak
jest, punkt ósmy regulaminu naszej budy. A poza tym, gdyby
starzy
dowiedzieli
się, gdzie my w tym czasie byliśmy i co robiliśmy, osiwieliby
do
reszty.
Starzy są nieodporni nerwowo i przewrażliwieni. Dlatego choćby z
uwagi
na
podstawowe zasady humanitarne musimy mieć alibi... — oświadczył
Gnat. —
Zatem
wychodząc z domu musicie uprzedzić starych, że udajecie się do
mnie i że
będziecie
razem ze mną powtarzać tasiemce, glisty i inne obleńce
pasożyty...
Może
lepiej powiemy, że będziemy powtarzać matmę, dla mojego
ojca
najważniejsza
jest matma — zaproponował Kleksik.
Nie.
Tasiemce zrobią największe wrażenie. I będą bezpieczniejsze. A
nuż
twój
ojciec zaofiaruje się bohatersko, że sam powtórzy z tobą matmę.
I co? Wpad
niesz,
bracie. A tasiemców nikt nie zechce powtarzać. Starzy brzydzą się
tasiem
cami.
Tylko tasiemce nas urządzą.
Po krótkiej dyskusji przyznaliśmy Gnatowi rację.
A
ty jak zapewnisz sobie alibi? — zapytałem. — Przecież twoich
starych
nie
będzie o tej porze w domu.
Na
tym właśnie opiera się mój plan. Starzy zamykają swój kiosk na
stacji
dopiero
o jedenastej. W domu będą nie wcześniej niż wpół do dwunastej.
Do tego
czasu
ja też powinienem już być w chacie. Powiem, że cały wieczór
ślęczałem
nad
książką w pokoju...
Kto to poświadczy?
Osiadaczowie.
Jacy znów Osiadaczowie?
Sąsiedzi
z przeciwka. To staruszkowie, emeryci. Nie mają nic do
roboty,
ciągle
siedzą w oknie i patrzą. W tej chwili też. Możecie sprawdzić.
Podeszliśmy ciekawie do okna. Rozchyliliśmy firanki. Istotnie, po drugiej stronie podwórza w oknie na poddaszu widać było dwie nieruchome głowy Osia-daczów.
Niebezpieczni — zauważyłem.
Tak,
parę razy miałem już z nimi kłopot — przyznał Gnat. — Ale
tym
razem
spełnią pożyteczną rolę. Będą świadczyli na moją korzyść.
Nie bardzo rozumiem.
57
Gnat uśmiechnął się chytrze.
Już
wszystko obmyśliłem. Zostawię światło w pokoju i uchylone
firanki,
a
na krześle posadzę zastępcę. Oczywiście Osiadaczowie nie będę
wiedzieć, że to
zastępca.
Będą myśleli, że to ja. Z tej odległości nie poznają...
A skąd weźmiesz zastępcę?
Już go mam.
Nie
radziłbym ci wtajemniczać w tę sprawę żadnego obcego
chłopaka...
To
ryzykowne. Jeszcze coś wypaple...
Mój zastępca będzie milczał jak grób! — oświadczył stanowczo Gnat.
Takiś pewny?
On w ogóle nie umie mówić.
Niemowa?
Stuprocentowy. Nie wierzycie? Zaraz się przekonacie.
Gnat wyciągnął spod łóżka przeciwmolowy worek na ubrania dość solidnie wypchany i ściśnięty w pobliżu jednego końca krawatem tak, że powyżej tego miejsca tworzyło się coś w rodzaju głowy.
— Oto
mój zastępca — powiedział z dumą. — Jak wam się podoba? —
posa
dził
worek na krześle.
Chrząknęliśmy z uznaniem. Rzeczywiście z daleka, w słabym świetle mógł imitować sylwetkę siedzącego przy stole człowieka.
Gorzej
będzie z golfami — powiedział Gnat. — Nie mam ani jednego,
a
potrzebujemy ich trzy.
Mógłbym
dostarczyć — oświadczyłem. — Są u nas w kufrze na
strychu,
mój
dziadek, ojciec i stryj jeździli w nich dawno temu na nartach. Ale
te swetry
mają
dziury i mole...
Nie szkodzi — mruknął Gnat.
A skąd weźmiemy maski? — zapytałem.
Zrobimy.
Będą zwyczajne, tylko na oczy, z papieru pakowego. Spalimy
je
zaraz po akcji. Tuby zszyjemy z grubej tektury, Też je spalimy
potem. No,
więc
te sprawy załatwione — odetchnął zadowolony Gnat — a teraz
omówimy
szczegółowo
całą akcję.
Wyciągnął z szuflady dwa wielkie plany: podziemi browaru oraz jego najbliższej okolicy, rozłożył na stole i wszyscy pochyliliśmy się nad nimi w skupieniu...
ROZDZIAŁ VIII
Nazajutrz całe popołudnie poświęciliśmy na staranne przygotowanie akcji. Zbiórkę wyznaczyliśmy przy bramie ogródków działkowych. Naprzeciw, po drugiej stronie ulicy znajdował się zdziczały ogród, przylegający do zachodniej ściany browaru. Punktualnie o godzinie dziewiątej wieczorem stawiliśmy się wszyscy w umówionym miejscu.
Kwękuś, zgodnie z planem, przytaszczył z sobą dwukołowy, ogrodniczy wózek zasłany liśćmi kapusty. Wózek ten był przechowywany w komórce na naszym podwórzu i służył ciotce Kwękusia do transportu jarzyn i owoców w dni targowe. Postanowiliśmy wykorzystać go do przewiezienia ewentualnej zdobyczy. Osobiście wątpiłem, czy rzeczy ukryte w browarze będą mieć tak wielki ciężar lub rozmiary, ale Gnat oświadczył, że tu nie tyle chodzi o ułatwienie transportu, ile o jego zamaskowanie. Gdybyśmy coś nieśli wieczorem, mogłoby to zwrócić uwagę. Natomiast, gdy będziemy pchać wózek, wszyscy pomyślą, że pomagamy ciotce Kwękacza przewieźć nie sprzedane na targu warzywa.
Ustawiliśmy wehikuł pod parkanem. W tym miejscu, przy ogrodach, często stały takie wózki i nie budziły niczyich podejrzeń.
Gnat upewnił się najpierw, czy nie ma niepożądanych świadków, a potem wyjął spod liści kapusty dwa worki, jeden pusty, drugi wypchany. Pusty worek wręczył Kwękusiowi, a wypchany — Kleksikowi. Następnie przekroczyliśmy ulicę, przeniknęliśmy przez dziurę w płocie do zdziczałego ogrodu i skierowaliśmy się do jednego z okienek piwnicznych browaru. Ja zamykałem ten mały pochód, trzymając w ręku teczkę z trzema swetrami.
Przed okienkiem ściągnęliśmy z siebie marynarki, schowaliśmy je do pustego worka i włożyliśmy zamiast nich swetry. Następnie Gnat wyciągnął z drugiego worka specjalną drabinę, którą sporządziliśmy ze sznurów od bielizny, umocował ją na resztkach żelaznych prętów i zszedł po niej do piwnicy. Kwękacz kucając przy okienku oświetlał mu drogę elektryczną latarką.
Gdy Gnat znalazł się na dole, spuściliśmy mu worek ze sprzętem, a potem zeszliśmy kolejno: Kleksik i ja. Na górze został tylko Kwękacz. Miał pilnować worka z marynarkami i ubezpieczać nas na wszelki wypadek, a w razie specjal-
59
nych sygnałów alarmowych natychmiast zawiadomić milicję, że wpadliśmy w ręce opryszków.
W piwnicy wyjęliśmy z worka elektryczne latarki, maski, pistolety kapiszonowe oraz teczkę, w której znajdowały się tuby i reszta sprzętu. Założyliśmy na twarze maski, schowaliśmy do kieszeni pistolety, a latarki zawiesiliśmy sobie na specjalnych taśmach pod szyją, żeby mieć wolne ręce.
Tak wyekwipowani ruszyliśmy przez piwnice do klatki schodowej. Zgodnie z planem ukryliśmy się w zakamarkach pod schodami. Tu mieliśmy czekać...
Niestety, tak już jest, choć mało kto o tym pamięta, że każda akcja to przede wszystkim czekanie. Długo się czeka, walczy — krótko. Wiedzą coś o tym żołnierze. .. I to czekanie jest prawdziwą zmorą. Nie tylko dlatego, że czas dłuży się wtedy nieskończenie, że minuty trwają jak godziny, ale to jest najgorsze, że zjadają nerwy człowieka... Bo czekać trzeba w pogotowiu, w napięciu i opędzać się różnym myślom, i bronić przed wyobraźnią... Sam przekonałem się o tym najlepiej tam w piwnicy browaru... Ledwie zajęliśmy miejsca w naszej kryjówce, ogarnął mnie znów lęk, największy z wszystkich lęków, jakie przeżywałem do tej pory. Stłamszone już wątpliwości odżyły we mnie na nowo.
Czy damy radę, czy nam się powiedzie? Wprawdzie obmyśliliśmy dokładnie cały przebieg akcji i rozpatrzyliśmy różne jej warianty, zależnie od okoliczności, ale czy można przewidzieć wszystko?
Cały nasz precyzyjny plan opierał się przecież w gruncie rzeczy na dwóch założeniach: że uda nam się zaskoczyć Potępę i że uda nam się go przestraszyć.
Było zupełnie prawdopodobne, że zaskoczymy Potępę. Wszystko wskazywało na to, że nikt z ludzi Chudego nie podejrzewał zasadzki. Jeśli więc nie zrobimy błędu, jeśli nie wmiesza się jakiś złośliwy przypadek, powinniśmy odnieść pełny sukces.
Ale czy zdołamy przestraszyć Potępę do tego stopnia, że spełni nasze rozkazy i wyda nam bez oporu zawartość ewentualnej skrytki? Jakie mamy atuty? Tylko gołosłowną groźbę. Czy nie połapie się, że ma do czynienia z trzema młokosami, z fałszywymi opryszkami, z nieprawdziwą bronią, po prostu — z bezczelnym bluffem? Jeśli się nie ulęknie i zaryzykuje opór, nasze szansę od razu spadają na łeb i szyję. Nie wygramy walki z dorosłym, wyćwiczonym i zapewne uzbrojonym mężczyzną. W dodatku jaką mamy gwarancję, że Potępa zjawi się sam?
Może przyjść w towarzystwie Rajzera i Onduli, którzy będą go ubezpieczać. A wtedy to już zupełna klęska...
Wprawdzie w wypadku niepowodzenia mieliśmy alarmować dwoma strzałami Kwękacza i Kwękacz miał natychmiast zawiadomić milicję, niestety, mała to dla nas pociecha. Zanim milicja się zjawi, typy wykończą nas bez pardonu i zdążą się ulotnić bezkarnie... Może później ich złapią, ale nas już nie będzie... Ulicami Odrzywołów przeciągnie smutny kondukt. Trzy trumny ze szczątkami trzech narwanych smarkaczy. Trzy matki zapłakane, trzech ojców i rodziny w żałobie.
60
Delegacje młodzieży... Przerośnięty Chrząszcz... Elamela... Adela... Defon-siacy, a Mencjusza nie będzie. Bo obrazi się, żeśmy nie mieli do niego zaufania i nie dopuścili go do akcji... Będzie miał satysfakcję, żeśmy przegrali i gwiżdżąc pójdzie sobie na lody do „Orientu". Tylko Kwękuś przyczłapie i będzie się plątał gdzieś na końcu konduktu z czapką w ręce, zgnębiony i żałosny, bo na nim jak zwykle się skrupi... Będą mieli do niego pretensje, że przyłożył rękę do „tragicznego wybryku młodzieży". Bo tak to nazwą zapewne i napiszą w gazetach: „Znów tragiczny wybryk rozwydrzonych chłopców. Tajne powiązanie ze światem przestępczym przypłacili życiem..." I nikt może nawet nie wspomni, że my przecież... w obronie... że na posterunku... że w społecznej służbie...
Poczułem, że rozklejam się niebezpiecznie... Przeklęta wyobraźnia, to przez nią wszystko... Muszę się wziąć w garść, bo Gnat jeszcze zobaczy i znów na-urąga mi od mięczaków. Ale, mimo że starałem się myśleć o czym innym, raz po raz dreszcz mnie przenikał. „To nie ze strachu, to z zimna", powtarzałem sobie. Lecz nic mi nie pomagało. Nie pomogła mi również świadomość, że nie ja jeden się trząsłem. Kleksik dygotał jeszcze bardziej, a w dodatku chrząkał i żałośnie pociągał nosem.
Te efekty dźwiękowe bardzo denerwowały Gnata. Słyszałem jak sapał w ciemności, wreszcie syknął:
Przestań smarkać, bo cię trzepnę! Popsujesz całą akcję!
Tu jest zimno — Kleksik znów pociągnął nosem.
Gnat podniósł rękę i już miał wprowadzić w czyn swoją groźbę, gdy nagle znieruchomiał. Usłyszeliśmy jakiś szmer...
To on! — szepnąłem. — Idzie!
Cisza — syknął Gnat. — Ani słowa teraz!
Ale wtedy właśnie ten łobuz Kleksik pisnął przeraźliwie.
Co ty wyrabiasz?! — Gnat zakrył mu usta.
Puszczaj! — wybełkotał Kleksik. — Tu są duchy!
Oszalałeś?
Coś mnie dotknęło! W ucho! Jakieś macki...
Macki?
Albo łapy... bardzo miękkie...
Głupstwa gadasz! — zdenerwowany Gnat poświecił latarką.
W głębi piwnicy rozległ się ni to kwik, ni to pisk... Stadko szczurów rozbiegło się po kątach.
No, widzisz — zasapał Gnat — to tylko gryzonie.
Tak... tylko —jęknął Kleksik.
Wpatrywał się rozszerzonymi ze strachu oczami w ciemności piwnicy, poruszając nerwowo latarką.
— Patrzcie, znowu wychodzą!
61
Istotnie, spłoszone szczury znów nabrały odwagi i poczęły wypełzać z zakamarków.
Zobaczycie,
one nas zaatakują — szepnął Kleksik — na razie światło
je
powstrzymuje,
ale jak się oswoją...
Słuchaj,
Kleksik, podobno jesteś Dyplomowanym Wspaniałym — zauwa
żył
z przekąsem Gnat.
Jestem i co z tego?
Podobno masz lwią krew na dodatek?
Mam, ale szczury karmią się nawet lwami.
Bredzisz, synku.
Tak,
bredzę — zamruczał żałośnie Kleksik. — Ja czytałem, że
głodne
szczury
rzucają się na każdego. Może nie?
Zamknij się i zgaś światło, tchórzu — wycedził przez zęby Gnat.
Nie... jeszcze nie teraz... — skulił się Kleksik.
Rozgniewany Gnat wyrwał mu z ręki latarkę i zgasił. Siedzieliśmy przez minutę w milczeniu, nasłuchując. Szczury nabierały z każdą chwilą odwagi, galopowały bezceremonialnie po piwnicy i pozwalały sobie na coraz bardziej bezczelne piski. Doprawdy, zaczęło się robić troszkę nieprzyjemnie...
Nagle w ciemności zaświeciły zielone oczy. Rozległ się głuchy łomot, szamotanie i przeraźliwy kwik, a potem chrzęst kraszonych kości... Odetchnąłem. Na szczęście grasowały tu także koty.
Przez kilka dalszych minut w podziemiu panowała zupełna cisza. Nawet Kleksik się uspokoił.
Raptem gdzieś w górze błysnęło światło. Drgnąłem i spojrzałem na Gnata. To chyba już... Był widać tego samego zdania, bo podjął pewne czynności wstępne. Polegały one na tym, że przydusił Kleksika i zapobiegawczo ścisnął mu nos.
— Spróbuj teraz tylko ruszyć kinolem! — zagroził.
Usłyszeliśmy ciężkie kroki nad nami i dziwny brzęk jakby szklanych dzwoneczków. Co to ma znaczyć, u licha!
Po schodach zeszła jakaś pokraczna postać z wielkim garbem na plecach... Patrzyliśmy osłupiali. Czyżby Potępa tak zmienił powierzchowność? Może specjalnie się ucharakteryzował? Nie, bzdura! To nie może być Potępa... Ale kto w takim razie?
Tymczasem niespodziewany gość zatrzymał się na dole i przez chwilę omiatał światłem latarki piwniczne kąty. Wreszcie, gdy obrócił się do nas tyłem, stwierdziliśmy, że na plecach nie ma garbu, tylko wypchany worek. A kiedy po chwili ujrzeliśmy go z profilu — wszystko było jasne. To nasz dobry znajomy — Feluś Bańka, zwany Balonem, handlarz starzyzny, śmieciarz i zbieracz butelek. Widocznie wracał z obchodu i po drodze wstąpił do browaru. Jak wiadomo, jego piwnice służyły za przytułek pijakom, którzy zostawiali tu zawsze sporo szkła.
62
Tym razem też jakaś flaszka błyszczała w kącie. Feluś podniósł ją chciwie i obejrzał. Niestety, była bez szyjki. Zawiedziony, wymamrotał pod nosem przekleństwo i odrzucił ją pogardliwie...
Świsnęła mi koło ucha i chyba trafiła Kleksika, bo z jękiem wyskoczył z kryjówki. Trzymając się za kolano podskakiwał na jednej nodze. O mało co nas nie zdemaskował, na szczęście Gnat nie stracił głowy, lecz wymachując teczką i rycząc przez tubę usiłował przestraszyć Felusia, co mu się zresztą udało. Feluś Balon wydał krótki, piskliwy okrzyk i rzucił się do ucieczki. Odetchnąłem. A więc nie poznał nas. Gdyby nas poznał, nie dałby się spłoszyć tak łatwo.
Niestety... wkrótce potem usłyszeliśmy w górze straszny łomot i brzęk szkła.
On chy... chyba spadł ze schodów — wykrztusiłem.
Tego
jeszcze brakowało — jęknął Gnat.
Poświeciłem
latarką.
Istotnie, na przedostatnim stopniu leżał worek z pogruchotanym szkłem, a parę stopni wyżej — Feluś Balon.
— Nie rusza się — szepnąłem.
— Mógł
rozbić sobie głowę — pociągnął nosem Kleksik — za bardzo
go
przeraziłeś.
Gnat przygryzł wargi.
— Ładna
historia! I co teraz zrobimy? — zapytałem.
Gnat
zaklął pod nosem.
— No cóż... trzeba go... no... trzeba go jakoś ratować! Może jeszcze żyje.
Podbiegliśmy do Felusia Balona. Już chciałem przyłożyć ucho do jego piersi, gdy nagle wzdrygnąłem się. Feluś łypał na mnie lewym okiem, olbrzymim, szeroko rozwartym ze strachu, ale całkiem przytomnym.
Chciałem go podnieść.
— Nie...
nie...! — wymamrotał i skurczył się jak robak.
Spróbowałem
jeszcze raz, nadaremnie. Leżał dalej jak porażony. Nasze maski
musiały zrobić na nim niesamowite wrażenie.
Spojrzałem bezradnie na Gnata. Gnat skinął na mnie, zbiegliśmy ze schodów, żeby Feluś nie rozpoznał naszych głosów i odbyliśmy cichą acz gorączkową naradę w kącie.
Widziałeś, co za heca! Nie chce wstać! — zasapałem.
Może ma złamaną nogę albo kręgosłup... — mruknął ponuro Gnat.
E, to by jęczał.
Nie jęczy, bo jest sparaliżowany.
Owszem, ale ze strachu.
Tak czy owak, nie możemy go przecież zostawić... — powiedział Gnat
— Więc
powiedz mu, że to my. A najlepiej zdejm po prostu maskę.
Wtedy
sobie
pójdzie.
63
Przestań
kpić — zdenerwował się Gnat. — Trzeba znaleźć jakieś
mądre
wyjście.
On nie może tak leżeć...
A
my nie możemy się zdekonspirować. Nie możemy nawet do niego
prze
mówić.
Gnat przygryzł wargi, a potem mruknął:
Może
by spróbować mimicznie? Dać mu znak, że nie mamy względem
niego
złych zamiarów i że puszczamy go wolno...
Mimicznie?
Mimicznie, delikatnie, a nawet pieszczotliwie...
Jeśli potrafisz — wzruszyłem ramionami bez przekonania.
Spróbuję
— Gnat popędził z powrotem na schody. Pochyliwszy się
nad
Felusiem
położył sobie rękę na sercu, a potem poklepał pieszczotliwie
pacjen
ta
po ramieniu i pokazał mu na migi, że może sobie pójść. Feluś
nie reagował.
Gnat
pogłaskał go więc delikatnie po zarośniętym policzku. Feluś
wzdrygnął się
jakby
na torturach... Gdy i inne zabiegi nie odniosły skutku, Gnat
utwierdził się
w
przekonaniu, że Feluś odniósł poważną jednak kontuzję i
postanowił go zbadać.
Pomacał
więc mu delikatnie nogi i ręce. Widocznie były w porządku, bo
pokiwał
zadowolony
głową.
Wskazałem na swój kręgosłup. Gnat zrozumiał, o co mi chodzi. Dał mi znak, żebym mu pomógł i razem zaczęliśmy rozbierać Felusia.
Z początku znosił spokojnie tę operację, sapał tylko ciężko i pokrywał się potem, ale gdy Gnat chciał rozpiąć mu koszulę na piersiach, stała się rzecz zgoła niewiarygodna... Feluś zerwał się nagle na równe nogi. Odepchnął nas z niespodziewaną siłą, aż się zatoczyliśmy, a potem zaczął sadzić wielkimi susami w górę schodów.
Nim zdążyliśmy ochłonąć, już go nie było.
A
to dopiero! — wykrztusiłem. — Widziałeś, jaki miał pęd?
Jakby mu
ubyło
dwadzieścia lat...
Tak, to było niesamowite — wycedził Gnat.
Ale
dlaczego dopiero teraz zebrało mu się na odwagę! Mógł przecież
uciec
wcześniej,
skoro nie odniósł żadnej kontuzji...
Bo
dopiero teraz naprawdę poczuł się zagrożony. I te za grożenie
przemo
gło
strach... — odparł Gnat.
Bał się, że mu zabierzemy ubranie?
Ubranie? Nie. Jemu nie chodziło o ubranie.
Więc o co?
O to, co miał na piersiach. Nie zauważyłeś?
Nie.
Miał płócienny woreczek zawieszony na szyi.
Amulet?
64
— Co
ci wpadło do głowy? Kiedy trąciłem ręką ten woreczek
usłysza
łem.
.. — Gnat urwał tajemniczo.
Usłyszałeś brzęk złota!
Tak! Chyba nosi w tym woreczku skarb!
Jak
myślicie, poznał nas, czy nie? — usłyszeliśmy z głębi
piwnicy pełen
niepokoju
głos Kleksika.
— Wykluczone
— odparł stanowczo Gnat. — Mieliśmy maski.
Uspokojeni
wróciliśmy do naszej kryjówki. Na wieży kościelnej zaczął bić
zegar.
— Dziesiąta
— mruknął Gnat. — Teraz ani słowa. Potępa zaraz się
zjawi.
Pamiętajcie,
że mamy do czynienia z przestępcą o wysokich kwalifikacjach
za
wodowych.
Tacy przestępcy pracują z zegarkiem w ręku.
Gnat miał rację. W chwilę później usłyszeliśmy ciche kroki na górze i piwnicę rozjaśnił słaby odblask światła. Wstrzymaliśmy oddechy, a Gnat dla pewności znów zastosował względem Kleksika zapobiegawczy chwyt.
Po schodach zeszła ciemna postać w kapeluszu i płaszczu. W jednej ręce trzymała teczkę, a w drugiej latarkę. Gdy znalazła się w piwnicy, rozejrzała się czujnie dookoła, oświetlając wszystkie kąty, a potem zaczęła nadsłuchiwać. Niestety, twarz osobnika pozostawała wciąż w cieniu i nie mogliśmy w żaden sposób jej zidentyfikować.
Tam na górze musiał być jeszcze ktoś drugi, bo nowy błysk latarki oświetlił schody. W chwilę potem osobnik z teczką wszedł w smugę światła. Ujrzałem na krótko jego twarz i serce załomotało mi gwałtownie. Był to Potępa. Skinął głową w milczeniu, jakby dając znak wspólnikowi, że wszystko w porządku.
Postać na górze zgasiła latarkę i usłyszałem słaby odgłos oddalających się kroków. A więc przeczucia mnie nie myliły. Potępa ma obstawę, któryś z jego kumpli czai się na górze.
Tymczasem Potępa ruszył w głąb piwnic. Wkrótce usłyszeliśmy przeraźliwe skrzypienie zardzewiałych zawiasów.
Gnat z właściwym mu refleksem postanowił natychmiast wykorzystać te efekty dźwiękowe. Poczułem jego uścisk ręki na ramieniu i usłyszałem szept.
— Idziemy.
Wypełzliśmy pospiesznie z kryjówki i ruszyliśmy w kierunku, gdzie migotało światło. Hałas żelastwa głuszył nasze poruszenia. Ledwie jednak zrobiliśmy kilka kroków, zgrzyt ustał. Automatycznie i my zamarliśmy w bezruchu. To była chyba najbardziej dramatyczna chwila. Wystarczyło przecież, by teraz Potępa obejrzał się i skierował na nas snop światła, a bylibyśmy zgubieni.
Ale Potępa wyzbył się już chyba wszelkich obaw, a może zbyt był pochłonięty swoimi sprawami, bo nie oglądając się wcale wszedł pospiesznie do otwartej izby.
65
Odczekaliśmy jeszcze parę minut. Dopiero, gdy rozległy się nowe efekty dźwiękowe, a mianowicie jakieś stuki i trzaski, odważyliśmy się podejść do drzwi i przemknąć do środka...
Już pierwszy rzut oka upewnił nas, że znajdujemy się w zrujnowanej probierni browaru. Oglądaliśmy już nieraz tę salę, ale dziś wydała nam się jeszcze bardziej przedziwna i tajemnicza niż zwykle. Była to duża, nisko sklepiona podziemna sala, wsparta na dwu potężnych filarach, pełna różnych wnęk i zakamarków, zasypana gruzem, wszelakim śmieciem i tłuczka szklaną, zagracona szczątkami olbrzymich, zbutwiałych już beczek i skrzyń, a także innymi zgoła już nie pasującymi do browaru rupieciami, wśród których szczególne zdumienie budził wybebeszony wrak fortepianu tudzież kamienny posąg dostojnego starca w pikielhaubie.
Gnat twierdził, że jest to marszałek Hindenburg. Podobno w ostatniej fazie wojny probiernia została zamieniona w schron przeciwlotniczy dla niemieckiego dyrektora, który kazał tu przenieść najcenniejsze ruchomości ze swej prywatnej rezydencji. Większość z nich dawno już została wyszabrowana, przetrwało jednak parę, a wśród nich ten fortepian i posąg.
Potępa postawił latarkę za filarem tak, że wszystkie rupiecie, znajdujące się po naszej stronie, oświetlone z dołu i od tyłu, rysowały się pokracznie czarnymi konturami na tle białej ściany, rzucając fantastyczne, wyolbrzymione cienie...
Gnat dotknął mojego ramienia i wskazał mi w milczeniu miejsce za beczką z lewej strony. Zgięty wpół ruszyłem we wskazanym kierunku, uważając, żeby nie potrącić jakiegoś grata. Tuż przed beczką nadepnąłem jednak na jakieś szkło, które chrupnęło pod moim butem. Zdrętwiałem z przerażenia. Ale na szczęście wypadek nie pociągnął za sobą żadnych skutków. Potępa nic nie usłyszał, bo odsuwał właśnie spod muru stertę skrzypiących skrzyń. Zająłem miejsce za beczką i spojrzałem w stronę kolegów.
Gnat ulokował się na prawo ode mnie, za posągiem Hindenburga, a jeszcze dalej na prawo zauważyłem gramolącego się pod rozprute pudło fortepianu Klek-sika. Jakoś dobrnął szczęśliwie na miejsce, ale zaniepokoiła mnie jedna sprawa. Mianowicie biedak trzymał się cały czas za nos. Czyżby znów fatalny nawrót kataru? Jeśli, nie daj Boże, kichnie, no to już po nas. Kichnięcia Kleksika bywały przecież tak potężne, że nawet huk armaty nie zdołałby ich zagłuszyć. Tak, to był poważny błąd Gnata zabierać Kleksika na tak odpowiedzialną robotę. Poważny błąd personalny. Wprawdzie Kleksik na razie bohatersko panował nad sobą, ale jak długo wytrzyma? Wszystko zależy od tego, czy Potępa szybko upora się z robotą... Gryząc ze zdenerwowania paznokieć, wychyliłem się ostrożnie zza beczki.
Potępa stał pod ścianą tyłem do nas. Uwagę moją zwrócił szereg jednakowych wnęk głęboko wciętych w murze. Zaczynały się mniej więcej metr nad ziemią i sięgały aż pod sklepienie. Niegdyś znajdowały się w nich zapewne półki z butelkami.
66
Potępa studiował w skupieniu przez dłuższą chwilę te wnęki, wreszcie zdecydowanym krokiem podszedł do piątej z nich, licząc od mojej strony, i zaczął oczyszczać ją ze śmieci oraz resztek potłuczonych butelek. Wreszcie ukazała się kamienna płyta stanowiąca dno niszy. Wtedy otarł pot z czoła, zdjął kapelusz i płaszcz, otworzył teczkę i wyciągnął z niej dłuto i młotek.
Wstrzymałem oddech. Teraz już wiedziałem, co zamierza zrobić... Usunie tę kamienną płytę. Tam pod nią na pewno jest ta tajemnicza skrytka! Gnat i Kleksik też wychylili się z ukrycia i z zapartym tchem śledzili ruchy Potępy.
Wkrótce uderzenia młotka zadudniły głuchym echem w podziemiach... Przykładając dłuto do spoiwa, którym umocowana była płyta, Potępa kruszył je żmudnie i wydłubywał. Na koniec ostrożnie podważył płytę. Ustąpiła powoli, ze zgrzytem. Potępa zdjął ją i wydał głośne westchnienie ulgi... Widocznie pod płytą znalazł to, czego oczekiwał — schowek! Gorączkowo sięgnął po latarkę i poświecił. .. a potem wsunął głęboko rękę do dziury i z pomrukiem pełnego zadowolenia wydostał z niej jakiś mikroskopijny przedmiot.
To mnie zaskoczyło. Myślałem, że wyciągnie skrzynkę, torbę, no, ostatecznie jakieś niemieckie rozpylacze czy coś w tym rodzaju, a tymczasem to był jeden maleńki, błyszczący przedmiot.
Potępa w radosnym podnieceniu podrzucił go na ręce i wtedy zobaczyłem, że jest to kluczyk.
Wsunąwszy z powrotem płytę na poprzednie miejsce nasz przedsiębiorczy dentysta ruszył do prawego kąta sali, wyciągnął z kieszeni calówkę, odmierzył nią na ścianie dwie odległości: jedną od kąta w lewo, drugą od ziemi w górę, i w miejscu ich przecięcia zaczął zdzierać dłutem tynk... Zastygliśmy w napięciu. Już po chwili usłyszeliśmy metaliczny zgrzyt, a wkrótce potem zobaczyliśmy, że pod tynkiem zarysował się wyraźniej kształt czegoś, co przypominało kwadratowe, żelazne drzwiczki.
Potępa oczyściwszy je z grubsza, wyciągnął ów znaleziony w schowku kluczyk i spróbował je otworzyć. Ale nie udało mu się za pierwszym razem. Widocznie zardzewiał albo uległ zanieczyszczeniu w czasie tynkowania. Potępa był jednak przygotowany i na taką ewentualność. Znów sięgnął do teczki i wydostał z niej maleńką oliwiarkę. Najpierw oczyścił starannie otwór zamka, a potem wpuścił do niego kilka kropel oleju...
Wreszcie ponownie wsadził kluczyk. Tym razem wszedł łatwo... Potępa poruszał nim przez chwilę to w jedną, to w drugą stronę...
Spojrzałem podniecony na Gnata. Czy rozpocznie już kontrakcję? Gnat dal mi znak, żebym się jeszcze nie ruszał... W tej samej chwili usłyszałem przeraźliwe skrzypienie zawiasów. Drzwiczki wreszcie ustąpiły odsłaniając jakąś ciemną czeluść. Potępa wyciągnął do niej rękę, ale nie mógł sięgnąć w głąb schowka, bo otwór był wysoko od ziemi, chyba ze dwa metry. Zaczął więc nerwowo rozglądać się za jakimś stoikiem czy skrzynką, którą mógłby się posłużyć.
67
I wtedy nastąpiła katastrofa. Wzrok Potępy padł na wrak fortepianu, pod którym siedział Kleksik. Bo właśnie tam leżało jakieś pudło. Zdrętwiałem. Potępa bez namysłu ruszył w jego kierunku.
Być może nie zauważyłby Kleksika, niestety, w tej samej chwili, widocznie z nadmiaru emocji, Kleksik pociągnął nosem... Tak. Nawet nie kichnął, tylko pociągnął, jak to miał w zwyczaju i może trochę zaszeleścił maską, bo drażniła mu ten nieszczęsny nos. Ale to wystarczyło.
Potępa znieruchomiał... Niewątpliwie usłyszał coś podejrzanego. Nie będąc jednak pewien, czy go ucho nie myli, wyciągnął latarkę i wycelował w kierunku fortepianu...
Tym razem Kleksik, aczkolwiek miał tytuł dyplomowanego Wspaniałego, nie wytrzymał nerwowo. Zerwał się z ziemi i jak zwyczajny ciura, całkiem po prostu i zgoła niewspaniale, dał nogę, w dodatku gubiąc po drodze maskę.
Strach wyzwolił u niego fenomenalne siły. Przeskoczywszy w zajęczym stylu beczkę i jakiś rozbity gąsior, dał rekordowego susa prosto w drzwi i tyle go widzieliśmy.
Bardzo śmiesznie to wyglądało, ale wtedy zupełnie nie było nam do śmiechu. Przywarłem ze strachu do beczki i pomyślałem — to już koniec... Cały nasz precyzyjny plan wziął w łeb. Jesteśmy w rękach opryszków. Zaraz przeszukają probiernię i dobiorą się do nas... To już ostatnie chwile...
Może jednak zaryzykować jakiś trick? Krzyknąć do Potępy przez tubę, że jest na muszce pistoletu. Zagrozić użyciem broni... Nie, już nie zdążymy nawet wyciągnąć tuby. I na nic nie zda się żaden bluff. Potępa już wie, że nie mamy broni, bo gdybyśmy mieli, to Kleksik by nie uciekał tak tchórzliwie...
Wszystko to uświadomiłem sobie w okamgnieniu, kiedy wstrzymując oddech i tuląc się do beczki, patrzyłem z przerażeniem na Potępę.
Potępa przez chwilę stał osłupiały, poruszając bezgłośnie wargami, a potem krzyknął:
— Stój!
— I roztrącając rupiecie rzucił się w pościg za
Kleksikiem.
Odetchnąłem
nieco. A więc nie zauważył ani mnie, ani Gnata. Mamy zatem
pewne szansę...
Na
co czekasz... — wykrztusiłem do Zyzia. — Daj sygnał
Kwękaczowi,
żeśmy
wpadli... Niech alarmuje milicję. A my wiejmy!
Milcz! — syknął Gnat.
Tak
przecież było w planie — bełkotałem. — Mieliśmy strzelić
na alarm...
Strzelaj.
Nie chcesz? No, bo ja... — wyciągnąłem pistolet. Ale Gnat
wyrwał mi
go
z ręki i schował do kieszeni.
Ta
zabawka nie będzie nam już potrzebna, synku — oświadczył
cicho, ale
dobitnie.
— Wszystko ułożyło się lepiej, niż myślałem.
Lepiej?! — zdumiałem się.
68
Ty
chyba, Tomciu, zupełnie straciłeś głowę! Czy nie widzisz, że
Potępa
popełnił
kardynalny błąd?! Prędzej — pociągnął mnie brutalnie —
dobieramy się
do
skrytki!
Do skrytki?!
No, co tak patrzysz?! Przecież Potępa zostawił ją otwartą!
Dopiero teraz pojąłem! Potępy nie ma. Skrytka otwarta. Co za kretyn ze mnie, że nie połapałem się od razu!
Lawirując między gratami dopadliśmy do skrytki.
Podsadzę cię — powiedział Gnat.
Nie zdążymy!
Musimy zdążyć!
A co będzie z Kleksikiem?
Nie bądź mięczak! Sprawa jest ważniejsza!
Nie byłem przekonany, czy tak jest w istocie, ale Gnat już objął mnie oburącz za nogi i powoli podniósł do góry. Wsadziłem rękę do otworu.
Tu nic nie ma! — wyjąkałem.
Sięgnij głębiej! — warknął Gnat.
Nie mogę!
Podniosę cię wyżej. Uczep się krawędzi! — zakomenderował.
Zrobiłem, jak kazał. Wtedy on schylił się, postawił moje stopy na swoich ramionach, potem wywindował mnie w górę. Teraz skrytka znajdowała się na poziomie moich piersi. Poświeciłem latarką i serce mi mocno zabiło. W dole schowka, jakieś pół metra od krawędzi, zauważyłem czarną torbę, wielką i pękatą, zaopatrzoną w dwa ucha.
Zawiesiłem sobie latarkę na szyi i chwyciłem oburącz za te ucha.
Masz coś? — zapytał Gnat.
Tak.
Jakąś torbę — wykrztusiłem. — Strasznie ciężka. Chyba nie
dam rady
wyciągnąć.
Musisz.
Wszystko od tego zależy! Skoncentruj się!
Natężyłem
wszystkie siły. Torba drgnęła.
Prędzej! — syknął Gnat.
Zaciskając zęby windowałem pomału ładunek, aż oparł się o krawędź otworu.
— Dobra — odetchnął Gnat — teraz spuszczaj... powoli!
Łatwo mu było powiedzieć! Ta torba ważyła co najmniej trzydzieści kilo. Ledwie pociągnąłem ją za ucha, poczułem gwałtowne szarpnięcie. Moje omdlałe dłonie nie wytrzymały ciężaru... Usłyszałem stukot i chrzęst. Torba spadła Gnatowi na głowę. Zwalił się z jękiem na ziemię, a ja oczywiście razem z nim.
Był to karkołomny upadek i myślałem, że połamię sobie kości, ale ku mojemu zdumieniu wylądowałem raczej miękko, by nie rzec komfortowo — wprost na klatce piersiowej Gnata. Jego poczciwe żebra posłużyły mi jako resory.
69
Zerwałem się szybko na nogi i spojrzałem przestraszony na Zyzia. Leżał nieruchomo jak trup. Potrząsnąłem nim rozpaczliwie.
Zyziu drogi, żyjesz? Odezwij się!
Chy...
chyba już nie żyję — wymamrotał słabo.
Odetchnąłem
nieco.
Czy bardzo jesteś uszkodzony?
Chy... chyba nie mam głowy.
Gadasz od rzeczy. Masz głowę.
Ale
dziurawą. Zbadaj. Czuję, że mam mózg na wierzchu...
Pomacałem
go po czaszce. Odepchnął mnie gwałtownie i usiadł.
Oszalałeś?! — złapał się za głowę.
Mówiłeś, żeby cię zbadać...
Zbadać, ale nie wsadzać mi palca w mózg. Brudnego palca w dodatku.
Uspokój się. Czaszkę masz całą.
Ale wgniecioną.
Nie ma żadnego wgniecenia, przeciwnie.
Co to znaczy „przeciwnie"?
To znaczy, że masz wypukłość. Wielkości gruszki bery. Po prostu guz.
— To
jeszcze o niczym nie świadczy... Objawy mózgowe mogą
wystąpić
później...
na przykład na lekcji matmy...
Spojrzałem na niego zniecierpliwiony.
— Wstawaj.
No, prędzej — szarpnąłem go — bo pomyślę, że objawy
mózgo
we
wystąpiły u ciebie już teraz!
Chciałem go podnieść, ale się nie dał i bełkotał coś dalej.
Człowieku,
weź się w garść — jęknąłem. — Czy nie rozumiesz, że
mu
simy
wiać z tą torbą. Zapomniałeś, gdzie jesteśmy? Zaraz tu wróci
ten cholerny
dentysta!
Potępa?!
O rany!... — Gnatowi nareszcie coś się odetkało w mózgu.
Ze
rwał
się na nogi. — Gdzie ta torba? — zapytał, chwiejąc się jak
pijany.
Wetknąłem mu w rękę jedno ucho torby, sam złapałem za drugie. Sapiąc z wysiłku, wytaszczyliśmy się z probierni. Byliśmy już koło schodów, gdy usłyszeliśmy tubalny głos Onduli:
— Panie Staszku, gdzie pan jest?
Gdzieś niedaleko rozległ się bolesny jęk Potępy.
Pośpiesznie ukryliśmy się we wnęce pod schodami. Prawdę mówiąc, dziwiłem się, dlaczego Potępa nie wracał tak długo do probierni. Ale oto wyjaśniła się przyczyna tej niezwykłej zwłoki... Po prostu facet nie był na chodzie. Siedział przy nasadzie komina i kiwał się żałośnie jak święty turecki.
Ale co mu się stało?
ROZDZIAŁ IX
Ciężkie kroki zadudniły w podziemiach i z bocznego korytarza wypełzła olbrzymia, pochylona postać Onduli. Na głowie miał kask motocyklowy. Poruszanie się w labiryncie piwnic sprawiało wielkoludowi wyraźne trudności. Co trochę potykał się o gruzy i rupiecie, którymi zasłane było podziemie, obijał się o mury, to znów uderzał kaskiem w niskie sklepienia.
Ciasnota
niczym w M-l — gderał sapiąc mocno. — To piwnice dla
szczu
rów,
nie dla ludzi... No, gdzie pan się podział, Potępa? Odezwijże
się pan, do stu
łysych
diabłów!
Leżę koło pana nogi — rozległ się słaby głos.
Koło nogi?!
Ostrożnie, bo mnie pan rozdepcze!
Aaa, to pan... myślałem, że to jakiś worek.
Nie, to ja.
Ondula poświecił latarką.
Rzeczywiście
— zamruczał. — Ale dlaczego pan leży? — zapytał zdumio
ny.
Co
za pytanie?! — oburzył się Potępa. — Czy pan nie widzi, że
jestem
zamroczony?
Nie widzę.
Napadli mnie, ogłuszyli... Chyba straciłem przytomność.
Co też pan opowiada!
Rąbnęli w głowę...
Kto?
Ludzie Maciusia.
Ludzie
Maciusia? — zdziwił się Ondula. — Na pewno pan sam się
uderzył
po
ciemku.
Nie,
to oni! Jest ich pełno w piwnicach — bełkotał Potępa. —
Wszędzie
się
kryją. Niech pan ich łapie!
Plecie
pan głodne kawałki, panie Staszku. Nikogo nie widziałem. No,
wsta
waj
pan! Nic panu nie jest. To tylko mały szok. Potknął się pan,
upadł i nabił sobie
71
guza. Zaraz pana postawię na nogi — zagrzmiał Ondula i zaczął zakasywać rękawy.
Co pan mi chce zrobić? — zaniepokoił się Potępa.
Zrobię panu ogólny masaż.
Nie...
nie! Tylko nie masaż! — Potępa spojrzał na niedźwiedzie łapy
On-
duli
i usiadł przestraszony.
Cóż
to? Już panu się polepszyło? — zaśmiał się chrapliwie
Ondula. — No,
widzi
pan. Mówiłem, że to nic poważnego. A teraz gadaj pan, co ze
skrytką? Jest?
Jest...
No, to w porządku — odetchnął Ondula.
Nie bardzo w porządku.
Dlaczego?
Bo... bo... ten kangur wyskoczył spod fortepianu...
Kangur?
Spod fortepianu? Co pan bredzi? — Ondula spojrzał na Potępę
z
troską. — Z panem jednak coś nie tak, panie Staszku.
To mówiąc podniósł Potępę z podłogi i uważnie obejrzał mu głowę.
Stuknął
się pan solidnie. Pan ma rozcięte czoło — orzekł — to może
być
wstrząs
mózgu.
To
pana wina — jęknął Potępa chwiejąc się na nogach. — Gdzie
pan się
dekował
tyle czasu?! Pan miał być tu ze mną.
Spóźniłem
się, to fakt — wyznał markotnie Ondula — ale nie miał
kto
mnie
zastąpić w zakładzie. Michał, ta niedojda, jest na chorobie.
Wszystko przez
te
gimnastyki, panie. Już dwa lata trenuje w sekcji na przyrządach i
nic mu nie wy
chodzi.
Wczoraj znów spadł z równoważni, zwichnął sobie prawą rękę
i uszkodził
trenera
na dodatek. A Duża Jola dostała gorączki. Ten środkowy napastnik
tak ją
urządził
na tym motorze, panie... Zostałem sam w zakładzie jak palec...
Tym
czasem
nawiedzili mnie hippisi, cała paczka nawróconych hippisów zwaliła
mi
się
na głowę. Musiałem golić im brody. Panie, co to była za praca!
No, wie pan, żeby z powodu hippisów!... — oburzył się Po tępa.
Nie
tylko — chrząknął Ondula — potem miałem ważnego klienta...
Prze
wodniczący
prezydium, panie... Stały klient i bardzo wymagający...
Strzyżenie,
mycie
głowy, masaże. Pan rozumie, nie wypadało odmówić. Taki klient!
Mógł
by
mi odebrać koncesję. Mam zaległe podatki i mówiąc szczerze
rzadko piorę
ręczniki...
Co
mi pan takie rzeczy — przerwał mu zniecierpliwiony Potępa. —
Pan
zobowiązał
się... pan przyrzekł... przez pana wszystko nawali...
Jak
dotąd nawalają tylko pańskie nerwy. Pan niepotrzebnie się
spłoszył,
panie
Staszku, tu naprawdę nikogo nie ma. Przywidziało się panu.
Ależ
ja widziałem... widziałem typa w swetrze! W czarnym
swetrze
golfie.
Uciekał. Zgubił maskę...
Maskę? Co pan?!
72
— Miał
na twarzy maskę... Powinna gdzieś tu być... koło tamtych drzwi
—
Potępa
wskazał na drzwi probierni. — Niech pan sprawdzi, może pan wtedy
uwie
rzy.
Ondula ruszył we wskazanym kierunku świecąc sobie latarką. Po chwili wrócił z papierową maską Kleksika w ręku.
— Faktycznie,
maska jest — wymamrotał zdumiony. — Niech diabli golą
Maciusia
i szajkę jego! — zaklął pod nosem. — No, nic... spokojna
głowa, panie
Staszku!
Już ja tu z nimi zrobię porządek... Chwileczkę, tylko się
przebiorę.
Flegmatycznie zaczął zdejmować płaszcz i marynarkę.
Ale, panie Ondula, szkoda czasu — zasapał Potępa.
Nie
mogę brudzić ubrania, a to będzie brudna robota, jak sądzę —
skrzywił
się
Ondula.
Strzepnął z marynarki jakiś pyłek, pedantycznie powiesił ją na ścianie, a następnie wyjął z teczki roboczy biały fartuch fryzjerski, włożył go i obciągnął starannie.
Fartucha
niby też szkoda, ale i tak miał iść do pralni — zamruczał. —
No,
to
jestem gotów do akcji. Więc mówi pan, że to Maciuś? Dziwne.
Maciuś już
dostał
wycisk. Czyżby był taki uparty?
To
chyba nie był Maciuś osobiście — rozważał głośno Potępa. —
Raczej
ktoś
z ludzi Maciusia. Sądząc po długości skoków, jakie sadził ten
łobuz, musiał
mieć
nogi jak kangur i ze dwa metry wzrostu...
I mówi pan, że miał sweter golf?
Tak. Czarny.
No,
to faktycznie, chyba ktoś od Maciusia. Oni noszą takie swetry. I
mówi
pan,
że wyskoczył znienacka?
Tak. Spod fortepianu.
Chciał pana obezwładnić?
No, nie...
Więc po co wyskoczył?
Nie
wiem. Chyba z nerwów, bo z miejsca rzucił się do ucieczki. Ja
za
nim...
Po jakie licho?!
Jak to, po jakie licho?! Przecież ten łobuz widział, jak otwieram skrytkę...
Co
takiego?! — wykrzyknął zdenerwowany Ondula. — Otworzył
pan
skrytkę
beze mnie?! To karygodna lekkomyślność! Mieliśmy otworzyć
schowek
komisyjnie.
Pan powinien zaczekać na mnie.
Potępa wzruszył ramionami.
Pan nawalił... Myślałem, że pan już nie przyjdzie... co miałem robić?
W
każdym razie powinien pan upewnić się przed otworzeniem skrytki,
czy
nikt
pana nie śledzi...
Racja... ale nie przypuszczałem...
73
To
niewybaczalny błąd! — zagrzmiał Ondula... — Mam nadzieję, że
przy
najmniej
zamknął pan skrytkę, zanim rozpoczął pan pogoń za tym łobuzem.
No, wie pan... nie było czasu... zresztą myślałem, że go zaraz złapię...
Więc zostawił pan skrytkę otwartą?!
Niestety — jęknął Potępa.
No,
toś się pan popisał! Moje gratulacje — zaszydził Ondula. —
Od razu
wiedziałem,
że pan się nadaje do tej roboty jak łysy do ondulacji. Wykiwali
pana
jak
dziecko.
Myśli pan, że to było z ich strony umyślne zagranie?
Jasne.
Wystawili faceta, żeby pana odciągnąć od skrytki. Pan gonił za
nim,
a
oni w tym czasie dobrali się do torby... W dodatku stuknął pan
łbem o ścianę...
To oni mnie stuknęli.
Mniejsza
z tym — ciągnął zdenerwowany Ondula. — W każdym razie
leżał
pan zamroczony, a oni spokojnie spenetrowali skrytkę. Niech diabli
golą
Maciusia
i szajkę jego! Fachowo to załatwili. Czysta robota! Mucha nie
siada!
Nie
doceniłem ich. A pan jest noga!
Wypraszam
sobie! — Potępa wyprostował się z godnością. — To pan
jest
noga!
Co takiego?! Ja jestem noga?! — zasapał zaskoczony Ondula.
Tak.
Jeśli ja jestem noga, to pan jest jeszcze większa. Największa
noga,
z
platfusem, powiedziałbym...
Jak
pan śmie! — rozzłoszczony Ondula złapał Potępę za klapy
marynar
ki.
— Jeśli pan nie odwoła natychmiast, spłaszczę pana!
Co
pan wyrabia?! — wykrztusił Potępa. — Pan miał zapewnić mi
bezpie
czeństwo,
a nie dusić mnie... Pan chyba oszalał!
Ondula opanował się i puścił dentystę.
Niech
pana diabli tapirują! — zasapał. — W zasadzie jestem łagodny
jak
święty
Franciszek, ale pan nawet świętego doprowadziłby do pasji. Nie
dość, że
zawalił
pan robotę, to jeszcze się pan stawia...
Niech
inni rozstrzygną, kto zawalił — Potępa rozcierał sobie szyję.
—
Ja
odpowiadam za techniczną stronę, pan miał mi zabezpieczyć pole
operacyj
ne.
Fakt, że grasowała tu bezkarnie banda Maciusia, obciąża
wyłącznie pana. Ja
jestem
jedynie ofiarą pana niepunktualności.
Ondula chrząknął i rzekł pojednawczo:
No,
no, niepotrzebnie się pan unosi. Właściwie nie ma powodu...
akcja
jeszcze
nie skończona...
Jak
to nie skończona! — wykrzyknął Potępa. — Zabrali torbę i
zwiali! To
już
koniec.
Bynajmniej,
panie Staszku — zamruczał Ondula. — Owszem, zabrać
torbę
mogli,
to fakt, ale zwiać? O, co to, to nie! Wykluczone!
Dlaczego wykluczone?
74
Byłbym zauważył przecież...
Jak
pan mógł zauważyć! Pan przecież się spóźnił, oni z
pewnością uciekli,
zanim
jeszcze pan przylazł...
Niemożliwe
— odparł spokojnie Ondula. — Profesor był cały czas na
ulicy.
Powiedział,
że nikt nie wychodził z browaru.
Mogli zwiać przez okienko piwniczne. W jednym okienku nie ma kraty...
Przez
okienko piwniczne?! Pan żartuje. Przez to okienko przejść
mogą
tylko
koty i dzieci... Nie! Oni tu jeszcze są. Ja mam nosa. Na pewno
widzieli
Rajzera
przy bramie i bali się wyjść, żeby ich nie rozpoznał. Albo
usłyszeli moje
kroki
i tchórz ich obleciał. Zupełnie słusznie zresztą, bo zaraz
dobiorę im się do
skóry!
— Ondula zatarł ręce.
Niech
pan uważa — mruknął Potępa. — To opryszki zdolne do
wszystkie
go.
Nie wiem, czy da sobie pan radę z całą bandą. Z pewnością mają
majchry.
Spokojna
czaszka, panie Staszku — zaśmiał się lekceważąco Ondula.
—
Pan
jeszcze nie wie, co ja potrafię zrobić z takimi typkami jak
Maciuś. Ja ich
tu
porozstawiam po kątach albo powsadzam do beczek! To będzie dla
mnie sa
ma
przyjemność i sport. Człowiek ma tak mało okazji, żeby
wypróbować swoją
przewagę
cielesną — westchnął i strzepnął pyłek z rękawa fartucha.
Może
byśmy jednak wpierw zajrzeli do tej skrytki i sprawdzili, czy
tej
torby
naprawdę tam nie ma — bąknął niepewnie Potępa.
Szkoda
fatygi — skrzywił się Ondula — ale może pan sprawdzić, jak
pan
chce...
Wolałbym razem z panem.
To
nie byłoby rozsądne. Przez ten czas faceci mogliby się ulotnić.
Już ja
wolę
tu zostać i dobrać się im do skóry — zagrzmiał Ondula.
Potępa ruszył w kierunku probierni, ale Ondula zatrzymał go i powiedział:
— Niech
pan jeszcze tu chwilę zaczeka, panie Staszku. Mam pomysł —
na
chylił
się ku Potępię, szepnął mu coś do ucha, a potem roześmiał się
zadowolony
i
zniknął w głębi piwnicy.
Po dwu minutach wynurzył się z powrotem z ciemności dźwigając oburącz... posąg Hindenburga. Omal nie krzyknąłem z wrażenia. Nawet zakładając, że figura była w środku pusta, był to wyczyn nie lada i świadczył o nadzwyczajnej sile fizycznej Onduli.
— Teraz może pan odejść! — Ondula mrugnął okiem do osłupiałego Potępy.
Potępa poczłapał w kierunku probierni, a Ondula ustawił posąg przy schodach w charakterze strażnika. Żeby bardziej przypomniał człowieka, włożył mu na ramiona marynarkę, a na prawej ręce zawiesił latarkę.
Następnie przyjrzał się zadowolony swemu dziełu i zniknął w piwnicy po lewej stronie.
Gnat natychmiast postanowił skorzystać z okazji. Ścisnął mnie za ramię i szepnął:
75
Teraz spróbuję się ulotnić.
To szaleństwo — syknąłem. — Usłyszy cię.
Zaryzykuję.
Z torbą?
Oczywiście.
A ja?
Ty zostaniesz tu do końca i będziesz ich śledził. Boisz się?
Nnnnie...
skąd! — wykrztusiłem, chociaż dreszcz przeniknął mnie od
stóp
do
głowy.
No, to cześć! Trzymaj się, Tomciu!
Cześć! — zadzwoniłem zębami.
Gnat wygramolił się spod schodów i uginając się pod ciężarem torby ruszył w prawą stronę. Niestety, ręce musiały mu omdlewać z wysiłku, bo szorował torbą o ziemię i wlókł się krok za krokiem. Wstrzymałem oddech i zastygłem w napięciu. Żeby tylko udało się Gnatowi dobrnąć do komina... Komin liczył sobie u nasady co najmniej ze dwa metry średnicy i zapewniał skuteczną osłonę... Ale czy Gnat zdąży?... Wreszcie widząc, że ustał w połowie drogi, wyskoczyłem z kryjówki i pospieszyłem mu z pomocą. Wspólnymi siłami donieśliśmy torbę do komina. Kiedy wreszcie wepchnąłem Gnata za tę naturalną zasłonę, poczułem, że jestem cały zlany potem. Nie tyle z wysiłku, co ze strachu. Zdawało mi się, że każdy nasz krok dudnił przeraźliwie w podziemiu. Niemożliwe, żeby Ondula nie usłyszał...
Istotnie musiał coś usłyszeć, bo nagle posłyszałem wyraźne chrząknięcie w ciemności i zbliżające się kroki. Co robić? Rozejrzałem się rozpaczliwie dookoła. Do kryjówki pod schodami już nie zdążę, szkoda gadać! Wtem wzrok mój padł na wielkie dziurawe beczki stojące pod ścianą. Nie namyślając się dopadłem do pierwszej z nich i wskoczyłem do środka. Nie był to najgorszy schowek. Przez liczne dziury i szpary mogłem obserwować wszystko, co się działo w piwnicy. Tymczasem Ondula stanął niepewnie pośrodku piwnicy i nasłuchiwał przez chwilę. A potem niezdecydowanym krokiem poczłapał w kierunku komina. Niedobrze. Niespokojnie poruszyłem się w beczce. Biedny Gnat może się znaleźć w opałach.
Ondula obszedł komin dookoła i wrócił zaaferowany. Medytował przez chwilę, a potem odpłynął w głąb piwnicy. A więc nie zauważył Zyzia, już go pewnie za kominem nie było. Czyżby udało mu się bezpiecznie dotrzeć do naszej sznurowej drabinki i wydostać szczęśliwie z browaru?
Kwękacz mu pomógł... Ale co z torbą? Czy zdołali ją przepchnąć przez okienko? Na nowo ogarnęły mnie wątpliwości.
Ktoś schodził ostrożnie po schodach.
Spojrzałem przez dziurę w beczce i zobaczyłem rosłego osobnika w swetrze golfie. W jednej ręce trzymał wypchaną torbę turystyczną, w drugiej —jakiś po-
76
dłużny instrument w pokrowcu. Przez chwilę wpatrywał się w nieruchomą postać na dole.
— Hej, kto tam jest? — zawołał wreszcie ostro.
Hindenburg oczywiście nie mógł udzielić odpowiedzi. Trwał obrócony tyłem do intruza i świecił latarką.
— Czy
pan głuchy? — osobnik w swetrze postawił przedmiot w pokrowcu
pod
ścianą, zeskoczył z ostatnich stopni i szarpnął brutalnie
Hindenburga za ra
mię.
Posąg ani drgnął. Dryblas odskoczył zdumiony i odruchowo otarł rękę o spodnie, a potem zdjął latarkę z ręki figury, oświetlił ją i zaczął przyglądać się z ciekawością.
Pochłonięty oględzinami nie zauważył, że z mroków piwnicznych wyłonił się ostrożnie jakiś mężczyzna. Był to Potępa, który wracał właśnie z probierni. Na widok osobnika w golfie krzyknął przeraźliwie:
— To on! Ondula! Łap go pan!
Zaskoczony dryblas wzdrygnął się nerwowo. Ale nim się zorientował w sytuacji, Potępa już dopadł do niego i zaczął gwałtownie wyrywać mu torbę wołając:
— Ondula! Prędzej! Mam łobuza!
W głębi podziemi rozległ się potworny rumor i przekleństwa Onduli:
Psiakrew! Wyłożyłem się w tych ciemnościach!
Szybko!
Drań ma torbę! — Potępa mocował się z dryblasem
rozpaczliwie.
Przez
parę sekund trwały te zajadłe zmagania, wreszcie udało się
Potępię umieścić
stopę
na podstawie posągu. Wykorzystując ten punkt oparcia odepchnął
dryblasa,
który
nie wytrzymał gwałtownego szarpnięcia, i wypuścił z ręki
torbę. Tracąc
równowagę,
odruchowo uchwycił Hindenburga za szyję i razem z nim runął
na
ziemię.
Potężny grzmot wstrząsnął piwnicami. Myślałem, że już po
facecie, że
został
zmiażdżony kamienną figurą, ale on zerwał się błyskawicznie
na nogi.
Ty
oprychu! Jeszcze nie wiesz, z kim masz do czynienia! — krzyknął
z
wściekłością i rzucił się w pogoń za uciekającym Potępa. —
Stój, łotrze! Już
ja
z tobą zatańczę. Nie takim dawałem lekcję!
Ale Potępa nie miał widać ochoty na naukę tańca, bo zignorowawszy te kuszące propozycje choreograficzne zasuwał z torbą co sił w nogach bełkocąc rozpaczliwie:
— Ondula! Na pomoc!
Wkrótce obaj zniknęli w ciemnościach. Tymczasem zza komina wylazł ociężale Ondula. Postękiwał boleśnie i utykał na nogę.
— Jestem,
panie Staszku — zasapał. — Cóż to, nikogo nie ma?
Rozglądał
się niespokojnie. Nagle usłyszał podejrzane kroki. Nie namyślając
się wiele sięgnął po jedną z beczek stojących pod ścianą, a mnie zrobiło się słabo. Przez moment zdawało mi się, że sięga po tę beczkę, w której siedziałem.
77
Na szczęście to była inna beczka. Ondula obrócił ją dnem do góry i trzymając uniesioną wysoko zaczaił się z nią we wnęce przy występie muru.
Z korytarza wypełzła jakaś postać. Skradając się ostrożnie zaczęła posuwać się wzdłuż ściany wodząc po omacku ręką po murze.
— Ha!
Mam cię zbóju! — zagrzmiał Ondula i nakrył intruza
beczką.
Intruz
zaczął szamotać się rozpaczliwie.
— Siedź
cicho, bratku — mruknął Ondula, a widząc, że ofiara wciąż
miota
się
i bulgocze, wyjął z popękanej ściany wielki kawał muru i
podszedł z nim do
beczki.
— Zaraz się uspokoisz!
Na te słowa beczka rzuciła się do ucieczki.
— Stój! — warknął Ondula i pognał za nią.
Beczka uderzyła w rozpędzie o ścianę, odbiła się, a potem jak pijana zaczęła zataczać się to w jedną, to w drugą stronę, coraz szybciej, wykonując jakiś niesamowity taniec.
Ondula przyglądał się jej ciekawie.
— To
dopiero! Ale tańczy! — mruknął. — No, dosyć tego, nie pora na
popisy,
już
pokazałeś, co umiesz, a teraz przestań.
Beczka tańczyła jednak dalej odbijając się z głuchym łomotem o ściany. Wreszcie zniecierpliwiony Ondula dopadł ją w kącie i przygwoździł do miejsca ową ciężką bryłą muru. Otrzepawszy ręce sięgnął po nową beczkę, a mnie serce zamarło w piersiach. Nie, nie myliłem się, tym razem to była „moja" beczka. Już miał ją podnieść z ziemi, gdy nagle zrezygnował, widocznie zauważył, że jest zbyt zbutwiała i dziurawa. Wybrał więc sąsiednią.
Ledwie zdążył ustawić się z nią przy ścianie, w ciemności rozległo się głośne sapanie jakiegoś zadyszanego osobnika. Po chwili owo sapiące indywiduum wyskoczyło nieopatrznie zza muru. Ondula błyskawicznie spuścił na niego beczkę. Przez moment przygniatał ją jeszcze dla pewności, ale jeniec zachowywał się zupełnie spokojnie, nie szamotał się i nie krzyczał.
— Ten
jakiś grzeczny — zauważył półgłosem zdziwiony Ondula. —
Pokaż
no
się, kochasiu, niech ci się przyjrzę!
Kucnął przy beczce i przez otwór w jej boku chciał zajrzeć do wnętrza, ale spotkała go przykra niespodzianka. Z otworu wysunęła się nagle potężna pięść i zdzieliła go w ucho.
Ondula odskoczył jak oparzony.
— Zdradziecki
jesteś, bratku — zasapał trzymając się za ucho. — Nie
lubię
takich
żartów.
Ale w beczkę wyraźnie wstąpił duch bojowy. Natarła powtórnie na Ondulę i wymierzyła mu cios w żołądek. Grubas odepchnął ją, ale po chwili zaatakowała go na nowo. Zniecierpliwiony usiadł na niej, sądził, że w ten sposób poskromi ją skutecznie, ale nie docenił jej bojowości. Beczka odsapnąwszy nieco zaczę-
78
ła trząść się i wierzgać straszliwie niczym narowisty mustang z kowbojem na grzbiecie.
Pochłonięty tym niesamowitym widowiskiem omal nie przeoczyłem trzeciego jegomościa, który pojawił się niespodziewanie w podziemiach. Czy zszedł z góry, czy też wyłonił się z zakamarków browaru, nie miałem pojęcia. Po prostu w pewnej chwili jakaś niewielka postać mignęła mi przed oczyma bezszelestnie jak nietoperz i roztopiła się w mroku.
Tymczasem w polu mojego widzenia pojawiła się z powrotem owa narowista beczka. Była wyraźnie zmęczona. Już nie wierzgała. Ondula siedział na niej ze zwycięską miną kowboja, któremu udało się ujeździć niebezpiecznego ogiera.
— I
po co było tak brykać? — powiedział do jeńca w beczce. —
Zmachałeś
się
tylko, bracie. Lepiej stań grzecznie w kącie i nie wierzgaj więcej.
Beczka przystanęła posłusznie. Zadowolony Ondula pogładził ją po klepkach.
— To mi się podoba. Nabrałaś wreszcie rozumu — zamruczał.
Była to jednak przedwczesna teza. Beczka wykorzystała natychmiast ten moment nieuwagi Onduli. Wierzgnęła resztką sił zdradziecko, przechyliła się i zrzuciła z siebie nienawistny ciężar.
Dwustukilowe cielsko grubasa wyrżnęło z głuchym łomotem o ziemię. Był to niewątpliwie okropny upadek, ale odporność Onduli okazała się jeszcze większa. Wstał jak gdyby nigdy nic i chciał otrzepać fartuch. Ten nadmiar schludności nie wyszedł mu jednak na zdrowie, bo w tym momencie beczka przycisnęła go gwałtownie do muru.
No, masz już dosyć, sadysto? — zabulgotała gniewnie.
Co, proszę? — wykrztusił przyduszony Ondula.
Zdejmij to ze mnie, albo rozpłaszczę cię jak placek!
Mnie?
Wolne żarty! — mimo spłaszczonego brzucha Ondula
próbował
nadrabiać
miną.
Beczka przycisnęła go jeszcze bardziej. Na próżno. Ondula zaciął się w uporze, a nawet pozwolił sobie na drwinę.
Czy to wszystko, co potrafisz? — zaśmiał się.
Jeszcze ci mało? — zabulgotała bezsilnie beczka.
Łaskoczesz
mnie tylko, kochasiu, ja mam brzuch elastyczny jak materac,
a
żebra jak przęsła stalowe — oświadczył chełpliwie. —
Możesz mnie ściskać, jak
chcesz,
a ja odepchnę cię jednym ruchem, co ja mówię, jeden oddech
wystarczy.
Oddech? — zadudniła z niedowierzaniem beczka.
Odepchnę cię samym oddechem, czyli pneumatycznie.
Mowa — powiedziała beczka.
Chcesz się założyć? — zaproponował Ondula.
O co?
Jeśli
wygram, przestaniesz się ciskać i będziesz spokojnie stała w
kącie.
Jeśli
przegram, zwrócę ci wolność.
79
Dobra! — zgodziła się beczka.
No, to wyciągaj łapę!
Z beczki wysunęła się przez dziurę ręka. Ondula uścisnął ją.
— Kto przetnie? — zabulgotała beczka.
„Ja!" chciałem zawołać ochoczo, ale w ostatniej chwili opanowałem się na szczęście. W rezultacie Ondula sam przeciął lewą ręką i zakład uznano za zawarty.
— A
teraz uważaj — powiedział do beczki. — Przystępuję do wdechu,
szko
da,
że tego nie możesz widzieć, ale za to poczujesz.
Przymknął oczy i zaczął wciągać powietrze, nadymając się stopniowo. Zdawało się, że płuca ma z gumy i że pojemność ich nie ma granic. Upływały długie sekundy, a on wciąż nadymał się i pęczniał... Nie potrzebował zresztą wykonać całego wdechu, bo oto w pewnej chwili beczka drgnęła wyraźnie i zachrobotała. Wreszcie, nie wytrzymując naporu rozdętej klatki piersiowej olbrzyma, z żałosnym skrzypieniem przesunęła się chyba o decymetr. Jednocześnie z jej wnętrza wydobył się bulgot podziwu. Był to zresztą bulgot ostatni. Uznając się za pokonaną beczka umilkła i znieruchomiała.
Ondula wypuścił nadmiar powietrza z płuc, uderzył się z satysfakcją jak goryl w szeroką pierś, a potem zawołał głośno:
— Czy jest jeszcze ktoś do nakrycia?
Odpowiedział mu dziwny odgłos ni to chrzęst kości, ni to szczęk zębów dobywający się gdzieś od strony komina.
— Co za licho? — zamruczał zdziwiony Ondula.
Wybrawszy najbardziej solidną z pozostałych beczek ruszył z nią na palcach w kierunku, skąd dochodziły te podejrzane chrzęsty i szczękanie. Zatrzymawszy się na moment przy kominie i przekonawszy się, że słuch go nie mylił, uniósł beczkę do góry i wszedł za komin z lewej strony. W tym samym czasie zza komina po drugiej stronie dygocząc wynurzył się mały, ciemno ubrany osobnik z podniesionym do góry parasolem. Jak mogłem się domyślić, ów parasol występował tu w charakterze białej broni i to on chyba trzęsąc się w drżącej ręce swego pana wydawał te chrzęsty. Zapewne miał pozrywane druty.
Skradając się na palcach ciemne indywiduum zaczęło obchodzić komin dookoła, ale ledwie zniknęło po prawej jego stronie, z lewej wynurzył się Ondula. I tak obaj skradając się chodzili w kółko, Ondula z beczką, a ciemne indywiduum z parasolem. Wreszcie osobnik z parasolem wpadł na pomysł, żeby zmienić kierunek obchodu. Niestety, pomysł ten, acz niewątpliwie inteligentny, okazał się zgubny dla autora. W chwilę później ciemne indywiduum siedziało już w beczce.
Bałem się, że jak tak pójdzie dalej, to i moja beczka z braku innych zostanie użyta do akcji. Rozochocony powodzeniem Ondula stanął pośrodku piwnicy i zaczął nawoływać:
— Dalej!
Wychodzić, opryszki! Kto jeszcze chciałby zabawić się ze
mną?
Prędzej,
ujawniać się! No, żywo!
80
Na szczęście więcej złoczyńców nie było. Ondula uznał więc, że może sobie już pozwolić na zasłużony relaks. Usiadł na najbliższej beczce, rozpiął fartuch, przeciągnął się i wymachując nogami zawołał:
— Panie
Staszku, chodź pan! Moja misja skończona! Mam ich
wszystkich!
Powsadzałem
do beczek łobuzów, tak jak zapowiedziałem.
Niestety, poza słabym bełkotem dochodzącym z beczek odpowiedziała mu cisza.
— Potępa!
Nie słyszy pan? Co jest z panem, u licha?! — Ondula
zawołał
powtórnie
jeszcze głośniej.
I znów słychać było tylko bulgotliwe głosy w beczkach.
— Cicho
tam! Bo was spuszczę ze schodów! — warknął Ondula.
Beczki
umilkły.
Panie
Staszku, odezwijże się pan! Gdzież się pan podział, do stu
łysych
diabłów!
— zdenerwował się Ondula.
Tu jestem — wybełkotał jakiś zduszony głos gdzieś blisko.
Co to za kawały! Kto mówi?!
Ja.
Co za ja?
Potępa.
Gdzie pan jest?
Siedzę
w beczce.
Ondula
zeskoczył z beczki.
Niemożliwe! Skąd się pan tam wziął?!
Jeszcze pan pyta!
Przerażony Ondula podniósł beczkę do góry i osłupiał.
Pan...
pan za to drogo zapłaci — wykrztusił dentysta słabym głosem.
—
Jak
pan mógł... mnie... do beczki... To przechodzi pojęcie...
Przepraszam
— wybełkotał Ondula z nieszczęśliwą miną. — Nie
wiedzia
łem.
.. nie przypuszczałem, że to pan... — urwał, bo na schodach
zabłysło ja
skrawe
światło.
Z góry schodził zaniepokojony profesor Rajzer.
Panowie, co się tu dzieje?
Nie... nic takiego... — bąknął zmieszany Ondula.
Potępa spojrzał na Ondulę ciężkim wzrokiem, a potem zwrócił się do Rajzera:
Zaraz
panu opowiem. Nie uwierzy pan... zdarzyła się większa
heca...
Otóż
pan Ondula...
Panie
Staszku, zostaw pan... — jęknął błagalnie Ondula — już
lepiej ja
powiem.
Otóż zaszły pewne komplikacje.
Mianowicie? — zmarszczył brwi Rajzer.
Zastaliśmy tu szajkę Maciusia.
Szajkę?! Niemożliwe! — zdumiał się Rajzer.
81
Ale już po zmartwieniu, profesorze.
A co z torbą?
No, właśnie... przechwycili...
Ale
odebrałem ją... — wtrącił Potępa — oto ona!
Rajzer
obejrzał tę torbę.
Jakaś
dziwna. Wygląda na zupełnie nową. I podejrzanie lekka —
dodał
ważąc
torbę w ręce. — Sprawdziliście zawartość?
No... nie.
Rajzer otworzył torbę i wyciągnął z niej buty gumowe, termos i przybory wędkarskie.
— Co
to znaczy, panowie? Czy jesteście pewni, że ta torba była w
skrytce?! —
zapytał
zdenerwowany.
Ondula i Potępa wpatrywali się zdumieni w przedmioty wyciągnięte z torby.
— No...
nie wiem — wykrztusił wreszcie dentysta. — Odebrałem tę
torbę
opryszkowi
w czarnym swetrze.
Po czym przyciśnięty przez Rajzera opowiedział o perypetiach, które przydarzyły mu się po otwarciu skrytki.
Fatalna historia — skrzywił się Rajzer.
Ale to nic, zaraz dowiemy się wszystkiego — mruknął Ondula.
W jaki sposób?
Wystarczy
wziąć tych opryszków na spytki. Już ja z nich wyduszę
potrzeb
ne
wiadomości. Na szczęście są jeszcze tutaj.
Gdzie?!
Koło
pana — uśmiechnął się Ondula, a widząc zdumione spojrzenie
Raj
zera,
dodał: — Siedzą w beczkach.
Co za pomysł, Ondula! — wykrzyknął profesor. — Nakryć ludzi beczkami!
To było konieczne — odparł Ondula. — Inaczej musiałbym ich związać.
— Niech
pan zdejmie z nich beczki. Najpierw tę — powiedział
Rajzer.
Ondula
podniósł beczkę.
— Tylko
spokojnie, bracie — ostrzegł jeńca. — Nie próbuj jakichś
sztuczek,
bo
cię przykryję z powrotem.
Pod beczką siedział typ w czarnym swetrze golfie. Widocznie raziło go światło latarek, bo zakrywał twarz rękami.
— To ten, który mnie gonił — powiedział Potępa.
Dryblas podniósł się, przygryzając wargi z tłumionej pasji i zaciskając kurczowo pięści, a ja osłupiałem z wrażenia. Znałem przecież doskonale tego człowieka. .. Wszyscy w Odrzywołach go znali!
— O
Boże, przecież to Pypeć! — wykrzyknął profesor. — Co to ma
znaczyć,
Ondula?!
Ondula nie mniej zaskoczony przyglądał się środkowemu napastnikowi Oka-esu.
82
— Faktycznie,
Pypeć — wykrztusił. — No, to los był dla mnie
wyjątkowo
łaskawy.
Właśnie marzyłem o tym, żeby cię dostać w swoje ręce, kochasiu
—
odruchowo
zakasał rękawy.
Pypeć zbladł i cofnął się przerażony.
Spokój,
Ondula — powiedział surowo profesor i zwrócił się do Pypcia:
—
Widziałem,
że pan wchodził do browaru, ale nie przypuszczałem, że ma pan
coś
wspólnego
z tymi opryszkami. Doprawdy dziwię się... wprost trudno mi
uwie
rzyć.
..
Ja
z opryszkami? — wybełkotał Pypeć. — Na miłość boską, co
to wszyst
ko
znaczy?... Nic nie rozumiem... Wracałem do domu... Byłem na
rybach...
Patrzę,
jakieś światło w piwnicy browaru. Zapala się, gaśnie, znów
zapala, wy
raźnie
widać przez okienko... Zaciekawiło mnie. Zszedłem więc...
patrzę. Ktoś
stoi
z latarką. Pytam, kto. Nie rusza się, nie odpowiada... Łapię za
ramię face
ta.
Posąg. Ubrany w marynarkę. Co za maskarada? A tu jakiś facet
napada mnie
i
wyrywa mi torbę. Gonię go, ścigam w ciemności, a ten grubas
rzuca się na mnie
z
beczką, przydusza, nakrywa i urządza sobie ze mną idiotyczną
zabawę. Co to
wszystko
ma znaczyć? I co pan tu robi, profesorze?!
Rajzer chrząknął zakłopotany, ale nim zdążył coś odpowiedzieć, uprzedził go Ondula.
Niech
pan nie słucha, profesorze... to łobuz. Ja go znam. Mówiłem
panu
wczoraj,
co on wyrabia z Dużą Jolą...
No,
no — przerwał mu gwałtownie Pypeć — tylko Jolę pan zostaw!
Nor
malnie,
zabrałem ją na przejażdżkę... Jeżdżę ostro, to fakt, więc
krzyczała tro
chę
jak to dziewczyny. Ale one to lubią... Na pewno pan nie uwierzy —
dodał
z
uśmiechem — umówiła się ze mną znów na niedzielę.
Umówiła się z trupem — wycedził zimno Ondula.
Co?! — Pypeć cofnął się i zbladł.
Ondula,
dosyć tego — powiedział stanowczo Rajzer. — To jasne, że
pan
Pypeć
nie ma nic wspólnego z całą tą sprawą. Oto pańska torba —
zwrócił tor
bę
Pypciowi. — Zaszło oczywiste nieporozumienie. Prawdopodobnie
dlatego, że
nosi
pan sweter golf, jak ta znana banda łobuzów. Pan wie, że browar
nawiedzają
różne
ciemne typy i opryszki. W sytuacji, jaka się wytworzyła dziś
wieczorem,
szczególnie
łatwo było o pomyłkę. Sądzę, że pan wybaczy nam i zrozumie...
Pypeć wciąż jeszcze sapał wzburzony.
Chciałbym
coś z tego zrozumieć, ale nie mogę, wciąż mi się zdaje,
że
wpadłem
do domu wariatów... Profesorze, co się tu dzieje, u licha?!
Nie pana rzecz — warknął Ondula.
O
ile dobrze zrozumiałem, była mowa o jakiejś torbie w skrytce. —
Pypeć
spojrzał
badawczo na profesora Rajzera.
Ja też spojrzałem. Byłem ciekaw, jak się Rajzer zachowa i jakiej udzieli odpowiedzi. Myślałem, że będzie zmieszany, ale on odparł spokojnie:
83
Wyobrażam sobie, jak pana to intryguje.
No, przyzna pan, że ta historia wygląda dosyć tajemniczo.
Muszę
pana rozczarować — uśmiechnął się Rajzer. — Wbrew pozorom
ta
historia
nie jest ani tajemnicza, ani podejrzana. Po prostu w czasie wojny
zostały
tu
ukryte rzeczy mojego stryja. Chcieliśmy je stąd wydostać,
niestety przeszko
dziła
nam banda łobuzów, prawdopodobnie paczka niejakiego Maciusia.
Udało
im
się przechwycić te rzeczy. Próbowaliśmy je odzyskać i stąd
całe zamieszanie,
którego
pan padł ofiarą. Jeszcze raz pana serdecznie przepraszam. — W
głosie
profesora
zadźwięczała nuta szczerego ubolewania.
Co za aktor! Wiele słyszałem od Defonsiaków o Rajzerze, lecz teraz mój podziw dla niego wzrósł niepomiernie. Gnat nie pomylił się. Mamy do czynienia z przestępcą z wyższych sfer. Klasa! Ani na moment nie stracił zimnej krwi i przedstawił równie niewinną jak wiarygodną wersję tej kryminalnej afery. Zdaje się, Pypeć uwierzył Rajzerowi bez zastrzeżeń, bo roześmiał się rozbrojony:
Nic
nie szkodzi. Po prostu zaznałem trochę silniejszych emocji. A wie
pan,
już
podejrzewałem, że jestem w rękach złoczyńców.
Cieszę
się, że pan potrafił podejść do tego z humorem. I prosiłbym
pana
o
dyskrecję. Niestety, nie wszyscy w naszym mieście mają takie
poczucie humoru
jak
pan. Mogłyby wyniknąć niepożądane plotki. Jeszcze jedno
pytanie. Czy nie
widział
pan kogoś podejrzanego w browarze, gdy pan wchodził?
Owszem
— odparł Pypeć. — Jakaś czarna postać na mój widok cofnęła
się
za
mur.
Mnie
też się zdawało, że ktoś wszedł parę minut przed panem... ale
nie
byłem
pewien — powiedział Rajzer.
To
chyba ten osobnik, który jest teraz w beczce — zauważył Ondula
po
nuro.
— Ostatnia nasza szansa. Więcej złoczyńców nie było.
Odkrywamy go,
profesorze?
Niech go pan odkryje.
Po smutnych poprzednich doświadczeniach Ondula tym razem podniósł beczkę z wyraźnym lękiem. I jak się okazało, był to lęk zupełnie usprawiedliwiony. Pod beczką leżał skulony, czarno ubrany starzec z parasolem w ręku i pochrapywał z cicha. Ondula jęknął głucho.
Profesor, Potępa i Pypeć wpatrywali się z osłupieniem w leżące ciało.
To
już rzecz niesłychana! — zatrząsł się profesor. — Czy pan
wie, kogo
pan
złapał?! To przecież prezes Gołąbek.
Skąd
mogłem wiedzieć! Czaił się za kominem... — wybełkotał
Ondula,
otarł
pot z czoła i potrząsnął emeryta za ramię.
Panie starszy... zbudź się pan.
Starzec usiadł półprzytomnie przecierając oczy.
Czy to już noc? — ziewnął.
Noc — odparł Ondula.
84
Kto mówi? — zapytał starzec sennym głosem.
Ondula.
Pan
mógłby częściej prać ręczniki — wymamrotał.
Ondula
chrząknął zakłopotany.
— Ostatnio
pan szczypał mnie w głowę — zauważył sennie starzec — pan
ma
tępe
maszynki.
Mężczyźni spojrzeli po sobie z niepokojem.
— Pan musiał go jednak uszkodzić — mruknął Potępa.
— Ale
skąd?! — zaprzeczył gorąco Ondula. — Nakryłem go
delikatnie.
Starzec
przeciągnął się i ziewnął powtórnie.
Pan
też wylądował szczęśliwie, jak widzę — powiedział do
Onduli. — Czy
to
grobowiec? — zapytał rozglądając się półprzytomnie.
Daj pan spokój — skrzywił się Ondula.
A więc jaskinia?
Można to tak nazwać.
Też
nieźle. Bałem się, że noc zastanie mnie na lodowcach górskich,
co
fatalnie
wpłynęłoby na mój reumatyzm.
Zapewne
— bąknął Ondula. — Przepraszam, że zapytam, czy panu coś
nie
dolega.
Nie... Jestem tylko jeszcze jedną nogą w powietrzu, że tak powiem.
Jak to w powietrzu?
Miałem
fantastyczny sen. Śniło mi się, że jestem w podziemiach
browaru.
Z
racji moich funkcji społecznych dawno już zamierzałem spenetrować
te nie
sławne
ruiny, ten wrzód na ciele miasta, ten ropień...
Przepraszam, z racji czego? — zmarszczył brwi Ondula.
Z racji mej funkcji prezesa LOMPO.
Cóż to takiego? — zdziwił się Ondula.
Pan nie wie? — zgorszył się wyraźnie prezes.
Liga
Obrony Moralności i Porządku w Odrzywołach —
podpowiedział
Rajzer.
W
istocie — skinął głową starzec. — Jak wiadomo, czeluście
piwniczne
browaru
są siedliskiem bakcyli zarazy moralnej, przybytkiem alkoholizmu i
koły
ską
przestępczości w naszym mieście. Liga nasza postawiła sobie jako
cel likwi
dację
tego gniazda zepsucia. Niestety, uchwała ta pozostała na papierze.
Naszym
członkom
brakowało hartu ducha i męstwa, by przypuścić decydujący szturm
na tę
twierdzę
wszelkiej nieprawości. Ja sam, wstyd przyznać, mimo swych
wysokich
funkcji
zamiast świecić przykładem, omijałem z daleka te mury i
ograniczałem się
do
bezsilnych apeli i jałowych protestów starczych. I oto miałem
sen, że wreszcie
zdobyłem
się na czyn pełen męstwa i udałem się do browaru w celach
dezynsek-
cyjnych
i dezynfekcyjnych, że tak się wyrażę. Przy bramie udało mi się
zręcznie
zmylić
czujność ciemnego indywiduum pilnującego wejścia, nieudolnie
zresztą.
85
W tym momencie profesor Rajzer chrząknął niepewnie.
Ciekawym, w jaki sposób zmylił pan czujność tego indywiduum?
Wrzuciłem
do kosza ze śmieciami zapaloną zapałkę — zachichotał
sta
rzec
— a sam zaczaiłem się za drzewem tuż przy bramie. Po chwili
buchnął pło
mień
i rozlazł się gęsty dym. Indywiduum odwróciło się, rzecz
jasna, w kierunku
ognia,
a ja korzystając z zasłony dymnej przeniknąłem do twierdzy
występku.
Więc to pan dopuścił się tego wybryku! — oburzył się Rajzer.
Dopiero
po fakcie uświadomiłem sobie, że popełniłem niewybaczalne
wy
kroczenie
niegodne wiceprezesa Ligi i że czyn mój ma wszelkie znamiona
chuli
gaństwa.
Na szczęście to był tylko sen. We śnie, proszę panów,
najprzyzwoitszym
obywatelom
zdarza się popełnić czyn nieetyczny a nawet morderstwo. Czy
pan,
panie
Ondula, nigdy nie splamił się we śnie jakimś niegodnym
występkiem?
Owszem
— przyznał Ondula i spojrzał ciężkim wzrokiem na Pypcia.
—
Śniło
mi się, że udusiłem ręcznikiem pewnego piłkarza.
Otóż
to! — ciągnął starzec. — Muszę przyznać, że i ja w moim
śnie sta
łem
się zdolny do czynów najbardziej gwałtownych. Opadły ze mnie
wszystkie
lęki.
Ja, który od dziecka bałem się ciemności i przechodziłem na
drugą stronę
ulicy
na widok byle jakiego podejrzanego typa, zagłębiłem się w
mroczne otchła
nie
tej twierdzy nieprawości. Z uniesionym do góry parasolem kroczyłem
gotów
zmierzyć
się z każdym napotkanym opryszkiem, rozpędzić pijackie szajki i
zapro
wadzić
ład w szeregach wykolejeńców. Tropiłem ich nieustraszony, aż
zszedłem
na
samo dno... na samo dno, panowie. I tam spotkała mnie ta
niewiarygodna
przygoda.
Już miałem zaatakować opryszka, który czaił się za kominem,
gdy sil
ny
podmuch stęchlizny rzucił mnie na ziemię. Gdy się podniosłem,
stwierdziłem,
że
nie mogę zrobić ani kroku. Na próżno szukałem wyjścia.
Odniosłem dziwne
wrażenie,
że znajduję się w beczce. Wreszcie usiadłem znużony, by
rozważyć
spokojnie
istotę tego niezwykłego zjawiska. I wtedy nagle wzleciałem.
Co takiego?! — zdumiał się Ondula.
Wzleciałem do góry — ciągnął starzec — wznosiłem się coraz wyżej...
W beczce?
Nie
sądzę — odparł starzec — to raczej była rakieta, bo czułem
przecią
żenie
właściwe kosmonautom. Wreszcie człon rakiety odpadł i przykre
sensacje
ustąpiły,
a ja począłem unosić się swobodnie, trzymając się rączki
rozpostartego
parasola...
W stanie zupełnej błogości leciałem nad wierzchołkami
ośnieżonych
gór
lekki i wyzwolony.
Niezwykły sen — zauważył Ondula.
Tak,
niezwykły — powtórzył starzec. — Choć szczerze mówiąc,
bałem się,
gdzie
wyląduję.
Niepotrzebnie.
Wylądował pan w tym samym miejscu, skąd pan wzleciał,
czyli
w browarze.
86
W
browarze? — starzec zamrugał oczami. — Zaraz... zaraz, panowie,
coś
tu
jest nie w porządku. Panowie nie należeli przecież do mojego snu.
Skąd się
panowie
tu wzięli? Wypraszam sobie! Proszę wyjść!
Co?!
— Panowie
zaśmiecili mój sen! Precz!
Zdenerwowany
starzec zamierzył się parasolem na Ondulę.
Dosyć
tego! — Ondula złapał za parasol. — Kto to widział! Poważny
czło
wiek!
Pan już nie śpi!
Nie śpię?
Pan nam tylko opowiadał o swoim śnie, który już się skończył.
To
prawda — zreflektował się starzec. — Przepraszam, coś mi się
pokrę
ciło.
Właśnie widać.
Starzec przetarł oczy i oprzytomniał na dobre.
A więc ja naprawdę jestem w browarze! — wykrzyknął zwycięsko.
Jest pan i był pan cały czas...
Cieleśnie?
Oczywiście.
Mój Boże, lecz przecież mi się śniło...
Dość
tego! — przerwał mu zniecierpliwiony Ondula. — Nie mam już
dłu
żej
ochoty babrać się w pańskich snach. Panu być może coś się
śniło, ale mnie się
na
pewno nie śniło. Pan tu wtargnął...
Wtargnąłem! — ucieszył się starzec.
Wtargnął pan i narozrabiał.
Narozrabiałem!
Licho
tu pana przyniosło — zagrzmiał doprowadzony do pasji Ondula.
—
Pan
mi tu wszystko pomieszał! Pan czaił się i atakował parasolem.
Atakowałem zgniliznę moralną, konkretnie zepsuty element zarzeczny.
Nie
wiem, czy zgniliznę, czy element zarzeczny, ale mnie w każdym
razie
pan
zaatakował.
Nie
szkodzi — chrząknął starzec — to wskutek niewłaściwego
rozpozna
nia.
Grunt, że odważyłem się zstąpić w te progi i walczyć! To
przełom, panowie.
To
dzień triumfu ducha nad mdłym ciałem! Pierwszy szturm na twierdzę
występ
ku
dokonany — obwieścił z uniesieniem.
Nagle spojrzał bystro na otaczających go mężczyzn.
Lecz
co wy tu robicie, panowie? Po co przyszliście tutaj? Mam
nadzieję,
że
nie w niecnych zamiarach.
W
cnych — odparł profesor. — Może pan być spokojny. Mamy
podstawy
mniemać,
że gdzieś się tu ukryli złoczyńcy.
Sądziłem, że dzielny starzec nie da się zwieść tym zapewnieniom przestępców, ale on bez wahania wziął je za dobrą monetę i oświadczył ochoczo:
87
Pomogę
panom chętnie! Zdobyłem już pewną praktykę, a sen
zregenero
wał
me siły. Jeśli panowie pozwolą, obejmę przewodnictwo... — i
nie czeka
jąc
na odpowiedź zakomenderował energicznie: — Proszę za mną!
Spenetrujemy
wszystkie
kąty po kolei... Zaczniemy od piwnicy na lewo.
Chwileczkę
— powstrzymał go zakłopotany Rajzer — cenimy pańskie
do
świadczenie,
lecz sądzę, że byłoby lepiej, gdyby każdy z nas szukał w
innym
miejscu.
Inaczej ci złoczyńcy gotowi nam się wymknąć...
O
rany... — przestraszył się Ondula — tylko nie rozchodźmy się,
panowie,
bo
znów dojdzie do żałosnych pomyłek.
Pan Ondula ma rację — przytaknął Potępa.
Przez dłuższą chwilę trwała ożywiona dyskusja, wreszcie Rajzer powiedział:
— Panowie...
tu trzeba spokojnie obmyślić jakąś specjalną metodę. Poproszę
o
ciszę. Muszę się skupić.
Ledwie wszyscy umilkli, w ciszy dał się słyszeć jakiś stukot.
Chyba ktoś chodzi nad nami — zauważył Potępa.
To
oni! — wykrzyknął prezes i bez namysłu popędził z
wyciągniętym pa
rasolem
na górę. Pozostali panowie pospieszyli za nim.
Po chwili dobiegły mnie groźne okrzyki Onduli, a potem podejrzany harmider. Sklepienie zadudniło nade mną. Nie... nie mogłem się mylić. To były odgłosy bójki! Czyżby naprawdę tam byli ludzie Maciusia?
Wylazłem z mojej beczki i wbiegłem po schodach na górę. W półmroku dojrzałem jakieś miotające się cienie. Schowałem się za występem muru i przyglądałem w napięciu.
Wkrótce zorientowałem się, że jestem świadkiem ataku prezesa Gołąbka na dwu osobników w czerwonych swetrach. Nie zważając na towarzyszy wzywających go do opamiętania, rozochocony starzec okładał zaskoczonych chłopaków parasolem. Nieszczęśni próbowali zrazu zasłaniać się rękami, a potem zaczęli uciekać. Prezes gonił ich po piwnicy, kłuł w pośladki i grzmocił, wydając bojowe okrzyki.
Jednego nie rozumiałem. Dlaczego maltretowani nie zdecydowali się na opuszczenie browaru, tylko biegają w kółko? Ale rychło pojąłem, w czym rzecz. Otóż ilekroć zbliżyli się do wyjścia, nadziewali się na pięść Onduli, który stał tutaj na posterunku. Przerażeni, uciekali z powrotem w głąb piwnicy, gdzie z kolei dostawali się w zasięg strasznej broni prezesa LOMPO.
Nagle usłyszałem jakiś nowy hałas przy wejściu i zmieszane głosy. Ondula wycofał się spłoszony, a do browaru wpadła banda hałaśliwych osobników w czarnych swetrach. Poznałem ich od razu. Reprezentowali oni, jakby powiedział prezes Gołąbek, element zarzeczny, czyli kwiat zaniedbanej młodzieży z przedmieścia Zatruchle, położonego na drugim brzegu rzeki. Z nich właśnie rekrutowała się paczka Maciusia.
88
Była to młodzież o silnie rozwiniętym instynkcie stadnym, bardzo czuła na punkcie honoru Zatruchla, bojowa i szybka. Tak szybka, że zwykle nie starczało jej czasu na uruchomienie szarych komórek mózgu przed uruchomieniem pięści. Biła bez zastanowienia. Stąd zdarzały jej się godne pożałowania pomyłki personalne.
Teraz też, usłyszawszy wołania o pomoc, ofiarnie przystąpili do akcji tak szybko, że nim pechowi młodzieńcy w browarze zdążyli pisnąć słowo, leżeli znieczuleni u stóp osłupiałego prezesa LOMPO. Czcigodny starzec już miał wyrazić za-truchlakom swoje lompowskie uznanie za nieoczekiwaną pomoc, gdy nagle do browaru wbiegł Maciuś. Oświetliwszy pole walki latarką, zorientował się od razu w sytuacji i zaklął:
— Niech
was ondulują Ondule! Idioci! Kogoście znieczulili? To przecież
Le
lek
i Gryzoń!
Zatruchlacy dopiero teraz przypatrzyli się dokładnie delikwentom i zrobiło im się wyraźnie przykro.
Faktycznie,
coś nam się pomieszało, to dlatego, że włożyli czerwone
swe
try
— przyznał najszybszy zatruchlak ze skruchą. — Ciemno było,
ale nie szko
dzi.
.. Zaraz możemy sprostować omyłkę — spojrzał łakomym
wzrokiem na sto
jących
pod ścianą mężczyzn.
Chwileczkę
— powstrzymał ich Maciuś. — Co ja widzę?! Kto tu
rozrabia,
panowie!
Środkowy napastnik Pypeć? Mistrz Ondula? Pan Potępa? Pan
profesor
Rajzer?
I nawet pan prezes Gołąbek? A to dopiero! Moje uszanowanie panom
—
ukłonił
się grzecznie. — Panowie polują tu na przygodę nocną czy też
ubijają
podziemny
interes handlowy?
Jak pan śmie! — wybuchnął prezes.
Niech
pan się nie denerwuje, prezesie — powiedział zimno profesor
Raj
zer.
— Ten młody człowiek żartuje. W rzeczywistości wie aż nadto
dobrze, co
tutaj
robimy. To bardzo zdolny chłopiec. Poznałem się na nim jeszcze w
szkole.
Pan
mnie przecenia, panie profesorze — uśmiechnął się Maciuś —
to praw
da,
że byłem dobrze zapowiadającym się uczniem i pan profesor nie
omylił się,
wróżąc
mi ciekawą przyszłość, ale nie jestem, do licha, magikiem.
Profesor przyglądał mu się uważnie.
Naprawdę nie wie pan, co tu zaszło?
Skąd mogę wiedzieć, byliśmy cały wieczór na działkach.
I wstąpił pan tu tylko przypadkiem?
Całkowicie.
Wracaliśmy właśnie z ogródków i usłyszeliśmy krzyk
naszych
kolegów,
Lelka i Gryzonia. A teraz, pozwolą panowie, że ja z kolei zapytam:
co
im
panowie zrobili?
Ci hultaje gwizdnęli nam torbę! — powiedział Ondula.
To
niemożliwe! Oni niczego nie mogli wam gwizdnąć — stwierdził
sta
nowczo
Maciuś. — A co do torby... chwileczkę... zaraz pokażę coś
panom.
89
Chłopaki, dawajcie towar! — obrócił się do zatruchlaków. — Może zrobimy interes?
Zatruchlacy postawili przed nimi jakiś duży, ciemny przedmiot. Maciuś podniósł go do góry i oświetlił latarką.
— Czy to by panów zainteresowało?
W świetle latarki widać było pękatą skórzaną torbę. Ondula sięgnął po nią łapczywie, ale Maciuś schował ją szybko za plecy.
— Lepiej
niech pan nie dotyka — powiedział. — Jeszcze się panu do
rączki
przylepi.
No, więc jak, panowie? Mówiliście, że ktoś świsnął wam torbę.
Może
tę?
Profesor, Ondula i Potępa spojrzeli po sobie z zakłopotaniem.
No, nie wiem — zasapał Ondula. — Jak pan myśli, panie Staszku?
Cóż to, nie mogą panowie rozpoznać? — zdziwił się Maciuś.
Wygląda
na dosyć starą — rzekł niepewnie Potępa. — Zważywszy
oko
liczności.
.. można by sądzić...
Przedwojenna
— mruknął profesor. — Rzemieślnicy nosili w takich tor
bach
narzędzia, a komiwojażerowie próbki towaru.
Podoba się panu? — zapytał Maciuś.
Owszem...
No, to bierz pan! Rzadka okazja dla znawców... Odstąpię niedrogo...
Za ile? — zapytał Potępa.
Oddam za patyka — odparł Maciuś.
Odda pan za darmo — wycedził Ondula i złapał Maciusia za ramię.
Tylko
kulturalnie — przymrużył oczy Maciuś. — Weź pan tę rączkę,
bo
się
pogniewam!
Patyk, to dosyć słona cena — mruknął Potępa.
No,
niech tam! — machnął ręką Maciuś. — Jak dla znajomych
odstąpię za
jednego
brudasa.
Za ile?
Za pięćset złotych. Myśli pan, że to drogo?
To zależy — zawahał się profesor.
Nic
pan nie ryzykuje. Sama torba tyle warta. Antyczny okaz! W dodatku
z
dobrej skóry. Nie dostanie pan teraz takiej nigdzie. I ciężki
ładunek w środku!
Piętnaście
kilo! Towar gwarantowany, gdzie indziej nie do nabycia. Nie
potrze
buję
dodawać, że mają także panowie zapewnioną dyskrecję. Ale
brudasa trzeba
odpalić,
inaczej nie da rady.
Dobrze, biorę! — powiedział nagle Potępa.
Pan
zwariował! — zasapał Ondula. — Co pan robi, panie Staszku?!
Ten
łobuz
nabiera przecież pana.
Chyba
tak, ale niech stracę! — westchnął Potępa i podał Maciusiowi
pięć
set
złotych.
90
Maciuś chuchnął w banknot i schował go do kieszeni, a następnie wręczył Potępię torbę. Dentysta zajrzał do niej ciekawie, przez chwilę trwał w osłupieniu, a potem zaklął pod nosem i machnął zrezygnowany ręką. Zdenerwowany Ondula wyrwał mu torbę.
Co tam jest?
Pomidory — wyjaśnił spokojnie Maciuś.
Ondula sięgnął do torby i istotnie wyciągnął z niej pomidor z taką zdegustowaną miną, że wszyscy zatruchlacy zarżeli radośnie.
Cicho,
barany — zgromił ich Maciuś. — To pierwszorzędny
gatunek.
„Słońce
Kalifornii" — wyjaśnił fachowo — towar świeży i zdrowy.
Prosto
z
ogródka. Same okazy! Każdy waży co najmniej ćwierć kilo!
Niemożliwe!
Pokażcie! — Gołąbek odebrał oniemiałemu Onduli pomidor
i
obracał go w ręku ze zgrozą.
To...
to z mojej działki — wykrztusił i zachwiał się na nogach. Być
może
padłby
z wrażenia na ziemię, gdyby go Maciuś nie złapał.
Co pan robi?! Pan zasłabł?
Umieram... — oświadczył starzec.
Rany
boskie, niech pan nie robi głupstw — wymamrotał
przestraszony
Maciuś.
Tylko
ja miałem tę odmianę... To plon moich długoletnich wysiłków
ho
dowlanych.
.. Wszystko zerwali! —jęknął załamany starzec.
Strasznie
mi przykro — stropił się Maciuś — nie wiedzieliśmy, że to
pań
skie.
.. Już październik, a one wciąż były na krzakach. Myśleliśmy,
że właściciel
zapomniał
o nich. Żal nam było, że się zmarnują i nie daj Boże,
przemarzną.
Umyślnie
je zostawiłem. To późna, odporna odmiana... W niedzielę
mieli
przyjechać
specjaliści z instytutu ogrodnictwa, obejrzeć je na krzakach i
ogłosić
rozprawę
na temat moich osiągnięć naukowych... A największy okaz
chciałem
przesłać
Wicherkowi do telewizji...
Niech
pan nie bajeruje — powiedział Maciuś. — Znam się cokolwiek
na
tym.
„Słońce Kalifornii" nie jest odmianą ani późną, ani
odporną.
„Słońce
Kalifornii"?! No wie pan! — urażony starzec odzyskał
nagle
sprawność
i wyswobodził się z rąk Maciusia. — To nie jest „Słońce
Kalifornii".
To
moja specjalna krzyżówka. Nowy gatunek! Nazwałem go „Słońce
Zatruchla".
Co takiego?!
Jako
urodzony na Zatruchlu, postanowiłem rozsławić w ten sposób to
czci
godne
miejsce — wyznał starzec.
Pan jest zatruchlakiem? — zdębiał Maciuś.
Jestem.
Niech
mnie Ondula goli! Pieski świat... Że też musiało tak wyjść z
tymi
pomidorami!
Chłopaki, otrzepać rodaka z pajęczyn i kurzu! Podnieść
kapelusz!
Doprowadzić
do glansu i formy!
91
Nim oszołomiony emeryt zdążył coś wykrztusić, zatruchlacy rzucili się do niego i na wyścigi zaczęli go trzepać i czyścić.
Szczerze
bolejemy... — ciągnął zmartwiony Maciuś — faktycznie
pech!
Słowo,
że nie chcieliśmy... Rzecz się naprawi, uwiążemy te pomidory na
krza
kach,
na zielonych nitkach... Nic nie będzie widać.
Co
też pan... Nie... nie... Już nic nie pomoże... Jestem
skompromito
wany.
..
Gdybym
wiedział, że to „Słońce Zatruchla" — jęknął Maciuś.
— Szkoda,
że
pan trzymał się od nas z daleka... Dlaczego pan ukrywał swoje
zatruchlactwo?
Bo
mi wstyd było za was! — zasapał starzec. — Gdzie się podział
dawny
honor
Zatruchla?! Upadek i zgnilizna!
Dlaczego? Żeśmy handlowali z tą przestępczą szajką?
Jak
to przestępczą?! — zdziwił się starzec.
Maciuś
odciągnął go na bok i szepnął:
Muszę pana uprzedzić, że ci ludzie to przestępcy z wyższych sfer.
Naciąganie
przestępców też nie należy do chwalebnych czynów —
odparł
prezes.
Naciąganie...
— oburzył się głośno Maciuś. — Czyja chciałem
naciągnąć
pana
Potępę? To jest naprawdę cenna torba.
Trzymaj
pan! — rzucił dentyście banknot. — Nie mogę patrzeć na
pana
rozczarowaną
minę. Myślałem, że zrobię panu przyjemność tą zabytkową
torbą,
ale
widzę, że pan się nie zna na sztuce kaletniczej.
Dość
tych kpin! — zasapał Ondula. — Pan dobrze wie, że tu nie
chodzi
o
torbę, tylko o jej zawartość. To nie miała być torba z
pomidorami, do diabła!
Tylko
z czym? — zapytał niewinnie Maciuś.
Ondula
spojrzał na niego wściekły.
Chodzi nam o zupełnie inną torbę!
Chłopaki,
czy ktoś słyszał o jakiejś innej torbie?! — zawołał Maciuś
do
kolegów.
Nie słyszeliśmy — odparli zatruchlacy.
No, widzi pan, nikt nic nie słyszał — powiedział Maciuś.
Niech
pan nie udaje Greka! — zagrzmiał Ondula. — Pan doskonale
się
orientuje,
w czym rzecz... pan nam deptał po piętach. Pan tu przysłał
swoich
ludzi,
żeby nas szpiegować...
Tak
jest. Widziałem jednego z nich — wtrącił Potępa. — Był
zaczajony
w
piwnicy. Spłoszyłem go...
Niemożliwe. Którego?! — zdumiał się Maciuś.
Chyba
tego długiego. — Potępa wskazał na pobitego dryblasa, który
sie
dział
pod ścianą i rozcierał sobie szczękę. — Tak, to jego goniłem.
Gryzonia?
— Maciuś roześmiał się. — Coś się panu pomyliło.
Mówiłem,
że
wszyscy byliśmy na działkach. Gryzoń też. Wyszedł z ogródków
dosłownie
92
pięć minut przed nami. Zresztą Gryzoń nigdy nie schodzi do piwnicy. On się boi. Gryzoń!
O rany, czego?... — zamrugał oczami dryblas.
Ten pan mówi, że się czaiłeś w piwnicy.
Ja...
w piwnicy?! O matko! — Gryzoń zadrżał i skulił się. — Tam
są
szczury!
Chyba
pan mu wierzy... On ma taki uraz od dziecka — powiedział
Ma
ciuś.
— Kiedyś łobuzy zamknęli go na całą noc w piwnicy ze
szczurami. To
śmieszne,
takiego biedaka mieszać do waszej kryminalnej historii!
Niech
pan się liczy ze słowami — oburzył się profesor. — To nie są
kry
minalne
sprawy!
— Czyżby?
— Maciuś oglądał sobie paznokcie. — Panowie, zagrajmy
w
otwarte karty. Co tu dużo gadać. Nakryliśmy was na robocie.
Zginęła stąd ja
kaś
trefna torba. To przykre, ale jako uczciwy obywatel powinienem was
oddać
w
ręce MO.
Panie! — zawołał zdenerwowany Rajzer. — Ja wypraszam sobie...
Bez
nerwów, profesorze — przerwał mu Maciuś. — Pan był kiedyś
moim
wychowawcą
i mam dla pana szacunek, tudzież należne względy. Dlatego w
dro
dze
wyjątku obciążę moje sumienie, pójdę panu na rękę i postaram
się pomóc
w
kłopocie. Ale, do licha, muszę znać szczegóły. Więc najpierw,
co było w tej
torbie?
Rajzer chrząknął i przygryzł wargi.
— Rozumiem — Maciuś spuścił oczy — dyskretny towar...
Nic pan nie rozumie!
W
każdym razie jedno rozumiem na pewno. Pan nie ma do nas
zaufania.
Szkoda...
Traci pan szansę. Na pewno byśmy odzyskali tę torbę... Tu, w
Odrzy-
wołach
nic się nie ukryje przed nami... Niech pan się jeszcze namyśli...
A tym
czasem
do jutra! Spływamy stąd, chłopaki!
Stać! Nie wykręcisz się sianem, łobuzie! — krzyknął Ondula.
Ondula...
zostaw pan... — profesor usiłował go powstrzymać, ale on
do-
skoczył
już do Maciusia.
Niech
pan nie wierzy mu ani słowa, profesorze! To wszystko tylko
komedia
i
zgrywy. Przejrzałem ich. Pan nie wie, co oni zrobili? Wyjęli z
torby te rzeczy,
zamiast
nich wsadzili pomidory...
Głupiś pan — powiedział Maciuś.
Co?! — Ondula zamachnął się pięścią.
Maciuś uchylił się, a Ondula wpadł na zbitą gromadę zatruchlaków i wszyscy rąbnęli na ziemię.
— Chłopaki!
Pan Ondula chce się z nami zabawić. Zróbmy mu tę przyjem
ność
— roześmiał się Maciuś.
93
Zatruchlacy tylko na to czekali. Zanim Ondula zdążył się pozbierać, już go obsiedli. Na próżno usiłował ich strząsnąć, prężył się, rzucał i wymachiwał na oślep kończynami. Zatruchlacy kłębili się na nim zwaleni jeden na drugiego i przygniatali go do ziemi rżąc z uciechy.
Co trochę któryś z nich wylatywał w powietrze, ale natychmiast ochoczo wracał do zabawy i rzucał się na nowo w środek kotłowaniny. Robili to wszystko bez złości, po prostu bawiły ich te igraszki z grubasem.
Natomiast wcale nie bawiło to Onduli. Rycząc jak raniony tur wzywał rozpaczliwie pomocy towarzyszy. Potępa i Pypeć przez chwilę stali jakby odurzeni tym niesamowitym widowiskiem, wreszcie zdobyli się na desperacką decyzję i pośpieszyli uwolnić Ondulę z opresji. Niestety, daremne to były wysiłki. Ledwie udało im się oderwać jednego dryblasa od Onduli, już inny wskakiwał na niego z dzikim wrzaskiem. W dodatku nadbiegł z kąta podniecony wiceprezes Gołąbek i w szlachetnym oburzeniu zaczął kłuć parasolem splątane ciała.
Śmiechy, piski i piekielne wrzaski wypełniły browar. Wśród nich ginął błagalny głos profesora:
— Panowie,
na miłość boską! Co was napadło?! Opamiętajcie się! Kto
to
widział
coś podobnego! Panie Maciuś, niech pan im coś powie, do licha!
Ale rozbawiony Maciuś śmiał się tylko. I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nagle nie zabrzmiał przeraźliwy gwizd. Był to specjalny gwizd-sygnał, na dwu palcach, przeraźliwy i wibrujący, określonej tonacji, by nie rzec — melodii, taki, jaki potrafią wydawać tylko rodowite chłopaki z Zatruchla.
Maciuś od razu przestał się śmiać, a wszyscy zatruchlacy przerwali zabawę i znieruchomieli jak zaklęci.
— Chłopaki!
Draka się szykuje na moście! — krzyknął ktoś od strony
wejścia.
Głos
wydał mi się dziwnie znajomy. Obróciłem się nerwowo i ku mojemu
zdumieniu zobaczyłem Mencjusza we własnej osobie. Wiedziałem, że jest zatru-chlakiem, ale nie podejrzewałem go o jakieś konszachty z Maciusiem.
— Co się stało? — zapytał Maciuś.
Kolejarzom
ktoś przeczesał działki. Mówią, że to wy — wykrztusił
Men-
cjusz.
Brednie! To na pewno znów odrzywolcy! — zdenerwował się Maciuś.
Podobno widzieli was dzisiaj w ogródkach.
No tak, to im wystarczy, żeby wszystko przylepić do nas.
Tak
właśnie pomyślałem i dlatego przybiegłem — powiedział
Mencjusz. —
Uważajcie
oni się zmawiają, żeby was przyskrzynić na moście, jak
będziecie wra
cać!
Nie zdążą! — powiedział Maciuś. — Właśnie odpływamy do chaty!
Jak to... — odezwały się zawiedzione głosy — zląkłeś się odrzywolców?
Pies
z nimi tańcował! — Maciuś wzruszył lekceważąco ramionami. —
Nie
mam
dzisiaj ochoty brudzić sobie rączek. Za wesoły jestem. Ci panowie
wpro-
94
wadzili mnie w taki nastrój! Wybywamy, chłopaki! Gazem, póki jeszcze most czysty!
Zatruchlacy rzucili się do wyjścia. Maciuś popędził za nimi, przebiegając obok Mencjusza walnął go przyjacielsko pod łopatkę.
— Dobry
jesteś, koleś! — uśmiechnął się i zniknął w
ciemnościach.
Patrzyłem
zdumiony na Mencjusza. Co znaczą te jego zażyłe stosunki z Ma-
ciusiem? Ale czekała mnie jeszcze większa niespodzianka. Gdy tylko zatruchlacy opuścili browar, Mencjusz spojrzał z pretensją na Potępę i powiedział:
— No,
tak... Uprzedzałem panów, że to się może źle skończyć i żeby
nie za
czynać
beze mnie. Ale zdaje się, że ktoś tu mnie uważał za smarkacza.
Dobranoc.
I ruszył do wyjścia.
Hej,
Darek, zaczekaj! — Potępa rzucił się za nim. Za Potępą
pospieszył
Ondula.
Profesor też chciał dołączyć do nich, ale coś mu się
przypomniało. Ob
rócił
się do prezesa Gołąbka tudzież Pypcia i wycedził dobitnie:
Sądzę,
że panowie zatrzymacie na razie przy sobie to, czego byliście
tu
świadkami.
Chcemy uniknąć głupich plotek, Byłbym panom bardzo
zobowiąza
ny...
Przykro
mi — odparł zimno prezes — ale nie mogę przyjąć tego
rodzaju
zobowiązań
i muszę zastrzec sobie możliwość podjęcia kroków, które uznam
za
stosowne.
Ostrzegam
pana, że podejmując jakiekolwiek kroki zrobi pan błąd,
którego
będzie
pan żałował — oświadczył surowo profesor i wyszedł z
browaru.
Zwariowany
wieczór — mruknął Pypeć. — Niech mi pan wytłumaczy,
do
licha,
co tu się właściwie dzieje?!
Nie
rozumie pan?! — prezes Gołąbek zaśmiał się z goryczą. —
Zstąpiliśmy
na
dno. Na samo dno upadku. Ta otchłań wchłania już nawet dzieci.
Widział pan
tego
chłopaka, co gwizdał na palcach?
To mały Niecnotka — bąknął Pypeć.
Właśnie
— westchnął starzec. — Nigdy bym nie pomyślał, że jego też
to
dosięgnie.
Wydawał mi się wyjątkowo zdrowy moralnie. To przykre
rozczarowa
nie,
ale mój zwiad nie był bezowocny. Mam teraz nowy pogląd: ryba
psuje się
od
głowy, a społeczeństwo od góry. To nie banda tych nicponi z
Zatruchla jest
najbardziej
groźna. Najbardziej groźna jest szajka przestępców z wyższych
sfer.
Sądzi pan, że profesor Rajzer i ten fryzjer oraz dentysta Potępa?...
W
rzeczy samej — odparł starzec. — Ci ludzie prowadzą nieczyste
prze
stępcze
interesy podziemne. Profesor chciał mnie wprawdzie wyprowadzić w
po
le,
lecz na szczęście w porę otworzyły mi się oczy. Wyciągnę na
jaw te brudy
i
rozpocznę moralne pranie! — potrząsnął groźnie parasolem. —
Sądzę, że pan
mi
w tym dopomoże jako przedstawiciel zdrowego odłamu młodzieży.
Pypeć chrząknął zakłopotany.
95
Pan
się waha? Z takimi bicepsami, z taką piersią jak miech? —
starzec
ukłuł
go parasolem w żebro.
Ależ nie! Oczywiście, pomogę panu w tym... eee... praniu...
Cieszę
się. Zatem przystąpmy od razu do omówienia współpracy.
Niech
pan
słucha! — prezes wziął pod ramię Pypcia i wymachując
parasolem tudzież
perorując
głośno opuścił z nim browar.
Dopiero teraz mogłem nareszcie wyskoczyć z ukrycia i zgodnie ze zleceniem Gnata pobiec tropem Potępy. Zrobiłbym to zresztą nawet i bez zlecenia, bo byłem piekielnie ciekawy, co łączy Mencjusza z tymi podejrzanymi typami.
Przypomniałem sobie, że Potępa mieszka na rynku i nie namyślając się wiele pobiegłem tam najkrótszą drogą.
Gdy zziajany wpadłem na rynek, Potępa z Mencjuszem wchodzili właśnie w bramę domu.
Potępa wcale się nie spieszył... a więc mimo pogróżek prezesa nie czuł się wcale „spalony", no i dlaczego towarzyszył mu nasz komandos Mencjusz?
Ten drugi fakt najbardziej mnie poruszył. Postanowiłem zameldować o tym natychmiast Gnatowi.
ROZDZIAŁ X
Byłem trochę niespokojny, czy Gnat wrócił szczęśliwie do chaty. W jego oknie paliło się wprawdzie światło, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło, światło było przecież umyślnie zostawione, żeby zmylić tych wścibskich Osiadaczy-podgląda-czy.
Dopiero, gdy wbiegłem po schodach na piętro i zza drzwi Gnata dobiegły mnie znajome pienia Skaldów Ludzie zejdźcie z drogi, bo listonosz jedzie..., odetchnąłem z ulgą. Znaczyło to bowiem nie tylko, że Zyzio jest w chacie, lecz również — że znajduje się w doskonałym humorze.
Istotnie otworzył mi drzwi wesoły i rozpromieniony.
No,
nareszcie! — powiedział. — Coś taki roztrzęsiony? —
przyjrzał się mi
badawczo.
— Złe nowiny?
Nie... wszystko w porządku. Mam fantastyczny raport. Posłuchaj!
Nie
tutaj — przerwał mi — właź do środka! Śmiało! Jestem sam.
Starzy
jeszcze
nie wrócili.
Wciągnął mnie do swojego pokoju. Panował tu już normalny porządek. Zastępca został usunięty z krzesła. Na stole leżały książki i otwarty zeszyt.
Odrabiasz lekcje? — zdziwiłem się.
Tak.
To konieczne — powiedział Gnat wyłączając adapter. —
Musimy
mieć
odrobione lekcje na jutro, żeby nie budzić niepotrzebnych
podejrzeń. Nie
odrobione
lekcje mogłyby zwrócić na nas uwagę... No, ale gadaj, jak ci
poszło!
Coś
masz nietęgą minę, synu! Przyznaj się! Nawaliłeś nerwowo?
Przyskrzynili
cię?
Gonili? — spojrzał na mnie podejrzliwie. — Nie bój się, głowy
ci nie urwę —
dodał
z pobłażliwym uśmiechem.
Mylisz
się — wycedziłem zimno. — Powiedziałem ci już, że poszło
mi
świetnie.
Nikt mnie nie zdemaskował i nie gonił.
No,
to uczesz się i oczyść. Spójrz, jak wyglądasz! — Gnat podał
mi luster
ko.
— Jak mogłeś w takim stanie pokazać się na ulicy! Gdyby cię
ktoś zobaczył...
Istotnie wyglądałem okropnie. Rozczochrane włosy, umorusana, spocona twarz, pajęczyny na ubraniu. Oczyściłem się i uczesałem, otarłem czoło i policzki.
A teraz opowiadaj! — rozkazał Gnat
Najpierw ty opowiedz! — zasapałem wściekły.
97
Gnat wzruszył ramionami.
Ja
mam niewiele do opowiadania. Po prostu wszystko odbyło się
zgodnie
z
planem. Nie mogło nam pójść lepiej! Akcja była obmyślona na
medal. Musiała
się
udać!
Co z torbą?
Jest dobrze schowana.
Co w niej było?
No... to mniej więcej, czego się spodziewałem.
Mianowicie?
Nie domyślasz się?
Była bardzo ciężka — mruknąłem. — Metal?
Można to tak określić.
Coś cennego?
Nadzwyczajnie.
Złoto?
Nie.
Srebro?
Nie.
A więc... — zawahałem się. — A więc... Broń?!
Tak
jest, synu!
Zrobiło
mi się gorąco.
Nie... nie... — wyszeptałem wstrząśnięty — to niemożliwe...
Nie
rozumiem, czemu jesteś zaskoczony — powiedział Gnat. —
Braliśmy
przecież
pod uwagę tę możliwość.
No tak... ale...
Ale
ty jak zwykle nie wierzyłeś! — uśmiechnął się wzgardliwie
Gnat. —
Ty
przecież w ogóle nie wierzyłeś w sens naszej akcji.
Zniechęcałeś! Siałeś zwąt
pienie!
No więc, przekonasz się nareszcie, kto miał rację! Moja
hipoteza, synu,
sprawdziła
się, co do joty! Gdyby nie my, bandyci zawładnęliby tą bronią...
Co to za broń? — zapytałem.
Pistolety i rozpylacze. A także naboje do nich i jeden granat.
Granat?!
Wszystko
wskazuje na to, że ta broń leżała tam bardzo długo. Chyba
od
czasów
wojny.
Czy... czy ta broń jest na chodzie... to znaczy, czy nadaje się...
Do
użytku? Oczywiście. Wygląda zupełnie jak nowa. Była doskonale
za
konserwowana.
Ani śladu rdzy! To poniemiecka broń... tak myślę. Zresztą
jutro
obejrzymy
ją dokładnie i sprawdzimy w encyklopedii... Pożyczę
encyklopedię
z
biblioteki szkolnej.
98
— Możemy
sprawdzić w podręczniku medycyny sądowej — powiedzia
łem.
— Mój ojciec ma taką książkę na półce w gabinecie i tam są
rysunki wszyst
kich
pistoletów.
Dobra,
przyjdź jutro z tym podręcznikiem na podwórze Kleksika —
powie
dział
Gnat. — Torba z bronią jest schowana u niego w drwalce. Kleksik
będzie
czekał
na nas wpół do siódmej. I weź ze sobą Kwękacza.
Co zrobisz z tą bronią?
Przekażę ją do muzeum — chrząknął Gnat. — Za parę dni.
Dlaczego nie jutro?
Bo
akcja jeszcze nie skończona. Musimy się dowiedzieć, kto jest
szefem
szajki,
rozpracować wszystkie powiązania... Jestem przekonany, że i inne
osoby
z
Odrzywołów są w to zamieszane. I to takie, których by nikt nie
podejrzewał...
Masz
rację — oświadczyłem siląc się na niedbały ton. — Jedną
taką osobę
już
zdemaskowałem.
Ty?!
To ktoś z naszej paczki.
Co ty gadasz?! — zdębiał Gnat. — Kto?!
Nasz wspaniały komandos, Mencjusz!
Gnat zmarszczył brwi, ale ku mojemu zdziwieniu nie wydawał się specjalnie zaskoczony. Milczał przez chwilę, a potem zapytał spokojnie:
— Czy jesteś tego pewien, synu?
Wtedy opowiedziałem mu wszystko, co widziałem i słyszałem w browarze. Gdy skończyłem, Gnat pokiwał głową.
No,
tak... A więc przeczucia mnie nie myliły — rzekł nie bez
satysfak
cji.
— Nigdy jakoś nie ufałem temu pętakowi. Pamiętasz, jak się
dziwiłeś, że
nie
chciałem dopuścić go do tej akcji. No i całe szczęście, że go
nie dopuści
łem.
Wyobrażasz sobie, co by to było?! Wiesz... — ożywił się nagle
— to nawet
dobrze,
że on jest w tej szajce. Będzie można wykorzystać te jego
kryminalne
konszachty.
Wydusimy od łobuza cenne informacje. Tylko na razie nie
powinien
niczego
podejrzewać. Trzeba uprzedzić chłopaków, żeby się przy nim nie
wyga
dali.
.. Eh, mówię ci, synu — walnął mnie w plecy. — Wszystko nam
się układa
lepiej,
niż myślałem. Przestępcy podejrzewają, że to paczka Maciusia
zawładnęła
torbą,
a więc cała ich uwaga będzie skupiona na zatruchlakach.
Być
może — powiedziałem. — Ale zapominasz o prezesie Gołąbku.
On
na
pewno zawiadomi milicję.
Nie
szkodzi — odparł Gnat. — Wątpię, czy milicja potraktuje go
poważ
nie.
On ma opinię dziwaka. A gdyby nawet milicja zainteresowała się tą
sprawą,
to
trudno jej będzie wpaść na właściwy trop. Przecież prezes
Gołąbek i Maciuś
mogą
zeznać najwyżej, że Potępa i jego towarzysze szukali w browarze
jakiejś
torby.
Ale co z tego? Przestępcy nie powiedzą przecież, że chodziło im
o broń...
Znajdą
jakieś niewinne wytłumaczenie... Na przykład, że szukali w
piwnicach
99
pamiątek rodzinnych Rajzera zrabowanych przez hitlerowców. Tak, Tomciu, tylko my moglibyśmy dostarczyć milicji dowodów, że chodzi tu o wielką aferę... i zrobimy to, jak tylko rozpracujemy całą szajkę...
Może jednak lepiej byłoby już teraz — zaproponowałem nieśmiało.
A
idźże! Mielibyśmy dobrowolnie pozbawiać się przyjemności?! —
wy
krzyknął
Gnat.
Czy nie wystarczy ci satysfakcja ze zdobycia tej torby?
To
był tylko wstęp, przygrywka, a właściwa akcja teraz dopiero się
zacznie.
Mówiłem
ci przecież, że chodzi nam o zdemaskowanie całej przestępczej
siatki,
jej
wszystkich powiązań, a nade wszystko o unieszkodliwienie jej
mózgu.
Widzę, że nabrałeś apetytu.
A ty nie?
O...
owszem, tylko boję się... Wiesz, to jest niebezpieczna gra. Jak
poker.
Raz
wygraliśmy, ale za drugim razem...
Owszem,
to jest gra, nie przeczę, ale nie poker, to są raczej szachy,
Tom
ciu.
Liczy się tu przede wszystkim główka — Gnat postukał się w
czaszkę. —
Pierwsza
próba sił wykazała, że umiemy rozgrywać tę partię. Dlaczego
więc mie
libyśmy
zatrzymać się w pół drogi, właśnie teraz, gdy szczęście nam
sprzyja?
Przegapić
taką szansę? Nigdy byśmy sobie potem tego nie darowali. Nie,
synu,
my
to musimy rozegrać do końca i mieć wyłączną zasługę w
rozgromieniu tej
szajki.
Poczułem, że zaczyna mi się udzielać zapał Gnata.
No, dobrze — powiedziałem. — A następne posunięcia?
Teraz
oni mają ruch. Przypuszczalnie wykona go Chudy. Założę się,
że
będzie
chciał skontaktować się ze wspólnikami...
A my?
My
będziemy śledzić ruchy przeciwnika. Weźmiemy pod ścisłą
obserwację
Potępę,
Ondulę i Rajzera.
No i Mencjusza — przypomniałem.
Tak
jest. I tego oszusta, Mencjusza — zgodził się Gnat. — Och,
synu, czuję
w
powietrzu wielkie wydarzenia! Skończyliśmy z zabawą! Zaczęliśmy
nareszcie
prawdziwe
życie! Życie godne Wspaniałych. Mówię ci, nigdy jeszcze nie
czułem
się
tak wspaniale. A ty?
Chrząknąłem.
Ja... ja chyba też.
Co
to znaczy „chyba"? — zdenerwował się Gnat. — Czujesz
się wspaniale,
czy
nie?
Czuję się.
To
klawo! A więc do jutra. Pamiętaj, spotykamy się o pół do
siódmej
u
Kleksika.
Do jutra! — powiedziałem.
100
Wracałem do domu podniecony. Mimo wszystko to było jednak przyjemne podniecenie. Gnat miał rację. Skończyła się zabawa. Mamy nareszcie szansę dokonania wielkiego czynu, wzięcia udziału w prawdziwej aferze, jednej z tych,
których piszą w gazetach i książkach. Możemy zagrać główne role. Chwalebne
bohaterskie. Zawsze o tym przecież marzyłem.
Tylko skąd ten głupi niepokój? Och, to normalne uczucie. Po prostu trochę się boję. Z pewnością wszyscy bohaterzy trochę się boją. Ale to nic, bać się można, byle tylko w decydującym momencie umieć przełamać strach. Ostatecznie dzisiaj nie zawiodłem i wszystko mi się udało... W przyszłości też nie zawiodę.
Gdzie
się podziewałeś tak długo? Już po jedenastej! — zapytała
mama na
progu
i spojrzała podejrzliwie na moje wymięte ubranie i rozpaloną
twarz.
Zbiórka
harcerska się przeciągnęła, mamo — zełgałem jak z nut. —
Mieli
śmy
pewne prace społeczne... Akcję Niewidzialnej Ręki — dodałem po
chwili.
Moja mama była osobą światłą, wyrobioną społecznie. Wiedziała, że akcja Niewidzialnej Ręki wymaga zachowania całkowitej tajemnicy, i nie pytała mnie o nic więcej.
Błogosławieni niech będą mądrzy ludzie, którzy wymyślili ten kryptonim. Ileż razy dzięki niemu udało mi się wyłgać od odpowiedzialności za spóźniony powrót do chaty!
Widzę, że akcja się udała — zauważyła mama.
Na medal — odpowiedziałem.
A
jednak będę musiała pomówić z waszym drużynowym. To bardzo
ładnie,
że
działacie społecznie, ale za dużo od was wymaga. Kto to widział
męczyć was
do
późna w nocy!
Mama wie, że najlepiej robić tę akcję jak jest ciemno.
I co będzie z lekcjami?
— Wstanę
jutro o szóstej i odrobię.
Mama
pokręciła głową.
Niestety, chociaż wstałem o szóstej, nie odrobiłem lekcji, bo przypomniałem sobie, że mam stawić się na podwórzu u Kleksika wraz z podręcznikiem medycyny sądowej i Kwękaczem. Zabrałem więc ten podręcznik z gabinetu ojca, wsunąłem do teczki z książkami szkolnymi, a potem wyszedłem na balkon, mieliśmy
101
właściwie wspólny balkon z Kwękaczami, przedzielony tylko niską przegrodą. Sforsowałem ją łatwo i zajrzałem przez oszklone drzwi do pokoju Kwękusia. Nie spał już. Leżał w łóżku i bawił się jakimś kulistym przedmiotem, turlając go po kołdrze. Zastukałem w szybę. Kwękuś schował pośpiesznie kulisty przedmiot pod poduszkę, wyskoczył z łóżka i wpuścił mnie do pokoju.
Co tam schowałeś? — zapytałem ostro.
Nic... — bąknął zmieszany.
Jak to nic? Widziałem przecież.
Podszedłem do łóżka i, nim mnie zdążył powstrzymać, podniosłem poduszkę. Podniosłem i zastygłem z wrażenia.
O
rany, to przecież granat! — wykrzyknąłem. — Skąd go masz?
Buchnąłeś
z
torby?
Cicho...
nie wrzeszcz, obudzisz starych... — jęknął Kwękuś — ja
tylko
tak...
pożyczyłem sobie...
Do zabawy?
Kwękacz chrząknął zakłopotany.
Może próbowałeś coś dłubać przy nim? — zapytałem zdenerwowany.
E, nie... nie jestem przecież idiotą.
No,
nie wiem... Czy normalny chłopak spałby z granatem pod
poduszką?
Kwękacz
znowu chrząknął.
Czy tylko to buchnąłeś?! — zasapałem.
Ja nie buchnąłem... mówię ci, że pożyczyłem...
Oczywiście, Gnat o tym nie wie.
Nie
musisz mu o tym mówić — powiedział Kwękacz. — Czy nie
wszystko
jedno,
gdzie się jajeczko znajduje... w drwalce u Kleksika, czy u mnie pod
po
duszką.
Jak chcesz, będziemy się bawić razem. Nie bój się, potem go
oddamy...
Jesteś
smarkacz! — zawołałem wzburzony. — Odniesiesz go zaraz...
Albo
lepiej
ja sam, bo jeszcze strzeli ci coś do głowy i będzie nieszczęście
— sięgnąłem
po
granat.
Ale Kwękacz mnie ubiegł. Porwał go pierwszy i zaczął podrzucać na ręce.
Uważaj! — krzyknąłem.
Boisz
się?! — Kwękacz zaśmiał się rozbawiony. — Nie bój się,
nie wy
buchnie.
.. Żeby wybuchł, trzeba najpierw wyciągnąć zawleczkę.
Dopadłem do niego. Chciałem mu odebrać tę niebezpieczną zabawkę, ale on odepchnął mnie i zaczął uciekać po pokoju. Drażnił się ze mną, udając, że chce odbezpieczyć granat.
— Schowaj
się pod łóżko — krzyczał — bo zaraz wybuchnie... Albo
nie...
lepiej...
rzucę go na podwórze! A to dopiero będzie heca!
Widząc, że łotr chce się zabawić moim kosztem, przestałem go gonić, włożyłem ręce do kieszeni i przybrałem najbardziej znudzoną minę, na jaką mnie tylko było stać.
102
Spojrzał na mnie spod rzęs.
Nie wierzysz, że rzucę? No, to patrz! — zamierzył się, aleja ani drgnąłem.
Naprawdę rzucę! Przysięgam ci! — zawołał rozzłoszczony.
Rzuć — rzekłem zimno.
Zamierzył się powtórnie i... rzeczywiście rzucił...
Nie poruszyłem się. Zamknąłem tylko odruchowo oczy. Ale huku nie było. Okazało się, że łobuz rzucił granat... na poduszkę!
Możesz
go zabrać — rzekł zniechęcony. — Widzę, że i tak nie będzie
już
zabawy.
Drętwy jesteś. Powiedziałbyś Gnatowi, prawda?
Jak
chcesz się bawić, kup sobie bombkę choinkową! — syknąłem z
wście
kłością.
— Szczeniactwo z ciebie wylazło, rozumiesz?! W ogóle nie wiem,
co
o
tobie myśleć! Co ty właściwie robisz między nami?!
Eh, nie znasz się na żartach — mruknął skwaszony.
Ładne
mi żarty! Wylecisz za to z paczki, zobaczysz! — podniosłem
granat
z
poduszki i włożyłem do teczki. — Ubieraj się! —
powiedziałem. — Idziemy do
Kleksika!
Na podwórzu Kleksika czekał już na nas Gnat. Wkrótce przybył Kleksik z kluczami i latarką elektryczną, otworzył drzwi do komórki i wpuścił nas do środka. W kącie przy węglu zauważyłem znajomą torbę.
Poświeć
— powiedział Gnat do Kleksika.
Kleksik
zapalił latarkę. Gnat kucnął i otworzył torbę.
Nic nie zginęło? — zapytałem.
Nic — odrzekł bez zastanowienia Gnat.
Jesteś pewien?
Tak.
Eh... ty wodzu bystrooki... kup sobie okulary!
O
rany! — Gnat dopiero teraz spostrzegł brak granatu. — Ktoś nam
świsnął
jajeczko!
Kleksik, co to ma znaczyć?! Wpuszczałeś kogoś do tej drwalki?
Nikogo... i w ogóle nie rozumiem... — pociągnął nosem Kleksik.
Nie
łżyj! — Gnat potrząsnął nim. — A może sam gwizdnąłeś!
Co? Przy
znaj
się!
Spokojnie, panowie, ja mam to jajeczko w teczce — powiedziałem.
Ty?!
— Gnat puścił Kleksika i obrócił się do mnie
zdumiony.
Wyjąłem
granat i zademonstrowałem na dłoni jak drogocenny eksponat.
Skąd go wziąłeś? — zadyszał Gnat.
Już miałem powiedzieć, ale zauważyłem strwożone spojrzenie Kwękusia, zresztą była to okazja, żeby utrzeć nosa Gnatowi. Wybrałem więc jak najbardziej skandaliczną wersję.
103
Leżał w rynsztoku — wyjaśniłem niedbałym tonem.
Coś ty! — poczerwieniał Gnat.
Tu niedaleko — dodałem. — Prawda, Kwekuś?
Tak... leżał sobie — wykrztusił Kwękacz.
To niemożliwe! —jęknął Kleksik.
Wszystko
jest możliwe — wycedziłem — kiedy takie rzeczy dostają się
w
ręce nieodpowiedzialnych facetów. To kompromitacja, Zyziu! Granat
ponie
wiera
się w rynsztoku, a ty nawet nie wiesz, kto, jak i kiedy świsnął
ci go z torby.
Ależ!...
Nie...
nie usprawiedliwiaj się. Fakt pozostaje faktem. Było
skandaliczne
zaniedbanie.
Panowie, obawiam się, że nie dorośliście do zadania. Czy
naprawdę
nie
zdajecie sobie sprawy, co się tu znajduje?... To nie torba z
cukierkami! W tej
torbie
jest prawdziwa broń, Zyziu, ostrzegam cię, to się źle skończy...
Zupełnie
nie rozumiem, jakim cudem ten granat... — bełkotał Gnat. —
To
chyba
Kleksik albo Kwękacz musieli buchnąć... No, bo kto?
Przemyślisz
to sobie w budzie podczas jakiejś nudnej lekcji, a teraz do
roboty
— przerwałem mu. — Nie mamy czasu, panowie. Broń trzeba
dokładnie
policzyć,
zaklasyfikować, opisać dla celów redakcyjnych, a potem jak
najszybciej
odnieść
wszystko Dyrowi, a on niech się dalej martwi, co z tym zrobić! Ale
będzie
miał
minę!
Znów
zaczynasz — warknął Gnat. — Przecież powiedziałem, że teraz
nie
ma
sensu...
Po tej historii z granatem uważam, że tylko to ma sens.
Nie
bój się. Już nic więcej nie zginie z tej torby. Zaplombujemy ją
komi
syjnie
i schowamy porządnie. Możemy to przegłosować.
Oczywiście przegrałem głosowanie. Z wyjątkiem mnie wszyscy byli za tym, żeby na razie nie oddawać torby. Zabraliśmy się więc do oglądania broni. Okazało się, że w torbie znajdowało się kilkanaście niemieckich dziewięciostrzałowych pistoletów typu parabellum, dwa niemieckie mp, jeden angielski sten oraz sześć visów. Gnat podejrzewał, że zostały one wyprodukowane sposobem rzemieślniczym. Podobno w czasie okupacji w Suchedniowie pod Kielcami wyrabiano potajemnie taką broń dla partyzantów. Prócz tego było siedem woreczków z amunicją, no i ten nieszczęsny granat.
To
jest pamiątkowa broń — powiedział Gnat — partyzancka.
Wszystko
wskazuje
na to... Mamy wielką zasługę, żeśmy przeszkodzili złoczyńcom
w za
władnięciu
tą bronią. Teraz trzeba ją tylko zabezpieczyć na te parę dni.
Kleksik,
czy
wykopałeś już dołek?
Oczywiście — odparł Kleksik.
Nie widzę.
Jest tam, za stosem drewna, w kącie.
Chcecie tu trzymać tę broń? — skrzywiłem się. — Czy to bezpiecznie?
104
Najzupełniej
— odparł Gnat. — Kto będzie podejrzewał, że w tej
nędznej
komórce
jest ukryte coś takiego?!
Ale przecież zagląda tu matka Kleksika.
Niczego
nie zauważy! — Gnat wspiął się na stos obrzynków i
poświecił
latarką.
— Chodź, zobacz!
Wdrapałem się za nim i spostrzegłem duży dół wygrzebany w kącie drwalki.
To
dzieło Kleksika. Musiał się zrehabilitować — wycedził przez
zęby
Gnat.
— Wsadzimy tu torbę, przykryjemy papą i przysypiemy miałem
węglo
wym.
Grubo. Nikt się nie domyśli! Oczywiście pod warunkiem, że
będziemy
trzymać
gębę na kłódkę. Ale chyba możemy na sobie polegać.
Się rozumie... — zamruczeli Kleksik i Kwękacz.
No, to dawajcie tę torbę — powiedział Gnat.
Przeliczyliśmy jeszcze raz komisyjnie wszystkie sztuki broni, zamknęliśmy torbę i związaliśmy ją sznurkiem. Następnie Gnat wydobył z teczki kawałek świecy, zapalił ją, nakapał na węzeł stearyny i odcisnął na niej w charakterze pieczęci guzik od swojej marynarki. Spuściliśmy do dołu tak zaplombowaną torbę, a Gnat począł zakrywać ją kawałkami starej papy.
Kleksik kucnął obok i przyglądał się tej czynności przygryzając wargi i drapiąc się nerwowo za kołnierzem.
Poczekaj
— powiedział nagle — może byśmy jednak zostawili dla
siebie
chociaż
jeden pistolet?
Co?! — Gnat zjeżył się. — Znów was korci?
Moglibyśmy sobie postrzelać na jakimś pustkowiu. Co nam szkodzi?
Szkodzi
nam — uciął Gnat.
Otrzepał
ręce i spojrzał na zegarek.
Za dziesięć ósma. Zasuwamy do budy. I ani słowa więcej o tej broni.
ROZDZIAŁ XI
W szkole podczas pierwszej przerwy podszedł do nas Mencjusz z tekturową teczką pod pachą.
Mam
coś dla was — powiedział i wręczył Gnatowi zapisany arkusz
kance
laryjnego
papieru.
Co to jest? — Gnat spojrzał na niego nieufnie.
Artykuł do gazety.
Napisałeś dla nas artykuł?
Tak. Sensacyjny!
Sensacyjny?
Krótko mówiąc, bomba!
O czym?
— Wczoraj
zdarzyła się niesamowita historia w browarze.
Spojrzeliśmy
po sobie zmieszani, a potem spuściliśmy oczy jak winowajcy.
Był to niewątpliwie błąd. Od razu obudziliśmy podejrzliwość komandosa.
Naprawdę nic nie wiecie? — zapytał, obserwując nas badawczo.
Nie — odparł Gnat, starając się zrobić zdziwioną minę. — A co się stało?
To, na co czekaliście. Chyba objawił się Wielki Zły.
Coś ty?!
Tak...
Gnat, nie chciałem ci wierzyć, ale miałeś rację. W
Odrzywołach
grasuje
niebezpieczna szajka.
Bujasz!
Stwierdziłem to wczoraj wieczorem.
W jaki sposób?
Zaraz
wam opowiem. Znacie tego Felusia, zbieracza odpadków użytko
wych
i butelek. Utrzymuję z nim pewne stosunki handlowe. Otóż Feluś
był mi
winien
parę groszy. Niestety, jest to stary kutwa i trudno wypłacalny. Od
kilku
dni
zachodziłem do niego, żeby odebrać należność, ale bez
rezultatu. Wczoraj też
poszedłem.
Czekałem na niego długo, wreszcie wrócił koło dziesiątej
zziajany,
rozgorączkowany
i półprzytomny ze strachu. Powiedział mi, że został napadnięty.
Napadnięty?! — wykrzyknął ze świetnie udanym zdziwieniem Gnat.
106
— Tak
jest. W browarze — odparł Mencjusz. — Jak zwykle wstąpił tam
wie
czorem
po butelki i wtedy jacyś zamaskowani osobnicy rzucili się na
niego...
Ledwie
się wyrwał i uciekł... Widzę, że jesteście mocno poruszeni tym
wypad
kiem
— zauważył, przyglądając nam się bystro.
Na szczęście Gnat, jak zwykle w trudnych momentach, wykazał odporność psychiczną.
Pewnie,
że jesteśmy poruszeni, a nawet oburzeni, synu — powiedział
swo
bodnym
tonem. — Feluś to nasz dobry znajomy. Właśnie przedwczoraj
przepro
wadziliśmy
z nim wywiad dla gazety. Opowiedział nam historię swego życia.
To
bardzo
ciekawy człowiek i bardzo nieszczęśliwy. Naprawdę żal nam go...
Czy
rozpoznał
tych łobuzów?
Nie.
Byli zamaskowani. Zauważył tylko, że nosili czarne swetry golfy.
No
więc,
kiedy się dowiedziałem...
To, o ile cię znam, od razu pobiegłeś do browaru — uśmiechnął się Gnat.
Tak... pobiegłem.
No i co? Zastałeś tam kogoś?
Owszem. Zatruchlaków.
W czarnych golfach?
Tak... a prócz nich jeszcze parę osób.
Kogo?
Technika
dentystycznego Potępę, fryzjera Ondulę, emeryta Gołąbka,
środ
kowego
napastnika Okaesu Pypcia oraz profesora Rajzera...
Dość dziwnie dobrane towarzystwo!
Tak. Byłem zaskoczony.
I cóż oni tam robili?
To właśnie było niesamowite! Ujrzałem stos kłębiących się ciał, bili się.
Zaraz
— mruknął Gnat. — Mówiłeś, że Felusia zaatakowali jacyś
nieznani
sprawcy,
a przecież z tego, co powiedziałeś, wynika, że w browarze
rozrabiali
zatruchlacy.
Nie ma chyba wątpliwości, że to oni napadli najpierw na
Felusia,
a
potem na tych panów.
Nie
— pokręcił głową Mencjusz. — Zatruchlacy brali udział tylko
w tej
ostatniej
awanturze. Ale zanim przyszli do browaru, już tam miały miejsce
dwa
zamachy.
Prawdziwe.
Dwa?
Jeden
właśnie na Felusia, a drugi na Potępę. Bo nie powiedziałem
wam
najważniejszego.
W niecałe pół godziny po napadzie na Felusia ktoś napadł
także
na
Potępę. Więc kiedy zatruchlacy przyszli, posądzono ich, że to
oni zrobili ten
zamach,
i stąd ta cała heca, której byłem świadkiem. Ale Zatruchlacy
nie mogli
urządzić
tamtych prawdziwych zamachów, bo cały czas byli na działkach.
Wszyscy?
Skąd ta pewność, synu? Paru z nich mogło być zaczajonych
przez
cały czas w podziemiach.
107
Tak
właśnie myśli pan Ondula, ale Maciuś stanowczo zaprzecza. Mówi,
że
cała
paczka była razem z nim na działkach.
Wierzysz Maciusiowi? — skrzywił się Gnat.
Wierzę.
Wiesz, dziwię ci się.
Dlaczego?
Uważałem
cię za chłopaka kutego na cztery nogi... a ty masz mleko
pod
nosem!
Żeby pierwszemu lepszemu wierzyć na słowo!
Maciuś nie jest pierwszy lepszy...
Z
pewnością są jeszcze gorsi. Na przykład taki Potępa, o którym
zasuwasz
jakieś
śmieszne bajeczki.
Bajeczki?!
Jaki masz dowód, że ktoś na niego naprawdę napadł?
Potępa sam mi mówił...
No
właśnie, Potępa ci mówił, a ty znów uwierzyłeś mu na
słowo... Jak
Boga
kocham, myśmy się chyba pomylili co do twoich talentów, synu.
Znam
pana Potępę, to przyjaciel taty i nie wyobrażam sobie, żeby
zmy
ślał.
.. Zresztą, po co?
Człowieku,
czy ci nie przyszło do głowy, że ten Potępa to może być
mętna
postać?
Mętna postać?! — oburzył się Mencjusz.
Mętna
i podejrzana — powtórzył Gnat i mrugnął do mnie
okiem.
Mencjusz
poczerwieniał.
Pan Potępa jest... jest nieskazitelny... — wykrztusił.
Czyżby?
— wycedził zjadliwie Gnat. — A cóż ten nieskazitelny pan
Potępa
robił
w browarze? To bardzo lekkomyślne ze strony nieskazitelnego pana
Potępy
zapuszczać
się do piwnic browaru o tak późnej porze...
On... on miał ważny powód.
Jaki?
Powiem wam, ale przyrzeknijcie, że nie powtórzycie tego nikomu.
Mów śmiało! Więc cóż to był za powód?
Potępa
chciał odszukać broń ukrytą podczas wojny — oświadczył
spokoj
nie
Mencjusz.
Spojrzeliśmy po sobie zaskoczeni. Nie przypuszczaliśmy, że odpowie na to pytanie tak po prostu, śmiało i szczerze.
Nadzwyczajne
rzeczy opowiadasz nam, synu — wykrztusił Gnat. — Czy
sam
Potępa ci to wyjawił?
Tak.
Właśnie niedawno otrzymał wiadomość, że w podziemiach
browaru
prawdopodobnie
znajduje się skrytka z bronią i postanowił ją odnaleźć.
Sam?
No... niezupełnie. Pomagał mu w tym pan Ondula i pan profesor Rajzer.
108
Zdaje
się, że wspominałeś jeszcze o prezesie Gołąbku oraz o
środkowym
napastniku
Pypciu.
Oni zaplątali się w to przypadkowo. Czy teraz już wszystko jasne?
Wprost przeciwnie. Cała ta sprawa bardzo mi brzydko pachnie.
Dlaczego?
Co
robią porządni obywatele, gdy dowiadują się o jakiejś ukrytej
broni?
Porządni
obywatele zawiadamiają o tym władze... Dlaczego pan Potępa i
jego
wspólnicy
działali na własną rękę?
Nie byli zupełnie pewni, czy ta broń naprawdę tam jest.
Skromni
ludzie... Nie chcieli zawracać głowy władzom! — zaszydził
Gnat
i
nagle wybuchnął: — Co ty mi zasuwasz takie głodne kawałki. Nie
byli pewni!
Cóż
z tego?! To jeszcze nie powód, żeby działać w ścisłej
tajemnicy.
Był jeszcze jeden powód... W grę wchodziły specjalne okoliczności.
No więc mów, do licha!
W tym momencie zabrzmiał dzwonek na lekcję.
— Opowiem
wam wszystko na dużej przerwie — powiedział Mencjusz. —
Ale
nie tutaj, to są rzeczy poufne.
— Dobrze...
Opowiesz nam w Azylu. Spływaj.
Komandos
spłynął.
Pociągnąłem
typka nieźle za język, na pewno jest w zmowie z Potępą.
Teraz
nie ma już żadnych wątpliwości — stwierdził Gnat.
W
zmowie z Potępą albo z zatruchlakami — pociągnął nosem
Kleksik. —
Wyraźnie
bronił zatruchlaków.
To
resztki solidarności plemiennej. Po prostu nie chce mieszać
zatruchla
ków
do tej parszywej afery.
Jedno
mnie zastanawia — wtrąciłem. — Po jakie licho przyszedł do
nas
z
tymi nowinami, zamiast siedzieć cicho.
Miał
w tym interes, synu — skrzywił się Gnat. — To przebiegła i
przewidu
jąca
bestia. Chce nam narzucić swoją wersję zdarzeń na wypadek, gdyby
milicja
wszczęła
śledztwo.
Może
podejrzewa, że to my rozrabialiśmy w browarze i chciał nas
wyba
dać
— powiedział Kleksik. — Tak nam się dziwnie przyglądał.
E tam, przyglądał się, bo nie był pewny, czy chwytamy przynętę.
Przynętę? Jak to?
— Synu,
nie rozumiesz? Facet wyraźnie chce nas zaintrygować, rozpalić
i
podniecić tą historią.
Ale po co?
Liczy
na to, że nas przekabaci na swoją stronę, a może nawet wciągnie
do
szajki!
Coś ty!
109
Oczywiście
jako nieświadome narzędzia. On wie, że nas pasjonują
sensa
cyjne
historie, że się rwiemy do czynu i czyhamy tylko na okazję.
Postanowił nas
wykorzystać
do niecnych czynów bandy.
Ale
dlaczego wyznał, że Potępię i jego wspólnikom chodziło o broń?
To
ryzykowne
wyznanie. Mógł przecież wymyślić coś innego.
To
proste. Myślę, że będzie chciał uzyskać naszą pomoc przy
szukaniu tej
broni.
Przenikliwość Gnata zaskoczyła nas, a jego argumenty trafiły nam do przekonania. Przez chwilę staliśmy w milczeniu.
A więc, co teraz mamy robić? — wykrztusiłem wreszcie.
Nic.
Słuchać i udawać, że chwytamy przynętę. Spokojna głowa,
panowie.
To
nie szajka nas, ale my wykorzystamy szajkę. Przenikniemy jej
tajemnicę...
Na
razie lepiej przeniknijmy jakoś do klasy — przerwałem — bo
lekcja się
już
zaczęła.
Na dużej przerwie zamknęliśmy się z Mencjuszem w Azylu. Gnat kazał nam zająć miejsca na starej kanapie, wyciągnął z kieszeni torbę pestek i szczodrze nasypał każdemu w garść, prawdopodobnie w celu uspokojenia naszych nerwów, abyśmy mogli łatwiej powstrzymać się od niekontrolowanych i demaskujących odruchów. Następnie skinął na Mencjusza. Mencjusz odchrząknął i zaczął swoją opowieść.
Cała
ta historia sięga lat wojny. Jeśli ktoś z was był w domu „pod
wężem",
to
pewnie zauważył, że są tam kaflowe piece i że podłoga pod
każdym piecem
jest
zabezpieczona mosiężną blachą. Otóż podczas okupacji w
łazience Zajferów
na
pierwszym piętrze pod taką właśnie blachą, między piecem a
wanną znajdował
się
wylot schowka z bronią. Blachę tę wystarczyło lekko podważyć,
a dawała się
podnieść
wraz z kawałkiem podłogi i wtedy odsłaniał się boczny otwór
wiodą
cy
do skrytki pod wanną. O skrytce spośród mieszkańców domu
wiedział tylko
niejaki
Rajzer.
Profesor Rajzer? — zapytał zdumiony Kleksik.
Nie.
Profesor Rajzer miał wtedy dopiero dziesięć lat. Tamten Rajzer,
Stani
sław,
był jego stryjem oraz, jeśli to was interesuje, wujem pana Potępy.
Pracował
w
browarze jako piwowar i mieszkał u Zajferów. Na wiosnę 1944 roku
został
zatrzymany
przez Niemców. Tegoż dnia wieczorem dom „pod wężem"
otoczyło
gestapo
i aresztowało dwóch mężczyzn z tego domu: fryzjera Onufrego
Ondulę,
ojca
obecnego właściciela zakładu, i doktora Zajfera.
Dziadka tych małych Zajferków-Defonsiaków — wtrącił Kleksik.
Nie przerywaj! — warknął Gnat.
110
Prócz
obu mężczyzn w ręce gestapowców wpadł jeszcze młody ślusarz
z
browaru, Niemyski, który znajdował się wtedy w gabinecie doktora
Zajfera.
Na
próżno tłumaczył, że przybył tam jako pacjent. Razem z
doktorem Zajferem
i
Onufrym Ondulą został wywieziony do obozu w Dachau.
A co z bronią? — zapytałem. — Czy Niemcy ją znaleźli?
Właśnie,
co z bronią? — westchnął Mencjusz. — Kiedy na drugi dzień
wy
słannicy
organizacji przybyli po broń, zobaczyli, że skrytka jest pusta. A
zatem
gestapo
musiało ją znaleźć i opróżnić. Jedno jednak było w tym
wszystkim za
stanawiające.
Normalnie w podobnych okolicznościach Niemcy przeprowadzali
żmudną
rewizję, przetrząsali skrupulatnie cały dom, terroryzowali
mieszkańców
i
zmuszali do wyjawiania miejsca ukrycia broni. Natomiast w domu „pod
wę
żem",
nic z tego! Akcja przebiegła błyskawicznie. Gestapowcy spędzili
wpraw
dzie
wszystkich mieszkańców do jednego pokoju, ustawili ich twarzą do
ściany
i
trzymali pod strażą parę minut, ale nie zadawali żadnych pytań.
Obejrzeli tylko
pobieżnie
mieszkanie, a potem zabrali trzech mężczyzn i odjechali
pospiesznie.
W
domu nie było żadnych śladów rewizji, wszystko znajdowało się
na swoim
miejscu,
tylko lustro w łazience Rajzerów na pierwszym piętrze zostało
stłuczo
ne.
A jednak broń ze skrytki zniknęła. W jaki sposób?! Nasuwało się
nieodparcie
jedno
wyjaśnienie: zabrali ją Niemcy, byli doskonale poinformowani. Nie
potrze
bowali
zadawać żadnych pytań. Wiedzieli już, gdzie znajduje się
skrytka z bronią.
Kto
mógł ich tak dokładnie poinformować? Po mieście rozeszły się
zaraz pogło
ski,
że Rajzer sypnął. Jedni twierdzili, że załamał się na gestapo
pod wpływem
tortur
już na pierwszym przesłuchaniu, inni podejrzewali coś jeszcze
gorszego:
że
był agentem niemieckim i że od dawna przekazywał hitlerowcom
informacje
o
działalności podziemia w Odrzywołach.
Czy
to możliwe? — pociągnął nosem Kleksik. — Przecież jakby był
agen
tem,
to by go Niemcy nie aresztowali...
Aresztować
mogli na niby, dla zamydlenia oczu, żeby go ludzie nie
podej
rzewali
o współpracę z gestapo. Faktem jest, że miesiąc później ktoś
rozpoznał
go
w Krakowie. O pomyłce nie mogło być mowy. Rajzer spacerował z
laską po
plantach.
Niesamowite!
Ta
wiadomość najbardziej mu zaszkodziła. Teraz już nikt nie miał
wątpli
wości,
że aresztowanie Rajzera było lipne, a co za tym idzie, że był on
rzeczywi
ście
konfidentem gestapo. Przypisano mu wszystkie wsypy, jakie miały
miejsce
w
Odrzywołach, łącznie z ostatnimi aresztowaniami. Podobno
organizacja wydała
nawet
wyrok śmierci na niego...
No i co?
Wyrok
nie został wykonany, bo Rajzer zniknął bez śladu... jak kamień
w
wodę... Dopiero po wojnie odezwał się z zagranicy. Napisał list
do rodziny, że
żyje,
jest zdrów i pracuje w jakimś browarze w Belgii. Zapowiadał swój
powrót do
111
kraju. Oczywiście rodzina doniosła mu o zarzutach, jakie na nim ciążą. Rajzer był podobno wstrząśnięty i oburzony. Oświadczył, że jest niewinny, że nikogo nie wydał i nie zdradził miejsca ukrycia broni. Opowiedział o swoich dalszych losach od momentu aresztowania, wyjaśnił, w jaki sposób znalazł się wkrótce z powrotem na wolności i co stało się z bronią. Otóż, według jego słów, po krótkim pobycie w więzieniu w Lipkach został przywieziony do Bożyc, a stamtąd wysłany wraz z transportem więźniów do obozu koncentracyjnego. Lecz transport ten nigdy nie dotarł na miejsce przeznaczenia: towarowy pociąg, do którego doczepiony był wagon z więźniami, wiózł bowiem sprzęt wojskowy i został wysadzony w powietrze przez partyzantów. Kilku więźniów zginęło, reszcie udało się zbiec. Dołączyli oni do oddziału partyzanckiego.
Zaraz
— przerwał mu Gnat — to wszystko przecież mogło być
bajeczką
zmyśloną
przez Rajzera. Czy zastanowiłeś się nad tym?
Nie
zawracałbym wam głowy tym opowiadaniem, gdybym nie wierzył,
że
Rajzer
mówił prawdę.
Nie
pytam, czy wierzysz w to, czy nie — mruknął Gnat. — Interesuje
mnie,
czy
są jakieś dowody niewinności Rajzera.
Sam
najlepiej ocenisz, jeśli spokojnie wysłuchasz do końca — odparł
Men-
cjusz.
Dobra, gadaj dalej.
Podczas
tej akcji na pociąg Rajzer został ranny. Partyzanci umieścili
go
więc
w melinie w pobliskim miasteczku, a kiedy wylizał się z ran,
zaopatrzyli
w
fałszywe papiery i dali mu kontakt do działaczy podziemia w
Krakowie.
Dlaczego
o tym nikt nie wiedział w Odrzywołach? — zapytał Gnat. —
Czy
Rajzer
nie próbował się skontaktować z rodziną albo z organizacją?
Owszem.
Ale bał się napisać bezpośrednio do rodziny, gdyż poczta
była
kontrolowana
przez gestapo, wysłał więc list do Niemyskiego. Niestety, jak
wie
cie,
Niemyski był już aresztowany i list nie dotarł do niego.
Niezależnie od wy
słania
tego listu Rajzer pod koniec lipca usiłował przekazać wiadomość
o sobie
przez
łączniczkę. I ten sposób jednak zawiódł, gdyż w wyniku
letniej ofensywy
wojsk
radzieckich Odrzywoły znalazły się po drugiej stronie frontu.
Tymczasem
Rajzerowi
nie bardzo się powiodło w Krakowie. Drugiego sierpnia został
ujęty
przez
Niemców w czasie ulicznej łapanki. Dzięki tej lewej kenkarcie nie
zdołano
go
zidentyfikować, lecz został wysłany na roboty do Rzeszy...
Przypuśćmy...
— mruknął Gnat. — Ale jak wytłumaczyć zniknięcie broni
ze
skrytki?
Rajzer
twierdzi, że gdy go aresztowano na stacji w Lipkach, broni już
w
skrytce nie było. Podejrzewając, że gestapo jest na jego tropie,
na dzień przed
wpadką
przekazał ją zaufanemu członkowi organizacji, ślusarzowi z
browaru,
Niemyskiemu.
112
— Czy
przypadkiem ktoś nie podpatrzył tego przekazywania? —
zapytał
Gnat.
— Wykluczone.
Rajzer powiedział Zajferowi, że przyprowadził hydraulika
do
naprawy
kranów. Potem zamknął się w łazience z Niemyskim, bo to on
oczywi
ście
był tym „hydraulikiem". Otworzyli skrytkę i załadowali broń
do torby...
Do
torby! — wybełkotał Kleksik i zakrztusił się pestką.
Ja
też omal się nie zakrztusiłem.
Jak wyglądała ta torba?! — zapytałem zdławionym z emocji głosem.
Staroświecka,
wielka, skórzana — wycedził powoli Mencjusz, przygląda
jąc
się nam podejrzliwie.
Skórzana! —jęknął Kwękacz.
Tak. Niemyski nosił w niej zwykle narzędzia.
Je... jesteś pewien? — wyjąkałem.
Tak, a bo co?
Nic,
nic... — opanowałem się, bo Gnat zmierzył mnie wściekłym
spojrze
niem.
Natomiast Kleksik nie opanował się i pytał dalej ciekawie:
Czy Rajzer pamiętał, ile sztuk broni było wtedy w skrytce?
Tak
jest, wyliczył dokładnie — odparł Mencjusz wciąż nie
spuszczając
z
nas wzroku. — Mam to zapisane. — Wyciągnął notes i odczytał
na głos: —
Dwa
niemieckie mp, jeden sten, sześć visów, kilkanaście parabelek, a
prócz tego
siedem
woreczków z amunicją i jeden granat.
Jeden granat! — jęknął Kwękacz.
Tak, jeden granat.
Zgadza się — chciałem wykrzyknąć, ale w porę ugryzłem się w język. Mencjusz ściągnął brwi.
Coście
tak zbledli? — zapytał. — Może słyszeliście coś o tej
torbie? Ta
sprawa
zaraz po wojnie była głośna w Odrzywołach.
Nie...
nic nie słyszeliśmy — odparł pospiesznie Gnat. — Nie dziw
się
chłopakom,
że to ich tak zatkało. Ich zawsze tak zatyka, gdy słyszą o
rozpyla
czach.
Nie zwracaj na nich uwagi i mów dalej.
No,
więc zapakowali tę broń do torby — ciągnął Mencjusz — a
Rajzer
kazał
Niemyskiemu ukryć ją i zawiadomić organizację.
Poczekaj
— przerwał mu Gnat. — Czy Rajzer wiedział, gdzie
Niemyski
ukryje
tę broń?
Nie
wiedział i nie chciał wiedzieć. Uważał, że tak będzie lepiej.
Obawiał
się
przecież aresztowania...
No i co dalej?
Rajzer
przypuszczał, że Niemyski ukrył broń w jakimś nowym
schowku,
ale
nie zdążył zawiadomić organizacji, bo następnego dnia sam
został aresztowa
ny.
Rzecz jasna, te wyjaśnienia Rajzera, aczkolwiek prawdopodobne, nie
mogły
113
jeszcze wystarczyć do jego rehabilitacji. Należało poprzeć je dowodami. A to nie było proste. Niemyski został przecież wywieziony do Dachau. Było bardzo wątpliwe, czy w ogóle żyje. Mimo to Rajzer zaczął go szukać na wszystkie możliwe sposoby, przez Czerwony Krzyż, przez ogłoszenia w prasie krajowej i zagranicznej. Trwało to całe lata, aż wreszcie rok temu Niemyski się odnalazł. Aż w Nowej Zelandii! Okazało się, że przeżył obóz i po wielu perypetiach osiedlił się w tym odległym kraju. Rajzer natychmiast się z nim skontaktował listownie. Niemyski oświadczył, że broń istotnie ukrył w nowej skrytce, ale, tak jak przypuszczał Rajzer, nie zdążył o tym zameldować organizacji. Domyślacie się zapewne, gdzie znajdowała się ta nowa skrytka?
No... chy... chyba w browarze... — wykrztusił Gnat.
Tak jest! W browarze, w piwnicy pod schodami.
Pod schodami? — zdziwił się Gnat.
Tak
twierdził Niemyski. Rajzer od paru lat, jako przedstawiciel
belgijskiej
firmy,
odwiedzał Polskę w sprawach handlowych, więc w czasie kolejnego
poby
tu
w naszym kraju przyjechał do Odrzywołów i wspólnie ze swoimi
kuzynami,
panem
Potępą i panem profesorem Rajzerem przeprowadził poszukiwania w
piw
nicy
browaru...
Widzieliśmy
go! — zasapał podniecony Kleksik. — To na pewno ten Chu
dy,
co przyjechał mercedesem i palił cygara.
Rzeczywiście,
przyjechał czarnym mercedesem — powiedział Mencjusz
i
ciągnął dalej: — Niestety, pierwsze poszukiwania nie dały
rezultatu. Wprawdzie
we
wskazanym przez Niemyskiego miejscu znajdował się zamurowany
schowek,
ale
bez torby z bronią. Znaleziono w nim tylko pustą butelkę po
piwie... By
ło
to wielkie rozczarowanie dla wszystkich. Czyżby Niemyski kłamał?
A może
Niemcy
dowiedzieli się o tej skrytce i opróżnili ją... Podejrzewano
nawet, że
sam
Niemyski mógł w czasie przesłuchania załamać się i zdradzić
nowe miejsce
ukrycia
torby z bronią. Stary Rajzer nie dawał jednak temu wiary i
postanowił
ponownie
napisać do Niemyskiego. Niemyski odpisał, że nie ma pojęcia, co
się
stało
z bronią. Jednocześnie podał, że w ukryciu torby pomagał mu
technik, So
wa.
Może więc on będzie mógł udzielić jakichś informacji. Rajzer
przyjechawszy
ponownie
do Polski, zaczął energicznie poszukiwać owego Sowy. Kilka dni
temu
odnalazł
go w Częstochowie. Sowa przyznał, że istotnie pomagał
Niemyskiemu
ukryć
torbę z bronią w schowku pod schodami w browarze. Torba jednak nie
le
żała
tam długo. Gdy dowiedział się o wpadce Niemyskiego, postanowił
ją dla
pewności
ukryć w bardziej bezpiecznym miejscu. W tym czasie, pod jego
kie
rownictwem
były przeprowadzane roboty murarskie w probierni. Kazał więc
wy
konać
tam specjalną skrytkę nie mówiąc oczywiście, do czego ona ma
służyć...
Po
wojnie nie powiadomił nikogo o ukrytej broni, bo był przekonany,
że skrytka
już
nie istnieje. Gdy Odrzywoły znalazły się w strefie działań
frontowych, został
ranny
i żona wywiozła go do rodziny w Częstochowie. Tam doszły go
wieści,
114
że browar w Odrzywołach uległ całkowitemu zniszczeniu. Był bardzo zdziwiony, kiedy się dowiedział, że ruiny browaru sterczą do dziś, a piwnice zachowały się nawet w dobrym stanie. Uzyskawszy informacje, o które mu chodziło, Rajzer przyjechał do Odrzywołów. Niestety, miał mało czasu, tegoż dnia musiał odlecieć do Brukseli i nie mógł osobiście przeprowadzić poszukiwań. Poprosił więc kuzynów, by sami się tym zajęli, udzielił im dokładnych wskazówek i zapewnił pomoc ze strony pana Onduli. Muszę wam powiedzieć, że zarówno Potępa jak i profesor Rajzer od początku odnosili się raczej nieufnie do tej całej historii. Co tu dużo gadać, po prostu nie bardzo wierzyli w istnienie tej torby i wcale nie byli przekonani o niewinności starego Rajzera. Owszem, byli gotowi zrobić wszystko, aby uwolnić go od hańbiących zarzutów, które w końcu rzucały cień na całą rodzinę, ale jednocześnie bali się kompromitacji. Nie chcieli narażać się na śmieszność i publicznie angażować w tę niepewną sprawę. Rozumiecie teraz, dlaczego postanowili działać w ścisłej tajemnicy. Z początku wszystko przebiegało pomyślnie. Potępię udało się odnaleźć skrytkę i otworzyć. Ale nim zdążył sprawdzić, co się w niej znajduje, jakiś zamaskowany osobnik w czarnym swetrze wyskoczył nagle. ..
— Ze
skrytki? — uśmiechnął się szyderczo Gnat.
Mencjusz
spojrzał na niego ciężkim wzrokiem.
Bez
głupich żartów — zasapał. — Widzę, że nie bardzo się
przejmujesz
tym,
co mówię.
Niespecjalnie. Wyrosłem już z wieku, kiedy się słucha poważnie bajeczek.
To nie są żadne bajeczki!
Pozwól,
że ocenimy to potem. No i cóż było dalej? Czy ten
zamaskowany
osobnik
zaatakował Potępę?
Nie, uciekł.
Jak to?... Więc po co wyskoczył?
Nie
wiem — zdenerwował się Mencjusz. — Może to było umyślne
zagra
nie.
W każdym razie, gdy Potępa rzucił się za nim w pościg, został
ogłuszony
znienacka...
Nieprawda! Musiał sam uderzyć w coś głową! — chciałem wykrzyknąć wzburzony, ale opanowałem się w porę.
— Nie
wiadomo, czy uszedłby z życiem — ciągnął Mencjusz — na
szczęście
pośpieszył
mu z pomocą pan Ondula. Odzyskawszy przytomność Potępa wrócił
do
skrytki, ale gdy zajrzał do niej, stwierdził, że jest pusta.
Zachodzi teraz pytanie,
czy
była pusta już przedtem, czy też została opróżniona przez
opryszków w czasie,
gdy
pan Potępa leżał ogłuszony. Tak więc wyprawa do podziemi browaru
skoń
czyła
się niepowodzeniem. Podwójnym niepowodzeniem. Niczego nie
wyjaśniła,
przeciwnie,
zamazała całą sprawę z torbą... a nadto nie udało się zachować
jej
w
tajemnicy. Pech chciał, że tegoż wieczoru znaleźli się w
browarze niepowołani
świadkowie
w osobach środkowego napastnika Pypcia i prezesa LOMPO, pana
115
Gołąbka, nie mówiąc już o zatruchlakach. Co więcej, na skutek przykrego zbiegu okoliczności, tudzież krewkości Onduli, doszło do pożałowania godnych incydentów. W rezultacie prezes Gołąbek zawiadomił o całym zdarzeniu milicję. Znając aktywność prezesa Gołąbka należy się spodziewać, że poruszy on całą opinię publiczną i zaalarmuje prasę. Zobaczycie, wkrótce całe Odrzywoły będą się trzęsły od niezdrowej sensacji. Ale prawda wygląda tak, jak wam przedstawiłem.
Oczywiście
— Gnat poruszył się niecierpliwie. — Ale powiedz, po
jakie
licho
nam to wszystko opowiedziałeś?
No... sądziłem, że może to was, jako redaktorów gazety, zaciekawi.
Och, na pewno... — mruknął Gnat.
Poza tym pomyślałem... — Mencjusz zawahał się.
Co pomyślałeś?
Że moglibyście się zająć tą sprawą.
Jak to, zająć się?...
Chodzi
o tych nieznanych opryszków i o tę torbę z bronią. To przecież
wy
pierwsi
zainteresowaliście się tajemnicą browaru, to wy pierwsi
wyraziliście przy
puszczenie,
że w Odrzywołach działa jakaś przestępcza szajka... Bardzo
trafne
przypuszczenie,
jak się okazało...
Gnat chrząknął.
Tak sądzisz?...
Oczywiście.
Więc gdybyście wpadli na jakiś nowy trop, gdybyście
znów
zaobserwowali
coś podejrzanego lub dowiedzieli się o czymś, co mogłoby pomóc
w
rozwiązaniu tej okropnej afery...
Rozumiem
— przerwał mu Gnat — możesz być spokojny. Weźmiemy to
sobie
do serca i zrobimy, co do nas należy... Powiedz nam tylko jedno.
Skąd
u
licha znasz te wszystkie szczegóły historii Rajzera?
Od Potępy.
Widać z tego, że jesteś z nim w bardzo bliskich stosunkach.
Owszem, w dość bliskich. Powiedziałem ci, że to przyjaciel taty.
Dawno się znacie?
Od „Siedmiu wieków".
Co ty bredzisz?
Od
obchodów jubileuszu „Siedem wieków Odrzywołów". Poznałem
go
osobiście
w komitecie blokowym, kiedy urządzaliśmy konkurs na najlepiej
utrzy
mane
podwórko.
Dobra!
— powiedział Gnat. — W razie potrzeby ułatwisz nam kontakt
z
Potępą. Być może my też zechcemy poznać go osobiście.
Myślę,
że w ogóle powinniśmy być w ścisłym kontakcie, dopóki
sprawa
się
nie wyjaśni.
116
To
zrozumiałe samo przez się. Jesteś przecież nasz człowiek. My
też może
my
potrzebować twojej pomocy — zamruczał Gnat i zapatrzył się
ponuro w roz-
bebeszony
fotel.
Wydaje
mi się jednak, że nie jesteś z czegoś zadowolony — zauważył
Men-
cjusz.
Złudzenie,
synu. Twoje wiadomości są na wagę złota, a ty sam jesteś
naj
wspanialszym
nabytkiem naszej wspaniałej paczki. Czeka cię wielka przyszłość,
o
ile ktoś nie ukręci ci zbyt wcześnie łebka — Gnat poklepał go
po łopatkach,
po
czym skinął na nas. — Smarujemy na lekcję, chłopaki. Zdaje
się, że słyszę
dzwonek.
Wybiegliśmy z Azylu. Następną lekcją miało być wychowanie fizyczne, pognaliśmy więc prosto na boisko. Chłopaki z naszej klasy zdążyli już się przebrać w stroje gimnastyczne i trenowali siatkówkę pod przewodem drugorocznego Chrząszcza. Pan Kozioł, nasz gimnastyk, jeszcze nie przyszedł. Podobno przywieziono koks do szkoły i pan Kozioł, z polecenia Dyra, załatwiał formalności z wozakami.
Uspokojeni, flegmatycznie zaszyliśmy się w krzaki pod płotem, które służyły nam za prowizoryczną szatnię, i zaczęliśmy się przebierać.
No
i co? Widzę, że jakoś nie przejęliście się zbytnio tymi
rewelacjami
komandosa
— zauważył z krzywym uśmiechem Gnat. — A już bałem się,
że
zemdlejecie
z wrażenia.
Mało brakowało — wyznał Kwękacz.
Łobuz
mówił bardzo przekonywująco o tym Rajzerze... — pociągnął
no
sem
Kleksik.
O rany, ciarki mnie przechodziły, jak słuchałem.
No, bo gdyby to była prawda...
Lepiej nie myśleć! Zgroza i kompromitacja!
Wsypa tysiąclecia!
Trzeba przyznać, że szczeniak potrafi mydlić oczy.
Ze skóry wyłaził, żeby nas przekabacić, a gadkę to on ma.
Całe szczęście, żeś nas uprzedził, Zyziu!
No
właśnie, gdybyś nas nie uprzedził, że facet będzie bluffował,
to bym się
pod
ziemię zapadł!
Miałeś nosa, żeś się od razu skapował.
Tak
jest, Zyziu — wtrąciłem. — Można ci pogratulować
przenikliwości.
Masz
piekielną intuicję i nadzwyczajne wyczucie sytuacji.
Gnat spojrzał na mnie podejrzliwie.
— Synu, czuję w twoim głosie szyderstwo.
Naprawdę?
Chyba jesteś przewrażliwiony.
Popatrzyliśmy
sobie w oczy i obu nam zrobiło się zimno.
Co wam się stało? — zapytał z niepokojem Kleksik.
117
— Nic — odburknął Gnat. — Skończmy już to gadanie, bo Kozioł nadchodzi. Spotkamy się po obiedzie w mopsie numer dwa i omówimy sytuację. A teraz trzymajcie dalej fason i ani słowa o naszej tajemnicy! Pamiętajcie, że milicja wszczęła już śledztwo.
ROZDZIAŁ XII
Obiadu niemal nie tknąłem. Ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Wszyscy przy stole pochłonięci byli roztrząsaniem niezwykłych wypadków, które wczoraj wieczorem zdarzyły się w browarze. Mencjusz miał rację. Całe Odrzywoły trzęsły się już od najrozmaitszych plotek.
Oczywiście, spośród naszych domowników najlepiej poinformowany był dziadek, ponieważ czerpał wiadomości z pierwszej ręki, wprost od prezesa Gołąbka, swego kolegi z Klubu Emerytów. Okazało się, że dzielny prezes LOMPO nie zasypiał gruszek w popiele. Od rana wygrywał propagandowo swą bohaterską wyprawę do „gniazda występku". Piętnując zgniliznę moralną opowiadał na lewo i prawo o swoich wstrząsających przeżyciach, podkreślając dwuznaczną rolę, jaką odegrali w nich pewni, dobrze znani i ogólnie szanowani mieszkańcy Odrzywo-łów.
Rewelacje zacnego starca obiegły lotem błyskawicy całe miasto. W rezultacie tłumy żądnych sensacji obywateli zaczęły się gromadzić pod szkołą imienia Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Defonsiarnią, gdzie uczył profesor Rajzer, pod spółdzielnią dentystyczną, gdzie pracował Potępa, oraz pod salonem fryzjerskim Onduli. Niestety, ciekawość gapiów nie została zaspokojona, gdyż żaden z trzech panów nie pojawił się dzisiaj w miejscu pracy. Stwierdzono, że nie ma ich także w domu. Podobno od rana składali zeznania na milicji.
W tym stanie rzeczy zawiedziona publiczność postanowiła przeprowadzić wizję lokalną „twierdzy nieprawości" i pod przewodem dziarskich emerytów z prezesem Gołąbkiem na czele wtargnęła do piwnic browaru, nim milicja zdążyła je zabezpieczyć.
Spontaniczna inspekcja „siedliska zgnilizny" dostarczyła niezbitych dowodów wczorajszych ekscesów. W szlachetnym oburzeniu pokazywano sobie poprzewracane, porozbijane beczki, przeniesionego z probierni i obalonego Hindenburga, rozsypane i pogruchotane butelki Felusia oraz porzuconą papierową maskę, jedną z tych, które nosili tajemniczy złoczyńcy.
Podniecenie gawiedzi doszło do zenitu, gdy zauważono otwarte schowki w probierni. Podobno omal nie doszło do tragicznego wypadku. Otóż prezes Gołąbek zażądał, aby go podsadzono do skrytki. Gdy uniesiony na ramionach
119
ofiarnych kolegów próbował parasolem zbadać czeluście schowka, wyskoczyły stamtąd z piskiem dwa olbrzymie szczury. Przerażeni starcy wydawszy okrzyk zgrozy upuścili prezesa i pierzchli. Na szczęście w pobliżu znajdowała się niejaka Bumazyna, kucharka wagi ciężkiej państwowego żłobka nr 1. Zadając kłam poglądom o rzekomej słabości płci pięknej, wspaniała ta niewiasta dosłownie w ostatnim momencie ofiarnym rzutem ciała zapobiegła nieszczęściu. Zanim struchlali świadkowie wypadku zdążyli zrozumieć, co się stało, niefortunny prezes spoczywał bezpiecznie jak niemowlę w jej opiekuńczych rękach.
Gdy ochłonął, oświadczył, że dzielna niewiasta zostanie w dowód uznania natychmiast dokooptowana do zarządu LOMPO, co wywołało powszechny aplauz zebranych.
Wkrótce potem nowa sensacja jeszcze bardziej podnieciła rozpalone umysły. Wśród tłumu penetrującego piwnice odnalazł się jakiś murarz, który nie omieszkał się pochwalić, że to on w czasie wojny wykonał tę skrytkę na zlecenie technika Sowy.
Przypomniano sobie wtedy, że w browarze pracował także wuj Potępy, Stanisław Rajzer, ten, na którym ciążył zarzut zdrady. Ktoś wtrącił, że widział niedawno Potępę w towarzystwie obcego człowieka i że człowiek ten był podobny do Stanisława Rajzera. Komuś obiły się o uszy opowieści Maciusia o podejrzanych kontaktach fryzjera Onduli z kierowcą mercedesa...
Skojarzono obecność Stanisława Rajzera w Odrzywołach z wczorajszą wyprawą jego kuzynów i Onduli do browaru, snuto domysły, co też mogła zawierać ta zagadkowa torba: pieniądze? kosztowności? broń? tajne dokumenty? Kim byli ci zamaskowani osobnicy w browarze, którzy napadli na Felusia i Potępę, oraz czy to oni zawładnęli tą torbą.
O tym wszystkim opowiadał dziadek przy stole, a ja słuchałem zdrętwiały, ze ściśniętym gardłem i łomocącym sercem, bo teraz nie miałem już żadnych wątpliwości, że informacje Mencjusza były szczerą prawdą... a jeśli były szczerą prawdą, w takim razie nędzny nasz los... To już naprawdę koniec Wspaniałych. Niech diabli porwą Gnata i pomysły jego!
Nie czekając, aż rodzice wstaną od stołu, zerwałem się z krzesła jeszcze przed deserem i co sił w nogach pognałem do mopsu numer dwa.
Kleksik i Kwękacz czekali już na ławce. Jeden rzut oka wystarczył mi, aby stwierdzić, że znajdują się w jeszcze gorszym stanie psychicznym niż ja. Obaj siedzieli osowiali i przeraźliwie bladzi. Z tym, że u Kwękacza to mniej raziło. Nigdy nie grzeszył urodą i z tą bladością było mu nawet do twarzy. Natomiast Kleksik wyglądał zupełnie jak trup. Oczy mu się zapadły. Nos i wargi zsiniały.
120
Wiesz już?... — wymamrotał na mój widok.
Tak, wiem wszystko — odpadem i przysiadłem się do nich.
A
to czytałeś? — Kleksik podał mi świeży numer popołudniowej
gazety
Wieczór
Odrzywolski.
Rzuciłem nań niespokojnym okiem. Na pierwszej stronicy od razu zauważyłem notatkę pod dość dużym tytułem.
JESZCZE JEDEN NAPAD W BROWARZE
Wczoraj w godzinach wieczornych w piwnicach zrujnowanego browaru przy ulicy Rzecznej nieznani, zamaskowani sprawcy dokonali napadu na ob. P, zadając mu cios tępym narzędziem w głowę, po czym zbiegli.
Według oświadczenia ob. P. odnalazł on w browarze skrytkę z czasów okupacji, w której to skrytce miała być podobno przechowywana broń. Zachodzi podejrzenie, że napastnikom udało się zawładnąć tą bronią. Śłedztwo w toku.
W gazecie znajdował się ponadto artykuł przypominający głośną sprawę Stanisława Rajzera z czasów wojny. Spokojny, rzeczowy, oparty na obiektywnych dokumentach. Jego treść pokrywała się dokładnie z tym, co mówił Mencjusz. Dalej artykuł zawierał rozważania, czy w skrytce w browarze mogła się rzeczywiście znajdować jakaś torba z bronią, i kończył się stwierdzeniem, że odnalezienie tej broni byłoby równoznaczne z pełną rehabilitacją Rajzera.
Chociaż gazeta nie podawała nic nowego, poczułem jakby nowy cios między oczy. To magia drukowanego słowa. Artykuł wydał mi się pisemnym, oficjalnym i nieodwołalnym potwierdzeniem naszej straszliwej omyłki i klęski.
A jednak nawet w tej sytuacji kawał łotra wylazł ze mnie. Zapewne, gdyby nie było przy mnie Kwękacza i Kleksika, oddałbym się czarnej rozpaczy, może nawet gryzłbym sobie palce ze złości, że dałem się wciągnąć w tę głupią kabałę, ale Kwękacz i Kleksik byli przy mnie. Patrzyli na mnie zbolałym wzrokiem skrzywdzonych szympansów oczekując, że ja na nich też spojrzę w ten sposób i będziemy cierpieć i jęczeć razem, bo wiadomo, że stadne biadolenie pomaga.
Lecz właśnie dlatego, że oni spodziewali się takich rzeczy po mnie, postąpiłem zupełnie inaczej. Ten kawał łotra, który siedzi we mnie, nakazał mi wykazać jeszcze raz moją przewagę nad nimi. Więc zamiast podzielić ich ból uśmiechnąłem się szyderczo i wzruszyłem ramionami.
Nie
bardzo się przejąłeś, Tomciu — zasapał z wyraźną pretensją
w głosie
Kleksik.
No, cóż... panowie... nie wyszła nam sztuczka, to wszystko.
Wszystko?! —jęknął oburzony Kwękacz.
Po
prostu mały poślizg — bąknąłem lekkim tonem i prztyknąłem
Kwęka
cza
w odstające ucho.
Mały
poślizg! — wykrztusił Kleksik. — To jest... to jest
przecież... —
zatkało
go ze wzburzenia.
To jest śmieszna dyskusja, panowie — usłyszeliśmy dobrze znany głos.
121
Obróciliśmy się. Za naszymi plecami stał Gnat.
Śmieszna
dyskusja?! — zapytał Kleksik. — Czy jeszcze nie rozumiesz,
co
się
stało?
Kompromitacja i klapa —jęknął Kwękacz.
Po prostu koniec! — utarł żałośnie nos Kleksik.
— E...
przesadzasz chyba — rzekł spokojnie Gnat.
Kleksik
roześmiał się gorzko.
Zgrywasz
się, czyś się urwał z księżyca? Nie czytałeś gazety?
Wyszliśmy
na
ostatnich idiotów. Zbłaźniliśmy się. Nie ma żadnej szajki! Nie
ma Wielkiego
Złego.
Narobiliśmy tylko niepotrzebnie bigosu! Ale ty nie chcesz tego
przyjąć do
wiadomości!
Po prostu nie chcesz uwierzyć, bo musiałbyś przyznać, że
popełniłeś
błąd!
Mylisz
się, synu — powiedział Gnat. — Że popełniliśmy błąd,
wiedziałem
jeszcze
przed tobą.
Co?! — Kleksik spojrzał na niego zaskoczony.
Gdy
tylko Mencjusz wyliczył, co było w torbie, nie miałem już
wątpliwo
ści,
że mówi prawdę...
Jak
to? Więc dlaczego wmawiałeś nam, że bluffuje? — wybełkotał
Kwę
kacz.
— Co to wszystko miało znaczyć?!
Po
prostu bałem się, żebyście się nie rozkleili przedwcześnie i
nie zde
maskowali
— odparł z uśmiechem Gnat. — Chciałem, żebyście trzymali
fason
przynajmniej
w szkole. I miałem rację. Mięczaki jesteście i nie
wytrzymujecie
nerwowo.
A przecież nie ma się czego bać...
Jak to nie ma? — wykrzyknął Kwękacz. — Taka wsypa!
Nie
ma wsypy i nie będzie. Wygłupiliśmy się, to fakt. Zmyliły nas
okolicz
ności.
.. Ale nic się jeszcze strasznego nie stało.
Nic się nie stało?! Przecież zrobiła się z tego kryminalna sprawa.
I tylu ludzi wplątanych — pociągnął nosem Kleksik.
To
nie nasza wina — mruknął Gnat. — Chcieliśmy jak najlepiej.
Poszla
ki
były mocne... Tylko mieliśmy pecha. W tych przeklętych
Odrzywołach nie
można
przeżyć nic wielkiego.
Tak, to pechowe miasto —jęknął Kwękacz — wiem ja coś o tym...
Nie
zwalajcie winy na pecha — powiedziałem. — Po prostu rzecz
była
załatwiona
od początku po szczeniacku. Najpierw były błędy w
rozpoznaniu...
a
potem ty, Zyziu, wyciągnąłeś zbyt pochopne wnioski!
Ja?!
I
nie dałeś sobie nic powiedzieć, wielki wodzu... Pamiętasz:
jednoosobo
we
kierownictwo... musicie się podporządkować... Dyktatura nas
zgubiła!
Do
niczego cię nie zmuszałem. Sam chciałeś... — wycedził Gnat. —
A te
raz
widać chcesz oberwać — zamachnął się pięścią.
No... no, ty Wspaniały. Nie masz lepszych argumentów, tylko pięść?
122
Dajcie
spokój, panowie — rozdzielił nas Kleksik — jak się w
dodatku
pobijecie,
to...
Tak
jest — opanował się Gnat. — Zachowajmy resztki naszej
wspaniałości.
Stało
się, koniec. Kropka. Umówmy się, że nie będziemy dochodzić,
kto winien,
i
że zniesiemy tę przykrość wspólnie... Tomciu, synu Okista,
wyciągam do ciebie
łapę.
Wzruszyłem ramionami i uścisnęliśmy sobie w milczeniu ręce — zimne i spocone.
Panowie,
nie załamywać się, powtarzam — mruknął Gnat. — Sam
Men-
cjusz
twierdzi przecież, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Wszystko da
się naprawić.
Nil despemndum6 — powiedziałem.
Widzę,
że humor ci się już poprawił, skoro znów zaczynasz z tą łaciną
—
zauważył
Gnat. — A więc rozważmy sytuację na zimno! Najpierw, komu
zaszko
dziliśmy,
a potem, jak z tego wybrnąć.
Zaszkodziliśmy
Potępię, Onduli i profesorowi Rajzerowi... Wszyscy przez
nas
znaleźli się w pieskiej sytuacji — powiedział Kleksik.
Pypeć też miał małą przykrość — zauważył Kwękacz.
I prezes Gołąbek — dodałem.
Gołąbek
sam się w to wplątał — mruknął Gnat — i chyba, koniec
końcem,
był
zadowolony.
Tak, Gołąbka można skreślić — zaproponował Kleksik.
W
dość pieskiej sytuacji znaleźli się za to zatruchlacy —
powiedziałem. —
Podobno
milicja przesłuchuje ich od rana, ale chyba najwięcej
zaszkodziliśmy
staremu
Rajzerowi, przez nas nie może udowodnić swojej niewinności...
To
najłatwiej naprawić — wtrącił Gnat. — Po prostu oddamy tę
torbę z bro
nią.
Oddamy? —jęknął Kwękacz.
O co ci chodzi? I tak mieliśmy ją oddać.
Ale teraz... teraz jest inna sytuacja! Inna sytuacja i kompromitacja...
Nie
będzie żadnej kompromitacji. Trzeba tylko tak oddać, aby nikt
nie
domyślił
się, że to my... Rozumiecie? Musimy znaleźć jakiś sposób.
Może
zapakować ją w papier i nadać na poczcie... — zaproponował
Klek
sik.
Niebezpiecznie
— mruknął Gnat. — Milicja zaraz przeprowadziłaby śledz
two.
Urzędnicy na poczcie przypomnieliby sobie, że to my nadaliśmy tę
paczkę.
Łatwo
by sobie przypomnieli, bo to byłaby bardzo duża i potwornie ciężka
pacz
ka.
No i leżymy. Zresztą poczta nie przyjęłaby tak ciężkiej
paczki.
A gdybyśmy ją podrzucili? — bąknął Kwękacz.
Gdzie?
Nil despemndum (łac.) — Nie ma powodu do rozpaczy; nie trzeba tracić nadziei
123
Byle gdzie. Zaadresowaną do Potępy. Znalazca by mu ją odniósł.
Nie
bądź naiwny — skrzywił się Gnat. — Skąd taka pewność? A
jeśli zna
lazłby
ją ktoś nieuczciwy albo wręcz jakiś przestępca? To zbyt poważna
sprawa,
nie
wolno nam ryzykować.
Moglibyśmy podrzucić ją komuś, o kim wiemy, że jest uczciwy.
Komu?
No... na przykład naszemu Dyrowi, szlachetnemu Oberonowi.
Ale
jak? Gdzie? W budzie? Będziesz taszczył taką paczkę do szkoły?
Za
uważą.
A
jakbyśmy podrzucili mu ją pod drzwi mieszkania? Postawimy
przed
progiem,
zadzwonimy i zwiejemy.
Ryzykowne.
Na pewno znajdzie się ktoś, kto nas zauważy z tą paczką
na
ulicy
albo nawet na schodach.
Przez chwilę trwało milczenie.
Może
wywieźć ją tym wózkiem ogrodniczym? Zamaskowaną, pod liść
mi
— zaproponowałem.
Dokąd? — zapytał Gnat.
Do
parku. Schowamy ją w krzakach za ławką tak, żeby nikt nie
zauważył,
a
potem zadzwonimy na milicję, że jakaś podejrzana paczka leży w
tym i w tym
miejscu...
Co ty na to?
No... to już lepiej — odparł Gnat.
— Więc
zgadzacie się? — zapytałem.
Skinęli
w milczeniu głowami.
Przygotujesz
na dziś wieczór wózek — powiedział Gnat do Kwękacza,
a
potem dodał z ulgą: — No, to przynajmniej tę torbę mamy z
głowy. Jutro Stani
sław
Rajzer będzie oczyszczony z zarzutów. A teraz zastanówmy się, co
z pozo
stałymi
ofiarami tej hecy...
Nic dla nich nie można zrobić — powiedziałem — chyba, że...
Chyba, że co?
Chyba, że obwieścimy światu o naszej wspaniałej pomyłce.
Genialny
pomysł — zauważył zimno Gnat. — Dostarczymy wspaniałego
ubawu
Defonsiakom. I wspaniałego wstrząsu naszym starym. Wspaniale będą
się
czuli,
mając tak wspaniałych synów.
Poza
tym, czy nam uwierzą, że to była wspaniała pomyłka? —jęknął
Klek-
sik.
Raczej
wątpię — uśmiechnąłem się smutno. — Fakt, że nie
oddaliśmy od
razu
tej fatalnej torby, będzie świadczył przeciwko nam.
Ondula
nie daruje nam, żeśmy go wspaniale ośmieszyli — bąknął
Kwę-
kacz.
Ani Potępa, że się mnie przestraszył — dodał Kleksik.
124
— Tak
jest — westchnął Gnat. — Trudno liczyć na to, że ci panowie
zacho
wają
się wspaniale. No i ten piekielny Mencjusz. Wyobraźcie sobie, jaką
będzie
miał
frajdę! Powie: „No tak, wkopaliście się, bo chcieliście
przeprowadzić akcję
beze
mnie. Dobrze wam!" I jeszcze bardziej będzie zadzierał nosa.
Pokiwaliśmy smętnie głowami.
Poza tym Oberon... nasz Dyro...
I Chrząszcz...
I klasa...
Co tam klasa! Cała szkoła będzie się z nas nabijać!
Całe Odrzywoły!
Kraj cały! Napiszą o tym w gazetach!
Przestańcie
— zasapał Gnat. — Sami widzicie. Powodów, żeby trzymać
język
za zębami, jest tysiąc. Ale jeden jest główny. Grozi nam
oskarżenie o pobi
cie.
.. Tak jest, panowie, Feluś jest przecież święcie przekonany, że
został napad
nięty.
.. No i Potępa. Co gorsze, Potępa wierzy, że któryś z rzekomych
napastni
ków
rąbnął go w głowę i ogłuszył. A to już podpada pod surowy
paragraf kodeksu.
Nie
odeprzemy tego oskarżenia. I dlatego — odchrząknął Gnat —
wolałbym nie
obwieszczać
nikomu o naszej wspaniałej pomyłce.
— Czy
chodzi ci tylko o ten jeden powód? — zapytałem.
Gnat
zawahał się przez chwilę.
— Tak
— odparł wreszcie. — Gdyby nie to, przyznałbym się, niech
tam!...
Ale
nie możemy dawać głowy pod nóż jak niewinne barany. Ja w każdym
razie
nie
czuję się na siłach. A wy?
Milczałem. Zdawałem sobie sprawę, że w tym momencie przestaję być Wspaniałym, ale stanowczo nie czułem się na siłach... Kleksik i Kwękacz też milczeli ponuro. Gnat westchnął ciężko.
No,
właśnie. Myślę jednak, że gdy uda nam się oddać torbę,
załatwimy
najważniejszą
sprawę i wszyscy odetchną z ulgą.
No,
nie wiem, czy wszyscy — powiedziałem. — Wątpię, czy to
pomoże
zatruchlakom.
Niczego im nie udowodnią.
A gdyby jednak ich skazali?
Przestań
krakać... Jeśli cię to tak gnębi, idź na milicję i powiedz! —
zde
nerwował
się Gnat.
Ty nie pójdziesz?
Pójdę
dopiero wtedy, gdy ich oficjalnie oskarżą. Teraz to nie ma
sensu.
Grunt
to zimna krew, panowie, jeśli chcemy wykaraskać się z tej
sytuacji, musi
my
wszyscy przyrzec, że nie puścimy przed nikim pary z gęby i że
żaden z nas
nie
będzie nic kombinował na własną rękę. Decyzję podejmiemy
wspólnie. Przy
rzekacie?
125
Przyrzekliśmy niemrawo.
O
dziewiątej wieczorem spotykamy się znowu, na podwórku Kleksika,
a
ty, Kwękacz, pamiętaj o wózku. I nie rozklejajcie się do tego
czasu! — Gnat
uśmiechnął
się krzywo i odszedł z rękami w kieszeni w stronę swojej chaty.
Idziesz? — Kwękacz szturchnął mnie w żebro.
Poczekajcie
— odezwał się nagle Kleksik. — Przyszło mi coś do
głowy.
Gdyby
tak udało się przekonać Potępę, że nie było żadnego napadu,
że nikt go
nie
rąbnął w czaszkę, że to on sam się uderzył... wtedy...
moglibyśmy się przy
znać.
..
Coś ty! — przestraszył się Kwękacz.
Sam
Gnat powiedział, że gdyby nie groziło nam oskarżenie o napad,
przy
znałby
się...
No
tak, ale przecież Potępa święcie wierzy, że został rąbnięty
— powie
działem.
To właśnie trzeba mu wyperswadować.
Jak mu wyperswadujesz?
Pomyślałem, że można do tego użyć Mencjusza.
Daj spokój, chciałbyś wtajemniczyć go we wszystko?
No,
nie... ale gdyby tak podać mu ostrożnie naszą wersję wypadków i
pod
sunąć
myśl, że sprawa wyglądała zupełnie inaczej... Wtedy z kolei
Mencjusz
mógłby
przekonać Potępę, a Potępa odwołałby oskarżenie...
Pokręciłem głową.
Bardzo
wątpliwe, czy to by się Mencjuszowi udało. Przecież Ondula
też
był
zdania, że Potępa sam się uderzył i próbował mu to
wytłumaczyć, bez skutku.
Bo
Potępa był wtedy zdenerwowany i zły na siebie, że Ondula widzi
go
w
tak żałosnej sytuacji. Po prostu wstyd mu było. Ale gdyby
Mencjusz spróbował
teraz
pomówić z nim spokojnie, to kto wie... Mencjusz umie załatwiać
takie
sprawy.
Co nam szkodzi spróbować?
Jest
jeden szkopuł — powiedziałem. — Przyrzekliśmy Gnatowi, że
nie
będziemy
nic robić na własną rękę.
Ojej, chodzi przecież tylko o parę słów...
Dajcie
spokój! — poruszył się niespokojnie Kwękacz. — Mencjusz
jest
niebezpieczny...
Jeszcze coś wypsnie się wam niechcący i gotów się
wszystkiego
domyślić.
Nie
bój się, będziemy się pilnować, żeby się nam nic nie wypsnęło
—
uśmiechnął
się blado Kleksik. — No, więc jak? Idziecie? Najlepiej załatwić
to od
razu.
Ja
nie pójdę — potrząsnął głową Kwękacz. — Nie wiem
dlaczego, ale on
działa
mi na nerwy, ten mądrala. Nie lubię, jak na mnie patrzy... Zawsze
mi się
zdaje,
że on wszystko o mnie wie...
Nie bądź śmieszny, Kwękuś — powiedziałem.
126
— Nie...
nie, idźcie sami. Zresztą muszę zająć się tym
wózkiem.
Poszliśmy
więc do Mencjusza we dwóch. Niestety, nie zastaliśmy go. Jego
matka powiedziała, że jest w maglu. Popędziliśmy więc do magla.
Mencjusz pakował właśnie bieliznę do dwu wielkich walizek. Wyciągnęliśmy go na dwór.
Mamy do ciebie dwa słowa — zakaszlał Kleksik.
O co chodzi? — spojrzał na nas uważnie.
Zajęliśmy się tą sprawą, jak chciałeś.
To ładnie.
Rozpatrzyliśmy ją wnikliwie.
Pod różnym kątem — dodałem.
Wszerz i w głąb.
Zawsze
patrzymy w głąb, mamy zwyczaj zaglądać, czy nie ma czego
pod
podszewką.
Bardzo słuszna zasada. Czy dopatrzyliście się czegoś?
Tak...
— zakaszlał Kleksik. — Wydaje nam się, że pod podszewką
tej
sprawy
jest pluskwa.
Pluskwa? Nie rozumiem... — Mencjusz skrzywił się z niesmakiem.
Kleksik
chciał powiedzieć, że popełniono małą, ale niebezpieczną
omył
kę
— wtrąciłem pospiesznie.
— Co
masz na myśli?
Wyjaśniłem
krótko.
Myślicie
więc, że nie było napadu? Ale przecież zostało udowodnione,
że
jacyś zamaskowani ludzie czaili się w piwnicach. Zarówno Feluś,
jak Potępa
widzieli
ich na własne oczy.
Człowieku
— machnąłem ręką — przecież wiesz, jakie hece dzieją się
w
browarze. Różne typy robią tam głupie kawały, nie mówiąc już
o pospolitych
zabawach
chłopaków ze szkoły.
Więc według was to była zabawa?
Jesteśmy przekonani. Na przykład mogli się tam bawić jacyś Defonsiacy.
Albo
jacyś Rejtaniacy — przymrużył oczy Mencjusz.
Zmieszałem
się.
No... tak — przyznałem niechętnie — albo jacyś Rejtaniacy.
Na przykład wy.
Zaniemówiłem na chwilę, a potem roześmiałem się sztucznie.
— Żartujesz
sobie. W każdym razie strach ma wielkie oczy. Zarówno Feluś,
jak
Potępa przestraszyli się niepotrzebnie i ubzdurali sobie jakichś
opryszków.
Bardzo
dobrze byłoby, żeby ktoś delikatnie wyprowadził ich z błędu.
Zwłaszcza
Po
tępe. Felusia nikt nie bierze poważnie, natomiast zeznania Potępy
mają de
cydujące
znaczenie. Jak długo będzie się upierał, że ktoś go napadł i
uszkodził
127
cieleśnie, sprawa nie posunie się naprzód, bo przecież ci chłopcy będą się bali przyznać, że byli wtedy w browarze...
Żeby ich nie posądzono o napad?
Właśnie.
Więc
myślicie, że gdyby im nie groziło to oskarżenie, to by się
przyzna
li?
— spojrzał mi w oczy.
Oczywiście
— odparłem bez namysłu. — To znaczy przypuszczam, że
tak
— poprawiłem się. — Ja bym w każdym razie tak zrobił na ich
miejscu.
Dobra
— powiedział Mencjusz. — Ale pozostaje jeszcze sprawa
torby...
Wzruszyłem
ramionami.
Nie wiadomo, czy ta torba w ogóle była w skrytce, więc czy warto teraz...
Ale jeżeli była — przerwał — to co się z nią mogło stać?
No... bardzo możliwe, że ci chłopcy ją zabrali...
Dlaczego?
Och...
a dlaczego nie mieli wziąć? Mogli pomyśleć, że mają do niej
takie
samo
prawo jak Potępa. Mogli nawet pomyśleć... — zawahałem się.
Co? — zapytał ciekawie.
Mogli
pomyśleć, że Potępa chce ją przywłaszczyć dla siebie... A
nawet
jeszcze
gorzej, że chce tę broń użyć do jakiegoś przestępstwa.
Wszystkie oko
liczności
wyglądały dosyć podejrzanie, każdy przyzna. Te dziwne
poszukiwa
nia
w piwnicach, wieczorem, bez świadków, w tajemnicy. Więc może ci
chłop
cy
umyślnie zabrali tę torbę, aby nie wpadła w ręce podejrzanego
faceta. Może
chcieli
ją przekazać milicji... może już przekazali...
Nie. Milicja nic jeszcze nie wie o tej torbie — odparł.
Czy jej szuka? — zapytałem jakby od niechcenia, oglądając paznokcie.
Nie
wiem... W każdym razie nie bardzo wierzy, że ta torba w ogóle
istnie
je.
Myślę,
że wszystko się wyjaśni w najbliższym czasie —
powiedziałem
siląc
się na obojętny ton. — Jeśli nasza hipoteza jest trafna, to ci
chłopcy oddadzą
tę
torbę. Jestem o tym przekonany.
No,
nie wiem... — zawahał się. — Gdyby tak było, jak mówisz,
gdyby ci
chłopcy
działali w dobrej wierze, to oddaliby broń od razu.
Śmieszny jesteś — powiedziałem.
Co?!
Wejdź
w ich sytuację. Oni nie mogą po prostu pójść na milicję i
powiedzieć:
proszę,
oto torba z bronią, którą zabraliśmy z browaru.
Boją się?
Ciekawym,
czy ty byś się nie bał? Przecież ciąży na nich to oskarżenie
o
napad... Mówiliśmy przed chwilą o tym i sam się zgodziłeś, że
to im knebluje
usta...
128
— Tak,
w tym wypadku potrzebna jest specjalna odwaga — zamruczał.
—
Odwaga
cywilna, tak to się nazywa. Nie każdego stać na to.
Zaczerwieniłem się.
Nie wszyscy mogą być bohaterami — zauważyłem.
Pewnie
— zgodził się — tym bardziej, że na taką cywilną odwagę
czasem
komuś
trudniej się zdobyć niż na śmiały czyn bojowy... A ci
smarkacze, którzy
gwizdnęli
torbę, są pewno zwykłymi, pospolitymi chłopakami i mają
zwykłego
pospolitego
pietra. Nie sądzisz, Tomciu?
Spojrzałem na niego ciężkim wzrokiem.
Nic
nie sądzę — wykrztusiłem z hamowaną wściekłością. — A
zresztą to
wszystko
jest tylko hipotezą.
Ale
wcale nie głupią — uśmiechnął się. — Przekonaliście mnie.
Ta afera
na
pewno tak wygląda, jak myślicie. Trzeba przyznać, że łebskie z
was chłopaki,
nie
w ciemię bici, a do tego wszystkiego nieźli hipokryci.
No,
no... nie gadaj tyle — mruknąłem — twoje opinie niewiele nas
ob
chodzą,
chcemy tylko, żebyś pogadał z Potępą i wybił mu z głowy te
głupie po
dejrzenia,
że ktoś dybał na niego w podziemiach.
Zrobi
się — odparł ochoczo Mencjusz. — Czy mogę także uspokoić go
co
do
torby i zapewnić, że zostanie zwrócona.
Już
powiedziałem ci na ten temat, co miałem do powiedzenia —
odparłem
patrząc
w ziemię — a teraz spadaj! Cześć!
Gdy Mencjusz zniknął, Kleksik pociągnął nosem i wymamrotał:
Chyba nam się nie wypsnęło za dużo.
Chyba nie — odparłem.
Ale... ale... on coś zwęszył. Cholerny komandos!
E tam... zdawało ci się.
Dość dziwnie z nami rozmawiał, aż dreszcz mnie czasem przechodził.
On
ma po prostu taki denerwujący styl. Poza tym myślę, żeśmy mu
zaim
ponowali
naszą genialną hipotezą — dodałem z wisielczym humorem — a
on nie
lubi
mądrzejszych od siebie. Dlatego próbował być złośliwy.
Moje tłumaczenie nie bardzo jakoś trafiło do przekonania Kleksikowi.
Powiedział, że jesteśmy hipokryci — mruknął. — Co to takiego?
Nie
wiem dokładnie — odpowiedziałem. — To pewnie jakiś
komplement.
Muszę
zajrzeć do słownika.
W
każdym razie ja teraz bym go nie spuszczał z oczu. Aż do wieczora
—
oświadczył
Kleksik.
Boisz się, że może donieść na nas?
Kto
go tam wie! Na wszelki wypadek nie odstępowałbym go ani na krok
—
Kleksik
podrapał się nerwowo za uchem i, nie czekając na mnie, wsunął
się z po
wrotem
do magla.
129
Ruszyłem za nim. Na widok naszych zaaferowanych twarzy Mencjusz uśmiechnął się pod nosem.
Czy coś wam się jeszcze przypomniało?
Nie...
nic — chrząknął zakłopotany Kleksik — pomożemy ci ładować
te
ciuchy
— wyszczerzył w nieszczerym uśmiechu zęby i skinął na mnie.
Wzięliśmy
walizki
i ruszyliśmy w milczeniu. Gdy dotarliśmy do chaty Mencjusza,
byliśmy
całkowicie
wypompowani.
Ty
masz życie z tym maglem i praniem! — wykrztusiłem spocony do
Men
cjusza.
Kwestia
poglądów, ogólnej kondycji i praktyki — odparł wesoło
Mencjusz
i
zniknął z walizami w chacie.
Zaczailiśmy się w gęstych krzakach jaśminu i z niepokojem czekaliśmy na dalsze ruchy Mencjusza. Czyhaliśmy tak chyba ze dwie godziny, ale on nie wyszedł z domu.
Widzisz, niepotrzebnie się bałeś — powiedziałem do Kleksika.
No,
nie wiem — zakaszlał Kleksik bynajmniej nie uspokojony. — Ja...
ja
mam
w ogóle złe przeczucia... My... my nie wypłaczemy się z tej
hecy... —
podrapał
się w szyję. — Pchły mnie znów gryzą. To zły znak!
Złe przeczucia Kleksika sprawdziły się jeszcze tego samego dnia wieczorem.
Kwękacz przybył na punkt obserwacyjny w parku z bardzo strapioną miną i oświadczył, że nie udało mu się zorganizować transportu. Ciotka zabrała rano wózek i do tej pory nie odstawiła go na miejsce.
Możemy jeszcze poczekać — powiedział Gnat, spoglądając na zegarek.
To
nic nie da — westchnął Kwękacz. — Trzeba chyba położyć
krzyżyk na
ten
wózek... To wszystko przez te liście!
Przez jakie liście?
Kapusty.
Zapomniałem je wczoraj uprzątnąć z wózka. Ciotka zauważyła
je
i miała do nas pretensje, że wypożyczamy wózek konkurencji.
Powiedziała, że
nie
będzie trzymać u nas tego wózka. To wszystko dlatego, że ja mam
pecha.
Pecha
miał Marek Piegus — zdenerwował się Gnat. — A ty jesteś po
pro
stu
niechluj! Jak mogłeś nie sprzątnąć tych liści! To jest
skandaliczne przeoczenie.
Mogliby
nas zdemaskować przez ciebie! O, synu, ty chyba do śmierci nie
zosta
niesz
Wspaniałym.
— Wiem
—jęknął skruszony Kwękacz — straciłem już wszelką
nadzieję...
Gnat
westchnął ciężko i powiedział:
— No,
trudno, nie załamiemy się przecież z powodu głupiego wózka.
Trzeba
wykombinować
coś innego.
130
Kombinował przez chwilę, a potem uśmiechnął się pod nosem i strzelił głośno palcami.
Chłopaki, mam genialny pomysł! Jutro niedziela, prawda?
Tak jest — odburknęliśmy ponuro.
Na
niedzielę przyjeżdża do nas zwykle wujek Gienek z Kraśnika —
ciągnął
Gnat.
— Przyjeżdża w sobotę wieczorem swoją starą warszawą, nocuje
i wcze
snym
rankiem w niedzielę idzie z ojcem na ryby. A wóz zostaje pod moją
opieką.
Myję
go, sprzątam w środku i sprawdzam wodę w chłodnicy. Oczywiście
wuja-
szek
zostawia mi kluczyki. Rozumiecie teraz na czym polega mój plan?
Chcesz wywieźć tę fatalną torbę samochodem? — zapytałem.
Tak jest.
Potrafisz?
Ja?
— roześmiał się Gnat. — Mowa! Wujek mnie nauczył prowadzić.
Już
nieraz
z nim jeździłem. Ty, Kleksik, widziałeś chyba.
Widziałem
— pociągnął nosem Kleksik. — Ale sam nie jeździłeś,
wujek
siedział
przy tobie.
No,
to co?! Myślicie, że sam nie potrafię? Ja bym już mógł dawno
zdawać
na
prawo jazdy, tylko, że nie mam jeszcze szesnastu lat.
To ryzyko, bracie — mruknąłem. — Co będzie, jak nas milicja capnie?
Nie
capnie. Wyjedziemy wcześnie rano. Ojciec i wujek wybiorą się o
piątej,
zawsze
wychodzą tak wcześnie, bo mówią, że wtedy ryba najlepiej
bierze. A my
wyjedziemy
o szóstej. Cały dom jeszcze wtedy kima i milicja też.
A Osiadacze? — zapytałem.
Osiadacze
już nie śpią, ale nic nie spostrzegą, bo samochód stoi na
ulicy
za
płotem. Ulica jest pusta o tej porze. Nikt nie zauważy. Zresztą
będzie jeszcze
ciemno,
a my wjedziemy od razu na tę polną drogę do lasu łubieńskiego,
wiecie...
Chcesz ukryć tę torbę w lesie?
Tak
jest, zostawimy samochód na drodze, zaniesiemy torbę do
jakiegoś
zagajnika
i tam ją zakopiemy.
Ta
torba jest piekielnie ciężka... Zapakujmy lepiej tę broń do dwu
walizek,
będzie
łatwiej nieść — zaproponowałem. — U nas na strychu jest parę
starych
walizek.
Mógłbym dostarczyć.
Poza
tym tak będzie bezpieczniej — zauważył Kleksik. — Taka
ogromna
staroświecka
torba mogłaby komuś wpaść w oczy.
Słusznie
— zgodził się Gnat — ale użyjemy tych walizek tylko do
trans
portu.
Potem broń przełożymy do torby i zakopiemy ją z torbą. A
walizki Tomcio
zabierze
z powrotem.
Tak jest — mruknąłem.
Dobra,
więc jutro spotkamy się na podwórku Kleksika o szóstej —
po
wiedział
Gnat. — Ja podjadę tam samochodem, ty, Tomciu przyniesiesz
walizki,
Kwękacz
skombinuje łopatę, Kleksik zajmie się koszykiem.
131
Koszykiem? Po co koszyk? — zdumiał się Kleksik.
Na
grzyby. Ja wszystko przemyślałem. Musimy mieć pretekst. W
razie
gdyby
nas ktoś zobaczył, powiemy, że zbieramy grzyby. O ósmej rano
jesteśmy
z
powrotem, krótki telefon do Potępy i Rajzera: „broń jest
zakopana w zagajniku
tam
a tam". Odkładamy słuchawkę i sprawę mamy z głowy. Pomysł
w dechę.
Najważniejsze,
że nikt nas w lesie nie podpatrzy!
ROZDZIAŁ XIII
Nazajutrz już o pół do siódmej rano jechaliśmy polną drogą w stronę lasu. Sunęliśmy powoli, na drugim biegu, bez świateł. Dwie walizki z bronią i torbę mieliśmy w bagażniku. Jak dotąd szczęście nam sprzyjało. Przeładowanie broni do walizek, umieszczenie ich w samochodzie i wyjazd po ciemku z miasta — wszystko przebiegło bez przeszkód i zgodnie z planem.
Wciąż jeszcze było dość mroczno, a w dodatku mglisto, właściwie fatalne warunki do jazdy, ale Gnat bynajmniej się tym nie przejmował.
W takiej mgle przemkniemy się z łatwością jak duchy — powiedział.
Jeśli nie będzie jechało nic z przeciwka — zauważyłem.
O tej porze? W niedzielę? Nie uświadczysz tu żywej duszy!
Istotnie, droga, acz wąska, była zupełnie pusta. Bałem się co prawda, żebyśmy nie wpakowali się na jakieś drzewo, ale nic nie mówiłem, żeby nie drażnić Gnata. Trzeba przyznać, że Zyzio umiał się wziąć w karby. Zaciskając z emocji zęby prowadził wóz bardzo uważnie, i nie dawał się ponieść kawalerskiej fantazji. Kiedy dotarliśmy do lasu, mgła nareszcie opadła. Zapowiadał się pogodny, jesienny dzień. Gnat ostrożnie skręcił w leśną dróżkę. Ujechaliśmy jeszcze pół kilometra. Dalej się już nie dało. Grunt był za bardzo podmokły. Gnat zatrzymał samochód.
— Wysiadka,
panowie — powiedział. — Teraz pójdziemy ścieżką w lewo.
O
ile się orientuję, powinien tu być niedaleko zagajnik.
Chcieliśmy od razu wyciągnąć walizki z kufra, ale Gnat nas powstrzymał.
— Najpierw
zawrócimy wóz. Zawsze trzeba być gotowym do szybkiego od
wrotu.
Spojrzeliśmy na niego z niepokojem.
Myślisz,
że możemy być do tego zmuszeni? — zakaszlał spłoszony
Klek-
sik.
I
to trzeba brać pod uwagę, synu — uśmiechnął się Gnat. —
Ładna pogoda,
niedziela,
babie lato, możemy się natknąć na ludzi zbierających grzyby
albo na
myśliwych,
może nawet na leśniczego...
Zawracanie wozu zajęło mu chyba z dziesięć minut. Tu dopiero wyszedł na jaw brak praktyki. Najpierw nie chciał mu „wejść" wsteczny bieg. Z kolei okazało się, że jest mało miejsca, a wóz jest za długi. Gnat kilka razy musiał „dawać" do
133
tyłu, a potem znów do przodu, a kiedy zdawało się, że już zawróci, tylne koła zaczęły buksować w błocie. Całe szczęście, że było nas trzech do pomocy i jakoś wypchnęliśmy w końcu wóz na suchą drogę.
Udręczony Gnat wylazł z samochodu i zasapał z ulgą:
— No, teraz to już egzamin na prawo jazdy mam w kieszeni!
Wyjęliśmy z bagażnika koszyk na grzyby, łopatę i walizki, po czym ponieśliśmy je w pocie czoła, zmieniając się co kilkanaście metrów.
Była już siódma godzina, kiedy dotarliśmy do sosnowego zagajnika. Gnat wybrał małą polankę niedaleko od ścieżki i zaczęliśmy spiesznie kopać dół. Nie było to łatwe zadanie. Rósł tu niegdyś stary las i zostały po nim grube korzenie w ziemi. Pociliśmy się więc solidnie, nie tylko z wysiłku, ale i ze strachu, żeby nas ktoś nie zobaczył...
Nagle usłyszeliśmy jakiś strzał. Zdrętwieliśmy na moment.
To gdzieś blisko — mruknąłem.
Pewnie myśliwi — szepnął Kleksik.
Albo gajowy — dodał Kwękacz.
Pospieszcie się! — syknął Gnat.
Kopaliśmy jeszcze gorączkowo parę minut, wreszcie Gnat dał nam znak, żeby przestać.
— Obłożymy z wierzchu darnią i jakoś obleci...
Nie dokończył, bo usłyszeliśmy gdzieś blisko trzask łamanych gałązek. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś szedł przez zagajnik.
Leśniczy — szepnął Kleksik.
Siadajcie
i ani słowa — rozkazał cicho Gnat. — Może nie zauważy, a
gdyby
zauważył,
udajmy, że przyjechaliśmy z wałówką do lasu na grzyby. Tomciu,
weź
na
wszelki wypadek ten koszyczek do ręki.
A
ten dół... — pociągnął nosem Kleksik. — Jak się
wytłumaczymy z tego
dołu?
Ale nim Gnat zdążył mu odpowiedzieć, rozchyliły się gałęzie i wyłonił się z nich krępy mężczyzna w podniszczonym swetrze i w gumiakach na nogach. Przez ramię miał przewieszoną myśliwską strzelbę, a na plecach dźwigał sarnę.
Od razu poznałem, że nie był to ani myśliwy, ani gajowy. Poruszał się zbyt ostrożnie, z jakąś przesadną czujnością.
Kłusownik! — pomyślałem i spojrzałem pytająco na Gnata. Gnat poruszył nieznacznie dłonią i mrugnął okiem, jakby chciał mnie uspokoić. Tymczasem typ już nas dostrzegł. W pierwszej chwili odruchowo cisnął sarnę w krzaki i chwycił za strzelbę, ale gdy zorientował się, że ma do czynienia z nieletnią młodzieżą, odetchnął wyraźnie i poprawiwszy czapkę na głowie wylazł na polankę.
Co wy tu robicie? — zapytał, przyglądając się nam ciekawie.
Odpoczywamy — mruknął Gnat.
134
Po
wykopkach? — typ rzucił wymowne spojrzenie na świeżo
wykopany
dół.
Szukaliśmy robaków na przynętę dla ryb — wyjaśnił Gnat.
Dosyć głęboko szukaliście — uśmiechnął się typ.
Gnat wzruszył ramionami, a potem powiedział jakby od niechcenia:
Ja pana znam.
Znasz mnie? Skąd?
Pan
sprzedaje zimą szczapy na podpałkę, a znajomym to i zająca pan
sprze
da.
Kłusownik zmieszał się.
E, chyba ci się coś pomyliło.
Nie
— odparł spokojnie Gnat. — Pan jest z tej wsi pod lasem i pan
nazywa
się
Bondera. Czy to zwierzę, które pan rzucił w krzaki, to sarna czy
kozioł? Nie
zdążyłem
się przyjrzeć.
Kozioł — mruknął Bondera i spojrzał ze złością na Gnata.
Co
pan się tak nastroszył? — Gnat bawił się źdźbłem trawy. —
Pan nie jest
zadowolony
z tego spotkania?
Stul
pysk, smarkaczu! — zasapał Bondera, a potem zaczął rozglądać
się na
boki
w rozterce, jakby zastanawiając się, co ma robić.
Raptem jego wzrok padł na walizki.
Co
to za pudła? — zapytał.
Gnat
zamrugał oczami.
Jakie pudła?
No, te walizki.
Znaleźliśmy je w lesie — odparł bez namysłu Gnat.
Bondera uśmiechnął się dziwnie i nim skapowaliśmy się, co chce zrobić, do-skoczył do najbliższej walizki, otworzył ją gwałtownie i osłupiał. Zerwaliśmy się z przerażeniem na nogi.
— Niech pan zostawi! — krzyknął Gnat.
— Chwileczkę,
widzę tu ładne zabawki... — wyszczerzył zęby Bondera, ga
piąc
się w otwartą walizkę — ale nie dla was. Już ja się lepiej
nimi zajmę... A wy
wynoście
się, no już! — i wyciągnął rękę do walizki.
Tym razem Gnat zareagował momentalnie. Pochylił głowę jak baran, sprężył się w sobie, przeskoczył walizkę i rąbnął zaskoczonego Bonderę w żołądek.
Bondera zwinął się z jękiem. Strzelba wypadła mu z dłoni. Gnat chwycił ją i rzucił oniemiałemu Kwękaczowi.
Trzymaj! Bierz z Kleksikiem walizki i w nogi! Spotkamy się przy wozie.
A wy?
Ja
z Tomciem przypilnuję faceta. No, jazda, tylko uważaj na strzelbę,
bo
jest
pewnie nabita.
135
Kwękacz przytomnie, choć ręce mu drżały, przewiesił sobie strzelbę przez ramię, potem zatrzasnął walizkę i wcisnął ją pół przytomnemu Kleksikowi. Sam porwał drugą i pobiegł z nią w stronę drogi. Kleksik pokasłując nerwowo ruszył za nim.
Był już najwyższy czas, bo Bondera oprzytomniawszy po szoku gramolił się z ziemi, miotając grube przekleństwa.
Cofaliśmy się pomału nie spuszczając go z oczu.
To
niebezpieczny facet — szepnąłem do Gnata. — Dlaczego kazałeś
Kwę-
kaczowi
zabrać strzelbę?
Wolałem,
żeby jej tu nie było, bo jeszcze by się krew polała —
mruknął
Gnat.
— Nie mogę ręczyć za siebie.
Dobry
jesteś... przecież teraz on nas... — głos uwiązł mi w
ściśniętym
gardle.
Nie
bój się, powstrzymam go tym — Gnat wyciągnął z kieszeni
pistolet na
kapiszony
i podrzucił w powietrzu, a widząc, że kłusownik ruszył z
pięściami na
nas,
powiedział głośno do niego:
Spokojnie, panie Bondera, lepiej niech pan nie zaczyna.
Bondera znieruchomiał. Myślałem, że to widok pistoletu w rękach Gnata tak na niego podziałał, ale okazało się, że przyczyna jego znieruchomienia była zgoła inna. Jego kłusownicze ucho, uczulone na odgłosy leśne, musiało widać złowić jakiś podejrzany szmer, bo nagle ku mojemu zdumieniu dał nam wyraźny znak ręką, żebyśmy byli cicho, i wskazał znacząco głową w kierunku wysokich drzew.
Obejrzeliśmy się. Przecinką leśną zmierzał ku nam na rowerze człowiek w zielonym uniformie.
Gajowy
— mruknął Gnat, schował pospiesznie pistolet i cisnął łopatę
dale
ko
w krzaki. W chwilę później funkcjonariusz leśny podjechał do
nas i zeskoczył
z
roweru.
Pan znowu w lesie? — zapytał Bonderę.
To mi dobrze robi na zdrowie — wyszczerzył zęby Bondera.
Ale zwierzynie nie bardzo...
Co też pan... spokojnie sobie spaceruję.
I tak bez strzelby?
Jak pan widzi.
Gajowy rozejrzał się podejrzliwie dookoła.
Słyszałem strzał — powiedział ostro.
Ja też — odparł Bondera.
Myślałem, że to pan strzela.
A ja myślałem, że pan — uśmiechnął się Bondera.
Bez żartów! Co pan tu robi?
Zbieram grzybki.
Pan, grzybki?
136
— Tak, z chłopcami.
Gajowy popatrzył na nas i na koszyk, który trzymałem w ręku.
Co to za chłopcy?
Moi
siostrzeńcy z miasta — wycedził dobitnie Bondera, przeszywając
nas
ciężkim
wzrokiem.
Zrozumieliśmy. Jeśli my go sypniemy, to on sypnie nas.
— Czy jesteście z tym panem? — zapytał gajowy.
Gnat przygryzł wargi. Przez chwilę walczył jeszcze z sobą, ale napotkawszy groźny wzrok Bondery, ugiął się, spuścił oczy i mruknął:
— Tak, proszę pana.
Grzęźniemy — pomyślałem z goryczą. Jak nisko upadliśmy, my Wspaniali, skoro musimy już wchodzić w spółkę z pospolitym przestępcą.
— Czy
nie widzieliście, kto strzelał? — gajowy wpatrywał się w nas
badaw
czo.
Gnat potrząsnął głową.
Nie, proszę pana.
I cały czas byliście tu z wujkiem?
Cały
czas — bąknął, oblewając się rumieńcem, Gnat. — Wujek miał
nam
pokazać
miejsce, gdzie rośnie dużo maślaków.
Ja też poczerwieniałem ze wstydu, ale nie zaprzeczyłem, choć zdawałem sobie sprawę, że pogrążamy się coraz bardziej. Teraz będziemy musieli już kłamać do końca. Ile tych kłamstw nas jeszcze czeka?
— A ten dół? — zapytał zdumiony gajowy.
— Właśnie...
właśnie stanęliśmy i oglądaliśmy go — wykrztusił
Gnat.
Gajowy
zajrzał podejrzliwie do dołu, pokręcił głową.
— Pan
się jeszcze doigra, Bondera. Niech pan uważa! — zamruczał,
wsiadł
na
rower i odjechał.
Bondera otarł spocone czoło rękawem i odetchnął.
— Widzę, że nie jesteście głupi — powiedział.
Spojrzeliśmy na niego ze złością, ale on udał, że tego nie zauważa, i dodał z uśmiechem:
Lubię mieć do czynienia z chłopakami, co mają głowy na karku.
Miał
pan szczęście, że gajowy był bez psa — skrzywił się Gnat. —
Pies by
wyniuchał
tego kozła.
Wy
też mieliście szczęście — zauważył Bondera. — Teraz tylko
musicie
jeszcze
zapomnieć, żeście mnie widzieli i wszystko będzie cacy.
A pan też zapomni? — zapytał Gnat.
Ja? O czym niby?
Że pan widział, co było w tej walizce...
Jasne. A co chcecie z nią zrobić?
Oddamy ją milicji.
137
— Nie
radzę — skrzywił się Bondera. — Na waszym miejscu
zostawiłbym
ją
tutaj. Milicja i tak wam nie uwierzy, że znaleźliście ją w lesie.
Będziecie mieli
kłopoty.
Prawdę mówiąc, to ja wam też nie wierzę.
— A
niby skąd mieliśmy ją wziąć? — wzruszył ramionami
Gnat.
Bondera
przymrużył oko.
No...
nie wiem — oglądał sobie z uśmiechem palce — ale podobno
zgi
nęła
jakaś broń partyzancka czy też niemiecka z browaru...
Pan myśli, że w tej walizce to była właśnie ta broń?
Nie
zdążyłem obejrzeć, pokaż mi, bracie, tego gnata, co masz w
kieszeni,
to
ci powiem.
Chciał podejść do nas, ale my odruchowo cofnęliśmy się w krzaki.
— Niech
pan się lepiej nie zbliża! — warknął Gnat.
Bondera
roześmiał się.
— Widzę,
że wciąż jeszcze macie pietra. Myślicie, że odbiorę wam tę
pukaw-
kę?
Co mi po niej! Chciałem tylko obejrzeć, ale jak nie, to nie! A bać
się nie
potrzebujecie.
Umówiliśmy się przecież, że wszystko zostanie między nami.
Wy
zapominacie,
ja zapomnę. Nie będziemy sobie wchodzić w drogę. Mamy w
tym
wspólny
interes, no nie? Oddajcie mi tylko moją strzelbę, a rozstaniemy się
jak
starzy
kumple.
Wygłosiwszy tę pojednawczą przemowę, rozejrzał się po krzakach dookoła.
Gdzież jest ta strzelba, do diabła!
Skąd
mogę wiedzieć? — mruknął Gnat. — Gdzieś tutaj pewnie leży.
Niech
pan
jej poszuka, a my już sobie pójdziemy — cofnął się szybko.
Hej,
wy, dokąd to! Stać! — Bondera rzucił się za nami. — To ty mi
przecież
wytrąciłeś
ją z ręki! — Doskoczył do Gnata. — Gdzie masz strzelbę?
Rzuciłem gdzieś w trawę.
Nigdzie nie ma — zdenerwował się Bondera.
To ja nie wiem...
Było z wami jeszcze jakichś dwu! To pewnie oni ją zwędzili.
Możliwe — wycedził Gnat.
Dranie! — zatrząsł się Bondera — ja im...
Powinien
pan im być wdzięczny — przerwał mu Gnat. — Pan wie, co
by
było,
gdyby gajowy znalazł tu tę strzelbę.
To
prawda — ochłonął nieco Bondera — ale teraz muszą mi ją
oddać.
Gdzie
oni są?
Pewnie już w mieście.
Co
takiego?! — Bondera aż podskoczył. — Ja wam pokażę! Wy tu
robicie
ze
mnie wariata! — ryknął i ruszył na nas z pięściami.
Cofnęliśmy się głębiej w krzaki.
— Niech
pan uważa — Gnat wyciągnął z kieszeni pistolet i pokazał
Bonde-
rze.
— Jest nabity!
138
Nie
wierzę! — zasapał Bondera. — Nic a nic wam nie wierzę,
łobuzy! —
zbliżał
się do nas powoli i czujnie na ugiętych kolanach, gotowy w każdej
chwili
do
skoku.
Pal! — krzyknąłem do Gnata.
Gnat wycelował do Bondery z pistoletu i palnął. Pistolet Gnata miał pewną cenną zaletę, jedyną zresztą — bardzo głośno strzelał. Jego huk zrobił nawet na Bonderze wrażenie. Przypadł do ziemi odruchowo... i sapał tam przez chwilę.
Skorzystaliśmy natychmiast z tej okoliczności i co sił w nogach pognaliśmy w kierunku drogi. Bondera biegł za nami w odległości jakichś trzydziestu metrów. Gnat znów udał, że celuje do niego. To powstrzymało Bonderę na kilka sekund i odległość między nim a nami zwiększyła się do stu metrów.
Przyspieszyliśmy kroku. Już prawie bez oddechu dopadliśmy do drogi. Klek-sik i Kwękacz siedzieli w samochodzie, obaj trupio bladzi z przerażenia. Szczęściem silnik nie ostygł jeszcze zupełnie i Gnatowi udało się sprawnie go uruchomić. Ale czy to w zdenerwowaniu wrzucił niewłaściwy bieg, czy też zbyt wcześnie wyłączył sprzęgło, dość, że kiedy chciał ruszyć, motor zgasł.
A tymczasem Bondera już był blisko.
Dawaj pistolet! — krzyknąłem do Gnata.
Nie
ma już kapiszonów — zasapał Gnat, mocując się z dźwignią
biegów.
Wyszarpnąłem
mu pistolet zza pasa i wystawiłem go przez okno. Udałem, że
celuję. Ale nie zrobiło to już żadnego wrażenia na Bonderze. Musiał się w końcu zorientować, że straszyliśmy go zabawką. Wściekły, że dał się wystrychnąć na dudka, doskoczył gwałtownie do wozu. Już widziałem wymierzoną w szybę jego pięść, gdy ku mojemu zdumieniu przesunęła się ona gwałtownie do tyłu. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to nie pięść się cofnęła, ale myśmy ruszyli nareszcie.
Podskakując na wybojach wóz wyrywał do przodu.
— Uważaj,
bo połamiesz resory — krzyknąłem do Gnata. — Nie
potrzebujesz
się
tak spieszyć. Bondera już nas nie dogoni.
Istotnie, w lusterku widać było jego malejącą sylwetkę. Stał pośrodku drogi i wygrażał nam bezsilnie pięścią.
— Nie
chodzi tylko o niego — mruknął Gnat. — Te strzały na pewno
znów
zaalarmowały
gajowego. Musimy wyrywać stąd jak najprędzej. Tu już
jesteśmy
spaleni.
Na szczęście las się kończył. Nie zauważeni przez nikogo wyjechaliśmy na polną drogę.
No, to nam się fantastycznie powiodło — zauważył zgryźliwie Kleksik.
Mogło
być gorzej — mruknąłem. — A tak przynajmniej skórę
unosimy
całą.
Co z tą strzelbą? — zapytał Gnat.
Jest w kufrze, razem z walizkami.
139
Nieźle
— Gnat uśmiechnął się gorzko. — Zamiast pozbywać się
broni,
wciąż
zdobywamy nową. To się nazywa zezowate szczęście.
I co teraz z nią zrobimy? — zapytał zafrasowany Kleksik.
Może wyrzucić ją po drodze? — zaproponował Kwękacz.
Nie
pleć głupstw — oburzył się Gnat. — To kłusownicze narzędzie
prze
stępstwa.
Czy wiesz, że gdyby nie kłusownicy, to w lasach odrzywolskich
żyłoby
chyba
dziesięć razy tyle dzikich zwierząt, co obecnie?
I żubry też?
I
żubry, i łosie, bracie. Ostatnie łosie wybili u nas właśnie
kłusownicy. Dyro
mi
opowiadał. On ma historię całej okolicy w małym palcu. I
jelenie, i rysie też
by
żyły.
I niedźwiedzie?
No,
pewnie. A tak zostało tylko trochę saren i dzików. Dlatego ja bym
tego
Bonderę...
Nie możemy go przecież wsypać, bo on by nas też wkopał — mruknąłem.
To
prawda — westchnął Gnat. — Na razie mamy związane ręce, ale
może
my
przekazać milicji narzędzie przestępstwa, czyli jego strzelbę.
Chociaż to wcale
nie
będzie łatwe — dodał.
Musimy
ją oddać tak, żeby nikt się nie domyślił, że mamy z tym coś
wspól
nego.
A na razie trzeba będzie ją jakoś zamaskować.
Zamaskować?
Czyli
po prostu ładnie zapakować. Nie będziemy z nią przecież
paradować
po
Odrzywołach.
Najlepiej zapakować ją do tuby — zauważył Kleksik.
Do jakiej tuby?
No,
do takiego futerału z tektury w kształcie długiego walca, w
którym
inżynierowie,
technicy i kreślarze noszą plany, żeby im się nie zmięły.
Niektóre
takie
tuby są bardzo długie i grube. Strzelba zmieści się w nich z
łatwością. Mój
ojciec
ma parę takich. Mógłbym przynieść.
Świetna
myśl — powiedział Gnat. — Tylko gdzie potem schowamy tę
tubę?
W
każdym razie nie u mnie — zakaszlał Kleksik. — Rozumiecie,
ojciec
wciąż
zagląda do tych tub...
Może
by Tomcio przechował u siebie — zaproponował Gnat. — Co
ci
szkodzi...
To kwestia jednego... no, dwu dni najwyżej...
Dobra, mogę zaryzykować — zgodziłem się bez entuzjazmu.
No,
to strzelbę mamy na razie z głowy — odetchnął Gnat. — Gorzej
z tą
bronią
w walizkach. Trzeba znów kombinować od początku.
Już chyba nic nie wymyślimy — jęknął Kleksik.
Musimy.
Najpóźniej jutro rano coś wykombinuję — zapewnił nas Gnat.
—
Ja
rano mam zawsze najlepsze pomysły. Jak się wyśpię.
140
Przypuśćmy — powiedziałem. — Ale co zrobić z walizkami do tego czasu?
Do
mnie nie mogą już wrócić — Kleksik pociągnął nerwowo nosem.
—
Jutro
mają do nas przywieźć węgiel. Jak przywalą tym węglem walizki,
to koniec.
Nie
wygrzebiemy ich potem. Zresztą już i tak ciotka mnie pytała,
czemu ciągle
zaglądamy
do drwalki.
Moja
komórka też odpada. Z powodu Osiadaczy-podglądaczy —
mruknął
Gnat.
— Jest naprzeciw ich okien. Może u ciebie w piwnicy, Kwękuś?
Ja...
ja nie mogę — zaczerwienił się Kwękacz. — Nie ma dostępu.
Mama
stale
pilnuje kluczy, od czasu jak jej zginęły korniszony.
No, to może na strychu?
Klucze od strychu też chowa.
A jak u ciebie z kluczami, Tomciu?
Ja... owszem — bąknąłem. — Mam dostęp... ale...
Nie
bój się, nie będziesz musiał taszczyć tych walizek, dostarczysz
tylko
klucz
do strychu. O resztę niech cię głowa nie boli — powiedział
Gnat — a tym
czasem.
.. — urwał nagle i dodał gazu.
Co się stało? — zapytał niespokojnie Kleksik.
Jakichś
dwu typów jedzie za nami na motorze — odparł Gnat. —
Wygląda,
jakby
nas ścigali.
Obejrzałem się. Istotnie doganiał nas motocyklista w czerwonym kasku. Za nim z tyłu siedział... Nie, nie mogłem się mylić!
— Słuchaj, Gnat, to Bondera! — wykrztusiłem.
— Nie
dogoni nas. Miasto już blisko — powiedział Gnat i jeszcze dodał
gazu.
Zaczęły
się zajadłe wyścigi. Nie byłem wcale pewny, czy wygramy. Motocykl
stale zmniejszał dystans. Na domiar złego z pola zaczął leniwie wyjeżdżać na drogę wielki wóz z ziemniakami.
— Uważaj! — krzyknąłem do Gnata.
Przemknęliśmy tuż przed łbami koni. W następnej chwili wóz wtoczył się na drogę i zatarasował przejazd. Zauważyłem, że motocyklista zahamował z piskiem. To było nasze szczęście. Zyskaliśmy bezcenne sekundy przewagi. Wkrótce pojawiły się pierwsze domy. Gnat skręcił w ulicę na prawo, potem zaraz w przecznicę na lewo. Obejrzeliśmy się i odetchnęliśmy z ulgą. Motocykla nie było widać.
Gnat otarł pot z czoła i wysapał:
— Teraz
trzeba szybko wyładować „towar" zanim znów nie zaczną
deptać
nam
po piętach.
Uradziliśmy, że najlepiej zrobimy to przy dworcu kolejowym, gdzie walizy nie zwrócą uwagi. Pięć minut później byliśmy już z nimi w poczekalni dworcowej. Wsunęliśmy je pod ławkę, a na ławce posadziliśmy Kwękacza, żeby je pilnował. Gdy niebezpieczeństwo minie, chłopaki mieli je zabrać i schować na moim strychu, jak było umówione.
141
Rozglądając się czujnie, czy nikt nas nie śledzi, odstawiliśmy samochód na jego miejsce pod płotem, a Kleksik pobiegł po ów futerał do rysunków technicznych.
Gdy z bijącym mocno sercem przekroczyłem próg mieszkania, mama szykowała dopiero śniadanie.
Gdzieś ty się wybrał tak wcześnie rano? — zapytała zdziwiona.
Byłem
w lesie na grzybach — zełgałem śmiało — wujek Gnata nas
za
wiózł,
ale nic nie uzbieraliśmy, bo gajowy nas złapał...
A
to, co znów za rura? — oniemiała mama. Dopiero teraz zauważyła
fute
rał,
który kryłem za plecami.
To
jest tuba z rysunkami technicznymi — odparłem — Kleksik mi je
po
życzył,
żebym wiedział, jak się projektuje, bo ja chcę zaprojektować
dla nas willę
z
siedmioma pokojami, z basenem i dwoma garażami.
Co ci przyszło do głowy?!
— Niech
się mama nie przejmuje, to chyba nic złego, że mam takie
pomysły.
Mama
spojrzała na mnie rozbawiona, a ja czując się winny tylu
bezczelnych
kłamstw uścisnąłem ją mocno i naprawdę serdecznie.
ROZDZIAŁ XIV
Apetytu nie miałem, w dodatku rozbolała mnie głowa. Zamiast śniadania wziąłem więc zimny prysznic w łazience, a potem wypiłem dwie szklanki kefiru i zabrałem się ociężale do odrabiania lekcji. Nic mi nie szło.
Wysiadam — pomyślałem. Wysiadam podobnie jak Kleksik. Nie wytrzymuję nerwowo. Cały czas zdawało mi się, że słyszę już kroki Gnata na schodach.
Przyszedł rzeczywiście, jak powiedział, po dwóch godzinach. Był w doskonałym humorze.
No i jak, masz ten klucz? — przystąpił od razu do rzeczy.
Zaraz przyniosę — pobiegłem do kuchni.
Klucz od strychu wisiał na haczyku przy drzwiach. Przyniosłem go i chciałem wręczyć Gnatowi, ale on powiedział:
Ty dokończysz tę sprawę, ja spływam. Walizki są już na górze.
Sam je przyniosłeś?!
No, nie — uśmiechnął się — od czego mamy komandosa.
Chcesz powiedzieć, że Mencjusz... — wymamrotałem zaniepokojony.
A
co? Zatkało cię? To wspaniały pomysł. Typ nie wzbudza niczyich
po
dejrzeń.
Wszyscy wiedzą, że stale roznosi pranie, różne paczki toboły i
walizki.
W
waszym domu też bywa. Powiedział mi sam. Nosi bieliznę do doktora
Mało-
lepszego
na pierwsze piętro. I ta twoja okropna dozorczyni go zna. Mencjusz
jest
z
nią nawet w doskonałych stosunkach. Wyświadczył jej jakieś
przysługi. Pomy
ślałem
więc, że można go śmiało zaangażować do transportu tych
trefnych waliz.
Nawet
się nie wykręcał. Przyjąłem go przecież do załatwiania
różnych spraw.
Także
do posług fizycznych.
Daj
spokój! — wykrztusiłem. — To straszna nieostrożność! On
może się
wszystkiego
domyślić. Wiem, jakiego on ma nosa! Jaki z niego spryciarz.
Kto
wie,
czy nie zajrzał już do tych walizek, jak go zostawiłeś samego.
Nie
bój się. Nie zajrzał. Nie ma już walizek, Tomciu. Są paczki,
przesyłki
kolejowe.
143
Nie rozumiem.
Kiedy
ty poszedłeś do chaty z tym futerałem kreślarskim, ja wróciłem
na
dworzec
z klejem i sznurkami w kieszeni. Wiedziałem już, co zrobię, ale
nie by
łem
pewny, czy się uda... Wszystko zależało od tego, czy znajdę na
dworcu jakieś
odpowiednie
opakowanie z urzędowymi nalepkami. Udało się. W koszu na śmie
ci
znalazłem kilka opakowań po przesyłkach, które nadeszły koleją
z różnych
firm.
Wybrałem dwa opatrzone nalepkami: Fabryka
łożysk kulkowych, Kraśnik
Fabryczny.
Przy
pomocy Kwękacza zapakowałem walizki w te papiery, a na miej
scu
dawnego adresata umieściłem nową nalepkę, gdzie widniało moje
szlachetne
nazwisko:
Zygmunt
Gnacki, z
dopiskiem Klub
Młodych Techników oraz
adres na
szej
czcigodnej budy. Następnie poszedłem do Mencjusza i powiedziałem
mu:
„Słuchaj
stary, właśnie nadeszła przesyłka kolejowa do Klubu Młodych
Techni
ków,
który organizujemy przy naszej gazecie, dwie paki z narzędziami i
materia
łami
od naszych przyjaciół z fabryki w Kraśniku. Mój wujek się o to
postarał".
A
potem powiedziałem, że zanim dostaniemy pracownię w szkole,
trzeba będzie
paki
ulokować u ciebie na strychu i że wyznaczyłem go do pomocy w
transporcie.
Poszliśmy
na stację i zabraliśmy te rzeczy.
I... i on uwierzył w to wszystko?
Dlaczego
nie miał uwierzyć? Był oczywiście zaskoczony, że mamy
takie
stosunki...
chyba mu bardzo zaimponowałem.
Milczałem ponuro. A więc znów kłamstwo, co gorsza bezczelne oszustwo! Kiedy to się skończy?!
Co cię znów gryzie? — zapytał Gnat.
Nie... nic — bąknąłem.
No,
to smaruj z kluczem na poddasze. I otrząśnij się z tej
melancholii, synu.
Wszystko
będzie okay, moja w tym głowa.
Gnat klepnął mnie w łopatkę i spłynął.
Mencjusz istotnie czekał już z pakami pod drzwiami strychu, Wpuściłem go bez słowa do środka. Rozejrzał się ciekawie dookoła.
Ile tu butelek i różnych rupieci.
To
stary dom — mruknąłem. — Nazbierało się, ale za trzy dni
zacznie się
remont
dachu i wszystko trzeba będzie sprzątnąć.
A to, co takiego, jakieś kukły? — Mencjusz zajrzał do kąta.
To
szczątki starych manekinów — odparłem. — Kiedyś w naszym
domu
był
salon mody, tam gdzie dziś jest spółdzielnia szewców. Te
manekiny stały na
wystawie.
Fajne
— powiedział. — Szkoda, że się tu poniewierają. — Wziął
głowę
manekina
w ręce i przyglądał się jej w milczeniu.
Są
popsute — mruknąłem — i niemodne. Kto dzisiaj nosi ulizane
włosy
z
przedziałkiem pośrodku albo takie wąsiki.
To nic, ale ta głowa wygląda jak żywa i te ręce, i nogi...
144
— No,
chodź już — zdenerwowałem się. — Nie mam czasu. Postaw lepiej
te
paki
gdzieś w kącie, żeby nie rzucały się w oczy.
Mencjusz odłożył głowę ostrożnie, zupełnie jakby była żywa, a potem przeniósł paki do kąta i... nim zdołałem mu przeszkodzić, zaczął zrywać z nich papier.
Co robisz?! — dopadłem do niego przestraszony. — Kto ci pozwolił?!
Jak
to, nie rozpakujemy ich? — flegmatycznie kończył obskubywanie
wa
lizek
z papieru. — Myślałem, że chcesz zobaczyć, co tam jest w
środku.
To
musi być rozpakowane komisyjnie... — zdenerwowałem się. —
Zo
staw
to wszystko i idziemy.
Słuchaj,
te butelki... — bąknął. — Mówisz, że mają być wyrzucone.
Czy
nie
lepiej je opylić? Przyprowadziłbym Felusia.
Dobra... ale teraz już chodźmy.
Zaraz,
muszę ci jeszcze coś powiedzieć! — Mencjusz bynajmniej nie
kwa
pił
się do odwrotu. — Rozmawiałem z Potępą.
Zrobiło mi się gorąco.
No i co? — zapytałem cicho.
Przekonałem
go. Przyjął wasz pogląd na tę sprawę... Nie będzie już
nikogo
oskarżał
o napad.
To... to świetnie — powiedziałem.
Ja też tak myślę. Teraz sprawa powinna się szybko wyjaśnić, nie sądzisz?
Oczywiście.
Niepokoi
mnie tylko jedno. Ta broń nie została do tej pory zwrócona.
A
przecież mówiłeś...
Widocznie były jakieś przeszkody — odparłem pospiesznie.
Słuchaj,
Tomciu — głos Mencjusza zabrzmiał bardzo poważnie i
stanow
czo.
— To się przecież nie może wlec bez końca. Jeśli za dwa dni
ta broń się nie
odnajdzie,
będę musiał sam przystąpić do działania. Ja też się przecież
zaangażo
wałem
w tę sprawę. Nie mogę się skompromitować — uśmiechnął się.
— Zresztą
myślę,
że mi pomożesz...
Ja?!
Szczególnie
liczę na ciebie — powiedział z naciskiem.
Spojrzałem
na niego z niepokojem.
Dlaczego akurat na mnie?
Bo
wiem, że się naprawdę przejmujesz tą sprawą, a poza tym...
myślę, że
chciałbyś
mieć dobre zakończenie do książki.
Do jakiej książki? — zmieszałem się.
Domyślam się, że piszesz książkę o tych wszystkich wydarzeniach.
E,
tam... po prostu robię tylko notatki. Ale książkę to chciałem
napisać
o
czymś zupełnie innym.
Dlaczego? Z tego materiału byłaby dobra książka.
145
Uśmiechnąłem się gorzko. Mencjusz nie zna się zupełnie na literaturze. Ten materiał, który zebrałem, jest zupełnie do luftu. Bo w naprawdę ciekawej książce wszystko powinno wyglądać inaczej. Chłopcy powinni wpaść na właściwy ślad, a potem dokonać śmiałych i mądrych czynów. Oczywiście, nic nie powinno im przyjść łatwo, dramatyczne perypetie są konieczne. Jak najwięcej mrożących krew w żyłach przygód! Tropienie, pościgi, ucieczki, porwania, zasadzki, podstępy, walka wręcz! Tak powinna wyglądać moja książka. A tymczasem... Życie jest naprawdę bezwzględne. Owszem, sypnęło wreszcie zdarzeniami, było nawet trochę emocji i napięcia, lecz co z tego? Ogólnie biorąc wyglądamy przecież fatalnie w tej akcji. Same pomyłki i nieszczęsne wpadki. O czym tu pisać? O naszych nędznych próbach wykpienia się z tej afery? I kto ma być bohaterem książki? Skompromitowany Gnat? Żałosny Kleksik? Ogłupiały Kwękuś? Czy może ja? — pusty śmiech bierze.
Zamyśliłem się. W tej historii nie ma nic porywającego. Gdzie tu miejsce na bohaterstwo, na wielkie odważne czyny? Wprawdzie Mencjusz plótł coś o odwadze cywilnej, ale czy taka odwaga może komuś zaimponować? Nie, nie widzę żadnej możliwości...
Co
ci się stało? — usłyszałem zaniepokojony głos Mencjusza. —
Mówię
do
ciebie, a ty nic nie słyszysz! Co ci jest?!
Nie... nic... myślałem tylko — odparłem zawstydzony.
Wiesz,
co ja myślę? Że ty za dużo myślisz... Powinieneś być
bardziej
zdecydowany.
Czego ty właściwie chcesz ode mnie? — zdenerwowałem się.
Mówiliśmy o książce.
Daj spokój! — przerwałem mu. — Ten materiał nie nadaje się.
Może ty się nie nadajesz do pisania? — zakpił.
Co?!
Nie potrafisz, to zbyt trudne...
Trudne?!
— wzruszyłem wzgardliwie ramionami. — Co w tym
trudnego?
Właściwie,
to już jest cała książka.
Ale brakuje zakończenia.
Och,
zakończenie to detal — skrzywiłem się lekceważąco. — Już
wiem,
czym
się to wszystko skończy, ty chyba też — dodałem po chwili
gorzko — choć
oczywiście
może być parę zakończeń.
Ale
w tej sytuacji tylko jedno jest dobre... żeby ta historia miała
jakiś
sens
— uśmiechnął się. — I ty wiesz jakie!
Jasne.
No, to stwórz je!
Jak mogę stworzyć, skoro ono nie zależy ode mnie?
Naprawdę?
Spojrzałem na niego zdenerwowany.
146
Zapomniałeś,
że nie piszę z fantazji, nie zmyślam, notuje tylko
prawdziwe
fakty,
więc jak mogę?... — spuściłem oczy. — Musiałbym najpierw
stworzyć te
fakty...
A nie mógłbyś?
Co? — drgnąłem jak oparzony.
Wydaje
mi się, że ty właśnie, Tomciu, jesteś w tej, no, wyjątkowej
jak na
pisarza
sytuacji, że mógłbyś... rozumiesz mnie chyba!
Zrozumiałem od razu.
Zaczerwieniłem się i zrobiło mi się nagle duszno. Więc jednak przejrzał nas! Domyślił się wszystkiego! Nawet mnie to zbytnio nie zaskoczyło. Miałem dosyć tej męczącej zabawy w ciuciubabkę. Ale skoro nas przejrzał, dlaczego nie powie wprost? Dlaczego nie zawiadomi Potępy?! Dlaczego nie pobiegnie na milicję? Po jakie licho drażni się z nami jak kot z myszką!
Spojrzałem mu badawczo w oczy, ale nie było w nich ani złośliwości, ani triumfu. I nagle olśniła mnie myśl.
Mencjusz po prostu nie chce działać przeciwko nam. Czuje się z nami związany i pragnie, jeśli to możliwe, wyjść z tej afery na czysto. Dlatego daje nam szansę. Chce, żebyśmy sami załatwili tę sprawę. Czyli — krótko mówiąc — równy chłop!
Już
wszystko jasne — powiedziałem głośno.
Oczy
mu zabłysły.
To dobrze. Możemy iść.
Zamknąłem drzwi i zeszliśmy na dół. Na schodach stał jakiś facet w motocyklowym kasku.
— Czy tu mieszka doktor Małolepszy? — zapytał nas.
— Tak,
na pierwszym piętrze — odparł Mencjusz — ale dzisiaj nie
przyjmu
je.
.. przecież jest niedziela.
Motocyklista zbiegł na dół, a ja odniosłem wrażenie, że już go gdzieś widziałem. Czyżby to był ten sam, który nas ścigał dziś rano? Dreszcz mnie przeszedł.
ROZDZIAŁ XV
Postanowiłem udać się natychmiast do Gnata i nakłonić go, abyśmy jeszcze dziś zanieśli walizki na milicję i złożyli wszelkie niezbędne wyjaśnienia. Co prawda nie miałem zbyt wielkich nadziei, że Gnat zgodzi się na to, ale co mi szkodziło spróbować?
Zastanawiałem się także, czy nie opowiedzieć Gnatowi o mojej ostatniej rozmowie z Mencjuszem. Być może wiadomość, że zostaliśmy rozpracowani przez niego, przełamie ewentualne opory Gnata i ułatwi mu podjęcie tej trudnej decyzji. Po prostu nie będzie miał innego wyjścia. Ale ledwie o tym pomyślałem, nawiedziły mnie poważne wątpliwości. Czy Gnat aby na pewno nie będzie miał innego wyjścia?
A jeśli pokusi się o rozwiązanie „specjalne"? A jeśli będzie wolał, zamiast przyznać się do wszystkiego — unieszkodliwić Mencjusza, jedynego jak dotąd świadka. Zmusić go do milczenia. W jaki sposób? Zadrżałem na samą myśl o tym. Na pewno nie przebierałby w środkach. Kto wie, czy nie popełniłby jakiegoś strasznego czynu...
Nie... nie... — otrząsnąłem się. Przesadzam jak zwykle i widzę sprawę w zbyt czarnych kolorach. Gnat sam powiedział, że jeśli nie będzie nam groziło to oskarżenie o napad, to pierwszy się przyzna. Więc chyba teraz nie stchórzy.
Ale na wszelki wypadek lepiej mu nie wspominać o Mencjuszu. Tak... lepiej mu nie wspominać... natomiast można mu wspomnieć o tej dziwnej wizycie motocyklisty w moim domu. To nie była przypadkowa wizyta.
O tym wszystkim postanowiłem porozmawiać z Gnatem i udałem się bezzwłocznie do niego, ale nie zastałem go w chacie. Powiedziano mi, że poszedł na mecz. Zostawiłem więc dla niego kartkę, aby przyszedł natychmiast do mnie, a sam wróciłem do domu i spróbowałem odrobić matmę. Niestety, nic mi nie szło, rzuciłem więc matmę i dla odprężenia zabrałem się do łaciny.
Gnat jakoś nie przychodził. Po dwu godzinach czekania pobiegłem więc do niego drugi raz.
Gnat znajdował się w stanie zupełnego relaksu. Siedział w otwartym oknie na parapecie jak rozleniwiony kot i brzdąkał na gitarze, obrzydliwie zadowolony z siebie.
148
Być
może utworzę zespół big-beatowy — oświadczył na widok mojej
zdu
mionej
miny.
Obawiam
się, że twoje popisy nie są na najwyższym poziomie —
zauwa
żyłem
ponuro.
Nie
szkodzi. Wystarczy, że są głośne. Zobacz, nawet Osiadacze
wysiedli.
To
świetny sposób na nich.
Istotnie, po raz pierwszy okno Osiadaczy było szczelnie zamknięte.
— Czy
nie włączyłbyś się do mojego zespołu, Tomciu? — zapytał
Gnat. —
Przypuszczam,
że mógłbyś grać na trąbce... A propos występów
muzycznych!
Przyszedł
mi doskonały pomysł, jak pozbyć się tej kłusowniczej strzelby.
Ale
0 tym
potem, a teraz poradź
mi, na czym mógłby grać Kleksik, chyba nie nadaje
się
do perkusji... Gdyby go nagle pchła ugryzła, mógłby stracić rytm
— paplał
głupio
bez przerwy.
Patrzyłem na niego osłupiały. Nigdy przedtem nie zachowywał się w ten sposób. Czyżby on także wysiadał i jego wysiadka tak właśnie się objawiała? W każdym razie dość dziwna reakcja. Szuka ulgi w ucieczce od rzeczywistości?
Postanowiłem sprowadzić go brutalnie na ziemię.
Zaraz
ci się odechce tych wygłupów — powiedziałem. — Czeka nas
dość
przykra
operacja, ale konieczna, niestety. Sytuacja uległa nagłej zmianie.
Co się stało?! — Gnat zeskoczył z parapetu.
Nie bój się, to nie jest zmiana na gorsze.
Gnat odetchnął wyraźnie, a ja opowiedziałem mu krótko o wycofaniu przez Potępę oskarżenia o napad, powołując się na wiadomości uzyskane od Mencjusza
1 oględnie napomknąłem, że teraz możemy „dać świadectwo prawdzie".
Gnat popatrzył na mnie zdziwiony.
Naprawdę byś to zrobił?
Naprawdę — powiedziałem. — Ty zresztą też przyrzekłeś to zrobić...
Owszem
— odparł Gnat — ale tylko w wypadku, gdyby ktoś niewinny
miał
ucierpieć. Ale to już nie grozi ani zatruchlakom, ani nikomu
innemu, skoro
wersja
napadu odpadła. A więc...
A więc...
Nie ma o czym mówić — uciął Gnat.
Ale przecież chodzi także o nas samych.
Nie rozumiem cię, synu.
No... żebyśmy jakoś wyszli z tego... no... rozumiesz... z twarzą...
Wystarczy, jak wyjdziemy z całą skórą — mruknął Gnat.
Ale
zrozum, jak się będziemy czuli z takim garbem... Nie
wyobrażam
sobie...
my, Wspaniali, i taka rzecz...
Na
razie czuję się nie najgorzej — skrzywił się Gnat. — I wam
też przej
dzie.
Czego ty właściwie chcesz? Żebyśmy dobrowolnie nadstawiali skórę
do bi
cia?
Jesteśmy przecież niewinni, synu.
149
Czy zupełnie?
Zupełnie.
Wiec dlaczego mamy się nadstawiać? Co komu z tego przyj
dzie?!
Nic. Nikomu. A więc, po jakie licho
Żebyśmy
nie musieli dalej się staczać, aż ugrzęźniemy z głową.
Żebyśmy
nie
musieli dalej oszukiwać i kłamać, aż nam życie obrzydnie... In
vitium ducit
culpae
fuga1.
Denerwujesz mnie tą łaciną, synu, mów po ludzku.
Po prostu trzeba przerwać ten łańcuszek złych przygód.
Jakim kosztem?!
Trudno, musimy ponieść koszty.
Nie mam zamiaru ponosić.
Poniesiesz
jeszcze większe — powiedziałem. — To jeszcze żadna
hańba
przyznać
się samemu do pomyłki, gorzej będzie, gdy nas przycisną do
muru...
Wciąż
jeszcze mamy szansę wyjść z tego obronną ręką...
Nie
bądź głupi! — zdenerwował się Gnat. — Zastanów się, nawet
gdyby
uwierzyli
w naszą niewinność, w nasze dobre intencje, to i tak mieliby do
nas ty
siąc
pretensji: że działaliśmy na własną rękę, że kłamaliśmy,
że nie oddaliśmy od
razu
tej broni, a gdyby się jeszcze dowiedzieli o naszej wyprawie
samochodowej
do
lasu, o oszukaniu gajowego... Och, bracie, nie pozbieralibyśmy się
już nigdy.
Bylibyśmy
wykończeni na amen. Co za wstyd! A te przeprawy w domu! A
mowy
gogiczne
Oberona! Dopiero wtedy urosłyby nam garby! Ale byśmy się czuli!
Sądzisz, że nas to wszystko ominie?
A dlaczegóż by nie, skoro będziemy trzymać język za zębami.
Milczenie
będzie jeszcze gorsze. Bardzo... — chrząknąłem —
niehigie
niczne.
Co ty bredzisz?!
Przygryzłem wargi. Stanowczo nie rozumiemy się z Gnatem. Od pewnego punktu w tej całej aferze przestaliśmy się rozumieć. Gnat nie pojmował pewnych rzeczy. Postanowiłem nie dyskutować z nim więcej. W tym stanie rzeczy muszę działać sam... Tak, muszę sam... ewentualnie z Kleksikiem. Kleksik na pewno myśli tak samo jak ja...
Dobra,
zostawmy na razie tę sprawę — powiedziałem.
Gnat
spojrzał na mnie podejrzliwie.
Czy ty coś nie kombinujesz w cichości ducha, synu?
Ja? Coś ty — zaczerwieniłem się.
Uważaj, przyrzekliśmy wszyscy nie działać na własną rękę... Pamiętaj!
Pamiętam. Ale przyrzekliśmy także zwrócić natychmiast tę broń.
— Czy
ja mówię, że nie zwrócimy? — obruszył się Gnat. — Robię
przecież,
co
mogę, żeby ją zwrócić... Obmyśliłem nawet, nie czekając do
rana, nowy plan.
7In vitium ducit culpae fuga (łac.) — Ucieczka od winy prowadzi do występku
150
Chcesz znów z nią jechać do lasu? — zapytałem szyderczo.
Do
lasu? Nie. Lepiej nie ryzykować spotkania z Bonderą. Wywieziemy
ją
nad rzekę i zakopiemy w zaroślach nadbrzeżnych. Dalej według
poprzedniego
planu.
Tylko musimy z tym zaczekać do następnej niedzieli, kiedy znów
będę
miał
wóz do dyspozycji.
Do niedzieli może się wiele zdarzyć... — zacząłem ostrożnie.
Co masz na myśli? — zmarszczył brwi Gnat.
Wypadki
chodzą po ludziach — zauważyłem filozoficznie. — Poza
tym
śledztwo
wciąż jeszcze trwa. Może już pętla zaciska się wokół nas.
Co ty...
Albo szykuje się zdrada...
Zdrada?!
No, gdyby ktoś doniósł...
Kto...
Ktoś z nas...
Ukręciłbym mu łebek! — wykrzyknął Gnat.
Wobec takiej perspektywy wolałem zostawić Mencjusza w spokoju i zmienić temat. Opowiedziałem więc Gnatowi o dziwnym spotkaniu z motocyklistą na schodach mojego domu.
Gnat nie przejął się zbytnio tą wiadomością.
— No,
cóż — mruknął — to jasne, że mamy do czynienia z kumplem czy
też
wspólnikiem
Bondery. Depcze nam po piętach. To fakt. Być może
przygotowują
zamach
na walizki — Gnat wyraźnie nie był zmartwiony, a potem dodał: —
Tu,
w
tych okolicznych wsiach pełno jest kłusowników bardzo łasych na
broń i goto
wych
na wszystko, żeby ją tylko zdobyć. Bo nie myśl, że im chodzi
tylko o mięso
spacerujące
po lesie. To łowcy dzikich zwierząt z zamiłowania i tradycji.
Dawniej
w
tych okolicach mieszkali sami tylko myśliwi i zbóje. Czy wiesz,
skąd pochodzi
nazwa
Odrzywoły? Od obdzierania wołów ze skóry. Tu, gdzie dzisiaj jest
rynek,
była
osada zbójecka. Zbójcy spędzali tu zrabowane na pastwiskach
nadrzecznych
woły
i obdzierali je ze skóry.
Zrobiło mi się nieprzyjemnie. Myślałem, że nasze miasto miało bardziej szlachetny rodowód.
Ale
nie bój się — Gnat poklepał mnie po ramieniu. — Odrzywoły
zmieniły
się
trochę od tamtych czasów. Bondera nie ukradnie nam tej broni. Wasz
dom jest
dobrze
strzeżony. Na noc zamyka się bramę, a w dzień nikt nie ośmieli
się włamać,
tym
bardziej, że naprzeciwko znajduje się posterunek milicji.
Najbardziej
chodzi im chyba o odzyskanie tej kłusowniczej strzelby
—
zauważyłem.
Mogą
się z nią pożegnać — powiedział Gnat. — Strzelba jeszcze
dziś zo
stanie
przekazana w odpowiednie ręce.
Dziś?! Jak to zrobisz?!
151
— Mam szatański plan — uśmiechnął się Gnat.
Chrząknąłem. Szatańskie plany Gnata zaczęły mi już wychodzić bokiem. Ale Gnat nie zauważył mojej sceptycznej miny i ciągnął dalej z zapałem:
— Posłuchaj!
To będzie bomba. Skorzystamy z pomocy pana Piszczyna-
Świergockiego.
Ściągnąłem brwi.
Tego muzyka-wiolonczelisty?
Właśnie.
Mam plan obmyślony do najdrobniejszych szczegółów. Koszto
wało
mnie to dwie godziny zupełnego skupienia i dlatego nie mogłem
przyjść
do
ciebie, ale za to rzecz jest na medal. Ręczę za efekt. — Gnat
zaśmiał się pod
nosem.
— No, co tak patrzysz? Chcesz posłuchać, czy nie?!
Mimo całego przygnębienia moja zawodowa ciekawość pisarska przemogła i nadstawiłem czujnie ucha.
Mów — powiedziałem.
Jak
wiesz zapewne — zaczął Gnat — pan Piszczyn-Świergocki
wystę
puje
na estradzie w klubie młodzieżowym „Gong" w programie
rozrywkowym
razem
z zespołem big-bitowym „Optymistów". Jednym z członków
tego zespołu
jest
mój kuzyn Władek Bąk. Właśnie tę gitarę pożyczyłem sobie od
niego. Ale
wracajmy
do Piszczyna. Otóż Piszczyn gra w tym programie rolę
tragicznego
wiolonczelisty,
wielbiciela muzyki klasycznej, którego zagłuszają
big-beatowcy.
Władek
nieraz zabierał mnie z sobą za kulisy i wiem, jak tam wszystko
wygląda.
Piszczyn-Świergocki
przychodzi do klubu punktualnie o szóstej piętnaście, prze
biera
się w swojej garderobie we frak, stroi przez jakieś dziesięć
minut instrument,
potem
chowa go do futerału i wychodzi do bufetu, żeby coś zjeść.
Wiolonczela
zostaje
przez ten czas w garderobie. Piszczyn wraca zwykle po kwadransie,
zabie
ra
instrument wraz z futerałem i wychodzi na scenę. Wystarczy więc
przeniknąć
do
garderoby w czasie, kiedy Piszczyn będzie w bufecie, wyjąć z
futerału wiolon
czelę,
schować ją gdzieś, a na jej miejsce podłożyć strzelbę i
sprawa załatwiona.
Zatkało mnie z wrażenia. To był rzeczywiście szatański pomysł. Ale po chwili ogarnęły mnie wątpliwości.
No,
dobrze — zauważyłem — ale dlaczego koniecznie chcesz tę
strzelbę
podrzucić
Piszczynowi do futerału? Czy nie można jej po prostu położyć
gdzieś
w
garderobie na widocznym miejscu? Na przykład na krześle.
Myślałem
o tym, niestety, to nie byłoby dobre rozwiązanie. Wolę,
żeby
Piszczyn
zauważył tę strzelbę dopiero na estradzie, przy ludziach.
Dlaczego?
Widzisz,
synu, Piszczyn ma niebezpieczne hobby, pasjonuje się
zbieraniem
antyków,
a to jest... antyczna strzelba. Co będzie, jeśli mu się spodoba?
Gotów
ją
sobie przywłaszczyć.
Myślisz?... To chyba uczciwy człowiek.
152
Być
może, lecz z tymi hobbystami nigdy nic nie wiadomo. Nie wolno
nam
ryzykować.
Co innego, gdy Piszczyn wyciągnie te strzelbę przy ludziach na
sali.
Dyżurny
milicjant na pewno to zauważy i będziemy spokojni, że strzelba
trafi
w
ręce władz. Jasne?
Tak...
ale normalnie muzycy zostawiają futerał w garderobie i wychodzą
na
scenę z samym instrumentem. A ty zakładasz, że Piszczyn wyjdzie z
futerałem.
Skąd
ta pewność?
O
rany... jak mówię, że wyjdzie z futerałem, to z futerałem —
zdenerwo
wał
się Gnat. — Tak jest przewidziane w scenariuszu! Jak będziesz na
przedsta
wieniu,
to zrozumiesz dlaczego!
Nie...
nie... daj spokój... — przestraszyłem się. — Nie wolno nam
tego
zrobić
Piszczynowi! To będzie wyglądało na głupi kawał! Chcesz popsuć
przed
stawienie?!
Gnat wzruszył ramionami.
Słowo
daję, nie rozumiem, czemu się denerwujesz. Nic się nikomu
nie
stanie.
Strzelba nie jest nabita, sprawdziłem.
Nie,
nie, nie o to chodzi. Po prostu nie chcę już żadnej draki. Nie
zrobisz
tego!
Nie mamy żadnego prawa! Pogrążymy się jeszcze bardziej! Przyznaj
się, że
chcesz
mieć ubaw na dodatek!
Gnat stropił się wyraźnie.
Słowo
daję, nie chcę nikomu robić na złość ani bawić się czyimś
kosztem.
Po
prostu sytuacja wymaga...
Stanowczo się nie zgadzam — uciąłem.
Gnat chrząknął, przygryzł wargi, przyglądał mi się przez chwilę, wreszcie mruknął:
No, dobrze.
Co dobrze?
Nie
schowam tej strzelby do futerału, tylko postawię ją obok. Jesteś
zado
wolony?
Odetchnąłem.
Jest
jeszcze jeden szkopuł — powiedziałem. — Jak przenikniesz do
garde
roby?
Piszczyn zamykają chyba na klucz.
Oczywiście, lecz zostawia otwarte okno — odparł Gnat.
Jesteś pewien?
Tak.
Garderoba jest ciasna i duszna. Poza tym Piszczyn-Świergocki
żali
się,
że tam są mysie zapachy.
Mysie? — skrzywiłem się.
Niestety,
to jest prawda. Klub mieści się w starej, drewnianej ruderze i
peł
no
tam myszy. Raz jedna wlazła Władkowi do gitary i wyskoczyła
stamtąd do
piero
na scenie, prosto na publiczność siedzącą w pierwszym rzędzie.
Zrobiło się
153
straszne zamieszanie. Cały występ trzeba było przerwać przez tę mysz. Oni pracują tam w bardzo ciężkich warunkach. W ogóle cud, że ta buda nie zawaliła się do tej pory. Co trochę coś tam nawala. To światła gasną, to kapie z dachu, raz nawet oberwała się kurtyna. Prowizoryczny lokal, synu, bo Dom Kultury dopiero się buduje.
Ad
renfi —
powiedziałem. — Więc chcesz zakraść się przez okno, ale
jak?
Okna
w tym klubie są dosyć wysoko...
Dlatego potrzebuję kogoś do pomocy, żeby mnie podsadził.
A jak ktoś zobaczy?
Nie
ma obawy. Okno od garderoby Piszczyna wychodzi na ogród. Rosną
pod
nim gęste krzaki, zresztą o tej porze będzie już ciemno. Masz
jeszcze jakieś
wątpliwości?
Nie miałem.
Gnat spojrzał na zegarek.
— Jest
teraz... za kwadrans szósta — powiedział. — Za pół godziny
musisz
dostarczyć
strzelbę. Spotkamy się w ogrodzie za klubem w krzakach. A może
nie
chcesz?
Powiedz od razu. To wezmę do pomocy Kleksika albo Kwękacza.
Nie byłem zachwycony tą propozycją, ale potem pomyślałem, że jednak gdyby nam się udało pozbyć tej strzelby, to już byłaby pewna ulga. Poza tym może ta akcja wyrwałaby mnie z ogólnego przygnębienia. Tak, lepiej czymś się zająć, żeby nie myśleć o tamtych przykrych sprawach... o rozmowie z Mencjuszem i o fatalnych walizkach u mnie na strychu... Właśnie, te walizki! Ożywiłem się nagle. Czy ich też nie można by podrzucić do garderoby Piszczyna? I zaraz zaproponowałem to Gnatowi.
Gnat skrzywił się.
— O tym też myślałem, ale to większe ryzyko.
Dlaczego...
ta broń w walizkach to przecież nie antyki, więc
Piszczyn
przekaże
ją chyba milicji.
No,
nie wiem, to zależy, jak daleko sięgają jego kolekcjonerskie
pasje. To
w
każdym razie jest już historyczna broń.
Ja bym jednak zaryzykował. Miejmy to wreszcie z głowy!
No,
dobrze — zgodził się niechętnie Gnat — ale jak damy sobie
radę z win
dowaniem
tych walizek do okna?
Nie
potrzebujemy ich windować — powiedziałem. — Wleziesz do
garde
roby
z pustą torbą, a ja ci potem podam przez okno tę broń, sztuka po
sztuce...
Tylko
musimy zaraz zabrać się do roboty. Pomożesz mi w transporcie tych
wali
zek.
To
będzie bardzo niebezpieczne — mruknął Gnat. — Wolałbym
zatrudnić
Mencjusza...
Ad rem (łac.) — do rzeczy
154
— Sam
przecież wiesz, że w tym wypadku to niemożliwe. Trudno. Jakoś
się
przemkniemy
po ciemku. Chodź!
Poszliśmy do mnie do domu. Niestety, okazało się, że mamy wyjątkowego pecha. Na zwykłym miejscu w kuchni klucza od strychu nie było.
Pobiegłem na górę. Drzwi strychu były otwarte. Usłyszałem jakieś głosy. Wsunąłem się ostrożnie. Zauważyłem dozorczynię, mojego ojca i jakiegoś otyłego jegomościa w odświętnym garniturze i calówką w ręku. Oglądali wiązania dachu i omawiali sprawę remontu. Ten otyły facet to był majster budowlany. Na mój widok ojciec zmarszczył brwi i zapytał:
Czego chcesz?
Czy... czy już zaczyna się remont? — wykrztusiłem.
Remont
zacznie się w środę — uśmiechnął się majster. — A teraz
wymie
rzymy
sobie wszystko. Będziesz pomagał?
Najlepiej
będzie, jak Tomcio pomoże uprzątnąć te rupiecie —
powiedziała
dozorczyni.
— Tyle tego... sprowadziliby państwo Felusia, on by zabrał
przynaj
mniej
te butelki.
Trzeba
będzie tak zrobić — westchnął ojciec i wrócił do dyskusji z
maj
strem.
Nie zanosiło się wcale, że szybko skończą. W dodatku Gnat zagwizdał na mnie z dołu. Zbiegłem po schodach i wyjaśniłem mu sytuację.
— Lepiej
spływać — powiedział Gnat i spojrzał nerwowo na zegarek. —
Nie
zdążymy
już chyba zabrać tych walizek, a co gorsza mogą cię zapędzić do
roboty.
Bierz
lepiej szybko tę strzelbę i pędzimy!
Zrezygnowany zabrałem tubę kreślarską ze strzelbą ukrytą w środku i pobiegliśmy do klubu. Tu zajęliśmy pozycję pod oknem garderoby Piszczyna. W chwilę później w garderobie zapaliło się światło, Piszczyn podszedł do okna i otworzył je szeroko. Potem zaczęły nas dobiegać smutne dźwięki strojonej wiolonczeli oraz ciężkie westchnienia i chrząkania artysty. Trwało to bardzo długo, wreszcie światło w pokoju zgasło. Usłyszeliśmy kroki, trzaśniecie drzwi i zgrzyt klucza w zamku. Wtedy podsadziłem Gnata, a gdy się wspiął na parapet, podałem mu strzelbę.
Obejrzałem się lękliwie dookoła. Nikt nas chyba nie zauważył. Uspokojony, wlepiłem oczy w okno. W pokoju przez chwilę błyskało słabe światło latarki. Słyszałem ciche szuranie i stuki, wreszcie Gnat pojawił się z powrotem w oknie i z moją pomocą spuścił się na ziemię. Cała operacja nie trwała dłużej niż trzy minuty.
No,
widzisz, jakie to wszystko proste! — Gnat zatarł zadowolony ręce.
—
A
teraz chodźmy na widownię obejrzeć przedstawienie!
Zaczekaj! — zatrzymałem go. — A tuba?
Ciśnij ją w krzaki! — powiedział Gnat. — Po przedstawieniu zabierzemy.
Zetrzyj jeszcze ślady butów — mruknąłem. — Ziemia tu jest wilgotna.
155
— Wyrabiasz się, Tomciu! — uśmiechnął się Gnat.
Po zatarciu śladów poszliśmy do klubu, kupiliśmy bilety w kasie i zajęliśmy miejsca na widowni.
Sala szybko wypełniała się ludźmi. Jak zwykle w niedzielę był komplet. Przeważnie sama młodzież, ale spostrzegliśmy też parę starszych osób, a wśród nich, ku naszemu zdziwieniu Dyra we własnej osobie.
Nigdy bym nie pomyślał, że on też... — szepnął Gnat.
Co w tym dziwnego? On jest humanistą — odparłem.
Co to takiego?
Homo sum et humani nihil a me alienum puto9 — wyrecytowałem.
Przestań!
Ty się umyślnie drażnisz ze mną! — warknął Gnat i chciał
mi
dać
sójkę w żebro, ale w tym momencie kurtyna z żałosnym piskiem
uniosła się
do
góry.
Na scenę wkroczyli „Optymiści". Wszyscy mieli długie włosy, bujne bokobrody i wąsy. Ubrani byli w żółte kapoty z wysokimi kołnierzami, spod których wyłaniały się koronkowe żaboty. Wąskie, obcisłe spodnie w kolorze błękitu zdobiły im nogi.
Grali bardzo głośno i jeszcze głośniej śpiewali swoje własne odrzywolskie przeboje. Stopniowo sala zaczęła się rozgrzewać. Nieśmiałe początkowo oklaski i gwizdy przybierały coraz bardziej na sile. Wkrótce dołączyły się do nich westchnienia i piski zachwyconych dziewczyn. Wrzawa narastała. Już nie było słychać muzyki ani śpiewu, tylko jeden przeraźliwy wrzask.
A kiedy temperatura na sali doszła do stanu wrzenia i zapanował ogólny szał, nagle gdzieś z tyłu trzasnęły gwałtownie drzwi.
— Patrz, co teraz będzie — szepnął mi do ucha podniecony Gnat.
Z głębi sali wynurzył się Piszczyn-Świergocki, w płaszczu, z szyją okręconą wielkim szalem i w oklapłym kapeluszu na głowie, dźwigając w jednej ręce czarny futerał wiolonczeli, a w drugiej krzesło.
Sala powoli ucichła na ten widok, ale „Optymiści" nie przerwali występów. Piszczyn-Świergocki wgramolił się na estradę, postawił na środku sceny krzesło, tupnął nogą i krzyknął:
— Dosyć tych brzdąkań i wrzasków!
„Optymiści" wciąż grali i śpiewali jakby pogrążeni w ekstazie.
— Dosyć,
powiedziałem! — Piszczyn tupnął powtórnie i zaczął wyrywać
gi
tarę
Bąkowi.
„Optymiści" ucichli.
— O co panu chodzi?! — zapytał Bąk.
9
Homo
sum et humani nihil a me alienum puto (łac.)
— Jestem człowiekiem, i nic, co ludzkie, nie
jest mi obce
156
— Żądam
miejsca dla muzyki poważnej! — zagrzmiał Piszczyn, po czym
usiadł
na krześle i wśród gwizdów publiczności zaczął sposobić się
do występów.
W tym momencie na scenę wpadł inspicjent.
Co pan tu robi?! — krzyknął do Piszczyna-Świergockiego.
Będę występował — oświadczył niewzruszony Piszczyn.
Pan? Jakim prawem?!
Jestem artystą.
Tu
występuje zespół big-beatowy! Pan nie ma tu nic do roboty! —
inspi
cjent
chwycił futerał wiolonczeli i zaczął wypychać Piszczyna.
Proszę opuścić scenę! Niech pan zabiera to pudło.
Ostrożnie, uszkodzi pan moją żonę!
Żonę? To chyba wiolonczela?
Wiolonczela jest moją żoną — oświadczył Piszczyn.
Na widowni wybuchły śmiechy. Inspicjent ściągnął Piszczyna-Świergockiego z estrady, po czym wrócił i zaczął przepraszać publiczność za przykry incydent.
Nim jednak skończył, Piszczyn pojawił się znowu z przeciwnej strony sceny. Publiczność zaczęła gwizdać i tupać. Inspicjent rzucił się do Piszczyna i chciał go z powrotem wypchnąć, ale w tym momencie wtrącił się Bąk:
Niech
ten pan zostanie. Może nada się do zespołu — powiedział
głośno, po
czym
zwrócił się do publiczności: — Czy państwo się zgadzają,
żebyśmy prze
prowadzili
małą próbę z tym panem?
Taaak! — rozległ się ryk na widowni.
Wobec tej aprobaty inspicjent skłonił się i wycofał.
Zagram na wiolonczeli — powiedział Piszczyn-Świergocki.
To
żadna sztuka — odparł Bąk i wręczył Piszczynowi gitarę. —
Niech pan
spróbuje
zagrać na tym.
Piszczyn roześmiał się z pogardą i zaczął grać jak stary big-beatowiec.
— Zupełnie
nieźle — stwierdził Bąk. — A na tym też pan potrafi? —
pokazał
Piszczynowi
trąbkę.
Piszczyn chwycił ją i zatrąbił znakomicie. A potem brał po kolei różne instrumenty od „Optymistów" i na każdym grał równie dobrze jak oni.
Rzeczywiście,
pan jest wszechstronnie uzdolniony — powiedział Bąk
i
zwrócił się do kolegów: — Może przyjmiemy tego pana do
zespołu. Chyba
nadaje
się do nas?
Tak, chyba się nadaje — odparli „Optymiści".
Chwileczkę
— uśmiechnął się Piszczyn. — Jeszcze nie wiadomo, czy wy
się
nadajecie do mnie.
My? Niby jak to? — obruszył się Bąk.
Teraz
ja urządzę małą próbę — zamruczał Piszczyn. — Zobaczymy
czy
ktoś
z was potrafi zagrać na moim instrumencie. Kto pierwszy na
ochotnika?
Mogę być ja — zgłosił się Bąk.
157
Piszczyn-Świergocki spojrzał na niego krytycznie.
Naprawdę potrafi pan?
Oczywiście! Otwieraj pan prędzej to pudło!
Niech
pan nie będzie taki pewny — uśmiechnął się złowrogo
Piszczyn. —
Jest
to instrument dość trudny, powiedziałbym, boski. Niech pan się
nań nie po
rywa.
.. Ręka panu zadrży. Pan się przed nim ukorzy, młodzieńcze. Ja
to panu
powiadam
— Piszczyn podniósł uroczyście palec do góry.
Co też pan! — obruszył się Bąk.
Uprzedzam pana, pan skapituluje. Niech pan lepiej się od razu podda!
Nie!
No,
to zobaczymy... — Piszczyn-Świergocki patrząc szyderczo na
Bąka
otworzył
pomału futerał i sięgnął ręką...
Nagle cofnął ją jak oparzony i wzdrygnął się cały. Nerwowo wsadził rękę powtórnie i gwałtownym ruchem wyciągnął z futerału... strzelbę!
Publiczność oniemiała z wrażenia, a potem rozległy się rzęsiste oklaski. Mnie też zatkało w pierwszej chwili.
— Gnat...
co to ma znaczyć?! — wykrztusiłem. — Więc jednak zrobiłeś
to!
A
przecież obiecałeś...
Gnat uśmiechnął się krzywo.
Spojrzałem przerażony na scenę. Niestety, obaj muzycy nie stanęli na wysokości zadania. „Optymista" Bąk na widok wycelowanej w niego strzelby wydał zdławiony okrzyk, zeskoczył ze sceny na widownię i przykucnął tam jak zając. Piszczyn-Świergocki też nie sprostał sytuacji. Przez chwilę stał osłupiały ze swym niezwykłym instrumentem w rękach, a potem czmychnął w stronę kulis. Na brzegu sceny zderzył się z zaskoczonym inspicjentem.
— Co
pan wyrabia?! Niech pan wraca na scenę! — krzyknął
inspicjent.
Widać
biedak nie zdążył się jeszcze połapać w sytuacji, bo nie
namyślając
się wiele wypchnął z powrotem nieszczęsnego muzyka na sam środek estrady, ku wielkiej uciesze publiczności, która nagrodziła to żywiołowymi oklaskami.
Na widok uzbrojonego Piszezyna z impetem wpadającego ponownie na scenę, „Optymiści" rozproszyli się w popłochu, ciągnąc za sobą wyrwane z gniazdek wtykowych przewody od elektrycznych gitar. Perkusista Rypała zaplątał się w te sznury i runął na swoje instrumenty. Bębny zajęczały głucho, a talerze z przeraźliwym brzękiem potoczyły się po estradzie...
Publiczność ryczała z zachwytu wciąż jeszcze przekonana, że to wszystko jest przewidziane programem. Tymczasem oszołomiony Piszczyn zupełnie już stracił głowę i biegał tam i z powrotem po scenie ze swoją strzelbą w ręku.
Dopiero teraz inspicjent zorientował się, w czym rzecz.
— Kurtyna!
— krzyknął i nie czekając na pomoc techniczną sam rzucił się
do
sznura.
Pociągnął go jednak za mocno, prawdopodobnie na skutek zdenerwowa-
158
nia. Rozległ się złowieszczy trzask i kurtyna oberwała się przykrywając dokładnie całe towarzystwo na scenie.
Przerażona publiczność zerwała się z miejsc sądząc, że cały klub się wali. Ale przerażenie trwało krótko. Gdy się okazało, że klub jednak stoi, mniej wybredną część widzów znów ogarnęła nieposkromiona wesołość. Patrzyli na nieszczęsnych artystów kotłujących się bezradnie pod płachtą kurtyny i ryczeli ze śmiechu.
Niektórzy jednak z naszym Dyrem na czele ruszyli na ratunek. Pospieszyłem i ja, za mną Gnat. Jeszcze jakiś milicjant i paru strażaków. Nim jednak zdołaliśmy ściągnąć z muzyków płachtę, wyłoniła się spod niej gdzieś pośrodku sceny łysa głowa Piszczyna. Najpierw sama głowa, a potem on cały się wynurzył. O dziwo, w ręku wciąż jeszcze trzymał strzelbę. Twarz miał czerwoną z pasji.
— Udał
się kawał, co?! — zawołał roztrzęsiony. — Pogratulować
pomysłu!
Odpowiedziały
mu śmiechy i oklaski.
— Łotry!
Obwiesie! Chuligani! Czego ryczycie?! Zamknijcie wreszcie te ja
py!
Jeszcze za mało wam było?! Gdzie ja jestem? W klubie czy w cyrku?
Co ja
robię
tu z wami?! — usiłował uciszać salę, ale odpowiedziały mu
tylko jeszcze
większe
wrzaski i przeraźliwe gwizdy. Jak zwykle przy takich drakach
zaczęli
brać
górę chuligani. Ktoś nawet rzucił butelkę.
Piszczyn popatrzył na widownię wzburzony.
Słuchajcie,
co wam powiem! Dawno już chciałem wam to powiedzieć —
obwieścił
rozdygotanym głosem — nie muzyka was bawi, lecz zgrywy!
Szkoda
dla
was talentu! Co ja tu robię między wami? Ale dosyć już tego. To
już ostatni
raz!
— sapał z pasją. — Za długo wszystko znosiłem... nie dam
sobą pomiatać...
ja...
artysta... Nie artysty wam trzeba, lecz błazna... Myślicie, że ja
nie wiem?!
To
wszystko było ukartowane umyślnie! Chcieliście większego ubawu!
Jeszcze
wam
za mało było? Ale ja wam pokażę!... — krzyczał wymachując
strzelbą.
Ależ,
kolego Piszczyn! — Bąk wygramolił się już spod płachty i
próbował
uspokoić
artystę.
Nie
jestem twoim kolegą! Ja tu marnuję się między wami! Precz! —
roz
jątrzony
Piszczyn zamierzył się na „Optymistę" kolbą. Bąk
czmychnął, a sala
zamarła
na moment.
No co, uspokoiliście się wreszcie? — roześmiał się chrapliwie Piszczyn.
Oszalał! — podniosły się głosy.
E, tam, golnął sobie i żółcią strzyka.
Co on tu będzie ubliżał!
Panowie, ściągnąć go!
Na sali zakotłowało się. Tłum wzburzonej młodzieży runął na scenę.
— No,
chodźcie, chodźcie, chłoptasie, ja wam pokażę mocne uderzenie!
—
krzyczał
Piszczyn.
Spojrzałem na Gnata wzburzony.
159
Udała
ci się ta sztuczka — powiedziałem zjadliwie. — To był
naprawdę
szatański
pomysł!
Zamknij
się, synu — syknął Gnat. — Sztuka była na medal, tylko
artyści
nawalili.
Wszystko dlatego, że Bąk to tchórz, a Piszczyn ma kompleksy. On
jest
jakiś
zasadniczo zgorzkniały... Żeby tyle zamieszania z powodu głupiej
strzelby!
No
i ta kurtyna. Nie mogę brać odpowiedzialności za usterki
techniczne w klubie.
Gnat próbował jak zwykle nadrabiać miną, ale widziałem, że jest trochę zdenerwowany hecą, którą rozpętał.
— Chodź
lepiej — mruknął. — Tu się robi gorąco. — Spojrzał smętnie
na
scenę,
gdzie tymczasem bójka rozgorzała na całego.
Zanim jednak zdążyliśmy się przepchać do wyjścia, na salę wkroczyła milicja. Rozbroiła Piszczyna i wyrwała go z rąk miłośników mocnego uderzenia.
Nazajutrz przeczytaliśmy w gazecie:
Znów chuligańskie wybryki w klubie. Kto podłożył artyście strzelbę do futerału wiolonczeli?
Dalej był krótki opis zdarzenia. Dziennik potępiał zachowanie części publiczności oraz wyrażał ubolewanie, że znany muzyk, pan Piszczyn-Świergocki dał się ponieść nerwom.
Gnata musiało to wszystko bardziej zdenerwować, niż początkowo myślałem, bo zaraz po obiedzie przylazł do mnie i zaczął się gęsto usprawiedliwiać okolicznościami i powtarzać, że „pomysł był idealny, tylko artyści zawiedli". Widocznie sumienie go bardzo gryzło i oczekiwał, że go pocieszę.
Aleja nie miałem wcale zamiaru ani go pocieszać, ani z nim dyskutować, ani nawet go słuchać. Powiedziałem, że muszę odrobić lekcje i że nie mam czasu. W końcu poszedł sobie.
Kiedy zostałem sam, postanowiłem przystąpić do działania i dopisać zakończenie do tej całej okropnej historii, w którą dałem się wplątać, to zakończenie, o którym mówił Mencjusz.
Niech Gnat się dłużej oszukuje i zwala winę na okoliczności. Ja nie będę. To nie okoliczności są winne. To myśmy przecież w końcu uruchomili tę całą lawinę zdarzeń. Nie wykpimy się już. Z każdym krokiem obsuwamy się coraz niżej. Uwikłaliśmy się w nieszczęsny ciąg wypadków, każdy z nich pociąga za sobą dalszy, jeszcze gorszy. Trzeba przerwać w końcu ten fatalny łańcuch jednym cięciem. Wczorajsza awantura w klubie to ostatni alarmowy dzwonek.
Tak, nie mogę już zwlekać. Opowiem wszystko milicji... albo Potępię... A gdyby tak ojcu? I po co od razu o wszystkim? Powiem tylko o tej naszej przygodzie w browarze. To chyba wystarczy. A może lepiej pójść do Mencjusza? Będzie
160
mniejszy wstyd. On i tak już wie... Nie musiałbym mu nic tłumaczyć. Poza tym nie zdenerwuje się tak jak ojciec. Lecz czy mam prawo... Przyrzekłem przecież Gnatowi, że nic nie zrobię na własną rękę. Ale Gnat też obiecał, że zwróci zaraz tę torbę, i nie dotrzymał przyrzeczenia. Więc chyba nie jestem związany. Termin minął. Mogę działać...
Mencjusza zastałem na podwórku. Siedział na futbolowej piłce pod płotem i konferował z jakimiś szczeniakami.
Cześć,
stary! — zawołałem. — Masz chwilę czasu?
Rzucił
malcom piłkę i podszedł do mnie.
Chodźmy
się przejść — powiedziałem. — Na pięć minut.
A
kiedy wyszliśmy na ulicę, zacząłem prosto z mostu:
Chcę,
żebyś mi pomógł w uprzątnięciu strychu. Wspominałeś o tych
butel
kach.
..
Owszem.
Więc przyjdź dzisiaj z Felusiem i je zabierz.
Koniecznie dziś? Już późno.
Muszę
dzisiaj się pozbyć wszystkiego... Wszystkiego — powtórzyłem
z
naciskiem. — Chciałbym wszystko mieć z głowy. Nie wiem, czy
mnie rozu
miesz?
Rozumiem
— powiedział powoli i spojrzał na mnie ciekawie. — Ale
my
ślałem,
że ty wolałbyś sam...
Ja
nic nie mogę zrobić — odparłem pospiesznie. — Nie udało mi
się prze
konać
Gnata. A sam... a sam nie jestem aż tak odważny — uśmiechnąłem
się
smutno.
— Ty musisz to zrobić za mnie. Tobie będzie łatwiej, zresztą
znasz spo
soby.
.. Wykombinuj coś takiego, żeby Gnat się nie dowiedział, że to
ja... Rozu
miesz,
zbyt jestem z nim związany... Byłby wściekły!
Wolisz, żeby był wściekły na mnie? — pokręcił głową. — Dobry jesteś.
Och,
z tobą to zupełnie co innego. Nie brałeś w tej akcji
udziału.
Zastanawiał
się przez chwilę.
Czy Kwękacz i Kleksik wiedzą, że ty postanowiłeś...
Nie.
Lepiej, żeby nie wiedzieli — odparłem ostro. — Kwękacz
mógłby
wszystko
pokiełbasić. On ma pecha. A Kleksik ostatnio nie jest na chodzie.
On
się,
bracie, rozkleił. Wrażliwy facet. Lepiej mu tego oszczędzić.
Ty naprawdę dobry jesteś.
No,
więc jak będzie? — zniecierpliwiłem się. — Powiedziałeś
przecież, że
jak
my nie załatwimy, to ty sam przystąpisz do akcji. Zatem potraktuj
tę sprawę
jako
nie załatwioną, działaj i ciesz się, że ci pomagam. Jak
widzisz, robię, co
mogę,
zęby ci pomóc.
— Mnie?!
— spojrzał na mnie ciężko. — Jesteś bardzo
łaskawy!
Zmieszałem
się.
161
No...
tak mi się powiedziało. Jestem zdenerwowany. Gdybyś ty
wszystko
wiedział!
Co? — podniósł oczy.
No...
no, nie bądź za bardzo ciekawy. I tak za dużo wiesz! — i
bojąc
się,
żeby o nic więcej mnie nie pytał, dodałem tylko: — Będę
czekał na ciebie
w
domu! — Po czym szybko się oddaliłem, a mówiąc ściśle,
uciekłem.
Wcale nie byłem pewien, czy przyjdzie. I wyrzucałem sobie, że rozmawiałem z nim za mało dyplomatycznie i zbyt ostro. Ale doprawdy nie stać mnie już było na dyplomację.
A jednak przyszedł. Przyprowadził Felusia z wózkiem i workami. Powiedziałem mamie, że Feluś chce kupić od nas butelki i ewentualnie inne rupiecie. Wyraziłem również przekonanie, że mama na pewno się ucieszy, bo przecież i tak strych miał być oczyszczony z niepotrzebnych rzeczy, a Feluś zapłaci parę groszy.
— Tak
agitujesz, jakby Feluś obiecał ci procent od tej transakcji —
zauważyła
rozbawiona
mama, ale chętnie poszła na strych i pokazała Felusiowi, co jest
do
wyniesienia.
Był moment, że zdrętwiałem. Mianowicie kiedy mama spojrzała na stare walizki. Bałem się, że zechce sprawdzić ich zawartość, ale mama przekonana, że są puste, powiedziała tylko:
— Te walizki też są do zabrania.
Wtedy Mencjusz zapytał, czy te manekiny w rozsypce też, a mama oświadczyła, że jeśli mu się podobają, to może je dostać w prezencie. Następnie powiedziała Felusiowi, że się spieszy i żeby się szybko decydował, a kiedy dobili wreszcie targu, zostawiła mnie jako swojego przedstawiciela, abym czuwał nad wykonaniem handlowej umowy, a sama wróciła do kuchni gotować kolację.
Ale ja wolałem nie wiedzieć, co Mencjusz będzie ładował do worków. Stanąłem pod drzwiami strychu i pogwizdując z fałszywą beztroską oglądałem rysy na suficie, a potem patrzyłem, jak Feluś znosi na dół ciężkie, wypchane worki.
Nie
dam rady zabrać dziś więcej — wysapał za drugim nawrotem —
te
stare
walizki z resztą rupieci niech zostaną do jutra.
Jak
pan chce — powiedziałem — ale jeden kolega ma na nie apetyt.
Jutro
może
ich już tu nie być.
Nie
szkodzi — mruknął — niech sobie bierze, to dla mnie żaden
interes.
Ze
strychu wyszedł Mencjusz i otrzepał ręce.
Gotowe — powiedział. — Najważniejsze masz z głowy!
— Pamiętaj
— mruknąłem — w razie gdyby Gnat cię pytał... ja nic nie
wi
działem
i o niczym nie wiem.
Popatrzył na mnie jakoś dziwnie. Zdawało mi się, że w jego oczkach kryła się jakby maleńka pogarda... Nie... nie pogarda, żal raczej i jakiś smutek czy troska...
162
— No, co tak patrzysz?! — zdenerwowałem się. — Spływaj!
A kiedy zbiegł na dół, wszedłem na strych. Walizki stały na dawnym miejscu. Podniosłem je. Były prawie tak samo ciężkie jak poprzednio. Uchyliłem ciekawie wieko jednej z nich i odetchnąłem z ulgą. A potem zajrzałem do drugiej i wzdrygnąłem się... Też miał pomysł, żeby to właśnie tutaj włożyć!
Przez chwilę gapiłem się jeszcze na walizki w rozterce, a potem zapakowałem je w papier jak poprzednio, umieściłem na nich stare naklejki i związałem mocno sznurkiem.
Następną rozmowę przeprowadziłem z Gnatem. Na dużej przerwie Gnat podszedł do mnie i zapytał, co z remontem dachu w naszym domu. Odparłem, że remont zaczyna się zgodnie z planem, to znaczy jutro.
— Wobec
tego zaraz po lekcjach przyślę do ciebie Mencjusza, żeby zabrał
te
walizki
— powiedział Gnat.
Roześmiałem się.
Biedny komandos! Ile razy jeszcze każesz mu taskać te graty?
To już ostatni raz — mruknął ponuro Gnat.
Uważaj — powiedziałem. — Za mało jesteś ostrożny z tym łebkiem.
Nie bój się. Jeśli do tej pory nie skapował...
Skąd wiesz, że nie skapował?
Bo
gdyby coś zwęszył, to na pewno pobiegłby od razu na milicję.
Milicja
zabrałaby
te walizki i nas chyba też... A przecież...
No,
dobrze — przerwałem mu. — Rób, jak uważasz. Pamiętaj tylko,
że ja
cię
ostrzegałem...
Spokojna
głowa. Będę pilnował typka. On wyniesie tylko te walizki
na
ulicę,
a dalej to już przetransportujemy je razem z Kwękaczem.
Dokąd?
Do
mnie. Umieszczę je w komórce na podwórku. Niestety, nie mam
innych
możliwości
— westchnął Gnat.
A co z Osiadaczami-podglądaczami? Już się ich nie obawiasz?
Przecież
mówiłem ci, że znalazłem na nich sposób. Kiedy Kwękacz
bę
dzie
pakował walizki do komórki, ja urządzę koncert big-beatowy przy
otwartym
oknie.
Osiadacze nie wytrzymają nerwowo.
Żeby
tylko Kwękaczowi nie zachciało się zajrzeć do walizek jak
będzie
sam
w komórce. Mógłby sobie coś wziąć na pamiątkę. Wiesz, jaki
on jest...
Są
przecież zapakowane — odparł Gnat. — Zresztą zapowiem mu,
żeby
nic
nie ruszał, i będę uważał na niego.
163
Uspokoiłem się nieco. Choć zdawałem sobie sprawę, że i tak Gnat za parę dni o wszystkim się dowie, to jednak chciałem odwlec ten moment jak najdłużej...
Sam dobrze nie wiedziałem dlaczego.
Po południu Mencjusz zgłosił się po walizki z naprawdę nieszczęśliwą miną.
Dlaczego
dajesz z siebie robić muła? — zapytałem go, gdy weszliśmy
na
strych.
Gnat mnie prosił...
Mogłeś się nie zgodzić.
Niby
tak, ale mam w tym mały interes. Są pewne oznaki, że Gnat
chce
zmienić
front.
Zmienić front?!
Był
bardzo niespokojny i powiedział, że po przeniesieniu tych walizek
chce
ze
mną poufnie porozmawiać w ważnej sprawie. — Mencjusz mrugnął
okiem. —
Myślę,
że chodzi mu o tę broń i może uda mi się...
Nic licz na to — przerwałem mu. — Gnat jest twardy.
Wspominał,
że kiedy wrócił ze szkoły, czekała go w domu zła wiadomość,
i
pewne jego plany wzięły w łeb. Już sam fakt, że mi o tym
powiedział, o czymś
świadczy,
no nie?
Milczałem zaskoczony.
Mencjusz dźwignął z ciężkim westchnieniem walizki i poczłapał do drzwi.
Rzeczywiście, następnego dnia stwierdziłem u Gnata wyraźne zdenerwowanie.
Cóż tak mina ci zrzedła, Zyziu? — zapytałem go. — Jakieś kłopoty?
Dwa
— mruknął Gnat. — Po pierwsze, nie będzie samochodu w
niedzielę.
Wujek
nie przyjedzie na ryby. W ogóle chyba już nie przyjedzie aż do
wiosny.
Przeziębił
sobie nerki zeszłym razem i ciotka napisała, że już go więcej
nie pu
ści.
Ogłosiła koniec sezonu wędkarskiego i przerwę aż do maja. Więc
nie wiem,
co
zrobić z tymi walizkami. Drałować z nimi gdzieś na piechotę za
miasto czy
wywieźć
pekaesem albo też podrzucić komuś... Ale jak? To wszystko
strasznie
ryzykowne,
tym bardziej, że jesteśmy naprawdę śledzeni...
Znów Bondera?! — przestraszyłem się.
Ten
jego kumpel. Wczoraj, gdy nieśliśmy walizki, przejechał koło nas
na
motorze.
To mógł być przecież przypadek — zauważyłem.
164
— Nie
wiem, ale się bardzo zdenerwowałem — mruknął ponuro Gnat.
—
Musimy
się jak najprędzej pozbyć tego ładunku. Cały czas myślę nad
jakimś spo
sobem.
Czy
o tym właśnie chciałeś pomówić z Mencjuszem?
Gnat
stropił się.
Skąd wiesz?
Bo mi wczoraj wspominał...
Tak...
rzeczywiście — zaczerwienił się Gnat. — Byłem w takim
nastroju,
że
pomyślałem: pal sześć! Zaniosę te walizki Potępię i niech się
dzieje, co chce...
Chciałem
nakłonić Mencjusza, żeby nam przygotował grunt, ale potem...
Co?
Postanowiłem się jeszcze wstrzymać.
Zabrakło ci odwagi?
Och,
nie — Gnat przygryzł wargi. — Po prostu nie chciałem działać
zbyt
pochopnie...
Trzeba się dobrze zastanowić, wszystko rozważyć. Może
znajdzie
my
jakieś wyjście...
Już
ci przecież proponowałem — zauważyłem chłodno. — Pamiętasz
naszą
rozmowę
w niedzielę?
Gnat chrząknął.
Właśnie...
chciałbym wrócić do tamtej rozmowy. Przyjdź do mnie zaraz
po
obiedzie. Na pewno coś wykombinujemy wspólnie... Przyjdziesz?
Oczywiście — powiedziałem i uśmiechnąłem się pod nosem.
Poszedłem więc do niego na naradę pełen najlepszych myśli, ale spotkało mnie rozczarowanie. Gnat wyzwolił się już ze swego rannego przygnębienia i nie chciał mówić o „kapitulacji", jak to nazwał, lecz kazał mi wymyślić jakieś „honorowe" wyjście, czyli oddanie broni bez narażenia się na zdemaskowanie.
Dyskutowaliśmy bezpłodnie przez bite dwie godziny. Zbierałem się już do wyjścia, gdy nagle usłyszeliśmy na dworze jakieś krzyki.
Wyjrzeliśmy przez okno. To krzyczeli Osiadaczowie na podwórku.
Złodzieje... Złodzieje byli na podwórku! Włamali się do komórki!
Do czyjej?! — zawołał Gnat.
Do
waszej. Byli samochodem!
Gnat
zbladł.
To niemożliwe... Przywidziało się państwu! — wykrztusił.
Zejdź i zobacz! Wyrwali skobel... Dopiero co odjechali.
Zbiegliśmy jak szaleni na dół. Pod komórką zebrało się już kilkoro mieszkańców domu i gromada dzieci. Drzwi drwalki były uchylone. Stary Osiadacz poka-
165
zywał wyrwany skobel, a jego żona sapiąc z przejęcia pytlowała o szczegółach wypadku.
Gnat przepychał się gwałtownie przez ciżbę, ja za nim. Wpadliśmy do komórki. Jeden rzut oka wystarczył. Walizek nie było!
Gnat jęknął głośno.
Dlaczego to mnie spotyka?! Przecież chciałem je oddać!
Za późno — powiedziałem.
Oddałbym na pewno! To... złośliwy przypadek!
Trudno
liczyć na życzliwość przypadków. Takie sprawy trzeba
załatwiać
szybko!
— zauważyłem nie bez satysfakcji. I pogratulowałem sobie w
duchu, że
jednak
się pospieszyłem.
— Ty
się jakoś w ogóle tym nie przejąłeś — spostrzegł
rozgoryczony Gnat.
Biedny
Zyzio, nie wiedział, że ja nie mogę się tym przejąć, a
przeciwnie,
czuję coś w rodzaju ulgi. Żal mi się go zrobiło, że niepotrzebnie się martwi, ale postanowiłem nic mu na razie nie mówić. Niech najpierw zrozumie swój błąd. Tymczasem trochę zmartwienia mu nie zaszkodzi. Do komórki zajrzał Osiadacz.
Zginęło
coś? — zapytał, zezując ciekawie. — Nie widzi mi się, żeby
tu
było
coś cennego, panie...
Rzeczywiście nie było — odburknął Gnat.
Zabrali tylko dwie stare walizki — powiedziałem.
Z czym? — Osiadacz zamrugał oczami.
— Chyba
z pustymi butelkami — odparłem.
Gnat
spojrzał na mnie ciężko.
Z
butelkami?! — Osiadacz machnął ręką. — No, to chwała Bogu,
że tylko
tyle...
A ja zawiadomiłem milicję.
Co?! — podskoczył Gnat.
Nie jesteś zadowolony?
Nie... nie... w porządku — jęknął Gnat. — Ja... ja bym też to zrobił...
Patrzcie
państwo! — zasapał Osiadacz, wychodząc z komórki. —
Jakie
dziwne
włamanie... Zabrali stare butelki... co prawda były w walizkach...
może
myśleli,
że to jakieś skarby? Ale żeby w biały dzień, panie...
Do
czego to już dochodzi! — załamała ręce Osiadaczowa. —
Podjeżdżają
autem
na podwórko i rabują na oczach wszystkich!
Nie
tacy oni głupi... — mruknął Osiadacz. — To było dokładnie
obmy
ślone!
Zajechali, panie, na podwórko i ustawili samochód sprytnie bokiem
do tej
drwalki...
Zasłonili ją przed oczyma ludzi, panie... i udawali, że coś tam
maj
strują
przy wozie.
Nie
tak było... — pokręciła głową Osiadaczowa. — Udawali, że
wyłado
wują
jakieś skrzynki...
Dwu ich było, w czapkach i długich fartuchach.
166
Nie, trzech... Jeden był za wozem i dłubał przy skoblu...
Na szczęście ja wyjrzałem, panie — zasapał Osiadacz.
Razem
wyjrzeliśmy — sprostowała Osiadaczowa i westchnęła ciężko.
—
Tak
te dni płyną i nic się nie dzieje, więc człowiek patrzy przez
to okno, patrzy...
No
i wypatrzyliśmy tę ciężarówkę.
To
była furgonetka — oświadczył autorytatywnie Osiadacz — żuk
chyba.
Zielony.
Miał napis: „PGR Łosice".
Łobzice — powiedziała Osiadaczowa.
Łosice — stwierdził Osiadacz.
Łobzice
— upierała się Osiadaczowa. — I miał stłuczone szkło lampy
z ty
łu...
Nie stłuczone tylko pęknięte — poprawił Osiadacz.
Stłuczone!
Pęknięte! I wgnieciony błotnik.
A potem załadowali z powrotem te skrzynki i odjechali.
I wtedy zobaczyłem, panie...
Nie,
to ja pierwsza zobaczyłam... Że te drzwi komórki są jakieś nie
takie...
cały
brzeg odłupany i skobel coś dziwnie zwisa.
Potem znów dorwał się do głosu Osiadacz i tak na zmianę gadali jeszcze kilka minut, póki nie nadjechał wóz milicyjny.
Teraz z kolei zaczęli wszystko od początku opowiadać milicjantom. Ale milicjanci przerwali im szybko i zanotowawszy szczegóły dotyczące wozu oraz wyglądu sprawców zwrócili się od razu do Gnata z zapytaniem, jak wyglądały te walizki.
Zwyczajne, stare walizki z tektury, dość wytarte — mruknął Gnat.
Chyba były zapakowane w papier i wyglądały jak paczki — wtrąciłem.
To prawda — zgodził się Gnat.
Dlaczego?
— zapytał milicjant w stopniu sierżanta.
Gnat
stropił się.
Tak je opakowaliśmy... dla zabawy — wykrztusił.
A co w nich było w środku?
E... no nic takiego... — zająknął się Gnat.
Butelki i rupiecie ze strychu — powiedziałem.
Na
pewno? — dopytywał sierżant.
Gnat
spojrzał na mnie przerażony.
Na pewno — odparłem równie stanowczo co beztrosko.
Gnat walczył przez chwilę z sobą. Przełknął ślinę. Wyczułem, że się przemógł, że chce wyznać o tej broni... Już otwierał usta, ale kopnąłem go w kostkę i zamknął usta z powrotem.
— To
naprawdę niewielka strata — powiedziałem pospiesznie. — Nie
potrze
bują
panowie ścigać tych złodziei.
167
Włamanie
jest włamaniem — wtrącił Osiadacz. — Chodzi o fakt, nie
o
szkodę.
To
prawda — rzekł sierżant. — Zresztą to włamanie interesuje
nas także
ze
względu na sprawców. Mamy podejrzenie, że w Łosicach są
osobnicy, którzy
utrzymują
kontakty z kłusownikami z pobliskiego Łubnia i zaopatrują ich w
broń
palną.
Ostatnio zdobyliśmy poszlaki, że dostarczyli pistoletów także
pospolitym
bandytom...
Mają ukrytą broń jeszcze z czasów wojny. Ale trudno było
dobrać
się
im do skóry. Może teraz... Tylko trzeba kuć żelazo póki gorące.
Wiesz co,
synku
— sierżant zwrócił się do Gnata — pojedziesz z nami do
Łosic... Rozpo
znasz
chyba łatwo te walizki... Gdzie są twoi rodzice?
Nie
ma ich. Jeszcze nie wrócili z pracy — wykrztusił Gnat. —
Pracują na
dworcu
w kiosku.
Podwieziemy cię do nich i zapytamy o zgodę.
Nie, wolę nie...
Nie
boisz się chyba? — uśmiechnął się sierżant na widok
przerażonej miny
Gnata.
— Nic ci się nie stanie... Zostaniesz na naszym posterunku w
Łosicach,
a
my poszukamy tej furgonetki i walizek...
Ja pójdę za niego — zgłosiłem się ochoczo.
Kim
ty właściwie jesteś, smyku, i czego tu się wciąż pętasz
natrętnie i wci
skasz?
— skrzywił się sierżant.
Jestem redaktorem! — wyrąbałem.
Nie zalewaj!
Jestem redaktorem gazety szkolnej.
Ach, tak!...
Ja
też znam dobrze te walizki. Rozpoznam łatwo! Niech pan mnie
zabie
rze
— prosiłem. — Będę miał materiał do gazety.
Gnat odepchnął mnie.
To
nie do twojej drwalki było włamanie — powiedział ze złością.
— Niech
pan
go nie zabiera! On... on nie ma podstaw prawnych!
Słusznie — zamruczał sierżant.
Pojedziemy we dwóch! — zaproponowałem. — Co panu szkodzi?!
Jeden
wystarczy! — orzekł funkcjonariusz. — Jedziemy, smyku! —
rzucił
do
Gnata. — Tylko włóż coś na siebie, bo zmarzniesz! Nie
pojedziesz przecież
w
koszuli!
Gnat ruszył z posępną miną do domu. Pobiegłem za nim.
Czemu nie chcesz, żebym z tobą pojechał? — zapytałem.
Po
co masz jechać?! — zasapał. — Niech lepiej to na mnie się
skrupi —
oświadczył
bohatersko.
Co się ma skrupić? — zapytałem beztrosko.
168
Ty
chyba nie zdajesz sobie sprawy! — wybuchnął. — Zachowujesz
się
zupełnie
jak dziecko. Czy wiesz, co to będzie za przejażdżka?! To będzie
jazda,
z
której już nie wrócę. Jak... jak pod szubienicę... pod... pod
topór, pod nóż!
Jaki nóż?! Co ty pleciesz?!
To
jest koniec! Jeśli złapią tych opryszków i odkryją, że
mieliśmy w waliz
kach
broń, no, to tylko zrobić sobie harakiri, synu — wybełkotał
załamany Gnat,
a
potem zaczął się ubierać powoli jak skazaniec, na którym za pół
godziny ma być
wykonany
wyrok śmierci.
E, głowy ci przecież nie utną — zauważyłem.
Ale
co ze mnie zostanie? Flak zamiast Gnata.
Skrzywiłem
się z niesmakiem. Gnat miał okropne porównania.
No, cóż — westchnął tragicznie. — Nie miałem po prostu szczęścia.
Miałeś go aż za dużo do tej pory — powiedziałem.
Myślisz? — jęknął Gnat. — Tym gorzej dla mnie.
Może cię jeszcze nie opuściło. Rozpaczasz trochę za wcześnie.
Nie.
Już jestem na dnie — potrząsnął głową Gnat i zszedł
zrezygnowany
na
podwórze.
Wsiadaj — sierżant wciągnął go do samochodu.
Proszę
pana, niech mnie pan podwiezie przynajmniej na dworzec... Co
panu
szkodzi... — zajęczałem. — Opiszę w naszej gazecie, jak
jechałem w mili
cyjnym
wozie ze skazańcem.
Z jakim skazańcem?
A z nim — wskazałem na Gnata.
Sierżant roześmiał się i wpuścił mnie do wozu. Pojechaliśmy w kierunku dworca. Gdy byliśmy na rynku, zauważyłem, że spod sklepu żelaznego odjeżdżała właśnie jakaś furgonetka.
To ona! — krzyknąłem sierżantowi prosto w ucho aż podskoczył.
Kto?
Zielona
furgonetka... o tam, skręca na lewo! Niech pan patrzy.
Sierżant
obejrzał się.
Za nią! — rzucił do kierowcy.
Kierowca zawrócił, ale pościg nie był właściwie potrzebny. Furgonetka ujechała tylko kilkaset metrów ulicą Łubieńską, a potem ku naszemu zdziwieniu spokojnie zatrzymała się pod mleczarnią.
Nie
zachowują się wcale podejrzanie — zauważył strapiony sierżant.
— To
chyba
nie ten wóz.
Na
pewno ten — powiedziałem. — Ma napis „PGR Łosice" i
wgnieciony
błotnik.
Rzeczywiście
— sierżant wytężył wzrok — i uszkodzone szkło
prawego
światła
z tyłu. Zatrzymaj! — powiedział do kierowcy.
169
Stanęliśmy obok furgonetki. Milicjanci zajrzeli do jej wnętrza. Ja też ciekawie wsadziłem głowę. W wozie oprócz kierowcy znajdował się ów kumpel Bonde-ry — motocyklista. Tym razem miał na sobie ciemny fartuch roboczy.
Kontrola
— powiedział sierżant.
Kierowca
w milczeniu podał mu dokumenty.
Dowody
osobiste! Pan też — sierżant zwrócił się do typa w
fartuchu.
Obaj
mężczyźni posłusznie wyciągnęli dowody.
Co wieziecie? — zapytał funkcjonariusz.
— Cement,
papę i gwoździe. I jeszcze zabieramy z mleczarni maślankę
dla
prosiąt.
Sprawdźcie
— rzekł sierżant do kolegi.
Milicjant
wszedł do wozu i zaczął w nim szperać.
Są jeszcze jakieś paczki!
Pokazać! — rozkazał sierżant.
To prywatne... — poruszył się niespokojnie typ w fartuchu.
Co tam jest? Handlujecie mięsem? — zapytał sierżant.
Ale skądże... to przesyłki kolejowe z Kraśnika.
Z czym?
Z częściami do motoru.
Spojrzałem na Gnata. Stał blady jak trup i patrzył gdzieś w powietrze. Zupełnie załamany. Żal mi go było, ale pomyślałem sobie, że to już ostatnie chwile jego męki i że zaraz odżyje z powrotem.
Sierżant skinął na osobnika w fartuchu.
— Niech
no pan pokaże te części! Dawajcie te paki tutaj!
Typ
wyciągnął paczki i postawił przed sierżantem.
To
jest zaadresowane do Zygmunta Gnackiego — zauważył sierżant.
—
Nazywacie
się Zygmunt Gnacki?
Nie...
bo to dla kolegi... kolega mnie prosił, żebym mu przywiózł
przy
okazji.
Ale
wy nazywacie się Cyzelak — powiedział sierżant, patrząc w
dowód
osobisty
typa. — Cyzelak Cezary.
Tak jest, panie władzo.
Z mleczami wybiegł pulchny mężczyzna w rozpiętej jesionce z teczką w ręku.
Co się stało, panowie? — zadyszał z niepokojem.
Kontrola. Kim pan jest?
Jestem księgowym z Łosic...
Pan wraca tym wozem z miasta?
Tak, załatwiałem sprawy.
Czy był pan cały czas przy wozie?
Wysiadłem
na rynku i poszedłem do banku, a potem do wydziału rolne
go...
170
A ten wóz?
Pan
Cyzelak prosił, żebym mu pozwolił podjechać na stacje, bo ma tam
do
odebrania
przesyłki. Zgodziłem się. Potem wrócił po mnie na rynek.
Wszystko jasne — mruknął sierżant.
Ale o co chodzi, panowie? — zdumiał się księgowy.
Musimy
otworzyć te rzekome przesyłki... Niech pan rozpakuje! —
powie
dział
sierżant do Cyzelaka.
Cyzelak zbladł i zaczął pomału ściągać z paczek papier. Na twarzy pojawiły mu się duże krople potu. Spod opakowania wyjrzały walizki. Milicjanci wymienili spojrzenia.
Czy to te? — zapytał sierżant Gnata.
Tak... — odpowiedział martwym głosem Gnat.
Na
Boga, panowie — księgowy sięgnął po chusteczkę i otarł sobie
szyję. —
Co
to znaczy?!
Było włamanie — odparł krótko sierżant i skinął na Cyzelaka.
— Otwórz
pan te walizki!
Cyzelak
przygryzł wargi.
— No,
prędzej! Co tak panu niesporo? Zupełnie jakby tam były
poćwiartowa
ne
zwłoki!
Cyzelak uchylił z rezygnacją wieko pierwszej walizki i odetchnął. W walizce były same nietypowe, nie nadające się do sprzedaży butelki. Uchylił już nieco śmielej wieko drugiej i nagle wzdrygnął się nieprzyjemnie. W szparze ukazała się ludzka ręka... żółta i zesztywniała...
Chciał zatrzasnąć odruchowo walizkę... ale milicjant przytrzymał wieko.
Tam
jest chyba rzeczywiście trup, sierżancie — zameldował. — Trup
po
krajany
— uzupełnił.
Nie opowiadajcie! — fuknął sierżant. — Przyjrzeć się dokładnie!
Tak jest! — milicjant otworzył z determinacją walizkę.
W walizce prócz ręki była ludzka głowa i noga w dwu kawałkach. Spojrzałem na Gnata. Wytrzeszczył oczy. Dolna szczęka mu opadła z wrażenia. Zresztą wszyscy osłupieli.
Cyzelak...
rany boskie... co wyście narobili — jęknął zdruzgotany
księ
gowy.
— To dlatego, tak wam się spieszyło! Chcieli zaraz odjechać,
sierżancie,
ale
mnie się przypomniało, że muszę jeszcze wstąpić do sklepu po
gwoździe... —
bełkotał
roztrzęsiony — i musiałem zabrać z mleczarni rozliczenia, i tę
maślan
kę.
.. Tak się denerwowali... Ej, Wacuś — obejrzał się na
kierowcę. — Ja cię
miałem
za porządnego człowieka, a ty zbój jesteś.
Ja
nic nie wiem... ja nie rozumiem... — pociągnął nosem Wacuś. —
Pan
Cyzelak
mówił, że będą paczki z częściami... do motoru...
Spokój! — krzyknął sierżant. — To przecież manekiny!
171
Manekiny
— szepnął Gnat półprzytomnie i wpatrywał się w walizki z
roz
dziawionymi
szeroko ustami.
Uważaj, bo połkniesz żabę — powiedziałem cicho.
Tomciu,
jesteśmy uratowani — wybełkotał. Jego blada twarz
odzyskiwała
szybko
normalne kolory, a w oczach pojawił się wyraz nadzwyczajnej ulgi.
Uratowani
— powtórzył szeptem. — Ale jakim cudem?! Skąd ten mane
kin?
Poczekaj no, czyja go nie widziałem przypadkiem na twoim strychu?
Bardzo możliwe — odparłem.
Umysł Gnata odzyskał już dawną sprawność.
To ty coś tu poszachrowałeś? — zapytał.
Ja? Nie jestem tak odważny.
Więc
w takim razie Mencjusz! Piekielny komandos... Tak, tylko on mógł
tak
zamieszać! Ale co zrobił z tą bronią?
Musimy go o to zapytać — odparłem. Gnat skoczył do sierżanta.
— Chyba
nie jesteśmy już potrzebni? — wykrztusił.
Milicjant
machnął ręką. Puściliśmy się biegiem w stronę miasta.
Mencjusza przydybaliśmy na boisku. Ćwiczył podania na bramkę.
Chodź
no tutaj, ty łotrze! — zawołał Gnat.
Komandos
podszedł z wahaniem.
O co chodzi? — zapytał, patrząc na mnie z niepokojem.
Dobry
jesteś, ptaszyno — wycedził Gnat. — Zawsze uważałem cię za
ge
niusza,
dlatego przyjąłem cię do paczki i widzę, że się nie pomyliłem.
Kiedy zdą
żyłeś,
u Boga Ojca, przepakować te piekielne walizki?! Czy wtedy, gdy
byłeś
pierwszy
raz na strychu?!
To
chyba wtedy, gdy mama sprzedawała Felusiowi butelki i rupiecie
—
powiedziałem.
No,
nie bój się, powiedz, miej odwagę cywilną — Gnat uśmiechnął
się
zachęcająco.
Tak. Wtedy — odparł krótko.
Uważasz,
żeś nas przechytrzył?
Mencjusz
odchrząknął.
Uznałem za stosowne naprawić w ten sposób sytuację — oświadczył sucho.
— Brawo,
synu! — powiedział Gnat. — A ja się już bałem, czy
znajdziesz
okazję!
Spojrzałem zaskoczony na Gnata. To był chyba największy bluff w jego życiu.
— Jak
to? — zapytał oszołomiony Mencjusz. — Nie rozumiem.
Gnat
zaśmiał się.
172
Synu,
dawno szukałem sposobu, jak pozbyć się tych zabawek i oddać je
w
godne ręce. I wreszcie znalazłem sposób. Postanowiłem użyć
ciebie, komando
sie!
Ty?!
Och,
synu, wiedziałem, że ty to zrobisz najlepiej. Tak świetnie
umiałeś
naprawiać
sytuacje... Umyślnie brałem cię do przenoszenia tych walizek,
żeby
skierować
na nie twą bystrą uwagę, i robiłem wszystko, abyś się
domyślił...
Więc
to ty przysłałeś do mnie Tomcia i Kleksika z tą hipotezą, która
ruszyła
naprzód
sprawę?! — Mencjusz zamrugał oczami.
Gnat rzucił na mnie kąśliwe spojrzenie, ale nie wyszedł z roli.
Jasne
— powiedział. — Tomcio by nic nie zrobił na własną rękę
beze
mnie...
to mój największy przyjaciel, zresztą złożył przyrzeczenie.
Nie mógłby
mnie
podejść w ten sposób. No, nie, Tomciu?
Tak, oczywiście — bąknąłem zmieszany.
A
więc to było po twojej myśli — odetchnął Mencjusz. — Nie
masz do
mnie
pretensji?
Ja?
Synu, byłeś moim narzędziem, szlachetnym narzędziem, że tak
po
wiem.
Czy można mieć pretensje do własnego narzędzia?
Komandos poruszył się nieco urażony tym sformułowaniem i chrząknął:
Dlaczego
w takim razie nie powiedziałeś mi wprost, że mam to
załatwić?
Załatwiłbym
ci jeszcze lepiej i wcześniej...
O,
synu, to nie byłoby to samo — westchnął Gnat. — Czy wtedy
chciałoby
ci
się dźwigać samemu tę broń?... Na pewno stawiałbyś warunki,
zasunąłbyś dętą
mowę,
odgrywałbyś się i zadzierałbyś nosa. Stanowczo tego nie lubię.
I w końcu
musielibyśmy
sami drałować z tymi walizami na milicję i tam świecić
oczyma...
Za
duże koszty, mój Mencjuszu! Ze względów ekonomicznych,
technicznych jak
i
psychologicznych było mi wygodniej w ten sposób — oświadczył
bezczelnie.
Myślisz, że teraz koszty będą mniejsze? — zapytał z ironią Mencjusz.
Liczę
na ciebie, że coś utargujesz.
Mencjusz
poczerwieniał.
Ty... ty jesteś naprawdę łajdak!
Och, nie taki wielki, jak ci się zdaje.
Zresztą nie wierzę ci — powiedział Mencjusz.
Nie
musisz — odparł spokojnie Gnat. — Powiedz lepiej, komu
przekazałeś
broń.
Potępię, a dokładnie na ręce Potępy dla muzeum odrzywolskiego.
Mam nadzieję, że Potępa był zachwycony.
Tak,
bardzo się ucieszył, że wszystko się wyjaśniło, że jego wuj
Rajzer
nareszcie
będzie zrehabilitowany.
Cieszę
się razem z nim — powiedział Gnat. — Powiedz mi jeszcze
—
zawahał
się na moment — w jakim charakterze wystąpiłeś.
173
Jako
wasz wysłannik... to znaczy — chrząknął Mencjusz —
pełnomocnik.
Ale
myślę... — zawahał się.
Co myślisz?
Że
teraz pofatygujecie się do niego osobiście i wyjaśnicie pewne
szczegóły,
których
jest bardzo ciekawy. Mam nadzieję, że to załatwisz, Gnat.
Masz nadzieję, czy pewność? — Zyzio wbił w niego ciężkie spojrzenie.
Pewność — odparł powoli Mencjusz.
I
chyba nie pomyliłeś się, synu — zakończył z niepewnym
uśmiechem
Gnat.
Przez miesiąc nie wziąłem tych notatek do ręki. Miałem wszystkiego dosyć. Na przyszłość będę pisał z „głowy", może nie będzie tak denerwujące... Dopiero teraz, gdy wszystko się trochę uleżało, postanowiłem zakończyć te zapiski.
A więc mamy już tę sprawę poza sobą. Właściwie powinniśmy być szczęśliwi. Dzięki Mencjuszowi wygrzebaliśmy się jakoś z tej nieszczęsnej afery. Nie obyło się wprawdzie bez małej przeprawy z opieką domową, ale na szczęście nie zastosowano żadnych represji...
Prasę mieliśmy dobrą. „Głos Odrzywolski" zamieścił nasze zdjęcia i wypocił artykuł pod wielkim tytułem:
„ Ci wspaniali chłopcy znaleźli broń partyzancką z czasów wojny i z własnej inicjatywy przekazali muzeum naszego miasta".
Trochę nam głupio było, jak to czytaliśmy. Znów 1:0 dla Mencjusza.
Defonsiacy oczywiście próbowali nas wykpić i wysmażyli artykuł w swojej gazecie pod tytułem: Czterech Wspaniałych oraz jeszcze wspanialsza wsypa. Ale niewiele nam zaszkodzili. Wiadomo, że Defonsiacy czepiają się byle czego i stale najeżdżają na nas, Rejtaniaków. Więc nikt nie brał poważnie tych gryzmołów, przeciwnie chłopaki z naszej budy tym bardziej brali nas w obronę.
W ogóle tośmy chyba mimo wszystko zaimponowali szkolnemu bractwu tą naszą akcją w browarze.
Naiwniacy, gdyby wszystko wiedzieli! Rzecz jednak w tym, że nie znają całej prawdy i nie poznają jej chyba, póki nie opublikuję tych notatek. Ale czy je opublikuję? Bardzo wątpię. Może kiedyś po latach...
Muszę jeszcze dodać, że byliśmy z oficjalną wizytą u pana Potępy i wyraziliśmy nasze szczere ubolewanie z powodu tego, co zaszło... Ze strachem szliśmy na tę wizytę, mimo że Mencjusz przygotował grunt. Ale Potępa zachował się wspaniale. Powiedział, że nie ma o czym mówić, że istotnie jego działania mogły nam się wydać podejrzane, zważywszy na okoliczności, i że nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy teraz zostali przyjaciółmi.
174
Tak więc niby wszystko jest znów okay, jakby powiedzieli ci „Wspaniali" z filmu. Ale naprawdę to nie jest dobrze. Coś się rozprzęgło w naszej paczce. Prawie nie odzywamy się do siebie. A kiedy ktoś nas nazwie Wspaniałymi, choćby bez żadnego szyderstwa, zaciskamy niebezpiecznie pięści i mamy ochotę od razu walić w gębę.
Gnat zakazał nam wspominać o tej całej historii i polecił mi zniszczyć notatki. Ale uważam, że nie ma racji, i chowam je głęboko, na sam spód szuflady.