A & B Strygaccy Pora辳zczow

Arkadij i Borys Strugaccy





Pora Deszcz贸w


Prze艂o偶y艂a: Irena Lewandowska



Kiedy Irma wysz艂a, chuda, d艂ugonoga, u艣miechaj膮c si臋 po doros艂emu szerokimi i jaskrawoczerwonymi jak u matki ustami, d艂ugo zamykaj膮c za sob膮 drzwi, Wiktor zaj膮艂 si臋 starannym zapalaniem papierosa. To wcale nie jest dziecko, my艣la艂 oszo艂omiony, dzieci nie rozmawiaj膮 w ten spos贸b. To nawet nie brutalno艣膰, to okrucie艅stwo i nawet nie okrucie艅stwo - po prostu jest jej wszystko jedno. Jakby nam udowodni艂a twierdzenie matematyczne - wszystko obliczy艂a, przeanalizowa艂a, rzeczowo zakomunikowa艂a wynik i oddali艂a si臋 potrz膮saj膮c warkoczykami, absolutnie spokojna.

Przezwyci臋偶aj膮c za偶enowanie Wiktor spojrza艂 na Lol臋. Na twarzy mia艂a czerwone plamy, wargi jej dr偶a艂y, jakby chcia艂a si臋 rozp艂aka膰, ale oczywi艣cie p艂aka膰 nie zamierza艂a, by艂a rozw艣cieczona do ostateczno艣ci.

- Widzisz? - zapyta艂a Wysokim g艂osem. - Taka smarkata... G贸wniara! Nie ma dla niej nic 艣wi臋tego, ka偶de s艂owo - zniewaga, jakbym nie by艂a jej matk膮, tylko szmat膮 do pod艂ogi, o kt贸r膮 mo偶na wytrze膰 buty. Wstyd mi przed s膮siadami! Paskudztwo, chamka...

Tak, pomy艣la艂 Wiktor, i ja z t膮 kobiet膮 偶y艂em. Chodzi艂em z ni膮 w g贸ry, czyta艂em jej Baudelairea, dr偶a艂em od jej dotkni臋cia, pami臋tam jej zapach., jzdaje si臋, 偶e nawet bi艂em si臋 o ni膮. Do dzisiaj nie rozumiem, o czym ona my艣la艂a, kiedy czyta艂em jej Baudelairea? Nie, to doprawdy zdumiewaj膮ce, 偶e uda艂o mi si臋 od niej uciec. Po prostu niepoj臋te, jak to si臋 sta艂o, 偶e mnie wypu艣ci艂a? Zapewne te偶 nie by艂em bukiecikiem fio艂k贸w. Pewnie i teraz nie jestem, ale wtedy pi艂em jeszcze wi臋cej ni偶 obecnie, a do tego uwa偶a艂em si臋 za wielkiego poet臋.

- Ty, oczywi艣cie, nie masz do tego g艂owy, gdzie tam - m贸wi艂a Lola - 偶ycie w stolicy, r贸偶ne tam primabaleriny, artystki... Wiem wszystko. Nie wyobra偶aj sobie, 偶e my o niczym nie wiemy. I ta twoja ogromna forsa, i kochanki, i nie ko艅cz膮ce si臋 skandale... Je艣li chcesz wiedzie膰, mnie to jest doskonale oboj臋tne, nie przeszkadza艂am ci, robi艂e艣 co chcia艂e艣...

W og贸le gubi j膮 to, 偶e bardzo du偶o m贸wi. Jako panna by艂a cicha, milcz膮ca i tajemnicza. S膮 takie panienki, kt贸re od urodzenia wiedz膮, jak si臋 zachowa膰. Ona wiedzia艂a. Zreszt膮 i teraz w艂a艣ciwie nie藕le wygl膮da, kiedy na przyk艂ad siedzi milcz膮c na kanapie z papierosem i pokazuje kolana... albo nagle splecie d艂onie na karku i si臋 przeci膮gnie... Na prowincjonalnego adwokata to powinno nadzwyczajnie dzia艂a膰... Wiktor wyobrazi艂 sobie sympatyczny wiecz贸r - ten stolik przysuni臋ty tak do kanapy, butelka, szampan pieni si臋 w kielichach, przewi膮zana wst膮偶eczk膮 bombonierka czekolady i sam adwokat - wykrochmalony, muszka pod szyj膮. Wszystko jak u ludzi i nagle wchodzi Irma... Koszmar, pomy艣la艂 Wiktor, nieszcz臋sna kobieta.

- Sam powiniene艣 zrozumie膰 - m贸wi艂a Lola - 偶e nie chodzi o pieni膮dze, nie pieni膮dze teraz o wszystkim decyduj膮. - Ju偶 si臋 uspokoi艂a, czerwone plamy znik艂y. - Wiem, 偶e na sw贸j spos贸b jeste艣 uczciwym cz艂owiekiem, kapry艣nym, rozpuszczonym, ale przecie偶 nie z艂ym. Zawsze nam pomaga艂e艣 i je偶eli o to chodzi, nie mam do ciebie 偶adnych pretensji. Ale nie taka pomoc jest mi teraz potrzebna. Nie mog臋 powiedzie膰, 偶e jestem szcz臋艣liwa, ale unieszcz臋艣liwi膰 mnie r贸wnie偶 ci si臋 nie uda艂o. Masz swoje 偶ycie, a ja mam swoje. Nawiasem m贸wi膮c, jeszcze nie jestem stara i niejedno jeszcze przede mn膮...

Dziecko trzeba b臋dzie zabra膰, pomy艣la艂 Wiktor. Jak wida膰, Lola ju偶 o wszystkim zadecydowa艂a. Je偶eli Irm臋 tu zostawi膰, w domu zacznie si臋 piek艂o. Dobrze, ale gdzie ja j膮 podziej臋? Spr贸buj by膰 uczciwy, zaproponowa艂 sam sobie, po prostu uczciwy. Tu trzeba uczciwie, to nie zabawka... Bardzo uczciwie przypomnia艂 sobie swoje 偶ycie w stolicy. - Niedobrze, pomy艣la艂. Mo偶na oczywi艣cie naj膮膰 gosposi臋. To znaczy wynaj膮膰 na stale mieszkanie... Zreszt膮 nie o to chodzi - Irma powinna by膰 ze mn膮, a nie z gosposi膮. .. Podobno dzieci wychowywane przez ojc贸w - to najlepsze dzieci. Poza tym ona mi si臋 podoba, chocia偶 to bardzo - dziwne dziecko. A w og贸le to m贸j obowi膮zek. Obowi膮zek uczciwego cz艂owieka i ojca. I w tym wszystkim jest wiele mojej winy. Ale to wszystko literatura. A gdyby tak uczciwie? Je艣li uczciwie - to si臋 boj臋. Dlatego, 偶e ona b臋dzie sta艂a przede mn膮 u艣miechaj膮c si臋 szerokimi ustami, a co ja jej potrafi臋 powiedzie膰? Czytaj, czytaj codziennie, czytaj, jak mo偶esz najwi臋cej, nie musisz robi膰 nic innego, tylko czytaj. Ona to wie i beze mnie, a nic wi臋cej nie mam jej do powiedzenia. Dlatego w艂a艣nie si臋 boj臋... Ale to jeszcze nie wszystko, je艣li zupe艂nie uczciwie. Ja nie chc臋, i o to w艂a艣nie chodzi. Przyzwyczai艂em si臋 do samotno艣ci. I lubi臋 samotno艣膰. Nie chc臋, 偶eby by艂o inaczej... I tak to w艂a艣nie wygl膮da, je艣li zupe艂nie uczciwie. Obrzydliwie wygl膮da, jak zreszt膮 ka偶da prawda. Cynicznie wygl膮da, egoistycznie, wstr臋tnie. Uczciwie.

- Dlaczego milczysz? - zapyta艂a Lola. - Masz zamiar tak milcze膰 bez ko艅ca?

- Nie, nie, s艂ucham ci臋 - po艣piesznie powiedzia艂 Wiktor.

- Naprawd臋 s艂uchasz? Od p贸艂 godziny czekam, 偶eby艣 by艂 艂askaw zareagowa膰. Ostatecznie to nie tylko m贸j e dziecko...

A z ni膮 te偶 trzeba uczciwie? - pomy艣la艂 Wiktor. Z ni膮 to ju偶 zupe艂nie nie mam ochoty - uczciwie. Ona zdaje si臋, wyobrazi艂a sobie, 偶e taki problem mo偶na rozwi膮za膰 w ci膮gu paru sekund, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca, mi臋dzy jednym papierosem a drugim.

- Zrozum - powiedzia艂a Lola - przecie偶 nie proponuj臋, 偶eby艣 si臋 sam ni膮 zajmowa艂. Przecie偶 wiem, 偶e jej nie we藕miesz i dzi臋ki Bogu, 偶e nie we藕miesz, zupe艂nie si臋 do tego nie nadajesz. Ale przecie偶 masz znajomo艣ci, kontakty, pomimo wszystko jeste艣 do艣膰 znanym cz艂owiekiem - pom贸偶 mi j膮 jako艣 urz膮dzi膰! S膮 u nas przecie偶 jakie艣 szko艂y dla uprzywilejowanych, pensje, specjalne gimnazja. Irma jest zdolnym, muzykalnym dzieckiem, ma zdolno艣ci matematyczne i do j臋zyk贸w.

- Pensja - powiedzia艂 Wiktor. - Tak, oczywi艣cie... pensja... Sierociniec... Nie, nie, 偶artuj臋. Warto nad tym pomy艣le膰.

- O czym tu my艣le膰? Ka偶dy by si臋 cieszy艂, gdyby m贸g艂 umie艣ci膰 swoje dziecko na dobrej pensji albo w specjalnym gimnazjum. 呕ona naszego dyrektora...

- S艂uchaj Lolu - powiedzia艂 Wiktor. - To jest dobry pomys艂 i postaram si臋 co艣 za艂atwi膰. Ale to nie takie proste, i na to potrzebny jest czas. Oczywi艣cie napisz臋.

- Napisz臋! To ca艂y ty. Nie trzeba pisa膰, tylko jecha膰, osobi艣cie prosi膰, k艂ania膰 si臋! Tak czy inaczej nic tu nie robisz! Tylko pijesz i w艂贸czysz si臋 z dziwkami! Czy naprawd臋 tak trudno, dla rodzonej c贸rki...

O do diab艂a, pomy艣la艂 Wiktor, jak tu jej wszystko wyt艂umaczy膰? Znowu zapali艂 papierosa, wsta艂 i przespacerowa艂 si臋 po pokoju. Za oknem zmierzcha艂o si臋 i po dawnemu la艂 deszcz, obfity, ci臋偶ki, niespieszny - deszcz, kt贸rego by艂o bardzo du偶o i kt贸ry wyra藕nie donik膮d si臋 nie spieszy艂.

- Ach, jak ty mi obrzyd艂e艣! - powiedzia艂a Lola z nieoczekiwan膮 z艂o艣ci膮 - gdyby艣 wiedzia艂, jak mi obrzyd艂e艣...

Czas i艣膰, pomy艣la艂 Wiktor. Zaczyna si臋 艣wi臋ty macierzy艅ski gniew, w艣ciek艂o艣膰 porzuconej kobiety i temu podobne. Tak czy inaczej, dzisiaj nic jej nie odpowiem. I niczego nie b臋d臋 obiecywa艂...

W niczym nie mo偶na na ciebie liczy膰 - m贸wi艂a dalej Lola. - Nieudany m膮偶, ojciec do niczego.... modny pisarz, widzicie go! Rodzonej c贸rki nie potrafi艂 wychowa膰... Pierwszy lepszy kmiot zna si臋 na ludziach lepiej ni偶 ty! No i co ja mam teraz robi膰? Z ciebie przecie偶 nie ma 偶adnego po偶ytku. Sama goni臋 resztk膮 si艂 i nic z tego nie wynika. Nic dla niej nie znacz臋, pierwszy lepszy mokrzak jest dla niej sto razy wa偶niejszy ni偶 ja. No, nic, jeszcze zobaczysz! Ty jej niczego nie uczysz, doczekasz si臋, 偶e tamci j膮 naucz膮! Doczekasz si臋, 偶e napluje ci w mord臋 tak jak mnie...

- Przesta艅, Lolu - powiedzia艂 Wiktor krzywi膮c si臋. - Chyba jednak troch臋 przesadzasz. Jestem jej ojcem, to prawda, ale ty jeste艣 jej matk膮... Twoim zdaniem wszyscy s膮 winni opr贸cz ciebie...

- Wyno艣 si臋! - powiedzia艂a Lola.

- Wiesz, co ci powiem? - powiedzia艂 Wiktor. - Nie mam zamiaru si臋 z tob膮 k艂贸ci膰. B臋d臋 my艣le膰. A ty...

Sta艂a teraz wyprostowana i nieomalI dygota艂a, przewiduj膮c oskar偶enie, gotowa z rozkosz膮 rzuci膰 si臋 w k艂贸tni臋.

- A ty - spokojnie powiedzia艂 Wiktor - postaraj si臋 nie denerwowa膰. Co艣 wymy艣limy. Zadzwoni臋 do ciebie.

Wszed艂 do przedpokoju i w艂o偶y艂 p艂aszcz. P艂aszcz by艂 jeszcze mokry. Wiktor zajrza艂 do pokoju Irmy, 偶eby si臋 po偶egna膰, ale Irmy nie by艂o. Okno by艂o otwarte na o艣cie偶, deszcz chlusta艂 na parapet. 艢cian臋 zdobi艂 transparent - wielkie, 艣liczne litery 偶膮da艂y Prosz臋 nigdy nie zamyka膰 okna. Transparent by艂 pomi臋ty, z艂achmaniony i pokryty ciemnymi plamami, jakby go wielokrotnie zrywano i deptano nogami. Wiktor zamkn膮艂 drzwi.

- Do widzenia Lolu - powiedzia艂. Lola nie odpowiedzia艂a.

Na ulicy by艂o ju偶 zupe艂nie ciemno. Deszcz zastuka艂 po ramionach, po kapturze. Wiktor przygarbi艂 si臋 wepchn膮艂 r臋ce g艂臋biej do kieszeni. O, na tym skwerze po raz pierwszy poca艂owali艣my si臋, pomy艣la艂. A tego domu wtedy jeszcze nie by艂o, by艂 pusty plac, a za placem - wysypisko 艣mieci, tam strzelali艣my z procy do kot贸w. W mie艣cie by艂o diabelnie du偶o kot贸w, a teraz nie widzia艂em ani jednego... Nie czytali艣my tedy w og贸le, a Irma mia艂a pe艂en pok贸j ksi膮偶ek. Jakie by艂y w moich czasach dwunastoletnie dziewczynki? Piegowate, rozchichotane stworzenia, kokardy, lalki, obrazki z zaj膮czkami i kr贸lewn膮 艢nie偶k膮, zawsze we dwie, we trzy, szepcz膮ce sobie na ucho, torebki ci膮gutek, zepsute z臋by. Czy艣cioszki, skar偶ypyty, a najlepsze z nich by艂y takie same jak my - podrapane kolana, oczy dzikie jak u rysia, sk艂onno艣膰 do odstawiania nogi... Wreszcie nast膮pi艂y nowe czasy, czy co? Nie, pomy艣la艂. To nie czasy. To znaczy czasy oczywi艣cie r贸wnie偶... A mo偶e mam c贸rk臋 wunderkinda? Przecie偶 zdarzaj膮 si臋 wunderkindy. Jestem ojcem wunderkinda. To bardzo zaszczytne, ale k艂opotliwe, i nie tyle zaszczytne, ile k艂opotliwe, zreszt膮 koniec ko艅c贸w wcale nie zaszczytne... A t臋 uliczk臋 zawsze lubi艂em, dlatego 偶e jest najw臋偶sza ze wszystkich. Tak, a oto i bijatyka. S艂usznie, u nas po prostu inaczej nie mo偶na. Tak by艂o u nas od zarania dziej贸w. A w dodatku dw贸ch na jednego...

Na rogu sta艂a latarnia. Na granicy o艣wietlonej przestrzeni m贸k艂 samoch贸d z brezentow膮 bud膮, a obok samochodu dw贸ch w b艂yszcz膮cych p艂aszczach przygina艂o do jezdni trzeciego - w czym艣 czarnym i mokrym. Wszyscy troje z wysi艂kiem niezgrabnie dreptali po kocich 艂bach. Wiktor zatrzyma艂 si臋, a nast臋pnie podszed艂 bli偶ej. Trudno by艂o poj膮膰, co tu si臋 w艂a艣ciwie dzieje. Do b贸jki niepodobne - nikt nikogo nie bije. Na zapasy dla wy艂adowania m艂odzie艅czych si艂 tym bardziej nie wygl膮da艂o - nie s艂ycha膰 zawadiackich okrzyk贸w, ani dziarskiego rechotu... Trzeci - ten w czerni - nagle wyrwa艂 si臋, upad艂 na plecy, a dwaj w p艂aszczach zwalili si臋 natychmiast na niego. I wtedy Wiktor zauwa偶y艂, 偶e drzwi samochodu by艂y szeroko otwarte i pomy艣la艂, 偶e czarnego albo w艂a艣nie wyci膮gni臋to stamt膮d, albo pr贸buj膮 go tam wepchn膮膰. Podszed艂 bardzo blisko i zarycza艂:

- Wr贸膰!

Dwaj w p艂aszczach odwr贸cili si臋 jednocze艣nie i przez kilka sekund patrzyli na Wiktora spod nasuni臋tych na oczy kaptur贸w. Wiktor zauwa偶y艂 tylko, 偶e obaj s膮 m艂odzi, 偶e usta maj膮 otwarte z wysi艂ku, a nast臋pnie obaj z niebywa艂膮 szybko艣ci膮 dali nura do samochodu, silnik zawy艂, drzwi trzasn臋艂y i samoch贸d znikn膮艂 w ciemno艣ciach. Cz艂owiek w czerni powoli wsta艂 i przyjrzawszy mu si臋 Wiktor odst膮pi艂 do ty艂u. By艂 to chory z leprozorium - 鈥渕okrzak" albo 鈥渙kularnik" jak ich nazywano z powodu 偶贸艂tych kr臋g贸w wok贸艂 oczu - w opasce z g臋stego grubego materia艂u zas艂aniaj膮cej doln膮 cz臋艣膰 twarzy. Oddycha艂 ci臋偶ko, z trudem unosz膮c resztki brwi. Po 艂ysej g艂owie sp艂ywa艂a w贸da.

- Co si臋 sta艂o? - zapyta艂 Wiktor.

Okularnik patrzy艂 nie na niego, tylko w bok, oczy wysz艂y mu na wierzch. Wiktor chcia艂 si臋 odwr贸ci膰, i wtedy co艣 go z chrz臋stem r膮bn臋艂o w kark, a kiedy oprzytomnia艂, stwierdzi艂, 偶e le偶y twarz膮 do g贸ry pod chlustaj膮c膮 rynn膮. Woda wpada艂a mu do ust, by艂a ciep艂awa, o posmaku rdzy. Pluj膮c i kaszl膮c odsun膮艂 si臋 i usiad艂, opieraj膮c plecy o ceglany mur. Woda, kt贸ra nagromadzi艂a si臋 w kapturze pop艂yn臋艂a teraz za ko艂nierz, mocz膮c plecy. W g艂owie hucza艂y dzwony, tr膮bi艂y tr膮by i bi艂y b臋bny. Przez t臋 orkiestr臋 Wiktor wypatrzy艂 przed sob膮 chud膮 ciemn膮 twarz. Znajom膮. Gdzie艣 ju偶 go widzia艂. Jeszcze przed tym zanim us艂ysza艂 szcz臋k w艂asnych z臋b贸w... Pomaca艂 j臋zykiem, ruszy艂 szcz臋k膮. Z臋by by艂y w porz膮dku. Ch艂opiec nabra艂 pod rynn膮 wody w d艂onie i chlusn膮艂 mu w oczy.

- Mi艂y m贸j - powiedzia艂 Wiktor. - Wystarczy.

- Wydawa艂o mi si臋, 偶e pan jeszcze nie oprzytomnia艂 - powiedzia艂 ch艂opiec z powag膮.

Wiktor ostro偶nie wsun膮艂 d艂o艅 pod kaptur i pomaca艂 kark. Tam by艂 guz - nic strasznego, 偶adnych pogruchotanych ko艣ci, nawet krwi nie by艂o.

- Kto to mnie tak? - zapyta艂 z zadum膮. - Nie ty, mam nadziej臋?

- B臋dzie pan m贸g艂 i艣膰 sam, panie Baniew? - zapyta艂 ch艂opiec. - A mo偶e kogo艣 zawo艂a膰? Widzi pan, jest pan dla mnie za ci臋偶ki.

Wiktor przypomnia艂 sobie, kto to jest.

- Znam ci臋 - powiedzia艂. - Ty jeste艣 Bol-Kunac, kolega mojej c贸rki.

- Tak - powiedzia艂 ch艂opiec.

- No i bardzo dobrze. Nie trzeba nikogo wo艂a膰 i nikomu o niczym m贸wi膰. Mo偶e tylko posied藕my jeszcze chwil臋 i oprzytomnijmy.

Teraz zauwa偶y艂, 偶e z Bol-Kunacem te偶 nie wszystko jest w porz膮dku. Na jego policzku ciemnia艂 艣wie偶y siniak, a g贸rna warga by艂a spuchni臋ta i krwawi艂a.

- Mo偶e jednak kogo艣 zawo艂am - powiedzia艂 Bol-Kunac.

- A czy warto?

- Widzi pan, panie Baniew, nie podoba mi si臋 spos贸b w jaki drga pa艅ski policzek.

- Naprawd臋? - Wiktor obmaca艂 twarz. Policz臋 k nie drga艂. - To ci si臋 tylko wy daj e... Tak. Teraz spr贸bujemy wsta膰. Co nale偶y zrobi膰 w tym celu? W tym celu trzeba podci膮gn膮膰 nogi pod siebie... - podci膮gn膮艂 nogi pod siebie i nogi wyda艂y mu si臋 niezupe艂nie w艂asne. - Nast臋pnie lekko odpychaj膮c si臋 od 艣ciany przenie艣膰 艣rodek ci臋偶ko艣ci w taki spos贸b... - nijak nie udawa艂o mu si臋 przenie艣膰 艣rodka ci臋偶ko艣ci, co艣 przeszkadza艂o. Czym oni mnie tak urz膮dzili, pomy艣la艂. I to jak sprytnie...

- Pan sobie przydepta艂 p艂aszcz - zawiadomi艂 go ch艂opiec, ale Wiktor ju偶 sam uporz膮dkowa艂 Swoje r臋ce i nogi, sw贸j p艂aszcz i swoj膮 orkiestr臋 pod czaszk膮. Wsta艂. Pocz膮tkowo trzeba by艂o trzyma膰 si臋 troch臋 艣ciany, ale potem posz艂o lepiej.

- Aha - powiedzia艂. - To znaczy, 偶e ci膮gn膮艂e艣 mnie stamt膮d do tej rynny. Dzi臋kuj臋.

Latarnia by艂a na miejscu, ale nie by艂o ani samochodu, ani okularnika. Nikogo nie by艂o. Tylko male艅ki Bol-Kunac ostro偶nie g艂adzi艂 sw贸j siniak mokr膮 d艂oni膮.

- Gdzie si臋 oni wszyscy podzieli? - zapyta艂 Wiktor. Ch艂opiec nie odpowiedzia艂.

- Sam tu le偶a艂em? - zapyta艂 Wiktor. - Nikogo wi臋cej nie by艂o?

- Chod藕my, odprowadz臋, pana - powiedzia艂 Bol-Kunac. - Dok膮d pan woli i艣膰? Do domu?

- Poczekaj - powiedzia艂 Wiktor. - Widzia艂e艣, jak oni chcieli z艂apa膰 okularnika?

- Widzia艂em jak on pana uderzy艂 - odpowiedzia艂 Bol-Kunac.

- Kto?

- Nie pozna艂em. Sta艂 ty艂em.

- A ty gdzie by艂e艣?

- Widzi pan, ja le偶a艂em tu, za rogiem...

- Nic nie rozumiem - powiedzia艂 Wiktor. - Mo偶e z moj膮 g艂ow膮 jest co艣 nie w porz膮dku... Dlaczego w艂a艣ciwie le偶a艂e艣 za rogiem? Mieszkasz tam?

- Widzi pan, le偶a艂em poniewa偶 mnie og艂uszono wcze艣niej. Nie ten, kt贸ry pana uderzy艂, ten drugi.

- Okularnik?

Szli powoli, staraj膮c trzyma膰 si臋 jezdni, 偶eby nie kapa艂o z dach贸w.

- N - nie - odpowiedzia艂 Bol-Kunac po chwili namys艂u. - Moim zdaniem 偶aden nie mia艂 okular贸w.

- O Bo偶e - powiedzia艂 Wiktor. Wsun膮艂 r臋k臋 pod kaptur i pomaca艂 guza. - M贸wi臋 o tym tr臋dowatym, nazywaj膮 ich okularnikami. No wiesz, ci z leprozorium... Mokrzaki...

- Nie wiem - pow艣ci膮gliwie odezwa艂 si臋 Bol-Kunac. - Moim zdaniem oni Wszyscy byli zupe艂nie zdrowi.

- No - no - powiedzia艂 Wiktor. Odczu艂 pewien niepok贸j i nawet przystan膮艂. - Ty co, chcesz mi wm贸wi膰, 偶e tam nie by艂o tr臋dowatego? Z czarn膮 opask膮, ca艂y na czarno...

- On wcale nie jest tr臋dowaty! - nieoczekiwanie zapalczywie powiedzia艂 Bol-Kunac. - Jest zdrowszy od pana...

Po raz pierwszy w tym ch艂opcu pojawi艂o si臋 co艣 ch艂opi臋cego i natychmiast znik艂o.

- Nie jest dla mnie zupe艂nie jasne, dok膮d idziemy - powiedzia艂 po chwili milczenia poprzednim beznami臋tnym i powa偶nym g艂osem. - Najpierw wyda艂o mi si臋, 偶e zmierza pan w kierunku domu, ale teraz widz臋, 偶e idziemy w przeciwn膮 stron臋.

Wiktor wci膮偶 sta艂 patrz膮c na niego z g贸ry na d贸艂. Jedno warte drugiego, pomy艣la艂. Wszystko obliczy艂, przeanalizowa艂 i spokojnie postanowi艂 nie informowa膰 mnie o rezultacie. I nie zamierza mi opowiedzie膰, co tu si臋 sta艂o. Ciekawe dlaczego? Bandyci? Nie wygl膮da na to. A mo偶e jednak bandyci? Wiesz, czasy si臋 zmieniaj膮... G艂upie gadanie, znam dzisiejszych bandyt贸w...

- Wszystko si臋 zgadza - powiedzia艂 i ruszy艂 dalej. - Idziemy do hotelu, ja tam mieszkam.

Ch艂opiec, wyprostowany, mokry i surowy szed艂 obok. Prze艂amuj膮c niejak膮 niezr臋czno艣膰 Wiktor po艂o偶y艂 mu r臋k臋 na ramieniu. Nic szczeg贸lnego nie zasz艂o - ch艂opiec jako艣 to 艣cierpia艂. Zreszt膮 bardzo mo偶liwe, 偶e po prostu uzna艂, i偶 jego rami臋 okaza艂o si臋 przydatne w celach 艣ci艣le utylitarnych, jako oparcie dla poszkodowanego.

- Musz臋 ci powiedzie膰 - niezwykle poufnym tonem oznajmi艂 Wiktor - 偶e ty i Irma macie dziwny spos贸b prowadzenia rozmowy. My w dzieci艅stwie rozmawiali艣my inaczej.

- Doprawdy? - uprzejmie zapyta艂 Bol-Kunac. - To znaczy jak?

- No, na przyk艂ad twoje pytanie brzmia艂oby tak - chyba zasuwasz? Bol-Kunac wzruszy艂 ramionami.

- Chce pan powiedzie膰, 偶e tak by艂oby lepiej?

- Na Boga, nie! Chc臋 tylko powiedzie膰, 偶e by艂oby naturalniej.

- W艂a艣nie to co najnaturalniejsze - zauwa偶y艂 Bol-Kunac - najmniej przystoi cz艂owiekowi.

Wiktor poczu艂 jaki艣 wewn臋trzny ch艂贸d. I niepok贸j. Mo偶e nawet strach. Jakby kot parskn膮艂 mu 艣miechem prosto w twarz.

- To co naturalne, zawsze jest prymitywne - ci膮gn膮艂 tymczasem dalej Bol-Kunac. - A cz艂owiek jest istot膮 skomplikowan膮, naturalno艣膰 do niego nie pasuje. Pan mnie rozumie, panie Baniew?

- Tak - powiedzia艂 Wiktor. - Oczywi艣cie.

By艂o co艣 zdumiewaj膮co fa艂szywego w tym, jak po ojcowsku trzyma艂 r臋k臋 na ramieniu tego dzieciaka, kt贸ry nie by艂 dzieckiem. A偶 mu 艂okie膰 zdr臋twia艂. Ostro偶nie cofn膮艂 r臋k臋 i wsadzi艂 j膮 do kieszeni.

- Ile masz lat? - zapyta艂.

- Czterna艣cie - odpowiedzia艂 z roztargnieniem Bol-Kunac.

- A - a...

Ka偶dy ch艂opiec na miejscu Bol-Kunaca zainteresowa艂by si臋 tym irytuj膮co niejasnym a - a, ale Bol-Kunac nie by艂 ka偶dym ch艂opcem, by艂 nie ka偶dym. Nie interesowa艂y go intryguj膮ce monosylaby. Bol-Kunac rozmy艣la艂 nad relacjami mi臋dzy naturalnym i prymitywnym w naturze i w spo艂ecze艅stwie. 呕a艂owa艂, 偶e trafi艂 mu si臋 tak nieinteligentny rozm贸wca i do tego jeszcze r膮bni臋ty w g艂ow臋.

Wyszli teraz na Alej臋 Prezydenta. Tu by艂o ju偶 bardzo du偶o latarni i nawet trafiali si臋 przechodnie, po艣pieszni, przygarbieni wielodniowym deszczem m臋偶czy藕ni i kobiety. By艂y tu o艣wietlone wystawy sklepowe i rozjarzone neonowym blaskiem wej艣cie do kina, gdzie pod daszkiem t艂oczyli si臋 bardzo jednakowi m艂odzi ludzie nieokre艣lonej p艂ci w b艂yszcz膮cych p艂aszczach do kostek. A nad tym wszystkim poprzez deszcz b艂yska艂y z艂ote i niebieskie zakl臋cia Prezydent jest ojcem narodu, Legionista Wolno艣ci, to wierny syn prezydenta, Armia - nasza nieustraszona s艂awa...

Si艂膮 inercji wci膮偶 jeszcze szli jezdni膮 i przeje偶d偶aj膮cy samoch贸d zatr膮biwszy gniewnie przep臋dzi艂 ich na chodnik i obryzga艂 brudn膮 wod膮.

- A ja my艣la艂em, 偶e masz co najmniej osiemdziesi膮t lat - powiedzia艂 Wiktor.

- Chyba pan zasuwa - wstr臋tnym g艂osem zapyta艂 Bol-Kunac i Wiktor roze艣mia艂 si臋 z ulg膮. Jednak by艂 to zwyczajny ch艂opiec, zwyczajny normalny wunderkind, co to si臋 naczyta艂 Heibora, Zurzmansona, Fromfha i by膰 mo偶e nawet przebrn膮艂 przez Spenglera.

- Mia艂em w dzieci艅stwie koleg臋 - powiedzia艂 Wiktor - kt贸ry postanowi艂 przeczyta膰 Hegla w oryginale i nawet w ko艅cu przeczyta艂, tyle 偶e sta艂 si臋 schizofrenikiem. Ty, w twoim wieku, niew膮tpliwie wiesz, co to takiego schizofrenik.

- Tak, wiem - powiedzia艂 Bol-Kunac.

- I nie boisz si臋?

- Nie.

Podeszli do hotelu i Wiktor zaproponowa艂:

- Mo偶e zajdziesz do mnie, 偶eby si臋 wysuszy膰?

- Dzi臋kuj臋. W艂a艣nie zamierza艂em prosi膰 o pozwolenie odwiedzenia pana. Po pierwsze, chc臋 panu co艣 jeszcze powiedzie膰, a po drugie, chcia艂bym zadzwoni膰. Pozwoli pan?

Wiktor pozwoli艂. Weszli przez obrotowe drzwi, mijaj膮c portiera, kt贸ry na widok Wiktora zdj膮艂 czapk臋.. Wiktor poczuj dobrze sobie znane wzburzenie, przedsmak nadchodz膮cego wieczoru, kiedy mo偶na b臋dzie pi膰, gada膰 co 艣lina na j臋zyk przyniesie i odsun膮膰 艂okciem na jutro to, co tak irytuj膮co atakowa艂o dzisiaj; przedsmak Jula Golema i doktora R. Kwadrygi, by膰 mo偶e poznam jeszcze kogo艣, niewykluczone 偶e co艣 si臋 wydarzy - jaka艣 awantura, albo narodzi si臋 fabu艂a - i zam贸wi臋 sobie dzisiaj minogi, niech b臋dzie mi艂o i przyjemnie, - a ostatnim autobusem pojad臋 do Diany.

Kiedy Wiktor odbiera艂 klucze w recepcji, za jego plecami odbywa艂a si臋 rozmowa. Bol-Kunac rozmawia艂 ze szwajcarem. 鈥淧o co si臋 tu pchasz?" - sycza艂 portier. - 鈥淧rzyszed艂em porozmawia膰 z panem Baniewem." 鈥淛a ci poka偶臋 rozmowy z panem Baniewem - sycza艂 portier. - W艂贸czysz si臋 po restauracjach. .." 鈥淧rzyszed艂em porozmawia膰 z panem Baniewem - powtarza艂 Bol-Kunac. - Restauracje mnie nie interesuj膮". 鈥淭ego brakowa艂o 偶eby takiego szczeniaka interesowa艂y restauracje... A ja ci臋 zaraz st膮d wyrzuc臋..." Wiktor wzi膮艂 klucz i odwr贸ci艂 si臋.

- E... - powiedzia艂. Znowu zapomnia艂 nazwiska portiera. - Ch艂opak jest ze mn膮, wszystko w porz膮dku.

Portier nic nie odpowiedzia艂, min臋 mia艂 niezadowolon膮.

Wiktor i Bol-Kunac weszli na g贸r臋. W pokoju Wiktor z rozkosz膮 zrzuci艂 p艂aszcz i pochyli艂 si臋, 偶eby rozsznurowa膰 buty. Krew uderzy艂a mu do g艂owy i poczu艂 powolne bolesne pulsowanie w tym miejscu, gdzie znajdowa艂 si臋 guz, ci臋偶ki i okr膮g艂y jak o艂owiana kula. Natychmiast wyprostowa艂 si臋, opar艂 o futryn臋 i zaczai zdejmowa膰 but przytrzymuj膮c pi臋t臋 czubkiem drugiego. Bol-Kunac sta艂 obok, kapa艂a z niego woda.

- Rozbieraj si臋 - powiedzia艂 Wiktor. - Powie艣 wszystko na kaloryferze, zaraz dam ci r臋cznik.

- Chcia艂bym zadzwoni膰, je偶eli pan pozwoli - odpar艂 Bol-Kunac nie ruszaj膮c si臋 z miejsca.

- Bardzo prosz臋 - Wiktor 艣ci膮gn膮艂 drugi but i w mokrych skarpetkach poszed艂 do 艂azienki. Rozbieraj膮c si臋, s艂ysza艂 jak ch艂opiec cicho rozmawia, spokojnie i niewyra藕nie. Tylko raz jasno i dobitnie powiedzia艂 鈥淣ie wiem". Wiktor wytar艂 si臋 r臋cznikiem, narzuci艂 szlafrok, wyj 膮艂 czyste prze艣cierad艂o k膮pielowe i wszed艂 do pokoju. - Masz - rzek艂 i od razu zorientowa艂 si臋, 偶e wszystko na nic. Bol-Kunac nadal sta艂 pod drzwiami i nadal z niego kapa艂o. .

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂. - Widzi pan, musz臋 ju偶 i艣膰. Chcia艂bym jeszcze tylko...

- Przezi臋bisz si臋 - rzek艂 Wiktor.

- Nie, prosz臋 si臋 nie niepokoi膰, dzi臋kuj臋 panu. Ja si臋 nie przezi臋bi臋. Chcia艂bym tylko jeszcze om贸wi膰 z panem pewien problem. Czy Irma nic nie m贸wi艂a?

Wiktor rzuci艂 prze艣cierad艂o na kanap臋, przykucn膮艂 przed barkiem, wyj膮艂 butelk臋 i szklank臋.

- Irma m贸wi艂a mi mn贸stwo rzeczy - odpar艂 dosy膰 ponuro. Nala艂 do szklanki d偶inu na wysoko艣膰 palca i dola艂 troch臋 wody.

- Nie przekaza艂a panu naszego zaproszenia?

- Nie, 偶adnych zaprosze艅 mi nie przekazywa艂a. Masz, wypij.

- Dzi臋kuj臋 panu, nie trzeba. Je艣li Irma nie przekaza艂a, to ja przeka偶臋. Chcieliby艣my si臋 z panem spotka膰, je艣li mo偶na.

- Jacy - my?

- Gimnazjali艣ci. Widzi pan, czytali艣my pa艅skie ksi膮偶ki chcieliby艣my zada膰 panu kilka pyta艅.

- Hm - powiedzia艂 Wiktor z pow膮tpiewaniem. - Jeste艣 pewien, 偶e to b臋dzie dla wszystkich interesuj膮ce?

- My艣l臋, 偶e tak.

- Ale ja nie pisz臋 dla gimnazjalist贸w - przypomnia艂 Wiktor.

- To niewa偶ne - powiedzia艂 Bol-Kunac z 艂agodnym uporem. - Czy pan by si臋 zgodzi艂? Wiktor z zadum膮 pobe艂ta艂 w szklance przejrzysty p艂yn.

- A mo偶e jednak si臋 napijesz? - zapyta艂. - Najlepsze lekarstwo na przezi臋bienie. Nie? W takim razie sam to wypij臋. - Wychyli艂 szklank臋. - Dobrze, zgadzam si臋. Tylko bez 偶adnych afisz贸w, og艂osze艅 i tak dalej. W najw臋偶szym kr臋gu. Wy i ja... Kiedy?

- Kiedy panu b臋dzie wygodnie. Nie藕le by艂oby w tym tygodniu. Rano.

- Powiedzmy za dwa - trzy dni. Tylko niezbyt wcze艣nie. Powiedzmy w pi膮tek o jedenastej. Dobrze b臋dzie?

- Tak. W pi膮tek o jedenastej. W gimnazjum. Przypomnie膰 panu?

- Obowi膮zkowo - powiedzia艂 Wiktor. - O rautach, soirees i bankietach, jak r贸wnie偶 o wiecach, spotkaniach i naradach zawsze staram si臋 zapomnie膰.

- Dobrze, przypomn臋 panu - rzek艂 Bol-Kunac. - A teraz je偶eli pan pozwoli, to ju偶 p贸jd臋. Do widzenia, panie Baniew.

- Poczekaj, odprowadz臋 ci臋 - powiedzia艂 Wiktor. - Bo jeszcze ten... portier co艣 ci zrobi. Dzisiaj jest w wyj膮tkowo z艂ym humorze, a sam wiesz jacy s膮 portierzy...

- Dzi臋kuj臋 panu, ale prosz臋 si臋 nie niepokoi膰 - powiedzia艂 Bol-Kunac. - To m贸j ojciec.

I wyszed艂. Wiktor nala艂 sobie jeszcze raz na palec d偶inu i pad艂 na fotel. Tak, pomy艣la艂. Biedny portier. Jak on si臋 nazywa? G艂upio, 偶e zapomnia艂em, b膮d藕 co b膮d藕 jeste艣my towarzyszami w nieszcz臋艣ciu, kolegami. Trzeba b臋dzie z nim porozmawia膰, wymieni膰 do艣wiadczenia. Na pewno ma d艂u偶szy sta偶... C贸偶 za zdumiewaj膮ca koncentracja wunderkind贸w w moim zat臋ch艂ym ojczystym miasteczku. Mo偶e to skutek podwy偶szonej wilgotno艣ci?... Odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i skrzywi艂 si臋 z b贸lu. A to dra艅, czym on mnie tak? Pomaca艂 guz. Najpewniej gumow膮 pa艂k膮. Zreszt膮 sk膮d mam w艂a艣ciwie wiedzie膰, jak skutkuje gumowa pa艂ka. Jak dzia艂a modernistyczne krzes艂o w 鈥淧ieczonym Pegazie" - to wiem. Jak kolba automatu albo na przyk艂ad r臋koje艣膰 pistoletu - te偶 wiem. Butelka po szampanie i butelka z szampanem... Trzeba b臋dzie zapyta膰 Golema... W og贸le, to jaka艣 dziwna historia, dobrze by艂oby si臋 w niej zorientowa膰... I zacz膮艂 orientowa膰 si臋 w tej historii, 偶eby dogoni膰 wyp艂ywaj膮c膮 na drugim planie my艣l o Irmie, o konieczno艣ci zrezygnowania z czego艣, ograniczenia si臋 w czym艣 tam, albo pisania do kogo艣, proszenia o co艣... 鈥淒aruj stary, 偶e zawracam ci g艂ow臋, ale nagle objawi艂a si臋 moja c贸rka, mniej wi臋cej dwunastoletnia, bardzo sympatyczne stworzenie, ale ma matk臋 idiotk臋 i g艂upiego ojca a wi臋c trzeba j膮 umie艣ci膰 gdzie艣 mo偶liwie daleko od g艂upich ludzi..." Nie chc臋 dzisiaj o tym my艣le膰, pomy艣l臋 o tym jutro. Spojrza艂 na zegarek. W og贸le dosy膰 tego my艣lenia. Starczy.

Wsta艂 i zacz膮艂 ubiera膰 si臋 przed lustrem. Brzuch mi ro艣nie, co u diab艂a, sk膮d u mnie nagle brzuch? Taki zawsze by艂em chudy i 偶ylasty... W艂a艣ciwie nawet nie brzuch - szlachetny wypracowany ka艂dun, skutek uregulowanego trybu 偶ycia i dobrego jedzenia - tylko brzuszek jaki艣 parszywiutki, opozycyjny brzuszek. Pan prezydent na pewno nie ma czego艣 podobnego. Pan prezydent niezawodnie posiada szlachetny, opi臋ty czym艣 czarnym i b艂yszcz膮cym sterowiec...

Zawi膮zuj膮c krawat przysun膮艂 twarz do lustra i nagle pomy艣la艂 - jak te偶 wygl膮da艂a ta pewna siebie, mocna twarz, tak uwielbiana przez kobiety okre艣lonej konduity, nie艂adna, lecz m臋偶na twarz wojownika o kwadratowym podbr贸dku, jak wygl膮da艂 a ta twarz pod koniec historycznego spotkania. Twarz pana prezydenta, r贸wnie偶 nie pozbawiona m臋sko艣ci z elementami k膮t贸w prostych pod koniec historycznego spotkania przypomina艂a m贸wi膮c otwarcie tylko mi臋dzy nami, 艣wi艅ski ryj. Pan prezydent raczy艂 podekscytowa膰 si臋 do najwy偶szego stopnia, z z臋batej paszczy lecia艂y bryzgi, a ja wyj膮艂em chusteczk臋 i demonstracyjnie wytar艂em policzek i to by艂 z pewno艣ci膮 najodwa偶niejszy post臋pek w moim 偶yciu, je艣li nie liczy膰 tamtego wypadku, kiedy walczy艂em z trzema czo艂gami jednocze艣nie. - Ale jak walczy艂em z czo艂gami - nie pami臋tam, wiem tylko z opowiada艅 艣wiadk贸w, chusteczk臋 za to wyj膮艂em 艣wiadomie i dobrze wiedzia艂em na co si臋 odwa偶am... W gazetach o tym nie pisano. Gazety uczciwie i po m臋sku, z surow膮 prostot膮 poinformowa艂y, 偶e 鈥渂eletrysta W. Baniew szczerze podzi臋kowa艂 panu prezydentowi za wszystkie uwagi i wyja艣nienia jakie pad艂y w trakcie rozmowy".

Dziwne, jak dok艂adnie to wszystko pami臋tam. Stwierdzi艂, 偶e zbiela艂 mu koniec nosa i policzki. Tak w艂a艣nie wtedy wygl膮da艂em, a nie wrzeszcze膰 na takiego to po prostu grzech. Przecie偶 nie wiedzia艂 biedak, 偶e to nie ze strachu, 偶e bledn臋 ze z艂o艣ci, jak Ludwik XIV... Tylko raczej nie jedzmy musztardy po obiedzie. Co za r贸偶nica, od czego tam, u niego, poblad艂em... Dobrze, dosy膰 tego. Ale po to, 偶eby si臋 uspokoi膰, po to 偶eby si臋 doprowadzi膰 do porz膮dku, zanim si臋 poka偶臋 ludziom, 偶eby przywr贸ci膰 normalny kolor nie艂adnej ale m臋skiej twarzy, musz臋 panu przypomnie膰, panie Baniew, 偶e gdyby pan nie zademonstrowa艂 panu prezydentowi swojej chusteczki do nosa, to siedzia艂by pan op艂ywaj膮c w dostatki w naszej dzielnej stolicy, a nie w tej mokrej dziurze... Wiktor jednym haustem dopi艂 d偶inu i zszed艂 do restauracji.


*

- Oczywi艣cie, by膰 mo偶e chuligani - powiedzia艂 Wiktor. - Tylko w moich czasach 偶aden chuligan nie zadziera艂by z okularnikiem. Rzuci膰 w niego kamieniem - prosz臋 bardzo, ale 艂apa膰, gdzie艣 ci膮gn膮膰, w og贸le dotyka膰... Bali艣my si臋 ich jak zarazy.

- Przecie偶 powtarzam panu - to jest choroba genetyczna - powiedzia艂 Golem. - Oni w og贸le nie s膮 zara藕liwi.

- Jak to, niezara藕liwi - powiedzia艂 Wiktor - kiedy dostaje si臋 od nich brodawek jak od ropuch! Wszyscy o tym wiedz膮.

- Od ropuchy nie dostaje si臋 brodawek - dobrodusznie powiedzia艂 Golem. - I od mokrzak贸w te偶 si臋 nie dostaje. Wstyd, panie pisarzu. Zreszt膮 wiadomo, 偶e pisarze to ignoranci.

- Jak i ca艂y nar贸d. Nar贸d jest ciemny, ale m膮dry. I je艣li nar贸d twierdzi, 偶e od ropuch i okularnik贸w dostaje si臋 brodawek.

- A oto nadchodzi m贸j inspektor - powiedzia艂 Golem. Prosto z ulicy wszed艂 Pawor w mokrym p艂aszczu.

- Dobry wiecz贸r - powiedzia艂. - Ca艂y przemok艂em, chc臋 si臋 napi膰.

- Znowu 艣mierdzi od niego i艂em - z niezadowoleniem powiedzia艂 R. Kwadryga zbudzony z alkoholowego transu. - Wiecznie 艣mierdzi i艂em. Jak w stawie. Rz臋sa.

- Co panowie pijecie? - zapyta艂 Pawor.

- Kt贸rzy? - zainteresowa艂 si臋 Golem. - Ja na przyk艂ad jak zawsze pij臋 koniak. Wiktor pije d偶in. A doktor - wszystko po kolei.

- Ha艅ba! - z oburzeniem powiedzia艂 doktor R. Kwadryga. - 艁uska! I g艂owy.

- Podw贸jny koniak! - krzykn膮艂 Pawor do kelnera.

Twarz mia艂 mokr膮 od deszczu, jego g臋ste w艂osy zlepia艂y si臋 i ze skroni po ogolonych policzkach sp艂ywa艂y b艂yszcz膮ce smu偶ki. Te偶 twarda twarz, wielu na pewno mu zazdro艣ci. Sk膮d taka twarz do inspektora sanitarnego? Twarda twarz to znaczy - leje deszcz, reflektory, lataj膮 cienie po mokrych wagonach, za艂amuj膮 si臋... wszystko jest czarne, b艂yszcz膮ce, wy艂膮cznie czarne i wy艂膮cznie b艂yszcz膮ce, nie ma 偶adnych rozm贸w, 偶adnego gadania tylko rozkazy i wszyscy si臋 podporz膮dkowuj膮... niekoniecznie wagony, by膰 mo偶e samoloty, lotnisko i potem nikt nie wie, gdzie by艂 i sk膮d przyszed艂... dziewczyny padaj膮 na wznak, a m臋偶czy藕ni maj膮 ochot臋 zachowa膰 si臋 prawdziwie po m臋sku - powiedzmy wyprostowa膰 ramiona i wci膮gn膮膰 brzuch. Na przyk艂ad Goleniowi przyda艂oby si臋 wci膮gn膮膰 brzuch, tylko raczej nic z tego, gdzie on go wci膮gnie, wszystko tam ma zaj臋te. Doktor R. Kwadryga - tak, ale za to nie rozprostuje ju偶 ramion, od bardzo wielu dni jest zgarbiony na wieki. Wieczorami zgarbiony nad sto艂em, rankiem nad misk膮, a we dnie przez chor膮 w膮trob臋. A to znaczy, 偶e tutaj tylko ja jestem w stanie wci膮gn膮膰 brzuch i rozprostowa膰 ramiona, ale lepiej goln臋 sobie szklaneczk臋 d偶inu.

- Nimfoman - smutnie powiedzia艂 do Pawora doktor R. Kwadryga. - Rusa艂koman. I wodorosty.

- Niech pan si臋 zamknie, doktorze - powiedzia艂 Pawor. Wyciera艂 twarz papierowymi serwetkami, gni贸t艂 je i rzuca艂 na pod艂og臋. Potem zaczai wycieka膰 r臋ce.

- Z kim si臋 pan pobi艂? - zapyta艂 Wiktor.

- Zgwa艂cony przez okularnika - oznajmi艂 doktor R. Kwadryga z m臋k膮 staraj膮c si臋 rozprowadzi膰 we w艂a艣ciwym kierunku oczy, kt贸re skupi艂y mu si臋 u nasady nosa.

- Na razie jeszcze z nikim - odpar艂 Pawor i uwa偶nie popatrzy艂 na doktora, ale R. Kwadryga tego nie zauwa偶y艂.

Kelner przyni贸s艂 koniak: Pawor powoli wycedzi艂 kieliszek i wsta艂.

- P贸jd臋 si臋 umy膰 - powiedzia艂 r贸wnym g艂osem. - Za miastem b艂oto, ca艂y si臋 u艣wini艂em. - I odszed艂, zaczepiaj膮c po drodze o krzes艂a.

- Co艣 si臋 dzieje z moim inspektorem - powiedzia艂 Golem. Prztykni臋ciem zrzuci艂 ze sto艂u zmi臋t膮 serwetk臋. - Co艣 na wszech艣wiatow膮 skal臋. Nie wie pan przypadkiem, co konkretnie?

- Pan powinien lepiej wiedzie膰 - odpowiedzia艂 Wiktor. - Pawor jest pa艅skim inspektorem a nie moim. A poza tym pan przecie偶 wie wszystko. A propos, Golem - , sk膮d pan to wszystko wie?

- Nikt nic nie wie - zaprzeczy艂 Golem. - Niekt贸rzy si臋 domy艣laj膮. Bardzo niewielu - tylko ci, kt贸rzy maj膮 ochot臋. Ale tak nie mo偶na postawi膰 pytania - sk膮d oni si臋 domy艣laj膮 - bo to jest gwa艂t nad j臋zykiem. Dok膮d spada deszcz? Czym wstaje s艂o艅ce? Czy wybaczy艂by pan Szekspirowi, gdyby napisa艂 co艣 podobnego? Zreszt膮 Szekspirowi pan by wybaczy艂. Szekspirowi wiele wybaczamy, co innego Baniew... Niech pan pos艂ucha, panie beletrysto, mam pewien pomys艂. Ja si臋 napij臋 koniaku, a pan sko艅czy z tym d偶inem. Czy mo偶e ma pan ju偶 do艣膰?

- Golem - powiedzia艂 Wiktor - przecie偶 pan chyba wie, 偶e ja jestem cz艂owiekiem z 偶elaza?

- Domy艣lam si臋.

- A co z tego wynika?

- 呕e boi si臋 pan zardzewie膰.

- Za艂贸偶my - powiedzia艂 Wiktor. - Ale nie o to mi chodzi. Chodzi mi o to, 偶e mog臋 pi膰 du偶o i d艂ugo nie trac膮c r贸wnowagi moralnej.

- Ach, wi臋c w tym rzecz - powiedzia艂 Golem nalewaj膮c sobie z karafki. - No dobrze, wr贸cimy jeszcze do tego tematu.

- Nie pami臋tam - odezwa艂 si臋 nagle jasnym g艂osem doktor R. Kwadryga. - Czy si臋 panom przedstawi艂em ju偶 czy jeszcze nie? Mam honor - Rem Kwadryga, malarz, doktor honoris causa, cz艂onek honorowy. .. Ciebie pami臋tam - powiedzia艂 do Wiktora. - My艣my z tob膮 razem studiowali i jeszcze co艣... A ;a to pana, prosz臋 mi wybaczy膰...

- Nazywam si臋 Jul Golem - niedbale powiedzia艂 Golem.

- Bardzo mi przyjemnie. Hehbiarz?

- Nie. Lekarz.

- Chirhurg?

- Jestem naczelnym lekarzem leprozorium - cierpliwie wyja艣ni艂 Golem.

- Ach tak! - powiedzia艂 doktor R. Kwadryga potrz膮saj膮c g艂ow膮 jak ko艅. - Oczywi艣cie. Prosz臋 mi wys膮czy膰 Jul... Tylko dlaczego jest pan taki tajemniczy? Jaki tam z pana lekarz? Pan przecie偶 hoduje mokrzaki... Za艂atwi膰 panu odznaczenie... Tacy ludzie s膮 nam potrzebni... Przepraszam - powiedzia艂 znienacka. - Zaraz wracam.

Wygrzeba艂 si臋 z fotela i ruszy艂 w stron臋 wyj艣cia b艂膮dz膮c mi臋dzy pustymi stolikami. Podbieg艂 do niego kelner i doktor R. Kwadryga obj膮艂 go za szyj臋.

- To wszystko przez te deszcze - powiedzia艂 Golem. - Oddychamy wod膮. Ale nie jeste艣my rybami i albo umrzemy, albo odejdziemy st膮d - z powag膮 i smutkiem popatrzy艂 na Wiktora. - A deszcz b臋dzie pada膰 na puste miasto, podmywa膰 jezdnie, kapa膰 przez dachy, przez gnij膮ce stropy... potem wszystko rozmyje, roztopi miasto w pierwotnej glebie, i nadal bez ko艅ca b臋dzie wci膮偶 pada膰 i pada膰...

- Apokalipsa - powiedzia艂 Wiktor, 偶eby cokolwiek powiedzie膰.

- Tak; Apokalipsa... B臋dzie pada膰 i pada膰, a potem ziemia przesyci si臋 i wzejdzie nowe ziarno, jakiego nigdy przedtem nie by艂o. Ale nas ju偶 nie b臋dzie, 偶eby m贸c zachwyca膰 si臋 nowym wszech艣wiatem...

Gdyby nie te niebieskawe worki pod oczami, gdyby nie ten obwis艂y galaretowaty brzuch, gdyby ten wspania艂y semicki nos nie by艂 taki podobny do mapy topograficznej... Chocia偶, je艣li si臋 dobrze zastanowi膰, wszyscy prorocy byli alkoholikami, poniewa偶 to okropnie smutne - wszystko wiesz, a nikt ci nie chce uwierzy膰. Gdyby w departamentach wprowadzono etaty dla prorok贸w, to powinni mie膰 tytu艂 co najmniej tajnego radcy - dla umocnienia autorytetu. Zreszt膮 zapewne i tak by to nic nie pomog艂o...

- Za systematyczny pesymizm - powiedzia艂 Wiktor na g艂os - prowadz膮cy do poderwania s艂u偶bowej dyscypliny i wiary w rozum, rozkazuj臋 na przysz艂o艣膰: tajnego radc臋 Golema ukamienowa膰 w prosektorium.

Golem co艣 mrukn膮艂.

- Jestem zaledwie radc膮 kolegialnym - oznajmi艂. - A poza tym, sk膮d prorocy w naszych czasach? Ja osobi艣cie nie znam ani jednego. Mn贸stwo fa艂szywych prorok贸w i ani jednego proroka. W naszych czasach nie spos贸b przewidzie膰 przysz艂o艣ci - to gwa艂t na j臋zyku. Co by pan powiedzia艂 przeczytawszy u Szekspira - przewidzie膰 tera藕niejszo艣膰? Czy mo偶na przewidzie膰 szaf臋 we w艂asnym mieszkaniu?... A oto i m贸j inspektor. Jak pan si臋 czuje, inspektorze?

- Wspaniale - odpowiedzia艂 Pawor siadaj膮c. - Kelner, podw贸jny koniak. Tam w holu naszego malarza trzyma czterech - zawiadomi艂. - Wyja艣niaj膮 mu, gdzie jest wej艣cie do restauracji. Postanowi艂em si臋 nie wtr膮ca膰, poniewa偶 on nikomu nie wierzy i rwie si臋 do bicia... O jakich szafach mowa?

By艂 suchy, elegancki, od艣wie偶ony, pachnia艂 wod膮 kolo艅sk膮.

- M贸wimy o przysz艂o艣ci - odpowiedzia艂 Golem,

- Jaki sens ma m贸wienie o przysz艂o艣ci? - zapyta艂 Pawor. - O przysz艂o艣ci si臋 nie m贸wi, przysz艂o艣膰 si臋 tworzy. Oto kieliszek koniaku. Jest pe艂ny. Sprawi臋, 偶e b臋dzie pusty. O tak. Pewien m膮dry cz艂owiek powiedzia艂, 偶e przysz艂o艣ci nie spos贸b przewidzie膰, ale mo偶na j膮 wynale藕膰.

- Inny m膮dry cz艂owiek powiedzia艂 - zauwa偶y艂 Wiktor - 偶e przysz艂o艣ci w og贸le nie ma, jest tylko tera藕niejszo艣膰.

- Nie lubi臋 klasycznej filozofii - powiedzia艂 Pawor. - Ci ludzie nic nie umieli i niczego nie chcieli. Po prostu lubili filozofowa膰 jak Golem - pi膰. Przysz艂o艣膰 - to dok艂adnie unieszkodliwiona tera藕niejszo艣膰.

- Zawsze mam dziwne uczucie - powiedzia艂 Golem - kiedy w mojej obecno艣ci cywil rozumuje jak wojskowy.

- Wojskowi w og贸le nie rozumuj膮 - zaoponowa艂 Pawor. - Wojskowi maj膮 wy艂膮cznie odruchy i niewielkie emocje.

- Wi臋kszo艣膰 cywil贸w r贸wnie偶 - powiedzia艂 Wiktor macaj膮c kark.

- Teraz nikt nie ma czasu na rozmy艣lania - powiedzia艂 Pawor. - Ani cywile, ani wojskowi. Teraz trzeba umie膰 szybko zakr臋ci膰 si臋 ko艂o swoich spraw. Je偶eli interesuje ci臋 przysz艂o艣膰, musisz tworzy膰 j膮 szybko, z marszu, odpowiednio do odruch贸w i emocji.

- Do diab艂a z tw贸rcami i wynalazcami - o艣wiadczy艂 Wiktor. Czu艂 si臋 pijany i weso艂y. Wszystko by艂o na swoim miejscu. Nie chcia艂o mu si臋 nigdzie i艣膰, chcia艂 siedzie膰 tu w tej pustej przyciemnionej sali, jeszcze nie ca艂kiem zdewastowanej, ale ju偶 z zaciekami na 艣cianach, z rozchwierutan膮 pod艂og膮, z kuchennymi zapachami - szczeg贸lnie, je艣li pami臋ta膰 o tym, 偶e na zewn膮trz na ca艂ym 艣wiecie pada deszcz, na kocie 艂by jezdni - deszcz, na strome dachy - deszcz, deszcz zalewa g贸ry i r贸wniny, kiedy艣 tam wszystko rozmyje, ale b臋dzie to jeszcze niepr臋dko. Tak mili moi, jak dawno przemin臋艂y te czasy, kiedy przysz艂o艣膰 by艂a replik膮 tera藕niejszo艣ci i teraz nie spos贸b si臋 zorientowa膰, gdzie co jest.

- Zgwa艂cony przez mokrzaka! - powiedzia艂 Pawor ze z艂o艣liw膮 satysfakcj膮.

W drzwiach restauracji pojawi艂 si臋 doktor R. Kwadryga. Sta艂 kilka sekund, uwa偶nym i ci臋偶kim wzrokiem przygl膮daj膮c si臋 szeregom pustych stolik贸w, nast臋pnie twarz mu si臋 rozja艣ni艂a, gwa艂townie zatoczy艂 si臋 do przodu i ruszy艂 na swoje miejsce.

- Dlaczego nazywa ich pan mokrzakami? - zapyta艂 Wiktor. - Co to - zrobili si臋 mokrzy od deszczu?

- A dlaczego nie? - powiedzia艂 Pawor. - Jak ich, pa艅skim zdaniem, mamy nazywa膰?

- Okularnikami - powiedzia艂 Wiktor. - Stara, dobra nazwa. Od stuleci nazywali艣my ich okularnikami.

Zbli偶a艂 si臋 doktor R. Kwadryga. Prz贸d ubrania mia艂 ca艂kiem mokry, najwidoczniej zmywano go nad umywalk膮. Wygl膮da艂 na cz艂owieka rozczarowanego i zm臋czonego.

- Diabli wiedz膮, co to takiego - powiedzia艂 zrz臋dliwie jeszcze z daleka. - Nigdy dot膮d co艣 takiego mi si臋 nie wydarzy艂o - nie ma wej艣cia! Gdzie spojrzysz - wsz臋dzie same okna... Obawiam si臋, 偶e kaza艂em panom na siebie czeka膰. - Pad艂 na sw贸j fotel i ujrza艂 Pawora. - On tu znowu jest - zawiadomi艂 Golema poufnym szeptem: - Mam nadziej臋, 偶e nie przeszkadza panu... A ze mn膮, nie uwierzycie panowie, zdarzy艂a si臋 zdumiewaj膮ca historia. Oblano mnie ca艂ego wod膮.

Golem nala艂 mu koniaku.

- Dzi臋kuj臋 panu - powiedzia艂 R. Kwadryga - ale chyba lepiej b臋dzie, je偶eli przepuszcz臋 kilka kolejek. Chcia艂bym podeschna膰.

- W og贸le jestem zwolennikiem wszystkiego co stare i dobre - oznajmi艂 Wiktor - Niech okularnicy pozostan膮 okularnikami. I w og贸le niech wszystko zostanie jak by艂o. Jestem konserwatyst膮... Uwaga! - powiedzia艂 g艂o艣no. - Proponuj臋 toast za konserwatyzm. Chwila, moment... - nala艂 sobie d偶inu, wsta艂 i opar艂 d艂o艅 na por臋czy fotela. - Jestem konserwatyst膮 - po wiedzia艂. - I z ka偶dym rokiem staj臋 si臋 konserwatywniejszy, nie dlatego 偶e si臋 starzej臋, tylko dlatego, 偶e odczuwam tak膮 potrzeb臋...

Trze藕wy Pawor z kieliszkiem w pogotowiu patrzy艂 na niego z do艂u do g贸ry z ostentacyjn膮 uwag膮. Golem powoli jad艂 minogi, a doktor R. Kwadryga, jak si臋 wydawa艂o, nadaremnie stara艂 si臋 zrozumie膰, sk膮d dobiega g艂os i czyj to g艂os. Naprawd臋 by艂o bardzo przyjemnie.

- Ludzie uwielbiaj膮 krytykowa膰 rz膮dy za konserwatyzm - ci膮gn膮艂 Wiktor. - Ludzie uwielbiaj膮 post臋p, przepadaj膮 za post臋pem. To s膮 nowomodne pomys艂y, ale bardzo g艂upie jak wszystko, co nowe. Ludzie powinni b艂aga膰 Boga, aby zes艂a艂 im mo偶liwie najbardziej zacofan膮, obskuranck膮 i konformistyczn膮 w艂adz臋...

Teraz r贸wnie偶 Golem podni贸s艂 wzrok i patrzy艂 na Wiktora, i Teddy za swoim kontuarem r贸wnie偶 przesta艂 wyciera膰 butelki i zacz膮艂 s艂ucha膰, tylko 偶e znowu zabola艂 kark i trzeba by艂o odstawi膰 kieliszek i pog艂adzi膰 guz.

- Aparat pa艅stwowy, panowie, we wszystkich czasach za swoje podstawowe zadanie uwa偶a艂 zachowanie status quo. Nie wiem, o ile by艂o to uzasadnione poprzednio, ale teraz funkcja pa艅stwa jest po prostu niezb臋dna. Ja bym t臋 funkcj臋 okre艣li艂 nast臋puj膮co - na wszelkie mo偶liwe sposoby przeciwdzia艂a膰 temu, by przysz艂o艣膰 mog艂a zapuszcza膰 swoje macki w nasze czasy. Trzeba odr膮bywa膰 te macki, przypala膰 je rozpalonym 偶elazem... Przeszkadza膰 wynalazcom, popiera膰 scholastyk贸w i tych co gadaj膮 od rzeczy... Do gimnazj贸w wprowadzi膰 obowi膮zkowe i wy艂膮cznie klasyczne przedmioty. Na najwy偶sze stanowiska w pa艅stwie - starc贸w obci膮偶onych rodzinami i zad艂u偶onych, co najmniej sze艣膰dziesi臋cioletnich, 偶eby brali 艂ap贸wki i spali na posiedzeniach...

- Wiktorze, co te偶 pan wygaduje - powiedzia艂 Pawor z wyrzutem.

- Nie, dlaczego - powiedzia艂 Golem. - Niezmiernie przyjemnie s艂ucha膰 takiego umiarkowanego, lojalnego przem贸wienia.

- Jeszcze nie sko艅czy艂em, panowie! Utalentowanych uczonych nale偶y mianowa膰 na stanowiska administracyjne i p艂aci膰 im wysokie pensje. Wszystkie wynalazki bez wyj膮tku nale偶y przyjmowa膰, p艂aci膰 za nie mo偶liwie n臋dznie i k艂a艣膰 pod sukno. Wprowadzi膰 drako艅skie podatki za ka偶d膮 nowo艣膰 w gospodarce i produkcji... - A w艂a艣ciwie dlaczego ja stoj臋? - pomy艣la艂 Wiktor i usiad艂. - No i co pan o tym my艣li? - zapyta艂 Golema.

- Ma pan ca艂kowit膮 racj臋 - odpowiedzia艂 Golem. - Jako艣 ostatnio wszyscy u nas s膮 strasznie radykalni. Nawet dyrektor gimnazjum. Konserwatyzm - oto w czym nasz ratunek.

Wiktor 艂ykn膮艂 d偶inu i powiedzia艂 frasobliwie:

- 呕adnego ratunku nie b臋dzie. Dlatego, 偶e ci wszyscy krety艅scy radyka艂owie i radykalni kretyni nie tylko wierz膮 w post臋p, ale na domiar z艂ego ten post臋p kochaj膮, wyobra偶aj膮 sobie, 偶e nie mog膮 偶y膰 bez post臋pu. Dlatego, 偶e post臋p - poza wszystkim innym - to tanie samochody, u偶ytkowa elektronika i w og贸le mo偶no艣膰 robi膰 mniej, za to zarabia膰 wi臋cej. I dlatego rz膮d jest zmuszony jedn膮 r臋k膮... to znaczy nie r臋k膮, rzecz jasna... jedn膮 nog膮 przyciska膰 na hamulec, a drug膮 na gaz. Jak wy艣cigowy kierowca na zakr臋cie. Na hamulec - 偶eby nie straci膰 w艂adzy nad kierownic膮, a na gaz, 偶eby nie straci膰 szybko艣ci, bo inaczej jaki艣 tam demagog, entuzjasta post臋pu niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.

- Trudno z panem dyskutowa膰 - uprzejmie powiedzia艂 Pawor.

- To niech pan nie dyskutuje - powiedzia艂 Wiktor. - Nie trzeba dyskutowa膰 - prawda rodzi si臋 w dyskusji, niech j膮 szlag trafi. - Czule pog艂aska艂 guz i uzupe艂ni艂. - Zreszt膮, pewnie moje pogl膮dy to skutek ignorancji. Wszyscy uczeni s膮 zwolennikami post臋pu, a ja nie jestem uczonym. Ja po prostu jestem do艣膰 znanym kuplecist膮.

- A dlaczego pan przez ca艂y czas 艂apie si臋 za kark? - zapyta艂 Pawor.

- Jaki艣 dra艅 mi przy艂o偶y艂 - powiedzia艂 Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze m贸wi臋, Golem? Kastetem?

- Moim zdaniem kastetem - powiedzia艂 Golem. - Zreszt膮 mo偶e to by艂a ceg艂a.

- O czym wy opowiadacie? - zdziwi艂 si臋 Pawor. - Jakim kastetem? W tej zat臋ch艂ej dziurze?

- No widzi pan - pouczaj膮co powiedzia艂 Wiktor. - Post臋p!... Lepiej znowu wypijmy za konserwatyzm.

Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybi艂a dziewi膮ta i na sali pojawi艂a si臋 znana para - m艂ody m臋偶czyzna w bardzo silnych okularach i jego d艂ugi jak 偶erd藕 wsp贸艂towarzysz. Usiedli przy swoim stoliku, zapalili stoj膮c膮 lamp臋, pokornie rozejrzeli si臋 dooko艂a i zacz臋li studiowa膰 jad艂ospis. M艂ody m臋偶czyzna znowu przyni贸s艂 ze sob膮 teczk臋, teczk臋 postawi艂 na wolne krzes艂o obok siebie. Zawsze by艂 bardzo dobry dla swojej teczki. Podyktowali kelnerowi zam贸wienie, wyprostowali si臋 i wpatrzyli w przestrze艅.

Dziwna para, pomy艣la艂 Wiktor. Zdumiewaj膮ca dysproporcja. Wygl膮daj膮 jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi si臋 rozp艂ywa i na odwr贸t. Idealna niezgodno艣膰. Z m艂odym m臋偶czyzn膮 w okularach mo偶na by by艂o porozmawia膰 o post臋pie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodni臋. Jakby mi was uzgodni膰? No na przyk艂ad powiedzmy... Jaki艣 tam narodowy bank, podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na sejfie, stalowa konstrukcja obraca si臋, wej艣cie do skarbca stoi otworem, obaj wchodz膮, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwaj膮 si臋 drzwi sejfu i m艂ody po 艂okie膰 zanurza si臋 w brylantach.

Doktor R. Kwadryga nagle si臋 rozp艂aka艂 i z艂apa艂 Wiktora za r臋k臋.

- Nocowa膰 - powiedzia艂. - Do mnie. Co?

Wiktor niezw艂ocznie nala艂 mu d偶inu. R. Kwadryga wypi艂, otar艂 nos d艂oni膮 i kontynuowa艂.

- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?

- Fontanna - to nie藕le pomy艣lane - zauwa偶y艂 wymijaj膮co Wiktor. - A co jeszcze?

- Piwnica - smutnie powiedzia艂 R. Kwadryga. - 艢lady. Boj臋 si臋. Straszy. Sprzedam. Chcesz?

- Lepiej podaruj - zaproponowa艂 Wiktor.

R. Kwadryga zamruga艂 powiekami. f

- Kiedy szkoda - powiedzia艂.

- Kutwa - powiedzia艂 Wiktor z wyrzutem. - Taki by艂e艣 od dziecka. Willi mu szkoda! No to si臋 ud艂aw swoj膮 will膮.

- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatowa艂 doktor R. Kwadryga. - I nikt.

- A pan prezydent? - agresywnie zapyta艂 Wiktor.

- 鈥淧rezydent - ojciec narodu" - o偶ywiaj膮c si臋 powiedzia艂 R..Kwadryga. - Szkic w z艂otych ramach... 鈥淧rezydent na pozycjach". Fragment obrazu 鈥淧rezydent na ostrzeliwanych pozycjach".

- I co jeszcze? - zainteresowa艂 si臋 Wiktor.

- 鈥淧rezydent z p艂aszczem" - powiedzia艂 R. Kwadryga z gotowo艣ci膮. - Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroi艂 kawa艂ek minogi i zacz膮艂 s艂ucha膰 Golema.

- A wi臋c Pawor - m贸wi艂 Golem. - Niech偶e si臋 pan ode mnie odczepi. Co ja jeszcze mog臋 zrobi膰? Sprawozdanie panu przed艂o偶y艂em. Pa艅ski raport got贸w jestem podpisa膰. Chce si臋 pa艅 skar偶y膰 na wojskowych - niech si臋 pan skar偶y. Chce si臋 pan skar偶y膰 na mnie...

- Wcale nie chc臋 si臋 na pana skar偶y膰 - odpowiedzia艂 Pawor przyciskaj膮c d艂o艅 do piersi.

- To niech si臋 pan nie skar偶y.

- Ale prosz臋 mi co艣 poradzi膰! Czy naprawd臋 nic mi pan nie mo偶e poradzi膰?

- Panowie - powiedzia艂 Wiktor. - Co za nudy. Ja ju偶 sobie id臋.

Nikt nie zwr贸ci艂 na niego uwagi. Odsun膮艂 krzes艂o, wsta艂 i czuj膮c, 偶e jest ju偶 bardzo pijany, ruszy艂 w kierunku baru. 艁ysy Teddy przeciera艂 butelki i patrzy艂 na Wiktora bez zainteresowania.

- Jak zawsze? - zapyta艂.

- Poczekaj - powiedzia艂 Wiktor. - O co to ja ci臋 chcia艂em zapyta膰... Aha! Jak leci, Teddy?

- Deszcz - kr贸tko powiedzia艂 Teddy i nala艂 mu czystej.

- Przekl臋ta pogoda zrobi艂a si臋 w naszym mie艣cie - powiedzia艂 Wiktor i opar艂 si臋 o lad臋. - Jak na twoim barometrze?

Teddy wsun膮艂 r臋k臋 pod lad臋 i wyj膮艂 鈥減ogodnik". Wszystkie trzy ciernie 艣ci艣le przylega艂y do b艂yszcz膮cego, jakby polakierowanego trzpienia.

- Beznadziejnie - powiedzia艂 Teddy uwa偶nie ogl膮daj膮c 鈥減ogodnik". - Diabelski wymys艂. - Nast臋pnie doda艂 po chwili namys艂u. - A w og贸le, to jeden B贸g raczy wiedzie膰, mo偶e on ju偶 dawno si臋 zaci膮艂 - kt贸ry to ju偶 rok pada deszcz, jak go sprawdzi膰?

- Mo偶na pojecha膰 na Sahar臋 - zaproponowa艂 Wiktor. Teddy u艣miechn膮艂 si臋.

- 艢mieszne - powiedzia艂. - Ten wasz pan Fawor, 艣mieszna sprawa, proponuj e mi za t臋 sztuczk臋 dwie艣cie koron.

- Pewnie po pijaku - powiedzia艂 Wiktor - poco to jemu...

- Tak mu w艂a艣nie powiedzia艂em. - Teddy obr贸ci艂 鈥減ogodnik" i podni贸s艂 go do prawego oka. - Nie oddam - oznajmi艂 kategorycznie. - Niech sobie sam poszuka. - Wsun膮艂 鈥減ogodnik" pod lad臋, popatrzy艂 jak Wiktor obraca w palcach kieliszek i zawiadomi艂 go. - Twoja Diana przyje偶d偶a艂a.

- Dawno? - niedbale zapyta艂 Wiktor.

- Jako艣 tak oko艂o pi膮tej. Wzi臋艂a skrzynk臋 koniaku; Roscheper wci膮偶 bankietuje, nijak nie mo偶e przesta膰. Goni personel po koniak, nalana morda. Pose艂 do parlamentu... Ty si臋 o ni膮 nie boisz?

Wiktor wzruszy艂 ramionami. Nagle zobaczy艂 Dian臋 obok siebie. Pojawi艂a si臋 przy barze w mokrym p艂aszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie patrzy艂a w stron臋 Wiktora, widzia艂 tylko jej profil i my艣la艂, 偶e ze wszystkich kobiet, kt贸re zna艂 do tej pory, ta jest najpi臋kniejsza i 偶e ju偶 nigdy wi臋cej nie b臋dzie takiej mia艂. Diana sta艂a oparta o lad臋 baru i twarz mia艂a bardzo blad膮 i bardzo oboj臋tn膮 i by艂a najpi臋kniejsza - wszystko w niej by艂o pi臋kne. Zawsze. I kiedy p艂aka艂a, i kiedy si臋 艣mia艂a, kiedy si臋 z艂o艣ci艂a, kiedy by艂o jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marz艂a a ju偶 szczeg贸lnie - kiedy na ni膮 nachodzi艂o.. . Ale si臋 zala艂em, pomy艣la艂 Wiktor i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. Wyd膮艂 doln膮 warg臋 i chuchn膮艂 sobie pod nos. Nic nie poczu艂.

- Drogi s膮 mokre, 艣liskie - m贸wi艂 Teddy. - Mg艂a... A poza tym powiadam ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.

- Roscheper jest impotentem - powiedzia艂 Wiktor nTachinalnie prze艂ykaj膮c w贸dk臋.

- Ona ci tak powiedzia艂a?

- Przesta艅 Teddy - powiedzia艂 Wiktor. - Odczep si臋.

Teddy popatrzy艂 na niego uwa偶nie, potem westchn膮艂, odchrz膮kn膮艂, przysiad艂 na pi臋tach, poszuka艂 czego艣 pod lad膮 i postawi艂 przed Wiktorem buteleczk臋 z amoniakiem i napocz臋t膮 paczk臋 herbaty. Wiktor spojrza艂 na zegarek a potem przygl膮da艂 si臋, jak Teddy niespiesznie bierze czyst膮 szklank臋, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wci膮偶 r贸wnie niespiesznie miesza szklan膮 pa艂eczk膮. Potem podsun膮艂 szklank臋 Wiktorowi. Wiktor wypi艂, powstrzyma艂 oddech i skrzywi艂 si臋. Ostro obrzydliwy i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzy艂 w m贸zg i rozla艂 si臋 gdzie艣 za ga艂kami oczu. Wiktor wci膮gn膮艂 nosem powietrze, kt贸re nagle sta艂o si臋 zimne nie do zniesienia i zanurzy艂 palce w paczce z herbat膮...

- Dobra, Teddy - powiedzia艂. - Dzi臋kuj臋. Zapisz na m贸j rachunek co tam trzeba. Tamci powiedz膮 co trzeba. Id臋.

Starannie prze偶uwaj膮c listki herbaty wr贸ci艂 do swojego stolika. M艂ody m臋偶czyzna w okularach ze swoim d艂ugim wsp贸艂towarzyszem spiesznie poch艂aniali kolacj臋. Sta艂a przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscow膮 wod膮 mineraln膮. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w ko艣ci, a doktor R. Kwadryga obj膮艂 rozczochran膮 g艂ow臋 r臋kami i monotonnie mamrota艂: 鈥淟egia Wolno艣ci opok膮 prezydenta". Mozaika... 鈥淲 szcz臋艣liwym dniu imienin waszej ekscelencji"..., 鈥淧rezydent - ojcem naszych dzieci". Portret - alegoria...

- Id臋 - powiedzia艂 Wiktor.

- Szkoda - powiedzia艂 Golem. - Ale 偶ycz臋 szcz臋艣cia.

- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedzia艂 Pawor puszczaj膮c perskie oko.

- 鈥淧ose艂 do parlamentu Roscheper Nant" - o偶ywi艂 si臋 R. Kwadryga. - Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wzi膮艂 swoj膮 zapalniczk臋, paczk臋 papieros贸w i poszed艂 do wyj艣cia. Za jego plecami doktor R.

Kwadryga jasnym g艂osem, o艣wiadczy艂: 鈥淯wa偶am panowie 偶e czas, aby艣my si臋 poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przyk艂ad pana sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzy艂 si臋 z grubym trenerem dru偶yny pi艂ki no偶nej 鈥淏racia w sapiencji". Trener by艂 bardzo zatroskany, bardzo mokry i zszed艂 Wiktorowi z drogi.


*


Autobus zatrzyma艂 si臋 i kierowca powiedzia艂:

- Jeste艣my na miejscu

- Sanatorium? - zapyta艂 Wiktor. Na zewn膮trz by艂a mg艂a, g臋sta jak mleko. Poch艂ania艂a 艣wiat艂o reflektor贸w i nic nie by艂o wida膰.

- Sanatorium, sanatorium - wymrucza艂 kierowca zapalaj膮c papierosa. Wiktor podszed艂 pod drzwi i schodz膮c ze stopnia powiedzia艂.

- Co za mg艂a! Ni膰 nie widz臋.

- Poradzi pan sobie - oboj臋tnie obieca艂 kierowca i splun膮艂 przez okno. - Te偶 sobie znale藕li miejsce na sanatorium. W dzie艅 - mg艂a, wieczorem - mg艂a. . .

- Szcz臋艣liwej drogi - powiedzia艂 Wiktor.

Kierowca nie odpowiedzia艂. Silnik zawy艂 i olbrzymi pusty autobus, ca艂y przeszklony, o艣wietlony od 艣rodka jak zamkni臋ty na noc supermarket, zawr贸ci艂, od razu przemieni艂 si臋 w plam臋 m臋tnego 艣wiat艂a i odjecha艂 z powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwaj膮c d艂o艅mi po siatce ogrodzenia znalaz艂 bram臋 i na o艣lep ruszy艂 alej膮. Teraz, kiedy jego oczy przywyk艂y do ciemno艣ci, niezbyt wyra藕nie widzia艂 przed sob膮 o艣wietlone okna prawego skrzyd艂a i jak膮艣 szczeg贸lnie g艂臋bok膮 ciemno艣膰 na miejscu lewego, gdzie spali teraz utrudzeni ca艂ym dniem na deszczu 鈥淏racia w sapiencji". We mgle, jakby przez wat臋, przenika艂y normalne d藕wi臋ki - gra艂 adapter, brz臋cza艂y naczynia, kto艣 ochryple wrzeszcza艂. Wiktor szed艂, staraj膮c si臋 trzyma膰 艣rodka piaszczystej alejki, 偶eby nie wpa艣膰 na jak膮艣 gipsow膮 waz臋. Butelk臋 z d偶inem troskliwie tuli艂 do piersi i by艂 bardzo ostro偶ny, niemniej jednak potkn膮艂 si臋 o co艣 mi臋kkiego i par臋 krok贸w przespacerowa艂 si臋 na czworakach. Za plecami kto艣 ospale i sennie zakl膮艂, 偶e niby nale偶a艂oby po艣wieci膰. Wiktor wymaca艂 w mroku upuszczon膮 butelk臋, znowu przytuli艂 j膮 do piersi i poszed艂 dalej wystawiaj膮c przed siebie woln膮 r臋k臋... Po chwili zderzy艂 si臋 z samochodem, po omacku omin膮艂 go i wpad艂 na nast臋pny. Do diab艂a, tu jest ca艂e stado samochod贸w. Wiktor przeklinaj膮c b艂膮ka艂 si臋 w艣r贸d nich jak w labiryncie i d艂ugo nie m贸g艂 dotrze膰 do niewyra藕nych 艣wiate艂 oznaczaj膮cych wej艣cie do budynku. G艂adkie boki samochod贸w by艂y wilgotne od skroplonej mg艂y. Gdzie艣 obok kto艣 chichota艂 i pr贸bowa艂 si臋 wyrwa膰.

Tym razem w westybulu by艂o pusto, nikt trz臋s膮c t艂ustym zadem nie bawi艂 si臋 w chowanego, ani w kom贸rki do wynaj臋cia, nikt nie spa艂 w fotelach. Wsz臋dzie poniewiera艂y si臋 st艂amszone p艂aszcze, a jaki艣 dowcipni艣 powiesi艂 kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszed艂 na pierwsze pi臋tro. Grzmia艂a muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartament贸w pos艂a do parlamentu by艂y otwarte, dolatywa艂y stamt膮d t艂uste zapachy jedzenia, - papieros贸w i zgrzanych cia艂. Wiktor skr臋ci艂 w lewo, zapuka艂 do pokoju Diany. Nikt si臋 nie odezwa艂. Drzwi by艂y zamkni臋te, klucz tkwi艂 w zamku. Wiktor wszed艂, zapali艂 艣wiat艂o i postawi艂 butelk臋 na stoliku obok telefonu. Us艂ysza艂 czyje艣 kroki, wyjrza艂 wi臋c na korytarz. D艂ugim i pewnym krokiem oddala艂 si臋 ros艂y m臋偶czyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na pode艣cie zatrzyma艂 si臋 przed lustrem , uni贸s艂 g艂ow臋 i poprawi艂 krawat (Wiktor zd膮偶y艂 zauwa偶y膰 smag艂y, orli profil i ostry podbr贸dek), a potem zasz艂a w nim jaka艣 zmiana - przygarbi艂 si臋 - jakby przekrzywi艂 na bok i obrzydliwie kr臋c膮c biodrami znik艂 w jakich艣 otwartych drzwiach. Ch艂ystek, niepewnie pomy艣la艂 Wiktor. Puszcza艂 gdzie艣 pawia... Spojrza艂 w lewo. Tam by艂o ciemno.

Zdj膮艂 p艂aszcz, zamkn膮艂 pok贸j i poszed艂 szuka膰 Diany. Trzeba b臋dzie zajrze膰 do Roschepera, pomy艣la艂. Bo gdzie jeszcze ona mo偶e by膰?

Roscheper zajmowa艂 trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywa艂o si臋 偶arcie. Na sto艂ach przykrytych za - 艣winionymi obrusami wala艂y si臋 brudne talerze, popielniczki, butelki, pomi臋te serwetki i nikogo nie by艂o, je艣li nie liczy膰 samotnej, spoconej 艂ysiny chrapi膮cej w p贸艂misku z galaret膮.

S膮siednia sala by艂a tak zadymiona, 偶e mo偶na by艂o powiesi膰 siekier臋. Na gigantycznym 艂o偶u Roschepera skaka艂y p贸艂nagie nietutejsze panienki. Gra艂y w jak膮艣 dziwn膮 gr臋 z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, kt贸ry ry艂 w nich jak 艣winia w 偶o艂臋dziach i r贸wnie偶 skaka艂 chrz膮kaj膮c ze szcz臋艣cia. Byli tak偶e obecni: pan policmajster bez p艂aszcza, pan s臋dzia grodzki, kt贸remu oczy wy艂azi艂y z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jaka艣 nieznajoma, ruchliwa osobisto艣膰 w liliowych barwach. Ta tr贸jka z zapa艂em gra艂a w dziecinny bilard stoj膮cy na toaletce, a w k膮cie, oparty o 艣cian臋, siedzia艂 szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utyt艂any galowy mundur, dyrektor gimnazjum z krety艅skim u艣miechem na wargach. Wiktor zamierza艂 ju偶 odej艣膰, kiedy kto艣 z艂apa艂 go za nogawk臋 spodni. Spojrza艂 w d贸艂 i odskoczy艂. Pod nim sta艂 na czworakach pose艂 do parlamentu, kawaler order贸w, autor s艂ynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornik贸w wodnych Roscheper Nant.

- Chc臋 si臋 bawi膰 w koniki - prosz膮co zabecza艂 Roscheper. - Baw si臋 ze mn膮 w koniki! I - ha! - najwyra藕niej by艂 niepoczytalny.

Wiktor delikatnie si臋 uwolni艂 i zajrza艂 do ostatniej sali. I tam zobaczy艂 Dian臋. W pierwszej chwili nie zrozumia艂, 偶e to Diana, a potem kwa艣no pomy艣la艂: bardzo przyjemnie! By艂o tu pe艂no ludzi, jacy艣 pobie偶nie znajomi m臋偶czy藕ni i kobiety, wszyscy stali ko艂em i klaskali w d艂onie, a w 艣rodku ko艂a ta艅czy艂a Diana z tym w艂a艣nie 偶贸艂tym ch艂ystkiem, w艂a艣cicielem orlego profilu. Oczy jej p艂on臋艂y, p艂on臋艂y policzki, w艂osy powiewa艂y nad ramionami i nawet diabe艂 nie by艂 jej straszny. Orli profil bardzo stara艂 si臋 by膰 na poziomie, dor贸wna膰.

Dziwne, pomy艣la艂 Wiktor. O co chodzi?... Co艣 tu by艂o nie tak. Ta艅czy dobrze, no, po prostu wspaniale ta艅czy. Jak nauczyciel ta艅ca. Nie ta艅czy, ale pokazuje jak nale偶y ta艅czy膰... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak ucze艅 na egzaminie. Strasznie zale偶y mu na pi膮tce... Nie, nie to. S艂uchaj kochany, przecie偶 ty ta艅czysz z Dian膮! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak zwykle uruchomi艂 wyobra藕ni臋. Aktor ta艅czy na scenie, wszystko dobrze, wszystko pi臋knie, wszystko idzie jak nale偶y, nikt si臋 nie sypie, a w domu nieszcz臋艣cie... nie, wcale niekoniecznie nieszcz臋艣cie, zwyczajnie czekaj膮 na jego powr贸t, a on r贸wnie偶 czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasn膮 艣wiat艂a... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny cz艂owiek udaj膮cy aktora, kt贸ry sam gra ju偶 bardzo postronnego cz艂owieka... Czy偶by Diana tego nie czu艂a? Przecie偶 to fa艂sz. Manekin. Ani, odrobiny blisko艣ci, ani krzty pokusy, ani cienia po偶膮dania... Co艣 do siebie m贸wi膮 i nie spos贸b zrozumie膰 - co. Nie spoci艂 si臋 pan? Tak, czyta艂em i to nawet dwa razy... I wtedy zobaczy艂, 偶e Diana biegnie do niego roztr膮caj膮c go艣ci. - Chod藕 ta艅czy膰! - krzycza艂a z daleka.

Kto艣 zagrodzi艂 jej drog臋, kto艣 z艂apa艂 za r臋kaw, wyrwa艂a si臋 艣miej膮c, a Wiktor wci膮偶 szuka艂 oczami 偶贸艂tosk贸rego, nie m贸g艂 znale藕膰 i czul nieprzyjemny niepok贸j.

Diana podbieg艂a do niego, schwyci艂a za r臋kaw i wci膮gn臋艂a w ko艂o.

- Chod藕, chod藕! Tu s膮 sami swoi - pijaczyny, 艂ajdaczyny, sukinsyny... Poka偶 im jak si臋 to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...

Wci膮gn臋艂a go do 艣rodka, kto艣 w t艂umie wrzasn膮艂 鈥淣iech 偶yje pisarz Baniew!". Adapter, kt贸ry zamilk艂 na chwil臋, znowu zagrzmia艂 i zaszczeka艂, Diana przywar艂a do Wiktora, potem odskoczy艂a, pachnia艂o od niej perfumami i winem, by艂a ca艂a rozpalona i Wiktor nic ju偶 teraz nie widzia艂 - opr贸cz jej o偶ywionej prze艣licznej twarzy i rozwianych w艂os贸w.

- Ta艅cz! - krzykn臋艂a i zacz臋艂a ta艅czy膰. - Zuch jeste艣, 偶e przyjecha艂e艣.

- Tak. Tak.

- Po co jeste艣 trze藕wy? Zawsze jeste艣 trze藕wy, kiedy nie trzeba.

- Jeszcze b臋d臋 pijany.

- Dzisiaj jeste艣 mi potrzebny pijany.

- B臋d臋.

- 呕eby robi膰 z tob膮, co b臋d臋 chcia艂a. Nie ty ze mn膮, tylko ja z tob膮.

- Tak.

艢mia艂a si臋 zadowolona i oboje ta艅czyli w milczeniu nic nie widz膮c i o niczym nie my艣l膮c. Jak we 艣nie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz by艂a - jak sen, jak bitwa. Diana Na Kt贸r膮 Nasz艂o... Dooko艂a klaskali w d艂onie, co艣 pokrzykiwali, jeszcze kto艣 pr贸bowa艂 ta艅czy膰, Wiktor odepchn膮艂 go, 偶eby nie przeszkadza艂, a Roscheper przeci膮gle krzycza艂 鈥淥 m贸j biedny, pijany ludu!"

- On jest impotentem?

- Ja my艣l臋. Przecie偶 go k膮pi臋.

- No i jak?

- Absolutnie.

- O m贸j biedny, pijany ludu! - j臋cza艂 Roscheper. - Chod藕my st膮d - powiedzia艂 Wiktor.

Wzi膮艂 j膮 za r臋k臋 i poprowadzi艂. Pijaczyny i sukinsyny rozst臋powali si臋 przed nimi 艣mierdz膮c czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodzi艂 im drog臋 wielkousty m艂okos o rumianych policzkach, powiedzia艂 co艣 chamskiego, 艣wierzbi艂y go pi臋艣ci, ale Wiktor powiedzia艂 mu 鈥淧贸藕niej, p贸藕niej" i m艂okos znik艂. Trzymaj膮c si臋 za r臋ce przebiegli pustym korytarzem, nast臋pnie Wiktor nie wypuszczaj膮c jej r臋ki otworzy艂 drzwi, nie wypuszczaj膮c jej r臋ki zamkn膮艂 drzwi od 艣rodka i by艂o gor膮co, zrobi艂o si臋 gor膮co nie do wytrzymania, duszno i pok贸j na pocz膮tku by艂 wielki i przestronny, a potem sta艂 si臋 w膮ski i ciasny, wtedy Wiktor wsta艂 i otworzy艂 okno, czarne wilgotne powietrze obmy艂o jego pier艣 i ramiona. Wr贸ci艂 do 艂贸偶ka, namaca艂 w ciemno艣ciach butelk臋 z d偶inem, napi艂 si臋 i odda艂 j膮 Dianie. Potem si臋 po艂o偶y艂 i znowu z lewej p艂yn臋艂o zimne powietrze, a z prawej by艂o gor膮ce, jedwabiste i czu艂e. Teraz s艂ysza艂, 偶e pija艅stwo trwa nadal - go艣cie 艣piewali ch贸rem.

- To na d艂ugo? - zapyta艂.

- Co? - zapyta艂a sennie Diana.

- D艂ugo oni b臋d膮 wy膰?

- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwr贸ci艂a si臋 na bok i przytuli艂a policzek do jego ramienia. - Zimno - poskar偶y艂a si臋.

Pokr臋cili si臋 w艂a偶膮c pod ko艂dr臋.

- Nie 艣pij - powiedzia艂 Wiktor.

- Aha - wymamrota艂a Diana.

- Dobrze ci?

- Aha.

- A je艣li za ucho?

- Aha... przesta艅, boli.

- S艂uchaj, mo偶e m贸g艂bym pomieszka膰 tu przez tydzie艅?

- M贸g艂by艣.

- A gdzie?

- Teraz chc臋 spa膰. Daj pospa膰 biednej, pijanej kobiecie.

Wiktor zamilk艂 i le偶a艂 bez ruchu. Diana ju偶 spa艂a. W艂a艣nie tak zrobi膰, pomy艣la艂. Tu b臋dzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A mo偶e i wieczorem. Nie b臋dzie chyba chla艂 przez wszystkie wieczory, przecie偶 musi si臋 leczy膰... Pob臋d臋 tu ze trzy, cztery dni... pi臋膰, sze艣膰... i trzeba mniej pi膰, wcale nie pi膰 i popracowa膰... bardzo dawno nie pracowa艂em... 呕eby zacz膮膰 pracowa膰, trzeba zdrowo si臋 wynudzi膰, 偶eby ju偶 na nic poza tym nie - mie膰 ochoty... Drgn膮艂, zasypiaj膮c. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy napisz臋 do Roc-Tusowa, oto co zrobi臋. 呕eby tylko Roc-Tusow nie stch贸rzy艂, to tch贸rz. Jest mi winien dziewi臋膰set koron... Kiedy mowa o panu prezydencie, wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy si臋 tch贸rzami. Dlaczego tak si臋 boimy? Czego w艂a艣ciwie si臋 boimy? Boimy si臋 zmian. Nie b臋dzie mo偶na i艣膰 do knajpy dla pisarzy, 偶eby goln膮膰 kielicha... portier przestanie si臋 k艂ania膰... w og贸le nie b臋dzie portiera, sam b臋dziesz portierem. Kiepsko, je艣li do kopalni... to rzeczywi艣cie kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko, nie te czasy... obyczaje z艂agodnia艂y... Sto razy o tym my艣la艂em i sto razy dochodzi艂em do wniosku, 偶e nie ma si臋 czego ba膰, a wszystko jedno si臋 boj臋. Dlatego, 偶e to chamska si艂a, pomy艣la艂. To bardzo straszne, je艣li przeciwko tobie jest bezmy艣lna, 艣wi艅ska, szczeciniasta si艂a nie poddaj膮ca si臋 niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie b臋dzie...

Zdrzemn膮艂 si臋 i znowu si臋 obudzi艂, dlatego 偶e pod otwartym oknem jacy艣 g艂o艣no rozmawiali i r偶eli niczym zwierz臋ta. Zatrzeszcza艂y krzaki.

- Nie mog臋 ich sadza膰 - powiedzia艂 pijany g艂os policmajstra - nie ma takiego prawa...

- B臋dzie - powiedzia艂 g艂os Roschepera. - Jestem pos艂em, czy nie?

- A czy jest takie prawo, 偶eby tu偶 za miastem - rozsadnik zarazy? - zarycza艂 burmistrz.

- B臋dzie! - z uporem powiedzia艂 Roscheper.

- Oni nie s膮 zara藕liwi - zabecza艂 falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam na my艣li, 偶e w sensie medycznym...

- Ej, gimnazjum - powiedzia艂 Roscheper - nie zapomnij sobie rozpi膮膰.

- A czy jest takie prawo, 偶eby rujnowa膰 uczciwych ludzi? - rykn膮艂 burmistrz. - 呕eby rujnowa膰, jest takie prawo?

- A ja ci m贸wi臋, 偶e b臋dzie! - powiedzia艂 Roscheper. - Jestem pos艂em, czy nie? Czym by tu w nich rzuci膰? - pomy艣la艂 Wiktor.

- Roscheper! - powiedzia艂 policmajster. - Jeste艣 moim przyjacielem? Ja ci臋, draniu, na r臋kach nosi艂em. Ja ci臋, draniu, wybiera艂em. A teraz te zarazy 艂a偶膮 po mie艣cie, a ja nic nie mog臋. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?

- B臋dzie - powiedzia艂 Roscheper. - Ja ci m贸wi臋, 偶e b臋dzie. W zwi膮zku z zatruciem atmosfery...

- Moralnej! - wtr膮ci艂 dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.

- Co?... W zwi膮zku m贸wi臋... z zatruciem atmosfery i z powodu niedostatecznego obrybienia przylegaj膮cych zbiornik贸w wodnych... zaraz臋 zlikwidowa膰 i zorganizowa膰 w odleg艂ym miejscu. Tak b臋dzie dobrze?

- Niech偶e ci臋 uca艂uj臋 - powiedzia艂 policmajster.

- Zuch - powiedzia艂 burmistrz. - Masz 艂eb. Toijaci臋...

- Drobnostka - powiedzia艂 Roscheper. - Dlamnie to g艂upstwo... Za艣piewamy? Nie, nie mam ochoty. Chod藕my, wypijemy jeszcze po kielonku.

- S艂usznie. Po kielonku - i do domu.

Znowu zaszele艣ci艂y krzaki, Roscheper powiedzia艂 ju偶 gdzie艣 daleko 鈥淓j, gimnazjum zapomnia艂e艣 sobie zapi膮膰!" i pod oknem zapad艂a cisza. Wiktor znowu zadrzema艂, obejrza艂 jaki艣 nieznacz膮cy sen, a potem zadzwoni艂 dzwonek telefonu.

- Tak - powiedzia艂a ochryp艂e Diana. - Tak, to ja... - odkaszln臋艂a. - To nic, nic, s艂ucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem by艂 zadowolony... Co?

Rozmawia艂a le偶膮c w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczu艂 jak st臋偶a艂o jej cia艂o.

- Dziwne - powiedzia艂a. - Dobrze, zaraz zobacz臋... Tak... Dobrze, powiem mu. Od艂o偶y艂a s艂uchawk臋, przelaz艂a przez Wiktora i zapali艂a nocn膮 lampk臋.

- Co si臋 sta艂o? - sennie zapyta艂 Wiktor.

- Nic. 艢pij, ja zaraz wr贸c臋.

Przez przymru偶one powieki patrzy艂, jak zbiera rozrzucon膮 bielizn臋 i jej twarz by艂a taka powa偶na, 偶e si臋 zaniepokoi艂. Szybko ubra艂a si臋 i wysz艂a, po drodze ju偶 obci膮gaj膮c sukienk臋. Roscheper zas艂ab艂, pomy艣la艂 nas艂uchuj膮c. Zachla艂 si臋, stary baran. W ogromnym budynku by艂o cicho i Wiktor wyra藕nie s艂ysza艂 kroki Diany na korytarzu, ale posz艂a nie na prawo jak oczekiwa艂, tylko na lewo. Potem skrzypn臋艂y drzwi i kroki ucich艂y. Odwr贸ci艂 si臋 na bok i spr贸bowa艂 z powrotem zasn膮膰, ale sen nie przychodzi艂. Zrozumia艂, 偶e czeka na Dian臋 i nie za艣nie, p贸ki ona nie wr贸ci. Usiad艂 i zapali艂. Guz na karku znowu zacz膮艂 pulsowa膰 i Wiktor si臋 skrzywi艂. Diana nie wraca艂a. Nie wiadomo dlaczego przypomnia艂 sobie tancerza z orlim profilem. A ten co ma藕 tym wsp贸lnego? - pomy艣la艂 Wiktor. Artysta, kt贸ry gra innego artyst臋, kt贸ry gra trzeciego. Aha, wi臋c to o to chodzi, tamten wyszed艂 w艂a艣nie z lewej strony, stamt膮d dok膮d posz艂a Diana. Doszed艂 do podestu i przeistoczy艂 si臋 w ch艂ystka. Najpierw gra艂 lwa salonowego, a potem zacz膮艂 gra膰 nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zacz膮艂 nads艂uchiwa膰. Zdumiewaj膮co cicho, wszyscy 艣pi膮... kto艣 chrapie... Potem znowu skrzypn臋艂y drzwi i zacz臋艂y zbli偶a膰 si臋 kroki. Wesz艂a Diana i twarz mia艂a nadal bardzo powa偶n膮. Nic si臋 nie sko艅czy艂o, przeciwnie. Diana podesz艂a do telefonu i wykr臋ci艂a numer.

- Nie ma go - powiedzia艂a. - Nie, nie, wyszed艂... Ja te偶... - Nic nie szkodzi, co te偶 pan. Dobrej nocy.

Od艂o偶y艂a s艂uchawk臋, chwil臋 sta艂a patrz膮c w ciemno艣膰 za oknem a potem usiad艂a na 艂贸偶ku obok Wiktora. W r臋ku trzyma艂a okr膮g艂膮 latark臋. Wiktor zapali艂 papierosa i poda艂 jej. Pali艂a w milczeniu my艣l膮c o czym艣 ze skupieniem, a potem zapyta艂a.

- Kiedy zasn膮艂e艣?

- Nie wiem, trudno powiedzie膰.

- Ale ju偶 pomnie?

- Tak.

Odwr贸ci艂a si臋 do niego.

- Nic nie s艂ysza艂e艣? Jakiej艣 awantury, b贸jki?

- Nie - powiedzia艂 Wiktor. - Moim zdaniem wszystko by艂o bardzo spokojnie. Najpierw 艣piewali, potem Roscheper z kumplami odlewa艂 si臋 pod naszym oknem, a potem zasn膮艂em. Zreszt膮 zamierzali ju偶 jecha膰 do dom贸w.

Diana wyrzuci艂a papierosa za okno i wsta艂a.

- Ubieraj si臋 - powiedzia艂a.

Wiktor u艣miechn膮艂 si臋 i wyci膮gn膮艂 r臋k臋 po slipy. S艂ucham i jestem pos艂uszny, pomy艣la艂. To 艣wietna rzecz - pos艂usze艅stwo. Tylko nie trzeba o nic pyta膰. Zapyta艂:

- Pojedziemy, czy p贸jdziemy?

- Co... Najpierw p贸jdziemy, a potem si臋 zobaczy.

- Kto艣 zgin膮艂?

- Zdaje si臋.

- Roscheper?

Nagle poczu艂 na sobie jej spojrzenie. Patrzy艂a na niego z pow膮tpiewaniem. Troch臋 ju偶 偶a艂owa艂a, 偶e zabiera go ze sob膮. Pyta艂a siebie - a kto to w艂a艣ciwie taki, 偶eby go ze sob膮 zabiera膰?

- Jestem got贸w - powiedzia艂 Wiktor.

Ci膮gle jeszcze nie by艂a pewna; w zadumie bawi艂a si臋 latark膮.

- No dobra... w takim razie chod藕my - powiedzia艂a, nie ruszaj膮c si臋 z miejsca.

- Mo偶e oderwa膰 nog臋 od krzes艂a? - zaproponowa艂 Wiktor - albo powiedzmy od 艂贸偶ka... Diana ockn臋艂a si臋.

- .Nie. Noga jest do niczego. - Wysun臋艂a szuflad臋 biurka i wyj臋艂a ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedzia艂a. .

Wiktor w pierwszej chwili przerazi艂 si臋, ale okaza艂o si臋, 偶e to ma艂okalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.

- Daj mi naboje - powiedzia艂.

Popatrzy艂a na niego nic nie rozumiej膮c, potem spojrza艂a na pistolet i powiedzia艂a.

- Nie. Naboje nie b臋d膮 ci potrzebne. Idziemy.

Wiktor wzruszy艂 ramionami i wsun膮艂 pistolet do kieszeni. Zeszli do westybulu i wyszli przed dom. Mg艂a zrzed艂a, si膮pi艂 w膮t艂y deszczyk. Samochod贸w przed domem nie by艂o. Diana skr臋ci艂a w alejk臋 mi臋dzy krzakami i za艣wieci艂a latark膮. Idiotyczna sytuacja, pomy艣la艂 Wiktor. Okropnie chcia艂bym zapyta膰, o co chodzi, a zapyta膰 nie wolno. Dobrze by艂oby wymy艣le膰 jak zapyta膰. Jako艣 tak podchwytliwie. Nie zapyta膰 - tylko ot tak sobie rzuci膰 uwag臋 z pytaniem w podtek艣cie. Mo偶e trzeba b臋dzie si臋 bi膰? Nie chce mi si臋. Dzisiaj mi si臋 nie chce. Waln臋 kolb膮. Od razu mi臋dzy oczy... a jak tam m贸j guz? Guz by艂 na miejscu i pobolewa艂. Dziwne jednak偶e s膮 obowi膮zki siostry mi艂osierdzia w tym sanatorium... A przecie偶 zawsze uwa偶a艂em, 偶e Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie pi臋膰 dni... Co za wilgo膰, trzeba by艂o sobie goln膮膰 przed wyj艣ciem. Jak tylko wr贸c臋, zaraz sobie goln臋..鈥淒obry jestem, pomy艣la艂. 呕adnych pyta艅. S艂ucham i jestem pos艂uszny.

Obeszli skrzyd艂o budynku, przedarli si臋 przez krzaki bzu i znale藕li si臋 przed ogrodzeniem. Diana po艣wieci艂a. Jednego 偶elaznego pr臋ta w ogrodzeniu brakowa艂o.

- Wiktor - powiedzia艂a nieg艂o艣no Diana. - Teraz p贸jdziemy 艣cie偶k膮. Ty b臋dziesz szed艂 z ty艂u. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumia艂e艣?

- Zrozumia艂em - pokornie powiedzia艂 Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo - strzelam.

Diana przelaz艂a pierwsza i po艣wieci艂a Wiktorowi. Potem bardzo wolno szli pod g贸r臋. To by艂o wschodnie zbocze wzg贸rza, na kt贸rym sta艂o sanatorium. Wok贸艂 szumia艂y pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana si臋 po艣lizgn臋艂a i Wiktor ledwie zd膮偶y艂 z艂apa膰 j膮 za ramiona. Niecierpliwie wyrwa艂a si臋 i sz艂a dalej. Co chwila powtarza艂a: 鈥淧atrz pod nogi... Trzymaj si臋 za mn膮". Wiktor pos艂usznie patrzy艂 w d贸艂 na nogi Diany migaj膮ce w niepewnym, jasnym kr臋gu. Pocz膮tkowo wci膮偶 oczekiwa艂 ciosu w potylic臋, prosto w guz, albo czego艣 w tym rodzaju, ale potem zdecydowa艂 - raczej nie. Nic do niczego nie pasowa艂o. Po prostu, najpewniej zwia艂 jaki艣 艣wir - na przyk艂ad Roscheper dosta艂 delirium tremens i trzeba go b臋dzie doprowadzi膰 z powrotem, terroryzuj膮c nie nabitym pistoletem...

Diana nagle przystan臋艂a i co艣 powiedzia艂a, ale jej s艂owa nie dotar艂y do 艣wiadomo艣ci Wiktora, poniewa偶 nieomal w tej samej sekundzie zobaczy艂 obok 艣cie偶ki czyje艣 b艂yszcz膮ce oczy, nieruchome, ogromne, patrz膮ce uwa偶nie spod mokrego, wypuk艂ego czo艂a - tylko czo艂o i oczy, i nic wi臋cej, ani warg, ani nosa, ani cia艂a - nic. Wilgotna mokra ciemno艣膰 i w kr臋gu 艣wiat艂a - b艂yszcz膮ce oczy i nienaturalnie bia艂e czo艂o.

- 艢cierwa - powiedzia艂a Diana 艣ci艣ni臋tym g艂osem. - Wiedzia艂am. Zezwierz臋cone 艣cierwa.

Pad艂a na kolana, promie艅 latarki ze艣lizgn膮艂 si臋 wzd艂u偶 czarnego cia艂a i Wiktor zobaczy艂 jakie艣 l艣ni膮ce p贸艂koliste 偶elazo, 艂a艅cuch w trawie, a Diana rozkaza艂a 鈥淪zybciej Wiktor", a on przysiad艂 obok niej na pi臋ty i dopiero wtedy zrozumia艂, 偶e to potrzask, a w potrzasku - noga cz艂owieka. Obur膮cz wczepi艂 si臋 w 偶elazne szcz臋ki, spr贸bowa艂 rozerwa膰 je, podda艂y si臋 ledwie, ledwie i znowu zatrzasn臋艂y. 鈥淚diota! - krzykn臋艂a Diana. - Pistoletem!" Zacisn膮艂 z臋by, z艂apa艂 wygodniej, napi膮艂 musku艂y tak, 偶e zachrz臋艣ci艂o i szcz臋ki si臋 rozwar艂y. 鈥淲yci膮gaj" - powiedzia艂 ochryple. Noga znik艂a, 偶elazne p贸艂kola znowu si臋 zwar艂y i zacisn臋艂y mu palce. 鈥淧otrzymaj latark臋" - powiedzia艂a Diana. 鈥淣ie mog臋 - odpowiedzia艂. - Z艂apa艂em si臋. Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zakl臋艂a, wsadzi艂a mu r臋k臋 do kieszeni. Wiktor znowu otworzy艂 potrzask, Diana wstawi艂a kolb臋 pistoletu mi臋dzy szcz臋ki i wtedy si臋 uwolni艂.

- Potrzymaj latark臋 - powt贸rzy艂a Diana - a ja zobacz臋 co z nog膮.

- Ko艣膰 jest zgruchotana - powiedzia艂 z ciemno艣ci napi臋ty g艂os. - Zanie艣cie mnie do sanatorium i wezwijcie samoch贸d.

- S艂usznie - powiedzia艂a Diana. - Wiktor, daj mi latark臋 i podnie艣 go.

Po艣wieci艂a. Cz艂owiek siedzia艂 na tym samym miejscu oparty o pie艅 drzewa. Doln膮 po艂ow臋 jego twarzy zas艂ania艂a czarna przepaska. Okularnik, pomy艣la艂 Wiktor. Mokrzak. Sk膮d on si臋 tutaj wzi膮艂?

- Bierz go - niecierpliwie powiedzia艂a Diana. - Na plecy.

- Zaraz - odpowiedzia艂. Przypomnia艂 sobie 偶贸艂te kr臋gi wok贸艂 oczu. 呕o艂膮dek podszed艂 mu do gard艂a. - Zaraz... - przysiad艂 obok mokrzaka i odwr贸ci艂 si臋 do niego plecami - prosz臋 mnie obj膮膰 za szyj臋 - powiedzia艂.

Mokrzak okaza艂 si臋 chudy i lekki. Nie rusza艂 si臋 i nawet mo偶na by艂o s膮dzi膰, 偶e nie oddycha. Nie j臋cza艂, kiedy Wiktor si臋 po艣lizgn膮艂, ale za ka偶dym razem jego cia艂em wstrz膮sa艂 skurcz. 艢cie偶ka by艂a znacznie bardziej stroma ni偶 Wiktor przypuszcza艂 i kiedy dotarli do ogrodzenia by艂 nie藕le zasapany. Trudno by艂o przecisn膮膰 mokrzaka przez dziur臋 w ogrodzeniu, ale ostatecznie i z tym dali sobie rad臋.

- Dok膮d go teraz? - zapyta艂 Wiktor, kiedy podeszli do wej艣cia.

- Na razie do holu - odpowiedzia艂a Diana.

- Nie trzeba - tym samym pe艂nym wysi艂ku g艂osem powiedzia艂 mokrzak. - Zostawcie mnie tutaj.

- Przecie偶 pada deszcz - zdziwi艂 si臋 Wiktor.

- Niech pan tyle nie gada - powiedzia艂 mokrzak. - Zostaj臋 tutaj.

Wiktor zmilcza艂 i zaczai wchodzi膰 po stopniach.

- Zostaw go - po wiedzia艂 a Diana. Wiktor zatrzyma艂 si臋.

- Co do diab艂a - powiedzia艂 - przecie偶 pada deszcz.

- Niech pan si臋 nie wyg艂upia - powiedzia艂 mokrzak. - Prosz臋 mnie... zostawi膰 tu... Wiktor bez s艂owa, przeskakuj膮c przez trzy stopnie, podszed艂 do drzwi i wszed艂 do holu.

- Kretyn - cicho powiedzia艂 mokrzak i g艂owa opad艂a mu na rami臋 Wiktora.

- Ba艂wan - powiedzia艂a Diana doganiaj膮c Wiktora i 艂api膮c go za r臋kaw. - Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynie艣 go i po艂贸偶 na deszczu! Natychmiast, s艂yszysz? No, czego stoisz? .

- Wszyscy艣cie tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedzia艂 Wiktor.

Zawr贸ci艂, kopn膮艂 drzwi nog膮 i wyszed艂 przed dom. Deszcz jakby tylko na to czeka艂. Dopiero co si膮pi艂 leniwie, a teraz nagle lun膮艂 jak z cebra. Mokrzak j臋kn膮艂 cichutko, podni贸s艂 g艂ow臋 i nagle zacz膮艂 szybko,

szybko oddycha膰 jak po biegu. Wiktor wci膮偶 jeszcze zwleka艂, instynktownie rozgl膮daj膮c si臋 w poszukiwaniu jakiej艣 os艂ony.

- Niech mnie pan po艂o偶y - powiedzia艂 mokrzak.

- W ka艂u偶臋? - gorzko i jadowicie zapyta艂 Wiktor.

Wiktor ostro偶nie po艂o偶y艂 go na ceramiczne kafelki przed wej艣ciem, a mokrzak od razu wyci膮gn膮艂 si臋 i rozkrzy偶owa艂 r臋ce. Jego prawa noga by艂a nienaturalnie wykr臋cona, ogonfne czo艂o w 艣wietle nocnej lampy wydawa艂o si臋 sinawobia艂e. Wiktor usiad艂 obok na schodku. Mia艂 ogromn膮 ochot臋 wr贸ci膰 do holu, ale to by艂o niemo偶liwe - zostawi膰 rannego na deszczu, a Samemu schroni膰 si臋 w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj g艂upcem? - pomy艣la艂, ocieraj膮c twarz d艂oni膮. Oj. du偶o razy. I zdaje si臋, jest w tym troch臋 prawdy, poniewa偶 g艂upiec, czyli ba艂wan, a tak偶e kretyn i tak dalej, to ignorant upieraj膮cy si臋 przy swojej ignorancji. A przecie偶, jak Boga kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzy艂 i wcale nie s膮 takie straszne... Mokrzak, pomy艣la艂. Tak, w艂a艣ciwie raczej mokrzak ni偶 okularnik. Ale jak te偶 trafi艂 w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj maj膮 k艂opoty. Oni maj膮 k艂opoty, i ja mam przez nich k艂opoty...

W holu Diana rozmawia艂a przez telefon. Wiktor przys艂ucha艂 si臋:

- Noga!... Tak, zgruchotane ko艣ci... Dobrze... W porz膮dku... Jak najszybciej, czekamy.

Przez szklane drzwi Wiktor zobaczy艂, 偶e odwiesi艂a s艂uchawk臋 i pobieg艂a schodami na g贸r臋. Zacz臋艂y si臋 jakie艣 nieprzyjemno艣ci z mokrzakami w naszym mie艣cie. Co艣 si臋 wok贸艂 nich dzieje. Jakby nagle zacz臋li wszystkim przeszkadza膰, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomnia艂 sobie nagle. Zdaje si臋, 偶e te偶 co艣 o nich wspomnia艂a... Spojrza艂 na mokrzaka. Mokrzak patrzy艂 na niego.

- Jak pan si臋 czuje? - zapyta艂 Wiktor. Mokrzak milcza艂.

- Mo偶e panu czego艣 trzeba? - zapyta艂 Wiktor podnosz膮c g艂os. - Troch臋 d偶inu?

- Niech pan si臋 nie drze - powiedzia艂 mokrzak. - S艂ysz臋.

- Boli? - zapyta艂 Wiktor wsp贸艂czuj膮co.

- A jak pan my艣li?

Wyj膮tkowo nieprzyjemny cz艂owiek, pomy艣la艂 Wiktor. Zreszt膮 B贸g z nim - widz臋 go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...

- To nic... - rzek艂. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana przyjad膮.

Mokrzak nic nie odpowiedzia艂, jego czo艂o pokry艂y bruzdy, przymkn膮艂 oczy. Przypomina艂 teraz trupa - p艂aski, nieruchomy pod ulewnym deszczem. Wybieg艂a Diana z lekarsk膮 walizeczk膮, przysiad艂a obok i zacz臋艂a co艣 robi膰 z poharatan膮 nog膮. Mokrzak cicho krzykn膮艂, ale Diana nie m贸wi艂a uspokajaj膮cych s艂贸w jak zwykle w takich wypadkach lekarze. 鈥淧om贸c ci?" - zapyta艂 Wiktor. Diana nie odpowiedzia艂a. Wsta艂, wtedy Diana nie unosz膮c g艂owy powiedzia艂a: 鈥淧oczekaj, nie odchod藕".

- Nigdzie nie id臋 - odpar艂 Wiktor. Patrzy艂 jak zr臋cznie zak艂ada szyn臋.

- B臋dziesz jeszcze potrzebny - powiedzia艂a Diana.

- Nigdzie nie id臋, - powt贸rzy艂 Wiktor.

Potem gdzie艣 za zas艂on膮 deszczu zawarcza艂 silnik, b艂ysn臋艂y reflektory. Wiktor zobaczy艂 jeepa, kt贸ry ostro偶nie skr臋ca艂 w bram臋. Jeep podjecha艂 do wej艣cia i niezgrabnie wy艂adowa艂 si臋 z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym p艂aszczu. Wszed艂 po schodkach, pochyli艂 si臋 nad mokrzakiem i wzi膮艂 go za r臋k臋. Mokrzak powiedzia艂 g艂ucho:

- 呕adnych zastrzyk贸w.

- Dobra - powiedzia艂 Golem i spojrza艂 na Wiktora. - Niech go pan podniesie.

Wiktor wzi膮艂 mokrzaka na r臋ce i zani贸s艂 go do jeepa. Golem wyprzedzi艂 go, otworzy艂 drzwi i wsiad艂 do 艣rodka.

- Niech pan go daj e tutaj - powiedzia艂 z ciemno艣ci. - Nie, nogami do przodu... 艢mielej... Przytrzyma膰 za ramiona...

Sapa艂 i krz膮ta艂 si臋 w samochodzie. Mokrzak znowu krzykn膮艂 i Golem powiedzia艂 co艣 niezrozumia艂ego, co艣 w rodzaju 鈥淪ze艣膰 k膮t贸w na szyi..." Potem zatrzasn膮艂 drzwi i siadaj膮c przy kierownicy, zapyta艂 Dian臋:

- Dzwoni艂a艣 do nich?

- Nie - powiedzia艂a Diana. - Zadzwoni膰?

- Teraz ju偶 nie warto - powiedzia艂 Golem - bo inaczej wszystko zatuszuj膮. Do widzenia. Jeep ruszy艂, objecha艂 klomb i odjecha艂 alej膮.

- No, to idziemy - powiedzia艂a Diana.

- P艂yniemy - poprawi艂 j膮 Wiktor. Teraz, kiedy wszystko si臋 sko艅czy艂o, nie czu艂 nic opr贸cz irytacji. W holu Diana wzi臋艂a go pod r臋k臋.

- To nic - powiedzia艂a - zaraz przebierzesz si臋 w suche ubranie, strzelisz sobie kielicha i wszystko b臋dzie dobrze.

- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskar偶y艂 si臋 Wiktor. - A poza tym, mo偶e wreszcie wyt艂umaczysz mi, co si臋 tu sta艂o?

Diana westchn臋艂a ze znu偶eniem.

- Nic szczeg贸lnego si臋 nie sta艂o. Nie trzeba by艂o zapomina膰 latarki.

- A te potrzaski na drodze - to u was na porz膮dku dziennym?

- Burmistrz je stawia, kanalia...

Weszli na pierwsze pi臋tro i szli teraz korytarzem.

- Zwariowa艂? - zapyta艂 Wiktor. - To przecie偶 kryminalna sprawa. Czy mo偶e naprawd臋 oszala艂?

- Nie. To zwyk艂a kanalia i nienawidzi mokrzak贸w. Jak zreszt膮 ca艂e miasto.

- To ju偶 zauwa偶y艂em. My ich te偶 nie lubimy, ale potrzaski... A co im mokrzaki zrobi艂y?

- Przecie偶 trzeba kogo艣 nienawidzi膰 - powiedzia艂a Diana. - W jednych miejscach nienawidz膮 呕yd贸w, gdzie indziej - Murzyn贸w, a u nas - mokrzak贸w.

Zatrzymali si臋 przed drzwiami, Diana przekr臋ci艂a klucz, wesz艂a i zapali艂a 艣wiat艂o.

- Poczekaj - powiedzia艂 Wiktor rozgl膮daj膮c si臋. - Gdzie艣 ty mnie przyprowadzi艂a?

- To laboratorium - odpowiedzia艂a Diana. - Ja zaraz...

Wiktor zosta艂 w drzwiach i patrzy艂 jak Diana chodzi po ogromnym pokoju i zamyka okna. Pod oknami ciemnia艂y ka艂u偶e.

- A co on tam robi艂 w nocy? - zapyta艂 Wiktor.

- Gdzie? - zapyta艂a Diana nie odwracaj膮c si臋.

- Na 艣cie偶ce... Przecie偶 wiedzia艂a艣, 偶e on tu jest?

- No, bo wiesz - powiedzia艂a - w leprozorium jest nie najlepiej z lekarstwami. Czasami przychodz膮 ,do nas i prosz膮...

Zamkn臋艂a ostatnie okno, przespacerowa艂a si臋 po laboratorium ogl膮daj膮c sto艂y zastawione aparatur膮, chemicznymi kolbami i retortami.

- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedzia艂 Wiktor. - Co to za kraj! Gdzie si臋 cz艂owiek ruszy - wsz臋dzie jakie艣 艣wi艅stwa... Chod藕my, bo zmarz艂em.

- Zaraz - powiedzia艂a Diana.

Zdj臋艂a ze sto艂u jakie艣 ciemne m臋skie ubranie i potrz膮sn臋艂a nim. By艂 to ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesi艂a go w szafie na ubrania robocze. Sk膮d tu garnitur? - pomy艣la艂 Wiktor. I do tego taki znajomy garnitur...

- No tak - powiedzia艂a Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz w艂a偶臋 do gor膮cej wanny.

- Pos艂uchaj Diano - powiedzia艂 ostro偶nie Wiktor. - Kto to by艂 ten... z takim nosem... 偶贸艂ty na twarzy? Z kt贸rym ta艅czy艂a艣...

Diana wzi臋艂a go za r臋k臋.

- Widzisz - odpowiedzia艂a po chwili milczenia - to m贸j m膮偶, ...M贸j by艂y m膮偶.


*


Dawno nie widzia艂em pana w mie艣cie - powiedzia艂 Pawor zakatarzonym g艂osem. Nie tak znowu dawno - powiedzia艂 Wiktor - wszystkiego dwa dni temu. Mo偶na si臋 do was przysi膮艣膰, czy wolicie by膰 sami? - .zapyta艂 Pawor.

- Niech pan siada - powiedzia艂a uprzejmie Diana.

Pawor usiad艂 naprzeciw niej i krzykn膮艂: 鈥淜elner, podw贸jny koniak!" Zmierzcha艂o si臋, portier zaci膮ga艂 story na oknach. Wiktor zapali艂 stoj膮c膮 lamp臋.

- Jestem zachwycony pani wygl膮dem - Pawor zwr贸ci艂 si臋 do Diany - 偶y膰 w takim klimacie i zachowa膰 tak wspania艂膮 cer臋... - kichn膮艂. - Przepraszam. Te deszcze mnie wyko艅cza... - Jak si臋 pracuje? - zapyta艂 Wiktora.

- Kiepsko. Nie mog臋 pracowa膰, kiedy jest pochmurno - wci膮偶 mam ochot臋 czego艣 si臋 napi膰.

- Co za skandal wywo艂a艂 pan u policmajstra? - zapyta艂 Pawor.

- A tam, g艂upstwo - odpowiedzia艂 Wiktor. - Szuka艂em sprawiedliwo艣ci.

- Ale co si臋 sta艂o?

- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzak贸w. Jeden si臋 z艂apa艂, zmia偶d偶y艂o mu nog臋. Zabra艂em ten potrzask, poszed艂em na policj臋 i za偶膮da艂em dochodzenia.

- Tak - powiedzia艂 Pawor. - I co dalej?

- W tym mie艣cie s膮 dziwne prawa. Poniewa偶 nie by艂o wniosku poszkodowanego, uwa偶a si臋, 偶e nie by艂o tak偶e przest臋pstwa, tylko nieszcz臋艣liwy wypadek, kt贸remu nikt nie jest winien z wyj膮tkiem poszkodowanego. Powiedzia艂em policmajstrowi, 偶e przyjm臋 to do wiadomo艣ci i wtedy on oznajmi艂 mi, 偶e jest to gro藕ba i na tym si臋 rozstali艣my. t

- A gdzie to si臋 sta艂o? - zapyta艂 Pawor.

- Niedaleko sanatorium.

- Niedaleko sanatorium? Czego szuka艂 mokrzak ko艂o sanatorium?

- To nikogo nie powinno obchodzi膰 - ostro powiedzia艂a Diana.

- Oczywi艣cie - odpar艂 Pawor. - Ja si臋 tylko zdziwi艂em - skrzywi艂 si臋, zmru偶y艂 oczy i d藕wi臋cznie kichn膮艂. - O do diab艂a - rzek艂. - Przepraszam.

Wsadzi艂 r臋k臋 do kieszeni i wyci膮gn膮艂 ogromn膮 chustk臋 do nosa. Co艣 z ha艂asem upadk) na pod艂og臋. Wiktor nachyli艂 si臋. To by艂 kastet. Wiktor podni贸s艂 go i poda艂 Faworowi.

- I po co pan to nosi przy sobie? - zapyta艂.

Pawor z twarz膮 ukryt膮 w chustce do nosa patrzy艂 na kastet zaczerwienionymi oczami.

- To wszystko przez pana - powiedzia艂 zduszonym g艂osem i wydmucha艂 nos. - To pan mnie przestraszy艂 swoj膮 opowie艣ci膮... A tak przy okazji, ludzie powiadaj膮, 偶e grasuje tu jaka艣 miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to chuligani. A ja, wie pan, nie lubi臋, kiedy mnie bij膮.

- A cz臋sto pana bij膮? - zapyta艂a Diana.

Wiktor spojrza艂 na ni膮. Siedzia艂a w fotelu za艂o偶ywszy nog臋 na nog臋 i pali艂a papierosa nie patrz膮c na nikogo. Biedny Pawor, pomy艣la艂 Wiktor. Zaraz co艣 us艂yszy... Wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i obci膮gn膮艂 sp贸dnic臋 na jej kolanach.

- Mnie? - zapyta艂 Pawor. - Czy偶bym wygl膮da艂 na cz艂owieka, kt贸rego cz臋sto bij膮? To trzeba poprawi膰. Kelner, jeszcze raz podw贸jny koniak! Tak, a wi臋c nast臋pnego dnia poszed艂em do warsztatu 艣lusarskiego i raz dwa zrobili mi t臋 zabawk臋... - z zadowoleniem obejrza艂 kastet. - Niez艂a rzecz, nawet Golemowi si臋 spodoba艂a...

- Nadal nie wpuszczaj膮 pana do leprozorium? - zapyta艂 Wiktor.

- Nie. Nie wpuszczaj膮 i jak nale偶y s膮dzi膰, nie wpuszcz膮. W ka偶dym razie ju偶 w to nie wierz臋. Napisa艂em skargi do trzech departament贸w, a teraz siedz臋 i pisz臋 sprawozdanie. Na jak膮 sum臋 leprozorium otrzyma艂o w minionym roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla m臋偶czyzn. Diabelnie pasjonuj膮ce.

- Niech pan napisze, 偶e im brakuje lekarstw - poradzi艂 Wiktor. Pawor ze zdziwieniem uni贸s艂 brwi, a Diana powiedzia艂a leniwie.

- Lepiej niech pan zostawi t臋 swoj膮 pisanin臋 i zamiast tego napije si臋 grzanego wina i po艂o偶y do 艂贸偶ka.

- Zrozumia艂em aluzj臋 - powiedzia艂 Pawor z westchnieniem. - Trzeba b臋dzie i艣膰... Czy pan wie, w kt贸rym numerze mieszkam? - zapyta艂 Wiktora. - Wpad艂by pan kiedy艣.

- W dwie艣cie dwudziestym trzecim - powiedzia艂 Wiktor. - Z ca艂膮 pewno艣ci膮.

- Do widzenia - powiedzia艂 Pawor wstaj膮c. - 呕ycz臋 przyjemnego wieczoru.

Oboje patrzyli jak podszed艂 do baru, wzi膮艂 butelk臋 czerwonego wina i skierowa艂 si臋 do wyj艣cia.

- Masz za d艂ugi j臋zyk - powiedzia艂a Diana.

- Tak - zgodzi艂 si臋 Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi si臋 w jaki艣 spos贸b podoba.

- A mnie nie - powiedzia艂a Diana.

- I doktorowi R. Kwadrydze - te偶 nie. Ciekawe dlaczego?

- Ma wstr臋tny pysk - odpowiedzia艂a Diana. - Blond bestia. Znam ten gatunek. Prawdziwi m臋偶czy藕ni. Bez czci i wiary. Atamani g艂upc贸w.

- Masz ci los - zdziwi艂 si臋 Wiktor. - A ja my艣la艂em, 偶e tacy m臋偶czy藕ni powinni ci si臋 podoba膰.

- Teraz ju偶 nie ma m臋偶czyzn - zaprzeczy艂a Diana. - Teraz s膮 albo faszy艣ci, albo baby.

- A ja? - zapyta艂 Wiktor z zaciekawieniem.

- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocze艣nie - sprawiedliwo艣膰.

- Racja. Ale moim zdaniem to ca艂kiem nie藕le.

- Nie najgorzej. Ale gdyby艣 musia艂 wybiera膰, wybra艂by艣 minogi, a to ju偶 niedobrze. Poszcz臋艣ci艂o ci si臋, 偶e masz talent.

- Co艣 ty dzisiaj taka z艂a? - zapyta艂 Wiktor.

- A ja w og贸le jestem z艂a. Ty masz talent, a ja - z艂o艣膰. Je偶eli tobie odebra膰 talent, a mnie z艂o艣膰 to pozostan膮 dwa kopuluj膮ce ze sob膮 zera.

- Zero zeru nier贸wne - zauwa偶y艂 Wiktor. - Ty nawet jako zero wygl膮da艂aby艣 nie藕le - przystojne, 艣wietnie zbudowane zero. A poza tym, gdyby ci odebra膰 twoj膮 z艂o艣膰, staniesz si臋 dobra, co w ko艅cu te偶 nie jest najgorsze...

- Je艣li odebra膰 mi z艂o艣膰, to stan臋 si臋 meduz膮. 呕ebym sta艂a si臋 dobra, nale偶a艂oby zast膮pi膰 z艂o艣膰 dobroci膮.

- Zabawne - powiedzia艂 Wiktor - przewa偶nie kobiety nie lubi膮 dyskutowa膰. Ale kiedy ju偶 zaczynaj膮, staj膮 si臋 zdumiewaj膮co kategoryczne. Sk膮d ci si臋 w艂a艣ciwie wzi臋艂o, 偶e jeste艣 wy艂膮cznie z艂a i ani troch臋 dobra. Tak nigdy nie jest. Masz w sobie dobro膰, tylko 偶e jej nie wida膰 spoza z艂o艣ci. W ka偶dym cz艂owieku jest wszystkiego po trochu, a 偶ycie z tej mieszaniny wyciska na wierzch to albo tamto...

Na sal臋 wtoczy艂o si臋 towarzystwo m艂odych ludzi jod razu zrobi艂o si臋 g艂o艣niej. M艂odzi ludzie zachowywali si臋 do艣膰 swobodnie - nawymy艣lali kelnerowi, pogonili go po piwo, sami obsiedli stolik w odleg艂ym k膮cie, zacz臋li g艂o艣no rozmawia膰 i 艣mia膰 si臋 na ca艂e gard艂o. Ogromny drab o grubych wargach i rumianych policzkach pstrykaj膮c palcami skierowa艂 si臋 tanecznym krokiem do baru. Teddy co艣 mu poda艂 i drab odstawiaj膮c ma艂y palec uj膮艂 dwoma palcami kieliszek, odwr贸ci艂 si臋 plecami do lady, opar艂 si臋 o ni膮 艂okciami, skrzy偶owa艂 nogi i zwyci臋sko rozejrza艂 si臋 po pustej sali. 鈥淲itam Dian臋! - wrzasn膮艂. - Co s艂ycha膰?" Diana u艣miechn臋艂a si臋 do niego oboj臋tnie.

- Co to za cudo? - zapyta艂 Wiktor.

- Niejaki Flamen Juventa - odpowiedzia艂a Dina. - Bratanek policmajstra.

- Gdzie艣 go ju偶 widzia艂em - powiedzia艂 Wiktor.

- Do diab艂a z nim - niecierpliwie powiedzia艂a Diana. - Wszyscy ludzie to meduzy i niczego w nich takiego nie ma. Z rzadka trafiaj膮 si臋 prawdziwi, tacy kt贸rzy maj膮 co艣 w艂asnego - dobro膰, talent, z艂o艣膰... ale je艣li im to zabra膰, nic z nich nie pozostanie, zostan膮 meduzami jak wszyscy. Ty, mam wra偶enie wyobrazi艂e艣 sobie, 偶e podoba mi si臋 twoje umi艂owanie min贸g i sprawiedliwo艣ci? Zawracanie g艂owy! Masz talent, masz swoje ksi膮偶ki, masz s艂aw臋, ale je艣li chodzi o reszt臋, to jeste艣 taki sam jaskiniowy niedorajda jak wszyscy.

- To, co teraz m贸wisz - oznajmi艂 Wiktor - jest tak bardzo nies艂uszne, 偶e nawet nie czuj臋 si臋 ura偶ony. Ale m贸w dalej, bardzo interesuj膮co zmienia ci si臋 wyraz twarzy, kiedy m贸wisz - zapali艂 papierosa i poda艂 jej. - M贸w dalej.

- Meduzy - powiedzia艂a Diana gorzko. - O艣lizg艂e, g艂upie meduzy. Kot艂uj膮 si臋, pe艂zaj膮, strzelaj膮, same nie wiedz膮 czego chc膮, nic nie umiej膮, niczego naprawd臋 nie kochaj膮... jak robaki w wychodku...

- To nieprzyzwoite - powiedzia艂 Wiktor. Obraz niew膮tpliwie jest wypuk艂y, ale zdecydowanie nieprzyzwoity. I w og贸le to s膮 bana艂y, Diano, moja najmilsza, nie jeste艣 my艣licielem. W ubieg艂ym wieku, gdzie艣 na prowincji mo偶e by to nie藕le wygl膮da艂o... w ka偶dym razie towarzystwo by艂oby rozkosznie zaszokowane, a bladzi m艂odzie艅cy o gorej膮cych oczach 艂aziliby za tob膮 jak psy. Ale dzisiaj to s膮 rzeczy oczywiste. Dzisiaj wszyscy wiedz膮, czym jest cz艂owiek. Co z tym cz艂owiekiem robi膰 - oto na czym polega problem. Zreszt膮 te偶 przewa艂kowany do znudzenia.

- A co robi膮 z meduzami?

- Kto? Meduzy?

- My.

- O ile wiem - nic. Zdaje si臋, 偶e robi膮 z nich konserwy.

- No i bardzo dobrze - powiedzia艂a Diana. - Czy ty co艣 zdzia艂a艂e艣 przez ten czas?

- No a jak! Napisa艂em potwornie wzruszaj膮cy list do swojego przyjaciela Roc-Tusowa. Je艣li po tym li艣cie nie za艂atwi pensji dla Irmy, to znaczy, 偶e jestem ju偶 do niczego!

- I to wszystko?

- Tak - powiedzia艂 Wiktor. - Ca艂膮 reszt臋 wyrzuci艂em.

- O Bo偶e - powiedzia艂a Diana. - A ja opiekowa艂am si臋 tob膮, stara艂am si臋 nie przeszkadza膰, odgania艂am Roschepera...

- K膮pa艂a艣 mnie w wannie - przypomnia艂 Wiktor.

- K膮pa艂am w wannie, poi艂am kaw膮...

- Poczekaj - powiedzia艂 Wiktor - ale przecie偶 ja te偶 k膮pa艂em ci臋 w wannie...

- Wszystko jedno.

- Jak to wszystko jedno? My艣lisz, 偶e 艂atwo pracowa膰, kiedy si臋 ciebie k膮pie w wannie? Opisa艂em sze艣膰 wariant贸w tego procesu, wszystkie s膮 do niczego.

- Daj przeczyta膰.

- Tylko dla m臋偶czyzn - powiedzia艂 Wiktor. - Poza tym wyrzuci艂em je, czy ci nie powiedzia艂em? I w og贸le by艂o w nich tak ma艂o patriotyzmu i 艣wiadomo艣ci narodowej, 偶e tak czy inaczej nikomu nie mo偶na by艂oby ich pokaza膰.

- Powiedz, jak ty to robisz - najpierw piszesz, a dopiero potem wstawiasz 艣wiadomo艣膰 narodow膮?

- Nie - odpowiedzia艂 Wiktor. - Na pocz膮tek nasi膮kam 艣wiadomo艣ci膮 narodow膮 do g艂臋bi duszy: czytam przem贸wienie pana prezydenta, wykuwam na pami臋膰 eposy bohaterskie, ucz臋szczam na zebrania patriotyczne. Potem, kiedy zaczynam rzyga膰 - kiedy ju偶 mnie nie mdli, tylko rzygam - bior臋 si臋 do dzie艂a... Wiesz, porozmawiajmy lepiej o czym艣 innym. Na przyk艂ad o tym, co b臋dziemy robili jutro.

- Jutro masz spotkanie z gimnazjalistami.

- To p贸jdzie szybko. A potem?

Diana nie odpowiedzia艂a. Patrzy艂a na niego. Wiktor odwr贸ci艂 si臋. Zbli偶a艂 si臋 do nich mokrzak - w ca艂ej swojej krasie - czarny, mokry, z przepask膮 na twarzy.

- Dzie艅 dobry - przywita艂 si臋 z Dian膮. - Golem jeszcze nie wr贸ci艂?

Twarz Diany wstrz膮sn臋艂a Wiktorem. Jak na starym obrazie. Nawet nie na portrecie - na ikonie. Dziwna nieruchomo艣膰 rys贸w, i ju偶 nie wiesz - czy to zamys艂 mistrza czy bezradno艣膰 rzezimieszka. Diana nie odpowiedzia艂a. Milcza艂a i mokrzak r贸wnie偶 patrzy艂 na ni膮 w milczeniu, i nie by艂o w tym milczeniu 偶adnej niezr臋czno艣ci - oni po prostu byli razem, a Wiktor i wszyscy pozostali byli oddzielnie. Wiktorowi bardzo si臋 to nie podoba艂o.

- Golem zapewne zaraz przyjdzie - powiedzia艂 g艂o艣no.

- Tak - powiedzia艂a Diana. - Prosz臋, niech pan usi膮dzie i zaczeka.

Jej g艂os by艂 zwyczajny i u艣miecha艂a si臋 do mokrzaka oboj臋tnym u艣miechem. Wszystko by艂o jak zwykle - Wiktor by艂 z Dian膮, a wszyscy pozostali byli osobno.

- Prosz臋 - weso艂o powiedzia艂 Wiktor wskazuj膮c na fotel doktora R. Kwadrygi.

Mokrzak usiad艂, po艂o偶y艂 na kolanach obie d艂onie w czarnych r臋kawiczkach. Wiktor nala艂 mu koniaku. Mokrzak wprawnym i niedba艂ym gestem wzi膮艂 kieliszek, zako艂ysa艂 nim jakby sprawdzaj膮c wag臋 i odstawi艂 na st贸艂.

- Mam nadziej臋, 偶e pani nie zapomnia艂a? - powiedzia艂 do Diany.

- Tak - powiedzia艂a Diana. - Tak. Zaraz przynios臋. Wiktorze, daj mi klucz do pokoju, za chwil臋 wr贸c臋.

Wzi臋艂a klucz i szybko posz艂a do wyj艣cia. Wiktor zapali艂 papierosa. Co z tob膮 przyjacielu, powiedzia艂 do siebie. Jako艣 za du偶o ci si臋 zwiduje w ostatnich czasach. Jaki艣 taki przeczulony si臋 zrobi艂e艣 i nadwra偶liwy... Zazdrosny. I niepotrzebnie. Ciebie to w og贸le nie dotyczy - ci wszyscy byli m臋偶owie, te wszystkie dziwne znajomo艣ci... Diana - to Diana, a ty - to ty. Roscheper jest impotentem? Impotentem. I to ci powinno wystarczy膰... Wiedzia艂, 偶e to wszystko nie jest takie proste, 偶e ju偶 po艂kn膮艂 trucizn臋, ale powiedzia艂 sobie - wystarczy. Na dzisiaj, na teraz, na chwil臋 - i uda艂o mu si臋 przekona膰 siebie, 偶e naprawd臋 wystarczy.

Naprzeciw siedzia艂 mokrzak nieruchomy i straszny jak manekin. Ci膮gn臋艂o od niego wilgoci膮 i jeszcze czym艣 jakby medycznym. Czy mog艂em sobie wyobrazi膰, 偶e b臋d臋 kiedy艣 siedzia艂 z mokrzakiem w knajpie przy jednym stoliku? Jednak post臋p, ch艂opcy, nast臋puje powoli. Albo te偶 my stali艣my si臋 tacy wszystko - 偶erni i wreszcie do nas dotar艂o, 偶e wszyscy ludzie s膮 bra膰mi? Ludzko艣ci, moja przyjaci贸艂ko, jestem z ciebie dumny... A czy pan, m贸j drogi, wyda艂by swoj膮 c贸rk臋 za mokrzaka?...

- Nazywam si臋 Baniew - przedstawi艂 si臋 Wiktor i zapyta艂. - Jak zdrowie tego... rannego? Tego, kt贸ry wpad艂 w potrzask?

Mokrzak szybko odwr贸ci艂 ku niemu twarz. Patrzy jak z okopu, pomy艣la艂 Wiktor.

- Zadowalaj膮co - odpowiedzia艂 sucho mokrzak.

- Na jego miejscu zawiadomi艂bym policj臋.

- To nie ma sensu - powiedzia艂 mokrzak.

- A dlaczego? - zapyta艂 Wiktor. - Niekoniecznie musi zg艂asza膰 na miejscowej policji, mo偶na zwr贸ci膰 si臋 do okr臋gowej...

- Nam to niepotrzebne. Wiktor wzruszy艂 ramionami.

- Ka偶de przest臋pstwo, kt贸re pozostaje bezkarne, rodzi nowe przest臋pstwo.

- Tak. Ale nas to nie interesuje.

Przez chwil臋 obaj milczeli. Potem mokrzak powiedzia艂:

- Moje nazwisko - Zurtzmansor.

- S艂ynne nazwisko - uprzejmie powiedzia艂 Wiktor. - Czy nie jest pan krewnym Paw艂a Zurtzmansora, tego socjologa?

Mokrzak zmru偶y艂 oczy.

- Nie nosimy nawet tego samego nazwiska - powiedzia艂. - Powiedziano mi, Baniew, 偶e jutro ma pan spotkanie w gimnazjum...

Wiktor nie zd膮偶y艂 odpowiedzie膰. Za jego plecami kto艣 przesun膮艂 fotel i dziarski baryton powiedzia艂:

- Ano, zje偶d偶aj st膮d zarazo!

Wiktor odwr贸ci艂 si臋. Wznosi艂 si臋 nad nim grubowargi Flamenco Juventa, czy jak mu tam, s艂owem - bratanek. Wiktor patrzy艂 na niego d艂u偶ej ni偶 sekund臋, ale to wystarczy艂o, 偶eby poczu艂 wyj膮tkow膮 irytacj臋.

- Do kogo pan m贸wi, m艂ody cz艂owieku? - zainteresowa艂 si臋.

- Do pa艅skiego przyjaciela - grzecznie wyja艣ni艂 mu Flamenco Juventa i ponownie wrzasn膮艂. - Do kogo m贸wi臋, ty mokra szmato!

- Chwileczk臋 - powiedzia艂 Wiktor i wsta艂. Flamenco Juventa z u艣mieszkiem patrzy艂 na niego z g贸ry. Taki m艂ody Goliat w sportowej kurtce b艂yskaj膮cej niezliczonymi emblematami, nasz prosty, ojczysty sturmfuerer, opoka narodu z gumow膮 pa艂k膮 w tylnej kieszeni spodni, postrach prawicowc贸w, lewicowc贸w i umiarkowanych. Wiktor si臋gn膮艂 r臋k膮 do jego krawata i zapyta艂 z trosk膮 i zainteresowaniem 鈥淐o pan tu ma?". I kiedy m艂ody Goliat automatycznie pochyli艂 g艂ow臋, 偶eby zobaczy膰 co tam ma, Wiktor mocno z艂apa艂 go za nos du偶ym i wskazuj膮cym palcem. 鈥淓!" - krzykn膮艂 m艂ody Goliat kompletnie oszo艂omiony i spr贸bowa艂 si臋 wyrwa膰, ale Wiktor go nie wypu艣ci艂 i przez jaki艣 czas bardzo starannie, z lodowat膮 zawzi臋to艣ci膮 zakr臋ca艂 i obraca艂 ten bezczelny, mocny nos przygaduj膮c 鈥淣ast臋pnym razem zachowuj si臋 przyzwoicie, szczeniaku, bratanku, parszywy boj贸wkarzu, chamski sukinsynu..." Pozycja by艂a wyj膮tkowo korzystna - m艂ody Goliat rozpaczliwie wierzga艂, ale mi臋dzy nimi sta艂 fotel i m艂ody Goliat pi臋艣ciami ubija艂 powietrze, za to Wiktor mia艂 d艂u偶sze r臋ce i ci膮gle wykr臋ca艂, rozgniata艂, obraca艂 i wyci膮ga艂 do

chwili, kiedy nad g艂ow膮 przelecia艂a mu butelka. Wtedy obejrza艂 si臋 - odsuwaj膮c stoliki i przewracaj膮c fotele p臋dzi艂a na niego ca艂a pi臋cioosobowa banda, dw贸ch w niej by艂o wyj膮tkowo ros艂ych. Na mgnienie oka wszystko zastyg艂o jak na fotografii - czarny Zurtzmansor spokojnie rozwalony w fotelu, Teddy w powietrzu - przeskakuj膮cy przez lad臋 baru, Diana z bia艂ym pakunkiem na 艣rodku sali - a na drugim planie w drzwiach straszliwa, w膮sata twarz portiera, i tu偶 obok w艣ciek艂e pyski z rozwartymi paszcz臋kami. Nast臋pnie sko艅czy艂a si臋 fotografia i zacz臋艂o si臋 kino. . .

Pierwszego dryblasa Wiktor nadzwyczaj fartownie powali艂 ciosem w policzek. Ten przepad艂 i przez jaki艣 czas si臋 nie pojawi艂. Ale drugi dryblas trafi艂 Wiktora w ucho. Kto艣 inny uderzy艂 go kantem d艂oni w policzek - chybi艂, widocznie celowa艂 w gard艂o. A jeszcze kto艣 - wyzwolony Goliat? - skoczy艂 mu na plecy. To by艂y brutalne uliczne 艂obuzy, opoka narodu - tylko jeden z nich zna艂 boks, a pozostali chcieli nie : tyle walczy膰, ile okaleczy膰 - wy艂upi膰 oko, rozerwa膰 usta, kopn膮膰 w pachwin臋. Gdyby Wiktor nie by艂 sam, na pewno by go zmasakrowali, ale od ty艂u zaatakowa艂 ich Teddy, kt贸ry 艣wi臋cie przestrzega艂 z艂otej zasady wszystkich wikidaj艂贸w - t艂umi膰 ka偶d膮 b贸jk臋 w zarodku, z flanki za艣 pojawi艂a si臋 Diana, Diana W艣cieklica, z z臋bami wyszczerzonymi z nienawi艣ci, niepodobna do siebie, ju偶 bez bia艂ego pakunku, tylko z ci臋偶kim oplatanym g膮siorem w r臋ku, nadci膮gn膮艂 te偶 portier - niem艂ody ju偶 m臋偶czyzna, ale s膮dz膮c po metodach walki, by艂y 偶o艂nierz - walczy艂 p臋kiem kluczy, jakby to by艂 pas z bagnetem w pochwie. Kiedy wi臋c z kuchni przybieg艂o dw贸ch kelner贸w, nie mieli ju偶 nic do roboty. Bratanek zwia艂, nawet zapomnia艂 na stoliku sw贸j tranzystor. Jeden z ch艂opaczk贸w le偶a艂 pod sto艂em - by艂 to ten, kt贸rego Diana powali艂a oplecionym g膮siorem, pozosta艂ych za艣 czterech Wiktor z Teddym dos艂ownie wynie艣li na pi臋艣ciach z sali, przep臋dzili przez hol i kopniakami wbili w drzwi obrotowe. Z rozp臋du sami te偶 wylecieli na ulic臋 i dopiero tam, na deszczu u艣wiadomili sobie ca艂kowite zwyci臋stwo i troch臋 si臋 uspokoili.

- Parszywi smarkacze - powiedzia艂 Teddy, zapalaj膮c jednocze艣nie dwa papierosy, dla siebie i dla Wiktora. - Przyzwyczaili si臋, co czwartek rozr贸ba. Zesz艂ym razem zagapi艂em si臋 i po艂amali dwa fotele. A kto potem p艂aci? Ja!

Wiktor maca艂 puchn膮ce ucho.

- Bratanek uciek艂 - powiedzia艂 z 偶alem. - Nie dobra艂em si臋 do niego, niestety.

- To dobrze - powiedzia艂 rzeczowo Teddy. - Od niego lepiej si臋 trzyma膰 z daleka. Jego stryjek jest sam wiesz kim, zreszt膮 i on sam... Opoka Ojczyzny i Porz膮dku, czy jak tam oni si臋 nazywaj膮... A ty, panie pisarzu, jak widz臋 nauczy艂e艣 si臋 bi膰. Pami臋tam kiedy艣 by艂e艣 taki smarkacz, s艂aby jak mucha - bywa艂o przy艂o偶膮 ci - a ty pod st贸艂. Zuch.

- Taki mam zaw贸d - westchn膮艂 Wiktor. - Produkt walki o byt. U nas przecie偶 tak jest - wszyscy na jednego. A pan prezydent - za wszystkich.

- I dochodzi do mordobicia? - prostodusznie zdziwi艂 si臋 Teddy.

- No a jak my艣lisz! Napisz膮 na ciebie pochwalny artyku艂, 偶e jeste艣 przepe艂niony 艣wiadomo艣ci膮 narodow膮, idziesz szuka膰 krytyka, a on ju偶 w towarzystwie - wszyscy m艂odzi, silni i dziarscy, dzieci prezydenta...

- Co艣 podobnego - powiedzia艂 Teddy. - I co dalej?

- R贸偶nie. Bywa i tak, i nie tak.

Pod wej艣cie podjecha艂 jeep, drzwi si臋 otworzy艂y i na deszcz wysiad艂 m艂ody cz艂owiek w okularach i z teczk膮 oraz jego wysoki wsp贸艂towarzysz. Zza kierownicy wygrzeba艂 si臋 Golem. Wysoki z intensywnym, mo偶na powiedzie膰 zawodowym zainteresowaniem patrzy艂, jak portier wykopuje przez obrotowe drzwi ostatniego awanturnika, kt贸ry jeszcze nie ca艂kiem przyszed艂 do siebie. 鈥淪zkoda, 偶e tego z nami nie by艂o - szeptem powiedzia艂 Teddy wskazuj膮c oczami na wysokiego. - To jest specjalista z klas膮! Nie to, co ty. Zawodowiec, rozumiesz? 鈥淩ozumiem" - r贸wnie偶 szeptem odpowiedzia艂 Wiktor. M艂ody cz艂owiek z teczk膮 oraz wysoki k艂usem przebiegli obok i dali nura w drzwi. Golem w pierwszej chwili ruszy艂 za nimi niespiesznie, ju偶 z daleka u艣miechaj膮c si臋 do Wiktora, ale zast膮pi艂 mu drog臋 pan Zurtzmansor z bia艂膮 paczk膮 pod pach膮. Powiedzia艂 co艣 p贸艂g艂osem, a wtedy Golem przesta艂 si臋 u艣miecha膰 i wr贸ci艂 do samochodu. Zurtzmansor wgramoli艂 si臋 na tylne siedzenie i jeep odjecha艂.

- Ech - powiedzia艂 Teddy - bili艣my nie tych co trzeba, panie Baniew. Ludzie za niego krew przelewaj膮, a ten wsiada do cudzego samochodu i odje偶d偶a.

- Chyba nie masz racji - powiedzia艂 Wiktor. - Chory, nieszcz臋艣liwy cz艂owiek, dzisiaj on, jutro ty. My z tob膮 zaraz p贸jdziemy si臋 napi膰, a jego zawie藕li do leprozorium.

- Dobrze wiem, gdzie go zawieziono! - nieub艂aganie powiedzia艂 Teddy. - Nic nie rozumiesz z naszego 偶ycia, pisarzu.

- Oderwa艂em si臋 od narodu?

- Od narodu, nie od narodu, ale 偶ycia nie znasz. Pomieszkaj no u nas - kt贸ry to ju偶 rok tylko deszcze i deszcze, na polach wszystko wygni艂o, z dzie膰mi nie mo偶na doj艣膰 do 艂adu... Zreszt膮, co tu gada膰 - w ca艂ym mie艣cie nie ma ani jednego kota, myszy nied艂ugo nas zagryz膮... E - ech! - powiedzia艂 i machn膮艂 r臋k膮. - No, to chod藕my.

Wr贸cili do holu i Teddy zapyta艂 portiera, kt贸ry ju偶 wr贸ci艂 na sw贸j posterunek:

- No i jak? Du偶o po艂amali?

- E, nie - odpowiedzia艂 portier. - Mo偶na powiedzie膰, 偶e wyszli艣my bez szwanku. Jedn膮 lamp臋 pokaleczyli, 艣cian臋 u艣winili, ale pieni膮dze to ja temu... ostatniemu odebra艂em, masz, we藕.

Teddy skierowa艂 si臋 do restauracji licz膮c po drodze pieni膮dze. Wiktor poszed艂 za nim. Na sali znowu zapanowa艂 spok贸j. M艂ody m臋偶czyzna w okularach i wysoki ju偶 nudzili si臋 nad butelk膮 mineralnej, prze偶uwaj膮c melancholijnie firmow膮 kolacj臋. Diana siedzia艂a na dawnym miejscu, prze艣liczna, ogromnie o偶ywiona i nawet u艣miecha艂a si臋 do siedz膮cego ju偶 w swoim fotelu doktora R. Kwadrygi, kt贸rego zwykle nie tolerowa艂a. Przed R. Kwadryg膮 sta艂a butelka rumu, ale doktor by艂 jeszcze trze藕wy i dlatego wygl膮da艂, dziwnie.

- Gratuluj臋! - ponuro przywita艂 Wiktora. - 呕a艂uj臋, 偶e nie by艂em obecny, cho膰by jako szeregowiec. Wiktor opad艂 n& fotel.

- Jakie pi臋kne ucho - powiedzia艂 R. Kwadryg膮. - Gdzie艣 ty takie dosta艂? Jak koguci grzebie艅.

- Koriiak! - za偶膮da艂 Wiktor. Diana nala艂a mu koniaku. - Jej i tylko jej zawdzi臋czani Wiktori臋 sw膮 - powiedzia艂 wskazuj膮c na Dian臋. - Zap艂aci艂a艣 za g膮sior?

- G膮sior wcale si臋 nie st艂uk艂 - powiedzia艂a Diana. - Za kogo ty mnie bierzesz? Ach, jak on upad艂! M贸j Bo偶e, jak on cudownie si臋 zwali艂! 呕eby oni tak wszyscy....

- Zaczynamy - ponuro powiedzia艂 R. Kwadryg膮 i nala艂 sobie pe艂n膮 szklank臋 rumu.

- Potoczy艂 si臋 jak manekin - powiedzia艂a Diana. - Jak kr臋gle. Wiktor, wszystko masz w porz膮dku? Widzia艂am jak ci臋 kopali.

- To, co najwa偶niejsze - w porz膮dku - powiedzia艂 Wiktor. - Specjalnie broni艂em.

Doktor R. Kwadryg膮 z .bulgotem wyssa艂 ze szklanki ostatnie krople rumu, dok艂adnie tak, jak zlew kuchenny wysysa resztki wody po myciu naczy艅. Oczy mu z miejsca zm臋tnia艂y.

- My si臋 znamy - spiesznie powiedzia艂 Wiktor. - Ty jeste艣 doktor Rem Kwadryg膮, a ja - pisarz Banie w.

- Przesta艅 - powiedzia艂 R. Kwadryg膮. - Jestem absolutnie trze藕wy. Ale si臋 spij臋. To jedyne, czego jestem teraz pewny. Nie uwierzycie mi, ale przyjecha艂em tu p贸艂 roku temu jako zupe艂nie niepij膮cy cz艂owiek. Mam chor膮 w膮trob臋, katar kiszek i jeszcze co艣 tam z 偶o艂膮dkiem. Absolutnie nie wolno mi pi膰, a pij臋 przez dwadzie艣cia cztery godziny na dob臋... Jestem kompletnie nikomu niepotrzebny. Nigdy w 偶yciu co艣 takiego mi si臋 nie wydarzy艂o. Nawet list贸w nie dostaj臋, dlatego 偶e starzy przyjaciele siedz膮 bez prawa korespondencji, a nowi s膮 niepi艣mienni...

- Nie chc臋 s艂ysze膰 偶adnych tajemnic pa艅stwowych - powiedzia艂 Wiktor. - Jestem nieprawomy艣lny. R. Kwadryg膮 znowu nape艂ni艂 szklank臋 i zacz膮艂 popija膰 rum ma艂ymi 艂ykami jak wystyg艂膮 herbat臋.

- Tak pr臋dzej podzia艂a - oznajmi艂. - Pr贸buj, Baniew. Przyda si臋... I nie ma co si臋 na mnie gapi膰! - znienacka powiedzia艂 do Diany z w艣ciek艂o艣ci膮. - Prosz臋 nie ujawnia膰 swoich uczu膰! A je偶eli si臋 wam nie podoba...

- Cicho, cicho - powiedzia艂 Wiktor i R. Kwadryg膮 skis艂.

- Oni ni cholery mnie nie rozumiej膮 - powiedzia艂 偶a艂o艣nie. - Nikt. Tylko ty mnie troszeczk臋 rozumiesz. Zawsze mnie rozumia艂e艣. Tyle, 偶e jeste艣 bardzo ordynarny, Baniew, i zawsze rani艂e艣 moje uczucia. Ca艂y jestem poraniony... Oni teraz boj膮 si臋 urnie zje偶d偶a膰, teraz tylko mnie chwal膮. Jak mnie jakie艣 艣cierwo pochwali - rana. Nast臋pne 艣cierwo pochwali - nast臋pna rana. Ale teraz ju偶 to wszystko jest za mn膮. Oni jeszcze nie wiedz膮... S艂uchaj, Baniew! Masz tak膮 wspania艂膮 dziewczyn臋... Prosz臋 ci臋... Popro艣 j膮, 偶eby przysz艂a do mojego studia... Ale偶 nie, idioto! Modelka! Ty nic nie rozumiesz, a ja takiej modelki szukam ju偶 dziesi臋膰 lat...

- Portret - alegoria - wyja艣ni艂 Dianie Wiktor. - 鈥淧rezydent i Wiecznie M艂ody Nar贸d".

- Dure艅 - smutnie powiedzia艂 doktor R. Kwadryga. - Wszyscy my艣licie, 偶e si臋 sprzeda艂em... No i s艂usznie, tak by艂o! Ale ja ju偶 wi臋cej nie maluj臋 prezydent贸w... Autoportret! Rozumiesz?

- Nie - przyzna艂 si臋 Wiktor - nie rozumiem. Chcesz malowa膰 autoportret z Dian膮 jako modelk膮?

- Dure艅 - powiedzia艂 R. Kwadryga. - To b臋dzie twarz artysty.

- M贸j ty艂ek - wyja艣ni艂a Diana Wiktorowi.

- Twarz artysty! - powt贸rzy艂 R. Kwadryga. - Przecie偶 ty te偶 jeste艣 artyst膮... I wszyscy, kt贸rzy siedz膮 bez prawa korespondencji... i wszyscy, kt贸rzy mieszkaj膮 w moim domu... to znaczy nie mieszkaj膮... Ty wiesz, Baniew, ja si臋 boj臋. Przecie偶 ci臋 prosi艂em - przyjd藕, pomieszkaj u mnie chocia偶 troch臋. Mam will臋, fontann臋... A ogrodnik uciek艂. Tch贸rz... Nie mog臋 sam tam mieszka膰, lepiej w hotelu... My艣lisz, 偶e pij臋, bo si臋 sprzeda艂em? Zawracanie g艂owy, to nie nowomodna powie艣膰... Pomieszkasz u mnie troch臋 i sam si臋 zorientujesz.. Mo偶e nawet rozpoznasz ich. Mo偶liwe, 偶e to w og贸le nie s膮 moi znajomi, tylko twoi. Wtedy zrozumia艂bym, dlaczego oni mnie nie poznaj膮... Chodz膮 na bosaka... 艣miej膮 si臋... - nagle jego oczy nape艂ni艂y si臋 艂zami. - Panowie! - powiedzia艂. - Co za szcz臋艣cie, 偶e nie ma z nami tego Pawora! Wasze zdrowie.

- I twoje - powiedzia艂 Wiktor i wymieni艂 spojrzenia z Dian膮. Diana patrzy艂a na R. Kwadryg臋 z odraz膮 i l臋kiem. - Nikt tu nie lubi Pawora - powiedzia艂. - Tylko ja jeden, nieszcz臋sny odmieniec.

- Stoj膮ca woda - o艣wiadczy艂 R. Kwadryga. - I skacz膮ca 偶aba. Gadu艂a. Zawsze milczy.

- Po prostu on ju偶 jest got贸w - powiedzia艂 Wiktor do Diany. - Nic strasznego...

- Panowie! - powiedzia艂 doktor R. Kwadryga. - Szanowna pani! Uwa偶am za sw贸j obowi膮zek przedstawi膰 si臋! Rem Kwadryga, doktor honoris causa...



Wiktor przyszed艂 do gimnazjum na p贸艂 godziny przed wyznaczonym czasem, ale Bol-Kunac ju偶 na niego czeka艂. Zreszt膮 by艂 on ch艂opcem taktownym, poinformowa艂 wi臋c Wiktora, 偶e spotkanie odb臋dzie si臋 w auli i poszed艂 sobie powo艂uj膮c si臋 na jakie艣 nie cierpi膮ce zw艂oki sprawy... Zostawszy sam, Wiktor pow臋drowa艂 korytarzami, zagl膮daj膮c do pustych klas, wdycha艂 zapomniany zapach atramentu, kredy, wiecznie wisz膮cego w powietrzu kurzu, zapachy b贸jek 鈥渄o pierwszej krwi", wyniszczaj膮cych przes艂ucha艅 przy tablicy, zapachy wi臋zienia, bezprawia, k艂amstwa podniesionego do rangi przykazania. Wci膮偶 mia艂 nadziej臋 wywo艂a膰 w pami臋ci jakie艣 s艂odkie wspomnienia dzieci艅stwa i m艂odo艣ci, rycerstwa, kole偶e艅stwa, pierwszej czystej mi艂o艣ci, ale nic z tego nie wychodzi艂o, chocia偶 tak bardzo si臋 stara艂, got贸w rozczuli膰 si臋 przy pierwszej stosownej okazji. Wszystko tu by艂o jak dawniej - i jasne, zat臋ch艂e klasy, podrapane tablice, 艂awki poci臋te zamalowanymi monogramami a tak偶e apokryficznymi sentencjami o 偶onie, prawej r臋ce i 艣ciany jak w kazamatach pomalowane do po艂owy wysoko艣ci weso艂膮, zielon膮 farb膮 i tynk obt艂uczony na kraw臋dziach 艣cian - wszystko by艂o jak dawniej, znienawidzone, ohydne, budzi艂o w艣ciek艂o艣膰 i beznadziejno艣膰.

Znalaz艂 swoj膮 klas臋, chocia偶 nie od razu. Znalaz艂 swoje miejsce przy oknie, ale 艂awka by艂a inna, tylko na parapecie ci膮gle jeszcze by艂o wida膰 g艂臋boko wyci臋ty emblemat Legii Wolno艣ci i Wiktor bardzo wyra藕nie przypomnia艂 sobie odurzaj膮cy entuzjazm tamtych czas贸w, czerwono - bia艂e opaski, blaszane skarbonki na 鈥渇undusz Legii", krwawe b贸jki z czerwonymi i portrety we wszystkich gazetach, we wszystkich podr臋cznikach, na wszystkich murach - twarz, kt贸ra wtedy wydawa艂a si臋 pi臋kna i niezwyk艂a, a teraz sta艂a si臋 t臋pa, obwis艂a, podobna do 艣wi艅skiego ryja z ogromn膮, z臋bat膮, bryzgaj膮c膮 艣lin膮 paszcz膮. Tacy m艂odzi, tacy bezbarwni, tacy jednakowi... I g艂upi. A ta g艂upota teraz ju偶 nie cieszy, nie cieszysz si臋, 偶e zm膮drza艂e艣, czujesz tylko pal膮cy wstyd za siebie, za tamtego, bezbarwnego, rzeczowego 偶贸艂todzioba, kt贸ry wyobra偶a艂 sobie, 偶e jest niezast膮piony, nietuzinkowy i niezwyk艂y... I jeszcze wstydliwe dziecinne pragnienia, paniczny strach przed dziewczyn膮, o kt贸rej ju偶 tyle naopowiada艂em, 偶e ju偶 w 偶aden spos贸b nie mog艂em si臋 wycofa膰, a nast臋pnego dnia - dziki gniew ojca, p艂on膮ce uszy, i to wszystko nazywa si臋 najszcz臋艣liwszym czasem - bezbarwno艣膰 i pragnienia, entuzjazm. Kiepska sprawa, pomy艣la艂. 膭 je偶eli nagle, za pi臋tna艣cie lat oka偶e si臋, 偶e ja dzisiejszy, jestem r贸wnie przeci臋tny i zniewolony jak w dzieci艅stwie, mo偶e nawet bardziej, poniewa偶 teraz uwa偶am si臋 za doros艂ego, kt贸ry wie dostatecznie du偶o i wystarczaj膮co du偶o prze偶y艂 wi臋c ma prawo do zadowolenia z siebie i os膮dzania innych.

Skromno艣膰 i tylko skromno艣膰 do pokory w艂膮cznie... i tylko prawda, nigdy nie ok艂amuj, przynajmniej samego siebie, ale to okropne - by膰 pokornym, kiedy dooko艂a tylu idiot贸w, rozpustnik贸w, interesownych k艂amc贸w, kiedy nawet najlepsi te偶 s膮 splamieni niczym tr臋dowaci... Czy chcesz znowu by膰 m艂odym? Nie. A czy chcesz po偶y膰 jeszcze z pi臋tna艣cie lat? Tak. Poniewa偶 偶ycie jest dobrem samym w sobie. Nawet kiedy otrzymujesz cios za ciosem. 呕eby tylko mo偶na by艂o odda膰 uderzenie... No dobra, wystarczy. Trzymajmy si臋 tego, 偶e prawdziwe 偶ycie jest sposobem istnienia pozwalaj膮cym oddawa膰 ciosy, A teraz p贸jdziemy i zobaczymy, co z nich wyros艂o...

Na sali by艂o dosy膰 du偶o dzieci i panowa艂 normalny ha艂as, kt贸ry ucich艂, kiedy Bol-Kunac wprowadzi艂 Wiktora na scen臋 i usadowi艂 pod ogromnym portretem prezydenta - darem doktora R. Kwadrygi - za sto艂em przykrytym czerwono - bia艂ym obrusem. Potem Bol-Kunac wyszed艂 na brzeg sceny i powiedzia艂:

- Dzi艣 b臋dzie z nami rozmawia膰 znany pisarz Wiktor Baniew, kt贸ry urodzi艂 si臋 w naszym mie艣cie. - Odwr贸ci艂 si臋 do Wiktora. - Jak pan woli, panie Baniew, 偶eby pytania zadawano z miejsca, czy na kartkach?

- Wszystko mi jedno - powiedzia艂 Wiktor lekkomy艣lnie. - 呕eby tylko by艂o ich du偶o.

- W takim razie, prosz臋.

Bol-Kunac zeskoczy艂 ze sceny i usiad艂 w pierwszym rz臋dzie. Wiktor poskroba艂 brew ogl膮daj膮c sal臋. By艂o ich oko艂o pi臋膰dziesi臋ciu - dziewcz膮t i ch艂opc贸w w wieku od dziesi臋ciu do czternastu lat - patrzyli na niego spokojnie i wyczekuj膮co. Zdaje si臋, 偶e tu s膮 same wunderkindy, pomy艣la艂 mimochodem. W drugim rz臋dzie z prawej zauwa偶y艂 Irm臋 i u艣miechn膮艂 si臋 do niej. Irma odpowiedzia艂a u艣miechem.

- Uczy艂em si臋 w tym samym gimnazjum - zaczai Wiktor - i na tej samej scenie wypad艂o mi kiedy艣 gra膰 Ozryka. Roli nie umia艂em, wi臋c musia艂em j膮 wymy艣li膰 w trakcie przedstawienia. To by艂 pierwszy wypadek w moim 偶yciu, kiedy musia艂em wymy艣li膰 co艣 nie pod gro藕b膮 dw贸jki. Podobno teraz trudniej si臋 uczy膰 ni偶 w moich czasach. Podobno macie teraz nowe przedmioty i to, co my przerabiali艣my w trzy lata, musicie przerabia膰 w ci膮gu roku. A wy zapewne nawet nie zauwa偶acie, 偶e jest wam trudniej. Uczeni przypuszczaj膮, 偶e ludzki m贸zg jest w stanie pomie艣ci膰 znacznie wi臋cej informacji, ni偶 to si臋 wydaje na pierwszy rzut oka przeci臋tnemu cz艂owiekowi. Trzeba tylko umie膰 te informacje wt艂oczy膰... - Aha, pomy艣la艂, zaraz im opowiem o hypnopedii. Ale w tym momencie Bol-Kunac przekaza艂 mu karteczk臋: Prosimy nie opowiada膰 nam o osi膮gni臋ciach nauki. Prosz臋 rozmawia膰 z nami jak z r贸wnymi. Walerians kl. 6

- Tak - powiedzia艂 Wiktor. - Tu niejaki Walerians z sz贸stej klasy proponuje mi, 偶ebym rozmawia艂 z wami jak z r贸wnymi, i ostrzega mnie przed referowaniem wam osi膮gni臋膰 nauki... Musz臋 si臋 przyzna膰, Walerians, 偶e istotnie zamierza艂em porozmawia膰 z wami o osi膮gni臋ciach hypnopedii. Jednak偶e ch臋tnie zrezygnuj臋 ze swojego zamierzenia, chocia偶 uwa偶am za sw贸j obowi膮zek poinformowa膰 ci臋, 偶e wi臋kszo艣膰 r贸wnych mi, doros艂ych ludzi ma nadzwyczaj umiarkowane wyobra偶enie o hypnopedii. - Poczu艂, 偶e jest mu niewygodnie m贸wi膰 na siedz膮co, wsta艂 i przespacerowa艂 si臋 po scenie. - Musz臋 si臋 wam zwierzy膰, moi drodzy, 偶e niespecjalnie lubi臋 spotkania z czytelnikami. Z regu艂y nie spos贸b zrozumie膰, z jakim czytelnikiem ma si臋 do czynienia, czego on chce od ciebie i co go w艂a艣ciwie interesuje. Dlatego ka偶de swoje wyst膮pienia staram si臋 zmieni膰 w wiecz贸r pyta艅 i odpowiedzi. Czasami wychodzi dosy膰 zabawnie. Wiecie co, mo偶e na pocz膮tek ja zaczn臋 zadawa膰 pytania. A wi臋c... Czy wszyscy obecni czytali moje ksi膮偶ki?

- Tak - rozleg艂y si臋 dzieci臋ce g艂osy. - Czytali艣my... Wszyscy...

- 艢wietnie - powiedzia艂 Wiktor zak艂opotany. - Jestem mile zaskoczony i nieco zdumiony. No dobrze, jed藕my dalej... Czy zebrani 偶ycz膮 sobie us艂ysze膰 histori臋 napisania jakiej艣 mojej powie艣ci?

Nast膮pi艂o nied艂ugie milczenie, nast臋pnie ze 艣rodka sali wsta艂 chudy, pryszczaty ch艂opiec, rzek艂: 鈥淣ie" i usiad艂.

- To 艣wietnie - stwierdzi艂 Wiktor. - Tym bardziej 艣wietnie, 偶e wbrew szeroko rozpowszechnionym pogl膮dom w takich historiach nie ma na og贸艂 nic ciekawego. Id藕my jeszcze dalej... Czy szanowni s艂uchacze 偶ycz膮 sobie us艂ysze膰 o moich planach tw贸rczych?

Bol-Kunac wsta艂 i oznajmi艂 grzecznie:

- Widzi pan, panie Baniew, problemy zwi膮zane bezpo艣rednio z technik膮 pa艅skiej tw贸rczo艣ci lepiej by艂oby przedyskutowa膰 pod koniec rozmowy, kiedy og贸lny obraz b臋dzie bardziej jasny.

Usiad艂. Wiktor wsadzi艂 r臋ce w kieszenie i znowu przespacerowa艂 si臋 po estradzie. Robi艂o si臋 interesuj膮co, a w ka偶dym razie niecodziennie.

- A mo偶e interesuj膮 was anegdoty literackie? - zapyta艂 podst臋pnie. - Jak polowa艂em z Hemingway - em. Jak Erenburg podarowa艂 mi rosyjski samowar. Albo, co te偶 mi powiedzia艂 Zurtzmansor, kiedy razem jechali艣my tramwajem...

- Naprawd臋 zna艂 pan Zurtzmansora? - pad艂o pytanie z sali.

- Nie, to by艂 偶art - powiedzia艂 Wiktor. - Co wi臋c b臋dzie z literackimi anegdotami?

- Czy mo偶na zada膰 pytanie? - rzek艂, unosz膮c si臋 z miejsca pryszczaty ch艂opiec.

- Tak, oczywi艣cie.

- Jakimi chcia艂by pan nas widzie膰 w przysz艂o艣ci?

Bez pryszczy, przelecia艂o przez g艂ow臋 Wiktorowi, ale odgoni艂 t臋 my艣l, poniewa偶 zrozumia艂 - robi si臋 gor膮co. Pytanie by艂o dobre. Bardzo bym chcia艂, 偶eby ktokolwiek mi powiedzia艂, jak chc臋 widzie膰 siebie w tera藕niejszo艣ci, pomy艣la艂. Jednak trzeba by艂o odpowiada膰.

- 呕eby艣cie byli m膮drzy - powiedzia艂 na chybi艂 trafi艂. - Uczciwi. Dobrzy. Chcia艂bym, 偶eby艣cie lubili swoj膮 prac臋... i pracowali tylko dla szcz臋艣cia innych ludzi... (Truj臋, pomy艣la艂. Ale jak tu nie tru膰?) Mniej wi臋cej tak...

Sala cichutko zaszumia艂a, potem kto艣 zapyta艂 nie wstaj膮c z miejsca:

- Czy rzeczywi艣cie pan uwa偶a, 偶e 偶o艂nierz jest wa偶niejszy od fizyka?

- Ja?! - oburzy艂 si臋 Wiktor.

- Tak zrozumia艂em pa艅sk膮 ksi膮偶k臋 鈥淣ieszcz臋艣cie przychodzi noc膮". - By艂 to jasnow艂osy skrzat, mniej wi臋cej dziesi臋cioletni. Wiktor odchrz膮kn膮艂. 鈥淣ieszcz臋艣cie" mog艂o by膰 dobr膮 ksi膮偶k膮, mog艂o by膰 z艂膮 ksi膮偶k膮, ale w 偶adnym przypadku nie mog艂o by膰 ksi膮偶k膮 dla dzieci. Do takiego stopnia nie by艂a ksi膮偶k膮 dla dzieci, 偶e nie zdo艂a艂 jej zrozumie膰 ani jeden krytyk: wszyscy uznali, 偶e jest to pornograficzne, deprawatorskie czytad艂o obra偶aj膮ce 艣wiadomo艣膰 narodow膮. A co najstraszniejsze, jasnow艂osy skrzat mia艂 pewne podstawy przypuszcza膰, 偶e autor 鈥淣ieszcz臋艣cia" uwa偶a 偶o艂nierza za wa偶niejszego od fizyka - w ka偶dym razie w niekt贸rych aspektach.

- Chodzi o to - powiedzia艂 Wiktor sugestywnie - 偶e... jak by ci tu powiedzie膰... R贸偶nie bywa,

- Wcale nie mam na my艣li fizjologii - zaprotestowa艂 jasnow艂osy skrzat. - M贸wi臋 o og贸lnej koncepcji ksi膮偶ki, by膰 mo偶e 鈥渨a偶niejszy" nie jest odpowiednim s艂owem...

- Ja te偶 nie mam na my艣li fizjologii - odpar艂 Wiktor. - Chc臋 powiedzie膰, 偶e bywaj膮 sytuacje, w kt贸rych poziom erudycji nie ma znaczenia.

Bol-Kunac przyj膮艂 z sali i przekaza艂 dwie karteczki. Czy cz艂owiek, kt贸ry pracuje dla wojny mo偶e si臋 uwa偶a膰 za uczciwego? i Co to takiego cz艂owiek m膮dry? Wiktor zacz膮艂 od drugiego pytania, by艂o 艂atwiejsze.

- M膮dry cz艂owiek - rzek艂 - to taki cz艂owiek, kt贸ry u艣wiadamia sobie w艂asn膮 niedoskona艂o艣膰, ograniczono艣膰 swojej wiedzy, stara si臋 je uzupe艂ni膰 i osi膮ga w tej dziedzinie sukces... Zgadzacie si臋 ze mn膮?

- Nie - powiedzia艂a prze艣liczna dziewczynka wstaj膮c.

- A o co chodzi?

- Pa艅ska definicja jest niefunkcjonalna. Ka偶dy g艂upiec wykorzystuj膮c t臋 definicj臋 mo偶e uwa偶a膰 si臋 za m膮drego. Szczeg贸lnie, je偶eli utwierdza go w tym otoczenie.

Tak, pomy艣la艂 Wiktor. Ogarn臋艂a go lekka panika. To zupe艂nie nie pogaw臋dka z kolegami pisarzami.

- W jakim艣 sensie masz racj臋 - powiedzia艂. - Ale chodzi o to, 偶e w og贸le 鈥渕膮dry" i 鈥済艂upi" - to poj臋cia historyczne i chyba raczej subiektywne.

- To znaczy, 偶e pan sam nie podejmuje si臋 odr贸偶ni膰 g艂upca od cz艂owieka m膮drego? - zapyta艂o z tylnych rz臋d贸w prze艣liczne stworzenie o przepi臋knych, biblijnych oczach, ogolone na zero.

- Nie, dlaczego - odpowiedzia艂 Wiktor. - Podejmuj臋 si臋. Ale nie jestem pewien, czy zawsze si臋 ze mn膮 zgodzicie. Jest taki stary aforyzm - g艂upiec, to ten, kt贸ry my艣li inaczej... - zwykle to porzekad艂o wywo艂ywa艂o 艣miech s艂uchaczy, ale teraz sala w milczeniu oczekiwa艂a dalszego ci膮gu. - Albo inaczej czuje - doda艂 Wiktor.

Ostro odczuwa艂 rozczarowanie sali, ale nie wiedzia艂, co by tu jeszcze powiedzie膰. Kontaktu nie by艂o. Audytorium z regu艂y 艂atwo przechodzi na stron臋 tego, kto wyst臋puje, zgadza si臋 z jego s膮dami i dla wszystkich staje si臋 jasne, kto to s膮 ci g艂upcy, przy czym rozumie si臋 samo przez si臋, 偶e tu, na tej sali g艂upc贸w nie ma. W najgorszym wypadku audytorium nie zgadza艂o si臋, ogarnia艂 je wrogi nastr贸j, ale i wtedy by艂o 艂atwo, dlatego, 偶e pozosta艂a mo偶liwo艣膰 sarkastycznego o艣mieszania, a jednemu nie sprawia trudno艣ci dyskutowanie z wieloma, poniewa偶 przeciwnicy zawsze przecz膮 sobie nawzajem i zawsze znajdzie si臋 w艣r贸d nich jeden najha艂a艣liwszy i najg艂upszy, po kt贸rym mo偶na si臋 przejecha膰 ku og贸lnemu zadowoleniu.

- Ja niezupe艂nie rozumiem - powiedzia艂a prze艣liczna dziewczynka. - Chce pan, 偶eby艣my byli m膮drzy, to znaczy zgodnie z pa艅skim aforyzmem my艣leli i czuli dok艂adnie tak jak pan. Ale przeczyta艂am wszystkie pa艅skie ksi膮偶ki i znalaz艂am w nich wy艂膮cznie negacj臋. 呕adnego pozytywnego programu. Z drugiej strony chcia艂by pan, aby艣my pracowali dla dobra innych ludzi. To znaczy faktycznie dla dobra tych brudnych i antypatycznych facet贸w, kt贸rymi przepe艂nione s膮 pa艅skie ksi膮偶ki. A pan przecie偶 przedstawia rzeczywisto艣膰, prawda?

Wiktorowi wyda艂o si臋, 偶e wreszcie odnalaz艂 dno pod stopami.

- Widzicie - rzek艂 - przez prac臋 dla dobra ludzi rozumiem w艂a艣nie przekszta艂canie ich w czystych i sympatycznych. I to moje 偶yczenie nijak si臋 nie ma do mojej tw贸rczo艣ci. W ksi膮偶kach pr贸buj臋 pokaza膰 wszystko tak jak jest naprawd臋 i nie pr贸buj臋 uczy膰, czy te偶 pokazywa膰, co nale偶y robi膰. W najlepszym razie wskazuj臋 punkt przy艂o偶enia si艂y, zwracam uwag臋 na to, z czym trzeba walczy膰. Ja nie wiem, jak nale偶y zmienia膰 ludzi, a gdybym wiedzia艂, to nie by艂bym modnym pisarzem, tylko wielkim pedagogiem albo s艂awnym psychosocjologiem. Dla literatury pi臋knej w og贸le jest przeciwwskazane poucza膰, przewodzi膰, proponowa膰 konkretne drogi wyj艣cia, albo tworzy膰 konkretn膮 metodologi臋. Mo偶na to zobaczy膰 na przyk艂adzie najwi臋kszych pisarzy. Chyl臋 czo艂o przed Lwem To艂stojem, ale tylko dop贸ty, dop贸ki jest jedynym w swoim rodzaju, unikatowym je艣li chodzi o si艂臋 talentu zwierciad艂em rzeczywisto艣ci. Ale gdy tylko zaczyna mnie uczy膰 chodzenia boso czy te偶 podstawiania drugiego policzka, ogarnia mnie lito艣膰 i trwoga... Pisarz - to instrument ukazuj膮cy stan spo艂ecze艅stwa i tylko w mizernym stopniu narz臋dzie do jego zmieniania. Historia poucza, 偶e spo艂ecze艅stwa zmienia si臋 nie za po艣rednictwem literatury, tylko za pomoc膮 karabin贸w maszynowych lub reform, a obecnie jeszcze i nauki. Literatura w najlepszym razie pokazuj e, do kogo nale偶y strzela膰 lub te偶 co wymaga zreformowania... zrobi艂 pauz臋, przypomnia艂 sobie, 偶e istnieje jeszcze Dostojewski i Faulkner. Ale p贸ki zastanawia艂 si臋 jakby tu co艣 wtr膮ci膰 na temat roli literatury przy poznawaniu wn臋trza istoty ludzkiej, z sali zawiadomiono go:

- Daruje pan, ale to wszystko jest dosy膰 banalne. Przecie偶 nie o to chodzi. Chodzi o to, 偶e przedstawiane przez pana obiekty wcale nie chc膮, 偶eby kto艣 je zmienia艂. A poza tym s膮 tak antypatyczne, do takiego stopnia zapuszczone, tak beznadziejne, 偶e nie ma si臋 ochoty ich zmienia膰. Rozumie pan, one nie s膮 tego warte. Niechaj sobie gnij膮 - przecie偶 nie odgrywaj膮 偶adnej roli. Wi臋c dla czyjego dobra pa艅skim zdaniem powinni艣my pracowa膰?

- Ach, wi臋c o to wam chodzi! - wolno powiedzia艂 Wiktor.

Nagle dotar艂o do niego: m贸j Bo偶e, przecie偶 ci smarkacze powa偶nie my艣l膮, 偶e pisz臋 tylko o kanaliach, 偶e wszystkich uwa偶am za 艂ajdak贸w, nic nie rozumiej膮, zreszt膮 sk膮d maj膮 rozumie膰, to s膮 dzieci, dziwaczne dzieci, chorobliwie m膮dre dzieci, ale tylko dzieci, z dziecinnym do艣wiadczeniem 偶yciowym, z dziecinn膮 znajomo艣ci膮 ludzi plus stosami przeczytanych ksi膮偶ek, z dziecinnym idealizmem i z dziecinnym d膮偶eniem do tego, aby wszystko pouk艂ada膰 w szufladkach z napisami 鈥渄obrze" i 鈥溑簂e". Dok艂adnie jak koledzy literaci...

- Wprowadzi艂o mnie w b艂膮d to, 偶e m贸wicie jak doro艣li - rzek艂 Wiktor. - I nawet zapomnia艂em, 偶e jednak nie jeste艣cie doro艣li. Rozumiem, 偶e niepedagogicznie jest tak m贸wi膰, ale niestety trzeba to powiedzie膰, inaczej nigdy si臋 nie wyp艂aczemy. Ca艂a rzecz w tym, 偶e wy najprawdopodobniej nie rozumiecie, jak nieogolony, histeryczny, wiecznie pijany m臋偶czyzna mo偶e by膰 wspania艂ym cz艂owiekiem, kt贸rego nie spos贸b nie kocha膰, dla kt贸rego mo偶na mie膰 najwy偶sze uznanie i uwa偶a膰 za zaszczyt u艣ci艣ni臋cie jego r臋ki. Poniewa偶 przeszed艂 przez takie piek艂o, 偶e strach pomy艣le膰, ale mimo wszystko pozosta艂 cz艂owiekiem. Wszystkich bohater贸w moich ksi膮偶ek uwa偶acie za 艂ajdak贸w, ale to dopiero po艂owa nieszcz臋艣cia. Uwa偶acie jednak, 偶e i ja traktuj臋 ich tak samo jak i wy. A to ju偶 jest ca艂e nieszcz臋艣cie. Nieszcz臋艣cie, kt贸re polega na tym, 偶e w ten spos贸b nigdy nie zrozumiemy si臋 nawzajem.

Diabli wiedz膮 jakiej reakcji oczekiwa艂 w odpowiedzi na to niezmiernie poczciwe wyst膮pienie. Speszonych spojrze艅, twarzy rozja艣nionych nag艂ym zrozumieniem, westchnienia ulgi na sali na znak, 偶e nieporozumienie zosta艂o szcz臋艣liwie wyja艣nione i teraz wszystko mo偶na zaczyna膰 od pocz膮tku, na nowej, bardziej realistycznej podstawie... W ka偶dym razie nic takiego nie zasz艂o. Z tylnych rz臋d贸w znowu wsta艂 ch艂opiec o biblijnych oczach i zapyta艂:

- Czy nie m贸g艂by nam pan powiedzie膰, czym jest post臋p?

Wiktor poczu艂 si臋 obra偶ony. No oczywi艣cie, pomy艣la艂. A potem zapytaj膮, czy maszyna mo偶e my艣le膰 i czy istnieje 偶ycie na Marsie. Wszystko powraca na swoje miejsce.

- Post臋p - powiedzia艂 - jest to rozw贸j spo艂ecze艅stwa w takim kierunku, kt贸rego cel stanowi doprowadzenie go do stanu, kiedy ludzie nie zabijaj膮, nie depcz膮 i nie m臋cz膮 si臋 nawzajem.

- A czym si臋 zajmuj膮? - zapyta艂 t臋gi ch艂opiec siedz膮cy po prawej stronie.

- Popijaj膮, zak膮szaj膮c quantum satis - mrukn膮艂 kto艣 z lewej.

- A dlaczego by nie? - spyta艂 Wiktor. - Historia ludzko艣ci nie zna znowu tak wiele epok, w kt贸rych ludzie mogli sobie popija膰 i zak膮sza膰 quantum satis. Dla mnie post臋p - to d膮偶enie do stanu, w kt贸rym nie depcz膮 i nie zabijaj膮. A czym si臋 wtedy b臋d膮 ludzie zajmowa膰 - to moim zdaniem nie jest ju偶 tak bardzo istotne. Je偶eli chcecie - dla mnie najwa偶niejsze s膮 przede wszystkim konieczne warunki post臋pu, a wystarczaj膮ce - to rzecz nabyta...

- Pan pozwoli - powiedzia艂 Bol-Kunac. - Spr贸bujemy rozpatrze膰 nast臋puj膮cy schemat. Za艂贸偶my, 偶e automatyzacja rozwija si臋 w takim tempie jak obecnie. W takim razie za kilkadziesi膮t lat przewa偶aj膮ca wi臋kszo艣膰 aktywnej ludzko艣ci zostanie wyrzucona poza nawias proces贸w produkcyjnych i sfery us艂ug ze wzgl臋du na nieprzydatno艣膰. B臋dzie po prostu znakomicie - wszyscy s膮 syci i nie ma powodu zadeptywa膰 si臋 nawzajem, nikt nikomu nie przeszkadza... i nikt nikogo nie potrzebuje. Jest oczywi艣cie kilkaset tysi臋cy ludzi zabezpieczaj膮cych ci膮g艂o艣膰 pracy starych maszyn i powstawanie maszyn nowych, ale pozosta艂e miliardy s膮 sobie po prostu niepotrzebne. To dobrze?

- Nie wiem - stwierdzi艂 Wiktor. - W艂a艣ciwie, mo偶e nie ca艂kiem dobrze... I w jaki艣 spos贸b przykre... Ale musz臋 wam powiedzie膰, 偶e pomimo wszystko lepsze ni偶 to, co mamy teraz. Wi臋c pewien post臋p jest chyba oczywisty.

- A czy pan sam chcia艂by 偶y膰 w takim 艣wiecie? Wiktor pomy艣la艂.

- Wiecie - rzek艂 -ja ten 艣wiat jako艣 s艂abo sobie wyobra偶am, ale szczerze m贸wi膮c, mo偶e warto by艂oby spr贸bowa膰.

- A czy potrafi pan wyobrazi膰 sobie cz艂owieka, kt贸ry kategorycznie odmawia 偶ycia w takim 艣wiecie?

- Oczywi艣cie, 偶e potrafi臋. S膮 ludzie, sam znam takich, kt贸rym by艂oby tam okropnie nudno. W艂adza jest tam niepotrzebna, nie ma komu rozkazywa膰, rozpycha膰 si臋, i艣膰 po trupach nie ma po co. Co prawda, tacy raczej nie odm贸wi膮-jednak to wyj膮tkowa okazja, aby spr贸bowa膰 raj przerobi膰 na chlew... albo na koszary. Z najwi臋ksz膮 przyjemno艣ci膮 zburzyliby taki 艣wiat... Tak, 偶e chyba raczej nie potrafi臋.

- A bohater贸w pa艅skich ksi膮偶ek, kt贸rych pan tak kocha, urz膮dzi艂aby taka przysz艂o艣膰?

- Tak, oczywi艣cie. Znale藕liby wreszcie zas艂u偶ony spok贸j.

Bol-Kunac usiad艂, za to wsta艂 pryszczaty nastolatek i kiwaj膮c g艂ow膮 powiedzia艂 z gorycz膮:

- No i w艂a艣nie o to chodzi. Nie o to, czy rozumiemy prawdziwe 偶ycie, czy nie, lecz o to, 偶e dla pana i pa艅skich bohater贸w taka przysz艂o艣膰 jest ca艂kowicie do przyj臋cia, a dla nas - to trupiarnia. Koniec nadziei. Koniec ludzko艣ci. W艂a艣ciwie dlatego nie mamy ochoty marnowa膰 si艂, 偶eby pracowa膰 dla dobra pa艅skich u艣winionych od st贸p do g艂贸w i marz膮cych o spokoju facet贸w. Na艂adowa膰 ich energi膮, 偶eby mogli 偶y膰, naprawd臋 ju偶 nie spos贸b. I jak tam pan sobie chce, panie Baniew, ale pokaza艂 pan nam w swoich ksi膮偶kach - w ciekawych ksi膮偶kach, jestem ca艂kowicie 鈥渮a" - pokaza艂 pan nam nie punkt przy艂o偶enia si艂y ale to, 偶e punkty przy艂o偶enia si艂y, je偶eli chodzi o ludzko艣膰 nie istniej膮, przynajmniej je偶eli mowa o pa艅skim pokoleniu... Prosz臋 mi darowa膰, ale zagry藕li艣cie si臋, roztrwonili艣cie si臋 na wewn臋trzne wa艣nie, na k艂amstwa i na walk臋 z k艂amstwem, kt贸r膮 prowadzicie wymy艣laj膮c nowe k艂amstwa... Jak w pa艅skiej piosence:


K艂amstwo czy prawda to kwestia odcieni

i prawda wczorajsza dzi艣 w k艂amstwo si臋 zmieni.

A k艂amstwo wczorajsze przemienia si臋 偶ywo

dzi艣 w prawd臋 powszedni膮 i prawd臋 prawdziw膮


W艂a艣nie tak si臋 miotacie od k艂amstwa do k艂amstwa. Po prostu, w 偶aden spos贸b nie mo偶ecie uwierzy膰, 偶e jeste艣cie ju偶 martwi, 偶e w艂asnor臋cznie zbudowali艣cie 艣wiat, kt贸ry sta艂 si臋 dla was kamieniem nagrobnym. Gnili艣cie w okopach, rzucali艣cie si臋 z granatami pod czo艂gi, a komu od tego lepiej? Narzekali艣cie na rz膮d, na panuj膮ce porz膮dki, jakby艣cie nie wiedzieli, 偶e na lepszy rz膮d, na inne porz膮dki wasze pokolenie... po prostu nie zas艂u偶y艂o. Pan daruje, ale bito was po twarzy, a wy powtarzali艣cie z uporem, 偶e cz艂owiek z natury jest dobry... albo co gorsza, 偶e cz艂owiek to brzmi dumnie. I kogo tylko nie nazywali艣cie cz艂owiekiem!...

Pryszczaty m贸wca machn膮艂 r臋k膮 i usiad艂. Zapanowa艂o milczenie, nast臋pnie ch艂opiec znowu wsta艂 i oznajmi艂:

- Kiedy m贸wi艂em 鈥渨y", nie mia艂em na my艣li personalnie pana, panie Baniew.

- Dzi臋kuj臋 - powiedzia艂 gniewnie Wiktor.

By艂 zirytowany - pryszczaty smarkacz nie mia艂 prawa m贸wi膰 tak bezapelacyjnie, to bezczelno艣膰 i brak wychowania... da膰 w 艂eb i wyprowadzi膰 za ucho z sali. Czu艂 si臋 g艂upio - wiele z tego, co powiedzia艂 ch艂opak by艂o prawd膮, sam tak my艣la艂, a teraz znalaz艂 si臋 w sytuacji cz艂owieka, kt贸ry musi broni膰 czego艣, czego nienawidzi, a poza tym - nie by艂o ca艂kiem jasne, jak si臋 zachowa膰 dalej, jak kontynuowa膰 rozmow臋 i czy w og贸le warto j膮 kontynuowa膰... Rozejrza艂 si臋 po sali i zobaczy艂, 偶e czekaj膮 na jego odpowied藕, 偶e Irma czeka na jego odpowied藕, 偶e wszystkie te rumiane i piegowate potwory my艣l膮 jednakowo, a pryszczaty arogant tylko wyrazi艂 wsp贸ln膮 opini臋 i wyrazi艂 j膮 szczerze, z g艂臋bokim przekonaniem, a nie dlatego, 偶e wczoraj przeczyta艂 nielegaln膮 broszur臋. 呕e oni rzeczywi艣cie nie czuj膮 nawet odrobiny wdzi臋czno艣ci albo chocia偶by elementarnego szacunku dla niego, Baniewa, za to, 偶e na ochotnika zaci膮gn膮艂 si臋 do u艂an贸w i uczestniczy艂 w szar偶ach kawalerii na 鈥渞heinmetale", 偶e omal nie zdech艂 na dezynteri臋 w okr膮偶eniu i zabi艂 wartownika samodzielnie wykonanym no偶em, a potem, ju偶 w cywilu, da艂 po mordzie oficerowi tajnej policji, kt贸ry zaproponowa艂 mu podpisanie donosu, 艂azi艂 bez pracy z dziur膮 w p艂ucach, spekulowa艂 owocami, chocia偶 proponowano mu bardzo wygodne posady... A w艂a艣ciwie, dlaczego oni powinni mnie szanowa膰 za to wszystko? 呕e szed艂em z szabl膮 na czo艂gi? Przecie偶 trzeba by膰 idiot膮, 偶eby mie膰 rz膮d, kt贸ry doprowadzi艂 armi臋 do takiego stanu... A偶 si臋 wzdrygn膮艂, kiedy uzmys艂owi艂 sobie, jak ogromn膮 prac臋 my艣li musia艂y wykona膰 te dzieciaki, 偶eby doj艣膰 do wniosk贸w, do kt贸rych doro艣li dochodz膮, kiedy dusz臋 maj膮 ju偶 w strz臋pach, zrujnowane 偶ycie, nie tylko w艂asne oraz przetr膮cony grzbiet... zreszt膮 nawet i to dotyczy nie wszystkich, zaledwie nielicznych, za艣 wi臋kszo艣膰 do tej pory uwa偶a, 偶e wszystko jest jak nale偶y, bardzo fajnie i je艣li zajdzie potrzeba, gotowi s膮 zacz膮膰 wszystko od pocz膮tku... Czy偶by pomimo wszystko nasta艂y nowe czasy? Patrzy艂 na sal臋 nieomal ze strachem. Zdaje si臋, 偶e pomimo wszystko przysz艂o艣ci uda艂o si臋 zapu艣ci膰 macki w samo serce czasu tera藕niejszego i ta przysz艂o艣膰 by艂a zimna, pozbawiona lito艣ci i mia艂a gdzie艣 wszystkie zas艂ugi przesz艂o艣ci - prawdziwe i domniemane.

- Dzieci - powiedzia艂 Wiktor. - Zapewne sami tego nie widzicie, ale jeste艣cie okrutne. Jeste艣cie okrutne z najlepszych pobudek, ale okrucie艅stwo - to zawsze okrucie艅stwo. I nie mo偶e przynie艣膰 nic opr贸cz nowego cierpienia, nowych 艂ez i nowych pod艂o艣ci. Miejcie to na wzgl臋dzie. I nie wyobra偶ajcie sobie, 偶e wymy艣li艂y艣cie co艣 szczeg贸lnie nowego. Zburzy膰 stary 艣wiat i na jego ko艣ciach zbudowa膰 nowy - to bardzo stary pomys艂. I jak dotychczas ani razu nie uda艂o si臋 osi膮gn膮膰 oczekiwanych rezultat贸w. To samo, co w starym 艣wiecie wywo艂uje pragnienie, aby burzy膰 bez najmniejszej lito艣ci, szczeg贸lnie 艂atwo przystosowuje si臋 do procesu burzenia, do okrucie艅stwa, do bezwzgl臋dno艣ci, okazuje si臋 dla tego procesu niezb臋dne, trwa nienaruszone, staje si臋 gospodarzem nowego 艣wiata i w ostatecznym rachunku morduje 艣mia艂ych burzycieli. Kruk krukowi oka nie wykol臋, okrucie艅stwa nie mo偶na zniszczy膰 okrucie艅stwem. Ironia i lito艣膰! Ironia i lito艣膰, dzieci!

I nagle wszyscy wstali. By艂o to tak nieoczekiwane, 偶e Wiktorowi przelecia艂a przez g艂ow臋 szalona my艣l, 偶e uda艂o mu si臋 wreszcie powiedzie膰 co艣 takiego, co wstrz膮sn臋艂o wyobra藕ni膮 s艂uchaczy. Ale ju偶 widzia艂, 偶e od drzwi idzie mokrzak, chudy, lekki, prawie niematerialny niczym cie艅 i dzieci patrz膮 na niego, i nie zwyczajnie patrz膮, tylko lgn膮 do niego, a mokrzak pow艣ci膮gliwie uk艂oni艂 si臋 Wiktorowi, wymamrota艂 s艂owa przeprosin i usiad艂 na brzegu, obok Irmy, wszystkie dzieci r贸wnie偶 usiad艂y, a Wiktor patrzy艂 na Irm臋 i widzia艂, 偶e jest szcz臋艣liwa, 偶e stara si臋 tego nie okaza膰, ale po prostu promienieje rado艣ci膮 i zadowoleniem. Zanim zd膮偶y艂 si臋 opami臋ta膰, zabra艂 g艂os Bol-Kunac.

- Obawiam si臋, 偶e pan nas 藕le zrozumia艂, panie Baniew - oznajmi艂. - Wcale nie jeste艣my okrutni, a je偶eli z pa艅skiego punktu widzenia jeste艣my okrutni, to wy艂膮cznie teoretycznie. Przecie偶 my wcale nie chcemy burzy膰 waszego starego 艣wiata, tylko zamierzamy zbudowa膰 nowy. To pan jest okrutny - nie wyobra偶a pan sobie budowania nowego 艣wiata bez zburzenia starego. A my wyobra偶amy to sobie bardzo dobrze. My nawet pomo偶emy pana pokoleniu stworzy膰 ten wasz raj, popijajcie i jed藕cie na zdrowie. Budowa膰, panie Baniew, tylko budowa膰. Niczego nie burzy膰, tylko budowa膰.

Wiktor oderwa艂 wreszcie oczy od Inny i zebra艂 my艣li.

- Tak - powiedzia艂. - Jasne. No, to budujcie. Jestem ca艂kowicie po waszej stronie. Zaskoczyli艣cie mnie dzisiaj, ale i tak jestem z wami... Je偶eli zajdzie potrzeba, nawet zrezygnuj臋 z kielicha i zak膮ski... Tylko nie zapominajcie, 偶e stare 艣wiaty trzeba by艂o burzy膰 w艂a艣nie dlatego, 偶e przeszkadza艂y... przeszkadza艂y budowa膰 nowe, nie lubi艂y tego co nowe, hamowa艂y...

- Dzisiejszy stary 艣wiat - zagadkowo powiedzia艂 Bol-Kunac - nie b臋dzie nam przeszkadza艂. B臋dzie nam nawet pomaga膰. Poprzednia historia zako艅czy艂a sw贸j bieg, nie trzeba si臋 na ni膮 powo艂ywa膰.

- No c贸偶, tym lepiej - rzek艂 Wiktor ze znu偶eniem. - Jestem niezmiernie rad, 偶e wszystko si臋 wam tak szcz臋艣liwie uk艂ada.

Fajni ch艂opcy i dziewcz臋ta, pomy艣la艂. Dziwni, ale fajni. Szkoda ich... wyrosn膮, b臋d膮 si臋 zagryza膰, rozmna偶a膰 i rozpocznie si臋 praca na chleb nasz powszedni... Nie, pomy艣la艂 z rozpacz膮. By膰 mo偶e jako艣 si臋 uda... Zagarn膮艂 ze sto艂u karteczki. Zebra艂o si臋 ich nawet sporo. Co to takiego fakt? Czy mo偶na uwa偶a膰 za dobrego i uczciwego cz艂owieka, kt贸ry pracuje dla wojny? Dlaczego pan tak du偶o pije? Jaka jest pana opinia o Spenglerze?...

- Przys艂ano mi kilka pyta艅 - powiedzia艂. - Tylko nie wiem, czy teraz warto...

Wsta艂 pryszczaty nihilista i oznajmi艂:

- Widzi pan, panie Baniew, nie wiem, jakie tam s膮 pytania, ale w艂a艣ciwie to nie jest takie wa偶ne. Po prostu chcieli艣my pozna膰 wsp贸艂czesnego, znanego pisarza. Ka偶dy znany pisarz jest wyrazicielem ideologii spo艂ecze艅stwa, czy te偶 cz臋艣ci spo艂ecze艅stwa, a my powinni艣my zna膰 ideolog贸w wsp贸艂czesnego spo艂ecze艅stwa. Teraz wiemy wi臋cej, ni偶 wiedzieli艣my przed spotkaniem z panem. Dzi臋kujemy.

Na sali zacz膮艂 si臋 ruch, s艂ycha膰 by艂o 鈥淒zi臋kujemy... Dzi臋kujemy, panie Baniew鈥 dzieci zacz臋艂y wstawa膰, opuszcza膰 swoje miejsca, a Wiktor sta艂 zaciskaj膮c w pi臋艣ci karteczki, czu艂 si臋 jak kretyn, wiedzia艂, 偶e jest purpurowy, 偶e min臋 ma speszon膮 i 偶a艂osn膮, ale wzi膮艂 si臋 w gar艣膰, kartki wsadzi艂 do kieszeni i zszed艂 ze sceny.

Najgorsze by艂o to, 偶e nie zrozumia艂 w ko艅cu jak ma traktowa膰 te dzieci. One by艂y irrealne, by艂y nieprawdopodobne, ich wypowiedzi, ich stosunek do tego, co Wiktor pisa艂 i do tego, co m贸wi艂, nie mia艂 偶adnych punkt贸w stycznych ze stercz膮cymi warkoczykami, rozczochranymi czuprynami, niedomytymi szyjami, z g臋si膮 sk贸rk膮 na chudych r臋kach, z piskliwym ha艂asem dooko艂a. Jakby nieznana si艂a dla zabawy zespoli艂a w przestrzeni przedszkole i dyskusj臋 w instytucie naukowym. Po艂膮czy艂a niepo艂膮czalne. Zapewne tak czu艂 si臋 do艣wiadczalny kot, kt贸remu dano kawa艂ek ryby, podrapano za uchem i w tej samej chwili eksplodowano pod nosem 艂adunek, pora偶ono pr膮dem i o艣lepiono reflektorem... Tak, ze wsp贸艂czuciem powiedzia艂 Wiktor do kota, kt贸rego stan wyobra偶a艂 sobie teraz znakomicie. Ani moja, ani twoja psychika nie jest przygotowana na taki szok, od takiego szoku mo偶emy nawet umrze膰...

I w tym momencie u艣wiadomi艂 sobie, 偶e ugrz膮z艂. Obst膮piono go i nie pozwalano przej艣膰. Na sekund臋 ogarn臋艂a go straszliwa panika. Nie zdziwi艂by si臋, gdyby teraz spokojnie i w milczeniu powalono go na pod艂og臋 w celu przeprowadzenia sekcji na okoliczno艣膰 przeanalizowania ideologii. Ale dzieci nie zamierza艂y go preparowa膰. Wyci膮ga艂y do niego otwarte ksi膮偶ki, tanie notesy, kartki papieru. Szepta艂y: 鈥淧rosz臋 o autograf!" Piszcza艂y: 鈥淭u, w tym miejscu!" Chrypia艂y 艂amliwym basem: 鈥淧an b臋dzie 艂askaw!".

I Wiktor wyj膮艂 wieczne pi贸ro, zdj膮艂 nakr臋tk臋, z zaciekawieniem postronnego cz艂owieka przys艂ucha艂 si臋 swoim odczuciom i wcale si臋 nie zdziwi艂, czuj膮c wzbieraj膮c膮 dum臋. To by艂y upiory przysz艂o艣ci i cieszy膰 si臋 ich uznaniem by艂o jednak przyjemnie.


*


W numerze hotelowym natychmiast otworzy艂 barek, nala艂 sobie d偶inu i wypi艂 jednym haustem jak lekarstwo. Z w艂os贸w, po twarzy i za ko艂nierz sp艂ywa艂a woda - okaza艂o si臋, 偶e zapomnia艂 w艂o偶y膰 kaptur. Spodnie przemok艂y do kolan - prawdopodobnie szed艂 wprost po ka艂u偶ach na nic nie zwa偶aj膮c. Straszliwie chcia艂o mu si臋 pali膰 - zdaje si臋, 偶e ani razu nie zapali艂 przez te dwie godziny z hakiem...

Akceleracja, powtarza艂 sam sobie, kiedy zrzuci艂 wprost na pod艂og臋 mokry p艂aszcz, przebiera艂 si臋, wyciera艂 g艂ow臋 r臋cznikiem. To tylko akceleracja, uspokaja艂 si臋, zapalaj膮c papierosa i zaci膮gaj膮c si臋 chciwie. To jest w艂a艣nie akceleracja w praktyce, my艣la艂 z przera偶eniem, wspominaj膮c pewne siebie dzieci臋ce g艂osy wypowiadaj膮ce niemo偶liwe teksty. Bo偶e, ratuj doros艂ych, Bo偶e ratuj ich rodzic贸w, o艣wie膰 ich, spraw, aby zm膮drzeli, to ostatni moment... Ze wzgl臋du na Ciebie samego b艂agam ci臋, Bo偶e, bo inaczej zbuduj膮 ci wie偶臋 Babel, kamie艅 nagrobny dla wszystkich g艂upc贸w, kt贸rych wypu艣ci艂e艣 na t臋 Ziemi臋, aby si臋 p艂odzili i rozmna偶ali nie przemy艣lawszy jak nale偶y skutk贸w akceleracji... Okaza艂e艣 si臋 prostaczkiem, bracie Bo偶e...

Wiktor wyplu艂 niedopa艂ek na dywan i zapali艂 nowego papierosa. A w艂a艣ciwie dlaczego tak si臋 zdenerwowa艂em? - pomy艣la艂. Rozhula艂a mi si臋 wyobra藕nia... No dobra, dzieci, no dobra - akceleracja, no dobra, rozwini臋te ponad wiek. Co to, nie widzia艂em dzieci ponad wiek rozwini臋tych? Sk膮d mi przysz艂o do g艂owy, 偶e one same to wszystko wymy艣li艂y? Napatrzy艂y si臋 w mie艣cie wszelakiego paskudztwa, naczyta艂y si臋 ksi膮偶ek, wszystko upro艣ci艂y i naturalnie dosz艂y do wniosku, 偶e nale偶y zbudowa膰 nowy 艣wiat. I wcale nie wszystkie s膮 takie. Maj膮 przyw贸dc贸w, krzykaczy - Bol-Kunac... ten pryszczaty... i jeszcze ta 艣liczna dziewczynka. Liderzy. A reszta - dzieci jak dzieci, siedzia艂y, s艂ucha艂y, nudzi艂y si臋... Wiedzia艂, 偶e to nieprawda. No, powiedzmy, nie nudzi艂y si臋, s艂ucha艂y z ciekawo艣ci膮 - to jednak prowincja, znany pisarz... Diab艂a tam, w ich wieku nie czyta艂bym moich ksi膮偶ek. Diab艂a tam, w ich wieku poszed艂bym gdzie艣 - tylko nie na film ze strzelanin膮 albo do w臋drownego cyrku - ogl膮da膰 go艂e nogi tancerki na linie. R贸wno zwisa艂 mi stary 艣wiat i nowy 艣wiat, nie mia艂em o tym zielonego poj臋cia - pi艂ka no偶na do kompletnego wyczerpania, wykr臋ci膰 gdzie艣 偶ar贸wk臋 i trzasn膮膰 ni膮 o 艣cian臋, albo dorwa膰 gdzie艣 jakiego艣 eleganta i nak艂a艣膰 mu po ryju... Wiktor rozwali艂 si臋 w fotelu i wyci膮gn膮艂 nogi. Wszyscy wspominamy z rozczuleniem szcz臋艣liwe dzieci艅stwo i jeste艣my przekonani, 偶e od czas贸w Tomka Sawyera tak by艂o, jest i b臋dzie. Powinno by膰. A je艣li tak nie jest, to znaczy, 偶e dziecko nienormalne, budzi, je艣li popatrze膰 na nie z boku, lekk膮 lito艣膰 a przy bezpo艣rednim zderzeniu - pedagogiczne oburzenie. A dziecko 艂agodnie patrzy na ciebie i my艣li: ty oczywi艣cie jeste艣 doros艂y, du偶y, mo偶esz mi przy艂o偶y膰, jednak偶e jak od najwcze艣niejszego dzieci艅stwa by艂e艣 g艂uptakiem, tak g艂uptakiem pozostaniesz i g艂uptakiem umrzesz, ale nawet tego ci ma艂o, jeszcze i ze mnie chcesz zrobi膰 g艂uptaka...

Wiktor nala艂 now膮 porcj臋 d偶inu i zacz膮艂 wspomina膰, jak to wszystko wygl膮da艂o i musia艂 po艣piesznie sobie goln膮膰, 偶eby nie zawy膰 ze wstydu. Jak przyszed艂 do tych dzieciak贸w zadowolony i pewny siebie, patrz膮cy z g贸ry, modny b臋cwa艂, jak na dzie艅 dobry ucz臋stowa艂 je szlachetn膮 g艂upot膮, p艂askimi dowcipami i pseudobohaterskim gaworzeniem, jak go usadzono, ale nie uspokoi艂 si臋 i nadal demonstrowa艂 swoj膮 ostr膮 niewydolno艣膰 intelektualn膮, jak uczciwie pr贸bowano skierowa膰 go na w艂a艣ciw膮 drog臋 i ostrzegano go, a on nadal pl贸t艂 trywialne bana艂y, wci膮偶 licz膮c, 偶e jako艣 wyjdzie na swoje, 偶e co tam, nie ma co si臋 przesadnie wysila膰 - a kiedy wreszcie straciwszy cierpliwo艣膰 dali mu po mordzie, ma艂odusznie zaczai szlocha膰 i skar偶y膰 si臋, 偶e go 藕le potraktowano... kiedy za艣 z lito艣ci poproszono go o autografy, wpad艂 w tak膮 eufori臋, 偶e a偶 wstyd pomy艣le膰... I Wiktor zarycza艂, wiedz膮c, 偶e o tym, co si臋 dzi艣 wydarzy艂o, bez wzgl臋du na swoj膮 wysilon膮 uczciwo艣膰 nigdy nikomu nie o艣mieli si臋 opowiedzie膰, 偶e za jakie艣 p贸艂 godziny przekona sam siebie o konieczno艣ci zachowania r贸wnowagi duchowej i tak wszystko sprytnie poprzek艂ada, aby wszystko nieprzyjemne, co z nim dzisiaj uczyniono, obr贸ci艂o si臋 w najwi臋kszy triumf jego 偶ycia albo ostatecznie w zwyczajne i niezbyt interesuj膮ce spotkanie z prowincjonalnymi wunderkindami, kt贸re - a niby czego si臋 po nich spodziewa膰? - s膮 dzie膰mi i dlatego nie najlepiej orientuj膮 si臋 w literaturze i w 偶yciu... Nale偶a艂oby pos艂a膰 mnie do departamentu o艣wiaty, pomy艣la艂 z nienawi艣ci膮. Tacy zawsze s膮 tam potrzebni... Mam tylko jedn膮 pociech臋, pomy艣la艂. Takich dzieci jest jeszcze bardzo ma艂o i je偶eli akceleracja b臋dzie si臋 rozwija膰 w takim samym tempie, to do tego czasu kiedy b臋dzie ich du偶o, ja ju偶 dzi臋ki Bogu szcz臋艣liwie umr臋. Jak to dobrze - umrze膰 we w艂a艣ciwym czasie!

Kto艣 zapuka艂 do drzwi. Wiktor krzykn膮艂 鈥淧rosz臋!". Wszed艂 Pawor w podrabianym bucharskim szlafroku, rozstrojony, ze spuchni臋tym nosem.

- Nareszcie - powiedzia艂 zakatarzonym g艂osem, usiad艂 naprzeciwko, wydoby艂 zza pazuchy wielk膮, mokr膮 chustk臋 do nosa i zacz膮艂 smarka膰 i kicha膰. By艂o to 偶a艂osne widowisko - nic nie zosta艂o z dawnego Pawora.

- Co - nareszcie? - zapyta艂 Wiktor. - Chce pan d偶inu?

- Och, nie wiem... - odpar艂 Pawor si膮kaj膮c i pochlipuj膮c. - To miasto mnie wyko艅czy... R - r - rum - cz偶 - 偶 - 偶ach! Och...

- Na zdrowie - powiedzia艂 Wiktor.

Pawor popatrzy艂 na niego za艂zawionymi oczami.

- Gdzie si臋 pan podziewa艂? - zapyta艂 kapry艣nie. - Trzy razy puka艂em do pana, chcia艂em wzi膮膰 co艣 do czytania. Ja tu przepadn臋, jedyne moje zaj臋cie - to kichanie i wycieranie nosa... w hotelu nie ma 偶ywego ducha, poszed艂em do portiera, to ten stary idiota zaproponowa艂 mi ksi膮偶k臋 telefoniczn膮 i jakie艣 prospekty sprzed lat... 鈥淲itamy w naszym s艂onecznym mie艣cie". Ma pan co艣 do czytania?

- Raczej w膮tpi臋 - rzek艂 Wiktor.

- Co u diab艂a, przecie偶 jest pan pisarzem! No, rozumiem, koleg贸w pan nie czyta, ale siebie chyba pan od czasu do czasu przegl膮da... Wszyscy dooko艂a wci膮偶 powtarzaj膮: Baniew, Baniew... Jak to tam u pana si臋 nazywa? 鈥溑歮ier膰 po po艂udniu"? 鈥淧贸艂noc po 艣mierci"? Nie pami臋tam...

- 鈥淣ieszcz臋艣cie przychodzi o p贸艂nocy" - powiedzia艂 Wiktor.

- O to to. Niech pan da poczyta膰.

- Nie dam. Nie mam - kategorycznie odpar艂 Wiktor. - A gdybym mia艂, to i tak bym nie da艂. Zasmarka艂by mi pan ksi膮偶k臋. I do tego nic nie zrozumia艂.

- A to dlaczego - nie zrozumia艂bym? - zainteresowa艂 si臋 Pawor z oburzeniem. - podobno to co艣 z 偶ycia homoseksualist贸w, co tu mo偶na nie zrozumie膰?

- Sam pan... - powiedzia艂 Wiktor. - Lepiej napijmy si臋 d偶inu. Z wod膮?

Pawor kichn膮艂, co艣 mrukn膮艂, rozpaczliwie rozejrza艂 si臋 dooko艂a, odrzuci艂 g艂ow臋 do ty艂u i znowu kichn膮艂.

- G艂owa mi p臋ka - poskar偶y艂 si臋. - O w tym miejscu... A gdzie pan by艂? Podobno na spotkaniu z czytelnikami? Z miejscowymi homoseksualistami?

- Gorzej - powiedzia艂 Wiktor. - Mia艂em spotkanie z miejscowymi wunderkindami. Wie pan, co to jest akceleracja?

- Akceleracja? To co艣, co jest zwi膮zane z przedwczesnym dojrzewaniem. S艂ysza艂em, jaki艣 czas temu by艂o o tym bardzo g艂o艣no, ale potem w naszym departamencie powo艂ano komisj臋 i ta komisja udowodni艂a, 偶e to rezultat osobistej troski pana prezydenta o dorastaj膮ce pokolenie lw贸w i marzycieli, tak 偶e wszystko znalaz艂o si臋 na swoim miejscu. Aleja wiem, o czym pan m贸wi, bo widzia艂em tych miejscowych wunderkind贸w. Zachowaj nas Bo偶e od takich lw贸w, poniewa偶 ich w艂a艣ciwe miejsce jest w gabinecie osobliwo艣ci.

- A mo偶e to moje i pana miejsce jest w gabinecie osobliwo艣ci? - zaprotestowa艂 Wiktor.

- Niewykluczone - zgodzi艂 si臋 Pawor. - Tylko 偶e akceleracja nie ma z tym nic wsp贸lnego. Akceleracja - to problem biologiczny i fizjologiczny. Wzrost wagi noworodk贸w, a one potem nieprzytomnie rosn膮, gdzie艣 do dw贸ch metr贸w, jak 偶yrafy, a kiedy maj膮 dwana艣cie lat, ju偶 potrafi膮 si臋 rozmna偶a膰. A tutaj - dzieci s膮 najzwyczajniejsze, za to ich nauczyciele...

- Co - nauczyciele?

Pawor kichn膮艂.

- Za to nauczyciele - niezwyczajni - powiedzia艂 przez nos. Wiktor przypomnia艂 sobie dyrektora gimnazjum.

- Co te偶 niezwyk艂ego jest w tutejszych nauczycielach? - zapyta艂 - 偶e zapominaj膮 rozpi膮膰 rozporka?

- Jaki rozporek? - spyta艂 Pawor ze zdumieniem gapi膮c si臋 na Wiktora. - Oni w og贸le nie maj膮 rozpork贸w.

- I co jeszcze? - zapyta艂 Wiktor.

- W jakim sensie?

- Co jeszcze jest w nich niezwykle?

Pawor d艂ugo wyciera艂 nos, a Wiktor popija艂 d偶in i patrzy艂 na niego z lito艣ci膮.

- Jak widz臋, nie ma pan o niczym poj臋cia - rzek艂 Pawor ogl膮daj膮c zasmarkan膮 chustk臋. - Jak s艂usznie twierdzi pan prezydent, g艂贸wn膮 w艂a艣ciwo艣ci膮 naszych pisarzy jest nieznajomo艣膰 偶ycia i oderwanie od interes贸w narodu... Jest pan ju偶 tu ponad tydzie艅. Czy by艂 pan gdziekolwiek opr贸cz knajpy i sanatorium? Rozmawia艂 pan z kim艣 opr贸cz tego pijanego bydlaka, Kwadrygi? Diabli wiedz膮, za co bierze pieni膮dze...

- Dobra, dosy膰 tego - powiedzia艂 Wiktor. - Wystarcz膮 mi gazety. Znalaz艂 si臋 usmarkany krytyk, nauczyciel bez rozporka...

- A - a - a, nie podoba si臋? - stwierdzi艂 Pawor z zadowoleniem. - Je偶eli tak, to ju偶 nie b臋d臋... Niech pan opowie o spotkaniu z wunderkindami.

- Nie ma o czym opowiada膰 - odpar艂 Wiktor. - Wunderkindy, jak wunderkindy...

- A jednak?

- No wi臋c przyszed艂em. Zadali mi kilka pyta艅. Ciekawe pytania, zupe艂nie doros艂e. .. - Wiktor umilk艂.

- No wi臋c, je艣li mam by膰 ca艂kiem szczery, nie藕le mi dali popali膰.

- A jakie by艂y pytania? - zapyta艂 Pawor. Patrzy艂 na Wiktora z prawdziwym zainteresowaniem i zdaje si臋 ze wsp贸艂czuciem.

- Nie chodzi o pytania - westchn膮艂 Wiktor. - Je偶eli mam m贸wi膰 otwarcie, to najbardziej mn膮 wstrz膮sn臋艂o, 偶e te dzieci s膮 jak doro艣li, i to nie zwyczajni doro艣li, ale jak doro艣li najwy偶szej klasy... Jaka艣 choroba, piekielna dysproporcja... - Pawor ze wsp贸艂czuciem kiwa艂 g艂ow膮. - S艂owem, 藕le mi tam by艂o - powiedzia艂 Wiktor. - Nie mam ochoty o tym m贸wi膰.

- Rozumiem - oznajmi艂 Pawor. - Nie pan pierwszy, nie pan ostatni. Musz臋 panu powiedzie膰, 偶e rodzice dwunastoletniego dziecka - to zawsze istoty godne lito艣ci z tysi膮cem k艂opot贸w na g艂owie. Ale tutejsi rodzice to co艣 szczeg贸lnego. Przypominaj膮 mi ty艂y armii okupacyjnej w rejonie aktywnych dzia艂a艅 partyzant贸w... No wi臋c, o co pana pytano?

- No, na przyk艂ad, co to jest post臋p.

- Tak. Wi臋c, ich zdaniem, co to takiego post臋p?

- Ich zdaniem, post臋p to nadzwyczaj proste. Pos艂a膰 nas wszystkich do rezerwat贸w, 偶eby艣my si臋 nie pl膮tali pod nogami, a w贸wczas oni na wolno艣ci b臋d膮 mogli spokojnie studiowa膰 Zurtzmansora i Spenglera. Ja w ka偶dym razie odnios艂em takie wra偶enie.

- No c贸偶, to bardzo mo偶liwe. - powiedzia艂 Pawor. - Jaki ksi膮dz, taka i parafia. Pan tu opowiada - akceleracja, Zurtzmansor... A czy wie pan, co na ten temat m贸wi nar贸d?

- Kto?!

- Nar贸d!... Nar贸d m贸wi, 偶e wszystkie nieszcz臋艣cia s膮 przez mokrzak贸w. Dzieci ze艣wirowa艂y - przez mokrzak贸w...

- To dlatego, 偶e w mie艣cie nie ma 呕yd贸w - zauwa偶y艂 Wiktor. Potem przypomnia艂 sobie mokrzaka, kt贸ry wszed艂 na sal臋, jak dzieci wsta艂y i jak膮 twarz mia艂a Irma. - Pan powa偶nie? - zapyta艂.

- To nie ja - oznajmi艂 Fawor. - To glos narodu. Vox populi. Koty uciek艂y z miasta, a dzieciaki uwielbiaj膮 mokrzak贸w, 艂a偶膮 za nimi do leprozorium, siedz膮 tam dniami i nocami, rodzic贸w maj膮 za nic, nikogo nie s艂uchaj膮. Kradn膮 w domu pieni膮dze i kupuj膮 ksi膮偶ki... Podobno na pocz膮tku rodzice bardzo si臋 cieszyli, 偶e dzieci zamiast drze膰 spodnie na p艂otach, cicho siedz膮 w domu i czytaj膮 ksi膮偶ki. Tym bardziej 偶e pogoda jakby nie najlepsza. Ale teraz ju偶 wszyscy widz膮, do czego to doprowadzi艂o i kto to wszystko zacz膮艂. Teraz ju偶 nikt si臋 nie cieszy. Jednak偶e boj膮 si臋 mokrzak贸w jak dawniej i tylko warcz膮 im w 艣lad...

G艂os narodu, pomy艣la艂 Wiktor. G艂os Loli i pana burmistrza. S艂yszeli艣my ten g艂os... Koty, deszcze, telewizory. Krew chrze艣cija艅skich niemowl膮t...

- Nie rozumiem - powiedzia艂 - pan to serio czy z nud贸w?

- To nie ja! - powt贸rzy艂 Pawor z uczuciem. - Tak m贸wi膮 w mie艣cie.

- Co m贸wi膮 w mie艣cie, jest dla mnie jasne - rzek艂 Wiktor. - A co pan sam o tym my艣li? Pawor wzruszy艂 ramionami.

- 呕ycie p艂ynie - powiedzia艂 mgli艣cie. - Plotki p贸艂 na p贸艂 z prawd膮. - Popatrzy艂 na Wiktora znad chustki. - Prosz臋 mnie nie uwa偶a膰 za idiot臋 - powiedzia艂. - Niech pan lepiej przypornni sobie te dzieci - gdzie jeszcze widzia艂 pan takie dzieci? Albo ostatecznie, tyle takich dzieci?

Fakt, pomy艣la艂 Wiktor, takie dzieci... Koty kotami, ale ten mokrzak na sali - to ju偶 nie koty p贸艂 na p贸艂 z deszczem... Jest takie okre艣lenie - twarz roz艣wietlona od wewn膮trz. W艂a艣nie tak膮 twarz mia艂a Inna, a kiedy rozmawia ze mn膮, jej twarz o艣wietlona jest tylko z zewn膮trz. Z matk膮 za艣 w og贸le nie rozmawia - cedzi co艣 przez z臋by z pob艂a偶liw膮 odraz膮... Ale je偶eli to tak, je偶eli to prawda, a nie wstr臋tne gadanie, to sprawa wygl膮da wyj膮tkowo paskudnie. Czego oni chc膮 od dzieci? To przecie偶 chorzy ludzie, skazani... i w og贸le to 艣wi艅stwo podjudza膰 dzieci przeciwko rodzicom, nawet przeciwko takim rodzicom jak ja i Lola. Wystarczy nam pan prezydent - nar贸d jest wa偶niejszy ni偶 macierzy艅stwo i ojcostwo, Legia Wolno艣ci wasz膮 matk膮 i ojcem, wi臋c dzieciak biegnie do najbli偶szego sztabu i zawiadamia, 偶e ojciec nazwa艂 pana prezydenta dziwnym cz艂owiekiem, a matka nazwa艂a wyprawy Legii rujnuj膮cym przedsi臋wzi臋ciem. A teraz jeszcze na domiar z艂ego pojawia si臋 czarny, mokry facet i nie owijaj膮c w bawe艂n臋 oznajmia, 偶e tw贸j ojciec - to pijak i bezm贸zgie bydl臋, a matka - kretynka i dziwka. Powiedzmy nawet, 偶e tak jest naprawd臋, ale to wszystko jedno 艣wi艅stwo, nale偶y to robi膰 inaczej, nie ich pieski interes, nie oni za to odpowiadaj膮 i nikt ich nie prosi, 偶eby zajmowali si臋 tego rodzaju o艣wiat膮... Patologia jaka艣 i tyle... Je偶eli to tylko o艣wiata i nic poza tym. A je艣li co艣 gorszego? Dzieci臋 zaczyna r贸偶anymi usteczkami szczebiota膰 o post臋pie, zaczyna m贸wi膰 straszne, okrutne rzeczy, nie wiedz膮c co szczebiocze, ale ju偶 od pieluch przyucza si臋 do intelektualnego okrucie艅stwa, najgorszego okrucie艅stwa, jakie mo偶na wymy艣li膰, a tamci, zamotawszy czarnymi szmatami 艂uszcz膮ce si臋 fizjonomie, stoj膮 za scen膮 i poci膮gaj膮 za sznurki... to za艣 znaczy, 偶e nie ma 偶adnego nowego pokolenia, za to jest stara i brudna zabawa w marionetki, a ja by艂em podw贸jnym os艂em, kiedy zamiera艂em dzi艣 na tej scenie... Ale偶 to paskudna zabawa - ta nasza cywilizacja...

- ...kto ma oczy niechaj zobaczy - m贸wi艂 Pawor. - Nie wpuszczaj膮 nas do leprozorium. Drut kolczasty, 偶o艂nierze, w porz膮dku. Ale co艣 nieco艣 mo偶na zobaczy膰 i tutaj wmie艣cie. Widzia艂em, jak mokrzaki rozmawiaj膮 z dzie膰mi i jak si臋 przy tym zachowuj膮 te dzieci, jak zamieniaj膮 si臋 nieomal w anio艂y, a zapytaj takiego jak si臋 idzie do fabryki - wyleje na ciebie kube艂 pogardy...

Nie wpuszczaj膮 nas do leprozorium, my艣la艂 Wiktor. Drut kolczasty, a mokrzaki swobodnie spaceruj膮 sobie po mie艣cie. Ale przecie偶 nie Golem to wymy艣li艂... Ojciec narodu. Co za 艣cierwo, pomy艣la艂. Co za kanalia. Wi臋c to jego robota. Najlepszy przyjaciel dzieci... Ca艂kiem niewykluczone, to bardzo do niego podobne. A wie pan, panie prezydencie, na pa艅skim miejscu urozmaici艂bym, a przynajmniej pr贸bowa艂bym urozmaici膰 swoje sztuczki. Zbyt 艂atwo odr贸偶ni膰 pa艅ski ogon od wszystkich innych ogon贸w. Drut kolczasty, 偶o艂nierze, przepustki - czyli pan prezydent, czyli bez najmniejszej w膮tpliwo艣ci jakie艣 paskudztwo...

- Na diab艂a tam drut kolczasty? - zapyta艂 Wiktor.

- A sk膮d ja mog臋 wiedzie膰? - odpar艂 Pawor. - Nigdy przedtem drutu kolczastego w tym miejscu nie by艂o.

- To znaczy, 偶e pan tam ju偶 kiedy艣 by艂?

- Dlaczego? Nie by艂em. Ale nie jestem tu pierwszym inspektorem sanitarnym... zreszt膮 nie chodzi o drut kolczasty, czy to ma艂o na 艣wiecie kolczastego drutu? Dzieci tam wpuszczaj膮 bez 偶adnych przeszk贸d, mokrzak贸w wypuszczaj膮 bez przeszk贸d, ale ani pana, ani mnie nie wpuszczaj膮 - i to jest dziwne.

Nie, to chyba jednak nie prezydent, my艣la艂 Wiktor. Prezydent i czytanie Zurtzmansora, a mo偶e jeszcze i Baniewa - to nijak do siebie nie pasuje. Do tego ta destrukcyjna ideologia... Gdybym ja co艣 takiego napisa艂, chyba by mnie ukrzy偶owali - Niepoj臋te, niezrozumia艂e... Nieczysta sprawa... Trzeba b臋dzie zapyta膰 Irmy, pomy艣la艂. Po prostu zapytam i zobacz臋, co ona zrobi... Zreszt膮 chyba i Diana powinna co艣 nieco艣 wiedzie膰.

- Pan mnie nie s艂ucha? - zapyta艂 Pawor.

- Przepraszam, zamy艣li艂em si臋.

- M贸wi臋, 偶e wcale bym si臋 nie zdziwi艂, gdyby miasto zastosowa艂o jakie艣 艣rodki. Zreszt膮, jak przystoi miastu, 艣rodki okrutne.

- Ja te偶 bym si臋 nie zdziwi艂 - wymamrota艂 Wiktor. - Nie zdziwi臋 si臋, nawet je艣li ja sam zechc臋 zastosowa膰 jakie艣 艣rodki.

Pawor wsta艂 i podszed艂 do okna.

- Ale pogoda - powiedzia艂 zgn臋biony. - Wyjecha膰 by st膮d jak najpr臋dzej... Da mi pan ksi膮偶k臋, czy nie?

- Nie mam 偶adnych ksi膮偶ek - powiedzia艂 Wiktor. - Wszystko co przywioz艂em, jest w sanatorium... Niech pan pos艂ucha, a po co mokrzakom nasze dzieci?

Pawor wzruszy艂 ramionami.

- To przecie偶 chorzy ludzie - odpowiedzia艂. - Sk膮d mo偶emy wiedzie膰? My przecie偶 jeste艣my zdrowi. Zapukano do drzwi i wszed艂 Golem - ci臋偶ki i mokry.

- Zapytamy Golema - powiedzia艂 Pawor. - Golem, po co mokrzakom nasze dzieci?

- Wasze dzieci? - zapyta艂 Golem, uwa偶nie ogl膮daj膮c etykietk臋 na butelce z d偶inem. - A pan ma dzieci, Pawor?

- Pawor twierdzi - odpar艂 Wiktor - jakoby mokrzaki buntowa艂y miej skie dzieci przeciwko rodzicom. Co pan wie na ten temat, Golem?

- Hm... mrukn膮艂 Golem. - Gdzie pan ma czyste szklanki? Aha... Mokrzaki buntuj膮 dzieci? No c贸偶... Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. - Nie zdejmuj膮c p艂aszcza opad艂 na kozetk臋 i pow膮cha艂 d偶in w szklance. - A niby dlaczego w naszych czasach nie buntowa膰 dzieci przeciwko rodzicom, je偶eli bia艂ych szczuje si臋 na czarnych, 偶贸艂tych na bia艂ych, a g艂upich szczuj膮 na m膮drych... Co pana w艂a艣ciwie dziwi?

- Pawor twierdzi - powt贸rzy艂 Wiktor - 偶e pa艅scy pacjenci w艂贸cz膮 si臋 po mie艣cie i ucz膮 dzieci r贸偶nych dziwnych rzeczy. Ja te偶 zauwa偶y艂em co艣 podobnego, chocia偶 na razie jeszcze niczego nie twierdz臋. Tak wi臋c, niczemu si臋 nie dziwi臋, tylko pytam pana - czy to prawda, czy nie?

- O ile wiem - powiedzia艂 Golem odpijaj膮c ze szklanki - mokrzaki od wiek贸w mieli prawo chodzi膰 po mie艣cie. Nie wiem, co pan ma na my艣li m贸wi膮c o uczeniu dziwnych rzeczy, ale niech mi b臋dzie wolno zapyta膰 pana jako tubylca - czy zna pan zabawk臋, kt贸ra nazywa si臋 鈥渮艂a fryga"?

- No, oczywi艣cie - odrzek艂 Wiktor.

- Mia艂 pan tak膮 zabawk臋?

- r Ja oczywi艣cie nie mia艂em... ale koledzy, o ile pami臋tam, chyba tak... - Wiktor zamilk艂. - Tak, rzeczywi艣cie - powiedzia艂. - Ch艂opcy m贸wili, 偶e tego b膮czka podarowa艂 im mokrzak. O to panu chodzi?

- Tak, w艂a艣nie o to. I 鈥減ogodnik" - i 鈥渄rewnian膮 r臋k臋"...

- Pardon - wtr膮ci艂 Pawor. - Czy ja, przybysz ze stolicy, m贸g艂bym si臋 dowiedzie膰, o czym rozmawiaj膮 tubylcy?

- Nie m贸g艂by pan - odpar艂 Golem. - To nie le偶y w pa艅skiej kompetencji.

- Sk膮d pan wie, co le偶y, a cc) nie le偶y w moich kompetencjach? - zapyta艂 Pawor ura偶onym tonem.

- Wiem - powiedzia艂 Golem. - Zgaduj臋, bo tak mi si臋 podoba,... i niech pan przestanie 艂ga膰, przecie偶 pr贸bowa艂 pan kupi膰 u Teddyego 鈥減ogodnik", wi臋c 艣wietnie pan wie, co to takiego.

- Niech pan idzie do diab艂a - kapry艣nie oznajmi艂 Pawor. - Nie chodzi mi o 鈥減ogodnik"...

- Chwileczk臋, Pawor - niecierpliwie przerwa艂 mu Wiktor. - Golem, nie odpowiedzia艂 pan na moje pytanie.

- Czy偶by? A mnie si臋 wydawa艂o, 偶e odpowiedzia艂em... Widzi pan, Wiktorze, mokrzaki to ci臋偶ko i beznadziejnie chorzy ludzie. To straszna rzecz - choroba genetyczna. Ale pomimo wszystko zachowuj膮 dobro膰 i m膮dro艣膰, wi臋c nie trzeba ich krzywdzi膰.

- Kto ich krzywdzi?

- Czy偶by pan ich nie krzywdzi艂?

- Na razie nie. Na razie nawet wr臋cz przeciwnie.

- No to w takim razie wszystko w porz膮dku - stwierdzi艂 Golem i wsta艂. - W takim razie jedziemy. Wiktor wytrzeszczy艂 oczy.

- Dok膮d jedziemy?

- Do sanatorium. Jad臋 do sanatorium, pan jak widz臋 te偶 si臋 wybiera do sanatorium, a Pawor niech si臋 k艂adzie do 艂贸偶ka. Do艣膰 zara偶ania gryp膮. l

Wiktor spojrza艂 na zegarek.

- Czy nie jest za wcze艣nie?

- Jak pan chce. Tylko niech pan pami臋ta, 偶e od dzisiejszego dnia autobus nie chodzi. Jest nierentowny.

- A mo偶e najpierw zjemy obiad?

- Jak pan chce - powt贸rzy艂 Golem. - Ja nigdy nie jadani obiad贸w. I panu nie radz臋. Wiktor pomaca艂 si臋 po brzuchu.

- Tak - powiedzia艂. Potem popatrzy艂 na Pawora. - Chyba pojad臋.

- Nic mi do tego - odpar艂 Pawor. By艂 obra偶ony. - Niech pan przynajmniej ksi膮偶ki przywiezie.

- Na pewno - obieca艂 Wiktor i zacz膮艂 si臋 ubiera膰.

Kiedy wsiedli do samochodu, pod wilgotny brezent, do wilgotnej, 艣mierdz膮cej tytoniem, benzyn膮 i lekarstwami kabiny, Golem zapyta艂:

- Czy rozumie pan aluzje?

- Czasami - odpowiedzia艂 Wiktor. - Kiedy wiem, 偶e to aluzja. A bo co?

- A wi臋c zwracam panu uwag臋: aluzja. Niech pan mniej gada.

- Hm - wymamrota艂 Wiktor. - I jak mam to rozumie膰?

- Jako aluzj臋. Niech pan przestanie trzaska膰 dziobem.

- Z przyjemno艣ci膮 - powiedzia艂 Wiktor i popad艂 w zamy艣lenie.

Przejechali miasto, min臋li fabryk臋 konserw, przeci臋li pusty miejski park, zapuszczony, mizerny, na wp贸艂 zgni艂y z wilgoci, przemkn臋li obok stadionu, na kt贸rym umorusani, w b艂otnych c臋tkach jak 偶yrafy, 鈥淏racia w sapiencji" uparcie kopali mokrymi, nap臋cznia艂ymi butami nap臋cznia艂膮 pi艂k臋 i wytoczyli si臋 na szos臋 prowadz膮c膮 do sanatorium. Dooko艂a, za kurtyn膮 deszczu le偶a艂 mokry, p艂aski jak st贸艂 step, niegdy艣 suchy, wypalony i k艂uj膮cy a teraz z wolna przemieniaj膮cy si臋 w grz膮skie mokrad艂a.

- Pana aluzja - rzek艂 Wiktor - przypomnia艂a mi pewn膮 rozmow臋, moj膮 rozmow臋 z jego ekscelencj膮 panem referentem pana prezydenta do spraw pa艅stwowej ideologii. Jego ekscelencja wezwa艂 mnie do swego skromnego - trzydzie艣ci metr贸w na dwadzie艣cia - gabinetu i zainteresowa艂 si臋: 鈥淲iktor, czy chce pan nadal mie膰 sw贸j kawa艂ek chleba z mas艂em?" Ja, naturalnie odpowiedzia艂em twierdz膮co. 鈥淣o to niech pan przestanie brzd膮ka膰!" - rykn膮艂 jego ekscelencja i odprawi艂 mnie skinieniem d艂oni.

Golem u艣miechn膮艂 si臋. ,

- A w艂a艣ciwie na czym pan brzd膮ka艂?

- Jego ekscelencja mia艂 na my艣li moje 膰wiczenia na banjo w m艂odzie偶owych klubach. Golem spojrza艂 na niego zezem.

- A w艂a艣ciwie sk膮d pan ma pewno艣膰, 偶e nie jestem szpiclem?

- A ja wcale nie mam takiej pewno艣ci - zaprzeczy艂 Wiktor. - Po prostu mi to zwisa. Poza tym teraz nie m贸wi si臋 鈥渟zpicel". 鈥淪zpicel" to archaizm. Teraz wszyscy kulturalni ludzie m贸wi膮 鈥渒abel".

- Nie wyczuwam r贸偶nicy - zauwa偶y艂 Golem.

- Praktycznie, ja r贸wnie偶 - powiedzia艂 Wiktor. - A wi臋c przestajemy trzaska膰 dziobem. Czy pana pacjent wyzdrowia艂?

- Moi pacjenci nigdy nie wracaj膮 do zdrowia.

- Pan ma wspania艂膮 opini臋! Ale ja pytam o tego nieszcz臋艣nika, kt贸ry wpad艂 w potrzask. Jak jego noga?

Golem milcza艂 chwil臋, a potem zapyta艂:

- Kt贸rego z nich ma pan na my艣li?

- Nie rozumiem - odpar艂 Wiktor. - Naturalnie, 偶e tego, kt贸ry wpad艂 w potrzask.

- By艂o ich czterech - stwierdzi艂 Golem wpatrzony w drog臋 zalan膮 deszczem. - Jeden wpad艂 w potrzask, drugiego ni贸s艂 pan na plecach, trzeciego zabra艂em samochodem, a z powodu czwartego niedawno rozp臋ta艂 pan skandaliczn膮 b贸jk臋 w restauracji.

Wiktor milcza艂, oszo艂omiony. Golem milcza艂 r贸wnie偶. 艢wietnie prowadzi艂 samoch贸d, obje偶d偶aj膮c niezliczone wyboje na starym asfalcie.

- No, no, niech si臋 pan tak nie m臋czy - oznajmi艂 wreszcie Golem. - 呕artowa艂em. On by艂 jeden. I jego noga zagoi艂a si臋 tej samej nocy.

- To tak偶e 偶art? - zapyta艂 Wiktor. - Ha - ha - ha. Teraz rozumiem, dlaczego pa艅scy chorzy nigdy nie wracaj膮 do zdrowia.

- Moi chorzy - powiedzia艂 Golem - nigdy nie wracaj膮 do zdrowia z dw贸ch powod贸w. Po pierwsze, ja, jak zreszt膮 ka偶dy przyzwoity lekarz, nie umiem leczy膰 genetycznych chor贸b. A po drugie, oni nie chc膮 wyzdrowie膰.

- Zabawne - wymamrota艂 Wiktor - Tyle ju偶 si臋 nas艂ucha艂em o tych pa艅skich mokrzakach, 偶e teraz, jak Boga kocham, jestem w stanie uwierzy膰 we wszystko - i w deszcze, i w koty, i w to, 偶e zgruchotana ko艣膰 mo偶e si臋 zrosn膮膰 w ci膮gu jednej nocy.

- No tak - rzek艂 Wiktor. - Dlaczego w mie艣cie nie ma kot贸w? Przez mokrzaki. A Teddyego nied艂ugo zjedz膮 myszy... M贸g艂by pan zaproponowa膰 mokrzakom, 偶eby przy okazji wyprowadzili z miasta r贸wnie偶 i myszy.

- A la szczuro艂ap z Hamelin? - zapyta艂 Golem.

- Tak - lekkomy艣lnie potwierdzi艂 Wiktor. - W艂a艣nie a la - potem przypomnia艂 sobie czym sko艅czy艂a si臋 historia ze szczuro艂apem z Hamelin. - Nie ma w tym nic 艣miesznego - powiedzia艂. - By艂em dzisiaj w gimnazjum. Widzia艂em dzieci. - I widzia艂em, jak si臋 zachowywa艂y, kiedy pojawi艂 si臋 jaki艣 tam mokrzak. Teraz wcale si臋 nie zdziwi臋, je艣li pewnego pi臋knego dnia wyjdzie na miejski rynek mokrzak z akordeonem i wyprowadzi dzieci diabli wiedz膮 dok膮d.

- Nie zdziwi si臋 pan - powiedzia艂 Golem. - A co jeszcze pan zrobi?

- Nie wiem... mo偶e zabior臋 mu akordeon.

- I sam pan zagra?

- Tak - westchn膮艂 Wiktor. - To prawda. Nie mam czym przyci膮gn膮膰 tych dzieci, zrozumia艂em to dzisiaj . Ciekawe, czym oni je przyci膮gaj膮? Przecie偶 pan to wie, Golem.

- Wiktor, niech pan przestanie brzd膮ka膰 - powiedzia艂 Golem.

- Jak pan sobie 偶yczy - odpar艂 Wiktor. - Bardzo starannie, i mniej lub bardziej zr臋cznie uchyla si臋 pan od odpowiedzi na moje pytania, 艣wietnie to zauwa偶y艂em. Bez sensu. Dowiem si臋 tak czy inaczej, a pan straci sposobno艣膰, aby nada膰 informacji wygodne dla pana zabarwienie emocjonalne.

- Tajemnica lekarska! - wyrzek艂 Golem. - A poza tym, ja nic nie wiem. Mog臋 si臋 tylko domy艣la膰.

Przyhamowa艂. Przed nimi, za welonem deszczu, pojawi艂y si臋 na drodze jakie艣 sylwetki. Trzy szare sylwetki i szary s艂up przydro偶ny z drogowskazami 鈥淟eprozorium - 6 km" i 鈥淪anatorium Gor膮ce 藕r贸d艂a - 2,5 km". Sylwetki cofn臋艂y si臋 na pobocze - doros艂y m臋偶czyzna i dwoje dzieci.

- Niech si臋 pan zatrzyma - powiedzia艂 Wiktor ochryp艂ym nagle g艂osem.

- Co si臋 sta艂o? - Golem zahamowa艂.

Wiktor nie odpowiedzia艂. Patrzy艂 na ludzi obok s艂upa, na ros艂ego czarnego mokrzaka w dresie przesi膮kni臋tym wod膮, na ch艂opca, kt贸ry r贸wnie偶 by艂 bez p艂aszcza i na dziewczynk臋, bos膮, w sukience oblepiaj膮cej cia艂o. Nast臋pnie gwa艂townie otworzy艂 drzwi i wyskoczy艂 na szos臋. Deszcz i wiatr uderzy艂y go po twarzy, a偶 si臋 zach艂ysn膮艂, ale nie zauwa偶y艂 tego. Czu艂 niepohamowan膮 w艣ciek艂o艣膰, kiedy 禄na si臋 ochot臋 t艂uc i 艂ama膰, ale jeszcze ma si臋 艣wiadomo艣膰 w艂asnego szale艅stwa. Na sztywnych nogach podszed艂 do mokrzaka. 禄

- Co tu si臋 dzieje? - wycedzi艂 przez z臋by. A potem do c贸rki patrz膮cej na niego ze zdziwieniem: - Irma, natychmiast do samochodu! - A potem znowu do mokrzaka: - Niech pana diabli wezm膮, co pan wyprawia? - i znowu do Irmy: Marsz do samochodu, do kogo m贸wi臋!

Irma nie ruszy艂a si臋 z miejsca. Wszyscy troje stali nadal, oczy mokrzaka nad czarn膮 opask膮 spokojnie mruga艂y. A potem Irma powiedzia艂a z niepoj臋t膮 intonacj膮 鈥淭o m贸j ojciec" i Wiktor nagle zrozumia艂, rdzeniem pacierzowym zrozumia艂, 偶e tu nie mo偶na wrzeszcze膰, wymachiwa膰 pi臋艣ciami, nie mo偶na grozi膰, chwyta膰 za ko艂nierz, ci膮gn膮膰... i w og贸le nie mo偶na si臋 w艣cieka膰. Powiedzia艂 bardzo spokojnie:

- Irma, id藕 do samochodu, jeste艣 ca艂a mokra. Bol-Kunac, na twoim miejscu te偶 poszed艂bym do samochodu.

By艂 pewny, 偶e Irma pos艂ucha i rzeczywi艣cie pos艂ucha艂a. Ale niezupe艂nie tak, jakby sobie tego 偶yczy艂. Nie, nie to, 偶eby cho膰by spojrzeniem poprosi艂a mokrzaka o zgod臋, ale powsta艂 cie艅 wra偶enia, 偶e jednak co艣 zasz艂o, jaka艣 wymiana pogl膮d贸w, jaka艣 kr贸tka narada, w wyniku kt贸rej podj臋to decyzj臋 na jego korzy艣膰. Irma zadar艂a nos i posz艂a w kierunku samochodu, a Bol-Kunac odpar艂 grzecznie:

- Jestem panu niezmiernie wdzi臋czny, panie Baniew, ale doprawdy lepiej b臋dzie je偶eli zostan臋.

- Jak chcesz - stwierdzi艂 Wiktor. - Bol-Kunac ma艂o go wzrusza艂. Teraz trzeba jeszcze by艂o powiedzie膰 co艣 na po偶egnanie temu mokrzakowi. Wiktor z g贸ry wiedzia艂, 偶e to b臋dzie co艣 bardzo g艂upiego, ale c贸偶 pocz膮膰? - tak zwyczajnie odej艣膰 po prostu nie m贸g艂. Ze wzgl臋d贸w czysto presti偶owych. I powiedzia艂.

- Pana za艣, 艂askawco - oznajmi艂 wynio艣le - nie zapraszam. Najwidoczniej czuje si臋 pan tu jak ryba w wodzie.

Nast臋pnie odwr贸ci艂 si臋 i rzuciwszy wyobra偶on膮 r臋kawic臋, odmaszerowa艂. Wypowiedziawszy te s艂owa, my艣la艂 z obrzydzeniem, hrabia oddali艂 si臋 z godno艣ci膮...

Inna wlaz艂a z nogami na przednie siedzenie i wy偶yma艂a wod臋 z warkoczyk贸w. Wiktor wcisn膮艂 si臋 do ty艂u, pochrz膮kuj膮c ze wstydu, a kiedy Golem ruszy艂, powiedzia艂:

- Wypowiedziawszy te s艂owa, hrabia oddali艂 si臋... Wsu艅 tutaj nogi, Irma, to ci je rozetr臋.

- Po co? - z ciekawo艣ci膮 zapyta艂a Irma.

- Chcesz z艂apa膰 zapalenie p艂uc? Daj tu nogi!

- Bardzo prosz臋 - odrzek艂a Irma, zwin臋艂a si臋 na siedzeniu i przesun臋艂a do ty艂u jedn膮 nog臋.

Ju偶 z g贸ry zadowolony z siebie, 偶e oto nareszcie zrobi co艣 po偶ytecznego i w艂a艣ciwego, Wiktor uj膮艂 obiema r臋kami t臋 chud膮, dziewczy艅sk膮 nog臋 - mokr膮 i wzruszaj膮c膮, ju偶 przymierzy艂 si臋, 偶eby j膮 rozciera膰 - do czerwono艣ci, do purpury, dobrymi ojcowskimi d艂o艅mi, t臋 brudn膮, zlodowacia艂膮 nog臋, odwieczne 藕r贸d艂o katar贸w, gryp, stan贸w zapalnych dr贸g oddechowych i obustronnych zapale艅 p艂uc - kiedy stwierdzi艂, 偶e jego d艂onie s膮 ch艂odniejsze ni偶 jej stopy. Si艂膮 inercji wykona艂 jeszcze kilka ruch贸w masuj膮cych, a nast臋pnie ostro偶nie t臋 stop臋 wypu艣ci艂. Przecie偶 wiedzia艂em, pomy艣la艂 nagle, przecie偶 wiedzia艂em o tym jeszcze wtedy, kiedy sta艂em przed nimi, wiedzia艂em, 偶e tu si臋 kryje jaki艣 podst臋p, 偶e dzieciom nic nie grozi, 偶adne katary i zapalenia, tylko nie chcia艂em w to uwierzy膰, ale chcia艂em ratowa膰, wyrywa膰 ze szpon贸w, p艂on膮膰 sprawiedliwym gniewem, spe艂nia膰 obowi膮zek i znowu napu艣cili mnie na wod臋, i znowu wyszed艂em na idiot臋, drugi raz tego samego dnia...

- Zabieraj swoj膮 nog臋 - rzek艂 do Irmy. Irma zabra艂a nog臋 i zapyta艂a:

- Dok膮d jedziemy - do sanatorium?

- Tak - powiedzia艂 Wiktor i spojrza艂 na Golema czy ten aby nie zauwa偶y艂 jego ha艅by. Ale Golem z niewzruszonym spokojem patrzy艂 na drog臋, ci臋偶ki, rozlany, siedzia艂 spokojnie przy kierownicy siwy, niechlujny, przygarbiony i wszystkowiedz膮cy.

- A po co? - zapyta艂a Irma.

- Przebierzesz si臋 w suche ubranie i po艂o偶ysz do 艂贸偶ka.

- Jeszcze czego! - powiedzia艂a Irma. - Co艣 ty wymy艣li艂?

- Dobra, dobra... - wymamrota艂 Wiktor. - Dam ci ksi膮偶ki i b臋dziesz sobie czyta膰.

Rzeczywi艣cie, po jakiego diabla wioz臋 j膮 tam? - pomy艣la艂. Diana... No, to si臋 jeszcze zobaczy. 呕adnego picia i w og贸le nic z tych rzeczy, ale jak ja j膮 odwioz臋 z powrotem? E tam, wezm臋 jakikolwiek samoch贸d i odwioz臋... Dobrze by by艂o co艣 sobie 艂ykn膮膰

- Golem... - zacz膮艂, ale si臋 opami臋ta艂. Nie wypada, do diabla.

- Tak? - zapyta艂 Golem nie odwracaj膮c si臋.

- Nie, nic - westchn膮艂 Wiktor, wpatrzony w szyjk臋 butelki stercz膮cej z kieszeni Golema. - Irma - powiedzia艂 znu偶onym g艂osem. - Co robili艣cie na tych rozstajach?

- My艣leli艣my mg艂臋 - odpowiedzia艂a Irma.

- Co?

- My艣leli艣my mg艂臋 - powt贸rzy艂a Irma.

- O mgle - poprawi艂 Wiktor - albo na temat mg艂y.

- A to po co - o mgle? - zapyta艂a Irma.

- My艣le膰 - to czasownik nieprzechodni - obja艣ni艂 Wiktor - a wi臋c wymaga przyimka. Czy przerabiali艣cie czasowniki przechodnie?

- Zale偶y, jak na to popatrze膰 - odpar艂a Irma. - My艣le膰 mg艂臋 - to jedno, a my艣le膰 o mgle - to zupe艂nie co艣 innego... i nie wiadomo komu to potrzebne - my艣le膰 o mgle.

Wiktor wyj膮艂 papierosa i zapali艂.

- Poczekaj - powiedzia艂. - My艣le膰 mg艂臋 - tak si臋 nie m贸wi, to niegramatycznie. S膮 takie czasowniki - nieprzechodnie, my艣le膰, biega膰, chodzi膰... Zawsze wymagaj膮 przyimka. Chodzi膰 po ulicy. My艣le膰 o... no o czym艣 tam...

- My艣le膰 g艂upstwa - podpowiedzia艂 Golem.

- No, to jest wyj膮tek - stwierdzi艂 Wiktor nieco stropiony.

- Szybko chodzi膰 - powiedzia艂 Golem.

- Szybko - to nie jest rzeczownik - zapalczywie oznajmi艂 Wiktor. - Niech pan nie m膮ci dziecku w g艂owie, Golem.

- Tato, czy mo偶esz nie pali膰? - zainteresowa艂a si臋 Irma.

Zdaje si臋, 偶e Golem wyda艂 z siebie jaki艣 d藕wi臋k, a by膰 mo偶e to silnik kichn膮艂 wspinaj膮c si臋 pod g贸r臋. Wiktor zgni贸t艂 papierosa i rozdepta艂 go obcasem. Podje偶d偶ali do sanatorium, a z boku od stepu na spotkanie deszczu sun臋艂a nieprzejrzysta bia艂a 艣ciana.

- No i masz mg艂臋 - rzek艂 Wiktor. - Mo偶esz j膮 my艣le膰. A tak偶e w膮cha膰, biega膰 i chodzi膰. Irma chcia艂a co艣 powiedzie膰, ale wtr膮ci艂 si臋 Golem.

- Nawiasem m贸wi膮c - stwierdzi艂 - czasownik 鈥渕y艣le膰" wyst臋puje jako przechodni tak偶e w zdaniach podrz臋dnie z艂o偶onych. Na przyk艂ad - my艣l臋, 偶e... i tak dalej.

- To zupe艂nie inna sprawa - nie zgodzi艂 si臋 Wiktor. Obrzyd艂o mu. Mia艂 okropn膮 ochot臋 wypi膰 i zapali膰. Zach艂annie popatrzy艂 na szyjk臋 butelki.

- Nie jest ci zimno, Irma? - zapyta艂 z niejasn膮 nadziej膮.

- Nie. A tobie?

- Troch臋 mnie trz臋sie - przyzna艂 si臋 Wiktor.

- Trzeba wypi膰 d偶inu - zauwa偶y艂 Golem.

- Tak, by艂oby nie藕le... A mo偶e pan ma?

- Mam - powiedzia艂 Golem. - Ale ju偶 prawie jeste艣my na miejscu.

Jeep wjecha艂 w bram臋 i zacz臋艂o si臋 to, o czym Wiktor jako艣 nie pomy艣la艂. Pierwsze smugi mg艂y dopiero zacz臋艂y przes膮cza膰 si臋 przez krat臋 ogrodzenia i widoczno艣膰 by艂a znakomita. Na drodze przed samochodem le偶a艂a posta膰 w przemokni臋tej pi偶amie, le偶a艂a z tak膮 min膮 jakby spoczywa艂a tu ju偶 od wielu dni i nocy. Goleni ostro偶nie objecha艂 cia艂o, min膮艂 gipsow膮 waz臋 ozdobion膮 nieskomplikowanymi rysunkami i odpowiednimi napisami i przy艂膮czy艂 si臋 do stada samochod贸w st艂oczonych przed wej艣ciem do prawego skrzyd艂a. Irma otworzy艂a drzwi i natychmiast jaka艣 zapita morda wychyli艂a si臋 z okna najbli偶szego samochodu i wybecza艂a: 鈥淒ziecino, chcesz, to ci si臋 oddam?" Wiktor wysiad艂 zamieraj膮c. Irma z ciekawo艣ci膮 rozgl膮da艂a si臋 dooko艂a. Wiktor mocno uj膮艂 j膮 za r臋k臋 i poprowadzi艂 do wej艣cia. Na schodkach, pod deszczem siedzia艂y dwie dziwki w bieli藕nie i ulicznymi g艂osami 艣piewa艂y o okrutnym aptekarzu, co to nie chce im sprzeda膰 heroiny. Na widok Wiktora umilk艂y, ale kiedy przechodzi艂 obok, jedna z nich spr贸bowa艂a z艂apa膰 go za spodnie. Wiktor wepchn膮艂 Irm臋 do holu. By艂o tu ciemno, okna zas艂oni臋te, 艣mierdzia艂o dymem tytoniowym i jakim艣 kwaskiem, trzeszcza艂 projektor i na bia艂ej 艣cianie podskakiwa艂y pornograficze obrazki. Wiktor z zaci艣ni臋tymi z臋bami depta艂 po cudzych nogach ci膮gn膮c za sob膮 potykaj膮c膮 si臋 Irm臋, a za nimi bieg艂y gniewne, niecenzuralne okrzyki. Pokonali wreszcie hol i Wiktor, przeskakuj膮c po trzy stopnie, pobieg艂 po pokrytych dywanem schodach. Irma milcza艂a i Wiktor ba艂 si臋 na ni膮 spojrze膰. "

Na pode艣cie czeka艂 ju偶 na niego z otwartymi obj臋ciami Roscheper Nant. 鈥淲iktor! - zachrypia艂 - Przy - yyjacielu! - w tym momencie zauwa偶y艂 Irm臋 i wpad艂 w entuzjazm. - Wiktor! I ty te偶! Na ma艂oletnie ma艂olatki!" Wiktor przymkn膮艂 oczy, mocno nadepn膮艂 mu na nog臋 i pchn膮艂 w pier艣 - Roscheper upad艂 na plecy przewracaj膮c kosz na 艣mieci. Zlany potem Wiktor pomaszerowa艂 korytarzem. Irma bezszelestnymi susami sadzi艂a obok. Pchn膮艂 drzwi Diany - by艂y zamkni臋te, klucza nie by艂o. Za艂omota艂 w艣ciekle, i Diana natychmiast si臋 odezwa艂a: 鈥淲yno艣 si臋 do wszystkich diab艂贸w! - wrzasn臋艂a z furi膮. - 艢mierdz膮cy impotent! G贸wniarz, 艂ajno zasrane!" 鈥淒iana - zarycza艂 Wiktor. - Otwieraj!" Diana zamilk艂a i drzwi si臋 otwar艂y. Sta艂a na progu z importowanym parasolem w pogotowiu. Wiktor odsun膮艂 j膮, wepchn膮艂 Irm臋 do pokoju i zatrzasn膮艂 za sob膮 drzwi.

- A, to ty - powiedzia艂a Diana. - A ja my艣la艂am, 偶e znowu Roscheper. - Czu膰 by艂o od niej alkoholem. - Bo偶e - powiedzia艂a. - Kogo艣 ty przyprowadzi艂?

- To jest moja c贸rka - z trudem odpar艂 Wiktor. - Irma. Irmo, to jest Diana.

Patrzy艂 Dianie w oczy z rozpacz膮 i nadziej膮. Dzi臋ki Bogu, zdaje si臋, 偶e nie by艂a pijana. Albo z miejsca wytrze藕wia艂a.

- Ty chyba oszala艂e艣 - rzek艂a cicho.

- Irma przemok艂a - wydusi艂 z siebie. - Przebierz j膮 w suche rzeczy, po艂贸偶 do 艂贸偶ka i w og贸le...

- Nie po艂o偶臋 si臋 - oznajmi艂a Irma.

- Irma - powiedzia艂 Wiktor. - B膮d藕 艂askawa s艂ucha膰, bo inaczej zaraz kogo艣 spior臋...

- Niekt贸rych z tu obecnych rzeczywi艣cie nale偶a艂oby spra膰 - stwierdzi艂a Diana beznadziejnym g艂osem.

- Diano - rzek艂 Wiktor. - Prosz臋 ci臋.

- Dobra - powiedzia艂a Diana. - Id藕 do siebie. Damy sobie rad臋.

Wiktor wyszed艂 z ogromn膮 ulg膮. Poszed艂 prosto do swojego pokoju, ale i tam nie by艂o spokoju. Na pocz膮tek musia艂 wyrzuci膰 na korytarz absolutnie nieznan膮 par臋, kt贸ra si臋 tam zagnie藕dzi艂a oraz u艣winion膮 bielizn臋 po艣cielow膮. Potem zamkn膮艂 drzwi, zwali艂 si臋 na go艂y materac, zapali艂 wilgotnego papierosa i zacz膮艂 si臋 zastanawia膰, co te偶 w艂a艣ciwie narozrabia艂.


*


Wiktor obudzi艂 si臋 p贸藕no, by艂a pora obiadu. Troch臋 bola艂a g艂owa, ale nastr贸j okaza艂 si臋 nieoczekiwanie dobry.

Wieczorem, wypaliwszy paczk臋 papieros贸w, zszed艂 na d贸艂, damsk膮 szpilk膮 do w艂os贸w otworzy艂 czyj艣 samoch贸d, wyprowadzi艂 Irm臋 s艂u偶bowym wyj艣ciem i odwi贸z艂 j膮 do matki. Pocz膮tkowo jechali w milczeniu. Wiktora a偶 skr臋ca艂o, tak paskudnie si臋 czu艂, Irma za艣 siedzia艂a obok, czy艣ciutka, schludna, uczesana wed艂ug najnowszej mody - 偶adnych tam warkoczyk贸w - i zdaje si臋 mia艂a nawet podmalowane wargi. Mia艂 ogromn膮 ochot臋 na nawi膮zanie rozmowy, ale musia艂by zaczyna膰 od przyznania si臋 do niebotycznej g艂upoty, a to wyda艂o mu si臋 niepedagogiczne. Sko艅czy艂o si臋 na tym, 偶e Irma nagle, ni z tego ni z owego, pozwoli艂a mu zapali膰 (pod warunkiem, 偶e wszystkie okna b臋d膮 otwarte) i zacz臋艂a opowiada膰, jakie to wszystko by艂o dla niej ciekawe, jakie to podobne do tego, o czym poprzednio czyta艂a, ale w co nie bardzo wierzy艂a, jak to znakomicie z jego strony, 偶e zorganizowa艂 jej tak膮 nieoczekiwan膮 i w najwy偶szym stopniu pouczaj膮c膮 przygod臋, 偶e w og贸le jako ojciec jest ca艂kiem do przyj臋cia, nie zanudza i nie gada g艂upstw, 偶e Diana jest 鈥減rawie nasza", wszystkich nienawidzi, szkoda tylko, 偶e tak niewiele wie i za bardzo lubi wypi膰, ale to akurat w ko艅cu nie jest takie straszne, ty te偶 lubisz wypi膰, a wszystkim si臋 spodoba艂e艣, dlatego, 偶e m贸wi艂e艣 uczciwie, nie udawa艂e艣 jakiego艣 tam stra偶nika elitarnej wiedzy i ca艂kiem s艂usznie, poniewa偶 nie jeste艣 偶adnym stra偶nikiem, i nawet Bol-Kunac powiedzia艂, 偶e w ca艂ym mie艣cie jeste艣 jedynym cz艂owiekiem warto艣ciowym, je艣li oczywi艣cie nie liczy膰 doktora Golema, ale Golem w艂a艣ciwie nie ma z miastem nic wsp贸lnego, a poza tym nie jest pisarzem, nie wyra偶a ideologii, a jak ty uwa偶asz, czy ideologia jest w og贸le potrzebna, czy lepiej bez niej, wielu teraz uwa偶a, 偶e nadchodzi koniec wieku ideologii...

W rezultacie odby艂a si臋 znakomita rozmowa, obie strony by艂y pe艂ne szacunku jedna dla drugiej i po powrocie do hotelu (samoch贸d postawi艂 na jakim艣 zagraconym podw贸rzu), Wiktor uwa偶a艂 ju偶, 偶e ojcostwo nie jest tak bardzo niewdzi臋cznym zaj臋ciem, szczeg贸lnie je艣li zna si臋 偶ycie i umie si臋 wykorzysta膰 w celach wychowawczych nawet jego ciemne strony. W zwi膮zku z tym wypi艂 z Teddym, kt贸ry tak偶e by艂 ojcem i tak偶e interesowa艂 si臋 problemami wychowania, poniewa偶 jego pierworodny mia艂 I4 lat - trudny wiek przej艣ciowy, twoja jeszcze da ci do wiwatu... to znaczy wnuk Teddyego mia艂 I4 lat, a wychowaniem syna nie m贸g艂 si臋 zajmowa膰 dlatego, 偶e syn sp臋dzi艂 dzieci艅stwo w obozie koncentracyjnym. Nie wolno bi膰 dzieci, twierdzi艂 Teddy. I bez ciebie przez ca艂e 偶ycie b臋dzie je bi膰 ka偶dy, kto ma r臋ce i nogi, a je艣li masz ch臋膰 uderzy膰 dzieciaka, lepiej daj po mordzie samemu sobie, ze znacznie wi臋kszym po偶ytkiem dla sprawy.

Po kt贸rym艣 z rz臋du kieliszku Wiktor przypomnia艂 sobie, 偶e Irma ani s艂owem nie wspomnia艂a o jego okropnym zachowaniu na rozstajnych drogach i doszed艂 do wniosku, 偶e jego c贸rka jest przebieg艂ym stworzeniem i w og贸le ucieka膰 si臋 za ka偶dym razem do pomocy kochanki, kiedy nie wiadomo jak wykaraska膰 si臋 z trudnej sytuacji, w kt贸r膮 sam si臋 uwik艂a艂e艣 - to co najmniej nieuczciwe. Te wnioski zmartwi艂y go, ale w艂a艣nie przyszed艂 doktor R. Kwadryga i zam贸wi艂 swoj膮 codzienn膮 butelk臋 rumu, wi臋c wypili t臋 butelk臋, na skutek czego Wiktor znowu zobaczy艂 wszystko w r贸偶owych barwach, poniewa偶 sta艂o si臋 jasne, 偶e Irma po prostu nie chcia艂a go martwi膰, co oznacza, 偶e szanuje ojca, a by膰 mo偶e nawet go kocha. .. Potem przyszed艂 jeszcze kto艣, i co艣 zam贸wi艂. Potem prawdopodobnie Wiktor poszed艂 spa膰... Prawdopodobnie... Nale偶y przypuszcza膰, 偶e spa膰... Co prawda zachowa艂o si臋 jeszcze jedno wspomnienie - kafelki na pod艂odze zalane wod膮, ale co to by艂a za pod艂oga i co to by艂a za woda, nie spos贸b by艂o odtworzy膰... I lepiej nie odtwarza膰...

Doprowadziwszy si臋 do porz膮dku Wiktor zszed艂 na d贸艂, zabra艂 z recepcji 艣wie偶e gazety i porozmawia艂 o przekl臋tej pogodzie.

- Jak ja wczoraj? - zapyta艂 niedbale. - Nie za bardzo?

- W艂a艣ciwie nie za bardzo - powiedzia艂 uprzejmie recepcjonista. - Rachunek da panu Teddy.

- Aha - powiedzia艂 Wiktor i postanowiwszy chwilowo niczego nie precyzowa膰, poszed艂 do restauracji. Wyda艂o mu si臋, 偶e lamp na sali jest jakby mniej. - O, do diab艂a - pomy艣la艂 ze strachem. Teddyego jeszcze nie by艂o. Wiktor sk艂oni艂 si臋 m艂odemu cz艂owiekowi w okularach i jego towarzyszowi, usiad艂 przy swoim stoliku i roz艂o偶y艂 gazet臋. Na 艣wiecie nic si臋 nie zmieni艂o. Jedno pa艅stwo zatrzymywa艂o handlowe statki drugiego i to drugie pa艅stwo wysy艂a艂o kategoryczne protesty. Pa艅stwa, kt贸re podoba艂y si臋 panu prezydentowi, prowadzi艂y sprawiedliwe wojny w obronie swoich narod贸w i demokracji. Pa艅stwa, kt贸re z jakiego艣 powodu nie podoba艂y si臋 panu prezydentowi, prowadzi艂y wojny zaborcze, a w艂a艣ciwie nie prowadzi艂y wojen, tylko po prostu po bandycku napada艂y. Sam pan prezydent wyg艂osi艂 dwugodzinne przem贸wienie o konieczno艣ci sko艅czenia z korupcj膮 raz na zawsze i szcz臋艣liwie przeszed艂 operacj臋 usuni臋cia migda艂贸w. Znajomy krytyk - wyj膮tkowe 艣cierwo - wychwala艂 now膮 powie艣膰 Roc-Tusowa i by艂o to nader tajemnicze, poniewa偶 ksi膮偶ka by艂a naprawd臋 dobra.

Podszed艂 kelner, jaki艣 nowy, nieznajomy, po przyjacielsku doradzi艂 ostrygi, przyj膮艂 zam贸wienie, pomacha艂 serwetk膮 nad obrusem i oddali艂 si臋. Wiktor od艂o偶y艂 gazety, zapali艂, usiad艂 wygodniej i zacz膮艂 my艣le膰 o pracy. Po dobrym pija艅stwie zawsze z ochot膮 rozmy艣la艂 o pracy. Dobrze by艂oby napisa膰 optymistyczn膮, weso艂膮 ksi膮偶k臋... O tym, jak 偶yje sobie na 艣wiecie cz艂owiek, kocha swoj膮 prac臋, nieg艂upi, lubi przyjaci贸艂, a przyjaciele go ceni膮, o tym jak mu z tym dobrze - sympatyczny ch艂opak, dowcipny, troch臋 dziwak. Nie ma fabu艂y. A je艣li nie ma fabu艂y, to znaczy, 偶e nudne. A w og贸le, je艣li ju偶 usi膮艣膰 do takiej powie艣ci, to trzeba si臋 zastanowi膰, dlaczego temu mi艂emu cz艂owiekowi jest tak dobrze, a wtedy niew膮tpliwie dojdzie si臋 do wniosku, 偶e dobrze jest mu wy艂膮cznie dlatego, 偶e ma ukochan膮 prac臋, a wszystko inne mu po prostu zwisa. A w takim razie co to za cz艂owiek, je艣li wszystko ma gdzie艣 opr贸cz swojej pracy. Mo偶na oczywi艣cie napisa膰 o cz艂owieku, kt贸rego sensem 偶ycia jest mi艂o艣膰 bli藕niego i jest mu dobrze na 艣wiecie, poniewa偶 kocha swoich bli藕nich i kocha swoj膮 prac臋, ale o takim cz艂owieku par臋 tysi臋cy lat temu napisali ju偶 panowie 艁ukasz, Mateusz, Jan i jeszcze jaki艣 - w sumie by艂o ich czterech. Tak w og贸le, to by艂o ich znacznie wi臋cej, ale tylko ci czterej pisali odpowiednio, a pozostali byli pozbawieni r贸偶nych rzeczy, jeden 艣wiadomo艣ci narodowej, drugi prawa korespondencji... a cz艂owiek, o kt贸rym pisali, niestety by艂 szalony... W艂a艣ciwie by艂oby zajmuj膮ce opisa膰, jak Chrystus przychodzi na Ziemi臋 dzisiaj, nie tak, jak o tym pisa艂 Dostojewski, ale tak jak pisa艂 ten 艁ukasz z kumplami... Chrystus przychodzi do sztabu generalnego i proponuje: kochajcie swoich bli藕nich. A w sztabie, rzecz jasna, siedzi jaki艣 antysemita...

- Pan pozwoli, panie Baniew? - zahucza艂 nad nim sympatyczny, m臋ski g艂os.

By艂 to pan burmistrz we w艂asnej osobie. Nie tamten apoplektycznie purpurowy, kwicz膮cy z niezdrowego podniecenia wieprz na ogromnym 艂o偶u Roschepera, lecz elegancko zaokr膮glony, idealnie wygolony, ubrany bez zarzutu imponuj膮cy m臋偶czyzna ze skromn膮 wst膮偶eczk膮 w klapie i z emblematem Legiii na lewym ramieniu.

- Prosz臋 - powiedzia艂 Wiktor bez cienia rado艣ci.

Pan burmistrz usiad艂, rozejrza艂 si臋 i po艂o偶y艂 d艂onie na stole.

- Postaram si臋 nie dokucza膰 panu zbyt d艂ugo swoj膮 obecno艣ci膮 - oznajmi艂 - i spr贸buj臋 nie przeszkodzi膰 w pa艅skiej biesiadzie, jednak偶e problem, z kt贸rym zamierzam si臋 do pana zwr贸ci膰, dojrza艂 ju偶 ostatecznie, aby艣my wszyscy, wielcy i mali, ci kt贸rym drogi jest honor i dobrobyt naszego miasta byli gotowi od艂o偶y膰 w艂asne sprawy, aby go jak najszybciej i najefektywniej rozwi膮za膰.

- S艂ucham pana - rzek艂 Wiktor.

- Spotykamy si臋 tu panie Baniew, raczej nieoficjalnie, poniewa偶 zdaj膮c sobie spraw臋 z tego, 偶e jest pan nadzwyczaj zaj臋ty, nie chcia艂em niepokoi膰 pana w czasie pracy, szczeg贸lnie bior膮c pod uwag臋 jej specyfik臋. Jednak偶e zwracaj膮c si臋 obecnie do pana jako osobisto艣膰 oficjalna - i w swoim w艂asnym imieniu i w imieniu ca艂ego magistratu...

Kelner przyni贸s艂 butelk臋 bia艂ego wina i ostrygi. Burmistrz zatrzyma艂 go wzniesionym palcem.

- Przyjacielu - powiedzia艂. - P贸l porcji kitchiga艅skiej i kieliszek mi臋t贸wki. Jesiotr bez sosu... A wi臋c pozwol臋 sobie kontynuowa膰 - oznajmi艂, ponownie zwracaj膮c si臋 do Wiktora. - Obawiam si臋 co prawda, 偶e nasz膮 rozmow臋 trudno b臋dzie uzna膰 za pogaw臋dk臋 przy stole, poniewa偶 mowa b臋dzie o sprawach i okoliczno艣ciach nie tylko smutnych, ale, powiedzia艂bym, nieapetycznych. Zamierza艂em porozmawia膰 z panem o tak zwanych mokrzakach, o tym z艂o艣liwym nowotworze, kt贸ry ju偶 nie pierwszy rok z偶era nasz nieszcz臋sny region.

- Tak, tak - przytakn膮艂 Wiktor. Zaczyna艂o go to interesowa膰.

Burmistrz niezbyt g艂o艣no wyg艂osi艂 dobrze przemy艣lane i nieskazitelne stylistycznie przem贸wienie. Opowiedzia艂, jak dwadzie艣cia lat temu, od razu po okupacji, w Ko艅skim W膮wozie zbudowano leprozorium, ob贸z - kwarantann臋 dla os贸b cierpi膮cych na tak zwany 偶贸艂ty tr膮d czyli chorob臋 okularnicz膮. Zreszt膮 prawd臋 m贸wi膮c choroba ta, jak dobrze wiadomo panu Baniewowi, pojawi艂a si臋 w naszym kraju jeszcze w niepami臋tnych czasach, przy czym, jak dowodz膮 specjalnie przeprowadzone badania, szczeg贸lnie cz臋sto atakowa艂a ona nie wiedzie膰 czemu mieszka艅c贸w w艂a艣nie naszego regionu. Jednak偶e wy艂膮cznie dzi臋ki wysi艂kom pana prezydenta, chorobie tej po艣wi臋cono niezmiernie wiele uwagi i tylko na skutek jego osobistego zalecenia pozbawieni opieki lekarskiej, rozproszeni po ca艂ym kraju i cz臋stokro膰 niesprawiedliwie prze艣ladowani przez zacofane grupy ludno艣ci, za艣 przez okupant贸w fizycznie likwidowani, nieszcz臋艣nicy ci zostali wreszcie przewiezieni w jedno miejsce, gdzie stworzono im warunki zno艣nej egzystencji, odpowiedniej do ich sytuacji. Wszystko to nie budzi 偶adnego sprzeciwu, przedsi臋wzi臋te 艣rodki mo偶na jedynie pochwala膰, jednak偶e, jak to u nas czasami si臋 zdarza, najlepsze i najszlachetniejsze inicjatywy zwracaj膮 si臋 przeciwko nam. Nie b臋dziemy w tej chwili szuka膰 winnych. Nie b臋dziemy prowadzi膰 艣ledztwa w sprawie dzia艂alno艣ci niejakiego doktora Golema, dzia艂alno艣ci by膰 mo偶e ofiarnej, ale jednak brzemiennej, jak si臋 teraz okaza艂o, w nadzwyczaj nieprzyjemne skutki. Nie b臋dziemy tak偶e zajmowa膰 si臋 przedwczesnym krytykanctwem, chocia偶 stanowisko niekt贸rych wystarczaj膮co wysokich instancji uporczywie ignoruj膮cych nasze protesty nam osobi艣cie wydaje si臋 do艣膰 zagadkowe. Przejd藕my do fakt贸w... - Burmistrz wypi艂 mi臋t贸wk臋, ze smakiem zak膮si艂 jesiotrem i jego g艂os sta艂 si臋 jeszcze bardziej aksamitny, nie spos贸b by艂o wyobrazi膰 sobie, 偶e ten cz艂owiek zastawia potrzaski na ludzi. Wielos艂ownie wyrazi艂 pragnienie nieprzeci膮偶ania uwagi pana Baniewa kr膮偶膮cymi po mie艣cie plotkami, kt贸re to plotki, jak musi wyzna膰 wprost, s膮 rezultatem niedostatecznie precyzyjnego i jednoznacznego wykonywania zalece艅 pana prezydenta przez wszystkie szczeble administracyjne, mamy na my艣li nadzwyczaj rozpowszechniony pogl膮d o fatalnej roli tak zwanych mokrzak贸w, obci膮偶anie ich odpowiedzialno艣ci膮 za gwa艂town膮 zmian臋 klimatu, zwi臋kszenie liczby poronie艅 i procentu bezp艂odnych ma艂偶e艅stw, za gwa艂towny exodus niekt贸rych zwierz膮t domowych, za inwazj臋 szczeg贸lnego rodzaju pluskwy domowej a konkretnie - pluskwy skrzydlatej...

- Panie burmistrzu - powiedzia艂 z westchnieniem Wiktor. - Musz臋 panu wyzna膰, 偶e jest mi niezmiernie trudno 艣ledzi膰 pa艅skie d艂ugie okresy. Mo偶e porozmawiajmy wprost, jak dobrzy synowie jednego narodu. Mo偶e nie b臋dziemy m贸wi膰, o czym nie b臋dziemy m贸wi膰, a b臋dziemy - o czym b臋dziemy.

Burmistrz obrzuci艂 go szybkim spojrzeniem, co艣 sobie obliczy艂, co艣 pokojarzy艂, diabli go tam wiedz膮, co tam skojarzy艂, ale zapewne wszystko co trzeba - i to, 偶e Wiktor pi艂 z Roscheperem i to, 偶e w og贸le pi艂, ha艂a艣liwie z cyrkiem i fajerwerkiem, na ca艂y kraj, i to, 偶e Irma jest wunderkindem, i to, 偶e jest na 艣wiecie niejaka Diana i jeszcze zapewne niema艂o innych rzeczy - tak, 偶e blichtr pana burmistrza po prostu w oczach mocno przyblak艂 i pan burmistrz krzykn膮艂, 偶eby mu przynie艣li kieliszek koniaku. Wiktor te偶 poprosi艂 o koniak. Burmistrz zarechota艂, obejrza艂 pust膮 ju偶 sal臋, leciutko uderzy艂 pi臋艣ci膮 w st贸艂 i oznajmi艂.

- Rzeczywi艣cie, co ja tu b臋d臋 kr臋ci艂. 呕ycie w mie艣cie sta艂o si臋 niemo偶liwe - mo偶e pan za to podzi臋kowa膰 pa艅skiemu Golemowi - nawiasem m贸wi膮c, czy pan wie, 偶e Golem to tajny komunista? Tak, tak, zapewniam pana, s膮 na niego materia艂y... ten pa艅ski Golem wisi na w艂osku... A wi臋c, powiadam - na naszych oczach demoralizuj膮 nasze dzieci. Te 艣cierwa przenik艂y do szk贸艂 i doszcz臋tnie zdemoralizowa艂y nam dzieci... wyborcy s膮 niezadowoleni, niekt贸rzy wyje偶d偶aj膮 z miasta, zaczyna si臋 ferment, tylko patrze膰, jak rozpoczn膮 si臋 samos膮dy, oto jak wygl膮da sytuacja. - Osuszy艂 kieliszek. - Musz臋 si臋 panu przyzna膰, 偶e ja ich nienawidz臋, zabija艂bym jak szczury, tylko nie chc臋 sobie brudzi膰 r膮k. Nie uwierzy pan, panie Baniew, doszed艂em do tego, 偶e zastawiam na nich potrzaski... No dobrze, zdemoralizowali dzieci, m贸wi si臋 trudno. Dzieci to dzieci, mo偶na je demoralizowa膰 dzie艅 i noc, a im wszystkiego ma艂o. Ale niech pan si臋 postawi w mojej sytuacji. Te deszcze, to jednak ich robota, chocia偶 nie wiem, jak oni to robi膮. Zbudowali艣my sanatorium, lecznicze wody, cudowny klimat, spali艣my na pieni膮dzach. Przyje偶d偶ali do nas ze stolicy, a jak si臋 to wszystko sko艅czy艂o? Deszcze, mg艂y, kuracjusze zakatarzeni, im dalej, tym gorzej, przyjecha艂 tu znany fizyka.. zapomnia艂em nazwiska, zreszt膮 pan na pewno go zna... pomieszka艂 dwa tygodnie i gotowe - choroba okularnicza, marsz do leprozorium. 艢wietna reklama dla sanatorium! Potem jeszcze jeden przypadek i jeszcze, no i koniec - kuracjuszy ani na lekarstwo. Restauracja za chwil臋 zbankrutuje, sanatorium ledwie dyszy - Bogu dzi臋ki znalaz艂 si臋 trener kretyn, trenuje specjaln膮 dru偶yn臋 do gry w kraj ach o deszczowym klimacie... No i pan Roscheper oczywi艣cie pomaga nam w jakim艣 stopniu... Pan mnie rozumie? Pr贸bowa艂em dogada膰 si臋 z tym Golemem - jak groch o 艣cian臋 - czerwony, to zawsze czerwony. Pisa艂em na g贸r臋 - 偶adnych rezultat贸w. Pisa艂em wy偶ej - to samo. Jeszcze wy偶ej - odpowiadaj膮, 偶e przyj臋li do wiadomo艣ci i skierowali spraw臋 do rozpatrzenia we w艂a艣ciwych instancjach na dole... Nienawidz臋 ich, ale si臋 przemog艂em i sam pojecha艂em do leprozorium. Wpu艣cili. Prosi艂em, udowadnia艂em... Co za wstr臋tne typy! Mrugaj膮 swoimi wylinia艂ymi 艣lepiami jak na jakiego艣 wr贸bla, jakbym by艂 powietrzem... - pochyli艂 si臋 do Wiktora i wyszepta艂. - Boj臋 si臋 buntu, krew si臋 poleje. Pan mnie rozumie?

- Owszem - powiedzia艂 Wiktor. - Ale co ja mam z tym wsp贸lnego?

Burmistrz rozpar艂 si臋 w fotelu, wyj膮艂 cygaro z aluminiowego futera艂u, zapali艂.

- W mojej sytuacji - oznajmi艂 - zostaje tylko jedno - uruchomi膰 wszystkie d藕wignie. Potrzebna jest jawno艣膰. Magistrat uchwali艂 petycj臋 do departamentu ochrony zdrowia, podpisze j膮 pan Roscheper, mam nadziej臋 pan r贸wnie偶, ale to jeszcze niewiele daje. Potrzebna jest jawno艣膰! Potrzebny jest dobry artyku艂 w sto艂ecznej gazecie podpisany g艂o艣nym nazwiskiem. Pa艅skim nazwiskiem, panie Baniew. A problem jest pal膮cy, wymarzony dla takiego trybuna jak pan. Bardzo pana prosz臋. I w swoim w艂asnym imieniu i w imieniu magistratu, i w imieniu nieszcz臋艣liwych rodzic贸w... Trzeba zrobi膰 wszystko co w naszej mocy, 偶eby leprozorium zabrali st膮d do wszystkich diab艂贸w! Dok膮dkolwiek, ale 偶eby z mokrzak贸w nie zosta艂o tu ani 艣ladu, 偶eby艣my mogli zapomnie膰 o tej zarazie. Oto, co chcia艂em panu powiedzie膰.

- Tak... rozumiem - wolno odpar艂 Wiktor. - Bardzo dobrze pana rozumiem.

Ty bydlaku, my艣la艂, ty gruba 艣winio, naprawd臋 mog臋 ci臋 zrozumie膰. Ale co si臋 sta艂o z mokrzakami? Byli cisi, przygarbieni, chodzili boczkiem, niczego takiego si臋 o nich nie s艂ysza艂o, tylko niekt贸rzy m贸wili, 偶e podobno mokrzaki 艣mierdz膮, 偶e podobno s膮 zara藕liwi, podobno robi膮 niezwyk艂e zabawki i w og贸le r贸偶ne rzeczy z drzewa... matka Fryda m贸wi艂a, o ile pami臋tam, 偶e umiej膮 rzuca膰 uroki, i przez nich mleko kwa艣nieje, 偶e mog膮 艣ci膮gn膮膰 na nas wojn臋, m贸r i g艂贸d... A teraz siedz膮 za drutem kolczastym, i co te偶 oni robi膮 tam u siebie? Oj, robi膮, robi膮 i to du偶o. Pogod臋 robi膮, i dzieci zwabiaj膮 do siebie (po co?), koty przep臋dzili (te偶 dlaczego?), pluskwy zmusili do latania...

- Pewnie pan s膮dzi, 偶e my tutaj siedzimy z za艂o偶onymi r臋kami - powiedzia艂 burmistrz. - W 偶adnym wypadku. Ale co my mo偶emy? Przygotowuj臋 proces przeciwko Golemowi. Pan inspektor sanitarny Pawor Summan zgodzi艂 si臋 zosta膰 konsultantem. Po艂o偶ymy nacisk na infekcyjno艣膰 choroby - w tej sprawie nie zosta艂o jeszcze powiedziane ostatnie s艂owo, a Golem jako tajny komunista oczywi艣cie ten fakt wykorzystuje. To jedno. Nast臋pnie pr贸bujemy odpowiedzie膰 terrorem na terror. Miejscowa Legia, nasza duma, ch艂opcy jak z艂oto jeden w drugiego, no, po prostu or艂y... ale to jako艣 nie to. Przecie偶 nie otrzymujemy 偶adnych instrukcji z g贸ry... Policja znajduje si臋 w fa艂szywej sytuacji... i w og贸le... A wi臋c przeciwdzia艂amy jak tylko mo偶emy. Zatrzymujemy 艂adunki, kt贸re do nich id膮... prywatne, oczywi艣cie, nie 偶ywno艣膰 i nie po艣ciel rzecz jasna, ale rozmaite ksi膮偶ki, oni zamawiaj膮 bardzo du偶o ksi膮偶ek... Dzisiaj na przyk艂ad zatrzymali艣my ci臋偶ar贸wk臋, i od razu jako艣 l偶ej na duszy. Ale to wszystko drobiazgi, 偶eby si臋 pocieszy膰, a nale偶a艂oby radykalnie...

- Tak - powiedzia艂 Wiktor. - Wi臋c or艂y jeden w drugiego. Jak mu tam... Flamenda? Ten, no bratanek...

- Famenco Juventa - oznajmi艂 burmistrz. - M贸j zast臋pca do spraw Legii, orze艂! Pan go ju偶 pozna艂?

- Troch臋 pozna艂em - rzek艂 Wiktor. - Ale po co zatrzymujecie ksi膮偶ki?

- Jak to po co? To oczywi艣cie g艂upota, ale cz艂owiek jest tylko cz艂owiekiem i w kt贸rym艣 momencie nie wytrzymuje. A poza tym... - burmistrz u艣miechn膮艂 si臋 wstydliwie. - 艢mieszne, naturalnie, ale chodz膮 plotki, 偶e oni bez ksi膮偶ek nie mog膮... jak normalni ludzie bez jedzenia i tak dalej...

Zapad艂a cisza. Wiktor bez apetytu d艂uba艂 widelcem w befsztyku i rozmy艣la艂. Ma艂o wiem o mokrzakach, a to co wiem, nie budzi we mnie sympatii. By膰 mo偶e chodzi o to, 偶e niezbyt lubi艂em ich w dzieci艅stwie. Ale za to burmistrza i jego band臋 znam dobrze - sad艂o i 艣mietanka narodu, sfora prezydenta, czarna sotnia... Nie, je艣li wy jeste艣cie przeciwko mokrzakom, to znaczy, 偶e w mokrzakach co艣 jednak jest... Z drugiej strony mog臋 napisa膰 artyku艂, cho膰by nie wiem jak rozpasany, to i tak nikt nie zaryzykuje jego druku, a burmistrz b臋dzie zadowolony, mia艂bym przynajmniej z tego jak膮艣 korzy艣膰, 偶y艂bym sobie tutaj 艣piewaj膮co... Jaki prawdziwy pisarz mo偶e si臋 pochwali膰, 偶e 偶yje jak p膮czek w ma艣le? M贸g艂bym si臋 tu urz膮dzi膰, dosta膰 synekur臋, zosta膰 na przyk艂ad jakim艣 inspektorem magistrackim do spraw miejskich pla偶 i pisa膰 sobie na zdrowie... o tym jak wspaniale 偶yje si臋 cz艂owiekowi poch艂oni臋temu ukochan膮 prac膮... i wyg艂asza膰 na ten temat odczyty dla wunderkind贸w... E tam, wszystka polega na tym, 偶eby kiedy ci pluj膮 w pysk, udawa膰, 偶e to deszcz i spokojnie si臋 wytrze膰. Na pocz膮tku ze wstydem, potem ze zdziwieniem, a wreszcie, zanim si臋 cz艂owiek obejrzy, zacznie si臋 wyciera膰 z godno艣ci膮 i nawet b臋dzie mia艂 z tego satysfakcj臋.

- My, rzecz jasna, w 偶adnym razie nie nak艂aniamy pana do po艣piechu - powiedzia艂 burmistrz. - Jest pan cz艂owiekiem zapracowanym i tak dalej. Powiedzmy w granicach tygodnia, co? Wszystkie materia艂y otrzyma pan od nas, mo偶emy nawet dostarczy膰 co艣 w rodzaju schematu, planu, wed艂ug kt贸rego 偶yczyliby艣my sobie... a pan tylko wyg艂adzi wprawn膮 r臋k膮 i rzecz nabierze w艂a艣ciwego blasku. A podpisaliby si臋 pod tym artyku艂em trzej wybitni synowie naszego miasta - pose艂 do parlamentu Roscheper Nant, s艂awny pisarz Baniew i pa艅stwowy laureat doktor Rem Kwadryga...

Nie藕le mu to idzie, pomy艣la艂 Wiktor. A my, ci z drugiej strony, nie mamy nawet cienia takiej wytrwa艂o艣ci. By艂oby bicie piany, chodzenie dooko艂a Wojtek - 偶eby tylko nie urazi膰 cz艂owieka, nie poddawa膰 go przesadnej presji, 偶eby tylko, nie daj Bo偶e, nie pos膮dzi艂 nas o prywat臋... Wybitni synowie miasta! A przecie偶 ten 艂ajdak jest absolutnie pewny, 偶e ja artyku艂 napisz臋 i podpisz臋, 偶e nie mam wyj艣cia, 偶e zes艂any Baniew b臋dzie musia艂 podnie艣膰 r臋ce do g贸ry i w pocie duszy odpracowa膰 sw贸j beztroski pobyt w rodzinnym mie艣cie... I o schemacie wspomnia艂... dobrze wiemy, jaki to musi by膰 schemat, 偶eby obryzganego prezydenck膮 艣lin膮 Baniewa nawet teraz mo偶na by艂o wydrukowa膰. Ta - ak, panie Baniew, lubi pan koniak, lubi pan dziewczynki, i marynowane minogi z cebulk膮 te偶 pan lubi, wi臋c musisz pan polubi膰 pana burmistrza...

- Zastanowi臋 si臋 nad pa艅sk膮 propozycj膮 - powiedzia艂, u艣miechaj膮c si臋. - Pomys艂 wydaje mi si臋 wystarczaj膮co interesuj膮cy, ale zrealizowanie go wymaga pewnej ugody z sumieniem - oble艣nie mrugn膮艂 do burmistrza.

Burmistrz zarechota艂.

- No a jak! 鈥淪umienie narodu, precyzyjne zwierciad艂o" i tak dalej... Pami臋tam, jak偶e inaczej... - ponownie nachyli艂 si臋 do Wiktora z min膮 spiskowca. - Zapraszam pana na jutro do siebie - zahucza艂. - B臋d膮 wy艂膮cznie sami swoi. Tylko, uprzedzam, bez 偶on. No?

- Tu - oznajmi艂 Wiktor wstaj膮c - jestem zmuszony stanowczo odrzuci膰 pa艅sk膮 propozycj臋. Mam wa偶ne sprawy - znowu oble艣nie mrugn膮艂. - W sanatorium.

Rozstali si臋 nieomal jak przyjaciele. Pisarz Baniew zosta艂 zaliczony do miejscowej elity i 偶eby doprowadzi膰 do porz膮dku roztrz臋sione takim zaszczytem nerwy, zmuszony by艂 wych艂epta膰 szklaneczk臋 koniaku natychmiast, jak tylko plecy pana burmistrza znik艂y za drzwiami. Mo偶na oczywi艣cie wyjecha膰 st膮d do wszystkich diab艂贸w, my艣la艂 Wiktor. Za granic臋 mnie nie wypuszcz膮, zreszt膮 nie chc臋 wyje偶d偶a膰 za granic臋, co ja tam b臋d臋 robi艂, wsz臋dzie jest tak samo. Ale i w tym kraju znajdzie si臋 sporo miejsc, w kt贸rych mo偶na si臋 schowa膰 i przesiedzie膰. Wyobrazi艂 sobie s艂oneczne przestrzenie, bukowe zagajniki, upajaj膮ce powietrze, milcz膮cych farmer贸w, zapachy mleka i miodu... i nawozu, i komary, i smr贸d wychodka, i straszliw膮 nud臋... staro艣wieckie telewizory oraz miejscow膮 inteligencj臋: cwany pop - dziwkarz, wiecznie pijany nauczyciel, samogon... Zreszt膮, co tu gada膰, jest gdzie pojecha膰. Ale przecie偶 tylko tego im trzeba, 偶ebym gdzie艣 wyjecha艂, 偶ebym zszed艂 z oczu, skry艂 si臋 w mysiej dziurze, i to z w艂asnej woli, bez przymusu, poniewa偶 gdyby mnie zes艂ali, podni贸s艂by si臋 krzyk, ha艂as, mieliby k艂opoty... na tym polega ca艂y k艂opot, 偶e b臋d膮 bardzo zadowoleni - wyjecha艂, zamkn膮艂 si臋, nikt o nim nie pami臋ta, przesta艂 brzd膮ka膰...

Wiktor zap艂aci艂, poszed艂 do swojego numeru, w艂o偶y艂 p艂aszcz i wyszed艂 na deszcz. Ni st膮d ni zow膮d nagle bardzo zapragn膮艂 znowu zobaczy膰 Irm臋, porozmawia膰 z ni膮 o post臋pie, wyja艣ni膰 dlaczego tak du偶o pije (a rzeczywi艣cie, dlaczego ja tak du偶o pij臋?) i by膰 mo偶e siedzi tam u niej Bol-Kunac, ale Loli z pewno艣ci膮 nie b臋dzie... Ulice by艂y mokre, szare, puste, w ogr贸dkach spokojnie kona艂y jab艂onie. Wiktor po raz pierwszy zauwa偶y艂, 偶e niekt贸re domy maj膮 drzwi i okna zabite deskami. Jednak miasto bardzo si臋 zmieni艂o - pochylone p艂oty, pod gzymsy zape艂z艂a bia艂a ple艣艅, wyp艂owia艂y kolory, a na ulicach niepodzielnie kr贸lowa艂 deszcz. Deszcz pada艂 po prostu jak deszcz, deszcz kropi艂 z dach贸w drobniutkim wodnym py艂em, deszcz zbiera艂 si臋 na wietrze w mgliste wiruj膮ce s艂upy w臋druj膮ce od 艣ciany do 艣ciany, deszcz rozlewa艂 si臋 po jezdni i pomyka艂 po wy偶艂obionych mi臋dzy kamieniami rowkach. Czarno - szare chmury powoli pe艂z艂y tu偶 nad dachami. Cz艂owiek by艂 nieproszonym go艣ciem na ulicach i deszcz nie okazywa艂 mu 偶adnych wzgl臋d贸w.

Wiktor wyszed艂 na plac i zobaczy艂 ludzi, kt贸rzy stali pod daszkiem przed wej艣ciem na komend臋 policji - dw贸ch policjant贸w w mundurowych p艂aszczach i niziutki, umorusany ch艂opak w roboczym kombinezonie. Przed wej艣ciem, lewymi ko艂ami na trotuarze sta艂 niezgrabny furgon z brezentow膮 bud膮. Jednym z policjant贸w by艂 policmajster, patrzy艂 w bok wysuwaj膮c naprz贸d pot臋偶n膮 szcz臋k臋, a ch艂opiec, rozpaczliwie gestykuluj膮c, o czym艣 go przekonywa艂 p艂aczliwym g艂osem. Drugi policjant r贸wnie偶 milcza艂 z niezadowolonym wyrazem twarzy i pali艂 papierosa. Wiktor zbli偶y艂 si臋 do nich i kiedy pozosta艂o mu jeszcze mniej wi臋cej pi臋tna艣cie krok贸w, zacz膮艂 s艂ysze膰, co m贸wi ch艂opiec. Ch艂opiec krzycza艂:

- A co ja mam z tym wsp贸lnego? Jecha艂em prawid艂owo? Prawid艂owo. Papiery mam w porz膮dku? W porz膮dku. 艁adunek legalny, tu s膮 faktury. Co, pierwszy raz tu przyje偶d偶am, czy co?

Policmajster zauwa偶y艂 Wiktora i na jego twarzy pojawi艂 si臋 wyj膮tkowo nieprzyjemny grymas. Odwr贸ci艂 si臋, i jakby w og贸le nie zauwa偶aj膮c kierowcy, powiedzia艂 do policjanta.

- A wi臋c zostajesz tutaj. Pilnuj, 偶eby wszystko by艂o w porz膮dku. Nie w艂a藕 do kabiny, bo wszystko po - kradn膮. I nikomu nie wolno zbli偶a膰 si臋 do samochodu. Jasne?

- Jasne - odpowiedzia艂 policjant. By艂 wyj膮tkowo niezadowolony.

Szef policji zszed艂 ze schodk贸w, wsiad艂 do swojego samochodu i odjecha艂. Umorusany ch艂opak splun膮艂 ze z艂o艣ci膮 i odwo艂a艂 si臋 do Wiktora.

- Niech chocia偶 pan powie, czy ja jestem winny, czy nie? - Wiktor przystan膮艂 i ch艂opca to zdopingowa艂o. - Normalnie sobie jad臋. Wioz臋 ksi膮偶ki do obozu specjalnego. Wozi艂em ju偶 tysi膮ce razy. A teraz, znaczy, zatrzymuj膮 mnie i ka偶膮 jecha膰 na policj臋. Za co? Jecha艂em prawid艂owo? Prawid艂owo. Papiery mam w porz膮dku? W porz膮dku, tu jest faktura. Licencj臋 mi zabrali, 偶ebym nie uciek艂. A dok膮d mam ucieka膰?

- Przesta艅 ju偶 si臋 wydziera膰 - powiedzia艂 policjant. Ch艂opiec 偶ywo odwr贸ci艂 si臋 do niego.

- Wi臋c co ja takiego zrobi艂em? Niech pan powie, czy przekroczy艂em szybko艣膰? Nie przekroczy艂em. Przecie偶 mi potr膮c膮 za przest贸j. I papiery mi zabrali艣cie...

- Wszystko si臋 wyja艣ni - oznajmi艂 policjant. - S艂owo daj臋, czego ty si臋 denerwujesz? Id藕, posied藕 sobie w knajpie i radz臋 ci, pilnuj swego nosa.

- Ech, w艂adzuchna kochana! - zawo艂a艂 ch艂opak i z rozmachem wcisn膮艂 kaszkiet na g艂ow臋. - Nie ma sprawiedliwo艣ci na 艣wiecie! Je藕dzisz na lewo - zatrzymuj膮, na prawo je藕dzisz - te偶 zatrzymuj膮 - zacz膮艂 schodzi膰 ze stopni, ale przystan膮艂 i zwr贸ci艂 si臋 do policjanta. - Mo偶e mandat pan we藕mie, albo jako艣 inaczej?

- Id藕, ju偶 id藕 - powiedzia艂 policjant.

- Bo mnie obiecali premi臋 za po艣piech! Ca艂膮 noc jecha艂em.

- Id藕 st膮d, powiedzia艂em! - powt贸rzy艂 milicjant.

Ch艂opak ponownie splun膮艂, podszed艂 do swojej furgonetki, dwa razy kopn膮艂 przednie ko艂o, potem nagle przygarbi艂 si臋, wsun膮艂 r臋ce do kieszeni i pobieg艂 przez plac.

Policjant spojrza艂 na Wiktora, spojrza艂 na ci臋偶ar贸wk臋, spojrza艂 na niebo, papieros mu zgas艂, wyplu艂 niedopa艂ek i odrzucaj膮c po drodze kaptur, wszed艂 do budynku komendy.

Wiktor sta艂 przez czas jaki艣, nast臋pnie powoli obszed艂 ci臋偶ar贸wk臋 dooko艂a. Ci臋偶ar贸wka by艂a ogromna, pot臋偶na, kiedy艣 na takich wo偶ono piechot臋 zmotoryzowan膮. Wiktor rozejrza艂 si臋. Kilka metr贸w przed samochodem sta艂 skr臋ciwszy na bok przednie ko艂o i mokn膮艂 pod deszczem policyjny 鈥淗arley", i nic wi臋cej w pobli偶u nie by艂o. Dogoni膰, to mnie dogoni膮, pomy艣la艂 Wiktor, ale diab艂a zjedz膮, je艣li mnie zatrzymaj膮. Nagle zrobi艂o mu si臋 weso艂o. A co, pomy艣la艂 znany pisarz Baniew znowu si臋 schla艂 i porwa艂 w celach rozrywkowych cudzy samoch贸d, na szcz臋艣cie obesz艂o si臋 bez ofiar... Wiedzia艂, 偶e sprawa wcale nie wygl膮da tak prosto, 偶e nie b臋dzie pierwszym, kt贸ry dostarczy w艂adzom eleganckiego pretekstu, aby przymkn膮膰 niewygodnego cz艂owieka, ale nie mia艂 ochoty si臋 zastanawia膰, mia艂 ochot臋 podda膰 si臋 impulsowi. W ostatecznym razie napisz臋 tej kanalii artyku艂, pomy艣la艂 mimochodem.

Szybko otworzy艂 drzwi do szoferki i usiad艂 przy kierownicy. Klucza w stacyjce nie by艂o, musia艂 zerwa膰 kable zap艂onu i po艂膮czy膰 druty. Kiedy silnik zapali艂, Wiktor zanim zatrzasn膮艂 drzwi, spojrza艂 za siebie na wej艣cie do komendy. Sta艂 tam ten sam policjant z tym samym wyrazem niezadowolenia na twarzy i z papierosem w k膮ciku warg. By艂o jasne, 偶e jeszcze nic do niego nie dotar艂o. Wiktor zamkn膮艂 drzwi, precyzyjnie zjecha艂 na jezdni臋, zmieni艂 bieg i da艂 gazu w najbli偶sz膮 ulic臋.

To by艂o bardzo przyjemne - p臋dzi膰 po pustych ulicach wznosz膮c ko艂ami wielkie wodospady z g艂臋bokich ka艂u偶, obraca膰 ci臋偶k膮 kierownic臋 napieraj膮c na ni膮 ca艂ym cia艂em - obok fabryki konserw, obok stadionu, na kt贸rym 鈥淏racia w sapiencji" jak mokre mechanizmy wci膮偶 kopali swoje pi艂ki i dalej szos膮, po wyrwach, podskakuj膮c na siedzeniu i s艂ysz膮c jak z ty艂u, w skrzyni ci臋偶ar贸wki, za ka偶dym razem ci臋偶ko opada 藕le umocowany 艂adunek. W lusterku nie wida膰 by艂o pogoni, zreszt膮 trudno by艂oby j膮 zauwa偶y膰 w takim deszczu. Wiktor czul si臋 bardzo m艂ody, bardzo komu艣 potrzebny i nawet troch臋 pijany. Z dachu szoferki mruga艂y do niego 艣liczne dziewczyny wyci臋te z ilustrowanych pism, w schowku znalaz艂 paczk臋 papieros贸w i by艂o mu tak dobrze, 偶e omal nie przegapi艂 skrzy偶owania, ale w por臋 przyhamowa艂 i skr臋ci艂 zgodnie z drogowskazem 鈥淟eprozorium - 6 km". I wtedy poczu艂 si臋 jak odkrywca nieznanych dr贸g, poniewa偶 nigdy t臋dy nie je藕dzi艂 i nie chodzi艂. A droga okaza艂a si臋 dobra, zupe艂nie inaczej ni偶 magistracka szosa - pocz膮tkowo bardzo r贸wny i zadbany asfalt, potem nawet beton i kiedy zobaczy艂 betonowe p艂yty, od razu przypomnia艂 sobie o 偶o艂nierzach i drucie kolczastym a po pi臋ciu minutach to zobaczy艂.

Ogrodzenie - jeden rz膮d drut贸w - ci膮gn臋艂o si臋 po obu stronach betonowej drogi i znika艂o gdzie艣 w deszczu. Zamyka艂a drog臋 wysoka brania z budk膮 stra偶nicz膮, drzwi budki by艂y otwarte i na jej progu sta艂 ju偶 偶o艂nierz w he艂mie, w d艂ugich butach i w wojskowej pelerynie, spod kt贸rej wysuwa艂a si臋 lufa automatu. Jeszcze jeden 偶o艂nierz, bez he艂mu, wygl膮da艂 przez okienko. 鈥淣igdy jeszcze nie siedzia艂em w 艂agrze - zanuci艂 Wiktor - ale lepiej nie m贸wcie - podzi臋kuj za to Bogu..." Zwolni艂 i zahamowa艂 przed sam膮 bram膮. 呕o艂nierz wyszed艂 z budki i podszed艂 do ci臋偶ar贸wki - bardzo m艂ody, piegowaty 偶o艂nierzyk, m贸g艂 mie膰 najwy偶ej osiemna艣cie lat.

- Dzie艅 dobry - powiedzia艂. - Czemu tak p贸藕no?

- Wynik艂y pewne okoliczno艣ci - odpowiedzia艂 Wiktor zdumiony takim liberalizmem. 呕o艂nierz przyjrza艂 si臋 Wiktorowi i nagle zesztywnia艂.

- Pa艅skie dokumenty - rzek艂 sucho.

- Jakie tam dokumenty - odpar艂 weso艂o Wiktor. - M贸wi臋 przecie偶 - zaistnia艂y okoliczno艣ci. 呕o艂nierz zacisn膮艂 wargi.

- Co pan przywi贸z艂? - zapyta艂.

- Ksi膮偶ki - oznajmi艂 Wiktor.

- A przepustk臋 pan ma?

- Jasne, 偶e nie mam.

- Aha - powiedzia艂 偶o艂nierz i jego twarz si臋 rozja艣ni艂a. - Ja te偶 patrz臋... W takim razie prosz臋 poczeka膰. W takim razie trzeba b臋dzie poczeka膰.

- Niech pan we藕mie pod uwag臋 - rzek艂 Wiktor unosz膮c wskazuj膮cy palec - 偶e mog膮 mnie 艣ciga膰.

- Nie szkodzi, ja szybko - odpowiedzia艂 偶o艂nierz i przytrzymuj膮c automat na piersi za艂omota艂 buciorami do wartowni.

Wiktor wysiad艂 z kabiny i stoj膮c na stopniu obejrza艂 si臋 za siebie. Przez deszcz nie by艂o nic wida膰. Wobec tego wr贸ci艂 za kierownic臋 i zapali艂 papierosa. Wszystko wygl膮da艂o bardzo zabawnie. Przed nim, za drutami i za bram膮 tak偶e wirowa艂 deszcz, mo偶na by艂o domy艣le膰 si臋, 偶e stoj膮 tam jakie艣 ciemne budowle - ni to domy, ni to wie偶e, ale wypatrzy膰 cokolwiek konkretnego by艂o nie spos贸b. Czy偶by mieli mnie nie zaprosi膰 do 艣rodka? - pomy艣la艂 Wiktor. To b臋dzie 艣wi艅stwo, je艣li mnie nie zaprosz膮. Mo偶na wprawdzie spr贸bowa膰 odwo艂a膰 si臋 do Golema, on na pewno gdzie艣 tu jest... Tak w艂a艣nie zrobi臋, pomy艣la艂. Czy偶bym nadaremnie okaza艂 si臋 bohaterem?...

呕o艂nierz znowu wyszed艂 z wartowni, a za nim wybieg艂 stary znajomy, pryszczaty ch艂opiec nihilista w samych k膮piel贸wkach, bardzo teraz weso艂y i bez 偶adnych 艣lad贸w wszech艣wiatowego smutku. Wyprzedziwszy 偶o艂nierza wskoczy艂 na stopie艅 ci臋偶ar贸wki, zajrza艂 do szoferki, pozna艂, zdumia艂 si臋 i roze艣mia艂.

- Dzie艅 dobry, panie Baniew! To pan? Jak fajnie... Przywi贸z艂 pan ksi膮偶ki, prawda? A my czekamy, czekamy...

- No jak, wszystko w porz膮dku? - zapyta艂 zbli偶ywszy si臋 偶o艂nierz.

- Tak, to nasz samoch贸d.

- Wobec tego wje偶d偶aj - powiedzia艂 偶o艂nierz. - A pan niestety b臋dzie musia艂 wyj艣膰 i zaczeka膰.

- Chcia艂bym zobaczy膰 si臋 z doktorem Golemem - oznajmi艂 Wiktor.

- Mo偶na go wywo艂a膰 tutaj - zaproponowa艂 偶o艂nierz.

- Hm - mrukn膮艂 Wiktor i znacz膮co popatrzy艂 na ch艂opca. Ch艂opiec roz艂o偶y艂 r臋ce ze skruch膮.

- Nie ma pan przepustki - wyja艣ni艂. - A oni bez przepustki nikogo nie wpuszczaj膮. My by艣my z rado艣ci膮....

Nie pozosta艂o nic innego, jak wyle藕膰 na deszcz. Wiktor zeskoczy艂 na drog臋, w艂o偶y艂 kaptur i patrzy艂, jak rozwar艂a si臋 brama, ci臋偶ar贸wka szarpn臋艂a i podryguj膮c wpe艂z艂a za ogrodzenie. I brama zamkn臋艂a si臋. Czas jaki艣 jeszcze Wiktor s艂ysza艂 wycie silnika i skowyt hamulc贸w, a potem nie by艂o s艂ycha膰 ju偶 nic opr贸cz plusku i szmeru. A wi臋c tak, pomy艣la艂 Wiktor. A ja? Poczu艂 rozczarowanie. Dopiero teraz zrozumia艂, 偶e zdecydowa艂 si臋 na bohaterstwo nie ca艂kiem bezinteresownie, 偶e mia艂 nadziej臋 du偶o zobaczy膰 i du偶o zrozumie膰... przenikn膮膰, je艣li mo偶na tak powiedzie膰, do epicentrum. No i diabli z wami, pomy艣la艂. Popatrzy艂 na drog臋. Do skrzy偶owania sze艣膰 kilometr贸w, od skrzy偶owania do miasta kilometr贸w dwadzie艣cia. Mo偶na oczywi艣cie od skrzy偶owania do sanatorium - dwa kilometry. Niewdzi臋czne 艣winie... Na deszczu... W tym momencie zauwa偶y艂, 偶e deszcz os艂ab艂. Dzi臋ki Bogu cho膰 za to, pomy艣la艂.

- Wi臋c mam wywo艂a膰 pana Golema? - zapyta艂 偶o艂nierz.

- Golema? - Wiktor si臋 o偶ywi艂. W艂a艣ciwie dobrze by by艂o przegoni膰 tego starego grzyba pod deszczem tam i z powrotem, a poza tym Golem ma samoch贸d. I flaszk臋. - A tak, poprosz臋.

- To jest do zrobienia - powiedzia艂 偶o艂nierzyk. - Wywo艂amy go. Tylko, 偶e on raczej nie przyjdzie, na pewno powie, 偶e jest zaj臋ty.

- To nic - odrzek艂 Wiktor. - Niech pan mu powie, 偶e Baniew go prosi.

- Baniew? Dobrze, powiem. Ale on i tak nie przyjdzie. Ale dla mnie to 偶aden k艂opot. Znaczy, Banie w... - i 偶o艂nierzyk odszed艂, taki sympatyczny 偶o艂nierzyk, nic tylko same piegi pod he艂mem.

Wiktor zapali艂 papierosa i wtedy rozleg艂 si臋 trzask motocykla. Zza mgielnej zas艂ony z ob艂膮kan膮 szybko艣ci膮 wynurzy艂 si臋 鈥淗arley" z przyczep膮, podjecha艂 pod sam膮 bram臋 i zahamowa艂. Na siode艂ku siedzia艂 ten sam policjant z niezadowolon膮 twarz膮, drugi, zakutany w brezent po same oczy siedzia艂 w przyczepie. Zaraz si臋 zacznie, pomy艣la艂 Wiktor naci膮gaj膮c g艂臋biej kaptur. Ale nic mu to nie pomog艂o. Policjant z niezadowolon膮 twarz膮 zsiad艂 z motocykla podszed艂 do Wiktora i rykn膮艂:

- Gdzie ci臋偶ar贸wka?

- Jaka ci臋偶ar贸wka? - ze zdumieniem zapyta艂 Wiktor, 偶eby zyska膰 na czasie.

- Niech pan nie udaje! - wrzasn膮艂 policjant. - Widzia艂em pana! S膮d si臋 panem zajmie! Porwanie aresztowanego samochodu!

- Prosz臋 na mnie nie wrzeszcze膰! - zaprotestowa艂 Wiktor z godno艣ci膮. - Co to za chamstwo? Z艂o偶臋 na pana skarg臋.

Drugi policjant wypl膮tuj膮c si臋 po drodze z brezentowych pokrowc贸w podszed艂 i zapyta艂:

- Ten?

- Jasne, 偶e ten! - stwierdzi艂 policjant z niezadowolon膮 twarz膮 wyci膮gaj膮c z kieszeni kajdanki.

- No - no! - powiedzia艂 Wiktor cofaj膮c si臋 o krok. - Co to za samowola? Jak pan 艣mie?!

- Niech pan nie pogarsza swojej sytuacji stawianiem oporu - poradzi艂 drugi policjant.

- A ja nie poczuwam si臋 do 偶adnej winy - bezczelnie o艣wiadczy艂 Wiktor i wsadzi艂 r臋ce do kieszeni. - Chyba mnie z kim艣 pomylili艣cie panowie.

- Uprowadzi艂 pan ci臋偶ar贸wk臋 - powiedzia艂 drugi policjant.

- Jak膮 ci臋偶ar贸wk臋? - krzykn膮艂 Wiktor. - Jak膮 znowu ci臋偶ar贸wk臋? Przyszed艂em tu w go艣ci do pana Golema, naczelnego lekarza. Zapytajcie wartownik贸w. Co ma z tym wsp贸lnego jaka艣 ci臋偶ar贸wka?

- A mo偶e to nie ten? - zw膮tpi艂 drugi policjant.

- Jak to nie ten? - zaprotestowa艂 policjant z niezadowolon膮 min膮. Trzymaj膮c w pogotowiu kajdanki ruszy艂 na Wiktora. - No, dawa膰 r臋ce! - poleci艂 rzeczowym tonem.

W tym momencie trzasn臋艂y drzwi wartowni i wysoki, przera藕liwy g艂os zawo艂a艂:

- Rozej艣膰 si臋!

Wiktor i policjant wzdrygn臋li si臋. Na progu wartowni sta艂 piegowaty 偶o艂nierzyk wystawiaj膮c spod peleryny automat.

- Odej艣膰 od bramy! - krzykn膮艂.

- Ej, ty, spokojniej! - powiedzia艂 policjant z niezadowolon膮 twarz膮. - Policja!

- Gromadzenie si臋 przed bram膮 strefy specjalnej w ilo艣ci wi臋kszej od jednego postronnego jest zabronione! Po trzykrotnym ostrze偶eniu b臋d臋 strzela膰! Cofn膮膰 si臋 od bramy!

- Lepiej odejd藕cie panowie - z zatroskaniem poradzi艂 Wiktor, lekko popychaj膮c obu policjant贸w. Policjant z niezadowolon膮 twarz膮 popatrzy艂 na niego strapiony, odsun膮艂 jego r臋k臋 i zrobi艂 krok w kierunku 偶o艂nierza.

- Czy艣 ty ch艂opcze oszala艂? - zapyta艂. - Ten typ uprowadzi艂 ci臋偶ar贸wk臋.

- 呕adnych ci臋偶ar贸wek! - przeci膮gle i przera藕liwie wrzasn膮艂 sympatyczny i serdeczny 偶o艂nierzyk. - Ostatnie ostrze偶enie! Dwaj maj膮 odej艣膰 na sto metr贸w od bramy!

- S艂uchaj, Roch - powiedzia艂 drugi policjant. - Chod藕, odejdziemy, niech ich trafi szlag. Facet nam nigdzie nie ucieknie.

Policjant z niezadowolon膮 twarz膮, purpurowy z w艣ciek艂o艣ci nawet ponownie otworzy艂 usta, ale wtedy w drzwiach pojawi艂 si臋 gruby sier偶ant z ogryzion膮 kanapk膮 w jednym r臋ku i ze szklank膮 w drugiej.

- Szeregowy D偶ura - zapyta艂 prze偶uwaj膮c. - Dlaczego nie otwieracie ognia?

Na piegowatej twarzy pod he艂mem pojawi艂o si臋 zezwierz臋cenie. Policjanci rzucili si臋 do motocykla, osiod艂ali go, zawr贸cili obok Wiktora, kt贸ry stan膮艂 w pozie reguluj膮cego ruch i odjechali. Purpurowy policjant co艣 do niego krzykn膮艂, czego nie spos贸b by艂o us艂ysze膰 w trzeszczeniu silnika. Odjechali o pi臋膰dziesi膮t krok贸w i zatrzymali si臋.

- Blisko - powiedzia艂 sier偶ant z - dezaprobat膮. - Na co ty czekasz? Przecie偶 za blisko.

- Dalej! - przera藕liwym g艂osem krzykn膮艂 偶o艂nierzyk wymachuj膮c automatem. Policjanci odjechali dalej i znikli z oczu.

- Nauczyli si臋 postronni gromadzi膰 pod bram膮 - zawiadomi艂 sier偶ant 偶o艂nierza patrz膮c na Wiktora. - No dobra - pe艂nij dalej s艂u偶b臋. - Wr贸ci艂 na wartowni臋, a piegowaty 偶o艂nierzyk, uspokajaj膮c si臋 z wolna, kilkakrotnie przespacerowa艂 si臋 tam i z powrotem przed bram膮.

Odczekawszy kilka minut Wiktor zapyta艂 ostro偶nie.

- Przepraszam bardzo, ale co s艂ycha膰 z doktorem Golemem.

- Nie ma go - odburkn膮艂 偶o艂nierz.

- Jaka szkoda - powiedzia艂 Wiktor. - W takim razie chyba sobie p贸jd臋... - popatrzy艂 na mg艂臋 i deszcz, w kt贸rej skryli si臋 policjanci.

- Jak to - p贸jdzie sobie pan? - zaniepokoi艂 si臋 偶o艂nierz.

- A co - nie mo偶na? - r贸wnie偶 niespokojnie zapyta艂 Wiktor.

- Dlaczego nie mo偶na? - odpowiedzia艂 偶o艂nierz. - A co z ci臋偶ar贸wk膮? Pan odejdzie, a ci臋偶ar贸wka? Ci臋偶ar贸wki nale偶y odprowadza膰 od bramy.

- A co ja mam do tego? - zapyta艂 Wiktor coraz bardziej zaniepokojony.

- Jak to - co? Pan j膮 przyprowadzi艂, pan j膮... tego... Zawsze si臋 tak robi, jak偶e inaczej?

Do diab艂a, pomy艣la艂 Wiktor, co ja z nim zrobi臋. Z odleg艂o艣ci stu metr贸w dobiega艂 trzask silnika motocykla pracuj膮cego na ja艂owym biegu.

- Pan j膮 naprawd臋 porwa艂? - zapyta艂 偶o艂nierzyk z ciekawo艣ci膮.

- A tak! Policja zatrzyma艂a kierowc臋, a ja jak g艂upi postanowi艂em wam pom贸c...

- Ta - aak... - wsp贸艂czuj膮co powiedzia艂 偶o艂nierz. - Naprawd臋 nie wiem, co panu poradzi膰.

- A je艣li, powiedzmy, teraz sobie p贸jd臋? - chytrze zapyta艂 Wiktor. - Nie b臋dzie pan strzela膰?

- Nie wiem - uczciwie przyzna艂 偶o艂nierz. - Tak jakby nie by艂o rozkazu. Zapyta膰? ,

- Zapyta膰 - przytakn膮艂 Wiktor zastanawiaj膮c si臋, czy zd膮偶y uciec poza granic臋 widoczno艣ci czy nie. W tej samej chwili za bram膮 odezwa艂 si臋 klakson. Brama otwar艂a si臋 i ze strefy powoli wytoczy艂a si臋 pechowa ci臋偶ar贸wka. Zatrzyma艂a si臋 obok Wiktora, drzwi si臋 uchyli艂y i Wiktor zobaczy艂, 偶e za kierownic膮 siedzi ju偶 nie ch艂opiec, jak oczekiwa艂, lecz 艂ysy, przygarbiony mokrzak i patrzy na niego. Wiktor nie ruszy艂 si臋 z miejsca, wtedy mokrzak zdj膮艂 z kierownicy r臋k臋 w czarnej r臋kawiczce i zapraszaj膮co poklepa艂 siedzenie obok siebie. Raczyli si臋 zni偶y膰, gorzko pomy艣la艂 Wiktor. 呕o艂nierzyk rado艣nie oznajmi艂:

- No wi臋c wszystko dobrze si臋 sko艅czy艂o, niech pan jedzie z Bogiem.

Wiktorowi przelecia艂a przez g艂ow臋 my艣l, 偶e je艣li ju偶 mokrzak sam zamierza odstawi膰 samoch贸d do miasta, czy gdzie艣 tam jeszcze, s艂owem, je艣li zamierza wda膰 si臋 w konflikt z policj膮, to dobrze by艂oby si臋 natychmiast po偶egna膰 i prosto przez pole da膰 nog臋 do sanatorium, omijaj膮c zaczajonego w zasadzce 鈥淗arleya".

- Tam na drodze czeka policja - powiedzia艂 do mokrzaka.

- Nie szkodzi, niech pan siada - odpar艂 mokrzak.

- Rzecz polega na tym, 偶e ja ukrad艂em t臋 ci臋偶ar贸wk臋, chocia偶 by艂a zatrzymana.

- Wiem - cierpliwie wyja艣ni艂 mokrzak. - Niech pan siada.

Okazja by艂a stracona. Wiktor uprzejmie i serdecznie po偶egna艂 si臋 z 偶o艂nierzem, wdrapa艂 si臋 na siedzenie i zatrzasn膮艂 drzwi. Ci臋偶ar贸wka ruszy艂a i po minucie zobaczyli 鈥淗arleya". 鈥淗arley" sta艂 w poprzek szosy, obaj policjanci stali obok i gestami nakazywali zjecha膰 na pobocze. Mokrzak zahamowa艂, zgasi艂 silnik, i wysuwaj膮c si臋 z szoferki powiedzia艂:

- Prosz臋 zabra膰 motocykl, panowie zagrodzili艣cie drog臋.

- Zjecha膰 na pobocze! - rozkaza艂 policjant o niezadowolonej twarzy. - I okaza膰 dokumenty.

- Jad臋 na komend臋 policji - powiedzia艂 mokrzak. - By膰 mo偶e tam sobie porozmawiamy? Policjant nieco si臋 stropi艂 i wymrucza艂 co艣 w rodzaju 鈥渮namy was". Mokrzak spokojnie czeka艂.

- Dobrze - powiedzia艂 wreszcie policjant. - Tylko ja poprowadz臋 samoch贸d, a tamten niech si臋 przesi膮dzie do motocykla.

- Prosz臋 bardzo - zgodzi艂 si臋 mokrzak. - Ale je艣li mo偶na, motocyklem pojad臋 ja.

- Jeszcze lepiej - mrukn膮艂 policjant o niezadowolonej twarzy i nieomal si臋 rozja艣ni艂. - Niech pan wysiada.

Zamienili si臋 miejscami. Policjant z艂owieszczo zezuj膮c na Wiktora zaczai si臋 kr臋ci膰 i wierci膰 na siedzeniu poprawiaj膮c p艂aszcz, a Wiktor zezuj膮c na policjanta patrzy艂 jak mokrzak, podobny z ty艂u do wielkiej , chudej ma艂py, garbi膮c si臋 jeszcze bardziej i cz艂api膮c idzie w stron臋 motocykla i usadawia si臋 w przyczepie. Deszcz znowu lun膮艂 jak z cebra i policjant w艂膮czy艂 wycieraczki. Kawalkada ruszy艂a.

Chcia艂bym wiedzie膰, czym to wszystko si臋 sko艅czy, z niejak膮 niewygod膮 psychiczn膮 pomy艣la艂 Wiktor. Niewyra藕n膮 nadziej臋 budzi艂 zamiar mokrzaka pojawienia si臋 na policji. Jakie艣 rozwydrzone s膮 te dzisiejsze mokrzaki... Ale grzywn臋 w ka偶dym wypadku ze mnie zedr膮, tego nie unikn臋. Nie ma takiej policji, kt贸ra nie zedrze z cz艂owieka grzywny, je偶eli tylko ma okazj臋... A tam, olewam ich, tak czy inaczej b臋d臋 musia艂 zwija膰 偶agle. Wszystko b臋dzie dobrze. W ostateczno艣ci chocia偶by jest mi l偶ej na duszy... Wyci膮gn膮艂 paczk臋 papieros贸w i pocz臋stowa艂 policjanta. Policjant chrz膮kn膮艂 z oburzeniem, ale papierosa wzi膮艂. Zapalniczka mu si臋 popsu艂a, wi臋c musia艂 chrz膮kn膮膰 po raz wt贸ry, kiedy Wiktor poda艂 mu ogie艅. W艂a艣ciwie mo偶na go by艂o zrozumie膰, tego niem艂odego, gdzie艣 tak czterdziestopi臋cioletniego cz艂owieka, kt贸ry ci膮gle jeszcze by艂 m艂odszym policjantem, prawdopodobnie by艂ego kolaboranta, sadza艂 nie tych co trzeba, i nie tym co trzeba w艂azi艂 w dup臋, zreszt膮, sk膮d taki mo偶e si臋 zna膰 na cudzych dupach - kt贸ra w艂a艣ciwa, a kt贸jra nie... Policjant pali艂 papierosa i min臋 mia艂 ju偶 mniej niezadowolon膮. Ech, gdybym mia艂 przy sobie flaszk臋, pomy艣la艂 Wiktor. Da艂bym mu goln膮膰, opowiedzia艂bym kilka irlandzkich kawa艂贸w, naur膮ga艂bym w艂adzy, co to wy艂膮cznie swoich protegowanych awansuje, studentom bym naubli偶a艂 i kto wie, mo偶e facet by si臋 rozchmurzy艂.

- Ale偶 leje, co艣 niebywa艂ego - powiedzia艂 Wiktor. Policjant chrz膮kn膮艂 w miar臋 neutralnie, bez z艂o艣ci.

- Przecie偶 jaki tu kiedy艣 by艂 klimat - ci膮gn膮艂 Wiktor - i w tym momencie go ol艣ni艂o. - A zauwa偶y艂 pan? U nich tam w leprozorium deszcz nie pada, a kiedy tylko podje偶d偶a si臋 do miasta, od razu ulewa.

- Szkoda s艂贸w - powiedzia艂 policjant. - Oni si臋 tam w leprozorium nie藕le urz膮dzili.

Kontakt by艂 coraz lepszy. Porozmawiali o pogodzie - jaka kiedy艣 by艂a i jaka si臋, do wszystkich diab艂贸w, zrobi艂a. Odkopali wsp贸lnych znajomych w mie艣cie. Pogadali o 偶yciu w stolicy, o mini - sp贸dniczkach, o tr膮dzie homoseksualizmu, o importowanej brandy i o narkotykach z przemytu. Naturalnie zgodzili si臋, 偶e nie ma teraz prawdziwego porz膮dku - nie to co przed wojn膮 i zaraz po wojnie. 呕e policjant ma pieskie 偶ycie, chocia偶 pisz膮 w gazetach: szlachetni i surowi str贸偶e porz膮dku, niezast膮pione ko艂o nap臋dowe pa艅stwowego mechanizmu. A tymczasem znowu podwy偶szyli wiek emerytalny, za to obni偶yli emerytury, za zranienie przy pe艂nieniu obowi膮zk贸w s艂u偶bowych daj膮 grosze, i do tego odebrali teraz bro艅 - komu w takich warunkach chce si臋 wy艂azi膰 ze sk贸ry... S艂owem powsta艂a taka sytuacja, 偶e gdyby jeszcze par臋 dobrych 艂yk贸w to policjant powiedzia艂by 鈥淒obra ch艂opie, B贸g z tob膮, ja ciebie nie widzia艂em i ty mnie nie widzia艂e艣". Jednak偶e paru 艂yk贸w nie by艂o, a chwila dla wr臋czenia stosownego banknotu nie dojrza艂a, tak 偶e kiedy ci臋偶ar贸wka podjecha艂a pod komend臋, policjant znowu sponurza艂 i sucho przykaza艂 Wiktorowi i艣膰 za sob膮 i to szybko.

Mokrzak odm贸wi艂 udzielenia wyja艣nie艅 dy偶urnemu oficerowi i za偶膮da艂, aby niezw艂ocznie zaprowadzono ich do komendanta. Dy偶urny odpowiedzia艂, 偶e prosz臋 bardzo, naczelnik z pewno艣ci膮 osobi艣cie pana przyjmie, co za艣 dotyczy tego tu pana, to jest on oskar偶ony o uprowadzenie samochodu, wi臋c do naczelnika i艣膰 nie ma po co, natomiast nale偶y go przes艂ucha膰 i sporz膮dzi膰 odpowiedni protok贸艂. Nie, twardo i spokojnie powiedzia艂 mokrzak, nic z tych rzeczy, pan Baniew nie b臋dzie musia艂 odpowiada膰 na 偶adne pytania, i 偶adnych protok贸艂贸w pan Baniew nie b臋dzie podpisywa艂, poniewa偶 istniej膮 w tej sprawie okoliczno艣ci dotycz膮ce wy艂膮cznie pana policmajstra. Dy偶urny, kt贸remu by艂o dok艂adnie wszystko jedno, wzruszy艂 ramionami i poszed艂 zameldowa膰. W czasie, kiedy meldowa艂, zjawi艂 si臋 kierowca w roboczym kombinezonie, kt贸ry o niczym nie wiedzia艂 i by艂 na niez艂ej bani, wi臋c z miejsca zacz膮艂 krzycze膰 o sprawiedliwo艣ci, niewinno艣ci i innych okropnych rzeczach. Mokrzak ostro偶nie zabra艂 mu faktur臋, kt贸r膮 szofer wymachiwa艂, przysiad艂 na barierce i podpisa艂 papier wed艂ug wszelkich formalno艣ci. Szofer tak si臋 zdumia艂, 偶e a偶 zamilk艂, i wtedy Wiktora z mokrzakiem zaproszono do policmajstra.

Policmajster przyj膮艂 ich surowo. Na mokrzaka patrzy艂 z niezadowoleniem, a na Wiktora stara艂 si臋 nie patrze膰 w og贸le.

- Czego panowie sobie 偶ycz膮? - zapyta艂.

- Pozwoli pan, 偶e usi膮dziemy? - poinformowa艂 si臋 mokrzak.

- Prosz臋 - z przymusem powiedzia艂 policmajster po kr贸tkiej pauzie. Wszyscy usiedli.

- Panie policmajstrze - oznajmi艂 mokrzak. - Jestem upowa偶niony do z艂o偶enia na pa艅skie r臋ce stanowczego protestu z powodu powt贸rnego, sprzecznego z prawem zatrzymania 艂adunk贸w adresowanych do leprozorium.

- Tak, s艂ysza艂em o tym - stwierdzi艂 policmajster. - Kierowca by艂 pijany, i byli艣my zmuszeni zatrzyma膰 go. Przypuszczam, 偶e w najbli偶szych dniach Wszystko si臋 wyja艣ni.

- Policja zatrzyma艂a nie kierowc臋, tylko 艂adunek - o艣wiadczy艂 mokrzak. - Jednak偶e nie jest to takie istotne. Dzi臋ki uprzejmo艣ci pana Baniewa 艂adunek zosta艂 dostarczony z niewielkim zaledwie op贸藕nienie i powinien pan by膰 zobowi膮zany obecnemu tu panu Baniewowi, poniewa偶 istotnie op贸藕nienie 艂adunku z pa艅skiej, panie policmajstrze, winy, mog艂oby sta膰 si臋 przyczyn膮 powa偶nych nieprzyjemno艣ci dla pana osobi艣cie.

- To zabawne - powiedzia艂 policmajster. - Nie rozumiem i nie 偶ycz臋 sobie rozumie膰, o czym pan m贸wi, poniewa偶 jako osoba oficjalna nie zamierzam s艂ucha膰 pogr贸偶ek. Co za艣 dotyczy pana Baniewa, to na t臋 okoliczno艣膰 istniej膮 okre艣lone artyku艂y kodeksu karnego, w kt贸rych takie przypadki s膮 przewidziane. - Wyra藕nie unika艂 patrzenia na Wiktora.

- Widz臋, 偶e pan naprawd臋 nie rozumie swojej sytuacji - oznajmi艂 mokrzak. - Ale jestem upowa偶niony do zawiadomienia pana, 偶e w przypadku kolejnego zatrzymania naszych 艂adunk贸w b臋dzie pan mia艂 do czynienia z genera艂em Pferdem.

Zapad艂o milczenie. Wiktor nie wiedzia艂, kto to taki genera艂 Pferd, natomiat policmajstrowi to nazwisko najwidoczniej by艂o dobrze znane.

- Wydaje mi si臋, 偶e to jest gro藕ba - stwierdzi艂 niepewnie.

- Owszem - zgodzi艂 si臋 mokrzak - i do tego gro藕ba wi臋cej ni偶 realna. Policmajster gwa艂townie wsta艂. Wiktor i mokrzak r贸wnie偶.

- Przyjmuj臋 do wiadomo艣ci wszystko, co dzisiaj us艂ysza艂em - oznajmi艂 policmajster. - Pa艅ski ton pozostawia wprawdzie sporo do 偶yczenia, jednak偶e obiecuj臋 osobom, kt贸re pana upowa偶ni艂y, 偶e zajm臋 si臋 spraw膮 i je偶eli znajd膮 si臋 winni, zostan膮 ukarani. W jednakowym stopniu dotyczy to r贸wnie偶 pana Baniewa.

- Panie Baniew - rzek艂 mokrzak. - Je艣li policja b臋dzie panu robi艂a wstr臋ty z powodu tego incydentu, prosz臋 niezw艂ocznie zawiadomi膰 doktora Golema. Do widzenia - powiedzia艂 do policmajstra.

- Wszystkiego dobrego - odpowiedzia艂 tamten.


O 贸smej wieczorem Wiktor zszed艂 do restauracji i ju偶 zamierza艂 uda膰 si臋 do swojego stolika, przy kt贸rym rezydowa艂o zwyk艂e towarzystwo, kiedy odwo艂a艂 go Teddy.

- Czo艂em Teddy - powiedzia艂 Wiktor opieraj膮c si臋 o lad臋. - Co s艂ycha膰 - i w tym momencie przypomnia艂 sobie. - A! Rachunek... Czy ja wczoraj bardzo?

- Rachunek to g艂upstwo - wymrucza艂 Teddy. - Nic powa偶nego, rozbi艂e艣 lustro i wyrwa艂e艣 umywalk臋. Ale czy pami臋tasz policmajstra?

- A co takiego? - zdziwi艂 si臋 Wiktor.

- No tak, wiedzia艂em, 偶e nie zapami臋tasz. Oczy mia艂e艣, bracie, niczym gotowany prosiak, nic nie kombinowa艂e艣. A wi臋c ty - wycelowa艂 w pier艣 Wiktora palec wskazuj膮cy - zamkn膮艂e艣 biedaka w kiblu, podpar艂e艣 drzwi miot艂膮 i nie wypuszcza艂e艣. A my艣my nie wiedzieli, kto tam siedzi, on dopiero co przyszed艂, s膮dzili艣my, 偶e to Kwadryga. No to i dobrze, my 艣limy, niech sobie posiedzi.... A potem go stamt膮d wyci膮gn膮艂e艣, zacz膮艂e艣 krzycze膰, ach, biedak, jak on si臋 u艣wini艂! - i wsadzi艂e艣 mu 艂eb do umywalki. Umywalka urwa艂a si臋, a my ledwie ci臋 odci膮gn臋li艣my.

- Serio? - zapyta艂 Wiktor. - No, no. To ju偶 wiem, dlaczego on dzisiaj patrzy na mnie wilkiem. Teddy wsp贸艂czuj膮co pokiwa艂 g艂ow膮.

- O, do diab艂a - powiedzia艂 Wiktor. - G艂upia historia. Chyba musz臋 go przeprosi膰... Ale jak mi si臋 uda艂o? Taki silny ch艂op...

- Boj臋 si臋, 偶eby ci臋 nie wrobili - rzek艂 Teddy. - Dzi艣 rano 艂azi艂 tu jeden tajniak, spisywa艂 zeznania... sze艣膰dziesi膮ty trzeci artyku艂 masz jak w banku - naruszenie godno艣ci osobistej w obci膮偶aj膮cych okoliczno艣ciach. A mo偶e by膰 jeszcze gorzej. Akt terrorystyczny. Rozumiesz, czym to pachnie? Ja bym na twoim miejscu... - Teddy pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Co? - zapyta艂 Wiktor.

- Podobno przychodzi艂 do ciebie burmistrz - oznajmi艂 Teddy.

- Tak.

- No i co?

- G艂upstwo. Chce, 偶ebym napisa艂 artyku艂. Przeciwko mokrzakom.

- Aha! - powiedzia艂 Teddy i o偶ywi艂 si臋. - No, to w takim razie rzeczywi艣cie g艂upstwo. Napisz mu ten artyku艂 i wszystko b臋dzie w porz膮dku. Je艣li burmistrz b臋dzie zadowolony, policmajster nie odwa偶y si臋 s艂owa pisn膮膰, cho膰by艣 go codziennie wpycha艂 do sedesu. Burmistrz ma go o tutaj... - Teddy pokaza艂 ogromn膮 ko艣cist膮 pi臋艣膰. - Wi臋c wszystko w porz膮dku. Z tej okazji nalej臋 ci na rachunek zak艂adu. Czystej?

- Mo偶e by膰 czysta - odpar艂 Wiktor z zadum膮.

Wizyta burmistrza objawi艂a mu si臋 teraz w nowym 艣wietle. Wi臋c oni ze mn膮 w ten spos贸b, pomy艣la艂 Wiktor. Ta - ak... Albo si臋 wyno艣, albo r贸b co ci ka偶膮, albo ci臋 wyko艅czymy. Nawiasem m贸wi膮c, wynie艣膰 si臋 te偶 nie b臋dzie 艂atwo. Akt terrorystyczny - b臋d膮 szuka膰 i znajd膮. Jeste艣, bracie, alkoholikiem, a偶 przykro patrze膰. I 偶eby chocia偶 byle kogo, ale policmajstra. M贸wi膮c szczerze, wymy艣lone i zrealizowane ca艂kiem nie藕le. Nie pami臋ta艂 nic opr贸cz zalanych wod膮 kafelk贸w na pod艂odze, ale bardzo dobrze wyobra偶a艂 sobie t臋 scen臋. Tak, kochany m贸j Wiktorze Baniew, m贸j ty gotowany prosiaku, kuchenny opozycjonisto, mo偶e nawet nie kuchenny tylko 艂azienkowy - pupilku pana prezydenta... tak, widocznie przyszed艂 tw贸j czas i pora, 偶e tak powiem, si臋 sprzeda膰... Roc-Tusow, cz艂owiek do艣wiadczony, ma swoje zdanie na ten temat: sprzedawa膰 nale偶y si臋 艂atwo i drogo - im uczciwsze jest twoje pi贸ro, tym dro偶ej za nie zap艂ac膮 dzier偶膮cy w艂adz臋, wi臋c nawet sprzedaj膮c si臋 przynosisz straty przeciwnikowi i nale偶y stara膰 si臋, aby straty te by艂y maksymalne... Wychyli艂 kieliszek czystej, nie czuj膮c najmniejszej satysfakcji.

- Dobra, Teddy - powiedzia艂. - Dzi臋kuj臋. Daj rachunek. Du偶o tam tego?

- Twoja kiesze艅 wytrzyma - u艣miechn膮艂 si臋 Teddy. Wyj膮艂 z kasy kartk臋. - Nale偶y si臋 od ciebie: za lustro w toalecie - siedemdziesi膮t siedem, za umywalk臋, porcelanow膮, du偶膮 - sze艣膰dziesi膮t cztery, razem, jak sam rozumiesz, sto czterdzie艣ci jeden. A lamp臋 zapisali艣my na tamt膮 awantur臋. Jednego tylko nie rozumiem - ci膮gn膮艂, patrz膮c, jak Wiktor odlicza pieni膮dze - czym to lustro rozbi艂e艣? Wielka tafla gruba na dwa palce. G艂ow膮 w nie t艂uk艂e艣, czy co?

- Czyj膮? - ponuro zapyta艂 Wiktor.

- Dobra, nie przejmuj si臋 - rzek艂 Teddy bior膮c pieni膮dze. - Napiszesz artyku艂, zrehabilitujesz si臋, jeszcze honorarium pod艂apiesz i wyjdziesz na swoje. Jeszcze jedn膮?

- Nie trzeba, p贸藕niej... Przyjd臋, jak zjem kolacj臋 - odpar艂 Wiktor i poszed艂 na swoje miejsce.

W restauracji wszystko by艂o jak zwykle - p贸艂mrok, zapachy, d藕wi臋k naczy艅 w kuchni; m艂ody m臋偶czyzna z teczk膮 i swoim nieod艂膮cznym towarzyszem nad butelk膮 wody mineralnej; zgarbiony doktor R. Kwadryga; wyprostowany, elegancki pomimo kataru Pawor; rozlewaj膮cy si臋 w fotelu Golem z g膮bczastym nosem rozpitego proroka. Kelner.

- Minogi - rzuci艂 Wiktor. - Butelk臋 piwa. I jakie艣 mi臋so.

- No i doigra艂 si臋 pan - powiedzia艂 Pawor z wyrzutem. - M贸wi艂em, 偶eby pan przesta艂 pi膰. .

- Kiedy mi pan to m贸wi艂? Bo jako艣 nie pami臋tam.

- A czego si臋 doigra艂e艣? - zainteresowa艂 si臋 doktor R. Kwadryga. - Nareszcie zamordowa艂e艣 kogo艣?

- A ty nic nie pami臋tasz? - zapyta艂 Wiktor.

- Pytasz o wczoraj?

- Tak, o wczoraj... Spi艂em si臋 jak pszczo艂a - wyja艣ni艂 Wiktor Golemowi - zap臋dzi艂em pana policmajstra do klozetu...

- A - a - a! - stwierdzi艂 R. Kwadryga. - To wszystko k艂amstwo. Tak w艂a艣nie powiedzia艂em 艣ledczemu. Dzi艣 rano przyszed艂 do mnie 艣ledczy. Rozumiecie panowie, straszliwa zgaga, g艂owa p臋ka, siedz臋, wygl膮dam przez okno i wtedy pojawia si臋 ten wa艂 i zaczyna wrabia膰 cz艂owieka, fastrygowa膰 przest臋pstwo...

- Jak pan powiedzia艂? - zapyta艂 Golem. - Fastrygowa膰?

- No tak, fastrygowa膰 - oznajmi艂 R. Kwadryga przek艂uwaj膮c wyobra偶on膮 ig艂膮 wyobra偶ony materia艂. - Tylko nie spodnie, a przest臋pstwo... Powiedzia艂em mu wprost: wszystko lipa, wczoraj ca艂y wiecz贸r przesiedzia艂em w restauracji, by艂o cicho, przyzwoicie jak zawsze, 偶adnych skandali, jednym s艂owem okropna nuda... B臋dzie dobrze - pociesza艂 Wiktora. - Nie przejmuj si臋... A dlaczego to zrobi艂e艣? Nie lubisz go?

- Mo偶e nie m贸wmy ju偶 o tym - zaproponowa艂 Wiktor.

- To o czym mamy m贸wi膰? - zapyta艂 ura偶ony R. Kwadryga. - Ci dwaj bez przerwy si臋 spieraj膮, kto kogo nie wpuszcza do leprozorium. Jak ju偶 raz na sto lat wydarzy艂o si臋 co艣 ciekawego - to od razu - nie m贸wmy.

Wiktor odgryz艂 po艂ow臋 minogi, zjad艂 j膮, odpi艂 艂yk piwa i zapyta艂:

- Kto to jest genera艂 Pferd?

- Ko艅 - odpowiedzia艂 R. Kwadryga. - Ko艅. Der Pferd. Albo das.

- A jednak - rzek艂 Wiktor - czy kt贸ry艣 z pan贸w zna takiego genera艂a?

- Kiedy s艂u偶y艂em w wojsku - powiedzia艂 doktor R. Kwadryga - nasz膮 dywizj膮 dowodzi艂 jego ekscelencja genera艂 od infanterii Arschmann.

- No i co z tego? - zapyta艂 Wiktor.

- Arsch po niemiecku dupa - oznajmi艂 milcz膮cy do tej chwili Golem. - Doktor 偶artuje.

- A gdzie pan us艂ysza艂 o generale Pferdzie? - zapyta艂 Pawor.

- W gabinecie policmajstra - odpar艂 Wiktor.

- No i co dalej?

- Nic. Wi臋c nikt nie wie? I bardzo dobrze. Ja tylko tak sobie zapyta艂em.

- A feldfebel nazywa艂 si臋 Buttock - oznajmi艂 R. Kwadryga. - Feldfebel Buttock.

- Angielski te偶 pan zna? - zapyta艂 Golem.

- Lepiej napijmy si臋 - zaproponowa艂 Wiktor. - Kelner, butelk臋 koniaku!

- Po co butelk臋? - zapyta艂 Pawor.

- 呕eby starczy艂o dla wszystkich.

- Znowu wywo艂a pan jaki艣 skandal.

- Niech pan przestanie, Pawor - powiedzia艂 Wiktor. - Abstynent si臋 znalaz艂.

- Nie jestem abstynentem - zaprotestowa艂 Pawor. - Lubi臋 wypi膰 i nigdy nie przepuszczam okazji, 偶eby wypi膰, jak zreszt膮 przysta艂o na prawdziwego m臋偶czyzn臋. Ale nie rozumiem, po co si臋 upija膰. A ju偶 zupe艂nie nie rozumiem, po co upija膰 si臋 co wiecz贸r.

- On tu znowu jest - oznajmi艂 z rozpacz膮 R. Kwadryga. - I kiedy tylko zd膮偶y艂?

- Nie b臋dziemy si臋 upija膰 - odpar艂 Wiktor rozlewaj膮c wszystkim koniak. - Po prostu wypijemy. Jak to robi w tej chwili po艂owa narodu. Druga po艂owa upija si臋, no i B贸g z ni膮, a my po prostu sobie wypijemy.

- I na tym w艂a艣nie wszystko polega - stwierdzi艂 Pawor. - Kiedy kraj tonie w w贸dzie, i to nie tylko kraj, ale ca艂y 艣wiat, ka偶dy przyzwoity cz艂owiek powinien zachowa膰 zdrowy rozs膮dek.

- Pan uwa偶a nas za przyzwoitych ludzi? - zapyta艂 Golem.

- W ka偶dym razie za kulturalnych.

- Moim zdaniem - rzek艂 Wiktor - kulturalni ludzie maj膮 znacznie wi臋cej powod贸w, 偶eby si臋 upija膰 ni偶 niekulturalni.

- Mo偶liwe - zgodzi艂 si臋 Pawor. - Jednak偶e cz艂owiek kulturalny jest obowi膮zany trzyma膰 si臋 w ryzach. Kultura zobowi膮zuje... My tu na przyk艂ad siedzimy ka偶dego wieczora, rozmawiamy, pijemy, gramy w ko艣ci. A czy kto艣 z nas przez ca艂y ten czas powiedzia艂 co艣 je偶eli nawet nie m膮drego, to chocia偶by na serio? 艢miechy, 偶arciki - ... wy艂膮cznie 偶arty i 艣miechy.

- A po co - serio? - zapyta艂 Golem.

- A po to, 偶e wszystko leci w przepa艣膰, a my si臋 艣miejemy i 偶artujemy. Ucztujemy w czasie zarazy. Moim zdaniem, panowie, to wstyd.

- No dobrze, Pawor - stwierdzi艂 ugodowo Wiktor. - Niech pan powie co艣 serio. Mo偶e nie by膰 m膮dre, ale chocia偶by na serio.

- Nie 偶ycz臋 sobie niczego na serio - zakomunikowa艂 R. Kwadryga. - Pijawki. S臋py. Tfu!

- Cicho - powiedzia艂 mu Wiktor. - 艢pij jak ci dobrze... S艂usznie, Golem, porozmawiajmy chocia偶 raz o czym艣 powa偶nym. Pawor, niech pan zaczyna i opowie nam o przepa艣ci.

- Znowu pan 偶artuje? - zapyta艂 Pawor z gorycz膮.

- Nie - odpar艂 Wiktor. - S艂owo honoru, nie 偶artuj臋. By膰 mo偶e jestem ironiczny. Ale to dlatego, 偶e przez ca艂e swoje 偶ycie s艂ucham gadania o przepa艣ciach. Wszyscy powtarzaj膮, 偶e ludzko艣膰 stoi nad przepa艣ci膮, ale udowodni膰 tego nikt nie potrafi. A kiedy przychodzi do konkret贸w, okazuje si臋, 偶e ten ca艂y filozoficzny pesymizm jest wynikiem k艂opot贸w rodzinnych, lub braku 艣rodk贸w finansowych...

- Nie - powiedzia艂 Pawor. - Nie... Ludzko艣膰 stoi nad przepa艣ci膮, poniewa偶 ludzko艣膰 zbankrutowa艂a.

- Brak 艣rodk贸w finansowych - wymamrota艂 Golem.

Pawor zignorowa艂 go. Pochyli艂 g艂ow臋 i m贸wi艂 patrz膮c spode 艂ba zwracaj膮c si臋 wy艂膮cznie do Wiktora.

- Ludzko艣膰 zbankrutowa艂a biologicznie - wska藕nik urodze艅 jest coraz ni偶szy, wzrasta cz臋stotliwo艣膰 raka, niedorozw贸j, nerwice, ludzie staj膮 si臋 narkomanami. Po艂ykaj膮 setki hektolitr贸w alkoholu, nikotyny, po prostu narkotyk贸w, pocz膮wszy od haszyszu i kokainy, a sko艅czywszy na LSD. Po prostu degenerujemy si臋. Naturaln膮 przyrod臋 zniszczyli艣my, a sztuczna zniszczy nas. Dalej. Zbankrutowali艣my ideologicznie - roztrz膮sali艣my wszystkie systemy filozoficzne, i wszystkie zdyskredytowali艣my, wypr贸bowali艣my wszystkie mo偶liwe rodzaje moralno艣ci i etyki, ale pozostali艣my tak samo amoralnymi bydlakami jak troglodyci. Ale najstraszniejsze jest to, 偶e ca艂a ta szara ludzka masa w naszych czasach jest r贸wnie 艂ajdacka, jak zawsze by艂a. Nieustannie pragnie i domaga si臋 bog贸w, wodz贸w i porz膮dku, i za ka偶dym razem, kiedy otrzymuje bog贸w, wodz贸w i porz膮dek, jest niezadowolona, poniewa偶 tak naprawd臋 niczego jej nie trzeba ani bog贸w, ani porz膮dku, tylko chaosu, anarchii, chleba i igrzysk. Teraz sp臋tana jest 偶elazn膮 konieczno艣ci膮 otrzymywania co tydzie艅 koperty z wyp艂at膮, ale ta konieczno艣膰 jest jej wstr臋tna, wi臋c ucieka od niej ka偶dego wieczora w alkohol i narkotyki. Zreszt膮 diabli z ni膮, z t膮 kup膮 gnij膮cego g贸wna, kt贸re cuchnie ju偶 dziewi臋膰 tysi臋cy lat i do niczego innego si臋 nie nadaje - mo偶e tylko 艣mierdzie膰 i cuchn膮膰. Straszne jest co innego - rozk艂ad ogarnia i nas, ludzi z du偶ej litery, prawdziwe osobowo艣ci. Widzimy ten rozk艂ad i wydaje si臋 nam, 偶e nas on nie dotyczy, ale przecie偶 i nas zatruwa beznadziejno艣ci膮, os艂abia nasz膮 wol臋, powoli wch艂ania... A do tego nowe przekle艅stwo - demokratyczne wychowanie: egalite, fraternite, wszyscy ludzie s膮 bra膰mi, wszyscy ulepieni z tej samej gliny... Nieustannie uto偶samiamy si臋 z mot艂ochem, i mamy do siebie pretensj臋, je艣li przypadkiem odkrywamy, 偶e jeste艣my od niego m膮drzejsi, 偶e mamy inne potrzeby, inne cele w 偶yciu. Pora to zrozumie膰 i wyci膮gn膮膰 wnioski - pora si臋 ratowa膰.

- Pora si臋 napi膰 - oznajmi艂 Wiktor. Ju偶 偶a艂owa艂, 偶e zgodzi艂 si臋 na powa偶n膮 rozmow臋 z inspektorem sanitarnym. Na Pawora nieprzyjemnie by艂o patrze膰. Za bardzo si臋 gor膮czkowa艂, zacz膮艂 nawet zezowa膰. Wypad艂 z roli, a jak wszyscy apologeci przepa艣ci m贸wi艂 straszliwe bana艂y. A偶 prosi艂o si臋, 偶eby mu powiedzie膰 - niech si臋 pan przestanie kompromitowa膰, Pawor, lepiej niech pan si臋 ustawi profilem i ironicznie u艣miechnie.

- To wszystko, co mi pan ma do powiedzenia? - zapyta艂 Pawor.

- Mog臋 jeszcze da膰 panu rad臋. Wi臋cej ironii, Pawor. Niech si臋 pan tak nie gor膮czkuje. I tak nic pan nie mo偶e zrobi膰. A nawet gdyby pan m贸g艂, to nie wiedzia艂by pan co mianowicie.

Power u艣miechn膮艂 si臋 ironicznie.

- A w艂a艣nie, 偶e akurat wiem - powiedzia艂.

- No?

- Jest tylko jeden spos贸b, 偶eby powstrzyma膰 rozk艂ad.

- Wiemy, wiemy - lekkomy艣lnie powiedzia艂 Wiktor - w艂o偶y膰 wszystkim idiotom z艂ote koszule i kaza膰 im maszerowa膰. Ca艂a Europa pod stopami. To ju偶 by艂o.

- Nie - powiedzia艂 Pawor. - To tylko odroczenie. A wyj艣cie jest jedno - zlikwidowa膰 mas臋.

- Jest pan dzisiaj w wy艣mienitym nastroju - powiedzia艂 Wiktor.

- Zlikwidowa膰 dziewi臋膰dziesi膮t procent ludno艣ci - ci膮gn膮艂 Pawor. - By膰 mo偶e nawet dziewi臋膰dziesi膮t pi臋膰. Masy wype艂ni艂y swoje przeznaczenie - zrodzi艂y kwiat ludzko艣ci, tw贸rc贸w cywilizacji. Teraz s膮 martwe jak zgni艂a bulwa kartofla, kt贸ra da艂a 偶ycie ro艣linie. A kiedy trup zaczyna gni膰, to znaczy, 偶e pora go pogrzeba膰.

- O Bo偶e - powiedzia艂 Wiktor - i to wszystko z powodu kataru i dlatego, 偶e nie daj膮 panu przepustki do leprozorium? Albo mo偶e k艂opoty rodzinne?

- Niech pan nie udaje g艂upiego - powiedzia艂 Pawor. - Dlaczego nie chce pan zastanowi膰 si臋 nad sprawami, o kt贸rych panu 艣wietnie wiadomo? Z jakiego powodu ulegaj膮 degeneracji najwspanialsze idee? Z powodu t臋poty mas. Z jakiego powodu mamy wojny, chaos i inne obrzydliwo艣ci? Z powodu t臋poty mas, kt贸re wybieraj膮 rz膮dy godne siebie. Z jakiego powodu Z艂oty Wiek jest r贸wnie odleg艂y jak w czasie stworzenia Ziemi? Z powodu obskurantyzmu mas. W zasadzie Hitler mia艂 s艂uszno艣膰, pod艣wiadom膮 s艂uszno艣膰, czu艂, 偶e na 艣wiecie jest wielu zbytecznych. Ale by艂 z krwi i ko艣ci mot艂ochu, wi臋c wszystko zepsu艂. G艂upie by艂o likwidowanie wed艂ug przynale偶no艣ci rasowej. A poza tym nie mia艂 w dyspozycji odpowiednich 艣rodk贸w masowej zag艂ady.

- A wed艂ug jakich cech pan zamierza przeprowadzi膰 selekcj臋? - zapyta艂 Wiktor.

- Wed艂ug nijako艣ci - odpar艂 Pawor. - Je艣li cz艂owiek jest przeci臋tny, nijaki, to znaczy 偶e go nale偶y zlikwidowa膰.

- A kto b臋dzie decydowa膰, czy cz艂owiek jest przeci臋tny, czy nie?

- Niech pan si臋 nie martwi, to s膮 szczeg贸艂y. Ja panu formu艂uj臋 zasad臋, a kto, co i jak - to s膮 szczeg贸艂y.

- A po co kombinuje pan z burmistrzem? - zapyta艂 Wiktor, kt贸rego Pawor znudzi艂.

- To znaczy?

- Na diab艂a panu ten proces? Rozmienia si臋 pan na drobne, Pawor! Zawsze tak ko艅czycie, wy, nadludzie. Zamierzacie przebudowa膰 艣wiat, nie zgadzacie si臋 na mniej ni偶 trzy miliardy trup贸w, a tymczasem albo martwicie si臋 o stanowisko, albo leczycie trypra, albo za niewielkie wynagrodzenie pomagacie marnym kanciarzom za艂atwia膰 ich ciemne sprawy.

- Mo偶e jednak troch臋 ostro偶niej na zakr臋tach - powiedzia艂 Pawor. Wida膰 by艂o, 偶e jest straszliwie w艣ciek艂y. - Przecie偶 pan sam jest tylko pijakiem i nierobem...

- Ale przynajmniej nie organizuj臋 d臋tych proces贸w politycznych i nie zamierzam przebudowa膰 艣wiata.

- Tak - oznajmi艂 Pawor. - Pan nawet do tego nie jest zdolny, Baniew. Pan to przecie偶 zaledwie bohema, czyli kr贸tko m贸wi膮c, 艂ajdak, tani opozycjonista, wichrzyciel i g贸wno. Sam pan nie wie czego chce, i robi pan tylko to, czego chc膮 od pana. Dogadzaj膮c gustom 艂ajdak贸w podobnych sobie, wyobra偶a pan sobie, 偶e jest wolnym artyst膮, co to rusza z posad 艣wiat, a nie po prostu obrzydliwym wierszoklet膮 z tych, co to pisz膮 na 艣cianach publicznych szalet贸w.

- To prawda - zgodzi艂 si臋 Wiktor. - Szkoda tylko, 偶e nie powiedzia艂 pan tego wcze艣niej. Musia艂em pana obrazi膰, 偶eby to us艂ysze膰. No i wynika z tego, 偶e jest pan nikczemnym typkiem, Pawor. Jednym z wielu. I je艣li b臋d膮 likwidowa膰, to pana te偶 zlikwiduj膮. Na podstawie przeci臋tno艣ci. Filozofuj膮cy inspektor sanitarny? Do pieca z nim!

Ciekawe, jak my wygl膮damy z boku, pomy艣la艂. Pawor jest odra偶aj膮cy. Co za u艣mieszek! Co mu si臋 dzisiaj sta艂o? Kwadryga艣pi, co mu tam k艂贸tnie, masy i ca艂a ta filozofia... A Golem rozwali艂 si臋 w fotelu niczym w teatrze, kieliszek w palcach, r臋ka za oparciem, czeka, kto mu przy艂o偶y. Jako艣 Pawor troch臋 za d艂ugo milczy. Argument贸w szuka, czy co?

- No dobrze - rzek艂 w ko艅cu Pawor. - Porozmawiali艣my i wystarczy.

U艣mieszek znik艂 mu z twarzy, i oczy mia艂 znowu jak sturmbahnfuhrer. Rzuci艂 banknot na st贸艂, dopi艂 koniak i odszed艂 bez po偶egnania. Wiktor poczu艂 przyjemne rozczarowanie.

- Jednak jak na pisarza fatalnie zna si臋 pan na ludziach - oznajmi艂 Golem.

- To nie moja rzecz - lekko powiedzia艂 Wiktor. - Niech na ludziach znaj膮 si臋 psychologowie i departament bezpiecze艅stwa. Moja rzecz, to wychwytywanie tendencji zaostrzon膮 wra偶liwo艣ci膮 artysty... A w zwi膮zku z czym pan to powiedzia艂? Znowu: 鈥淲iktor, niech pan przestanie brzd膮ka膰"?

- Uprzedza艂em - niech pan nie zaczepia Pawora.

- Co u diab艂a? - zaprotestowa艂 Wiktor - po pierwsze, wcale go nie zaczepia艂em, tylko on mnie zaczepi艂. A po drugie to 艣winia. Czy pan wie, 偶e Pawor pomaga burmistrzowi, kt贸ry chce pana przymkn膮膰?

- Domy艣lam si臋.

- I nie jest pan zaniepokojony?

- Nie. Maj膮 za kr贸tkie r臋ce. To znaczy burmistrz ma za kr贸tkie r臋ce. I s膮d.

- A Pawor?

- A Pawor ma r臋ce d艂ugie - powiedzia艂 Golem. - I dlatego niech pan przestanie przy nim brzd膮ka膰. Widzi pan przecie偶, 偶e ja przy nim nie brzd膮kam.

- Ciekawe, przy kim pan brzd膮ka? - mrukn膮艂 Wiktor.

- Czasami brzd膮kam przy panu. Mam do pana s艂abo艣膰. Prosz臋 mi nala膰 koniaku.

- Z przyjemno艣ci膮 - Wiktor nala艂. - Mo偶e obudzimy Kwadryg臋? Co on sobie my艣li, nawet nie broni艂 mnie przed Faworem.

- Nie, nie trzeba go budzi膰. Lepiej porozmawiajmy. Po co pan si臋 w to miesza? Kto pana prosi艂 o porywanie ci臋偶ar贸wki?

- Tak mi si臋 spodoba艂o - oznajmi艂 Wiktor - To 艣wi艅stwo, 偶eby aresztowa膰 ksi膮偶ki. A opr贸cz tego zdenerwowa艂 mnie burmistrz. To by艂 zamach na moj膮 wolno艣膰. Zawsze, kiedy kto艣 pr贸buje dokona膰 zamachu na moj膮 wolno艣膰, zmieniam si臋 w chuligana... A nawiasem m贸wi膮c, Golem, czy genera艂 Pferd wstawi si臋 za mn膮 u burmistrza?

- Genera艂 Pferd kicha na pana razem z burmistrzem - odpar艂 Golem. - Ma wi臋ksze zmartwienia.

- No to prosz臋 mu powiedzie膰, 偶eby si臋 za mn膮 wstawi艂. Bo inaczej napisz臋 pogromowy artyku艂 przeciwko waszemu leprozorium: o tym jak wykorzystujecie krew chrze艣cija艅skich niemowl膮t w celu leczenia okularniczej choroby. My艣li pan, 偶e nie wiem, po co mokrzaki zwabiaj膮 dzieci? Oni, po pierwsze, wysysaj膮 z nich krew, a po drugie, deprawuj膮 je. Okryj臋 was ha艅b膮 przed ca艂ym 艣wiatem. Krwiopijca i zboczeniec pod mask膮 lekarza. - Wiktor stukn膮艂 si臋 z Goleniem i wypi艂. - Bez 偶art贸w, m贸wi臋 powa偶nie. Burmistrz zmusza mnie do napisania takiego artyku艂u. Pan, oczywi艣cie, r贸wnie偶 o tym wie.

- Nie - stwierdzi艂 Golem. - Ale to niewa偶ne.

- Jak widz臋, dla pana wszystko jest niewa偶ne - powiedzia艂 Wiktor. - Ca艂e miasto jest przeciwko panu - niewa偶ne. Chc膮 pana odda膰 pod s膮d - niewa偶ne. Inspektora sanitarnego Pawora irytuje pa艅skie zachowanie - niewa偶ne. A mo偶e genera艂 Pferd to pseudonim pana Prezydenta? A propos, czy ten wszechpot臋偶ny genera艂 wie, 偶e pan jest komunist膮?

- A dlaczego irytuje si臋 pisarz Baniew? - spokojnie zapyta艂 Golem. - Tylko niech pan tak nie wrzeszczy, Teddy si臋 ogl膮da.

- Teddy to nasz cz艂owiek - wyja艣ni艂 Wiktor. - On zreszt膮 te偶 jest zirytowany - myszy mu 偶y膰 nie daj膮. - Wiktor zmarszczy艂 brwi i zapali艂 papierosa. - Chwileczk臋, o co mnie pan pyta艂?... A, tak. Jestem zirytowany dlatego, 偶e nie wpu艣ci艂 mnie pan do leprozorium. A ja przecie偶 zachowa艂em si臋 bardzo szlachetnie. Powiedzmy nawet, 偶e g艂upio, ale ka偶dy szlachetny uczynek jest g艂upi. A jeszcze przed tym nios艂em mokrzaka na plecach.

- I bi艂 si臋 pan w jego obronie - doda艂 Golem.

- O w艂a艣nie. Bi艂em si臋.

- Z faszystami - powiedzia艂 Golem.

- W艂a艣nie z faszystami.

- A przepustk臋 pan ma? - zapyta艂 Golem.

- Przepustk臋... Pawora te偶 nie wpuszczacie i on na moich oczach przemieni艂 si臋 w demofoba.

- Tak, Faworowi tu si臋 nie wiedzie - przytakn膮艂 Golem. - W艂a艣ciwie jest zdolnym funkcjonariuszem, ale tutaj nic mu nie wychodzi. Wci膮偶 czekam, kiedy wreszcie zacznie pope艂nia膰 g艂upstwa. Zdaje si臋, 偶e ju偶 zaczyna.

Doktor R. Kwadryga podni贸s艂 rozkud艂an膮 g艂ow臋 i rzek艂:

- Mocno. Wejd臋 tam, a potem si臋 zobaczy. Dach wybij臋 - Jego g艂owa znowu ze stukiem upad艂a na st贸艂.

- Mi臋dzy nami, Golem - zapyta艂 Wiktor zni偶aj膮c g艂os. - To prawda, 偶e jest pan komunist膮?

- O ile pami臋tam, partia komunistyczna jest u nas zakazana - zauwa偶y艂 Golem.

- O Bo偶e - powiedzia艂 Wiktor. - A jaka partia u nas nie jest zakazana? Przecie偶 nie o parti臋 pytam, tylko o pana...

- Ja, jak pan widzi jestem dozwolony - oznajmi艂 Golem.

- Zreszt膮, jak pan sobie chce - stwierdzi艂 Wiktor. - Mnie tam wszystko jedno. Ale burmistrz... Zreszt膮, burmistrza ma pan gdzie艣. Ale je偶eli to dojdzie do genera艂a Pferda...

- Ale my mu przecie偶 nie powiemy - konfidencjonalnie szepn膮艂 Golem. - Po co genera艂owi zawraca膰 g艂ow臋 drobiazgami? Genera艂 wie, 偶e jest leprozorium, a w leprozorium jaki艣 Golem, jakie艣 mokrzaki - no i wystarczy.

- Dziwny genera艂 - rzek艂 z zadum膮 Wiktor. - Genera艂 od leprozorium. A nawiasem m贸wi膮c, z powodu mokrzak贸w ju偶 nied艂ugo czekaj膮 go spore nieprzyjemno艣ci, Czuj臋 to nadwra偶liwym instynktem artysty. W naszym mie艣cie mokrzaki sta艂y si臋 po prostu p臋pkiem 艣wiata.

- Gdyby tylko w mie艣cie - powiedzia艂 Golem.

- A co chodzi? Przecie偶 to tylko chorzy ludzie. I nawet, zdaje si臋, nie s膮 zara藕liwi.

- Niech pan nie b臋dzie taki chytry. Wiktor. 艢wietnie pan wie, 偶e to nie s膮 zwyczajnie chorzy ludzie. Nawet zara藕liwi nie s膮 tak zwyczajnie.

- To znaczy?

- To znaczy, 偶e na przyk艂ad Teddy nie mo偶e si臋 od nich zarazi膰. I burmistrz nie mo偶e, nie m贸wi膮c ju偶 o policmajstrze. A kto艣 inny - mo偶e.

- Na przyk艂ad pan.

- Ja te偶 nie mog臋. Ju偶.

- A ja?

- Nie wiem. Zreszt膮, to tylko moja hipoteza. Niech pan nie zwraca uwagi.

- Nie zwracam - smutnie powiedzia艂 Wiktor. - A co jeszcze jest w nich niezwyk艂ego?

- Co jest w nich niezwyk艂ego - powt贸rzy艂 Golem. - Sam pan m贸g艂 zauwa偶y膰, 偶e wszyscy ludzie dziel膮 si臋 na trzy wielkie grupy. Dok艂adniej, na dwie du偶e i jedn膮 ma艂膮.... S膮 ludzie, kt贸rzy nie mog膮 偶y膰 bez przesz艂o艣ci, cali s膮 w przesz艂o艣ci mniej lub bardziej odleg艂ej. 呕yj膮 tradycj膮, obyczajem, przykazaniami, czerpi膮 z przesz艂o艣ci rado艣膰 i przyk艂ad. Powiedzmy jak pan prezydent. Co by on pocz膮艂, gdyby艣my nie mieli naszej wielkiej przesz艂o艣ci? Do czego by si臋 odwo艂ywa艂 i w og贸le sk膮d by si臋 wzi膮艂? Nast臋pnie s膮 ludzie, kt贸rzy 偶yj膮 tera藕niejszo艣ci膮, i nawet s艂ysze膰 nie chc膮 ani o przesz艂o艣ci ani o przysz艂o艣ci, i nic ich nie obchodzi ani przesz艂o艣膰, ani przysz艂o艣膰. Jak na przyk艂ad pan. Wszystkie wyobra偶enia o przesz艂o艣ci zepsu艂 panu prezydent, w jak膮kolwiek przesz艂o艣膰 by pan zajrza艂, zawsze zobaczy pan wy艂膮cznie prezydenta. Je偶eli za艣 chodzi o przysz艂o艣膰, to nie ma pan o niej zielonego wyobra偶enia, i na moje oko boi si臋 pan mie膰... No i wreszcie s膮 ludzie, kt贸rzy 偶yj膮 przysz艂o艣ci膮. Po przesz艂o艣ci nie oczekuj膮, i zupe艂nie s艂usznie, niczego dobrego, a tera藕niejszo艣膰 to dla nich wy艂膮cznie materia艂, z kt贸rego buduj膮 przysz艂o艣膰, surowiec. .. Zreszt膮 tak naprawd臋, oni ju偶 偶yj膮 w przysz艂o艣ci... na wysepkach przysz艂o艣ci, kt贸re powstaj膮 doko艂a nich w czasie tera藕niejszym... - Golem u艣miechaj膮c si臋 jako艣 dziwnie, wzni贸s艂 oczy do sufitu. - Oni s膮 m膮drzy - powiedzia艂 z czu艂o艣ci膮. - S膮 diabelnie m膮drzy w odr贸偶nieniu od wi臋kszo艣ci ludzi. Wszyscy co do jednego utalentowani, Wiktorze. Ich pragnienia s膮 dziwne, a zwyczajnych pragnie艅 w og贸le nie maj膮.

- Zwyczajne pragnienia - to na przyk艂ad kobiety...

- W pewnym sensie - tak...

- W贸dka, igrzyska?

- Bez w膮tpienia.

- Straszna choroba - stwierdzi艂 Wiktor - ja nie chc臋... Zreszt膮 dalej nie rozumiem... Nic nie rozumiem. No, to 偶e m膮drych ludzi wsadza si臋 za druty kolczaste - to oczywi艣cie rozumiem. Ale dlaczego ich si臋 wypuszcza, a do nich nie wpuszcza...

- A mo偶e to nie oni siedz膮 za drutem kolczastym, tylko pan? Wiktor u艣miechn膮艂 si臋.

- Chwileczk臋 - powiedzia艂. - To jeszcze nie wszystko, czego nie rozumiem. Co tu na przyk艂ad robi Pawor? Mnie si臋 nie wpuszcza - zgoda, jestem cz艂owiekiem postronnym. Ale przecie偶 kto艣 musi sprawdzi膰 stan bielizny po艣cielowej i wychodk贸w? Mo偶e macie tam antysanitarne warunki?

- A je偶eli interesuj膮 go wcale nie warunki sanitarne? Speszony Wiktor popatrzy艂 na Golema.

- Znowu pan 偶artuje? - zapyta艂.

- Znowu nie - odpowiedzia艂 Golem.

- Wi臋c kto to jest wed艂ug pana - szpieg?

- Szpieg to zbyt og贸lnikowe poj臋cie - zaprotestowa艂 Golem.

- Chwileczk臋 - rzek艂 Wiktor. - Prosz臋 m贸wi膰 wprost. Kto otoczy艂 leprozorium drutem i postawi艂 偶o艂nierzy.

- Och, ten drut kolczasty - westchn膮艂 Golem. - Ile ubra艅 na nim porwano, a 偶o艂nierze bez przerwy choruj膮 na biegunk臋. Wie pan, jakie jest najlepsze lekarstwo na biegunk臋? Tyto艅 z portweinem, a raczej portwein z tytoniem.

- Dobra - powiedzia艂 Wiktor. - To znaczy genera艂 Pferd. Aha... - powiedzia艂 - i ten m艂ody cz艂owiek z teczk膮... A wi臋c to tak! To znaczy, 偶e to jest normalny wojskowy instytut naukowy. Jasne... A Pawor, znaczy si臋, nie jest wojskowym. Z innego, znaczy si臋, resortu. Albo by膰 mo偶e, to nie nasz szpieg, tylko zagraniczny?

- Niech B贸g broni! - zaprotestowa艂 Golem ze zgroz膮. - Tego nam jeszcze brakowa艂o!

- Tak... A czy on wie, kim jest ten facet z teczk膮?

- My艣l臋, 偶e tak - stwierdzi艂 Golem.

- A ten facet wie, kim jest Pawor?

- My艣l臋, 偶e nie - stwierdzi艂 Golem.

- Pan mu nic nie powiedzia艂?

- A co mnie to obchodzi?

- I genera艂owi te偶 pan nie powiedzia艂?

- Nawet mi do g艂owy nie przysz艂o.

- To niesprawiedliwe - oznajmi艂 Wiktor. - Trzeba powiedzie膰.

- Niech pan pos艂ucha, Wiktor - powiedzia艂 Golem. - Tylko dlatego pozwoli艂em panu gada膰 na ten temat, 偶eby pan si臋 przestraszy艂 i przesta艂 pcha膰 palce w cudze drzwi. Nie jest to do niczego potrzebne. I tak jest pan ju偶 namierzony, mog膮 pana uciszy膰 i to tak, 偶e nawet nie zd膮偶y si臋 pan zdziwi膰.

- Mnie akurat jest 艂atwo wystraszy膰 - rzek艂 Wiktor z westchnieniem. - Jestem wystraszony od dziecka. Ale pomimo wszystko nie mog臋 zrozumie膰 - czego oni wszyscy chc膮 od mokrzak贸w?

- Jacy - oni? - zm臋czonym g艂osem zapyta艂 z wyrzutem Golem.

- Pawor. Pferd. Facet z teczk膮. Te wszystkie krokodyle.

- Bo偶e - odpar艂 Golem. - No, czego w naszych czasach mog膮 chcie膰 krokodyle od m膮drych i utalentowanych ludzi? Za to ja nie rozumiem, czego pan od nich chce. Po co pan si臋 wtr膮ca w to wszystko? Ma艂o panu w艂asnych k艂opot贸w? Ma艂o panu prezydenta?

- Du偶o - odpowiedzia艂 Wiktor. - Pot膮d.

- No i 艣wietnie. Niech pan jedzie do sanatorium, we藕mie ze sob膮 ryz臋 papieru... Mog臋 panu podarowa膰 maszyn臋 do pisania, chce pan?

- Ja pisz臋 starym systemem - odrzek艂 Wiktor. - Jak Hemingway.

- No i 艣wietnie. Podaruj臋 panu ogryzek o艂贸wka. Prosz臋 pracowa膰, kocha膰 Dian臋. Mo偶e jeszcze da膰 panu fabu艂臋? Mo偶e pan si臋 ju偶 wypisa艂?

- Fabu艂y rodz膮 si臋 z tematu - dostojnie oznajmi艂 Wiktor. - A ja studiuj臋 偶ycie.

- Prosz臋 bardzo - powiedzia艂 Golem. - Niech pan studiuje 偶ycie, ile dusza zamarzy. Tylko niech si臋 pan nie wtr膮ca do proces贸w.

- To niemo偶liwe - o艣wiadczy艂 Wiktor. - Przyrz膮d w nieunikniony spos贸b wp艂ywa na obraz eksperymentu. Czy偶by pan zapomnia艂 o prawach fizyki? Przecie偶 my obserwujemy nie 艣wiat jako taki, tylko 艣wiat plus wp艂yw obserwatora.

- Ju偶 raz dosta艂 pan kastetem po g艂owie, a nast臋pnym razem mog膮 pana zwyczajnie zastrzeli膰.

- No - powiedzia艂 Wiktor. - Po pierwsze, by膰 mo偶e wcale nie kastetem, tylko ceg艂膮. A po drugie - czy ma艂o jest miejsc, w kt贸rych mo偶na dosta膰 po g艂owie? W ka偶dej chwili mog膮 mnie wrobi膰, wi臋c co - mam nie wychodzi膰 z pokoju?

Goleni przygryz艂 doln膮 warg臋. Mia艂 偶贸艂te, ko艅skie z臋by.

- Niech pan pos艂ucha, przyrz膮dzie - oznajmi艂. - Wtr膮ci艂 si臋 pan wtedy w eksperyment najzupe艂niej przypadkowo - i z miejsca dosta艂 pan po g艂owie. Je艣li teraz wtr膮ci si臋 pan 艣wiadomie...

- Nie wtr膮ca艂em si臋 w 偶aden eksperyment - zaprzeczy艂 Wiktor. - Szed艂em sobie spokojnie do Loli i nagle widz臋...

- Idiota - stwierdzi艂 Golem. - Idzie sobie i widzi. Trzeba by艂o przej艣膰 na drug膮 stron臋, wym贸偶d偶ona gapo!

- Dlaczego ni st膮d ni zow膮d mia艂bym przechodzi膰 na drug膮 stron臋?

- A dlatego, 偶e jeden pa艅ski dobry znajomy zajmowa艂 si臋 akurat wype艂nianiem swoich bezpo艣rednich obowi膮zk贸w, a pan tam wlaz艂 jak baran.

Wiktor wyprostowa艂 si臋.

- Jaki znowu m贸j dobry znajomy? Tam nie by艂o ani jednego znajomego.

- Znajomy znalaz艂 si臋 z ty艂u, z kastetem. Ma pan znajomych z kastetami?

Wiktor jednym haustem dopi艂 sw贸j koniak. Ze zdumiewaj膮c膮 wyrazisto艣ci膮 przypomnia艂 sobie - Pawor, z czerwonym zagrypionym nosem, wyjmuje z kieszeni chusteczk臋 i kastet ze stukiem spada na pod艂og臋 - ci臋偶ki, matowy, por臋czny.

- Wykluczone - zaprotestowa艂 Wiktor i odkaszln膮l. - Zawracanie g艂owy. Pawor nie m贸g艂...

- Nie wymienia艂em 偶adnych nazwisk - zastrzeg艂 si臋 Golem. Wiktor po艂o偶y艂 r臋ce na stole i popatrzy艂 na swoje zaci艣ni臋te pi臋艣ci.

- Co maj膮 z tym wsp贸lnego jego bezpo艣rednie obowi膮zki? - zapyta艂.

- Najwidoczniej komu艣 potrzebny by艂 偶ywy mokrzak. Kidnaping.

- A ja w tym przeszkodzi艂em?

- Pr贸bowa艂 pan przeszkodzi膰.

- To znaczy, 偶e oni go jednak porwali?

- I wywie藕li. Mo偶e pan dzi臋kowa膰 Bogu, 偶e nie zabrali i pana - w celu unikni臋cia przeciek贸w informacji. Ich przecie偶 nie interesuj膮 losy literatury.

- To znaczy, 偶e Pawor... - wolno powiedzia艂 Wiktor.

- 呕adnych nazwisk - surowo przypomnia艂 Golem.

- Sukinsyn - stwierdzi艂 Wiktor. - Dobra, jeszcze zobaczymy... A po co by艂 im potrzebny mokrzak?

- Jak to - po co? Informacja... Sk膮d wzi膮膰 informacj臋? Sam pan wie - druty kolczaste, 偶o艂nierze, genera艂 Pferd...

- To znaczy, 偶e teraz go przes艂uchuj膮? - zapyta艂 Wiktor. Golem d艂ugo milcza艂. Potem rzek艂:

- On nie 偶yje.

- Zat艂ukli go?

- Nic. przeciwnie - Golem znowu zamilk艂. - To ba艂wany. Nie pozwalali mu czyta膰, wi臋c umar艂 z g艂odu.

Wiktor szybko popatrzy艂 na niego. Golem u艣miecha艂 si臋 smutnie. Albo p艂aka艂. Wiktor poczu艂 nag艂e przera偶enie i 偶a艂o艣膰, dusz膮c膮 偶a艂o艣膰. Przygas艂o 艣wiat艂o stoj膮cej lampy. By艂o to podobne do ataku serca. Wiktorowi zabrak艂o powietrza i z trudem rozlu藕ni艂 w臋ze艂 krawata. Bo偶e m贸j, pomy艣la艂, jaka偶 to kanalia, co za szubrawiec, bandyta, zimny morderca.. a po tym wszystkim, po godzinie, umy艂 r臋ce, uperfumowa艂 si臋, wst臋pnie obliczy艂, ile b臋dzie warta wdzi臋czno艣膰 zwierzchnik贸w, siedzia艂 obok, pi艂 ze mn膮 jak z koleg膮, 艂ajdak, 艂ga艂, 艣mia艂 si臋 ze mnie w ku艂ak, szydzi艂, a kiedy si臋 odwraca艂em, sam do siebie puszcza艂 oko, potem za艣 wsp贸艂czuj膮co pyta艂 jak tam moja g艂owa... Niby przez czarn膮 mg艂臋 Wiktor widzia艂, jak doktor R. Kwadryga powoli podni贸s艂 g艂ow臋, rozci膮ga艂 w bezg艂o艣nym krzyku spierzch艂e wargi i zacz膮艂 konwulsyjnie maca膰 dr偶膮cymi r臋kami po obrusie jak 艣lepy. Oczy mia艂 jak 艣lepiec, kiedy potrz膮sa艂 g艂ow膮 i wci膮偶 krzycza艂, i krzycza艂, a Wiktor nic nie s艂ysza艂... Dobrze mi tak, sam jestem g贸wno, nikomu niepotrzebny, ma艂y cz艂owiek, po mordzie mnie, butem, trzymaj膮c przy tym za r臋ce, nie pozwala膰 mi si臋 obetrze膰, na jakiego diab艂a jestem komu艣 potrzebny, trzeba by艂o bi膰 jeszcze mocniej, 偶ebym ju偶 nie wsta艂. a ja jak przez sen, pi臋艣ci z waty, i Bo偶e m贸j, po jakiego diab艂a ja w og贸le 偶yj臋, po jakiego diab艂a 偶yj膮 wszyscy, przecie偶 to takie proste, podej艣膰 z ty艂u i r膮bn膮膰 w g艂ow臋 偶elazem, i nic si臋 nie zmieni, nic na 艣wiecie si臋 nie zmieni, tysi膮c kilometr贸w st膮d, w tej samej sekundzie, urodzi艂 si臋 taki sam szubrawiec... T艂usta twarz Golema obrzmia艂a jeszcze bardziej i poczerwienia艂a do ciemnej szczeciny, oczy mu zap艂on臋艂y. Le偶a艂 nieruchomo w fotelu jak buk艂ak ze zje艂cza艂膮 oliw膮, porusza艂y si臋 tylko palce, kiedy powoli bra艂 kieliszek za kieliszkiem, bezd藕wi臋cznie od艂amywa艂 n贸偶k臋, wypuszcza艂 i znowu bra艂, znowu 艂ama艂 i wypuszcza艂... Nikogo nie kocham, nie mog臋 pokocha膰 Diany, ma艂o z kim sypiam, spa膰 wszyscy umiej膮, ale czy mo偶na kocha膰 kobiet臋, kt贸ra ciebie nie kocha, a kobieta nie mo偶e kocha膰, kiedy ty jej nie kochasz, i tak wszystko si臋 kr臋ci w przekl臋tym, nieludzkim kole, tak jak kr臋ci si臋 偶mija, jak goni za swoim w艂asnym ogonem, jak zwierz臋ta kopuluj膮 i uciekaj膮 od siebie, tylko 偶e zwierz臋ta nie wymy艣laj膮 s艂贸w i nie uk艂adaj膮 wierszy, tylko po prostu kopuluj膮 i uciekaj膮 od siebie... A Teddy p艂aka艂 oparty 艂okciami o lad臋 baru, opar艂 ko艣cisty podbr贸dek na ko艣cistych pi臋艣ciach, jego 艂ysa g艂owa szafranowe l艣ni艂a pod lamp膮, a po zapadni臋tych policzkach nieustannie p艂yn臋艂y 艂zy i te偶 l艣ni艂y pod lamp膮... A wszystko dlatego, 偶e jestem g贸wnem, a nie pisarzem, jaki ze mnie u diab艂a pisarz, je艣li nienawidz臋 pisania, je艣li pisanie to dla mnie m臋ka, wstydliwe, nieprzyjemne zaj臋cie, co艣 w rodzaju bolesnego fizjologicznego wypr贸偶nienia, co艣 w rodzaju biegunki, w rodzaju wyciskania ropy z wrzodzianki, nienawidz臋, strach pomy艣le膰, 偶e b臋d臋 musia艂 to robi膰 przez ca艂e 偶ycie, 偶e ju偶 jestem skazany, 偶e teraz ju偶 mnie nie zwolni膮, tylko wci膮偶 b臋d膮 si臋 domaga膰 - daj, daj i ja b臋d臋 dawa膰, ale teraz nie mog臋, nawet my艣le膰 o tym nie mog臋, bo zwymiotuj臋. .. Bol-Kunac sta艂 za plecami R. Kwadrygi i patrzy艂 na zegarek, smuk艂y, mokry, z mokr膮, 艣wie偶膮 twarz膮 o przepi臋knych ciemnych oczach i wia艂o od niego, rozrywaj膮c g臋st膮 gor膮c膮 duchot臋, rze艣kim zapachem - zapachem trawy i 藕r贸dlanej wody, zapachem lilii, s艂o艅ca i konik贸w polnych nad jeziorem... I 艣wiat powr贸ci艂. Tylko jakie艣 niejasne wspomnienie, albo odczucie, czy mo偶e wspomnienie odczucia znika艂o za zakr臋tem - czyj艣 rozpaczliwy, zamilk艂y nagle krzyk, niepoj臋ty zgrzyt, brz臋k, chrz臋st szk艂a...

Wiktor obliza艂 wargi i si臋gn膮艂 po butelk臋. Doktor R. Kwadryga le偶膮c g艂ow膮 na obrusie chrypia艂 i mamrota艂: 鈥淣ic nie trzeba. Ukryjcie mnie. Niech ich..." Zatroskany Golem zmiata艂 ze sto艂u kawa艂ki szk艂a. Bol-Kunac powiedzia艂:

- Przepraszam bardzo, ale przynios艂em panu list - po艂o偶y艂 przed Golemem kopert臋 i znowu spojrza艂 na zegarek. - Dzie艅 dobry panu, panie Baniew - rzek艂.

- Dobry wiecz贸r - odpowiedzia艂 Wiktor nalewaj膮c sobie koniaku.

Golem uwa偶nie czyta艂 list. Teddy za lad膮 ha艂a艣liwie wyciera艂 nos wielk膮, kraciast膮 chustk膮.

- Pos艂uchaj, Bol-Kunac - powiedzia艂 Wiktor. - Czy widzia艂e艣, kto mnie wtedy uderzy艂?

- Nie - odpar艂 Bol-Kunac, patrz膮c mu w oczy.

- Jak to - nie? - zapyta艂 Wiktor i zachmurzy艂 si臋.

- Sta艂 do mnie plecami - wyja艣ni艂 Bol-Kunac.

- Ty go znasz - stwierdzi艂 Wiktor. - Kto to by艂?

Golem wyda艂 z siebie nieokre艣lony d藕wi臋k. Wiktor obejrza艂 si臋 szybko. Golem, nie zwracaj膮c na nikogo uwagi, z zadum膮 rwa艂 list na drobne kawa艂ki. Strz臋py schowa艂 do kieszeni.

- Jest pan w b艂臋dzie - powiedzia艂 Bol-Kunac. - Nie znam go.

- Baniew - mamrota艂 R. Kwadryga. - Prosz臋 ci臋... Ja tam nie mog臋 sam jeden. Jed藕 ze mn膮... Bardzo okropnie...

Golem wsta艂, pogrzeba艂 palcem w kieszonce marynarki, a potem krzykn膮艂:

- Teddy! Prosz臋 zapisa膰 na m贸j rachunek... i pami臋taj, 偶e st艂uk艂em cztery kieliszki... No, to ja id臋 - rzek艂 do Wiktora. - Niech pan si臋 zastanowi i radz臋 podj膮膰 rozs膮dn膮 decyzj臋. By膰 mo偶e lepiej b臋dzie, je艣li pan st膮d wyjedzie.

- Do widzenia, panie Baniew - grzecznie powiedzia艂 Bol-Kunac. Wiktorowi wyda艂o si臋, 偶e ch艂opiec ledwie dostrzegalnie pokr臋ci艂 przecz膮co g艂ow膮.

- Do widzenia, Bol-Kunac - odpar艂. - Do widzenia.

Tamci wyszli. Wiktor w zadumie dopi艂 koniak. Podszed艂 kelner, twarz mia艂 opuchni臋t膮, w czerwonych plamach. Zacz膮艂 sprz膮ta膰 ze sto艂u i jego ruchy by艂y zaskakuj膮co niezr臋czne i niepewne.

- Pan tu jest niedawno? - zapyta艂 Wiktor.

- Tak, panie Baniew. Od dzisiejszego rana.

- A co z Peterem? Zachorowa艂?

- Nie, prosz臋 pana. Peter wyjecha艂. Nie wytrzyma艂. Ja pewnie te偶 wyjad臋... Wiktor spojrza艂 na R. Kwadryg臋.

- Prosz臋 go p贸藕niej odprowadzi膰 do pokoju.

- Tak, oczywi艣cie, panie Baniew - niezdecydowanie odpowiedzia艂 kelner.

Wiktor zap艂aci艂, pomacha艂 Teddyemu na po偶egnanie i wyszed艂 do hallu. Wszed艂 na pierwsze pi臋tro, znalaz艂 drzwi Pawora, podni贸s艂 r臋k臋, 偶eby zapuka膰, sta艂 tak przez chwil臋 i nie zapukawszy, ponownie zszed艂 na d贸艂. Recepcjonista za swoim kantorem ogl膮da艂 ze zdumieniem w艂asne d艂onie. D艂onie mia艂 mokre, oblepione kosmykami w艂os贸w, a na twarzy, na obu policzkach nabrzmiewa艂y 艣wie偶e zadrapania. Spojrza艂 na Wiktora - w oczach mia艂 szale艅stwo. Ale teraz nie wolno by艂o dostrzega膰 tych niepoj臋tych rzeczy, to by艂oby nietaktowne i okrutne, i tym bardziej nie wolno by艂o o tym m贸wi膰, koniecznie nale偶a艂o udawa膰, 偶e nic si臋 nie sta艂o, wszystko trzeba od艂o偶y膰 na p贸藕niej, na jutro, albo by膰 mo偶e nawet na pojutrze. Wiktor zapyta艂:

- Gdzie zatrzyma艂 si臋 ten... - wie pan, m艂ody facet w okularach, ten co zawsze chodzi z teczk膮. Recepcjonista nieco si臋 sp艂oszy艂. Jakby w poszukiwaniu wyj艣cia popatrzy艂 na tablic臋 z kluczami, potem jednak powiedzia艂:

- W trzysta szesnastym, panie Baniew.

- Dzi臋kuj臋 - rzek艂 Wiktor k艂ad膮c na kantorze monet臋.

- Tylko oni nie lubi膮, 偶eby im przeszkadza膰.

- Wiem - odpar艂 Wiktor. - Nie mam zamiaru im przeszkadza膰. Po prostu, tak sobie zapyta艂em... chcia艂em, wie pan, powr贸偶y膰 sobie - je艣li w parzystym, to wszystko b臋dzie dobrze.

Recepcjonista u艣miechn膮艂 si臋 blado.

- Ale偶 jakie mo偶e pan mie膰 k艂opoty, panie Baniew - powiedzia艂 uprzejmie.

- Rozmaite - westchn膮艂 Wiktor. - I wi臋ksze, i mniejsze. Dobrej nocy.

Wszed艂 na trzecie pi臋tro i kroczy艂 niespiesznie, celowo niespiesznie, jakby po to aby wszystko przemy艣le膰, rozwa偶y膰, zastanowi膰 si臋 nad ewentualnymi konsekwencjami i obliczy膰 trzy ruchy naprz贸d, w rzeczywisto艣ci jednak my艣la艂 tylko o tym, 偶e dawno ju偶 pora zmieni膰 bardzo wylinia艂y i wytarty chodnik na schodach. I dopiero wtedy, kiedy mia艂 ju偶 zapuka膰 do drzwi apartamentu trzysta dwunastego (lux, dwie sypialnie i salon, telewizor pierwszej klasy, radioodbiornik, lod贸wka i barek), omal nie powiedzia艂 na g艂os: 鈥淐zy mam przyjemno艣膰 z krokodylami? Bardzo mi przyjemnie. Dzi臋ki mnie zaraz zaczniecie si臋 wzajemnie zjada膰".

Puka膰 musia艂 dosy膰 d艂ugo - najpierw delikatnie, kostkami palc贸w, a kiedy nikt nie reagowa艂 - bardziej zdecydowanie, pi臋艣ci膮, a kiedy i to nie poskutkowa艂o - tylko deska pod艂ogi zaskrzypia艂a i kto艣 zasapa艂 w dziurk臋 do klucza - wtedy odwr贸ciwszy si臋 ty艂em, obcasem, ju偶 zupe艂nie na chama.

- Kto tam? - zapyta艂 wreszcie g艂os za drzwiami.

- S膮siad - odpowiedzia艂 Wiktor. - Ja na chwil臋.

- Czego pan chce?

- Mam panu do powiedzenia par臋 s艂贸w.

- Prosz臋 przyj艣膰 rano - odezwa艂 si臋 g艂os za drzwiami. - My ju偶 艣pimy.

- Niech to diabli wezm膮 - powiedzia艂 Wiktor rozgniewany. - Chce pan, 偶eby mnie kto艣 tu zobaczy艂? Prosz臋 otworzy膰, czego si臋 pan boi?

Szcz臋kn膮艂 klucz, drzwi si臋 uchyli艂y i w szczelinie ukaza艂o si臋 m臋tne oko wysokiego profesjonalisty. Wiktor pokaza艂 mu otwarte d艂onie.

- Par臋 s艂贸w - powiedzia艂.

- Niech pan wejdzie - odpar艂 wysoki. - Tylko bez wyg艂up贸w.

Wiktor wszed艂 do przedpokoju, wysoki zamkn膮艂 za nim drzwi i zapali艂 艣wiat艂o. Przedpok贸j by艂 ciasny i we dw贸ch z trudem si臋 w nim mie艣cili.

- No, to niech pan m贸wi - powiedzia艂 wysoki. By艂 w pi偶amie wymazanej czym艣 na samym przodzie. Wiktor zdumia艂 si臋 - poczu艂 zapach alkoholu. Praw膮 r臋k臋 wysoki trzyma艂 jak nale偶y, w kieszeni.

- B臋dziemy tu tak sta膰 i rozmawia膰? - rzek艂 Wiktor.

- Tak.

- Nie - stwierdzi艂 Wiktor. - Tu rozmawia膰 nie b臋d臋.

- Jak pan chce - powiedzia艂 wysoki.

- Jak pan chce - oznajmi艂 Wiktor. - Mnie nie zale偶y.

Przez chwil臋 milczeli. Wysoki ju偶 ca艂kiem jawnie obmacywa艂 Wiktora oczami.

- Zdaje si臋, 偶e nazywa si臋 pan Baniew? - zapyta艂.

- Zdaje si臋.

- Aha - powiedzia艂 ponuro wysoki - To jaki z pana s膮siad? Przecie偶 mieszka pan na drugim pi臋trze.

- S膮siad z hotelu - wyja艣ni艂 Wiktor.

- Aha... no wi臋c, czego pan sobie 偶yczy, bo nie rozumiem.

- 呕ycz臋 sobie pana o czym艣 zawiadomi膰 - powiedzia艂 Wiktor. - Jest pewna informacja. Ale ju偶 zaczynam si臋 zastanawia膰, czy warto.

- No dobra - rzek艂 wysoki. - Chod藕my do 艂azienki.

- Wie pan co? - stwierdzi艂 Wiktor. - Ja chyba sobie p贸jd臋.

- A dlaczego nie chce pan i艣膰 do 艂azienki? Co to za kaprysy?

- Wie pan - oznajmi艂 Wiktor - rozmy艣li艂em si臋. Chyba jednak p贸jd臋. Koniec ko艅c贸w to nie moja sprawa - ruszy艂 do drzwi.

Wysoki a偶 zast臋ka艂, rozdzierany sprzecznymi uczuciami.

- Pan jest, jaki mi si臋 zdaje, pisarzem - powiedzia艂. - Czy mo偶e z kim艣 pana myl臋?

- Pisarzem, pisarzem - przytakn膮艂 Wiktor. - Do widzenia.

- Ale偶 niech pan poczeka. Trzeba by艂o od razu tak m贸wi膰. Prosz臋. O, tutaj.

Weszli do salonu dok艂adnie obwieszonego portierami - z prawej strony portiery, z lewej portiery, portiery na ogromnym oknie. Ogromny telewizor w k膮cie b艂yska艂 kolorowym ekranem, d藕wi臋k by艂 wy艂膮czony. W przeciwleg艂ym k膮cie patrzy艂 na Wiktora z mi臋kkiego fotela pod lamp膮 m艂ody cz艂owiek w okularach - r贸wnie偶 ubrany w pi偶am臋 i kapcie. Obok niego, na stoliku do gazet sta艂a prostok膮tna butelka i syfon. Teczki nigdzie nie by艂o wida膰.

- Dobry wiecz贸r - powiedzia艂 Wiktor." M艂ody cz艂owiek w milczeniu sk艂oni艂 g艂ow臋.

- To do mnie - oznajmi艂 wysoki. - Nie zwracaj uwagi.

- Prosz臋 tutaj - rzek艂 wysoki. Weszli do sypialni po prawej stronie i wysoki usiad艂 na 艂贸偶ku. - Tam jest fotel - powiedzia艂. - Niech pan siada i m贸wi.

Wiktor usiad艂. W sypialni ci臋偶ko 艣mierdzia艂o zasta艂ym tytoniowym dymem i oficersk膮 wod膮 kolo艅sk膮. Wysoki siedzia艂 na 艂贸偶ku i patrzy艂 na Wiktora nie wyjmuj膮c r臋ki z kieszeni. W salonie szele艣ci艂a gazeta.

- Dobra - oznajmi艂 Wiktor. Czu艂, 偶e nie uda艂o mu si臋 ca艂kowicie przezwyci臋偶y膰 obrzydzenia ale je艣li ju偶 tu przyszed艂, trzeba by艂o m贸wi膰. - Mniej wi臋cej domy艣lam si臋, kim panowie jeste艣cie. By膰 mo偶e si臋 myl臋, i w takim razie wszystko w porz膮dku. Ale je偶eli si臋 nie myl臋, mo偶e przyda si臋 wam wiadomo艣膰, 偶e was 艣ledz膮 i staraj膮 si臋 wam przeszkodzi膰.

- Za艂贸偶my - stwierdzi艂 wysoki. - A wi臋c kto nas 艣ledzi?

- Bardzo si臋 wami interesuje niejaki Pawor Summan.

- Kto? - zapyta艂 wysoki. - Ten inspektor sanitarny?

- On nie jest inspektorem sanitarnym. I to jest w艂a艣ciwie wszystko, co chcia艂em panu powiedzie膰. - Wiktor wsta艂, ale wysoki si臋 nie ruszy艂.

- Za艂贸偶my - powt贸rzy艂. - A sk膮d w艂a艣ciwie pan to wie?

- To wa偶ne? - spyta艂 Wiktor. Wysoki czas jaki艣 rozmy艣la艂.

- Za艂贸偶my, 偶e niewa偶ne - odpar艂 w ko艅cu.

- Sprawdzanie to wasza rzecz - rzek艂 Wiktor. - A ja nic wi臋cej nie wiem. Do widzenia.

- Ale偶 dok膮d si臋 pan 艣pieszy - powiedzia艂 wysoki. Pochyli艂 si臋 nad nocnym stolikiem, wyj膮艂 butelk臋 i szklank臋 - Najpierw chcia艂 pan za wszelk膮 cen臋 wej艣膰, a teraz ju偶 pan chce i艣膰... Nie szkodzi, 偶e z jednej szklanki?

- Zale偶y co - odrzek艂 Wiktor i znowu usiad艂.

- Szkocka - oznajmi艂 d艂ugi. - Pasuje?

- Prawdziwa szkocka?

- Prawdziwy scotch. Niech pan trzyma - wr臋czy艂 Wiktorowi szklank臋.

- Nie藕le si臋 wam 偶yje - stwierdzi艂 Wiktor i wypi艂.

- Gdzie nam do pisarzy - odpar艂 wysoki i te偶 wypi艂. - Opowiedzia艂by mi pan wszystko dok艂adnie...

- Mowy nie ma - zaoponowa艂 Wiktor - za to p艂ac膮 wam pensje. Poda艂em wam nazwisko, adres znacie sami, wi臋c si臋 nim zajmijcie. Tym bardziej 偶e naprawd臋 nic ju偶 wi臋cej nie wiem. Mo偶e tylko... - przerwa艂 i uda艂, 偶e go nagle ol艣ni艂o. Wysoki natychmiast po艂kn膮艂 haczyk.

- No? - zapyta艂. - No?

- Wiem, 偶e porwa艂 jednego mokrzaka i 偶e organizowa艂 to razem z miejscow膮 Legi膮. Jak mu tam... Flamenta... Juventa...

- Flamento Juventa - podsun膮艂 wysoki.

- O to, to.

- O tym mokrzaku - to pewna wiadomo艣膰?

- Tak. Pr贸bowa艂em im przeszkodzi膰 i pan inspektor sanitarny trzasn膮艂 mnie po g艂owie kastetem. A potem, kiedy le偶a艂em nieprzytomny, wywie藕li mokrzaka samochodem.

- Tak, tak - powiedzia艂 wysoki. - Wi臋c to by艂 Summan... Niech pan pos艂ucha, Baniew, wspania艂y z pana cz艂owiek! Chce pan jeszcze whisky?

- Chc臋 - przytakn膮艂 Wiktor. Cokolwiek by sobie nie wmawia艂, jak by si臋 nie podkr臋ca艂, jak by si臋 nie podbechtywa艂, czu艂 si臋 wstr臋tnie. No i bardzo dobrze - pomy艣la艂. Dzi臋ki chocia偶 za to, 偶e przyna jmniej nie mam kwalifikacji na kapusia. 呕adnej przyjemno艣ci, chocia偶 teraz rzeczywi艣cie zaczn膮 si臋 wzajemnie zagryza膰. Golem mia艂 racj臋 - niepotrzebnie si臋 w to wda艂em. Czy te偶 mo偶e Golem jest chytrzejszy ni偶 przypuszcza艂em?

- Prosz臋 - rzek艂 wysoki podaj膮c mu pe艂n膮 szklank臋.


*


- Kt贸ra godzina? - zapyta艂a sennie Diana.

Wiktor starannie zdj膮艂 brzytw膮 pasemko myd艂a z lewego policzka, spojrza艂 w lustro, a potem powiedzia艂.

- 艢pij, ma艂a, 艣pij. Jest jeszcze wcze艣nie.

- Rzeczywi艣cie - przytakn臋艂a Diana. Kanapa zaskrzypia艂a. - Dziewi膮ta. A co ty robisz?

- Gol臋 si臋 - oznajmi艂 Wiktor, zdejmuj膮c nast臋pne pasemko myd艂a. - Nagle zachcia艂o mi si臋 ogoli膰. Co tam, my艣l臋. Wezm臋 i si臋 ogol臋.

- Wariat - stwierdzi艂a Diana ziewaj膮c. - Trzeba si臋 by艂o ogoli膰 wieczorem. Ca艂膮 mnie podrapa艂e艣 sw贸j 膮 szczecin膮. Kaktus.

Widzia艂 w lustrze jak Diana niepewnym krokiem podesz艂a do fotela, wlaz艂a na niego z nogami i zacz臋艂a patrze膰 na Wiktora. Wiktor mrugn膮艂 do niej. Znowu by艂a inna - czu艂a, mi臋kka, serdeczna, zwin臋艂a si臋 jak syta kotka, zadbana, ug艂askana, wypieszczona - zupe艂nie inna ni偶 ta, kt贸ra wpad艂a wczoraj wieczorem do pokoju.

- Dzisiaj jeste艣 podobna do kotki - oznajmi艂. Nawet nie do kotki, tylko do koteczki, koszatki... Dlaczego si臋 u艣miechasz?

- Nie z twojego powodu. Po prostu co艣 sobie przypomnia艂am.

S艂odko ziewn臋艂a i przeci膮gn臋艂a si臋. Ton臋艂a w pi偶amie Wiktora, z bezkszta艂tnych zwoj贸w jedwabiu w fotelu wygl膮da艂a tylko jej prze艣liczna twarz i smuk艂e r臋ce. Jak z morskich fal. Wiktor zaczai goli膰 si臋 szybciej.

- Nie 艣piesz si臋 - powiedzia艂a. - Pokaleczysz si臋. I tak ju偶 na mnie czas, musz臋 jecha膰.

- Dlatego si臋 艣piesz臋 - rzek艂 Wiktor.

- Nie, ja tak nie .lubi臋. Tak tylko kotki... Jak tam moje szmatki?

Wiktor wyci膮gn膮艂 r臋k臋, pomaca艂 jej sukienk臋 i po艅czochy, rozwieszone na grzejniku. Wszystko wysch艂o.

- Gdzie si臋 艣pieszysz?

- Przecie偶 ci m贸wi艂am. Do Roschepera.

- Jako艣 nic nie pami臋tam. Co tam z Roscheperem?

- No, bo przecie偶 si臋 uszkodzi艂 - oznajmi艂a Diana.

- Ach tak! - stwierdzi艂 Wiktor. - Tak, tak, co艣 m贸wi艂a艣. Sk膮d艣 tam wypad艂. Bardzo si臋 pot艂uk艂?

- Ten g艂upek - rzek艂a Diana - nagle postanowi艂 sko艅czy膰 ze sob膮 i wyskoczy艂 przez okno. Rzuci艂 si臋 jak byk, g艂ow膮 naprz贸d, wy艂ama艂 futryn臋, ale przy tym zapomnia艂, 偶e to parter. Uszkodzi艂 kolano, zacz膮艂 wrzeszcze膰, a teraz le偶y.

- Co mu si臋 sta艂o? - zapyta艂 Wiktor. - Bia艂a gor膮czka?

- Co艣 w tym rodzaju.

- Poczekaj - powiedzia艂 Wiktor. - To znaczy, 偶e przez niego dwa dni nie przyje偶d偶a艂a艣 do mnie? Przez tego wo艂u?

- No tak! Lekarz naczelny kaza艂 mi przy nim siedzie膰, dlatego 偶e on, to znaczy Roscheper, nie m贸g艂 beze mnie. Nie m贸g艂 i ju偶. Nic nie m贸g艂, nawet si臋 odla膰. Musia艂am udawa膰 szmer wody i opowiada膰 mu o pisuarach.

- Co ty tam wiesz - wymamrota艂 Wiktor. - Ty mu opowiada艂a艣 o pisuarach, a ja si臋 tu m臋czy艂em sam jeden, te偶 nic nie mog艂em, ani jednej linijki nie napisa艂em. Wiesz, ja w og贸le nie lubi臋 pisa膰, a ju偶 ostatnio.... W og贸le moje 偶ycie ostatnio... - zamilk艂. Co to j膮 obchodzi, pomy艣la艂. Przespali si臋 i pobiegli ka偶de w swoj膮 stron臋. - Ale, ale, s艂uchaj.... Kiedy, powiedzia艂a艣, Roscheper wypad艂?

- Trzy dni temu - odpar艂a Diana.

- Wieczorem?

- Uhm - przytakn臋艂a Diana gryz膮c herbatnik.

- O dziesi膮tej wieczorem - stwierdzi艂 Wiktor. - Mi臋dzy dziesi膮t膮 a jedenast膮. Diana przesta艂a gry藕膰.

- Zgadza si臋 - oznajmi艂a. - A sk膮d wiesz? Przyj膮艂e艣 jego nekrobiotyczn膮 depesz臋?

- Poczekaj - powiedzia艂 Wiktor. - Zaraz opowiem ci co艣 bardzo interesuj膮cego. Ale najpierw - co wtedy robi艂a艣?

- Co robi艂am? Ach, tak. Tego wieczoru, o ile pami臋tam, wpad艂am w okropny do艂ek. Zwija艂am banda偶e i nagle ogarn膮艂 mnie taki smutek, 偶e nic, tylko si臋 powiesi膰. Wsadzi艂am twarz w te banda偶e i rycz臋,

I to jak rycz臋 - jakby mnie kto zarzyna艂, od dziecka tak nie rycza艂am...

- I nagle wszystko min臋艂o - powiedzia艂 Wiktor. Diana zamy艣li艂a si臋.

- Tak... Nie... Wtedy nagle Roscheper jak nie zawyje na ulicy, przestraszy艂am si臋 i wybieg艂am...

Chcia艂a jeszcze co艣 doda膰, ale znienacka kto艣 zapuka艂 do drzwi, szarpn膮艂 klamk臋 i g艂os Teddyego zachrypia艂 z korytarza: 鈥淲iktor! Wiktor! Obud藕 si臋! Otwieraj, Wiktor!" Wiktor zamar艂 z brzytw膮 w r臋ku. 鈥淲iktor - chrypia艂 Teddy - Otwieraj!" i w艣ciekle szarpa艂 klamk臋. Diana zeskoczy艂a z fotela i przekr臋ci艂a klucz. Drzwi si臋 rozwar艂y, wpad艂 do 艣rodka Teddy - mokry, z艂achmaniony i z obrzynem w r臋ku.

- Gdzie jest Wiktor? - zarycza艂 ochryple. Wiktor wyszed艂 z 艂azienki.

- Co si臋 sta艂o!? - zapyta艂. Serce mu zamar艂o. Aresztowanie... Wojna...

- Dzieci odesz艂y - dysz膮c ci臋偶ko, odpar艂 Teddy. - Zbieraj si臋, dzieci odesz艂y!

- Poczekaj - rzuci艂 Wiktor. - Jakie dzieci?

Teddy rzuci艂 obrzyn na st贸艂, na stosy zapisanych i pokre艣lonych papier贸w.

- Zwabili dzieci dranie! - wrzasn膮艂. - Zwabili, szubrawcy! No, ale teraz ju偶 koniec! Dosy膰 si臋 nacierpieli艣my... Koniec!

Wiktor nic jeszcze nie rozumia艂, widzia艂 tylko, 偶e Teddy jest w furii. Takiego Teddyego widzia艂 tylko raz, kiedy w czasie straszliwej awantury w restauracji, kto艣 wykorzysta艂 okazj臋 i w艂ama艂 si臋 do kasy.

Wiktor, kompletnie zagubiony, gapi艂 si臋 jak sroka w gnat, Diana za艣 schwyci艂a bielizn臋 wisz膮c膮 na oparciu krzes艂a, przemkn臋艂a do 艂azienki i zatrzasn臋艂a za sob膮 drzwi. W tym samym momencie nerwowo i gwa艂townie zadzwoni艂 telefon. Wiktor z艂apa艂 s艂uchawk臋. To by艂a Lola.

- Wiktor - zaskomli艂a. - Ja nic nie rozumiem, Irma gdzie艣 przepad艂a, zostawi艂a list, 偶e ju偶 nigdy nie wr贸ci, a wszyscy m贸wi膮, 偶e dzieci odesz艂y z miasta... Boj臋 si臋! Zr贸b co艣... - prawie p艂aka艂a.

- Dobrze, dobrze, zaraz - odpar艂 Wiktor. - Dajcie mi przynajmniej w艂o偶y膰 spodnie. - Rzuci艂 s艂uchawk臋 i obejrza艂 si臋 na Teddyego. Barman siedzia艂 na rozgrzebanym 艂贸偶ku i mamrocz膮c dziwne s艂owa, wlewa艂 do szklanki resztki z butelek. - Poczekaj - powiedzia艂 Wiktor. - Tylko bez paniki. Ja zaraz...

Wr贸ci艂 do 艂azienki i zacz膮艂 spiesznie goli膰 namydlony podbr贸dek, kilkakrotnie zaci膮艂 si臋, nie mia艂 czasu naostrzy膰 brzytwy, a Diana tymczasem wyskoczy艂a spod prysznica i szele艣ci艂a ubraniem za jego plecami, twarz mia艂a tward膮 i zdecydowan膮, jakby szykowa艂a si臋 do walki, ale by艂a absolutnie spokojna.

... A dzieci sz艂y nie ko艅cz膮c膮 si臋, szar膮 kolumn膮 po szarych rozmytych drogach, sz艂y potykaj膮c si臋 i 艣lizgaj膮c, padaj膮c pod ulewnym deszczem, sz艂y zgarbione, przemoczone na wskro艣, 艣ciskaj膮c w posinia艂ych 艂apkach 偶a艂osne, mokre tobo艂ki, sz艂y male艅kie, bezradne, nic nie rozumiej膮ce, sz艂y p艂acz膮c, sz艂y milcz膮c, sz艂y ogl膮daj膮c si臋, sz艂y trzymaj膮c si臋 za r臋ce i za szelki, a po bokach drogi maszerowa艂y mroczne czarne postacie bez twarzy, zamiast twarzy mia艂y czarne przepaski, nad przepaskami zimno i bezlito艣nie patrzy艂y nieludzkie oczy, r臋ce w czarnych r臋kawiczkach 艣ciska艂y automaty, deszcz pada艂 na oksydowan膮 stal, krople wody dr偶a艂y i sp艂ywa艂y po stali... Co za g艂upstwa, my艣la艂 Wiktor, to zupe艂nie co艣 innego, to nie teraz, widzia艂em tamto, ale tamto by艂o bardzo dawno, teraz jest zupe艂nie inaczej...

...Odchodzi艂y rado艣nie, deszcz by艂 ich przyjacielem, weso艂o cz艂apa艂y po ka艂u偶ach ciep艂ymi, bosymi stopami, weso艂o rozmawia艂y i 艣piewa艂y, i nie ogl膮da艂y si臋, poniewa偶 o wszystkim ju偶 zapomnia艂y, mia艂y przed sob膮 tylko przysz艂o艣膰 dlatego zapomnia艂y na zawsze o swoim st臋kaj膮cym, chrapi膮cym w przedrannej godzinie mie艣cie, o tym skupisku pluskiew, gnie藕dzie ma艂ostkowych intryg i nikczemnych pragnie艅, brzemiennym w potworne zbrodnie, bezustannie wyrzucaj膮cym z siebie zbrodnie i zbrodnicze zamierzenia, tak jak kr贸lowa mr贸wek nieprzerwanie wyrzuca z siebie jajka, odesz艂y szczebiocz膮c i rozmawiaj膮c, i znik艂y we mgle, a my, pijani, nadal zach艂ystujemy si臋 st臋ch艂ym powietrzem w艣r贸d obrzydliwych koszmar贸w, kt贸rych one nigdy nie widzia艂y i nigdy nie zobacz膮...

Wci膮gn膮艂 spodnie, skacz膮c na jednej nodze, kiedy zadr偶a艂y szyby i niskie, mechaniczne wycie dotar艂o do pokoju. Teddy rzuci艂 si臋 do okna, ale za oknem by艂 ci膮gle ten sam deszcz, pusta mokra ulica i samotny cyklista - mokry brezentowy worek z wysi艂kiem poruszaj膮cy peda艂ami. A szyby dr偶a艂y i podzwania艂y nadal, a niski, 偶a艂o艣liwy ryk nie ustawa艂 i po minucie do艂膮czy艂o do niego urywane, sm臋tne buczenie.

- Idziemy - powiedzia艂a Diana. By艂a ju偶 w p艂aszczu.

- Nie, poczekaj - powiedzia艂 Teddy. - Wiktor, masz bro艅? Jakikolwiek pistolet, automat?... Masz?

Wiktor nie odpowiedzia艂, z艂apa艂 sw贸j p艂aszcz i we tr贸jk臋 zbiegli po schodach do hallu, zupe艂nie pustego, bez portiera oraz recepcjonisty. Wyda艂o si臋, 偶e w hotelu nie ma ju偶 偶ywej duszy, tylko w restauracji, przy stoliku siedzia艂 R. Kwadryga, kt贸ry ze zdumieniem kr臋ci艂 g艂ow膮 i najwidoczniej od dawna oczekiwa艂 艣niadania. Wybiegli na ulic臋, gdzie sta艂a ci臋偶ar贸wka Diany i wszyscy troje wsiedli do kabiny. Diana usiad艂a przy kierownicy i pop臋dzili przez miasto. Diana milcza艂a, Wiktor pali艂, staraj膮c si臋 zebra膰 my艣li, Teddy za艣 p贸艂g艂osem wci膮偶 wyrzuca艂 z siebie potok nieprawdopodobnych przekle艅stw. Nawet Wiktor nie rozumia艂 znaczenia wielu s艂贸w, poniewa偶 takie s艂owa m贸g艂 zna膰 tylko Teddy - szczur z przytu艂ku, wychowanek portowych slums贸w, potem handlarz narkotykami, potem wykidaj艂o w domu publicznym, potem 偶o艂nierz plutonu grzebi膮cego zw艂oki, potem bandyta i maruder, a potem barman, barman, barman, i znowu barman.

Ludzi w mie艣cie prawie nie by艂o wida膰, tylko na rogu S艂onecznej Diana przyhamowa艂a, 偶eby zabra膰 sp艂oszon膮 par臋 ma艂偶e艅sk膮. Niskie wycie syren przeciwlotniczych i piskliwe zawodzenie fabrycznych nie ustawa艂o i by艂o co艣 apokaliptycznego w tym j臋ku mechanicznych g艂os贸w nad bezludnym miastem. A偶 艣ciska艂o w 艣rodku i cz艂owiek chcia艂 gdzie艣 biec, ni to ukry膰 si臋, ni to strzela膰 i nawet 鈥淏racia w sapiencji" na stadionie kopali pi艂k臋 bez zwyk艂ego entuzjazmu, niekt贸rzy za艣 rozgl膮dali si臋 na boki z otwartymi ustami jakby pr贸buj膮c cokolwiek zrozumie膰.

Na szosie, za miastem ludzi by艂o coraz wi臋cej. Niekt贸rzy szli pieszo, zach艂ystuj膮c si臋 deszczem, 偶a艂osni, przera偶eni, nie zdaj膮c sobie sprawy co robi膮 i po co. Inni jechali na rowerach i te偶 ju偶 tracili si艂y, poniewa偶 trzeba by艂o jecha膰 pod wiatr. Kilkakrotnie ci臋偶ar贸wka mija艂a porzucone samochody, zepsute, lub takie, kt贸rym zabrak艂o benzyny; jeden wpad艂 nawet do rowu. Diana zatrzymywa艂a si臋, zabiera艂a wszystkich i bardzo pr臋dko skrzynia okaza艂a si臋 zapchana do ostatniego miejsca. Wiktor z Teddym te偶 przenie艣li si臋 na g贸r臋 ust臋puj膮c miejsca kobiecie z dzieckiem przy piersi i jakiej艣 na wp贸艂 oszala艂ej staruszce. P贸藕niej nawet w skrzyni nie by艂o ju偶 miejsca, Diana przesta艂a si臋 zatrzymywa膰, ci臋偶ar贸wka p臋dzi艂a naprz贸d mijaj膮c i oblewaj膮c potokami wody dziesi膮tki i setki ludzi w臋druj膮cych do leprozorium. Kilkakrotnie ci臋偶ar贸wk臋 wyprzedza艂y furgonetki wype艂nione lud藕mi, motocykli艣ci, a jaka艣 ci臋偶ar贸wka dogoni艂a ich i jecha艂a teraz z ty艂u.

Diana przywyk艂a wozi膰 koniak dla Roschepera, albo p臋dzi膰 pustym samochodem po okolicy dla w艂asnej przyjemno艣ci i w ci臋偶ar贸wce dzia艂y si臋 rzeczy straszne. Wszyscy nie mogli usi膮艣膰, nie by艂o miejsca, i ci, kt贸rzy stali, wczepiali si臋 jeden w drugiego, w g艂owy siedz膮cych, ka偶dy stara艂 si臋 trzyma膰 jak najdalej od bok贸w skrzyni, nikt si臋 nie odzywa艂, wszyscy tylko sapali i kl臋li pod nosem, a jedna kobieta bez przerwy p艂aka艂a. I pada艂 deszcz - taki deszcz jakiego Wiktor nie widzia艂 jeszcze nigdy w 偶yciu, nawet nie wyobra偶a艂 sobie, 偶e na 艣wiecie mo偶e pada膰 taki deszcz - g臋sta, tropikalna ulewa, ale nie ciep艂a, tylko lodowata na wp贸艂 z gradem, kt贸ry porywisty wiatr ni贸s艂 na spotkanie id膮cych. Widoczno艣膰 by艂a 偶adna - pi臋tna艣cie metr贸w z przodu i pi臋tna艣cie z ty艂u, i Wiktor okropnie si臋 ba艂, 偶e Diana kogo艣 potr膮ci na szosie, albo wpadnie na hamuj膮cy samoch贸d. Ale wszystko jako艣 si臋 uda艂o, tylko Wiktorowi kto艣 mocno nadepn膮艂 na nog臋, kiedy wszyscy polecieli na siebie po raz ostatni i ci臋偶ar贸wk臋 zarzuci艂o przed skupiskiem samochod贸w stoj膮cych pod bram膮 leprozorium.

Zapewne zgromadzi艂o si臋 tu ca艂e miasto. Deszcz w tym miejscu nie pada艂 i mo偶na by艂o pomy艣le膰, 偶e miasto przybieg艂o tu ratuj膮c si臋 przed potopem. Na prawo i na lewo od szosy, jak daleko si臋ga艂 wzrok, wzd艂u偶 ogrodzenia z drutu kolczastego sta艂 wielotysi臋czny t艂um, w kt贸rym ton臋艂y rozrzucone tu i 贸wdzie puste samochody - luksusowe kr膮偶owniki szos, mocno zu偶yte kabriolety z brezentowymi dachami, ci臋偶ar贸wki, autobusy i nawet jeden samobie偶ny d藕wig, na ramieniu kt贸rego siedzia艂o kilku ludzi. Nad t艂umem wisia艂 g艂uchy szum, czasami rozlega艂y si臋 przera藕liwe krzyki.

Wszyscy wyskoczyli z ci臋偶ar贸wki i Wiktor od razu straci艂 z oczu Dian臋 i Teddyego. Wok贸艂 by艂y same nieznajome twarze, ponure, rozw艣cieczone, zdumione, p艂acz膮ce, krzycz膮ce, z oczami w s艂up, nieprzytomne, szczerz膮ce z臋by... Wiktor spr贸bowa艂 przedosta膰 si臋 do bramy, ale po kilku krokach beznadziejnie uwi膮z艂. Ludzie stali nieruchom膮 艣cian膮, nikt nie zamierza艂 ust臋powa膰 miejsca, mo偶na ich by艂o pcha膰, kopa膰, bi膰, nawet si臋 nie odwracali, tylko wciskali g艂owy w ramiona i za wszelk膮 cen臋 starali si臋 przesun膮膰 naprz贸d, naprz贸d, bli偶ej bramy, bli偶ej swoich dzieci, stawali na palcach, wyci膮gali szyje i nic nie by艂o wida膰 poza ko艂ysz膮cym si臋 morzem kaptur贸w i kapeluszy.

- Bo偶e, za co? Czym tak strasznie zgrzeszyli艣my, o Bo偶e?

- 艢cierwa! Dawno trzeba by艂o ich wyr偶n膮膰. M膮drzy ludzie zawsze m贸wili...

- A gdzie burmistrz? Co on u diab艂a robi? Gdzie jest policja? Gdzie te wszystkie grube 艣winie?

- Sym, zaraz mnie zadepcz膮... Sym, dusz臋 si臋! Och, Sym...

- Czego im brakowa艂o? Niczego dla nich nie 偶a艂owali艣my... Odejmowali艣my sobie od ust ostatni k臋s, chodzili艣my jak 艂achmaniarze, 偶eby tylko je ubra膰 i obu膰...

- Zebra膰 si臋 do kupy i rraz! Brama wyleci...

- Ja go w 偶yciu palcem nie tkn臋艂am. Widzia艂am, jak pan za swoim lata艂 z pasem, ale u nas w domu nigdy nic takiego...

- Widzia艂e艣 karabiny maszynowe? A to niby po co, 偶eby do ludzi strzela膰? Za to, 偶e my po sw贸j e dzieci?

- M贸j Municzka! Municzka! Municzka! Municzka!

- C贸偶 to si臋 wyrabia, panowie? Przecie偶 to jaki艣 ob艂臋d. Gdzie to widziane?

- To nic, Legia im jeszcze poka偶e... S膮 tam z ty艂u, rozumiesz? Otworz膮 nam bram臋, a my wszyscy razem...

- A karabiny maszynowe widzia艂e艣? O to w艂a艣nie chodzi...

- Pu艣膰cie mnie! Przepu艣膰cie mnie, s艂yszycie! Tam jest moja c贸rka!

- Dawno si臋 ju偶 zbiera艂y, sama zauwa偶y艂am, tylko ba艂am si臋 zapyta膰.

- A mo偶e nic im nie b臋dzie? Przecie偶 to nie jakie艣 bestie i pomimo wszystko nie okupanci, nie na rozwa艂k臋 posz艂y, nie do piec贸w...

- Zabij臋, gard艂o przegryz臋!

- Ta - ak, widocznie jedno wielkie g贸wno z nas zosta艂o, je艣li rodzone dzieci od nas odesz艂y do tych zara偶onych... Nie gadaj g艂upstw, same odesz艂y, nikt ich sil膮 nie zmusza艂...

- Ej, kto ma bro艅? Wychodzi膰! Kto ma bro艅, niech wychodzi, powtarzam! Zbiera膰 si臋 tu przy mnie! Wszyscy do mnie, tu jestem!

- To s膮 moje dzieci, m贸j panie, moje w艂asne i b臋d臋 nimi rz膮dzi艂 tak jak mi si臋 podoba!

- Gdzie jest policja, o Bo偶e!

- Trzeba wys艂a膰 telegram do pana prezydenta! Pi臋膰 tysi臋cy podpis贸w - to nie w kij dmucha艂!

- Kobiet臋 zadusili! Odsu艅 si臋, m贸wi臋 draniu! Nie widzisz?

- Municzka! M贸j Municzka! Municzka!

- G贸wno warte s膮 te wszystkie petycje. Nie lubi膮 u nas petycji. Jeszcze dostaniemy t膮 petycj膮 po uszach...

- Otwiera膰 bram臋, twoja ma膰! Mokrzaki parszywe! 艢cierwa!

- Bram臋!

Wiktor zawr贸ci艂. By艂o to trudne, kilkakrotnie uderzono go. ale mimo wszystko wydosta艂 si臋, odnalaz艂 ci臋偶ar贸wk臋 i znowu wdrapa艂 si臋 na g贸r臋. Nad leprozorium wisia艂a mg艂a i dziesi臋膰 metr贸w za ogrodzeniem nie by艂o ju偶 nic wida膰. Brama by艂a zamkni臋ta, przed ni膮, na pustej przestrzeni, stali rozkraczeni 偶o艂nierze s艂u偶by wewn臋trznej w he艂mach nasuni臋tych na oczy - by艂o ich mniej wi臋cej dziesi臋ciu. Przed wej艣ciem do wartowni unosz膮c si臋 na palcach ze zdenerwowania, nat臋偶aj膮c g艂os wykrzykiwa艂 co艣 do t艂umu oficer, ale nie spos贸b go by艂o us艂ysze膰. Nad dachem wartowni, niczym olbrzymia eta偶erka, wznosi艂a si臋 we mgle drewniana wie偶a i na jej g贸rnej platformie sta艂 karabin maszynowy i kr臋cili si臋 m臋偶czy藕ni w " szarych mundurach. Nast臋pnie tam, za ogrodzeniem, ledwie dos艂yszalnie pobrz臋kuj膮c 偶elazem przejecha艂 wzd艂u偶 drut贸w transporter opancerzony, podskoczy艂 kilka razy na wybojach i znikn膮艂 we mgle. Na widok transportera t艂um przycich艂, tak 偶e nawet mo偶na by艂o us艂ysze膰 wysilone okrzyki oficera (鈥... Spok贸j... mam rozkaz... do dom贸w...") a potem t艂um znowu zahucza艂, wyda艂 pomruk i zarycza艂.

Przed bram膮 zacz膮艂 si臋 jaki艣 ruch. W艣r贸d ciemnych, granatowych i szarych p艂aszczy zal艣ni艂y dobrze znane miedziane he艂my i z艂ote koszule. Pojawi艂y si臋 w t艂umie jak plamy 艣wiat艂a, przedziera艂y si臋 na woln膮 przestrze艅 i tam 艂膮czy艂y w 偶贸艂toz艂ot膮 mas臋. Ch艂opcy jak d臋by - w z艂otych koszulach do kolan, przepasani szerokimi, oficerskimi pasami o szerokich sprz膮czkach, w b艂yszcz膮cych miedzianych he艂mach, dzi臋ki kt贸rym 偶o艂nierzy Legii nazywano po prostu stra偶akami - mieli te偶 kr贸tkie, masywne pa艂ki i niezliczon膮 ilo艣膰 emblemat贸w Legii - na sprz膮czce, na lewym r臋kawie, na piersi, na pa艂ce, na he艂mie, emblemat na mordzie, za sam膮 mord臋 pi臋膰 lat bez s膮du, na sportowej, muskularnej mordzie o wilczych oczach... i znaczki, gwiazdozbiory znaczk贸w. Znaczek strzelca wyborowego i Wyborowego spadochroniarza, i Wyborowego nurka i jeszcze znaczki z portretem pana prezydenta, i jego zi臋cia, za艂o偶yciela Legii, i jego syna oberszefa Legii... i u ka偶dego w kieszeni granat z gazem 艂zawi膮cym, a je偶eli chocia偶 jeden z tych ba艂wan贸w w porywie chuliga艅skiego entuzjazmu rzuci taki granat - odezwie si臋 karabin maszynowy na wie偶yczce, karabiny maszynowe transportera, automaty 偶o艂nierzy i b臋d膮 strzela膰 do t艂umu, do t艂umu, a nie do z艂otych koszul. Legia formowa艂a ju偶 szereg przed 偶o艂nierzami, wzd艂u偶 szeregu biega艂 machaj膮c pa艂k膮 Flamenco Juventa, bratanek, i Wiktor ju偶 z rozpacz膮 zaczai si臋 ogl膮da膰 dooko艂a nie wiedz膮c co robi膰, ale wtedy oficerowi przyniesiono z wartowni megafon. Oficer strasznie si臋 ucieszy艂, nawet si臋 u艣miechn膮艂 i zarycza艂 piorunowym g艂osem, ale zd膮偶y艂 tylko rykn膮膰 鈥淯waga! Prosz臋 wszystkich zgromadzonych ...", kiedy megafon widocznie znowu si臋 zepsu艂, oficer poblad艂, dmuchn膮艂 w tub臋, a Flamenco Juventa, kt贸ry nawet przygotowa艂 si臋 do wys艂uchania, ze zdwojon膮 energi膮 zacz膮艂 biega膰 i wymachiwa膰 pa艂k膮. T艂um nagle gro藕nie zahucza艂 - wydawa艂o si臋, 偶e krzykn臋li wszyscy razem i ci kt贸rzy krzyczeli ju偶 przedtem, i ci kt贸rzy do tej pory milczeli albo po prostu rozmawiali, albo p艂akali, albo modlili si臋 i Wiktor te偶 zaczai krzycze膰 nieprzytomny z przera偶enia na my艣l o tym co si臋 zaraz wydarzy. 鈥淶abra膰 tych ba艂wan贸w! - krzycza艂 - Zabra膰 stra偶ak贸w! To 艣mier膰! Nie wolno! Diana!" Nie wiadomo kto i co krzycza艂 W t艂umie, ale t艂um do tej chwili nieruchomy, zaczai r贸wnomiernie ko艂ysa膰 si臋 jak p贸艂misek gigantycznej galarety. Oficer upu艣ci艂 megafon i zaczai cofa膰 si臋 do drzwi wartowni, twarze 偶o艂nierzy pod he艂mami sta艂y si臋 twarzami rozjuszonych zwierz膮t, na g贸rze, na wie偶yczce, nikt si臋 ju偶 nie rusza艂, wszyscy znieruchomieli przy karabinie. I wtedy rozleg艂 si臋 G艂os.

By艂 jak grzmot, dobiega艂 ze wszystkich stron jednocze艣nie i od razu zag艂uszy艂 wszystkie pozosta艂e d藕wi臋ki. By艂 spokojny, nawet melancholijny, pobrzmiewa艂o w nim bezgraniczne znudzenie, bezgraniczna pob艂a偶liwo艣膰, jakby przemawia艂 kto艣 ogromny, wynios艂y, stoj膮cy ty艂em do natr臋tnego t艂umu, kto艣 kto m贸wi przez rami臋 oderwany na chwil臋 od wa偶nych spraw z powodu irytuj膮cych g艂upstw.

- Przesta艅cie wreszcie krzycze膰 - powiedzia艂 G艂os. - Przesta艅cie wymachiwa膰 r臋kami i odgra偶a膰 si臋.

Czy to doprawdy takie trudne - przesta膰 gada膰 i przez chwil臋 spokojnie pomy艣le膰? Przecie偶 艣wietnie wiecie, 偶e wasze dzieci odesz艂y od was dlatego, 偶e same tego chcia艂y, nikt ich nie zmusza艂, nikt nie ci膮gn膮艂 za ko艂nierz. Odesz艂y dlatego, 偶e obrzydli艣cie im doszcz臋tnie i ostatecznie. One nie chc膮 ju偶 d艂u偶ej 偶y膰 tak jak 偶yjecie wy i wasi przodkowie. Nadzwyczaj lubicie na艣ladowa膰 swoich przodk贸w i uwa偶acie, 偶e to jedna z waszych zalet - ale one uwa偶aj膮 inaczej. Nie chc膮 wyrosn膮膰 na pijak贸w i rozpustnik贸w, ludzi ma艂odusznych, konformist贸w i niewolnik贸w, nie chc膮, 偶eby zdobiono z nich przest臋pc贸w, nie chc膮 waszych rodzin i waszego pa艅stwa.

G艂os umilk艂 na chwil臋. Przez ca艂膮 minut臋 nie by艂o s艂ycha膰 ani jednego d藕wi臋ku - tylko jaki艣 szelest, jakby szele艣ci艂a mg艂a pe艂zn膮c nad ziemi膮. Potem G艂os przem贸wi艂 znowu:

- Mo偶ecie by膰 zupe艂nie spokojni o swoje dzieci. B臋dzie im dobrze - lepiej ni偶 z wami i znacznie lepiej, ni偶 wam samym. Dzisiaj nie mog膮 was przyj膮膰, ale od jutra - przychod藕cie. W Ko艅skiej Dolinie zostanie przygotowany Dom Spotka艅 i od trzeciej po po艂udniu mo偶ecie przychodzi膰 cho膰by codziennie. Codziennie o p贸艂 do trzeciej z placu miejskiego b臋d膮 odchodzi膰 trzy autobusy. To za ma艂o, w ka偶dym razie na jutro - niech wasz burmistrz zatroszczy si臋 o dodatkowy transport.

G艂os zamilk艂 znowu. T艂um sta艂 nieruchomym murem. Ludzie jakby bali si臋 poruszy膰.

- Tylko we藕cie pod uwag臋 - ci膮gn膮艂 G艂os. - To od was samych zale偶y czy dzieci zechc膮 si臋 z wami spotyka膰. W pierwszych dniach mo偶emy jeszcze je nak艂oni膰, aby przychodzi艂y na widzenia, nawet je偶eli nic b臋d膮 mia艂y na to ochoty... ale potem... to ju偶 jak tam si臋 sami z nimi dogadacie. A teraz rozejd藕cie si臋 Przeszkadzacie i nam, i dzieciom, i sobie. Bardzo wam radz臋, pomy艣lcie, spr贸bujcie pomy艣le膰, co mo偶ecie da膰 swoim dzieciom. Przyjrzyjcie si臋 sobie. Wydali艣cie je na 艣wiat i okaleczacie je na sw贸j obraz i podobie艅stwo. Pomy艣lcie i o tym, ale teraz wracajcie do dom贸w.

T艂um pozosta艂 nieruchomy. By膰 mo偶e pr贸bowa艂 my艣le膰. W ka偶dym razie Wiktor pr贸bowa艂. By艂y to oderwane my艣li. Nawet nie my艣li, lecz po prostu strz臋py wspomnie艅, fragmenty rozm贸w, g艂upia, umalowana twarz Loli. A mo偶e jednak lepiej skrobank臋? Po co nam to teraz... Ojciec z wargami dr偶膮cymi z w艣ciek艂o艣ci... Ja z ciebie zrobi臋 cz艂owieka, parszywy szczeniaku, sk贸r臋 z ciebie zedr臋... Okaza艂o si臋, 偶e mam dwunastoletni膮 c贸rk臋, czy mo偶esz pom贸c mi jako艣 j膮 urz膮dzi膰 w mie艣cie w przyzwoitym miejscu?... Irma z ciekawo艣ci膮 patrzy na rozmam艂anego Roschepera... nie na Roschepera tylko na mnie... w艂a艣ciwie jest mi nawet wstyd, ale co ona tam rozumie, smarkata? Marsz na miejsce! Masz tu lalk臋, 艂adna lalka? Jeste艣 jeszcze ma艂a, dowiesz si臋 jak doro艣niesz...

- No i dlaczego stoicie? - zapyta艂 piorunowy G艂os. - Odejd藕cie!. Nadlecia艂 ci臋偶ki, zimny wiatr, uderzy艂 w twarz i ucich艂.

- No, id藕cie ju偶 - powiedzia艂 G艂os.

I ponownie nadlecia艂 wiatr ju偶 prawie zupe艂nie materialny, jak ci臋偶ka wilgotna d艂o艅, kt贸ra leg艂a na twarzy, popchn臋艂a - i znik艂a. Wiktor otar艂 policzki i zobaczy艂, 偶e t艂um si臋 cofa. Kto艣 g艂o艣no krzykn膮艂, rozleg艂y si臋 d藕wi臋cz膮ce do艣膰 niepewnie nawo艂ywania, wok贸艂 samochod贸w i autobus贸w powsta艂y niewielkie wiry. Ludzie zacz臋li ze wszystkich stron wdrapywa膰 si臋 do skrzyni ci臋偶ar贸wki, wszyscy pocz臋li si臋 艣pieszy膰, rozpycha膰, t艂oczy膰 w drzwiach samochod贸w, niecierpliwie rozdziela膰 sczepione kierownicami rowery, zawarcza艂y silniki, wielu ludzi odchodzi艂o pieszo, cz臋sto ogl膮daj膮c si臋, ale nie patrzyli ani na 偶o艂nierzy, ani na karabin maszynowy na wie偶y, nie na transporter, kt贸ry w艂a艣nie podjecha艂 z 艂oskotem 偶elaza i stan膮艂 na widocznym miejscu. Wiktor wiedzia艂, dlaczego ludzie si臋 odwracaj膮 i dlaczego si臋 艣piesz膮, pali艂y go policzki i je偶eli czegokolwiek si臋 ba艂, to tego, 偶e G艂os znowu powie: 鈥淚d藕cie"! i znowu ci臋偶ka wilgotna d艂o艅 z odraz膮 legnie na jego twarzy.

Grupka kretyn贸w w z艂otych koszulach wci膮偶 jeszcze niepewnie drepta艂a przed bram膮, ale by艂o ich ju偶 mniej, do pozosta艂ych za艣 podszed艂 oficer i wrzasn膮艂 na nich - imponuj膮cy, pewny siebie, spe艂niaj膮cy przyjemny obowi膮zek i oni r贸wnie偶 cofn臋li si臋, nast臋pnie zawr贸cili i powlekli precz, zbieraj膮c po drodze rzucone na ziemi臋 szare, granatowe; ciemne p艂aszcze, i oto ju偶 nie pozosta艂a ani jedna z艂ota plama, obok przeje偶d偶a艂y autobusy, samochody osobowe, a ludzie w skrzyni ci臋偶ar贸wki rozgl膮dali si臋 niespokojnie i pytali jeden drugiego: 鈥淕dzie jest kierowca?"

Potem nie wiadomo sk膮d wynurzy艂a si臋 Diana, Diana Gniewna stan臋艂a na stopniu, spojrza艂a w g贸r臋, po czym krzykn臋艂a surowo: 鈥淭ylko do skrzy偶owania! Samoch贸d jedzie do sanatorium!" i nikt nie o艣mieli艂 si臋 zaprotestowa膰, wszyscy byli wyj膮tkowo cisi i zgadzali si臋 na wszystko. Teddy nie pojawi艂 si臋 do kopca, prawdopodobnie zabra艂 si臋 innym samochodem. Diana zakr臋ci艂a i pojechali znajom膮 betonow膮 szos膮 mijaj膮c grupy pieszych oraz rowerzyst贸w, a ich z kolei wyprzedza艂y przeci膮偶one samochody osobowe, z j臋kiem przysiadaj膮ce na amortyzatorach. Deszcz nie pada艂, by艂a tylko mg艂a i m偶y艂 drobny kapu艣niaczek. Deszcz zacz膮艂 si臋 dopiero wtedy, kiedy Diana podjecha艂a do skrzy偶owania, ludzie wysiedli, a Wiktor przesiad艂 si臋 do szoferki.

Oboje milczeli do samego sanatorium.

Diana od razu posz艂a do Roschepera - tak przynajmniej powiedzia艂a - Wiktor za艣 zrzuciwszy p艂aszcz uwali艂 si臋 na 艂贸偶ko w swoim pokoju, zapali艂 papierosa i zacz膮艂 gapi膰 si臋 w sufit. By膰 mo偶e godzin臋, by膰 mo偶e dwie, bez przerwy pali艂, wierci艂 si臋 na 艂贸偶ku, wstawa艂, spacerowa艂 po pokoju, bezmy艣lnie wygl膮da艂 przez okno, zasuwa艂 i odsuwa艂 portiery, pil wod臋 z kranu, poniewa偶 m臋czy艂o go pragnienie i znowu pada艂 na 艂贸偶ko.

...Upokorzenie, my艣la艂. Tak, oczywi艣cie. Bili po twarzy, wymy艣lali od 艂obuz贸w, jak ostatniemu 偶ebrakowi, ale pomimo wszystko to byli ojcowie i matki, pomimo wszystko kochali swoje dzieci, mogli je bi膰, ale gotowi byli odda膰 za nie 偶ycie, demoralizowali swoim przyk艂adem, ale przecie偶 nieumy艣lnie, lecz przez swoj膮 ciemnot臋,... matki rodzi艂y je w b贸lach, ojcowie karmili i ubierali, przecie偶 byli dumni ze swoich dzieci, chwalili si臋 nimi, cz臋sto je wyklinali, ale nie wyobra偶ali sobie bez nich 偶ycia... i rzeczywi艣cie, teraz ich 偶ycie zrobi艂o si臋 puste, nic im przecie偶 nie zosta艂o. Czy wolno wi臋c traktowa膰 ich a偶 tak okrutnie, tak zimno, tak pogardliwie, tak rozumnie i jeszcze na po偶egnanie nak艂a艣膰 po pysku...

...Czy偶by naprawd臋, u diabla, obrzydliwe jest wszystko, co pozosta艂o w cz艂owieku od zwierz臋cia? Nawet macierzy艅stwo, nawet u艣miech Madonny, czu艂e, serdeczne r臋ce podaj膮ce pier艣 niemowl臋ciu... Tak, oczywi艣cie, instynkt i cala religia zbudowana na instynkcie... pewnie ca艂e nieszcz臋艣cie polega na tym, 偶e t臋 religi臋 pr贸buje si臋 przenie艣膰 na wychowanie, to znaczy na takie dziedziny, z kt贸rymi instynkty nie maj膮 ju偶 nic wsp贸lnego, a je偶eli maj膮, to przynosz膮 wy艂膮cznie szkod臋... dlatego 偶e wilczyca m贸wi wilcz臋tom: 鈥淜膮sajcie jak ja" i to wystarczy, zaj臋czyca uczy swoje zaj膮czki: 鈥淯ciekajcie tak jak ja" i to tak偶e wystarczy, ale cz艂owiek uczy swoje ma艂e: 鈥淢y艣l tak jak ja" i to ju偶 jest zbrodnia... No a ci, jak im tam - mokrzaki, gady, zarazy, wszystko co kto chce, ale na pewno nie ludzie, co najmniej nadludzie - jak oni to robi膮? Najpierw: 鈥淧rzyjrzyj si臋, jak my艣leli przed tob膮, zobacz co z tego wysz艂o, wysz艂o niedobrze, dlatego, 偶e to i to, a powinno by膰 tak i tak. Zobaczy艂e艣? A teraz zacznij my艣le膰 sam, my艣l co zrobi膰, 偶eby nie wysz艂o to i to, tylko tak i tak". Tylko, 偶e ja nie wiem, czym jest to i to, i co to jest tak i tak, a w og贸le wszystko to ju偶 by艂o, wszystko to ju偶 wypr贸bowali艣my, zrealizowali si臋 poszczeg贸lni 艣wietni ludzie, ale przewa偶aj膮ce masy pcha艂y si臋 star膮 drog膮, nigdzie nie skr臋caj膮c, zwyczajnie, po naszemu... Zreszt膮 jak cz艂owiek ma wychowywa膰 swoje ma艂e, kiedy jego ojciec nie wychowywa艂 go, tylko tresowa艂: 鈥淜膮saj jak ja, chowaj si臋 tak jak ja", i tak samo tresowa艂 ojca dziad, dziada pradziad, i dalej do tej pierwszej jaskini, do kosmatych nosicieli oszczep贸w, po偶eraczy mamut贸w. 呕al mi tych bezw艂osych potomk贸w, 偶al mi ich, bo 偶al mi samego siebie, ale tamci maj膮 to gdzie艣, nie jeste艣my im w og贸le potrzebni, nie zamierzaj膮 nas reedukowa膰, nie zamierzaj膮 nawet burzy膰 starego 艣wiata, stary 艣wiat ich nie interesuje, maj膮 swoje sprawy, a od starego 艣wiata 偶膮daj膮 tylko jednego - 偶eby si臋 od nich odczepi艂. Teraz sta艂o si臋 to mo偶liwe, teraz mo偶na handlowa膰 ideami, mamy teraz pot臋偶nych kupc贸w idei, oni b臋d膮 ci臋 chroni膰, zap臋dz膮 ca艂y 艣wiat za druty kolczaste, 偶eby stary 艣wiat ci nie przeszkadza艂, b臋d膮 ci臋 karmi膰, b臋d膮 ci臋 piel臋gnowa膰... b臋d膮 w spos贸b najbardziej ugrzeczniony ostrzy膰 top贸r, kt贸rym odr膮bujesz ga艂膮藕, na kt贸rej oni zasiadaj膮 b艂yskaj膮c orderami i szamerunkami.

...I do diab艂a, to jest na sw贸j spos贸b wspania艂e - wszystko ju偶 wypr贸bowano, tylko tego jeszcze nie wypr贸bowano - zimny wych贸w bez s艂odkiego szczebiotu, bez 艂ez... chocia偶 co ja tu wymy艣lam, sk膮d mog臋 wiedzie膰 jak wygl膮da to ich wychowanie... ale wszystko jedno - okrucie艅stwo i pogard臋 wida膰 go艂ym okiem... Nic im z tego nie wyjdzie, dlatego 偶e - no dobrze, intelekt, my艣lcie, uczcie si臋, analizujcie - ale co z r臋kami matki, czu艂ymi d艂o艅mi, kt贸re koj膮 b贸l i ogrzewaj膮 艣wiat. I k艂uj膮cy zarost ojca, kt贸ry bawi si臋 w wojn臋 i w tygrysa, uczy si臋 boksowa膰, jest najsilniejszy i wszystko wie? A przecie偶 to te偶 by艂o! Nie tylko wrzaskliwe (albo ciche) k艂贸tnie rodzic贸w, nie tylko pasek i pijany be艂kot, nie tylko bezsensowne targanie za uszy na zmian臋 z nag艂ym i niepoj臋tym deszczem cukierk贸w i miedziak贸w na kino... Zreszt膮, sk膮d ja mog臋 wiedzie膰 - mo偶e oni maj膮 jaki艣 ekwiwalent tego dobrego, co zawiera w sobie macierzy艅stwo i ojcostwo... jak Irma patrzy艂a na tego mokrzaka! jakim trzeba by膰, 偶eby na ciebie tak patrzono... i w ka偶dym razie ani Bol-Kunac, ani Irma, ani pryszczaty nihilista - demaskator nigdy nie w艂o偶膮 z艂otych koszul, a czy to ma艂o? Do diabla - niczego wi臋cej od ludzi nie wymagam!

.. .Nie tak pr臋dko, powiedzia艂 do siebie. Znajd藕 najwa偶niejsze. Jeste艣 z nimi, czy przeciwko nim? Jest jeszcze trzecie wyj艣cie - mie膰 wszystko w nosie. Ale mnie nie jest wszystko jedno. Ach, jak ja bym chcia艂 by膰 cynikiem, jak 艂atwo, prosto i przyjemnie jest by膰 cynikiem!... no, co艣 takiego - przez ca艂e 偶ycie robi膮 ze mnie cynika, staraj膮 si臋, nie 偶a艂uj膮c si艂 i 艣rodk贸w, ku艂, najpi臋kniejszych frazes贸w, papieru, nie 偶a艂uj膮 pi臋艣ci, nie 偶a艂uj膮 ludzi, niczego im nie 偶al, 偶ebym tylko zosta艂 cynikiem - a ja nic... No dobrze, ju偶 dobrze. Ale jednak - jestem za czy przeciw? Oczywi艣cie przeciw - nie znosz臋 lekcewa偶enia, nienawidz臋 elit, nienawidz臋 wszelkiej nietolerancji, i nie lubi臋, och, jak ja nie lubi臋, kiedy mnie bij膮 po mordzie i wyganiaj膮 precz... I jestem za, poniewa偶 lubi臋 ludzi m膮drych, utalentowanych, nienawidz臋 g艂upc贸w, nienawidz臋 t臋pak贸w, nienawidz臋 z艂otych koszul, faszyst贸w i jest jasne, 偶e do niczego nie dojd臋, zbyt ma艂o o nich wiem, a z tego co wiem, co widzia艂em sam, rzuca si臋 w oczy raczej to, co z艂e - okrucie艅stwo, pogarda, odcz艂owieczenie, wreszcie fizyczna szpetota... A w rezultacie - z nimi jest Diana, kt贸r膮 kochani, i Irma, kt贸r膮 kocham, i Golem, kt贸rego szanuj臋, i Bol-Kunac, i pryszczaty nihilista... a kto jest przeciw? Burmistrz jest przeciw, to stare 艣cierwo, faszysta i demagog, i ta sprzedajna gnida policmajster, i Roscheper Nant, i ta idiotka Lola, ta banda w z艂otych koszulach, i Fawor... Co prawda, z drugiej strony - jest z nimi ten wysoki zawodowiec, a tak偶e niejaki genera艂 Pferd - nie znosz臋 genera艂贸w, przeciwko za艣 Teddy i z pewno艣ci膮 jeszcze wielu takich jak Teddy... Tak, wi臋kszo艣ci膮 g艂os贸w niczego si臋 tu nie rozwi膮偶e. To co艣 w rodzaju demokratycznych wybor贸w - wi臋kszo艣膰 zawsze popiera 艂obuz贸w...

Oko艂o drugiej przysz艂a Diana, Diana Zwyczajna i Weso艂a w ciasno przepasanym bia艂ym fartuchu, uczesana i podmalowana.

- Jak idzie praca? - zapyta艂a.

- P艂on臋 - odpowiedzia艂. - Spalam si臋, 艣wiec膮c innym.

- Fakt, du偶o dymu. Cho膰by艣 okno otworzy艂... Chcesz je艣膰?

- Tak, do diab艂a! - odpar艂 Wiktor. Przypomnia艂 sobie, 偶e nie jad艂 艣niadania.

- Do diab艂a, w takim razie idziemy!

Zeszli do jadalni. Przy d艂ugich sto艂ach, w solennym milczeniu ch艂eptali dietetyczn膮 zup臋 鈥淏racia w sapiencji", poczerniali z fizycznego zm臋czenia. Gruby trener w opi臋tym granatowym swetrze chodzi艂 za ich plecami, klepa艂 po ramionach, targa艂 im czupryny i uwa偶nie zagl膮da艂 do talerzy.

- Poznam ci臋 teraz z pewnym cz艂owiekiem - oznajmi艂a Diana. - Zjemy razem obiad.

- Co to za jeden? - z niezadowoleniem zapyta艂 Wiktor. Mia艂 ochot臋 milcze膰 przy jedzeniu.

- M贸j m膮偶 - odrzek艂a Diana. - M贸j by艂y m膮偶.

- Aha - powiedzia艂 Wiktor. - Aha. No c贸偶... Bardzo mi milo.

Co te偶 przysz艂o jej do g艂owy, pomy艣la艂 sm臋tnie. I komu to potrzebne. Popatrzy艂 偶a艂o艣nie na Dian臋, ale ju偶 zmierzali szybko do s艂u偶bowego stolika w k膮cie sali. M膮偶 wsta艂 na ich powitanie, 偶贸艂tosk贸ry, garbatonosy, w ciemnym garniturze i w czarnych r臋kawiczkach. Nie poda艂 Wiktorowi r臋ki, tylko sk艂oni艂 si臋 i powiedzia艂 nieg艂o艣no:

- Dzie艅 dobry, ciesz臋 si臋, 偶e pana widz臋.

- Baniew - przedstawi艂 si臋 Wiktor z fa艂szyw膮 serdeczno艣ci膮, kt贸ra go zawsze ogarnia艂a na widok m臋偶贸w.

- My si臋 w艂a艣ciwie ju偶 znamy - stwierdzi艂 m膮偶. - Jestem Zurtzmansor.

- Ach tak! - zawo艂a艂 Wiktor. - Ale偶 oczywi艣cie! Musz臋 si臋 panu przyzna膰, 偶e moja pami臋膰... - zamilk艂. - Chwileczk臋 - zapyta艂. - Jaki Zurtzmansor?

- Pawe艂 Zurtzmansor. Pan zapewne mnie czyta艂, a niedawno nadzwyczaj energicznie walczy艂 pan w mojej obronie w restauracji. Poza tym spotkali艣my si臋 w jeszcze jednym miejscu w nader niemi艂ych okoliczno艣ciach... Mo偶e usi膮dziemy?

Wiktor usiad艂. No dobrze, pomy艣la艂. Niech tak b臋dzie. To znaczy oni tak wygl膮dali bez przepasek. Kto by pomy艣la艂? Pardon, ale gdzie jego 鈥渙kulary"? Zurtzmansor - nie wiedzie膰 czemu m膮偶 Diany, czyli garbonosy tancerz, graj膮cy tancerza, kt贸ry gra tancerza, kt贸ry tak naprawd臋 jest mokrzakiem, albo nawet czterema mokrzakami naraz, albo nawet pi臋cioma, licz膮c razem z restauracyjnym - Zurtzmansor nie mia艂 鈥渙kular贸w", jakby rozp艂yn臋艂y si臋 po ca艂ej twarzy barwi膮c j膮 na latynoameryka艅ski kolor. Diana z dziwnym, nieomal macierzy艅skim u艣miechem patrzy艂a to na niego, to na swojego m臋偶a. I to by艂o nieprzyjemne. Wiktor poczu艂 co艣 w rodzaju zazdro艣ci, kt贸rej do tej pory nigdy nie doznawa艂, kiedy mia艂 do czynienia z m臋偶ami. Kelnerka przynios艂a zup臋.

- Dzi臋kuj臋 - automatycznie powiedzia艂 Wiktor. Wzi膮艂 艂y偶k臋 i zacz膮艂 je艣膰 nie czuj膮c smaku. Zurtzmansor r贸wnie偶 jad艂, spogl膮daj膮c spode 艂ba na Wiktora - bez u艣miechu, ale z jakim艣 rozbawionym wyrazem twarzy. R臋kawiczek nie zdj膮艂, ale spos贸b w jaki pos艂ugiwa艂 si臋 艂y偶k膮, w jaki 艂ama艂 chleb, u偶ywa艂 serwetki, 艣wiadczy艂 o starannym wychowaniu.

- To znaczy, 偶e jednak jest pan tym s艂awnym Zurtzmansorem - stwierdzi艂 Wiktor - filozofem...

- Obawiam si臋, 偶e nie - odpar艂 Zurtzmansor wycieraj膮c wargi serwetk膮. - Obawiam si臋, 偶e z tym s艂ynnym filozofem mam teraz zwi膮zek nadzwyczaj odleg艂y.

Wiktor nie znalaz艂 odpowiedzi i postanowi艂 od艂o偶y膰 rozmow臋. Ostatecznie, to nie ja jestem inicjatorem spotkania, nie ma co si臋 pcha膰, skoro on chcia艂 si臋 ze mn膮 zobaczy膰, to niech sam zaczyna... Przyniesiono drugie danie. Nadzwyczaj uwa偶nie Wiktor zaczai kroi膰 mi臋so. Przy d艂ugich sto艂ach zgodnie i prostodusznie mlaskano, szcz臋kaj膮c no偶ami i widelcami. A przecie偶 siedz臋 tu jak g艂upi, pomy艣la艂 Wiktor. Brat w sapiencji. Ona prawdopodobnie kocha go do tej pory. Zachorowa艂, musieli si臋 rozsta膰, ale ona nie chcia艂a si臋 rozsta膰, bo inaczej po co by jecha艂a do tej dziury - 偶eby wynosi膰 nocniki Roschepera? I cz臋sto si臋 widuj膮, on zakrada si臋 do sanatorium, zdejmuje opask臋 i ta艅czy z ni膮. Przypomnia艂 sobie, jak oni oboje ta艅czyli - dwa go艂膮beczki. Wszystko jedno. Ona go kocha. A co mnie to obchodzi? Ale przecie偶 jednak obchodzi. Co tu ukrywa膰 - obchodzi. Tylko - co mianowicie? Oni zabrali mi c贸rk臋, ale jestem o ni膮 zazdrosny nie jak ojciec. Odebrali mi kobiet臋, ale jestem zazdrosny o Dian臋 nie jak m臋偶czyzna. .. O do diab艂a, sk膮d takie s艂owa! Zabrali kobiet臋, zabrali c贸rk臋... C贸rk臋, kt贸ra zobaczy艂a mnie po raz pierwszy w dwunastym roku 偶ycia... czy mo偶e w trzynastym. Kobiet臋, kt贸r膮 znam kilka dni... Ale prosz臋 - jestem zazdrosny i to nie jak ojciec i nie jak m臋偶czyzna. Tak, by艂oby znacznie pro艣ciej, gdyby on teraz powiedzia艂: 鈥淪zanowny panie, wiem wszystko, splami艂 pan m贸j honor, co z udzieleniem mi satysfakcji?"

- Jak idzie praca nad artyku艂em? - zapyta艂 Zurtzmansor.

- Nijak - odpowiedzia艂 Wiktor.

- Ciekawe by艂oby go przeczyta膰 - oznajmi艂 Zurtzmansor.

- A czy pan wie co to ma by膰 za artyku艂?

- Tak, wyobra偶am sobie. Ale pan przecie偶 takiego artyku艂u nie napisze.

- A je偶eli b臋d臋 musia艂? Mnie genera艂 Pferd nie obroni.

- Widzi pan - powiedzia艂 Zurtzmansor - taki artyku艂 na jakim zale偶y burmistrzowi wszystko jedno panu nie wyjdzie. Nawet je偶eli b臋dzie si臋 pan bardzo stara膰. Istniej膮 ludzie, kt贸rzy automatycznie, niezale偶nie od w艂asnych ch臋ci, transformuj膮 na sw贸j spos贸b ka偶de zadanie jakie, przed nimi staje. Pan nale偶y do takich ludzi.

- To 藕le, czy dobrze? - spyta艂 Wiktor.

- Z naszego punktu widzenia - dobrze. O osobowo艣ci cz艂owieka wiadomo bardzo ma艂o, je偶eli nie liczy膰 tej cz臋艣ci, na kt贸r膮 sk艂adaj膮 si臋 odruchy. Co prawda, osobowo艣膰 masy nie zawiera prawie nic poza odruchami. Dlatego tak bardzo cenne s膮 tak zwane osobowo艣ci tw贸rcze, indywidualnie przetwarzaj膮ce informacj臋 o rzeczywisto艣ci. Por贸wnuj膮c znane i dok艂adnie zbadane zjawisko z odbiciem tego zjawiska w tw贸rczo艣ci takiej jednostki, mo偶emy wiele si臋 dowiedzie膰 o strukturze psychicznej przetwarzaj膮cej informacj臋.

- A czy nie wydaje si臋 panu, 偶e brzmi to nieco obra藕liwie? - zapyta艂 Wiktor. Zurtzmansor skrzywi艂 si臋 dziwacznie i spojrza艂 na Wiktora.

- Aha, rozumiem - odpar艂. - Tw贸rca, a nie kr贸lik do艣wiadczalny... Ale widzi pan, wymieni艂em tylko jedn膮 okoliczno艣膰, dzi臋ki kt贸rej jest pan dla nas cenny. Inne okoliczno艣ci s膮 powszechnie znane - to prawdziwa informacja o obiektywnej rzeczywisto艣ci, mechanizm emocji, spos贸b pobudzania wyobra藕ni, zaspokajanie potrzeby wsp贸艂prze偶ywania... W艂a艣ciwie chcia艂em panu pochlebi膰.

- Wobec tego czuj臋 si臋 pochlebiony - rzek艂 Wiktor. - Jednak偶e wszystkie te rozwa偶ania nie maj膮 偶adnego zwi膮zku z pisaniem paszkwili. Bierzemy ostatnie przem贸wienie pana prezydenta i przepisujemy je w ca艂o艣ci, przy czym s艂owa 鈥渨rogowie wolno艣ci" zamieniamy s艂owami 鈥渢ak zwane mokrzaki", albo 鈥減acjenci krwawego lekarza", albo 鈥渨ilko艂akiz leprozorium"... i moja psychika nie b臋dzie w tej zabawie w og贸le uczestniczy膰.

- To si臋 panu tylko tak wydaje - zaprzeczy艂 Zurtzmansor. - Przeczyta pan przem贸wienie i na pocz膮tek oka偶e si臋, 偶e jest skandalicznie napisane. Mam na my艣li jego stylistyk臋. Zacznie pan poprawia膰 styl, szukaj膮c bardziej precyzyjnych sformu艂owa艅, zacznie pracowa膰 wyobra藕nia, zemdli pana od zat臋ch艂ych s艂贸w, zechce pan je o偶ywi膰, zast膮pi膰 urz臋dowe 艂garstwa 偶ywymi faktami i sam pan nawet nie zauwa偶y, kiedy zacznie pan pisa膰 prawd臋.

- By膰 mo偶e - powiedzia艂 Wiktor. - W ka偶dym razie nie mam teraz ochoty na pisanie tego artyku艂u.

- A ma pan ochot臋 pisa膰 co艣 innego?

- Tak - odpar艂 Wiktor patrz膮c mu w oczy - z przyjemno艣ci膮 napisa艂bym, jak dzieci odesz艂y z miasta. Nowego szczuro艂apa z Hamelin.

Zurtzmansor z zadowoleniem skin膮艂 g艂ow膮.

- 艢wietny pomys艂. Niech pan napisze.

Napisze, z gorycz膮 pomy艣la艂 Wiktor. Twoja ma膰. ale kto wydrukuje? Mo偶e ty wydrukujesz?

- Diana - zapyta艂. - A czy nie mo偶na by si臋 czego艣 napi膰?

Diana wsta艂a bez s艂owa i wysz艂a.

- A poza tym napisa艂bym z przyjemno艣ci膮 o skazanym mie艣cie - powiedzia艂 Wiktor. - I o niezrozumia艂ej aferze wok贸艂 leprozorium. I o z艂ych czarownikach.

- Ma pan pieni膮dze?

- Na razie jeszcze mam.

- Chcia艂em pana zawiadomi膰, 偶e prawdopodobnie zostanie pan laureatem nagrody literackiej leprozorium za ubieg艂y rok. Na ostatnie okr膮偶enie wyszed艂 pan razem z Tusowem, ale Tusow ma niniejsze szans臋, to oczywiste. Wi臋c pieni膮dze b臋dzie pan mia艂.

- Ta - ak - powiedzia艂 Wiktor. - Co艣 takiego jeszcze mi si臋 nie zdarzy艂o. A du偶o b臋dzie tych pieni臋dzy?

- Ze trzy tysi膮ce... Nie pami臋tam dok艂adnie.

Wr贸ci艂a Diana i nadal bez s艂owa postawi艂a na stole butelk臋 i jedn膮 szklank臋.

- Daj jeszcze jedn膮 szklank臋 - poprosi艂 Wiktor.

- Ja nie b臋d臋 pi膰 - oznajmi艂 Zurtzmansor.

- W艂a艣ciwie ja... Hm..

- Ja te偶 nie b臋d臋 - powiedzia艂a Diana.

- To za 鈥淣ieszcz臋艣cie"? - zapyta艂 Wiktor nalewaj膮c.

- Tak. I za 鈥淜otk臋". Tak, 偶e na trzy miesi膮ce b臋dzie pan mia艂 spok贸j. A mo偶e na mniej?

- Na jakie艣 dwa miesi膮ce - odpar艂 Wiktor. - Ale nie o to chodzi... A wi臋c - chcia艂bym zwiedzi膰 wasze leprozorium.

- Oczywi艣cie - rzek艂 Zurtzmansor. - Wr臋czenie nagrody odb臋dzie si臋 w艂a艣nie tam. Tylko, 偶e si臋 pan rozczaruje. 呕adnych cud贸w nie b臋dzie. B臋dzie dzie艅 wolny od pracy. Oko艂o dziesi臋ciu domk贸w i pawilon szpitalny.

- Pawilon szpitalny - powt贸rzy艂 Wiktor. - I kog贸偶 tam u was lecz膮?

- Ludzi - odpowiedzia艂 Zurtzmansor z dziwn膮 intonacj膮. U艣miechn膮艂 si臋 i nagle co艣 dziwnego sta艂o si臋 z jego twarz膮. Prawe oko by艂o puste i zjecha艂o do podbr贸dka, usta zrobi艂y si臋 tr贸jk膮tne, lewy policzek razem 偶 uchem odpad艂 od czaszki i zawis艂. Trwa艂o to zaledwie mgnienie oka. Dianie wypad艂 z r臋ki talerz, Wiktor machinalnie popatrzy艂 za siebie, a kiedy ponownie spojrza艂 na Zurtzmansora, ten by艂 ju偶 jak poprzednio - 偶贸艂ty i uprzejmy. Tfu, tfu, tfu, powiedzia艂 w my艣li Wiktor. Precz, duchu nieczysty. A mo偶e mi si臋 tylko wyda艂o? Spiesznie wyci膮gn膮艂 paczk臋 papieros贸w, zapali艂 i wbi艂 wzrok w szklank臋. 鈥淏racia w sapiencji" z wielkim ha艂asem wstawali od sto艂贸w i ruszyli do wyj艣cia przekrzykuj膮c si臋 dono艣nie. Zurtzmansor powiedzia艂:

- A w og贸le chcieliby艣my, 偶eby czu艂 si臋 pan bezpiecznie. Nie powinien si臋 pan niczego obawia膰. Zapewne domy艣la si臋 pan, 偶e nasza organizacja zajmuje okre艣lone po艂o偶enie i cieszy si臋 okre艣lonymi przywilejami. Wiele robimy, wi臋c na wiele si臋 nam pozwala. Pozwala si臋 nam na do艣wiadczenia z klimatem, pozwala si臋 przygotowywa膰 tych, kt贸rzy nas zast膮pi膮... i tak dalej. Nie warto specjalnie si臋 rozwodzi膰. Niekt贸rzy panowie s膮dz膮, 偶e pracujemy dla nich, a my nie wyprowadzamy ich z b艂臋du. - Zamilk艂 na chwil臋. - Prosz臋 pisa膰 o czym pan chce i jak pan chce, nie zwracaj膮c uwagi na szczekaj膮ce psy. Je艣li b臋dzie pan mia艂 k艂opoty z wydawcami, albo k艂opoty finansowe, pomo偶emy panu. W ostateczno艣ci, b臋dziemy pana sami wydawa膰. Oczywi艣cie dla siebie. Tak, 偶e ulubione minogi ma pan zapewnione.

Wiktor wypi艂 i pokr臋ci艂 g艂ow膮.

- Jasne - stwierdzi艂. - Znowu si臋 mnie kupuje.

- Mo偶na to i tak nazwa膰 - odpar艂 Zurtzmansor. - Najwa偶niejsze, 偶eby pan wiedzia艂 - istnieje pewien kontyngent czytelnik贸w, powiedzmy, chwilowo niezbyt liczny, kt贸ry jest niezmiernie zainteresowany pa艅sk膮 prac膮. Jest pan nam potrzebny, Baniew, I do tego potrzebny w艂a艣nie taki, jaki pan jest. Niepotrzebny jest nam Baniew - nasz zwolennik i nasz piewca, dlatego te偶 niech pan nie 艂amie sobie g艂owy zastanawiaj膮c si臋, po czyjej jest pan stronie. Niech pan b臋dzie po swojej stronie, jak zreszt膮 przystoi tw贸rczej jednostce. To wszystko czego nam od pana trzeba.

- Wyj膮tkowo ulgowe warunki - oznajmi艂 Wiktor. - Carte blanche i w perspektywie ha艂dy marynowanych minog. W perspektywie oraz w sosie musztardowym. Jaka偶 wi臋c wdowa powiedzia艂aby mi 鈥渘ie"? Zurtzmansor, czy zdarzy艂o si臋 panu kiedykolwiek zaprzedawa膰 dusz臋 i pi贸ro?

- Tak, naturalnie - odpowiedzia艂 Zurtzmansor. - I wie pan, p艂acono mi skandalicznie ma艂o. Ale to by艂o tysi膮c lat temu i na innej planecie - znowu umilk艂 na chwil臋. - Nie ma pan racji, Baniew - rzek艂. - My pana nie kupujemy. Po prostu chcemy, 偶eby pan pozosta艂 samym sob膮, obawiamy si臋, 偶e pana z艂ami膮. Wielu przecie偶 ju偶 z艂amali... Warto艣ci moralne nie s膮 na sprzeda偶. Mo偶na je zniszczy膰, ale nie kupi膰. Ka偶da okre艣lona warto艣膰 moralna potrzebna jest tylko jednej stronie, jej kradzie偶 lub kupowanie pozbawione jest sensu. Pan prezydent uwa偶a, 偶e kupi艂 malarza R. Kwadryg臋. To pomy艂ka. Pan prezydent kupi艂 cha艂turszczyka R. Kwadryg臋, ale malarz przeciek艂 mu mi臋dzy palcami i umar艂. A my nie chcemy, 偶eby Baniew przeciek艂 mi臋dzy palcami komukolwiek, nawet nam, i umar艂 jako pisarz. Nam s膮 potrzebni arty艣ci, a nie propagandy艣ci.

Wsta艂. Wiktor r贸wnie偶 wsta艂 czuj膮c niezr臋czno艣膰 i dum臋, nieufno艣膰 i poni偶enie, rozczarowanie i odpowiedzialno艣膰, i co艣 jeszcze w czym chwilowo nie umia艂 si臋 zorientowa膰.

- By艂o mi mi艂o porozmawia膰 z panem - powiedzia艂 Zurtzmansor. - 呕ycz臋 powodzenia w pracy.

- Do widzenia - odpar艂 Wiktor.

Zurtzmansor lekko si臋 sk艂oni艂 i odszed艂 z uniesion膮 g艂ow膮 d艂ugim, pewnym krokiem. Wiktor patrzy艂 w 艣lad za nim.

- W艂a艣nie za to ci臋 kocham - stwierdzi艂a Diana. Wiktor pad艂 na krzes艂o i si臋gn膮艂 po butelk臋.

- Za co? - zapyta艂 z roztargnieniem.

- Za to, 偶e im jeste艣 potrzebny. Za to, 偶e ty, dziwkarz, pijaczyna, awanturnik, niechluj i 艂ajdak pomimo wszystko jeste艣 potrzebny takim ludziom.

Przechyli艂a si臋 przez st贸艂 i poca艂owa艂a Wiktora w policzek. To by艂a jeszcze jedna Diana - Diana Kochaj膮ca - o olbrzymich suchych oczach, Maria z Magdali, Diana Patrz膮ca z Do艂u do G贸ry.

- Te偶 mi co艣 - wymamrota艂 Wiktor. - Intelektuali艣ci... Kacyki na godzin臋. Ale to by艂y tylko s艂owa. Bo tak naprawd臋 nie by艂o to takie proste.

Wiktor wr贸ci艂 do hotelu nast臋pnego dnia po 艣niadaniu. Na po偶egnanie Diana da艂a mu kobia艂k臋 - ze sto艂ecznych szklarni przys艂ano dla Roschepera p贸艂 puda truskawek i Diana rozs膮dnie zdecydowa艂a, 偶e Roscheper nawet przy swojej anormalnej 偶ar艂oczno艣ci nie da rady sam wszystkiego poch艂on膮膰.

Pos臋pny portier otworzy艂 drzwi Wiktorowi. Wiktor pocz臋stowa艂 go truskawkami, portier wzi膮艂 kilka jag贸d, w艂o偶y艂 do ust, po偶u艂 niczym chleb i powiedzia艂:

- Okazuje si臋, 偶e m贸j szczeniak wszystkim tam u nich kr臋ci艂.

- Dlaczego pan tak o nim m贸wi - zaprotestowa艂 Wiktor. - To znakomity ch艂opak. M膮dry i bardzo dobrze wychowany.

- No bo la艂em go ile wlezie! - rzek艂 portier odzyskuj膮c rezon. - Stara艂em si臋... - znowu spos臋pnia艂. - S膮siedzi 偶y膰 nie daj膮. - oznajmi艂. - A co ja mog艂em? O niczym nie wiedzia艂em.

- Niech pan ich po艣le do diab艂a - poradzi艂 Wiktor. - Oni tak z zawi艣ci, a pa艅ski ch艂opak jest rewelacyjny. Ja na przyk艂ad bardzo jestem rad, 偶e przyja藕ni si臋 z moj膮 c贸rk膮.

- Ha! - powiedzia艂 portier, znowu odzyskuj膮c ducha. - To mo偶e kiedy艣 si臋 spokrewnimy?

- A co - odpar艂 Wiktor. - To nawet bardzo mo偶liwe... - wyobrazi艂 sobie Bol-Kunaca. - Czemu nie... Z tego powodu chwil臋 艣mieli si臋 i 偶artowali.

- Nie s艂ysza艂 pan wczoraj strzelaniny? - zapyta艂 portier.

- Nie - odpar艂 Wiktor i sta艂 si臋 czujny. - Bo co?

- Tak wysz艂o - powiedzia艂 portier - znaczy, kiedy my wszyscy rozeszli艣my si臋, niekt贸rzy, znaczy, zostali. Dobra艂o si臋 paru chojrak贸w, przeci臋li druty i - do 艣rodka. Na karabiny maszynowe.

- O do diab艂a - rzek艂 Wiktor.

- Sam nie widzia艂em - stwierdzi艂 portier. - Tak ludzie opowiadaj膮. - Rozejrza艂 si臋 na boki, kiwn膮艂 na Wiktora i powiedzia艂 mu szeptem na ucho: - Nasz Teddy te偶 tam by艂, dosta艂 kulk臋. Ale to nic powa偶nego. Teraz kuruje si臋 w domu.

- Paskudna historia - wymamrota艂 Wiktor zmartwiony.

Pocz臋stowa艂 truskawkami recepcjonist臋, wzi膮艂 klucz i poszed艂 do siebie. Nie rozbieraj膮c si臋 wykr臋ci艂 numer Teddyego. Synowa Teddyego zakomunikowa艂a, 偶e na og贸艂 nie jest 藕le, przestrzelili mu mi臋sie艅, le偶y na brzuchu, przeklina i chla w贸d臋. Ona za艣 wybiera si臋 dzisiaj do Domu Spotka艅 zobaczy膰 syna. Wiktor poprosi艂, 偶eby przekaza艂a Teddyemu pozdrowienia, obieca艂, 偶e wpadnie i od艂o偶y艂 s艂uchawk臋. Powinien jeszcze zadzwoni膰 do Loli, ale kiedy wyobrazi艂 sobie t臋 rozmow臋, krzyki, wyrzuty - nie zadzwoni艂. Zdj膮艂 p艂aszcz, popatrzy艂 na truskawki, zszed艂 do kuchni i wyprosi艂 butelk臋 艣mietanki. Kiedy wr贸ci艂, w pokoju siedzia艂 Pawor.

- Dzie艅 dobry - powiedzia艂 Pawor z o艣lepiaj膮cym u艣miechem.

Wiktor podszed艂 do sto艂u, wysypa艂 truskawki do miski, zala艂 艣mietank膮, posypa艂 cukrem i usiad艂.

- No, dzie艅 dobry, dzie艅 dobry - odpar艂 ponuro. - Ma pan mi co艣 do powiedzenia?

Nie mia艂 ochoty patrze膰 na Pawora. Po pierwsze Pawor by艂 kanali膮, a po drugie okazuje si臋, 偶e nie jest przyjemnie patrze膰 na cz艂owieka, kt贸rego si臋 zakapowa艂o. Nawet je偶eli to kanalia i nawet je偶eli zakapowa艂e艣 go z najszlachetniejszych pobudek.

- Wiktorze, prosz臋 mnie wys艂ucha膰 - odezwa艂 si臋 Pawor. - Jestem got贸w przeprosi膰 pana. Obaj zachowywali艣my si臋 idiotycznie - ale ja chyba bardziej. To wszystko z powodu s艂u偶bowych k艂opot贸w. Szczerze prosz臋 o wybaczenie. By艂oby mi diabelnie przykro, gdyby艣my pogniewali si臋 na siebie z powodu takiego g艂upstwa.

Wiktor zamiesza艂 truskawki 艂y偶eczk膮 i zacz膮艂 je艣膰.

- Jak Boga kocham, ostatnio mi si臋 nie wiedzie - ci膮gn膮艂 Pawor dalej - jestem z艂y na ca艂y 艣wiat. Nikt mi nie wsp贸艂czuje, nikt nie pomaga, ta 艣winia burmistrz wci膮gn膮艂 mnie w brudn膮 afer臋...

- Panie Summan - powiedzia艂 Wiktor. - Niech pan nie udaje idioty. Nie藕le pan potrafi udawa膰, ale ja na szcz臋艣cie rozszyfrowa艂em pana i studiowanie pana aktorskich talent贸w nie sprawia mi 偶adnej przyjemno艣ci. Nie chcia艂bym sobie psu膰 apetytu, wi臋c mo偶e pan sobie p贸jdzie.

- Wiktorze - rzek艂 Pawor z wyrzutem. - Przecie偶 jeste艣my doro艣li. Nie mo偶na przecie偶 przywi膮zywa膰 takiej wagi do gadania przy stole. Czy偶by pan uwierzy艂, 偶e te g艂upstwa, kt贸re wygadywa艂em, to moje pogl膮dy? Migrena, przykro艣ci, katar... Czego mo偶na wymaga膰 od cz艂owieka w takiej sytuacji?

- Mo偶na wymaga膰, 偶eby cz艂owiek nie bi艂 mnie z ty艂u kastetem po g艂owie - wyja艣ni艂 Wiktor. - A je偶eli ju偶 bije - r贸偶nie bywa na 艣wiecie - 偶eby potem nie udawa艂 przyjaciela.

- Ach wi臋c o to chodzi - odpar艂 Pawor z zadum膮. Jego twarz niespodziewanie jakby zmizernia艂a. - Niech pan pos艂ucha, wszystko panu wyt艂umacz臋. To by艂 czysty przypadek. Nie mia艂em poj臋cia, 偶e to pan. A poza tym... Sam pan przecie偶 powiedzia艂, 偶e r贸偶nie bywa.

- Panie Summan - oznajmi艂 Wiktor oblizuj 膮c 艂y偶k臋. - Nigdy nie przepada艂em za lud藕mi pa艅skiej profesji. Jednego nawet zastrzeli艂em - by艂 bardzo odwa偶ny w sztabie, kiedy oskar偶a艂 oficer贸w o nielojalno艣膰, ale kiedy go pos艂ano na pierwsz膮 lini臋... Wi臋c niech si臋 pan wynosi.

Jednak偶e Pawor nie wyni贸s艂 si臋. Zapali艂 papierosa, za艂o偶y艂 nog臋 na nog臋 i rozwali艂 si臋 w fotelu. Jasne - ch艂op jak d膮b, na pewno zna karate, w kieszeni ma kastet... Dobrze by艂oby si臋 rozz艂o艣ci膰... Czego on, jak Boga kocham, psuje mi apetyt...

- Widz臋, 偶e pan du偶o wie - stwierdzi艂 Pawor. - To niedobrze. Mam na my艣li - dla pana. No, dobra. Jednego tylko pan nie wie, 偶e ja osobi艣cie szczerze pana lubi臋 i szanuj臋. Niech si臋 pan nie wzdryga i nie udaje, 偶e zbiera si臋 panu na wymioty. M贸wi臋 serio. Z przyjemno艣ci膮 got贸w jestem wyrazi膰 ubolewanie z powodu incydentu z kastetem. Przyznaj臋 nawet, 偶e wiedzia艂em kogo bij臋, ale nie mia艂em innego wyj艣cia. Za rogiem le偶y jedyny 艣wiadek, atu jeszcze pan nadszed艂... No wi臋c jedyne co mog艂em zrobi膰, to uderzy膰 pana mo偶liwie delikatnie i tak zreszt膮 zrobi艂em. Za co jak najszczerzej przepraszam.

Pawor wykona艂 arystokratyczny gest. Wiktor patrzy艂 na niego nawet z niejakiego rodzaju ciekawo艣ci膮. W sytuacji tej by艂o co艣 nowego, co艣 czego jeszcze nigdy nie do艣wiadczy艂 i co nawet trudno by艂o sobie wyobrazi膰.

- Jednak偶e przeprasza膰 za to, 偶e jestem funkcjonariuszem wiadomego departamentu - m贸wi艂 dalej Pawor - nie mog臋 i zreszt膮 nie chc臋, m贸wi膮c szczerze. Prosz臋 sobie nie wyobra偶a膰, 偶e tam u nas zebrali si臋 sami dusiciele wolnej my艣li i 艂ajdaki karierowicze. Tak - pracuj臋 w kontrwywiadzie. Tak - wykonuj臋 brudn膮 robot臋. Tylko 偶e ka偶da robota jest brudna, czysta robota nie istnieje. Pan w swoich powie艣ciach przedstawia pod艣wiadomo艣膰, swoje s艂awetne libido, no a ja to robi臋 inaczej... O szczeg贸艂ach panu nie opowiem, bo nie mog臋, zreszt膮, sam pan si臋 pewnie wszystkiego domy艣la. Tak, 艣ledz臋 leprozorium, nienawidz臋 tych mokrych stwor贸w, boj臋 si臋 ich - i nie tylko o siebie si臋 boj臋, boj臋 si臋 o wszystkich ludzi, kt贸rzy s膮 co艣 warci. O pana na przyk艂ad. Przecie偶 pan ni cholery nie rozumie. Wolny artysta, cz艂owiek emocji, ach, och - i koniec rozmowy. A tu chodzi o losy systemu. Albo, je偶eli pan woli - o losy ludzko艣ci. Nie podoba si臋 panu prezydent - dyktator, tyran, idiota... Ale nadci膮ga taka dyktatura, jaka si臋 wam, wolnym artystom, nawet nie 艣ni艂a. Wczoraj w restauracji nagada艂em g艂upstw, ale by艂o w tym racjonalne ziarno - cz艂owiek jest zwierz臋ciem anarchistycznym, i anarchia go zniszczy, je偶eli system nie b臋dzie wystarczaj膮co mocny. A wi臋c pa艅skie ulubione mokrzaki proponuj膮 tak膮 dyktatur臋, 偶e dla zwyk艂ego cz艂owieka po prostu nie b臋dzie ju偶 miejsca. Pan my艣li, 偶e je艣li kto艣 cytuje Zurtzmansora albo Hegla to hoho! Ale taki cz艂owiek patrzy na pana i widzi jedno wielkie g贸wno, i wcale mu pana nie 偶al, dlatego 偶e i wed艂ug Hegla jest pan g贸wnem i wed艂ug Zurtzmansora tak偶e g贸wnem. G贸wnem zdefiniowanym. A to co si臋 znajduje poza granicami tej definicji - ju偶 go nie interesuje. Pan prezydent na skutek swego wrodzonego ograniczenia - no, nawymy艣la panu, no, w ostatecznym wypadku ka偶e posadzi膰, ale potem wypu艣ci z okazji 艣wi臋ta narodowego i pe艂en najlepszych uczu膰 jeszcze zaprosi pana na obiad. Lecz Zurtzmansor popatrzy na pana przez lup臋 i zakwalifikuje - psie g贸wno nie nadaj膮ce si臋 do niczego - i wnikliwie kierowany wielkim intelektem, przemy艣leniami 艣wiatowej filozofii, strzepnie brudn膮 艣cierk膮 do wiadra na 艣miecie i zapomni, 偶e pan kiedy艣 istnia艂...

Wiktor a偶 przesta艂 je艣膰. To by艂o dziwne widowisko, nieoczekiwane. Pawor denerwowa艂 si臋, wargi mu dr偶a艂y, z twarzy odp艂yn臋艂a krew, nawet oddycha艂 z trudem. Wyra藕nie wierzy艂 w to co m贸wi艂, w jego oczach zastyg艂o przera偶aj膮ce widmo straszliwego 艣wiata. No, no powiedzia艂 do siebie Wiktor ostrzegawczo. To przecie偶 wr贸g, oprawca. To przecie偶 aktor, pr贸buje ci臋 kupi膰 za z艂amany szel膮g... Nagle zrozumia艂, 偶e ze wszystkich si艂 stara odepchn膮膰 si臋 od Pawora. To przecie偶 urz臋dnik, nie zapominaj o tym. Z definicji nie mo偶e kierowa膰 si臋 ideowymi pobudkami - kazano mu - no to pracuje jak umie. Ka偶膮 mu broni膰 mokrzak贸w - b臋dzie ich broni膰. Znam te 艣cierwa, niejednego ju偶 widzia艂em...

Pawor wzi膮艂 si臋 w gar艣膰 i u艣miechn膮艂.

- Wiem co pan my艣li - powiedzia艂. - Na pa艅skiej twarzy wida膰 jak pr贸buj e pan odgadn膮膰 - czego ten typ si臋 przyczepi艂, czego ode mnie chce. Prosz臋 wi臋c sobie wyobrazi膰, 偶e niczego od pana nie chc臋. Po prostu szczerze pragn臋 pana ostrzec, 偶eby pan si臋 zorientowa艂 w sytuacji i stan膮艂 po w艂a艣ciwej stronie... - bole艣ciwie wyszczerzy艂 z臋by. - Nie chc臋, 偶eby pan sta艂 si臋 zdrajc膮 ludzko艣ci. Potem ocknie si臋 pan - i b臋dzie za p贸藕no... Nie m贸wi臋 ju偶 o tym, 偶e w og贸le powinien si臋 pan st膮d wynie艣膰 i przyszed艂em tu, by pana do tego nam贸wi膰. Nadchodz膮 ci臋偶kie czasy, zwierzchno艣膰 jest w stadium s艂u偶bowej gorliwo艣ci, niekt贸rym dano do zrozumienia, 偶e niby kiepsko pracujecie, panowie, jakie艣 nieporz膮dki... Ale to jeszcze drobiazg, o tym jeszcze porozmawiamy. Ja chc臋, 偶eby pan zrozumia艂 to, co najwa偶niejsze. A najwa偶niejsze to nie to, co b臋dzie jutro. Jutro oni jeszcze b臋d膮 siedzie膰 u siebie za drutem kolczastym pod stra偶膮 tych kretyn贸w... - znowu wyszczerzy艂 z臋by. - Ale za jakie艣 dziesi臋膰 lat...

Wiktor ju偶 nie dowiedzia艂 si臋, co b臋dzie za dziesi臋膰 lat. Drzwi otwar艂y si臋 bez pukania i weszli dwaj w jednakowych szarych p艂aszczach i Wiktor od razu wiedzia艂 co to za jedni. Automatycznie 艣cisn臋艂o go w do艂ku i pokornie wsta艂, czuj膮c md艂o艣ci i bezsilno艣膰. Ale powiedziano mu: 鈥淪iada膰, a Faworowi": 鈥淲sta膰".

- Pawor Summan, jest pan aresztowany.

Pawor, bia艂y, nawet jako艣 niebieskawo bia艂y jak odci膮gane mleko, wsta艂 i powiedzia艂 ochryple.

- Nakaz.

Pokazali mu jaki艣 papierek i kiedy patrzy艂 na ten 艣wistek niewidz膮cymi oczami, uj臋li go pod 艂okcie, wyprowadzili i zamkn臋li za sob膮 drzwi. Wiktor nadal siedzia艂 jakby wypuszczono z niego powietrze, patrzy艂 na misk臋 z truskawkami i powtarza艂 sobie: 鈥渘iech si臋 zagryzaj膮 wzajemnie, niech si臋 zagryzaj膮..." Wci膮偶 czeka艂 na odg艂os zapuszczanego silnika na ulicy i stuk drzwi, ale si臋 nie doczeka艂. Wtedy zapali艂 i czuj膮c, 偶e ju偶 d艂u偶ej nie mo偶e tak siedzie膰, czuj膮c, 偶e musi z kim艣 porozmawia膰, zapomnie膰, albo ostatecznie napi膰 si臋 z kim艣 w贸dki, wyszed艂 na korytarz. Interesuj膮ce, sk膮d wiedzieli, 偶e on jest u mnie. Nie, to wcale nie jest interesuj膮ce. Nic interesuj膮cego w tym nie ma... Na klatce schodowej majaczy艂 wysoki profesjonalista. By艂o tak niezwyczajnie widzie膰 go samego, 偶e Wiktor obejrza艂 si臋 i rzeczywi艣cie - w k膮cie na kanapie siedzia艂 m艂ody m臋偶czyzna z teczk膮 i rozk艂ada艂 gazet臋.

- A, ot贸偶 i on - powiedzia艂 wysoki. M艂ody m臋偶czyzna spojrza艂 na Wiktora, wsta艂 i zaczai sk艂ada膰 gazet臋. - W艂a艣nie wybiera艂em si臋 do pana - powiedzia艂 wysoki. - Ale je偶eli ju偶 tak wysz艂o, chod藕my do nas, tam b臋dzie spokojniej.

Wiktorowi by艂o wszystko jedno dok膮d p贸jdzie, wi臋c pokornie powl贸k艂 si臋 na drugie pi臋tro. Wysoki

d艂u偶sz膮 chwil臋 otwiera艂 drzwi numer trzysta dwana艣cie. Mia艂 ca艂y p臋k kluczy i zdaje si臋, wypr贸bowa艂 je wszystkie. Tymczasem Wiktor i m艂ody cz艂owiek w okularach stali obok siebie, i m艂ody cz艂owiek mia艂 bardzo znudzony wyraz twarzy, Wiktor za艣 zastanawia艂 si臋, co by si臋 sta艂o, gdyby da膰 mu teraz w 艂eb. wyrwa膰 teczk臋 i pobiec korytarzem. Potem weszli do 艣rodka i m艂ody cz艂owiek natychmiast wyszed艂 do sypialni po lewej stronie, a wysoki powiedzia艂 do Wiktora: 鈥淐hwileczk臋" i oddali艂 si臋 do sypialni po prawej stronie. Wiktor usiad艂 przy stole ze szlachetnego drewna i zacz膮艂 wodzi膰 palcem po szorstkich k贸艂kach pozostawionych na politurze przez szklanki i kieliszki. Kr膮偶k贸w by艂o mn贸stwo, ze sto艂em nikt si臋 nie cacka艂, nie zwracano uwagi na szlachetne drewno, k艂adziono na nim zapalone papierosy i co najmniej raz strz膮艣ni臋to atrament z pi贸ra. Potem ze swojej sypialni wyszed艂 m艂ody cz艂owiek - tym razem bez teczki i marynarki, w domowych kapciach, z gazet膮 w jednej r臋ce i pe艂n膮 szklank膮 w drugiej. Usiad艂 w swoim fotelu pod lamp膮 i natychmiast ze swojej sypialni pojawi艂 si臋 wysoki z tac膮, kt贸r膮 postawi艂 na stole. Na tacy sta艂a zacz臋ta butelka szkockiej, szklanka i le偶a艂o spore, kwadratowe pude艂ko.

- Najpierw formalno艣ci - powiedzia艂 wysoki. - Chocia偶 nie, najpierw druga szklanka - rozejrza艂 si臋, wzi膮艂 z biurka szklany kubeczek na o艂贸wki, zajrza艂 do niego, wytrz膮sn膮艂, dmuchn膮艂 i postawi艂 na tacy. - A wi臋c formalno艣ci - powt贸rzy艂.

Wyprostowa艂 si臋, stan膮艂 w postawie zasadniczej i surowo wyba艂uszy艂 oczy. M艂ody cz艂owiek od艂o偶y艂 gazet臋, wsta艂 r贸wnie偶, ze znudzeniem patrz膮c w 艣cian臋. Wtedy Wiktor podni贸s艂 si臋 r贸wnie偶.

- Wiktorze Baniew! - przem贸wi艂 wysoki urz臋dowo wznios艂ym tonem. - Szanowny panie! W imieniu i na specjalne polecenie pana prezydenta, mam zaszczyt wr臋czy膰 panu medal 鈥淪rebrnej Koniczyny drugiej klasy" w nagrod臋 za szczeg贸lne us艂ugi okazane departamentowi, kt贸ry mam honor tu reprezentowa膰!

Otworzy艂 granatowe pude艂ko, uroczy艣cie wyj膮艂 z niego medal na bia艂ej wst膮偶eczce z mory i zacz膮艂 przypina膰 go do piersi Wiktora. M艂ody cz艂owiek zareagowa艂 grzecznymi oklaskami. Nast臋pnie wysoki wr臋czy艂 Wiktorowi legitymacj臋 i pude艂ko, u艣cisn膮艂 mu d艂o艅, cofn膮艂 si臋 o krok, przez chwil臋 z zachwytem kontemplowa艂 i te偶 zaklaska艂. Wiktor, czuj膮c si臋 jak idiota, r贸wnie偶 zacz膮艂 klaska膰.

- A teraz trzeba to obla膰 - oznajmi艂 wysoki

Wszyscy usiedli. Wysoki rozla艂 whisky, sobie wzi膮艂 kubeczek na o艂贸wki.

- Zdrowie kawalera 鈥淜oniczyny"! - powiedzia艂.

Wszyscy ponownie wstali, wymienili u艣miechy, wypili i znowu usiedli. M艂ody cz艂owiek w okularach natychmiast wzi膮艂 gazet臋 i zas艂oni艂 si臋 ni膮.

- Trzeciej klasy, zdaje si臋, ju偶 pan ma - rzek艂 wysoki. Teraz tylko jeszcze pierwsza i b臋dzie pan pe艂nym kawalerem. Bezp艂atne przejazdy i tak dalej. Za co panu dali ten pierwszy?

- Nie pami臋tam - odpar艂 Wiktor. - Co艣 tam by艂o, pewnie zabi艂em kogo艣... A, przypomnia艂em sobie. To za kitchega艅ski przycz贸艂ek.

- O! - rzuci艂 wysoki i znowu rozla艂 whisky. - A ja na wojnie nie by艂em. Nie zd膮偶y艂em.

- Mia艂 pan szcz臋艣cie - stwierdzi艂 Wiktor. Wypili. - M贸wi膮c mi臋dzy nami, nie mam poj臋cia za co dosta艂em ten medal.

- Przecie偶 powiedzia艂em - za szczeg贸lne zas艂ugi.

- Za Summana, czy jak? - zapyta艂 Wiktor, u艣miechaj膮c si臋 gorzko.

- Niech pan przestanie! - rzek艂 wysoki. - Jest pan przecie偶 wa偶n膮 osobisto艣ci膮, przecie偶 tam, w ko艂ach. .. - niejasno pomacha艂 r臋k膮 dooko艂a ucha.

- W jakich znowu ko艂ach... - powiedzia艂 Wiktor.

- Wiemy, wiemy! - figlarnie zawo艂a艂 wysoki. - Wszyscy wiemy. Genera艂 Pferd, genera艂 Pukki, pu艂kownik Bambarcha... Brawo.

- Pierwszy raz s艂ysz臋 - odpar艂 Wiktor nerwowo.

- Rozpocz膮艂 spraw臋 pu艂kownik. Nikt, jak pan sam rozumie, nie protestowa艂 - ja my艣l臋! No, a potem genera艂 Pferd by艂 z raportem u prezydenta i podsun膮艂 mu wniosek na pana... - Wysoki roze艣mia艂 si臋. - Podobno by艂o niez艂e kino. Stary wrzeszcza艂: 鈥淛aki Baniew? Kuplecista? Za nic!" Ale genera艂 do niego, tak surowo: 鈥淭rzeba tak, wasza magnificencjo!" S艂owem uda艂o si臋. Staruszek nawet si臋 wzruszy艂, dobra, powiada, przebaczam. Co tam mi臋dzy wami zasz艂o?

- Nic takiego - niech臋tnie odpowiedzia艂 Wiktor. - Posprzeczali艣my si臋 na temat literatury.

- Rzeczywi艣cie pisze pan ksi膮偶ki? - zapyta艂 wysoki.

- Tak. Jak pu艂kownik Lawrence.

- I jak, przyzwoicie p艂ac膮?

- Te偶 b臋d臋 chyba musia艂 spr贸bowa膰 - oznajmi艂 wysoki. - Tylko, 偶e ci膮gle nie mam czasu. To jedno, to drugie...

- Tak, czasu brakuje - zgodzi艂 si臋 Wiktor. Przy ka偶dym ruchu medal kiwa艂 si臋 i stuka艂 po 偶ebrach. Wra偶enie by艂o takie, jak przy kataplazmach. 呕e jak si臋 zdejmie, od razu b臋dzie l偶ej. - Wie pan - rzek艂 wstaj膮c - ja ju偶 sobie p贸jd臋. Najwy偶szy czas. Najwy偶szy czas.

Wysoki natychmiast si臋 poderwa艂.

- Do widzenia - powiedzia艂.

- Do widzenia.

- Mam honor po偶egna膰 - sk艂oni艂 si臋 wysoki. M艂ody cz艂owiek w okularach opu艣ci艂 gazet臋 i sk艂oni艂 si臋.

Wiktor wyszed艂 na korytarz i natychmiast zdar艂 z siebie medal. Mia艂 okropn膮 ochot臋 wrzuci膰 go do kosza na 艣miecie, ale si臋 powstrzyma艂 i wsadzi艂 go do kieszeni. Zszed艂 na d贸艂 do kuchni, wzi膮艂 butelk臋 d偶inu, a kiedy wraca艂, recepcjonista oznajmi艂:

- Panie Baniew, dzwoni艂 do pana pan burmistrz. Nie by艂o pana w pokoju i ja...

- Czego chcia艂? - ponuro zapyta艂 Wiktor.

- Prosi艂, 偶eby pan do niego niezw艂ocznie zadzwoni艂. Idzie pan do siebie? Je偶eli pan burmistrz zadzwoni jeszcze raz...

- Prosz臋 mu powiedzie膰, 偶eby mnie poca艂owa艂 w dup臋 - odpar艂 Wiktor. - Teraz wy艂膮cz臋 u siebie telefon, a je偶eli on zadzwoni prosz臋 mu w艂a艣nie tak powt贸rzy膰: pan Baniew, kawaler Koniczyny drugiej klasy proponuje, 偶eby pan, panie burmistrzu, poca艂owa艂 go w dup臋.

Zamkn膮艂 si臋 w swoim pokoju, wy艂膮czy艂 telefon i z jakiego艣 powodu przykry艂 go poduszk膮. Potem usiad艂 przy swoim stole, nala艂 d偶inu i nie rozwadniaj膮c go, wypi艂 duszkiem ca艂膮 szklank臋. D偶in sparzy艂 gard艂o i prze艂yk. Wtedy z艂apa艂 艂y偶k臋 i zacz膮艂 zjada膰 truskawki ze 艣mietank膮 nie wiedz膮c co robi. Mam dosy膰, mam dosy膰, my艣la艂. Nic nie chc臋, ani order贸w, ani honorari贸w, ani waszej ja艂mu偶ny, nie potrzeba mi waszej opieki, ani waszej nienawi艣ci, ani waszej mi艂o艣ci, zostawcie mnie samego, mam po uszy siebie samego, nie wpl膮tujcie mnie w wasze afery.... 艢cisn膮艂 r臋kami g艂ow臋, 偶eby nie widzie膰 przed sob膮 sinawobia艂ej twarzy Pawora i tych bezbarwnych i bezlitosnych pysk贸w w jednakowych p艂aszczach. Genera艂 Pferd z wami, genera艂 Buttock, genera艂 Arschmann razem z waszymi u艣ciskami i orderami, i Zurtzmansor z odklejon膮 twarz膮... Wci膮偶 pr贸bowa艂 zrozumie膰, co mu to przypomina. Wypi艂 jeszcze p贸艂 szklanki i zrozumia艂, 偶e w konwulsjach zwija si臋 na dnie okopu, a ziemia wywraca si臋 pod nim, ca艂e warstwy geologiczne, gigantyczne masy granitu, bazaltu, lawy wypieraj膮 si臋 wzajemnie, j臋cz膮c z wysi艂ku wypuczaj膮 si臋, wybrzuszaj膮 i przy okazji, nie zwracaj膮c uwagi, wyciskaj膮 go na g贸r臋, coraz wy偶ej, wyduszaj膮 z okopu, wznosz膮 nad ziemi膮, a czasy s膮 ci臋偶kie, w艂adza ma atak s艂u偶bowej gorliwo艣ci, zwr贸cono uwag臋, 偶e kiepsko pracujecie, a on tu na widoku, golute艅ki zas艂ania oczy r臋kami, wypchni臋ty z okopu. Opa艣膰 by na dno, my艣la艂. Opa艣膰 by na samo dno, 偶eby nikt nie s艂ysza艂 i nie widzia艂. Opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna i kto艣 mu podpowiedzia艂: uciec radarom. Tak, tak. Opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna, uciec radarom. I nikomu nie da膰 zna膰 o sobie. Nie ma mnie, nie ma. Milcz臋. Sami si臋 wygrzebujcie. Bo偶e, dlaczego w 偶aden spos贸b nie mog臋 zosta膰 cynikiem? Opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna, uciec radarom, le偶e膰 i spa膰. Opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna, powtarza艂, swoich sygna艂贸w nigdzie nie s艂a膰. Poczu艂 ju偶 rytm, i od razu przysz艂o: do艣膰 mam po uszy, po czubek g艂owy. Wszystko mi zbrzyd艂o. Zbrzyd艂o mi do dna... Nadal sobie d偶inu i wypi艂. W贸dka, gitara, muzyka, pie艣艅, opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna... Gdzie jest banjo, pomy艣la艂. Gdzie ja podzia艂em banjo? Wlaz艂 pod 艂贸偶ko i wyci膮gn膮艂 banjo. Mam was wszystkich gdzie艣, pomy艣la艂. Och, do jakiego stopnia mam was gdzie艣! Opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna, uciec radarom. Rytmicznie uderza艂 po strunach i w tym rytmie pocz膮tkowo st贸艂, a nast臋pnie ca艂y 艣wiat zaczai przytupywa膰 i porusza膰 ramionami. Wszyscy genera艂owie i pu艂kownicy, wszyscy mokrzy ludzie z odpadaj膮cymi twarzami, wszystkie departamenty bezpiecze艅stwa, wszyscy prezydenci i Pawor Summan, kt贸remu wykr臋cano r臋ce i bito po mordzie... Do艣膰 mam po uszy, po czubek g艂owy, Bo偶e jak ja mam serdecznie do艣膰, w贸dka, gitara, muzyka, pie艣艅. Opa艣膰 by na dno, opa艣膰 by na dno... Uciec radarom, le偶e膰 i spa膰... 艁贸d藕 podwodna... i wypi膰 do dna i do ostatka... 艂agier nie matka.


*


Do drzwi ju偶 od dawna kto艣 puka艂 coraz g艂o艣niej i g艂o艣niej i Wiktor wreszcie us艂ysza艂, ale si臋 nie przestraszy艂, dlatego 偶e to nie by艂o TO pukanie. Zwyczajne, ciesz膮ce uszy pukanie normalnego cz艂owieka, kt贸ry si臋 z艂o艣ci, 偶e mu nie otwieraj膮. Wiktor otworzy艂 drzwi. To by艂 Golem.

- Weso艂o panu? - zapyta艂. - Pawora aresztowano.

- Wiem, wiem - odpowiedzia艂 weso艂o Wiktor. - Niech pan siada i s艂ucha... Golem nie usiad艂, ale Wiktor i tak uderzy艂 w struny i za艣piewa艂:

Do艣膰 mam po uszy, po czubek g艂owy, Bo偶e, jak ja mam serdecznie do艣膰, Opa艣膰 by na dno, jak 艂贸d藕 podwodna, Wszystkim radarom uciec na z艂o艣膰.

- Dalej jeszcze nie mam. - krzykn膮艂. - Dalej b臋dzie kac, spa膰, pi膰, nic, do ostatka, lagier - nie matka... A potem - niech pan s艂ucha:

Kurwa, czy w贸dka, nic nie pomog艂o. Kurwa paskuda, po w贸dce kac. Opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna, Uciec radarom, le偶e膰 i spa膰.

Wszystko mi zbrzyd艂o, zbrzyd艂o mi do dna. W贸dka, gitara, muzyka, pie艣艅. Opa艣膰 by na dno jak 艂贸d藕 podwodna, Opa艣膰 by na dno i mie膰 to gdzie艣.

- Koniec! - krzykn膮艂 i rzuci艂 banjo na 艂贸偶ko. Poczu艂 ogromn膮 ulg臋, jak gdyby co艣 si臋 zmieni艂o, jakby nagle sta艂 si臋 bardzo potrzebny, tam nad okopem na oczach wszystkich - oderwa艂 d艂onie od zmru偶onych oczu, spojrza艂 na szare, brudne pole, na zardzewia艂y drut kolczasty, szare tobo艂y, kt贸re niedawno by艂y lud藕mi, niemraw膮, monotonn膮 krz膮tanin臋, kt贸r膮 kiedy艣 nazywano 偶yciem i ze wszystkich stron ludzie zacz臋li wstawa膰 z okopu, kto艣 cofn膮艂 palec ze spustu...

- Zazdroszcz臋 panu - powiedzia艂 Golem. - Ale czy nie czas usi膮艣膰 do artyku艂u?

- Mowy nie ma - odrzek艂 Wiktor. - Pan mnie jeszcze nie zna, Golem - mam ich wszystkich gdzie艣. I niech pan wreszcie usi膮dzie do diab艂a! Jestem pijany, i, i niech si臋 pan te偶 napije. Prosz臋 si臋 rozebra膰... Niech si臋 pan rozbiera, do kogo m贸wi臋! - wrzasn膮艂. - I siada! Tu jest szklanka, niech pan pije! Nic pan nie rozumie, chocia偶 jest pan prorokiem. A ja na to nie pozwol臋. Nie rozumie膰 - to moja prerogatywa. Na tym 艣wiecie wszyscy zbyt dobrze wszystko rozumiej膮 - co by膰 powinno, co jest i co b臋dzie, i ogromnie brakuje ludzi, kt贸rzy nie rozumiej膮. Zastanawia艂 si臋 pan kiedy艣, na czym polega moja warto艣膰? Tylko na tym, 偶e nie rozumiem. Ods艂aniaj膮c przede mn膮 ol艣niewaj膮ce perspektywy - ale ja m贸wi臋, nie, nic z tego nie rozumiem. Og艂upiaj膮 mnie teoriami uproszczonymi do granic mo偶liwo艣ci - ale ja m贸wi臋, nie, nadal nic nie rozumiem... W艂a艣nie dlatego jestem potrzebny... Chce pan truskawek? Chocia偶 zdaje si臋, 偶e ju偶 wszystkie zjad艂em. W takim razie zapalimy sobie...

Wsta艂 i przespacerowa艂 si臋 po pokoju. Golem ze szklank膮 w r臋ku obserwowa艂 go nie odwracaj膮c g艂owy.

- To zdumiewaj膮cy paradoks, Golem. By艂y czasy, kiedy wszystko rozumia艂em. Mia艂em szesna艣cie lat, by艂em starszym rycerzem Legii, rozumia艂em absolutnie wszystko i na nic nikomu nie by艂em potrzebny! W jakiej艣 bijatyce rozwalono mi g艂ow臋, miesi膮c przele偶a艂em w szpitalu, a wszystko sz艂o swoj膮 kolej膮 - Legia zwyci臋sko maszerowa艂a naprz贸d beze mnie, pan prezydent nieub艂aganie stawa艂 si臋 panem prezydentem - tak偶e beze mnie. Wszyscy 艣wietnie obchodzili si臋 beze mnie. Potem to samo powt贸rzy艂o si臋 na wojnie. By艂em oficerem, dostawa艂em ordery i naturalnie wszystko rozumia艂em. Przestrzelono mi pier艣, trafi艂em do szpitala - no i co, czy kto艣 zainteresowa艂 si臋, gdzie jest Baniew, co si臋 sta艂o z Baniewem, gdzie si臋 podzia艂 nasz odwa偶ny, wszystko rozumiej膮cy Baniew? Takiego wa艂a! Ale za to kiedy przesta艂em rozumie膰 cokolwiek - o, wtedy wszystko si臋 zmieni艂o. Wszystkie gazety mnie zauwa偶y艂y. Wszystkie departamenty. Pan prezydent osobi艣cie zaszczyci艂... No? Wyobra偶a pan sobie, jaka to rzadko艣膰 - cz艂owiek, kt贸ry nie rozumie! Wszyscy go znaj膮, troszcz膮 si臋 o niego genera艂owie i pok贸j... e - e... pu艂kownicy, jest okropnie potrzebny mokrzakom, uwa偶a si臋, 偶e to jest kto艣, koszmar! Dlaczego? A dlatego, panowie, 偶e nic nie rozumie. - Wiktor usiad艂. - Bardzo jestem pijany? - zapyta艂.

- Owszem - powiedzia艂 Golem. - Ale to niewa偶ne, niech pan m贸wi dalej.

Wiktor roz艂o偶y艂 r臋ce.

- To ju偶 wszystko - oznajmi艂 przepraszaj膮co. - Wyczerpa艂em si臋... Mo偶e za艣piewa膰 panu?

- Niech pan 艣piewa - zgodzi艂 si臋 Golem.

Wiktor wzi膮艂 banjo i zaczai 艣piewa膰. Za艣piewa艂 鈥淧iosenk臋 dzielnych 偶o艂nierzy", potem 鈥淯ratowanych ludzi", potem 鈥淥 pastuchu, kt贸remu byk wybi艂 jedno oko i kt贸ry dlatego poszed艂 na zielon膮 pa艅stwow膮 granic臋", potem 鈥淒o艣膰 mam po uszy", potem 鈥淢iasto oboj臋tnych", potem o prawdzie i k艂amstwie, potem znowu 鈥淒o艣膰 mam po uszy", potem hymn pa艅stwowy na melodi臋 鈥淎ch, co za n贸偶ki", ale zapomnia艂 s艂贸w, pomyli艂 zwrotki i od艂o偶y艂 banjo.

- Znowu wyczerpa艂em si臋 - oznajmi艂 ze smutkiem. - Wi臋c powiada pan, 偶e aresztowano Pawora? A ja o tym wiem. Siedzia艂 akurat u mnie, tam gdzie pan siedzi... Czy pan wie, co on chcia艂 powiedzie膰, tylko nie zd膮偶y艂? 呕e za dziesi臋膰 lat mokrzaki opanuj膮 kul臋 ziemsk膮 i wszystkich nas zlikwiduj膮. A co pan sadzi?

- Raczej w膮tpi臋 - powiedzia艂 Golem. - Zreszt膮, po co nas likwidowa膰? Sami si臋 wzajemnie zlikwidujemy.

- A mokrzaki?

- By膰 mo偶e nie pozwol膮 nam si臋 zlikwidowa膰... Trudno powiedzie膰.

- A by膰 mo偶e jeszcze pomog膮? - rzek艂 Wiktor z pijackim u艣miechem. - Przecie偶 my nawet zabija膰 nie umiemy. Dziesi臋膰 tysi臋cy lat wybijamy si臋 i rezultaty wci膮偶 s膮 nie najlepsze... Prosz臋 pos艂ucha膰, Golem, po co pan mnie ok艂amywa艂 opowiadaj膮c o ich leczeniu? Oni wcale nie s膮 chorzy, s膮 zdrowsi od nas, tylko nie wiadomo dlaczego 偶贸艂ci...

- Hm - mrukn膮艂 Golem. - Sk膮d ma pan takie informacje? Nic o tym nie wiem.

- Dobra, dobra, wi臋cej mnie pan nie oszuka. Rozmawia艂em z 呕ur,., z Zu... Zurtzmansorem. Wszystko mi opowiedzia艂 - tajny instytut... za艂o偶yli opaski w celu zachowania... Wie pan, Golem, oni tam u was wyobra偶aj膮 sobie, 偶e mog膮 manipulowa膰 genera艂em Pferdem bezgranicznie d艂ugo. Ale tak naprawd臋 - to s膮 kacyki na pi臋tna艣cie minut. Genera艂 ze偶re ich razem z opaskami i r臋kawiczkami, kiedy si臋 przeg艂odzi... Fu, do diab艂a, ale偶 ja jestem pijany - wszystko p艂ynie...

Troch臋 jednak udawa艂. Wyra藕nie widzia艂 przed sob膮 grubo ciosan膮, szaraw膮 twarz i male艅kie, niezwykle czujne oczka.

- I Zurtzmansor powiedzia艂 panu, 偶e jest zdrowy?

- Tak - oznajmi艂 Wiktor. - Zreszt膮 nie pami臋tam... Raczej chyba nie... Ale i tak przecie偶 wida膰. Golem poskroba艂 podbr贸dek kraw臋dzi膮 szklanki.

- Szkoda, 偶e pan jest pijany - rzeki. - Zreszt膮, mo偶e to i lepiej. Mam dzisiaj nastr贸j. Chce pan, 偶ebym opowiedzia艂 wszystko czego si臋 domy艣lam i co wiem o mokrzakach?

- Niech pan m贸wi - zgodzi艂 si臋 Wiktor. - Tylko prosz臋 wi臋cej nie k艂ama膰.

- Choroba okularnicza - powiedzia艂 Golem - to bardzo interesuj膮ca rzecz. Czy wie pan kogo atakuje ta choroba? - zamilk艂. - Nie, nic panu nie opowiem.

- E tam - odpar艂 Wiktor. - Przecie偶 pan ju偶 zacz膮艂.

- Jestem g艂upi, dlatego zacz膮艂em - stwierdzi艂 Golem. Spojrza艂 na Wiktora i u艣miechn膮艂 si臋. - Prosz臋 o pytania - powiedzia艂. - Je偶eli pytania b臋d膮 g艂upie, z przyjemno艣ci膮 na nie odpowiem... Niech pan zaczyna, bo si臋 znowu rozmy艣l臋.

Kto艣 zapuka艂 do drzwi.

- Wynosi膰 si臋 do diab艂a! - wrzasn膮艂 Wiktor. - Jestem zaj臋ty!

- Przepraszam panie Baniew - odezwa艂 si臋 nie艣mia艂y g艂os recepcjonisty. - Ale dzwoni pa艅ska ma艂偶onka.

- K艂amstwo! Nie mam 偶adnej ma艂偶onki.. Zreszt膮, pardon. Zapomnia艂em. Dobra, zaraz do niej zadzwoni臋, dzi臋kuj臋 - z艂apa艂 szklank臋, nala艂 po brzegi, wr臋czy艂 Goleniowi i rzek艂 - Prosz臋 pi膰 i nie my艣le膰 o niczym. Ja zaraz.

W艂膮czy艂 telefon i nakr臋ci艂 numer Loli. Lola rozmawia艂a bardzo sucho - daruj, 偶e ci przeszkadzam, ale mam zamiar jecha膰 do Irmy, mo偶e b臋dziesz 艂askaw si臋 przy艂膮czy膰.

- Nie - odpowiedzia艂 Wiktor. - Nie b臋d臋 艂askaw. Jestem zaj臋ty.

- Pomimo wszystko ona jest r贸wnie偶 twoj膮 c贸rk膮! Czy偶by艣 upad艂 tak nisko..

- Jestem zaj臋ty! - rykn膮艂 Wiktor.

- Nie wzruszaj膮 ci臋 losy twojej, c贸rki?

- Przesta艅 udawa膰 idiotk臋 - powiedzia艂 Wiktor. - Zdaje si臋, 偶e chcia艂a艣 pozby膰 si臋 Irmy. Pozby艂a艣 si臋. Czego ci jeszcze trzeba?

Lola zacz臋艂a p艂aka膰.

- Przesta艅 - rzek艂 Wiktor krzywi膮c si臋. - Irmie jest tam dobrze. Lepiej ni偶 na najlepszej pensji. Jed藕 i sama si臋 przekonaj.

- Ordynarna, bezduszna, egoistyczna 艣winia - o艣wiadczy艂a Lola i od艂o偶y艂a s艂uchawk臋. Wiktor zakl膮艂 szeptem, znowu wy艂膮czy艂 telefon i wr贸ci艂 do sto艂u.

- Niech pan pos艂ucha, Golem - powiedzia艂. - Co wy tam wyprawiacie z moimi dzie膰mi? Je艣li przygotowujecie sobie zmian臋, to ja si臋 nie zgadzam.

- Jak膮 zmian臋?

- No, jak膮... W艂a艣nie pytam pana - jak膮?

- O ile mi wiadomo - odpar艂 Golem. - Dzieci s膮 bardzo zadowolone.

- To nic nie znaczy... I bez pana wiem, 偶e s膮 zadowolone. Ale co one tam robi膮?

- Kto?

- Dzieci.

- A czy one panu nie powiedzia艂y?

- Jak mi mog艂y cokolwiek powiedzie膰, je偶eli ja jestem tu, a one tam?

- One buduj膮 nowy 艣wiat - rzek艂 Golem.

- A... Tak, to mi powiedzia艂y. Ale to przecie偶 tylko tak, filozofia... Znowu mnie pan ok艂amuje, Golem ! Jaki mo偶e by膰 nowy 艣wiat za drutem kolczastym? Nowy 艣wiat pod komend膮 genera艂a Pferda! A je偶eli one si臋 zara偶膮?

- Czym? - zapyta艂 Golem.

- Chorob膮 okularnicz膮, oczywi艣cie!

- Po raz sz贸sty powtarzam panu, 偶e choroby genetyczne nie s膮 zara藕liwe!

- Sz贸sty, sz贸sty... - wymamrota艂 Wiktor utraciwszy w膮tek. - A co to w og贸le takiego ta choroba okularnicza? Co przy niej boli? Mo偶e to te偶 tajemnica?

- Nie, to by艂o wsz臋dzie publikowane.

- No to niech pan opowie - zaproponowa艂 Wiktor. - Tylko bez terminologii.

- W pierwszym okresie - zmiany na sk贸rze. Pryszcze, p臋cherze, szczeg贸lnie na r臋kach i nogach... czasami - ropiej膮ce wrzody...

- Niech pan pos艂ucha, Golem, czy to w og贸le jest wa偶ne?

- W jakim sensie?

- Dla istoty rzeczy.

- Dla istoty - nie - odpar艂 Golem. - My艣la艂em, 偶e to interesuj膮ce.

- Ja chc臋 zrozumie膰 istot臋! - o艣wiadczy艂 Wiktor dociekliwie.

- Ale istoty pan nie zrozumie - powiedzia艂 Golem nieco podnosz膮c g艂os.

- Dlaczego?

- Po pierwsze dlatego, 偶e jest pan pijany...

- To jeszcze nie pow贸d - rzek艂 Wiktor.

- A po drugie dlatego, 偶e tego w og贸le nie da si臋 wyt艂umaczy膰.

- Tak nigdy nie jest - o艣wiadczy艂 Wiktor. - Pan mi po prostu nie chce powiedzie膰. Ale nie mam 偶alu. Tajemnica s艂u偶bowa, rozpowszechnianie, trybuna艂 wojskowy... Pawora na przyk艂ad zabrali... B贸g z panem. Tylko nie rozumiem, dlaczego dziecko ma budowa膰 nowy 艣wiat w leprozorium. Czy nie by艂o innego miejsca?

- Nie by艂o - odpar艂 Golem. - W leprozorium mieszkaj膮 architekci. I kierownicy rob贸t.

- Z automatami - stwierdzi艂 Wiktor. - Widzia艂em. Nic nie rozumiem. Kt贸ry艣 z was k艂amie. Albo pan, albo Zurtzmansor.

- Oczywi艣cie, 偶e Zurtzmansor - odpowiedzia艂 Golem z zimn膮 krwi膮.

- A by膰 mo偶e k艂amiecie obydwaj. Ale ja wierz臋 wam obu, dlatego, 偶e co艣 w was jest... Niech pan mi tylko powie, Golem, czego oni chc膮? Ale uczciwie.

- Szcz臋艣cia - powiedzia艂 Golem.

- Dla kogo? Dla siebie?

- Nie tylko.

- A czyim kosztem?

- Dla nich takie pytanie nie ma sensu - powoli odrzek艂 Golem. - Kosztem trawy, kosztem ob艂ok贸w, kosztem p艂yn膮cej wody... kosztem gwiazd.

- Dok艂adnie tak jak my - stwierdzi艂 Wiktor.

- No nie - zaprotestowa艂 Golem. - Zupe艂nie inaczej.

- Dlaczego? My te偶...

- Nie, dlatego, 偶e my wydeptujemy traw臋, rozpraszamy ob艂oki, spi臋trzamy wod臋... Zrozumia艂 mnie pan zbyt dos艂ownie, a to by艂a analogia.

- Nie rozumiem - odrzek艂 Wiktor.

- Uprzedza艂em pana. Sam rozumiem bardzo niewiele, ale si臋 domy艣lam.

- A czy jest kto艣, kto rozumie?

- Nie wiem. Raczej w膮tpi臋. By膰 mo偶e dzieci... Ale nawet one je偶eli rozumiej膮, to po swojemu. Bardzo po swojemu.

Wiktor wzi膮艂 banjo i tr膮ci艂 struny. Palce si臋 nie s艂ucha艂y. Po艂o偶y艂 banjo na stole.

- Golem - rzek艂. - Jest pan komunist膮. Co u diab艂a robi pan w leprozorium? Dlaczego pan nie jest na barykadzie? Dlaczego nie na wiecu? Moskwa nie b臋dzie z pana zadowolona.

- Ja jestem architektem - spokojnie odpar艂 Golem.

- Jaki tam z pana architekt, je艣li pan ni cholery nie rozumie? I w og贸le niech mi pan przestanie robi膰 wod臋 z m贸zgu. Przez godzin臋 bijemy pian臋, a co mi pan powiedzia艂? Pije pan m贸j d偶in i m膮ci mi w g艂owie. Wstyd, Golem. I do tego k艂amie pan jak naj臋ty.

- 呕e jak naj臋ty, to przesada - odpowiedzia艂 Golem. - Chocia偶 nie powiem, 偶e nie. Oni nie miewaj膮 ropiej膮cych wrzod贸w.

- Niech pan mi odda szklank臋 - za偶膮da艂 Wiktor. - Ju偶 pan si臋 napi艂 - nala艂 sobie z butelki i wypi艂. - Diabli pana wiedz膮, Golem. Po co to wszystko? Dlaczego pan kr臋ci? Je艣li mo偶e pan opowiedzie膰, to niech pan opowie, a je偶eli to tajemnica - to po co by艂o zaczyna膰?

- Wyja艣nienie jest bardzo proste - oznajmi艂 niefrasobliwie Golem wyci膮gaj膮c nogi. - Przecie偶 jestem prorokiem, sam pan mnie tak przezwa艂. A wszyscy prorocy s膮 w takiej samej sytuacji - i du偶o wiedz膮, i chcieliby opowiedzie膰, podzieli膰 si臋 informacj膮 w mi艂ym towarzystwie, pochwali膰 si臋, 偶eby przyda膰 sobie powagi. Ale kiedy zaczynaj膮 opowiada膰, pojawia si臋 dziwne uczucie niewygody, niezr臋czno艣ci... Wi臋c zaczynaj膮 wibrowa膰 tak jak Pan B贸g, kiedy zadano mu pytanie w sprawie kamienia.

- Jak pan sobie 偶yczy - powiedzia艂 Wiktor. - Pojad臋 do leprozorium i wszystkiego dowiem si臋 bez pana. No, prosz臋 mi co艣 podpowiedzie膰...

Obserwowa艂 z ciekawo艣ci膮 jak traci w艂adz臋 w r臋kach i nogach i my艣la艂, 偶e dobrze by艂oby wypi膰 jeszcze jedn膮 szklank臋 do kompletu, uwali膰 si臋 spa膰, a potem obudzi膰 si臋 i pojecha膰 do Diany. Wszystko w艂a艣ciwie zapowiada si臋 nie najgorzej. W og贸le nie jest najgorzej. Wyobrazi艂 sobie, jak za艣piewa Dianie o 艂odzi podwodnej i zrobi艂o mu si臋 zupe艂nie dobrze. Wzi膮艂 mokre wios艂o, kt贸re le偶a艂o na rufie, odepchn膮艂 si臋 od brzegu i 艂贸dk膮 od razu zako艂ysa艂o. Nie by艂o 偶adnego deszczu, czerwono zachodzi艂o s艂o艅ce, wi臋c pop艂yn膮艂 prosto ku s艂o艅cu, a wios艂a odskakiwa艂y od grzbiet贸w fal. Opa艣膰 by na dno... Zapewne by opad艂, ale by艂o mu jako艣 g艂upio, dlatego, 偶e nad uchem leniwie bucza艂 g艂os Golenia:

- .. .Oni s膮 bardzo m艂odzi, wszystko przed nimi, a przed nami tylko oni. Rzecz jasna, 偶e cz艂owiek opanuje Wszech艣wiat, ale nie b臋dzie to rumiany - , umi臋艣niony atleta, i oczywi艣cie cz艂owiek poradzi sobie sam ze sob膮, ale najpierw przemieni siebie. Natura nie oszukuje, dotrzyma swoich obietnic, ale nie tak jak my艣leli艣my, i cz臋sto nie tak jak by艣my chcieli.

Zurtzmansor, kt贸ry siedzia艂 na dziobie 艂odzi, odwr贸ci艂 g艂ow臋, a wtedy okaza艂o si臋, 偶e w og贸le nie ma twarzy, twarz trzyma艂 w r臋ku i twarz patrzy艂a na Wiktora - sympatyczna twarz, uczciwa, ale robi艂o si臋 niedobrze na jej widok, a Golem si臋 nie odczepia艂, wci膮偶 bucza艂...

- Niech pan si臋 k艂adzie spa膰 - wymamrota艂 Wiktor, wyci膮gaj膮c si臋 na dnie 艂odzi. Wr臋gi wciska艂y mu si臋 w boki, by艂o bardzo niewygodnie, ale tak okropnie chcia艂o mu si臋 spa膰. - Niech pan si臋 k艂adzie spa膰, Golem...


Kiedy si臋 obudzi艂, stwierdzi艂, 偶e le偶y w 艂贸偶ku. By艂o ciemno, a w szyby b臋bni艂 drobny deszcz. Wiktor z trudem wyci膮gn膮艂 r臋k臋 w stron臋 nocnej lampki, ale palce trafi艂y na zimn膮, g艂adk膮 艣cian臋. Dziwne, pomy艣la艂. A gdzie Diana? Czy偶by nie by艂 w sanatorium? Spr贸bowa艂 obliza膰 wargi, ale gruby, chropawy j臋zyk nie us艂ucha艂 go. Strasznie chcia艂o mu si臋 pali膰, ale pali膰 nie wolno by艂o w 偶adnym wypadku... Aha, w艂a艣ciwie to chce mi si臋 pi膰. 鈥淒iana!" - zawo艂a艂. Prawda, to nie sanatorium. W sanatorium lampka jest po prawej, a tu po prawej 艣ciana... Ale偶 to m贸j pok贸j w hotelu! - pomy艣la艂 z entuzjazmem. Jak ja tu trafi艂em? Le偶a艂 pod ko艂dr膮 w samej bieli藕nie. Jako艣 nie pami臋tam, 偶ebym si臋 rozbiera艂, pomy艣la艂. Kto艣 mnie rozebra艂. Chocia偶, mo偶e jednak rozebra艂em si臋 sam. Je艣li mam buty, to rozbiera艂em si臋 sam... potar艂 nog膮 o nog臋. Aha, jestem bosy. O do diab艂a, r臋ce sw臋dz膮, jakie艣 b膮ble, zapluskwiony hotel. Wyprowadz臋 si臋. A dok膮d p艂yn膮艂em 艂贸dk膮?... A, to ten Pawor napu艣ci艂 pluskiew... Nagle przypomnia艂 sobie Pawora i usiad艂, zemdli艂o go i znowu po艂o偶y艂 si臋 na wznak. Jednak dawno si臋 tak nie uchla艂em... Pawor... 鈥淪rebrna Koniczyna"... Kiedy to by艂o? Wczoraj? Skrzywi艂 si臋 i zacz膮艂 drapa膰 si臋 w lew膮 r臋k臋. Co teraz jest - rano, czy wiecz贸r? Zapewne rano... A mo偶e wiecz贸r? Golem! - przypomnia艂 sobie. Obci膮gn臋li艣my z Golemem ca艂膮 butelk臋. D偶inu bez wody. A przedtem p贸艂 butelki z tym wysokim. A przedtem jeszcze gdzie艣 pi艂em. A mo偶e to by艂o wczoraj ? Poczekaj - no, a co teraz jest - dzisiaj, czy wczoraj? Warto by wsta膰, napi膰 si臋 i te de... Nie, pomy艣la艂 uparcie. Najpierw musz臋 si臋 w tym wszystkim zorientowa膰.

Co艣 mi Golem ciekawego opowiada艂, my艣la艂, 偶e jestem pijany i nic nie rozumiem, wi臋c mo偶na m贸wi膰 ze mn膮 otwarcie. Zreszt膮, rzeczywi艣cie by艂em pijany, ale o ile pami臋tam, wszystko rozumia艂em. A co rozumia艂em? W艣ciekle potar艂 tyln膮 stron臋 d艂oni o we艂niany koc. Nadchodz膮 ci臋偶kie czasy... Nie, to Pawor. .. Aha, oto i Golem - oni maj膮 wszystko przed sob膮, a my mamy przed sob膮 tylko ich. I choroba genetyczna... A co, zupe艂nie mo偶liwe. W ko艅cu kiedy艣 to si臋 musia艂o wydarzy膰. By膰 mo偶e trwa to ju偶 od dawna. Wewn膮trz gatunku rodzi si臋 nowy gatunek, a my nazywamy to chorob膮 genetyczn膮. Stary gatunek dla jednych warunk贸w, nowy gatunek dla innych. Dawniej by艂y potrzebne silne mi臋艣nie, p艂odno艣膰, wytrzyma艂o艣膰 na mrozy, agresywno艣膰 i je偶eli mo偶na tak powiedzie膰, zaradno艣膰. Powiedzmy, 偶e teraz te偶 jest to potrzebne, ale ju偶 raczej si艂膮 inercji. Przy pewnej zaradno艣ci mo偶na zat艂uc milion ludzi i nic szczeg贸lnie wa偶nego si臋 nie stanie. To jest zupe艂nie pewne i wielokrotnie wypr贸bowane. Kto艣 powiedzia艂, 偶e gdyby z historii usun膮膰 kilkudziesi臋ciu, no dobrze, niech b臋dzie, kilkuset ludzi, to momentalnie okazaliby艣my si臋 w wieku kamienia 艂upanego. A nawet kilka tysi臋cy... Co to za ludzie? To, m贸j drogi zupe艂nie inni ludzie.

Ca艂kiem mo偶liwe, 偶e Newton, Einstein, Arystoteles - to mutanci. Rzecz jasna 艣rodowisko by艂o niezbyt sprzyjaj膮ce i niewykluczone, 偶e masa takich mutant贸w zgin臋艂a, nie zd膮偶ywszy si臋 ujawni膰, jak ten ch艂opiec z opowiadania 膯apka. Oczywi艣cie, byli niezwyk艂ymi lud藕mi - nie byli zaradni, nie mieli normalnych ludzkich potrzeb... Albo mo偶e tylko tak si臋 wydaje? Po prostu duchowo byli tak nadnaturalnie rozwini臋ci, 偶e ca艂a reszta zostawa艂a w cieniu. No, tu przesadzi艂e艣, powiedzia艂. Einstein m贸wi艂, 偶e najlepiej jest by膰 latarnikiem - to samo w sobie dobrze brzmi... A w og贸le ciekawe by艂oby wyobrazi膰 sobie jak w naszych czasach rodzi si臋 homo super. Fabu艂a ekstra... Do diab艂a, jak strasznie sw臋dz膮 r臋ce... Gdyby tak napisa膰 utopi臋 w duchu Orwella albo Bernarda Wolfa. Co prawda, trudno sobie wyobrazi膰 takiego homo super - ogromna, 艂ysa czaszka, w膮tlutkie r膮czki i n贸偶ki, impotent - same bana艂y. Ale w艂a艣ciwie to powinno by膰 co艣 w tym rodzaju. W ka偶dym razie przesuni臋cie potrzeb. W贸dka niepotrzebna, jakie艣 szczeg贸lnie wyrafinowane 偶arcie r贸wnie偶, 偶adnych luksus贸w, zreszt膮 i kobiety - o tyle o ile, dla wi臋kszego spokoju i lepszej koncentracji. Idealny obiekt eksploatacji - da膰 mu oddzielny gabinet, biurko, papier, kup臋 ksi膮偶ek... alejk臋 dla perypatetycznych rozmy艣la艅, a on za to rodzi koncepcje... Nie wyjdzie z tego 偶adna utopia - zabior膮 go sobie wojskowi, oto ca艂a utopia. Stworz膮 utajniony instytut, zwioz膮 tam tych wszystkich homo super, postawi膮 wartownika i koniec...

Wiktor wsta艂 post臋kuj膮c, cz艂api膮c bosymi stopami po zimnej pod艂odze wszed艂 do 艂azienki, odkr臋ci艂 kran i z rozkosz膮 napi艂 si臋 wody nie zapalaj膮c 艣wiat艂a. Sama my艣l - 偶eby zapali膰 艣wiat艂o - by艂a przera偶aj膮ca. Potem wr贸ci艂 do 艂贸偶ka i przez czas jaki艣 drapa艂 si臋, przeklinaj膮c pluskwy. W og贸le, dla potrzeb fabu艂y wygl膮da to nawet dobrze - tajny instytut, wartownicy, szpiedzy... patriotyzm patriotycznej sprz膮taczki Klary... co za taniocha. Trudno艣膰 polega na tym, 偶eby wyobrazi膰 sobie ich prac臋, pomys艂y, mo偶liwo艣ci - gdzie mi tam... To w og贸le niemo偶liwe. Szympans nie potrafi napisa膰 powie艣ci o ludziach. Jak ja mog臋 napisa膰 powie艣膰 o cz艂owieku, kt贸ry nie ma 偶adnych potrzeb poza duchowymi? Oczywi艣cie, co艣 nieco艣 mo偶na sobie wyobrazi膰. Atmosfer臋. Stan nieustannej tw贸rczej ekstazy. Poczucie w艂asnej wszechmocy, niezale偶no艣ci... brak kompleks贸w, absolutny brak strachu... Tak, 偶eby napisa膰 tak膮 ksi膮偶k臋, trzeba si臋 na偶re膰 LSD. W og贸le emocjonalna sfera homo super, z punktu widzenia zwyczajnego cz艂owieka wygl膮da艂aby jak patologia. Choroba... 呕ycie - to choroba materii, my艣lenie - choroba 偶ycia. Choroba okularnicza, pomy艣la艂.

I nagle wszystko znalaz艂o si臋 na swoim miejscu. A wi臋c to o to mu sz艂o! - pomy艣la艂 Wiktor o Golemie. M膮drzy i jeden w drugiego utalentowani... Wi臋c co z tego wynika? Z tego wynika, 偶e oni ju偶 nie s膮 lud藕mi. Zurtzmansor po prostu mydli艂 mi oczy. To znaczy, 偶e si臋 zacz臋艂o... Nic si臋 nie da ukry膰, pomy艣la艂 z satysfakcj膮. A czego艣 takiego tym bardziej. P贸jd臋 do Golema, niech nie udaje proroka. Zapewne oni du偶o mu powiedzieli.. Do diab艂a, to przecie偶 przysz艂o艣膰, ta sama przysz艂o艣膰, kt贸ra zapuszcza swoje macki w serce dnia dzisiejszego! Przed nami s膮 tylko oni... Ogarn臋艂o go gor膮czkowe wzburzenie. Ka偶da sekunda by艂a historyczna, i szkoda 偶e nie wiedzia艂 o tym wczoraj, dlatego 偶e wczoraj, i przedwczoraj, i tydzie艅 temu ka偶da sekunda te偶 by艂a historyczna...

Zerwa艂 si臋 z 艂贸偶ka, zapali艂 艣wiat艂o i mru偶膮c oczy przed blaskiem bij膮cym w oczy, zaczai po omacku szuka膰 ubrania. Ubrania nie by艂o, ale potem oczy przywyk艂y do 艣wiat艂a, z艂apa艂 spodnie wisz膮ce na por臋czy 艂贸偶ka i nagle zobaczy艂 swoj膮 r臋k臋. R臋ka pokryta by艂a czerwon膮 wysypk膮 i trupio bia艂ymi gruze艂kami. Niekt贸re rozdrapane gruze艂ki krwawi艂y. Na drugiej r臋ce by艂o to samo. Co u diab艂a, pomy艣la艂 truchlej膮c, poniewa偶 ju偶 wiedzia艂, co to jest. Przypomnia艂 sobie - zmiany na sk贸rze, wysypka, p臋cherze, czasami ropiej膮ce wrzody... Ropiej膮cych wrzod贸w na razie nie by艂o, ale obla艂 go zimny pot. Upu艣ci艂 spodnie i siad艂 na 艂贸偶ku. To niemo偶liwe, pomy艣la艂. Ja te偶. Czy偶by ja te偶? Ostro偶nie pog艂adzi艂 d艂oni膮 gruze艂kowat膮 sk贸r臋, zamkn膮艂 oczy, wstrzyma艂 oddech i ws艂ucha艂 si臋 w siebie. D藕wi臋cznie i powoli uderza艂o serce, w uszach cienko dzwoni艂a krew, g艂owa wydawa艂a si臋 ogromna, pusta, nic nie bola艂o, m贸zg nie by艂 ju偶 ci臋偶ki i wypchany wat膮. G艂upcze, pomy艣la艂 u艣miechaj膮c si臋. Co chcesz zaobserwowa膰? To musi by膰 jak 艣mier膰 - chwil臋 temu by艂e艣 cz艂owiekiem, mign膮艂 kwant czasu - i jeste艣 ju偶 Bogiem, ale nie wiesz o tym i nigdy si臋 nie dowiesz, tak jak g艂upiec nie wie, 偶e jest g艂upcem, jak m臋drzec - je偶eli rzeczywi艣cie jest m臋drcem - nie wie, 偶e jest m膮dry... Prawdopodobnie sta艂o si臋 to kiedy spa艂em. W ka偶dym razie do momentu, w kt贸rym zasn膮艂em, istota mokrzak贸w pozostawa艂a dla mnie nader mglista, ale teraz widz臋 jaz bezgraniczn膮 jasno艣ci膮 i doszed艂em do tego wy艂膮cznie przy pomocy nagiej logiki, nawet nie zauwa偶y艂em kiedy...

Za艣mia艂 si臋 ze szcz臋艣cia, stan膮艂 na pod艂odze, przeci膮gn膮艂 si臋 i podszed艂 do okna. M贸j 艣wiat, pomy艣la艂, patrz膮c przez szyb臋 zalan膮 wod膮, i szyba znik艂a, gdzie艣 daleko w dole uton臋艂o w deszczu zamar艂e w przera偶eniu miasto i ogromny, przemokni臋ty kraj, potem za艣 wszystko przesun臋艂o si臋, odp艂yn臋艂o, pozosta艂a tylko male艅ka, b艂臋kitna kula z d艂ugim, b艂臋kitnym ogonem i zobaczy艂 gigantyczn膮 soczewic臋 galaktyki, martw膮 i uko艣nie wisz膮c膮 w migotliwej otch艂ani, strz臋py 艣wietlistej materii, skr臋cone si艂owymi polami i bezdenn膮 pustk臋 tam, gdzie nie by艂o 艣wiat艂a, wi臋c wyci膮gn膮艂 r臋k臋 i zanurzy艂 j膮 w pulchnym bia艂ym j膮drze, poczu艂 lekkie ciep艂o, a kiedy zacisn膮艂 d艂o艅, materia przesz艂a przez palce jak mydlana piana. Znowu si臋 roze艣mia艂, prztykn膮艂 w nos swoje odbicie w szybie i czule pog艂aska艂 gruze艂ki na spuchni臋tej sk贸rze.

- Trzeba to koniecznie obla膰! - powiedzia艂 g艂o艣no.

W butelce zosta艂o jeszcze troch臋 d偶inu, biedny stary Golem nie zdo艂a艂 wypi膰 wszystkiego, biedny stary pseudoprorok... nie dlatego pseudoprorok, 偶e jego przepowiednie s膮 nieprawdziwe, ale dlatego, 偶e jest zaledwie gadaj膮c膮 marionetk膮. Zawsze b臋d臋 ci臋 lubi艂, Golem, pomy艣la艂 Wiktor, jeste艣 wspania艂ym cz艂owiekiem, jeste艣 m膮dry - ale jeste艣 tylko cz艂owiekiem. Wla艂 resztk臋 do szklanki i wprawnym ruchem wla艂 alkohol do gard艂a - nawet jeszcze nie zd膮偶y艂 go prze艂kn膮膰, kiedy pobieg艂 do 艂azienki. Zwymiotowa艂. Do diab艂a, pomy艣la艂. Co za paskudztwo. W lustrze zobaczy艂 swoj膮 twarz - wymi臋t膮, jakby nalan膮, o nienaturalnie wielkich i nienaturalnie czarnych oczach. No i koniec, pomy艣la艂, no i koniec. Wiktor Baniew, pijak i pysza艂ek. Nie b臋dziesz ju偶 wi臋cej pil, nie b臋dziesz rycza艂 piosenek, nie b臋dziesz si臋 艣mia艂 z g艂upstw, nie b臋dziesz opowiada膰 weso艂ych bredni sztywniej膮cym j臋zykiem, nie b臋dziesz si臋 bi膰, awanturowa膰, szale膰, straszy膰 przechodni贸w, zadziera膰 z policj膮, k艂贸ci膰 z panem prezydentem, wpada膰 do nocnych bar贸w z ha艂a艣liw膮 watah膮 m艂odych wielbicieli... Wr贸ci艂 do 艂贸偶ka. Nie mia艂 ochoty na papierosa. Na nic nie mia艂 ochoty, od wszystkiego mdli艂o, posmutnia艂. Poczucie utraty, najpierw s艂abe, ledwie dostrzegalne, jak dotkni臋cie paj臋czyny, rozrasta艂o si臋, pos臋pne rz臋dy drutu kolczastego rozci膮ga艂y si臋 mi臋dzy nim a tym 艣wiatem, kt贸ry tak kocha艂. Za wszystko trzeba p艂aci膰, my艣la艂, nic nie dostaje si臋 za darmo, i im wi臋cej otrzyma艂e艣, tym wi臋cej trzeba zap艂aci膰, za nowe 偶ycie trzeba zap艂aci膰 starym 偶yciem... W艣ciekle drapa艂 r臋ce, a偶 do krwi i nawet nie czu艂 tego.

Diana wesz艂a bez pukania, zrzuci艂a p艂aszcz, stan臋艂a przed Wiktorem, u艣miechni臋ta, uwodzicielska i unios艂a r臋ce poprawiaj膮c w艂osy.

- Zmarz艂am - powiedzia艂a. - Mo偶na si臋 tu ogrza膰?

- Tak - odpar艂, prawie nie rozumiej膮c co m贸wi.

Diana zgasi艂a 艣wiat艂o, teraz jej nie widzia艂, tylko s艂ysza艂 klucz przekr臋cany w zamku, trzask rozpinanych zatrzask贸w, szelest ubrania i pantofle spadaj膮ce na pod艂og臋, a potem Diana znalaz艂a si臋 blisko, ciep艂a, g艂adka, pachn膮ca, on za艣 wci膮偶 my艣la艂, 偶e teraz wszystko si臋 sko艅czy艂o - i tylko wieczny deszcz, ponure domy z dachami jak sito, obcy, nieznajomi ludzie w mokrych, czarnych ubraniach, z mokrymi przepaskami na twarzach... i oto zdejmuj膮 opaski, zdejmuj膮 r臋kawiczki, zdejmuj膮 twarze, odk艂adaj膮 je do specjalnych szafek, ich r臋ce s膮 pokryte ropiej膮cymi wrzodami - smutek, przera偶enie, samotno艣膰... Diana przytuli艂a si臋 do niego i obj膮艂 j膮 automatycznym gestem. Ona by艂a dawna, ale on ju偶 nie by艂 dawny, niczego ju偶 nie m贸g艂 dlatego, 偶e nic ju偶 mu nie by艂o potrzebne.

- Co z tob膮 kochany? - serdecznie zapyta艂a Diana. - Za du偶o wypi艂e艣? Ostro偶nie zdj膮艂 jej r臋ce ze swojej szyi. Ogarn臋艂o go ostateczne przera偶enie.

- Poczekaj - rzek艂. - Poczekaj.

Wsta艂, wymaca艂 kontakt, zapali艂 艣wiat艂o, kilka sekund sta艂 do niej plecami, zanim zdecydowa艂 si臋 odwr贸ci膰, ale jednak si臋 odwr贸ci艂. Nie, Diana by艂a przepi臋kna. By艂a chyba pi臋kniejsza ni偶 zwykle, zawsze by艂a pi臋kniejsza ni偶 zwykle, ale to by艂o jak obraz. Budzi艂o dum臋 z cz艂owieka, zachwyt nad jego doskona艂o艣ci膮, ale niczego wi臋cej nie budzi艂o. Diana patrzy艂a na niego ze zdziwieniem unosz膮c brwi, ale potem widocznie przestraszy艂a si臋, bo usiad艂a nagle i zobaczy艂, 偶e jej wargi si臋 poruszaj膮. Co艣 m贸wi艂a, ale Wiktor tego nie s艂ysza艂.

- Poczekaj - powt贸rzy艂. - To niemo偶liwe. Poczekaj.

Ubiera艂 si臋 z gor膮czkowym po艣piechem i wci膮偶 powtarza艂 - poczekaj, poczekaj, ale ju偶 my艣la艂 nie o niej, chodzi艂o nie tylko o ni膮. Wybieg艂 na korytarz, znalaz艂 si臋 przed numerem Golema; drzwi by艂y zamkni臋te, nie od razu zorientowa艂 si臋 co teraz, nast臋pnie p臋dem pobieg艂 na d贸艂 do restauracji. Nie chc臋, powtarza艂, nie chc臋, ja o to nie prosi艂em.

Dzi臋ki Bogu Golem by艂 na swoim zwyk艂ym miejscu. Siedzia艂, odrzuciwszy r臋k臋 za oparcie fotela i ogl膮da艂 pod 艣wiat艂o kieliszek z koniakiem. A doktor R. Kwadryga by艂 czerwony, agresywny i widz膮c Wiktora oznajmi艂 na ca艂膮 sal臋.

- Te mokrzaki. 艢cierwa. Precz.

Wiktor opad艂 na sw贸j fotel i Golem bez s艂owa nala艂 mu koniaku.

- Golem - rzek艂 Wiktor. - Ja si臋 zarazi艂em.

- Przep艂ukiwanie! - og艂osi艂 R. Kwadryga. - Mnie r贸wnie偶.

- Niech si臋 pan napije koniaku, Wiktorze - zaproponowa艂 Golem. - Nie trzeba si臋 tak denerwowa膰.

- Niech pan idzie do diab艂a - odpar艂 Wiktor patrz膮c na niego ze zgroz膮. - To choroba okularnicza. Co robi膰?

- Dobrze, dobrze - odrzek艂 Golem. - Pomimo to niech si臋 pan napije. - Uni贸s艂 palec i krzykn膮艂 do kelnera - Wody sodowej. I jeszcze raz koniak.

- Golem - powiedzia艂 Wiktor z rozpacz膮. - Pan nic nie rozumie. Janie mog臋. Zachorowa艂em, m贸wi臋 panu! Zarazi艂em si臋! To nieuczciwe... Nie chcia艂em... Pan przecie偶 m贸wi艂, 偶e to nie jest zara藕liwe...

Przerazi艂 si臋 na my艣l, 偶e m贸wi zbyt niejasno, 偶e Golem go nie rozumie, s膮dzi, 偶e Wiktor jest pijany. I wtedy podsun膮艂 Golemowi pod nos swoje r臋ce. Kieliszek przewr贸ci艂 si臋, potoczy艂 po obrusie i spad艂 na pod艂og臋.

Golem najpierw cofn膮艂 si臋, potem spojrza艂 uwa偶niej, pochyli艂 si臋, uj膮艂 d艂onie Wiktora za koniuszki palc贸w i zaczai ogl膮da膰 rozdrapan膮, gruze艂owat膮 sk贸r臋. Palce mia艂 zimne i twarde. No, to ju偶 koniec, my艣la艂 Wiktor, oto pierwsze badanie lekarskie, potem b臋d膮 nast臋pne badania i k艂amliwe obietnice, 偶e jest jeszcze nadzieja, uspokajaj膮ce mikstury, a potem przywyknie, nie b臋dzie ju偶 偶adnych bada艅, zawioz膮 go do leprozorium, zamotaj膮 usta czarn膮 szmat膮 i wszystko b臋dzie sko艅czone.

- Jad艂 pan poziomki? - zapyta艂 Golem.

- Tak - pokornie odpowiedzia艂 Wiktor. - Truskawki.

- Musia艂 pan ze偶re膰 co najmniej dwa kilo - stwierdzi艂 Golem.

- Jakie znowu poziomki? - krzykn膮艂 Wiktor wyrywaj膮c r臋ce. - Niech pan co艣 z tym zrobi! To niemo偶liwe, 偶eby by艂o za p贸藕no. Dopiero si臋 zacz臋艂o...

- Niech pan przestanie wrzeszcze膰. To jest pokrzywka. Alergia. Nie wolno panu 偶re膰 truskawek w takich ilo艣ciach.

Wiktor jeszcze nie rozumia艂. Ogl膮daj膮c sw贸j e r臋ce mamrota艂: 鈥淪am pan m贸wi艂... p臋cherze... wysypka..."

- P臋cherzy mo偶na dosta膰 i od pluskiew - pouczy艂 go Golem. - Ma pan idiosynkrazj臋 na pewne produkty. I wyobra藕ni臋 nieproporcjonaln膮 do rozumu. Jak wi臋kszo艣膰 pisarzy. Te偶 mi mokrzak...

Wiktor poczu艂, 偶e od偶ywa. Uda艂o si臋, stuka艂o mu w g艂owie. Chyba si臋 uda艂o. Je偶eli si臋 uda艂o, to nie wiem co zrobi臋. Rzuc臋 palenie...

- Nie k艂amie pan? - zapyta艂 偶a艂osnym g艂osem. Golem u艣miechn膮艂 si臋.

- Niech pan wypije koniak - zaproponowa艂. - Przy alergii nie wolno pi膰 koniaku, ale niech pan wypije. Bo wygl膮da pan nazbyt 偶a艂o艣nie.

Wiktor wzi膮艂 jego kieliszek, zmru偶y艂 oczy i wypi艂. Nic! Troch臋 mdli, ale to, nale偶y przypuszcza膰, z powodu kaca. Zaraz przejdzie. I wszystko przesz艂o.

- Drogi pisarzu - oznajmi艂 Golem. - Z臋by zosta膰 architektem, same b膮ble nie wystarcz膮. Podszed艂 kelner i postawi艂 na stole koniak i sodow膮. Wiktor g艂臋boko i swobodnie westchn膮艂, wci膮gn膮艂 w p艂uca znajome, restauracyjne powietrze, poczu艂 cudowny zapach dyma z papieros贸w, marynowanej cebuli, przypalonego t艂uszczu i pieczonego mi臋sa. 呕ycie wr贸ci艂o.

- Przyjacielu - zwr贸ci艂 si臋 do kelnera. - Butelk臋 d偶inu, sok z cytryn i cztery porcje minog贸w do dwie艣cie szesnastego. Tylko pr臋dko! Alkoholicy - powiedzia艂 do Golema i R. Kwadrygi. - Scze藕nijcie tu z kretesem, a ja p贸jd臋 do Diany! - by艂 got贸w ich uca艂owa膰.

Golem odezwa艂 si臋, nie zwracaj膮c si臋 do nikogo: / - Biedne, pi臋kne kacz膮tko!

Przez chwil臋 Wiktor poczu艂 偶al. Wyp艂yn臋艂o i znik艂o wspomnienie jakich艣 ogromnych, utraconych mo偶liwo艣ci. Ale tylko si臋 roze艣mia艂, odepchn膮艂 fotel i ruszy艂 do wyj艣cia.


*


Rok po wojnie porucznik B. zosta艂 zdemobilizowany z powodu dawnej rany. Przypi臋to mu medal 鈥淲iktoria", wr臋czono miesi臋czny 偶o艂d i tekturowe pude艂ko z upominkiem od pana prezydenta - butelka zdobycznego sznapsa, dwie puszki strasburskiego pasztetu, dwa p臋ta w臋dzonej kie艂basy i r贸wnie偶 zdobyczne jedwabne gacie w celu zorganizowania 偶ycia rodzinnego. Powr贸ciwszy do stolicy porucznik nie zwiesza nosa na kwint臋. Jest dobrym mechanikiem, w ka偶dej chwili przyjm膮 go do pracy w warsztatach przy uniwersytecie, sk膮d zaci膮gn膮艂 si臋 na ochotnika, ale porucznik si臋 nie 艣pieszy - odnawia stare znajomo艣ci, nawi膮zuje nowe. a w przerwach popija 艣wi艅stwo odebrane nieprzyjacielowi w ramach reparacji. Na jakiej艣 prywatce poznaje dziewczyn臋, kt贸rej na imi臋 Nora, bardzo podobn膮 do Diany. Opis prywatki: zrypane przedwojenne p艂yty, oczyszczany domowym sposobem denaturat, ameryka艅ska mielonka, jedwabne bluzki na go艂e cia艂o i marchew przyrz膮dzona na wszelkie mo偶liwe sposoby. Porucznik dzwoni膮c medalami, b艂yskawicznie rozp臋dza rozmaitych cywil贸w nieustannie cz臋stuj膮cych Nor臋 gotowan膮 marchewk膮 i rozpoczyna obl臋偶enie wed艂ug wszelkich prawide艂 sztuki. Nora zachowuje si臋 dziwnie. Z jednej strony najwyra藕niej jest sk艂onna, ale z drugiej strony daje mu do zrozumienia, 偶e kontakt z ni膮 grozi niebezpiecze艅stwem. Jednak偶e rozpalony denaturatem eks-porucznik nie chce o niczym wiedzie膰. Oboje wychodz膮 z prywatki i id膮 do Nory. Powojenna stolica noc膮: nieliczne latarnie, jezdnia w wybojach, ogrodzone ruiny, niewyko艅czony cyrk, w kt贸rym gnije sze艣膰 tysi臋cy - je艅c贸w pod stra偶膮 dw贸ch inwalid贸w, w absolutnie ciemnym zau艂ku kogo艣 grabi膮. Nora mieszka w bardzo starym, dwupi臋trowym domu, schody zapaskudzone, na jednych drzwiach napis kred膮 鈥渢u mieszka niemiecka dziwka". W zawalonym r贸偶nymi gratami d艂ugim korytarzu kryj膮 si臋 po k膮tach sm臋tne postacie. Nora szcz臋kaj膮c niezliczonymi kluczami otwiera swoje drzwi obite cudem zachowan膮, l艣ni膮c膮 sk贸r膮. W przedpokoju ostrzega raz jeszcze, ale B. s膮dz膮c, 偶e chodzi o jakich艣 bandzior贸w odpowiada tylko, 偶e ju偶 bra艂 udzia艂 w konnej szar偶y na czo艂gi. Mieszkanie jak z innej epoki - czyste i przytulne, ogromna kanapa. Nora patrzy na porucznika jakby z 偶alem, nie na d艂ugo wychodzi i wraca ubrana w najwy偶szym stopniu zach臋caj膮co. Okazuje si臋, 偶e maj膮 do dyspozycji zaledwie p贸艂 godziny. Po up艂ywie p贸艂 godziny zadowolony porucznik wychodzi z nadziej膮 na nast臋pne spotkanie. Na ko艅cu korytarza ju偶 na niego czekaj膮 - dwie sm臋tne postacie z cienia. Nieprzyjemnie u艣miechni臋ci zagradzaj膮 drog臋 i proponuj膮, aby z nimi pogada艂. Porucznik bez zb臋dnych s艂贸w bierze si臋 do bicia i osi膮ga zdumiewaj膮co 艂atwe zwyci臋stwo. Zbici z n贸g, sm臋tni ludzie p艂acz膮c i chichocz膮c wyja艣niaj膮 porucznikowi B. jego sytuacj臋. Eks - porucznik bi艂 swoich. Oni wszyscy s膮 teraz swoi. Nora nie jest zwyczajn膮 pon臋tn膮 kobiet膮, Nora jest kr贸low膮 sto艂ecznych pluskiew. Koniec teraz z panem, panie oficerze, spotkamy si臋 w 鈥淎takanie", wszyscy si臋 tam spotykamy, ka偶dej nocy. Mo偶e pan i艣膰 do domu, ale kiedy ju偶 nie b臋dzie pan m贸g艂 wytrzyma膰, prosz臋 przyj艣膰, u nas otwarte do rana...

Na zachodnich peryferiach stolicy, w czynszowej kamienicy obok fabryki chemicznej mieszka wielodzietny radca tytularny B. Celowo szczeg贸艂owy i celowo nudny opis sytuacji bohatera: trzy pokoiki, kuchnia, przedpok贸j, mocno zu偶yta 偶ona, pi臋cioro zielonkawych dzieci, krzepka stara te艣ciowa, kt贸ra przeprowadzi艂a si臋 ze wsi. Chemiczna fabryka 艣mierdzi, dniem i noc膮 stoj膮 nad ni膮 s艂upy r贸偶nokolorowego dymu, od jadowitego smrodu umieraj膮 drzewa, 偶贸艂knie trawa, a w艣r贸d much zachodz膮 dzikie i niepoj臋te mutacje. Przez kilka lat radca tytularny prowadzi walk臋 o poskromienie fabryki: gniewne 偶膮dania pod adresem administracji, 艂zawe petycje do wszystkich instancji, pogromowe felietony do wszystkich gazet, bezowocne pr贸by zorganizowania pikiet przed portierni膮. Jednak偶e fabryka stoi jak bastion. Na wybrze偶u przed fabryk膮 padaj膮 trupem zatruci posterunkowi, zdychaj膮 domowe zwierz臋ta, ca艂e rodziny porzucaj膮 mieszkania i zostaj膮 bezdomnymi w艂贸cz臋gami, w gazetach ukazuje si臋 nekrolog przedwcze艣nie zmar艂ego dyrektora fabryki. Umiera 偶ona radcy tytularnego, dzieci po kolei zaczynaj膮 chorowa膰 na astm臋. Pewnego wieczora tytularny radca schodzi do piwnicy po drzewo i znajduje tam zachowane jeszcze z czas贸w Ruchu Oporu ogromne zapasy pocisk贸w. Tej samej nocy przenosi to wszystko na strych, otwiera okienko w po艂aci dachu. Fabryka le偶y przed nim jak na d艂oni: w ostrym 艣wietle reflektor贸w biegaj膮 robotnicy, je偶d偶膮 wagoniki, p艂yn膮 偶贸艂te i zielone k艂臋by jadowitego dymu. 鈥淶abij臋 ci臋", szepcze radca tytularny i otwiera ogie艅. Tego dnia nie idzie do pracy, nast臋pnego r贸wnie偶. Nie je, nie 艣pi, siedzi w kucki przed 艣wietlikiem i strzela. Od czasu do czasu robi przerw臋, 偶eby m贸g艂 ostygn膮膰 miotacz min. Og艂uch艂 od wystrza艂贸w, o艣lep艂 od prochu i dymu. Czasem wydaje mu si臋, 偶e chemiczny smr贸d s艂abnie i wtedy u艣miecha si臋, oblizuje wargi i szepcze: 鈥渮abij臋 ci臋". Potem pada bez si艂 i zasypia, a kiedy si臋 budzi, widzi, 偶e amunicja si臋 sko艅czy艂a, zosta艂y jeszcze trzy pociski. Wystrzeliwuje je i wygl膮da przez okno. Ogromny teren fabryki pokryty jest lejami, okna ziej膮 wybitymi szybami, na bokach gigantycznych gazoci膮g贸w ciemniej膮 wgniecenia, dziedziniec jest poprzecinany skomplikowanym systemem okop贸w, okopami kr贸tkimi zygzakami przebiegaj膮 robotnicy, jeszcze szybciej jad膮 wagoniki, kierowcy autokar贸w os艂oni臋ci s膮 arkuszami blachy, a kiedy wiatr zwiewa k艂臋by jadowitego dymu, na ceglanym murze budynku administracji fabryki wida膰 艣wie偶y napis:

UWAGA! W CZASIE OSTRZA艁U TA STRONA JEST NAJBARDZIEJ NIEBEZPIECZNA!...

Wiktor odczyta艂 ostatni膮 stron臋, zapali艂 i spojrza艂 na kartk臋 wkr臋con膮 w maszyn臋. By艂o na niej tylko p贸艂torej linijki: Wychodz膮c z redakcji, dziennikarz B. w pierwszej chwili chcia艂 wzi膮膰 taks贸wk臋, ale rozmy艣li艂 si臋 i skr臋ci艂 do metra. Wiktor nadzwyczaj dok艂adnie wiedzia艂, co si臋 potem sta艂o z dziennikarzem B., ale nie m贸g艂 ju偶 d艂u偶ej pisa膰. Na zegarku by艂a za kwadrans trzecia. Wiktor wsta艂 i otworzy艂 okno. Na ulicy panowa艂y ciemno艣ci i w tej czerni po艂yskiwa艂 deszcz. Wiktor dopali艂 papierosa przy oknie, - wyrzuci艂 niedopa艂ek w mokr膮 noc i zadzwoni艂 do recepcji. Odpowiedzia艂 nieznajomy g艂os. Wiktor zapyta艂 jaki mamy dzi艣 dzie艅 tygodnia. Nieznajomy g艂os po kr贸tkiej pauzie zawiadomi艂 go, 偶e obecnie mamy noc z pi膮tku na sobot臋. Wiktor zamruga艂 oczami, od艂o偶y艂 s艂uchawk臋 i zdecydowanym ruchem wyrwa艂 kartk臋 z maszyny. Starczy. Dwie doby pod rz膮d, nie wstaj膮c od maszyny, nikogo nie widz膮c, z nikim nie rozmawiaj膮c, przy wy艂膮czonym telefonie, nie odzywaj膮c si臋 na pukanie, bez Diany, bez alkoholu, zdaje si臋, 偶e nawet bez jedzenia, tylko od czasu do czasu k艂ad膮c si臋 na 艂贸偶ko, 偶eby zobaczy膰 we 艣nie kr贸low膮 pluskiew, kt贸ra siedzi na framudze i porusza ciemnymi czu艂kami... Wystarczy. Dziennikarz B. poczeka na peronie a偶 przyjedzie poci膮g z napisem 鈥淣ie wsiada膰". Nic mu nie b臋dzie. A ja na razie co艣 przegryz臋, zas艂u偶y艂em sobie, jak Boga kocham... Wiktor zdj膮艂 maszyn臋, schowa艂 do szuflady maszynopis, przeszuka艂 pusty barek. Potem gryz艂 czerstw膮 bu艂k臋 z d偶emem, robi艂 sobie gorzkie wyrzuty, 偶e wczoraj, by unikn膮膰 pokusy, wyla艂 do umywalki p贸艂 butelki brandy i cieszy艂 si臋, 偶e cykl 鈥淶a kulisami wielkiego miasta", pomimo wszystko uda艂o si臋 zacz膮膰, i to zacz膮膰 ca艂kiem nie藕le, a szczerze m贸wi膮c 艣wietnie. Chocia偶 prawdopodobnie trzeba b臋dzie wszystko przepisa膰 na nowo. To dziwne, pomy艣la艂, dlaczego te opowiada - , ni膮 pisz臋 w艂a艣nie teraz? Dlaczego nie rok temu, nie dwa 艂at膮 temu, kiedy je wymy艣li艂em? Teraz powinienem pisa膰 o przyg艂upie, kt贸ry wyobrazi艂 sobie, 偶e jest supermenem, w艂a艣nie tak. Przecie偶 od tego zaczyna艂em. Zreszt膮 zdarza mi si臋 to nie pierwszy raz. Ale gdyby tak si臋 zastanowi膰 i dobrze poszuka膰 w pami臋ci, to tak bywa zawsze. I w艂a艣nie dlatego nie spos贸b jest pisa膰 na zam贸wienie. Zaczynasz pisa膰 powie艣膰 o m艂odzie艅czych latach pana prezydenta, a wychodzi o bezludnej wyspie, na kt贸rej 偶yj膮 dziwaczne ma艂py, kt贸re 偶ywi膮 si臋 nie bananami, tylko my艣lami rozbitk贸w... No, tu powiedzmy skojarzenie le偶y na powierzchni. E tam, tak jest zawsze. Trzeba tylko dobrze poszuka膰, ale komu si臋 chce szuka膰 po dwudniowym po艣cie. Zejd臋 sobie teraz na d贸艂, recepcjonista zawsze ma jak膮艣 flaszk臋. Tylko zjem i zaraz zejd臋...

Wiktor drgn膮艂 i przesta艂 je艣膰. Z czarnej pustki za oknem dolecia艂 poprzez plusk deszczu d藕wi臋k jakby uderzenia m艂otkiem po desce. Strzelaj膮, ze zdziwieniem pomy艣la艂 Wiktor. Czas jaki艣 ws艂uchiwa艂 si臋 z napi臋ciem.

... No dobrze, a co autor chcia艂 powiedzie膰 przez swoje utwory? W jakim celu wskrzesi艂 ci臋偶kie, powojenne lata, kiedy jeszcze gdzieniegdzie trafia艂y si臋 pluskwy i lekkomy艣lne kobiety? By膰 mo偶e autor chcia艂 ukaza膰 bohaterstwo i wytrwa艂o艣膰 stolicy, kt贸ra pod przewodem jego magnificencji... Ten numer nie przejdzie, panie Baniew! Nie dopu艣cimy! Ca艂y 艣wiat wie, 偶e w rezultacie osobistej decyzji pana prezydenta, na w艂a艣cicieli zak艂ad贸w chemicznych zanieczyszczaj膮cych powietrze, w samej tylko stolicy na艂o偶ono kary pieni臋偶ne w wysoko艣ci... 呕e dzi臋ki osobistej i nieustannej trosce pana prezydenta, ponad sto tysi臋cy dzieci wyje偶d偶a corocznie ze stolicy na obozy letnie... 偶e zgodnie z dekretem o rangach, urz臋dnicy poni偶ej radc贸w dworu nie maj 膮. prawa zbiera膰 podpis贸w pod petycjami...

W tym momencie zgas艂o 艣wiat艂o. 鈥淓he!" - powiedzia艂 Wiktor na g艂os i lampa zapali艂a si臋 znowu, ale na p贸艂 mocy. 鈥淎 to co znowu?" - powiedzia艂 Wiktor, ale ja艣niej si臋 od tego nie zrobi艂o. Wiktor odczeka艂 chwil臋, nast臋pnie zadzwoni艂 do recepcji. Nikt si臋 nie odezwa艂. Mo偶na zadzwoni膰 do elektrowni, ale w tym celu trzeba znale藕膰 ksi膮偶k臋 telefoniczn膮, ale gdzie jej szuka膰, i tak najwy偶szy czas i艣膰 spa膰. - Tylko najpierw trzeba si臋 napi膰. Wiktor wsta艂 i nagle us艂ysza艂 jaki艣 szelest. Kto艣 przesuwa艂 po drzwiach r臋kami. Potem zacz膮艂 si臋 pcha膰 na drzwi. 鈥淜to tam?" - zapyta艂 Wiktor, nikt nie odpowiedzia艂, by艂o tylko s艂ycha膰 jak co艣 si臋 pcha i sapie. Wiktora ogarn臋艂a groza. O艣wietlone czerwonawym 艣wiat艂em 艣ciany wydawa艂y si臋 obce i niezwyk艂e, w k膮tach g臋stnia艂o zbyt wiele cienia, za drzwiami za艣 krz膮ta艂 si臋 jaki艣 ogromny stw贸r, t臋py i bezmy艣lny. Czym by go za艂atwi膰? - pomy艣la艂 rozgl膮daj膮c si臋 Wiktor, ale wtedy za drzwiami kto艣 odezwa艂 si臋 ochryp艂ym szeptem 鈥淏aniew, ej Baniew - jeste艣 tam?" Idiota - powiedzia艂 Wiktor p贸艂g艂osem, wyszed艂 do przedpokoju i przekr臋ci艂 klucz. Do numeru wtoczy艂 si臋 R. Kwadryga. By艂 w szlafroku, w艂osy mia艂 zmierzwione i rozbiegane oczy.

- Bogu dzi臋ki, chocia偶 ty jeste艣 na miejscu - rzek艂 na wst臋pie. - O ma艂o nie zwariowa艂em ze strachu... S艂uchaj, Baniew, trzeba st膮d wia膰... Chod藕my, co? Chod藕my st膮d, Baniew... - z艂apa艂 Wiktora za koszul臋 i poci膮gn膮艂 do korytarza. - Chod藕my, d艂u偶ej ju偶 nie mo偶na...

- Oszala艂 - stwierdzi艂 Wiktor wyrywaj膮c si臋. - Id藕 spa膰 ramolu. Jest trzecia w nocy.

Ale R. Kwadryga znowu zr臋cznie z艂apa艂 go za koszul臋 i Wiktor stwierdzi艂 ze zdumieniem, 偶e doktor honoris causa jest absolutnie trze藕wy, nawet nie czu膰 go alkoholem.

- Nie wolno spa膰 - oznajmi艂 Kwadryga. - Trzeba ucieka膰 z tego przekl臋tego domu. Widzisz, co ze 艣wiat艂em? My tu zginiemy.... W og贸le trzeba ucieka膰 z miasta. Mam wwilli samoch贸d. Chod藕my. Ja bym wyjecha艂 sam, tylko boj臋 si臋 wyj艣膰.

- Poczekaj, nie szarp mnie - odpar艂 Wiktor - przede wszystkim uspok贸j si臋.

Wci膮gn膮艂 Kwadryg臋 do pokoju, posadzi艂 w fotelu, a sam poszed艂 do 艂azienki po szklank臋 wody. Kwadryga natychmiast poderwa艂 si臋 i pobieg艂 za nim.

- Jeste艣my tu sami, nikt nie zosta艂 - powiedzia艂. - Golema nie ma, portiera nie ma, dyrektora te偶... Wiktor odkr臋ci艂 kran. W rurach zawy艂o, wylecia艂o kilka kropli.

- Ty czego? - zapyta艂 Kwadryga. - Potrzebna ci woda? Chod藕my, mam ca艂膮 butelk臋, Tylko szybko. I razem.

Wiktor potrz膮sn膮艂 kranem. Wylecia艂o jeszcze kilka kropli i wycie usta艂o.

- O co chodzi? - spyta艂 Wiktor martwiej膮c. - Wojna? Kwadryga machn膮艂 r臋k膮.

- Jaka tam wojna... Trzeba wia膰, p贸ki nie jest za p贸藕no, aon - wojna...

- Po co wia膰?

- Po drodze - odrzek艂 Kwadryga i krety艅sko zachichota艂.

Wiktor odsun膮艂 go 艂okciem, wyszed艂 z numeru i zbieg艂 na d贸艂 do recepcji. Kwadryga drepta艂 za nim.

- Pos艂uchaj - mamrota艂. - Lepiej tylnym wyj艣ciem... 呕eby tylko si臋 wydosta膰... mam samoch贸d. Zatankowany, za艂adowany... Jak bym przeczu艂... Wypijemy sobie i pojedziemy, tu nie ma ju偶 ani kropli w贸dki...

W korytarzu s艂abo jak czerwone kar艂y 艣wieci艂y ample, na schodach w og贸le nie by艂o 艣wiat艂a, w hallu r贸wnie偶, tylko nad kontuarem tli艂a si臋 偶ar贸wka. Tam siedzia艂 kto艣, ale nie by艂 to recepcjonista.

- Chod藕my, chod藕my - powiedzia艂 szeptem Kwadryga i poci膮gn膮艂 Wiktora do wyj艣cia. - Nie trzeba tam i艣膰, tam niedobrze...

Wiktor wyrwa艂 si臋 i podszed艂 do kontuaru.

- Co to za skandal... - zaczai i umilk艂. Za kontuarem siedzia艂 Zurtzmansor.

Zurtzmansor siedzia艂 na miejscu recepcjonisty i szybko pisa艂 co艣 w brulionie.

- Baniew - oznajmi艂 nie podnosz膮c g艂owy. - No i wszystko si臋 sko艅czy艂o, Baniew. Po偶egnajmy si臋. I niech pan pami臋ta Q naszej rozmowie.

- Nie mam zamiaru wyje偶d偶a膰 - zaprotestowa艂 Wiktor. G艂os mu si臋 za艂ama艂. - Zamierzam dowiedzie膰 si臋, co jest ze 艣wiat艂em i wod膮. To wasza robota?

Zurtzmansor uni贸s艂 偶贸艂t膮 twarz.

- Nie - powiedzia艂. - My ju偶 nic nie robimy. Musimy si臋 po偶egna膰, Baniew - wyci膮gn膮艂 nad kontuarem d艂o艅 w czarnej r臋kawiczce. Wiktor machinalnie uj膮艂 t臋 d艂o艅, poczu艂 u艣cisk i odpowiedzia艂 u艣ciskiem. - Takie jest 偶ycie - powiedzia艂 Zurtzmansor. - Tworzysz przysz艂o艣膰, ale nie dla siebie. Pan z pewno艣ci膮 ju偶 to zrozumia艂. Albo niebawem zrozumie. Pana dotyczy to w wi臋kszym stopniu ni偶 nas. 呕egnam.

Kiwn膮艂 g艂ow膮 i znowu zabra艂 si臋 do pisania.

- Chod藕my! - zasycza艂 nad uchem Kwadryga.

- Nic nie rozumiem - g艂o艣no na ca艂y hall powiedzia艂 Wiktor. - Co tu si臋 dzieje?

Nie 偶yczy艂 sobie, 偶eby w hallu panowa艂a cisza. Nie 偶yczy艂 sobie by膰 cz艂owiekiem postronnym. Nie on tu jest postronny i w艂a艣ciwie z jakiej racji Zurtzmansor siedzi o trzeciej w nocy za kontuarem recepcjonisty. Mnie nie uda si臋 .wam zastraszy膰, ja nie jestem Kwadryga... Ale Zurtzmansor rjie us艂ysza艂, albo nie chcia艂 us艂ysze膰. W贸wczas Wiktor demonstracyjnie wzruszy艂 ramionami, odwr贸ci艂 si臋 i ruszy艂 do restauracji. W drzwiach przystan膮艂.

W sali s艂abo 艣wieci艂y stoj膮ce lampy, s艂abo 艣wieci艂 偶yrandol, s艂abo 艣wieci艂y kinkiety na 艣cianach i sala by艂a przepe艂niona. Przy stolikach siedzia艂y mokrzaki. Wszyscy byli identyczni, tylko siedzieli w r贸偶nych pozach. Jedni czytali, inni spali, a jeszcze inni, i by艂o ich bardzo wielu, nieruchomo patrzyli przed siebie niczym skamieliny. Ja艣nia艂y 艂yse czaszki, pachnia艂o wilgoci膮 i lekarstwami. Okna by艂y otwarte, na pod艂odze ciemnia艂y ka艂u偶e. Nie by艂o s艂ycha膰 偶adnego d藕wi臋ku, tylko za oknem pluska艂a woda.

Potem przed Wiktorem pojawi艂 si臋 Golem - zatroskany, spi臋ty i bardzo stary.

- Dlaczego pan tu jeszcze jest? - zapyta艂 p贸艂g艂osem. - Prosz臋 st膮d wyj艣膰, tu panu nie wolno by膰.

- Co to znaczy - nie wolno? - odpowiedzia艂 pytaniem Wiktor, ponownie rozdra偶niony. - Ja chc臋 si臋 napi膰.

- Ciszej - powiedzia艂 - Golem. - My艣la艂em, 偶e pan ju偶 wyjecha艂. Puka艂em do pana. Gdzie pan chce teraz i艣膰?

- Do swojego pokoju. Wezm臋 butelk臋 i p贸jd臋 do siebie.

- Tu nie ma 偶adnego alkoholu - odpar艂 Golem.

Wiktor w milczeniu wskaza艂 palcem na bar, gdzie matowo l艣ni艂y rz臋dy butelek. Golem obejrza艂 si臋.

- Nie - powiedzia艂. - Niestety.

- Chc臋 co艣 wypi膰! - uparcie powt贸rzy艂 Wiktor.

Tak naprawd臋 nie mia艂 ochoty si臋 upiera膰. Udawa艂 chojraka. Mokrzaki patrzy艂y na niego. Czytaj膮cy opu艣cili ksi膮偶ki, zastygli w bezruchu, odwr贸cili g艂owy i tylko 艣pi膮cy spali nadal. Dziesi膮tki b艂yszcz膮cych oczu, jakby zawieszonych w czerwonawym p贸艂mroku, patrzy艂y na Wiktora.

- Niech pan nie wraca do numeru - oznajmi艂 Golem. - Prosz臋 wyj艣膰 z hotelu. Niech pan idzie do LoIi.. Albo do willi doktora... Tylko chc臋 wiedzie膰, gdzie pan b臋dzie. Przyjad臋 po pana. Prosz臋 pos艂ucha膰, Wiktorze, niech pan si臋 nie stawia, tylko s艂ucha. Teraz nie mam czasu wyja艣nia膰, zreszt膮 by艂oby to nie na miejscu. Szkoda, 偶e nie ma Diany, ona by potwierdzi艂a...

- A gdzie jest Diana?

Golem znowu si臋 rozejrza艂 i spojrza艂 na zegarek.

- O czwartej... Albo o pi膮tej... b臋dzie na stacji benzynowej przy S艂onecznej Bramie.

- A gdzie jest teraz?

- Teraz jest zaj臋ta.

- Tak - powiedzia艂 Wiktor i r贸wnie偶 spojrza艂 na zegarek. - O czwartej, albo o pi膮tej przy S艂onecznej Bramie - mia艂 okropn膮 ochot臋 i艣膰 sobie st膮d. To by艂o nie do zniesienia - sta膰 tak skupiaj膮c na sobie uwag臋 tego milcz膮cego zgromadzenia.

- By膰 mo偶e o sz贸stej - rzek艂 Golem.

- Przy S艂onecznej Bramie... - powt贸rzy艂 Wiktor. - To tam gdzie jest willa naszego doktora.

- W艂a艣nie - przytakn膮艂 Golem. - Niech pan idzie do willi i czeka.

- Moim zdaniem, pan po prostu chce mnie st膮d wyprosi膰 - oznajmi艂 Wiktor.

- Tak - potwierdzi艂 Golem i nagle z zainteresowaniem spojrza艂 Wiktorowi w twarz. - Wiktorze, czy pan zupe艂nie nie ma ochoty si臋 st膮d wynie艣膰?

- Mam ochot臋 si臋 przespa膰 - niedbale odpar艂 Wiktor. - Dwie noce nie spa艂em - z艂apa艂 Golema za guzik, wyprowadzi艂 go do hallu. - Dobra, zaraz sobie p贸jd臋 - rzek艂. - Ale co to za pandemonium? Macie tu zjazd?

- Tak - odpowiedzia艂 Golem.

- Czy mo偶e zacz臋li艣cie powstanie?

- Tak - powiedzia艂 Golem.

- A mo偶e zacz臋艂a si臋 wojna?

- Tak - przytakn膮艂 Golem. - Tak, tak, tak. Niech si臋 pan st膮d wynosi.

- Dobrze - oznajmi艂 Wiktor. Odwr贸ci艂 si臋, 偶eby odej艣膰, ale nagle przystan膮艂. - A Diana? - zapyta艂.

- Jej nic nie grozi - odrzek艂 Golem. - I mnie r贸wnie偶. Nikomu z nas nic nie grozi. W ka偶dym razie do godziny sz贸stej. By膰 mo偶e do si贸dmej.

- Odpowiada pan za Dian臋 - stwierdzi艂 Wiktor cicho. Golem wyci膮gn膮艂 chustk臋 do nosa i wytar艂 szyj臋.

- Ja odpowiadam za wszystko - powiedzia艂.

- Tak? Wola艂bym, 偶eby pan odpowiada艂 tylko za Dian臋.

- Znudzi艂 misie pan - odpar艂 Golem. - Och. jak rai pan obrzyd艂, pi臋kne kacz膮tko. Diana jest z dzie膰mi. Dianie absolutnie nic nie grozi. I niech pan ju偶 sobie idzie. Mam du偶o pracy.

Wiktor odwr贸ci艂 si臋 i poszed艂 w kierunku schod贸w. Zurtzmansora za kontuarem nie by艂o, tylko 偶ar贸wka tli艂a si臋 nad brulionem oprawnym w cerat臋.

- Baniew - odezwa艂 si臋 z jakiego艣 ciemnego k膮ta R. Kwadryga. - Ty dok膮d? Idziemy!

- Przecie偶 nie mog臋 艂azi膰 po deszczu w kapciach! - odrzek艂 gniewnie Wiktor nie odwracaj膮c g艂owy. Przep臋dzili, my艣la艂. Wyp臋dzili nas z hotelu. By膰 mo偶e z ratusza te偶 nas przep臋dzili. A mo偶e i z miasta... I co dalej? W swoim pokoju przebra艂 si臋 szybko i narzuci艂 p艂aszcz. Kwadryga nie odst臋powa艂 go i pl膮ta艂 si臋 pod nogami.

- Masz zamiar i艣膰 w, szlafroku? - zapyta艂 Wiktor.

- On jest ciep艂y - powiedzia艂 Kwadryga. - A w domu mam jeszcze jeden.

- Id藕 si臋 ubierz, ba艂wanie.

- Nie p贸jd臋 - kategorycznie odm贸wi艂 Kwadryga.

- Chod藕my razem - zaproponowa艂 Wiktor.

- Nie. Razem te偶 nie trzeba. Ty si臋 nie b贸j, ja tak... Jestem przyzwyczajony...

Kwadryga zachowywa艂 si臋 jak pudel domagaj膮cy si臋 spaceru. Podskakiwa艂, zagl膮da艂 w oczy, g艂o艣no dysza艂, ci膮gn膮艂 za ubranie, podbiega艂 do drzwi i zawraca艂. Przekonywanie go nie mia艂o sensu. Wiktor da艂 mu sw贸j stary p艂aszcz i zamy艣li艂 si臋. Wyj膮艂 z biurka dokumenty i pieni膮dze, roz艂o偶y艂 wszystko po kieszeniach, zamkn膮艂 okno i zgasi艂 艣wiat艂o. Nast臋pnie zda艂 si臋 na 艂ask臋 Kwadrygi.

Doktor honoris causa pochyli艂 g艂ow臋, p臋dem powl贸k艂 go korytarzem; kuchennymi schodami, obok ciemnej, zimnej kuchni, wypchn膮艂 przez drzwi na ulewny deszcz, w egipskie ciemno艣ci i wybieg艂 w 艣lad za Wiktorem.

- Wydostali艣my si臋 dzi臋ki Bogu! - oznajmi艂. - Biegniemy!

Ale biega膰 nie umia艂. M臋czy艂a go zadyszka, zreszt膮 by艂o tak ciemno, 偶e trzeba by艂o w艂a艣ciwie i艣膰 po omacku, trzymaj膮c si臋 艣cian. Na podstawie 艣wiec膮cych na p贸艂 mocy ulicznych latarni i s膮cz膮cego si臋 gdzieniegdzie przez zas艂ony czerwonawego 艣wiat艂a mo偶na by艂o odgadn膮膰 zaledwie og贸lny kierunek. Deszcz la艂 Bez najmniejszej przerwy, ale ulice nie by艂y ca艂kiem bezludne. Gdzie艣 rozmawiano p贸艂g艂osem, p艂aka艂o niemowl臋, parokrotnie przeje偶d偶a艂y ci臋偶ar贸wki, jaka艣 furmanka min臋艂a ich z hukiem 偶elaznych obr臋czy na ko艂ach. 鈥淲szyscy uciekaj膮 - mamrota艂 Kwadryga. - Wszyscy uciekaj膮. Tylko my si臋 wleczemy..." Wiktor milcza艂. Pod nogami chlupa艂o, pantofle przemok艂y, po twarzy sp艂ywa艂a ciep艂awa woda, Kwadryga czepia艂 si臋 jak kleszcz, wszystko to by艂o g艂upie, w z艂ym gu艣cie, trzeba by艂o si臋 wlec przez ca艂e miasto i nie by艂o temu ko艅ca. Wiktor wpad艂 na rynn臋, zachrz臋艣ci艂o, Kwadryga pu艣ci艂 go i natychmiast wrzasn膮艂 p艂aczliwie na ca艂e miasto: 鈥淏aniew! Gdzie jeste艣?". Kiedy tak b艂膮kali si臋 w mokrych ciemno艣ciach szukaj膮c jeden drugiego, nad g艂owami stukn臋艂o okienko i zduszony g艂os zainteresowa艂 si臋: 鈥淣o i co s艂ycha膰?" 鈥淐iemno jak u murzyna..." - odpowiedzia艂 Wiktor. 鈥淶gadza si臋! - z entuzjazmem podchwyci艂 g艂os. - I wody nie ma... Dobrze, 偶e zd膮偶yli艣my na艂apa膰 do balii" 鈥淎 co b臋dzie?" - zapyta艂 Wiktor przytrzymuj膮c Kwadryg臋 wyrywaj膮cego si臋 naprz贸d. Po chwili milczenia g艂os odpar艂: 鈥淶arz膮dz膮 ewakuacj臋, nie inaczej... Ech, 偶ycie!!" i okienko zatrzasn臋艂o si臋. Pow臋drowali dalej. Kwadrygu wczepiony obur膮cz w Wiktora zaczai niejasno opowiada膰, jak si臋 przera偶ony obudzi艂, zszed艂 na d贸艂 i trafi艂 na ten - sabat... Po ciemku wpadli na ci臋偶ar贸wk臋, po omacku wymin臋li j膮 i wpadli na cz艂owieka z jakim艣 艂adunkiem. Kwadryga znowu wrzasn膮艂. 鈥淥 co chodzi?" - z w艣ciek艂o艣ci膮 zapyta艂 Wiktor. 鈥淏ije - ura偶onym tonem zawiadomi艂 go Kwadryga. - Prosto w w膮trob臋. Pud艂em". Chodniki by艂y zastawione samochodami, lod贸wkami, kredensami, ca艂ymi d偶unglami ro艣lin w doniczkach. Kwadryg臋 zarzuci艂o i trafi艂 do otwartej szafy z lustrem, nast臋pnie wpl膮ta艂 si臋 w rower. Wiktor powoli wpada艂 w furi臋. W jakim艣 miejscu zatrzymano ich i za艣wiecono w oczy latark膮. B艂ysn臋艂y mokre, wojskowe he艂my i ordynarny g艂os z po艂udniowym akcentem oznajmi艂: 鈥淧atrol wojskowy. Prosz臋 q dokumenty". Kwadryga rzecz jasna 偶adnych dokument贸w nie mia艂, wi臋c natychmiast zacz膮艂 wrzeszcze膰, 偶e jest doktorem, 偶e jest laureatem, 偶e zna osobi艣cie... Ordynarny g艂os powiedzia艂 pogardliwie: 鈥淔rajerzy. Przepu艣ci膰". Min臋li plac miejski. Przed komend policji sta艂y st艂oczone samochody z zapalonymi reflektorami. Bezmy艣lnie miotali si臋. m臋偶czy藕ni w z艂otych koszulach b艂yskaj膮c miedzi膮 swoich stra偶ackich he艂m贸w, rozlega艂y si臋 d藕wi臋czne, niewyra藕ne komendy. Wida膰 by艂o, 偶e tu w艂a艣nie znajduje si臋 centrum paniki. Odb艂yski reflektor贸w jeszcze przez czas jaki艣 o艣wietla艂y drog臋, nast臋pnie znowu zrobi艂o si臋 ciemno.

Kwadryga ju偶 nie mamrota艂, tylko spa艂 i poj臋kiwa艂. Kilkakrotnie przewraca艂 si臋 poci膮gaj膮c za sob膮 Wiktora. Utyt艂ali si臋 jak 艣winie. Wiktor ot臋pia艂 doszcz臋tnie, ju偶 wi臋cej nie przeklina艂, zas艂ona apatii sp臋ta艂a mu m贸zg, trzeba by艂o i艣膰, i艣膰, dzisiaj i艣膰, jutro i艣膰, odpycha膰 napotykanych w drodze niewidzialnych ludzi, znowu i znowu podnosi膰 Kwadryg臋 za ko艂nierz namok艂ego szlafroka, tylko nie wolno by艂o si臋 zatrzyma膰, i w 偶adnym wypadku nie wolno by艂o zawr贸ci膰. Co艣 mu si臋 przypomnia艂o, co艣 co zdarzy艂o si臋 dawno - haniebne, gorzkie, nieprawdopodobne, ale wtedy by艂a 艂una i ludzka kasza na ulicach, w oddali za艣 trzaska艂o i 艂omota艂o, za nim by艂o przera偶enie, a dooko艂a opustosza艂e domy z oknami oklejonymi na krzy偶, w twarz lecia艂 popi贸艂 i wo艅 spalonego papieru, na ganek eleganckiej willi z ogromn膮 flag膮 narodow膮 wyszed艂 wysoki pu艂kownik we wspania艂ym lejb-huzarskim mundurze, zdj膮艂 czapk臋 i strzeli艂 sobie w 艂eb, a my oberwani, zakrwawieni, wierni i zdradzeni, r贸wnie偶 w huzarskich mundurach, ale ju偶 nie huzarzy, tylko nieomal dezerterzy, zacz臋li艣my gwizda膰, rechota膰, niekt贸rzy rzucali w trupa resztkami po艂amanych szabli...

- Ano, st贸j - szeptem powiedzia艂 kto艣 w ciemno艣ci i o pier艣 opar艂o si臋 co艣 bardzo znajomego. Wiktor automatycznie podni贸s艂 r臋ce.

- Jak pan 艣mie! - wrzasn膮艂 Kwadryga za plecami Wiktora.

- Cicho! - rozkaza艂 g艂os.

- Ratunku! - wrzasn膮艂 znowu Kwadryga.

- Cicho, idioto - powiedzia艂 do niego Wiktor. - Poddaj臋 si臋, poddaj臋 - rzek艂 w ciemno艣膰, tam sk膮d pochodzi艂a lufa automatu, i sk膮d dobiega艂 ci臋偶ki oddech.

- B臋d臋 strzela膰! - uprzedzi艂 przestraszony g艂os.

- Nie trzeba - odpar艂 Wiktor. - Przecie偶 si臋 poddajemy. - W gardle, mu zasch艂o.

- No, rozbiera膰 si臋! - poleci艂 g艂os.

- To znaczy, 偶e co?

- Zdejmuj buty, p艂aszcz zdejmuj, spodnie...

- Po co?

- Szybko, szybko! - wysycza艂 g艂os.

Wiktor dobrze si臋 przypatrzy艂, opu艣ci艂 r臋ce, odst膮pi艂 na bok, z艂apa艂 za automat i zadar艂 luf臋 do g贸ry. Bandyta zapiszcza艂, szarpn膮艂 si臋, ale nie wiadomo dlaczego nie wystrzeli艂. Obaj sapali z wysi艂kiem wyrywaj膮c sobie automat. 鈥淏aniew! Gdzie jeste艣?" - wrzeszcza艂 zrozpaczony Kwadryga. S膮dz膮c z zapachu i po dotyku cz艂owiek z automatem by艂 偶o艂nierzem. Czas jaki艣 jeszcze walczy艂, ale Wiktor by艂 znacznie silniejszy.

- Koniec - oznajmi艂 Wiktor przez z臋by. - Koniec. Nie wyrywaj si臋, bo jeszcze dostaniesz po mordzie.

- Niech mnie pan pu艣ci! - sycza艂 偶o艂nierz broni膮c si臋 s艂abo.

- Po co ci moje spodnie? Gadaj, co艣 ty za jeden?

呕o艂nierz tylko sapa艂. 鈥淲iktor!" - wrzeszcza艂 Kwadryga ju偶 gdzie艣 z oddali. 鈥淎aa!". Zza rogu wyjecha艂 samoch贸d, na moment o艣wietli艂 reflektorami znajom膮, piegowat膮 twarz, okr膮g艂e ze strachu oczy znik艂y.

- Ee, ja przecie偶 ciebie znam - powiedzia艂 Wiktor. - Czego napadasz na ludzi? Oddaj automat. 呕o艂nierz zaczepiaj膮c rzemieniem o he艂m pokornie odda艂 bro艅.

- Wi臋c po co ci moje spodnie? - zapyta艂 Wiktor. - Dezerterujesz? 呕o艂nierz sapa艂. Taki sympatyczny, piegowaty 偶o艂nierzyk...

- No, dlaczego nic nie m贸wisz? 呕o艂nierzyk zap艂aka艂. Cienko, zawodz膮c.

- Mnie teraz tak czy inaczej... - wymamrota艂. - Tak czy inaczej mnie rozstrzelaj膮. Uciek艂em z posterunku. Odszed艂em, porzuci艂em posterunek, gdzie si臋 teraz podziej臋.... Niech mnie pan pu艣ci, co? Ja przecie偶 nie chcia艂em niez艂ego, nie jestem 偶adnym bandyt膮, niech mnie pan nie wydaje...

Chlipa艂, poci膮ga艂 nosem i w ciemno艣ci zapewne wyciera艂 nos r臋kawem munduru - 偶a艂osny jak ka偶dy dezerter, przera偶ony jak wszyscy dezerterzy, gotowy na wszystko.

- Dobra - stwierdzi! Wiktor. - P贸jdziesz z nami. Nie wydamy ci臋. Ubranie te偶 si臋 znajdzie. Idziemy, tylko si臋 nie zgub.

Kieruj膮c si臋 na psie wycie znale藕li Kwadryg臋. Teraz na szyi Wiktora wisia艂 automat, za lew膮 r臋k臋 konwulsyjnie trzyma艂 go pochlipuj膮cy 偶o艂nierz, za praw膮 wyj膮cy cicho Kwadryga. Zupe艂ny ob艂臋d. Mo偶na oczywi艣cie odda膰 roz艂adowany automat temu ch艂opcu i da膰 smarkaczowi kopniaka. Nie, jako艣 szkoda. I smarkacza szkoda, i automatu, jeszcze si臋 mo偶e przyda膰... My艣my tu si臋 naradzili ze spo艂ecze艅stwem i przewa偶y艂 pogl膮d, 偶e na rozbrojenie jest jeszcze za wcze艣nie. Automat mo偶e si臋 jeszcze przyda膰 w przysz艂o艣ci...

- Przesta艅cie obaj wy膰 - powiedzia艂 Wiktor. - Bo patrol us艂yszy.

Ucichli, a po pi臋ciu minutach, kiedy za艣wieci艂y przed nimi matowe 艣wiat艂a stacji benzynowej. Kwadryga poci膮gn膮艂 Wiktora na prawo mamrocz膮c rado艣nie: 鈥淧rzyszli艣my, dzi臋ki Bogu przyszli艣my..."

Klucz do furtki Kwadryga oczywi艣cie zapomnia艂 w hotelu razem ze spodniami. Piekl膮c si臋 przele藕li przez p艂ot, kln膮c b艂膮kali si臋 przez czas jaki艣 w krzakach bzu, omal nie wpadli do fontanny, wreszcie trafili do wej艣cia, wywa偶yli drzwi i znale藕li si臋 w hallu. Pstrykn膮艂 kontakt i hali rozja艣ni艂o s艂abe, czerwone 艣wiat艂o. W czasie kiedy Kwadryga biega艂 po domu w poszukiwaniu r臋cznik贸w i suchego ubrania, 偶o艂nierz rozebra艂 si臋 do bielizny, zwin膮艂 mundur w tobo艂ek i wepchn膮艂 pod kanap臋. Wtedy uspokoi艂 si臋 nieco i przesta艂 pochlipywa膰. Potem wr贸ci艂 Kwadryga i wszyscy d艂ugo, zaciekle wycierali si臋 r臋cznikami i przebierali.

W hallu panowa艂 chaos. Wszystko by艂o poprzewracane, rozrzucone, zab艂ocone. Ksi膮偶ki poniewiera艂y si臋 przemieszane z brudnymi 艂achami i zrolowanymi obrazami. Pod nogami chrz臋艣ci艂o szk艂o i tubki z zaschni臋t膮 farb膮, telewizor patrzy艂 pustym prostok膮tem ekranu, a st贸艂 zastawiony by艂 brudnymi naczyniami z cuchn膮cymi resztkami jedzenia. Zreszt膮, czego tam nie by艂o po k膮tach, a raczej co tam by艂o, nie m贸g艂 si臋 zorientowa膰 w ciemno艣ciach. Zaduch w domu by艂 taki, 偶e Wiktor nie wytrzyma艂 i otworzy艂 okno.

Kwadryga zabra艂 si臋 do robienia porz膮dku. Najpierw uj膮艂 brzeg sto艂u, przechyli艂 go i z 艂oskotem zsypa艂 wszystko na pod艂og臋. Nast臋pnie wytar艂 blat mokrym szlafrokiem, pobieg艂 gdzie艣, przyni贸s艂 trzy kryszta艂owe kieliszki, zabytkowe i pi臋kne oraz dwie kwadratowe butelki. Popiskuj膮c z niecierpliwo艣ci wyci膮gn膮艂 korki i nape艂ni艂 pucharki.

- Na zdrowie... - wymamrota艂 niewyra藕nie, z艂apa艂 sw贸j kieliszek, przywar艂 do niego chciwie, ju偶 zawczasu przewracaj膮c oczami z rozkoszy.

Wiktor ugniataj膮c wilgotnego papierosa patrzy艂 na niego z pob艂a偶liwym u艣miechem. Na twarzy Kwadrygi pojawi艂o si臋 nagle nieopisane zdumienie przemieszane z zawodem.

- I tu te偶... - powiedzia艂 z obrzydzeniem.

- Co takiego? - zapyta艂 Wiktor.

- Woda - nie艣mia艂o odezwa艂 si臋 偶o艂nierzyk. - Zwyczajna woda. Zimna.

Wiktor odpi艂 ze swojego kieliszka. Tak, to by艂a woda, czysta, zimna, by膰 mo偶e nawet destylowana.

- Czym ty nas poisz, Kwadryga? - zapyta艂.

Kwadryga bez s艂owa z艂apa艂 drug膮 butelk臋 i wypi艂 艂yk. Twarz wykrzywi艂 mu grymas. Splun膮艂 i powiedzia艂: 鈥淥 m贸j Bo偶e!", pochyli艂 si臋 i na palcach wyszed艂 z pokoju, 偶o艂nierz znowu chlipn膮艂. Wiktor obejrza艂 etykietki na butelkach - rum, whisky. Znowu spr贸bowa艂 - woda. Zapachnia艂o normalnym diabelstwem, same z siebie zaskrzypia艂y gdzie艣 deski pod艂ogi, sk贸ra na plecach 艣cierp艂a pod uwa偶nym spojrzeniem czyich艣 oczu. 呕o艂nierzyk wci膮gn膮艂 g艂ow臋 w ko艂nierz ogromnego swetra R. Kwadrygi i g艂臋boko wsun膮艂 r臋ce w r臋kawy. Oczy mia艂 okr膮g艂e i nie spuszcza艂 wzroku z Wiktora. Wiktor zapyta艂 ochryple:

- No, czego si臋 gapisz?

- A pan czego? - szeptem spyta艂 偶o艂nierz.

- Ja dla niczego, a ty po co wyba艂uszasz ga艂y?

- Ja tak, a pan... Jako艣 straszno.... Lepiej nie...

Spok贸j, powiedzia艂 do siebie Wiktor. To nic strasznego. To przecie偶 homo super. Oni nie takie rzeczy potrafi膮. Oni, bracie, wszystko umiej膮. Wod臋 w wino i wino w wod臋. Siedz膮 sobie w restauracji i przemieniaj膮. Niszcz膮 epok臋. Kamie艅 w臋gielny. Abstynenci, ich ma膰...

- Stch贸rzy艂e艣? - zapyta艂 偶o艂nierza. - G贸wniarz.

- Bo to straszne! - powiedzia艂 偶o艂nierz o偶ywiaj膮c si臋. - Panu to nic, ale ile ja si臋 wycierpia艂em... Stoisz w nocy na posterunku, a on wylatuje zza drut贸w, spojrzy na ciebie z g贸ry i dalej... Jeden nasz kapral to nawet zrobi艂 w portki... Kapitan ci膮gle m贸wi艂, przyzwyczaicie si臋, 偶e s艂u偶ba, 偶e przysi臋ga. Ni cholery nie mo偶na si臋 przyzwyczai膰. Niedawno jeden przylecia艂, usiad艂 na dachu wartowni i patrzy, i patrzy... a oczy ma nie jak cz艂owiek, czerwone, 艣wieca, siark膮 od niego zalatuje... - 偶o艂nierz wyj膮艂 r臋ce z r臋kaw贸w i prze偶egna艂 si臋.

Z g艂臋bin willi wychyn膮艂 Kwadryga wci膮偶 tak samo pochylony i na palcach.

- Sama woda - oznajmi艂. - Wiktor, wiejmy st膮d. W gara偶u stoi zatankowany samoch贸d, siadamy i cze艣膰! No?

- Bez paniki - odpar艂 Wiktor. - Zwia膰 zawsze zd膮偶ymy. A zreszt膮, jak chcesz. Ja teraz nie pojad臋, ale ty spadaj. I nie zapomnij zabra膰 ch艂opaka.

- Nie - stwierdzi艂 Kwadryga. - Bez ciebie nie pojad臋.

- W takim razie przesta艅 dygota膰 i przynie艣 co艣 do 偶arcia - poleci艂 Wiktor. - Chleb jeszcze nie przemieni艂 si臋 w kamie艅?

Chleb w kamie艅 si臋 nie przemieni艂. Konserwy r贸wnie偶 pozosta艂y konserwami i to dobrymi konserwami. Jedli, a 偶o艂nierz opowiada艂, ile si臋 najad艂 strachu przez ostatnie dwa dni, o lataj膮cych mokrzakach, o inwazji d偶d偶ownic, o dzieciach, kt贸re w ci膮gu dw贸ch dni sta艂y si臋 doros艂ymi lud藕mi, o swoim przyjacielu szeregowcu Krupmanie, dziewi臋tnastoletnim ch艂opcu, kt贸ry ze strachu sam si臋 postrzeli艂... i jeszcze o tym jak na wartowni臋 przyniesiono obiad, postawiono na kuchni, 偶eby si臋 ogrza艂, jak obiad sta艂 dwie godziny na ogniu, w og贸le si臋 nie zagrza艂 i jedli zimny... A dzisiaj obj膮艂em wart臋 o 贸smej wieczorem, deszcz jak z cebra, razem z gradem, nad obozem pozaregulaminowe 艣wiat艂a, muzyka jaka艣 nieludzka i jaki艣 g艂os wci膮偶 m贸wi i m贸wi, m贸wi, m贸wi, a co m贸wi nie wiadomo, s艂owa nie mo偶na zrozumie膰. A potem ze stepu wysz艂y wiruj膮ce s艂upy i prosto do obozu. Ledwie wesz艂y, jak otwar艂a si臋 brama i wylatuje za bram臋 pan kapitan na swoim samochodzie. Nie zd膮偶y艂em nawet stan膮膰 na baczno艣膰, widz臋 tylko, 偶e pan kapitan na tylnym siedzeniu bez czapki, bez p艂aszcza - bije kierowc臋 po karku i wrzeszczy: 鈥淧r臋dzej sukinsynu. Pr臋dzej!" Co艣 mnie 艣cisn臋艂o w 艣rodku, jakby mi kto艣 powiedzia艂 - uciekaj, pryskaj st膮d, bo inaczej zostanie z ciebie mokra plama. No, to zwia艂em. I nie drog膮, tylko prosto, przez step, przez w膮wozy, mato w moczarach nie ugrz膮z艂em, peleryn臋 gdzie艣 tam zgubi艂em, wczoraj now膮 pobra艂em, ale trafi艂em do miasta, a w mie艣cie patrole.. Raz ledwie im uciek艂em, drugi raz ledwie im uciek艂em, dotar艂em tu do stacji benzynowej, patrz臋 - ludzie uciekaj膮, cywil贸w puszczaj膮 bez gadania, ale naszych - fig臋, 偶膮daj膮 przepustek. No to si臋 zdecydowa艂em.

Opowiedziawszy swoj膮 histori臋, 偶o艂nierz zwin膮艂 si臋 w fotelu i natychmiast zasn膮艂. M臋cze艅sko trze藕wy Kwadryga znowu zaczai powtarza膰, 偶e trzeba ucieka膰 i to natychmiast. 鈥淭en tu na przyk艂ad - m贸wi w k贸艂ko, wskazuj膮c widelcem na 艣pi膮cego 偶o艂nierza. - Nawet ten rozumie... Ale ty jeste艣 okropnie t臋py, Baniew, t臋py jak g艂膮b. 呕e te偶 nie czujesz, ja mam po prostu fizyczne uczucie, jak z p贸艂nocy co艣 mnie naciska. .. Uwierz mi.... wiem, 偶e mi nie wierzysz, ale teraz uwierz, przecie偶 dawno wam wszystkim m贸wi艂em - nie wolno tu siedzie膰... Golem ci w g艂owie zawr贸ci艂, pijaczyna nosaty... Zrozum, teraz jeszcze jest wolna droga, wszyscy czekaj膮 a偶 si臋 rozwidni, potem wszystkie mosty b臋d膮 zat艂oczone tak jak w czterdziestym... Jeste艣 uparty jak kozio艂, Baniew, zawsze taki by艂e艣, jeszcze w gimnazjum..." Wiktor kaza艂 mu i艣膰 spa膰 albo wynosi膰 si臋 do diab艂a. Kwadryga nabzdyczy艂 si臋, dojad艂 konserwy i wlaz艂 na kanap臋 owin膮wszy si臋 w moherowy pled. Czas jaki艣 kr臋ci艂 si臋, chrz膮ka艂, mamrota艂 apokaliptyczne przepowiednie, a potem ucich艂. By艂a godzina czwarta.

O czwartej dziesi臋膰 艣wiat艂o mign臋艂o i zgas艂o zupe艂nie. Wiktor wyci膮gn膮艂 si臋 w fotelu, przykry艂 jakimi艣 suchymi szmatami i spokojnie le偶a艂 patrz膮c w ciemne okno i nads艂uchuj膮c. Poj臋kiwa艂 przez sen 偶o艂nierzyk, pochrapywa艂 um臋czony doktor honoris causa. Gdzie艣 - zapewne na stacji benzynowej - rycza艂y silniki, niewyra藕nie wykrzykiwa艂y co艣 jakie艣 g艂osy. Wiktor spr贸bowa艂 zorientowa膰 si臋 w tym co si臋 dzieje i doszed艂 do wniosku, 偶e mokrzaki jednak pok艂贸ci艂y si臋 z genera艂em Pferdem, pogoni艂y go z leprozorium, przenios艂y swoj膮 rezydencj臋 do miasta i wyobra偶aj膮 sobie, 偶e je偶eli umiej膮 przemieni膰 wino w wod臋 i sprowadza膰 na ludzi upiorny strach, to b臋d膮 umieli przeciwstawi膰 si臋 wsp贸艂czesnemu wojsku... - co tam, nawet wsp贸艂czesnej policji. Idioci. Zburz膮 miasto i sami zgin膮, zostawi膮 ludzi bez dachu nad g艂ow膮. I dzieci... Dzieci zmarnuj膮, dranie! I po co? Czego oni chc膮? Czy偶by znowu walka o w艂adz臋? Ech wy, homo super! M膮drzy, utalentowani... tacy sami dranie jak i my. Jeszcze jeden nowy 艂ad, a czym 艂ad nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana... Poderwa艂 si臋, namaca艂 telefon, zdj膮艂 s艂uchawk臋. Telefon milcza艂. Znowu czego艣 mi臋dzy sob膮 nie podzielili, a my, kt贸rzy nie chcemy by膰 ani z tymi ani z tamtymi, chcemy tylko, 偶eby nas zostawiono w spokoju, znowu musimy rusza膰 w drog臋, depcz膮c si臋 wzajemnie ratowa膰 si臋, ucieka膰, albo co gorsza - wybiera膰 czyj膮艣 stron臋 niczego nie rozumiej膮c, nic nie wiedz膮c, wierzy膰 na s艂owo, nawet nie na s艂owo, ale diabli wiedz膮 na co... Strzela膰 do siebie, szarpa膰 z臋bami....

Znane my艣li p艂yn膮 znanym korytem. Ju偶 tysi膮ce razy tak my艣la艂em. Przyuczeni jeste艣my. Przyuczeni od dziecka. Albo hurra, hurra, albo id藕cie wszyscy do diab艂a, nikomu nie wierz臋. My艣le膰 pan nie urnie, panie Baniew, ot co. I dlatego pan upraszcza. Je偶eli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek z艂o偶ony ruch spo艂eczny, na pocz膮tek pr贸buje pan go upro艣ci膰. Wiar膮, albo niewiar膮. A je偶eli pan ju偶 wierzy, to do utraty zmys艂贸w, do najwierniejszego szczeni臋cego skowytu. A je艣li pan nie wierzy to z lubo艣ci膮 rzyga pan zatrut膮 偶贸艂ci膮 na wszystkie idea艂y - i na fa艂szywe, i na te najprawdziwsze. Perry Mason mawia艂 - nie nale偶y si臋 ba膰 dowod贸w rzeczowych - trzeba si臋 ba膰 interpretacji. To samo z polityk膮. Bandyci interpretuj膮 tak jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie 艂ykamy gotow膮 interpretacj臋. Dlatego, 偶e nie umiemy, nie mo偶emy i nie chcemy sami pomy艣le膰. A kiedy prostaczek Baniew, kt贸ry nigdy niczego opr贸cz politycznych bandzior贸w w 偶yciu nie widzia艂, pr贸buje samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje plam臋, poniewa偶 jest ciemny jak tabaka w rogu, my艣lenia nikt go nie nauczy艂, wi臋c naturalnie w 偶adnych innych kategoriach opr贸cz bandyckich interpretowa膰 nie jest zdolny. Nowy 艣wiat, stary 艣wiat... i od razu skojarzenia - nowy 艂ad, stary 艂ad... No dobrze, ale przecie偶 prostaczek Baniew istnieje nie pierwszy dzie艅, co艣 nieco艣 ju偶 widzia艂, tego i owego si臋 nauczy艂. Przecie偶 nie jest zupe艂nym debilem. Przecie偶 jest Diana, Zurtzmansor, Golem. Dlaczego musz臋 wierzy膰 faszy艣cie Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo trze藕wemu Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gn贸j i b艂oto? Mokrzaki wyst膮pi艂y przeciwko Pferdowi? Znakomicie! Pogoni膰 go w choler臋. Dawno pora... A dzieci nie pozwol膮 skrzywdzi膰, to do nich niepodobne... nie rozdzieraj膮 na sobie koszul, nie nawo艂uj膮, 偶eby si臋 narodowo samookre艣li膰, nie graj膮 na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to najmniej przystoi cz艂owiekowi - s艂usznie, brawo Bol-Kunac, zuch jeste艣... I ca艂kiem mo偶liwe, 偶e to nowy 艣wiat bez nowego 艂adu. Strach? Obco艣膰? Ale tak w艂a艣nie powinno by膰. Tworzysz przysz艂o艣膰, ale nie dla siebie. Ale偶 ja si臋 miota艂em jak go艂y w pokrzywach, kiedy sparzy艂a mnie przysz艂o艣膰! Jak bardzo chcia艂em zawr贸ci膰, znale藕膰 si臋 tam gdzie moje minogi i w贸dka... Nawet wspomnie膰 przykro, ale przecie偶 tak w艂a艣nie by膰 powinno. Tak, nienawidz臋 starego 艣wiata. Nienawidz臋 jego g艂upoty, jego obskurantyzmu, jego faszyst贸w. Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To m贸j chleb i moja woda. Oczy艣膰cie 艣wiat wok贸艂 mnie, sprawcie, 偶eby sta艂 si臋 takim jakim chc臋 go widzie膰, w贸wczas nast膮pi m贸j koniec. Wychwala膰 nie umiem, nienawidz臋 wychwalania, a wymy艣la膰 nie b臋d臋 mia艂 komu, nie b臋d臋 mia艂 kogo nienawidzie膰 - smutek, 艣mier膰... Nowy 艣 wiat - suro wy, sprawiedliwy, m膮dry, sterylnie czysty - nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. By艂em mu potrzebny, kiedy walczy艂em o niego... ale je艣li ja mu nie jestem potrzebny to i on mi niepotrzebny, ale je偶eli jest mi niepotrzebny, to dlaczego walcz臋 o niego? Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy mo偶na by艂o odda膰 偶ycie za zbudowanie nowego 艣wiata, ale umrze膰 w starym. Akceleracja, wsz臋dzie akceleracja... Ale nie spos贸b walczy膰 przeciw, nie walcz膮c za! No c贸偶 to znaczy, 偶e kiedy r膮biesz las, najmocniej podcinasz w艂a艣nie t臋 ga艂膮藕, na kt贸rej siedzisz.

... Gdzie艣 w ogromnym, pustym 艣wiecie p艂aka艂a dziewczynka powtarzaj膮c 偶a艂o艣nie: nie chc臋, nie chc臋, to niesprawiedliwe, co z tego, 偶e b臋dzie lepiej, je偶eli tak ma by膰, to niech nie b臋dzie lepiej, niech oni zostan膮, niech oni b臋d膮, czy naprawd臋 nie mo偶na nic zrobi膰, 偶eby zostali z nami, jakie to g艂upie, jakie bezsensowne... Przecie偶 to Irma, pomy艣la艂 Wiktor. 鈥淚rma!" - krzykn膮艂 i obudzi艂 si臋.

Chrapa艂 Kwadryga. Deszcz za oknem usta艂 i jakby przeja艣nia艂o. Wiktor podni贸s艂 do oczu zegarek. 艢wiec膮ce wskaz贸wki pokazywa艂y za kwadrans pi膮t膮. Ci膮gn臋艂o przenikliwym ch艂odem, nale偶a艂oby wsta膰 i zamkn膮膰 okno, ale ju偶 si臋 zagrza艂 i nie chcia艂o mu si臋 rusza膰, powieki mimo woli opad艂y mu na oczy. Ni to we 艣nie, ni to na jawie, gdzie艣 w pobli偶u przeje偶d偶a艂y samochody, jeden za drugim jecha艂y samochody, samochody wlok艂y si臋 b艂otnist膮 drog膮 po wybojach, przez bezkresne, bagniste pole pod szarym brudnym niebem, wzd艂u偶 pochylonych s艂up贸w telegraficznych, z kt贸rych zwisa艂y zerwane druty, obok rozbitego dzia艂a z luf膮 zadart膮 do g贸ry, obok resztek osmalonego komina, na kt贸rym siedzia艂y najedzone wrony i przejmuj膮ca wilgo膰 przenika艂a pod brezent, pod p艂aszcz, strasznie chcia艂o si臋 spa膰, ale spa膰 nie by艂o mo偶na, dlatego, 偶e powinna przeje偶d偶a膰 Diana, a furtka zamkni臋ta, w oknach ciemno, pomy艣la艂a, 偶e mnie tu nie ma i pojecha艂a dalej, a on wyskoczy艂 przez okno i ze wszystkich si艂 rzuci艂 si臋 w pogo艅 za samochodem i krzycza艂 tak, 偶e omal 偶y艂y nie pop臋ka艂y mu w skroniach, okaza艂o si臋 jednak, 偶e obok z 艂oskotem i szcz臋kiem jad膮 czo艂gi, wi臋c nie s艂ysza艂 nawet samego siebie, a Diana pojecha艂a tam, w stron臋 przeprawy, gdzie wszystko p艂on臋艂o, gdzie j膮 zabij膮 i on zostanie sam, w tym momencie rozleg艂 si臋 przenikliwy 艣wist bomby, prosto w g艂ow臋, w m贸zg... Wiktor wskoczy艂 do rowu i spad艂 z fotela.

Kwicza艂 R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzy艂 w niebo i kwicza艂 jak baba, by艂o widno, ale nie by艂o to dzienne 艣wiat艂o - na u艣winionej pod艂odze le偶a艂y r贸wne jasne prostok膮ty. Wiktor podbieg艂 do okna i wyjrza艂. To by艂 ksi臋偶yc - lodowaty, male艅ki, o艣lepiaj膮co jasny. By艂o w nim co艣 niewypowiedzianie przera偶aj膮cego, do Wiktora nie od razu dotar艂o co mianowicie takiego. Niebo nadal zasnuwa艂y chmury, ale w tych chmurach kto艣 starannie wykroi艂 r贸wniutki kwadrat i w centrum tego kwadratu by艂 ksi臋偶yc.

Kwadryga ju偶 nie kwicza艂. Zatchn膮艂 si臋 krzykiem i wydawa艂 z siebie tylko s艂abe, skrzypliwe d藕wi臋ki. Wiktor z trudem nabra艂 powietrza w p艂uca i nagle poczu艂 z艂o艣膰. Co oni tu urz膮dzaj膮 - cyrk, czy co? Za kogo oni mnie bior膮? Kwadryga wci膮偶 skrzypia艂.

- Przesta艅! - rykn膮艂 Wiktor z nienawi艣ci膮. - Co ty, kwadrat贸w nie widzia艂e艣? Artysta g贸wniany! Fagas!

Z艂apa艂 Kwadryg臋 za moherowy pled i potrz膮sn膮艂 z ca艂ej si艂y. Kwadryga upad艂 na pod艂og臋 i zamar艂.

- No wi臋c - powiedzia艂 nagle nieoczekiwanie jasno i wyra藕nie. - Ja mam dosy膰.

Wsta艂 na czworaki i wprost z tej pozycji wystartowa艂 niczym sprinter. Wiktor znowu wyjrza艂 przez okno. W g艂臋bi duszy mia艂 nadziej臋, 偶e mu si臋 przewidzia艂o, ale nic si臋 nie zmieni艂o i nawet wypatrzy艂 w prawym dolnym k膮cie kwadratu gwiazdk臋, nieomal zatopion膮 w ksi臋偶ycowym blasku. By艂o 艣wietnie wida膰 mokre krzaki bzu, nieczynn膮 fontann臋 i alegoryczn膮 ryb臋 z marmuru, bogato zdobion膮 bram臋, a za bram膮 - czarn膮 wst臋g臋 szosy. Wiktor usiad艂 na parapecie i pilnuj膮c, 偶eby nie dr偶a艂y mu palce, zapali艂 papierosa. K膮tem oka zauwa偶y艂, 偶e 偶o艂nierza nie ma w hallu - mo偶e uciek艂, mo偶e schowa艂 si臋 pod kanap臋 i umar艂 ze strachu. W ka偶dym razie automat le偶a艂 na dawnym miejscu, i Wiktor histerycznie zachichota艂 por贸wnuj膮c ten nieszcz臋sny kawa艂ek 偶elaza z si艂ami, kt贸re wykona艂y kwadratow膮 studni臋 w chmurach. Sztukmistrze, 偶eby ich. Nie - e, je偶eli nawet ten nowy 艣wiat polegnie, to i stary nie藕le dostanie po uszach... Ale to dobrze, 偶e jest pod r臋k膮 automat. G艂upio, ale jako艣 z nim spokojniej. Zreszt膮, je艣li po - my艣le膰, wcale nie g艂upio. Jasne jak s艂o艅ce, 偶e szykuje si臋 przes艂awne wianie, to wisi w powietrzu, a kiedy trwa wielkie wianie, zawsze lepiej trzyma膰 si臋 na uboczu i mie膰 przy sobie automat.

Na dziedzi艅cu zarycza艂 silnik, zza rogu wylecia艂a ogromna, niesko艅czenie d艂uga limuzyna Kwadrygi (osobisty upominek pana prezydenta za bezinteresown膮 s艂u偶b臋 wiernym p臋dzlem) i nie wybieraj膮c drogi pomkn臋艂a do bramy, wywali艂a j膮, wyjecha艂a na szos臋, skr臋ci艂a i znik艂a.

- A jednak zwia艂, bydlak - wymamrota艂 Wiktor nie bez zawi艣ci. Zlaz艂 z parapetu, zawiesi艂 na ramieniu automat, narzuci艂 p艂aszcz i zawo艂a艂 偶o艂nierza. 呕o艂nierz nie odezwa艂 si臋. Wiktor zajrza艂 pod kanap臋, ale le偶a艂 tam tylko szary t艂umok z umundurowaniem. Wiktor zapali艂 jeszcze jednego papierosa i wyszed艂 na dw贸r. W krzakach bzu, obok rozbitej bramy znalaz艂 艂awk臋 dziwacznego kszta艂tu, ale bardzo wygodn膮, a co najwa偶niejsze z dobrym widokiem na szos臋, usiad艂, za艂o偶y艂 nog臋 na nog臋 i szczelniej zakuta艂 si臋 w p艂aszcz. Pocz膮tkowo na szosie by艂o pusto, ale potem przejecha艂 samoch贸d, drugi, trzeci i Wiktor zrozumia艂, 偶e wianie si臋 rozpocz臋艂o.

Miasto p臋k艂o jak wezbrany wrz贸d. Na czele uciekali wybrani, magistrat i policja, ucieka艂 przemys艂 i handel, ucieka艂 s膮d i akcyza, finanse i o艣wiata ludowa, poczta i telegraf, ucieka艂y z艂ote koszule - wszyscy, wszyscy, w k艂臋bach benzynowego smrodu, w trzasku rur wydechowych, rozczochrani, agresywni, rozw艣cieczeni i t臋pi. Kombinatorzy, dorobkiewicze, s艂udzy ludu, ojcowie miasta, z wyciem syren samochodowych, w histerycznym j臋ku klakson贸w - szosa rycza艂a, gigantyczny furunku艂 wci膮偶 wycieka艂 i wycieka艂, a kiedy sp艂yn臋艂a ropa, pop艂yn臋艂a krew - ludzie na zat艂oczonych ci臋偶ar贸wkach, w przeci膮偶onych autobusach, w za艂adowanych ma艂olitra偶贸wkach, na motocyklach, na rowerach, na w贸zkach, na piechot臋 przygi臋ci ci臋偶arem tobo艂贸w, popychaj膮cy r臋czne w贸zki, pieszo, z pustymi r臋kami, pos臋pni, milcz膮cy, zagubieni, zostawiaj膮c swoje domy, swoje pluskwy, swoje niewielkie szcz臋艣cie, u艂o偶one 偶ycie, swoj膮 przesz艂o艣膰 i swoj膮 przysz艂o艣膰. Za lud藕mi post臋powa艂o wojsko. Powoli przejecha艂 艂azik z oficerami, transporter opancerzony, dwie ci臋偶ar贸wki z 偶o艂nierzami i nasze najlepsze na 艣wiecie polowe kuchnie, a ostatnia jecha艂a pancerka na g膮sienicach z karabinami maszynowymi skierowanymi do ty艂u.

艢wita艂o, ksi臋偶yc poblad艂, straszny kwadrat rozp艂yn膮艂 si臋, chmury topnia艂y, nadci膮ga艂 艣wit. Wiktor poczeka艂 oko艂o kwadransa, nikogo si臋 wi臋cej nie doczeka艂 i wyszed艂 za bram臋. Na asfalcie poniewiera艂y si臋 brudne szmaty, czyja艣 rozwalona walizka - w bardzo dobrym gatunku, od razu wida膰, 偶e jaka艣 w艂adza j膮 zgubi艂a, ko艂o od furmanki, a nie opodal, na poboczu - sama furmanka ze star膮 dziuraw膮 kanap膮 i fikusem. Po艣rodku szosy, dok艂adnie naprzeciwko bramy - samotny kalosz. Dooko艂a by艂o pusto. Wiktor spojrza艂 w stron臋 stacji benzynowej. Nie by艂o tam ju偶 ani jednego samochodu, ani jednego cz艂owieka. W ogrodach zacz臋艂y 艣piewa膰 ptaki, wstawa艂o s艂o艅ce, kt贸rego Wiktor nie widzia艂 ju偶 ze dwa tygodnie, a miasto - kilka lat. Ale teraz nie by艂o komu patrze膰 na s艂o艅ce. Znowu rozleg艂 si臋 warkot motoru i zza zakr臋tu wynurzy艂 si臋 autobus. Wiktor zszed艂 na pobocze. To byli 鈥淏racia w sapiencji" - przep艂yn臋li obok jednakowo odwracaj膮c oboj臋tne, bezmy艣lne twarze. Ot贸偶 i koniec, pomy艣la艂 Wiktor. Dobrze by艂oby si臋 napi膰. Gdzie偶 jest Diana?

Wolno ruszy艂 na powr贸t do miasta.


*


S艂o艅ce by艂o po prawej stronie, to skrywa艂o si臋 za dachami domk贸w, to bryzga艂o ciep艂ym 艣wiat艂em poprzez ga艂臋zie na wp贸艂 zgni艂ych drzew. Chmury znik艂y i niebo by艂o zdumiewaj膮co czyste. Ziemia parowa艂a lekk膮 mgie艂k膮. By艂o idealnie cicho i Wiktor zwr贸ci艂 uwag臋 na dziwne, ledwie dos艂yszalne d藕wi臋ki, dobiegaj膮ce jakby spod ziemi - s艂abe potrzaskiwanie, szuranie, szelest. Ale potem przywyk艂 i zapomnia艂 o tym. Ogarn臋艂o go zdumiewaj膮ce poczucie spokoju i bezpiecze艅stwa. Szed艂 jak pijany i prawie przez ca艂y czas patrzy艂 w niebo. W Alejach Prezydenta zatrzyma艂 si臋 obok niego jeep.

- Niech pan wsiada - powiedzia艂 Golem.

Golem by艂 szary ze zm臋czenia i jaki艣 przygn臋biony, a obok niego siedzia艂a Diana, r贸wnie偶 zm臋czona, ale i tak prze艣liczna, najpi臋kniejsza z wszystkich zm臋czonych kobiet.

- S艂o艅ce - rzek艂 Wiktor u艣miechaj膮c si臋 do niej. - Sp贸jrzcie jakie s艂o艅ce.

- On nie pojedzie - stwierdzi艂a Diana. - Uprzedza艂am pana, Golem.

- Dlaczego nie pojad臋? - zdziwi艂 si臋 Wiktor. - Pojad臋. Tylko po co mam si臋 艣pieszy膰?

Nie wytrzyma艂 i znowu popatrzy艂 na niebo. Potem za siebie, na pust膮 ulic臋. Wszystko by艂o zalane s艂o艅cem. Gdzie艣 tam polem wlekli si臋 uciekinierzy, z 艂oskotem cofa艂a si臋 armia, wia艂a w艂adza, tam by艂y korki, lata艂y przekle艅stwa, bezmy艣lne komendy i gro藕by, z p贸艂nocy na miasto ci膮gn臋li zwyci臋zcy, a tu by艂 pusty pas spokoju i bezpiecze艅stwa, kilka kilometr贸w pustki, w tej pustce za艣 samoch贸d i troje ludzi.

- Golem, czy to idzie nowy 艣wiat?

- Tak - oznajmi艂 Golem. Wpatrywa艂 si臋 w Wiktora spod opuchni臋tych powiek.

- A gdzie s膮 pa艅skie mokrzaki? Id膮 na piechot臋?

- Mokrzak贸w nie ma - odpowiedzia艂 Golem.

- Jak to - nie ma? - zapyta艂 Wiktor. Spojrza艂 na Dian臋. Diana odwr贸ci艂a si臋 w milczeniu.

- Mokrzak贸w nie ma - powt贸rzy艂 Golem. Glos mia艂 zduszony i Wiktorowi nagle si臋 wyda艂o, 偶e za chwil臋 zap艂acze. - Mo偶e pan uwa偶a膰, 偶e ich nie by艂o. I nie b臋dzie.

- Znakomicie - powiedzia艂 Wiktor. - No to chod藕my na spacer.

- Jedzie pan, czy nie? - ospale zapyta艂 Golem.

- Ja bym pojecha艂 - odpar艂 z u艣miechem Wiktor - ale musz臋 jeszcze wpa艣膰 do hotelu, zabra膰 maszynopisy i w og贸le rozejrze膰 si臋... Wie pan, Golem, mnie si臋 tu podoba.

- Ja te偶 zostaj臋 - oznajmi艂a nagle Diana i wysiad艂a z samochodu. - Co ja tam b臋d臋 robi膰?

- A co pani b臋dzie tu robi膰? - zapyta艂 Golem.

- Nie wiem - odpowiedzia艂a Diana. - Ale nie mam teraz na 艣wiecie nikogo opr贸cz tego cz艂owieka.

- No dobrze - rzek艂 Golem. - On nie rozumie. Ale pani...

- Przecie偶 on musi zobaczy膰 - zaprotestowa艂a Diana. - On nie mo偶e wyjecha膰 zanim nie zobaczy...

- O w艂a艣nie - podchwyci艂 Wiktor. - Po jakiego diab艂a jestem potrzebny, je偶eli nie zobacz臋? Przecie偶 to moja specjalno艣膰 - patrze膰.

- Pos艂uchajcie, dzieci - powiedzia艂 Golem. - Czy wy zdajecie sobie spraw臋, na co si臋 decydujecie? Wiktor, przecie偶 m贸wi艂em - niech pan zostanie po swojej stronie, je艣li ma by膰 z pana jaki艣 po偶ytek. Po swojej!

- Ja ca艂e 偶ycie jestem po swojej stronie - odrzek艂 Wiktor.

- Tutaj b臋dzie to niemo偶liwe.

- Zobaczymy - stwierdzi艂 Wiktor.

- O Bo偶e - westchn膮艂 Golem - jakbym ja nie mia艂 ochoty zosta膰! Ale trzeba przecie偶 cho膰 troch臋 ruszy膰 g艂ow膮! Trzeba rozumie膰, do diabla, na co ma si臋 ochot臋 i co si臋 musi... - jakby przekonywa艂 siebie samego. - Ech, wy... No c贸偶, zostawajcie. 呕ycz臋 przyjemnego sp臋dzenia czasu. - Wrzuci艂 bieg. - Diano, gdzie jest zeszyt? A, tutaj. Zabieram go ze sob膮. Pani nie b臋dzie potrzebny.

- Tak - potwierdzi艂a Diana. - On tego w艂a艣nie chcia艂.

- Golem - zapyta艂 Wiktor. - A pan dlaczego ucieka? Przecie偶 ten 艣wiat jest tym, czego pan chcia艂.

- Ja nie uciekam - surowo oznajmi艂 Golem. - Ja jad臋. St膮d, gdzie ju偶 wi臋cej nie jestem potrzebny, tam gdzie jeszcze jestem potrzebny. Nie tak jak wy. 呕egnajcie.

I odjecha艂. Diana i Wiktor wzi臋li si臋 za r臋ce i poszli w g贸r臋 Alei Prezydenta do pustego miasta na spotkanie zwyci臋zc贸w. Nie rozmawiali, pe艂n膮 piersi膮 wdychali nieznane, czyste powietrze, mru偶yli oczy od s艂o艅ca i nie bali si臋 niczego. Miasto patrzy艂o na nich pustymi oknami i by艂o to miasto zadziwiaj膮ce - pokryte ple艣ni膮, o艣lizg艂e, pr贸chniej膮ce, ca艂e w jakich艣 z艂owieszczych plamach, jakby prze偶arte egzem膮, jakby od wielu lat gni艂o na dnie morza i oto wreszcie wyci膮gni臋to je na powierzchni臋 na po艣miewisko s艂o艅cu i s艂o艅ce u艣miawszy si臋 do woli zacz臋艂o to miasto niszczy膰.

Topnia艂y, parowa艂y dachy, blacha i dach贸wki rdzawo dymi艂y i znika艂y w oczach. W murach otwiera艂y si臋 szczeliny, ros艂y, obna偶aj膮c obszarpane tapety, obdrapane 艂贸偶ka, kulawe meble i wyp艂owia艂e fotografie. Mi臋kko pod艂amuj膮c si臋 taja艂y uliczne latarnie, rozpuszcza艂y si臋 w powietrzu kioski i s艂upy og艂oszeniowe - wszystko wok贸艂 potrzaskiwa艂o, sycza艂o cichutko, szele艣ci艂o, stawa艂o si臋 g膮bczaste, przezroczyste, przeistacza艂o si臋 w grudy b艂ota i znika艂o. Daleka wie偶a ratusza zmieni艂a sylwetk臋, sta艂a si臋 lekka, niewyra藕na i znik艂a w niebiesko艣ci nieba. Przez chwil臋, zupe艂nie oddzielnie wisia艂 na niebie staro艣wiecki zegar, ale potem r贸wnie偶 znikn膮艂...

Przepad艂 m贸j maszynopis, weso艂o pomy艣la艂 Wiktor. Dooko艂a nie by艂o miasta - gdzieniegdzie stercza艂y suchotnicze krzaczki, zosta艂y schorowane drzewa i plamy zielonej trawy i tylko daleko, za mg艂膮 mo偶na by艂o domy艣le膰 si臋 jakich艣 budynk贸w, resztek budynk贸w, upior贸w dom贸w, a nie opodal by艂ej jezdni, na ceglanym ganku, kt贸ry prowadzi艂 donik膮d siedzia艂 Teddy, wyci膮gn膮wszy przed siebie chor膮 nog臋. Obok le偶a艂y drewniane kule.

- Czo艂em Teddy - powiedzia艂 Wiktor. - Zosta艂e艣?

- Aha - odpar艂 Teddy.

- Czemu?

- A tam - rzek艂 Teddy. - Napchali si臋 jak 艣ledzie do beczki, nawet nogi nie mia艂em gdzie wyci膮gn膮膰, m贸wi臋 do synowej - no, po co ci idiotko serwantka? A ona na mnie z pyskiem. Plun膮艂em na nich i zosta艂em.

- Chcesz i艣膰 z nami?

- Co to, to nie - odpowiedzia艂 Teddy. - Ja lepiej sobie tu posiedz臋. Teraz ze mnie 偶aden piechur, a co moje to i tak mnie nie minie...

I poszli dalej. Robi艂o si臋 gor膮co i Wiktor zrzuci艂 na ziemi臋 niepotrzebny p艂aszcz, strz膮sn膮艂 z siebie zardzewia艂e resztki automatu i roze艣mia艂 si臋 z ulg膮. Diana poca艂owa艂a go i powiedzia艂a 鈥淒obrze!". Nie zaprzecza艂 . Szli i szli pod b艂臋kitnym niebem, pod gor膮cym s艂o艅cem, po ziemi, kt贸ra ju偶 zazieleni艂a si臋 m艂od膮 traw膮 i przyszli na miejsce gdzie by艂 hotel. Hotel wcale nie znik艂. Sta艂 nadal - ogromny, szary sze艣cian z szorstkiego betonu i Wiktor pomy艣la艂, 偶e to jest pomnik, a by膰 mo偶e s艂up graniczny mi臋dzy starym i nowym 艣wiatem. Ledwie to pomy艣la艂, zza bry艂y betonu bezd藕wi臋cznie wystrzeli艂 odrzutowy my艣liwiec z emblematem Legii na kad艂ubie, bezd藕wi臋cznie 艣mign膮艂 nad g艂owami, skr臋ci艂 w pobli偶u s艂o艅ca, znik艂 i dopiero wtedy nadlecia艂 piekielny, 艣wiszcz膮cy ryk, uderzy艂 w uszy, w twarz, w dusz臋, ale naprzeciw ju偶 szed艂 Bol-Kunac z wyp艂owia艂ym w膮sikiem na opalonej twarzy, a opodal sz艂a Irma te偶 prawie doros艂a, bosa, w lekkiej, prostej sukience z witk膮 w r臋ku. Popatrzy艂a w 艣lad za my艣liwcem, unios艂a witk臋 jakby bra艂a go na cel i powiedzia艂a 鈥淜ch - ch!"

Diana roze艣mia艂a si臋. Wiktor spojrza艂 na ni膮 i zobaczy艂, 偶e jest to jeszcze jedna Diana, zupe艂nie nowa, taka jakiej do tej pory jeszcze nie zna艂, nie przypuszcza艂 nawet, 偶e taka Diana jest w og贸le mo偶liwa - Diana Szcz臋艣liwa. Wtedy pogrozi艂 sobie palcem i pomy艣la艂: wszystko to bardzo pi臋knie, ale 偶ebym tylko nie zapomnia艂 wr贸ci膰, 偶ebym tylko nie zapomnia艂 wr贸ci膰...


KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
pora墓慕enie nerwu piszczelowego
3 Niedow墓?y i pora墓慕enia organiczne word
Gr膫慕n Anselm OSB Pora墓慕ka Nowa szansa
PORA墓禄ENIE MI脛聵墓拧NI I NERW膫鈥淲 KRTANI