Morze ognia


Prolog

Nie mogła oddychać!

- Mamo!

- Tu jestemj kochanie. - Kerry poczuła na ramionach ręce matki.

- Przyłożę ci do nosa chustkę. Nie wyrywaj się.

Jakieś trzaski zagłuszały kaszel mamy . . Trzaski?

Pożar! Płomienie zajęły zasłony.

- Wszystko będzie dobrzej Kerry. Za kilka minut stąd wyjdziemy.

- Matka ruszyła ku drzwiom sypialni. - Nie oddychaj zbyt głęboko.

- Tata!

- Nie ma go tu zapomniałaś? Ale damy sobie radę. Co dwie głowy to nie jedna. - Otworzyła drzwi i mimowolnie cofnęła się o krokj kiedy czarny dym wdarł się do pokoju. - Dobry Boże! - Zebrała się w sobie i wybiegła na korytarz.

Wszystko stało w płomieniach. Ogień trawił ściany i pożerał po¬ręcz na schoaach.

Mama płakała. Kiedy biegła po schodachj po jej usmolonych po¬liczkach płynęły łzy.

Nie płacz. Mamoj nie płacz.

Matka dobiegła na półpiętroj kiedy nagle zachwiała się i straciła równowagę•

Spadała. Toczyła się. Obijała. Gdzie jest mama?

Nie było jej widać w gęstym, ciemnym dymie.

- Mama!

- Biegnij, Kerry. Drzwi powinny być tylko parę metrów od ciebie. Wyjdź na dwór i znajdź kogoś, kto nam pomoże.

- Nigdzie nie pójdę - łkała, krztusząc się łzami. - Gdzie jesteś?

- Tuż za tobą. Trochę boli mnie noga. Rób, co mówię. Biegnij!

Powiedziała to tak stanowczym tonem, że Kerry instynktownie popędziła do wyjścia.

Świeże, lodowate powietrze.

Trzeba kogoś znaleźć. Kogoś, kto pomoże mamie.

Pośliznęła się na oblodzonych stopniach i upadła na chodnik. Trzeba kogoś znaleźć.

Pod latarnią po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Podźwignęła się i pobiegła do niego.

- Pomocy! Pożar. Mama ...

Odwrócił się i ruszył przed siebie. Z pewnością nie dosłyszał. Pobiegła za nim.

- Proszę, mama powiedziała, że muszę ... - Spojrzał na nią. Jego twarz była ledwie widoczna w świetle migoczących płomieni.

Kerry krzyknęła rozpaczliwie.

- Ciii, bądź cicho. Nic nie możesz zrobić. - Podniósł rękę, w któ¬rej dostrzegła jakiś błyszczący przedmiot. Pistolet? Przystawił go do jej głowy.

Noc eksplodowała.


1

OAKBROOK WASZYNGTON, D.C.

- To jeszcze nie koniec, Brad. - Zirytowany Cameron Devers zacisnął wargi. - Nie zamierzam stać z boku i patrzeć jak się mar¬nujesz pracując z tymi cholernymi czubkami. Jesteś jednym z naj¬lepszych specjalistów jakich znam i znajdę tu dla ciebie robotę.

- Tutaj? Chcesz mieć na mnie oko? - Brad uśmiechnął się szero¬ko rozparł w fotelu i rozprostował nogi. - Nic z tego. Jestem niere¬formowalny.

- Na własne życzenie. Zresztą nie wychodzi ci to na dobre. Mar¬niejesz w oczach. Spójrz na siebie. Schudłeś od naszego ostatniego spotkania.

- Trochę. Miałem cztery ciężkie miesiące.

- Wobec tego rzuć to wszystko i przenieś się do mnie.

- Niby co miałbym robić? Gdybym przebywał blisko ciebie dziennikarze z miejsca zwęszyliby sensację. Zresztą nie możesz mi ufać. Zaraz bym się wściekł, zaczął coś wygadywać w nieodpowiedniej chwili i zrujnowałbym twoją karierę polityczną. - Uśmiech znikł z jego twarzy. - Ostatnimi laty napsułem ci sporo krwi, ale tak daleko się nie posunę.

- Zaryzykuję. Od dwunastu lat jestem senatorem i jeśli moja reputacja ucierpi tylko dlatego, że pojawisz się w moim otoczeniu, to chyba nadeszła pora, żebym ustąpił.

- Nie! - Brad umilkł i po chwili odezwał się spokojniejszym to¬nem: - Posłuchaj, Cam, nie bądź idiotą. Wszystko idzie jak po maśle. Nie musimy nic zmieniać. - Wstał i rozejrzał się po eleganc¬kiej, zasobnej bibliotece. Zewsząd biło bogactwo. - To nie jest mój świat. Nie przykroisz mnie na swoją miarę tylko dlatego, że chcesz, bym wiódł dostatnie życie jak ty. - Znów się uśmiechnął. - Pomi¬jając wszystko inne, co powiedziałaby Charlotte?

- Pogodziłaby się z twoją obecnością. Chociaż mówi o tobie dziwne rzeczy.

Brad spojrzał pytająco na rozmówcę. Cam się skrzywił.

- Twierdzi, że ją niepokoisz. Uważa, że jest w tobie coś niebez¬piecznego.

- Użyła tego słowa? Nie sądziłem, że istnieje człowiek, który potrafi zaniepokoić twoją żonę. Może jestem groźniejszy, niż przy¬puszczałem.

- Ona cię nie rozumie, ale wierz mi, przywyknie.

- Nie ma powodu jej do tego zmuszać. Dobrze jest, jak jest.

Cam przez chwilę milczał.

- Nie przyszło ci do głowy, że jestem po prostu samolubny? Brad, stęskniłem się za tobą.

Nie kłamał. Zawsze był uczciwy.

- Cholera jasna. Nie rób mi tego. - Brad pokręcił głową. - Ja też za tobą tęskniłem. Może ustalmy, że będziemy się częściej widywać. - To za mało. Od tragedii z jedenastego września dużo myślałem o swoim życiu i doszedłem do wniosku, że przyjaciele i rodzina są najważniejsi. Nie dopuszczę, żebyś ponownie odszedł.

- Cam. - Charlotte Devers stała w progu, w eleganckiej czarnej sukni. - Nie chciałam ci przeszkadzać, ale jeszcze trochę i spóźnimy się na kolację w ambasadzie. - Uśmiechnęła się do Brada. - Pogawę¬dzicie, kiedy wrócimy.

Brad pokręcił głową.

- I tak już wychodzę.

- O, nie - zaprotestował stanowczo Cameron. - Za kilka godzin wrócę i chcę, żebyś tu na mnie czekał.

- Może jutro pogadacie? - zaproponowała Charlotte. - Prżygotuję ci pokój Brad.

Brad pomyślał, że szwagierka jakzwykle dyskretnie usiłuje przejąć kontrolę nad sytuacją. Chciała, by Cam wyszedł i nie rozmawiał z bratem do czasu, aż ona obmyśli sposób usunięcia niechcianego gościa z domu. Cóż, trudno ją było winić. Po prostu ceniła karierę męża i zawsze była gotowa jej bronić jak lwica.

- Nigdzie nie pójdę, dopóki nie złożysz obietnicy. - Cam patrzył Bradowi prosto w oczy. - Będziesz tu po moim powrocie?

Brad zauważył, że Charlotte nieznacznie zmarszczyła brwi. Uśmiechnął się przekornie.

- Na krok się stąd nie ruszę - zapewnił.

- Świetnie. - Cam trzepnął go w ramię i odwrócił się do żony .

- Chodź, Charlotte, im szybciej pójdziemy, tym prędzej wrócimy. - Wyszedł z biblioteki.

Charlotte zawahała się i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.

- Nic nie mów - ostrzegł ją Brad. - Jesteśmy po tej samej stronie barykady. Pod warunkiem, że mnie nie wkurzysz - dodał.

Poszedł za Camem do holu, gdzie kamerdyner George pomógł mu włożyć płaszcz.

- Imponujące - mruknął Brad. - Od piętnastu lat nie nosiłem smokingu. I co ty na to?

- To, że masz cholernie dużo szczęścia. - Cam wziął Charłotte za rękę i pomógł jej zejść po frontowych schodach ku oczekującej limuzynie. - Czuj się jak u siebie w domu, ale nie kładź się spać. I pamiętaj o obietnicy.

- Czy to znaczy, że nie mogę się upić twoją wyborną brandy?

- Nie, masz być absolutnie trzeźwy. - Uśmiechnął się do niego przez ramię. - Mam asa w rękawie. Muszę ci opowiedzieć o pracy, która pewnie cię zaintryguje, a być może skłoni do pozostania tutaj. Jest w sam raz dla ciebie.

- Dziwna i niebezpieczna? - spytał z kamienną twarzą.

- Postawię na swoim, Brad.

- Cam, nie zmuszaj go do czegoś, na co nie ma ochoty - upomniała męża Charlotte. - Brad wie, czego chce.

- Ale nie ma pojęcia, co jest dla niego najlepsze.

Brad obserwował ich, jak wsiadali do limuzyny. Wcześniej za¬mierzał natychmiast wrócić do budynku, ale nie mógł się oprzeć pokusie i został na schodach, by dać Charlotte do zrozumienia, jak komfortowo się czuje na progu jej domu. Ubrany w trampki, wytarte dżinsy i starą bluzę był niczym skaza na jej wymuskanym pejzażu. Zwylde nie brał sobie do serca podejmowanych przez szwagierkę prób małżeńskich manipulacji. Uważał ją za dobrą żonę i to było najważniejsze. Jednak dzisiaj wieczorem usiłowała manipulować również nim, a na to nie zamierzał jej pozwalać.

- Czy podać kawę do biblioteki? - spytał uprzejmie George zza jego pleców.

- Czemu nie? - Brad zerknął na kamerdynera i uśmiechnął się szeroko. - Skoro odebrano mi możliwość cieszenia się ...

Eksplozja.

- Dobry Boże! - George szeroko otworzył oczy z przerażenia. Brad gwałtownie odwrócił głowę i wbił wzrok w limuzynę.

- Chryste Panie!

Wnętrze samochodu stanęło w płomieniach. Cam i Charlotte wili się w ogniu niczym płonące strachy na wróble.

- Kurwa mać!

Rzucił się pędem do pojazdu.


ATLANTA, GEORGIA PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ

Kerry ostrożnie dotknęła poczerniałego drewna na łazienkowej umywalce. Wciąż było ciepłe po pożarze, który strawił restaurację dwa dni wcześniej. Nie dostrzegła w tym nic podejrzanego. Zdarzało się, że zwęglone drewno żarzyło się przez wiele dni.

Sam, jej labrador, zaskowyczał i przysunął się bliżej nóg swojej pani. Szybko się nudził, a spędzali w zgliszczach już drugą godzinę ..

- Cicho. - Wepchnęła dłoń pod drewno i pogrzebała. - Zaraz wychodzimy.

Jest! Z trudem odepchnęła belkę.

- Znalazła pani coś? - spytał zza jej pleców detektyw Perry.

- Awaria instalacji elektrycznej?

-Nie, benzyna - wyjaśniła Kerry. - Pożar wybuchł tutaj w łazience i rozprzestrzenił się na całą restaurację. - Ruchem głowy wskaza¬ła wypalone i poczerniałe urządzenie, które znalazła pod belką. - A to jest mechanizm zegarowy.

- Głupio rozegrane. - Policjant pokręcił głową. - Sądziłem, że Chin Li jest bystrzejszy. Jeśli chciał zgarnąć pieniądze z ubezpie¬czenia} dlaczego nie podłożył ognia w kuchni? Wówczas znacznie łatwiej przekonałby wszystkich, że pożar był przypadkowy. Jest pani pewna?

- Sam nie ma wątpliwości. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jedwa¬bistej sierści na czarnym łbie zwierzęcia. - A ja się z nim zgadzam. Rzadko popełnia błędy.

- Tak, już o nim słyszałem. - Perry poklepał psa po pysku. - Nie mam pojęcia, jak te psy od wykrywania podpaleń to robią, ale dzięki nim moja praca jest o niebo łatwiejsza. Chyba znowu pogadam z Chinem Li. Szkoda, wyglądał na sympatycznego gościa.

- Nie sprawia wrażenia głupka? - Kerry wyprostowała się i otrze¬pała sadzę z rąk. - Wobec tego może ktoś inny podłożył ogień. Ktoś, kto nie miał dostępu do kuchni. Chęć wyłudzenia odszkodo¬wania to najbardziej oczywisty, ale nie zawsze faktyczny powód podpalenia.

Zmrużył oczy, obserwując ją uważnie.

- Chce pani powiedzieć, że powinienem szukać kogoś z zewnątrz?

Uśmiechnęła się szeroko.

- Nie mam stuprocentowej pewności. Rzecz w tym, że powinien pan spytać China Li, czy ma wrogów. Może konkurencję? W tej okolicy dokonuje się wielu przestępstw. Może jakaś zorganizowana grupa usiłuje wymuszać haracze, a ten pożar miał stanowić ostrzeże¬nie dla innych?

- Niewylduczone - odparł z zadumą. - Mamy tu parę gangów nastolatków, które próbują przejąć kontrolę nad okolicą.

- Czy ich członkowie potrafiliby skonstruować urządzenie ze¬garowe?

- Praktycznie wszystkie potrzebne do tego informacje są dostępne w Internecie. Chce pani skonstruować bombę atomową? Proszę zajrzeć do sieci.

Zrobiła, co się dało. Nadeszła pora, żeby się wycofać, zanim poli¬cjant zacznie okazywać wrogość.

- Cóż, dowiemy się więcej po zakończeniu śledztwa. Ja i Sam jesteśmy tylko forpocztą. - Uśmiechnęła się. - Nasza praca skoń¬czona. Miłego dnia, detektywie.

- Zaraz. - Powstrzymał ją niezręcznie. - Ta okolica nie cieszy się dobrą sławą. Jeśli może pani zaczekać, aż skończę z Chinem Li, chętnie odwiozę panią do biura.

- Dziękuję za miłą propozycję, ale nie wracam do centrum. Mam wolny dzień i zamierzam odwiedzić przyjaciół w remizie na Mor¬ningside.

- Co pani tu robi, skoro ma pani wolne?

- Nos Sama był potrzebny.

- Wobec tego odwiozę panią i nos Sama do remizy. - Zmarszczył brwi. - Dlaczego pozwalają pani jeździć samotnie w takie okolice? Takiej kruszynki nie wolno nigdzie wysyłać bez opieki.

Poczuła niechęć, lecz szybko się opanowała. Była średniego wzrostu, ale jej smukłość i kruchość sprawiały, że wyglądała na drobniejszą niż w rzeczywistości. Detektyw był sympatyczny, a ona przywykła do tego, że większość ludzi traktowała ją jak bezradną istotkę. Postanowiła udzielić odpowiedzi naj łatwiej szej do przyjęcia.

- Sam mnie obroni.

Policjant sceptycznie popatrzył na labradora.

- Może i niezły z niego nos, ale na bestię nie wygląda.

- Wszystko dlatego, że jest zezowaty. Tak naprawdę to świetny pies obronny. - Pomachała ręką i ostrożnie ruszyła do drzwi, staran¬nie omijając przeszkody.

Sam ochoczo rzucił się przed siebie i niemal powalił ją na ziemię.

- Durniu - WYmamrotała. - Chcesz nam obojgu skręcić karki? Myślałam, że jesteś bystrzejszy.

Sam wypadł na ulicę i natychmiast zaczął szczekać.

- O Boże ... - Tylko tego jej było trzeba. Teraz cała okolica zwróci na nich uwagę. Pospiesznie zaciągnęła psa do swojego terenowego auta. Doskonale wiedziała, że Sam budzi mniej więcej takie przera¬żenie, jak puchaty koala. - Dlaczego nie wzięłam ze schroniska przyzwoitego owczarka niemieckiego?

Doskonale znała odpowiedź na to pytanie: wystarczyło, ze raz spojrzała na niego w klatce i już przepadła.

- Chodźmy, Sam. I zatkaj się wreszcie, na litość boską.


- Ful. - Kerry uśmiechnęła się szeroko, zagarniając stertę pienię¬dzy ze środka stołu. - To powinno załatwić sprawę czynszu w tym miesiącu. Jeszcze partyjkę?

- Nie ma mowy. - Niezadowolony Charlie odsunął krzesło. - Jes¬tem spłukany. Obiorę cebulę na kolację. - Rzucił jej wyzywające spojrzenie przez ramię. - Wołowina a la Stroganow. Pamiętasz? Specjalność remizy.

- Umieram z głodu. Mogę zostać?

- Żartujesz? Wracaj do swojego eleganckiego biura w centrum miasta i zjedz coś w tym szpanerskim barze.

- Sadysta. - Popatrzyła na Jimmy'ego Swartza i Paula Corbina.

- Jeszcze partyjka, chłopaki?

- Beze mnie. - Jimmy wstał. - Zostało mi akurat tyle, żeby żona wpuściła mnie do domu. Chodź, Paul, zagramy w bilard. - Posłał Kerry surowe spojrzenie.- Nie, nie możesz się do nas przyłączyć. Bilard jest dla prawdziwych strażaków, nie dla urzędasów.

- Boisz się, że przegrasz. - Wstała i podreptała się za Charliem do kuchni. - Znęcasz się nade mną. Dobrze wiesz, że uwielbiam twojego stroganowa. Daj spokój pozwól mi zostać.

- Jeszcze pomyślę. - Charlie wręczył jej torbę i nóż. - Wybieraj. Zostaniesz, jeśli pokroisz cebulę.

Rozpromieniła się.

- Umowa stoi! - Usiadła na stołku przy blacie. - Charlie, jak tam twoja żona?

- Jakoś ze mną wytrzymuje. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Czego można chcieć po dwudziestu pięciu latach? - Wrzucił paski wołowiny na rozgrzaną patelnię. - Edna kazała zmyć ci głowę za to, że poprosiłaś ją o opiekę nad Samem, kiedy wyjechałaś na wakacje. Ona i dzieciaki zakochali się w tym psie. Nie rozumiem, jak można lubić taldego tępaka jak ten twój labrador.

- Wszyscy uwielbiają Sama. Nie każdy pies to Einstein. - Podniosła następną cebulę. - Ty też go lubisz. Jest rozkoszny.

- Ale ludzie mają go za Einsteina. - Charlie ze zdumieniem pokręcił głową i spojrzał na Sama, węszącego w kącie kuchni. - Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że to zwierzę tak świetnie wykonuje zadania w terenie, a na co dzień jest po prostu bez¬nadziejne.

- Ma świetny węch i dobre serce. Nie można oczeldwać, że do tego będzie geniuszem.

- Wiesz co, cieszę się, że tworzysz drugą połowę zespołu docho¬dzeniowego w sprawie podpaleń, bo bez ciebie Sam goniłby motyle na zgliszczach.

Nie mogła zaprzeczyć, więc zmieniła temat.

- W ten weekend jadę do Macon w odwiedziny do mojego brata J asona. Jak myślisz, czy Edna byłaby skłonna ponownie przygarnąć psa? Wiesz, że Sam ma chorobę lokomocyjną.

Charlie skinął głową.

- Zapaskudził całą tapicerkę w moim nowym wozie, kiedy zebrało mu się na wymioty. A na dodatek dzieciaki miały do mnie pretensje, że na niego nakrzyczałem. - Wzruszył ramionami. - Jasne, podrzuć go nam. Nie ma problemu. Sam tylko śpi, je i gryzie wszystko, co zobaczy. Między innymi parę moich najlepszych butów do golfa.

- Już ci oddałam forsę. - Uśmiechnęła się. - Dzięki, Charlie.

Żona Jasona, Laura, jest w ciąży, a ja mam wielką ochotę zobaczyć się z nią przed narodzinami dziecka. Potem nie znajdzie dla mnie czasu.

- Moim zdaniem chwilę dla ciebie znajdzie. Nie jesteś taka naj¬gorsza.

- Dziękuję ... chyba .

- Poza tym dobrze wiem, jak nudne są ostatnie miesiące ciąży.

Kiedy Edna nosiła Kim, doprowadzała mnie do szału. Rzecz jasna, była wtedy po czterdziestce, co jej dawało prawo do marudzenia.

- Laura ma trzydzieści osiem lat i jest szczęśliwa, że w końcu zaszła w ciążę. Nie ma mowy o żadnYm utyskiwaniu i złYm na¬stroju. Teraz mości sobie gniazdko. - Uśmiechnęła się. - Poza tym Edna wcale nie miała kiepskiego humoru. Raczej huśtawkę nastrojów.

- Nie ty musiałaś z nią mieszkać. - Zachichotał. - Wierz mi, bez przerwy chodziła jak struta. Edna nie ma w zwyczaju siedzieć spo¬kojnie i nie wadzić nikomu.

- Laura z całą pewnością nie siedzi spokojnie. Jason powiedział, że zajęła się budowaniem altany w ogrodzie. Więc jak, weźmiecie psa? - Jasne, że weźmiemy. - Jego uśmiech zniknął. - Musisz bywać między ludźmi. Nie powinnaś całego wolnego dnia spędzać w remi¬zie, grając w karty z kumplami.

- Lubię grać w karty, a poza tym z nikim nie czułabYm się tak dobrze, jak z wami. Mniejsza z tym, że beznadziejni z was nieudacz¬nicy. - Wrzuciła cebulę na patelnię z roztopionYm masłem i zabrała się do mycia pieczarek. - GdybYm nie stymulowała was intelek¬tualnie, zmienilibyście się w bandę smętnych nudziarzy.

- Co racja, to racja. - Wbił wzrok w mięso. - Niemniej powinnaś włożyć ładną sukienkę, wyjść gdzieś i się zabawić. Nie masz żad¬nych przyjaciół, do cholery!

- Od czasu do czasu spotykam się z kilkoma kolegami z college'u, ale mam zbyt dużo pracy, żeby utrzymywać z nimi stały kontakt. Poza tym lubię tu u was przesiadywać. Nikt inny nie jest mi potrzeb¬ny. - Pokręciła głową. - Przestań się krzywić, to prawda. Mam szczęście. Nie siedzę w domu od rana do wieczora, bijąc się z myśla¬mi. Chodzę do teatru, na mecze baseballu, do kina. Co tu dużo gadać, w ubiegłym tygodniu ty i Edna poszliście ze mną na film. Ludzie, którzy lubią swoją pracę, przyjaźnią się ze współpracownikami. Ja też.

- Powinnaś znaleźć sobie kogoś, kto się tobą zaopiekuje.

- Męska szowinistyczna świnia.

- Bynajmniej. Każdy powinien kogoś mieć. Edna troszczy się o mnie, ja opiekuję się nią, oboje dbamy o dzieci. Takie jest życie.

U śmiechnęła się.

- Bezdyskusyjnie - przyznała. - Czasami jednak uldada się inaczej. Po śmierci ciotki Marguerite odkryłam, że mam duszę samotnika. Już wcześniej to dostrzegałam. Ciotka starała się, jak mogła, ale nie była przesadnie ciepła. Namiastkę rodziny znalazłam dopiero tutaj, w remi¬zie numer dziesięć. - Skrzywiła się. - Dlatego przestań mnie wyrzucać.

- Skoro tak czujesz, zrób z tym coś. Tęsknimy za tobą. A ty pewnie tęsknisz za nami. Dlaczego nie zrezygnujesz z tej pracy i nie wrócisz tam, gdzie twoje miejsce? Zapowiadałaś się na fantas¬tycznego strażaka, Kerry.

- Kiedy rozpoczynałam pracę z wami, twierdziłeś co innego.

- Miałem prawo do sceptycyzmu. Skąd mogłem wiedzieć, że nie jesteś jakąś fanatyczną feministką, która pewnego dnia wszystkich nas pozabija tylko po to, żeby sobie coś udowodnić? Wyglądałaś na osobę, która by nie potrafiła wynieść z pożaru pudla miniaturki.

- Ale odkryłeś, że nie należy sądzić po pozorach. Jestem wystar¬czająco silna, cały problem sprowadza się do odpowiedniej techniki. Wiedziałam, że muszę robić, co trzeba.

- To fakt. Właśnie dlatego mówię ci, żebyś wróciła tam, gdzie tvvoje miejsce.

- Lepiej niech wszystko zostanie tak, jak jest.

- Z tym tępym psem. - Westchnął. - Słyszałem, że wydział nie chciał go zaakceptować. Spojrzeli na niego łaskawszym okiem do¬piero wtedy, gdy znalazł dowody w pożarze Wadsworth.

- Ludzie z wydziału nie dostrzegali jego możliwości. Wzięłam go ze schroniska i miał problem z utrzymaniem dyscypliny.

- Motyle?

Skinęła głową.

- Łatwo się dekoncentruje. - Sięgnęła po następną pieczarkę.

- Niemniej potrafię go skłonić, żeby się skupił ...

Nagle usłyszeli alarm.

- Obowiązek wzywa. - Charlie wyłączył gaz i pospiesznie wyszedł z kuchni. - Na razie, Kerry.

Podążyła za nim, przyglądając się, jak on i jego koledzy błyska¬wicznie ubierają się w kombinezony.

- Dokończę stroganowa. Będzie gotowy, jak wrócisz.

- Akurat - prychnął Paul. - Dobrze wiem, jak gotujesz. Zaczekamy na Charliego.

- Ty też nie jesteś mistrzem kuchni - obruszyła się Kerry. - Nie ma sprawy, możecie głodować. Później wybierałam się z Samem na oddział dziecięcy w Grady, ale równie dobrze mogę tam jechać od razu. Nie dam rady ... - Nikt jej jednak nie słuchał. Mężczyźni wyszli, a po chwili usłyszała wycie wozu strażackiego, wyjeżdżają¬cego- z remizy i pędzącego ulicą.

Co za pustka.

Tak bardzo chciałaby teraz jechać z nimi na akcję, czuć, jak wszystkie nerwy i mięśnie drżą z napięcia, gotowe do działania.

Postanowiła przestać myśleć o tym, z czego już dawno zrezyg¬nowała. Podjęła trafną decyzję. Gdyby po śmierci Smitty'ego nie nabrała odpowiedniego dystansu, skończyłaby jako warzywo. Rany wciąż były świeże, ale potrafiła z nimi żyć.

- Chodź, Sam! - zawołała. - Odwiedzimy dzieciaki. Sam nie przyszedł.

Wróciła do kuchni i ujrzała go z nosem pod szafką - usiłował wydobyć kawałek wołowiny upuszczonej przez Charliego.

- Sam.

Łypnął na nią z łbem przyciśniętym do podłogi. Wyglądał przekomicznie.

Pokręciła głową i zachichotała.

- Odrobinę godności, błagam. Chodź, idziemy. Ani drgnął.

Wzięła z patelni skrawek mięsa i rzuciła go psu, który skoczył w górę i momentalnie schwycił wołowinę. Wyraźnie zadowolony, przy truchtał do właścicielki.

Pochyliła się i przypięła mu smycz.

- Sądziłem, że psom z wydziału podpaleń nie wolno dawać na¬gród, chyba że wpadną na trop.

Czujnie podniosła wzrok i ujrzała w progu D ave' a Bellingsa, pra¬cownika technicznego. Kiedyś był strażakiem, lecz po kontuzji nogi musiał zmienić zawód. Obecnie pracował jako wykwalifikowany specjalista komputerowy, instalował sprzęt tutaj i w innych remi¬zach okręgu.

- Nie powinno się im dawać dodatkowych przysmaków, to praw¬da - przyznała, przyłapana na gorącym uCzyrIku. - Ale Sam jest inny. Zasługuje na to.

- To prawda. - Dave poklepał czarny, jedwabisty łeb psa i pod¬szedł do automatu z kawą. - Jest tak dobry, że można go trochę porozpieszczać.

- Gdzie się pali?

- W magazynie Standard Tire, w południowej dzielnicy. Trzeci stopień zagrożenia.

Dym. Czarny, gryzqcy dym.

- Cholera.

Skinął głową.

- Niełatwo im będzie. Mamy szczęście, Kerry, że nie musimy jeździć na akcję .

- T ak, chyba tak.

Obezwładniający żar. Smród płonącej gumy. Bellings się skrzywił.

- Kogo my oszukujemy? Gdybyśmy mogli, oboje siedzielibyśmy w wozie strażackim. Jesteśmy odpadami. Z jakiego innego powodu kręcilibyśmy się tutaj, korzystając z życzliwości strażaków?

- Racja. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Musiała się stąd wydostać. - Bywaj, Dave. Na razie .

Przechylił głowę.

- Wszystko w porządku? Zbladłaś.

- Pewnie przez to światło. Nic mi nie jest. - Pospiesznie wyprowadziła Sama z pokoju i z budynku remizy. Weź się w garść, pomyślała. Może tym razem to cię ominie. Niestety, znowu poczuła ciarki na karku. Przeszła zaledwie kilka metrów, kiedy jej głowę przeszył oślepiający ból.

Czarny dym buchający nad stertq opon. Smród płonącej gumy.

Wycie syren.

Miała skurcze brzucha, nie mogła oddychać.

Wszystko będzie dobrze. Zamknęła oczy. Wystarczy oddychać powoli i miarowo.

Sam zaskowyczał.

Już lepiej. Ból w jej głowie osłabł, zmieniając się w tępe łupanie.

Otworzyła oczy i ujrzała psa, który patrzył na nią z rozczulającą zezowatą powagą.

- Nie ma się czym przejmować - mruknęła. - To chwilowe. Szpital. Szła do szpitala, żeby odwiedzić dzieci. Znajdował się zaledwie kilka przecznic dalej, a ona nie odważyłaby się teraz usiąść za kierownicą. Skręciła w lewo i ruszyła przed siebie.

- Wszystko będzie dobrze.

Boże, miała nadzieję, że nic złego się nie wydarzy.

Pożar.

Brad Silver mocno zacisnął dłonie na kierownicy, usiłując odegnać wciskający się w jego myśli obraz.

Nie mógł oddychać.

Zjechał na pobocze i wyłączył silnik. Musiał się przełamać. Ataki zwykle mijały równie szybko, jak przychodziły.

Chryste, ten swąd.

Wkrótce i on znikł. Brad oparł głowę na kierownicy, z trudem chwytając powietrze.

Wyjął telefon i wystukał numer.

- Cholera jasna, Travis, o mały włos nie rozbiłem samochodu. Wyciągnij mnie z tego.

- Spokojnie, Brad - powiedział łagodnie Michael Travis. - Dziew¬czyna z pewnością przeżywa trudne chwile. Czy to wciąż trwa?

- Nie, ale może powrócić. Tak jak wcześniej. Dlaczego, do diabła, ona nad sobą nie panuje?

- Klasyczne wyparcie. Jesteś blisko?

- Parę kilometrów od niej. Jedzie do szpitala.

- Może w tym rzecz. Może ktoś jest ranny.

- Nie, to jej cotygodniowa wizyta na oddziale pediatrycznym. Nie jest zdenerwowana, na pewno nie była przed atakiem. Możesz ją jakoś uspokoić?

- Nie, już ci mówiłem, że jest nieobliczalna, i w dodatku potwor¬nie uparta. Jeśli zadzwoni i poprosi o pomoc, może mi się uda. Jeżeli nie, jesteś zdany tylko na siebie.

- Wielkie dzięki - mruknął sarkastycznie Silver. - To ty twier¬dziłeś, że ona zdoła mi pomóc. Zapomniałeś dodać, że może mnie zabić, zanim to się skończy.

- Wiedziałeś, jaki ma na ciebie wpływ.

- Nic nie wiedziałem. Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko niej.

- Zawsze możesz się wycofać, a my spróbujemy znaleźć kogoś innego.

Silver zastanowił się nad tym rozwiązaniem. Było kuszące. Kerry Murphy przypominała beczkę prochu, która lada chwila może wybuchnąć. Lubił kontrolować sytuację, a kilka ostatnich minut do¬wiodło, że będzie miał ogromne kłopoty z utrzymaniem dziewczyny w ryzach na tyle, by nią manipulować.

- Brad?

- Poświęciłem jej zbyt dużo czasu, żeby teraz odejść. Znam ją na wylot.

- Tak, to prawda. Pewnie wiesz o niej więcej niż ona sarna.

- Dam sobie radę.

- Byle z umiarem. Wiem, do czego jesteś zdolny. Nie chcę, żeby stała się jej krzywda.

- Powiedziałem, że dam sobie radę. Ty trzymaj się z boku, na wypadek, gdybym potrzebował wsparcia. Albo karetki - dodał po¬nuro i się rozłączył.

Odetchnął głęboko, zanim ponownie włączył się do ruchu. Pozo¬stało mu do pokonania jeszcze tylko kilka kilometrów. Jeśli się skoncentruje, wytrzyma na tyle długo, by do niej dotrzeć. Potem postanowił improwizować. On także nie chciał, żeby Kerry stała się krzywda, i zwylde potrafił zaufać swojej wiedzy oraz doświadczeniu w powstrzymywaniu własnych agresywnych odruchów. Już dawno ternu pojął, że finezja jest skuteczniejsza od siły. Miał tylko na¬dzieję, że nadchodząca bitwa nie okaże się wyjątkiem.

Bo w takim wypadku żadne z nich jej nie przeżyje.


- Sok pomarańczowy? - Melody Vanetti uśmiechnęła się do Ker¬ry, która siedziała po turecku na podłodze szpitalnej świetlicy . - Czytałaś dzieciom przez godzinę. Pewnie zaschło ci w gardle.

- Dzięki, Melody. - Przyjęła napój od pielęgniarki. - Zdaje się, że chwilowo poszłam w odstawkę, a moje miejsce zajął Sarn. - Uśmiechnęła się szeroko. - Wcale się nie dziwię. Nie znam dziec¬ka, które wolałoby dorosłego od psa.

- Świetnie sobie radzisz z dziećmi. - Melody zerknęła na nią z ukosa. - Ale dzisiaj wydajesz się nieco zmęczona.

- To pozory, czuję się dobrze. Nawet gdybym była w gorszej for¬mie, nie ośmieliłabym się skarżyć. Wstyd by mi było przed tymi dzieciakami. - Jej uśmiech znikł. - Kim jest nowy pacjent? Ten, który obejmuje Sama?

- Ma na imię Josh. Przybył do nas nieco poobijany, z oparzeniami na rękach. Policja sprawdza, czy to nie celowa robota babci.

- Uroczy maluch. - Dziecko wyglądało na cztery albo pięć lat.

Chłopiec tulił Sama, wciskając mu twarz w szyję. Kerry poczuła ukłucie bólu, kiedy ujrzała na twarzy małego pacjenta wyraźne si¬niaki. Uśmiechał się, i nic dziwnego. Kerry wiedziała, że dzieci bardzo pozytywnie reagują na Sama, bez względu na swoją chorobę. - Daj mi znać, jeśli będę mogła pomóc.

- Co mogłabyś zrobić?

Kerry wzruszyła ramionami.

- Choćby znaleźć kogoś, kto uzna, że dom babci stanowi zagroże¬nie pożarowe, żeby nie miała dokąd zabrać wnuka? Sama nie wiem. Po prostu zrób to dla mnie i daj znać.

- Jasne. To miło z twojej strony, że się przejmujesz naszymi podopiecznymi. - Ruszyła do drzwi. - Muszę roznieść lekarstwa. Wpadnę do ciebie później i sprawdzę, jak ci idzie.

- Damy sobie radę. Dzieciaki niczego nie zbroją, dopóki mogą zajmować się Samem. - Zerknęła na zegarek. W firmie oponiarskiej wszystko musiało być w porządku. Kerry spędziła w szpitalu już ponad godzinę i czuła się względnie dobrze. Co prawda doskwierał jej tępy, pulsujący ból głowy, ale to normalne. Pożar był duży, nie¬bezpieczny. Nic dziwnego, że się denerwowała i bała ...

Eksplozja plomieni.

Dębowe drzwi na drugim piętrze. Dym. Nie widzi.

Kto nie widzi?

Dwóch mężczyzn wspina się po schodach w kierunku drzwi. Płonące schody walą się za nimi.

Wracaj. Wracaj, Charlie.

To był Charlie. Dobry Bożej wiedziałaj że to będzie Charlie. Dotarli do drugiego piętra.

Charlie, nie otwieraj drzwi.

Eksplozja plomieni. Eksplozja.

Otworzy l drzwi.

Ten sam mrożący krew w żyłach syk. Ogień. Wszędzie. Ból. On cierpi.

- Kerry. - Melody nachylała się nad nią z zatroskaną mmą.

- Wszystko dobrze?

Nie. Ból. Ból.

Zerwała się na równe nogi.

- Niedobrze mi. Muszę iść do łazienki. - Wybiegła ze świetlicy i pognała korytarzem.

Ból. Ból.

Musiała znaleźć ustronne miejsce. Gdzieś gdzie nikt jej nie od¬najdzie.

Schowek.

Otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą. Schowek był mrocznYj mały i czuła się w nim bezpieczna. Ale co z Charliem?

Bożej czuła dym i swąd palonego mięsa. Opadła na kolana i przy¬warła plecami do ściany.

Ból. Ból. Ból.


2

- Na litość boską, odizoluj się.

Jak przez mgłę uświadomiła sobie, że w otwartych drzwiach stoi jakiś mężczyzna. Wysoki. Lekarz? Nieistotne.

Ból. Ból. Ból.

Mężczyzna zatrzasnął za sobą drzwi i uldąkł obok niej.

- Posłuchaj.• Musisz się odizolować.

- Charlie ...

- Wiem. - Wziął ją za ręce. - Ale nie pomożesz mu, cierpiąc tak, jak w tej chwili.

- Jego boli ... eksplozja ... Niżej ... Niżej ...

- A ty nie potrafisz się odizolować. - Odetchnął głęboko. - Ja potrafię. Bez obaw. Wchodzę.

O czym on mówił?

- Spójrz na mnie. - Patrzył na nią z napięciem. - Teraz to zniknie. Nie znikało. Dym i ogień będą trwały wiecznie. Charlie ... Biegną po schodach, żeby cię ratować, Charlie.

Za późno.

Ból. Ból...

Ból zniknął. Charlie zniknął. Nie ma dymu. Nie ma ognia. Elękitne jezioro. Promienie slońca. Zielona trawa.

Spokój.

- Chodź. - Stał, pomagał jej dźwignąć się na nogi. - Musimy stąd wyjść. Nie wiem, jak długo to potrwa.

Dwa jelenie szły napić się wody z jeziora. Łagodny wietrzyk po¬ruszał wysoką trawą.

- Chodź. - Otworzył drzwi i wyprowadził ją na korytarz. - Wró¬cimy po Sama, a potem pojedziesz do domu.

- Charlie ...

- Nie ma go tutaj nad jeziorem. Później po niego wrocimy. - Ciągnął ją za sobą korytarzem w kierunku świetlicy. - Wszystko wyjaśnię i wyciągnę nas stąd. Kiedy jednak wejdziemy do sali, mu¬sisz się uśmiechać do dzieci. Nie chcesz przecież, żeby się martwiły.

Nie, dzieci nie mogą się martwić. Ich świat zawsze powinien być radosny. Tak bardzo pragnęłyby wyjechać z miasta nad to piękne jezioro.

Były tam. Ujrzala chlopczyka, Josha, ze śmiechem biegnącego po trawie.

- Nic ci nie jest? - Melody Vanetti z niepokojem zaglądała jej w twarz. - Poszłam do łazienki, żeby sprawdzić, czy wszystko w po¬rządku, ale tam cię nie znalazłam.

- Trochę się źle poczuła - wyjaśnił mężczyzna trzymający Kerry za rękę. - Zobaczyłem ją na korytarzu i wyprowadziłem na świeże powietrze. - Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Siostra Vanetti? Kerry wiele mi o pani opowiadała. Ma pani świetne podejście do dzieci. Nazywam się Brad Silver. Pracuję z Kerry.

Melody uścisnęła mu dłoń, ale nadal z niepokojem spoglądała na Kerry.

- Nie sądzi pan, że powinien ją obejrzeć któryś z naszych lekarzy?

- Właśnie to zasugerowałem, ale ona chce wracać do domu. Zgadza się, Kerry?

Jezioro jest domem. Domem są rozbawione dzieci na lące.

- Kerry?

Skinęła głową .

- Chcę wracać do domu.

- Wobec tego idę po Sarna. - Silver podszedł do gromadki dzieci i przykucnął obok Josha.

Jak to możliwe, skoro Josh przebywał nad jeziorem? Silver z pew¬nością rozmawiał z innym chłopcem.

- Muszę wyjść z twoim przyjacielem - wyjaśnił łagodnie chłop¬cu, przypominającemu Josha. - Obiecuję jednak, że jeszcze go zo¬baczysz. - Dotknął ramienia dziecka. - Wszystko będzie dobrze. - Uśmiechnął się do pozostałych dzieci, prowadząc Sama do jego właścicielki. - Kerry spotka się z wami w przyszłym tygodniu. Teraz musi już iść. - Skinął głową Melody. - Dzięki za wszystko. Kiedy odwiozę ją do domu, zadzwonię do pani, żeby powiedzieć, jak się mlewa.

Potem wyprowadził Kerry ze świetlicy i wraz z nią podążył kory¬tarzem.

Niebo nad jeziorem zaczęlo się chmurzyć. A może byl to klębiący się w oddali dym ?

Nie, to nie dym, zabrzmiała natychmiastowa i stanowcza od¬powiedź.

Slońce. Rozbawione dzieci. Blękitne ostróżki, rosnące na wzgórzu.

Tak bardzo lubila ostróżki ...

Wyszli z windy, Brad poprowadził ją na parking.

- Już niedaleko, Kerry. - Otworzył drzwi czarnego lexusa. - Wska¬kuj, Sam. - Pies z miejsca usadowił się na kanapie. Brad otworzył drzwi dla pasażera. - Zaraz będziemy w domu.

Uśmiechala się, kiedy pomagal jej wejść do lodzi, przycumowanej do pomostu na brzegu jeziora. Potem wioslowal. Tego wioslo unosilo się i opadalo w migotliwą, niebieską wodę.

Wjechał na jej podjazd i zatrzymał samochód. Sięgnął po jej torebkę.

- Potrzebne mi twoje lducze - wyjaśnił, wyciągnął je, otworzył tylne drzwi dla Sama i wspiął się po schodach ganku.

Plynęli pod zwisającymi galęziami wierzby placzącej. Dostrzegla w wodzie odbicie pod1użnych liści. Uśmiechal się do niej. Cieplo. Bezpiecznie. Przyjemnie.

- Kerry. - Wyciągnąl rękę, żeby pomóc jej wyjść zlodzi. - Chodź ze mną.

Dokąd ? To bez znaczenia. WiedziaJa, że tam, dokąd ją prowadzi, jest pięknie. Podaja mu dłoń.

Wchodzili po schodach. Sam kręcił się po ganku; Silver wpuścił go do domu, zanim łagodnie pchnął ją do sieni. Wszedł za nią i zamknął drzwi. Oparł się o nie plecami i odetchnął głęboko.

- Dzięki Bogu.

Zauważyła, że nad jezioro ponownie nadciągnęły chmury. Nie podobało jej się to ...

- To nie chmury. To dym - wyjaśnił Silver. - Dłużej nie mogę go trzymać z dala od ciebie. To dym, w dodatku coraz gęstszy. Ale nie zrobi ci już krzywdy. Kerry, ten etap dobiegł końca. Opuszczam cię. Postaram się zrobić to łagodnie i delikatnie, ale i tak poczujesz ból.

Dym wirował wokół niej niczym mgła, zasłaniając jezioro, wierzbę, dzieci. A za dymem ...

Ogień. Charlie!

Wrzasnęła.


- Tylko spokojnie. - Silver złapał ją za ramiona. - Wiedziałaś, że to nieuchronne. Pogódź się z tym.

- Nie żyje. Charlie nie żyje.

Skinął głową.

- Zmarł mniej więcej pięć minut temu.

Zamknęła oczy, próbując oswoić się z rozpaczą.

- Skąd wiesz? - Zamrugała powiekami i gwałtownie odsunęła się od niego. - I co do cholery robisz w moim domu?

- Próbuję powstrzymać cię przed zdradzeniem twojej tajemnicy. I nie denerwuj mnie - dodał szorstko. - Za bardzo się wkurzyłem, by teraz okazywać ci współczucie. Myślisz, że mnie było łatwo? Mogłem cię zostawić samą w schowku do chwili, aż ktoś cię znaj¬dzie. Przez ten czas pewnie doprowadziłabyś się do takiego stanu, że z miejsca zamknęliby cię w miejscowym wariatkowie.

- Wynoś się stąd. Nie wiem, kim jesteś, i nic mnie to nie obcho¬dzi. - Ruszyła do telefonu. - Muszę zadzwonić do remizy.

- Żeby się dowiedzieć tego, co już wiesz? Charlie nie żyje. Drugi człowiek na schodach właśnie jedzie do szpitala Grady. Zapewne przeżyje. - Umilkł. - A ty podejrzewasz, kim jestem. A przynaj¬mniej, czym jestem.

- Odejdź. Może Charlie żyje. To nie musi być prawda. - Wystu¬kała numer remizy, odebrał Dave. - Dave, słyszałam, że mieliście Idopoty w ...

- Och, Boże, Kerry ... - Głos mu się łamał. - Charlie. Cholerna strata ... Znałem go od trzydziestu lat. Wiosną zamierzał przejść na emeryturę. Dlaczego to się musiało przytrafić ...

Odłożyła słuchawkę. Oparła głowę o ścianę, a po jej policzkach popłynęły łzy.

- Dam Samowi wody i zaparzę kawy - powiedział cicho Silver. - Przyjdź, kiedy będziesz gotowa. Kuchnia jest na końcu korytarza, prawda? - Nie czekał na odpowiedź.

Weszła do salonu i osunęła się na kanapę. Powinna zatelefonować do Edny i spytać, czy do niej pojechać. Nie. Nie teraz. Nie wiedziała nawet, czy już ją powiadomiono. Oparła głowę na podłokietnikuj nawet nie starała się powstrzymać łez.

Usłyszała, jak w kuchni Silver mówi coś do Sama. Nieznajomy najwyraźniej poczuł się jak u siebie w domu. Nie wyczuwała niebez¬pieczeństwa. Może była za bardzo oszołomiona, żeby się bać.

A może to on pilnował, żeby ona niczego się nie obawiała. Ta myśl była przerażająca.

Nie mogła jednak zbyt długo się nad nią zastanawiać. Była zbyt przygnębiona i zdenerwowana, żeby sImpić uwagę na tego typu prob¬lemach. Postanowiła dać sobie trochę czasu, ochłonąć i odzyskać równowagę psychiczną. Dopiero potem stawi czoło nieznajomemu. Tymczasem zamknęła oczy, by oddalić się od bólu i smutku ...

Spała.

Silver stanął w drzwiach, przypatrując się jej. Wiedział, że ten sen nie potrwa długo. Zbyt wiele przeszła i musiała dojść do siebie, nie wytrzymała nadmiaru wrażeń. Wielokrotnie był świadkiem po¬dobnych sytuacji.

Wyglądała niemal jak dziecko: miała rozczochrane, krótkie kasz¬tanowe włosy i gładką aksamitną cerę. Nie była jednak niedojrzała, lecz twarda i uparta. Z pewnością będzie miał z nią sporo kłopotów.

Powiedział sobie, że choćby dlatego powinien przestać użalać się nad nią. Wykorzysta ją z pewnością, ale w zamian postara się coś jej ofiarować.

Teraz zaangażował się już zbyt mocno, żeby odejść.


Kerry obudziła się dopiero po godzinie. Minął kwadrans, nim po¬czuła się na tyle pewnie, by opuścić salon i iść do kuchni. Musiała stawić czoło Silverowi. O ile podał jej prawdziwe nazwisko. Skąd mogła wiedzieć, czy jego słowa są prawdziwe? Wpadł w jej życie jak rakieta, kiedy nie mogła się bronić, i nadal był dla niej zagadką.

Stanęła w progu. Silver siedział przy stole, rozmawiał przez telefon i wcale nie wyglądał groźnie. Miał ciemne włosy i oczy, jakieś trzy¬dzieści parę lat i potężną sylwetkę. Tak, słowo "potężny" doskonale do niego pasowało. Biła od niego pewność siebie, tego wrażenia nie osłabiał nawet jego ubiór: wypłowiałe dżinsy i bluza. Trudno byłoby nazwać go przystojnym, szczególnie teraz, gdy ze ściągniętymi brwiami wsłuchiwał się w głos ze słuchawki. Uniósł wzrok, ujrzał Kerry i powiedział szybko:

- Zadzwonię później Gillen. - Odłożył słuchawkę i wstał. - Usiądź. Naleję ci kawy .

- Sama sobie wezmę. - Ruszyła do szafki. - W końcu to mój dom.

Wzruszył ramionami.

- Jak wolisz. - Ponownie usiadł. - Po prostu chcę być uprzejmy. Obiecałem, że będę dla ciebie miły. - Skrzywił się. - To niełatwe.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś dla mnie miły, czy nie. Nie znam cię i nie chcę cię poznawać. Dzisiaj straciłam przyjaciela i życzę sobie, żebyś się stąd wyniósł. Zostaw mnie w spokoju.

- Wykluczone. - Napił się kawy. - Potrzebuję cię. Wierz mi, gdybym uważał, że znajdę pomoc gdzie indziej z pewnością by mnie tu nie było. Miałem ciężki tydzień, a przez ciebie stał się jeszcze trudniejszy. Usiądź, porozmawiamy.

- Nie mam ochoty rozmawiać. - Nalała sobie kawy i musiała powstrzymać drżenie ręki, zanim podniosła kubek do ust. - Na trochę urwał mi się film, ale chyba wcześniej byłeś dla mnie życz¬liwy. Co nie oznacza, że możesz pakować się w moje życie. Jeśli zaraz się nie wyniesiesz, będę musiała wezwać policję.

- Nie rób niczego, czego mogłabyś potem żałować. Gliniarze za¬dawaliby mi mnóstwo pytań. Narobisz sobie kłopotów, jeśli będę zmuszony na nie odpowiadać. Nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki nie usiądziesz i mnie nie wysłuchasz.

Zawahała się i popatrzyła mu w oczy. Miała ochotę kazać mu iść do diabła, ale czuła, że jest coś, co powinna wiedzieć, coś, co przepeł¬niało ją lękiem. Powoli podeszła do stołu i usiadła. Nie mogła jesz¬cze zadać tego pytania. Postanowiła poruszyć inny temat.

- Skąd wiedziałeś, że jestem w schowku?

- Wysyłałaś sygnał alarmowy, który niemal rozerwał mi mózg na strzępy. - Patrzył na nią badawczo. - Boisz się mnie.

- Nie, nie boję się.

- Nie boisz się tego, że będę cię molestował albo gwałcił. Lękasz się, że naruszę twoją prywatność. - Pokręcił głową. - Mowy nie ma. To zbyt bolesne.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Akurat - westchnął ze znużeniem. - Powiedziano mi, że jesteś uparta i wolisz nie zauważać tego, co dla ciebie niewygodne. Miałem być cierpliwy, uprzejmy i tak dalej, ale całkiem się pogubiłem. Mu¬siałaś naprawdę lubić tego Charliego ...

- Jasne, że go lubiłam. Był wspaniałym facetem.

- Tyle że niezbyt spostrzegawczym. Lubił cię, ale nigdy nie zauważył, jak wykorzystujesz Sama.

Zesztywniała.

- Wykorzystuję?

Westchnął.

- No dobrze, miejmy to już za sobą i zacznijmy szczerze roz¬mawiać. Sam to fajny psiak, ale jako tropiciel zupełnie się nie spraw¬dza. Nie potrafiłby wywęszyć befsztyka w sklepie mięsnym.

- Chyba oszalałeś. Wszyscy wiedzą, że to najlepszy specjalista od pożarów na Południowym Wschodzie.

- To dzięki tobie ludzie w to uwierzyli. Wmówiłaś im to, bo wolałaś ukryć prawdę. - Umilkł na moment. - Nie chciałaś, by ktokolwiek wiedział, że zawsze widzisz podpalenie i dlatego bez trudu rozpoznajesz miejsce i określasz sposób podłożenia ognia.

- Poprzestawiały ci się ldepki. Twoim zdaniem jestem piroma¬niaczką?

- Nie, po prostu masz paranormalny dar, powiązany z ogniem. Jeżeli zbliżasz się do miejsca, w którym wybuchł pożar, czujesz wibracje. Czasami nawet widzisz podpalacza. Gdy jesteś związana z ludźmi stykającymi się z ogniem, nie musisz nawet być blisko pożaru. - Zamilkł. - Tak się stało w wypadlal twojego przyjaciela Charliego. Nawiązałaś z nim kontakt i nie mogłaś się wyzwolić.

Dym. Drzwi na drugim piętrze. Eksplozja .

- Spokojnie - szepnął. - Już po wszystkim.

Odetchnęła głęboko.

- Sporo o mnie wiesz. Kim jesteś? Dziennikarzem?

- Nie. Poza tym nie zamierzam nikomu mówić o tym, do czego jest ci potrzebny Sam. To twoja sprawa.

- To dobrze. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Bo to niedorzeczne. Nikt nie uwierzyłby w takie czary-mary.

- Masz rację. W naszym świecie brakuje miejsca na fantazję. Doskonale rozumiem, dlaczego musiałaś się chronić. Chciałaś, by bandyci dostali za swoje, a jednocześnie obawiałaś się drwin, gdybyś nie potrafiła wyjaśnić tego, co widzisz. - Opuścił rękę i poklepał labradora po łbie. - Oto superpies strażacki Sam. Mogłaś jednak wybrać takiego, który budzi choć odrobinę respektu.

- Nic mi po twoim zrozumieniu. A Sam to wspaniałe zwierzę. - Oblizała wargi i spojrzała na kubek z kawą. - Skoro już skończyłeś z tymi absurdalnymi zgadywankami, może mi powiesz, co ty tu robisz.

- Mam dla ciebie pracę.

- Jaką pracę?

Przez chwilę uważnie patrzył na dziewczynę.

- Jeszcze nie jesteś gotowa. Odrzuciłabyś moją propozycję. - Wstał, sięgnął do kieszeni i wyłuskał kluczyki do samochodu z wypożyczalni. - Weź mojego lexusa, jeśli będziesz potrzebowała. Dopilnuję, żeby twoja terenówka została doholowana tutaj z remizy. Będę w kontakcie.

Spoglądała na niego.

- Nie waż się odchodzić. Żądam odpowiedzi. Uśmiechnął się bez przekonania.

- W tej chwili naprawdę chcesz znać wyjaśnienie tylko jednej sprawy. Chodzi o to pytanie, które obawiałaś się mi zadać. - Zniżył głos do szeptu. - Jezioro. Ładne wyszło, prawda? Bardzo się stara¬łem, żeby było piękne. Specjalnie dla ciebie. Nie, nie dostałaś świra. - Rzucił wizytówkę na stół i ruszył do wyjścia. - To numer mojej komórki. Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebowała.

- Zaraz. Cholera jasna, kto cię przysłał? Zerknął przez ramię.

- Michael Travis.

Chwilę później usłyszała, jak zamykają się za nim drzwi.

Czuła się tak, jakby ktoś kopnął ją w brzuch. Po raz ostatni widzia¬ła Michaela pięć lat wcześniej i poprzysięgła sobie, że już nigdy się z nim nie spotka. Sądziła, że na zawsze usunęła go ze swego życia.

Musiała wziąć się w garść. Lata temu zatrzasnęła drzwi przed Michaelem, więc potrafi to zrobić także teraz.

Czy jednak zdoła tak zakończyć znajomość z Bradem Silverem?

Wyczuwała, że jest zupełnie inny niż Michael. Mniej cierpliwy, bardziej bezwzględny i bezpośredni.

Nagle zastanowiło ją, skąd wszystko o nim wiedziała? Przecież był jej obcy.

Och, Boże, to jezioro.

A może to po prostu jej własna ocena jego charakteru. Taka bli¬skość nie musiała świadczyć o niczym dziwnym.

Skąd, wręcz przeciwnie. Przecież to on był dziwny. Jeżeli udało mu się zrobić to, co jej zdaniem uczynił, w takim razie miała do czynienia z jeszcze większym pomyleńcem niż ona sama.

Nie, przecież ona nie była żadnym dziwadłem. Nauczyła się radzić sobie z problemem, który ją nękał. Nic się nie zmieniło. Mogła pozbyć się Silvera i ponownie uporządkować swoje życie. Przede wszystkim jednak musiała zadbać o to, żeby trzymał się od niej z daleka. Innymi słowy, nadeszła pora na telefon do Travisa.

Odetchnęła głęboko, sięgnęła po telefon i pospiesznie wystukała numer, którego nie wybierała od ponad pięciu lat.

- Do jasnej cholery, co ty wyprawiasz, Michael? - spytała, kiedy Travis podniósł słuchawkę.

- Kerry?

- Doskonale wiesz, że to ja. Powiedziałam ci, żebyś zniknął z mojego życia, a to znaczy, że masz trzymać z dala ode mnie swoich sługusów i nie naprzykrzać mi się w żaden sposób.

- Rozumiem, że masz na myśli Brada Silvera? Gdybyś go lepiej znała, wiedziałabyś, że on nigdy nie będzie niczyim sługusem. Silver jest sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.

- Nasłałeś go. Powiedziałeś mu o mnie.

- Tak. Zanim to jednal, zrobiłem, długo i starannie analizowałem swoją decyzję i uznałem, że to konieczne. On cię potrzebuje.

- Guzik prawda. Każ mu się ode mnie odczepić. Nie chcę go więcej oglądać.

- To może być trudne. - Zamilkł na chwilę. - Jesteś zdenerwowa¬na. Co zrobił?

- Jest ... dziwaczny.

- Ale nie głupi. Nie przystąpiłby do działania, gdyby nie musiał. Coś się zdarzyło?

- Nie mam ci nic do powiedzenia. - Usiłowała zapanować nad drżeniem głosu. - Powiedz Silverowi, żeby trzymał się ode mnie z daleka.

- Co zrobił?

Błękitne jezioro, ostróżki, biegnące dziecko.

- Myślę, że wiesz. Przypomina ciebie, Melissę i wszystkich tych ludzi, o których mi mówiłeś. - Mocno przygryzła wargę. - Nie, on nie jest taki, jak oni. Jest... inny.

- Tak, to prawda. Jest kontrolerem.

- Kontrolerem? - Wzbierał w niej gniew. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Czy to jedna z twoich durnych gierek intelektual¬nych? Nie bawię się w to, Michael. - Po wściekłości nadeszła pa¬nika.

- Dobry Boże - wyszeptała - nawet nie wiedziałam, że istnieją ludzie tacy jak on.

- Cii ... Jestem pewien, że nigdy nie zamierzał. ..

- Nie chcę tego słuchać.

- Przestraszył cię - westchnął Michael. - Jeżeli dasz mi wyjaśnić, przekonasz się, że nie jest taki zły, jak podejrzewasz.

- Jest gorszy. To senny koszmar. Zabieraj go z mojego życia.

- Rozłączyła się.

Kontroler. Samo brzmienie tego słowa zaburzało jej poczucie nie¬zależności. Musi bardzo uważać - kiedy Silver znowu pojawi się w pobliżu, ona z pewnością zachowa się inaczej. Miała wystarczają¬co silną wolę, żeby Silver ...

Powinna przestać o nim myśleć i skupić się na znacznie ważniej¬szych sprawach. Silver, Michael i reszta ich stukniętych przyjaciół nie powinni zaprzątać jej myśli. Jej własne życie jest najważniejsze. Pora rzucić się w.wir pracy, skoncentrować na czym innym. Wystukała numer Edny. Telefon zadzwonił sześć razy, zanim podniosła słuchawkę.

- Edna, tu Kerry. Jeśli nie chcesz rozmawiać, po prostu powiedz, żebym się rozłączyła. Myślałam jednak, że przyprowadzę Sama i po¬mogę ci przy dzieciach.

- On nie żyje, Kerry - wybełkotała Edna bezbarwnym głosem.

- Nie dociera to do mnie.

- Edna, chcesz, żebym przyjechała?

- Tak, proszę. Dzieci jeszcze nie wiedzą. Muszę znaleźć jakiś sposób, tylko co mogę im powiedzieć?

- Pomyślimy wspólnie. Może sama się tym zajmę.

- Nie, to mój obowiązek. Kerry, jak im powiedzieć, że Charlie nie przyjdzie więcej do domu? To niesprawiedliwe. Taki dobry człowiek. ..

- Już jadę. - Odłożyła słuchawkę. Zapowiadała się długa noc, ale przynajmniej mogła spróbować pomóc. Napełniła miskę Sama. Mu¬siał coś przekąsić, nie wiedziała, kiedy wrócą do domu. - Jedz kola¬cję. Będziesz miał zajęcie. Dzieci Charliego cię potrzebują.


Kerry Murphy wychodziła z domu, usiłując powstrzymać niepo¬słusznego labradora przed sprintem po schodkach ganku. Trask po raz pierwszy przyjrzał się jej uważnie. Znajdowała się zbyt daleko, po drugiej stronie szpitalnego parkingu, kiedy Silver zabrał ją do swojego samochoduj musiał uważać na tego drania. Wydawała się szczupła, jak Helen, lecz Helen była brunetką o cudownych ciem¬nych oczach. Ta kobieta miała niebieskie oczy i kasztanowe, wręcz rude w słońcu włosy .

Płomiennorude.

Zacisnął dłonie na kierownicy.

Wraz z psem wsiadała do lexusa Silvera. Czas uciekał. Musiał podjąć decyzję. Czy miał zabić ją teraz?

Musiała być szczególnie ważna dla Silvera, skoro przebył tak dłu¬gą drogę, żeby się z nią spotkać. On sam nic nie wiedział o Kerry Murphy. Znał tylko jej imię i nazwisko, które odczytał na skrzynce pocztowej. Może szkoda czasu na tę dziewczynę. Musiał przecież wracać do Waszyngtonu, żeby przygotować się do ataku na następny cel. Potem mógłby wrócić i uważniej się jej przyjrzeć. Jeśli okaże się, że coś ją łączy z Silverem, usunie ją w standardowy sposób. Na razie będzie cżekać i obserwować.


Michael Travis zadzwonił do Silvera, kiedy ten jechał do hotelu. - Właśnie telefonowała Kerry, zła jak osa. Rozumiem, że nawią-

załeś kontakt.

- O, tak. To było nie lada przeżycie.

- Co jej zrobiłeś?

- Na litość boską, nie skrzywdziłem jej. Niby po co? Jest mi potrzebna.

- Mogłeś niechcący sprawić jej ból. Jesteś niecierpliwy i działasz w silnym stresie.

- Skoro tak się martwisz, to dlaczego nie przyjechałeś ze mną, żeby ją otoczyć czułą i troskliwą opieką?

- Bo kazała mi trzymać się od siebie z daleka.

- Usłyszałem od niej to samo. - Silver wjechał na parking przed hotelem Marriott. - Dzisiaj zginął w płomieniach jej bliski przyjaciel.

- Psiakrew.

- Otóż to. Musiałem działać bardziej zdecydowanie, niż planowałem. Pora, żebym się wycofał i dał jej odetchnąć.

- Dzisiaj po południu dzwonił prezydent. Chce, żebym telefonicz¬nie zdał mu sprawozdanie. Oczekuje wyjaśnień.

- Podobnie jak ja. W tym wypadku nie da rady upiec dwóch pieczeni przy jednym ogniu. Jeśli zacznę ją do czegoś zmuszać, pojawi się ryzyko zrobienia jej krzywdy. - Urwał na moment. - Cho¬lernie mnie ciekawi, dlaczego prezydent Andreas tak ryzykuje. Jeżeli media coś zwęszą, rozedrą go na strzępy. Dziennikarzy za bardzo kłuje w oczy j~go nieskazitelność.

- Uważa, że sytuacja jest krytyczna.

- I że możemy pomóc. Dlaczego tak uważa? Czy ma powody, by wierzyć w naszą skuteczność? - Wracasz do Waszyngtonu?

Nie ulegało wątpliwości, że Travis nie zamierza odpowiadać na żadne pytania związane z Andreasem. Był oszczędny w słowach i nigdy nie nadużywał cudzego zaufania. Silver nie miał powodu się na to uskarżać. W ostatnich latach Travis dochował mnóstwo jego tajemnic.

- Nie, zostaję tutaj tak długo, aż znajdę sposób, żeby ją skłonić do przejścia na moją stronę. Przez kilka następnych dni będzie zajęta pocieszaniem załamanej wdowy. Pozostaje mi tylko uważnie ją obser¬wować. - Zastanowił się. - Chryste, Michael, ona naprawdę ma moc.

- Mówiłem to już pięć lat temu. A zamiast tłumić swój talent, ona go wykorzystywała. W niespecjalnie wielkim stopniu, ale z pew¬nością udało się jej rozwinąć umiejętności.

- Zdoła znaleźć Traska. Cholera, jestem pewien, że jej się uda.

- O ile on jej nie zabije.

- Racja. O ile on jej nie zabije.

- Będę bardzo niezadowolony, jeśli do tego dopuścisz, Silver. Nigdy nie pozwoliłbym ci się zbliżyć do Kerry, gdybyś nie złożył obietnicy. - Dotrzymam jej - mruknął. - Daj mi spokój. Będę cię infor¬mował na bieżąco. Jeśli dowiesz się czegoś istotnego od Andreasa, daj mi znać. - Odłożył słuchawkę.

Nie mógł winić Michaela za to, że ten w niego wątpił. Nikt nie wiedział lepiej, jak nieobliczalny bywa gniew Brada Silvera. Cholera, czasami sam tracił wiarę w siebie. Czy dopuściłby do śmierci Kerry Murphy, gdyby wiązało się to z odnalezieniem Traska ?

Chryste, nie miał pojęcia.


Kiedy Kerry opuszczała dom Charliego i szła na pogrzeb, zadzwo¬nił do niej brat J ason.

- Jak Edna?

- Jakoś się trzyma. Wczoraj wieczorem przyleciała z Detroit jej siostra Donna. Są sobie bliskie, więc jej obecność poprawiła samo¬poczucie Edny.

- A ty? Jak się czujesz?

- Niewesoło. - Zesztywniała. - Czego oczekiwałeś?

- Nie musisz się od razu jeżyć. Przejmuję się.

- Nie ma powodów do obaw. U mnie zasadniczo wszystko w porządku. Cały czas myślisz, że grozi mi załamanie. Wierz mi, panuję nad sytuacją.

- To wiem. Moim zdaniem należy ci się jednak kilka dni wypo¬czynku. - Usłyszała w tle kobiecy głos, potem Jason wybuchnął śmiechem. - Laura nie zgadza się ze mną. Uważa, że powinnaś przyjechać i pomóc jej dokończyć altanę, tak jak obiecałaś. Potrzebu¬je pomocy przy malowaniu, bo opary farby wywołują u niej mdłości.

- Przekaż jej, że jutro przyjadę. Teraz, kiedy Donna jest na miej¬scu, Edna nie będzie mnie potrzebowała. Nic nie zastąpi rodziny. - Fakt. - Na chwilę zamilkł. - W ubiegłym tygodniu zajrzał do nas tata. Jechał na Florydę. Pytał o ciebie.

- Naprawdę? - Zmieniła temat. - Muszę iść. Edna czeka. Do zo¬baczenia jutro, Jason.

- Kerry, to taIcie twój ojciec. Nie możesz bez przerwy go obwiniać.

- Nie obwiniam, po prostu nie mam ochoty go oglądać. Powiedz Laurze, żeby trzymała się z dala od pędzli. Wspólnie doprowadzimy altanę do porządku. - Odłożyła słuchawkę i odetchnęła głęboko. Jason korzystał z każdej okazji, żeby pogodzić ją z ojcem. Nic nie rozumiał, a przecież powiedziała mu prawdę: nie winiła ojca, jednak kontakt z nim zawsze wywoływał ból i zakłócał jej równowagę, którą z największym trudem usiłowała utrzymać. Na to nie mogła sobie pozwolić.

- Kerry, możemy wziąć Sama?

Odwróciła. się do Gary'ego, dziesięcioletniego syna Charliego.

Właśnie schodził po schodach, ubrany w niebieski garnitur i krawat, z pobladłą, spiętą twarzą. Biedny dzieciak. Wziął się w garść po pierwszej przepłakanej nocy, lecz czekał go niełatwy dzień.

Nie tylko jego.

- Widzisz, Gary, psy nie są mile widziane na pogrzebach - wyj aś¬niła łagodnie. - A Sam nie zawsze potrafi się odpowiednio zachować.

- Tacie to by nie przeszkadzało. - Gary przełknął ślinę. - Lubił Sama. Narzekał, ale zawsze dobrze się bawił, gdy patrzył na jego wybryki. Kim też by chciała, żeby Sam z nami poszedł. Ma tylko sześć lat, a dzięki Samowi ... lepiej to znosi.

Dzięki psu taIcie Gary'emu łatwiej było przetrwać ciężkie chwile.

Dotyk ciepłego i kochającego zwierzęcia zawsze przynosił dzieciom ulgę•

- Spytam mamę, czy mogę tu wrócić i zabrać go po wyjściu z kap¬licy, w drodze na cmentarz. Ty i Kim będziecie jednak musieli dopilnować, żeby pies nie zaldócał spokoju podczas uroczystości. Obiecujesz?

Gary skinął głową .

- Będzie grzeczny. To mądry piesek. Będzie wiedział, że tata ... - Łzy napłynęły mu do oczu. Pospiesznie minął Kerry i wyszedł na dwór, przystając tuż za progiem. - Kim się ucieszy, że Sam też idzie. Jest jeszcze mała ...

Kerry poczuła pieczenie pod powiekami. Ruszyła za chłopcem na ganek. Przecież Gary też był jeszcze mały. Dwoje cudownych dzieci, które straciły ojca i będą musiały dorastać bez ciepłego, twardego mężczyzny, jakim był Charlie ...

Mniejsza o przyszłość. Na razie musiała pomóc Ednie i dzieciom przetrwać koszmar dzisiejszego dnia .


Żegnaj, Charlie.

Kerry rzuciła różę, która opadła na wieko trumny. Cofnęła się. Mała Kim i Gary ściskali ręce mamy, a po ich policzkach płynęły strumienie łez, kiedy ldadli róże na trumnie. Kim wyciągnęła rękę i chwyciła futro na karku Sama. Dzięki Bogu pies zachowywał się przyzwoicie. Kerry pomyślała z ulgą, że pogrzeb wreszcie dobiega końca. Nie potrafiła już dłużej wytrzymać, w każdej chwili mogła się załamać. Oderwała wzrok od trumny. Byle tylko na nią nie patrzeć. Powinna myśleć o tal zim Charliem, jalziego znała. Lepiej byłoby ...

Zesztywniała.

Ktoś stał w cieniu rozłożystego dębu, dość daleko od cmentarza.

Mężczyzna częściowo ukrył się za drzewem. Było to co najmniej dziwne.

Wyobraźnia. Wszyscy uwielbiali Charliego, a on nie miał tajem¬nic. Dlaczego ktoś miałby chować się za drzewem i potajemnie obserwować uroczystości pogrzebowe Charliego? Ale przecież była pewna, ze ...

Zniknął. Najpierw tam stał, potem zniknął w krzakach.

- Czy mogę pojechać do domu z tobą i Samem? - spytał stojący obok niej Gary.

Slzinęła głową.

- Pod warunkiem, że mama nie ma innych planów.

- Już ją spytałem. - Gary wziął Kerry za rękę. - Mama i ciocia Donna mają dość roboty związanej z opieką nad Kim. Nikt nie będzie za mną tęsknił.

- Mama z pewnością stęskni się za tobą. Potrzebuje l ciebie, i Kim. Teraz sami musicie o siebie dbać.

Pokiwał głową.

- Zajmę się nią. - Zacisnął rękę na dłoni Kerry. - Zrobię wszyst¬ko, czego życzyłby sobie tata. Ale nie dzisiaj dobrze?

Ostrożnie przytaknęła. Tak samo jak Edna czuła się winna tego, że zapomina o potrzebach Gary'ego. Musiał oswoić się ze stratą, a bez¬ustanne okazywanie mu współczucia nie było dla niego korzystne. - Masz mnóstwo czasu. Nikt cię nie pogania. Przyprowadź Sama i jedziemy.

Patrzyła, jak chłopiec biegnie do madzi; potem ponownie slziero¬wała wzrok na dąb.

Nie dostrzegła nikogo.

Czym się przejmowała? Nie istniało żadne rozsądne wytłuma¬czenie. Być może stał tam pracownik cmentarza, który nie chciał zaldócać przebiegu uroczystości. A może był to jakiś wariat, czer¬piący makabryczną przyjemność z obserwacji pogrzebów.

Silver.

Niewylduczone. Nie widziała go wyraźnie, odniosła tylko wraże¬nie, że nieznajomy mężczyzna jest wysoki i spięty. Wydawało się jej, że nosi granatową kurtkę i baseballówkę.

Nie wyobrażała sobie jednak Silvera ukrywającego się za drzewem.

Był zbyt niecierpliwy, zbyt śmiały. Choć właściwie czemu nie? W szyst¬ko, co dotyczyło Silvera, opierało się na domysłach, a ona celowo starała się o nim nie myśleć, odkąd trzy dni temu opuścił jej dom.

Tak czy owak, w chwili niepewności on pierwszy przyszedł jej do głowy. Nikt inny nie wzbudzał w niej takiego niepokoju jak Brad Silver.

- Chodź, Kerry. - Gary wrócił z Samem. - Wszyscy już idą. - Zerknął na grób i wyszeptał: - Ale my go nie zostawiamy, prawda?

Mama mówi, że tata zawsze będzie z nami.

- Mama ma rację. - Wzięła chłopca za rękę i ruszyła ścieżką. - Twój tata pozostanie z nami tak długo, jak długo będziemy mieli go w pamięci. Opowiadałam ci o dniu, w którym go poznałam? Był wtedy wścieldy jak osa, bo przysłano mnie na zastępstwo za jednego z jego kumpli, przeniesionego do ...


3

- Trzymaj się z daleka od tego miejsca. - Kerry zmarszczyła brwi, zerkając przez ramię na Laurę. - Ściągnęłaś mnie tu, żebym poma¬lowała tę piekielną altanę, bo opary farby wywołują u ciebie nudno¬ści. Nie wtrącaj się teraz do tego, co robię.

Laura wręczyła jej szldankę lemoniady.

- O matko, przyniosłam ci tylko coś do picia. - Spojrzała krytycz¬nie na drewnianą balustradę, którą malowała Kerry. - I chciałam jeszcze powiedzieć, że moim zdaniem powinnaś ...

- Lauro ...

- No dobrze, przepraszam - westchnęła Laura. - Jason powiedział mi, żebym cię nie zaczepiała. Nie wiedziałam jednak, że parę dobrych rad zaldóci twój spokój. W końcu jesteś rozsądną kobietą, która ...

- Która lubi robić wszystko po swojemu. - Kerry się uśmiechnęła. - Wracaj do domu, zanim napaskudzisz na trawnik. Jesteś mistrzynią zakłócania spokoju.

- Nic mi nie będzie. - Laura zmarszczyła nos. - Przed wyjściem zjadłam kilka krakersów, pomagają na mdłości. Poza tym nudzi mi się. Sama nalegałaś, żeby od razu po przyjeździe wziąć się do roboty. Mogłaś wykazać odrobinę taktu i posłuchać, jak źle mnie traktuje Pete. - Poldepała się po zaokrąglonym brzuchu. - Kopie całymi nocami.

- Sama tego chciałaś.

- I to jak! - Promienny uśmiech rozświetlił okrągłą piegowatą twarz Laury. - Od trzech lat. Prosiłam. Modliłam się. Łykałam wszystkie istniejące tabletki hormonalne.

- Wiem, wiem - potwierdziła Kerry, a oczy jej błysnęły.

- I wszystko po to, żeby zrobić ze mnie ciotkę. Brakuje mi słów, żeby wyrazić wdzięczność.

- Jason przyjechał! - zawołała nagle Laura i popędziła do domu, krzycząc przez ramię: - Wrócił wcześniej! Zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że przyjechałaś dzisiaj rano.

Kerry się uśmiechnęła. Słyszała trzaśnięcie siatkowych drzwi i okrzyki Laury, biegnącej przez dom ku Jasonowi. Nawet w ós¬mym miesiącu ciąży przemieszczała się jak mała trąba powietrzna - niegroźna i przyjazna.

Szkoda, że takie zjawisko nie istniało w przyrodzie. Laura była niepowtarzalna. Zawsze zachowywała się ...

- Doszły mnie słuchy, że postanowiłaś zdemolować altanę mojej żony - powitał ją Jason, wychodząc na ganek za domem. - Laura chce, żebym przejął dowodzenie.

- Na litość boską, Jason, nie masz pojęcia. - Zanurzyła pędzel w puszce. - Laura dobrze o tym wie.

Podszedł bliżej.

- Gdzie Sam?

- Zostawiłam go z dzieciakami Edny. Potrzebują towarzysza. A teraz wyskakuj ze swojego modnego garnituru i pomóż mi przy malo¬waniu. Już nie mogę wytrzymać z twoją żoną. Ciągle przychodzi i krytykuje.

- Złości się, że nie może wszystkiego zrobić sama. Wybacz, że nie było mnie w domu, kiedy przyjechałaś. Załatwiałem sprawy w Valdoście.

- Nie ma problemu.

- Jak tam rodzina Charliego ?

- Kiepsko, ale dają sobie radę.

- A ty? Dobrze się czujesz?

- Jako tako.

- Tata martwił się o ciebie. Chciałby ci jakoś pomóc.

Zesztywniała.

- W jaki sposób? Planował wysłać mnie z powrotem do tego zakładu?

Jason zmarszczył czoło.

- Uważał, że postępuje słusznie. Miałaś halucynacje. Potrzebo¬wałaś opieki lekarskiej.

- Jasne, i znacznie prościej było wysłać mnie do wariatkowa, niż spróbować mi pomóc na własną rękę. Wiesz, ile razy mnie odwiedził w tym szpitalu, kiedy siedziałam tam przez cały rok? Dwa razy. Gdybyś ty nie przychodził tak często, czułabym się jak sierota.

- Nie rozumiał cię. Od dzieciństwa sprawiałaś trudności, a kiedy skierował cię na leczenie, zachowywałaś się jak stuknięta.

- Wcale nie zwariowałam. Po prostu miałam problemy. Powinien był pozwolić mi rozwiązać je samodzielnie.

- Bał się, że halucynacje są wynikiem śpiączki, w którą zapadłaś w dzieciństwie. Czuł się za to odpowiedzialny.

- Dopadły go wyrzuty sumienia.

- Obwiniasz go.

- Może. Sama nie wiem. Po prostu teraz nie chcę mieć z nim nic wspólnego. - Wolałaby, żeby Jason zmienił temat. Jej brat czasami zachowywał się jak buldog: zatapiał w czymś zęby i ani myślał puścić. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - To jak, przebierzesz się w końcu i mi pomożesz? We dwoje dokończymy pracę przed kolacją.

- Już pędzę. - Ściągnął brwi. Zrozumiała, że to jeszcze nie koniec rozmowy. - Ale przecież lekarze trochę ci pomogli. Kiedy zajął się tobą ten psychiatra, doktor Travis, twój stan znacznie się poprawił. Wystarczyły dwa miesiące, żebyś opuściła zakład. Może więc tata postąpił słusznie.

Została wypuszczona, bo Michael Travis wyjaśnił jej, co powinna mówić personelowi szpitalnemu, by lekarze nabrali przekonania, że jest wyleczona.

- Zgoda, Travis mnie stamtąd wyciągnął. Jeśli chodzi o całą resztę, zostaję przy swojej opinii.

Jason milczał przez chwilę•

- Zawsze się zastanawiałem ... Czy do mnie też masz pretensje?

- Miałam, przez dwa pierwsze tygodnie pobytu w tamtym miejscu. Czułam się zdradzona. Potem sobie uświadomiłam, że zgadzasz ię z ojcem, bo mnie kochasz, a twoja miłość jest dla mnie zbyt cenna, by z niej rezygnować z powodu jednego błędu.

- Nie popełniłem błędu. Teraz jesteś zdrowa i normalna. Sama przyznaj.

- Całkowicie normalna. - Naj normalniej sza pod słońcem. - Czy możemy w końcu darować sobie tę rozmowę i pomalować altanę Laury? Przyjechałam tutaj, bo chciałam pobyć z rodziną, a nie słu¬chać kazań.

Skinął głową i się odwrócił.

- Przepraszam. Widzisz, tata to wspaniały gość. Po prostu nie rozumiesz jego intencji.

Przyglądała się, jak idzie przez trawnik w kierunku domu. To naturalne, że zdaniem Jasona miała nieszczęśliwe dzieciństwo. Dwa lata, które Kerry przeżyła w stanie śpiączki po śmierci matki, zbliży¬ły ojca i syna. Później, gdy odzyskała świadomość, poddano ją długo¬trwałej rehabilitacji. Jason był dziesięć lat starszy od Kerry i znaj¬dował się pod silnym wpływem ojca. Później oboje zostali wysłani do prywatnych szkół, lecz wakacje spędzali w domu ciotki Mar¬guerite w Macon. Kerry ledwie pamiętała kilka wizyt ojca w tamtych latach. Był uroczy, elokwentny i dowcipny, kiedy Jason znajdował się w pobliżu. Sam na sam z córką czuł się niepewnie.

Czy to jej wina? Niewylduczone. Pamiętała, że patrzyła na niego jak na rzadki okaz ssaka. W jego towarzystwie nie potrafiła zacho¬wywać się naturalnie. Potem, gdy zaczęły ją dręczyć koszmary sen¬ne, a później wizje, wysłał ją do Milledgeville, tym samym zaprze¬paszczając wszelkie szanse na ich emocjonalne zbliżenie.

Ponownie skupiła się na malowaniu balustrady.

Nieważne. Miała Jasona, Laurę i przyjaciół z remizy. Nie potrze¬bowała ojca, a z całą pewnością nie takiego, jak Ron Murphy. Niech sam się boryka z poczuciem winy.

Kerry śmiała się, opowiadała dowcipy i sprawiała wrażenie wyjątkowo odprężonej. Silver nigdy nie widział jej w tak dobrej kondycji. Jej brat stał przy grillu, przyrządzając hamburgery, a Laura Murphy siedziała w fotelu przy stoliku ogrodowym i z satysfakcją oglądała swoją altanę.

Silver opuścił lornetkę. Czy nadeszła pora, aby zastukać do drzwi i porozmawiać z Kerry? Była spokojna i niemal zadowolona. Drama¬tyczne doświadczenia poprzednich dni odchodziły w niepamięć. Chy¬ba powinien skorzystać z okazji i ponownie pojawić się na horyzoncie.

Nie, pomyślał, podaruje jej jeszcze jedną noc.

Kiedy wciągnie ją w koszmar, którego sam doświadczał, przez długi czas nie będzie już miała możliwości cieszyć się życiem.


- Prezydent. - Melissa wręczyła słuchawkę Michaelowi Travisowi i wyszeptała bezgłośnie: - Niezadowolony.

Travis wcale się nie zdziwił. Przez ostatnie trzy dni Andreas coraz bardziej tracił cierpliwość.

- Dzień dobry, panie prezydencie. Zamierzałem zadzwonić dzisiaj wieczorem i zdać sprawozdanie z naj nowszych wypadków.

- Chętnie wysłucham pana teraz - oznajmił sucho Andreas. - Co się tam dzieje, do jasnej cholery? Dlaczego Silver zwleka? Nie wie, że musimy się spieszyć?

- Wie. Stara się łagodnie przedstawić jej naszą propozycję.

- Sili się na dyplomację, a ja muszę sobie radzić z masakrą spowodowaną przez tego czubka. Wczoraj wieczorem samochód Tima Pappasa zjechał z drogi i uderzył w drzewo. Nastąpił wybuch i lde¬rowca spłonął żywcem, zanim udało się go wyciągnąć.

- Psiakrew.

- Właśnie zapewniłem Pappasa, że nic mu nie grozi. Nie lubię, jak ktoś robi ze mnie kłamcę. Poza tym nie cierpię sytuacji, w któ¬rych przyzwoity człowiek ginie, bo my nie potrafimy znaleźć jakie¬goś Traska.

- Silver go znajdzie. Ma tak silną motywację, jak nikt inny.

- Tylko dlatego mu ufam. - Andreas umilld. - Czy na pewno trzeba w to wciągać tę kobietę?

- Albo ją, albo kogoś obdarzonego podobnymi możliwościami. Jeszcze nigdy nie spotkałem osoby o tak wyjątkowych zdolnościach.

- Tyle że ona odmawia współpracy?

- Niekoniecznie. Tego jeszcze nie wiemy. Pięć lat temu nie chciała mieć nic wspólnego ani ze mną, ani z grupą. Jest bardzo niezależ¬na i chciała żyć normalnie, jak wszyscy.

- Marna szansa.

- Jak dotąd całkiem nieźle sobie radzi. Jest bystra i starannie zaciera ślady.

- Nie poinformował mnie pan jeszcze, kim jest ta dziewczyna. Proszę mi o niej opowiedzieć.

- Kiedy Kerry miała sześć lat, jej matka zginęła w pożarze w Bostonie. Podpalacz, który podłożył wówczas ogień, uderzył dziewczynkę w głowę, przez co przeleżała dwa lata w śpiączce. Gdy odzyskała świadomość, nie potrafiła zidentyfikować osoby, która dokonała podpalenia. Jej ojciec, Ron Murphy, i jej matka właśnie się rozwodzili, kiedy doszło do pożarni feralnego dnia ojciec zabrał brata Kerry, Ja¬sona, na polowanie do Kanady. Murphy to dziennikarz, wolny strze¬lec, często podróżuje. Przez większość czasu dzieci uczyły się w pry¬watnych szkołach, a wakacje spędzały u ciotki. Kiedy Kerry skończyła dwadzieścia lat, zaczęły ją nawiedzać koszmary związane z pożarami, a także zwylde wizje. Ojciec umieścił ją w zakładzie zamkniętym i właśnie wtedy ja pojawiłem się w jej życiu. Mam ją na oku od czasu, gdy jeden z moich informatorów uzyskał dane na jej temat . Pomyślałem, że może do nas dołączyć.

- Była w śpiączce.

- Tak jest. Sfałszowałem dokumenty i zaglądałem do niej jako dochodzący psychoanalityk. Potrafiłem uwolnić ją od gniewu i po¬czucia zagubienia, ale poza tym nie wyrażała najmniejszej ochoty, by ze mną współpracować. Powiedziała, że nie potrzebuje mojej pomocy i nie chce spędzić życia jako czubek.

- To zrozumiałe.

- Tak, to prawda. Sam czułem się podobnie. Właśnie dlatego niechętnie podałem Silverowi jej nazwisko, kiedy przyszedł prosić o namiary na kogoś odpowiedniego.

Andreas przez chwilę milczał.

- Czy to możliwe, że siłą wydobył z pana te informacje?

- Tego nie wiem. Nie sądzę, by nawet Silver wiedział, co potrafi. Może nie chce wiedzieć.

- Z moich doniesień wynika, że jest ... nieprzeciętny.

- Być może to zaledwie wierzchołek góry lodowej. - Travis potarł skroń. - Nie ma się czego obawiać. On nas nie zawiedzie. Z pew¬nością dostanie Kerry Murphy.

- Oby jak najszybciej - uzupełnił Andreas. - Jak najszybciej. Nie chcę uczestniczyć w następnym pogrzebie.

- Przekażę mu, że jest pan niezadowolony.

- To bezcelowe, i tak nie da się go zastraszyć. Proszę być w kontakcie. - Andreas odwiesił słuchawkę.


Pożar!

Mama nie mogła uciec. Była ranna. Należało znaleźć pomoc. Mężczyzna po drugiej strome ulicy.

Niech pan pomoże mamie. Proszę, mech pan jej pomoże. Ale wiedziała, że nic z tego.

Raz za razem. Raz za razem.

Musiala spróbować. Przebiegła przez ulicę, prosto ku memu. "Pro¬szę. Ona potrzebuje pomocy".

Skierowala wzrok na jego twarz.

Nie ma twarzy. Nie ma twarzy. Nie ma twarzy. Wrzasnęła.

Kerry gwałtownie usiadła na łóżku, zlana potem. Serce waliło jej tak mocno, że aż bolało. Już dobrze. Nie stała na ulicy w Bostonie. Była w Macon, w gościnnym pokoju u Jasona.

To tylko sen.

Tylko? Ponownie nawiedził ją koszmar, który pojawiał się od dzie¬ciństwa. Nie powracał jednak od miesięcy i miała nadzieję, że wreszcie ię go pozbyła. Jego powrót zapewne wiązał się ze śmiercią Charliego.

Nie miało znaczenia, co przywołało ten straszny sen. Gdyby po-

zła spać, pojawiłby się na nowo. Schemat był niezmienny. Sen powtarzał się raz za razem, zawsze, kiedy zasypiała głęboko. Czasa¬mi trwało to przez wiele dni, aż w końcu koszmar ustawał i porzucał ją, wyczerpaną i pozbawioną energii.

Nie mogła tak leżeć i czekać, aż zaśnie, a koszmar ponownie zaatakuje.

Odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. Powinna zejść na dół, wypić szldankę mleka. Usiąść na ganku i poczekać, aż nocne powietrze ją otrzeźwi i ukoi. Kto wie, może będzie miała szczęście i sen odejdzie bezpowrotnie, nie zaatakuje jej, kiedy ponownie spróbuje zasnąć.

Tak, akurat.

Poszła do łazienki, obmyła twarz i ukradkiem przemknęła po schodach do kuchni. Tylko tego brakowało, żeby obudziła Jasona. Z miejsca zasypałby ją gradem pytań. Powiedziała mu, że koszmary z dzieciństwa są już przeszłością.

Nalała sobie mleka, wyszła z domu i usiadła na stopniach ganku z tyłu budynku. Drewno przyjemnie chłodziło jej gołe stopy; ode¬tchnęła głęboko powietrzem wypełnionym aromatem wiciokrzewu. Taka jest normalność. Rzeczywistość. Mroczna postać ze snu to tylko koszmarny wytwór jej wyobraźni.

Nie, to nie wyobraźnia. On naprawdę tam był. Zrobił tę straszną rzecz i wciąż pozostawał na wolności, wciąż mógł odbierać ludziom życie. To jej wina. Jej wina.

Mniejsza z nim. Miała własne życie. Nie mogła bez przerwy się karać, nie była męczennicą. Mama z pewnością by tego nie chciała. Podniosła szklankę i wypiła łyk mleka.

W świetle księżyca altana lśniła bielą. Kerry pomyślała, że jutro trzeba będzie położyć następną warstwę farby, ale nawet teraz kon¬strukcja wyglądała całkiem nieźle.

- Znajdzie się na tym schodku trochę miejsca dla mnie? Zesztywniała, błyskawicznie kierując wzrok na mężczyznę, który stał kilka metrów od niej.

Brad Silver. Poczuła, jak ogarnia ją gniew.

- Nie, nie ma tu miejsca. Ani na tym schodku, ani w moim życiu. - Zacisnęła dłoń na szldance. - Do jasnej cholery, co tu robisz w środku nocy? To własność prywatna.

- Obudziłaś mnie. - U siadł obok niej, na tym samym stopniu.

- To tylko twoja wina. Gdybyś nie była taka pokręcona, żyłoby mi się znacznie łatwiej.

- Jak to cię obudziłam?

- Jak często miewasz takie sny? Nie przypominam sobie, by w ostatnim półroczu nawiedził cię podobny koszmar.

- Skąd ... - Wzięła głęboki oddech. - Kim jesteś i co mi robiłeś przez ostatnie pół roku?

- Absolutnie nic. Tylko obserwowałem. Doszedłem do wniosku, że muszę cię lepiej poznać, skoro uznałem, że się nadajesz. Travis od początku twierdził, że tylko ty wchodzisz w grę, ale ja lubię samodzielnie podejmować decyzje.

- Obserwowałeś? - Zwilżyła językiem wyschnięte wargi. - Grze¬bałeś mi w myślach. Jesteś jednym z pomylonych przyjaciół Mi¬chaela, prawda?

Skrzywił się.

- Kiedy do niego zadzwoniłaś, pewnie ci wyjaśnił, że nie jestem całkiem normalny. Co mówił?

- Nazwał cię kontrolerem. - Usiłowała ukryć drżenie głosu. - Kontrolowałeś mój umysł, gdy Charlie umierał. Jak to robiłeś?

- Kwestia doświadczenia. Nie byłem pewien, czy potrafię zerwać twoje połączenie i zastąpić je fałszywym obrazem. Jesteś bardzo silna. - Ale to zrobiłeś.

- Bo tobie samej się to nie udawało. Travis mógł cię przeszkolić,ale nie wyraziłaś zgody. Szkoda, być może wówczas nie musiałabyś kulić się w tamtym schowku jak cierpiące zwierzę.

- Nie mam ochoty tego wysłuchiwać.

Chciała wstać, ale złapał ją za rękę i siłą posadził z powrotem.

- Nie obchodzi mnie, czy chcesz tego, czy nie. Dość długo cze¬kałem cierpliwie, aż dojdziesz do siebie po wstrząsie wywołanym śmiercią przyjaciela. Teraz mnie posłuchasz, i tyle.

- Wypchaj się. - Patrzyła na niego z wściekłością. - Zabieraj łapy.

- Nie ma sprawy. Nie chcę cię dotykać. - Odwzajemnił jej spojrzenie.

- Ale jeśli mnie nie wysłuchasz, obudzę twojego brata i porozmawiam z nim zarówno o twoich koszmarach, jak i o tym, skąd o nich wiem. Nie sądzę, byś chciała martwić go faktem, że ma stukniętą siostrę.

- Drań.

- Nie da się ukryć. Niemniej to nic nie zmienia. Skoro jestem draniem, z pewnością zrobię to, co mówię.

Nie kłamał. Odwróciła wzrok.

- Gadaj.

- Mam dla ciebie zadanie.

- Odpada.

- Dlaczego?

- Bo jesteś walnięty i chcesz, żeby mi też odbiło - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nie zamierzam mieć z tobą nic wspólnego. Pięć lat temu poinformowałam o tym Michaela Travisa.

- Nie muszę robić z ciebie wariatki. Już nią jesteś. Gdy ocknęłaś się ze śpiączki, uświadomiłaś sobie, że dysponujesz nową umiejęt¬nością. Wiesz to, ale nie chcesz się z tym pogodzić.

- Już się pogodziłam - zaprotestowała żarliwie. - Korzystam z tej zdolności, co nie oznacza, że muszę dołączyć do talziej bandy popap¬rańców jak ty czy Travis. Chcę żyć normalnie.

- Szkoda. Po odzyskaniu przytomności znalazłaś się w dość eks¬lduzywnym ldubie. Masz rzadki dar, a mnie on jest potrzebny.

- Chrzań się.

- Travis pozwolił ci odejść. Mógł wzbudzić w tobie wdzięczność za wskazówki, jak opuścić zakład, lecz tego nie zrobił. Dał ci pójść tam, dokąd cię oczy poniosą. Próbował cię rekrutować?

- Rekrutować?

- Nietrafne słowo? Co ci mówił?

- Wyjaśnił, że nie jestem stuknięta, że wizje są przesyłane drogą telepatyczną i że muszę nauczyć się z nimi żyć. Dodał, że nie jestem sama i że jeszcze inni młodzi ludzie zdradzają umiejętności para¬psychiczne po przebudzeniu ze śpiączki. On i jego żona usiłowali odnajdywać takie dzieci i im pomagać.

- To dlatego, że Michael i Melissa sami przez to przeszli.

Skinęła głową.

- To też mi powiedział. Wyjaśnił, że gdybym trafiła do ich domu w Wirginii, pomogliby mi nad tym zapanować. - Jej usta zbielały. - Nie potrzebowałam pomocy. Potrzebna mi była wyłącznie świado¬mość, że nie jestem walnięta. Ze wszystkim innym dam sobie radę. Lubię swoje życie.

- Chociaż jesteś niepełnosprawna.

- Nie ja jestem niepełnosprawna, tylko ty stuknięty.

- Rzuciłaś pracę w straży pożarnej bo się bałaś. Strach sprawia, że kompletnie tracimy sprawność.

- Nie boję się.

- Nie chodzi mi o strach przed płomieniami. Ogarnął cię lęk, że będziesz musiała znowu przejść przez piekło, jak wtedy, gdy dwa lata temu Smitty Jones stracił życie w pożarze.

- Smitty?

- Chodziłaś z nim do szkoły i oboje pełniliście służbę w remizie numer dziesięć. Byliście sobie bardzo bliscy. Kochankowie?

Wykrzywiła usta.

- Jakbyś sam nie wiedział.

- Nie wnikałem w to. Mam swoją etykę.

- Gówno prawda.

- Dotarłem na tyle głęboko, by wiedzieć, że twoje rozdarcie miało coś wspólnego ze związkiem, który zakończył się wraz źe śmiercią Smitty'ego. Połączyłaś się z nim tak jak z Charliem?

Nie odpowiedziała.

- Moim zdaniem tak, ale udało ci się wyrwać, zanim zginął. Mia¬łaś szczęście. Nie panowałaś nad sytuacją. Gdybyś się nie wyzwoliła, pociągnąłby cię za sobą.

- Mogłabym umrzeć? - wyszeptała.

- Myślałem, że wiedziałaś. Właśnie dlatego instynktownie się uwolniłaś.

Odwróciła wzrok. - Kto wie.

- Nie chciałaś przeżywać tego ponownie, więc poprosiłaś o przeniesienie. Uznałaś, że nic ci nie grozi, jeśli będziesz trzymała się z dala od ognia. - Pokręcił głową. - Kerry, to nie tak przebiega, jeśli jesteś z kimś emocjonalnie związana.

- Musiałam spróbować - wyjaśniła łamiącym się głosem. - Smit¬ty był moim przyjacielem, najlepszym przyjacielem. Wkrótce pewnie byśmy jeszcze bardziej się zbliżyli. Zabrakło nam czasu. On zmarł, a ja nie mogłam znieść tego uczucia ...

- To straszliwe przeżycie - potwierdził chrapliwym głosem. - My¬ślisz, że jesteś jedyna? Uważasz, że poza tobą nikt nie ma takich przejść? Każdemu z nas przytrafiło się coś podobnego.

- Nie jestem jedną w was. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. - Ponownie spojrzała na niego. - Ani z tobą. Jesteś potworny.

- Twoja reakcja nie jest nietypowa. Co innego pozwolić komuś zajrzeć do twoich myśli, a co innego nimi sterować. - Wzruszył ramionami. - Nauczyłem się z tym żyć. Przekonasz się, że mogę być dla ciebie bardzo użyteczny.

- Nie chcę cię wykorzystywać. Chcę, żebyś odszedł.

- Jeszcze nie dałaś mi wyjaśnić, co mogę dla ciebie zrobić.

- Nic nie możesz zrobić.

- Przeciwnie. Mogę ci ofiarować to, czego pragnęłaś przez całe życie. - Zawiesił głos. - Widzisz, on ma twarz. I ty wiesz, jak on wygląda. Po prostu nie potrafisz przezwyciężyć grozy tamtej nocy i przywołać wspomnień.

- I niby ty mi pomożesz? - Pokręciła głową. - Kiedy ocknęłam się ze śpiączki, policja robiła wszystko, żebym przypomniała sobie tamte zdarzenia. Nic z tego, po prostu znikły. Wstrząs i śpiączka wyczyściły mi pamięć.

- Ale nie całkiem. Twoje wspomnienia są ukryte. Potrafię wydo¬być je na światło dzienne. To nie będzie proste, ale mogę tego dokonać.

- Nie wierzę ci. Gdybym była w stanie coś sobie przypomnieć, udałoby mi się to już wcześniej. Uważasz, że nie chcę, żeby ukarali tego sukinsyna? Zabił moją matkę. Zostawił ją w płonącym domu na pewną śmierć. - Jej głos drżał. - Później dowiedziałam się, że po ugaszeniu pożaru znaleziono tylko jej kości.

- Najwyraźniej zbyt słabo tego pragniesz.

- Bzdura. - W stała. - Po prostu nie wierzę, żebyś potrafił mi pomóc, a nawet gdybyś był do tego zdolny, nie zaryzykowałabym układu z tobą.

- To wynika z twojej obawy, że mógłbym grzebać ci w myślach. Obiecuję, że tego nie zrobię. Zwykle bez pozwolenia nie naruszam niczyjej prywatności.

- Dałeś tego przykład w schowku.

- To była konieczność. Nie chciałem, żebyś doświadczyła załamania nerwowego, zanim przedstawię ci swoją propozycję.

Wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Był taki zimny, taki nieprzejednany.

- Rzeczywiście, moje załamanie byłoby ci nie na rękę.

- Właśnie. - Kącik jego ust uniósł się w cynicznym uśmiechu.

- Nie mogłem marnować czasu na poszukiwania innego talentu twojej miary. Wybacz, jeśli jesteś rozczarowana moim brakiem ludzkich uczuć. Muszę działać szybko i brutalnie, by cię przechytrzyć, a sądzę, że jesteś zbyt uczciwa i bezpośrednia, aby docenić mój spryt.

- Jestem dość bezpośrednia, by kazać ci odczepić się ode mnie

i wynosić z mojego życia.

- A nie ciekawi cię, czego od ciebie chcę?

- Nie - skłamała. Umierała z ciekawości. To jasne.

- Chcę, żebyś znalazła potwora. Takiego potwora, przy którym morderca twojej matlzi wydaje się aniołem .

- Kogo?

Pokręcił przecząco głową.

- Muszę dotrzymać zobowiązania. Obiecałem Travisowi, że nie zdradzę żadnych szczegółów, dopólzi się nie upewnię, że zacho¬wasz całkowitą dyskrecję. Są ludzie, którzy uznaliby to za twój patriotyczny obowiązek. Osobiście mam gdzieś patriotyczne obo¬wiązlzi. - Wbił w nią lodowate spojrzenie. - Chcę tylko, żebyś go znalazła .

- A ja nie lubię, lziedy ktoś narzuca mi swoją wolę. - Uchyliła siatkowe drzwi. - Złożyłeś mi propozycję, a ja ją odrzuciłam. Teraz zjeżdżaj.

Pokręcił głową.

- To była moja pierwsza próba. Wiedziałem, że na początku mogę napotkać trudności, ale nie dam ci spokoju, dopóki nie przyjmiesz oferty.

- Jeśli cię zobaczę w pobliżu, natychmiast wzywam policję.

Wstał.

- Wobec tego mnie nie zobaczysz, niemniej będę tutaj. Pomyśl o tym. Ten drań, który odebrał życie twojej matce, wciąż trzyma cię w szachu. Nie chcesz odzyskać wolności? Nie chcesz zobaczyć, jak on się smaży w piekle?

- Nawet nie zamierzam odpowiadać.

- Więc pozwól mi zapalić zapałkę, której płomień pośle go tam, gdzie jego miejsce. - Mówił łagodnym głosem, z powagą i przeko¬naniem. - Uwierz mi. Potrafię tego dokonać.

W tamtej chwili niemal mu uwierzyła. Wydawał się taki przejęty.

Dobry Boże, podczas poprzedniego spotkania zwróciła uwagę na jego siłę woli, ale dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę.

Tym bardziej powinna unikać z nim kontaktu. Był zbyt natręt¬ny, nawet kiedy nie wykorzystywał swoich odrażających umiejęt¬ności. Nie starał się ukryć ani bezwzględności, ani egoizmu. Był obcym, który chciał ją do czegoś nakłonić. Nie mogła mu ufać ani wierzyć.

- Nie pomożesz mi. Żegnaj, Silver.

U śmiechnął się.

- Przez chwilę niemal miałem cię w garści, co?

- Śnij dalej.

Pokiwał głową.

- Wiem, co mówię. Byłaś blisko. Pragniesz tego, co ci proponuję, ale się boisz. To zrozumiałe. Powiem ci, że dzisiejszą noc zaliczę do udanych. Ulżyło mi, kiedy się przekonałem, że być może uda mi się uniknąć radykalnych rozwiązań.

Momentalnie się zjeżyła. - Radykalnych?

- Mniejsza z tym. Dobranoc, Kerry. - Spojrzał na altanę. - Odwaliłaś kawał dobrej roboty, ale przydałaby się jeszcze jedna war¬stwa farby.

- Wiem. Zajmę się tym jutro.

- Jutro nie będziesz zmęczona. Będziesz dobrze spała. - Nie odrywał wzroku od konstrukcji. - Wiem, że się boisz powrotu kosz¬marów, ale już ci nie grożą.

- Co?

Ponownie skierował na nią wzrok.

- To skromny podarunek. Drobiazg akonto przyszłych usług. - Ruszył przez trawnik do furtki. - I dowód na to, że mogę się przydać.

- Co ty sobie wyobrażasz? Nie potrzebuję żadnych prezentów. Masz się trzymać z daleka od ...

Znikł.

I dobrze, pomyślała Kerry. Weszła do domu i starannie zamknęła kuchenne drzwi. Uświadomiła sobie, że cała drży. Rozmowa o po¬tworze, którego zamierzał znaleźć, poruszyła ją niemal równie głębo¬ko, jak jej pierwsze spotkanie z Silverem.

Od dawna nękały ją demony. Nie musiała poszukiwać nowych, na jego życzenie. Rzekome podarunki Silvera były podejrzane, zwłaszcza że potrafił wpływać na jej percepcję, tak jak to uczynił wcześniej. Miała ochotę schować głowę pod kocem, tak jak to robiła w dzieciństwie. Powinna zachować się rozsądnie i dojrzale, czyli unikać Silvera jak ognia. Miała rację, obawiając się go.

Wiem, że się boisz powrotu koszmarów, ale już ci nie grożą.

To również ją przerażało. Nie tylko wiedział o jej zmorach, ale w dodatku utrzymywał, że potrafi im zapobiec. Czuła się ... mani¬pulowana.

Nie, to się nie zdarzy. Najprawdopodobniej po prostu wywierał na nią nacisk, w nadziei że w ten sposób skłoni ją do posłuszeństwa. Koszmary zawsze powracały tak silne, że chyba nic ich nie mogło powstrzymać.

On wciąż trzyma cię w szachu.

Mniejsza z Silverem. Powinna wrócić do łóżka i tam walczyć z sennością, bo wbrew temu, co powiedział, potworne wizje nadejdą ponownIe.


Dym.

Kłujący ból w płucach.

Wiedziała, że po otworzeniu oczu ujrzałaby płomienie.

Silver kłamał. Dlaczego ogarnęło ją tak straszne rozczarowanie?

To dowodziło jedynie, że miała na tyle silną wolę, by odrzucić wszelkie jego sugestie.

Trzask płomieni.

Jej matka wkrótce stanie w drzwiach i ją obudzi.

Zar. Mamo!

Gwałtownie otworzyła oczy.

W pokoju gościnnym płomienie lizały zasłony niczym wygłodniała chimera.

Pokój gościnny?

Pokój gościnny Jasona. To nie sen. Pożar!

Momentalnie wyskoczyła z łóżka i popędziła w kierunku drzwi, wychodzących na korytarz.

Gęsty dym.

- Jason! Laura! Uciekajcie stąd!

- Jestem. - Drzwi do sypialni Jasona były otwarte, a on sam stał w progu, podtrzymując owiniętą kocem żonę. - Jest ranna. Próbowała ugasić ogień na zasłonach i jej koszula nocna stanęła w płomieniach ...

- Na dół. Wynieś ją na dwór. - Pożar wybuchł jednocześnie w róż¬nych pomieszczeniach. Chaos. Szaleństwo. Bez wyraźnego schema¬tu. Bez związku. Balustrady. Potem stół w przedpokoju.

Dobry Boże, drzwi wejściowe buchały ogniem.

- Przez kuchnię - zakomenderowała Kerry, popędzając Laurę i Ja¬sona na tył domu. - Szybko.

Błagam, Boże. Tylko nie drzwi kuchenne. Oby tylko mogli się wydostać z domu.

Szafki w kuchni stały w płomieniach tak gorących, że topiły się okucia.

Mimo to pożar nie objął jeszcze drzwi.

Rzuciła się w ich stronę, przekręciła zamek i jednym szarpnięciem klamki otworzyła je na oścież.

- Idziemy!

Jasonowi nie trzeba było tego powtarzać. Już biegł po schodkach do ogrodu. Kerry pędziła za nim.

- Postaw ją na ziemi. Chcę na nią spojrzeć.

- Boli ją. - Po twarzy Jasona spływały łzy. - Jęczała, kiedy ją niosłem ...

- Ale żyje. - Przełknęła ślinę, oglądając ręce i ramiona Laury. Chryste. - Zostań tu, podtrzymuj ją. Ja pobiegnę do sąsiadów, żeby wezwać pomoc.

- Szybko, na litość boską.

Pognała przez ogród do furtki. Trzeba zatelefonować po pomoc. Nagle jej skronie przeszył ból, musiała chwycić furtkę, żeby nie upaść.

Potwór. Potwór. Uśmiechnięty.

Siedzial za roerownicą jasnobrązowego samochodu terenowego, zaparkowanego przecznicę dalej i obserwowal plomienie, które po¬chlanialy dom. Uwielbial patrzeć na pożary. Dowodzily jego potęgi. _'he, prawdziwym dowodem byla śmierć ludzi. Pożar to tylko broń.

Ten ogień nie byl jednak doskonały. Mala antena wciąż wymagala dopracowania. Nie potrafil jej kontrolować na odleglość i przez to nie mial pewności, że Kerry Murphy zginęla. Istnial tylko jeden pewny sposób, by zyskać pewność.

Umchomil samochód i zjechal z krawężnika. Musial doprowadzić sprawę do końca ...

Nacisnąl guzik pilota.

Kerry usłyszała syk przywodzący na myśl powietrze zasysane przez tornado.

Wystarczyły sekundy, żeby dom Jasona zniknął z powierzchni ziemi.



4

- Puść tę cholerną furtkę. - Silver usiłował rozprostować jej dło¬nie, zaciśnięte na stalowej barierce. - Musisz uciekać. Wszędzie fruwają iskry.

- Laura - powiedziała głucho. - Trzeba wezwać pomoc.

- Pomoc jest już w drodze, sam po nią zadzwoniłem. - Wypchnął ją na ulicę. - Idź na drogę i pokaż ekipie ratowniczej, do¬kąd jechać, a ja wyprowadzę Jasona i Laurę, żeby nie poparzyły ich te iskry.

Potrząsnęła głową, żeby uwolnić się od bólu, a następnie wyszła na ulicę. Laura. Tylko ona się liczyła. Musieli uratować Laurę.

Lepiej nie myśleć o potworze.


Silver wszedł do szpitalnej poczekalni i podał Kerry kubek kawy.

- Jak tam Laura?

- Przeżyje. - Wypiła łyk gorącego napoju. - Ale nie wiadomo, co z dzieckiem. Cały czas je ratują.

- Bądźmy dobrej myśli. - Usiadł obok. - Była w zaawansowanej ciąży?

- W ósmym miesiącu. Mały ma spore szanse. - Spojrzała na zegarek. - Minęły dwie godziny. Można założyć ...

- To chłopiec?

Skinęła głową:

- Zamierzali dać mu na imię Pete. - Odetchnęła głęboko i się poprawiła: - Zamierzają dać mu na imię Pete. Nie wolno tracić nadziei. Bóg nie zrobiłby tego Jasonowi i Laurze. Tak barpzo pragną dziecka. Starali się o nie od trzech lat. Zamierzali przystąpić do programu adopcyjnego, gdyby Laura nie zaszła w ciążę, ale pewnego dnia zdarzył się cud. Przynajmniej oni uznali to za cud. - Ponownie napiła się kawy. - Nie tracę nadziei.

- Czasami nie pozostaje nam nic poza nadzieją. Spojrzała na niego uważnie.

- Wiesz, co się dzieje na sali operacyjnej? Wiedziałeś o pożarze.

Pokręcił przecząco głową.

- Tylko dlatego, że miał związek z tobą. Nie zawsze tak jest.

- Zatem nie jesteś wszechmocny. - Wydęła wargi. - Coś takiego.

- Nikt nie jest wszechmocny. Musimy korzystać z tego, czym dysponujemy. Wiedziałabyś o tym, gdybyś podjęła współpracę z Tra¬visem. - Zajrzał do swojego kubka. - Kerry, nie masz powodu do obaw. Nie zamierzam cię skrzywdzić.

- Rozumiem, że człowiek, który podpalił dom J asona, również nie chciał zrobić mi krzywdy. - Oblizała wyschnięte wargi. - Świet¬nie się bawił. Był. .. odrażający. Żałował, że nie jest dość blisko, aby poczuć swąd palonego mięsa.

Znieruchomiał.

- Nawiązałaś z nim kontakt?

Skinęła głową.

- To ten twój potwór, prawda? Tkwiłeś w głębi jego umysłu przez cały czas, kiedy patrzył w płomienie.

- Tak, jestem pewien, że to on za to odpowiada. Nikt inny nie potrafi wzniecić pożaru w taki sposób.

- To dziwne. - Potarła skroń. - Nie wiem, co o tym myśleć. Rozmaite meble zdawały się samoczynnie stawać w płomieniach.

- Zgadza się.

- A ten wybuch na koniec ... - Odwróciła się ku niemu. - Dlaczego? Czemu podpalił dom J asona?

- Zapewne cię obserwował, bo sądził, że możesz dać się przekonać do współpracy ze mną.

- Więc chciał zabić Jasona i Laurę oraz mnie tylko dlatego, że był świadkiem twojej rozmowy ze mną?

- Nie zwraca uwagi na to, ilu ludzi zabija. Musisz wiedzieć, jaki jest Trask.

- Wiesz, kto to zrobił? Znasz jego nazwisko?

- Znam, ale nie wiem, gdzie go szukać. Doskonale zaciera za sobą ślady. Jest niesłychanie inteligentny, to wręcz geniusz.

Pokręciła głową.

- Raczej szaleniec. Kocha ogień. Jest na ciebie zły ... zły, ale się ciebie boi.

Zapadło krótkotrwałe milczenie.

- Dzisiejszej nocy sporo się o nim dowiedziałaś.

- Mimowolnie. Odsłonił się przede mną. Był otwarty i pełen jadu.

- Zamknęła oczy. - Zrobiło mi się niedobrze. Laura ...

- Cierpisz - mruknął. - Potrafię ci pomóc. Wystarczy, że dasz mi przyzwolenie.

Otworzyła szeroko oczy.

- Ani się waż. To mój ból i tobie nic do niego. To znak, że żyję i jestem sprawna. Gdybym potrzebowała środka przeciwbólowego, poprosiłabym lekarza, a nie jakiegoś niedorobionego ...

- Już dobrze, wystarczy. Tylko zaproponowałem. - Rozparł się na krześle. - Czasami mam trudności z zachowaniem umiaru.

- Nie staraj się, tylko zachowuj normalnie, jak człowiek.

- Jestem normalnym człowiekiem. Przez większość czasu. Przynieść ci coś do jedzenia?

- Nie. Nie chcę i nie potrzebuję niczego od ...

- On odszedł, Kerry. - W drzwiach stał Jason, a po jego policzkach spływały łzy. - Nie żyje. Jak ja to powiem Laurze?

- Niech to diabli! - Kerry zerwała się na równe nogi i rzuciła się bratu w ramiona. - Jason, tak mi przykro. Całym sercem wie¬rzyłam, że ...

- Ja też. - Przytulił ją mocno. - Kerry, my z nim rozmawialiśmy. Był już członkiem naszej rodziny. Laura ... Jak ja ...

- Odprowadzę cię do jej pokoju. Pogadamy. Jeśli chcesz, będę przy tobie.

Pokiwał głową.

- Zawsze jesteś przy mnie, kiedy cię potrzebuję. Ale gdybyś mog¬ła ... - Wzruszył ramionami. - Sam nie wiem, co byś mogła zrobić. W takiej sytuacji chyba nikt mi nie pomoże.

Odwróciła go do drzwi.

- Przede wszystkim pora iść do Laury. Będzie cię potrzebowała, gdy się ocknie. - Kerry pięścią otarła łzy z policzków. - O wszystkim innym pomyślimy później.

Jason skinął głową.

- Najpierw Laura.

- Tak jest. - Objęła go w pasie i otworzyła drzwi. Zanim przez nie przeszła, spojrzała jeszcze przez ramię na Silvera. - Ty zostań tutaj - nakazała surowo. - Bez względu na to, jak długo mnie nie będzie, masz tu czekać do mojego powrotu.

- Nigdzie się nie wybieram. - Patrzył jej prosto w oczy. - Dlaczego miałbym iść? Idę o zakład, że ten sukinsyn Trask odwalił za mnie robotę.


Kerry wróciła do poczekalni dopiero trzy godziny później.

- Idziemy - oznajmiła krótko.

Wstał.

- Mogę wiedzieć dokąd?

- Wezmę prysznic i coś zjem. Poza tym muszę się przebrać, ten zielony kitel, który dostałam od pielęgniarki, nie załatwia sprawy.

- A co z twoim bratem?

- Nie opuści Laury. Pozwolili mu zostać w szpitalu.

- Nie chcesz być przy nim?

- Teraz potrzebuje tylko żony. Nie mam prawa naruszać ich prywat¬ności w chwili cierpienia. - Ruszyła do drzwi. - Gdzie się zatrzymałeś? - W Marriotcie. - Sięgnął po telefon. - Zarezerwuję pokój dla ciebie i dla twojego brata na jutrzejszą noc. Może być?

Skinęła głową.

- Nie wiem, czy Jason skorzysta z tej propozycji, ale to dobra myśl. Co z ubraniami?

- Poproszę o wcześniejsze otwarcie sldepu i kupię ci parę naj¬ważniejszych rzeczy. Jakoś wytrzymasz do czasu, kiedy będziesz mogła sprowadzić swoje ciuchy z Atlanty.

- Nawet nie zamierzam pytać, jak skłonisz obsługę sldepu, żeby zrobiła dla ciebie wyjątek.

- Och, nie zamierzam stosować żadnych magicznych sztuczek.

- Ujął ją pod łokieć. - Zastosuję sprawdzoną metodę przekupstwa.


Kerry wzięła prysznic i umyła włosy. Dwie godziny później Silver zastukał do drzwi.

On także się umył i przebrał. Gdy otworzyła, wręczył jej plas¬tikową torbę.

- Ten ręcznik jest szałowy, ale wygodniej ci będzie w tym. Spod¬nie, bluza, trochę kosmetyków. Niestety, nie mieli bielizny. Posła¬łem boya do centrum handlowego, coś ci wybierze.

- Rozumiem, że znasz moje rozmiary.

- Stanik siedemdziesiąt pięć B, majtki trzydzieści osiem. - Usiadł na fotelu przy oknie. - Zamówiłem coś do jedzenia. Zupa, kanapki z kurczakiem, kawa. Może być?

Kiwnęła głową.

- Wszystko jedno - mruknęła. Przyjęła torebkę i poszła do ła¬zienki. Po kilku minutach wyszła w jasnobrązowych spodniach i zie¬lonej bluzie. - Co z butami?

- Dostaniesz je razem z bielizną. Sportowe, numer czterdzieści. New Balance, nie Nike.

Zacisnęła wargi.

- Wiesz o mnie wszystko .

- Nie, skąd. Trudno jednak nie zwrócić uwagi na takie drobiazgi.

- Obserwowałeś mnie. Masz pojęcie, jak bardzo mnie to wkurza?


- Jasne. Sam byłbym wścieldy na twoim miejscu. - Uśmiechnął się bez przekonania. - Z tymi loczkami wyglądasz jak sierotka Ma¬rysia. To bardzo kuszące. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się starasz je wyprostować.

- Bo nie jestem sierotką Marysią. Jestem dorosła i nie mam ocho¬ty do nikogo się upodabniać. - Usiadła naprzeciwko niego. - Nie lubię podstępów i nie znoszę, kiedy ktoś narusza moją prywatność. - To już wiem.

- Wracam do tego tematu, bo wyjątkowo brutalnie wdarłeś się w moje najbardziej intymne sprawy. To ohydne.

Skinął głową i czekał.

- I nigdy ci nie wybaczę, że wprowadziłeś tego potwora w na¬sze życie. Jesteś tylko trochę mniej winny niż facet, który wzniecił pozar.

- Zgadzam się. - Popatrzył jej w oczy. - Wydaje mi się jednak, że już ustaliłaś, kto zajmuje pierwszą pozycję na liście twoich wrogów. - Uplasowałeś się tuż za nim - wyjaśniła oschle .

- Reprezentuję wszystko to, czego nie cierpisz. Uważasz mnie za pozbawionego skrupułów drania, niemniej nie rozmawiałabyś ze mną bez powodu. Powiedz mi, dlaczego tu jestem.

- Oczekuję wyjaśnień. - Zacisnęła dłonie na poręczach fotela.

- Chcę dopaść tego sukinsyna, który zabił syna J asona. Bardzo chcę go dorwać.

- Podejrzewałem, że tak będzie. Jesteś wrażliwa i opiekuńcza, masz silnie rozwinięty instynkt macierzyński.

- Przestań analizować moją osobowość. Naprawdę niewiele o mnie wiesz

Wzruszył ramionami . Poczuła gniew.

- Niech cię diabli. Czuję się tak, jakbyś na mnie napadł, obrabo¬wał. - Z trudem pohamowała wściekłość. - To się już nie powtórzy. Jeżeli chcesz, żebym pomogła ci znaleźć tego Traska, musisz mi obiecać, że już nigdy nie zrobisz tego co wtedy, gdy umierał Charlie.

- Obiecuję.

- I nie będziesz ... się wtrącał.

- Bez twojego pozwolenia - nigdy.

- Nigdy go nie otrzymasz.

- Niewykluczone. Sytuacja niekiedy wymaga radykalnych kroków. - Pokręcił głową, kiedy otworzyła usta, by coś powiedzieć. - Na pewno już nigdy nie wejdę na twój teren. Zazwyczaj i tak tego nie robię. Masz mnie za jakiegoś cholernego podglądacza? Zresztą to bardzo niewygodna sytuacja, dopóki nie poznam wszystkich do¬godnych punktów obserwacyjnych.

- Punktów obserwacyjnych?

- Na domiar złego stworzyłaś bariery przeciwko mnie. Pokonanie ich nie byłoby proste.

- Ale nie niemożliwe?

Ściągnął brwi.

- Musiałaś zadać to pytanie, kiedy robię, co mogę, żeby cię pod¬nieść na duchu.

- Potrafisz przedrzeć się przez moje bariery?

- Może. Jestem całkiem niezły - oznajmił i dodał: - Jak jednak powiedziałem, kieruję się pewnymi normami etycznymi. Kiedy za¬uważyłem, jak potężną siłą dysponuję, musiałem wypracować włas¬ny kodeks moralny. W przeciwnym razie zmieniłbym się w potwora. - Skrzywił się. - Prawdę mówiąc, niekiedy tracę panowanie nad sobą. Nie jestem taki, jak Travis. Wściekam się i mszczę bez więk¬szych zahamowań.

- Jeśli usiłujesz mnie podnieść na duchu, to kiepsko ci idzie.

- Ale za to możesz lepiej mnie poznać. A znane zło ... - Spojrzał jej w oczy. - Powiedziałaś, że nie znosisz podstępów. Nie będę kręcił, zobaczysz. Złożyłem obietnicę i zamierzam jej dotrzymać.

- Chyba że cię wkurzę.

- To mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że jesteśmy w tym samym zespole.

Rozległo się pukanie do drzwi.

- Obsługa hotelowa. - Wstał, żeby otworzyć. - Lepiej się poczu¬jesz, kiedy coś zjesz. Cierpisz na lekką hiperglikemię i bez odpowied¬niej porcji białka stajesz się nerwowa.

- Nie cierpię na hiper. .. - Dała sobie spokój. To była drobnostka, a miała na głowie mnóstwo innych, istotniejszych problemów. - By¬łabym nerwowa bez względu na ilość spożytego białka. Mam do tego wszelkie prawo.

- Tak. - Wtoczył wózek do pokoju i nogą zatrzasnął drzwi. - To prawda. Ale przekąska ci nie zaszkodzi.

Nie zaszkodziła. Kerry nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest głodna, dopóki nie zaczęła jeść. Błyskawicznie połknęła kanapkę z kurczakiem oraz zupę pomidorową.

- Uspokoiłaś się trochę? - Silver nalał jej filiżankę kawy.

Nie zamierzała się przyznawać, że wcześniej była niespokojna.

- Jestem w idealnej kondycji. - Wypiła łyk napoju. - A ty? Nie¬wiele jadłeś.

- Zaatkowałem minibarek w swoim pokoju i ogołociłem go do¬szczętnie, kiedy czekałem, aż się wykąpiesz i weźmiesz w garść. - Nalał sobie kawy. - Namiętnie uwielbiam solone orzeszki.

- Naprawdę? Nie sądziłam, że jesteś zdolny do odczuwania jakichkolwiek namiętności.

- Błąd, ale masz prawo do własnej opinii i pewnie czujesz się bezpiecznieL wyobrażając mnie sobie jako faceta zimnego i nieprzy¬stępnego. - Uśmiechnął się. - Uwielbiam jeszcze wiele rzeczy. Nie wyobrażam sobie życia bez wyścigów NASCAR, bez baseballu, nur¬kowania, opery, psów i blondynek w typie Gwyneth Paltrow. Rzecz w tym, że brakuje mi na to wszystko czasu.

- Jesteś za bardzo zajęty wtykaniem nosa w nie swoje sprawy?

- Otóż to.

- Wobec tego czemu nie możesz znaleźć Traska ?

- No i wróciliśmy do punktu wyjścia. - Podniósł filiżankę do ust. - Nie wyczuwam go. Jestem na niego ślepy. Poza tym to nie jest mój dar.

- Nie wierzę że nie starałeś się namówić do współpracy swoich kumpli o paranormalnych umiejętnościach.

- Ach, próbowałem. Bezskutecznie. W takiej sytuacji pozostało nam tylko skupić się na staroświeckiej robocie detektywistycznej ale jak dotąd bez rezultatu.

- To może skontaktujcie się z ludźmi o większym doświadczeniu, choćby z policją.

- Już to zrobiliśmy. FBI. ATF. Służby Specjalne. Nic z tego.

- Czemu któraś z agencji rządowych miałaby być zainteresowana schwytaniem Traska ?

Milczał przez chwilę.

- Czy mogę uznać, że jesteś zaangażowana w sprawę?

- Tylko pod warunkiem, że chodzi o mężczyznę, który spalił dom Jasona.

- Przecież wiesz, że to on.

Tak, wiedziała. Nie potrafiła odszyfrować ani nawet rozpoznać niektórych odprysków świadomości, lecz wrogość i nienawiść do Silvera były oczywiste.

- Dlaczego on cię nienawidzi?

- Parę razy byłem bliski jego pojmania. Lubi myśleć, że jest nieuchwytny, to mu dobrze robi na ego.

- Skąd wiesz?

- Badałem jego profil i chyba potrafię przewidzieć, jak zachowuje się w określonych okolicznościach.

- Jakich okolicznościach? Czemu któraś z agencji rządowych mia¬łaby się nim interesować?

- James Trask kierował programem naukowym finansowanym przez Ministerstwo Obrony. Mniej więcej rok temu program zlik¬widowano, a Trask wraz z grupą naukowców wylądował na bruku.

Dostał szału. Spakował manatki wymknął się śledzącym go agen¬tom CIA i zniknął.

- Dlaczego CIA go śledziła?

- Bo dysponował informacjami potencjalnie przydatnymi dla pewnego obcego mocarstwa. Fakt, że przerwaliśmy prace nad projektem Morze Ognia, nie oznaczał, że inne państwa nie byłyby zaintereso¬wane jego wykorzystaniem.

- Morze Ognia?

- Trask próbował opracować system samozapłonu} wywoływane-

go drogą radiową. Ta metoda wiąże się z transformacją cząsteczek} a taIzże z wytwarzaniem ogromnych ilości ciepła. Trask utrzymywał} że potrafiłby w ten sposób likwidować mniejsze miejscowości} a przy potężniejszym nadajniku nawet całe miasto. - Silver dodał ponuro: - Jeśli to prawda} w wielu miejscach nie pozostanie kamień na kamieniu.

- Już mu się to udało} prawda? - Przypomniała sobie} w jaki dziwny sposób rozprzestrzeniał się pożar w domu J asona. - Zakoń¬czył prace przed przerwaniem projektu.

Silver skinął głową.

- Tak} zrobił to. Pracował nie tylko w laboratorium} prowadził też badania na własną rękę. Właśnie dlatego uznano go za poten¬cjalne zagrożenie. Nie chciał} by jego praca trafiła do szuflady. Prag¬nął} by ludzie ją wykorzystali} a w stosownym czasie docenili jego wysiłek. Kiedy się wycofał} w laboratorium nastąpił wybuch} który zniszczył wszystkie dane zgromadzone przez innych członków ze¬społu. Z Białego Domu przysłano polecenie} by projekt ten nigdy nie ujrzał światła dziennego.

- Czy rezultaty byłyby aż tak niebezpieczne?

- Równie groźne jak zmutowana forma czarnej ospy uwolniona

w wielkim mieście. Z tym że skutki byłoby widać natychmiast. Dwie godziny wystarczyłyby do zniszczenia miasta wielkości Atlanty. Po¬żar byłby tak gwałtowny, że jego ugaszenie nie wchodziłoby w grę.

- Jezu.

Pokiwał głową.

- Andreas nie chciał, żeby taki rodzaj broni upowszechnił się w świecie. I tak istnieje już wystarczająco dużo środków masowej zagłady.

- Powinien był pomyśleć o tym wcześniej, zanim sfinansowano projekt.

- Prezydent nie ma możliwości kontrolowania wszystkich prac badawczych. Projektem zajmowała się grupa senatorów. Wyszli z za¬łożenia, że od przybytku głowa nie boli. Pieniądze na badania ukry¬wano w budżetach innych przedsięwzięć. Kiedy Andreas dowiedział się o projekcie, natychmiast wstrzymał jego finansowanie. Rzecz w tym, że Trask zdążył już zniknąć wraz z dyskietkami. Był wściek¬ły, nieco szalony i ogarnięty żądzą zemsty.

- Usiłował sprzedać informacje innym państwom?

- Informatorzy z obcych państw donieśli, że podobno prowadził rozmowy z Ki Yongiem, członkiem rządu Korei Północnej. Obecnie jednak interesuje go co innego. - Zawiesił głos. - Na razie skupił się na eliminowaniu swoich współpracowników zatrudnionych przy projekcie, a talzże przedstawicieli władz, którzy w jego mniemaniu urządzili na niego nagonkę.

- Co takiego?

- W ciągu ostatniego roku zginęło sześciu naukowców, biorących udział w pracach badawczych. Wszyscy spłonęli żywcem.

- Czemu to robi?

- Najprawdopodobniej obawia się, że ktoś skopiuje Morze Ognia, a tymczasem Trask chce ten projekt tylko dla siebie.

- A co z członkami rządu, których wziął na celownik?

- Zemsta. Trzech senatorów i jeden członek Izby Reprezentantów zwrócili uwagę Andreasa na Morze Ognia i przekonali go o koniecz¬ności wstrzymania dalszych prac badawczych nad tym projektem. - Silver zacisnął usta. - Jak dotąd zamordowano dwóch senatorów i jednego kongresmana.

- Spaleni żywcem?

Skinął głową.

- Na dodatek nie zwracał uwagi, czy jego ofiary są same, czy przebywają w czyimś towarzystwie. Cameron Devers był z żoną, gdy ich samochód stanął w płomieniach. Kongresmen Edwards je¬chał z synkiem na mecz piłkarski. Obaj zginęli.

- Mogłam się tego spodziewać. W końcu nie obchodził go los J asona ani Laury. - Zadrżała. - Nic dla niego nie znaczyło życie nienarodzonego dziecka.

- W tym rzecz. Teraz znasz prawdę o nim. Mówiłem ci, że to potwór.

Pokiwała głową.

- Nie masz pojęcia ... On jest odrażający ... Ohydny ... - Z trudem odpędziła od siebie wspomnienia. - Nie rozumiem tylko, jak to możliwe, że wciąż pozostaje na wolności i może mordować niewin¬nych ludzi, choć wszyscy go poszukują. Musi być wyjątkowo ostroż¬ny podczas dokonywania morderstw.

- Zgadza się. Chyba że ktoś mu pomaga.

- W jaki sposób?

- Tego między innymi musimy się dowiedzieć. Może natrafimy na słabe ogniwo.

- Dlaczego chciał zabić mnie? Wcale nie miał pewności, czy zde¬cyduję się na współpracę z tobą. A nawet jeśli uznał, że tak się stanie, czy wiedział, dlaczego wybrałeś właśnie mnie?

Silver pokręcił głową.

- Najważniejszy dla niego był sam fakt, że poprosiłem cię o po¬moc. Poza tym zapewne dowiedział się, kim jesteś i jakie odnosisz sukcesy w swoim zawodzie. Nic dziwnego, że poczuł się zagrożony. Gasisz pożary, zatem jesteś jego wrogiem.

- Tak, to rozsądne wytłumaczenie. Ogień to jego dziecko ...

- On naprawdę rozumuje takimi kategoriami?

Pokiwała głową.

- Zaczynam pojmować motywy jego postępowania. Od jak dawna prowadzi pracę nad samozapłonem?

- Od piętnastu lat. Pokręciła głową.

- Moim zdaniem dłużej. Może ... od dwudziestu pięciu?

- Ma zaledwie około czterdziestki.

- Minęło sporo czasu. - Dokończyła kawę i wstała. - To dokąd jedziemy?

- Do Waszyngtonu. Jeszcze nie zakończył tam porachunkówj tym łatwiej go schwytamy.

- Pamiętaj, że w tym niekoniecznie ci pomogę. Nawet nie wiem, jak się do tego zabrać. Nie mam pojęcia o kontroli i prowokacji.

- Już wiesz o nim więcej niż ja. W miarę zdobywania doświadczeń zapewne nauczysz się go szukać. - Umilkł na chwilę. - A może ja będę potrafił cię wesprzeć.

- Nie.

Wzruszył ramionami.

- Jak sobie życzysz. To tylko sugestia.

- Poza tym nie chcę, żeby Jason lub Laura ponownie znaleźli się w niebezpieczeństwie. I tak przeżyli koszmar.

- Zadbam o ich spokój.

- Mam ci ufać? Twoje dotychczasowe osiągnięcia nie są specjalnie imponujące.

- Niech będzie, nie jestem doskonały, niemniej telefonowałem już do Waszyngtonu i załatwiłem im całodobową ochronę. Obiecuję, że nic im nie zagrozi. Zrozum, ja też nie chcę ich krzywdy.

Nie mogła wątpić w jego szczerość.

- Dziękuję - wyszeptała.

- Cholernie mi przykro, że Trask zabił to nienarodzone dziecko.

Nie miałem pojęcia, że mnie tu wyśledził.

- Mogłeś się domyślić. Uważa cię za zagrożenie, a musi likwido¬wać wszelkie zagrożenia, mogące stanowić niebezpieczeństwo dla Morza Ognia. - Odwróciła wzrok. - Zadzwonię do szpitala i sprawdzę, co z Laurą. Tymczasem ty zarezerwuj na dzisiejszy wieczór bilety z Atlanty do Waszyngtonu.

- Możemy wynająć miejscową awionetkę.

Pokręciła głową.

- Muszę załatwić kilka spraw w Atlancie i odebrać Sama. Dzięki temu Trask uzna, że bez psa tropiciela nie daję sobie rady. W ten sposób zlekceważy mnie jako przeciwnika.

- Dobrze to obmyśliłaś.

- Czy on wie ... kim jesteś?

- Wątpię. Zresztą już ci mówiłem, że nie potrafię przeniknąć do jego myśli.

- Więc czemu uważa cię za zagrożenie?

- Cameron Devers był moim bratem. - Uśmiechnął się z goryczą. - Trask z pewnością docenia potęgę zemsty.


Odetchnęła głęboko, kiedy za Silverem zamknęły się drzwi. W ja¬kie szaleństwo się pakowała? Nie, to nie szaleństwo. Szaleństwem byłoby pozwolić Traskowi chodzić po świecie i zadawać ludziom ból.

Powinna przestać kwestionować decyzję, którą podjęła. Musi tylko zabezpieczyć się, uzyskując możliwie najwięcej informacji. Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Michaela Travisa.

- Jest mi niewyobrażalnie przykro z powodu tragedii, którą prze¬żyli twój brat i jego żona - oznajmił Travis, kiedy podniósł słuchaw¬kę. - To dla nich straszny dramat.

- Tak, to prawda. Rozumiem, że Silver już do ciebie dzwonił i wyjaśnił, co się stało. A może to błędne założenie. Może mój umysł został skontrolowany przez jednego z twoich szurniętych przyj aciół o paranormalnych zdolnościach.

- Silver do mnie zadzwonił. Chciał, żebym skontaktował się z wła¬dzami i zorganizował ochronę dla członków twojej rodziny. Poza tym moi przyjaciele wcale nie są szurnięci. Chcemy sobie pomagać. Żaden z nas nie chciał być obarczany takim darem. To się po prostu stało. Moi przyjaciele nie chcą korzystać z danych im umiejętności, dosko¬nale wiesz, że to przekleństwo, a nie błogosławieństwo. Podobnie jak ty, część naszych ludzi trafiła do zaldadów zamkniętych. Niektórzy popełnili samobójstwo. Jeszcze inni ukrywali swój dar, w głębi ducha uważając się za szalonych.

- Do czasu, kiedy Michael Travis przybył im z odsieczą.

- Starałem się pomóc - powiedział cicho Michael. - Wiem, jak to jest.

Chwilę milczała.

- To prawda, pomogłeś mi - przyznała. - I jeszcze ci za to nie podziękowałam. Byłam zła i oburzona umieszczeniem mnie w za¬ldadzie. Pragnęłam normalnego życia. Nie miałam ochoty słuchać, mówić ani myśleć o nikim, kto jest ... podobny do mnie.

- Myślę, że teraz już dojrzałaś do tego, by czegoś się o nas do¬wiedzieć. - Zachichotał. - Przełamałaś barierę, przyznając, że nie jesteś sama.

- Cieszę się, że to cię bawi. Nie licz jednak na to, że dołączę do waszej grupy. Sama potrafię rozwiązywać własne problemy.

- My też. Pamiętaj, że nasza grupa nie jest zinstytucjonalizowa¬na. Po prostu wiemy, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nas wysłucha i zrozumie. To dla nas prawdziwa pociecha, zważywszy, że naj¬częściej sami siebie nie rozumiemy. My też wierzymy w niezależ¬ność i prywatność. Nikt nie zamierza naruszać cudzego prawa do intymności. - Umilld na chwilę. - Z wyjątkiem sytuacji, w których jeden z naszych członków wyłamuje się i zaczyna zagrażać pozo¬stałym.

- Wyłamuje się?

- Niektórzy z nas są bardziej zrównoważeni od pozostałych, tak to się uldada w każdej zbiorowości. Równowaga jest zawsze bardziej chybotliwa, kiedy ludzie znajdują się pod wpływem stresu, a tak jest w naszym wypadku. Zachodzi niebezpieczeństwo, że wyłamanie się jednej osoby doprowadzi do utraty zaufania u innych, a nas wszystkich narazi na ból i upokorzenie. Ostatnie, czego nam po¬trzeba, to sensacyjny artykuł w "Newsweeku".

- Co robicie z takimi wyjątkami?

Zaśmiał się.

- Nic strasznego. Zrobiłaś się podejrzliwa. Próbujemy im pomóc. Delegujemy jedną lub dwie osoby z grupy, aby sprowadziły zbłąkane owieczki na właściwą drogę. W większości wypadków to załatwia prawę - dodał.

- A w mniej szości?

- W razie problemów wzywamy Silvera. Przyjeżdża do nas z Waszyngtonu i sam przystępuje do działania. Zwylde zgadza się nam pomóc, chyba że właśnie pracuje przy jakimś projekcie.

- Ciekawe. Byłam pewna, że zawsze jest gotów wszystko rzucić. ie jest jednym z twoich kumpli?

- Nie. Szanujemy się nawzajem, ale nie można powiedzieć, by¬śmy byli bliskimi przyjaciółmi.

- Ale należy do twojej grupy?

- Nie, jest taki jak ty. Nie chce rezygnować z niezależności. To nie ja go znalazłem, tylko on mnie, jednak w przeciwieństwie do ciebie Silver chce poznać swoje możliwości. Kiedy go po raz pierwszy spotkałem, był aktywnym członkiem wpływowej grupy intelektu ali ¬stów z uniwersytetu w Georgetown, prowadzącej prywatne badania nad zdolnościami paranormalnymi. Przypadkiem natknął się na jednego z moich mniej zrównoważonych ludzi, który wpadł w psy¬chozę. Silver zadzwonił do mnie i spytat czy wyraziłbym zgodę na to, by się nim zajął. Miałem wątpliwości, ale w końcu przystałem na tę propozycję•

- I udało mu się go wyleczyć?

- Tak. Jim nie jest całkowicie normalny - takich ludzi nie ma - lecz z pewnością nie skończy w wariatkowie. Zabiorę cię na spotkanie z nim, jeśli chcesz.

- Silver zrobił mu pranie mózgu?

- Nie. Umożliwił mu lepsze postrzeganie rzeczywistości. Zadbał o to, by w żaden sposób nie skrzywdzić Jima. Właśnie dlatego mam czyste sumienie, kiedy od czasu do czasu wzywam go na pomoc.

- Na miejscu Jima byłabym nieźle wkurzona.

- Zareagowałabyś inaczej gdyby groził ci obłęd. Jim jest zado¬wolony.

- Może byłby zirytowany, gdyby Silver nie kazał mu okazywać zadowolenia.

- Tego nie wiem. Moja znajomość daru Silvera nie jest aż tak głęboka. Wiem jednak, że jego pomoc jest nieoceniona. Dlatego podałem mu twoje nazwisko, kiedy szukał kogoś do pomocy.

- Zrewanżowałeś mu się za uprzejmość. Moja głowa na srebrnej tacy?

- Chwilowo jest solidnie osadzona na karlal.

- Tak czy owak, dziecko Laury nie żyje.

- Zgadza się, ale odpowiedzialność ponosi Trask, nie Silver. Poza tym bardzo długo zastanawiałem się, czy podawać Silverowi namiary na ciebie. Jestem pewien, że poinformował cię, jak ważne jest poj¬manie Traska, zanim przekaże informacje innemu mocarstwu.

- Tak. Dowiedziałam się też, że Trask zamordował jego brata.

- Przyrodniego brata. Chyba byli sobie bardzo bliscy. Od śmierciDeversa nie jest w stanie myśleć o niczym innym.

Przypomniała sobie lodowatą zajadłość na twarzy Silvera.

- Potrafię w to uwierzyć. - Zastanowiła się. - Obiecał, że nie będzie ... ingerował w moją psychikę. Czy mogę mu wierzyć?

Zawahał się.

- Tak sądzę. Jest trochę nieobliczalny, ale wobec mnie zawsze zachowywał się w porządku.

- Marna pociecha.

- Tylko taką możesz ode mnie usłyszeć. Zresztą, jesteś niezależna. Zawsze kierujesz się własnymi osądami.

- Czy mogę go powstrzymać, jeśli złamie słowo?

- Możesz. Pod warunkiem, że się skoncentrujesz. Musisz wyczuć ingerencję i zablokować mu drogę. Jesteś bardzo silna. To możliwe.

- Wielkie dzięki - mruknęła ironicznie.

- Nie mogę ofiarować ci nic więcej. Jak już nadmieniłem, nie wiem zbyt dużo o jego darze. On o nim nie mówi. Po prostu bierze się do rzeczy i robi swoje. Jednak lepiej byś się czuła, gdybyś spró¬owała mu uwierzyć.

- Czy mam też uwierzyć w to, że w Afganistanie nie ma min

przeciwpiechotnych?

Zachichotał .

- Silver nie jest aż tak niebezpieczny. Mam z nim porozmawiać?

- Czy to coś da?

- Pewnie nie.

- Wobec tego bądź pod telefonem, na wypadek gdybym nie mogła już wytrzymać z Silverem i chciała, byś przysłał mi na pomoc kogoś mnego.

- On jest jedyny w swoim rodzaju. Jeszcze nigdy nie natknąłem się na innego kontrolera. To wyjątkowy człowiek.

- Pod każdym względem. Na razie, Michael. Nie masz pojęcia, jak żałuję, że dałeś mój adres Silverowi.

- Poważnie? Gdybym tego nie zrobił, nigdy nie dowiedziałabyś ię o Trasku. Całe życie walczysz z draniami, którzy wzniecają pożary, a teraz na twojej drodze stanął najgorszy z nich. Nie czujesz przypływu adrenaliny na myśl o tym, że go dopadniesz?

Adrenaliny? Przypomniała sobie odrazę i zgrozę, które ją ogarnęły, gdy wkroczyła w świat Traska. Jeszcze nigdy nie odczuwała takich emocji. Nie, nie miała ochoty przechodzić przez to ponownie, cho¬ciaż wiedziała, że to nieuniknione .

Nie czuła przypływu adrenaliny.

Tylko strach.


5

Trask jechał ulicami Atlanty, kiedy zadzwonił telefon.

- Nie odzywasz się od ponad tygodnia - oznajlnił Ki Ychig. - Nadużywasz mojej cierpliwości.

- Byłem zajęty.

- To już wiem od Dickensa. Zaczyna się denerwować.

- Jego problem. Zobowiązałeś się znaleźć zawodowca, więc oczekuję profesjonalnego zachowania.

- Dickens cieszy się świetną opinią. - Ki Yong zawiesił głos. - Rozumiem, że masz pilne sprawy do załatwienia w Ameryce. Nie możesz mi zarzucić braku woli współpracy. Muszę jednak liczyć się z naciskami ze strony zwierzchników. Chcą mieć Morze Ognia. I to szybko.

- Dostaną•

- Nic nie dostaną, jeśli zginiesz albo trafisz do więzienia. Prowadzisz niebezpieczną grę. Cały czas trzymam rękę na pulsie i do¬ldadam wszelkich starań, żeby zacierać za tobą ślady. Chcę, żebyś cały i zdrowy opuścił Stany Zjednoczone.

Cały i zdrowy? Ki Yong nie dałby złamanego szeląga za zdrowie Traska, gdyby tylko miał już w rękach Morze Ognia. Właśnie dla¬tego podpalacz musiał zachować daleko idącą ostrożność.

- Pomoc Dickensa w zupełności wystarcza. Nie chcę, żeby ktoś się wtrącał w moje sprawy. - I na domiar złego oszukiwał go i ogra¬niczał. - To nie potrwa długo.

- Być może wkrótce stracimy cierpliwość, a cenę uznamy za zbyt wygórowaną•

- Morze Ognia jest warte każdej ceny. Przypomnij sobie pokaz, który urządziłem na tej wyspie na Pacyfiku. O ile pamiętam, byłeś pod wrażeniem. Sam powiedziałeś, że miną lata, zanim na tej spa¬lonej ziemi ponownie pojawi się życie. - Postanowił iść za ciosem. - Nie próbuj blefować. Chcesz tej broni i potrzebujesz jej. Zadzwo¬nię, kiedy będę gotowy do wyjazdu.

Zapadła cisza. Trask wyczuwał niezadowolenie Ki Y onga.

- Byle szybko. Czekamy.

Rozłączył się.

Zadufany w sobie sukinsyn. Trask wsunął telefon do kieszeni kurtki. Ki Yong był uprzejmy i słodki jak miód, kiedy sądził, że uda mu się manipulować Traskiem. Jego złudzenia były krótkotrwałe; a teraz nie krył niezadowolenia, że Trask stawia warunki. Jego spra¬wa. Trask miał władzę i chciał, by wszyscy wokoło spełniali jego zachcianki. Był potężny.

Miał swoje dziecko.

Przypomniał sobie, że poprzedniej nocy jego dziecko niezbyt dob¬rze się spisało. Pomyślał, że to niepokojące. Sądził, że już dopraco¬wał małą antenę, lecz w domu Murphiego zadziałała w sposób niesatysfakcjonujący. Przed przystąpieniem do negocjacji z Ki Yon¬giem z całą pewnością należało wprowadzić do mechanizmu poważ¬ne zmiany konstrukcyjne .

Poza tym Kerry Murphy przeżyła Morze Ognia. Świadomość tego nie dawała mu spokoju. Wcześniej ta kobieta była tylko niewygodna, stwarzała potencjalne zagrożenie, lecz teraz zmieniła się w symbol jego klęski, niepowodzenia jego dziecka. Wzbierał w nim niepoha¬mowany gnIew.

Musiał zachować spokój. Powinien zapanować nad furią, tak jak panował nad Morzem Ognia. Nie potrafił naprawić błędu w szpitalu w Macon, Silver przez cały czas był czujny. Z całą pewnością jednak nadarzą się jeszcze inne okazje.

Do tej pory będzie myślał o Kerry Murphy i wyczekiwał chwili, gdy jego dziecko dokona dzieła zniszczenia.


- Cudownie, że zostawiłaś nam Sama. - Edna uścisnęła Kerry.

- Dzięki niemu dzieci lepiej się poczuły.

- Z pewnością było mu tu dobrze. Dam głowę, że go rozpieściliście.

- Robiliśmy, co w naszej mocy. - Edna się zawahała. - Dziękuję za wszystko, Kerry. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła.

- Trzymasz się? Może chcesz, żebym jeszcze jakoś pomogła?

Edna pokręciła głową.

- Jest Donna, a dzieci ją uwielbiają-. Damy sobie radę. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Może nie wszystko będzie idealnie, ale na pewno coraz lepiej. Nie może być inaczej prawda?

Kerry przytaknęła.

- Jesteś cudowna. Charlie byłby z ciebie dumny. - Zawahała się. A niech tam. - Chodź ze mną na ganek.

- Co?

- Chodź, nie pytaj. - Kerry otworzyła drzwi i wyszła przodem. - Wiem, że to niedobry moment, ale dla dzieci może właśnie idealny. - Wskazała ręką wielkiego mieszańca, przywiązanego do ba¬rierki. - Wabi się Sandy. Nazwałam go tak, bo wygląda jak pies z Annie. Przywiozłam go ze schroniska.

- Pies?

- Pod tą warstwą brudu z pewnością kryje się pies. Poza tym jest przyjacielski i przyzwyczajony do życia w domu ... Chyba. Przyjmij¬my, że to zwierzę stanie się wyzwaniem dla dzieci, które ...

- Sama nie wiem ... - Edna ściągnęła brwi. - Nie jestem pewna ...

- Jeżeli go nie polubisz, za parę dni zadzwoń do mnie, a ja znajdę mu nowy dom. - Szybko pocałowała Ednę w policzek i pospiesznie zeszła z Samem po schodach.

- Wszystko w porządku? - spytał Silver. Siedział za kierownicą auta. - Nie wydaje się zachwycona.

- Sandy to cudowny pies. Edna jest z natury bardzo opiekuńcza, a on z pewnością przekona ją do siebie. Poza tym bardzo niechętnie odbieram Sama dzieciom.

- Głaszcze go - zauważył Silver. - Ostrożnie. Może nie będzie źle.

- Mam nadzieję. - Otarła oczy. Otworzyła tylne drzwi i gestem nakazała Samowi, by wskoczył do samochodu. - Życie jest do kitu. Charlie nie żyje, a jego rodzina cierpi. Już nigdy nie otrząsną się z bólu .

- Ale z czasem będzie im łatwiej.

- Pewnie tak. - Usiadła na fotelu obok kierowcy i zatrzasnęła drzwi. - Staram się w to wierzyć. - Sam przeskoczył na przednie siedzenie i usiłował polizać ją po policzku. - Siadaj, głuptasie - mruknęła, ale pogłaskała go, zanim popatrzyła na Silvera. - Mo¬żemy ruszać.

- Koniec obowiązków? Co robiłaś, kiedy kazałaś mi stanąć przy twoim biurze?

- Musiałam poprosić o pomoc inspektora. Jedno z dzieci w szpi¬talu będzie wypisane w tym tygodniu i wraca pod opiekę babci, a pielęgniarka ma podejrzenia, że mały był dręczony. Chciałam zyskać na czasie, żeby przeprowadzono dochodzenie.

- Chodzi o tego malucha Josha.

Uśmiechnęła się z goryczą.

- Dlaczego jestem zaskoczona, że to wiesz? Uwzględniłeś go na¬wet w tej bajeczce, którą dla mnie ułożyłeś. - Niecierpliwie machnꬳa ręką, kiedy zaczął mówić. - Przygotowałeś wszystko do podróży? - Jakżebym śmiał o czymś zapomnieć. - Zjechał z krawężnika.

- Awionetka czeka na Hartsfield. Założyłem, że chcesz polecieć z psem w kabinie.

Skinęła głową .

- Sam nie lubi klatek. Pewnie przypominają mu schronisko.

- Muszę przyznać, że jest niesłychanie wrażliwy. - Silver zerknął na psa. - No cóż, szczęśliwy pies jest czasem równie dobry jak mądry pies.

- On jest mądry ... czasami. Zwykle wtedy, gdy w grę wchodzi jedzenie. - Wyciągnęła telefon. - Powiem szefowi, że biorę sobie kilka tygodni urlopu. - Skrzywiła się. - Nie przypadnie mu to do gustu - ostatnio spędziłam sporo czasu z Edną i dzieciakami.

- Już mówiłem Travisowi, żeby zadzwonił do Waszyngtonu i po¬prosił stosowne osoby o ułatwienie ci pracy. - Zerknął na nią pytają¬co. - Jak tam twój brat i szwagierka?

- Jako tako. Skoro już pociągasz za sznurki, może znajdziesz ja¬kieś przyzwoite lokum, do którego Jason mógłby zabrać Laurę, kiedy wypiszą ją ze szpitala?

- Nie ma problemu. Doszedłem do wniosku, że hotel z pełną obsługą byłby najlepszy na pierwszy tydzień, a potem wynajęlibyśmy im mieszkanie. W porządku?

Skinęła głową.

- O wszystkim pomyślałeś.

- Muszę dbać o twoją równowagę psychiczną. Z pewnością nie uwierzysz, kiedy powiem, że poza tym chciałem zapewnić im spokój i wygodę. - Uśmiechnął się ironicznie. - W końcu jestem potworny.

- Zabolało cię to?

- Może. - Zastanowił się. - Chyba tak. Przyzwyczaiłem się, ale czasami jedno słowo albo wyjątkowo złośliwy atak pokonują mój system obronny.

Milczała przez chwilę.

- Nie możesz winić innych.za to, że nie lubią, gdy grzebiesz im w umysłach. To wyjątkowo ohydne naruszenie cudzej prywatności.

- Nikogo nie winię. Sam bym tego nie zniósł - wyjaśnił zmę¬czonym głosem. - Wydaje ci się, że czerpię z tego przyjemność? Nie masz pojęcia, jakie brudy ludzie ukrywają przed światem. Umysły niektórych osób przypominają doły ldoaczne.

- Wobec tego trzymaj się z dala od mojego mózgu. U śmiechnął się.

- Twój umysł jest wyjątkowo czysty, jeśli nie liczyć kilku stłu¬mionych pragnień i fantazji seksualnych. Poza tym nie mam do niego zastrzeżeń. Kontrolowanie cię to przez większość czasu wręcz przyjemność. Jedyny problem stanowią koszmary nocne oraz barie¬ry, za którymi się ukrywasz, gdy myślisz o śmierci matki. Zupełnie jakbyś na przemian ujeżdżała tornado i zamykała się w trumnie. - Spojrzał na nią uważnie. - Potrafię sobie wyobrazić,' jak to jest być tobą. Powinnaś była przyjąć pomoc Travisa. Dzięki niemu prze¬jęłabyś kontrolę nad tym, co ci chodzi po głowie.

- Nie obchodzi mnie twoja opinia i nie szukam niczyjego wsparCIa.

- Przyzwolenie na odrobinę pomocy przy nauce stania na własnych nogach nie jest słabością.

- Mówisz z własnego doświadczenia? Skrzywił się.

- Celny strzał. Byłem zbyt pokręcony i uparty, żeby przyjąć czyjąś pomoc. Powinnaś jednak robić to, co mówię, a nie kierować się moim postępowaniem. To zdrowsze. Życie byłoby dla mnie o wiele prostsze, gdybym na samym początku natknął się na jakiegoś Mi¬chaela Travisa.

- Powiedział mi, że nie jesteś członkiem jego grupy.

Pokręcił głową.

-Jedyne, co mnie łączy z Travisem i jego przyjaciółmi to fakt, że otrzymałem dar w taki sam sposób, jak oni. Mając trzynaście lat, uczestniczyłem w wypadku drogowym i przez prawie rok leżałem pogrążony w śpiączce.Kiedy odzyskałem świadomość, przez dłuższy czas wszyscy uważali, że jestem zupełnie normalny. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Coś mi się polaęciło w głowie, ale nikogo nie informowałem, że wsysają mnie cudze umysły. Byłem pewien, że mi odbija, dlatego korzystałem z życia, ile wlezie, zanim zamkną mnie u czubków. Rodzice za bardzo skupili się na promowaniu kariery politycznej mojego brata Cama, więc nie zwracali na mnie uwagi i robiłem, co chciałem.A mnie interesowały wtedy wyłącznie wybryki. Jeśli nie mogłem się przyłączyć do jakiegoś wygłupu, sam wymyślałem inny.-Westchnął.- Klasyczna czarna owca.

- Michael powiedział, że ty i brat byliście sobie bliscy. Dziwne, że nic nie zrobił.

- Próbował. Zawsze się starał, ale ja go lekceważyłem. W końcu znużyło mnie sianie zamętu w sąsiedztwie i postanowiłem wypłynąć na szerokie wody. Ruszyłem w świat. Koniec końców trafiłem do Tangeru i tam zacząłem myśleć o powrocie do domu, by zgłosić się do miejscowego wariatkowa.

- Co cię powstrzymało?

- Ego. Uznałem, że nie mogę być czubkiem tylko dlatego, że wsysają mnie cudze umysły, skoro pod każdym innym względem jestem całkiem normalny. Tak więc poświęciłem pół roku na eks¬perymenty, by sprawdzić, czy rzeczywiście mi odbiło, czy też dys¬ponuję autentycznymi zdolnościami parapsychicznymi. To było na¬prawdę interesujące półrocze. Miałem szczęście, że nie wpadłem w psychozę. Zdziwiłabyś się, ile odrażających, wykoślawionych umysłów krąży po ulicach. Osobiście zagłębiałem się tylko w nie¬które. Czasami udawało mi się przetrwać jedynie dlatego, że prze¬kształcałem ich rzeczywistość w fantazję, a następnie ją modyfiko¬wałem. Inaczej nie potrafiłbym się wyrwać z pułapki ich mózgów.

- Podobnie postąpiłeś ze mną.

Przytaknął.

- Z tym że ich fantazje były o wiele brudniejsze i bardziej złożo¬ne. Nie sądziłem, że to element mojego daru, niemniej musiałem zostać ekspertem z czystej konieczności.

- Co się zdarzyło po upływie tych sześciu miesięcy? Zwlekał z udzieleniem odpowiedzi.

- Zaciekawiłaś się. Usiłujesz znaleźć na mnie haka?

- Próbuję się jakoś bronić. Nie chcę cię karać, nie ma talziej potrzeby. Zresztą możesz mi się przydać podczas poszulziwań Traska.

- Ulżyło mi. - Wjechał na parlzing przy lotnisku. - Nie mam nic przeciwko ujawnianiu szczegółów z przeszłości, jeśli dzięlzi temu czujesz się bezpieczniej. Co chcesz wiedzieć? Ach tak, pytałaś, co robiłem po pół roku naulzi mojego rzemiosła.

- Rzemiosła?

- Rzemiosła, daru, umiejętności. Wszystko jedno. Postanowiłem, że muszę nauczyć się samokontroli i opanować szaleństwo, bo w prze¬ciwnym wypadku ogarnie ono mój umysł. Zacząłem szukać stowarzyszeń zrzeszających ludzi o zdolnościach paranormalnych. Interesowa¬łem się też uniwersyteckimi programami badawczymi, które mogły mnie czegoś nauczyć. Musiałem postępować wyjątkowo ostrożnie, by pozostać niezauważonym. W trakcie poszukiwań natknąłem się na Michaela i Melissę Travisów. Nie byli szarlatanami i sprawiali wrażenie uczciwych, zauważyłem jednak, że nie współpracował z nimi nikt o umiejętnościach zbliżonych do moich. Uznałem więc, że nie na wiele mi się przydadzą. Wiązałem pewne nadzieje z rosyjskim progra¬mem rządowym, lecz i on nie spełniał moich oczekiwań. Tak więc nie udawało mi się znaleźć żadnego stowarzyszenia ani programu badawczego, w którym napotkałbym kogoś podobnego do mnie.

- W to nietrudno uwierzyć - mruknęła zgryźliwie.

- Postanowiłem więc radzić sobie sam. Dołączyłem do zespołu naukowców z uniwersytetu Georgetown interesujących się zagad¬nieniami paranormalnymi i znalazłem tam niszę dla siebie.

- Co to za nisza?

Uśmiechnął się.

- Zajmowałem się wszystkim, począwszy od szpiegostwa, poprzez wspieranie Urzędu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a skończywszy na współpracy z miejscowymi szpitalami psychiatrycznymi.

Uniosła brwi.

- Coś podobnego - prawdziwy bohater-filantrop.

- Broń Boże. Po prostu się uczyłem i rozwijałem umiejętności,. żebym to ja nad nimi panował, a nie one nade mną. Nigdy nie chciałem czuć się tak bezbronny, jak w pierwszych miesiącach po wyjściu ze śpiączki. - Popatrzył jej w oczy. - Chyba potrafisz zro¬zumieć, co czułem.

Potrafiła, ale nie chciała się przyznawać do żadnego polaewień¬stwa z tym człowiekiem.

- Nie wiedziałam, co się dzieje, niemniej nigdy nie przyszło mi do głowy, że wariuję. Po prostu uznałam, że muszę zapanować nad tym, co wyczynia mój umysł.

- Cóż, nasze dary są nieco odmienne. Twój pojawiał się i znikał bez określonego schematu. Ja nie potrafiłem się pozbyć swojego. Musiałem mu stawiać czoło każdego dnia. Zanim zrozumiałem, jak go kontrolować, nie mogłem przewidzieć, do czyjego umysłu zostanę wessany.

Usiłowała sobie wyobrazić, jak to jest, i przeszył ją dreszcz zgrozy.

Chryste, ledwie posmakowała tego, przez co musiał przechodzić z Traskiem, a wystarczyło to za nasienie, z którego wykiełkowały jej koszmary.

- Tak, różnią się od siebie - przyznała. Dobry Boże, zaczynała mu współczuć, a to byłby niewiarygodny błąd. Chyba każdy za¬sługiwał na współczucie bardziej niż Brad Silver. Stawił czoło swoim problemom i znalazł sposób, by je rozwiązać, lecz to nie uspra¬wiedliwiało naruszania jej prywatności. - Ale ja ciebie w nic nie wsysałam.

- Fakt. - Zatrzymał samochód i otworzył drzwi. - Jesteś ofiarą, a ja niegodziwcem. Nie oczekuję, że mi wybaczysz.

- I dobrze. - Wyskoczyła z auta i wypuściła Sama z tylnego sie¬dzenia. - Bo nie zamierzam stosować wobec ciebie taryfy ulgowej. - Ruszyła w kierunku terminalu. - Chodź, Sam.

- Tak sobie pomyślałem. Czy Sam dobrze znosi podróże lotnicze?

- Nie mam zielonego pojęcia. Jeszcze nigdy nie latał samolotem. - Zerknęła na Silvera, a w jej oku pojawił się złośliwy błysk. - Ale od czasu do czasu cierpi na chorobę lokomocyjną.


- To twój dom? - Kerry patrzyła na budowlę, wspartą od frontu na białych kolumnach. Była tak samo zdumiona jak przed chwilą, gdy mijali żeliwną bramę, odgradzającą posiadłość Oakbrook od reszty świata. - Jestem zaskoczona. Nie pasuje do ciebie.

- Skąd możesz wiedzieć? - Otworzył drzwi samochodu i pomógł jej wysiąść. - W twoich oczach nie wyglądam na mężczyznę pokroju Rhetta Butlera?

- Nie.

- To dobrze, bo taki nie jestem. Odziedziczyłem Oakbrook po Camie. On pasował j ak ulał do otoczenia rodem ze starego Południa. Ale trzeba też przyznać, że odnajdywał się właściwie w każdym miejscu. Tacy ludzie jak on ... - Urwał i odchrząknął. - Był po prostu świetnym facetem.

A Silver z całą pewnością go uwielbiał.

- Przykro mi .

- Tak, mnie też. - Wszedł po schodkach. - Próbował zrobić ze mnie innego człowieka. Uważał, że tak będzie dla mnie bezpieczniej. - Uśmiechnął się z goryczą. - Mylił się, prawda?

- Chyba tak.

- Zamierzał poprosić mnie o pomoc przy poszukiwaniu Traska. Kilka razy próbował się ze mną spotkać, ale ja wciąż go zwodzi¬łem. Miałem za dużo zajęć. Kiedy w końcu przyszedłem, trafiłem na wieczór, podczas którego Trask postanowił spalić Cama na węgiel.

- Przecież nie wiedziałeś, że grozi mu niebezpieczeństwo. To nie twoja wina.

- Nie zgrywam męczennika. Żałuję tylko ... Witaj, George - zwró¬cił się do wysokiego, elegancko ubranego mężczyzny, który otworzył drzwi wejściowe. - Jak się miewasz?

- Nudzę się. - Kamerdyner popatrzył na Silvera zrezygnowanym wzrokiem. - Mają państwo bagaż?

- Tak. - Silver wręczył mu lduczyki do samochodu. - Kerry, to jest George Tarwick. George, pani Murphy. George pracował dla Cama, a ja okazałem się dla niego nieopisanym rozczarowaniem.

- Nie tyle rozczarowaniem - George uśmiechnął się bez prze¬konania - co raczej wyzwaniem. Kiedy tylko dajesz mi okazję. Jak się pani miewa? Bardzo mi miło, że zatrzyma się pani w naszych progach. - Zszedł do samochodu. - Gdybyś zechciał zaprowadzić panią Murphy do biblioteki, za moment podałbym tam przekąski. - Tak jest. - Silver wziął Kerry pod rękę. - Chodź, Kerry. Otrzy¬maliśmywyraźne wskazówki. Nie możemy narażać się George'owi. Wie, jak postawić na swoim.

- Bezwzględnie - mruknął George.

Pod drzwiami wejściowymi Kerry odwróciła się, by ponownie rzucić okiem na służącego. George Tarwick schodził po schodach prężnym krokiem, niepasującym do pełnego godności sposobu by¬cia. Z początku Kerry odniosła wrażenie, że służący jest po czter¬dziestce, lecz taki krok i stłumiona energia wskazywały na młod¬szego mężczyznę. Trzydziestolatek? Skronie miał lekko przypró¬szone siwizną, a brązowe oczy iskrzyły się, zdradzając inteligencję oraz humor.

- Nie przypomina Jeevesa - zauważyła.

- Ani trochę. Zanim zdecydował się na obecną posadę, przez dwa lata pracował dla wywiadu. Ma czarny pas, kiedyś był koman¬dosem i jest wyśmienitym strzelcem.

- Co takiego?

- Istnieje wiele dyskretnie funkcjonujących organizacji, które umożliwiają zatrudnienie służących, będących w rzeczywistości członkami ochrony osobistej. Cztery lata temu namówiłem Cama na wynajęcie takiego goryla. Uznałem, że ochrona nie zaszkodzi. Mój brat był osobą publiczną, a po świecie kręci się mnóstwo świ¬rów ... - Uśmiechnął się smutno. - George nie potrafił jednak po¬wstrzymać Traska. Żaden z nas nie miał szans. Staliśmy bezradnie i patrzyliśmy, jak Cam ginie w płomieniach.

- Jak do tego doszło?

- Trask zainstalował mechanizm zapalający w limuzynie. Samochód automatycznie się zablokował, aby Cam i jego żona nie mogli uciec, a następnie Trask uruchomił Morze Ognia. Ten żar. .. Spło¬nęli żywcem, zanim otworzyliśmy drzwi pojazdu.

- Chryste.

- Przez ostatnie miesiące lepiej poznałem George' a. Mamy ze sobą coś wspólnego: ldęskę. I obaj nie potrafimy się z nią pogodzić. - Znalazłeś dowody na to, że Trask przebywał tutaj w chwili tragedii?

Silver pokręcił głową.

- Posiadłość była wówczas kontrolowana przez pracowników służb wywiadowczych. Cam nie był pierwszą ofiarą, a prezydent nie życzył sobie następnych "incydentów". Niestety, żadnych śladów nie wykryto.

- Idę o zakład, że tu był. Może niezbyt blisko, ale za bardzo lubi to, co robi, by zastawić pułapkę i zwyczajnie odejść. - Z roztarg¬nieniem pogłaskała Sama po łbie. - Twój brat był trudnym celem . Trask z pewnością chciał widzieć, jak jego dziecko pokonuje wroga.

- Jego dziecko. - Silver skrzywił się z obrzydzeniem. - Za każdym razem, kiedy wypowiadasz to słowo, zbiera mi się na wymioty. To ... obrzydliwe.

- Niewątpliwie, ale przecież z pewnością miałeś styczność z nie¬jednym obrzydlistwem.

- Nie wiązały się z kimś, na kim mi zależało. - Otworzył drzwi do biblioteki. - W tej sprawie nie sprawdzają się żadne z moich barier. Chyba nie jestem tak twardy, jak zakładałem.

Pomyślała, że Silver jest wystarczająco twardy. Nie chciała zastanawiać się nad jego słabościami.

- Trask nie zostawił żadnych śladów w innych miej scach zbrodni? Znowu pokręcił głową•

- Powiedziałaś, że znajdował się w odległości jednej przecznicy od domu twojego brata?

- Tak, ale miał trudności z kontrolowaniem ognia. Znasz zasięg Morza Ognia?

- Teoretycznie wystarczy mały nadajnik, żeby kierować pożarem z odległości jednego kilometra. Mocniejszy nadajnik umożliwia od¬dalenie się operatora na odległość dwóch do trzech kilometrów. Chyba że Trask go przerobił.

- To niewykluczone. - Wzruszyła ramionami. - Niemniej i tak uważam, że on lubi oglądać swoje dzieło. To go łączy z innymi piromanami, z którymi miałam do czynienia. Nic nie może się równać z obserwowaniem pożaru, wąchaniem dymu. - Oblizała wargi. - Jeśli będzie przy następnym podpaleniu, powinnam go wykryć.

- N a to liczę.

- Tak jest. Spędziłeś wiele miesięcy na obserwowaniu mnie. Pewnie byłbyś potwornie rozczarowany, gdybym cię zawiodła.

- Wygadana jesteś. - Zastanowił się. - Nie zawiedziesz mnie. Jak dotąd, znakomicie dajesz sobie radę. Nie byłem pewien, czy uda ci się nawiązać kontakt przy pierwszych spotkaniach.

- To miało związek z osobami, na których mi zależy. Być może mówimy o pojedynczym wypadktl.

- Sama w to nie wierzysz. - Popatrzył jej głęboko w oczy. - Myś¬lisz, że przeniknęłaś jego umysł i że zrobisz to ponownie. Jak właś¬ciwie funkcjonuje twój dar? Czy zdarza ci się nawiązać kontakt przed zdarzeniem?

Pokręciła głową.

- Raz czy dwa miałam wizję, kiedy trwał pożar. Zazwyczaj jednak obrazy pojawiają się w moim umyśle podczas badania miejsca zbrodni. - Umillda, lecz po chwili mówiła dalej: - Tym razem jednak po raz pierwszy czułam ... że biorę w tym udział. Zupełnie jakbym sama była Traskiem.

- Witamy w klubie.

Zadrżała.

- Mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy.

- Ja też. Takich przeżyć nie życzyłbym najgorszemu wrogowi.

- Slazywił się. - Poprawka: życzę ich Traskowi.

- Herbata - oznajmił od progu George, wnosząc srebrną tacę.

- I kanapki. Damy lubią herbatę.

- Naprawdę? - Silver spojrzał na Kerry. - Lubisz herbatę?

- Tak.

- Nie zauważyłem jej w twojej kuchni.

- A ja nie zauważyłam twojej szklanej kuli. - Uśmiechnęła się do George'a. - Ceremonię parzenia herbaty lubię bardziej niż sam napój.

- A nie mówiłem? - zwrócił się do Silvera George. - Damy z na¬:ury rzeczy cenią finezję i szlachetność herbaty. Zaniosłem pani bagaże do pokoju gościnnego na samej górze.

- Kerry.

Wzdrygnął się.

- Nie chcę być nieuprzejmy, lecz zwracanie się do pani po imieniu zaburzyłoby moje wyczucie tego, co wypada. Ustalmy, że akceptuję pani demokratyczne przekonania, i zakończmy już tę sprawę. - Zerknął na Sama. - Czy mogę wyprowadzić zwierzę i podać mu wodę?

- Ma na imię Sam - wyjaśniła Kerry, przekazując smycz. - I chyba chciałby coś zjeść .

- To możliwe - mruknął Silver. - Zwymiotował w samolocie.

- Będę miał to na względzie - zapowiedział George, wychodząc z Samem z pokoju. - Z pewnością dam mu coś leldzostrawnego.

Kerry patrzyła za nim oszołomiona.

- Jesteś pewien, że był komandosem?

- Ależ jak najbardziej. Przeszkolono go jednak także w zajmowaniu się domem. Ma silnie zakorzenione przekonania w kwestii tego, co i jak należy robić, bez względu na to, czy chodzi o wy¬strzeliwanie rakiety ziemia-powietrze, czy też o podawanie uroczy¬stej kolacji.

- Ciekawe. - Wypiła łyk herbaty. - Dziwne, że wciąż jest z tobą. Można by założyć, że nie zasłużyłeś na jego usługi.

- Bo jestem nieokrzesany? Ma nadzieję mnie zmienić.

- Ale to nie wszystko?

- Nie. Pragnie być w pobliżu, gdy dopadniemy Traska. Jak wspomniałem, nie znosi porażek.

- Co on o tobie wie?

- Tylko tyle, że jestem ekscentrykiem i studiowałem hydrostatykę na uniwersytecie. - Sięgnął po filiżankę i natychmiast się skrzywił.

- Zrobił to celowo. Dobrze wie, że nie znoszę herbaty.

Uśmiechnęła się.

- Wiesz co, zaczynam lubić George'a.


Pokój w którym ją ulokowano, był wielkości całej sali w remizie.

W pomieszczeniu dominowały kolory błękitny i brzoskwiniowy. Wystrój i kolorystyka wnętrza świadczyły o wstrzemięźliwej elegan• cji, rzecz jasna kłócącej się z opinią Kerry na temat Silvera.

- Masz rację - przyznał Silver. - Lubię ciepłe barwy i praktyczne meble.

- Oraz Gwyneth Paltrow - mruknęła. W następnej chwili ze¬sztywniała. - Szpiegowałeś?

- Nie. Powiedziałem ci, że nic ci z mojej strony nie grozi. Zważy¬wszy jednak na to, jak dobrze cię znam, nietrudno się domyślić, co ci chodzi po głowie. - Ruchem głowy wskazał dzwonek na stole. - Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. Poproszę George'a, żeby za jakąś godzinę przyniósł ci kolację. Teraz zadzwoń do brata i odpręż się. Weź długi prysznic, niech rozluźni twoje zesztywniałe mięśnie. Zapewne potrzebujesz czasu, żeby się przystosować. Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie.

Rzeczywiście, potrzebowała czasu, by ochłonąć, lecz nie zamierza¬ła go o tym informować. Wtajemniczanie go w swoje procesy myś¬lowe byłoby dla niej niemal równie niemożliwe do zaakceptowania, jak wyrażenie zgody na to, by grzebał w jej umyśle.

- A co ty będziesz robił?

- Muszę zadzwonić do kilku osób.

- Do Travisa ?

- Nie tylko. - Uśmiechnął się. - Moje życie nie obraca się wokół Traska. To jedynie pozory.

Powróciła myślami do ich pierwszego spotkania.

- Gillen? To z tym mężczyzną rozmawiałeś, kiedy tamtego wieczoru weszłam do kuchni.

Wydawał się zaskoczony.

- Masz dobrą pamięć. Nie sądziłem, że interesowało cię cokolwiek poza śmiercią Charliego.

- Och, nietrudno cię przejrzeć. Kim jest Gillen?

- Moją aktualną zmorą. Ale nie zawracaj sobie tym głowy.

Najwyraźniej nie zamierzał jej wtajemniczać w swoje sprawy.

- A kiedy porozmawiamy o potencj alnych celach Traska ?

- Wkrótce. - Odwrócił się. - Wzięłaś ze sobą tylko jedną torbę. Jeśli potrzebujesz ubrań, daj znać George'owi, przyniesie z okolicz¬nych sklepów wszystko, co zechcesz.

- Wystarczy mi to, co mam. Nie zamierzam przebierać się do kolacji. - Ruszyła do łazienki. - Choć zapewne tego oczekiwałby George.

Dwie minuty później brała ciepły prysznic, mamrocząc przeldeństwa pod nosem. Silver miał rację. Faktycznie zesztywrIiały jej mięśnie, prysznic ją odprężał. To bardzo irytujące, że tak wiele o niej wiedział.

Dlaczego jednak była taka pewna, że nie skłamał, gdy twierdził, że nie zagląda do jej umysłu? Chyba powinna się denerwować, lecz czuła się spokojna. Wierzyła mu. Instynkt? Cokolwiek to było, mu¬siała się z tym pogodzić. Nie mogła ciągle wątpić we własne uczucia. Musiała wierzyć, że jest na tyle silna, by wiedzieć, kiedy on narusza jej prywatność. W przeciwnym wypadlm ich partnerstwo zmieni się w jeszcze jeden koszmar.

Koszmar.

Odetchnęła głęboko na samą myśl. Poprzedniej nocy spała spokoj¬nie, po raz pierwszy od pożaru. Wcześniej Silver zapewnił ją, że nie będzie śniła o śmierci matki. Wówczas mu nie uwierzyła, lecz nie miała okazji zweryfikować prawdziwości jego słów. Trask zadbał o to, by jej sen o pożarze stał się rzeczywistością.

Zamknęła oczy. Boże, modliła się, żeby tej nocy nic jej się nie przyśniło. Miała tak napięte nerwy, że była bliska załamania. Nie

mogła do tego dopuścić. W ostatnich latach wielokrotnie przeżywała cyldiczne nawroty koszmarów. Da sobie radę. Powinna przestać się nad sobą rozczulać. Pora wyjść spod prysznica, zjeść coś i zadzwonić do Jasona.

Koszmarami będzie się martwiła później.


- Przyniosłem pani befsztyk, sałatkę i budyń cytrynowy - oznaj¬mił George, kiedy otworzyła drzwi na jego pukanie. - Potrawy sycą¬ce, w umiarkowanych ilościach. - Wszedł do pokoju i postawił tacę na biurku przy ścianie. - Sugeruję, żeby pani to zjadła, gdyż nawet nie tknęła pani kanapek, które przyniosłem wraz z herbatą.

- Nie byłam głodna. - Dobry Boże, zrobiło jej się głupio. Pomyś¬lała, że to niedorzeczne. - Gdzie Sam?

- Zostawiłem go w kuchni, bawił się z synem kucharki. Naj¬wyraźniej przypadli sobie do gustu. - Nalał kawy do filiżankI. - Ten pies uwielbia dzieci.

- Tak, co tydzień odwiedza oddział pediatryczny w szpitalu. Maluchy są nim zachwycone.

- To dobrze, bo z pewnością nie robi wrażenia sprawnością i koor¬dynacją. Kiedy nalewałem mu wody do miski, omal mnie nie prze¬wrócił.

- Jest trochę niezgrabny.

- I porozlewał wodę po całej podłodze.

- Bałaganiarz z niego. - Uniosła brodę. - Jeśli panu przeszkadza, proszę go przyprowadzić tutaj.

- Niech sobie biega, gdzie chce. Kucharka już go pokochała.

- George uśmiechnął się do niej. - Nie spodziewałem się tego. Brad wspomniał, że to pies pożarniczy.

- Mówi pan Silverowi po imiemu. Nie sądzi pan, że to niestosowne?

- Naturalnie. Ale on zwyciężył w pojedynku, więc musiałem się podporządkować.

- W pojedynku?

- Karate. Zirytowała go moja uprzejmość i kazał mi przestać. Kiedy wyraziłem dezaprobatę, oświadczył, że jeśli pokonam go dwa na trzy razy, da za wygraną. - Kamerdyner polaęcił głową. - Zwy¬ciężyłem tylko raz. Ale przygotowuję się już do następnego starcia.

- Wspomniał, że ma pan czarny pas.

Służący znieruchomiał.

- Czy musi pani wypominać mi moje upokorzenie? Tak, powi¬nienem był go pokonać. Zaskoczył mnie. Pan Cam powiedział mi, że Brad jest członkiem grupy intelektualistów uniwersyteckich, a in¬teresują go zagadnienia hydrostatyki. Cokolwiek znaczy to słowo. - Skrzywił się. - Takiej sprawności nie wynosi się z uczelni. Zdobył doświadczenie na ulicy i naprawdę świetnie walczy. Na dodatek w razie potrzeby nie waha się przed nieczystymi chwytami, jeśli dadzą mu one przewagę.

- W rozmowie ze mną wspomniał, że sporo jeździł po świecie i jest kimś w rodzaju czarnej owcy w rodzinie.

- Z całą pewnością ani trochę nie przypomina pana Cama. - George wysunął krzesło, żeby Kerry mogła wygodnie usiąść. - Pan Cam nie miałby nic przeciwko temu, żebym postępował tak, jak uważam za stosowne. Zawsze pozwalał ludziom żyć tak, jak sami tego chcą.

- Nawet bratu?

Pokręcił głową.

- W tym wypadku w grę wchodziła braterska miłość. Trudno przyglądać się bezczynnie, kiedy ktoś podąża ścieżką prowadzącą prosto ku przepaści.

- Uczestnictwo w grupie intelektualistów to coś złego?

- Sam nie wiem. Powiem tylko, że pan Cam zawsze martwił się oBrada.

U śmiechnęła się.

- Wypowiada pan to imię tak, jakby stało panu kością w gardle.

- Rzeczywiście tak czuję. - Podszedł do drzwi. - Wlaótce jednak pewnie nie będę już musiał go powtarzać. Od teraz zamierzam dodawać "sir" zawsze, kiedy to będzie możliwe. Nigdy nie zobowią¬zywałem się do rezygnacji z tego tytułu. - Otworzył drzwi. - Za trzy kwadranse wrócę po tacę. Mam nadzieję, że tym razem pani coś zje. Dbanie o tego labradora z pewnością kosztuje panią wiele energii.

- Dzięki niemu zachowuję sprawność. Może pan go przyprowa¬dzić, kiedy przyjdzie pan po naczynia.

- Zamierzałem to zrobić. Kucharka lubi Sama, ale wątpię, czy spodobają jej się jego porządki w kuchni.

Kerry uśmiechała się, gdy kamerdyner zamykał za sobą drzwi.

George był dziwny, ale go polubiła. Cholera, po świecie krążyło wy¬starczająco wielu konformistów. To miło, że od czasu do czasu moż¬na napotkać kogoś, kto podąża inną drogą i ustala własne zasady.

Tak jak Brad Silver.

Ta myśl przyszła jej do głowy, lecz Kerry natychmiast ją odpędziła.

Silver mógł sobie kroczyć inną ścieżką i ustalać zasady, ale w wy¬branej przez niego drodze życiowej nie było nic miłego.

A może to droga wybrała Silvera? Właściwie miał równie ogra¬niczone możliwości podjęcia decyzji jak Kerry, a jego doświadczenia były jeszcze bardziej wstrząsające. Musiał się z tym borykać codzien¬nie, nie tylko od czasu do czasu. Czy naprawdę mogła go winić za to, że usiłuje jakoś żyć?

Jezu, zaczynała mu współczuć.

Ta świadomość sprawiła, że przeszył ją dreszcz. To się nie może zdarzyć. Musiała wypracować sposób na życzliwą współpracę z nim, ale w żadnym razie nie powinna mu współczuć. Był zbyt potężny, a takiej sile nie mogła ufać.

Tymczasem George nie stanowił zagrożenia. Jego odmienność była dziwna i zabawna, nie groźna. Usiadła przy biurku i podniosła srebr¬ną pokrywkę. Befsztyk wyglądał apetycznie. Gdyby go nie zjadła, choćby częściowo, z pewnością dostałoby się jej od George'a.

Zresztą niewylduczone, że jedzenie wprawi ją w senność. Tej nocy zamierzała spać tak głęboko, jak to możliwe.

Głęboko i - daj Boże - bez żadnych snów.


6

Płonące mięso. Płonące mięso. Odsunąć. Odsunąć.

Nie dawała rady. Wciągaj ją w ogień.

Wrzasnęła!

- Obudź się. - Ktoś nią potrząsnął. - Na litość Boską, obudź się.

Silver.

Płomienie ... smród ... płonącego mięsa ...

- Nie! Nie wrócisz tam! Otwórz oczy. Natychmiast!

Jej powieki gwałtownie się uniosły i ujrzała przed sobą twarz Silve¬ra, spiętą, zaniepokojoną, oddaloną może o trzydzieści centymetrów.

Odetchnął z ulgą.

- Tak lepiej. Nie zamykaj oczu. Koniec z płomieniami. - Wyciąg¬nął ją z łóżka. - Idziemy na dół i napijemy się kawy. Gdzie masz szlafrok? - Dostrzegł go na łóżku i narzucił jej na ramiona. - Chodź. Idź powoli i mów do mnie. Co George przyniósł na kolację?

Usiłowała zebrać myśli, które nikły w gęstych Idębach dymu .

- Sałatkę.

- Co jeszcze?

- Mięso.

Schodzili po schodach.

- Jakie mięso?

Jakie to ma znaczenie? Dym. Spalenizna.

- To istotne. Pomyśl.

Jego słowa strzelały jak bat, przecinając powietrze niczym miecz.

- Befsztyk.

- Dobrze. Gdzie teraz jesteś?

Już lepiej. Dym się rozwiewał.

- Na schodach. W domu twojego brata. Nie, to teraz twój dom, prawda?

- Prawda.

- To takie smutne. Twój brat ... ogień. - Zgięła się wpół, kiedy nagle przeszył ją ból. - Nie czuję. To na nic, skoro nic nie czuję. Za daleko.

- Chryste. - Dźwignął ją i zniósł ze schodów. - Już dłużej nie wytrzymam. Wchodzę. Tylko na chwilę, wejdę i wyjdę,obiecuję•

Ból zanika. Dym się rozwiewa.

Byli w bibliotece. Silver siedział na wielkim skórzanym fotelu przed kominkiem, kołysząc ją na kolanach, jakby była dzieckiem.

- Budzisz się. Nic nie może cię skrzywdzić. Wkrótce to sobie uświadomisz. Posiedzimy tu, a ty mi powiesz, kiedy będziesz miała ochotę wstać i pójść do kuchni na kawę.

Nie ma dymu. Nie ma bólu.

Ciepło. Moc. Korzenny zapach. Płyn po goleniu.

- Już dobrze. - Głaskał ją po włosach. - Odpręż się. Nic się nie stanie. Wróć do mnie. Chcesz tego, prawda?

Sennie skinęła głową. Tuż przy uchu słyszała bicie jego serca.

- Teraz oczyść myśli. Nie ma dymu. Nie ma bólu. Wszystko znikło. Wychodzę.

Dziwnie. Pusto. Spokojnie. Rzeczywistość.

Dobry Boże!

Wyprostowała się na jego kolanach.

- Cholera! - Skoczyła na równe nogi.

- Niespecjalnie życzliwe przyjęcie, zważywszy, że przed chwilą pomogłem ci w trudnej sytuacji. - Podtrzymał ją. - Lepiej się czujesz?

- Nie, psiakrew, znowu to zrobiłeś!

Zmarszczył brwi.

- Przyznaję się do winy. Weź jednak pod uwagę ... Cierpiałaś. Co innego mogłem zrobić, do licha ciężltiego?

- To, co zrobiłby każdy normalny człowiek.

- Nie poskutkowało. Nie mogłem nieść ... Nie było aż tak źle. Psiakrew, powiedziałem ci, co zamierzam zrobić. A ty byłaś choler¬nie zadowolona, że jestem w środku. Więc nie wciskaj mi głupot.

- Ale ja wcale nie chciałam, żebyś ... - Urwała i odetchnęła głębo¬ko. Powinna przestać okłamywać jego i siebie. Miał rację. Była mu wdzięczna za powstrzymanie tego potwornego bólu.

- Niech będzie. To niezupełnie twoja wina.

- Jeszcze nigdy nie słyszałem, by ktoś tak niechętnie przyznawał się do błędu. - Wstał. - Ale niech będzie. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Chodźmy na tę kawę.

- Nie potrzebuję kawy.

- Ale ja chętnie się napiję. Zafundowałaś mi dzisiaj małe piekiełko. Potrzebuję drinka albo kofeiny, a chyba lepiej będzie, jeśli za¬chowam trzeźwy umysł.

Wyszła za nim z bibliotelti i ruszyła korytarzem. Bosymi stopami dreptała po zimnym marmurze - dopiero chłód uświadomił jej że nie włożyła butów i ma na sobie brązowy aksamitny szlafrok.

- Znowu cię obudziłam?

- No tak. Można tak powiedzieć. Nagle poczułem, że coś mnie wciąga do piekła i rzuca w płomienie oraz opary siarki. Potem nie byłem w stanie cię obudzić, żebyśmy oboje mogli się uwolnić. - Ot¬worzył drzwi do kuchni na końcu korytarza. - A teraa, jako że nie mam ochoty ponownie przez to przechodzić, wypijemy kawę, a ty mi opowiesz, co się dzieje w twojej głowie. Zgoda?

- Myślisz, że ja chcę przechodzić ... - Napotkała jego spojrzenie i skinęła głową. - Niech będzie.

- Dobrze. - Podszedł do kredensu i wyciągnął puszkę z kawą.

- Siądź przy stole i odpocznij a ja wstawię kawę. - Spojrzał przez ramię na Kerry. - Dreszcze minęły.

Pomyślała, że w środku wciąż jest roztrzęsiona.

- Zwykle nie zachowuję się jak tchórz. To nie był...

- Na miłość boską, wiem, przez co przeszłaś. Byłem tam, pamiętaj. Przynajmniej w pobliżu. Przyszło mi do głowy, że założę bloka¬dę, abyś już nigdy nie przeżywała tego koszmaru. Chyba nie jestem tak dobry, jak przypuszczałem.

- Blokadę? Masz na myśli coś w rodzaju sugestii posthipnotycz¬nej ? Czy tak to robisz?

- Mniej więcej. - W stawił kawę, wrócił do Kerry i opadł na krzes¬ło naprzeciwko. - Osoby poddające się hipnozie muszą jednak być skłonne do współpracy, a część ludzi, z którymi mam do czynienia, toczy regularne boje, byle tylko nie dać się zahipnotyzować. Często muszę używać podstępu, żeby uniknąć otwartej bitwy.

- Dzisiaj nie musiałeś stosować takiej taktyki wobec mnie. - To nie było pytanie. Zadrżała. - Chryste, pragnęłam tylko jednego: wydostać się stamtąd.

- To jasne. Chwyciłaś się mnie i kurczowo trzymałaś. - Obser¬wował jej reakcję. - Twoje koszmary zwykle nie są tak gwałtowne. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zacząłem cię obserwować, za¬uważałem tylko strach i zgrozę, ale nie ...

- Bo to nie był ten sam koszmar.

Znieruchomiał.

- Co?

- To był Trask.

- Rozumiem. - W stał i poszedł do ekspresu, żeby nalać kawy.

- Pożar w domu twojego brata?

- Nie. Sądzę, że wiesz, czego ten koszmar dotyczył.

- Wspomniałaś Cama. - Wrócił z kubkami, które postawił na stole. - Powiedziałaś ... że to takie smutne ... a potem mówiłaś, że czegoś nie czujesz.

Zamknęła oczy, kiedy przez jej umysł przepływały wspomnienia.

- To nie ja .. To on. Trask nie wyczuwał swądu palonego ciała twojego brata. Znajdował się zbyt daleko. Widział płonącą limuzynę, ale nic nie czuł. Wściekł się, kiedy o tym pomyślał, gdy sobie przy¬pomniał. - Otworzyła oczy. - Nadal jest rozwścieczony.

- Nadal?

- Wpatrywał się w ten dom i zastanawiał, w jaki sposób napuścić na niego swoje dziecko. Jednocześnie wiedział, że twój brat zainsta¬lował obronne urządzenia zakłócające, żeby powstrzymać Morze Ognia. Jego złość została wywołana frustracją.

Przez chwilę milczał.

- Nie mówisz o koszmarze sennym.

- Dla mnie to był koszmar. W jednej chwili spałam, a w następnej byłam razem z nim, czułam to samo, co on. - Dłoń Kerry drżała, gdy dziewczyna przytknęła kubek do ust. - Masz rację, to nie był zwykły koszmar. Przyszedł tu dzisiejszej nocy. Stał wśród drzew przy bramie wj azdowej.

- Cholera jasna!

Pokręciła głową, kiedy zaczął wstawać.

- Już uciekł.

- Do diabła ciężkiego, czemu mi nie powiedziałaś?

Patrzyła na niego uważnie.

- Nie miałam siły wszczynać alarmu. Jeśli pamiętasz, ledwie kon¬taktowałam. Poza tym gdy się ocknęłam, wiedziałam, że już zniknął.

Zdusił przekleństwo.

- Wybacz - wymamrotał z wysiłkiem. - Po prostu nie mogę się pogodzić z myślą, że był tak blisko i zdołał umknąć.

- Nie podejrzewałeś, że może nas śledzić?

- Pewnie, że podejrzewałem. George zorganizował patrole, krążyły o okolicy. Jalz u licha udało mu się dotrzeć do bramy? Ten sukinsyn jest jak duch.

- To nie duch, tylko potwór. Miałeś absolutną rację. - Zacisnęła zziębnięte dłonie na kubku. - Lepiej prześledźmy listę potencjalnych ofiar tego zwyrodnialca.

- Teraz?

Skinęła głową.

- Jest wściekły, bo przypomniał sobie, że śmierć twojego brata nie sprawiła mu satysfakcji. Nie może się doczekać chwili, gdy zaspokoi swoje chore pragnienia. - Zwilżyła wargi językiem. - Jego dziecko domaga się krwi.

- Kiedy?

- Tego nie wiem. Zapewne ... jeszcze dziś w nocy. Zamierzał coś zrobić ... przed świtem. - Zerknęła na zegar. - Możemy mieć zbyt' mało czasu. Chciałby od razu kogoś zabić, ale musi czekać, aż wszystko zostanie zorganizowane.

- Co zostanie zorganizowane? Bezradnie pokręciła głową.

- Nie wiesz, na kogo się szykuje? Ponownie potrząsnęła przecząco głową.

- Myśli o nim jak o celu. Każdy jest celem. On nie uważa ich za ludzi, to tylko paliwo dla Morza Ognia.

- Wychwyciłaś coś jeszcze? Zastanowiła się.

- Woda. Dostrzegłam obraz wody. Bardzo niewyraźny.

- Jezioro? Ocean? Strumień?

Bezradnie wzruszyła ramionami.

- Cholera, nie wiem. Czuję się jak gąbka. Nie jestem taka jak ty. Kompletnie nie panuję nad tym, co się ze mną dzieje. Nie mogę nakazać mu myśleć konkretami.

- Wiem, wiem. - Odstawił kubek na stół i wstał. - Chodźmy do biblioteki, przejrzymy zdjęcia i dokumentację. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Może wchłonęłaś więcej, niż sobie uświadamiasz.

- Mam nadzieję. - Wstała. Czuła jego napięcie i niespokojną energię, którą emanował. Jeszcze nie była na to gotowa. Potrzebowa¬ła czasu, żeby wziąć się w garść. - Idę na górę się ubrać. Za kwadrans widzimy się w bibliotece.

Ściągnął brwi.

- Czy musisz ... Dobra myśl. - Spojrzał na swój szlafrok. - Też się przebiorę. Chodźmy. - Zaprowadził ją na korytarz, ku schodom.

- Spotkajmy się za pół godziny. Weź szybki prysznic, to może być długa noc.

- Spędzona na przeglądaniu archiwum?

- Może gdzieś pojedziemy, jeśli uznamy, że warto.

Powinna była się domyślić, że nie będzie zasypiał gruszek w po¬piele. Cóż, ona też nie miała taldego zamiaru. Przerażała ją myśl o bliskości Traska. Potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie przed następnym kontaktem.

- Wszystko dobrze? - Obserwował jej minę.

- Pewnie. - Weszła na schody. - Już mi lepiej.

- Gdzie tam. Boisz się. - Nie odrywał oczu od jej twarzy. - Właśnie sobie przypomniałem fragment tego koszmaru. Byłaś wciągana do ognia. Nie Cam, tylko ty. To twoje ciało płonęło .

Sldnęła głową.

- Jasna cholera, odezwij się•

- Co mam powiedzieć? Czego oczeldwałeś? - Nie patrzyła na niego. - Automatycznie stałam się jego celem, ldedy uznał, że za¬mierzam ci pomóc. Gdy jednak jego ukochane "dziecko" nie położy¬ło mnie trupem, nabrał do mnie osobistej urazy. Teraz pragnie mnie dopaść za wszelką cenę. - Skrzywiła się, zerkając na Silvera. - Być może chce mnie bardziej niż ciebie. Fantazjuje na temat mojego wyglądu, wyobraża sobie swąd mojego ciała.

- Jezu.

- Ale to się nie zdarzy .

- Cholera, masz rację. Nie dopuszczę do tego.

- Tak, jasne. - Uśmiechnęła się smutno. - Dzięld, ale wolę polegać na sobie. Już ustaliliśmy, jakie są twoje priorytety. - Otworzyła drzwi do swojego pokoju. - Pół godziny, Silver.


Silver zaklął pod nosem, patrząc, jak zamykają się za nią drzwi.

Dlaczego czuł taką wściekłość i frustrację? Powiedziała prawdę. Miał swoje priorytety i już postanowił ją wykorzystać. Dzięki niej dopadnie Traska. Tej nocy Kerry udowodniła, że jest lduczem do niego. Nawiązała z nim kontakt w chwili, gdy nie istniało bezpo¬średnie zagrożenie pożarem. Podobno jeszcze nigdy czegoś podob¬nego nie doświadczyła, w żadnej sprawie. Z każdym spotkaniem wiedziała o nim więcej.

Lecz każde spotkanie było coraz bardziej bolesne i przerażające. Mógł ją obronić. Dzisiejszej nocy udało mu się wyciągnąć ją z tego psychicznego bagna.

Z trudem.

Z całą pewnością potrafił nad tym zapanować. Musi działać szybko, a ryzyko będzie minimalne.

Taką miał nadzieję.

Gdy otwierał drzwi do sypialni, usłyszał dzwonek telefonu.

- Proszę o wybaczenie, sir - powiedział George, gdy Silver pod¬niósł słuchawkę. - Choć właściwie nie rozumiem, czemu miałbym przepraszać, skoro to ja zostałem wyrwany ze snu. Jak wiesz, moja kwatera znajduje się bezpośrednio pod kuchnią, z której dochodził tętent dwóch galopujących koni. Nie miałem zamiaru przerywać nocnej schadzki, lecz wolałem się upewnić, że wszystko w porządku i że nie jestem potrzebny.

- Możesz wyrzucić z pracy ludzi, którzy patrolowali okolicę. Trask był tu dzisiejszej nocy.

- Jesteś pewien? - zapytał po chwili George. - O'Neill nie donosił mi o żadnych niepokoj ących zdarzeniach.

- Jestem pewien.

- Na jakiej podstawie?

- Cholera, powiedziałem, że jestem pewien. Przestań mnie przesłuchiwać i idź sprawdzić, czemu O'Neill zaniedbuje swoje obo¬wiązki.

- Wyborna myśl. Żywię nadzieję, że ze wstydu będziesz czerwony jak burak, gdy się okaże, że to fałszywy alarm. - George się rozłączył.


Silver rozkładał dokumenty na biurku, kiedy do biblioteki weszła Kerry.

- Witam. Chyba się rozbudziłaś, prawda? Jesteś gotowa?

Skinęła głową.

- A czy to ma jakieś znaczenie? Popatrzył jej w oczy.

- Owszem. Strasznie nie lubię cię niepokoić. Ta sytuacja zaskoczyła mnie tak samo jak ciebie.

Zerknęła na teczki.

- Jestem gotowa.

Silver obszedł biurko i stanął obok niej.

- Tyle osób pozostało z listy Traska. Jeden senator. Trzech na¬ukowców z projektu Morze Ognia, których Trask uważa za niebez¬piecznych. Od czego chcesz zacząć?

- Kto był jego ostatnim celem?

- Senator Pappas. Kilka dni temu spłonął w wypadku samochodowym.

- A wcześniej?

- Bill Doddard. Profesor chemii molekularnej w Princeton.

- Czyli atakuje chaotycznie?

- Najwyraźniej.

- Wobec tego przyjrzyjmy się najpierw naukowcom. - Otworzyła jedną z teczek i spojrzała na zdjęcie czterdziestoparoletniej kobiety o krótkich kręconych włosach i ujmującym uśmiechu. - Oglądałeś już te dokumenty?

- Wielokrotnie. Osoba, której się przyglądasz, to doktor Joyce Fairchiid. Ma trzy doktoraty i odegrała zasadniczą rolę w skonstru¬owaniu większej anteny. Nie kryła niezadowolenial kiedy zlilzwido¬wano projekt.

- Jest aż tak wściekła, by kontynuować prace na własną rękę?

- Trask mógł dojść do takiego wniosku. - Otworzył następną teczkę, w której znajdowało się zdjęcie tęgiego sześćdziesięciolatka o bujnych włosach. - Doktor Iwan Rastow. Przed końcem zimnej wojny był liczącym się naukowcem rosyjskimi potem wyjechał i do¬łączył do zespołu pracującego nad Morzem Ognia. Kierował eks¬perymentami i również przyczynił się do powstania większej anteny. Z jego zapisków wiemy, że Trask nigdy mu nie ufał. Rzecz jasna, to o niczym nie świadczy. Trask nie ufał nikomu. - Silver przekazał Kerry ostatnią teczkę. - Gary Handel. Pod trzydziestkę, cudowne dziecko, uchodzi za wybitnego inżyniera molekularnego. Dołączył do projektu pod sam koniec, lecz jest błyskotliwy, ambitny i z całą pewnością nastawiony na sukces.

Handel był chudym, jasnowłosym mężczyzną i rzeczywiście w oczach miał głód sławy.

- A senator? - spytała.

- Jesse Kimble. Spędził w senacie ponad dwadzieścia lat. To przyzwoity starszy pan z Luizjany. - Silver zamyślił się i dodał: - Cam go lubił. W większości spraw się nie zgadzali, lecz jego zdaniem Kimble miał kręgosłup moralny.

- Najwyraźniej zgodzili się w sprawie Morza Ognia.

Skinął głową.

- To prawda.

- Czy ci ludzie są dobrze chronieni?

- Cholernie dobrze. Po pierwszych morderstwach władze nie zamierzają ryzykować. Wszyscy, którym zagraża Trask, mają osobistą ochronę. Prezydent uznał, że nie można ufać nikomu związanemu z projektem, i dlatego skierował służby bezpieczeństwa wewnętrz¬nego na rozmowę z naukowcami, by ich przestrzec przed wygada¬niem się lub kontynuacją projektu. Po pierwszych atakach domy potencjalnych ofiar zostały otoczone ochronną barierą zaldócającą fale radiowe, a wszystkich zagrożonych, łącznie z rodzinami, pilnuje cała armia agentów służb specjalnych.

- Najwyraźniej to nic nie daje.

- Trask ma teraz ograniczone pole manewru. Dobre i to. - Silver się skrzywił. - Problem w tym, że ci wszyscy naukowcy są inteli¬gentni i chytrzy, a przy tym cierpią na przerost ego. Uważają, że sami potrafią o siebie zadbać, i nie chcą dać się zamknąć w domach do czasu złapania Traska.

- Rozumiem, co czują. Uśmiechnął się.

- Zapewne jesteś jeszcze bardziej niezależna i uparta niż oni.

- Nie lubię, kiedy ktoś inny decyduje o tym, co dla mnie dobre.

- Mimo to ufałaś swoim kolegom strażakom.

- To co innego. Masz informacje o Trasku?

Skinął głową i wręczył jej teczkę.

- Nie ma tu wiele ponad to, co już mówiłem. Urodził się i wy¬chował w Marionville w Zachodniej Wirginii. Błyskotliwe dziecko, wybitnie uzdolniony nastolatek. Dobry dla zwierząt, grzeczny wobec dorosłych. Przeszedł pozytywnie wszystkie testy psychologiczne . Zdobywca stypendium Fulbrighta. Nigdy nie wykonał fałszywego ruchu, dopóki nie uciekł z Morzem Ognia.

- Trudno w to uwierzyć. Może znajdę w tych papierach coś, co uruchomi moje wspomnienia, coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi. Zresztą chciałabym się wreszcie przekonać, jak on wygląda. - Otworzyła teczkę i spojrzała na zdjęcie poszukiwanego. Poczuła, jak przeszywa ją dreszcz. Trask miał koło czterdziestki, łysiał. Na gładkieL pozbawionej zmarszczek twarzy szeroko rozstawione, nie¬bieskie oczy błyszczały dziecinną ciekawością. Nie wyglądał jak potwór i to było tym bardziej przerażające. Pospiesznie zamknęła teczkę i odłożyła ją na biurko. Chwilowo nie miała siły narażać się nawet na tak powierzchowny kontakt z mordercą. - Później. Tracimy czas. - Zerknęła na zegar. Jeszcze nie minęła pierwsza, lecz to jej nie powstrzymało. Wręczyła Silverowi dwie teczki, dwie zostawiła sobie i usiadła w skórzanym fotelu. - Woda. Musimy znaleźć u kogoś jakiś związek z wodą lub miejsce, gdzie znajduje się zbiornik wodny ...

Silver zasiadł za biurkiem.

- Wobec tego bierzmy się do roboty.

- Zapomnij o buraku - oznajmił George, wchodząc do bibliote¬ki. - Ku mojemu bezbrzeżnemu rozczarowaniu i fatalnemu upoko¬rzemu.

George był ubrany w czarne dżinsy i sweter. Kerry pomyślała, że w tym stroju w ogóle nie wygląda na kamerdynera.

- O jakim buraku? - zdumiała się.

- Odgrażałem się wcześnieL że Brad będzie czerwony jak burak - wyjaśnił George. - Przy bramie wjazdowej znajdują się świeże odciski stóp. Zrobiłem gipsowy odlew i wezwałem gliniarzy, żeby porównali je z rozmiarem buta Traska.

- To był Trask - mruknęła Kerry.

- Wydaje się pani równie tego pewna, jak Brad. - George popatrzył na nią z ciekawością. - Dlaczego? Widziała go pani?

- Nie. - Zerknęła do teczki. - Iwan Rastow mieszka w Balti¬more. Spojrzałam na mapę, Silver. W pobliżu jego miejsca zamiesz¬kania nie ma żadnej wody. Joyce Fairchild ma dom na przedmie¬ściach Fredericksburga. To samo. Żadnych jezior, żadnych rzek w pobliżu. Za to Gary Handel ma mieszkanie z widokiem na Potomac.

Silver skinął głową.

- Z kolei senator Kimble mieszka w Wirginii, w bogatej dzielnicy o nazwie Twin Lakes. To druga możliwość.

- Jaka możliwość? - spytał zdumiony George.

Silver przez chwilę milczał, nim w końcu przemówił:

- Mój informator doniósł, że następna ofiara Traska będzie zwią¬zana z wodą.

George uniósł brwi.

- Naprawdę? Ten sam informator, który powiedział, że Trask był tu dzisiejszej nocy?

Silver skinął głową.

- Nie sądzisz więc, że najwyższy czas przedstawić tego informa¬tora mnie i władzom?

- Nie - odezwała się Kerry.

- Ach, informator typu "głębokie gardło"? - George pokiwał głową. - Teraz wszystko rozumiem. Co prawda jestem urażony} niemniej skoro to jedyna metoda ...

- Daj spokój George - przerwał mu zniecierpliwiony Silver. - Jeżeli koniecznie musisz podzielić się z kimś nowinami, zadzwoń do któregoś ze swoich kumpli ze służb specjalnych i powiedz, żeby strażnicy wzmogli czujność. Może powinni staranniej patrolować okolicę wokół domów potencjalnych ofiar.

- Będą chcieli wiedzieć, kim jest informator.

- To mają pecha.

- Mogą być nieprzyjemni. - Ruszył do drzwi. - Ale nie martwcie się. Ocalę waszą skórę. Powiem, że zobaczyłem to w mojej kryształowej kuli ...

George wyszedł z pokoju, a zaskoczona Kerry popatrzyła na Silvera.

- Przecież twierdziłeś, że on o niczym nie wie ...

- Bo nie wie. - Zmarszczył czoło. - Ta uwaga to zapewne zwykły zbieg okoliczności .

- A może ta cudowna przykrywka, o której mi mówiłeś, jest guzik varta i on świetnie zdaje sobie sprawę, że nie masz nic wspólnego z hydrostatyką•

- Niewykluczone. - Uśmiechnął się półgębkiem. - Nie wolno lekceważyć George a.

- Wcale go nie lekceważę. To twoja specjalność. - Przetarła oczy. Padała z nóg. - Więc co, jedziemy do senatora i mieszkania Gary'ego Handla, żeby sprawdzić, czy zauważę tam ślady bytności Traska ?

Potwierdził ruchem głowy.

- Gdy tylko George sprawdzi, czy nie pojawiła się następna ofiara.

- Moim zdaniem mamy czas. Jest za wcześnie. Co prawda chciał załatwić sprawę szybko, ale musiał zaczekać ...

- Niemniej uważasz, że przypuści atak jeszcze tej nocy .

Przytaknęła.

- Odniosłam wrażenie, że przygotowania do akcji trwają kilka godzin. Nie możemy jednak bezczynnie czekać. - Wstała. - George może zatelefonować do ciebie, kiedy będziemy w drodze do Handla i senatora.

Skinął głową i ruszył do drzwi.

- Właśnie zamierzałem to zaproponować.

Uśmiechnęła się ironicznie, wychodząc za nim z domu. - Może czytam ci w myślach.

- Oby nie. Wykorzystałabyś przeciwko mnie wszystko, co by mi przyszło do głowy. - Otworzył przed nią drzwi samochodu. - Może zamkniesz oczy i spróbujesz odpocząć? Już miałaś ciężką noc, a to dopiero początek.

To prawda. Powinna korzystać z każdej wolnej chwili. Musiała być w miarę wypoczęta, by stawić czoło temu, co ich być może czekało w ciągu najbliższych godzin.

- Wątpię, czy w takiej sytuacji zdołam się odprężyć. Gdybym jednak zasnęła, obudzisz mnie, gdy tylko George się odezwie, prawda?

- Jasne. Przecież wiesz, że to zrobię. Potrzebuję cię.

Racja. Niepotrzebnie się przejmowała. On jej potrzebuje ...


Przejrzysta woda przelewała się przez zaokrąglone kamienie krys¬talicznie czystego potoku.

Śmiertelnie niebezpieczny potok, pomyślał Trask. Niebezpieczny dla Morza Ognia. Nie mógł opanować frustracji na myśl o tym, że przeprowadził tak wiele badań, a wciąż nie rozwiązał tego problemu. Woda wciąż mogła ugasić płomienie. Na szczęście Morze Ognia było tak gorące i paliło się tak szybko, że w większości wypadków spełniało swe zadanie, zanim ktokolwiek zdążył je zalać wodą. Mniejsza z tym, nadal miał czas na dopracowanie broni po przekaza¬niu jej Korei Północnej. Postanowił nalegać, by w umowie uwzględ¬.niono jego warunki, nawet jeśli nabywcy nie wyraziliby na to ochoty. Cholerni, przekonani o swojej wyższości Azjaci. A przecież nie udało im się opracować nic tak doskonałego jak Morze Ognia. Polegali na

broni jądrowej, podczas gdy Morze Ognia było o wiele czystsze, a przy tym równie skuteczne.

W spiął się na dąb i skorygował ustawienia w niewielkiej antenie, którą tydzień wcześniej zainstalował na trzeciej gałęzi. Od czasu niepowodzenia w domu w Macon nie miał sposobności, by zająć -ię urządzeniem, ale skoro miało być wymierzone przeciwko tylko iednej osobie, nie powinny wystąpić żadne problemy. Usadowił się wygodnie na podkładce ze złożonego w kostkę brezentu. Wszystko było przygotowane, pozostało mu tylko czekać. Poczuł przypływ adrenaliny, gdy pomyślał o bliskiej chwili, gdy znowu kogoś zabije. Z prawdziwą przykrością opuszczał dom Silvera, nie mogąc nawet tknąć Kerry Murphy. Była symbolem porażki dla niego i dla dziecka.

Mniejsza z tym. Śmierć nowego celu go odpręży, a zabicie Kerry Murphy sprawi mu większą satysfakcję, jeśli jeszcze trochę zaczeka.

Księżyc zachodził, ale wciąż widać było jego srebrne odbicie na wodzie.

Śmiertelnie niebezpieczna woda ...


- Kerry, obudź się.

- Chyba słyszałam, jak to już mówiłeś. - Ziewnęła i otworzyła oczy. - Właściwie nie spałam. Gdzie jesteśmy?

- W Twin Lakes. - Wysiadł i obszedł samochód, żeby otworzyć drzwi po stronie pasażera. - Dom senatora Kimble'a jest tuż za rogiem. Pomyślałem, że pewnie wolisz podejść tam bez pośpiechu. - Wszystko jedno. Nie mam wprawy w takich podchodach, nie wiem, jak należy postępować. - Rozejrzała się. Domy w tej dzielnicy

wzniesiono jeszcze przed wojną secesyjną. - Pięknie tu. Wokół każde¬go domu rozpościera się teren wielkości co najmniej czterech hekta¬rów. Nie jestem przekonana, czy oddałabym swój głos na kogoś, kto dysponuje tak ogromnymi pieniędzmi. Ciekawe, skąd je wziął.

- To środki prywatne. Majątek rodowy - wyjaśnił Silver. - Cam zapewniał, że senator Kimble to uczciwy człowiek. - Wskazał na zachód. - Widzisz te przebłyski między drzewami? To jedno z dwóch jezior. Znajduje się bezpośrednio za posiadłością Kimble'a. - A gdzie są tajni agenci, którzy podobno go chronią?

- Jestem pewien, że nas widzą. Ujawniliby się, gdyby to było absolutnie konieczne. Mam nadzieję, że George ich przekonał o na¬szej nieszkodliwości.

- Skłamałby, gdyby tak im powiedział. Wcale nie jesteś nieszkod¬liwy. - Zesztywniała, widząc dwóch mężczyzn wyłaniających się z cienia drzew. - Najwyraźniej uznali za stosowne osobiście to sprawdzić.

- Zostań tutaj. - Silver ruszył na spotkanie agentów. - Sam z nimi porozmawiam.

Kiwnęła głową. Zupełnie nie miała ochoty kontaktować się z przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości. Nawet nie wiedziała, co im powiedzieć. Że przyjechała powyłapywać złe wibracje? Chry¬ste, przez całe dorosłe życie usiłowała ukryć swoje zdolności, żeby nie uznano jej za wariatkę, a teraz została wciągnięta w sytuację, w której bez przerwy musiała zachowywać czujność.

Silver obdarzył agentów uśmiechem, potem się odwrócił i podszedł do niej.

- Wszystko w porządku - oznajmił. - Po prostu dmuchają na zimne. Wyjaśniłem, że jesteś specjalistką od podpaleń i sprawdzasz okolicę w poszukiwaniu podejrzanych przedmiotów. Będą mieli na nas oko, jednocześnie weryfikując informacje o tobie. Nie powinni się wtrącać.

- Wtrącać? Do czego? - Ruszyła w kierunku domu. - Psiakrew, nawet nie mam pojęcia, co robię.

- Przede wszystkim nie powinnaś poddawać się stresowi - zasu¬gerował Silver. - Oboje wiemy, że nasza taktyka może się sprawdzić, ale nie musi. Po prostu zrób to, co uważasz za słuszne.

Odetchnęła głęboko.

- Miałeś już do czynienia z tego typu sprawami. Co robią ludzie naprawdę obdarzeni zdolnościami parapsychicznymi?

Usta Silvera lekko drgnęły.

- Kerry, przecież to właśnie ty masz takie zdolności. - Uniósł :iłoń. - Wiem. Nie postrzegasz siebie w takich kategóriach. - Wzruszył ramionami. - Każdy robi co innego. Niektórzy się koncentrują. :nni odprężają, dzięki czemu są otwarci na nowe doznania.

- Dzięki za pomoc.

- Sama podejmujesz decyzję. Nigdy nie twierdziłem nic innego. Skoro jednak zwlekasz z ostatecznym wyborem, to może uklękniesz i udasz, że szukasz jakichś przewodów lub czegoś podobnego?

Opadła na kolana i wbiła wzrok w ziemię.

- Przecież powiedziałeś, że domy potencjalnych ofiar otoczono ochronną barierą zakłócającą fale radiowe. Czy ci agenci tego nie wiedzą?

- Nie. Wszystko, co związane z Morzem Ognia, pozostaje ściśle tajne.

Spojrzała na niego.

- Zupełnie jakbym się modliła. Właściwie to chyba niezły po¬mysł. - Przymknęła oczy. - Potrzebna mi każda pomoc .

Nie odpowiedział. Zapewne nie chciał jej przeszkadzać w koncentracji. Dobrze, wobec tego będzie próbowała się skupić.

Trask, sukinsynu, gdzie jesteś?

Pustka.

Zatem spróbuje otworzyć umysł i pozwolić mu wniknąć do jej głowy. Głęboki oddech, uspokojenie. Odprężenie.

Pięć minut później otworzyła oczy.

- Nic - mruknęła. - Absolutnie nic.

- Wobec tego może go tu nie ma - podsunął Silver. - Może Kimble nie jest celem.

- A może tu jest, ale ja go nie wyczuwam. - Nerwowo dźwignęła się z kolan. - Mówiłam, że nie jestem w tym najlepsza.

- Tylko spokojnie. - Wziął ją za łokieć i poprowadził w kierunku samochodu. - Jesteś w stanie pojechać nad Potomac, żeby spotkać się z naszym cudownym dzieckiem?

- Czemu nie? Gorzej być nie może. Muszę spróbować. - Poczuła przypływ paniki, a jej spojrzenie powędrowało na wschód, gdzie zaczynało się przejaśniać. Świtało, a Trask zamierzał zabić przed końcem nocy. Przyspieszyła kroku. - Ile czasu nam zajmie przejazd do domu tego cudownego dziecka?

- Może pół godziny.

- Pospieszmy się.

- Spokojna głowa. - Otworzył przed nią drzwi samochodu. - Nie zamierzam zwlekać.


7

Dochodziło wpół do szóstej. O tej porze cel powinien być w drodze. Trask skierował wzrok na odległy punkt na szosie. Volkswagen przystanął, widać też było samochód tajnych służb, zatrzymujący się nieopodal.

Uśmiechnął się rozbawiony, gdy agenci wyszli z pojazdu. Tacy poważni. Tacy skupieni. Tak kompletnie niezdarni, kiedy sytuacja wykraczała poza ciasne granice ich doświadczenia. Dzięki obecności tych ludzi jego doznania tylko zyskiwały na atrakcyjności.

Czuł rosnące napięcie, kiedy wprowadzał ostatnie poprawki w antenie.

Dalej. Już czas. Jestem gotowy ...


- Odpręż się. - Silver zerknął na Kerry. - Jesteś strasznie spięta. Jeszcze kwadrans.

Rzuciła okiem na niebo po wschodniej stronie. Było jaśniejsze, teraz już bardziej szare niż czarne.

- Czy George na pewno powiadomi wszystkich, aby mieli się na baczności?

- A jak myślisz? George nie popełnia błędów. Ochrona Kimble'a wiedziała o naszym przybyciu.

Miał rację. Trudno było uwierzyć, żeby George zachował się nie¬frasobliwie lub uznał, że nie ma potrzeby działać. Mimo to zupełnie nie potrafiła się odprężyć. Odkąd opuściła dom Kimble, a, czuła narastającą panikę. Była bezradna.

- Może się pomyliłam. Może to jednak dom Kimblea - wyszeptała.

- Chcesz zawrócić?

- Tak. Nie. Nie wiem. Po prostu ... coś jest nie tak.

- Co jest nie tak?

- Trudno powiedzieć. - Zacisnęła usta. - Chyba jestem przemęczona.

- Wyczuwasz coś?

- Nie. Mam pustkę w głowie. Ten kontakt z Traskiem był chyba złudzeniem. A może go źle zinterpretowałam. Albo od tej pory na zawsze pozostanę na niego zamknięta. - Pokręciła głową. - Pospiesz¬my się, żeby dotrzeć tam jak najszybciej. Dobrze?

- Pewnie. - Milczał przez chwilę. - Nie powinnaś jednak w siebie wątpić. Pierwsze wrażenia są zwykle trafne, wiem z własnego do¬świadczenia.

- Rzecz w tym, że ja nie mam doświadczenia, którym mogłabym się kierować - wyjaśniła z irytacją. - Mogę tylko powiedzieć, co czułam. Chciał kogoś zabić i nie zamierzał z tym zwlekać. Był wściekły na mnie i cieszył się, że ... Jezus Maria. - Wyprostowała się na fotelu. - Dobry Boże.

- Co jest?

- To kobieta. Celem jest kobieta. - Wargi jej drżały. - Z pewnością chodzi o Joyce Fairchild.

- Dlaczego?

- Chciał pozbyć się mnie, ale uznał, że ona też się nada. Na zasadzie wymiany. Inna kobieta zamiast mnie. Nie rozumiesz? W ten sposób zadowoli dziecko.

- Zaczynasz mówić jak on. Nie wspominałaś, że celem jest kobieta.

- Dobrze wiem, co wspominałam. On nigdy nie pomyślał o niej świadomie jak o kobiecie. Była celem. Docierały do mnie tylko wizje wody oraz fragmenty przemyśleń. Podobno nie miało zna¬czenia, że nie mógł ofiarować mnie dziecku. Cel nie był idealny, niemniej zbliżony do doskonałości.

- Woda. Tej dom nie leży nad wodą.

- Cholera, wszystko jedno. Zawróć i jedź do ... - Usiłowała

obie przypomnieć. - ... Fredericksburga. Tam właśnie mieszka, mam rację?

Przytaknął, wypatrując najbliższego zjazdu.

- Weź moją komórkę i zadzwoń do George'a. Tego numer jest w pamięci. Powiedz mu, żeby skontaktował się z jej ochroną i sprawdził, czy wszystko w porządku.

Cel zmierzał ścieżką prosto ku niemu.

Biegła szybko, płynnie, jakby bez najmniejszego wysiłlal. Nic dziwnego, Toyce zawsze uwielbiała biegać. Kiedy zmuszeni byli spę¬dzać noce w laboratorium, ona robiła sobie przerwę na poranne bieganie. Utrzymywała, że w ten sposób porządkuje myśli i zwiększa kreatywność.

Głupia dziwka. Nie miała pojęcia o kreatywności. Przez cały czas trwania projektu podkradała mu pomysły, co nie przeszkodziło jej przyjmować gratulacji i kraść dalej tego, co przedstawiało dla niej wartość.

Ale on potrafił ją powstrzymać .

- Każdego ranka Toyce Fairchild biega po Tyler Park - wyjaśnił zwięźle George, kiedy oddzwonił do Kerry. - W tej chwili także. Sprawami związanymi z jej bezpieczeństwem lzieruje agent Ledbruk, który już jest w drodze. Powiedziałem, że tam jedziecie, wszyscy jego ludzie mają za nią ruszyć i wyprowadzić ją z parku.

- Proszę zadzwonić, lziedy będzie bezpieczna - poleciła Kerry i roz¬łączyła się. Popatrzyła na Silvera. - Test w Tyler Park. Biega. Usiłują ją wyprowadzić w bezpieczne mIeJsce. Ile czasu będziemy tam jechali?

- Dziesięć minut.


Joyce zwiększyła tempo. Pomyślała, że za chwilę osiągnie stan, kiedy bieg zmienia się w czystą euforię.

Była rozpalona. Piec. Żar. Płomienie. Uśmiechnęła się rozbawio¬na. Tyle codziennych sformułowań wiązało się z ogniem, a ona uwielbiała chwilę, kiedy jej ciało było rozgrzane do granic możliwo¬ści. Każdy jej mięsień był napięty i pełen energii, a wiatr delikatnie pieścił jej policzki. Niczym łagodne muśnięcie matczynej dłoni, głaszczącej ukochane dziecko.

Dziecko. Ten pomyleniec Trask właśnie tak zawsze nazywał Mo¬rze Ognia. Jego dziecko. Jego dzieło. Jakby nikt inny nie uczestniczył w projekcie. Drań.

Czyżby ktoś ją wołał po imieniu?

To ci tajni agenci, którzy nie odstępowali jej ani na krok. Pewnie byli niezadowoleni, że zostawia ich daleko z tyłu. Wkrótce zwolni i pozwoli im nadrobić dystans. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie.

Przestało ją kłuć w płucach. Jej myśli stały się kryształowo przejrzyste.

Jeszcze kilka kroków i wpadnie w ekstazę. Już!

Czuła, jak eksploduje w niej euforia. Nie. Ból.

Stało się coś złego ...


- Boże święty - szepnęła Kerry.

Jezdnia przy Tyler Park była zakorkowana. Silver zaparkował za karetką pogotowia i wyskoczył z samochodu. Kerry była już na zewnątrz i gnała w kierunku ścieżki, na której widziała grupę ludzi.

- Czekaj - wydyszał Silver, kiedy ją dogonił.

- Na co? - warknęła. - Pewnie już jest za późno. Czy mam ...

- Stać, nie ruszać się. - Stanął im na drodze wysoki młody mężczyzna w granatowym dresie. - Dalej nie wolno. Proszę wracać do samochodu.

- Brad Silver. A to Kerry Murphy. - Rzucił okiem na identyfikator, przypięty do bluzy mężczyzny. - Agent Ledbruk. George Tarwick skontaktował się z panem na nasze polecenie.

- Identyfikator.

Silver wręczył mu portfel.

Ledbruk uważnie obejrzał dokument, zanim oddał go właścicielowi.

- Na litość boską, co się stało? - Kerry nie wytrzymała. Ledbruk spojrzał za nią.

- Psiakość, dziennikarze. Jak to możliwe, że tak szybko to zwą¬chali? - Zwrócił się do innego agenta, oddalonego o kilka metrów . - Trzymaj ich na dystans, dopóki nie uprzątniemy ciała. Miałem nadzieję, że zdążymy ukryć te szczątki, zanim ...

- Co się stało? - spytała Kerry przez zaciśnięte zęby. - Jakiego ciała?

- Pani jest ze straży pożarnej? Proszę za mną. Może pani mi to wyjaśni. - Odwrócił się i ruszył ścieżką. - Cholera, nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego. I już nigdy nie chcę czegoś takiego oglądać. Biegliśmy za panią Fairchild i usiłowaliśmy ją zatrzymać. Uparta kobieta. Mówiliśmy jeL że będzie nam trudno ją ochraniać podczas tych porannych biegów, ale miała za nic nasze przestrogi. Oznajmiła, że jeśli przyłożymy się do roboty, nic jej nie grozi. Sta¬raliśmy się, do diabła ciężkiego. Każdego dnia wysyłaliśmy agentów, którzy sprawdzali jej trasę, upewniając się, czy nie ma snajperów. Ale to jest ldlkanaście ldlometrów. W taldch warunkach nietrudno kogoś przeoczyć. Fairchild jednak nie słuchała. Park był jej ulubio¬nym miejscem i zawsze ...

- Woda - powiedziała głucho Kerry.

- Słucham?

Kerry wbiła wzrok w wąski strumień, który nagle ujrzeli, gdy minęli zakręt. - Ścieżka wije się wzdłuż strumienia. Woda. - I co z tego?

Brad wziął ją pod rękę•

- To tylko luźna uwaga, agencie Ledbruk. Kerry zawodowo tropi podpalaczy i rzecz jasna ...

- Boże, ten swąd. - Kerry zamknęła oczy, walcząc z falami mdło¬ści. - Nie mogę ...

- Nie musisz iść dalej - podkreślił Silver. - Zostań tutaj, a ja ...

- Nie. - Otworzyła oczy i odetchnęła głęboko. Ruszyła dalej.

- Agencie Ledbruk, co się stało Joyce Fairchiid?

- Ona się zapaliła. W jednej chwili biegła przed nami, a w następnej buchała płomieniami. - Zacisnął wargi.- Samozapłon? Istne szaleństwo. Nie wiem, co ...

- Usiłowali panowie zgasić ogień? - spytał Silver.

- Bierze nas pan za idiotów? Pewnie, że... - Przełknął ślinę.

- Niech pan sam zobaczy. Jest wprost przed nami.

Z początku Kerry jej nie dostrzegła. Policjant rozciągał już znajo¬mą żółtą taśmę, a kilku biegłych lekarzy od medycyny sądowej uważnie oglądało miejsce zbrodni. Jakiś człowiek w białym kitlu pochylał się nad ...

Stertą kości. Poczerniałych kości.

- Boże - wyszeptała Kerry. Podeszła bliżej i stanęła nad kobietą, a właściwie nad czymś, co do niedawna było kobietą. Nie pozostał ani ślad skóry czy organów wewnętrznych. Na ziemi leżała czaszka i kości. - Wygląda tak, jakby płonęła ponad dobę.

- Pięć minut - wyjaśnił Ledbruk. - Dobiegliśmy do niej szybko, zajęło nam to nie więcej niż dwie minuty. Wyglądała tak, jakby wybuchła od środka, stopiła się i rozpuściła. Płomienie były tak gorące, że nie dało się zbliżyć. Jeden z moich ludzi usiłował owinąć ją kurtką, ale materiał się zapalił. Kilka minut i po wszystkim. - Spojrzał na Kerry. - Pani jest specjalistką. Proszę mi wyjaśnić, jak to się stało, bo jestem w kropce.

- Przetrząsnęliście okolicę w poszukiwaniu Traska ? - zapytał Silver.

- Nigdzie go nie ma. Znaleźliśmy tylko ślady stóp w pobliżu kanału odpływowego, jakieś półtora kilometra stąd.

- Kerry? - mruknął Silver.

- Już go tu nie ma - odparła głucho. - Dlaczego miałby tutaj zostać? Dostał to, czego pragnął. Otrzymał cały zestaw doznań zmysłowych. Widział, jak umiera, i pewnie znajdował się na tyle blisko, by czuć swąd jej palonego ciała. Uwielbia to.

- Tylko dlaczego wszystko rozegrało się tak błyskawicznie? - Led¬bruk wciąż nie mógł ochłonąć. - Nic nie mogliśmy zrobić.

- Może badania laboratoryjne dadzą odpowiedź. - Kerry musiała tąd odejść. - Ja nie potrafię. - Odwróciła się i ruszyła w kierunku jezdni.

Silver po chwili ją dogonił.

- Dobrze się czujesz?

- Jak mam się dobrze czuć? - Wepchnęła dłonie do kieszeni kurtki. - Chodzi ci o to, czy zemdleję? Nie. Latami widywałam zwłoki w jeszcze gorszym stanie.

- To co innego.

- Żebyś wiedział - żachnęła się. - Ona nie żyje tylko dlatego, że pozwoliłam mu ją zabić.

- Brednie.

- Powinnam była wszystko przemyśleć. Niepotrzebnie skupiłam się na tym, co grozi mnie. Gdybym nie koncentrowała się na sobie, od razu wiedziałabym, kto jest jego następnym celem.

- Możesz analizować to, co się zdarzyło. Możesz cierpieć. Możesz nawet wpaść w rozpacz. Nie zmieni to jednak faktu, że należy winić Traska, nie ciebie. - Otworzył drzwi samochodu. - Zrobiłaś, co w twojej mocy. Usiłowaliśmy go powstrzymać i nic nam z tego nie wyszło.

- Powiedz to Joyce Fairchiid. - Wsiadła do samochodu i wbiła wzrok przed siebie. Musiała wziąć się w garść. Silver nie mógł zauważyć, że przeszywają ją dreszcze. Powiedziała prawdę. Widywa¬ła znacznie gorsze sceny, lecz ta poruszyła ją do głębi.

- Czy możemy wracać do domu? Jestem bardzo zmęczona.

Zerknął na nią i zaldął pod nosem.

- Jak na kogoś, kto nie jest bliski omdlenia, wyglądasz wyjąt¬kowo mizernie. - Zjechał z laawężnika. - Za pół godziny będziemy w domu.


- Widzę po pani minie, że pora zaparzyć herbatę - oznajmił George, kiedy powitał ich na schodkach przed domem. - A może nawet nalać szldaneczkę burbona.

- Nie, dziękuję.

George popatrzył na Silvera.

- Od dłuższego czasu nie mogę się połączyć z nikim z Tyler Park. To zły znak.

- To fatalny znak - potwierdziła Kerry, wchodząc po schodach.

- Żółte taśmy, mnóstwo policji, karetki, a mimo to nikt nie potrafi pomóc.

- Nie żyje?

- Spalona na popiół. A teraz przepraszam, muszę iść do siebie.

- Minęła George' a i weszła do środka. Schody zdawały się nie mieć końca. Dotarła jednak do pokoju, położyła się na łóżku i przylayła ciepłą kołdrą. Po chwili dreszcze ustały i mogła przemyśleć to, co się przydarzyło Joyce Fairchiid.


- Źle z nią - mruknął George, spoglądając za Kerry, która powoli wlokła się po schodach. - A sądziłem, że jest twarda jak stal. Musia¬ła mieć ciężką noc.

- Na dodatek nie otrząsnęła się jeszcze po koszmarze z ubiegłego tygodnia - dodał Silver. - Ostatnie zdarzenia tylko pogłębiły jej traumę•

- Na miejscu zbrodni nie znaleziono śladów Traska?

- Tylko ślady stóp w pobliżu kanału odpływowego. - Zawahał się i podjął decyzję: - Idę sprawdzić, jak się miewa Kerry. - Może lepiej pozwolić jej odetchnąć w samotności?

- Nie. - George pewnie miał rację, ale Silver nie chciał czekać. Nadal nie mógł dojść do siebie po milczącej podróży powrotnej do domu. Nie znosił tal ziej bezradności. - Gdzie pies?

- W kuchni. Gdzieżby indziej? Potrzebujesz obrońcy? Wybrałeś nieodpowiednie zwierzę.

- Potrzebuję bufora. - Ruszył do kuchni. - Sam świetnie się na¬daje do tej roli.


- To ja, Silver. Mogę wejść? Skuliła się pod kołdrą.

- Po co?

- Przyprowadziłem Sama. - Otworzył drzwi. - Pomyślałem, że wypróbuję na tobie dogoterapię.

- To nie jest ... - Urwała, kiedy Sam popędził przez pokój, wylą¬dował pośrodku łóżka i przystąpił do gruntownego wylizywania jej twarzy. - Sam, przestań. Nie jestem w nastroju. - Mimo to machi¬nalnie pogłaskała go po głowie i niepewnie zerknęła na Silvera. - Nie potrzebuję terapii - mruknęła.

- Potrzebujesz pociechy i ukojenia, a to prawie to samo. - Usiadł na krześle przy łóżku. - Uznałem, że to nie zaszkodzi. Wiedziałem, że nie przyjęłabyś mojej pomocy.

- Chciałeś mnie pocieszyć? - Uśmiechnęła się smutno. - Cuda się zdarzają.

- Sytuacja jest potwornie przygnębiająca. Wolałbym raczej prze¬niknąć do twojego umysłu i rozwiązać problemy. Tym się zajmuję, w tym jestem dobry. Ale złożyłem ci obietnicę. - Skrzywił się. - Więc przyprowadziłem Sama.

- Sam wolałby pozostać w kuchni.

- No to dzisiaj mu się nie poszczęściło. Musi wypełnić swoje obowiązki względem ciebie. - Poprawił kołdrę, którą się opatuliła. - Każdy ma swoje zadanie. Zimno ci? Wyglądasz jak Eskimoska.

- Trochę mi chłodno.

- To wynik wstrząsu. - Wstał i skierował się do łazienki. - Przyniosę ci neski. W łazience jest dystrybutor z gorącą wodą.

- Nie potrzebuję ... - Mówiła w próżnię. Usłyszała bulgotanie wody i po chwili Silver powrócił z parującym kubkiem. - Dlaczego to robisz? - Już mówiłem. - Podał jej napój. - Moje podstawowe zajęcie polega na naprawianiu tego, co popsute, a ty nie pozwalasz mi użyć innych metod.

Przyjęła kubek i otoczyła go dłońmi. Ciepło przyjemnie rozcho¬dziło się po ciele.

- Naprawiasz to, co popsute ... Czy naprawdę starasz się to robić?

- To wolę robić. - Ponownie usiadł na krześle. - Nie przeczę, w życiu sporo już napsułem. Nie jestem doskonały i czasami błą¬dziłem, ale największą satysfakcję sprawia mi ponowne składanie tego, co uszkodzone.

- W tym celu wtrącasz się w cudze sprawy. Wzruszył ramionami.

- To fakt. Kiedy jednak postanowiłem wykorzystać swój dar, sta¬nąłem przed możliwością wyboru. Mogłem zrobić z niego użytek: konstruktywny lub destruktywny. Tak czy owak, musiałem się zde¬cydować. Omijanie problemu nie jest w moim stylu. Zresztą sama możesz ocenić moje zachowanie. - Pochylił się i zajrzał jej w oczy. - Teraz jesteś w kiepskiej kondycji psychiczneL ale sobie poradzisz. Chciałem tylko powiedzieć, że jestem w pobliżu, jeśli będziesz mnie potrzebowała.

Powoli skinęła głową.

- Dziękuję. To miłe z twojej strony.

Uśmiechnął się i wstał.

- A ty musisz ochłonąć po wstrząsie. Uważałaś mnie za potwora z dziecięcych bajek. Co robić, samolubny ze mnie gość i nie jestem czysty jak kryształ. - Skierował się do drzwi. - Ale mam swoje ::.alety.

To nie podlegało dyskusji. Jego zachowanie zupełnie zbiło ją z tropu.

- Przyszedłeś tu, żebym się lepiej poczuła?

- Tak. - Otworzył drzwi. - Poza tym sądzę, że znalazłaś się na rozdrożu. Chciałem udostępnić ci wszystkie informacje, żebyś mog¬.a jednoznacznie zdecydować, którędy pójdziesz.

Drzwi się zamknęły, zanim zdążyła zareagować.

Mylił się. Była zdenerwowana i wstrząśnięta, ale nie zagubiona. Po prostu potrzebowała nieco czasu na odzyskanie równowagi po śrnier¬ci tej nieszczęsnej kobiety. Dlaczego jednak Silver uważał, że stanęła na rozdrożu? Natychmiast odrzuciła możliwość, że złamał obietnicę.

Skąd u niej to przekonanie? Rzecz jasna, nie mogła być pewna, ale coraz lepiej poznawała Silvera.

Największq satysfakcję sprawia mi ponowne skladanie tego, co uszkodzone.

Te słowa brzmiały wiarygodnie. Istotny, brakujący element ukła¬danki, którą był Brad Silver.

Wierzyła, że starał się dotrzymać obietnicy.

Jeśli miał wgląd w jej myśli, to dlatego, że zapewne znał ją lepiej niż ktokolwiek.

Jego zdaniem znalazła się na rozdrożu.

Sam zaskowyczał i przewrócił się na grzbiet, żeby go pogłaskała po brzuchu.

Masowała go z roztargnieniem, leżąc na poduszkach. Obecność Sama sprawiała jej przyjemność. Silver słusznie przypuszczał, że pies dobrze na nią wpłynie. Nie oznaczało to jednak, że miał rację w sprawie jej wewnętrznego rozbicia. Być może popychał ją ku tym wyimaginowanym rozstajom.

Cholera, zaczynała myśleć, że taIcie w tej sprawie miał rację.

- Wyglądasz lepiej. Trochę wypoczęłaś - mruknął Silver, gdy Ker¬ry schodziła po schodach. Obok niej dreptał Sam. - Parę godzin temu zajrzałem do twojego pokoju i spałaś jak niemowlę.

- Zasnęłam natychmiast po twoim wyjściu. - Skrzywiła się. - Jeś¬li oczekiwałeś, że będę leżała i prowadziła wewnętrzne analizy, to nic z tego.

Pokręcił przecząco głową.

- Cieszę się, że się wyspałaś. - Wziął ją za rękę. - Chodź. Popro¬szę George'a, żeby polecił kucharce przygotować ci coś do jedzenia. - Kanapka wystarczy. Do tego nie trzeba wzywać kucharki. - Po-

patrzyła na Silvera. - Spałeś?

- Trochę. Nie potrzebuję dużo snu.

- W telewizji mówili coś o Joyce FairchiId?

- Nie. Ledbruk najwyraźniej skutecznie utajnił sprawę. Diabli wiedzą, jak zdołał to zrobić. - Wskazał jej krzesło. - Usiądź. Coś ci przyrządzę. Może być chleb z szynką i serem?

- Sama dam sobie radę.

- Nie ma potrzeby, ja lepiej wiem, gdzie co znaleźć. - Podszedł do lodówki. - W ten sposób sprawniej osiągniemy wspólny cel.

- Wobec tego droga wolna.

Zerknął na nią przez ramię.

- Zrobiłaś się dziwnie ustępliwa.

- Zaproponowałeś mi przysługę. - Uśmiechnęła się z trudem. - I przekonałeś mnie o jej sensowności. Sam podkreśliłeś, że w ten sposób sprawniej dojdziemy do celu.

Znieruchomiał, odwrócił się i oparł o lodówkę.

- Czy nadal mówimy o kanapce?

- Między innymi. - Jej uśmiech znild. - Niech cię cholera.

- A to co ma znaczyć?

- To znaczy, że Michael Travis miał rację. Ty też miałeś rację.

- Zwilżyła usta językiem. - Gdybym potrafiła kontrolować to, co się ze mną dzieje, a nie tylko chłonąć wizje, być może ocaliłabym Joyce Fairchild.

Nie odpowiedział.

- Nie zaprzeczysz?

- Szukasz kogoś, kto będzie ci kadził i kłamał? Na mnie nie licz, Kerry. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że masz rację. Z drugiej strony, możesz się mylić. Kto to wie?

- Ja. Mam wewnętrzne przeczucie.

- Zatem pewnie to prawda. Wierzę w przeczucia. Co proponujesz?

- Myślę, że wiesz. Powiedziałeś, że potrafisz naprawiać to, co popsute. A umiesz talzże budować to, czego jeszcze nie ma?

- Może. Co chcesz stworzyć?

- Mur, który wytrzyma ataki i jad Traska. Czuję się tak, jakby mnie porwała trąba powietrzna. Nie wiem, co ważne, a co nie. Mogę tylko próbować uniknąć śmierci w bagnie.

- To nietrudne. Przed laty Travis usiłował cię tego nauczyć dla twojego własnego dobra.

- Skoro o tym mowa ... - Popatrzyła mu w oczy. - Możesz mi pokazać, jak wpływać na Traska, jak skłaniać go do zrobienia tego, co ja chcę?

Potrząsnął głową.

- Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo obdarzonego talzim darem jak mój.

- Wierzę, że potrafię odmienić jego rzeczywistość. Pragnę tylko znaleźć sposób na spowolnienie jego działań albo wprowadzenie go w błąd, żeby dał się złapać. Czy to możliwe?

Zamyślił się.

- Sam nie wiem. Chyba tak. Zależy, czy potrafisz się bronić.

- Bronić?

- Nawet jeżeli Trask nie jest świadomy tego, co robisz, jego umysł automatycznie będzie się bronił. Lepiej nie rób niczego, co nie jest konieczne.

- Spróbujesz mnie nauczyć, jak się do tego zabrać?

- Jeśli ci zależy.

- Zależy mi.


- Wiesz, w co się pakujesz?

- Skąd, nie mam pojęcia. Wyjaśnij mi.

- Oczekujesz, że cię nauczę. Nie potrafię działać niepostrzeżenie. Nie wkradnę się w głąb twojego umysłu i nie zmienię wszystkiego. Będziesz wiedziała, że kręcę się w twojej głowie, i nie przypadnie ci to do gustu. Tylko tak mogę pokazać ci, w czym rzecz. Naruszę twoją intymność, twoją prywatność. Rozumiesz?

- Sądzisz, że nie rozważałam każdej wady tego pomysłu? Cholera, masz rację: to mi się nie spodoba. Będę miała ochotę kopać i wrzesz¬czeć. Będę nienawidziła tego, co się ze mną stanie. - Zamillda, żeby nabrać sił. - Ale to chyba jedyny sposób na poradzenie sobie z tą sytuacją. Nie pozwolę, by ludzie ginęli tylko dlatego, że nie wiem, jak temu zapobiec. Pozostało jeszcze trzech.

- Pięcioro. Zapomniałaś o sobie i o mnie. Nie wspominając o ty¬siącach potencjalnych ofiar, gdyby Trask sprzedał Morze Ognia wro¬giemu państwu.

- Przestań wreszcie krakać i pomyśl, jak mnie nauczysz sterować poczynaniami Traska.

Pokręcił głową.

- Najpierw obrona. - Zamilld. - Będziesz musiała obdarzyć mnie zaufaniem.

- Spróbuję. Nie możesz oczekiwać ...

- Mogę oczekiwać od ciebie wszystkiego, tak samo jak ty masz prawo oczekiwać wszystkiego ode mnie. Jesteśmy od siebie zależni pod każdym względem.

- Chcesz mnie zastraszyć? Poradzę sobie.

Uśmiechnął się.

- Boisz się jak cholera.

- To bez znaczenia. Zaczynajmy.

- Teraz?

- Tak. W tej chwili. Nie zamierzam tego odwlekać.

- Co nagle, to po diable. Ja sam ustalam tempo, Kerry.

- Nie bardzo rozumiem, dlaczego ... - Wzruszyła ramionami. - Więc od czego zaczynamy?

Otworzył drzwi lodówki.

- Zaczniemy od kanapki z szynką i serem. Lubisz majonez?

- Co się zdarzyło w Tyler Park, do jasnej cholery? - spytał Dickens, ~.jedy zadzwonił Trask. - Agenci FBI pętają się po całej okolicy.

- Skąd wiesz?

- Myślałeś, że nie zauważę, co się dzieje pod moim nosem? W końcu to ja przemierzyłem park wzdłuż i wszerz, żeby przygoto-wać grunt. To ja mogłem zostać zapamiętany i ktoś może mnie rozpoznać. - Zamilkł. - Co zrobiłeś?

- Lepiej, żebyś nie wiedział.

Dickens zaklął pod nosem.

- Nie było mowy o tym, że się pakuję w sprawę, która może :nnie zaprowadzić na stryczek. Nikt mi nie płaci za takie ryzyko. Ki Yong powiedział, że chodzi o zwyldą obserwację i podsłuch.

- Ki Yong na pewno podkreślił, że masz wykonywać moje pole-

enia. Myślę, że nie chcesz, bym mu mówił, że jestem z ciebie niezadowolony. Mógłby wówczas zechcieć przekazać pewne infor¬macje komu trzeba, a wtedy trafiłbyś do Guantanamo razem z in¬nymi więźniami podejrzanymi o działalność terrorystyczną.

- Nie jestem terrorystą.

- Policja może być innego zdania. Sam również nie uważam się za terrorystę, ale agenci bezpieczeństwa pewnie sądzą inaczej. Poza cym jesteś współsprawcą, może nie?

- Współsprawcą? - Zawahał się. - Zabiłeś ją?

- Jasne. Dobrze wiedziałeś, że to zrobię. I przez to jesteś współwinny. Dość tego, Dickens - warknął. - Zamykamy sprawę Tyler Parku. Zadzwoniłem do ciebie po to, żeby się dowiedzieć czegoś więcej o Kerry Murphy. Znalazłeś jakieś informacje?

Dickens przez chwilę milczał.

- Wiesz już o bracie Kerry i jego żonie. Ojciec, Ron Murphy, jeszcze żyje, ale dziewczyna rzadko się z nim spotyka. Jest dzien¬nikarzem i najwyraźniej czuje się silniej związany z synem. Kerry ma przyjaciół, ale żaden z nich nie jest jej specjalnie bliski. Szukasz na nią haka?

- Nie, przynęty. Czegoś, co ją odciągnie od Silvera.

- Sądziłem, że Silver jest twoim następnym ... - Urwał. - Kazałeś mi znaleźć o nim wszystko, co się da.

Trask zarechotał.

- Sam widzisz, jesteś współsprawcą. A teraz przestań się wreszcie certolić, Dickens. Silver to cel, ale Kerry Murphy jest dla mnie szczególnie atrakcyjna.

I podniecająca. Sądził, że śmierć Fairchild rozładuje jego podnie¬cenie, tak się jednak nie stało. Co takiego kryła w sobie Kerry Mur¬phy, że czuł się z nią blisko związany? Może chodziło o to, że Silver ją sprowadził, by go wytropiła? Może o to, że tamtej nocy nie udało mu się zgładzić jej i jej rodziny?

Nie, to było coś innego. Coś nieuchwytnego. Wszystko jedno, kiedyś pozna prawdę.

- Będę w kontakcie, Dickens. Miej oko na tę babkę. Samo śle¬dzenie nie wystarczy. Chcę wiedzieć o niej wszystko. Obserwuj ją, zdobądź furgonetkę techniczną, kontroluj jej rozmowy. I zawiadom mnie, kiedy znajdziesz słaby punkt w jej pancerzu.

- Jeśli znajdę słaby punkt.

- Nie, Dickens, kiedy, nie jeśli. Każdy ma słabe strony, nawet ty.

- Rozłączył się, zanim rozmówca zdołał zareagować. Nie miał ochoty wysłuchiwać mamrotania ani pytań Dickensa. W przypadku ludzi takich jak on należało uderzyć we właściwą nutę. Trzeba ich nie¬ustannie zastraszać. Ki Yong podarował mu przeciętne narzędzie, wymagające nieustannej kontroli.

Kiedy całkiem się zużyje, przyjdzie pora je zniszczyć i wyrzucić.

8

- Gillen, teraz nie mogę się z tobą spotkać. Może jutro albo pojutrze. Cierpliwości ... - Silver podniósł wzrok, kiedy Kerry weszła do biblioteki i opadła na krzesło naprzeciwko biurka. - Oddzwonię. - Rozłączył się i popatrzył niepewnie na gościa. - Czym mogę służyć?

- Ty mi to powiedz - odparowała. - Minęły dwa dni, a ja mam dość czekania, aż zaczniesz mnie uczyć czegoś pożytecznego. Są¬dziłam, że ustaliliśmy, co trzeba robić.

- A ja podkreśliłem, że sam kieruję twoją nauką. Cierpliwości.

- Przed chwilą słyszałam,jak to samo mówisz przez telefon temu tajemniczemu Gillenowi. Nie oczekuj ode mnie cierpliwości, kiedy Trask najprawdopodobniej szykuje następne morderstwo.

- Z pewnością właśnie to robi, niemniej śmierć Fairchild podzia¬łała otrzeźwiająco na inne osoby z listy Traska. Tego potencjalne ofiary są teraz znacznie ostrożniejsze. Mamy trochę czasu .

- Ale to bez sensu, powinniśmy działać i ...

Urwała, kiedy zobaczyła, że Silver obserwuje ją z całkowicie obo¬jętną miną. Równie dobrze mogłaby mówić do ściany.

- Niech cię szlag trafi. - Wstała i ruszyła do drzwi. - Nie będę czekała wiecznie. Potrzebuję twojej pomocy, ale jeśli będziesz mnie zwodził, samodzielnie przystąpię do poszukiwań Traska. Nie znoszę bezczynności.

Silver drgnął, kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi.

Spodziewał się, że Kerry prędzej czy później puszczą nerwy, ale miał nadzieję, że stanie się to dopiero za parę dni. Co robić, miał pecha. Teraz musiał jakoś sobie z nią poradzić.

Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi i zaraz potem w progu stanął George.

- Wybacz, sir, ale na schodach wpadłem na panią Murphy. Jestem zmuszony zauważyć, że traktujesz ją niewiarygodnie głupio.

- Och, czyżby? Wobec tego może mi doradzisz, jak mam ją traktować?

- Gdzieżbym śmiał. - George wzruszył ramionami. - Właściwie ośmielę się. Ta kobieta przywylda do działania i bezczynność do¬prowadza ją do szaleństwa. Doskonale to rozumiem. - Popatrzył Silverowi w oczy. - Czuję to samo. Kiedy zatem zamierzasz ruszyć tyłek i wziąć się do roboty?

- Cały czas coś robię.

- Niestety, sir, ale zupełnie tego nie widać. - Zastanowił się. - A jednak oceniam cię jako człowieka, który nie cierpi siedzieć z założonymi rękami. Niewykluczone, że mówisz prawdę.

- Dziękuję.

- Sarkazm jest tu zbędny. Ludzie, którzy pozują na tajemniczych, powinni się spodziewać zarówno sceptycyzmu, jak i pytań ze strony otoczenia.

- Tajemniczych?

George uśmiechnął się lekko.

- W gruncie rzeczy wcale nie narzekam. Podoba mi się element suspensu. Stymuluje umysł i wyobraźnię. - Odwrócił się, by wyjść. - Od kiedy cię poznałem, jestem bezustannie stymulowany osob¬liwymi pomysłami.

- Masz ochotę o nich porozmawiać?

- Wkrótce. - Otworzył drzwi. - W chwili obecnej to nie ja przysparzam ci zmartwień. Jak rozumiem, pani Murphy jest dla ciebie ważna, a niewykluczone, że ją stracisz.

- Nie stracę jej.

- Co za pewność siebie. Nasuwa się tylko pytanie, na czym się ona opiera ...

Zatrzasnął za sobą drzwi.

Jasna cholera. Silver wykrzywił usta, wstając z miejsca. George był zbyt spostrzegawczy, a jego przeczucia mogły okazać się słuszne. Był bardzo bliski poznania prawdy o Silverze, a ten nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Zdążył się przyzwyczaić do tego, że nikt nie ingeruje w jego prywatne sprawy.

George miał rację w kwestii Kerry. Nie mógł jej stracić, nawet jeśli nie była jeszcze gotowa.

Nie mógł również dopuścić do tego, że Kerry ostatecznie straci cierpliwość, nim nadejdzie idealny moment do działania.

Musiał działać teraz.


Niech go diabli.

Podeszła do okna i w zamyśleniu patrzyła na podjazd. Powinna była zawczasu pójść po rozum do głowy i nie nakłaniać Silvera do zmiany zdania. Przecież doskonale wiedziała, jakim jest aroganckim draniem.

Nie. Postąpiła słusznie. Dobrze, że stawiła mu czoło. Nie znosiła sytuacji, w których o niczym nie decydowała. Nie cierpiała opóź¬nień. Trask może już osaczać następną ofiarę. Dlaczego Silver jest taki pewny, że mają czas?

Ponownie poczuła zdenerwowanie. Chyba powinna iść na spacer albo zrobić coś, co przerwie tę koszmarną bezczynność.

Nic z tego. Nie zamierzała spokojnie przejść do porządku dzien¬nego nad tą sytuacją. Była zła, czuła się skrzywdzona i bezradna. To musiało się zmienić.

Podeszła do garderoby, wyciągnęła walizkę i cisnęła ją na łóżko. Ktoś zapukał do drzwi.

- Kerry?

Silver.

Nie zareagowała.

- Kerry? - Otworzył drzwi i patrzył, jak Kerry wrzuca do walizki dwa podkoszulki i bieliznę. - Mogę spytać, dokąd się wybierasz? - Po chwili sam udzielił sobie odpowiedzi: - Na litość boską, cierp¬liwości. Nie możesz samodzielnie ruszać na poszukiwania Traska.

- Mam tego dość. - Wrzuciła do walizki parę dżinsów. - Zamie¬rzam działać.

- W jaki sposób?

- Och, bez obaw. Kiedy rozmawialiśmy na dole, byłam zdenerwowana. Nie pognam za Traskiem, ryzykując jego spłoszenie. - Zamknęła walizkę i zatrzasnęła zamek. - Nie będę jednak bez¬czynnie czekała, aż mnie nauczysz, jak się do niego dostać. Masz swoje tempo, nie zwracaj na mnie uwagi. Gdy dojrzejesz do decyzji, przyjedź po mnie.

- A gdzie cię szukać?

- W Marionville.

- Tam, gdzie dorastał Traslz? Czemu akurat w tym mieście? Chyba nie uważasz, że tam się zaszył?

- Nie, ale w Marionville są jego korzenie. Może dowiem się na temat Traska czegoś, czego nie uwzględniono w aktach. Wiedza to potęga, której mi potrzeba. Nie cierpię poczucia bezradności. - Po¬patrzyła na niego gniewnie. - Tylko nie powtarzaj, żebym była cierp¬liwa. Mam tego dosyć.

- Tak podejrzewałem. Jakiego rodzaju informacje chcesz tam znaleźć?

- A skąd mam to wiedzieć, do cholery? Może poznam jego sposób rozumowania. Albo znajdę wskazówki na temat jego motywacji i dzięki nim będę wiedziała, które guziki przyciskać.

- Masz świadomość, że możesz być obserwowana?

-To też nie byłoby złe. Przynajmniej wiedziałabym, że coś się dzieje.-Ściągnęła walizkę z łóżka i ruszyła do drzwi.- Zobaczymy się, kiedy dojrzejesz do spełnienia obietnicy.

- Zobaczysz mnie wcześniej. - Odebrał jej walizkę. - Jadę z tobą.

- Nie jesteś zaproszony.

- Przyzwyczaiłem się do wchodzenia tam, gdzie mnie nie chcą. To dla mnie chleb powszedni. -Otworzył przed nią drzwi. - Przestań się na mnie złościć i w drogę.

- Nie jesteś mi potrzebny. Agenci Ledbruka nigdzie mnie nie puszczą bez nadzoru. Jeżeli uważasz, że mnie obronisz, to wiedz, że potrafię•• .

- Tak, wiem, potrafisz sama o siebie zadbać. Może i potrafisz. Zapewne to samo myślały wszystkie dotychczasowe ofiary Traska. Tak czy owak, dzięki twoim zapewnieniom nie przestanę się martwić. Nie zamierzam szaleć z niepokoju, rozmyślając, co się z tobą dzieje. Wolę być w pobliżu i trzymać rękę na pulsie. - W szedł na schody. - Zabieramy Sama?

Popatrzyła na niego przez chwilę i powoli ruszyła za nim.

- Nie, pies by nam przeszkadzał. Zostawimy go z George'em. - Było jasne, że Silver już podjął decyzję, bez względu na to, czy Kerry pojedzie z nim, czy bez niego. Pomyślała, że może wspólna akcja sldoni go do rozpoczęcia pracy nad ukierunkowaniem jej zdol¬ności. - Zamierzam wrócić jutro lub pojutrze.

- Zauważyłem, że bierzesz ze sobą tylko to, co niezbędne. - Po¬stawił walizkę przy drzwiach wejściowych. - Czy mogę wierzyć, że nie wskoczysz do terenówki i nie odjedziesz, kiedy pobiegnę na górę się spakować?

- A co byś zrobił, gdybym odjechała?

- Rzuciłbym się w pościg.

Westchnęła.

- Wobec tego nie traćmy czasu ani energii. - Oparła się o drzwi. - Zaczekam na ciebie.


- Opuściła posiadłość - oznajmił Dickens, kiedy Trask odebrał połączenie. - Mniej więcej trzy godziny temu wyjechała razem z Sil¬verem. Najpierw jechali drogą krajową numer sześćdziesiąt sześć, a potem skręcili w osiemdziesiątkę jedynkę. Właśnie przekroczyli granicę z Zachodnią Wirginią. Śledziłem ich, ale musiałem zacho¬wać wyjątkową ostrożność. Tajne służby podążają tuż za nimi.

- Droga numer osiemdziesiąt jeden... - powtórzył zamyślony Trask. - Dokąd mogą jechać ... - Zachichotał. - No jasne.

- Wiesz, dokąd ją niesie?

- Tak, wiem. Zawsze lepiej jest znać wroga.

- Mam jechać za nią?

- Na razie tak. - Dobry Boże, postanowili odwiedzić Marionville. Nie odwiedzał tego zapyziałego miasteczka od czasu wyjazdu do Europy po uzyskaniu stypendium Fulbrighta. Uznał, że ten etap jego życia jest już od dawna zamknięty, a tymczasem niespodziewa¬nie musiał odświeżyć wspomnienia. Wszystkie gorzkie porażki i cu¬downe triumfy ... - Tak, chcę wiedzieć, gdzie ona jest, minuta po minucie.

- Nic jej nie zrobisz. Już mówiłem, agenci jej nie odstępują ...

- Słyszałem. Zadzwonię później. - Rozłączył się.

Marionville.

Mógł sobie wyobrazić, jak Kerry Murphy rozgrzebuje dawno mi¬nione zdarzenia. Ta wizja była dziwnie kusząca. Może jego następna ofiara właśnie to chciała osiągnąć, skłonić go, by ruszył za nią.

Marionville ...


- Wysadź mnie przed miejscową biblioteką - poprosiła Kerry.

O ile ta mieścina ma bibliotekę, pomyślała zniechęcona. Bynajmniej nie trafili do tętniącej życiem metropolii. Gdy wjeżdżali na teren miasta, minęli tablicę informacyjną z napisem, że mieszka tu jede¬naście tysięcy ludzi, lecz niewylduczone, że znak miał swoje lata. Połowa sldepów przy głównej ulicy wijącej się przez centrum miasta była nieczynna. - Chcę przejrzeć stare gazety w poszukiwaniu wzmianek o Trasktl.

- Od którego roku zaczniesz?

- Od najwcześniejszego. Tego, w którym się urodził.

- Wątpię, by w kołysce szczególnie rozrabiał.

- To bez znaczenia. Chcę wiedzieć o nim wszystko.

- Kiedy wjeżdżaliśmy do miasta, zauważyłem budynek podstawówki. W szkołach zwylde są biblioteki. - Skręcił za róg i zawrócił. - Jeśli nie zauważymy biblioteki, spytamy w szkole.

- Niech będzie. - Wyglądała przez okno, kiedy mijali kilka małych skromnych domków o pokrytych obłażącą farbą ścianach i rozwalonych gankach. - Przygnębiający widok. To miasteczko umIera.

- Pewnie masz rację. Najwyraźniej opustoszało po likwidacji ko¬palni. - Wjechał na parking przed szkołą i wysiadł z samochodu. - Zaraz wracam. - Zerknął przez ramię, żeby sprawdzić, czy auto ludzi Ledbruka pozostaje w zasięgu wzroku. - To nie potrwa długo.

Patrzyła, jak wchodzi po schodach i znika w głównym wejściu.

Fasada podstawówki była z cegieł, ale budynek i tak wyglądał staro i brzydko jak domy, które mijali. Czy to miasto było równie pas¬kudne, kiedy Trask w nim dorastał?

Dziesięć minut później Silver wyszedł ze szkoły i podszedł do wozu od strony Kerry.

- Powiedziano mi, że jedyna miejscowa gazeta to wydawana w Marionville "Gazette". Pismo działa od siedemdziesięciu lat. Bib¬lioteka znajduje się dwie przecznice stąd. Skręcisz w lewo na rogu, zobaczysz ją po prawej.

- Ty nie jedziesz?

- Postanowiłem sprawdzić szkolne archiwum. Trask się tutaj uczył. Mam spore szanse na coś trafić, bo mieścina jest mała. Jak coś znajdę, sporządzę kopie dokumentów, a potem pojadę do liceum. Jest w Cartersville, mniej więcej osiem kilometrów stąd.

- Myślisz, że pozwolą ci grzebać w archiwum?

- Przekonam ich. Mam dar przekonywania. - Cofnął się o krok. - Zadzwonię, kiedy skończę, wtedy po mnie przyjedziesz. - Odwrócił się i ponownie wszedł do szkoły.


Przesiadła się na fotel kierowcy. Zadała głupie pytanie. To jasne, że Silver uzyska wszystkie potrzebne mu informacje. Nikt nie miał takiego daru przekonywania j ak on.


Komputer w bibliotece w Marionville był przedpotopowy. Kerry przystąpiła do poszukiwania wiadomości o Trasku, lecz dopiero po godzinie przywykła do obsługi urządzenia. Praca przebiegała powoli, ale nie była męczarnią. Kerry przez prawie pół godziny przeglądała wydania gazety z pierwszego roku życia Traska i natrafiła tylko na informację, że Charles i Elizabeth Trask zostali dumnymi rodzicami zdrowego chłopczyka.

Następna wzmianka dotyczyła wyników lokalnego turnieju orto¬graficznego. Trask miał wówczas siedem lat i zajął pierwsze miejsce. Dwa lata później zwyciężył w ogólno stanowej olimpiadzie nauko¬wej. Zamieszczono nawet jego zdjęcie z niebieską wstęgą oraz roz¬promienionymi rodzicami. Później gazeta regularnie wspominała o Trasku, gdyż zdobywał wszystlde możliwe nagrody naukowe, a na końcu uzyskał stypendium Fulbrighta.

U siadła wygodnie w krześle i przetarła oczy. Błyskotliwy uczeń, powód do dumy dla rodziców. Nic podejrzanego. To jednak nie mógł być prawdziwy obraz. Trask nie mógł dorastać jako genialny uczeń i wzór do naśladowania, a potem niespodziewanie zmienić się w potwora. Nasienie musiało się kryć gdzieś tutaj.

Nasienie. Wyprostowała się.

W tym wypadku nasieniem była obsesja, która zdominowała życie Traska. Silver wspomniał, że sięgała tylko piętnastu lat wstecz, lecz zdaniem Kerry zaczęła się o wiele wcześniej.

Pochyliła się nad klawiaturą i wystukała tylko jedno słówo.

Pożar.

Nie pojechała po Silvera, kiedy po nią zadzwonił z liceum w Car¬-ersville.

- Chyba coś znalazłam. Zadzwoń do Ledbruka, niech on po ciebie p:rzyjedzie. Potem zamelduj się w motelu, przekręć do mnie i powiedz, gdzie jesteś. Dojadę do ciebie, kiedy tylko skończę.

- Sam dotrę do motelu. Nie zostawię cię bez opieki. - Zamilkł. - Cieszę się, że przynajmniej do ciebie uśmiechnęło się szczęście. Nie licząc paru ciekawych drobiazgów, dowiedziałem się tylko, że Trask był genialnym dzieckiem.

- Chętnie posłucham, co to za ciekawe drobiazgi. - Ponownie spojrzała na monitor: - Muszę kończyć. Bibliotekę zamykają za godzinę, ja mam jeszcze dwa lata do przejrzenia. - Rozłączyła się i przysunęła o ekranu. Klikała myszą, przeglądając gazetę strona po stronie. Nagle zamarła, gdy jej wzrok padł na artykuł w numerze z trzeciego czerwca.

Jeszcze jeden ...

Wcisnęła przycisk drukowania.


- I co znalazłaś? - spytał Silver, kiedy wpuścił ją do swojego pokoju w motelu. - Długo cię nie było.

- Nakłoniłam bibliotekarkę, żeby przedłużyła pracę o godzinę. - Opadła na kanapę i wręczyła mu zadrukowane kartki. - Twój dar przekonywania nie był mi potrzebny. Wystarczyło poprosić.

- Niekiedy to również skutkuje. - Zerknął na papiery. - A to co znowu?

- Artykuły dotyczące pożarów, które wybuchły w Marionville i okolicznych miastach w olaesie, gdy mieszkał tu Trask. Zazna¬czyłam te, które mnie zainteresowały. - Potarła skroń. - Nie, zain¬teresowały to niewłaściwe słowo. Które mnie przeraziły.

- Uważasz, że to robota Traska ?

- Powiedziałam ci, że wyczuwam, iż jego obsesja jest starsza niż projekt Morze Ognia. Ale nie mogłam wypatrzeć w jego życiorysie niczego, co by dowodziło, że nie jest layształowo czysty.

- Genialne dziecko - zgodził się Silver.

- Nadal nie mam żadnych dowodów. Nie znalazłam informacji, które wskazywałyby na jego związek z podpaleniami. - Skrzywiła się. - A teraz opowiedz mi o tych ciekawych drobiazgach, na które natrafiłeś w szkolnym archiwum.

- Niedużo tego. - Usiadł naprzeciwko niej. - Wyglądasz na przy¬bitą. Może pójdziemy coś zjeść?

- Nie. Muszę w końcu odkryć, co łączy te pożary i Traska. Chcę przejrzeć drania na wylot.

Skinął głową.

- Wiesz, że był zdolny. Świetnie się uczył, nauczyciele go lubili. Nie miał jednak wielu kolegów. Mieszkańcy tego górniczego mias¬teczka generalnie uważali go za nadętego bubka. Kilka razy poszedł na skargę do dyrektora, bo inne dzieci go prześladowały.

Wyprostowała się.

- Kto?

- Zaczekaj. - Podszedł do łóżka i otworzył teczkę, którą tam cisnął. - Tim Krazky. Czwarta ldasa. Dyrektor wezwał go na dywa¬nik i na tym stanęło.

- Niewylduczone. Inne problemy? Przerzucił kilka kartek.

- W szkole średniej został pobity przez jednego z futbolistów. Dwayne'a Meltona. Dyrekcja chciała zawiesić Meltona, ale Trask interweniował w jego obronie. W ten sposób zyskał większą popular¬ność w szkole.

- Dwayne Melton ... - Skoczyła na równe nogi i sięgnęła po wydruki z gazet. - Kiedy to się stało?

Zerknął na zapiski.

- Czwartego czerwca 1979 roku.

Położyła kartki na stole i zaczęła je gorączkowo przerzucać. W końcu znalazła stronę, której szukała.

- Trzeci października 1981 roku. - Wręczyła mu wydruk artyku¬łu. - Dwayne Melton zginął w pożarze, który wybuchł po eksplozji beczki z olejem napędowym na stacji benzynowej, gdzie Dwayne pracował.

- Dwa lata później - mruknął Silver. - Trask był cholernie cierpliwym młodym człowiekiem.

- Jak pająk tkający sieć. Nie zamierzał dać się złapać. Wątpię, by w chwili zdarzenia Trask był w mieście. - Ponownie pochyliła się nad papierami. - Jak się nazywał ten drugi chłopak?

- Tim Krazky.

Znalazła.

- Cholera.

- Pożar?

- Jego dom spłonął. Zginął on i cała jego rodzina. - Przeczytała ostatni akapit. - "Policja nie podejrzewa podpalenia. Od ognia w pie¬cyku zajęły się zasłony w dużym pokoju". - Pokręciła głową. - Zabił całą rodzinę•

- To mniej podejrzane.

Zadrżała.

- Potworność. - Usiadła. - Podaj mi jego akta szkolne. Chcę prawdzić, kto jeszcze podpadł temu sukinsynowi.

Zajął miejsce obok niej.

- Ja będę czytał dane, ty przeglądaj artykuły z gazet - zaproponował.

Natrafili na jeszcze dwa podejrzane zdarzenia. Nauczyciel wuefu, który upokorzył Traska, zginął w katastrofie awionetki. Do wypadku doszło tego samego roku, kiedy Traskowi przyznano stypendium Fulbrighta. Dyrektor, który nie ukarał Tima Krazky'ego za znęcanie się nad Traskiern,. spłonął żywcem, gdy jego samochód zjechał z jezdni i uderzył w drzewo.

- Znowu cierpliwie czekał - mruknął Silver. - Nic dziwnego, że pozostawał poza podejrzeniami. Robił swoje, snuł plany i czekał, aż wszyscy zapomną o jego zatargu z ofiarami. Dopiero potem do¬bierał się im do skóry.

- Trudno powiedzieć, ilu jeszcze ludzi sprzątnął przez te lata.

- Popatrzyła ze smutkiem na artykuły. - Był perfekcjonistą. Zapewne ćwiczył, zanim pozabijał tych nieszczęśników. Ten człowiek jest zły z natury.

- To ci nie wystarczy? - Wyjął jej z rąk plik kartek. - Nie poznas¬tego drania lepiej, kompletując listę jego ofiar.

- Tak, to wystarczy - przyznała głucho. - On nie ma sumienia. Nawet w dzieciństwie był zimny jak lód, ale zarazem sprytny . . Zadbał o to, aby nikomu nawet przez myśl nie przeszło go podej¬rzewać.

- Skoro jesteś już usatysfakcjonowana, może wrócimy do domu. Ten motel to nie Ritz.

Kerry wpatrywała się w artykuły.

- Nie, nie jestem usatysfakcjonowana. Te sprawy są zbyt odległe. Muszę go dotknąć. Muszę poczuć to, co on czuł.

- Jak zamierzasz to zrobić?

Bezradnie wzruszyła ramionami.

- Jeszcze nie wiem. Nie mogę odjechać bez ... - Podniosła tekst poświęcony śmierci Tima Krazky'ego i jego rodziny. - Sprawdzisz, gdzie znajdował się dom tego chłopaka? Chciałabym tam pojechać jutro rano.

- Mówisz o dawnych czasach. Na zgliszczach budynku z pew¬nością wybudowano już nowy dom.

- Spróbuj. - W stała. - Z pewnością potwornie nienawidził tego dzieciaka, skoro pozabijał wszystkich członków jego rodziny. Chcę obejrzeć to miejsce, poczuć je.

- Lepiej nie - zaprotestował ostro. - To cię wykończy. Nie możesz nawet myśleć o tamtym pożarze, bo robi ci się słabo.

- Wobec tego muszę wiedzieć wszystko o nim i o jego sposobie rozumowania, żeby się nie bać za każdym razem, kiedy zbyt się do mnie zbliży. - Podeszła do drzwi. - Nic z tego nie wyjdzie, jeśli będę się trzymała na dystans. Jaki jest numer mojego pokoju?

- Dziewiętnaście. Następne drzwi. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął klucz. - Po sąsiedzku. Jeśli coś cię przestraszy, biegnij do mnie.

- Nic mnie nie przestraszy. Jestem zbyt zmęczona.

- I nie sądzisz, że Trask może przebywać w pobliżu?

- Nie, ale pewności nie mam. Skąd mogę wiedzieć, czy go wyczuję? - Uśmiechnęła się bez przekonania. - Dlatego właśnie po¬trzebny mi trening. Chcę wejść w jego skórę. Pomożesz mi?

- Dobrze wiesz, że tak. - Odwrócił się i wziął do ręki telefon.

- Dowiedzieć się czegoś o tej porze to nie lada sztuka. Takie małe miasteczka kompletnie zamierają już przed ósmą wieczorem.

- Zadzwoń do George'a. Uzna to za wyzwanie .

- Właśnie zamierzałem się z nim skontaktować. - Uśmiechnął się. - Pewnie czytasz w moich myślach.

- Chryste, oby nie. Chciałabym czytać wyłącznie w myślach Tra¬ska, niczyich innych. - Umilkła, po czym przyznała: - Prawdę mówiąc, ogromme mi pomagasz.

- To jasne. Razem pracujemy nad tą sprawą.

- Prawda. - Popatrzyła na niego. - Zapewne nigdy bym się nie zdecydowała na udział w tym dochodzeniu, gdybyś mi nie pomógł na początku.

- Możliwe. Jednak od pewnego czasu masz obsesję na punkcie Traska.

- To nie obsesja. Po prostu chcę być przygotowana ...

Uniósł rękę.

- Nie mam nic przeciwko twojej obsesji. To mi może pomóc. Po prostu powiedziałem głośno, co myślę.

- To Trask cierpi na obsesję. Ja tylko próbuję ... - Odetchnęła głęboko. - Niewykluczone, że masz rację. Tak czy owak, czuję się bezradna. - Otworzyła drzwi. - Ta sytuacja musi się zmienić. Dob¬ranoc, Silver.

Obsesja.

Nie pozwoliła sobie na rozmyślania o słowach Silvera, dopóki nie weszła do pokoju i nie zamknęła drzwi. Powiedziała, że to Trask ma obsesję, lecz sama nie potrafiła dojść do siebie od czasu pierw¬szego z nim kontaktu. Czy to możliwe, że odkąd została wciągnięta przez jego chory umysł, nie potrafiła się już uwolnić? Może część jego trucizny nadal krążyła w jej świadomości.

Zadrżała na samą myśl o tym. Za nic w świecie nie chciałaby być choćby fragmentem Traska.

Gorsza jednak była perspektywa stawienia mu czoła podczas na¬stępnego spotkania. Nie powinna przejmować się wpływem Traska na siebie. Musi zastanowić się nad każdym jego dniem, każdym czynem z osobna, a jutro zagłębi się w jego przeszłość i w ohydę, którą ujawni.

Pożar. Krzyki.

Tim Krazky i jego rodzina uwięzieni w plonqcym domu. Jezu, miała nadzieję, że to wytrzyma.


Rodzina Krazkych nie mieszkała w mieście. Farma znajdowała się nad rzeką Oscano, osiem kilometrów od Marionville. Dom zbu¬dowano w ładnej okolicy, wokoło rosły grusze odmiany Bartlett.

Zgliszcza domu Krazkych wyglądały okropnie. Minęło wiele lat od pożaru, lecz szczątki fundamentów nadal pozostały poczerniałe i wypalone. Jedyną częścią budynku, która przetrwała nienaruszona, był ceglany komin.

- To dziwne, że nikt nie uprzątnął ruin - powiedział Silver, kiedy zaparkował. - Podejrzewam, że spadkobiercy nie mogli znaleźć kup¬ca na ziemię w tak ubogiej okolicy. Albo nie mieli serca naruszać spokoju miejsca tej tragedii. Chcesz wysiąść i się przejść?

- Tak. - Już wcześniej otworzyła drzwi. - Ale ty nie musisz iść ze mną.

- Pójdę. Czemu nie miałbym ... - Urwał. - Nie chcesz, żebym szedł. Dlaczego?

- Nie sądzę ... - Pokręciła głową. - Nie wiem. Po prostu chcę być sama ... - Wysiadła z samochodu. - To nie potrwa długo.

- Zaczekaj. - Rozejrzał się po okolicy. - To ~twarty teren. Nie ma się gdzie ukryć. - Skinął głową. - Dobrze, tylko się nie oddalaj. - Dokąd miałabym odchodzić? Tutaj jest wszystko, czego potrze¬uję. - Podeszła do pogorzeliska. Z bliska wyglądało jeszcze bardziej przygnębiająco. Między gnijącymi deskami rosły kępy trawy; ta -mętna próba zamaskowania przez naturę dzieła zniszczenia tylko odkreślała brutalność ognia, który zniszczył dom.

W tym miejscu zginęło pięcioro ludzi. Żyła tu rodzina, której złonkowie byli sobie bliscy, podobnie jak to jest w rodzinach na całym świecie. Czy tulili się do siebie, pochwyceni w piekielną pu¬łapkę Traska? A może zmarli osobno, każdy w swoim łóżku, udu¬zeni śmiertelnym dymem? Na myśl o tym sama zaczęła się dusić,

ogarnięta grozą, smutkiem, złością.

- W porządku? - zawołał Silver z samochodu. Wyprostowała się gwałtownie.

- Wszystko dobrze! - odkrzyknęła. Ominęła deskę i podeszła do komina. Nic nie było dobrze. Chciała się stąd wyrwać, oczyścić umysł ze wspomnień o Tirnie Krazkym oraz o piekle, które sprowa¬dził na siebie i swoją rodzinę, obrażając Traska.

Przestań się rozczulać, przykazała sobie surowo. Rób to, po co tu przyjechałaś. Myśl o Trasku. Myśl o tym, co zrobił. Wyobraź sobie, co czuł. Przypomnij sobie wieczór, kiedy byłaś blisko, połącz to wszystko w całość. Naucz się go.

Wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła cegły komina. Była ciepła, rozgrzana promieniami słońca. Tamtej nocy nie była ciepła, tylko gorąca. Gorąca od płomieni. . . .

Zar. Zar. Zar.

Wrzaski.

Cholerny sukinsyn. Niech sczeźnie w piekle. Nie, niech sczeźnie dzisiejszej nocy.

Usilowali wyjść przez drzwi frontowe, ale pomyślał o tym i przy¬wiązał do klamki sznur konopny, którego drugi koniec omotał wo¬kół słupka na ganku. Pomyślał z dumą, że przewidział wszystko.

Wczoraj, kiedy byli w kościele, podszedł do każdego okna z osobna i posmarowal ramy supermocnym klejem. W nocy wkradł się do domu, by wzniecić pożar najpierw w pokoju rodziców Krazky' ego. Potem pozostalo mu tylko czekać, aby mieć pewność, że ten dureń Tim nie wybije szyby i nie wyskoczy na dwór. Nie widzial jednak ani śladu Tima, a dom byl już pelen dymu. Wszyscy w środku tracili sily ...

Zauważyl twarz w oknie. Siostra Tima, Marcy. Krzyczy. Wali pięściami w okno. Zawsze miala więcej ikry niż Tim. Gdzie byl Tim t Pewnie schowal się pod lóżkiem.

Marcy osunęla się na podłogę, dłońmi uczepiona parapetu. Walenie w szyby ustalo.

Popędzil przez ganek i poluzowallinę, którq przywiqzal do klamki.

Potem pobiegl na drugq stronę domu i odblokowal drzwi kuchenne.

Dom stal w plomieniach. Czul na twarzy żar, kiedy patrzyl na plomienie.

Giń, psie.

Żalowal, że nie czuje swqdu plonącego ciala tego palanta. Dotąd tylko raz w życiu czul woń spalonego ludzkiego mięsa. W zeszłym roku podpaJil dwóch wlóczęgów, którzy nocowali w lesie; ekspery¬mentowal wówczas z różnymi sposobami dobrania się do skóry Timowi. Zapach przypominal swąd pieczonej świni, tylko dziwnie odmieniony, przyjemniejszy. Może gdyby wybil okno, móglby ...

Nie, musial pokonać rzekę i dotrzeć do lasu, a stamtqd do domu.

Ktoś mógl już dostrzec lunę. Na wszelki wypadek i tak zadbal o to, żeby pomoc nie przybyla na czas. Parę godzin wcześmej spaJil prze¬v:rody telefoniczne, prowadzące do domu. Ojciec Tima niemal go przylapal, kiedy wyszedł na dwór wyrzucić śmieci.

Śmieci. Oni wszyscy byli teraz śmieciami. Czymś gorszym niż śmieci.

Woda w rzece byla zimna, kiedy plynąl na drugi brzeg. Mimo to nie czul chlodu. Byl rozgorączkowany, pelen energii i radości.

Zrobil to.

Łatwo poszło. Ogień załatwił sprawę. Zabił. Zniszczył. Niczym cudowny dżinn, który wyfruwa z butelki, by wykonać wydane mu polecenie.

Obejrzał się przez ramię, a jego serce, pełne entuzjazmu, znów szybciej zabiło.

Płomienie. Piękne, piękne płomienie ...

- Kerry. - Silver nią potrząsał. - Kerry, co u licha?

Ogień. Niech ten palant płonie ...

- Kerry?

Przezwycięż to.

- Już ... dobrze. - Gwałtownie odsunęła się od Silvera, lecz musia¬ła oprzeć się o komin, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Cegła znowu była ciepła, ale nie tak gorąca jak tamtej nocy, kiedy ...

Przezwycięż to.

- Powiedz ... Ledbrukowi. Trask. - Musiała zamilknąć, żeby opanować drżenie głosu. - Las po drugiej stronie rzeki. Jest tam teraz.

- Co?

- Nie ... pytaj ... Każ komuś biec na drugą stronę.

Popatrzył na drugi brzeg rzeki.

- Wracaj do samochodu. - Trzymał ją za łokieć, popychał przez pogorzelisko. - Masz pewność, że ... . . .

Zar. Zar. Zar.

- Twoim zdaniem nawiązałam kontakt z jakimś duchem z dzie¬ciństwa? - spytała napastliwie. - Nie ma powodu, żebym nagle zaczęła ściągać go myślami. Powtarzam ci, to był on. Musi tam być. Owej nocy czuł się bezpiecznie w lesie. Teraz też czuje się bezpiecznie, siedząc tam i obserwując nas. Na pewno jechał za nami od motelu. Dzwoń do Ledbruka.

- Właśnie dzwonię.

Nie zauważyła, że Silver wybiera numer na swoim telefonie.

- Szybko. On tam jest. Wiem, że tam jest.

- Spokojnie. - Otworzył drzwi po stronie pasażera. - Wsiadaj i zniknij z widoku.

Opadła na fotel. Jak przez mgłę słyszała słowa towarzysza.

- Już jadą - wyjaśnił, gdy się rozłączył. - Ale most nad rzeką jest oddalony o osiem kilometrów.

- Tamtej nocy nie korzystał z mostu. Pokonał rzekę wpław. - Wzięła głęboki oddech. - Już go nie czuję.

- Postaraj się.

- Cholera jasna, przecież się staram. Mówię ci, że już go nie czuję. Nie ma go tam.

- To kawał drogi. - Popatrzył na las po drugiej stronie rzeki. - W obu poprzednich wypadkach straciłaś z nim kontakt, kiedy zaczął się oddalać. Dziwię się, że w ogóle go wyczułaś na taką odległość.

- Ja też tego nie rozumiem. To pewnie dlatego, że te wspomnienia są dla niego wyjątkowo ważne. To jego pierwsze morderstwo - dodała z goryczą - i nie posiadał się z radości. Dwóch włóczęgów w ogóle nie liczył. Posłużyli mu tylko do przeprowadzenia eksperymentu. - Wypro¬stowała się na fotelu. - Ruszajmy za Ledbrukiem. Może będę pomocna.

- Nie podoba mi się ten pomysł.

- Nie boję się. Trask nie lubi .działać bez odpowiedniego przygotowania. Poza tym nie puszcza niczego na żywioł. Ten pożar za¬planował w naj drobniej szych szczegółach: spalił nawet przewody telefoniczne, żeby nikt nie podejrzewał, że zostały przecięte.

- To nie oznacza, że się nie zmienił. Jechał tutaj za tobą. To wielkie ryzyko. Dlaczego tak postąpił?

- Nie wiem. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Nie wiem wszystkiego. Może wyczekiwał okazji, żeby mnie dopaść. Może uznał, że skórka jest warta wyprawki. Spytajmy go. To chcesz zrobić, prawda? Zapo¬mnij o mnie. Wiesz, że w tej chwili liczy się tylko Trask.

Milczał przez chwilę. Kerry dostrzegła na jego twarzy mieszaninę rozmaitych emocji.

- No tak - przyznał w końcu. Wzruszył ramionami i uruchomił samochód. - Dobrze, że mi przypomniałaś. Zamyśliłem się. Ruszaj¬my za mm.

Kiedy pokonali most, Trask zdążył już opuścić las. Agenci Led¬bruka przeczesywali okolicę, kiedy Silver zaparkował za ich samo¬hodem.

- Na pewno pan go widział? - Ledbruk podszedł do nich z chmur¬ną miną. - Jak u licha udało się panu rozpoznać go z takiej od¬ległości?

- To mnie się udało. - Kerry wygramoliła się z auta. - Był tu.

- Czas przeszły - potwierdził kwaśno Ledbruk. - Mam złe przeczucia. Moim zdaniem ponownie nam umknął. Boże, mam tego dość.

- Zapewne ma pan rację - przyznała Kerry. - Zna tę okolicę. Tutaj dorastał. - Patrzyła na korony drzew. - Niemniej musimy spróbować.

- Myśli pani, że tego nie wiem? - mruknął Ledbruk. - Robię, co do mnie należy. - Poruszę niebo i ziemię, żeby znaleźć tego gada. - Odwrócił się na pięcie i odszedł.

- Jest nie w sosie - zauważył Silver. - Trudno mieć mu to za złe. Stara się, jak może, i frustruje go, że nie zna całej prawdy. - Zerknął na nią. - Jakieś wibracje?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie sądzę, żeby tu był. - Oparła się w fotelu. - Ale i tak pozo¬staniemy tu tak długo, aż Ledbruk to potwierdzi.

- Zgoda. - Powiódł wzrokiem za agentem. - Zaczekamy do chwi¬li, kiedy zrezygnuje z poszukiwań.

Ledbruk nie rezygnował przez następne cztery godziny.

- Jak kamień w wodę - oznajmił w końcu. - Zostawię dwóch ludzi, żeby kontynuowali poszukiwania, ale nie sądzę, by go znaleźli. Równie dobrze możemy wracać do domu.

Silver popatrzył pytająco na towarzyszkę.

- Kerry?

Zmęczona skinęła głową.

- Pora wracać - potwierdziła.

9

- Wyglądasz na wyczerpaną. - Silver zerknął na Kerry, kiedy czte¬ry godziny później przejeżdżali przez bramę posiadłości. - Od wyjaz¬du z Marionville nie odezwałaś się ani słowem.

- O czym tu mówić? Zwiał nam.

- Przecież nawet nie oczekiwałaś, że go złapiemy. Bądź optymistką: zrobiłaś to, co planowałaś. Zaznajomiłaś się bliżej z psy¬chiką tego ścierwa. Być może dzięki takiej koncentracji zwiększy¬łaś zasięg nawiązywania kontaktu. Tamte lasy naprawdę leżały daleko od nas.

- Zasięg nawiązywania kontaktu. Chryste, gadasz jak nauko¬wiec. - Pokręciła głową. - Wiem, że usiłujesz podnieść mnie na duchu, ale w tej chwili nie stać mnie na pozytywne myślenie. Cały czas znajduję się pod wpływem tej trucizny, którą zalewał mnie Trask. - Otworzyła drzwi, gdy zatrzymał się przed głównym wej¬ściem. - Może jutro. Teraz nie potrafię ocenić swoich postępów. Pamiętam tylko, jak to jest stać, dawać się opluwać jadem i nie móc nic zrobić. Nie umiałam się bronić. Byłam całkowicie bierna. - Weszła na schody. - Przypominam sobie też, że mogłeś mi po¬móc;.. Gdybyś to zrobił, może miałabym szansę przeciwdziałać. Przez ciebie zostałam tylko chłopcem do bicia. - Otworzyła drzwi. - I dlatego oczekuję, że na jakiś czas dasz mi święty spokój do jasnej cholery.

- Na jakiś czas - powtórzył cicho. - Nie na długo, Kerry.

Zatrzasnęła za sobą drzwi wozu i ruszyła na schody. Wiedziała, że Silver się nie odczepi. Była zbyt ważna. Potrzebował jej, 1ecz ta potrzeba musiała zostać zaspokojona wedle jego uznania. To on musiał sprawować kontrolę. Tak czy owak, miała dość ...

Nagle uświadomiła sobie, że w domu panuje nienaturalna cisza.

Gdzie się podziewał George? Przyzwyczaiła się, że zawsze w od¬powiednim momencie wychodzi z biblioteki i wygłasza ironiczne uwagi. Stał się pożądanym buforem między nią i Silverem.

Może i dobrze, że tym razem postanowił trzymać się na dystans.

Nie była w nastroju na dowcipy, ani ironiczne, ani żadne inne. Miała ochotę iść spać i nie myśleć o Trasku, o nieszczęsnej rodzinie Krazkych, o własnej bezsilności.

Zdjęła buty i rozpinała bluzkę, kiedy zadzwonił jej telefon ko¬mórkowy.

Pewnie Jason. Telefonował dwa dni temu, by jej powiedzieć, że Laura wkrótce wyjdzie ze szpitala. Poprosiła, by dał znać, kiedy rozgoszczą się w hotelu.

- Kerry?

Zacisnęła dłoń na aparacie. Ojciec był ostatnią osobą, z którą chciała teraz rozmawiać.

- Cześć. Co za niespodzianka.

- Nie powinnaś być zaskoczona. - W głosie Rona Murphy'ego pobrzmiewała gorycz. - Poprosiłem Jasona, żeby ci przekazał, że chcę się z tobą spotkać. Odparł, że to nie najlepszy olaes w twoim życiu.

- To Jason jest w kiepskiej formie. Ja czuję się dobrze.

- Zawsze to powtarzasz. Odgradzałaś się ode mnie za każdym razem, kiedy usiłowałem ci pomóc.

- O ile pamiętam, kiedy ostatnio próbowałeś mi pomóc, wylądo¬wałam w Milledgeville.

- Na litość boską, byłaś ... Chciałem jak najlepiej. - Odetchnął głęboko. - Daj wreszcie spokój, Kerry. Życie jest zbyt krótkie, by je marnotrawić na rozdrapywanie starych ran. Niedawno sam się o tym przekonałem.

- Niczego nie rozdrapuję. Po prostu jestem ostrożna. - Ta roz¬mowa była dla niej nieznośnie przykra. Musiała ją zakończyć. - Po co dzwonisz?

- Jesteś moją córką. To chyba normalne, że się upewniam, czy nie dzieje się nic złego. - Umilkł, lecz nie doczekał się odpowiedzi. - Ten pożar w domu Jasona był... dziwny.

Zesztywniała.

- Sądzisz, że to ja podłożyłam ogień? Dobry Boże, ja naprawdę kocham J asona.

- Nie bądź śmieszna. Jak możesz wyciągać takie wnioski? Nie powiedziałem ani słowa o ...

- Ale właśnie takiego zachowania można się spodziewać po czub¬kach, co? Czy właśnie dlatego zamknąłeś mnie w szpitalu psychiat¬rycznym?

- Wysłałem cię na leczenie, bo pragnę twojego dobra. Wiem, że celowo nigdy nie zrobiłabyś krzywdy ani J asonowi, ani Laurze.

- Celowo?

- Przeprowadziłem małe prywatne śledztwo i wiem, że przyczyną pożaru było bez wątpienia podpalenie. Poza tym nie udało mi się dowiedzieć niczego więcej. Wszyscy nabrali wody w usta. Potem usłyszałem, że wzięłaś długi urlop i wyjechałaś z miasta. Dobrze wiem, że w takiej sytuacji wolałabyś zostać z Jasonem i Laurą. Kerry, co się dzieje?

- A jak myślisz?

- Myślę, że mogłaś wpakować się w coś, co może być niebezpieczne. Zadaję sobie pytanie, czemu podpalacz czekał z podłoże¬niem ognia pod dom Jasona do twojego przyjazdu.

- I znalazłeś odpowiedź?

- Ciągle obcujesz ze świrami. Może jeden z nich postanowił wyrównać rachunki. To jednak nie tłumaczy, dlaczego utajniono śledz¬two w sprawie podpalenia. Nie wiem też, kto się dopuścił tego przestępstwa.

- A wszystkie twoje wtyczki nawaliły? Frustrujące, prawda?

- Mało powiedziane, że frustrujące. Cholera jasna, nie pozwolę, żeby trzymano mnie w nieświadomości. - W jego głosie zabrzmiał gniew. - Jason to mój syn, cieszyłem się na to, że zostanę dziadkiem. Jestem wścieldy i chcę wiedzieć, kto stoi za tym podpaleniem. Myś¬lę, że ty wiesz. Powiedz mi, do diabła.

- Tak właśnie wygląda upewnianie się, czy jestem bezpieczna.

- Przerwała mu zmęczona. - Nie obwiniam cię. Dlaczego miałbyś się mną przejmować? Nigdy nie potrafiliśmy się porozumieć. Poza tym pewnie mówisz prawdę, że przejmujesz się Jasonem.

- Dziękuję - odparł z sarkazmem w głosie. - Cieszę się, że twoim zdaniem mam jakieś ludzkie uczucia .

Nigdy w to nie wątpiła. Po prostu nie umiała się z nim porozu¬mieć, a po pobycie w Milledgeville zupełnie straciła na to ochotę.

- J ason i Laura są bezpieczni. Sama o to zadbałam. Mnie też nic nie grozi. Trzymaj się od nas z daleka.

- Jeszcze czego. Gdzie jesteś?

- Trzymaj się od nas z daleka - powtórzyła i przerwała połączenie.

Chryste, to nie było proste. Czuła się znużona, dotknięta i zła, jak zawsze po rozmowie z ojcem. A tej nocy nie potrzebowała dodat¬kowych przykrości. Odizoluj się. Nie myśl o nim.

Podświadomie spodziewała się, że telefon zadzwoni ponownie. Ron Murphy był niepewny jako ojciec, ale jako dziennikarz śledczy nie miał żadnych zahamowań. A przede wszystkim pragnął chronić syna.

Telefon milczał.

No i dobrze. Teraz idź do łóżka, zapomnij o nim i o przeszłości.

Ten człowiek już się nie liczył w jej życiu. Stwarzał teraz tylko jeden problem: utrudniał jej odnalezienie Traska.

Idź spać i zapomnij o nim ...


- Nigdy o nim nie zapomnisz. Zawsze jest w pobliżu. - Silver opieraj się o wierzbę, która rosja nad brzegiem jeziora. - Dlatego, że nie chcesz się z nim zmierzyć.

- Guzik. prawda. Co ty wiesz o ... - Wstrząśnięta, znieruchomiala i powiodla wzrokiem po znajomej okolicy. - Co ty ze mną robisz, do jasnej cholery?

- Dobrze wiesz, co robię. Sama mnie o to prosiłaś. - Wbił wzrok w jakiś punkt nad jej glową. - Nie chcialem tego z obawy, że przywolam nieprzyjemne wspomnienia, ale nie dalaś mi wyboru. Moglem skorzystać z tego rozwiązania albo brutalnie ingerować, narażając cię na niebezpieczeństwo.

- Niebezpieczeństwo?

- Nie bylaś gotowa. Dwa dni infiltracji to za maJo. Potrzebowalem więcej, ale bylaś tak zirytowana, że nie moglem dłużej czekać.

- Infiltracja - powtórzyla, krzywiąc się, jakby to slowo mialo gorzki posmak. - Co chcesz przez to powiedzieć?

- Twój umysl stawia mocny opór. Musialem wkraść się do niego podstępem i zlikwidować bariery. - Uśmiechnąl się. - Nawet teraz zanosi się na ciężką przeprawę.

- Użyleś podstępu. - Zacisnęla usta. - Zlamaleś obietnicę.

- Nie zlamałem. Otrzymalem zaproszenie, pamiętasz

- Nie sądziłam ... Przez ostatnie cztery dni byleś ... Nie ostrzegleś mnie, psiakrew. Bylam gotowa pomóc, ale to nieuczciwe z twojej strony ... - Odetchnęła glęboko. - Co ty ze mną robiłeś?

- Tylko to, co zapowiedzialem. SądziJaś, że jesteś gotowa, ale bylaś w blędzie. Musialbym stracić wiele tygodni, żeby cokolwiek osiągnąć. Nie mamy tyle czasu. - Podniósl kamień i cisnąl nim w wodę, puszczając serię kaczek. - Ostatnie spotkanie z Traskiem źle na ciebie wp1ynęlo. Musisz dojść do siebie. Wcześniej dobrze się ze mną czułaś w tym miejscu, więc tutaj pozostaniemy.

- To nie jest rzeczywistość.

- Ale tutaj ci dobrze. Lubisz, kiedy slońce rozgrzewa ci skórę, a przed tobą rozpościera się jezioro, wokól rosną kwiaty. Takie otoczenie wplywa na ciebie kojąco, a potrzebny ci komfort.

Nie mogla zaprzeczyć. Czula się ... obnażona. Naga.

- Powiedzialem, że to ci się nie spodoba. - Odwrócił się ku niej. - Nie ma bardziej intymnych doznań niż te, które teraz dzielimy. Boisz się intymności.

- Nieprawda, niczego nie dzielimy. Naruszyleś moją prywat¬ność. Nie zauważylam, żebyś mi pozwolil buszować po swoim umyśle.

- Sluszna uwaga. Dogadajmy się. Kiedy będziesz gotowa, pozwolę ci zajrzeć do moich myśli. - Zachichotal. - O ile to zniesiesz. Mój umysl nie jest tak nieskazitelnie czysty jak twój.

- Dam sobie radę. Czy teraz śpię?

- Tak, dzięki temu latwiej do ciebie dotrzeć. Przeniknięcie twoich myśli na jawie potrwaloby dłużej.

- Mam nadzieję, że to ci się nigdy nie uda. - Spróbowala wziąć się w garść. - No dobrze, możemy zaczynać. Ucz mnie .

Pokręcił glową.

- Spokojnie i powoli. Odpręż się.

- Niby jak mam to zrobić?

- Pomóc ci?

- Nie, nie chcę. - Spróbowala rozluźnić zesztywniale mięśnie. - Oczekuję od ciebie tylko jednego rodzaju pomocy.

- A więc zrób to sama. - Ziewnąl i oparł glowę o pień wierzby.

- Poza tym zacznij myśleć o ojcu.

- Co?

- On jest jedną z barier, których musisz się pozbyć.

- W tym, co robimy, nie ma dla niego miejsca.

- Przeciwnie. Muszę przetrzeć szlak. - Zamknąl oczy. - Chyba że sama to zrobisz.

Patrzyla na niego z niedowierzaniem.

- Zamierzasz spać?

- Chyba tak. Jestem zmęczony. Nie spalem przez dwie noce, a do niczego nie dojdziemy, póki nie przyzwyczaisz się do myśli, że dzialamy razem.

- A teraz mnie tutaj zostawisz ?

- Będę z tobą. Umiem kontynuować pracę zgodnie ze scenariu¬szem. - Uśmiechnął się leniwie. - Znam cię tak dobrze, że potrafię to robić we śnie.

- Sama nie wiem, czy chcę, żebyś kontynuował ...

- Testem zmęczony. - Ziewnął ponownie. - Obudź mnie, jeśli będziesz miała jakieś pytania ...

Uświadomila sobie z oburzeniem, że zasnął.

Pewnie, że spał. Ona także spała. To tylko jedna z manipulacji Silvera.

Na razie była zbyt zdezorientowana, żeby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Patrzyła na taflę jeziora. Było niebieskie, głębokie i czyste. Kerry zastanawiała się, czy poczułaby wodę, gdyby zanurzyła w niej dloń. Pewnie tak. Silver był bardzo skrupulatny.

Nie chciała jednak go sprawdzać. Była zmęczona, rozstrojona i pragnęła wyłącznie jednego: żeby Silver spał dalej. W ten sposób nie musiałaby zmagać się ani z mm, ani z wymyślonym przez niego scenariuszem.

W porządku, była gotowa przyznać, że to przyjemna ucieczka od rzeczywistości. Mogła poczuć łagodny wietrzyk, delikatnie rozwie¬wający włosy na skroniach i pachnący wiosennymi fiołkami. Silver dopracował ten senny świat w najdrobniejszych szczegółach. Tak on to zrobił?

Przestań się przejmować darem Silvera. Po prostu istniał, a ona powinna go wykorzystać tak, jak Silver zamierzał wykorzystać ją.

Silver, słyszysz?

Nie zareagował. Może naprawdę spał.

Tej napięcie nieco ustąpiło, kiedy na niego patrzyła. Wargi miał miękkie i lekko rozchylone, przypominał drapieżnego kota, który zażywa odpoczynku. Wcale nie wyglądał tak onieśmielająco, jak wtedy gdy był przytomny.

Czyżby wydał jaldeś posthipnotyczne polecenie, żeby tak myślała?

Nagle ogarnęły ją wątpliwości.

- Nie. - Otworzył oczy. - Zlikwidowałem bariery. Nie ufałabyś mi, gdybym zajął się jeszcze innymi sprawami. - Ponownie zacisnął powieki. - A teraz dasz mi spać?

- W jaki sposób cię obudzilam ?

- Gwałtownie ... Jesteśmy teraz połączeni i czuję intensywnie ... Połączeni.

Ogarnęła ją instynktowna niechęć. Nie chciała być z mm połączona w żaden sposób.

- Nie sądzilam, że to będzie ... Nie podoba mi się.

- Za późno ... Potem pogadamy.

Za późno. Ona też to czuła. Ledwie ślad więzi, niemniej wyczuwalny. Trudno, sama tego chciała. Powinna się z tym pogodzić. Oderwała od niego wzrok i popatrzyła na jezioro. Odpręż się.

Oswój z sytuacją. Im szybciej nauczysz się tego, czego ci trzeba, tym wcześniej zerwiesz więzi.

Otwórz umysł. Zamknij oczy. Zrelaksuj się. Nie zwracaj uwagi. na tę dziwną bliskość ...


- Odchodzę - oznajmiJ Silver.

Otworzyła oczy i ujrzała słońce zachodzące nad jeziorem. Powoli zapadał zmierzch. Ile czasu tu spędzila? Zasypiała, budzila się i za¬sypiała ponownie.

- Wystarczająco dużo. - Silver uśmiechnął się do niej. - Teraz zaśniesz głęboko, a obudzisz się spokojna i wypoczęta.

- Brzmi podejrzanie. Zupełnie jak posthipnotyczna sugestia.

- To tylko sugestia. Interpretuj ją, jak chcesz.

- Nigdy nie stosujesz hipnozy? - spytała sceptycznie.

- Powiedziałem już, że nie w twoim przypadku. Naprawdę. Czasami jestem zmuszony do wykorzystania czegoś w rodzaju hipnozy, ale tylko w wypadku zakłócenia pracy umysłu.

- Czyjego?

- Na przykład umysłu Gillena.

- To ten człowiek, z którym rozmawiasz przez telefon. Kim on jest!

- Jednym z podopiecznych Travisa. Przebywa w szpitalu na północy stanu Nowy Jork. Pracowałem z nim. To trudny przypadek. Miał zaburzenia, jeszcze zanim został ranny i zapadł w śpiączkę. W jego przypadku stosuję wszystkie znane mi sposoby.

- Aby go postawić na nogi.

- Może mi się uda. Czasami żadne metody nie skutkują. Dobranoc, Kerry ...

Znikł. Nie!

Dobry Boże, poczula nieznośną samotność. Uświadomiła sobie, że pragnie jego powrotu. Miała wrażenie, że ktoś odjął jej część ciała.

Byli złączeni.

Ta myśl ją przeraziła, lecz ogarnęły ją także inne uczucia. Nie spodziewała się, że będzie jej go brakowało.

Pustka. Potworna pustka.

Jezioro pogrążało się w mroku, podobnie jak niebo. Wszystko znikało za mglą ...


- Dzisiaj wieczorem dzwonił do niej ojciec - wyjaśnił Traskowi Dickens, kiedy do niego zadzwonił. - Nie sądzę, żeby to ci w czymś pomogło. Nie potraktowała go życzliwie. Mają ze sobą na pieńku. Najwyraźniej kilka lat temu skierował ją do domu wariatów.

- Jest niezrównoważona psychicznie?

- Kiedyś była. Obecnie nie ma podstaw, żeby tak sądzić, chyba że weźmiemy pod uwagę jej obsesję na punkcie wykrywania piromanów.

- Obsesja nie musi być słabością - mruknął Trask. - O mnie też mówiono, że mam obsesję.

- Dostałeś jej akta?

- Tak, interesująca lektura. - Popatrzył na zdjęcie Kerry Murphy leżące przed nim na biurku. Spoglądała przed siebie, miała odważną i buńtowniczą minę. - Muszę wiedzieć więcej. Obserwuj ją dalej.

- A co z inwigilacją Rastowa?

Zastanowił się. Musiał zakończyć poprzednią sprawę, lecz Mur¬phy stanowiła zbyt wielką pokusę.

- Na razie zostaw go w spokoju. Znajdź sposób na to, żebym zdołał się dobrać do Kerry Murphy. - Rozłączył się, nie odrywając wzroku od fotografii.

Kerry Murphy stała się jego obsesją, a na to nie mógł sobie po¬zwolić. Im więcej wiedział o tej kobiecie, tym bardziej go pociągała. Obserwował ją, kiedy stała na zgliszczach domu Krazkych, i czuł dziwną mieszaninę empatii i bliskości. Te emocje były bardzo silne i zupełnie nie umiał się im oprzeć. Niewylduczone, że Kerry też była na swój sposób zauroczona ogniem, który zdominował życie ich obojga. Dlatego stała mu się bliska. Niemal tak bliska, jak nie¬gdyś Helen ...

Przesunął palcem po policzku Kerry Murphy. Nie pojmował tych dziwnych emocji. Wściekłość i żądza niszczenia oraz zadawania bólu mieszały się z niemal zmysłowym przywiązaniem.

Choć sama Kerry mogła o tym nie wiedzieć, tak naprawdę wcale nie darzyła ognia nienawiścią. Trask znał prawdę: była zafascynowa¬na pożarami, one ją opętały.

Właśnie to opętanie stworzyło silną więź między nimi. Byli ze sobą związani.


- Proszę o wybaczenie, pani Murphy, ale minęło już południe i Brad powiedział, że powinna pani coś zjeść.

Kerry otworzyła oczy i ujrzała George'a stał przy jej łóżku. W rę¬kach trzymał tacę ze śniadaniem.

- Och, naprawdę? - Ziewnęła i usiadła. - Dziwne, że się pan z nim zgodził.

- To rzadkość - przytaknął i położył tacę na jej kolanach. - Nie jadła pani przyzwoitego posiłku od dnia, w którym pani tu przybyła. Brad wydawał się przekonany o słuszności swych słów. Uznałem,że tym razem podzielę jego opinię. - Przechylił głowę. - Wygląda pani na wypoczętą. Długi sen dobrze pani zrobił.

Czuła się odprężona i spokojna. Cholerny Silver. W ciąż nie była pewna, czy nie pozostaje pod wpływem jakiejś jego sugestii ...

- Marszczy pani czoło. Nie lubi pani naleśników?

Uśmiechnęła się.

- Uwielbiam naleśniki. - Podniosła widelec. - Dziękuję panu.

- Proszę podziękować Bradowi. - Ruszył do drzwi. - To jego sugestia.

- Chwilowo nie przyjmuję do wiadomości jego sugestii.

- Czyżby? - Obejrzał się przez ramię. - Byłaby pani łaskawa rozwinąć tę myśl?

- Nie.

- Wielka szkoda. Jestem pewien, że byłoby to ciekawe.

Nagle coś sobie przypomniała.

- Nie było pana w domu, kiedy wróciliśmy wczoraj wieczorem. A może się mylę? Czy poszedł pan wcześnie spać?

- Nie, wybrałem się na krótką wycieczkę.

- Dokąd?

Uśmiechnął się.

- Można to nazwać wyprawą badawczą. Brad chciał, żebym panią spytał, czy spotka się pani z nim po porannej toalecie?

Nie chciał jej zdradzić, dokąd poszedł. Może nie powinna pytać.

Każdy ma prawo do prywatności.

- To uprzejmie z jego strony. - Ugryzła kawałek naleśnika. - Pro¬szę mu powtórzyć, że zapraszam go do siebie już teraz. Chcę z nim zamienić słowo.

- Właśnie rozmawia przez telefon. Z tego, co usłyszałem, wnios¬kuję, że z całą pewnością zadzwonił ktoś, kto potrzebuje pociechy. - Skrzywił się. - Dziwnie wygląda, kiedy jest w tak opiekuńczym nastroju. Zupełnie jakbym widział tygrysa broniącego owcę. Szcze¬rze mówiąc, czekam, aż się rzuci na ofiarę.

- Czy to Gillen?

- Nie mam pojęcia. Czy zna pani tę owcę?

- Nie, znam Brada. - Napiła się kawy. - I chyba nie warto się przejmować. Silver nie jest tak bezwzględny, jak sądziliśmy.

- Proszę na to nie liczyć. - Patrzył na nią uważnie. - Czyżby pani miękła?

- Nie, ale on jest taki, jak wszyscy. Jestem pewna, że ma zarówno dobre, jak i złe strony.

- Gdybym wczoraj wygłosił taką opinię, sprzeciwiłaby się pani. Skąd ta zmiana?

- Wczoraj byłam zdenerwowana. Wyspałam się i teraz rozumuję rozsądniej.

- A Silver kojarzy się pani bardziej z kotkiem niż z tygrysem? Zachichotała.

- Nigdy w życiu. Odetchnął z ulgą.

- Zaczynała mnie pani martwić. Obawiałem się, że to przypadek utraty kontaktu z rzeczywistością.

- Mówmy sobie po imieniu. Chcesz mnie ostrzec przed Silverem? Nie musisz. Dziwi mnie, że próbujesz. Chyba go lubisz?

- Ależ tak. Zawsze go lubiłem. Podziwiałem jego brata, ale to z nim się solidaryzowałem.

- Bo też jesteś tygrysem?

Pokręcił głową.

- Mamy podobnie drapieżne instynkty, niemniej uważam się ra¬czej za panterę. Jestem mniej bezpośredni i bardziej zmienny.

- Zmienny ... - Tak, pod pozornym spokojem George' a wyczuwa¬la gwałtowność. - A jednak wybrałeś zawód, który wymaga bez¬granicznego zaufania i wiarygodności.

- Taki już ze mnie doktor Jekyll. - Uśmiechnął się. - Poza tym nikt nie jest jednowymiarowy.

- Ale nie jesteś panem Hyde'em.

- Nie jestem?

- Nie.

- Wobec tego muszę jeszcze nad sobą popracować.

- I to sporo. Niedawno za bardzo zbliżyłam się do pewnego potwora, więc z pewnością rozpoznałabym innego, gdybym go ujrzała.

- Trask?

Skinęła głową.

- Zawsze opowiadałeś się po stronie dobra. Silver wspomniał, że byłeś komandosem i agentem wywiadu. Dlaczego postanowiłeś pod¬jąć pracę kamerdynera?

- Czemu nie? Dobrze mi idzie i zarabiam mnóstwo pieniędzy.

- Dlatego ... - Zmarszczyła czoło, usiłując ubrać myśli w słowa.

- Nie widzę cię ... To zbyt ... ogranicza.

- Otóż to. - Zaśmiał się, widząc jej zakłopotaną minę. - Przestań wtłaczać mnie na siłę do szuflady. - Nie rozchmurzyła się, więc z jego twarzy również znikł uśmiech. - Niektórzy ludzie muszą mieć ograniczone możliwości. Kiedy byłem chłopcem i dorastałem w rodzi¬nie służących, nie mogłem znieść myśli, że mógłbym być taki jak oni. Nie potrafiłem się pogodzić z myślą, że każdy ma określone miejsce w społeczeństwie. Uciekłem, siałem wiatr i zbierałem burzę, a w tym czasie sporo się o sobie dowiedziałem.

- Na przyldad?

- Jestem nieokrzesany. Lubię przemoc. Tak, wybrałem dobro, ale z czasem zszedłbym na złą drogę. W niektórych zawodach prze¬moc jest dopuszczalna, wręcz nagradzana. Musiałem znaleźć klatkę, z której trudno się oswobodzić.

- Klatkę.••

- Klatka nie jest zła, pod warunkiem, że sami ją wybierzemy. - Odwrócił się do drzwi. - Poza tym pozwalam sobie na kilka odstępstw, żeby urozmaicić codzienność.

- Jakich odstępstw?

Gdy zerknął przez ramię, oczy mu błyszczały.

- Choćby ciekawość. Dręczy mnie niezaspokojona ciekawość, którą muszę czymś karmić. Pamiętaj o tym, Kerry. - Otworzył drzwi. - Jeśli Brad skończył rozmawiać przez telefon, powiem mu, żeby do ciebie zajrzał.

- Dobrze. - Zamyślona patrzyła, jak zamyka za sobą drzwi. Sto¬sunek George'a do niej zdecydowanie się zmienił, o czym świadczyło to, że bez problemów przeszedł z nią na ty. Poza tym musiała po¬traktować jego ostatnią uwagę jako ostrzeżenie. George lubił trzy¬mać rękę na pulsie i z całą pewnością nie powinna go lekceważyć. Właściwie nie widziała w nim potencjalnego zagrożenia, lecz jego ironiczne poczucie humoru i chłód emocjonalny zbijały ją z tropu, mimo że Silver opowiedział jej o pochodzeniu kamerdynera. Po¬stanowiła, że nie popełni błędu. Pod pewnymi względami George mógł się okazać jeszcze bardziej niebezpieczny niż Silver.

Nie, niepokojąca była sama myśt że lekceważyła możliwości Sil¬vera. Za szybko mu zaufała.

A może nie? Ile związanych z nim wątpliwości rozważała, odkąd się obudziła? I niemal natychmiast je odrzucała.

Problem w tym, że chciała widzieć w nim dobrego człowieka.

Pragnęła mu ufać. Cholera jasna.

Odsunęła tacę i wyskoczyła z łóżka. Dość zamartwiania się. Po¬przedni wieczór był dziwny i niepokojący, teraz potrzebowała wyjaś¬nień i wsparcia. Przed przyjściem Silvera powinna zdążyć umyć twarz i zęby. Chciała być pewna siebie i skupiona.

Mało prawdopodobne. Odkąd poznała Silvera, nie była taka ani razu.

Kiedy dziesięć minut później wychodziła z łazienki, Silver patrzył na tacę z resztkami śniadania.

- Zjadłaś prawie wszystko - oznajmił. - To dobrze.

- Cieszę się, że jesteś zadowolony. - Usiadła na łóżku i wsunęła stopy w kapcie. - Jak tam Gillen?

- Niezbyt dobrze. Być może będę musiał się z nim zobaczyć. Nie mogę już dłużej odwlekać tego spotkania. - Usiadł na fotelu. - Jak się dzisiaj miewasz?

- Mówisz jak psychiatra. Czuję się dobrze. Tak jak trzeba.

- Przestań się jeżyć. To tylko pytanie.

- Nie myl mnie z Gillenem. Nie potrzebuję twoich tak zwanych usług, żeby dojść do siebie. Chcę od ciebie tylko jednego, a ostat¬niego wieczoru mi tego nie zapewniłeś.

- Powiedziałem już, że z dnia na dzień nie da się nic zrobić. Może następnym razem zrobimy większe postępy.

- Albo nie. Jeśli zamierzasz czekać, aż pójdę spać, mogą minąć tygodnie, zanim ...

- Odbędziemy jeszcze kilka wspólnych sesji i nie będę musia1 czekać, aż wejdziesz w fazę REM. To przydatne za pierwszym razem. Niedługo wystarczy, że się zrelaksujesz, a ja już tam będę.

Wspólne sesje. Już tam będę ...

Odniosła wrażenie, że to niesłychanie intymne słowa. A może te nie tylko słowa, może chodziło o wspomnienia uczuć, które ją ogar¬nęły, gdy spoglądała na niego, jak spał z głową opartą o pień wierzby. Zwilżyła wargi językiem.

- To dla ciebie takie proste?

- Pomożesz mi.

- Wczoraj wieczorem nie potrzebowałeś pomocy. Doskonale panowałeś nad sytuacją.

- A ty jesteś na mnie zła. - Westchnął. - Nie da się oddzielić jednego od drugiego, Kerry.

Odwróciła wzrok.

- Przestraszyłam się. Nie wiedziałam, że tak się będę czuła.

- Mów dalej.

- Nie muszę nic więcej dodawać. Pewnie wiesz, jak ja ... - Znów na niego popatrzyła. - Czułam się ... związana. Jakbym była części. ciebie. Nie wspomniałeś, że tak będzie.

- Za każdym razem jest inaczej. Wiedziałem, że pojawi się uczu¬cie bliskości, i przestrzegałem cię przed tym. Nie byłem pewien czy poczujesz się ze mną związana. Nie miałem też pojęcia, że mi to grozi.

- W każdym razie chcę teraz wiedzieć, czy odzyskam równowagę emocjonalną? - spytała napastliwie.

- Zapewne tak. .

- Kiedy?

Wzruszył ramionami.

- Nie jestem pewien.

- Co ty powiesz. Czy przytrafiło ci się kiedyś coś podobnego?

- Dwukrotnie. Na początku eksperymentów, lecz wówczas przybrało łagodniejszą formę. Właściwie wtedy to uczucie było słabe. Bardzo słabe.

- Kim byli ci ludzie?

- Dziesięcioletni chłopiec i starsza pani z Włoch.

- Co się stało potem?

- Staruszka zmarła parę lat później. Żadne z nich nie uświadomiło sobie tego powiązania.

- A co z chłopcem?

- Więź zanikła.

- Ale nie całkowicie?

- Nie, ale nie przeszkadzała. - Wzruszył ramionami. - Nie ty jedna jesteś zaangażowana w tę sprawę. Co mam powiedzieć? Nie jestem supermenem. Nie wiem wszystkiego. Cholera, nie wiem nawet jednej dziesiątej tego, co się dzieje w twojej głowie. Jak już powiedziałem, każdy jest inny.

- Nie chcę, by to się nasilało - oznajmiła przez zaciśnięte zęby.

- Przerwij to.

- Postaram się. - Patrzył jej prosto w oczy. - Nic jednak nie obiecuję. Jeśli nie jesteś usatysfakcjonowana, lepiej od razu się wycofaj.

Nie była usatysfakcjonowana, ale nie zamierzała rezygnować. Za daleko zabrnęła, żeby dawać za wygraną.

- Nie. - Z wysiłkiem oderwała od niego .wzrok. - Postaraj się tylko to przerwać. Boję się.

- Już to mówiłaś. - Pochylił się i położył dłoń na jej ręce. - Będzie dobrze, Kerry. Znajdziemy sposób, żeby wszystko się ułożyło.

Miał twardą i ciepłą dłoń. Nagle poczuła się chroniona ... choć nie w pełni bezpieczna.

Była poruszona. To ciepło. Dobry Boże ...

Cofnęła rękę i zerwała się na równe nogi.

- Muszę się ubrać i znaleźć Sama. Powinien iść na spacer.

- Jest w kuchni.

- Tym bardziej należy go wyprowadzić. - Ruszyła do łazienki.

- Pewnie bez przerwy dostaje coś do jedzenia. Do zobaczenia później.

- Tak. - Wydawał się roztargniony. - Później.

Wiedział, co czuła. Jak miałby tego nie wiedzieć? Bliskość. Byli tak blisko siebie, że nie mogła odetchnąć bez jego wiedzy. Stanęła przy drzwiach.

- To nic nie znaczy. Chodzi tylko o ... bliskość. To nic nie znaczy.

- Wiem - szepnął. - Nie musisz mi niczego wyjaśniać.

Nie, nie musiała. Była sfrustrowana. Zbyt dobrze ją znał.

- To minie. Dopilnuję tego. - Zatrzasnęła za sobą drzwi.


10

- Dotarły do mnie skargi, Dickens. - Głos Ki Yonga był miękki niczym jedwab. - Trask nie jest z ciebie zadowolony.

Dickens zacisnął dłoń na aparacie.

- Wobec tego znajdź kogoś innego do mokrej roboty. Nie podoba mi się, że nadstawiam karku, by zadowolić tego stukniętego czubka.

- Twoim zdaniem jest stuknięty?

- A jak ty myślisz?

W słuchawce zapadło milczenie.

- Może masz rację. Zauważyłem oznaki niezrównoważenia. To jednak nie jest istotne, dopóki trzyma się go w ryzach. Właśnie dlatego korzystam ze wsparcia zaufanych ludzi, takich jak ty. W ten sposób mam na niego oko.

- Złapią go. Jest zbyt pewny siebie. Nic go nie obchodzi ryzyko, chce tylko zabijać.

- Ma swój rozum. Potrafi zrobić wszystko to, co zaplanował, i za¬wsze spada na cztery łapy.

- Ilu ludzi już zabił? Zupełnie stracił z oczu cel. Kazał mi zrezygno¬wać z obserwacji Rastowa i zająć się Kerry Murphy. A wczoraj wieczo¬rem polecił mi zbadać nabrzeże i poszukać opuszczonego magazynu.

- Naprawdę? Interesujące. Ciekawe, co planuje.

- Wszystko jedno, kompletnie go nie obchodzi, czy wpadnę.

- Na pewno się mylisz. Za dużo wiesz, z pewnością nie chciałby,żeby cię złapano. - Zamilkł. - A co właściwie wiesz, Dickens? Odkryłeś, gdzie możemy znaleźć Traska ?

- Jak miałbym to zrobić? - Dickens nie ukrywał frustracji. - Kiedy chce się ze mną widzieć, zawiadamia mnie na pół godziny przed spotkaniem i za każdym razem wyznacza inne miejsce. Zazwyczaj kontaktuje się ze mną przez telefon. Jest cholernie ostrożny.

- Musi istnieć jakiś sposób na niego. Byłbym wdzięczny, gdybyś umówił się z nim na spotkanie pod byle pretekstem. Nieźle zarobisz. - Już to proponowałeś. Nie da się nabrać.

- Próbuj dalej. Dobrze by było, gdyby okazał gotowość współpracy, ale nie chcę, żeby go złapali. Najprościej będzie, jeśli usuniemy go ze sceny.

- Zanim pozabija tych ludzi?

- Nic mnie nie obchodzi jego żądza zemsty. Interesuje mnie tylko nagroda, którą mi wymachuje pod nosem. Byłaby moja, gdybym go złapał.

Dickens nie wątpił, że Ki Yong nie rzuca słów na wiatr. Utrzymywał bliskie kontakty z Koreą Północną i nie miał żadnych skrupu¬łów. Gdyby dopadł Traska, Dickens chyba nawet żałowałby pod¬palacza.

Chyba.

- Zrobię, co się da. - Przez chwilę milczał. - Zupełnie mu odbiło na punkcie Kerry Murphy. Może spróbuję ją wykorzystać.

- Kerry Murphy ... - Dickens niemal słyszał, jak pracują szare komórki w głowie Ki Yonga. Najwyraźniej analizował wszystkie dostępne mu informacje na temat dziewczyny. - To chyba moż¬liwe ... Ale nie chodzi o zemstę. Czy jest pod wpływem wystarczają¬co silnych emocji, żeby stracić czujność?

- A skąd mam to wiedzieć? Cokolwiek by mówić, odsunął mnie od obserwacji Rastowa.

- To jedno wystarcza, by zbadać sytuację - mruknął Ki Yong.

- Być może obaj nieźle skorzystamy, Dickens. Informuj mnie na bieżąco. - Rozłączył się.

Dickens wsunął telefon do kieszeni. Arogancki sukinsyn. Nie znosił Ki Yonga tak samo jak Traska, ale Koreańczyk dobrze płacił.

Z dwojga złego Dickens wolał narażać się na wyrachowaną bez¬względność Azjaty niż na wybuchowość Traska. Potrafił przewi¬dzieć, do czego zmierza Ki Y ong, gdyż zawsze kierowała nim chłod¬na logika. Trask był błyskotliwy, jednak mściwi ludzie często bywają nieprzewidywalni, a Dickens nie ufał osobom, które poddawały się emocjom. Nie miał pojęcia, dokąd wiedzie go Trask, ale był pewien, że zginie, jeśli nie zachowa ostrożności.

To się mogło stać nawet dzisiejszej nocy.

Zaparkował i spojrzał na rząd opuszczonych magazynów wzdłuż jezdni. Dwa były kompletnie zrujnowane. Każdy, kto do nich wszedł, musiał się liczyć z zawaleniem podłogi.

Co on tutaj robił?

Wykonywał polecenia tego szalonego drania. Wysiadł z samocho¬du i ruszył do najbliższego magazynu. Postanowił mieć to jak naj¬szybciej za sobą i wynieść się stąd.

Tak dalej być nie mogło. Musiał położyć temu kres, nie chciał być chłopcem na posyłki Traska. Pomyślał, że znajdzie sposób na sprezentowanie go Ki Yongowi, a potem zniknie.

Aby jednak to zrobić, musiał dowiedzieć się, jak wystawić Tras¬kowi Kerry Murphy ...


- Dlaczego nienawidzisz ojca ? - Silver zerwał źdźblo trawy i żul je powoli.

- Nie nienawidzę. Po prostu go nie lubię. - Kerry patrzyla na jezioro. - Powinieneś wiedzieć, czemu za nim nie przepadam. Wpa¬kowal mnie do szpitala.

- Tuż wcześniej go nie lubiłaś. Nie układalo się wam.

- Wiele dzieci ma problemy z rodzicami.

- Ale ty jesteś bardzo uczuciowa. Uważasz, że więzy rodzinne są święte. Przebaczyłaś bratu. Dlaczego ojca traktujesz inaczej?

- Wolę o tym nie rozmawiać.

- W porządku, wobec tego tylko o tym pomyśl.

Spojrzała na niego z irytacją.

- To przecież to samo ... - Zauważyła, że Silver patrzy na nią z rozbawieniem. Mimowolnie się uśmiechnęła. - Trzymaj się z da¬leka od moich spraw, Silver. Nie mam zamiaru naprawiać stosun¬ków z ojcem.

- Czemu nie? Może jednak zadasz sobie to pytanie?

- Nie. - Przetoczyla się na plecy i usiad1a. - Zadam inne: dlaczego jesteś taki zadowolony? Powinieneś mnie uczyć, a tymczasem leżysz i pytasz o głupoty. Kiedy mogę się spodziewać jakichś po¬stępów?

- To dopiero nasze trzecie spotkanie nad jeziorem. Faktycznie, jestem zadowolony. - Wyciągnął rękę po następne źdźblo. - Ty też. To miejsce przypadło ci do gustu.

Jak mogło nie przypaść? Ostróżki, bujna trawa, migoczące jezioro oraz mężczyzna, który stał się częścią jej samej.

- Pewnie zrobiłeś mi pranie mózgu.

Pokręcił głową.

- Po prostu przywykłaś do mnie. Moje towarzystwo w tym miej¬scu wcale nie jest takie nieprzyjemne, co?

Oswoiła się z jego obecnością. Dziwne, ale czuja się przy nim swobodnie. Łapała się na tym, że cieszy się na te chwile, kiedy otwierała oczy i widziała go, jak siedzi nad jeziorem i uśmiecha się do niej.

- Test.

- Klamczucha. - Zachichotał. - Lubisz mnie.

Uwielbiała jego śmiech. Miał głęboki głos, pobrzmiewający chłopięcą radością•

- Czasami.

- Zazwyczaj.

- Kiedy nie wtrącasz się w moje sprawy. - Zmarszczyła brwi.

- Wystarczy tego, bierz się do roboty.

- Tuż się wziąłem.

Patrzyła na niego czujnie.

- Coś przy mnie kombinowałeś?

- Wznosilem tylko kilka barier. Chciałem cię chronić. Bądź twarda.

- Wobec tego czemu mi nie powiedziałeś, co robisz?

- Nie potrzebowałem twojej pomocy. Systemy obronne zadziałają automatycznie. Pojawią się, gdy będziesz ich potrzebowała.

- Tak po prostu ?

Potwierdzil ruchem głowy.

- Tak po prostu.

- Pokaż.

- Zaufaj mi.

- Zademonstruj. Chcę widzieć, co ...

Wrzasnęła, kiedy przeszył ją ból.


- Tata! Ogień. Dym.

Mama. Trzeba pomóc mamie.

Nie pomożesz jej. Nie pomożesz jej. Nie pomożesz jej. Mężczyzna patrzył na nią z góry, dostrzegła coś w jego dłoni. Nie! Odejdź! Odejdź!


Wizja znikła.

- Wybacz. - Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą twarz Silvera.

- Wszystko dobrze?

- Nie. - Nie potrafila powstrzymać łez, spływających po jej policzkach. - Co ty zrobileś, do cholery?

- Pokazałem ci - wyjaśnil bez ogródek. - Zaatakowałem, a ty się bronilaś.

- Psiakrew.

- Nie podziękowałabyś mi za delikatność. Musiałem zadać cios tam, gdzie cię najbardziej zaboli.

- Udalo ci się. - Usta jej drżaly, usilowala normalnie mówić. - Bolalo jak cholera.

- Wiem. - Wyciągnął rękę i lagodnie dotknąl jej policzka. - Następnym razem możesz to powstrzymać wcześniej, skoro już poję¬laś, w czym rzecz.

Odetchnęla glęboko.

- Dobrze. Znalazleś sposób, by mnie chronić. Teraz pokaż, jak mam atakować.

Cofnąl rękę•

- I tak jesteś agresywna. Wlaśnie nabylaś nieslychanie ważną umiejętność. Oswój się z nią, zanim ruszysz przed siebie. Musisz się z nią oswoić.

- Nie mam zamiaru z niczym się oswajać. Chcę iść dalej, skoro opanowalam podstawy. Ucz mnie.

- Już mówi1em, że nie jestem pewien, czy potrafię.

- Do diabla z pewnością. Muszę się nauczyć. Powiedz, jak to jest z tobą. Jak sklaniasz ludzi, by robili, co chcesz?

- Po pierwsze musisz sprawdzić, czy obiekt nie jest na ciebie zamknięty.

- Trask nie jest na mnie zamknięty. Wybucha jak wulkan za każdym razem, kiedy znajdę się w pobliżu.

- Wobec tego musisz zrobić następny krok i zablokować wszyst¬kie czynniki rozpraszające. Potem znajdź drogę.

- Jaką drogę?

- Zobaczysz. Kiedy wnikniesz w jego psychikę, przekonasz się, że przypomina tunele pelne bocznych korytarzy. Większość z nich jest krótka, niektóre zablokowane. Inne wiodą do sedna jego osobo¬wości. Kiedy na taki natrafisz, skręć i ruszaj naprzód. Nie rozkazuj, nie próbuj rządzić. Sugeruj.

- Co mam sugerować?

- Jeśli chcesz, żeby wskoczyl do jeziora, zasugeruj, że jest mu gorąco i ma ochotę poplywać.

- I zrobi to?

- W moim przypadku to skuteczna metoda. - Podniósł rękę, kiedy Kerry otworzyła usta. - Wiem, wiem. W twoim też będzie:

- Cholera, nie mam na kim ćwiczyć. Mogę przeniknąć wyłącznie do umysłu Traska.

- Wejdź do mojego.

- Nigdy w życiu nie pozwolisz, żeby ktoś cię kontrolował.

- Nic więcej nie mogę ci zaproponować. To niemaly dowód zaufania.

Westchnęła.

- Dobrze, spróbuję.

- Przynajmniej opanujesz podstawy. Nie trać jednak cierpliwości, jeśli od razu nie nastąpi przełom. Skoncentruj się i udawaj, że masz przed sobą mur, który musisz po trochu kruszyć, żeby przedo¬stać się na drugą stronę ...


- Powiedziałem, że to nie takie proste - przypomniał Silver. - Może na razie przerwijmy.

Jezioro i pole znikły w ciemnościach.

Otworzyła oczy i ujrzała Silvera. Siedział obok niej na łóżku.

- Dlaczego się nie udało? - Zacisnęła pięści. - Tak bardzo się starałam ...

- Może za bardzo. - Wstał. - Spróbujemy jeszcze raz jutro.

- Chcesz, żebym kruszyła nieistniejący mur? - Skrzywiła się.

- Wolałabym go wysadzić w powietrze. Zrobiłam jakieś postępy?

- Zauważalne. - Uśmiechnął się.

- Czułem twoje wysiłki. - Ruszył do drzwi. - Jak już wspomniałem, spróbujemy jeszcze raz, kiedy się prześpisz. Musisz odpocząć.

- Która godzina?

- Za kwadrans czwarta nad ranem. - Obejrzał się przez ramię.

- Będziesz wyczerpana, lepiej nie wstawaj zbyt wcześnie.

Pokręciła głową.

- Wcale nie chce mi się spać.

- I tak wkrótce zaśniesz. Można to porównać do otworzenia zapory.

Wydęła usta.

- Sypiesz dziś porównaniami jak z rękawa. Najpierw mur, teraz zapora ...

- W przyszłości postaram się być bardziej oryginalny. Dobranoc.

- Nie, chcę jeszcze raz. Dam sobie radę. Wiem, że potrafię. - Dostrzegła, że zamierza odmówić, więc dodała pospiesznie: - Tylko jeden raz. Proszę.

- Jesteś nienasycona. - Uśmiechnął się półgębkiem. - No dobrze, Jeszcze raz.


Weszła!

- Gratuluję. Teraz znajdź drogę.

- Nie popędzaj mnie. Muszę się przyzwyczaić ...

Do czego?

Do cieni.

- Nie jesteś taki jak Trask. Nie czuję tego, co przeżywasz. Jesteś ... zamknięty w sobie.

- Wiem. Taki właśnie jestem. Rób, co możesz, ucz się jak najwięcej. A teraz znajdź drogę.

- Nic nie widzę.

- Wyczuj ją. Skoncentruj się. Chciałaś tego, więc patrz uważnie.

- Przestań mi rozkazywać. Nic na to nie poradzę, że zmierzam tam, gdzie jestem intruzem. Przynajmniej dostaniesz za swoje. Te¬raz wiesz, jakie to uczucie.

Milczał.

- Masz rację. Dostaję za swoje. Ale i tak będę narzekał i roz¬kazywał.

- To jasne.

- Wobec tego rusz tyłek i szukaj drogi.

- Nie zrobiłam tego, prawda? - Wstała z łóżka i podeszła do okna. - Znalazłam tę cholerną drogę! dotarłam do centrum dowo¬dzenia i nic.

- Ostrzegałem cię, że w moim przypadku to nie musi zadziałać.

- Ale mogłoby, gdybyś choć trochę opuścił te swoje cholerne bariery ochronne. Czy proszę o zbyt dużo?

- Tak. Ofiarowałem ci wszystko, co mogłem. - Milczał przez chwilę i patrzył na jej zesztywniałe plecy. - Dużo się nauczyłaś, a z czasem nauczysz się jeszcze więcej.

- Ale nie wiem, czy moje umiejętności sprawdzą się w przypadku Traska. A jeśli będzie wiedział, że jestem w jego umyśle? A jeśli nie przebrnę przez te ścieki? Może kiedy sądziłam, że cię do czegoś naldaniam, w rzeczywistości nie robiłam nic.

- Nakłaniałaś mnie.

- Naprawdę? Wystarczająco mocno?

- Tego nie wiem.

- Ja też nie. Czułam się tak, jakbym błądziła po omacku. Nie będę miała pewności, czy podążam we właściwym kierunku! dopóki nie dotrę do Traska.

- Właśnie to chciałem ci uświadomić. - Ruszył do drzwi. - Idę spać. Może tego nie widzisz, ale mnie zmęczyłaś.

- Sam się zmęczyłeś, uniemożliwiając mi zobaczenie czegokol¬wiek. Na domiar złego blokowałeś dostęp do siebie, ty draniu.

- Cieszę się, że zaczynasz tak dobrze mnie rozumieć. Zobaczymy się, kiedy wstaniesz.

Patrzyła, jak zamyka za sobą drzwi. Samotność.

Boże, czuła się opuszczona, kiedy rozdzielali się mentalnie. Teraz, gdy wyszedł z jej pokoju, poczuła się przeraźliwie samotna.

Musiała przez to przejść. To wszystko wynikało z ich cholernej łączności. A skoro nie mogła o tym zapomnieć, musiała machnąć ręką i robić swoje do czasu, kiedy opuści życie Silvera.

Samotność.

A gdyby wyobraziła sobie, że to jeszcze jeden mur do pokonania? Gdyby go rozkruszyła, może skuteczniej odsunęłaby od siebie samotność?

Teraz nie miała szans zasnąć. Zrobiła zbyt dużo, a zarazem za mało.

Nie mogła się wyciszyć. Była spięta i podminowana jak narkoman z dnia na dzień zrywający z nałogiem. Może związek z Silverem był uzależniający. Uświadomiła sobie, że podczas ich spotkania nad jezio¬rem panowała leniwie uwodzicielska, niemal zmysłowa atmosfera.

Bo Silver tak chciał.

Powinna przestać o nim myśleć. I tak za bardzo ingerował w jej życie. Pora na prysznic i relaks.

Wyskoczyła z łóżka i poszła do łazienki. Uznała, że to świetny pomysł, gorący prysznic dobrze jej zrobi. Potem zaśnie i przećwiczy dar Silvera - umiejętność sprawowania kontroli. Dzięki niej pozbę¬dzie się wszystkich myśli o nim.

Telefon zadzwonił, kiedy się wycierała. Znieruchomiała. Minęła czwarta nad ranem. Jason?


Pospiesznie owinęła się ręcznikiem i wybiegła z łazienki. Telefon komórkowy leżał na nocnym stoliku.

- Jak na tę porę masz bardzo ożywiony głos. Czyżbyś przeze mnie nie mogła zasnąć, Kerry?

To nie był Jason. Nie znała głosu tego mężczyzny. Był niski i miękki. Obcy bardzo starannie cedził każdą sylabę.

- Kto mówi?

- Zgadnij. Nie, to dziecinna zabawa, a my nie jesteśmy dziećmi. Tu James Trask.

Zamarła.

- Nie odpowiadasz. - Trask zdawał się zdziwiony. - Nie wierzysz, że to ja?

- Wierzę. - Musiała zapanować nad głosem. - Czego chcesz?

- Pomyślałem, że najwyższy czas porozmawiać. Ostatnio sporo o tobie myślałem.

- Wyobrażam sobie. Zapewne marzysz, żeby mnie podpalić, tak jak podpaliłeś Joyce FairchiId.

- Och, ten etap mam już dawno za sobą. Przyznaję, że to był mój pierwszy impuls. Bardzo mnie zirytowało, że zdołałaś w Macon zbiec przed Morzem Ognia.

- Moja bratowa nie miała tyle szczęścia. Poroniła.

- Mam się rozpłakać? To przypadek. - Zamilkł. - Sama jesteś winna śmierci tego dziecka. Nie powinnaś była sprzymierzać się z Silverem.

- Tak się usprawiedliwiasz?

- Nie usprawiedliwiam się, stwierdzam fakt.

Mówił swobodnie, beznamiętnie. Kerry musiała odczekać chwilę, by ostudzić złość.

- Po co dzwonisz?

- Chciałem usłyszeć twój głos. Siedziałem i patrzyłem na twoje zdjęcie, zastanawiając się, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni.

- Gówno prawda.

Zarechotał.

- Oburzyłaś się? To prawda, Kerry. Pomyśl o tym.

- Jesteś mordercą. Nie muszę o tym myśleć.

- Czy chciałaś mnie rozwścieczyć? Morderstwo to tylko słowo. W odpowiednich okolicznościach sama pewnie też potrafiłabyś zabić, nie sądzisz?

- Nie.

- A gdybyś mogła mnie pozbawić życia?

Odetchnęła głęboko.

- Rozłączam się.

- Nie sądzę. Za bardzo się mną interesujesz. Podobnie jak ja tobą.

- Zastanawiam się tylko, jak taki drań jak ty usprawiedliwia swoje zbrodnie.

- Sztuka polega na tym, żeby nie usprawiedliwiać morderstwa, tylko je zaakceptować. Ale ciebie interesuje coś więcej. No bo po co jechałabyś do Marionville?

Nie odpowiedziała.

- Czemu mnie śledziłeś?

- Z tego samego powodu, dla którego ty mnie tropisz. Zaczynam wierzyć, że jesteśmy pokrewnymi duszami.

- Bzdura.

- Podobał ci się dom Krazktego? To, czego tam dokonałem, napawa mnie wielką dumą.

- W tamtym pożarze zginęło troje dzieci.

- Tim Krazky był agresywnym palantem. Nie lubię takich ludzi.

- Więc zabiłeś i jego, i jego, rodzinę.

- Ogień oczyszcza, niszczy to, co brzydkie. Tim Knizky był brzydki. - Zachichotał. - Po kontakcie z ogniem wyglądał jeszcze gorzej.

- Boże, jesteś nienormalny.

- Poczułbym się urażony, gdybyś naprawdę tak sądziła. Wiem jednak, że to tylko element bitwy, którą toczysz przez całe życie. Zbłądziłaś i zamykasz oczy na prawdę. Nieważne. Dowiesz się tego, co powinnaś wiedzieć, ode mnie, chyba że Morze Ognia będzie mu¬siało cię pochłonąć. Zasmuciłbym się, gdyby zaszła taka koniecz¬ność. Nie sądzisz, że to dziwne?

- Walczę z ludźmi takimi jak ty.

- Nie ma drugiego takiego jak ja. No, chyba że ty. - Zamilkł. - Nie odpowiedziałaś. Zabiłabyś mnie, gdyby nadarzyła się sposobność?

- Tak.

- To nie było łatwe, co? Większość ludzi nie potrafi przyznać, że jest zdolna do zabójstwa. Takie wyznanie jest o wiele prostsze, gdy się widzi swoje prawdziwe oblicze.

- Ta rozmowa donikąd nie prowadzi.

- Szykujesz się do walki. - Zarechotał. - Zrobiłbym to samo. Obserwowałem cię na zgliszczach w Marionville i pomyślałem, że jesteśmy do siebie podobni. Nigdy nie doświadczyłem podobnej bliskości. Jesteśmy jak awers i rewers.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Oboje kochamy dziecko.

- Dziecko? Ogień. Mówisz o ogniu?

- Oczywiście. Pewnie myślisz, że nie cierpisz ognia, ale to nieprawda. On zawładnął twoim życiem, a ty jesteś nim zafascynowana i nic na to nie poradzisz.

- Jesteś szalony.

- Bynajmniej, po prostu nie wszystko dostrzegasz. Uważam za swój obowiązek otworzenie ci oczu, nim dziecko cię pochłonie. To konieczność, ale i przyjemność.

Powściągnij złość.

- Wobec tego spotkajmy się.

- Jeszcze nie jesteś gotowa. Musisz dojrzeć. Najpierw musisz poczuć potęgę życia i śmierci, a także przekonać się, że panujesz nad sytuacją. Nie istnieje większa rozkosz.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Przekonasz się. Jak tam twój pies?

Nie była przygotowana na zmianę tematu.

- Co?

- Postanowiłem dać twojemu cudownemu psu pole do popisu. Muszę przeprowadzić kilka badań w celu skorygowania paru prob¬lemów w jednym z moich urządzeń. Niestety, nie zadziałało prawid¬łowo w domu twojego brata. Wydaje mi się, że już usunąłem uster¬kę, ale muszę przetestować sprzęt w praktyce.

Poczuła się tak, jakby kopnął ją w brzuch.

- W praktyce? Chodzi o kogoś z twojej listy?

- Ależ skąd. Mam na myśli zupełnie coś innego. Coś, co nas do siebie zbliży. Mam dla ciebie propozycję. Czy wiesz, ile magazynów znajduje się na terenie Waszyngtonu?

- Nie mam pojęcia.

- Więc lepiej się dowiedz. Albo niech twój pies to wywęszy. Jak on się nazywa? Ach, już wiem: Sam.

- Chcesz spalić magazyn.

- W tym rzecz. Test nie będzie jednak wiarygodny, jeśli spłonie tylko pusta hala. - Zastanowił się. - Muszę dokonać starannego wyboru. Chcę kogoś młodego, kto ma całe życie przed sobą. Może nastoletnią dziewczynę ...

- Ty sukinsynu.

- Tak, mam ją prawie przed oczami. Pulchna, z długimi ciemnymi włosami. Śliczna oliwkowa skóra. Gdyby nie nosiła odrażają¬cych podartych dżinsów, wyglądałaby j ak młoda Mona Lisa. Taki ogromny potencjał i taki brak wyczucia.

- Kim ona jest?

- Znajdź magazyn, może znajdziesz także ją.

- I w ten sposób wyjdę z ukrycia, a ty mnie zabijesz.

- Tego nie mogę wykluczyć. - Sprawiał wrażenie rozbawionego.

- Ale jakie to będzie fascynujące doświadczenie. Sprawdzisz, czy wyżej cenisz własną skórę, czy też życie tej biednej niewinnej na¬stolatki. Wyruszysz w podróż w głąb własnej osobowości.

- Dlaczego to robisz?

- Może dlatego, że się nudzę i chcę rzucić wyzwanie sobie i tobie. Niewykluczone, że chcę cię przyciągnąć do Morza Ognia i wytrawić ogniem wszystkie kłamstwa, które sobie wmawiałaś. - Zamilkł na moment. - A może po prostu czuję się samotny. Od czasów Helen jesteś pierwszą tak bliską mi kobietą. Nie ma znaczenia, o co tak naprawdę mi chodzi.

- Helen?

Puścił jej pytanie mimo uszu.

- Rozłączam się. Miło się rozmawiało.

- Zaraz. Kiedy zamierzasz ... Ile mam czasu?

- Dwa dni. Do północy. Odliczanie rozpoczęte. Ale emocje, prawda? - Wyłączył aparat.

Jezu.

Cisnęła telefon i rzuciła się ku drzwiom. Musiała porozmawiać z Silverem.

Dwa dni ...

- Na litość boską, przestań się trząść. - Silver zdjął koc z łóżka i owinął nim dziewczynę. - Wszystko będzie dobrze.

- Nie słyszałeś go. - Zacisnęła ręce na kocu. Boże, zmarzła na kość. - On ją zabije.

- Może nawet nie ma na oku konkretnego celu.

- Już wie, kto to taki. Podjął decyzję, kogo zabije. Czuję to.

- Nastolatka. Magazyn. - Silver zmarszczył czoło. - Dziewczyna, która uciekła z domu i ukrywa się w jakiejś hali?

- To prawdopodobne. Choć może Trask chce, bym właśnie tak myślała. - Przycisnęła do skroni drżącą dłoń. - Chyba jednak nie kłamał. Był zbyt zadowolony z siebie. Chciał, żebym wiedziała, jaki jest odważny i sprytny. Szczegółowo opisał mi nową ofiarę.

- Wobec tego może ją znajdziemy - powiedział Silver. - Albo zlokalizujemy magazyn.

- Spytał mnie, czy wiem, ile magazynów jest w tych okolicach. Mogą ich być setki, tysiące.

Silver skinął głową .

- Nastolatka z pewnością wybrała sobie miejsce, w którym będzie się czuła bezpiecznie i nikt jej nie znajdzie. Oznacza to, że nikt tam nie pracuje i nie ma strażników.

- To niespecjalnie zawęża obszar poszukiwań.

- Od czegoś trzeba zacząć. - Sięgnął po telefon. - Potrzebujemy pomocy.

- Do kogo dzwonisz?

Pospiesznie wystukał numer.

- Do George'a.


- Nie dał ci żadnych innych wskazówek? - spytał George. - Te informacje nie wystarczą, żeby cokolwiek zrobić.

- Sami doszliśmy do tego wniosku - odparła Kerry. - Powtórzy¬łam wszystko, co usłyszałam od Traska. Ocenę pozostawiam tobie. - Skąd to rozdrażnienie?


- Nastolatka może umrzeć, bo ktoś postanowił wykorzystać ją jako przynętę, żeby zwabić mnie do jakiegoś magazynu. Masz rację, cholera jasna, jestem rozdrażniona.

- Spokojnie - mruknął Silver.

Odwróciła się ku niemu.

- Daj sobie spokój z tymi uspokajającymi gadkami. Nie ma mo¬wy o spokoju, cała ta sprawa cuchnie. - Ponownie zwróciła się do George'a. - Znajdziemy ten magazyn. Do diabła, przecież on chce, żebym go znalazła.

- Wobec tego powinien podrzucić ci jakieś dodatkowe informacje.

- Wówczas nie byłoby mowy o wyzwaniu. To oczywiste.

- Może jeszcze zadzwoni.

Pokręciła głową.

- Dopiero wtedy, gdy spali dziewczynę.

- Skąd ta pewność?

- Coraz lepiej go znam. Jeśli jej nie znajdę, zatelefonuje do mnie, żeby się przechwalać. Niewylduczone, że następnym razem po¬zwoli mi zapobiec pożarowi, ale dla tego dziecka będzie już za późno. - Odetchnęła głęboko. - Chcę, żebyś ograniczył liczbę praw¬,dopodobnych miejsc ataku. Zadzwoń do wszystkich speców kom¬puterowych z wywiadu, niech opracują listę, z którą będziemy mogli działać.

- Obszar Waszyngtonu obejmuje Baltimore i kilka miasteczek w Wirginii, a także ...

- Wobec tego lepiej bierz się do roboty, i to z kopyta - przerwał Silver.

George się uśmiechnął.

- Chciałem tylko zaznaczyć, że wyznaczone mi zadanie nie należy do łatwych. Nie będę mógł czerpać satysfakcji z sukcesu, jeśli nie dotrze do was, jak wielkie jest prawdopodobieństwo niepowodzenia. Ale nie przejmujcie się, zrobię, co w mojej mocy. - Ruszył w stronę drzwi. - Brad, lepiej zaparz Kerry herbaty. Wygląda na to, że powin¬na wypić coś ciepłego.

- Nie chcę herbaty. Nie potrzebuję tych przyjemności. Czuję się jak Attyla, król Hunów.

- Właśnie w takich chwilach przyjemności są najpotrźebniejsze - oznajmił George i zamknął za sobą drzwi.

- Nie powiedział nam, ile to potrwa. - Kerry pokręciła głową.

- Co ja wygaduję? Skąd miałby to wiedzieć?

- Skontaktuję się z nim, kiedy porozmawia z ludźmi z kwatery głównej wywiadu. Wtedy będzie już miał pojęcie o sprawie. To nie potrwa długo.

- Rzecz w tym, że teraz nie ma już czasu. Trask jest jak odbez¬pieczona bomba zegarowa. - Zamknęła oczy. - Słyszę jej tykanie. Przypomina bicie serca. Serca dziewczyny.

- Kerry, bez względu na to, co się stanie, nie będzie w tym twojej winy.

- Marna pociecha, jeśli będę musiała patrzeć, jak ona ginie w pło¬mieniach. - Uniosła powieki. - Kim jest Helen?

- Kobieta, która podobno była mu bliska? - Wzruszył ramiona¬mi. - Nie mam pojęcia. W aktach Traska nie było ani słowa na jej temat.

- Wiem. - Po śmierci Joyce Fairchild Kerry zmusiła się, by w naj¬drobniejszych szczegółach przestudiować te akta. - Ale była dla niego ważna. Może nadal coś dla niego znaczy. Muszę dowiedzieć się o niej wszystkiego, co się da.

- Zatelefonuję do Travisa i spytam, czy może wykorzystać swoje źródła i spróbować dowiedzieć się więcej.

- Moim zdaniem już to zrobił.

- Moim również.

- To wszystko nie ma sensu. - Zastanowiła się. - Chyba że informacje o Helen są objęte tajemnicą• Może włączono ją do pro¬gramu ochrony świadków albo czegoś w tym rodzaju.

- Zgadywanie nie ma sensu. Dowiemy się. Nie znasz jej na¬zwiska?

Pokręciła przecząco głową.

- Powiedziałam ci już wszystko. - Skrzywiła się. - Pewnie nie dowiedziałeś się ode mnie nic nowego. Tym razem jednak nie chcę zachowywać żadnych informacji tylko dla siebie. Potwornie się boję.

- Masz prawo.

- Ale nie dlatego, że pewnie wciąga mnie w wyrafinowaną pułapkę. Po prostu powiedział, że jesteśmy do siebie podobni. - Zamilkła. - To kłamstwo. Nie jestem taka jak on.

- Oczywiście, że nie.

- Moje sny o pożarach to zawsze koszmary. Fakt, że te zmory powracają, nie oznacza, iż cierpię na jakąś niezdrową fascynację.

- Mnie nie musisz przekonywać. - Popatrzył jej w oczy. - Dla¬czego w ogóle zastanawiasz się nad fantazjami tego sukinsyna?

- Sama nie wiem. Był taki ... pewny siebie. - Spróbowała się uśmiechnąć. - I trafił w mój jedyny słaby punkt.

- Jeśli jest pewny siebie, to dlatego, że na takiego pozuje. - Położył jej dłonie na ramionach. - Posłuchaj kogoś, kto się na tym zna. Czujesz się winna z wielu powodów, ale twój strach przed ogniem jest rzeczywisty. To nie maska, za którą się chowasz.

Odetchnęła głęboko. Poczuła ulgę: Silver wiedział, co mówi. Właś¬ciwie nie miała żadnych wątpliwości. Po prostu rozmowa z Tras¬kiem wywołała takcie myśli.

- Dziękuję. - Nagle przyszło jej do głowy coś innego. - Trask mówi, że jeszcze nikt nie był mu tak bliski jak ja. Nie sądzisz, że wyczuwa, iż czytam w jego myślach?

- Możliwe. W ten sposób można by wyjaśnić jego fascynację tobą. Zapewniam cię jednak, że nie ma mowy o żadnym pokrewieństwie dusz.

- Dobrze wiedzieć. - Uświadomiła sobie, że czuje na ramionach ciepło jego dłoni. Na dodatek jej ciało silnie zareagowało na bliskość mężczyzny. Dobry Boże, nie teraz. - Najwyraźniej nie ty jeden mo¬żesz grzebać w moim umyśle. - Zrobiła krok w tył, jego ręce opadły. - Muszę się ubrać. Spotkamy się w bibliotece po twojej rozmowie z Travisem, zgoda?

Skinął głową•

- Na pewno nie chcesz spróbować ulubionego przez George'a antidotum na życiowe przejścia?

- Nie mam ochoty na herbatę.

- Wobec tego wymyślę coś innego.

- Nie, dziękuję. - Otuliła się kocem i ruszyła do drzwi. - Nie chcę, żebyś urządzał sobie hulanki w mojej głowie i usiłował mnie naprawiać.

- Wcale nie miałem zamiaru urządzać sobie hulanek w twojej ... głowie.

Zastygła w pół kroku. Nie patrz na niego. Nie chciała widzieć tego, co z pewnością by zobaczyła.

Cholera, nie musiała go oglądać, żeby wiedzieć, o co mu chodzi. Otworzyła drzwi.

- Znajdę własne antidota.

11

Chryste, konała z głodu.

To minie, mówiła sobie Carmela, ostrozme wspinając się po chwiejnych schodach na drugie piętro magazynu. Wystarczy myśleć o czymś innym. Jutro pójdzie do Armii Zbawienia na Third Street i tam ją nakarmią.

Nie znosiła świadomości, że jest na garnuszku instytucji dobro¬czynnej. Opuszczając dom mamy w Louisville, miała takie wspania¬łe plany. Wszystko poszło źle. Zamierzała się usamodzielnić, by nie wysłuchiwać tych wszystkich kłamstw, którymi zarzucała ją matka i jej nowy facet. Miała dość pieniędzy, by przeżyć dwa tygo¬dnie, i sądziła, że znalezienie pracy to pestka.

Tymczasem pieniędzy wystarczyło na kilka dni i z wyjątkiem agencji towarzyskich nikt nie chciał zatrudnić piętnastolatki. Tak, miała już do czynienia z mnóstwem alfonsów, gotowych ułatwić jej sprzedaż własnego ciała.

Pieprzyć ich. Nie była głupia. Wiedziała, że nigdy nie wyjdzie na prostą, jeśli się skurwi. Tymczasem wystarczy jej posiłek dla ubo¬gich, ma jeszcze siły, by szukać pracy. Nie dawała za wygraną.

Nie poddawała się, ale była zmarznięta, samotna i wystraszona.

Ten ponury magazyn cuchnął tytoniem, który przechowywano tutaj lata temu, oraz kwaśnym odorem zgnilizny. Podłoga skrzypiała przy każdym ruchu. Dziewczyna zadrżała, uświadomiwszy sobie, że sły¬szy taIcie inne odgłosy. Za ścianami biegały szczury, a poprzedniej nocy obudziła się przekonana, że ktoś chodzi.

To tylko wyobraźnia. Nikt przecież nie był na tyle zdesperowany, by łazić po tej przeklętej hali. Mimo to dziewczyna wystraszyła się do tego stopnia, że ranI dem pomaszerowała do parku, żeby znaleźć gałąź, nadającą się do wykorzystania jako maczuga. Teraz zacisnęła dłoń na konarze i otworzyła drzwi do małego biura księgowości, które wybrała na swoją kwaterę.

Uniosła latarkę, jej światło omiotło ściany.

W pomieszczeniu znajdowało się jedynie biurko, krzesło i posłanie, które ułożyła z ubrań, wyciągniętych z walizId. Nie miała powodów do obaw. Chwyciła krzesło i wepchnęła jego oparcie pod ldamkę drzwi wejściowych, a następnie skuliła się na posłaniu. Niechętnie wyłączyła latarkę, żeby oszczędzać bateriej otoczyły ją ciemności. Nie miała powodów do paniki. Była bezpieczna. Nic tutaj nie mogło jej skrzywdzić, może z wyjątldem szczurów, buszujących za ścianami.

Gdyby teraz zasnęła, nabrałaby sił. Jutro zje solidny posiłek, który dodatkowo ją wzmocni. Znajdzie pracę i wszystko ułoży się tak, jak chciała. Życie nie zawsze jest do ldtu. Tylko teraz zrobiło się beznadziejnie.

Jezu, ale była głodna .


- Na terenie Waszyngtonu znajduje się tysiąc czterysta magazy¬nów handlowych - oznajmił George, pojawiwszy się w progu bib¬lioteki. - Co najmniej dwieście trzydzieści cztery stoją obecnie puste. Może ich być więcej. Niektórzy właściciele nie chcą zgłaszać firmom ubezpieczeniowym opuszczenia budynku.

- Psiakrew. - Silver się skrzywił. - Nic dziwnego, że tak beztrosko wyznał Kerry, co wybrał na cel.

- Nie powinien być taki beztrosld - mruknęła Kerry i zwróciła się do George' a: - Powiedziałeś agentom wywiadu, żeby niezwłocz¬nie przystąpili do przeszuldwania tych magazynów?

- Nie musiałem im nic mówić. Chcą dopaść Traska tak samo jak my. Rzecz w tym, że mają dużo budynków do skontrolowania. - Popatrzył na stertę książek telefonicznych na biurku przed Kerry. - Tam nie znajdziesz informacji o miejscu jego pobytu.

- Tego nie wiemy. Moim zdaniem Trask chce, żebym zlokalizowała magazyn, ale nie zamierza ułatwiać mi zadania. Przyszło mi do głowy, że natrafię na jakąś informację, która okaże się pomocna. - Potarła oczy. - Niestety, jak dotąd szczęście mi nie dopisuje.

- Więc co dalej? - spytał Silver.

- Wybierzemy się na przejażdżkę, a ja spróbuję wyczuć tego sukinsyna.

- Wyczuć? - powtórzył George.

Puściła jego pytanie mimo uszu. Popełniła błąd, ale była zbyt zmęczona, by go maskować kłamstwem.

- Przygotujesz listę opuszczonych magazynów?

- Zaraz ją opracuję na podstawie zestawienia od Ledbruka. - Pospiesznie wyszedł z pokoju.

Odwróciła się do Silvera.

- Dam radę wyczuć Traska ?

- Niewykluczone. Jeśli będzie w pobliżu. Ale może ujawnić się dopiero w ostatniej chwili.

- Musimy spróbować. Nie mogę czekać, aż ... - Urwała, kiedy zadzwoniła jej komórka.

- Ma na imię Carmela - oświadczył Trask, gdy odebrała. - Myślałem, że jest z pochodzenia Włoszką, ale okazało się, że to Latynoska.

Zamarła.

- Nie sądziłam, że zadzwonisz, Trask.

Silver wyprostował się na krześle.

- Nie mogłem się oprzeć, kiedy Dick... kiedy mój pracownik zadzwonił z informacją, że dowiedział się czegoś nowego o naszej słodkiej dziewczynce.

- Jak to zrobił?

- Śledził ją dzisiaj. Usiłuje znaleźć pracę, ale ma tylko piętnaście lat i najwyraźniej brak jej funduszy na kupno lewych dokumentów. Biedactwo. To ciężki okres w jej życiu.

- Więc czemu nie dasz jej spokoju?

- Bo jest idealna. Doskonale się nadaje do przetestowania Morza Ognia.

- Jesteś chory.

- Poza tym teraz masz świadomość, j ak ciężko Carmela walczy o swoje miejsce w świecie. Będziesz ją podziwiała i postarasz się ocalić jej życie. To dodatkowy stymulator, prawda?

- Nie potrzebuję stymulatorów. - Zamilkła. - Określ przynaj¬mniej przybliżone miejsce jej pobytu.

- Zaczynasz tracić wiarę we własne siły? Powiedziałem, że to nie będzie łatwe. Tyle magazynów ...

- C h c e s z, żebym tam była, cholera. Pragniesz mnie tam zo¬baczyć .

- Może tyle samo satysfakcji sprawi mi świadomość, że znalazłaś Carmelę już po fakcie. Nie, Kerry, sama musisz się postarać. A teraz przestań rwać sobie włosy z głowy i zabierz się do roboty. W końcu zawsze możesz nakazać swojemu genialnemu Samowi, żeby ją wy¬węszył.

Spróbowała z innej beczki.

- Kim jest Helen?

- Helen... - Chwilę milczał. - W rzeczy samej wspominałem o niej. Nie powinienem być zaskoczony. Sporo o niej myślałem, od kiedy pojawiłaś się na scenie.

- Czemu? Przypominam ją?

- Ani trochę. Była piękną brunetką. Bez urazy, ale ty jesteś zaledwie interesująca

- Kim ona jest?

- Zupełnie wyjątkową kobietą. Kochała Morze Ognia równie mocno jak mnie.

- Kochała? Odeszła od ciebie?

- Nie bądź wścibska.

- To ty wpakowałeś się w moje życie i zmieniłeś je w piekło. Nie mam prawa poznać prawdy o tobie?

- Dowiesz się tylko tyle, ile uznam za stosowne ci powiedzieć.

Twoja ciekawość utwierdza mnie w przekonaniu, że zdominowałem twoje myśli. Jesteśmy sobie coraz bliżsi, prawda? - Rozłączył się.

Popatrzyła na Silvera.

- To piętnastolatka, ma na imię Carmela, jest Latynoską z po¬chodzenia i szuka pracy. - Z trudem przełknęła ślinę. - A on nie może się doczekać chwili, kiedy pochłonie ją Morze Ognia.

- Nie zdradził ci przybliżonego miejsca jej pobytu?

Pokręciła przecząco głową.

- Sukinsyn powiedział, żeby Sam ją wywęszył. Psiakrew, mamy coraz mniej czasu. Jeśli nie kłamał, został nam jeszcze jeden dzień. Może mniej. - Musiała opanować panikę wywołaną tą myślą. Co jeszcze powiedział? Co mogło okazać się przydatne? - Jeden z jego ludzi śledził Carmelę. Chyba nazwał go ... Dick.

- To imię?

- Nie sądzę. Odniosłam wrażenie, że urwał w pół słowa. Może to imię. Nawet jeśli nie, to i tak nie musi być istotna informacja.

- Nie musi, ale może. Coś jeszcze?

- Mówił o Helen w czasie przeszłym. Była piękną brunetką i miała coś wspólnego z Morzem Ognia. Trask wyjawił, że kochała je równie mocno, jak jego. Skoro byli sobie tacy bliscy, czemu nie ma o tym wzmianki w jego aktach?

- George wszystkiego się dowie - zapewnił Silver. - Carmela. Nie znasz nazwiska?

- Nie. Wiem tylko, że ma piętnaście lat i uciekła z domu. Ktoś z pewnością zgłosił zniknięcie. Istnieje mnóstwo baz danych zaginio¬nych dzieci. Musimy ją znaleźć. Może do kogoś dzwoniła i wyznała, gdzie jest i co robi. Pewnie nie do rodziców, ale może do przyjaciółki?

- Czarno to widzę. - Silver wstał. - Ale zaraz zagonię George' a do roboty. Tymczasem obejrzymy te magazyny. Do zobaczenia za dziesięć minut w samochodzie.


- Kerry, pora wracać do domu - powiedział cicho Silver. - Dochodzi trzecia w nocy, a oboje potrzebujemy snu. Za kilka godzin wznowimy poszukiwania.

Kerry pokręciła głową.

- Powinniśmy kontynuować. Obejrzeliśmy dopiero siedemnaście magazynów. Jest ich tak dużo ... - Zamilkła i wbiła w niego zdesperowane spojrzenie. - Za dużo. Nie znajdziemy jej, prawda?

- Może dopisze nam szczęście - odrzekł łagodnie. - Może ludzie Ledbruka ją zlokalizują.

- A może nie. - Wpatrzyła się w przestrzeń za oknem. - Sądziłam, ::e jakoś damy sobie radę. Problem w tym, że Trask mógł przebywać v jednym z magazynów, które skontrolowaliśmy, a ja po prostu go nie wyczułam.

- Fakt, nie mamy pewności.

- Więc jaki pożytek z tego cholernego daru? - warknęła z wściekłością. - Sądziłam, że będzie z niego jakaś korzyść, że się do czegoś przyda.

- Na litość boską, przestań się nad sobą użalać! - wybuchnął Silver. - Nie uważasz chyba lat spędzonych na wyszukiwaniu pod¬palaczy za stracone? Gdybyś nie korzystała z daru, nie odnosiłabyś takich sukcesów. Wszystko ma swoje dobre i złe strony, pogódź się z tym.

Bezpośredniość jego słów ją poruszyła.

- Nie użalam się nad sobą. Po prostu nie ... - Urwała i ze smut¬kiem pokręciła głową. - Może rzeczywiście trochę się nad sobą użalałam. Nię wolno mi?

Popatrzył na nią uważnie.

- To autodestrukcyjne myślenie, dobrze o tym wiesz. Dlatego walczysz tak uparcie. Dlatego stałaś się twarda. -Uruchomił silnik. - To jak, wracamy do domu? Jutro musimy być wypoczęci.

Sądził; że jest twarda, ale w tym momencie wcale nie czuła się silna. Była przestraszona i zniechęcona, a on nie próbował podnieść jej na duchu.

A może wręcz przeciwnie. Może wiedział, że jego szorstkość po¬działa na nią stymulująco. Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że źle znosiła cudzą litość.

Litość? Na samą myśl poczuła wściekłość. Odetchnęła głęboko i wyprostowała się.

- Nie - oznajmiła. - Obejrzymy jeszcze dwa magazyny. Potem wrócimy do domu w nadziei, że George wymyślił coś, co zawęzi zakres poszukiwań.

- Niech będzie. To jakiś plan. - Uśmiechnął się bez przekonania, gdy opuszczali parking. - Zerknij na listę isprawdź, dokąd teraz jedziemy.

- I jak poszło? - spytał od progu George.

- Chcieliśmy spytać cię o to samo - mruknął Silver. - U nas kompletne fiasko.

- Fatalnie. - George skierował wzrok na Kerry. - Nie wyczułaś drania?

Niemal zapomniała o tym, co jej się wymknęło wieczorem.

- Nie jestem w nastroju na dowcipy.

- Boże broń, wcale nie zamierzałem dowcipkować. Po prostu mnie zaintrygowałaś. - Uśmiechnął się. - Widzę, że jesteś nieco przygaszona. Może zdołam podnieść cię na duchu.

- Są postępy? - spytał Silver.

- Na pewno nie przełom, bobym do was zadzwonił. Ale z pewnością postęp.

W sercu Kerry pojawiła się nadzieja.

- Znaleźli magazyn?

Pokręcił głową.

- Nie, ale pomysł przeszukania bazy danych dzieci zaginionych okazał się strzałem w dziesiątkę. Na liście są tylko trzy Carmele. Zgłoszenie o zniknięciu jednej z nich wpłynęło w 1997 roku, więc dziewczyna miałaby teraz dwadzieścia jeden lat. Druga to siedemnastolatka i zaginęła w Dallas. Ostatnia pochodzi z Louisville w Kentucky, niedaleko stąd. Nazywa się Carmela Ruiz.

- Ile ma lat?

- Piętnaście. Miesiąc temu jej matka zgłosiła fakt zaginięcia córki.

- Podniósł rękę, gdy Kerry otworzyła usta, by coś powiedzieć. - Ledbruk wysłał już człowieka, żeby porozmawiał z jej matką, dowiedział się, czy ktoś nawiązał z nią kontakt, i zgromadził nazwiska przyja¬ciół dziewczyny. Lada moment spodziewamy się raportu.

- Dzięki Bogu. Przytaknął.

- Tak. - Odwrócił się i ruszył do biblioteki. - A teraz proszę o wybaczenie, wracam na stanowisko. Sprawdzę, czy agenci w tere¬nie mają nowe wiadomości. Chyba zdajecie sobie sprawę, że nie¬łatwo jest jednocześnie prowadzić gospodarstwo domowe i pełnić funkcję koordynatora akcji ratunkowej.

- Jesteśmy pod wrażeniem - mruknął Silver. - Ludzie Ledbruka coś znaleźli?

- Nie. Są sfrustrowani i zniechęceni. Wielkie magazyny przypo¬minają królicze nory. - Gdy wszedł do biblioteki, jego głos przycichł. - Ciężko je przeszukiwać ...

- Niemniej poszukiwania ruszyły z miejsca. - Silver spojrzał na Kerry. - Carmela ma nazwisko i matkę. Miejmy nadzieję, że ta ostatnia zna przyjaciół córki, a Carmela nie jest typem samotnicy.

Kerry pomyślała, że matka dziewczyny wcale nie musi wiedzieć, kim są przyjaciele córki. Gdyby były sobie bliskie, Carmela zapewne wcale nie uciekłaby z domu.

Nie powinna tracić nadziei. Znaleźli pewne informacje o dziew¬czynie, wciąż mieli czas, żeby dowiedzieć się więcej.

Na to liczyła.

- Prześpij się - zasugerował Silver. - Ja zostanę tutaj i zawiadomię cię, jeśli dowiemy się czegoś nowego.

Nie wierzyła, że uda się jej zasnąć, ale uznała, że powinna od¬począć. Ruszyła ku schodom.

- A ja dam ci znać, jeśli Trask ponownie się odezwie. - Wątpiła jednak, by do tego doszło. Trask z pewnością nie zamierzał już jej pomagać. Teraz sami musieli uporać się z rzuconym przez niego wyzwamem.

I trzymać kciuki, żeby Carmela wyszła z tego wszystkiego cało.


Śledził ją.

Serce podeszło jej do gardła, gdy ujrzała wysokiego mężczyznę w zamszowej kurtce. Stał po drugiej stronie ulicy, przy kawiarni Starbucks.

Tego dnia Carmela widziała go już trzykrotnie. Było późne popo¬łudnie, a pierwszy raz dostrzegła go rankiem, na przystanku auto¬busowym, a potem jeszcze raz, przy budce z hot dogami w parku.

Złodziej? Zboczeniec, polujący na dziewczyny takie jak ona?

To bez znaczenia. Musiała przyspieszyć kroku i go zgubić. Skręciła w najbliższą boczną ulicę i rzuciła się biegiem przed siebie. Dwie przecznice dalej skręciła w lewo, potem w prawo.

Zaczekała.

Ani śladu nieznajomego. Pomyślała z ulgą, że z pewnością go zgubiła. Na wszelki wypadek postanowiła pójść jeszcze kawałek tą samą ulicą, a potem zawrócić do magazynu. Był tylko sześć przecz¬nic stąd.

Zabawne, jak wszystko uległo zmianie. Poprzedniego wieczoru śmiertelnie się bała ciemności i skrzypienia. Rozważała możliwość wyniesienia się z magazynu. Teraz jednak nie mogła się doczekać, kiedy wróci do pokoiku na drugim piętrze, gdzie nic jej nie groziło.


- Baltimore! - wykrzyknął Silver, gwałtownie otwierając drzwi do pokoju Kerry. - Dwa tygodnie temu Carmela Ruiz przebywała w Baltimore.

Kerry zerwała się na równe nogi.

- Skąd wiesz? Od jej matki? Zaprzeczył ruchem głowy.

- Carmela ma siostrę, Rosę, która przysłuchiwała się rozmowie człowieka Ledbruka, Bushly'ego, z jej matką. Najwyraźniej przeko¬nał ją, że sytuacja jest poważna. Podobno Rosa milczała, dopóki przesłuchiwał jej matkę, ale potem wybiegła z domu i dogoniła go, zanim wsiadł do auta. Była solidnie wystraszona. Wyznała, że Car¬mela dzwoniła dwukrotnie. Powiedziała, że jest w Baltimore i ma problemy ze znalezieniem pracy.

- Mówiła, gdzie się zatrzymała? Pokręcił głową.

- Tylko tyle, że w Baltimore.

- Ile magazynów z naszej listy znajduje się w Baltimore?

- Czterdzieści siedem. Ruszajmy, szkoda czasu. Ludzie Ledbruka już są w drodze i wkrótce rozpoczną poszukiwania. Ledbruk poprosił miejscową policję o dodatkowe wsparcie, niemniej czas ucieka. Jeżeli Trask cię nie okłamał, mamy cztery godziny.

Kerry już szła do drzwi, Sam dreptał tuż za nią.

- Gdzie zaczyna Ledbruk?

- Od południa, więc my rozpoczniemy od północnej części miasta. - Zbiegał po schodach. - Chyba że masz lepszy pomysł.

Pokręciła głową.

- Nic mi nie przychodzi do głowy. - Spojrzała na Sama, który pędził po schodach na łeb, na szyję. - Cholera, może powinniśmy pójść za radą Traska i zabrać Sama. Niech wywęszy sukinsyna.

- Mamy pomysł. - Silver z uśmiechem otworzył drzwi wejściowe. - Wolę polegać na tobie.

- Ja też. - Odwróciła się ku George'owi, który właśnie wyszedł z biblioteki. - Znalazłbyś kogoś do opieki nad ... - Urwała. - Nieważ¬ne. Zabieramy Sama.

- Czemu? - spytał George.

- Sama nie wiem. - Intuicja? Dała psu znak. - Właśnie sobie uświadomiłam, że w obu rozmowach Trask wspomniał o Samie.

Zapewne to o niczym nie świadczy, ale wolę nie ryzykować. Może próbował. .. - Podążyła do drzwi. - Bierzemy psa ze sobą.

Sam szczekał na powitanie jak oszalały, kiedy Kerry i Silver po¬nownie wskoczyli do samochodu.

- Do licha ciężkiego, zamknij się wreszcie, Sam - jęknęła zde¬sperowana Kerry. - Widziałeś nas kwadrans temu. - Ten kwadrans był zmarnowany. Przeszukali czwarty magazyn i byli spóźnieni. Kerry chwyciła listę i zaznaczyła dwie hale, które sprawdzili w tej dzielnicy. - Dziesięć minut drogi stąd znajduje się jeszcze jeden magazyn. Giliad Storage na Baker Street.

Silver skinął głową i uruchomił silnik.

- Zadzwoń do George'a i spytaj, czy Ledbruk coś znalazł.

- Powiedział, że w razie czego da nam znać. - Mimo to wystukała

numer. Może znajdowali się poza zasięgiem. Na tym etapie była gotowa chwycić się nawet brzytwy, byle nie utonąć.

- Bez zmian - oznajmił George, gdy uzyskała połączenie. - Dzie¬sięć minut temu rozmawiałem z Ledbrukiem. Nic nie odkryli, Led¬bruk był potwornie spięty. - Zamilkł. - Mamy bardzo mało czasu. - Tyle wiemy - burknęła. - Dzwoń, jeśli na cokolwiek natraficie.

- Rozłączyła się. - Ledbruk nic nie znalazł. Szybko.

- Robię, co w mojej mocy. - Rzucił na nią okiem. - Pozostała jeszcze godzina. W tym czasie wszystko może się zdarzyć.

- Tak, Carmela Ruiz może spłonąć w magazynie. - Skierowała światło latarki na listę. - Inna opuszczona hala znajduje się około dziesięciu minut od Giliad. Powinniśmy spróbować... Przestań, Sam. - Pies wspiął się łapami na oparcie przedniego fotela i lizał jej ucho. - Nie mam ochoty na zabawę. Słyszysz? Koniec zabawy!

- Trzeba było zostawić go w domu - mruknął Silver. - Nie po¬trzebujemy ...

- Zabawa. - Kerry drgnęła. - To zabawa, którą narzucił mi Trask¬Musiał dać mi wskazówkę, jeśli chciał, żebym znalazła odpowiedni magazyn. Nie sądzę, by faktycznie chciał, żebym brała ze sobą Sa¬ma, ale dwulaotnie to zasugerował. Czemu?

Silver skupił wzrok na jej twarzy.

- Mów, co podejrzewasz. Pospiesznie przejrzała listę.

- Bo ja wiem. Może ... Samson Tobacco Storage. - Szeroko otworzyła oczy. - Sam. Samson.

- Naciągane.

- Masz lepszy pomysł?

Polaęcił przecząco głową.

- Gdzie jest ten magazyn?

Sprawdziła adres na mapie.

- Przy nabrzeżu. Pół godziny stąd.

- Weź telefon i każ Ledbrukowi wysłać tam agentów. - Wcisnął pedał gazu i samochód energicznie wyskoczył do przodu. - Może dotrą tam przed nami.

Trask zerknął na zegarek. Jeszcze dziesięć minut.

Powinna już być na miejscu, pomyślał rozczarowany.


Może niesłusznie uważał ją za inteligentną. Był pewien, że zwróci uwagę na jego wskazówki. On umiałby dodać dwa do dwóch, a prze¬cież byli tacy podobni do siebie.

Dalej, Kerry. Pokaż, co potrafisz. Minęło jeszcze pięć minut.

Po raz ostatni poprawił ustawienie anteny, skierowanej na okno na drugim piętrze magazynu po przeciwnej stronie ulicy. Carmela siedziała w pokoiku na końcu korytarza, ale jeśli antena funkcjono¬wała sprawnie, ogień odetnie dziewczynie drogę ucieczki.

Gdzie jesteś, Kerry?

- Jeszcze dziesięć minut. - Mocniej przycisnął pedał gazu. - Led¬bruk może już być na miejscu.

- Ale nie musi. - Kerry przygryzła dolną wargę. - Mogłam mu tylko powiedzieć, że miałam przeczucie. Nie musiał uznać prze¬czucia za wystarczający powód, by tam pędzić.

- Nie jest głupi. Zaufaj mu.

Pokręciła głową, sięgnęła po telefon i zaczęła wystukiwać numer.

- Do kogo dzwonisz? - spytał Silver.

- Do kogoś, komu ufam.


Wycie syren.

Trask znieruchomiał, patrząc na błyskające czerwone lampy trzech wozów strażackich, kilka przecznic dalej. Ponad wszelką wątpliwość kierowały się tutaj.

- Dobra mała - wymamrotał. Dotychczas go nie zawiodła. Kerry wydedukowała, gdzie jest magazyn, ale zbyt długo zwlekała, przez co nie ocali dziewczyny. Musiał tylko wcisnąć guzik i wynosić się stąd. Szkoda, że nie mógł zostać, żeby nacieszyć się owocami swojej pracy, lecz wiedział, że lada moment przyjadą strażacy i policjanci.

Kerry pozbawiła go tej przyjemności. To dziwne, ale nie był na nią zły. Przeciwnie, oprócz rozczarowania czuł dumę. Podobna du¬ma ogarniała go wtedy, gdy widział Morze Ognia w akcji.

Za chwilę Kerry również poczuje rozczarowanie i uświadomi sobie, że jednak nie wygrała. Inne rozwiązanie nie wchodziło w grę.

Wcisnął czerwony guzik.


Dym!

Carmela obudziła się raptownie, z trudem chwytając powietrze. W biurze pełno było dymu, tak gęstego, że ledwie cokolwiek widziała. To, co dostrzegła, zmroziło jej krew w żyłach. Wokół drzwi wejściowych jaśniała czerwona poświata.

Ogień.

Matko Boska, groziła jej śmierć.

Nie. Nie umrze. Znajdzie drogę ucieczki. Zerwała się na równe nogi i rzuciła do drzwi. Otworzyła je gwałtownie.

Na korytarzu rozpętało się piekło. Niczym wygłodniała bestia pożar pochłaniał schody prowadzące na parter. Płomienie atakowały z nieprawdopodobną prędkością, sięgając już pierwszego piętra.

Schody prowadzące na dach były nietknięte - na razie. Pognała do klatki schodowej.

Zar.

Żar nie do wytrzymania.

Dotarła do kręconych schodów i popędziła na górę. Na szczycie

dostrzegła drzwi.

A jeśli będą zamknięte na klucz? Nie miała wyboru.

Dobry Boże, schody za nią stały w ogniu. Chryste, oby tylko drzwi nie były zamknięte.

Kerry i Silver znajdowali się o pięć minut drogi od magazynu,

kiedy Kerry usłyszała w oddali wycie syren.

Poczuła ulgę.

- Już jadą. Muszą być prawie ...

Ból.

Przeszywający skronie. Wirujący w ciemności. Ohyda.

Brud.

Ogień. Ogień. Ogień.

- Kerry?

Nie mogła odpowiedzieć. Ogień ją lizał, otaczał ją i ... jego. Traska.

Byli razem, a Morze Ognia ...

- Kerry. - Tym razem głos Silvera zabrzmiał stanowczo. - Walcz. Pokonaj go. Pokonaj go.

Tak, nie może dać się wciągnąć w mrok. Walczyła z całych sił, do utraty tchu.

Uwolniła się. Nie do końca.

- Co się dzieje? - spytał Silver.

- Zrobił to - szepnęła Kerry. - Chciał zaczekać do mojego przyjazdu, ale przestraszył się, że zostanie schwytany.

- Podpalił magazyn?

- Tak Ukrywał się w budynku naprzeciwko magazynu, ale teraz wyszedł na ulicę.

- Którędy?

- Tylnymi drzwiami. To nie jest ulica, przy której stoi magazyn ... - Zamknęła oczy. - Jezu, on myśli o Carmeli. Ma nadzieję ... Dziewczyna nie znajdzie drogi ucieczki. Trask chce to zobaczyć.

- Dlaczego nie znajdzie drogi ucieczki?

- Wzniecił pożar na piętrze, na którym spała. Morze Ognia szybko się rozprzestrzenia ... - Kerry drżała. - Umrze. On wie, ze ona umrze.

- Zadzwonię do Ledbruka, spytam, czy da radę schwytać Traska. Powiedz, gdzie go szukać.

- Ona umrze - szepnęła.

- Kerry.

- Jest dwie przecznice dalej i wsiada do ciemnoszarego vana. Odjeżdża. Spogląda przez ramię i widzi magazyn. Budynek wygląda jak jeden wielki słup ognia. Nie ma drogi ucieczki. Trask jest zadowolo¬ny. Wyobraża sobie Carmelę w ogniu. Jej ciało płonie, czernieje ...

- Dobra, zostaw go.

- Ona urnrze.

- Kerry, widzisz numer rejestracyjny jego samochodu?

- Nie, dostrzegam tylko to, co on.

Zdawała sobie niejasno sprawę, że Silver wystukuje numer, roz¬mawia. Potem słyszała jedynie Traska.


Morze Ognia. Kąsa, rwie, pochlania. Dziecko dobrze sobie radzi. _VIial nadzieję, że Kerry dotrze do ognia i poczuje jego moc. Któregoś dnia mogliby stanąć razem i patrzeć ...

Znikł.

Wraz z nim odeszła ciemność i ból.

- Jest poza zasięgiem?

Uświadomiła sobie,

że Silver utkwił spojrzenie w jej twarz. - Chyba tak. Już go tam nie ma.

- Długo z nim przebywałaś.

- Naprawdę? - Nie czuła upływu czasu. - Zadzwoniłeś do Ledbruka?

- Tak. Przekazali komunikat do wszystkich jednostek: policja zatrzyma szare vany. Pamiętasz ulice, które mijał?

Pokręciła przecząco głową.

- Nie, cały czas myślał o Carmeli ... Boże święty. - Skręcili za róg i ujrzała magazyn. - Miał rację - szepnęła. - Słup ognia. - Poczuła ucisk w żołądku. Czy w takich płomieniach można przeżyć?

Więcej wiary. Walczyła z tyloma pożarami, że wiedziała, iż ludzie potrafili cudem przetrwać w warunkach, które wydawały się eks¬tremalne.

Carmela potrzebowała cudu.

- Jeszcze żyje - oznajmił Silver, parkując nieopodal wozu strażackiego. - Jest przerażona, ale żywa.

Spojrzała mu w twarz.

- Na pewno?

- Ponad wszelką wątpliwość. Jej myśli przeszywają mi umysł. Nie wytłumiłbym jej nawet, gdybym bardzo chciał.

Zdesperowana Kerry na chwilę zapomniała, że Trask dysponował wyjątkową umiejętnością blokowania Silverowi dostępu do swojego umysłu. To jasne, że Silver dotarł do Carmeli.

- Nie jest ranna?

- Ma poparzone plecy. Nie mogła otworzyć drzwi na dach. Sądziła, że są zamknięte na klucz, ale tylko się zablokowały. Szarpała się z nimi tak długo, aż ogień ogarnął schody. Gdy w końcu wy¬padła na dach, musiała zgasić płomienie na ubraniu, tarzając się po betonie.

Kerry popatrzyła na budynek. Cały magazyn był objęty pożarem} a w gęstych kłębach dymu ledwie dostrzegała ceglany murek, ota¬czający dach.

- Jest tam na górze? - spytała. - Dlaczego nie podejdzie na skraj dachu i nie wezwie pomocy?

- Jest przerażona, niemal w szoku. Teraz siedzi skulona w kącie, za agregatem ldimatyzacyjnym. - Zamilld. - Zostało jej mało czasu. Myśli, że dach pod jej nogami jest gorący. Nie uświadamia sobie, że budynek się zawali.

- Więc jej powiedz.

- To nie takie proste. Wpadła w histerię, a ja nie znam jej umysłu.

- Mówiłeś, że lubisz naprawiać to, co popsute. No to działaj, do cholery. Uratuj tę dziewczynę. Spraw, żeby zrobiła to, co chcesz.

- Więc powiedz mi, jak strażacy mogą ją ściągnąć z dachu.

Spróbowała zebrać myśli.

- Helikopter wylduczony. To zbyt niebezpieczne przy płomie¬niach niema1liżących dach. Drabina też nie. Będzie musiała skakać.

- Gdzie?

- Mamy niewielki wybór. Przed południową ścianą budynku jest najwięcej miejsca, pod warunkiem, że konstrukcja wytrzyma.

- Poza tym muszę jeszcze sldonić ją do skoku. Murek na dachu, jest rozgrzany do czerwoności, docierają do niego płomienie. Dziew¬czyna będzie wiedziała, że może się poparzyć.

- Nawet nie spróbujesz?

- Przeciwnie. - Wysiadł z samochodu. - Wstawaj i poinstruu; strażaków, gdzie mają rozłożyć płachtę ratunkową. Jeśli sldonię ją. do skoku, ktoś na dole powinien ją złapać. - Oparł się o samochód. i spojrzał na dach. - Biegnij.

12

Ból.

Carmela jęknęła, przysuwając się bliżej klimatyzatora. Metal był coraz bardziej gorący. Cały świat płonął.

Na ulicy nie jest tak gorąco.

Nie mam jak zejść. Schody płoną. Skacz. Czekają na ciebie.

Nie, ktoś po mnie przyjdzie. Słyszałam syreny.

Masz za maio czasu. Dach zawali się lada moment. Dobrze o tym

wiesz. Czujesz, jakijest rozgrzany.

Popatrzyła na płomienie liżące murek na krawędzi dachu. Ktoś przyjdzie .

Nagle potworny ból przeszył jej poparzone plecy. Boli!

Będzie jeszcze gorzej. Chyba że zejdziesz z dachu. Wykluczone.

Wrzasnęła, kiedy ponownie poczuła obezwładniający ból. Tak. Potrzebujesz pomocy. Podejdź do południowej ściany . Nie dam rady ... - Wrzasnęła. - Boli!

Podczołgaj się do murku. Zajmą się tobą, kiedy będziesz na ulicy. Za bardzo boli.

Przestanie boleć, kiedy skoczysz. Zginę•

Zginiesz, jeśli tu zostaniesz.

Boję się. Zawsze miałam lęk wysokości.

Tuż minął. Obiecuję, że nie będziesz czuJa strachu, kiedy skoczysz. Nie dam rady ...

Więc będzie cię bolało. Ból. Ból. Ból.


- W tym budynku nie ma nikogo - oznajmił niecierpliwie kapitan Jureski. - Rozmawiałem z właścicielem. Magazyn stał pusty.

- To nie oznacza! że nie ma tam przypadkowych osób - zauważy¬ła Kerry. - Wie pan o tym równie dobrze! jak ja. W budynku prze¬bywa młoda dziewczyna! ukryta na dachu.

- Widziała ją pani?

Zerknęła na Silvera! opartego o samochód.

- Nie! ale mój przyjaciel ją widział.

Kapitan powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem.

- Faktycznie wydaje się przejęty - mruknął zgryźliwie. - Wyglądał jakby usiłował rozwiązać zadanie arytmetyczne.

- Widział ją - powtórzyła. - Dziewczyna stoi przy południowej ścianie, ale boi się skoczyć. Trzeba rozłożyć płachtę ratunkową, wtedy bezpiecznie wyląduje.

- Nie zapewnimy jej bezpieczeństwa, choćbyśmy nawet chcieli. - Zmarszczył brwi i spojrzał na dach. - Chryste, żeby skoczyć, musiałaby pokonać te płomienie. Jeszcze nigdy nie widziałem takiego ognia.

- To jej jedyna szansa - naciskała desperacko Kerry. - Niech pan tam skieruje ludzi, żeby ją złapali. Panie kapitanie, proszę.

Zawahał się.

- Jest pani pewna! że na dachu jest jakaś dziewczyna?

- Jak najbardziej.

- Psiakrew. - Odwrócił się i podszedł do ciężarówki, jednocześnie wyciągając telefon. - Przygotujemy się i skierujemy strumienie wody na tę część budynku. Mam nadzieję, że pani się nie myli i ta dziew¬czyna naprawdę chce skoczyć. Dach runie lada moment.

- Skoczy. - Kerry modliła się, by tak było. Zrobiła wszystko, co mogła. Ruszyła z powrotem do samochodu, lecz nie zamierzała rozmawiać z Silverem. Jego twarz wyrażała głębokie skupienie, myś¬lami błądził gdzieś daleko. Wiedziała, że nie wolno mu przeszka¬dzać. Stanęła po drugiej stronie auta i spojrzała w górę.

Daj Boże, by Silver skłonił ją do skoku .


Podejdź do krawędzi dachu.

Za gorąco. Carmela zadrżała na widok płomieni topiących smołę na murku. Spłonę. Powinnam zaczekać na pomoc.

Nie możesz czekać. Musisz natychmiast skakać. Ponad murkiem przeleciał nagle strumień wody.

Widzisz, wiedzą, że tu jesteś. Usiłują ci pomóc. Wejdź pod ten strumień, jeśli będziesz mokra, nie zajmiesz się ogniem podczas skoku.

Carmela podeszła do wody. Krzyknęła i cofnęła się, gdy zimny strumień dotknął jej poparzonych pleców. Ból.

Będzie bolalo bardziej, jeśli nie skoczysz. Wierz mi. A teraz ruszaj.

Odetchnij głęboko, weź rozbieg i skocz. Nie myśl. Zrób to.

Nie drgnęła. Zrób to!


Kerry wstrzymała oddech. Nie odrywała oczu od dachu. Dalej, Carmela.

Chryste, dziewczyna musi być przerażona perspektywą skoku w przepaść. Wszędzie unosił się gęsty dym, Carmela pewnie nawet nie widziała ziemi. Musi zanurkować w dym i ogień, nie wiedząc, co jest w dole. Czy Silver ją do tego sldoni?

Po północnej stronie magazynu rozległ się łomot walącej się ściany. Boże, skacz, Carmelo.

Skacz! Już!

Nie.

To ostatni moment. Skaczesz.

Mowy nie ma.

Nie ma mowy o czymkolwiek innym.

Carmela nagle rzuciła się ku południowej ścianie. Nie miała po¬jęcia, co wyprawia. To szaleństwo. Powinna się zatrzymać, ale nie potrafiła.

Skacz w przepaść. Skacz w przepaść.

Skoczyła w przepaść. Otoczył ją wodny pył i płomienie, gdy spada¬ła na łeb, na szyję.

Z gardła wyrwał jej się krzyk, wpadła w ogień.


- Już po wszystkim. - Kerry złapała Silvera za rękę. - Widziałam, jak spadła na płachtę. Chodź.

- Tak. - Potrząsnął głową, żeby otrzeźwieć. - Idę. - Ruszył w kie¬runku tłumu strażaków i sanitariuszy, zebranych wokół płachty.

- Zyje? - spytała Kerry, dogoniwszy Silvera. - Wiesz, czy ...

- Zyje - przerwał jej Silver. - Nie wiem, jak poważnie jest ranna. Zerwałem kontakt, gdy skoczyła. - Przepchnął się przez gromadę ludzi i wbił wzrok w Carmelę. Leżała nieruchorno, blada, skulona na strażackiej płachcie, a sanitariusze zakładali jej maskę tlenową. Miała poszarpane ubranie i zwęglone włosy wokół twarzy.

- Wygląda koszmarnie - szepnęła Kerry. - Biedactwo.

- Uparciuch - mruknął ponuro Silver. - Już myślałem, że nigdy nie zmuszę jej do skoku. W końcu musiałem przejąć nad nią kontrolę•

- Czemu od tego nie zacząłeś?

- Nie chciałem jej skrzywdzić. Zawsze istnieje takie niebezpieczeństwo, kiedy używa się rozwiązań siłowych.

Popatrzyła na niego.

- Zaszkodziłeś jej?

- Zobaczymy, gdy dojdzie do siebie.

- O ile dojdzie do siebie. - Kerry ponownie spojrzała na dziewczynę i krzątających się wokół sanitariuszy. Nie dawaj za wygraną, Carmelo. Trask chce, byś się poddała. Nie pozwól mu zwyciężyć.

- Wyjdzie z tego - oznajmił Silver, gdy wrócił do poczekalni po rozmowie z lekarzem dyżurnym. - Niezbyt rozległe oparzenia dru¬giego stopnia na plecach. Wstrząs. Zatrucie dymem. - Zamilkł. - Dezorientacja umysłowa.

Kerry zesztywniała.

- Ma uszkodzony mózg?

- Nie przekonamy się, dopóki nie odzyska świadomości. Wątpię.

- Ale nie jesteś pewien?

- Co mam powiedzieć? Chciałbym cię podnieść na duchu, ale nie mogę. - Zacisnął usta. - Do diabła, sam chciałbym wiedzieć, na czym stoję. Myślisz, że lubię mieć poczucie winy? To jeszcze dziecko.

Widok jego twarzy wzbudził w niej współczucie.

- Musiałeś tak postąpić. Nie miałeś wyboru. Zginęłaby w pożarze.

- Ciągle to sobie powtarzam. - Podszedł do' okna. - Nie musisz tu czekać. Carmela może dojść do siebie dopiero za kilka godzin. Zadzwonię do ciebie.

Cierpiał, a ona uświadomiła sobie nagle, że nie chce go opuszczać.

- Zostanę•

- Żeby mnie trzymać za rękę? Nagły przypływ uczuć macierzyńkich? Nie potrzebuję taldej pomocy, Kerry.

- Zamknij się. - Usiadła. - Zostaję.

Popatrzył na nią i wzruszył ramionami.

- Jak chcesz.

Był twardy, szorstld, czasem wręcz oprysldiwy, ale już wiedziała, o skrywa pod tą skorupą. Oparła się o ścianę.

- Właśnie tak chcę - mruknęła.

Carmela odzyskała przytomność dopiero po ośmiu godzinach. Kerry przysypiała, kiedy dostrzegła, że Silver nagle sztywnieje.

- Co jest?

Nie odpowiedział, a w twarzy miał takie samo napięcie jak wówczas, kiedy Carmela była na dachu.

Czekała, wstrzymując oddech.

Dopiero po dziesięciu minutach Silver spojrzał na nią z uśmiechem.

- Wszystko w porządku.

Kerry odetchnęła z ulgą.

- Nie ma skutków ubocznych?

- Żadnych. Trochę się bała, przypomniawszy sobie, że na dachu słyszała dziwne głosy. Przekonałem ją, że przy tak silnym stresie wyobraźnia płata figle. Gdy ponownie się ocknie, uzna, że sama wpadła na pomysł skoku.

- To dobrze. Nie widziałam jej matki. Gdzie jest?

Pokręcił głową.

- Nie przyjechała.

- Może Carmela miała powody, by uciec z domu. Która matka nie zainteresowałaby się ranną córką w szpitalu? - Wstała. - Chodź, spytamy, czy można odwiedzić tę dziewczynę.

- Nie będzie wiedziała, kim jesteśmy.

- To bez znaczenia. Powiem, że przyjechaliśmy z opieki społecznej albo coś w tym stylu. Myślałam o niej i martwiłam się o nią od chwili, kiedy Trask poinformował mnie, że wybrał następną ofiarę. Nie mogę odejść, nie spotkawszy się z nią osobiście.

Wstał.

- Wobec tego zdecydowanie powinniśmy odwiedzić małą.


- Nie chcę z wami rozmawiać. - Carmela niepewnie patrzyła na Kerry. - Nie odpowiem na żadne pytania.

- Nie będzie pytań. - Kerry uśmiechnęła się do niej. - Wpadliśmy, żeby sprawdzić, czy możemy w czymś pomóc.

- Możecie wyciągnąć mnie ze szpitala. Nie stać mnie na zapła¬cenie rachunku.

- Tym się nie przejmuj. Rachunek zapłaci właściciel magazynu. Ma nadzieję, że dzięki temu nie pozwiesz go do sądu.

Z powątpiewaniem zmarszczyła brwi.

- Poważnie?

- Obiecuję, że nie dostaniesz rachunku - zapewnił ją Silver.

- Ważne jest tylko to, żebyś szybko odzyskała siły.

Przez chwilę milczała.

- Naprawdę się martwi, że go pozwę? Myślicie, że mogłabym

dochodzić odszkodowania?

Kerry poczuła ul ducie rozczarowania.

- Niewykluczone. Czego oczekujesz?

- Niewiele. Mógłby tylko znaleźć dla mnie mieszkanie i zapewnić nam utrzymanie do chwili, kiedy znajdę pracę.

- Nam?

- Chcę, żeby Rosa, moja siostra, zamieszkała ze mną. - Zacisnęła dłonie na prześcieradle. - Obiecałam jej.

- Ile lat ma Rosa?

- Dwanaście.

- Więc jest niepełnoletnia, tak samo jak ty - wyjaśniła Kerry.

- Żaden sąd nie zezwoli, by opuściła matkę. Sędziowie zapewne będą chcieli, byś wróciła do domu.

- Nie! - Wzięła głęboki oddech. - Nigdzie nie wracam.

- Czemu nie?

- Nie mam obowiązku się wam spowiadać. Nie chcę i tyle.

- Trudno zadowolić się tal zim wyjaśnieniem.

- Matka nie chce mnie widzieć. Przeszkadzałam jej. - Zwilżyła usta. - Rosa też jej przeszkadza. Ze mną będzie jej lepiej. - Dlaczego przeszkadza?

- Dlatego. - Patrzyła butnie na Kerry. - A teraz dowiedzcie się, czy ten właściciel magazynu jest skłonny mi zapłacić. Tylko nic nie mówcie matce.

- Zabrałaby pieniądze? - zasugerował Silver.

- Tego nie powiedziałam - mruknęła Carmela. - Nie próbujcie wpędzać matki w kłopoty. To nie jej wina.

- Więc czyja? - spytała Kerry.

- Jej faceta - odparł niespodziewanie Silver. - Jak mu tam? Don ... Harvey?

Carmela wytrzeszczyła oczy.

- Skąd wiesz o Donie, do licha ciężkiego?

Kerry wbiła wzrok w Silvera.

Wzruszył ramionami.

- Policja musiała pojechać do twojej matki, żeby powiadomić ją o tym, co się zdarzyło. Harvey z nią mieszka, mam rację?

Zawahała się.

- Tak.

- I z tego powodu ucieldaś.

- To nie jej wina. Potrzebuje kogoś i nic na to nie poradzi ... Jest samotna. My dwie to za mało.

- Nie lubisz go?

Spojrzała wyzywająco na Silvera.

- Nie zamierzam odpowiadać na żadne pytania związane z mamą i Donem.

- Twojej mamy tu nie ma. Miała mnóstwo czasu, by przyjechać. Policja powiadomiła ją, że jesteś ranna.

- Ma pracę. Pewnie nie dostała urlopu.

Kerry zaczynała szczerze nienawidzić matki Carmeli.

- Z pewnością masz rację.

- Nie chcę z nikim rozmawiać. - Dziewczyna zamknęła oczy.

- Jeśli chcecie mi pomóc, sprawdźcie, czy mogę liczyć na te pieniądze.

- Pomożemy ci najlepiej, jak potrafimy - zapewniła ją łagodnie Kerry. - Wypoczywaj i słuchaj lekarzy. Sprawdzimy, co się da zrobić. - Dała Silverowi znak i jednocześnie ruszyła do drzwi. - Może zdołamy jakoś pomóc twojej siostrze.

- Nie ma potrzeby. Sama wiem, co należy robić. Potrafię zadbać o siostrę. Jeśli wy jej stamtąd nie wydostaniecie, załatwię sprawę po swojemu. - Carmela otworzyła oczy, kiedy zamykali za sobą drzwi. - A teraz załatwcie mi pieniądze, żebym miała z czego ją utrzymać.

- Co zaszło między nią a matką? - Kerry spytała Silvera, kiedy szli korytarzem. - Zakładam, że nie zdobyłeś informacji o jej facecie od George' a ani od Ledbruka ?

Pokręcił głową.

- Ona nie myśli teraz o niczym innym. Martwi się o siostrę.

- Niech zgadnę. Narzeczony matki zgwałcił Carmelę?

Skinął głową.

- Matka jej nie uwierzyła. Nie chciała narażać związku. Carmela uciekła dwa dni później, ale boi się o młodszą siostrę.

Kerry poczuła mdłości.

- To ledwie dwunastolatka.

- Carmela ma piętnaście lat. Niewielka różnica.

Potrząsnęła głową.

- Ale niechęć do stawienia czoła faktom i odtrącenie córki w po¬trzebie to dwie kompletnie różne sprawy. Nie rozumiem, dlaczego nie przyjechała, kiedy policja powiadomiła ją, gdzie się znajduje Carmela. - Tak to bywa. Dokonała wyboru. Zdaniem matki Carmela usiłowała zniszczyć jej związek z Harveyem. Idę o zakład, że w jej oczach Carmela to niebezpieczna kłamczucha, którą należy odrzucić.

- Kochana mamusia.

U śmiechnął się.

- Niektóre kobiety nie są tak opiekuńcze jak ty, Kerry.

- Wobec tego niektóre kobiety należy wysmarować smołą i wytarzać w pierzu. Zwykła przyzwoitość nakazuje, żeby ... - Zamilkła. Złość nie miała sensu. - Widzisz, dzieci są całkiem bezbronne. W dodatku za nic nie dopuszczają do siebie myśli, że ich rodzice to szumowiny. Carmela z pewnością będzie do ostatniego tchu bro¬niła matki.

- Co racja, to racja. Jest niesłychanie lojalna.

- Wyciągniemy Rosę z tego domu.

- Jasne.

- I znajdziemy odpowiednie, bezpieczne miejsce dla Carmeli.

- Pewnie.

- I tak zamierzałeś to zrobić, przyznaj się.

- Skąd ta myśl?

- Stąd, że w pewien sposób ... zbliżyłeś się do niej. Podobno zawsze utrzymujesz dystans emocjonalny, a tymczasem nie potrafiłeś zachować obojętności względem tej dziewczyny. Ciekawe, jak często przytrafiają ci się podobne sytuacje.

- Przejrzałaś mnie. Trafiony, zatopiony.

- Stroisz sobie żarty, a ja mówię poważnie. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Dzisiaj w nocy przekonałam się, że to, co nas łączy, nie jest jednostronne. Nie mogło takie pozostać, skoro przenikasz mój umysł tak gruntownie, że wiesz więcej ode mnie. Wątpię, czy kiedykolwiek spełnisz obietnicę i pozwolisz mi zajrzeć do twoich myśli, ale być może to wcale nie będzie konieczne.

Uśmiech zniknął mu z ust.

- Doprawdy?

- Właśnie tak. Coraz lepiej cię poznaję. - Wcisnęła guzik przywołania windy. - Ale to nie pora na omawianie naszych relacji. Musimy zadbać o Carmelę i jej siostrę. Nie jestem nawet pewna, czy Trask nie spróbuje powtórzyć zamachu, kiedy się dowie, że jego niedoszła ofiara żyje.

- To niewykluczone. Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Led¬bruka i poprosiłem go o wystawienie strażnika przed wejściem do jej sali. Powiedział, że facet już jedzie. - Odsunął się, żeby przepuścić Kerry w drzwiach windy. - To chyba wystarczy?

- Pytasz, czy Trask jest w pobliżu? - Zaprzeczyła ruchem głowy. - Z pewnością nie. Nie wiem, jak funkcjonuje ten parapsychiczny radar, ale Traska nie ma w szpitalu.

- Jesteś pewna siebie. - Uniósł brwi. - Czyżbyś w końcu nabrała wiary we własne możliwości?

- Chyba najwyższy czas. - Zmęczona, oparła się o ścianę windy.

- Dzisiejszej nocy Trask dosłownie zalał mnie ściekami ze swego umysłu. Mogłam albo przetrwać i sobie z nim poradzić, albo trafić do czubków. Cholera, jasne, że jestem pewna siebie. Nie potrafię wskoczyć do cudzej głowy tak jak ty, ale zaczynam być specjalistką od Traska.

- I dobrze. Chwilowo to najważniejsze. - Położył jej dłoń na ramieniu. - Ale zapomnij o nim na pewien czas, o ile ci pozwoli. - Pozwoli, przynajmniej do chwili, kiedy się dowie, że Carmela żyje. Nie będzie chciał stracić twarzy; w końcu nie zrobił tego, co zapowiedział. Carmela była wyzwaniem, któremu nie podołał.

- Zatem ogólnie biorąc, tej nocy nie poszło nam najgorzej.

- To prawda, zwłaszcza że grzebiąc w tym łajnie, które on nazywa swoim umysłem, natrafiłam na jeszcze jedną informację.

- Mianowicie?

- Człowiek, który wystawia mu ofiary, nazywa się Dickens.


- Dickens - powtórzył George. - Pomyśleć, że jakiś łachmyta nosi tak szacowne nazwisko. Godne ubolewania, nieprawdaż?

- Mniejsza z tym - odparła Kerry, odpinając Samowi smycz. - Nie interesują mnie abstrakcyjne problemy. Chcę, żebyś dowiedział się wszystkiego o tym człowieku. Z Helen niespecjalnie sobie pora¬dziłeś.

- Zarzucasz mi brak skuteczności? Twoje słowa boleśnie mnie zraniły, niemniej okażę wyrozumiałość, gdyż ewidentnie znajdujesz się w stanie silnego napięcia. A właśnie, jak tam nasza mała Carmela?

- Spała, kiedy opuszczaliśmy szpital- wyjaśnił Silver. - Z pew¬nością dojdzie do siebie.

- Obyś miał rację. - George odwrócił się i ruszył do biblioteki.

- Informację o Dickensie przekażę Ledbrukowi. Zapewne nie raczycie mnie poinformować, z jakiego źródła pochodzi?

- Zapewne nie.

- Tak podejrzewałem. Powiem Ledbrukowi, że mam ją od zaufa¬nego, choć anonimowego informatora. Nie przypadnie mu to do gustu, ale też ta sprawa wcale mu się nie podoba.

- A teraz zaufany, choć anonimowy informator idzie spać. - Kerry rozejrzała się po holu. - Gdzie się podział Sam?

- Ostatnio biegł do kuchni. - Silver się uśmiechnął. - Możesz założyć, że zadbał o siebie.

- W to nie wątpię. - Powoli ruszyła po schodach. Chryste, padała z nóg. - Chciałam się tylko upewnić, czy nikomu nie przeszkadza. - Wykluczone. Sam wie, że może się tu czuć jak w domu.

- Czyżby? - Ziewnęła. - Chyba rzeczywiście. Sam uważa, że wszędzie jest mile widziany. Dasz mi znać, jeśli George dowie się czegoś o Dickensie?

- Jasne. Dobranoc, Kerry.

Popatrzyła na niego przez ramię. Wydawał się wyczerpany. Było mu tak samo ciężko jak jej może nawet ciężej. Nie miała pojęcia, jakiego napięcia doświadczył, żeby sldonić Carmelę do skoku z dachu.

- Nie ldadziesz się?

- Za chwilę. Muszę zadzwonić do Gillena.

- Nie zaczekasz do jutra?

- Czy Carmela mogła czekać do jutra?

- Silver, nie uzdrowisz całego świata.

- Nie, ale mogę przylepić mu kilka plastrów. - Odwrócił się. - Do zobaczenia rano.

Kilka plastrów.

Mało powiedziane. Bez wątpienia ocalił życie Carmeli. Być może telefonując do Gillena, poprawi choremu samopoczucie. Jeszcze ni¬gdy nie pomyślała o brzemieniu odpowiedzialności, które ciąży na Silverze za każdym razem, gdy "naprawia" cudzy umysł. Przypomi¬nało to zabawę w Boga, lecz Silver nie dysponował boską siatką bezpieczeństwa, na którą można upaść w razie niepowodzenia. Był zwykłym człowiekiem, usiłującym spożytkować dar, o który nigdy nie prosił i którego nie chciał.

Ogarnął ją głęboki smutek, kiedy ponownie ruszyła na górę. Chry¬ste, przestań o nim myśleć, skarciła się w duchu. Czy to na jawie, czy we śnie, zajmował stanowczo zbyt dużo miejsca w jej umyśle. Nie powinna użalać się nad nim w chwili, gdy ze zmęczenia ledwie trzymała się na nogach.

Odpoczynek. Sen. Byle tylko nie przyśnił się jej Silver.


Ostre zęby kąsają, kaleczą. Wirujqca ciemność. Agonia.

Silver. Musiała dotrzeć do Silvera.

Kerry odrzuciła kołdrę i podbiegła do drzwi.

Po chwili była już na drugim końcu korytarza i otwierała drzwi do jego sypialni. Wciąż był ubrany, siedział na brzegu łóżka i patrzył na telefon.

- Silver, co jest ... - Nagle zrozumiała. - Gillen? - szepnęła. Nie podniósł wzroku.

- Nie mogłem się z nim skontaktować. Próbowałem przez całą noc. Wreszcie odebrał jego ojciec. Gillen powiesił się wczoraj wieczorem.

- Dobry Boże. - Podeszła do niego powoli. - Silver, tak mi przykro.

- Mnie też. - Odchrząknął. - Sądziłem, że mam szansę powodzenia. Nie pierwszy raz kogoś tracę. To normalne. Czasem bywa lepiej czasem gorzej. Przyzwyczaiłem się ...

- Zamknij się. - Uklękła na podłodze i objęła go w pasie. - Prze¬stań zagłębiać się w te wszystkie filozoficzne rozważania. Myślisz, że nie wiem, co czujesz? - Przywarła policzkiem do jego piersi. - Musisz wziąć się w garść. Dłużej tego nie zniosę. Nie możesz obwiniać się o śmierć Gillena. Dlaczego w to wierzysz?

- Wiedziałem, że jest z nim coraz gorzej - odparł głucho. - Powinienem był do niego pojechać, utrzymywać z nim bliższy kontakt.

- Jezu, za każdym razem, kiedy na ciebie spojrzałam, rozmawiałeś z Gillenem przez telefon. Dlaczego uważasz, że go zawiodłeś?

- Nie porzuciłem go - przyznał i pogłaskał ją po głowie. - Ale dokonałem wyboru. Uznałem, że problem Carmeli jest pilniejszy. A może doszedłem do wniosku, że najważniejsza jest zemsta. Kto to wie, cholera?

- Ja wiem. - Kucnęła na piętach i popatrzyła mu w oczy. - Kto może wiedzieć lepiej? Wiesz, chyba znam cię lepiej niż siebie. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Zadbałeś o to.

- To prawda. - Zacisnął usta. - W tym wypadku też nie miałem wiele do powiedzenia.

- Na litość boską, nie chodziło mi o ...

- Wiem. - Zamilkł na chwilę i wzruszył ramionami. - Wybacz. O ile dobrze pamiętam, powiedziałem ci, że nie wolno użalać się nad sobą, a tymczasem sam nic innego nie robię. To chyba przykład nauczyciela, który nie stosuje się do własnych zaleceń. Ale sprawa jest już skończona, więc wracaj do łóżka i spróbuj ...

- Akurat. - Raptownie wstała. - Wcale nie jest skończona. - Obe¬szła łóżko, odchyliła kołdrę i położyła się. - Nigdzie nie idę. Zgaś światło i wskakuj tutaj.

Zamarł.

- Co proszę?

- Kładź się.

- Czemu? To jakaś dziwaczna terapia seksualna?

- Ze też mężczyźni zawsze myślą o seksie. Wątpię, czy masz teraz nastrój na pieprzenie kogokolwiek, nawet Gwyneth Paltrow. Jesteś smutny, zmęczony i ktoś powinien cię przytulić. - Przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy. W końcu wyciągnęła rękę. - Mnie też ktoś powinien przytulić.

Z wahaniem ujął jej dłoń.

- A twoje uczucia macierzyńskie dominują nad rozsądkiem.

Uśmiechnęła się.

- A może nie chcę zawracać sobie głowy ponownym wstawaniem, jeśli wpadniesz w następny dołek psychiczny. Głęboko spałam, kie¬dy mnie obudziłeś.

- Teraz wiesz, co czuję. - Zgasił światło i położył się obok niej.

- Ani myślę ci współczuć.

- Będziesz spał w ubraniu?

- Tak. - Przytulił ją tak, by jej głowa znalazła się między jego ramieniem a szyją. - Teraz jest dobrze. Bardzo dobrze.

To prawda. Było jej ciepło i czuła się bezpiecznie w jego objęciach.

Pragnęła nieść mu pociechę, a tymczasem sama czerpała radość z jego bliskości. Może dzielili się sobą? Teraz byli sobie bliscy za¬równo psychicznie, jak i fizycznie, lecz trudno było określić, co ich łączy.

- Widzisz, nie mam z tym problemu - oznajmiła. - Życie w re¬mizie sprawia, że traci się zahamowania.

- Dziękuję, ale zostanę w ubraniu. Chociaż to nie tyle bariera, ile upomnienie. - Musnął ustami jej czoło. - Miałaś rację.

- W jakiej sprawie?

- Mężczyźni zawsze myślą o seksie. - Pogłaskał ją po włosach i dodał: - I nigdy nie wiadomo, kiedy zmieni się im nastrój.


Kryształowo mebieskie jezioro.

Łagodny wietrzyk, kołyszący wysoką trawą•

- Co u licha ? - Silver wstał i odsunął się od Kerry. - Nie wiem, co się stalo. Boże, przysięgam, że wcale me mialem zamiaru tego robić.

- Wiem. - Uśmiechnęła się. - Ale ja miałam.

Ponownie wbił w mą wzrok.

- Co takiego?

- Och, me odkiyłam nowego daru. Wykluczone, bym mogła stworzyć taki scenariusz. Teraz jednak jestem na tyle blisko ciebie, by zajrzeć do twojego banku wspomrrień. Nie byłam pewna, czy mój plan się powiedzie, ale wystarczyły krótkotrwale poszukiwarria i wszystko gra ... - Spojrzała na jezioro. - Proszę bardzo. Właśme tu chciałam być. Chciałam, żebyś ty tutaj był.

- Dobry Boże, stworzyłem potwora.

- Gdzie tam. Powinieneś jednak przewidzieć, że kiedyś przejmę kontrolę•

- Pewnie masz rację - odparł rozbawiony. - Ale d1aczegoo? Czemu chciałaś tu przybyć?

- Bo właśnie w to miejsce mnie sprowadziłeś, żeby ukoić mój ból. Sądziłam, że tobie też to pomoże. Sam byś tego nie zrobił, przecież nie masz w zwyczaju użalać się nad sobą. Ktoś taki jak ty nie daje sobie chwili wytchnienia.

- Doprawdy? Skąd myśl, że jestem taki ofiarny~ Wierz mi, w sto¬sownych okolicznościach potrafię być wyjątkowo samolubny.

- Więc bądź, do jasnej cholery. Gdzie znajdziesz stosowniejsze okoliczności ?

- Jeśli się zastanowię, przyjdzie mi do głowy parę miejsc. Odetchnęła głęboko, gdy nagle oblała ją fala gorąca. Kerry pamię¬tała, że już kiedyś tak na nią patrzył. Uświadomiła sobie, jak na¬prężone są jego mięśnie, jak jego pierś unosi się i opada, a oczy ...

- Nie powinnaś była mnie tu sprowadzać - oświadczył chrap¬liwym głosem. - Nie pomyślałaś perspektywicznie. Stłumiłaś ból i zlikwidowałaś wszystko, co odwracało moją uwagę. Wierz mi, powinienem być skupiony na czym innym.

Nie zamierzała udawać, że nie ma pojęcia, o czym mówił. Seks. Gwałtowny, gorący, pospieszny. Tym bardziej nieokiełznany, że łączyły ich silne więzi. Pragnęła bliskości z Silverem. Chciała go dotykać, czuć jego napięte mięśnie. Jak by to było, gdyby po¬zwolila mu ...

- Nawet o tym nie myśl - burknął szorstko. - Usiłuję utrzymać między nami zdrowe i zrównoważone relacje. Myślisz, że mi łatwo? - Nic mnie nie obchodzi twoje zdrowie i równowaga. - Wstała i podeszła do niego. - Wiesz, czego chcę.

- Cholera, pewnie, że wiem. Nie wiem za to, czy celowo do¬prowadziłem do takiej sytuacji. - Chwycił ją za ramiona. - Usiłowa¬łem tego uniknąć, ale pragnąłem cię i mogłem sprawić, żebyś ty zapragnęła mnie.

- Nie bądź taki próżny. Z pewnością wiedziałabym, że mną manipulujesz.

- Nie możesz mieć pewności.

- Walcząc z pożarami, nauczyłam się ufać instynktowi.

- Posłuchaj, odnosisz się do mnie w ten sposób, bo użalasz się nade mną. Przyhamuj. Nie ręczę za siebie.

- To dobrze. Widzisz, bez względu na to, jak to się zaczęło, jestem pewna, że nie chcę iść z tobą do łóżka z litości. - Skrzywiła się. - Może szukam pretekstu. Sam sprawdź i mi powiedz. Zajrzyj mi do głowy.

Zaklął pod nosem.

- Anj myślę zbliżać się do ciebie bardziej, niż muszę. Nie chcę być nieuczciwy, bez względu na twój fantastyczny instynkt stra¬żacki.

- Pieprzyć uczciwość. - Dotknęła palcami jego warg. Były ciepłe i jędrne. Poczuła, jak przeszywa ją rozkoszny dreszcz. - Instynkt podpowiada mi, że chcę tego, bo jesteś nieprawdopodobnie sek¬sowny i z pewnością pragnęłabym cię nawet wtedy, gdybym nie dostrzegała twojego daru.

- A jeśli twój instynkt ... - Zadrżał, gdy do niego przywarła. - Cho¬lera. - Otoczył ją ramionami. - Dobrze wiesz, jak zbijać argumenty. - Pochylil się nad nią. - Dobrze, ale mam warunek. Żadnych bufo¬rów. Żadnych scenariuszy z marzeń sennych.

Ciemność.

Wibrujący żar.

Skóra przy skórze.

Otworzyła oczy i ujrzała go nad sobą, w łóżku. Minęła chwila, zanim całkiem się ocknęła.

- Zdjąłeś ubranie ...

- Nie da się ukryć. - Ściągnął z niej koszulę nocną. - Nie chcę,żeby cokolwiek nas dzieliło, nawet skrawekmateriału, nawet ... - Zamilkł, kiedy dotknął torsem jej piersi. - Jezu ...

Wiedziała, co czuł. Miała rozpaloną skórę, gorącą i wrażliwą.

- Nie mogę ... Chodź tu. - Objęła nogami jego biodra i przyciąg¬nęła go do siebie. - Chcę, żebyś ... - Wyprężyła się z cichym okrzy¬kiem, kiedy poczuła, jak na nią napiera.

- Wiem. Zrobię to. - Pochylił się. - Wszystko, czego pragniesz.

Wszystko, czego pragnę, pomyślała na wpół przytomna. Już jej dawał to, czego pragnęła. Jednak musiała wiedzieć coś jeszcze, mu¬siała o coś zapytać.

- Jezioro - wyszeptała. - Dlaczego zabrałeś mnie znad jeziora?

- Bo nie chciałem, żeby to się stało tam. - Poruszył się między jej nogami. - To musi być prawdziwe ...




13

- Czy to było wystarczająco prawdziwe? - Kerry uniosła się na łokciu i popatrzyła na Silvera, usiłując uspokoić oddech. - Jeśli nie, to masz pecha. Bardziej realistycznie już nie da rady.

- Możemy spróbować jeszcze raz i sprawdzić. - Dotknął dłonią jej piersi. - Wierzę w sens częstej weryfikacji rzeczywistości.

Zachichotała.

- Wiem, do czego ci to potrzebne. - Opadła na poduszkę i prze¬ciągnęła się leniwie. - Daj mi chwilę, muszę dojść do siebie. Nie oczekiwałam ... Sama nie wiem, czego oczekiwałam, ale z pewnością nie tego. Jesteś bardzo ... silny.

- Chyba nie zrobiłem ci krzywdy?

- Nie bądź śmieszny. Dobrze wiesz, jak bardzo mi się podobało. - Wyciągnęła rękę i pogłaskała jego tors. Uwielbiała go dotykać, czuć pod palcami gładkość skóry i szorstkość włosów. - Było inaczej.

- Ja też uwielbiam cię dotykać. Inaczej?

Zaśmiała się.

-Jak możesz pytać? Jeszcze nigdy nie kochałam się z kimś, kto na bieząco kontrolował moje myśli. To nieprawdopodobnie podniecające.

- Nie wiedziałem, jak zareagujesz. - Położył dłoń na jej ręce, unieruchamiając ją. - Próbowałem zablokować dostęp do twojego umysłu, doszedłem do wniosku, że tak będzie uczciwiej. Nic z tego. Więzi są zbyt silne.

- To bez znaczenia. - W takiej chwili trudno jej było zdobyć się na krytykę; zważywszy, że żadne z jej dotychczasowych kontaktów seksualnych nie były równie intensywne. Silver znał każdą jej myśl, każdą emocję. Sama też go wyczuwała, lecz zdążyła już do tego przywyknąć. - Jutro mogę czuć się inaczeL ale dzisiaj zdecydowanie było świetnie.

- Za późno. Nie możesz się już wycofać. - Przyciągnął ją do siebie. - To ty mnie uwiodłaś. Wykorzystałaś przeciwko mnie mó; własny scenariusz. Teraz musisz z tym żyć.

W jego głosie wyczuła nutę, która sprawiła, że zesztywniała.

- Co masz na myśli?

- Powiedziałem ci, że jestem samolubnym sukinsynem. I pełnym testosteronu. Nie zrezygnuję z ciebie.

- To musi być obustronne postanowienie.

- Ty już podjęłaś decyzję. - Zamilkł na chwilę. - Wiesz ... lubię to, co nas łączy. Właściwie jestem samotnikiem. Trudno mi zbliżyć się do ludzi, nawet kiedy uprawiam seks. To chyba dlatego, że moj praca zmusza mnie do intymności, która niekiedy bywa przytłacza¬jąca. Z tobą jest inaczej. Czułem ... Co tu dużo gadać, świetnie wiesz, jak się czułem. Nie obchodzi mnie, czy twoja decyzja wynikł z litości, czy z ciekawości. Zrobię wszystko, żeby podtrzymać to, c nas łączy.

- W jaki sposób?

- Nie masz powodów do niepokoju. Nie zamierzam cię zmuszać

- Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Niemniej dzisiejszej nocy sporo się o tobie dowiedziałem. Nie możesz mnie winić za to, Ż wykorzystuję tę wiedzę do ofiarowania ci rozkoszy. - Wnętrzem dłoni wyczuwała jego ciepły oddech. - Lubisz to, prawda? Masz ta¬kie wrażliwe dłonie.

- Lubię. - Jej ciało ogarniał żar, oddychała coraz szybciej. - I podo¬ba mi się seks z tobą. Co nie oznacza, że dam się zdominować. Nadal mogę wziąć to, co chcę, i odejść. Więc lepiej daj z siebie wszystko, Silver.

- Och, możesz na mnie liczyć. - Zachichotał i przesunął się nad nią. - Nie wiem, jak ci dziękować za zaproszenie ...


Dziewczyna żyła.

Trask z wściekłością i niesmakiem patrzył na zdjęcie Carmeli Ruiz, zamieszczone w gazecie. Jak do cholery umknęła przed Morzem Ognia? Był pewien, że ogień rozprzestrzeni się na tyle szybko, by ją pochłonąć, nie dając szansy na ucieczkę. Mylił się. Jakim cudem dotarła na dach i znalazła w sobie odwagę, by skoczyć.

A Kerry Murphy zadbała o to, by strażacy w porę ją złapali.

To nie oznaczało, że przegrał, a Kerry wygrała. W końcu magazyn spłonął doszczętnie, a on odszedł, wolny i tak potężny, jak nigdy.

Pieprzyć magazyn. Nie ma sensu się oldamywać. Gwoździem pro¬gramu miała być Carmela, a przecież uciekła. W dodatku Kerry zawiadomiła strażaków i w ten sposób uratowała dziewczynie życie. Teraz może święcić triumfy.

Zacisnął dłoń na gazecie, nie mogąc opanować wścieldości. Tylko spokojnie. To dopiero gambit na otwarcie partii. Nie, nieprawda. Poniósł już klęskę podczas pożaru w domu jej brata, w Macon . Dwa niepowodzenia z powodu Kerry Murphy. Co za nieznośne upokorzenie. Nie. Musiał je znieść, bo tylko w ten sposób mógł nabrać siły i determinacji.

Już on jej pokaże, kto tu jest górą. W każdej chwili może zniszczyć jej życie. Czy powinien skupić się na Carmeli, czy też na samej Kerry? Jeszcze pomyśli. Rozważy wiele spraw w kontekście tej porażki. Jego priorytety były jasne, zanim jeszcze Kerry pojawiła się na scenie. Najwyraźniej pozwolił jej na zbyt wiele. Czy powinien ją zignorować i robić swoje, jak gdyby ...

Nie! - zaprotestował z niespodziewaną gwałtownością. Doskonale, wobec tego musi wprowadzić kilka modyfikacji. Sięgnął po telefon i wystukał numer Dickensa.

- Dickens. - Następnego ranka George wyłonił się z biblioteki, kiedy Kerry i Silver schodzili po schodach. Machnął trzymanymi w dłoni wydrukami z faksu. - Donald William Dickens. Czterdzieści dwa lata. Od dziesiątego roku życia bez przerwy popełniał drobne i całkiem poważne przestępstwa. Kradzież, gwałt, podejrzenie o udział w dwóch morderstwach. W aktach FBI napisano, że doras¬tał w Detroit i przez kilka lat był powiązany z mafią, lecz uniezależ¬nił się i rozpoczął działalność na własną rękę. Nie jest uważany za geniusza zbrodni, ale ma reputację człowieka sumiennego i względ¬nie lojalnego wobec chlebodawców.

- FBI dysponuje jego aktami? - spytała Kerry. - W jaki sposób związał się z Traskiem?

George wzruszył ramionami.

- Dickens spędził dwanaście lat w Azji, gdzie był zaangażowany w przemyt narkotyków i wartościowych przedmiotów. Potem wrócił do Stanów. Ma mnóstwo znajomych w Korei Północnej.

- Sądzisz, że Ki Yong podarował go Traskowi?

Silver powoli pokiwał głową.

- Niewykluczone. W ramach wynagrodzenia Trask mógł zażądać kogoś do pomocy.

- Gdzie go szukać? - ożywiła się Kerry. - Skoro wiemy, kim jest czy możemy go znaleźć?

- Usiłujemy - oświadczył George. - Pamiętaj, że to zawodowiec i sprawa nie będzie prosta.

- A która jest! - mruknęła Kerry. - Mamy zdjęcie?

- Nie sądzisz chyba, że mógłbym cię zawieść. - Wręczył jej wydruk. - Drugi arkusz od góry. Na trzecim jest wykaz jego spraw karnych.

Dickens był tęgim mężczyzną o szczęce buldoga i rozczochranych rudych włosach, tu i ówdzie przyprószonych siwizną. Kerry przeka¬zała papiery Silverowi.

- Te informacje się przydadzą, skoro on nie wie, iż znamy jeg tożsamość.

Skinął głową.

- Trask z pewnością wykorzystywał go do czarnej roboty, zanim jeszcze zainteresował się tobą. Chyba możemy założyć, że gdy dowie się o Carmeli, natychmiast naśle go na ciebie. - Rzucił okiem na George'a. - Czy informacja o jej ocaleniu jest już w gazetach?

- To żart? - spytał George. - Ładna, bezdomna nastolatka ocalona z groźnego pożaru przez znakomite służby naszego miasta? To prze¬cież wymarzony temat dla mediów.

- Wobec tego Trask już zna prawdę. - Kerry czuła, że włosy jeźą się jej na karku. Uznała, że nie powinna się teraz bać, w końcu była pewna, że prędzej czy później Trask dowie się o swojej porażce. - Czy Carmela jest dobrze strzeżona?

- Bez wątpienia. - Silver oddał George'owi wydruk. - Ale Trask nie musi ponownie brać jej na cel. Przypadkowo wybrał ją na ofiarę.

- Przypadkowa ofiara. - Kerry poczuła gorzki smak w ustach. Chłodne określenie zbrodni popełnianej z zimną krwią. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że ktoś beztrosko wybiera sobie człowieka, którego zabije. Zwilżyła wargi. - Może masz rację. Ale ja nie jestem przypadkową ofiarą i Trask bez wątpienia spróbuje mnie sprzątnąć. Zapewne będzie potrzebował pomocy Dickensa.

- Zapewne.

- Wobec tego może powinniśmy zadbać o to, żeby miał do mnie dostęp.

- Wykluczone - oświadczył sucho Silver.

- Chwileczkę. - George skupił spojrzenie na twarzy Kerry. - Nie wierzę, by Kerry marzyła o robieniu z siebie męczennicy. Co masz na myśli?

- Pokręcę się po mieście. Dickens nie wyjdzie z ukrycia, dopóki będę tkwiła zabarykadowana w tych murach. Jeśli gdzieś się wybiorę, dam mu pretekst do śledzenia mnie. W rezultacie agenci Ledbruka zyskają szansę rozpoznania go lub aresztowania. Mam rację?

George skinął głową.

- Sensowny pomysł.

Spojrzała na Silvera.

- Jeżeli zidentyfikujemy go na tyle dyskretnie, by się nie zorien¬tował, może zaprowadzi nas do Traska.

- A jeśli Trask nie zechce wykorzystać Dickensa? Może sam czy¬ha gdzieś z przygotowaną anteną, gotowy spalić cię na popiół?

- Dopilnujesz, żeby tego nie zrobił. Nie mogę zadbać o wszystko. - Odwróciła się i pomaszerowała korytarzem do kuchni. - Chętnie natomiast zaparzę sobie kawę i upiekę tost. Ty porozmawiaj z George'em o moim pomyśle, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej. Poza tym dobrze wiesz, że mam rację.

Usłyszała, jak za jej plecami mamrocze przekleństwo. Zignoro¬wała go. Nie była w nastroju na ldótnie z Silverem. Musiała skon¬centrować całą uwagę na tym, by pozbyć się tego uczucia ... Lęku? Niepokoju? Defetyzmu? Wszystkich tych emocji po trochu?

A może wyobraźnia płatała jej figla? W końcu po wydarzeniach w magazynie miała nieco nadwyrężone nerwy.

Zaparzyła kawę i właśnie sączyła drugi kubek, kiedy do kuchni wszedł Silver.

- Długo to trwało - zauważyła. - Sądziłam, że George ma większy dar przekonywania.

- Nie traciłem czasu. Podjęłaś decyzję, to oczywiste. - Nalał so¬bie kawy i usiadł naprzeciwko Keny. - Rozmawiałem z George'em i Ledbrukiem. Ustaliliśmy rodzaj ochrony dla ciebie. Skoro jesteś zdecydowana odegrać rolę przynęty, muszę mieć pewność, że nic ci nie grozi. - Wypił łyk kawy. - Posłuchaj. Każdą wycieczkę odbywasz w moim towarzystwie. Nie opuszczam cię ani na minutę.

- Nie mam zastrzeżeń.

- Tylko jedno wyjście na miasto dziennie. Nigdy o tej samejporze. Nigdy w to samo miejsce.

- Brzmi rozsądnie. - Popatrzyła mu w oczy. - A teraz przyznaj, że mam rację. W ten sposób możemy zastawić pułapkę na Dickensa.

- Niech będzie, masz rację. - Spojrzał na nią spode łba. - Za¬dowolona?

- Boli, co? - Uśmiechnęła się. - Ale z ciebie drań. Sama nie wiem, jakim cudem uznałam, że nie jesteś jednak kompletnym dupkiem.

Momentalnie się rozchmurzył.

- Mam ci wyjaśnić? - Pochylił się nad stołem i wziął ją za rękę. - Seks łączy ludzi. - Powoli potarł kciukiem wnętrze jej dłoni. - Może dupek ze mnie, ale nie powinnaś narzekać. Przyznaj, że się nie mylę.

Psiakrew, świetnie wiedział, jak wrażliwy na dotyk jest spód jej dłoni oraz nadgarstki. Znał ciało Kerry na wylot. Wystarczyło, że jej dotknął, a już była gotowa się z nim kochać. Westchnęła i wy¬rwała rękę.

- Też coś. Przestań się pysznić. W końcu przystępowałeś do dzieła z gigantyczną przewagą nad większością innych mężczyzn. - Popat¬rzyła mu w oczy. - I nie chodzi mi o fizjologię.

Zmarszczył brwi i wybuchnął śmiechem.

- Dobry Boże, Kerry. Wiesz, jak sprowadzić faceta na ziemię. Potwierdź przynajmniej, że fizjologia jest do przyjęcia?

U śmiechnęła się.

- Absolutnie do przyjęcia.

- Zatem wracajmy na górę i sprawdźmy to empirycznie.

Jej uśmiech zgasł. Silver nie żartował.

- Chyba nie mówisz poważnie. Godzinę temu wyszliśmy z łóżka.

- Czuję niedosyt. Nie wiem, czy kiedykolwiek się tobą nasycę. Mówiłem przecież, że razem jesteśmy nadzwyczajni.

Ona też nie miała pewności, czy się nim nasyci. Dotąd nie wierzy¬ła, że mogłaby się uzależnić od seksu, ale nie była już taka przeko¬nana. W rezultacie nabrała czujności.

- To nie znaczy, że cały czas powinniśmy spędzać w pościeli.

- Sporadycznie możemy wstawać. - Cofnął się, lecz nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Co ty na to?

Pokręciła przecząco głową.

- Kiepski pomysł.

- Ale nie dlatego, że nie przypadł ci do gustu. Boisz się, bo za bardzo to lubisz. Mnie też lubisz za bardzo.

- Jesteś zbyt wymagający. Sugerowałeś wręcz ... - Odetchnęła głę¬boko. - Lepiej wróćmy do tematu. Co z Traskiem?

- Nie zapomniałem o nim. Skoro jednak będziemy urządzać tylko jedną wyprawę dziennie, pozostanie nam mnóstwo czasu na igraszki. - Uśmiechnął się. - Czeka nas świetna zabawa, Kerry. Wiesz to równie dobrze jak ja. Życie jest zbyt krótkie, by rezygnować z tego, co dobre.

Sama o tym wiedziała. Gdy byli razem, bez przerwy myśleli o sek¬sie, a w zaistniałej sytuacji nie mogła się uwolnić od Silvera. Naj¬ważniejsze jednak, by nie stawiał bez przerwy na swoim.

- Nie teraz. - Wstała. - Jadę do szpitala odwiedzić Carmelę. Dla¬czego nie zrobisz czegoś pożytecznego i nie sprawdzisz, jak wyciąg¬nąć jej siostrę z domu matki?

- Tak jest, proszę pani. - Wyprostował się. - To jednak mogę załatwić przez telefon w drodze do szpitala. Jadę z tobą. - Ruszył do drzwi. - Pamiętasz? Każdą wyprawę odbywamy wspólnie. Nie roz¬stajemy się ani na minutę.


- Wcale nie pracujesz w opiece społecznej, co? - Carmela wbiła wzrok w Kerry, która weszła do sali szpitalnej. - Kim ty jesteś, do cholery?

Kerry obserwowała ją bacznie.

- Dlaczego uważasz, że cię okłamałam?

- Spytałam pielęgniarkę, a ona powiedziała, że nic o tobie nie wie. Poza tym szpital ma własnych pracowników socjalnych. - Wpa¬trywała się uważnie w Kerry. - Jesteś dziennikarką, nie?

- Nie.

- To może policjantką? - Nie czekała na odpowiedź. - Nie wrócę do matki. Zapomnij.

- Nie jestem z policji. Powiem prawdę: zajmuję się badaniem podpaleń, pracuję dla straży pożarnej.

- To nie ja podłożyłam ogień.

- Wiem.

- Nie widziałam podpalacza.

- To też wiem.

- Więc dlaczego się stąd nie wyniesiesz? - Oczy Carmeli błyszczały od łez. - Nie chcę z tobą rozmawiać. Okłamałaś mnie. Właś¬ciciel magazynu nie da mi ani grosza, tak? Nie wyrwę Rosy z łap tego sukinsyna.

- Pracujemy nad tym. Byłoby nam łatwiej gdybyś przyznała, że Harvey cię zgwałcił.

- Tak, pewnie. - Odwróciła głowę do ściany. - A policja aresztuje także moją matkę. Wiem, jak to jest. Zanim uciekłam z domu, sprawdziłam to w bibliotece. To się nazywa narażenie bezpieczeń¬stwa dziecka.

- Wiem, że nie chcesz skrzywdzić matki, ale przyznaj że Rosa jest w niebezpieczeństwie.

- Przed tobą do niczego nie muszę się przyznawać. Powiedziałam Rosie, żeby uciekała, jeśli Harvey do niej podejdzie. Może nic się nie stanie. Będzie ostrożny po tym, jak poskarżyłam się matce. Zresztą zaopiekuję się Rosą, kiedy tylko stąd wyjdę.

- Dobrze, ale to może trochę potrwać. Myślę, że powinniśmy znaleźć sposób, żeby zaraz wyciągnąć Rosę z tamtego domu. - Kiedy Carmela spojrzała na nią z niepokojem, podniosła rękę. - Nie za¬mierzam nasyłać policji na twoją matkę.

Carmela przypatrywała jej się przez chwilę.

- Dlaczego chcesz mi pomóc?

- Na litość boską, Carmelo. Może nie podoba mi się, że ktoś skrzywdził młodą dziewczynę. Tak trudno w to uwierzyć?

- Skąd mogę wiedzieć? Nie znam cię. Nie sądzę, żeby straż pożar¬na angażowała się w tego typu działalność dobroczynną.

Ależ ona podejrzliwa, pomyślała Kerry. W sumie trudno się dziwić.

Nie miała okazji nabrać zaufania do ludzi, a na domiar złego zdra¬dziła ją najbliższa osoba. Takiemu dziecku najlepiej mówić prawdę.

- Nie, straż pożarna zajmuje się czym innym. Pomagamy lu¬dziom na różne sposoby, ale ty jesteś wyjątkowym przypadkiem. Poza tym mam w tym swój prywatny interes. - Zamilkła. - Czło¬wiek, który wzniecił pożar, chciał, byś zginęła w płomieniach.

- Oszalałaś? Nikt nie wiedział, że jestem w magazynie.

- Trask wiedział. Zadzwonił do mnie i powiedział mi, jak masz na imię. Nawet cię opisał.

- Trask? T ak się nazywa?

- James Trask.

- Ale dlaczego chciał mnie zabić?

- Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. On ... uwziął się na mnie. Wie, że potwornie przeżyłabym śmierć młodej dziewczyny w pło¬mieniach, więc pragnął, bym cię bliżej poznała. W ten sposób twoja śmierć byłaby dla mnie jeszcze bardziej bolesna. Jego plan częściowo się powiódł - dodała cicho. - Stałaś mi się bardzo bliska, kiedy po¬szukiwaliśmy tego magazynu.

Carmela przez moment milczała.

- Poważnie?

- Poważnie.

- Ale nadal nie rozumiem, dlaczego chciał mnie zabić. Nic mu nie zrobiłam.

Kerry widziała, że Carmela nie potrafi zrozumieć motywów po¬stępowania Traska. Nic dziwnego, ona sama ich nie pojmowała.

- Już mówiłam, on chciał cię wykorzystać, by skrzywdzić mnie. Tak naprawdę to ja go interesuję, nie ty.

- Mnie też skrzywdził. Musi być z niego cholernie popieprzony sukinsyn. - Zawahała się. - Czy on jeszcze spróbuje? ..

- Wątpię. Ale na wszelki wypadek przysłaliśmy człowieka do two¬jej ochrony.

- Czubek. - Pokręciła głową z niesmakiem. - Często masz do czynienia z ludźmi takimi jak on?

- Nie, z takimi nie. - Powiedziała Carmeli wystarczająco dużo i nie zamierzała zagłębiać się w szczegóły, które mogłyby ją wystraszyć. - Rozumiesz teraz, czemu martwię się o ciebie. Może nie jesteś tego świadoma, ale coś nas łączy.

- Tak, osoba tego świra, który uwziął się na nas. - Carmela zacisnęła usta. - Pod warunkiem, że mówisz prawdę.

Boże, twarda z niej sztuką.

- Posłuchaj Carmelo, czasami musisz komuś zaufać.

- Dlaczego? Znacznie bezpieczniej jest unikać ...

- Przyprowadziłam go - oznajmiła młoda wolontariuszka, którą Sam praktycznie wciągnął do sali. - Dzieciaki z pediatrii go uwielbiają. - Uśmiechnęła się, przekazując smycz Kerry. - Nie przypuszczałam, że uda się przekonać siostrę przełożoną do wpuszczenia psa na oddział.

- Skłoniłam ją, by zatelefonowała do szpitala w Atlancie i tam o niego spytała. - Poklepała psa po łbie. - Byłam pewna, że kiedy Sam pokaże swoje wdzięki, nikt go już nie wyrzuci.

- Jest fantastyczny. - Wolontariuszka z uśmiechem popatrzyła na zwierzę i ruszyła do drzwi. - I bardzo grzeczny, kiedy widzi dzieci.

- To dlatego, że zna się na swoim fachu. Dziękuję, że go tu przy¬prowadziłaś.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Machnęła ręką na pożeg¬nanie i wyszła.

- Podejrzewam, że ta przyjemność nie była zbyt wielka - mruk¬nęła Kerry, zerkając na Carmelę. - Ten pies nie jest specjalnie dobrze ułożony.

Carmela nie mogła oderwać wzroku od zwierzęcia.

- Jest... piękny. Dlaczego go tutaj przyprowadziłaś?

- Pomyślałam, że może zechcesz go poznać. I dzieci go lubią. - Odpięła smycz. - Masz ochotę go pogłaskać? Zawołaj go po imieniu.

- Sam?

Sam rzucił się w stronę łóżka i oparł łapy na materacu. Kerry zachichotała.

- Nie trzeba mu dwa razy powtarzać.

Carmela niepewnie wyciągnęła rękę i pogłaskała psa po głowie.

- Jest taki ... jedwabisty.

- Miałaś psa?

Pokręciła głową.

- Mama uznała, że z psem za dużo kłopotu.

Sam otarł łeb o jej dłoń, domagając się dalszych pieszczot. Car¬mela uśmiechnęła się.

- Lubi to. - Spojrzała na Kerry. - Słyszałam o psach strażackich. Czy Sam też pracuje w straży pożarnej?

Kerry pokiwała głową.

- Jest sławny.

Carmela zmarszczyła brwi.

- Powiedziałaś tej ochotniczce, że zna się na swoim fachu, kiedy jest z dziećmi. A przecież ma inną pracę.

- Prawdę mówiąc, znacznie lepiej nadaje się do pomocy dzieciom niż do wallti z ogniem. - Kerry mówiła szczerą prawdę. - Sam ma pewien niezwykły dar. Potrafi ofiarowywać miłość.

- To chyba nic wielltiego.

- Przeciwnie, to największy z darów. Bezwarunkowa miłość. Niewiele istot stać na taltie uczucie. Sam rozgrzewa serca i odpędza samotność. Krótko mówiąc, to prawdziwe cudo. - Uśmiechnęła się tldiwie. - Jest nieolazesanym łobuzem, ale przy dzieciach zawsze staje się najłagodniejszy na świecie. Chyba wyczuwa, ltiedy powi¬nien o kogoś zadbać.

- Nie wygląda ... - Zamilkła, ltiedy Sam polizał jej dłoń. - Lubi mnie ...

Kerry niemal widziała, jak kruszy się mur wokół Carmeli., Dzię¬ki, Sam.

- Tak, to prawda. Ale nie martw się, dopóki zupełnie nie wydob¬rzejesz, nie wskoczy do łóżka i nie zaliże cię na śmierć.

- Niech wskakuje. - Przytuliła policzek do psiego łba. - Jest taki miękki.

- Czy następnym razem mam go ze sobą przyprowadzić?

Wyprostowała się po chwili zastanowienia, lecz jej ręka pozostała na łbie Sama.

- Może.

- Mogę jeszcze do ciebie zajrzeć? Wierzysz w to, co powiedziałam o Trasku?

- To dziwna historia.

- Ale prawdziwa.

Carmela ponownie zamilkła.

- Chyba raz go widziałam.

Kerry znieruchomiała.

- Co takiego?

- W dniu pożaru. Jakiś gość mnie śledził.

- Jak wyglądał?

- Dość gruby, z rudawymi włosami. Czy to on? Dickens .

- Nie, ale pewnie jego człowiek.

- Ten wariat ma kogoś, kto dla niego pracuje? Co to za koleś? Mafioso?

- Niezupełnie .

- Nie powiesz mi. - Wzruszyła ramionami. - Wszystko jedno . To bez znaczenia, dopóki będziesz go trzymała z dala ode mnie i od Rosy. - Zastanowiła się. - Naprawdę wyciągniesz stamtąd moją siostrę?

- Nie okłamywałabym cię. Mój przyjaciel Silver jest teraz na par¬kingu i rozmawia przez telefon. Usiłuje zaaranżować wszystko tak, by odebrać Rosę waszej matce.

- Gdzie ją wsadzicie? Do pogotowia opiekuńczego?

- Nie, znajdziemy dla niej bezpieczne miejsce. Bez obaw.

- Ale głupio powiedziane. - Carmela popatrzyła z niechęcią na Kerry, lecz nie przestała głaskać Sama. - Jasne, że będę miała obawy. To moja siostra. Muszę o nią dbać.

Kerry zachichotała.

- Masz rację. Źle to ujęłam. Zamartwiaj się, ile dusza zapragnie, ale pozwól, że ja to sobie daruję. Wiem, że twojej siostrze nic nie grozi. - Jej uśmiech znild. - Ty też wyjdziesz z tej sprawy cało, Carmelo. Wszystko się ułoży. Obiecuję. - Podeszła do łóżka i przy¬pięła Samowi smycz. - Pora na mnie, dam ci odpocząć.

- Nie mam tu nic innego do roboty. - Carmela poklepała Sama na pożegnanie i cofnęła rękę. - Powiedzieli ci, kiedy wychodzę?

- Za kilka dni. Masz jeszcze gorączkę. --: Ruszyła do drzwi. - Ma¬ma się wreszcie odezwała?

- Dzwoniła wczoraj wieczorem. - Buńczucznie podniosła brodę.

- Jest tak, jak mówiłam, nie może wyrwać się z pracy. To nieprawda, że o mnie nie myśli. Po prostu ma ... problemy.

- Wobec tego spróbujemy rozwiązać kilka z nich. - Kerry otworzy¬ła drzwi. - Jutro wpadnę do ciebie z wizytą, Carmelo.

- Nie musisz.

- Wiem. - Uśmiechnęła się. - Ale z pewnością chętnie posłuchasz, jakie postępy poczyniliśmy w sprawie twojej siostry.

- Naprawdę jej pomożecie?

- Raz ci skłamałam. Więcej tego nie zrobię.

- Mam nadzieję. - Zacisnęła ręce na prześcieradle. - Nie znoszę litości. Mogłabym się nią udławić. Jeśli jednak mi pomożesz w tej sprawie, będę ci bardzo wdzięczna. Obiecuję, że spłacę dług.

Kerry widziała, że dziewczyna jest śmiertelnie poważna. Nie za¬mierzała jej obrazić odmową.

- Trzymam cię za słowo. Do jutra, Carmelo.

- Czekaj. - Kiedy Kerry odwróciła głowę, Carmela oznajmiła speszona: - Możesz przyprowadzić psa. Chyba korzystnie wpływa na chore dzieci.

- To prawda. - Z powagą skinęła głową. - Przyjdę z nim, skoro nie masz nic przeciwko temu.

- Dobra robota, Sam - mruknęła, kiedy wyszli z sali.

Pies wywijał ogonem i ciągnął Kerry korytarzem, całkiem zapomina¬jąc o dobrych manierach. Najważniejsze, że ofiarował Carmeli czułość i złagodził jej ból w sposób, który dziewczyna była w stanie przyjąć.

Biedne dziecko, pomyślała Kerry, zatrzymawszy się przed drzwia¬mi windy. Nie miała lekldego życia, na każdym kroku spotykały ją trudności. Zdumiewające, że umiała zachować względną równowagę wewnętrzną•

Kiedy Kerry wysiadała z windy, zobaczyła, że Silver czeka w holu . - Co u niej?

- Jest inteligentna, wrażliwa, nieufna. Sam bardzo mi pomógł.

- Zastanawiałem się, czemu chciałaś go zabrać.

- Sam świetnie sobie radzi z dziećmi. Ona go potrzebuje. Dowiedziała się, że nie jesteśmy z opieki społecznej.

- Klops. Co jej powiedziałaś?

- Prawdę. Uznałam, że jakoś ją zniesie. - Ruszyła korytarzem w stronę parkingu. - Lubię ją. Jest twarda, ale moim zdaniem ... Och, sarna nie wiem. Kogoś mi przypomina ... - Zmarszczyła brwi, usiłując sobie przypomnieć, kogo, lecz nic jej nie przychodziło do głowy. - Po prostu ją lubię•

- To jasne. - Zrównał z nią krok. - Muszę ci wierzyć na słowo. Jestem zbyt wyczerpany próbami skłonienia jej do skoku z dachu, by silić się na bezstronność.

- Była wystraszona.

- A ty jej bronisz.

- Ktoś musi. Matka się nią nie interesuje. - Zerknęła na Silvera. - Skoro już o matce mowa, są jakieś postępy w sprawie Rosy?

Skinął głową.

- Zadzwoniłem do Travisa i powiedziałem, żeby uruchomił zna¬jomości w opiece społecznej w Louisville. Obiecał, że wyśle pracow¬nika, który wywrze łagodną presję na matkę Carmeli i spróbuje ją skłonić do przekazania Rosy pod ich kuratelę.

- Łagodną presję?

- Może niezupełnie łagodną. Raczej zagrozi jej w zawoalowany sposób. Powinna się wystraszyć i wyrazić gotowość współpracy. - Co będzie z Rosą, kiedy opieka społeczna odbierze ją matce?

- Wówczas dopilnujemy, żeby trafiła do najlepszej rodziny zastępczej gdzie pozostanie do czasu opuszczenia szpitala przez Carmelę.

- Kiedy będziemy wiedzieli coś konkretnego?

Wzruszył ramionami.

- Dzisiaj wieczorem. Może jutro. Powiedziałem Travisowi, że sprawa jest pilna.

- To dobrze. Jutro muszę przekazać Carmeli dobre wieści. - Za¬goniła Sama na tył samochodu i usiadła na miejscu obok kierowcy. - Rozmowa o Trasku nie należała do przyjemnych, ale Carmela zachowywała się spokojnie.

- Jest twarda, jak sama zauważyłaś.

- I łatwo ją rozzłościć. Chciała ... - Kerry nagle wybuchnęła śmiechem. - Wiesz co, właśnie sobie uprzytomniłam, kogo mi przypomina.

- Kogo?

- Ciebie.

Rzucił na nią okiem, przekręcając kluczyk w stacyjce.

- Słucham?

- Jest porywcza, drażliwa i nikogo do siebie nie dopuszcza.

U śmiechnął się bez przekonania.

- Bez sprzeciwu przyjmuję to do wiadomości, bo sama przyznałaś że ją lubisz. Powinnaś jednak zastanowić się nad swoimi odruchami Najwyraźniej masz słabość do trudnych ludzi, takich jak ona i ja.

Jej uśmiech znikł. Nie chciała zastanawiać się nad swoją sympatią do Silvera. Ta słabość była jeszcze bardziej niebezpieczna niż seksualna satysfakcja, której z nim doznała. Pospiesznie wyjrzała przez okno

- Myślisz, że ktoś nas śledził?

- Jeśli tak, to z pewnością specjalista. - Zatrzymał śię przy budce parkingowego i podał mu bilet oraz pieniądze. - Dzwoniłem Ledbruka. Jego agent nie uważa, byśmy byli pod obserwacją.

Ściągnęła brwi.

- Czyżbym się myliła? Sądziłam, że można spokojnie założyć, że...

- Można było spokojnie założyć. Niewykluczone, że Trask jeszcze się nie pozbierał. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że Dickens wkrótce się pojawi.

Silver zapewne miał rację. Czego się spodziewała? Trudno było oczekiwać, że już pierwszego dnia złapią Dickensa. Chociaż usiłowała to sobie wmówić, i tak czuła niepokój. Trask nie będzie tracił czasu, kiedy się dowie, że nie zabił Carmeli. Zrobi wszystko, żeby pokazać Kerry, jak niewiele osiągnęła.

A jeśli nie każe jej śledzić? Co zrobi?

- Przestań się gryźć - mruknął Silver. - Już dawno temu przeko¬nałem się, że jeśli nie wiadomo, co zrobić w jakiejś sprawie, najlepiej się odprężyć i zebrać siły.

- Takie wymądrzanie się musi być przyjemne. Nie jestem para¬psychicznym supermenem jak ty. Kiepsko sobie z tym radzę i bra¬kuje mi twojego doświadczenia. Nie umiem się odprężyć.

Gwizdnął cicho, słysząc jej gorzkie słowa.

- Wybacz, nie chciałem się mądrzyć. Przez cały czas stajesz się coraz silniejsza i lepsza. Potrafisz mnie zablokować, a ostatnim razem czułem wyraźne pchnięcie, kiedy spróbowałaś mnie pocieszyć.

- Pchnięcie? To mi niewiele pomoże w starciu z Traskiem.

- Powiedziałem ci, że nie potrafię ocenić, jak silne będzie to pchnięcie w wypadku innych ludzi.

- Dzięki, teraz odzyskałam całą pewność siebie.

- Spokojnie. Nie potrafię wyposażyć cię w pewność siebie, ale wiesz, że będę nad tobą pracował do czasu, kiedy ...

- Wiem, wiem. - Zacisnęła usta. - Chryste, mam tego dość. Nigdy nie chciałam uczyć się niczego w tym rodzaju. Kiedy dopad¬niemy Traska, zabiorę Sama i wrócę do tego, co mi najlepiej wy¬chodzi. Usunę z pamięci te tygodnie i nigdy już o nich nie pomyślę.

Zamilkł na moment.

- Ani o mnie?

- Co mam powiedzieć? Jedno łączy się z drugim. Nie mów, że też nie chciałbyś się mnie pozbyć.

- Nawet mi to przez myśl nie przeszło. - Odwrócił wzrok. - Mó¬wię tylko, że to może być trudne.

Wiedziała, że ma rację, ale przenigdy by się do tego nie przyznała. Bez względu na to, na jak trudne zadanie się porywała, zamierzała zerwać łączącą ją z Silverem więź. Oparła głowę o zagłówek i zamknęła oczy.

- Nieprawda. Po tym, co przeszłam, to będzie drobiazg.

- Nie bądź taka pewna siebie - mruknął z kamienną twarzą.

- Zobaczymy ...


- Niewykluczone, że wpadłem na trop naszej tajemniczej Helen - oświadczył George, kiedy weszli do holu. - Rozmawiałem z paroma przyjaciółmi z FBI. Nie chcieli mi nic powiedzieć, ale dyskretnie wskazali miejsce, gdzie powinienem szukać informacji.

- Gdzie? - spytał Silver.

- W CIA. - Uśmiechnął się. - Tak więc próbuję dotrzeć do kilku moich tamtejszych źródeł.

- Dobry Boże, masz tyle wtyczek, ile dziennikarz Fox News - wes¬tchnęła Kerry. - Nawet nie będę pytała, jak zwerbowałeś swoich informatorów. Kiedy będziesz coś wiedział?

- Wkrótce. Może nawet dzisiaj wieczorem albo jutro. Podejrze¬wam, że znalazłem osobę dysponującą odpowiednimi informacjami. - Daj mi znać, kiedy będziesz wiedział coś pewnego. - Ruszyła na schody. - Dobre wieści są mile widziane.

Z całą pewnością, pomyślał Silver, patrząc, jak Kerry wchodzi na szczyt schodów. Była wystraszona i zafrasowana, pragnęła tylko położyć się do łóżka i ukryć się pod kołdrą przed całym światem.

Także przed nim, cholera jasna.


- Zgrzytasz zębami - zauważył George. - Czy mogę ci przypomnieć, że zdaniem twojego dentysty może to spowodować problemy stomatologiczne?

- Nie, nie możesz. - Silver odwrócił się na pięcie. - Zamknij się, George.

George gwizdnął cicho.

- Nieładnie. - Ruszył do biblioteki. - Gdzie będziesz, jeśli nastąpi nieoczekiwany przełom w sprawie Helen?

- Idę na spacer. - Gwałtownie otworzył drzwi wej ściowe. - Bardzo długi spacer.

- Wyśmienity pomysł. Ruch zawsze pomaga w rozładowaniu emocji. Miejmy nadzieję, że powrócisz uspo ...

Drzwi zatrzasnęły się za Silverem, zanim George skończył zdanie.


Ogień.

Musiała sprowadzić pomoc dla mamy.

Pośliznęła się na oblodzonych stopniach i upadła na chodnik.. Pod latarniq po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Podźwignęła

się i pobiegła do niego.

- Pomocy! Pożar. Mama ...

Odwrócił się i mszył przed siebie. Z pewnościq nie dosłyszał. Pobiegła za nim.

- Proszę, mama powiedziała, że muszę ... - Spojrzał na niq. Tego twarz była ledwie widoczna w świetle migoczqcych płomieni.

Kerry krzyknęła rozpaczliwie.

- Ciii, bdź cicho. Nic nie możesz zrobić. - Podniósł rękę, w któ¬rej dostrzegła jakiś błyszczqcy przedmiot. Pistolet? Zaczął przysu¬wać pistolet do ...

Ciemność. Tak, ciemność ...

- Przestań! - Ktoś wyszarpnął ją z tej przytulnej ciemności. - Nie umkniesz przed tym, Kerry. Teraz nie pogrążysz się w mroku. Spójrz na niego, do jasnej cholery.

Silver!

Uświadornila sobie zdezorientowana, że to głos Silvera. Stał koło niej, w świetle latarni.

Ale to nie mógł być Silver, on tutaj nie pasował.

Niemniej to był on. Wszystko wokół zamarło. Płonący budynek, latarnia, mężczyzna z uniesioną dłonią.

- Spójrz na niego - powtórzył Silver. - Patrz na jego twarz. Wpadła w panikę.

- Nie, nic nie widzę. Jest za ciemno.

- Popatrz na niego.

- Zamknij się i wynoś stqd.

- Jeszcze czego. Zostanę, aż przestaniesz robić z siebie męczennicę i popatrzysz na tego sukinsyna.

- Wykluczone. - Mocno zacisnęła oczy. - Odejdź.

- Czego się boisz?

- Zrobi mi krzywdę.

- Nie dlatego jesteś przestraszona. Mów.

- Odejdź.

- Popatrz na niego!

Poczula, że otwiera oczy i patrzy na ukrytq w cieniu twarz.

- Nie! Nie zrobię tego. Wykluczone. - W panice wyrwała się i ponownie zacisnęła powieki. - Odejdź. Daj mi spokój.

- Cholera, przestań mnie odpychać. Próbuję tylko ...

- Nie!

Ocknęła się i ujrzała pochylonego Silvera.

- Niech cię cholera. - Odepchnęła go i usiadła na łóżku. - Co ty sobie myślisz, do ciężkiej cholery? Kto ci pozwolił robić coś takiego?

- Nie muszę nic myśleć, wiem, że cię potwornie przeraziłem. - Opuścił nogi na podłogę i wstał. - Chodź, weźmiesz prysznic.

Cała jesteś zlana zimnym potem.

To prawda. Przeszywały ją tak silne dreszcze, że ledwie mogła mówić.

- Rozumiem, że nie masz z tym nic wspólnego. Te koszmary są tak paskudne, że nie musisz się jeszcze do nich dokładać.

- Wobec tego pozbądź się ich. - Wyciągnął ją z łóżka i otulil prześcieradłem. - Prysznic. Później mnie nawyzywasz.

- Chcę teraz. - Pomimo tej deklaracji prawie nie protestowała gdy prowadził ją do łazienki. Zabrakło jej sił na kłótnię. - Nie masz prawa ...

- Cii. - Wepchnął ją pod ciepłe strumienie wody i zaraz potem wszedł za nią. - Masz absolutną rację. Wdarłem się do twoich myśli naruszyłem twoją prywatność. Złamałem nawet własne zasady. - Skrzywił się, podając jej gąbkę. - Tak to jest. Najwyraźniej stale Je naginam.

- Nie powinieneś był. .. - Zamilkła, gdy zaczął masować jej kark. Boże, jakie to przyjemne ... Czuła jak uchodzi z niej napięcie. - Ani myślę ci wybaczać. Jak mam zaufać ...

- Ciil później się nad tym zastanowisz.

Tak, dobry pomysł. Ciepło wody spłukiwało chłód, a dotyk Silvera osłabiał napięcie. Zamknęła oczy i poddała się relaksowi.

- Dobrze. - Po kilku minutach wyprowadził ją spod prysznica i opatulił ręcznikiem. - Teraz pójdziesz do łóżka i tam uwolnisz tłumione uczucia.

Uświadomiła sobie, że wcale tego nie chce. Każdy jej atak prowa¬dziłby do konfrontacji, a bała sięl że Silver. ..


- Żebyś wiedziałal że to zrobię. - Okrył ją kocem i położył do łóżka, a następnie wśliznął się obok niej. - Miałaś dość wrażeń na jeden wieczór. Dam ci spokój .

- Nie oczekuj podziękowań. Nadal mnie szpiegujesz? Wynocha.

- Już się wyniosłem. Widziszl po prostu nie potrafię powstrzymać się od wychwytywania pojedynczych myśli, kiedy wykrzykujesz mi je prosto do głowy. - Objął ją i mocno przytulił się do jej pleców. - Idź spać. Na tę noc wystarczy marzeń sennych. - Musnął ustami jej skroń. - Jeśli znajdziesz się zbyt blisko jakiegoś snu, natychmiast cię od niego odsunę.

- Albo wskoczysz nie tam, gdzie twoje miejsce.

- Wskoczę tam, gdzie trzeba.

- Akurat. - Zamilkła na chwilę, zanim spytała: - Dlaczego to zrobiłeś, Silver?

- Cierpiałaś. Nie mogłem tego znieść .

- To mój ból, moje wspomnienia. Mam prawo samodzielnie stawić im czoło.

- Nie zmagasz się z nimi. Ukrywasz się, a dopóki to nie ulegnie zmianie, nie pozbędziesz się koszmarów.

- Usiłowałeś zmusić mnie do opuszczenia kryjówki?

- Wiedziałabyś, gdybym cię zmuszał. Po prostu lekko cię popychałem.

- Ciągle powtarzałeś, żebym popatrzyła mu w twarz. To niedorzeczne. Było ciemno choć oko wykol.

- Czyżby? Stał pod latarnią.

- Nie, przecież zaczął uciekać. Pobiegłam za nim, był w cieniu.

- Zatem nie masz bladego pojęcia, kto to.

- Tak, to prawda. - Zesztywniała. - Dlaczego mi nie wierzysz?

- Bo sama sobie nie ufasz.

- Przeciwnie, głęboko wierzę w to, co widzę we śnie.

- Spokojnie, w tej chwili nie wywieram żadnego nacisku. - Przysunął ją bliżej. - Śpij.

- Nie mogę spać. Jak mam zasnąć, kiedy ciągle mnie rozbudzasz? Trzymaj się z daleka od ...

- Nie mogę. - Mówił cichym głosem. - Nie zrobię tego.

- Dlaczego?

- Bo jeśli postanowisz ode mnie odejść, zabierzesz coś ze sobą. Coś, co mogę ci ofiarować. Coś, czego nikt inny nie będzie mógł ci dać.

Milczała.

- A zatem robisz to po to, bym miała od ciebie ... prezent?

- Można tak powiedzieć. Albo inaczej: moje ego nie wyraża zgody na to, byś o mnie zapomniała. W ten sposób zapewniam sobie nieśmiertelność w twoich oczach. Tak czy owak, coś się popsuło i zamierzam to naprawić.

- Nawet jeśli tego nie chcę?

- Zatem walcz. Tym razem skutecznie mnie wypchnęłaś. Z każdą chwilą jesteś silniejsza. Może potrafisz definitywnie mnie usunąć.

- Zrobię to. - Zamknęła oczy. - Masz rację: przeszkadzasz mi, więc cię odeślę. - Dziwnie było myśleć o odrzuceniu Silvera, kiedy leżał tak blisko niej. Przy nim zawsze czuła się cudownie. Boże, będzie jej tego brakowało, kiedy każde pójdzie własną drogą. - A te¬raz byłabym zobowiązana, gdybyś zamilkł. Chcę odpocząć.

- Będę cicho jak mysz pod miotłą.

- Nie lubię myszy. Wszędzie biegają i rozrabiają.

- Ja nie rozrabiam i nie biegam. Kroczę dostojnie jak lew.

Ziewnęła.

- Za dużo porównań.

- Zgoda. Wobec tego po prostu się zamknę.

- Właśnie o to poprosiłam na samym początku. - Spróbowała się odprężyć. Odgrodzić od siebie świat. Odizolować się od snu. Od Silvera. Nie, od niego nie mogła się oderwać. Teraz był z nią na stałe, ale to nie szkodzi, bo stanowił jej część, niegroźną i znajomą ...

Przysypiała, kiedy Silver szepnął jej do ucha:

- Kerry, co widziałaś?

Nie miała pojęcia, o czym on mówił.

- Co widziałaś, kiedy na niego popatrzyłaś? Powiedz.

- Nie mogę ...

- Tak, możesz. Powiedz i idź spać. Sięgnij głęboko. Co widziałaś?

Sięgnij głęboko ...

Ciemność. Wysoka sylwetka na tle ognia, cień na jej twarzy.

- Niebieskie oczy - szepnęła. - Niebieskie oczy ...



14

Dickens zacisnął dłonie na kierownicy, kiedy trafił na krawędź koleiny i niemal wpadł w poślizg.

- Jasna cholera! - wrzasnął i przez dłuższą chwilę klął na czym świat stoi. Pomyślał, że będzie miał szczęście, jeśli wróci do miasta, nie złapawszy gumy. Tylko tego by mu brakowało. Musiałby samo¬dzielnie zmienić koło, bo Trask zabronił mu zwracać na siebie uwa¬gę. Tak jakby sam na to nie wpadł. Trask wszystkich poza sobą uważał za idiotów i tak ich traktował.

Jeszcze kilka kilometrów, a będzie mógł skręcić i stąd wyjechać, sprawdzić, co trzeba, i zdać Traskowi telefonicznie sprawozdanie. Miał nadzieję, że wreszcie powie draniowi to, na co ten tak czekał. Była to ósma przejażdżka Dickensa; miał już powyżej uszu tej roboty.

Minął zakręt i ujrzał to, czego szukał. Gwizdnął cicho.

Zaparkował samochód na poboczu i rzucił okiem na zdjęcie, które położył na fotelu obok.

Może. Kto wie ...


Niebieskie oczy.

Była to pierwsza myśl, która przyszła Kerry do głowy, gdy obudziła się następnego ranka. W jednej chwili drzemała, w następnej jej umysł intensywnie pracował, a serce waliło jak młotem. Usiadła na łóżku. Co jest, do cholery?

I gdzie zniknął Silver?

Spuściła nogi na podłogę i wyskoczyła z pościeli. Pięć minut później ubrana zbiegała po schodach.

- Dzień dobry - przywitał ją George, wchodząc do domu. - Wy¬glądasz na zaniepokojoną.

- Można tak to ująć. Gdzie Silver?

- Tuż za mną. Patrolowaliśmy okolicę. Chciał się upewnić, czy ochrona nie przeoczyła śladów intruzów. Podejrzliwy człowiek z tego naszego Brada.

- Twojego Brada. Chwilowo nie roszczę sobie do niego żadnych praw.

Uniósł brwi.

- Doprawdy? Może zatem miał powód, by na pewien czas zniknąć z domu. - Odwrócił się, gdy Silver minął próg. - Wypadłeś z łask - oznajmił i ruszył do biblioteki. - Idę sobie. Lada moment powi¬nienem otrzymać telefon z CIA w sprawie tożsamości naszej tajem¬niczej Helen. Z tego względu muszę być dyspozycyjny. - Zerknął przez ramię na Kerry. - Tylko nie rób mu krzywdy. Jeszcze nie odbyliśmy rewanżowego pojedynku.

- Za długo z tym zwlekał - oznajmiła Kerry ponuro, kiedy George zamknął za sobą drzwi. - Teraz będzie musiał ustawić się w kolejce. Co mi zrobiłeś?

- Sądziłem, że tę kwestię przedyskutowaliśmy wczoraj wieczorem.

- Nie wciskaj mi kitu. Chodzi o to, co nawyprawiałeś tuż przed moim zaśnięciem. Zafundowałeś mi jakąś posthipnotyczną sugestię, żeby udrożnić moją pamięć?

Przez chwilę milczał.

- Może.

- To nie zbieg okoliczności, że miałam taki sen.

Wzruszył ramionami.

- Na tym świecie niewiele jest faktycznych zbiegów okoliczności.

Aż do tej chwili nie rozumiała, jak bardzo pragnie się mylić.

- Niech cię diabli. Wystarczy, że zacząłeś wtykać nos w nie swoje sprawy. Manipulowałeś mną. Powiedziałeś, że tego nie zrobisz. Obiecałeś mi to. Dlaczego złamałeś słowo?

- Musiałem. Broniłaś się przede mną rękami i nogami. Musiałem cię dopaść, kiedy byłaś odprężona i bezbronna.

- Nie dotarło do ciebie, że w ten sposób zawiodłeś moje zaufanie?

- Dotarło. Uznałem, że skórka jest warta wyprawki. Ten człowiek to potwór, który prześladował cię od zawsze. Musisz stawić mu czoło, a nie uciekać przed nim.

- Do takiego wniosku doszedłeś?

- Tak.

- Jesteś bezczelnym sukinsynem.

- Ponad wszelką wątpliwość. Nigdy nie kryłem, że jestem samolubnym draniem i zapewne naraziłem ci się z egoistycznych pobu¬dek. Po prostu nie mogłem znieść tego, jak się męczysz - dodał szczerze. - Za każdym razem, kiedy docierałem do tej części ciebie, czułem ... ból. Kerry, to się musiało skończyć.

- I co dzięki temu zyskałeś?

- Gdybyś pohamowała gniew, być może sama byś się domyśliła.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

- Niebieskie oczy - powiedział cicho. - On miał niebieskie oczy. Kerry, dlaczego nie chcesz o tym pamiętać?

- Może po prostu zapomniałam. Może przekazałeś mi tę myśl, kiedy byłeś ...

- Sama w to nie wierzysz - przerwał jej w pół słowa. - Przestań wygadywać głupstwa i powiedz, czemu usunęłaś z pamięci człowieka, który zabił twoją matkę. .

- Wcale nie usunęłam. Zapadłam w śpiączkę, a gdy odzyskałam świadomość, nic nie pamiętałam.

- Wczoraj wieczorem sobie przypomniałaś. Miał niebieskie oczy. Gdybym jeszcze bardziej zagłębił się w twoje myśli, pewnie potrafi¬łabyś go opisać.

- Nie!

- Moim zdaniem warto spróbować.

- Mylisz się. - Zacisnęła pięści. - To bzdura.

- Dlaczego widok jego twarzy tak bardzo tobą wstrząsnął?

- Przestraszyłam się.

- To prawda. - Zamilld. - Która ze znanych ci osób ma niebieskie oczy?

- Kretyńskie pytanie. Znam dziesiątki osób o niebieskich oczach.

- Odwróciła się i gwałtownie otworzyła drzwi. - Nie zamierzam dłużej tego wysłuchiwać. Nie chcę cię widzieć.

- Dobrze - odparł cicho, schodząc za nią po schodach. - Musisz przemyśleć wszystko w samotności. Daj mi znać, jeśli będziesz mnie potrzebowała.

- Mam dosyć twojej pomocy. - Pomaszerowała podjazdem ku drzewom przy bramie. - I nie mam zamiaru niczego przemyśleć. Po prostu trzymaj się ode mnie z daleka.

- Czy tego chcesz, czy nie chcesz, i tak nie jesteś jedną z tych, które chowają głowę w piasek. - Usiadł na schodach. - Wbrew własnej woli zaczniesz zadawać sobie pytania. Nie będzie łatwo, ale zdobędziesz się na odwagę, by na nie odpowiedzieć. Kiedy przesta¬niesz uciekać, wróć. Wtedy porozmawiamy.

- Nie chcę rozmawiać. - W chodząc między drzewa, czuła na ple¬cach jego wzrok. Cholera jasna, przecież wcale nie uciekała. Ogar¬nęła ją złość i chciała być sama. To naturalna reakcja na zdradę człowieka pozornie godnego zaufania. Poza tym wcale nie chowała głowy w piasek. Może Silver potrafił wywoływać wspomnienia, któ¬rych policja i psychoanalitycy nigdy nie potrafili odgrzebać. To nie oznaczało, że celowo je ukrywała przed ...

Niebieskie oczy .

Pospiesznie odpędziła tę myśl. Nie chciała się nad nią zastana¬wiać. Nie interesowało jej nic, co powiedział Silver. Był w błędzie. Nie istniało nic takiego jak ...

Ucieczka.

Jeśli spanikowała do tego stopnia, że nie potrafiła rozważyć jego słów, to być może miał rację.

Boże, nie chciała, by mówił prawdę. Wolała, żeby się mylił. Mogła zignorować jego słowa. Mogła go zignorować.

Nie, nieprawda. To nie byłoby uczciwe, a ona zawsze usiłowała postępować uczciwie.

A może okłamywała samą siebie?

Przystanęła w cieniu jednego z wielkich dębów. Przyszła jej do głowy pewna myśl. Może była uczciwa jedynie pozornie. Może bra¬kowało jej siły woli, by zajrzeć głębiej.

Ale Silver zapewniał, że nie brak jej odwagi, a znał ją lepiej niż ktokolwiek inny.

Przycisnęła policzek do szorstkiej kory drzewa i przymknęła powieki. Niebieskie oczy ...


Słońce zachodziło, kiedy Kerry wróciła do domu. Silver nadal sie¬dział na najwyższym stopniu schodów, tam gdzie go zostawiła kilka godzin wcześniej.

Zjeżyła SIę. Liczyła na jeszcze trochę czasu, nim będzie musiała stawić mu czoło.

- Nie masz nic lepszego do roboty? Musisz tu tkwić przez cały dzień?

- Nie, nie mam nic lepszego do roboty. - Uśmiechnął się. - Właś¬ciwie mam kilka niecierpiących zwłoki spraw do załatwienia, ale uznałem, że jesteś ważniejsza. Kiedy robi się gorąco, trzeba być na miejscu i pilnować, żeby obiekt wytrzymał napięcie.

- Nie jestem żadnym obiektem.

Jego uśmiech znikł.

- Wybacz. To głupi żart. Wiesz przecież, że nie traktuję cię bez¬osobowo. Nasza więź jest zdecydowanie osobista.

Mówił prawdę. Do tego stopnia osobista, że niekiedy nie potrafiła znieść tej bliskości.

- A ja nie chciałam się załamać dlatego, że zachowałeś się jak dupek i nie dotrzymałeś obietnicy. - Usiadła na schodku, obok Silvera. - Ale nigdy ci nie wybaczę, że tak postąpiłeś.

Odwrócił wzrok.

- Brałem pod uwagę taką ewentualność.

- To jasne. Niemniej nie potrafiłeś się opanować i zanurkowałeś, żeby dla własnego komfortu naprawić sytuację.

- Tak właśnie postępuję. - Na chwilę zamilld. - Skoro nie plujesz na mnie ogniem i siarką, zapewne zaczęłaś myśleć.

- Jestem zbyt zmęczona, żeby teraz się złościć. Na to przyjdzie czas później.

- Penetracja duszy bywa wyczerpująca.

- Daruj sobie te pretensjonalne teksty. Wcale nie penetrowałam duszy. Moja dusza jest cała i zdrowa. - Zastanowiła się. - Może jednak miałeś rację. Chyba faktycznie uciekam przed tym, co się zdarzyło tamtej nocy.

Skierował na nią wzrok.

- Hip, hip, hurra - mruknął. - Przełom.

- Powiedziałam: chyba. - Oblizała wargi. - Nie przychodzi mi do głowy żadne inne wytłumaczenie faktu, że nie... Skoro to tkwiło w mojej pamięci, dlaczego nie ujawniło się przez tyle lat?

- Sama sobie odpowiedz na pytanie.

Zacisnęła dłonie.

- Niebieskie oczy.

Milczał.

- Cholera, nie siedź jak wszechwiedzący sfinks.

- Co mam powiedzieć? Chcesz, żebym ponownie zadał to pytanie? Dobrze. Która ze znanych ci osób ma niebieskie oczy?

- Już mówiłam ... - Odetchnęła głęboko. - Cała moja rodzina ma niebieskie oczy. Ja mam niebieskie oczy. Moja ciotka Marguerite miała niebieskie oczy. Mój brat Jason ma niebieskie oczy.

-I?

Przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa.

- Mój ojciec ma niebieskie oczy - warknęła. - Proszę bardzo. Jesteś zadowolony?

- A ty?

- Przestań się zgrywać na psychoanalityka. Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. - Zacisnęła usta. Musiała to z siebie wyrzucić. Jak najszybciej. - Moi rodzice się rozwodzili. Pamiętam ... to było wstrętne. Okropnie się kłócili. O wszystko. O mnie, o Jasona, o dom, w którym mieszkaliśmy. Należał do rodziny ojca, ale moja matka chciała go zatrzymać. Kiedy ojciec zabrał Jasona na wycieczkę do Kanady, byłam niemal zadowolona z jego wyjazdu.

- To naturalna reakcja.

- Miałam poczucie winy. - Dziwne, że pamiętała dzień, w którym ojciec opuścił dom. W końcu prawie wszystko już wyparła ze swej świadomości. Cały czas miała przed oczami obraz J asona i ojca, wsiadających do żółtej taksówki pod domem. Poczuła olbrzymią ulgę. - Ale było mi przykro, że zabrał Jasona, nie mnie. Pomyślałam, że już mnie nie kocha. Z pewnością nie kochał mojej matki. Dla¬czego miałby darzyć uczuciem mnie?

- Dziecko to co innego.

- Zabrał Jasona. Nigdy mnie nie spytał, czy chcę pojechać. Kiedy ojciec i mama skal zali sobie do oczu, zawsze chodziło o Jasona. Mama mówiła, że rodzeństwa nie wolno rozdzielać, ale ojciec chciał syna. - Coraz mniej podobają mi się twoi rodzice. Nie powinnaś być świadkiem żadnej z tych awantur.

Wzruszyła ramionami.

- Kiedy ludzie pałają do siebie nienawiścią, jej część zawsze się rozprzestrzenia i pochłania wszystkich, którzy są w pobliżu.

- Jak ogień.

Popatrzyła mu w oczy.

- Jak tamten ogień.

- Uważasz, że ojciec podłożył ogień, który zabił twoją matkę.

- Sama nie wiem. Przez całe popołudnie próbowałam przebić się przez niechęć i sprzeczne uczucia, które do niego żywię. Nienawidził

mamy. Nie kochał mnie. Nie chciał, żeby zatrzymała dom. Więc co się stało? Dom spłonął. Mama zginęła. Ja na dwa lata trafiłam do szpitala. - Byłaś świadkiem. Mógł znaleźć sposobność, żeby cię zabić, lzie¬dy leżałaś zupełnie bezbronna.

- To by się wiązało z ryzykiem. Kto wie? Byłam w śpiączce. W każ¬dej chwili mogłam umrzeć. Kiedy odzyskałam świadomość, nic nie pamiętałam, więc nie byłam groźna. Nie musiał mnie mordować . - Więc jednak uważasz, że to on podłożył ogień?

- Z pewnością przyszło mi to do głowy. Nie chciałam uwierzyć, że był mordercą. W przeciwnym razie nie blokowałabym tego wspom¬menla.

- Mężczyzna o niebieskich oczach. Marny dowód. Co jeszcze pamiętasz?

Pokręciła przecząco głową.

- Nic. To wspomnienie wyciągnąłeś ze mnie przemocą.

- Przeciwstawiałaś mi się. Nie pozwoliłaś mi sięgnąć głębiej.

- Widziałam jego oczy. Resztę twarzy skrywał cień.

- To jedynie twoje pierwsze wrażenie. Wydało ci się, że go rozpoznajesz, i doznałaś szoku. Mogę pomóc ci odtworzyć w pamięci je¬go inne cechy.

- Było zbyt ciemno - oznajmiła pospiesznie.

- Nie na tyle, byś nie rozpoznała koloru jego oczu.

- Z pewnością odbijał się w nich ogień.

- Albo wsqstko rozegrało się w ułamku sekundy, przez co zapamiętałaś tylko pierwsze wrażenie. Gdybym zatrzymał tamtą chwilę, zyskałabyś czas na obejrzenie tego człowieka.

- Teraz zatrzymujesz czas? Oszołomiłeś mnie. Mój Boże, co będzie następne?

-Nigdy nie wiadomo. Jestem człowiekiem o nieograniczonych możliwościach.-Popatrzył jej w oczy.-Przestraszyłaś się,co?

- Wcale nie ... - Zamillda. - Może. To wszystko jest zbyt świeże. Nigdy nie uświadamiałam sobie, że podejrzewam ojca o popełnienie morderstwa.

- Skoncentrujmy się na słowie "podejrzewam". Nie chcesz znać prawdy?

Sama nie wiedziała. Za każdym razem, gdy o tym myślała, czuła narastającą panikę•

- To ... trudne. Mogłam popełnić omyłkę. Ten człowiek mógł być kimś całkiem mi obcym.

- A ty nie chcesz, żeby się okazało, iż chodzi o twojego ojca. Każdy człowiek ma pewien instynkt, który każe nam wierzyć w dob¬roć rodziców. Zauważyłaś go u Carmeli. Pewnie dlatego przez tyle lat odrzucałaś fakty.

- Wszystko sobie wytłumaczyłeś. To nie takie proste.

- Nigdy nie twierdziłem, że to proste. - Zamilkł. - Jeszcze nie jesteś gotowa, prawda? Nie chcesz, żebym ci pomógł.

- Mam już dość twojej pomocy.

- Nieprawda. Ale nie szkodzi. Potrzebujesz czasu, żeby ochłonąć i pogodzić się z myślą, której dłużej nie możesz skrywać.

- Cieszę się, że twoim zdaniem to nie szkodzi - mruknęła sar¬kas tycznie i wstała. - Fatalnie bym się czuła bez twojej aprobaty. A teraz wybacz, ale idę poszukać George a. Może dowiedział się czegoś o przyjaciółce Traska.

Skinął głową.

- Zrób to. - Wstał. - Ponieważ z pewnością chcesz, bym przez pewien czas nie wchodził ci w paradę, zajmę się kilkoma niecier¬pi"ącymi zwłoki sprawami, o których wspomniałem już wcześniej.

- Mianowicie?

Uśmiechnął się.

- Dzwonił Travis. Za dwie godziny przylatuje Rosa.

- Opieka społeczna z Louisville ją wypuściła?

- Dziewczynkę przekazano pod kuratelę Ledbruka. Pominięcie biurokracji związanej z odbieraniem dziecka matce wymagało sporej gimnastyki na wysokim szczeblu, ale wreszcie się udało.

Poczuła ulgę.

- Czemu nic nie mówiłeś?

- Byłaś zajęta. Odbiorę dziecko i zawiozę do domu wskazanego przez Ledbruka.

- Dlaczego nie tutaj?

- Obiecałaś Carmeli, że Rosa będzie bezpieczna. Jesteś pewna, że potrafilibyśmy zapewnić jej tutaj spokojne gniazdko? Groźny prze¬stępca trzyma cię na muszce, a i mnie sprzątnąłby z największą radością•

To prawda. Im dalej od nich zatrzyma się Rosa, tym lepiej dla niej. Kerry po prostu nie mogła pogodzić się z myślą, że dziecko będzie otoczone wyłącznie agentami wywiadu.

- Ona ma tylko dwanaście lat.

- Jestem pewien, że Ledbruk przydzieli jej kobietę. Poza tym wezmę od niego numer telefonu, pod którym zastaniesz dziewczynkę.

Uznała, że nic więcej nie wskóra.

- Wyjaśnij jej wszystko. Powiedz jej że Carmela będzie ...

- Och, na litość boską, nie zamierzam wyciągać jej z samochodu i rzucać na pastwę bezdusznych urzędników - przerwał poirytowany. - Zachowałem resztki wrażliwości. Prawdę mówiąc, lubię dzieci. - Ruszył na dół po schodach. - Do zobaczenia po moim powrocie.

Znowu się rozzłościł, a Kerry niemal czuła, jak kaleczy ją jego szorstki głos. Nic na to nie mogła poradzić. Nie zamierzała łagodzić sytuacji, zważywszy, że sama też miała kilka powodów do rozdraż¬menla.

Kilka? Ewidentne niedoszacowanie. Czuła się rozdarta, zraniona i - tak, z całą pewnością - przestraszona. Silver odsunął ciemną zasłonę kłamstw, za którą latami się chroniła} teraz była zupełnie bezbronna. Pragnęła ponownie zasunąć tę zasłonę, bo skrywała gro¬zę, której jeszcze nie potrafiła stawić czoła.

Kiedy jednak miałaby przeciwstawić się temu, co w jej życiu naj¬straszniejsze? Nie miała odwrotu. Silver, z typową dla siebie brutal¬ną skutecznością, zadbał o to, by już nigdy nie mogła się oszukiwać.

Co ona sobie myślała? Strach to jedno, wiara w kłamstwo to drugie. W życiu nieraz miała do czynienia z oszustwem. Nie była przygotowana na rozgrzebywanie wspomnień, ale wkrótce będzie musiała to zrobić.

- Dobrze. - Silver patrzył na nią uważnie, stojąc nieruchorno przy samochodzie. - Właśnie na to liczyłem, kiedy ...

- Nie obchodzi mnie, na co liczyłeś - oświadczyła chłodno.

- I trzymaj się z daleka od mojego umysłu. Nie masz co liczyć na zaproszenie do moich myśli.

Wzruszył ramionami.

- To była tylko kwestia czasu. Musiało się tak stać. Prawdę mó¬wiąc, oczekiwałem tego. - Otworzył drzwi samochodu. - Na razie.

Uraziła go. Wyczuwała intensywność jego bólu tak, jakby sama go doświadczyła. Jezu, nie mogła pozwolić, by jej to robił. Wypchnęła . go i założyła blokadę. Znacznie lepiej. Była silniejsza, niż przypusz¬czała. W ostatnich dniach bardzo dużo się od niego nauczyła. Wkrót¬ce całkiem się od niego uwolni. Żadnej bliskości. Żadnej wspólnoty.

Przenikliwy ból. Potworna samotność.

Poradzi sobie z tym. Ta uzależniająca bliskość była niezdrowa, a Silver dowiódł, że nie można mu ufać, bo nadal podejmuje próby przejęcia nad nią kontroli. Twierdzenie, że zrobił to, co leżało w jej najlepiej pojętym interesie, nie miało sensu. Silver dysponował wła¬dzą i jej nadużywał.

Patrzyła, jak cofał samochód i odjeżdżał w stronę bramy. Po raz pierwszy od wielu dni opuszczał posiadłość bez niej. Czy Trask tylko czekał na tę sposobność?

Trask z przyjemnością dopadłby także mnie.

Czemu się martwiła, skoro podjęła decyzję o wyrwaniu się z tego dziwacznego związku? Agenci Ledbruka podążą za Silverem i w razie czego staną w jego obronie. Cholera, nie będzie patrzyła, jak Silver odjeżdża. Zablokuje mu dostęp do swojego umysłu. Zrobi to, co zaplanowała. Znajdzie sposób na znalezienie Traska.

Odwróciła się i weszła do domu, by odszukać George' a.

Kiedy Kerry weszła do biblioteki, George rozmawiał przez telefon,ale niemal natychmiast odłożył słuchawkę.

- Tak?

- Czego się dowiedziałeś na temat Helen?

Uniósł brwi.

- Długo trwało, zanim dotarłaś tutaj i zadałaś mi to pytanie .

- Ale już jestem. Byłam zajęta czym innym.

- Zorientowałem się. Miałem nadzieję, że uratuję Brada, ale nie udało mi się odwrócić twojej uwagi.

- Teraz poświęcę ci ją w całości. Czego się dowiedziałeś?

- Moim zdaniem ta dama nazywa się Helen Saduz. - George przewertował kartki leżące przed nim na biurku. - Jest. - Wręczył Kerry akta. - Należy jednak pamiętać, że to naj prawdopodobniej fałszywe nazwisko, a kobieta nielegalnie przebywała na terenie na¬szego państwa.

- Czy dlatego nikt nie potrafił powiedzieć, kim była?

Pokręcił głową.

- Nikt nas nie poinformował, bo nikomu nie było na rękę, żeby ktokolwiek wiedział, co się z nią stało.

Zmarszczyła brwi.

- Co to znaczy?

- Pamiętasz, że w raporcie napisano, iż laboratorium Traska wysadzono na polecenie Białego Domu?

Skinęła głową.

- Ona była w laboratorium. Kerry zrobiła wielkie oczy.

- Co?

George machnął rękami.

- Bum! Laboratorium wyleciało w powietrze razem z Helen Saduz.

- Jak do tego doszło?

- Naszym zdaniem Trask wysłał ją do laboratorium, żeby przyniosła coś, co zostawił.

- Co?

Wzruszył ramionami.

- Dokumenty, może jakiś prototyp ... Tak czy owak, miała pecha, bo trafiła do budynku akurat wtedy, gdy go wysadzono.

- Ale przecież na pewno przeszukano teren przed eksplozją?

- Budynek był zaplombowany. Powinien stać kompletnie pusty. Każde przeszukanie byłoby siłą rzeczy powierzchowne.

- Jak ona mogła się dostać do środka, skoro zaplombowano wej¬ścia do budynku?

- Z pewnością uzyskała odpowiednie wskazówki od Traska. Za¬pewne znał sposób na to, by przed swoją ucieczką ominąć zabezpie¬czenia i ukraść podzespoły oraz plany należące do innych członków zespołu badawczego.

Popatrzyła na zdjęcie, które jej wręczył. Kobieta była brunetką,miała klasyczne rysy twarzy i nie skończyła jeszcze trzydziestki.

- Piękna.

Skinął głową.

- Niezaprzeczalnie. I łatwo zapadała w pamięć. Innymi słowy, mieliśmy szczęście, bo kiedy ją znaleziono w zgliszczach, niewiele było do identyfikowania. Biegli ocenili jej wiek i płeć na podstawie budowy szkieletu, lecz reszty mogliśmy się tylko domyślać ... Żaden ze współpracowników Traska nie widział go z nią. Nic dziwnego. Trask to samotnik i z nikim się nie przyjaźni. Wywiad rozesłał agentów. Poszukiwania trwały między innymi w ulubionych restauracjach Traska. W rezultacie natrafiono na kilku kelnerów, którzy pamiętali Helen. Na podstawie ich opisów grafik sporządził portret pamięciowy, który przesłali do bazy danych. Komputer zasugerował Helen Saduz.

- Greczynka? - Kerry drgnęła, czytając akta. - Ojciec Irańczyk?

- Tak jest. Trask zapewne prowadził negocjacje z Iranem, zanim sfinalizowano prace badawcze. Helen Saduz wysłano, by ostatecznie dobiła targu. Była inteligentna, starannie wykształcona i niesłycha¬nie skutecznie przekonywała mężczyzn do tego, na czym jej zależa¬ło. Jak widać z jej akt, wykorzystała seks, by przekonać co najmniej czterech naukowców do przejścia na stronę Iranu.

Uniosła wzrok znad papierów.

- Udało jej się z Traskiem. Zakochał się w niej. Może uważa, że powinien dopaść każdego, kto miał związek z wysadzeniem labora¬torium.

- Pamiętaj, że sam ją tam wysłał. Mógł nie mieć pojęcia o planach wysadzenia budynku, niemniej wiedział, że naraża ją na niebez¬pieczeństwo.

- To prawda. Może przekonała go, żeby wyraził zgodę. W ten sposób chciała go jeszcze bardziej do siebie zbliżyć.

- Kto wie. Poza tym pewnie zamierzała przechwycić cenne infor¬macje, które mogłaby sfotografować przed przekazaniem Traskowi. - Dlaczego jednak władze nie chciały, by ktokolwiek dowiedział się o jej śmierci podczas wybuchu?

- Kiedy agenci poznali jej tożsamość, do akcji wkroczyła CIA. Teraz próbują znaleźć związek między irańskim rządem a szpiegostwem. Wywiadowcy doskonale znali dziewczynę i wyczuli okazję. Nie chcieli jednak nikogo powiadamiać o jej śmierci i przekonali prezydenta, by zmienił normalną procedurę i pozwolił im przejąć rolę Helen w do¬chodzeniu. Agenci wysyłali wiadomości do jej współpracownika w Ira¬nie, bo mieli nadzieję na zdobycie wartościowych informacji przeciw¬ko tamtejszym władzom. - Skrzywił się. - Dlatego zlikwidowano wszystkie związane z nią akta. Przecieki są wykluczone.

- Jeszcze jedna nierozwiązana sprawa? Dobry Boże, dlaczego te agencje wywiadowcze nic sobie nie mówią?

- Wolą zachowywać milczenie. Nawet służby bezpieczeństwa wewnętrznego nie przedarły się jeszcze przez zaporę biurokracji.

- Ale Trask obecnie nie dogaduje się z Iranem, tylko z Koreą Północną. Czy znane są przyczyny tej zmiany?

Pokręcił głową.

- Skoro utrzymujecie tak ciepłe relacje, może go spytasz? Nie kontaktował się z tobą ponownie?

- Nie. - Kerry wiedziała, że to tylko kwestia czasu. Niemal czuła jego obecność. - Dickens też nie dał znaku życia?

- Gdyby Ledbruk natrafił na jego ślad, dowiedziałabyś się o tyn: w pierwszej kolejności. W szpitalu Carmeli nie zaszło nic podejrza¬nego. Nikt cię też nie śledzi, kiedy stąd wychodzisz.

Wobec tego co się działo z Traskiem? Instynkt podpowiadał jei że nie zrezygnuje z zemsty po porażce w magazynie.

- Jesteś zupełnie bezpieczna - zapewnił George, ujrzawszy je' minę. - Zadbałem, żeby Ledbruk skierował do twojej ochrony najlepszych fachowców. Z pewnością nie popełnią błędu i nie dopuszzą, by Trask cię zabił.

- Innymi słowy nie dadzą takiego popisu, jak w wypadku Joye Fairchild?

Skłonił głowę.

- Trafiony, zatopiony. Na szczęście są na tyle bystrzy, żeby uczyć się na błędach.

- Mam nadzieję. - Odwróciła się. - Silver pojechał po Rosę Ruiz.

- Tak, wspominał mi.

- Naprawdę? W każdym razie nie chcę, żeby ktoś zrobił jej krzywdę. - Przez chwilę milczała. - I nie chcę, żeby coś się przytrafił Silverowi.

- Chociaż jesteś na niego zła?

- To bez znaczenia.

Odchylił się w krześle i skupił wzrok na jej twarzy.

- Rzeczywiście. Łączą was silne więzi.

Coś w tonie George'a sprawiło, że ponownie na niego spojrzał

- Co masz na myśli?

Zrobił minę niewiniątka.

- Czyżbym poruszył drażliwy temat?

- Jeśli tak, to tylko dlatego, że chciałeś.

- Takt uniemożliwia mi zasugerowanie faktu, że spędziłaż z nim noc.

Bezpośredniość jego słów zdumiała ją. Zakładała, że George wie, iż została kochanką Silvera, ale nigdy dotąd o tym nie wspominał.

Czemu zrobił to teraz, zupełnie nieoczekiwanie?

- Twoja uwaga nie miała nic wspólnego z taktem. - Obserwowała uważnie jego twarz. - I nie była w dobrym tonie. Czyżbyś chciał zwrócić na coś moją uwagę?

Zachichotał.

- Bezwzględnie. Drobne złośliwości pod twoim adresem sprawiły mi przyjemność, lecz przejrzałaś mnie na wylot, czego powinienem był się domyślić.

- Wobec tego odsłoń karty.

Rozsiadł się wygodnie, nie przestając uśmiechać.

- Kiedy byłaś w Marionville, udałem się na uniwersytet George¬town. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że laboratorium hydrostatycz¬ne na tej uczelni zajmuje się całkiem innymi badaniami, niż wyni¬kałoby to z jego nazwy. Krążą rozmaite pogłoski na temat ludzi, którzy wchodzą do budynku i z niego wychodzą. Przebąkuje się nawet o związkach z CIA. W taldej sytuacji wróciłem i zadzwoniłem do kumpli z CIA, którzy mają wobec mnie dług wdzięczności.

- I?

- CIA najwyraźniej zaciągnęła dług wdzięczności także wobec Brada Silvera. Chodzi o dość niezwykłe przysługi. Można nawet powiedzieć, że osobliwe. - Przechylił głowę. - Wobec tego zadałem sobie pytanie: skoro Brad jest ldmś w rodzaju parapsychicznego guru, to kim jesteś ty?

- Z pewnością znalazłeś wyjaśnienie.

- Och, w rzeczy samej. I uznałem, że jest fascynujące. Życie zawsze dostarcza powodów, dla których uznajemy naszą egzystencję za interesującą.

- Czy te powody są wiarygodne?

Skinął głową.

- Chodzi ci o to, czy moim zdaniem jesteście stuknięci? Nie dałbym głowy, że coś "wyczuwacie", ale mam otwarty umysł. Ze¬tknąłem się z tyloma dziwactwami, że wiem, iż pod wierzchnią warstwą problemu często kryje się coś intrygującego.

- Wobec tego co zamierzasz zrobić?

- Kompletnie nic. Dlaczego miałbym coś robić? Uległem tylko pokusie i poinformowałem cię, że nie błądzę już w ciemnościach. Najwyraźniej tego mi było trzeba. Jeśli chodzi o twój dar, jest mi obojętny, pod warunkiem, że nie wykorzystasz go w stosunku do mnie. Nie potrafisz czytać w moich myślach, prawda?

- Nie.

- A Brad?

Zawahała się.

- To ostatnie, czego by pragnął.

- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - Skrzywił się. - A może wręcz przeciwnie? Chyba ta sytuacja nie jest mi aż tak obojętna, jak zakładałem. Powinniśmy skupić uwagę na szybkim schwytaniu Traska, na wypadek gdybym postanowił się wycofać.

Ogarnęły go wątpliwości. Mogła się tego spodziewać. Właśnie takich reakcji usiłowała uniknąć od tamtego dnia w szpitalu, kiedy Travis ujawnił jej dar. Nie potrafiła oswoić się z myślą, że nawet George zareagował w taki sposób. Cholera, przecież go lubiła. U śmiechnęła się z wysiłkiem.

- Od pewnego czasu nie robimy nic innego - zauważyła.

- Ale ciężar poszukiwań spadł na wasze barki. Powinienem wkroczyć do akcji i usprawnić pracę. - Ponownie sięgnął po telefon. - Muszę pomyśleć. Mogę ci jeszcze w czymś pomóc?

Odprawiał ją. W jego postawie zaszła delikatna zmiana. Nie było już słychać kpiącej służalczości.

- Nie, dostałam to, po co przyszłam. Następny element układanki. - Odwróciła się. - Helen Saduz.

- Kerry?

Zerknęła na niego przez ramię. Uśmiechnął się.

- Nie uważam cię za czubka, ale jestem osobą prywatną i muszę się bronić przed Bradem. Mam zbyt wiele tajemnic.

- Jak każdy. - Tym razem jej uśmiech był szczery. - Wiem, co czujesz. Ale chyba możesz mu ufać.

- A ty mu ufasz?

Jej uśmiech zgasł.

- Niestety, nie. Ale nasz związek jest ... inny. Ty nie musisz zbli¬żać się do niego na tyle, by mieć problem.

Odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.

- Chryste, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Naprawdę nie kusi mnie, żeby iść z nim do łóżka.

- To dobrze. - Otworzyła drzwi. - Sytuacja jest wystarczająco skomplikowana.

15

Silver zadzwonił do niej o dziewiątej wieczorem.

- Rosa Ruiz jest bezpieczna. Umieszczono ją w przyjemnym dom¬ku na niewielkim osiedlu blisko szpitala. Dziewczynką zajmuje się agentka Jane Dorbin.

- Czy oprócz niej przydzielono małej jeszcze kogoś do ochrony?

- Tak, w domu obok przebywa kilku strażników. Sądziłem, że zależy ci na jej dobrym samopoczuciu.

- Zależy mi. - Zamilkła. - Jest przestraszona?

- Tak. Ale nie na tyle, by wracać do domu. Woli pozostać z siostrą. Carmela jutro wychodzi ze szpitala. Podjadę i zabiorę ją do no¬wego domu.

- Nie ma potrzeby. Sama chcę ją odebrać.

- A przy okazji upewnisz się, że będzie bezpieczna. - Zawiesił głos. - Chyba możesz mi wierzyć, prawda?

Nie odpowiedziała wprost.

- Chcę tylko ujrzeć je razem, całe i bezpieczne.

Silver zdusił przeldeństwo.

- Na litość boską, nie możesz ciągle mnie sprawdzać. - Milczała, więc dodał z goryczą: - A może się mylę. Jutro o dziesiątej zawiozę cię do szpitala. Odbierzemy ją oboje. - Rozłączył się.

- Jezu, jeździmy w kółko. - Carmela popatrzyła podejrzliwie na Silvera. - Naprawdę zabieracie mnie na spotkanie z Rosą?

- Tak. Rozmawiałaś z nią przecież wczoraj wieczorem. Skinęła twierdząco.

- To nie oznacza, że jej nie oszukaliście. To tylko dzieciak. - Od¬wróciła się w stronę Kerry. - Nie nabijacie mnie w butelkę? Nie chcecie nas odesłać do mamy, co?

- Nikt cię w nic nie nabija - odparła Kerry. - Myślimy wyłącznie o waszym bezpieczeństwie. Silver bał się, że ktoś nas może śledzić w drodze ze szpitala.

- I co, ktoś za nami jedzie?

Silver potrząsnął przecząco głową.

- Nic na to nie wskazuje.

- Też coś! - warknęła ostro Carmela. - Chcę mieć pewność. Rosa musi być bezpieczna.

- Rosie nic nie grozi - zapewniła Kerry. - Możesz zaufać Silverowi.

- Na pewno?

- Właśnie, czy na pewno? - mruknął Silver. - Co za nieoczekiwane oświadczenie. Jestem wzruszony.

Kerry zignorowała jego słowa.

- Nie dopuści do tego, by cokolwiek stało się tobie lub Rosie - oznajmiła. - Zresztą ja też o to zadbam. Po prostu musimy zachować ostrożność.

- Wszystko przez tego świra - westchnęła Carmela i zamilkła na moment. - Wierzę wam ... zasadniczo. Po prostu trudno mi zro¬zumieć całą sytuację. Ten Trask wydaje mi się nierzeczywisty.

- To zrozumiałe - powiedziała Kerry.-Czasami i mnie trudno to pojąć. Szkoda, że Trask nie jest tylko wytworem mojej ... - Urwała, kiedy Silver wjechał na podjazd przed małym domkiem z cegły. - To tutaj?

Silver skinął głową i zgasił silnik. Następnie otworzył drzwi po stronie kierowcy.

- Zostańcie tutaj. Pójdę zamienić słowo z agentką Dorbin. Powin¬na wiedzieć, że nie jesteście wrogami. Myślę, że mi uwierzy. - Ru¬szył ku drzwiom wejściowym. - W przeciwieństwie do was obu.

- Tak naprawdę nie sądziłam, żeby chciał mnie zdradzić - oświadczyła niepewnie Carmela i popatrzyła na Kerry. - Chodzi o... Rosę. Nie mam prawa ... Naprawdę mu ufam.

- On żartował. Doskonale cię rozumie.

- Mam nadzieję. - Spojrzała niepewnie. - Wiesz, czuję ... To dziwne, ale nie chcę, żeby on ... To jest tak, jakbym znała go od uro¬dzenia. Nie, inaczej. Rzecz w tym, że ... - Zamillda zakłopotana. - Cholera jasna, nie wiem, jak to wyrazić.

Wspólnota. Więź.

Kerry mogła się tego spodziewać po tym, jak Silver dołączył do Carmeli wtedy na dachu. Najwyraźniej opuszczając jej umysł, pozo¬stawił coś po sobie.

- Czujesz, że jest ci bliski?

- Tak, chyba tak. - Wzruszyła ramionami. - Coś w tym stylu. Ty też?

- Można tak to ująć. W każdym razie nie sądzę, byś miała powody przejmować się ...

- Jest! - Carmela wyskoczyła z samochodu, kiedy w drzwiach domu stanęła mała ciemnowłosa dziewczynka. - Rosa!

Kerry powoli wyszła z auta i patrzyła, jak Carmela biegnie do siostry. Dziewczyna promieniała radością i entuzjazmem. Wygląda¬ła na mniej niż piętnaście lat. Kerry pomyślała, że właśnie tak powinno być. Wszystkie dzieci powinny być takie - pełne życia, ufne, beztroskie.

Carmela wyhamowała tuż obok siostry.

- Wszystko dobrze?

Rosa kiwnęła głową.

- A u ciebie?

- W porządku. - Zbliżyła się jeszcze odrobinę i niezręcznie uściskała dziewczynkę. - Będzie dobrze. Obiecuję.

- Przestań się rozklejać. - Rosa zrobiła krok do tyłu. - Głupio się czuję•

Kerry ukryła uśmiech, słysząc tę typową reakcję nastolatki. Siostry bez wątpienia się uwielbiały, lecz żadna z nich nie zamierzała tego okazywać. Nastolatki rzadko kiedy bywają wylewne. Większość z nich byłaby przerażona, gdyby kazano im wyznać, jak bardzo kochają rodzeństwo.,

- Przyjemna scenka, co? - mruknął Silver, idąc ścieżką w stronę samochodu. -Serce od razu żywiej bije.

- Daruj sobie tę ironię. - Patrzyła, jak za Carmelą i Rosą zamy¬kają się drzwi. - Naprawdę się rozczuliłam.

- Nie chciałem, by to zabrzmiało ironicznie. - Uśmiech znikł z jego ust. - Przecież mnie znasz, nie powinnaś tak mówić. Dobrze, że doprowadziliśmy do ich spotkania. Chcesz poznać Rosę? To miła dziewczynka.

Pokręciła głową.

- Poczekam. Niech spędzą kilka minut sam na sam. - Popatrzyła mu w oczy. - O ile Carmela jeszcze kiedykolwiek będzie sama. Dlaczego nie powiedziałe,} że nadal jesteście połączeni?

- Ona o tym wie? - Zmarszczył brwi. - Więź nie jest aż tak silna. Mamy minimalny kontakt. Pewnie wkrótce zaniknie.

- Nie utrzymujesz go celowo?

- Na litość boską, twoim zdaniem chcę być związany z każdą przygodną osobą? Jeżeli nasze wspólne doświadczenia czegoś mnie nauczyły, to tego, że nie chcę już tego powtarzać.

Nieprawdopodobne, ale jego słowa ją ubodły. Właściwie bez wy¬raźnego powodu. W końcu cały czas wmawiała sobie właśnie to, co on powiedział na głos.

- Nawzajem. - Odwróciła się. - Pora poznać Rosę. Idziesz ze mną?

- Później. Teraz zadzwonię do Georgea i sprawdzę, co u niego.

- Ruszył do samochodu. - Jeszcze jedno. Znalazłem miłą rodzinę zastępczą dla Carmeli i Rosy. Umieścimy je tam, kiedy to wszystko wreszcie się skończy i będzie można zapewnić im spokojne życie.

- Gdzie?

- Nieopodal uniwersytetu Georgetown, w porządnej dzielnicy. Zaopiekują się nimi odpowiednie osoby.

- To normalni ludzie?

- Tak. Wbrew pozorom znam także normalnych ludzi, Kerry. Przyznaję jednak, że zdecydowanie preferuję takie dziwolągi jak ty.

- Cholera jasna, nie jestem żadnym ... - Żartował. Gdyby nie była taka spięta, z pewnością nie dałaby się podpuścić. - Po prostu nie chciałabym utwierdzać dziewczynek w przekonaniu, że cały świat jest złożony z ludzi podobnych do ... Miały dość problemów, żeby jeszcze wątpić w swoje postrzeganie rzeczywistości ...

- Wiem. - Uśmiechnął się. - Nie tłumacz mi tego. Naprawdę nie musisz.

I na tym polega problem, pomyślała zrozpaczona. Chociaż była wściel da, wciąż miała wrażenie, że Silver ją w pełni rozumie i akcep¬tuje. Było to niemal równie kuszące jak seks, który ich połączył.

- Akurat - mruknął, otwierając drzwi samochodu. - Nie oszukuj się. To nie ma sensu, Kerry.

Poczuła, że policzlci jej płoną. Ruszyła w stronę domu. Powinna była się domyślić, że wychwyci właśnie tę myśl, którą chciała przed nim zataić.

- Daj znać, jeśli George na coś wpadnie - wymamrotała.

- Wątpię, by odkrył coś ważnego. - Wyciągnął telefon. - Zadzwoniłby do nas. Niemniej bądź pewna, że przed tobą nic nie ukryję.

Miała świadomość, że subtelnie zaakcentował słowo "tobą".

- Jezus, Maria, czy po tym wszystkim, co zrobiłeś, usiłujesz wzbudzić we mnie poczucie winy?

- Tylko stwierdzam fakt.

Spojrzała na niego ze złością i zadzwoniła do drzwi.

- Niech cię diabli, Silver.

- Coś nowego? - spytała Kerry, kiedy godzinę później otworzyła drzwi auta.

- U George'a podobno spokój. Ani śladu kogokolwiek podejrza¬nego, kto kręciłby się wokół ludzi pilnowanych przez Ledbruka.

- Gdzie zniknął Trask? - Ze znużeniem pokręciła głową, sado¬wiąc się na fotelu pasażera. - Co on robi, psiakrew?

Silver wyjechał tyłem z podjazdu.

- Przynajmniej wiesz, że Carmela i Rosa są bezpieczne. Możesz odetchnąć .

- Odetchnęłam. - Przygryzła dolną wargę. - Na pewno nikt nas nie śledził?

- Nie sądzę, ale nie mogę mieć pewności. Istnieje tyle zaawan¬sowanych technicznie urządzeń lokalizacyjnych dalekiego zasięgu, że Dickens lub Trask mogą być poza naszym polem widzenia i jed¬nocześnie za nami podążać.

- To krzepiące.

- Mówię, jak jest. Nie potrzebujesz kłamstw, wolisz prawdę.

Miał rację. Mogli przetrwać wyłącznie dzięki temu, że będą spo¬glądać prawdzie w oczy.

- Chyba liczyłam na to, że utwierdzisz mnie w nadziei, iż Trask skreślił Carmelę ze swojej listy.

- To niewykluczone. Warto jednak postawić sobie pytanie, kto zostałby jego najważniejszym celem, gdyby odpuścił Carmeli.

- Logicznie rzecz biorąc, to ja jestem ... - Zamilkła, kiedy zadzwonił jej telefon. Sięgnęła do torebki.

- Jak tam nasza urocza Carmela? Zapewne tryska zdrowiem?

Trask

Odetchnęła głęboko.

- Carmela miewa się świetnie, Trask. Poza tym otrzymała dos¬konałą ochronę. Nic jej nie zrobisz.

Silver zaklął pod nosem i zjechał na pobocze.

- Zrobię jej, co zechcę. Nie ma ludzi niezniszcza1nych, wystarczy tylko dysponować dobrym planem działania i odpowiednimi środkami.

- Czy to znaczy, że wciąż chcesz ją skrzywdzić?

- Kto wie. Sprawa pozostaje otwarta, a ja nie cierpię bałaganu. Morze Ognia nie zdołało skutecznie zakończyć zadania, a zatem Carmela pozostaje moim celem. Sam zdecyduję, kiedy się nią zająć.

- Marnujesz mój czas. Po co dzwonisz, Traslz?

- Uznałem, że już pora. Brakowało mi osobistego kontaktu z tobą, ale byłem bardzo cierpliwy. Od wielu dni pragnąłem do ciebie za¬dzwonić, lecz najpierw musiałem przygotować plany.

- Jakie znowu plany?

- To oczywiste. Nie mogę dopuścić do tego, byś żyła w przekonaniu, że ratując naszą Latynoskę, przechytrzyłaś mnie i Morze Ognia. To była tylko wstępna potyczka.

- Odpowiedz. Zaatakujesz ją ponownie?

- Niewykluczone. Tajemnice są takie intrygujące. Chyba pozwolę ci błądzić we mgle, jeśli chodzi o tę sprawę. Właśnie dlatego do ciebie zatelefonowałem. Chcę mieć przed oczami obraz kobiety zmartwionej, przejętej, zdenerwowanej, może nawet zdesperowanej. Taka wizja bardzo mi się podoba.

- Nie jestem zdesperowana, a przejmowanie się zostawiam wła¬dzom.

Zarechotał.

- Nie wierzę ci. Uwielbiasz kształtować rzeczywistość według własnego uznania. Pod tym względem jesteśmy podobni.

- Nie jesteśmy podobni pod żadnym względem.

- Przekonasz się, jak zobaczysz Morze Ognia w akcji.

- Już widziałam. Zemdliło mnie.

- Okłamujesz się. Kiedy widziałaś płonący magazyn, nie czułaś podniecenia połączonego z grozą? - Nie zaczekał na odpowiedź. - Wszystko jedno, i tak ukryłabyś prawdę. Następnym razem osobi¬ście wyczytam wszystko z twojej twarzy. Nie mogę się doczekać. Będziemy w kontakcie. - Rozłączył się.

Dłoń jej drżała, gdy chowała telefon do kieszeni.

- Sukinsyn.

- Ponad wszelką wątpliwość. Puścił parę w jakiejś sprawie?

- Nie, chciał tylko nawiązać kontakt. - Skrzywiła usta. - Zatęsknił za mną.

- Wspomniał o Carmeli?

- Wiedział, że opuściła szpital. Zapewnił, że została jego celem. - Westchnęła ciężko. - Zadzwoń do agentki Dorbin. Sytuacja jest groźna, Dorbin powinna zdawać sobie z tego sprawę.

Sięgnął po telefon.

- Trask nie musi wiedzieć, gdzie one są. Pewnie tylko sprawdził w szpitalu i dowiedział się, że dzisiaj Carmelę wypisano.

- Mógł nas śledzić. To niewykluczone, sam wspomniałeś.

- Powiedział ci, że jest na jej tropie?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

- Ten sukinsyn lubi pastwić się nad ofiarami i zadawać im ból. Jego zdaniem można dopaść każdego, jeśli się dysponuje odpowied¬nimi środkami. - Przygryzła wargę. - Chryste, musimy zapewnić jej bezpieczeństwo.

Skinął głową, jednocześnie wybierając numer.

- Nie przeczę. Najpierw zadzwonię do agentki Dorbin, potem do Ledbruka.

Kiedy telefonował, Kerry zapatrzyła się na małe schludne domki wzdłuż ulicy. To osiedle wyglądało jak setlti innych w podobnych miastach. Trudno jej było uwierzyć, aby talti potwór jak Trask mógł działać w równie uroczym miejscu.

Nie dało się wykluczyć tej ewentualności. Trask robił rzeczy nie¬możliwe. Był kompletnie nieprzewidywalny.

Nieprawda. Rozgryzie go, jeśli się skoncentruje na tym, co o nim wie. Wystarczy opanować panikę i wyprzedzać jego ruchy.

- Załatwione. - Silver zakończył rozmowę. - Wzmocnimy ochro¬nę Carmeli, chociaż Ledbruk wątpi, by to było konieczne. Uważa, że obecna liczba agentów wystarczy.

- Może by ich wystarczyło, gdyby Trask działał w pojedynkę. Wspomniał o odpowiednich środkach, zatem więcej niż jednym.



- Dickens?

Bezradnie wzruszyła ramionami.

- Sama nie wiem. Nie wydaje mi się ... Zobaczymy.

Uruchomił silnik.

- To nie ulega wątpliwości. Nie podoba mi się jednak, że muszę czekać i ...

- Zawróć.

Spojrzał na nią zę zdumieniem.

- Dlaczego?

- Zawieziesz mnie z powrotem do domu Carmeli i Rosy. Zostanę z nimi.

Zaklął.

- Nic z tego.

- Czemu? Skoro to miejsce jest bezpieczne dla nich, mnie też nic tam nie grozi.

- To nie oznacza, że powinnaś samodzielnie chronić dziewczynki.

- Właśnie tak to rozumiem. - Spojrzała mu w oczy. - Jestem jedyną osobą, która będzie wiedziała, czy Trask wytropił Carmelę. Mogę go powstrzymać, zanim zaatakuje. To prawda, dobrze o tym wiesz.

Zacisnął usta.

- Wobec tego ja też zostaję.

- Nie.

- A jeśli Trask ma kogoś do pomocy? Jeśli przyśle po Carmelę swojego człowieka? Nie wyczujesz nikogo poza Traskiem. Potrze¬bujesz mnie.

Rzecz w tym, że nie miała ochoty, by Silver siedział jej na głowie w małym domku. Wystarczająco źle się czuła, obcując z nim w jego ogromnej posiadłości.

- Nikt poza Traskiem nie budzi mojego niepokoju. Agenci Led¬bruka zajmą się innymi intruzami.

- Ale ja się niepokoję i chcę ...

- Nie, Silver. - Odwróciła wzrok. - Nie potrzebuję cię w tym domu. A teraz pytam - zawieziesz mnie do nich, czy mam iść pieszo?

Spojrzał na nią zniechęcony i przycisnął pedał gazu.

- Zawiozę cię, cholera jasna.


Dickens stanął na wysokości zadania. Dom na wsi był niemal idealny.

Trask z satysfakcją i leldzim rozrzewnieniem patrzył na piętrowy budynek z cedrowego drewna z szerolzim ganiziem. Już wcześniej wiedział, że jeśli znajdzie odpowiednie miejsce, będzie miał cudow¬ne deja vu. Ten dom był bez wątpienia doskonały. Tutaj mógł podzielić się z Kerry Morzem Ognia.

Popatrzył na zegarele Za pięć szósta. Zatem już niedługo. Frontowe drzwi się otworzyły. Tęgi, siwiejący mężczyzna wyszedł na ganek, potem zszedł po schodach. Lon Mackey zamierzał nakar¬mić bydło w oborze.

- Pospiesz się! - zawołała za nim żona Janet. - Dzisiaj w "Kole fortuny" będą dziecialzi z college'u.

Lon zachichotał.

- Została jeszcze prawie godzina. Zwierzęta mają głodować, bo Pat i Vanna występują w telewizji? - Nie czekając na odpowiedź, ruszył ścieżką w stronę budynków gospodarczych.

Trask zaczekał, aż Mackey dotrze do obory, a następnie opuścił kryjówkę między drzewami i poszedł za nim. Ten dom miał tylko jedną wadę: mieszkali w nim ludzie. Tę przeszkodę można jednak było bez trudu usunąć za pomocą Morza Ognia.

Wówczas budynek będzie absolutnie doskonały.


- Co tam widzisz?

Kerry obejrzała się przez ramię. Carmelastała w drzwiach sypialni. - Nic talziego. - Odwróciła się od okna. - Dzieci grają w koszykówkę na podjeździe po drugiej stronie ulicy.

Carmela podeszła bliżeL stanęła obok Kerry i wyjrzała na dwór.

- Rosa lubi koszykówkę. Całkiem nieźle sobie radzi na boisku.

- Lepiej pilnuj, żeby nie wyszła i nie spytała tych chłopaków, czy może z nimi zagrać.

Carmela skrzywiła się.

- Będzie trudno. Rosa zwylde robi to, na co ma ochotę.

- Mówię poważnie, Carmelo.

- Powiedziałam, że to trudne, ale nie niemożliwe. Nie pozwolę jej się narażać. - Dodała speszona: - Wiem, że nie wróciłabyś, gdyby nie obleciał cię strach.

- Nie boję się.

- Akurat.

- Masz rację - przyznała z uśmiechem Kerry. - Boję się. Ale może to dobrze. Strach sprawia, że ludzie zachowują czujność.

- On jest blisko?

Kerry pokręciła głową.

- Niemniej istnieje możliwość, że spróbuje się zbliżyć.

- Więc będziesz nas bronić.

- Ja, agentka Dorbin i wszyscy pozostali agenci z sąsiedniego domu.

- Wolałabym polegać na tobie i na Silverze .

- Właśnie dlatego tu jestem. - Ponownie zerknęła na grających. Zapadał zmrok, miała nadzieję, że ci młodzi ludzie wkrótce znikną w domach. Mecz mógł się okazać pokusą nie do odparcia dla Rosy. - Chodź, zawołamy Rosę i znajdziemy coś ciekawego w telewizji.

- Mają kablówkę. To znaczy, że możemy oglądać powtórki Buffy, postrach wampirów.

- Fascynujące - skomentowała pogodnie Kerry.

- Nie lubisz?

- Właściwie rzadko siadam przed telewizorem.

- Musisz zobaczyć Buffy - oznajmiła stanowczo Carmela. - Z początku możesz mieć trudności z połapaniem się w treści, ale luz. Opowiem ci, o co chodzi, i opiszę bohaterów podczas oglądania ...

Zadzwonił telefon Kerry.

Sztywnym krokiem podeszła do stołu, na który odłożyła komórkę.

- Kerry?

To nie Trask. Silver. Odetchnęła z ulgą.

- Tak.

- Jadę po ciebie.

- Nie ruszam się stąd. Powiedziałam ...

- Iwan Rastow nie żyje.

Znieruchomiała.

- Jak do tego doszło?

- Ktoś podłożył bombę w jego jeepie. Rozerwało go na kawałki w chwili, gdy wjechał na podziemny parking w swoim domu.

- Jak to możliwe? Przecież ludzie Ledbruka go pilnowali.

- Skąd mogę wiedzieć? Dzwonił Ledbruk, od niego usłyszłem o całym zdarzeniu. Na miejscu dowiemy się więcej.

- Kiedy to się stało?

- Czterdzieści minut temu. Pomyślałem, że zechcesz obejrzeć miejsce eksplozji. Może coś znajdziesz. Podobno czasami wyczu¬wasz wibracje po pożarze.

Czterdzieści minut. Wtedy patrzyła na dzieciaki po drugiej stronie ulicy i próbowała sprawdzić, czy Trask przebywa w pobliżu. Tym¬czasem on zabił Rastowa.

Rozerwala go na kawalki.

- Kerry?

- Tak, pojadę, tylko uprzedzę agentów. Spotkamy się na podjeździe.

Rozerwało go na kawałki.

Metalowe elementy samochodu Iwana Rastowa leżały poskręcane, rozrzucone po naj dalszych zakątkach parkingu. Pożar, który wy¬buchł w następstwie eksplozji, objął inne samochody, topiąc lakier l opony.

Chryste.

Kerry odetchnęła głęboko, ominęła policyjną taśmę, która otaczała miejsce zdarzenia, i podeszła do Ledbruka.

- Gdzie on jest?

- Dobre pytanie - westchnął Ledbruk. - Analitycy ciągle go zeskrobują, bo nie mogą jednoznacznie potwierdzić jego tożsamości. Całe szczęście, że ładunek odpalono tutaj. Betonowe mury wzięły na siebie większość siły wybuchu. Ilość plastiku użytego przez Tra¬ska wystarczyłaby do zburzenia budynku.

- Jak do tego doszło? Nikt nie obserwował samochodu?

- Jasne, że tak. Naszym zdaniem bombę podłożono na parkingu laboratorium, w którym pracował. Agent odpowiedzialny za śledze¬nie pojazdu twierdzi, że w pewnej chwili buick wpakował się w tył cadillaca i na kilka minut jeep Rastowa został zasłonięty.

- Nie nabrał podejrzeń?

- Oczywiście. Ale kobieta jechała z dwójką dzieci, wypadek wydawał się całkiem zwyczajny. Agent nie widział jeepa tylko przez chwilę, a na dodatek kobieta czekała, żeby złożyć oświadczenie w związku z kolizją.

- Wobec tego zidentyfikujesz ją na podstawie tego dokumentu - oznajmił Silver.

- Pracujemy nad tym, choć jej prawo jazdy i ubezpieczenie zapewne były fałszywe - burknął Ledbruk zwięźle i odwrócił się na pięcie. - Nie ucz ojca dzieci robić, Silver.

- Jakżebym śmiał. - Silver pchnął Kerry w kierunku analityków z policyjnego laboratorium. - Kerry chce obejrzeć miejsce zbrodni. Będziemy ostrożni, nie zatrzemy żadnych śladów.

- Nie bardzo jest co zacierać. Najpierw rozpętało się piekło, potem wszystko zalała woda ze zraszaczy. Ciężko będzie znaleźć wiarygod¬ne dowody. Nie wchodźcie mi w drogę, to wystarczy - oznajmił i odszedł.

- Kobieta ... - mruknęła Kerry, kiedy szli przez parking. - I dwoje dzieci?

- Trask najwyraźniej szuka nowych talentów.

- Coś ... coś jest nie tak. - Potrząsnęła głową, jakby chciała oczyś¬cić umysł. - Coś się nie zgadza.

- Co takiego?

- Sama nie wiem. - Zwilżyła spierzchnięte wargi: - Znajdź mi jakiś metalowy element z samochodu Rastowa.

- To nie powinno być trudne. Szczątki walają się po całym par¬kingu. - Ruchem głowy wskazał podłużny kawałek skręconej stali, która niegdyś mogła stanowić część zderzaka. - Wystarczy?

- Może. Mam nadzieję. - Podeszła do fragmentu jeepa. - Boże, naprawdę mam nadzieję. - Uklękła, wyciągnęła rękę i dotknęła metalu.

Nic.

Zacisnęła dłoń na stali.

Szybko. Przylep plastik do rury i wylaź spod jeepa. Dwie minuty. Zrobione!

Przetocz się pod samochód obok. Nie wstawaj ...

- Masz coś?

Spojrzała na Silvera.

- Trask nie podłożył bomby. Zrobił to czarnoskóry mężczyzna około czterdziestki, bardzo doświadczony w korzystaniu z materia¬łów wybuchowych. Zajmował się tym już wcześniej .

- Nazwisko?

Pokręciła głową.

- U da ci się dowiedzieć więcej?

- Wątpię. Jeszcze nigdy nie dostrzegłam nic poza momentem dokonania przestępstwa. - Znowu zacisnęła dłoń na metalu, znie¬ruchomiała i po chwili rozluźniła uścisk. - Nie, wszystko znikło . - Nagle ogarnęła ją panika. Zerwała się na równe nogi. - Wynośmy się stąd.

- Dasz radę podać opis Ledbrukowi ?

- Nie teraz. - Źle. Wszystko źle. To nie Trask. - Co miałabym mu powiedzieć? - Niemal biegła do policyjnej taśmy. - Szybko!

Dogonił ją, gdy dotarła do ulicy.

- Co ty wyprawiasz, do cholery?

- To nie był Trask. - Wskoczyła do samochodu. - To powinien być Trask, ale nie był.

- Więc morderstwo popełnił ktoś opłacony przez Traska. Skutek jest taki sam.

- Ale on samodzielnie przeprowadza zamachy. Zawsze korzysta z Morza Ognia. To jego dziecko, jego broń. Wiadomo, że Rastow znajdował się na jego liście. Dlaczego Trask po raz pierwszy nie użył Morza Ognia?

Wbił wzrok w jej twarz.

- Ty wiesz?

- Dlatego, że Rastow nie był tak ważny jak jego następny cel. Chciał śmierci Rastowa, ale był gotów zrezygnować z przyjemności mordowania go, jeśli dzięki temu mógł wykorzystać jego śmierć.

- Wykorzystać do czego?

- Do odwrócenia uwagi. - Przeszył ją dreszcz. - Chciał skupić naszą uwagę na Rastowie i. .. - Sięgnęła po telefon. - O Boże. Car¬mela. Chce dopaść Carmelę. Jaki jest numer telefonu do domu, w którym przebywają dziewczynki?

- Ja to zrobię. - Wystukał sekwencję cyfr na swojej komórce. - Jest sygnał. Kerry, będzie ... - Przemówił do telefonu. - Agentka Dorbin? Tu Silver. Wszystko w porządku? - Kiwnął uspokajająco głową w kierunku Kerry, a dziewczyna poczuła, jak rozluźniają się jej napięte mięśnie. - Nie, chcieliśmy tylko sprawdzić. - Rozłączył się. - Już po strachu. Praktycznie nie istnieje możliwość, by przedarł się przez ochronę, którą zapewniliśmy Carmeli i Rosie.

- Praktycznie. Czy może raczej teoretycznie. - Jej ulga była jedy¬nie chwilowa. - Nie mylę się, Silver. Rastow miał odwrócić naszą uwagę, a Trask celowo wspomniał o Carmeli, kiedy rozmawialiśmy przez telefon. Właśnie dlatego ...

- Sukinsyn. - Silver ponownie sięgnął po telefon. - Cholerna podpucha.

- Co?

- Chce cię skrzywdzić. Zamierza postawić na swoim. Nie musi wykorzystywać Carmeli. Wiedział, że ci na niej zależy. Zadzwonił do ciebie po to, by mieć pewność, że o nikim innym nie będziesz myśleć.

- Co ty wygadujesz?

- Moim zdaniem mógł celować bliżej. - Uzyskał połączenie. - George, sprawdź agentów w Macon i upewnij się, że Jasonowi Murphy'emu nic nie grozi. Nie, nie musisz oddzwaniać. Za¬czekam.

Była zszokowana.

- Jason? Podobno był dobrze chroniony. Obiecałeś mi to.

- Jest chroniony najlepiej jak to możliwe. Jemu i jego żonie Ledbruk przydzielił dwa razy tyle agentów, ile Carmeli. Nie ma możli¬wości, żeby Trask zrobił mu krzywdę.

Wyczuła w jego głosie strach.

- Odpowiednie środki - oznajmiła głucho. - Powiedział, że każ¬dego można dopaść. - Podniosła rękę i potarła skroń. - Tylko nie Jason. Obyś był w błędzie.

- Sam mam taką nadzieję - mruknął ponuro. - Cholera, chciał¬bym ... - Zamilkł, słuchając. - Jezu. - Rozłączył się. - Jason opuścił hotel cztery godziny temu. Podążający za nim agent stracił go z oczu niemal natychmiast, a Jason nie odbiera połączeń na swoją komór¬kę. - Silver popatrzył na Kerry. - Agent Fillmore podejrzewa, że twój brat celowo go zmylił.

- To szaleństwo. Dlaczego miałby tak postąpić? - Zacisnęła pi꬜ci. - Bzdura. Silver, oni muszą go znaleźć.

- Zdaniem George'a agenci robią wszystko, co mogą. Fillmore zatelefonował do żony Jasona, a potem do całej gromady jego przy¬jaciół i partnerów w interesach. - Uruchomił silnik. - Właśnie zamierzał skontaktować się z Ledbrukiem i zdać mu sprawozdanie, kiedy George do niego zadzwonił.

Przełknęła ślinę. Cztery godziny.

- Jason może już nie żyć.

- Nie zagwarantuję ci, że to wylduczone, ale przecież Trask po¬trzebuje widowni. Z pewnością będzie chciał, byś stała się świad¬kiem śmierci brata. Podobnie postąpił z Carnielą w magazynie.

Kerry poczuła przypływ nadziei.

- Masz rację. Powinnam była o tym pomyśleć.

- Dajesz się ponieść emocjom - zauważył.

Wbiła w niego wzrok.

- To jasne. Przecież chodzi o mojego brata, do ciężkiej cholery.

- Teraz lepiej - skomentował z uśmiechem. - Nic tak nie podnosi poziomu adrenaliny jak wściekłość. A teraz pomyślmy, co mogłoby skłonić twojego brata do zgubienia agenta, który go chronił?

- Nie zrobiłby tego ... - Jeśli jednak Jason tak postąpił, z pewnoś¬cią miał uzasadniony powód. Strach mącił jej myśli. - Trask mógł się z nim skontaktować. Może jakimś sposobem lub za czyimś pośrednictwem zmusił J as ona do posłuszeństwa.

- Musiałby użyć niezwyide przekonujących argumentów, skoro twój brat naraził się na tak wielkie ryzyko.

- Laura - przerwała mu nagle. - Zrobiłby to, gdyby Laurze coś groziło. Aby ją ratować, zdecydowałby się na każde poświęcenie.

Silver pokręcił głową.

- Zdaniem George'a żona Jasona jest zdrowa i bezpieczna.

- Dzięki Bogu.

- Ktoś jeszcze?

- Ja. Gdyby Trask przekonał go o grożącym mi niebezpieczeństwie.

- Wówczas Jason po prostu zatelefonowałby do ciebie i sprawdził, czy wszystko w porządku.

Racja. Wobec tego pozostała tylko jedna możliwość.

- Mój ojciec. Jason kocha ojca, a przecież on nie otrzymał żadnej ochrony.

- Masz numer komórki ojca?

Potwierdziła ruchem głowy.

- W notesie. - Przetrząsnęła torebkę i wyciągnęła sfatygowany skórzany notatnik. Chwilę później telefonowała do ojca. Po sześciu

sygnałach usłyszała komunikat poczty głosowej. Rozłączyła się i za¬dzwoniła ponownie. Ten sam głos, te same słowa. - Nie odpowiada. - Może zadzwonisz pod inny numer?

- Nie - odparła. - Co prawda, ojciec ma mieszkanie w Bostonie, ale rzadko tam bywa. Bardzo dużo podróżuje w sprawach zawodo¬wych, lecz stara się pozostawać na południu, żeby być blisko Jasona. Cholera, w końcu jest dziennikarzem. Powinien odbierać, kiedy ktoś do niego dzwoni na komórkę.

- Przekręcę do George'a, niech teraz on telefonuje. - Zaczął wy¬stukiwać numer. - Chociaż to zapewne nic nie da.

To prawda. Ojciec z pewnością nie mógł odpowiedzieć, jeśli pozo¬stawał w rękach Traska. A w takiej sytuacji Trask miał także w ręku Jasona.

- Porozmawiam z George'em, ty jedź na lotnisko. Musimy do¬trzeć do Macon. Trask jest poszukiwany listem gończym, nie zary¬zykowałby długiej podróży .

- Racja. - Włączył się do ruchu. - Moim zdaniem tam mamy największe szanse na znalezienie Traska.

- Nie będziemy musieli długo szukać. Ma Jasona - przypomniała mu łamiącym się głosem. - Będzie chciał, żebym go znalazła i była świadkiem jego śmierci. Wystarczy, że zaczekamy na telefon oraz informację, gdzie i kiedy.

Silver zacisnął usta.

- Chyba nie zamierzasz zgrywać męczennicy i pakować się w pu¬łapkę? Nie ma mowy.

- Jeszcze nie wiem, co zrobię. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Ale na pewno nie dopuszczę do tego, by Jason stracił życie. To nie wchodzi w grę.

- Nie pozwolę, by twój brat zginął, lecz nie mogę ... - Zaklął. - Nie dam ci zrobić krzywdy. Masz mnie i służby specjalne do dyspozycji. Wszyscy chcą znaleźć Traska. Nie jesteś sama .

- Ale jeśli zadzwonię do Ledbruka i poproszę go o pomoc, Trask pewnie uzna, że zabawa ze mną nie jest warta zachodu i zabije Jasona.

- Jeżeli umrzesz, Trask zwycięży, a twoje poświęcenie i tak nie ocali brata. Pomyśl.

W tej chwili myślenie przychodziło jej z największym trudem.

Ogarnął ją przemożny strach.

- Nie dopuszczę do jego śmierci - powtórzyła. Przez moment milczał.

- Niech będzie. Spróbujemy nie angażować Ledbruka, ale mojej pomocy nie odrzucisz.

- Nie miałam takiego zamiaru. Możesz mi być potrzebny.

- Jestem zaszczycony. Teraz powiem George'owi, żeby pędził na lotnisko. Tam się z nim spotkamy. Niewylduczone, że jego pomoc nam się przyda. - Potrząsnął głową, kiedy otworzyła usta, by za¬protestować. - Nie będzie rozmawiał z Ledbrukiem, jeśli mu wyjaś¬nię, że tylko pod tym warunkiem pozwolimy mu wziąć udział w ak¬cji. Chce dorwać Traska.

Kerry przemyślała słowa Silvera i doszła do wniosku, że brzmią rozsądnie. Potrzebowali pomocy, a George był godny zaufania.

- Podobnie jak my wszyscy, ale nie za cenę śmierci Jasona. Po¬wiedz mu to wyraźnie. - Wzięła głęboki oddech. - A teraz jedźmy na lotnisko.

16

George przyjął klucz od pracownika wypożyczalni samochodów na lotnisku w Macon.

- Przyspieszę kroku i sprowadzę samochód przed główne wejście, jak przystało na człowieka pełnego życzliwości, a za takiego się uwazam.

- Mam nadzieję, że jesteś nie tylko życzliwy, ale również dys¬kretny - odparła Kerry.

- Ponad wszelką wątpliwość. - Podniósł płócienny worek ze swo¬imi rzeczami. - Moje przeszkolenie to gwarantuje. - Uśmiechnął się. - Bez obaw, Kerry. Z niltim nie rozmawiałem. Nie zrobiłbym nic, co mogłoby ci zaszkodzić.

Wierzyła mu.

- Co u licha wieziesz w tym worku? Przejście przez kontrolę osobistą zajęło ci całe wieki.

- Och, to tylko kilka niezbędnych drobiazgów. Konieczność wy¬jazdu mnie zaskoczyła, więc wrzuciłem tam tylko to, co niezbędne: maczetę, M-16 oraz H&K 94 SG-l. Ach, i jeszcze garotę.

Kerry zamrugała oczami.

- Ochrona nie skonfiskowała tego arsenału?

- Mam także swój stary identyfikator służb specjalnych oraz specjalny dokument ze służb bezpieczeństwa wewnętrznego. Ale, jak zauważyłaś, i tak starannie mnie przeszukano. Nie mam zastrzeżeń. Właśnie tak powinni postąpić - oświadczył pogodnie. - Za pięć minut wracam. - Pospiesznie opuścił budynek terminalu.

Patrzyła za nim i nagle poczuła się lepiej. Świadomość, że George im pomaga, była bardzo kojąca.

- To pewnie nie potrwa nawet pięciu minut - mruknął Silver i ujął Kerry za łokieć. - Lotnisko jest maleńkie. Pewnie oszczędzili¬byśmy czas, idąc razem z nim. Włączyłaś komórkę?

Sądził, że Trask może do niej zadzwonić. Boże, oby miał rację. Czuła się całkiem bezradna.

- Włączyłam ją natychmiast po wylądowaniu samolotu. Miałam dwa nieodebrane połączenia.

- Żadnych wiadomości w poczcie głosowej?

- To nie w stylu Traska. On chce słyszeć, jak bardzo jestem przerażona. Zaczeka, aż ...

Telefon zadzwonił. Natychmiast wcisnęła przycisk.

- Nie lubię marnotrawienia energii, Kerry - obwieścił Trask. - Telefon twojego ojca dzwonił bez ustanku, ale on nie mógł odebrać.

Zacisnęła dłoń na aparacie.

- Trask, gdzie mój brat?

Silver wbił wzrok w jej twarz.

- Razem z ojcem - usłyszała. - Łączy ich cudowna więź. Serce rośnie, kiedy się na to patrzy.

- Chcę z nim rozmawiać.

- Nie z ojcem?

- Chcę mówić z bratem - powtórzyła.

- Nie wątpięl ale sam o tym zadecyduję. Chyba odłożę tę rozmowę na specjalną okazję. Na razie przekazuję telefon twojemu ojcu.

- Kerry, wykonaj wszystkie jego polecenia - odezwał się Ron Mur¬phy. - Od tego zależy życie J asona.

- Chcę z nim rozmawiać.

- Chryste, wiem, że mi nie ufasz, ale sądzisz, że kłamałbym ci w takiej sprawie? - burknął opryskliwie. - Ty ponosisz odpowiedzialność za ten koszmar. A teraz wyciągnij stąd Jasona, zanim ten sukinsyn go zabije.

- Zadzwoniłeś do Tasona i powiedziałeś mu, że Trask cię uwięził?

- Nie. Trask do niego zatelefonował. Tason poszedł do mojego pokoju w motelu i znalazł list od Traska. Żadna siła nie zmusiłaby mnie do narażenia Tasona na niebezpieczeństwo.

- Nie masz takich oporów, jeśli chodzi o mnie.

Ojciec zamilkł.

- Co mam powiedzieć? - spytał po chwili. - Nie mogę pozwolić, by zabił Jasona. Ty też nie.

- Nie - odparła z westchnieniem. - Nie pozwolę, żeby zabił Jasona. Przekaż telefon Traskowi.

- Będziesz współpracowała?

- Oddaj aparat Traskowi.

Ponownie zapadła cisza, przerwana przez Traska.

- Powiedziałem ci, że więź między nimi jest wręcz niesamowita. Rozumiem jednak, czemu nie żywisz równie ciepłych uczuć do ojca. Nawet nie spytał, do czego jesteś mi tutaj potrzebna. Sądzisz, że mógł to odgadnąć?

- Chcę rozmawiać z Jasonem.

- Dziś wieczorem. Wyślę po ciebie Dickensa. Muszę cię ostrzec, że doskonale wyczuwa, kiedy ktoś go śledzi. Jeżeli zauważy cokolwiek niepokojącego, natychmiast do mnie zadzwoni, co będżie oznaczało rychły i rozczarowujący koniec całej sprawy. Podobnie się stanie, jeśli nie dotrzecie do mnie w rozsądnym czasie od chwili waszego spotkania. Nie życzę sobie, żeby służby specjalne wzięły Dickensa w obroty. Kiedy tutaj przyjedziesz, przekonasz się, że zastosowałem rozliczne zabezpieczenia, mające chronić twojego ojca i brata. Nikt nie będzie nam przeszkadzał, kiedy się spotkamy. Powiedziałem już strażnikom, że wystarczy, iż nacisnę jeden guzik, a Morze Ognia zmieni cały dom w ognisko. A teraz bądź dobrą dziewczynką i rób, co ci każę, a wówczas może porozmawiasz z bratem, jadąc tutaj.

- Gdzie on jest?

- Przekonasz się, kiedy tu dotrzesz. Liczę na to. Wybrałem to miejsce niezwykle starannie. To mały, przytulny domek.

- Nie przyjadę, dopóki nie uzyskam pewności, że mój brat żyje.

- Nie pamiętasz, co powiedział ojciec? Twojemu bratu nie spadł włos z głowy. Jak sądzisz, czy ojciec wabiłby cię tutaj, gdyby nie liczył na ocalenie syna?

- Wobec tego czemu nie mogę zamienić z nim ani słowa? Westchnął.

- Niestety, twój brat nie zamierza przyłączyć się do prośby ojca. Postanowił poświęcić się dla ciebie.

Zwilżyła usta.

- A ty go zabiłeś?

- Kerry, przecież mnie znasz - upomniał ją. - Popsułbym sobie całą przyjemność, gdybym nie mógł oglądać twojej miny, kiedy Morze Ognia go pochłonie. Chwilowo jest bezpieczny.

Chwilowo.

- Co mam zrobić?

- Jesteś już w Macon?

- Właśnie przyleciałam.

- Świetnie. Nie traciłaś czasu. Wiedziałem, że się zjawisz, kiedy poznasz nowiny. Gdzie się zatrzymałaś?

- W hotelu Hyatt.

- Dickens zadzwoni, kiedy będzie w pobliżu. Od niego uzyskasz informację, gdzie się spotkacie dzisiejszego wieczoru.

- O której?

- O dziewiątej. - Zamilkł. - Chyba wiesz, jak bardzo jesteś dla mnie ważna. Długo myślałem, zanim postanowiłem zrezygnować z satysfakcji, którą czułbym, eliminując Rastowa w taki sposób, na jaki zasłużył. Musiałem jednak odwrócić twoją uwagę od brata.

- Carmela ci nie wystarczyła?

- Zapewne załatwiłaby sprawę, lecz zorganizowanie naszego dzisiejszego spotkania zajęło mi sporo czasu. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Bałem się, że nabierzesz podejrzeń z po¬wodu zwłoki i weźmiesz pod uwagę inne możliwości. Wobec tego zawarłem umowę z moim partnerem w interesach i postanowiłem zgodzić się, by wcześniej zlikwidował Rastowa i w ten sposób stwo¬rzył zasłonę dymną.

- Kto zabił Rastowa? Dickens?

- Boże broń. Dickens potrafi być śmiertelnie niebezpieczny, ale brak mu umiejętności. Mój przyszły kontrahent samodzielnie wy¬najął fachowca. Niesłychanie kosztownego, dodajmy.

- Niemniej dysponowałeś "środkami".

- Otóż to. Przynajmniej Ki Yong nimi dysponował i wyraził wolę współpracy. Okazało się jednak, że wyznaczył wysoką cenę, toteż jestem zdecydowany zadbać o to, by nasz wspólnie spędzony czas był jej wart. - Jaką cenę?

- Pozwolę mu zająć się senatorem Kimble'em oraz Handlem, aby definitywnie zamknąć moje tutejsze sprawy. Jest zmęczony ciąg¬łym oczekiwaniem. W zamian muszę przekazać mu Morze Ognia natychmiast po tym, jak skończę z tobą. Czyli po dzisiejszej nocy.

- Nigdy nie przekażesz nikomu Morza Ognia.

Zachichotał.

- Jesteś inteligentną kobietą, skoro masz tego świadomość. Ki Yong nie dorównuje ci sprytem, chociaż sam o tym nie wie. Po¬trzebuje mnie do przeprowadzenia wstępnych testów. W ten sposób będę mógł przez pewien czas kusić go marchewką, a kiedy uznam za stosowne, nasze drogi się rozejdą.

- Czyli wystawisz go do wiatru, tak jak wystawiłeś nasz rząd? Przy okazji zamordowałeś wtedy Helen Saduz.

- W cale nie. Sama się zabiła - westchnął ze smutkiem. - Szczerze ją kochałem. Byłaby dla mnie świetną partnerką.

- Ale nie miałeś wyrzutów sumienia, narażając ją na niebezpie¬czeństwo.

- Dlaczego miałbYm czuć się winny? Chciała mi odebrać Morze Ognia. Wiedziałem, że mnie zdradzi. Miałem tego świadomość już w chwili, gdy zaproponowała przyniesienie tych mało istotnych do¬kumentów, które zostawiłem. Poczułem ulgę, że laboratorium wy¬buchło i nie muszę osobiście brudzić sobie rąk.

- Taką ulgę, że natychmiast przystąpiłeś do negocjacji z kimś mnym.

- Nie mógłbym kontynuować rozmów z nikim związanym z He¬len. To byłoby zbyt bolesne.

- Jesteś nieprawdopodobny.

- To prawda. Ty też. Właśnie dlatego dzisiejszy wieczór będzie fascynujący. - Rozłączył się.

Silver patrzył na nią uważnie.

- W porządku?

Nerwowo skinęła głową.

- Ma mojego ojca i chyba taIcie brata. Nie pozwolił mi jednak porozmawiać z Jasonem. Dickens przyjedzie wieczorem i zabierze mnie do Traska.

- O której?

- O dziewiątej.

- Psiakrew. - Zerknął na zegarek. - Trzy godziny. Mamy mało czasu.

Trzy godziny. Poczuła strach.

- Ty i George trzymajcie się od tego z daleka. Powiedział, że Dickens zauważy, jeśli ktoś będzie śledził samochód.

- Nic nie spostrzeże. - Otworzył drzwi wejściowe. - Zaufaj mi.

- Nie mogę ci zaufać. Jason jest zbyt ... - Zamilkła, usiłując nad sobą zapanować. Musiała komuś ufać. - Co zrobisz?

- Będę czekał blisko miejsca, w którym spotkasz się z Dickensem.

Wątpię, by był na mnie zamknięty. Spenetruję jego myśli, a' on nawet się nie zorientuje, co robię.

- A jeśli będzie na ciebie zamknięty?

- Nie martw się na zapas. Trask to wyjątek. Przeniknę umysł Dickensa, a jeśli napotkam trudności, staranuję go jak czołg.

Mówił pewnie, chłodno i bezwzględnie.

- Staranujesz? Powiedziałeś, że musisz być ostrożny. Martwi¬'łeś się o Carmelę. Ale czy umysł Dickensa przetrwa taIcie trak¬towanie?

- Nie, ale jego ciało również nie przetrwa zbyt długo, więc w sumie to nie ma znaczenia. - Popatrzył na nią. - Kerry, ten człowiek prak¬tycznie już nie żyje. Nie wiem, czy pomógł Traskowi zabić Cama, ale nie zamierzam ryzykować. Przykro mi, jeśli masz wyrzuty sumienia.

Nie było jej żal Dickensa. Chodziło raczej o szok, wywołany prze¬mianą, którą dostrzegała u Silvera. Stał się bezlitosny i okrutny, co budziło jej sprzeciw. Dotąd nie dostrzegła u niego tych cech w tal dm nasileniu.

- Nie będę protestowała. Nie wiem, czy ten człowiek przyczynił się do zamordowania twojego brata, ale bez wątpienia pomógł Tras¬kowi w przygotowani<:tch do spalenia żywcem Carmeli. - Ruszyła do samochodu, który George zaparkował przy krawężniku. - Rób, co uważasz za stosowne.

- Z chęcią - mruknął, otwierając przed nią drzwi pojazdu. - I z ca¬łą pewnością nie pozwolę ci samotnie wpakować się w zastawioną przez niego pułapkę.

Zajęła swoje miejsce i spojrzała na Silvera.

- W pewnym momencie będę musiała zostać sama. Wspomniał coś o domu, w którym przetrzymuje Jasona i ojca. Jeżeli spróbujesz tam wejść, Trask naciśnie guzik i budynek stanie w ogniu.

- Wraz z nim?

- Nie będę ryzykowała, kiedy życie Jasona znajduje się w rękach tego drania.

- Wobec tego musisz wystawić nam Traska - oznajmił George.

- Spróbujesz go sldonić, by stanął przy oknie lub drzwiach, gdzie moglibyśmy go zdjąć?

- Może.

- A może nie - westchnął Silver. .:... Nie możesz wiedzieć, czy to ci się uda.

- Nie zaatakujecie tego domu i tyle. W żaden sposób nie narazimy Jasona na niebezpieczeństwo.

Wzruszył ramionami i zatrzasnął drzwi.

- Zgoda, nie zaatakujemy domu.

Uświadomiła sobie jednak, że nie ustosunkował się do jej ostat¬niej, bardziej ogólnej deklaracji.

Nie mogła się spierać, bo właśnie dotarło do niej w pełni znaczenie słów Traska. Musiała zebrać siły i spróbować otrząsnąć się z lodo¬watego, paraliżującego strachu.


Dickens zadzwonił punktualnie o dziewiątej.

- Pójdziesz dwie przecznice na wschód, do kościoła baptystów. Będę tam za dziesięć minut. Jeśli kogoś ze sobą przyprowadzisz, odjadę i nie wrócę.

- Będę sama. - Rozłączyła się i spojrzała na Silvera. - Za dziesięć minut. Kościół baptystów, dwie przecznice na wschód.

- Ruszamy. - Skierował się do drzwi. - Dalej, George.

- Wreszcie bierzemy się do roboty - mruknął George, wstał i sięgnął po worek żeglarski, leżący u jego stóp. - Chodźmy.

- Zaraz - powstrzymała ich Kerry. - Ile czasu zajmie ci wejście do umysłu Dickensa?

- Niewiele. To zależy od obiektu. Pięć, może dziesięć minut.

- Skąd będę wiedziała, czy nie jest na ciebie odporny?

- Przekonasz się. Nie miniesz nawet dwóch przecznic z tym łajdakiem, jak zapanuję nad jego myślami.

- Lepiej uważaj. Nie wybaczę ci, jeśli przez ciebie Trask. ..

- Zatem nie mam nic do stracenia. - W jego głosie zabrzmiała beztroska. - I tak nie traktujesz mnie specjalnie pobłażliwie. Jeśli przyj¬dzie mi wybierać między tobą a twoim bratem, zgadnij, na kogo się zdecyduję.

- Szybciej, Brad - popędził go George. - Nie słyszałeś, że w takich sytuacjach szczerość nie popłaca? - Otworzył drzwi i wypchnął Sil¬vera. - Kerry, najwyraźniej doszły do głosu barbarzyńskie skłonności Brada. Zadbam o to, byś widziała, że za tobą jedziemy, kiedy Brad sprawi, że Dickens przestanie nas dostrzegać. Szczerze mówiąc, nie wierzę w to, ale sytuacja jest niesłychanie interesująca.

Interesująca? Jej zdaniem była przerażająca.

- Posłuchaj mnie. - Spojrzała Silverowi prosto w oczy. - Już wcześniej złamałeś daną mi obietnicę, ale teraz nie możesz mnie zawieść. W tej chwili przysięgniL że zaczekasz do czasu, aż wystawię ci Traska.

- A jeśli nie będziesz mogła tego zrobić? Mam siedzieć z założo¬nymi rękami i patrzeć, jak zostaje z ciebie kupka popiołu?

- Wówczas poczekasz, aż znajdę inny sposób, by go skłonić do wyjścia z kryjówki.

Nie odrywał od niej wzroku.

- Przysięgnij Silver.

Przez chwilę milczał.

- Przysięgam, że dam ci szansę. - Drzwi zamknęły się za nim. Nie talziej odpowiedzi oczekiwała, ale na nic więcej nie mogła liczyć. Nie miała pewności, czy zdoła wpłynąć na Traska, a Silver stał się zupełnie nieobliczalny.

Rzuciła okiem na zegarek. Minęło tylko kil1za minut, lecz powinna już iść. Skąd mogła wiedzieć, co zrobi Dickens, jeśli nie zastanie jej na miejscu? Też był nieobliczalny. W życiu Kerry ostatnio zaroiło się od nieprzewidywalnych ludzi.


Niebieski ford trzykrotnie minął przecznicę, przy której stała Ker¬ryJ zanim podjechał do krawężnika.

- Wskakuj. - Dickens pochylił się i otworzył drzwi od strony pasażera. Chwycił jej torebkę, przejrzał jej zawartość, a następnie przesunął dłonią po piersiach i rękach Kerry.

Cofnęła się.

- Co robisz?

- Szukam ukrytej broni i mikrofonów. - Zerknął nerwowo na kościół i na ulicę. - Ruszamy. Chcę mieć to z głowy.

- Podobnie jak ja. - Zatrzasnęła drzwi. - Dokąd mnie wieziesz? Wystukał numer na swoim telefonie.

- Przyszła. Nie, nikogo nie ma. Sprawdziłem, zanim ją zabrałem. Znam swój fach, Trask.

- Chcę z nim rozmawiać.

Wzruszył ramionami i przekazał jej telefon.

- Trask, zapewniałeś, że będę mogła zamienić słowo z bratem.

- Ach, tak. Trochę się martwiłem, bo mógł nie wyrazić ochoty, lecz chyba ma ci coś do powiedzenia.

Usłyszała w telefonie głos Jasona.

- Kerry, nie przyjeżdżaj. Postaraj się uciec.

Żył. Aż do tej chwili nie uświadamiała sobie, jak bardzo się boi, że Trask już go zabił.

- Nic ci nie jest?

- Nie przyjeżdżaj - powtórzył zdesperowany Jason. - Nie możesz tracić życia dla ...

Na linii ponownie pojawił się Trask.

- Musisz być dla niego naprawdę ważna. To bystry facet i nie przypuszczam, by miał jakiekolwiek wątpliwości, że jego życie jest zagrożone. A teraz bądź grzeczna i nie sprawiaj Dickensowi kłopo¬tów. Jest nerwowy i bywa niebezpieczny. Nie chcę, żeby przytrafiło ci się coś złego. - Rozłączył się.

Oddała telefon Dickensowi.

- Podobno jesteś nerwowy. Innymi słowy, nie lubisz swojej robo¬ty. Nie byłoby rozsądniej, gdybyś pomógł mi ocalić brata i unie¬szkodliwić Traska ?

- Zamknij się. - Ruszył z miejsca. - Nie jestem nerwowy.

Wszystko jest pod kontrolą. Jeszcze dziś w nocy sprawa się zakończy. .

Gdzie był Silver? Powiedział, że wystarczy mu pięć do dziesięciu minut, a tymczasem Dickens nie okazywał niepokoju ... Cholera, właściwie czego oczekiwała? Nie wiedziała, czy zdoła dostrzec róż¬nicę w zachowaniu Dickensa, jeśli Silverowi uda się spenetrować jego umysł.

- Posłuchaj, Dickens, złapią cię.

- Wątpię. Znikam stąd w chwili, kiedy Trask wejdzie na pokład samolotu z Ki Y ongiem. - Skręcił za róg i skierował się na rogatki miasta. - Zdematerializuję się z walizką pieniędzy. .

- O ile Trask nie uzna, że wybornie się nadajesz do jego eks¬perymentów z Morzem Ognia. - Pozornie obojętnie zerknęła w boczne lusterko. Poczuła na sercu ciężar, kiedy nie dostrzegła na ulicy ani jednego samochodu. Nikt ich nie śledził.

Jezus, Maria. Czyżby coś się stało? Lepiej o tym nie myśl. Jeśli będzie musiała radzić sobie sama, zrobi to.

- Trask jest zdolny do każdego oszustwa. Z pewnością wiesz, co zrobił Joyce Fairchild. Co miałoby go powstrzymać przed ...

Zza rogu wyłonił się brązowy lexus z George em za kierownicą .

- Podjedź bliżej - zażądał Silver. - Nie możesz go stracić z oczu.

- Nie? - George uniósł brwi. - Wybacz} że pytam} ale dlaczego nie sprawdzisz, dokąd on jedzie?

- Szkoda zachodu. Muszę przekopywać się przez tony brudów, żeby zdobyć istotne informacje na tematstrażników, którzy pilnują domu na farmie.

- Domu na farmie?

- Tam jadą. Na farmę. Dickens musiał ją wyszukać dla Traska.

- Wobec tego może powinieneś sprawdzić, gdzie jest ta farma. Wówczas pojedziemy przodem i zaczekamy na ...

- Na litość boską, to nie tak działa. Nie znam umysłu tej gnidy. Muszę zatem brać to, co się da, dopóki nie przejmę nad nim kontroli.

- Już dobrze - powiedział George uspokajająco. - To tylko suges¬tia. Masz rację, nie wiem, jak to działa. Z drugiej strony, kto to wie, do cholery?

- Wybacz. - Silver nie odrywał wzroku od samochodu z przodu. - Podjedź bliżej i nie zgub go.

- Na pewno nas nie widzi?

- Nie jestem tego pewien, ale raczej nie. Moim zdaniem uzys¬kałem już wystarczającą kontrolę.

- A więc może się udać.

- Tak.


- Co tam? - Dickens podejrzliwie patrzył na twarz Kerry. Psiakrew.

- Nic takiego. - Pospiesznie oderwała wzrok od lusterka i spró¬bowała odwrócić uwagę Dickensa. - Po Traslzu można się spodzie¬wać wszystkiego. Każdego może wziąć na celownik.

Nie udało się. Dickens podążył za jej spojrzeniem i zerknął w boczne lusterko.

Znieruchomiała. Chryste, George jechał zaledwie parę metrów za nimi i nawet nie próbował się ukrywać.

Dickens wzruszył ramionami i ponownie popatrzył przed siebie. - Przymknij się i przestań mnie straszyć. Nie złapię się na te sztuczki.

Najwyraźniej nie widział brązowego lexusa. Silver się przedarł.

Odetchnęła z ulgą.

- Chcę cię tylko uchronić przed popełnieniem błędu, ale nie będę sobie strzępiła języka. - Całą siłą woli powstrzymała się od ponow¬nego zerknięcia w lusterko. - Dokąd mnie wieziesz?

- Na wieś.

- Gdzie?

Ściągnął brwi.

- Nie mogę powiedzieć. Trask chce, żeby to była wielka niespo¬dzianka. Głupi ...


Od razu wyczuła dym. Drapiący, kwaśny, przywołujący na myśl setki sennych koszmarów.

Serce jej zamarło. Czy ten parszywy drań skierował już Morze Ognia na Jasona?

- Zadzwoń do Traska - przykazała Dickensowi, który w odpowie- dzi pokręcił głową.

- Dom jest za tamtym zakrętem - wyjaśnił.

- Więc się pospiesz, cholera jasna.

- Nie rozkazuj mi. - Popatrzył na nią wrogo. - Mam dość tego, że wszyscy mi mówią, co mam robić.

Ledwie go słyszała. Gdy minęli zakręt, ujrzała pożar.

Wielka obora na końcu drogi płonęła, buchała płomieniami, nikła w oczach, zmiatana przez żywioł.

Poczuła przeszywający ból. Jason.

- Wypuść mnie.

- Tak chcesz. - Dickens stanął przed domem. - Zrobiłem swoje.

Otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu. Czuła gorąco, kiedy ruszyła biegiem w kierunku obory.

- Kerry, jego tam nie ma - usłyszała za plecami męski głos. Odwróciła się gwałtownie.

Trask wyszedł z domu i stał na ganku. Z całą pewnością to był on. Patrzył na nią niebieskimi oczami, tymi samymi, które widziała na zdjęciu. Łuna ognia oświetlała jego rozbawioną minę, kiedy po¬konywał schodki.

- Ciągle myślisz, że mógłbym zepsuć sobie zabawę, postępując zbyt niecierpliwie. Po tak długim czasie pragnę się cieszyć nawet najdrobniejszymi szczegółami swojego planu.

Puściła mimo uszu jego wypowiedź z wyjątkiem pierwszego zdania.

- Jasona nie ma w oborze?

- Nie. Nawet wyprowadziłem bydło. Pragnąłem tylko zapalić latarnię na twoje powitanie.

I przy okazji śmiertelnie mnie przerazić, pomyślała z goryczą.

- Gdzie on jest? - spytała.

Ruchem głowy wskazał dom.

- W pokoju na piętrze, razem z ojcem. Są sobie tak bliscy, że postanowiłem umieścić ich razem.

- Na mnie pora - oznajmił Dickens, zanim wcisnął pedał gazu.

- Mam spotkać się z Ki Y ongiem, żeby odebrać wynagrodzenie.

- Naturalnie. - Trask nie odrywał wzroku od Kerry, kiedy Dickens odjeżdżał. - Choć być może czeka go niespodzianka - mruk¬nął. - Wątpię, by Ki Yong zamierzał mu zapłacić. Zapewne będzie wolał pozbyć się potencjalnego świadka.

- To dobrze. Dickens mnie nie obchodzi. Chcę się widzieć z Ja¬sonem.

- Wszystko w swoim czasie. - Popatrzył na płonącą oborę. - Naj¬pierw obejrzyj mój ogień. Rozpalenie go kosztowało mnie sporo zachodu, teraz pragnę napawać się nim w twoim towarzystwie.

Wbiła wzrok w płomienie.

- Mam się zachwycać tym dziełem zniszczenia?

- Niekoniecznie. To, co widzisz} jest skorupą, pozbawioną faktycznej treści. - Uśmiechnął się. - Tymczasem nie jest ona tak próżna, jak uważasz.

Zamarła.

- Powiedziałeś, że nie ma tam Jasona:-Miał być na piętrze, w domu. I podobno wyprowadziłeś zwierzęta.

- To wszystko prawda. Nie mogłem jednak urazić Morza Ognia, nie dostarczając mu zasłużonego paliwa. .

- Co zrobiłeś, sukinsynu? Kogo zamknąłeś w środku?

Zaśmiał się.

- Właściciela gospodarstwa oraz jego żonę. Bez obaw, nie czuli bólu. Wczoraj wieczorem musiałem ich usunąć. Nie mogłem ryzy¬kować niepotrzebnych problemów. - Pokręcił głową. - Szkoda. Efekt byłby znacznie bardziej interesujący, gdybym mógł zapewnić ci skromną przekąskę przed właściwą ucztą.

Przeszył ją dreszcz grozy. Zamknęła oczy. Walcz. Walcz z nim.

W stanie tak, silnego przerażenia nie miała szans przejąć kontroli nad Traskiem.

Otworzyła oczy.

- Nie zamierzam patrzeć, jak dokonujesz kremacji zwłok tych biednych ludzi. Twój pomysł jest równie chory jak ty. Zaprowadź mnie do J as ona.

Zmarszczył brwi.

- Rozczarowujesz mnie. - Ale po chwili jego twarz się rozpogo¬dziła. - Nie powinienem jednak być zaskoczony. Oczekiwałem bit¬wy. Rozpoznajesz ten dom?

- A powinnam? Nigdy w życiu go nie widziałam.

- To prawda. Ale grusze odmiany Bartlett? Rzeka?

Nawet nie zauważyła rzeki za oborą. Ten widok coś jej jednak przypomniał.

- Co chcesz mi powiedzieć?

- Dałem Dickensowi stare zdjęcie z gazety, przedstawiające dom Krazkiego i kazałem mu znaleźć podobny.

- Po co?

- Ponieważ było to chyba najbardziej emocjonujące zabójstwo,jakiego się dopuściłem. Pierwszy raz zawsze jest wyjątkowy, praw¬da? Dla mnie zaczął znaczyć jeszcze więcej odkąd obserwowa¬łem cię na zgliszczach domu tego palanta. Wtedy wreszcie uświa¬domiłem sobie, jak bardzo ty i ja jesteśmy sobie bliscy. - Pod¬szedł krok bliżej. Natychmiast wyczuła napięcie jego mięśni i do¬strzegła błysk podniecenia w oczach. - Jeszcze raz spójrz na ogień i otwórz się na niego, poddaj się mu. Czy to nie jest fascynujące zjawisko?

- Nie. Prowadź mnie do J asona.

Popatrzył na nią z wahaniem.

- Doskonale. - Odwrócił się. - Koniec aktu pierwszego. Brak owacji. Ale wciąż mamy czas. Będzie lepiej. - Wszedł po schodkach na ganek. - Chodź. Spotkasz się z rodziną.

Idąc po schodkach, zaryzykowała szyblde spojrzenie na drogę.

Straciła z oczu lexusa na mniej więcej półtora ldlometra przed miej¬scem, w którym poczuła swąd spalenizny.

Tylko nie panikuj. To jasne, że Silver i George nie chcą, by spo¬strzegli ich wartownicy.

Boże, ależ się czuła samotna.


- Jedzie - mruknął George, kiedy samochód Dickensa minął drze¬wa, pod którymi zaparkowali. - Powinniśmy go zdjąć teraz?

- Nie. Wyruszył po wypłatę. Być może wykorzystamy go, aby dotrzeć do Ki Y onga.

- Nie byłoby lepiej całkowicie go wyeliminować? Nie wiemy, ile potrwa załatwienie tej sprawy.

- Nie. - Silver pospiesznie kreślił jakieś znaki na kartkach notatnika. - On już jest wyeliminowany.

George spojrzał na niego uważnie.

- Nie bardzo rozumiem.

- Musiałem uszkodzić mu umysł, żeby uzyskać potrzebne informacje - wyjaśnił Silver z roztargnieniem, rysując cztery krzyżyki. - Jego mózg obumarł.

George pokręcił głową.

- Przecież ltieruje samochodem.

- Nie. To ja kieruję jego samochodem. I chyba zaparkuję, żeby skoncentrować się na czymś innym.

- Chryste.

Silver zerknął na niego. - Nie wierzysz mi?

- Wierzę. I to mnie przeraża. Czy ludzie z CIA mają świadomość, co potrafisz robić?

- Nie. Masz mnie za idiotę? Wiedzą tyle, ile powinni. Infor¬macja to jedno, kontrola umysłu drugie. Albo chcieliby mnie wy¬korzystać do własnych celów, albo uznali za zagrożenie, nad któ¬rym nie zdołają zapanować. To drugie jest bardziej prawdopodob¬ne. W ciągu paru miesięcy zapewne zastosowano by sankcje wo¬bec mnie.

- Zatem kiedy zaparkujesz samochód Dickensa i opuścisz jego umysł, on umrze?

- Nie od razu. Podtrzymam funkcjonowanie jego podstawowych organów. Być może będzie nam potrzebny w przyszłości.

- Chyba nie jestem przekonany do pomysłu korzystania z pomo¬cy ... - George zastanowił się nad odpowiednim słowem - ... żywego trupa. Wolę ufać sobie. Jeśli pozwolisz, sam zajmę się tym, co za¬planowałeś dla Dickensa.

- Jak wolisz.

- Tak wolę. - Spojrzał na zapisaną przez Silvera stronę notatnika.

- Co to za krzyżyki?

- Jeden strażnik stoi nad rzeką, za oborą, pilnuje łodzi. - Wskazał drugi krzyżyk. - Snajper ze springfieldem za szopą z tyłu domu. - Przyłożył palec do trzeciego krzyżyka. - Ten wartownik stoi kilo¬metr stąd, pilnuje drogi do farmy.

- A ostatni?

- Ki Yong i jego kierowca. Piętnaście kilometrów stąd czeka na

Traska, żeby przetransportować go na lotnisko i wprowadzić na poldad samolotu do Phenianu.

- Wszystko to wiesz od Dickensa?

Wzruszył ramionami.

- Wyciągnięcie z niego tych informacji wcale nie było łatwe. Gdy¬by poszło mi jak z płatka, nie musiałbym niszczyć jego mózgu. - Zacisnął usta. - Chociaż zapewne i tak bym to zrobił. - Zerknął na mapę. - Musimy ruszać. Od którego strażnika zaczniesz? Od tego na drodze?

George skinął głową, otworzył drzwi i wyszedł z samochodu.

- Wezmę jeszcze tego znad rzeki. Ty załatw snajpera. Potem zaj¬miemy się Traskiem.

- Dopiero wtedy, gdy Kerry go nam wystawi. - Silver ruszył za George'em. - Zostaniemy na dworze i poczekamy tu na niego. Obie¬całem to Kerry.

George uśmiechnął się ironicznie.

- Ciekawe, jak długo wytrzymasz, kiedy Trask zacznie jej zagra¬żać. - Uniósł rękę. - Wszystko jedno. Nie odpowiadaj. Nie chcę, żebyś się rozzłościł i zrobił mi sieczkę z mózgu.

- To ci nie grozi.

George popatrzył uważnie na Silvera.

- Chyba rzeczywiście nie. Zrób mi przysługę i zaczekaj na mnie, zanim zaczniesz strzelać do Traska. Bez urazy, ale prędzej go trafię niż ty.

- Pod warunkiem, że dotrzesz na czas.

- Och, ten pośpiech. - Zdjęcie pierwszego strażnika nie powinno nam zająć więcej niż pięć minut. Potem droga na farmę będzie wolna.


- Gdzie oni są? - Kerry rozejrzała się po skromnym saloniku.

Okna były szeroko otwarte, do pomieszczenia napływała delikatna mgiełka dymu, przez co wszystko wydawało się trochę nierzeczy¬wiste. - Gdzie Jason?

- Na górze. - Trask wchodził już po schodach. Ruchem ręki za¬chęcił Kerry, by poszła w jego ślady. - Jestem pewien, że się ucieszą na twój widok. W szczególności ojciec. Sprawia wrażenie zdespero¬wanego, chyba jest gotowy skorzystać z każdej sposobności, by ura¬tować syna. Niezbyt inteligentne zachowanie, niemniej ty postępu¬jesz tak samo. Emocje sprawiają, że rozum zasypia, prawda? - Ot¬worzył drzwi na szczycie schodów. - Umieściłem ich w sypialni gospodarzy. Same luksusy dla twoich bliskich, Kerry. - Odsunął się. - Śmiało.

Zawahała się.

- Sądzisz, że przygotowałem dla ciebie nieprzyjemną niespodzian¬kę? Może zwłoki, choćby farmera i jego żony? - Trask się uśmiech¬nął. - Nie poznasz prawdy, dopóki nie wejdziesz do środka i nie sprawdzisz.

Zmusiła się, by wejść do pokoju.

Nie ujrzała trupów. Dzięki Bogu, obaj żyli.

Ojciec leżał na łóżku, przywiązany do słupka, a skrępowany sznu¬rem Jason siedział na krześle przy oknie.

- Nie powinnaś była przyjeżdżać, Kerry. - Jason miał chrapliwy głos, jego twarz była blada i pełna napięcia. - Powiedziałem, żebyś tego nie robiła.

- Podjęła słuszną decyzję - oświadczył Ron Murphy. - Spełniła swój obowiązek. - Spojrzał na Traska. - Masz ją, masz mnie. Może wypuścisz J asona?

- Chryste. - J ason patrzył na niego ze zgrozą. - Twoim zdaniem byłbym gotów wyjść stąd bez was? Kerry, jeśli jeszcze zdołasz uciec, zrób to.

- Nie warto strzępić sobie języka. Trask nie ma zamiaru wypuścić nas żywych. - Kerry wbiła wzrok w Traska. - Mam rację?

- Niestety - uśmiechnął się Trask. - Chociaż wyczuwam w tobie bratnią duszę i mam nadzieję na przełom, musiałbym poświęcić mnóstwo czasu, by nabrać pewności, że mnie nie zawiedziesz. Nie dysponuję takim czasem, a Ki Yong mi go nie podaruje. Pozwolę sobie spędzić z tobą parę chwil, podczas gdy Morze Ognia będzie pochłaniało twojego ojca i brata. Zanim jednak wyjadę dzisiejszej nocy, będziesz musiała do nich dołączyć.

Przeraziło ją jego wymowne spojrzenie na zegarek. Czas uciekał.

Musiała grać na zwłokę. Tylko wtedy Silver i George zdążą tu dotrzeć.

- Czy mogę spędzić z nimi kilka minut na osobności? Zawahał się i wzruszył ramionami.

- Czemu nie? W ten sposób twoje doznania będą jeszcze głębsze. - Ruszył do wyjścia. - Masz kwadrans .

Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, z miejsca rzuciła się do nocnej szafki i otworzyła szufladę. Cholera, nie było nożyczek ani nic dość ostrego, by przeciąć sznury.

- Co ty wyprawiasz? - spytał ojciec.

- Szukam czegoś, czym mogłabym przeciąć więzy.

Gdyby wybiła okno! Trask usłyszałby brzęk i przybiegł! zamm zdołałaby wykorzystać fragmenty szyby ... Podeszła do komody i ot¬worzyła górną szufladę.

Nic.

- Spróbuj zawrzeć z Traskiem układ - zasugerował Ron Murphy.

- Nawet nie starałaś się dogadać z tym sukinsynem. Tu jest twój brat! na litość boską. Ratuj go.

- Tato! zamknij się - warknął Jason i popatrzył na Kerry. - Jeżeli znajdziesz drogę ucieczki! skorzystaj z niej. Nie myśl o mnie.

- Nie gadaj głupstw. Kocham cię. Wyciągnę cię z tego.

- Nie zasługuję na to! byś oddawała życie! ratując mnie.

- Dobra! dobra. - Otworzyła następną szufladę. - Poza tym Laura zabiłaby mnie! gdybym pozwoliła cię skrzywdzić. Ani myślę ...

- Tak myślałem! że nie będziesz traciła czasu na sentymenty! kiedy masz okazję działać. - Trask otworzył drzwi. - Widzisz! jak dobrze cię znam? Odsuń się od tej komody i zejdź ze mną po scho¬dach. - Wyciągnął z kieszeni małego pilota. - Naprawdę nie chcę jeszcze uruchamiać Morza Ognia! ale zrobię to! jeśli mnie zmusisz. Mimo że lubię twoje towarzystwo.

Zesztywniała! patrząc na urządzenie. Potem powoli podeszła do Traska.

- Gdzie jest Morze Ognia?

- Zainstalowane w samochodzie.

- Zatem dlaczego miałbyś przyciskać guzik? Spłonąłbyś razem z namI.

- Wiem! które miejsca staną w ogniu w pierwszej kolejności. Ucieknę w porę. - Wskazał dłonią drzwi. - Panie przodem. Usią¬dziemy w salonie i pogawędzimy! a ja będę na ciebie patrzył i cieszył się na to! co nieuchronne. - Zerknął na pilota. - Sądzę! że ty również skupisz myśli na przyszłości.

17

Cicho .

Spokojnie.

Byle nic nie usłyszał.

Silver podkradał się do stojącego za szopą strażnilza. Był to wysoki, chudy mężczyzna, z całą pewnością czujny. Nerwowo spacerował w tę i z powrotem, nie odrywając wzroku od domu.

Czy dałoby się przeniknąć jego umysł? Spróbował.

Zapewne zdołałby to zrobić, lecz strażnik nie był łatwym obiektem i trwałoby to zbyt długo. Silver nie wiedział, ile czasu mu zostało.

Nie wiedział, ile zostało go Kerry.

Psiakrew. Mniejsza z przenikaniem umysłu. Trzeba działać. Szybko i cicho. Zajdź go od tyłu i skręć draniowi kark, zanim

podniesie karabin maszynowy.


- Usiądź. - Trask wskazał kanapę. - Rozgość się.

- To żart?

- Poniekąd - odparł. - Chcę, byś w miarę możliwości się odprężyła.

Zakaszlała.

- Wobec tego może zamkniesz okna? Jak możesz wytrzymać ten swąd?

- Lubię go. - Usiadł na fotelu naprzeciwko niej. - Przyzwyczaisz się. Ogień jest zbyt daleko, by stanowił dla nas zagrożenie.

- To pocieszające.

- Nie chcę, żebyś się bała. Przegrałaś i mam nadzieję, że jestem wielkodusznym zwycięzcą.

- Gdybyś był wielkoduszny, wypuściłbyś Jasona i ojca. - Nie mog¬ła dłużej czekać. Bez względu na strach, musiała to zrobić. Skon¬centruj się. Zanurz się w tej potworności, którą on nazywa mózgiem, i zjednocz się z nim.

Odetchnęła głęboko i zaryzykowała.

Ohyda. Mrok. Ogień. Palone cialo.

Pospiesznie wyrwała się z tego paskudztwa. Boże, nie mogła sobie poradzić.

- Moja wielkoduszność nie sięga tak daleko - wyjaśnił Trask.

- Zbyt długo czekałem na tę chwilę. Nienawidzę przegrywać. Tylko upokorzenie jest gorsze.

- Glupi tępak. - Tim Krazky siedzial na nim okrakiem i rechotal pogardliwie. - Płacz, mięczaku. - Zszedł z niego i powiódł wzro¬kiem po obserwujących go dzieciach. Potem ponownie spojrzał na Traska. - Wracaj do mamusi, pierdoło.

Zemsta. Zemsta. Zemsta.

Ciało odłażące od kości. Wrzaski. Żar. Radość.

- Nie odpowiadasz - zauważył Trask. - Nie wierzysz mi?

Mów. Jeśli nie będzie odpowiadała, on może stracić cierpliwość, a wówczas zabraknie czasu, którego tak bardzo jej potrzeba.

Smród skwierczącego mięsa.

Tak zatonęła w jego wizjach, że traciła kontakt z rzeczywistością.

Śmierć, nienawiść, palone ciała stanowiły element jego pamięci oraz motywacji. Nie mogła przedrzeć się do umysłu Traska, gdyż przytłaczały ją obrzydlistwa. Chciała uciec.

Zostań tam, póki nie przyzwyczaisz się do jego umysłu. Potem poszukaj drogi. To jej zalecił Silver. Przestań tchórzyć. Zmuś się do działania. Znajdź tę cholerną drogę.











Jednocześnie musiała koncentrować się i podtrzymywać rozmowę.

Desperacko szukała tematu. To jasne: żywioł, który zdominował jego życie.

- Jak sądzę niewiele osób miało odwagę cię upokorzyć. Ale byłeś tylko dzieckiem, kiedy podłożyłeś ogień pod dom Krazky'ego. Cze¬mu nie wybrałeś prostszego sposobu ukarania go?

- Nie istnieje nic prostszego od ognia. - Rozparł się w fotelu.

- Nic czystszego. Nic piękniejszego.

Dziewczynka tłukła pięściami w okno, usilujqca się wydostać. Zablokuj jego pamięć. Przedrzyj się przez ohydę. Poszukaj właś¬ciwej drogi. Jeśli istnieje ...

- Jak myślisz, dlaczego większość ludzi uważa kominek za jeden z najbardziej atrakcyjnych elementów domu? - spytał Trask. - Każde¬go fascynują płomienie oraz świadomość, że można je opanować. Bzdura. One tylko czekają na chwilę nieuwagi, a wówczas przejmują kontrolę. - Popatrzył na pilota w dłoni. - Tylko ja potrafię nimi władać.

Ta droga nie prowadziła do celu. Wypróbuj inną. Niech mówi. - Morze Ognia. Czy to ty je kontrolujesz, czy ono ciebie?

- Sam je stworzyłem. - Zmarszczył brwi. - Oczywiście, że ja

jestem jego panem. - Wątpię•

Znalazła nową drogę! Głębszą, bardziej krętą. Idź szybko. Chryste, oby to była ta właściwa.

- Myśl, co chcesz. - Wydawał się spokojniejszy. - Rozumiem, czemu uważasz Morze Ognia za wszechmocną broń. Takim je za¬planowałem. Od pierwszej chwili, kiedy doszedłem do wniosku, że władanie ogniem musi być bliskie boskiej mocy. Człowiek nieczęsto miewa szansę zostać Bogiem.

Zanurzyła się w jego umyśle głębiej niż dotąd. To może być właś¬ciwa droga. Szybciej. Oby nie napotkała bariery.

- Jak to?

- Moc. Czyż Biblia nie głosi, że ogień zniszczy świat? - Strzelił palcami. - Mogę to uczynić.

Była na miejscu! Teraz musiała się zadomowić. Potem go po¬pchnie. Co powiedział Trask?

- Morze Ognia nie jest tak potężne.

- Jeszcze nie. Daj mi pięć lat, a odpowiednio je przygotuję. Najwyższa moc. Byłabyś pod wrażeniem. Szkoda, że tego nie zobaczysz.

Zebrała siły. Czy da radę? Istniał tylko jeden sposób, aby się przekonać.

Pchnięcie!

Najwyraźniej nic nie zauważył.

- Trudno mi wyrazić, jak bardzo żałuję, że nie pozwolę ci ...

Sugeruj, nie żądaj, podkreślił Silver.

Pchnięcie. Dym. Zawroty glowy.

Trask otrząsnął się, jakby chciał otrzeźwieć.

- Ten dym wpadający przez okno musi być naprawdę gęsty. Dzięki Ci, Boże.

- Nie zwróciłam uwagi.

Dym. Ucisk w plucach. Pieczenie w oczach.

- Zwykle też nie zwracam uwagi. Lubię dym.

Pluca rozpalone, bolą. Pchnięcie. Pchnięcie. Pchnięcie.

- Przyniosę szklankę wody. To mnie powinno orzeźwić. - Wstał, podszedł do kredensu i nalał sobie wody z karafki. - Woda nadaje się wyłącznie do picia. Generalnie gardzę tym płynem.

Ściśnięte gardlo. Dlawienie. Rozkaszlał się.

- Chryste, nie mogę nawet... przełknąć. Chyba rzeczywiście zamknę. Szkoda. - Ruszył do okna.

Silniejszy ucisk w gardle. Pieczenie w plucach.

- Jezu, nie mogę ... oddychać. - Wsunął pilota do kieszeni, chwie¬jąc się przy oknie.

Tak trzymać. Przenikliwy ból w plucach.

Czy był widoczny w oknie? A jeśli je zamknie i odejdzie? A jeżeli Silverowi zabraknie czasu?

Pchnięcie.

- Cholera. - Trask oderwał ręce od okna. - Gorące, do diabła.

- A czego się spodziewasz, skoro postanowiłeś poświęcić życie na podkładanie ognia? Od czasu do czasu musisz się poparzyć. - Pilnuj, by miał zajęte ręce i trzymał je z dala od pilota. - Spróbuj ponownIe.

- Oszalałaś? - Odszedł od okna. - Nie dotknę tego parapetu go¬łymi rękami. Chyba powinniśmy wyjść na dwór. Przed domem pewnie mniej dymi.

A Silverowi będzie trudniej wymierzyć do ruchomego celu, psia¬krew.

- Idziemy. - Ruszył do drzwi wejściowych. - Szybciej.


- Prawie go zdjąłem - mruknął George i zaldął pod nosem, kiedy Trask zniknął z pola widzenia. - Jeszcze dwie sekundy i miałbym go na celowniku.

- Mierz w okno - warknął Silver. - Wróci.

- Ty tu rządzisz. Szkoda, że nie mam twojej pewnosci - westchnął George. - Czasami nadarza się tylko jedna sposobność.

Silver pomyślał, że wcale nie jest pewien tego, co robi. Jeśli Kerry utraciła kontrolę, być może już jej nie odzyska. Instynkt podszep¬tywał mu, by wbiec do domu i dać sobie spokój z zabawą w wy¬czekiwanie.

Daj jej więcej czasu. Zaufaj jej. Boże, oby tylko to nie był błąd.


- Na co czekasz? - Trask zatrzymał się na progu i spojrzał na Kerry przez ramię. - Powiedziałem, że wychodzimy.

- Już idę. - Powoli wstała. Musiała zatrzymać go w domu. Jeśli Trask wyjdzie na ganek, nie będzie wiedziała, co zrobi. Psiakrew, może postanowi uruchomić Morze Ognia z samochodu. Przestań panikować. Opanuj się. Dasz sobie radę.

- Wyjście na dwór to chyba dobry pomysł. - Zrobiła parę kroków w jego kierunku. - Ja też nie mogę oddychać. Sądzisz, że tam mniej dymi?

- Niemożliwe, by ... - Zamilkł, ciężko kaszląc. Pchillęcie. Ból w plucach, kiedy dotrze do drzwi. Oczy pieką, lzawią.

Znieruchomiał.

- Może nie. TutaL przy drzwiach, dym wydaje się intensywniejszy.

- Więc co teraz?

Pchinęcie. Okno. Okno.

- To, co powinienem był zrobić wcześniej. Zamknę to cholerne okno. - Zerwał z fotela ozdobne nakrycie i podszedł do otwartego okna. - To wystarczy, żeby ochronić dłonie.

- Tak, potrzebujesz ochrony.

- Co? - Obejrzał się przez ramię, lecz jednocześnie wyciągnął ręce do okna, ponownie wyraźnie widoczny w świetle pomieszcze¬nia. - Skąd ten uśmiech?

- Uśmiecham się? - Jeśli nawet, to dlatego, że czuła nieopanowa¬ną satysfakcję. - Ciekawe czemu? Może wiem, że jednak nie bę¬dziesz Bogiem.

- Dlaczego ...

Wystrzał zagłuszył jego słowa.

- Nie! - Zatrząsł się, gdy kula ugrzęzła w jego klatce piersiowej.

- Cholera. - Upadał, lecz kiedy uginały się pod nim nogi, sięgnął do kieszeni po pilota. - Nie dam ci ...

W ułamku sekundy znalazła się przy nim, kopnęła go w rękę

i chwyciła urządzenie.

- Nic z tego, ty gnido.

- Suka - wyrzęził. - Nie wygrasz. Nie pozwolę ...

- Już wygrałam. Jesteś trupem, Trask.

Nic nie mogło powstrzymać jego nienawiści. Nawet konając, nie bał się śmierci. Miał mózg przepełniony ogniem, ciemnością i żądzą zemsty.

Wir.

Jad.

Ogień.

- Wyjdź. - To głos Silvera, który stał obok niej. - Co ty jeszcze robisz w jego myślach? Uciekaj!

Nie mogła się oswobodzić. Była do niego przykuta, trzymana mocą zła w duszy Traska.

- Zostaw go! - rozkazał Silver.

Oczy Traska zasnuwała mgła, lecz coś wyczuł, nie wiadomo jak, i nagle wiedział. Uśmiechnął się.

- Ugrzęzłaś ... Mówiłem, że wygram. Idziesz ... ze mną.

- Chciałbyś. - Silver stanął między nimi. - Kerry, trzymaj się.

Wrzasnęła rozpaczliwie, kiedy ją oswobodził. Gwałtownie wirując, zapadła się w mrok.

- Już dobrze, Kerry. Zbudź się, do cholery. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą twarz Silvera.

- Nie ... śpię. - Usiadła, a jej wzrok powędrował ku Traskowi.

Nadal miał otwarte oczy, lecz jego usta stężały w pośmiertnym skurczu.

- Nie żyje?

- Zimny trup. - Wstał i pomógł jej dźwignąć się z podłogi.

- Niech się smaży w pielcie.

Kolana uginały się pod nią, nie upadła tylko dzięki Silverowi. Po chwili jednak odzyskała równowagę.

- Żadnych ogni piekielnych, żadnej siarki - wymamrotała. - Za bardzo to lubił.

- Usiądź. - Zajrzał jej w twarz. - Nietęgo wyglądasz.

- Byłoby ze mną gorzej gdybyś nie wyrwał mnie z tego gada. - Osunęła się na fotel. - Gdzie George?

- Kiedy strzelił do Traska, natychmiast wyruszył rozprawić się z Ki Yongiem - wyjaśnił i dodał z wahaniem: - Powinienem za nim pojechać. Może mnie potrzebuje.

- Więc ruszaj. Odpocznę przez parę minut, potem pójdę uwolnić Tasona i ojca. Są związani w pokoju na piętrze. Bez obaw, poradzę sobie.

Spojrzał jej w oczy.

- Tak, nic ci nie grozi. - Odwrócił się i skierował do drzwi.

- Wkrótce wrócę. George pewnie załatwi sprawę, zanim dotrę na miejsce. Test bardzo sprawny.

Kiedy wyszedł, odchyliła się i zamknęła oczy. Było jej słabo. Dopiero po paru minutach zebrała siły. Starcie z Traskiem zupeł¬nie ją wyczerpało. Nie mogła uwierzyć, że to już koniec. Szatan wcielony zniknął z powierzchni ziemi.

Tason nie wiedział jednak, że jest bezpieczny. Musiała jak naj¬szybciej przekazać mu dobre wieści.

Powoli wstała i niepewnym krokiem ruszyła do kuchni. Musiała znaleźć nóż, a potem iść na górę i uwolnić ojca i brata. Gdzie szuf¬lada ze sztućcami? Dym. w kuchni wydawał się gęstszy. W trzeciej szufladzie ujrzała rzeźnicki nóż.

Usłyszała ten dźwięk, zaciskając dłoń na trzonku noża. Trzask.

Nad nią, nad sufitem kuchennym. W sypialniach na piętrze. Zamarła.

- Nie!

Obróciła się raptownie, wybiegła z kuchni i popędziła po scho¬dach. Dym, wszędzie. Nie z obory. Tu, w domu! Nie wygrasz, za¬powiedział Trask. Sukinsyn zainstalował w Morzu Ognia mecha¬nizm zegarowy, mający uruchomić je automatycznie, jeżeli nie sko¬rzystałby z pilota.

Płomienie lizały poręcze przy schodach, tak samo jak w domu T asona w Macon.

Nie, ten pożar bardziej przypominał ogień w jej domu, wiele lat temu.

Mamo, gdzie jesteś?

Tuż za tobą. Sprowadź pomoc, Kerry. Nie zostawię cię.

Dlaczego przypomniała sobie teraz tamtą noc? Nie była już przecież małą dziewczynką. Nie była bezradna. Mogła uratować Jasona.

Pognała ku ogarniętym płomieniami drzwiom do sypialni. Dym. Wszędzie dYm. Zasłoń twarz.


Szkoda czasu. JednYm pchnięciem otworzyła drzwi i wbiegła do pokoju. Zasłony i dywan pod oknem stały w ogniu.

Jason zwisał bezwładnie na krępujących go sznurach, zgięty wpół,

ale wciąż był przytomny, kaszlał.

- Uciekaj, Kerry!

- Nic nie mów, oddychaj płytko. - Zaczęła przecinać pęta.

Ogień z zasłon objął łóżko. Narzuta płonęła.

- Idź po ... tatę - wykrztusił J ason.

Rzuciła okiem na ojca.

Mężczyzna stojący pod latarnią.

Niebieskie oczy.

- Najpierw cię oswobodzę.

- Za moment całe łóżko stanie w ogniu. Pomóż mu.

- Zaraz będziesz wolny. - Sznury w końcu ustąpiły.

Jason odebrał jej nóż i skoczył na równe nogi. W następnej chwili stał przy ojcu i przecinał krępujące go więzy. Kerry podbiegła i po¬mogła bratu zerwać sznury. Potem Jason podniósł ojca i niósł go do drzwi, pochylony, kaszlący.

Kerry porwała kapę z fotela bujanego i osłoniła usta i twarz, bieg-

nąc za bratem. Pożar objął cały parter.

Dym był tak gęsty, że nie widziała już J asona.

Gdzie był?

Zobaczyła go.

Wrzasnęła.

Jason płonął, jego ciało przypominało pochodnię. Mimo to nadal desperacko wlókł ojca.

- Puść go, Jason. Zostaw go na podłodze. - Wyciągnęła ojca z ra¬mion brata, narzuciła na niego kapę i tłumiła płomienie.

- Nie - zaprotestował, dławiąc się dymem. - Za późno. Ratuj ... jego. - Chwiejnie cofnął się do płonącej balustrady. - Muszę go ocalić. Muszę ... - Poręcz pęlda, a on spadł tyłem w płomienie na parterze.

- Jason! - wrzasnęła z rozpaczą.

Spróbuj go uratować. Nawet w tak beznadziejnych sytuacjach zawsze istnieje cień szansy ...

Ruszyła ku schodom i nagle stanęła jak wryta. Ocal go. Jason powiedział, że musisz ocalić tatę.

Ale przecież nie było takiej konieczności, skoro jeszcze miała nadzieję na uratowanie Jasona.

Nie, właśnie, że musiała zająć się ojcem.

Dźwignęła go strażackim chwytem i z trudem ruszyła po schodach. Dym. Ciemności. Jaskrawe plamy płomieni w pokoju gościnnym. W samym centrum piekła przebywał Jason.

Okłamywała się. Nie istniała nawet naj mniej sza szansa. Nikt nie przetrwa w takich płomieniach. Pewnie już nie żył.

- Wezmę go. - U jej boku stał Silver i zdejmował mężczyznę z ramienia Kerry. - Wynoś się stąd.

Odwróciła głowę i dotarło do nieL że musi spróbować. Ruszyła z powrotem w płomienie.

- Jason. Nie mogę go zostawić. Muszę ... - Urwała, widząc, jak schody walą się i spadają w jej kierunku.

A może to opadała kolba pistoletu?

Mężczyzna przy latarni.

Tak, w tym rzecz. Ogień.

Mama.

Mama, której nie można uratować.

Próbuj! Biegnij.

Ale ścieżka prowadząca do latarni po drugiej stronie ulicy przypo¬mina tunel bez końca.

Za późno.

Pistolet opada.

Niebieskie oczy ...


Żółte ściany. Biała pościel. Pulchna pielęgniarka laząta się w ciszy,poprawia przepływ tlenu z butli przy łóżku.

Szpital.

- Gdzie ... - Kerry zaskrzeczała jak żaba.

Pielęgniarka odwróciła się i uśmiechnęła.

- Dzień dobry, mam na imię Patti. Pani gardłu z pewnością dobo rze by zrobiła kropla wody, prawda? - Przyłożyła słomkę do ust Kerry i przytrzymała, kiedy dziewczyna chciwie sączyła płyn. - Jest pani w szpitalu Macon General i całkiem dobrze się pani miewa. Kilka oparzeń pierwszego stopnia i zatrucie dymem. Miała pani szczęście. Zdaje się, że wybuchł niezły pożar.

Stojący w płomieniach Jason spadał w ogień. Zamknęła oczy, czując przypływ bólu.

- Tak.

Uśmiech pielęgniarki znikł.

- No, może nie takie znowu wielkie szczęście, lecz otaczają panią sami troskliwi ludzie. Pan Silver nie opuścił poczekalni od chwili, kiedy tu panią przywieziono. Czy mam spytać lekarza o pozwolenie na spotkanie? Właśnie trwa obchód.

- Jeszcze nie. Co z moim ... bratem?

Nie odpowiedziała.

- Lepiej będzie, jeśli porozmawia pani z lekarzem.

Bo pielęgniarka nie chce jej powiedzieć, że Jason nie żyje.

- Czy mój ojciec leży w tym szpitalu?

Skinęła głową.

- Dwie sale obok. Nic mu nie jest. Jeszcze dziś go wypiszemy.

- Czy może go pani poprosić, żeby do mnie przyszedł?

- Teraz?

- Bardzo proszę.

- To chyba dobry pomysł. - Ruszyła do drzwi. - Spytam lekarza.

Jason.

Zamknęła oczy, a zebrane w nich łzy spłynęły po policzkach.

- Chcesz ze mną rozmawiać?

Otworzyła oczy i ujrzała ojca. Stał w progu. Nie wyglądał tak dobrze, jak sugerowała pielęgniarka. Był zmęczony, blady i ... załamany.

- J ason zginął?

Usta mu drgnęły.

- Tak. Popełniłaś błąd. Powinnaś była uratować jego, nie mnie.

- Próbowałam. Nie chciał. To on wyniósł cię z płonącego pokoju.

Znieruchomiał.

- Nikt mi tego nie powiedział.

- Oprócz mnie nikt o tym nie wiedział. Ostatnie jego słowa dotyczyły tego, że trzeba cię uratować. - Zamilkła. - Ogromnie cię kochał.

- A ja jego.

- Wiem. - Popatrzyła mu w oczy. - Kochałeś go tak bardzo, że przez całe życie mógł liczyć na twoją troskę i ochronę.

Odwrócił wzrok.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- To on podłożył ogień tej nocy, gdy zginęła mama. To Jason stał pod latarnią i patrzył, jak płonie dom.

- Oszalałaś.

Pokręciła głową.

- To Jason.

Patrzył na nią uważnie.

- Przypomniałaś sobie?

- Dzisiaj wieczorem. - Skrzywiła się. - Miałam nadzieję, że to ty, ale nie. Jason podpalił dom, Jason mnie uderzył. Chcę tylko wiedzieć dlaczego. Czemu to zrobił?

- Nie chciał cię skrzywdzić. Kochał cię. Po prostu był zagubionym dzieckiem. ~ Zacisnął usta. - To moja wina. Moja i tej suki Myry. Skrzywdziliśmy go. Ty byłaś mała, ale on dorastał i wiedział, co się dzieje. Zawsze był wrażliwy, a te wszystkie awantury ... To go znisz¬czyło psychicznie.

- Więc zabił własną matkę?

- Nie chciał jej śmierci. Powiedziałem mu, że razem z matką wyjeżdżasz w odwiedziny do ciotki, do Macon. Uznałem, że w ten sposób łatwiej mu będzie opuścić Myrę i pojechać ze mną do Kanady.

- Jak wrócił do Bostonu, skoro obaj byliście w Kanadzie?

- Musiałem wyjechać w związku ze specjalnym zleceniem, kiedy mieszkaliśmy w pensjonacie na przedmieściach Toronto. Miałem wrócić po paru dniach, nie mógł zmarnować takiej okazji. Później wyznał, że planował podpalenie domu, zanim jeszcze wyjechaliśmy z Bostonu. Ukrywał benzynę w zaułku za domem. Kiedy odwiózł mnie na lotnisko, pojechał moim wypożyczonym samochodem do Bostonu. - Ojciec skrzywił się boleśnie. - Kontrola graniczna na granicy Stanów Zjednoczonych i Kanady praktycznie nie istnieje. Jason zawsze był bardzo inteligentny.

- Tak, bardzo inteligentny - potwierdziła głucho.

- Przestań go winić - zaprotestował gwałtownie. - Nie chciał nikogo skrzywdzić. Powtarzam, sądził, że budynek jest pusty. Wie¬dział, że nie chcę, żeby Myra zabrała dom. Miał świadomość, że byłem do niego bardzo przywiązany. Zrobił to dla mnie.

- Ale dom nie był pusty. Zorientował się, gdy podbiegłam do niego na ulicy. Mógł uratować mamę.

- Pewnie było już wtedy za późno.

- Mógł spróbować.

- Wpadł w panikę. Był w szoku. - Nie odrywała od niego wzroku,więc dodał szorstko: - Łatwo ci osądzać.Powtarzam, to przeze mnie. Przeze mnie i przez Myrę. Wiesz, jakie męczarnie przeżywał przez następne lata? Kiedy leżałaś w śpiączce, musiałem szukać pomocy psychiatrycznej dla Jasona. Chciał iść na policję i przyznać się do winy. Pragnął, by go ukarano. Nie pozwoliłem na to. Trafiłby do więzienia za coś, do czego ja doprowadziłem.

- Więc skłoniłeś go do zachowania tajemnicy?

- Zasłużył na godne życie. To nie była jego wina.

- W twoich oczach. Wątpię, czy kiedykolwiek pogodził się z tym, co uczynił. Kiedy próbował ocalić ci życie, nie dawał za wygraną. Pewnie nie mógł znieść myśli, że przyczyni się do jeszcze jednej śmierci. Powiedział coś ...

Muszę•••

- Nie zdążył dokończyć, ale chyba próbował wyznać, że musi odpokutować.

- Dobry był z niego chłopak. - W oczach ojca dostrzegła łzy.

- Nie chciał cię skrzywdzić. Na okrągło powtarzał, że to on powinien być w śpiączce, nie ty.

- Czym mnie uderzył? Myślałam, że pistoletem.

Zaprzeczył ruchem głowy.

- Użył kawałka ołowianej rury, którą znalazł w zaułku, tam gdzie przechowywał paliwo. Nawet nie wiedział, czemu ją podniósł. Pew¬nie był przerażony sytuacją. - Odetchnął głęboko. - Gdy ocknęłaś się ze śpiączki, robił co w jego mocy, by być dla ciebie jak: najlepszym bratem. Nie zaprzeczysz.

- Nie, nie mogłam na niego narzekać. Nikt nie mógłby być milszy czy bardziej kochający.

- Widzisz? To nie była jego wina, tylko moja. - Odwrócił głowę.

- Jestem też winien jego śmierci. Nigdy nie wpadłby w ręce Traska, gdyby nie ja. - Popatrzył na nią. - Sądzisz, że nie byłem dla ciebie wystarczająco dobrym ojcem, bo zajmowałem się wyłącznie Jaso¬nem. - Zaczepnie uniósł brodę. - Może i tak. Miałem obowiązek do spełnienia. Wybacz, dla ciebie zabraldo miejsca.

Patrzyła na niego w milczeniu.

- Pogrzeb pojutrze - mruknął. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Zacisnęła powieki, a do oczu ponownie napłynęły łzy. Nie miała pewności, czy płacze z powodu matki, Jasona, a może nieobecnego w jej życiu ojca. Może z powodu ich wszystkich.

Chryste, to naprawdę bolało.

Zasnęła przed świtem.

Silver siedział na krześle przy jej łóżku i trzymał ją za rękę, kiedy obudziła się kilka godzin później.

- Nie każ mi odchodzić - poprosił chrapliwie. - Nic nie zrobię. Nie będę cię nękał. Chcę tylko ... Pragnę z tobą być.

Obcował z nią w najbardziej intymny sposób, nie chciała jeszcze go odrzucać. Potrzebowała jego bliskości.

- Wiesz o... Jasonie?

- Nic nie mogłem zrobić. Od chwili, kiedy odkryłaś, że dom płonie, twój umysł wrzeszczał. Dlatego wróciłem. - Zacisnął usta. - Nie przestawałaś krzyczeć. Ale kiedy się tutaj ocknęłaś, twój głos przypominał łkanie dziecka. Myślisz, że mogłem trzymać się z dale¬ka, kiedy cierpiałaś?

Usiłowała się uśmiechnąć.

- Przynajmniej nie próbowałeś mnie naprawiać.

- Miałem ochotę, ale w ten sposób uniemożliwiłbym ci zdrowienie. Musisz poradzić sobie z bólem.

- Tak, wiem. Bardzo ... kochałam Jasona, Silver.

- Mam tego świadomość. Chyba oboje wiemy, dlaczego nie chciałaś sobie przypomnieć, kto podpalił twój dom. Nie mogłaś znieść myśli, że odpowiedzialna jest osoba, którą darzysz miłością.

- Nadal nie potrafię się z tym pogodzić. - Chryste, byle tylko nie wybuchnęła płaczem. Zmieniła temat. - Ki Yong?

- George zajął się nim i jego kierowcą. Bardzo skutecznie. Za¬dzwoniłem do Travisa i powiedziałem, żeby wysłał ludzi, którzy pozbędą się ciała, abyśmy uniknęli zgrzytów dyplomatycznych.

- Morze Ognia?

- Zniszczone. Wciąż szukamy notatnika Traska, żeby zgromadzić wszystkie dokumenty. W jego samochodzie znaleźliśmy rachunki za benzynę, może one umożliwią dotarcie do prawdy. Jeśli nie, bę¬dziemy szukali dalej.

- Trzeba znaleźć wszystko. Ktoś inny mógłby ... Armagedon.

Nie¬bezpieczeństwo ...

- Wszystko będzie dobrze. Bez obaw. Spróbuj znowu zasnąć.

- Tak. Wolę spać. Smutno ...

- Wiem. - Zacisnął dłoń. - To minie.

- Mam nadzieję. - Westchnęła niespokojnie. - Zaraz po pogrzebie wracam do Atlanty. Znajdziesz kogoś, kto jak najszybciej sprowadzi Sama do mojego domu? Muszę wziąć się do roboty.

- Sam to zrobię - zaproponował.

Pokręciła głową.

- Uznałem, że nie zaszkodzi spróbować - mruknął. - Nie ma sprawy. Dam ci chwilę wytchnienia. - Zamilkł na moment. - Ile czasu potrzebujesz?

- Nie potrafię ... Nie wiem. Może nadeszła pora, by nasze drogi się rozeszły.

- Jezu, nie. To wykluczone. Ile czasu?

- Przestań naciskać.

- Niby dlaczego? - Uśmiechnął się. - Jestem w tym dobry. Zdolność perswazji to jeden z cenionych przez ciebie aspektów mojej osobowości. - W stał. - Ale w tej chwili dam ci spokój. Szanuję twój smutek.

Odwróciła wzrok.

- Chcę, żebyś zlikwidował łączące nas więzi.

Zamarł.

- Akurat.

- Pora, byśmy oboje odzyskali swobodę.

- Więc sama je zlikwiduj. Mnie one odpowiadają.

- Czemu? Powiedziałeś, że nie cierpisz być z kimkolwiek związany.

- Dobrze wiesz, czemu. - Pochylił się, ujął ją pod brodę i popatrzył głęboko w oczy. - Musisz tylko przyznać się do tego sama przed sobą. Powiedz mi, jak długo chcę być z tobą związany? Ile lat? Na ile sposobów?

Nie potrafiła oderwać od niego wzrolru. Po raz pierwszy całkowicie się przed nią otworzył. Był otwarty, bezbronny i samotny. Dobry Boże, taki samotny.

Ta chwila zdawała się trwać wiecznie. Milczenie przerwał Silver.

- Będę się trzymał od ciebie z daleka tak długo, jak zdołam - oznajmił, po czym odwrócił się i wyszedł z sali.

Z jej oczu ponownie popłynęły łzy. To nie miało sensu. On uosa¬biał impertynencję, bezczelność i dominację, życie z nim nigdy nie byłoby normalne, a przecież właśnie normalności pragnęła od lat. Słusznie usiłowała całkowicie z nim zerwać. Było to rozsądne po¬sumęCle.

Smutek i żal na pewno wkrótce miną.


Długi sznur samochodów wił się drogą z cmentarza, kiedy Kerry podeszła do limuzyny, przy której Laura rozmawiała z ojcem.

Nie oglądaj się na trumnę. Patrz na Laurę. Dasz sobie radę. Laura odwróciła się, kiedy Kerry stanęła obok. Oczy wdowy były czerwone od płaczu, wyglądała źle i staro.

- Piękny pogrzeb, prawda? Tak wielu ludzi darzyło go miłością ... - Głos Laury się załamał, musiała zamilknąć. Odetchnęła głęboko, zanim przemówiła ponownie. - Ron mówił mi, j ak bardzo był od¬ważny. Prawdziwy bohater.

Kerry przeniosła spojrzenie na ojca. Sprawiał wrażenie równie przygnębionego jak Laura.

- Tak.

- J as on był cudownym człowiekiem, nigdy w to nie wątpiłam.

- Potrząsnęła dłonią Rona Murphy'ego. - Dziękuję za okazaną mi dobroć. Wiem, że niełatwo było ci o tym mówić, ale znajomość wszystkich szczegółów tamtej nocy wiele dla mnie znaczy.

- Dzwoń, jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić. Jason chciałby, żebym o ciebie zadbał. - Zerknął na Kerry i dodał nerwowo: - Na razie, Kerry. - Pospiesznie ruszył do własnego wozu stojącego za limuzyną•

Kerry popatrzyła na Laurę.

- Chcesz, żebym wróciła z tobą do hotelu?

Laura zaprzeczyła ruchem głowy.

- Jadę do mamy. Pomyślałam, że chyba popracuję w jej ogrodzie. Muszę mieć jakieś zajęcie, a ogrodnictwo to podtrzymywanie życia i wyczekiwanie na ponowne narodziny. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Dziwne, że ludzie powracają na łono natury, kiedy dochodzi do tragedii. Niewiele się zmieniliśmy od czasów, w których naszym domem były jaskinie.

- Moim zdaniem to świetny pomysł. - Kerry uściskała ją i cofnęła się o krok. - Zadzwonię za kilka dni.

Laura skinęła głową.

- Tak, będę czekała. - Wsiadła do limuzyny. - Ale nie teraz. Później ...

Kerry patrzyła, jak limuzyna odjeżdża. Życie i ponowne narodziny.

Pomimo rozpaczy Laura usiłowała znaleźć sens dalszego istnienia. Kerry żałowała, że sama nie potrafi przeżywać rozpaczy właśnie w taki sposób.

- Kerry?

Parę metrów od niej stała Carmela.

- Co ty tutaj robisz, do licha?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Patrzyła na grób.

- Fatalna sprawa. Przykro mi, Kerry.

- Dziękuję. To miło, że przyjechałaś.

Carmela poruszyła się niespokojnie.

- Szczerze mówiąc, nie przyszłam tylko po to, żeby ci złożyć kondolencje. Właściwie nie cierpię pogrzebów.

- Ja też. Więc co tu robisz?

- Chcę się tobą zająć.

- Co?

- Pan Silver powiedział, że ktoś powinien o ciebie zadbać. Jego zdaniem jesteś teraz bardzo samotna i to jest do kitu. Powiedział, że w związku z tym ja i Rosa mamy coś do zrobienia. - Kerry bezskutecznie usiłowała jej przerwać. - Powiedziałam, że jestem ci coś winna, mam dług. Niejedno potrafię. Dobrze sprzątam, gotuję. Wkrótce zrobię prawo jazdy, a wówczas zajmę się zakupami. Wra¬cam do szkoły, ale Rosa mi pomoże .

Oszołomiona Kerry polaęciła głową.

- Silver cię przysłał?

Carmela pokiwała głową.

- Wczoraj wieczorem przyjechał po nas. Podobno zamierzał umieścić nas gdzie indziej ale uznał, że tak będzie lepiej. Wiedział, że nie pójdę między obcych. Nie ufam ludziom. - Oblizała wargi. - Koniec końców zgodziłam się tobą zająć. Spakowałyśmy torby i pan Silver nas tutaj przywiózł.

- Gdzie jest Rosa?

Carmela ruchem głowy wskazała drogę.

- Kazałam jej czekać z Samem przy twoim samochodzie. Możemy już się zbierać? Rosa nie przepada za cmentarzami.

Rosa czy Carmela?

- Cmentarze są smutne, nie straszne.

- Wszystko jedno. Idziemy?

Cholera jasna, Silver nie miał prawa tego robić. Usiłował zor¬ganizować jej życie, chciał ją "naprawić"•

- Nie ma sprawy. Ja wszystko rozumiem. - Carmela nie odrywała wzroku od twarzy Kerry. - Pan Silver się pomylił, co? Nie chcesz nas.

- Tego nie powiedziałam.

- Bo nas żałujesz. - Uniosła brodę. - Nie ma przymusu. Damy sobie radę.

Na twarzy dziewczynki malowała się jednocześnie duma, lęk i siła charakteru. A taIcie determinacja i nadzieja na nowe życie.

- Silver miał rację. - Kerry wzięła Carmelę za rękę i ruszyła do samochodu. - Rzeczywiście was potrzebuję. Marna ze mnie gospo¬dyni i będziecie miały przy mnie mnóstwo roboty. Sam doprowadzi was do białej gorączki. Nawet nie podejrzewacie, jaki z niego flej¬tuch. - Przyspieszyła kroku na widok Rosy. - Poza tym mam ogród, który dramatycznie zaniedbałam. Chcę w nim posadzić jakieś pięk¬ne rośliny. Znacie się na ogrodnictwie?


Epilog

OAKBROOK JEDENAŚCIE MIESIĘCY PÓŹNIEJ

- Nareszcie się zjawiłaś - oznajmił rozpromieniony George, ot¬wierając drzwi wejściowe. - Jeszcze trochę i musiałbym uciekać. Brad jest wściekły jak lew z cierniem wbitym w łapę.

- To nic nowego. - Na jej twarzy zagościł uśmiech. - Przygotuj się. Zrobię coś, co urazi twoje uczucia. - Podeszła bliżej i mocno uściskała George' a.

Westchnął.

- Niektórzy nigdy się nie nauczą, jak zachowywać równowagę.

- Nie pożegnałam się, więc teraz się witam. Na tym polega równowaga. Nie miałam pewności, czy jeszcze tu będziesz.

- Czemu? Nigdy nie zostawiam rozgrzebanej pracy. To świadczy o fatalnym bałaganiarstwie.

- Sądziłam, że tę pracę uznałeś za wykonaną.

Pokręcił głową.

- Nie, choć chyba wszystko zmierza we właściwym kierunku. Jak tam nasza Carmela?

- Świetnie. Obie z Rosą chodzą do szkoły i nie ma z nimi żadnych problemów. Nie wiem, jak bym sobie bez nich poradziła. Nastolatki na szczęście znakomicie potrafią powstrzymać człowieka przed roz¬pamiętywaniem przeszłości. One żyją tylko teraźniejszością, to naj¬wyraźniej ich żywioł.

- Dlatego Silver podrzucił ci dziewczynki.

- Wiem.

Spojrzała na drzwi do biblioteki. Był tam.

Wyczuwała to.

Wkrótce miała go zobaczyć, dotknąć.

- Dostrzegam, że jestem zbędny - zauważył George. - Przywioz¬łaś bagaże?

- Tylko Sama. - Już szła przez hol. - Przyprowadzisz go z sa¬mochodu?

- Z przyjemnością. Od wielu miesięcy nie byłem deptany i wyli¬zywany.

Przed drzwiami do biblioteki zawahała się. Pomyślała, że głupio tak się bać. Wiedziała, co ją czeka w środku.

Otworzyła drzwi.

- Dobry Boże, strasznie długo zwlekałaś - oświadczył ponuro Silver, odwracając się od okna. - Gdyby nie moja cierpliwość, mia¬łabyś poważne kłopoty.

Wybuchnęła śmiechem.

- Cierpliwość? Twoja? Chcesz powiedzieć, że nie nękałeś mnie od trzech tygodni?

Przez chwilę milczał.

- Może odrobinę. Niemniej w każdej chwili mogłaś się ode mnie odgrodzić.

- Tak, to prawda. I powinnam była to zrobić. Musisz zapamiętać, że sama podejmuję decyzje, które mnie dotyczą. Masz szczęście, że już wcześniej coś postanowiłam w tej sprawie.

Zamarł.

- Wjaldej sprawie?

- Nie wolno ci mnie zastraszać, potrafię sama utrzymać z tobą kontakt i wziąć sobie to, czego chcę.

- A czego chcesz?

Uśmiechnęła się.

- Ty mi powiedz. - Ruszyła ku niemu. Kochała go. Uwielbiała jego szorstkość, skrytość i bezbronność, starannie ukrywaną przed wszystkimi poza nią. - Wejdź i sam sprawdź.

Spojrzał na nią, a na jego twarzy powoli wykwitł uśmiech.

- Z ochotą.

Przeniknęli się nawzajem.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clancy Tom ?ntrum Morze ognia(z txt)
Clancy Tom ?ntrum 08 Morze Ognia (Mandragora76)
Lloréns Chufo Władca Barcelony 02 Morze ognia
Johansen Iris Morze ognia
Johansen Iris Morze ognia
Tom Clancy Centrum 08 Morze Ognia
Tom Clancy Cykl Centrum (10) Morze ognia
Johansen Iris Morze ognia
Clancy Tom Centrum 08 Morze ognia
Clancy Tom Centrum08 Morze Ognia
Morze Karaibskie
Pochwała przyjaźni i hartu ducha w opowiadaniu ''Stary człowiek i morze''
morze
MORZE BERINGA PREZENTACJA
21 Wykonywanie zabezpieczeń przed korozją biologiczną i działaniem ognia