Prolog
Nie mogła oddychać!
- Mamo!
- Tu jestem kochanie. - Kerry poczuła na ramionach ręce matki.
- Przyłożę ci do nosa chustkę. Nie wyrywaj się.
Jakieś trzaski zagłuszały kaszel mamy . . Trzaski?
Pożar! Płomienie zajęły zasłony.
- Wszystko będzie dobrzej Kerry. Za kilka minut stąd wyjdziemy.
- Matka ruszyła ku drzwiom sypialni. - Nie oddychaj zbyt głęboko.
- Tata!
- Nie ma go tu zapomniałaś? Ale damy sobie radę. Co dwie głowy to nie jedna. - Otworzyła
drzwi i mimowolnie cofnęła się o krokj kiedy czarny dym wdarł się do pokoju. - Dobry Boże! -
Zebrała się w sobie i wybiegła na korytarz.
Wszystko stało w płomieniach. Ogień trawił ściany i pożerał poręcz na schodach.
Mama płakała. Kiedy biegła po schodach po jej usmolonych policzkach płynęły łzy.
- Nie płacz. Mamj nie płacz.
Matka dobiegła na pół piętro kiedy nagle zachwiała się i straciła równowagę•
Spadała. Toczyła się. Obijała. Gdzie jest mama?
Nie było jej widać w gęstym, ciemnym dymie.
- Mama!
- Biegnij, Kerry. Drzwi powinny być tylko parę metrów od ciebie. Wyjdź na dwór i znajdź
kogoś, kto nam pomoże.
- Nigdzie nie pójdę - łkała, krztusząc się łzami. - Gdzie jesteś?
- Tuż za tobą. Trochę boli mnie noga. Rób, co mówię. Biegnij!
Powiedziała to tak stanowczym tonem, że Kerry instynktownie popędziła do wyjścia.
Świeże, lodowate powietrze.
Trzeba kogoś znaleźć. Kogoś, kto pomoże mamie.
Pośliznęła się na oblodzonych stopniach i upadła na chodnik. Trzeba kogoś znaleźć.
Pod latarnią po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Podźwignęła się i pobiegła do niego.
- Pomocy! Pożar. Mama ...
Odwrócił się i ruszył przed siebie. Z pewnością nie dosłyszał. Pobiegła za nim.
- Proszę, mama powiedziała, że muszę ... - Spojrzał na nią. Jego twarz była ledwie widoczna
w świetle migoczących płomieni.
Kerry krzyknęła rozpaczliwie.
- Ciii, bądź cicho. Nic nie możesz zrobić. - Podniósł rękę, w której dostrzegła jakiś
błyszczący przedmiot. Pistolet? Przystawił go do jej głowy.
Noc eksplodowała.
1
OAKBROOK WASZYNGTON, D.C.
- To jeszcze nie koniec, Brad. - Zirytowany Cameron Devers zacisnął wargi. - Nie
zamierzam stać z boku i patrzeć jak się marnujesz pracując z tymi cholernymi czubkami. Jesteś
jednym z najlepszych specjalistów jakich znam i znajdę tu dla ciebie robotę.
- Tutaj? Chcesz mieć na mnie oko? - Brad uśmiechnął się szeroko rozparł w fotelu i
rozprostował nogi. - Nic z tego. Jestem niereformowalny.
- Na własne życzenie. Zresztą nie wychodzi ci to na dobre. Marniejesz w oczach. Spójrz na
siebie. Schudłeś od naszego ostatniego spotkania.
- Trochę. Miałem cztery ciężkie miesiące.
- Wobec tego rzuć to wszystko i przenieś się do mnie.
- Niby co miałbym robić? Gdybym przebywał blisko ciebie dziennikarze z miejsca
zwęszyliby sensację. Zresztą nie możesz mi ufać. Zaraz bym się wściekł, zaczął coś wygadywać
w nieodpowiedniej chwili i zrujnowałbym twoją karierę polityczną. - Uśmiech znikł z jego
twarzy. - Ostatnimi laty napsułem ci sporo krwi, ale tak daleko się nie posunę.
- Zaryzykuję. Od dwunastu lat jestem senatorem i jeśli moja reputacja ucierpi tylko dlatego,
że pojawisz się w moim otoczeniu, to chyba nadeszła pora, żebym ustąpił.
- Nie! - Brad umilkł i po chwili odezwał się spokojniejszym tonem: - Posłuchaj, Cam, nie
bądź idiotą. Wszystko idzie jak po maśle. Nie musimy nic zmieniać. - Wstał i rozejrzał się po
eleganckiej, zasobnej bibliotece. Zewsząd biło bogactwo. - To nie jest mój świat. Nie przykroisz
mnie na swoją miarę tylko dlatego, że chcesz, bym wiódł dostatnie życie jak ty. - Znów się
uśmiechnął. - Pomijając wszystko inne, co powiedziałaby Charlotte?
- Pogodziłaby się z twoją obecnością. Chociaż mówi o tobie dziwne rzeczy.
Brad spojrzał pytająco na rozmówcę. Cam się skrzywił.
- Twierdzi, że ją niepokoisz. Uważa, że jest w tobie coś niebezpiecznego.
- Użyła tego słowa? Nie sądziłem, że istnieje człowiek, który potrafi zaniepokoić twoją żonę.
Może jestem groźniejszy, niż przypuszczałem.
- Ona cię nie rozumie, ale wierz mi, przywyknie.
- Nie ma powodu jej do tego zmuszać. Dobrze jest, jak jest.
Cam przez chwilę milczał.
- Nie przyszło ci do głowy, że jestem po prostu samolubny? Brad, stęskniłem się za tobą.
Nie kłamał. Zawsze był uczciwy.
- Cholera jasna. Nie rób mi tego. - Brad pokręcił głową. - Ja też za tobą tęskniłem. Może
ustalmy, że będziemy się częściej widywać. - To za mało. Od tragedii z jedenastego września
dużo myślałem o swoim życiu i doszedłem do wniosku, że przyjaciele i rodzina są najważniejsi.
Nie dopuszczę, żebyś ponownie odszedł.
- Cam. - Charlotte Devers stała w progu, w eleganckiej czarnej sukni. - Nie chciałam ci
przeszkadzać, ale jeszcze trochę i spóźnimy się na kolację w ambasadzie. - Uśmiechnęła się do
Brada. - Pogawędzicie, kiedy wrócimy.
Brad pokręcił głową.
- I tak już wychodzę.
- O, nie - zaprotestował stanowczo Cameron. - Za kilka godzin wrócę i chcę, żebyś tu na
mnie czekał.
- Może jutro pogadacie? - zaproponowała Charlotte. - Przygotuję ci pokój Brad.
Brad pomyślał, że szwagierka jak zwykle dyskretnie usiłuje przejąć kontrolę nad sytuacją.
Chciała, by Cam wyszedł i nie rozmawiał z bratem do czasu, aż ona obmyśli sposób usunięcia
niechcianego gościa z domu. Cóż, trudno ją było winić. Po prostu ceniła karierę męża i zawsze
była gotowa jej bronić jak lwica.
- Nigdzie nie pójdę, dopóki nie złożysz obietnicy. - Cam patrzył Bradowi prosto w oczy. -
Będziesz tu po moim powrocie?
Brad zauważył, że Charlotte nieznacznie zmarszczyła brwi. Uśmiechnął się przekornie.
- Na krok się stąd nie ruszę - zapewnił.
- Świetnie. - Cam trzepnął go w ramię i odwrócił się do żony .
- Chodź, Charlotte, im szybciej pójdziemy, tym prędzej wrócimy. - Wyszedł z biblioteki.
Charlotte zawahała się i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć.
- Nic nie mów - ostrzegł ją Brad. - Jesteśmy po tej samej stronie barykady. Pod warunkiem,
że mnie nie wkurzysz - dodał.
Poszedł za Camem do holu, gdzie kamerdyner George pomógł mu włożyć płaszcz.
- Imponujące - mruknął Brad. - Od piętnastu lat nie nosiłem smokingu. I co ty na to?
- To, że masz cholernie dużo szczęścia. - Cam wziął Charlotte za rękę i pomógł jej zejść po
frontowych schodach ku oczekującej limuzynie. - Czuj się jak u siebie w domu, ale nie kładź się
spać. I pamiętaj o obietnicy.
- Czy to znaczy, że nie mogę się upić twoją wyborną brandy?
- Nie, masz być absolutnie trzeźwy. - Uśmiechnął się do niego przez ramię. - Mam asa w
rękawie. Muszę ci opowiedzieć o pracy, która pewnie cię zaintryguje, a być może skłoni do
pozostania tutaj. Jest w sam raz dla ciebie.
- Dziwna i niebezpieczna? - spytał z kamienną twarzą.
- Postawię na swoim, Brad.
- Cam, nie zmuszaj go do czegoś, na co nie ma ochoty - upomniała męża Charlotte. - Brad
wie, czego chce.
- Ale nie ma pojęcia, co jest dla niego najlepsze.
Brad obserwował ich, jak wsiadali do limuzyny. Wcześniej zamierzał natychmiast wrócić do
budynku, ale nie mógł się oprzeć pokusie i został na schodach, by dać Charlotte do zrozumienia,
jak komfortowo się czuje na progu jej domu. Ubrany w trampki, wytarte dżinsy i starą bluzę był
niczym skaza na jej wymuskanym pejzażu. Zwykle nie brał sobie do serca podejmowanych przez
szwagierkę prób małżeńskich manipulacji. Uważał ją za dobrą żonę i to było najważniejsze.
Jednak dzisiaj wieczorem usiłowała manipulować również nim, a na to nie zamierzał jej
pozwalać.
- Czy podać kawę do biblioteki? - spytał uprzejmie George zza jego pleców.
- Czemu nie? - Brad zerknął na kamerdynera i uśmiechnął się szeroko. - Skoro odebrano mi
możliwość cieszenia się ...
Eksplozja.
- Dobry Boże! - George szeroko otworzył oczy z przerażenia. Brad gwałtownie odwrócił
głowę i wbił wzrok w limuzynę.
- Chryste Panie!
Wnętrze samochodu stanęło w płomieniach. Cam i Charlotte wili się w ogniu niczym
płonące strachy na wróble.
- Kurwa mać!
Rzucił się pędem do pojazdu.
ATLANTA, GEORGIA PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ
Kerry ostrożnie dotknęła poczerniałego drewna na łazienkowej umywalce. Wciąż było ciepłe
po pożarze, który strawił restaurację dwa dni wcześniej. Nie dostrzegła w tym nic podejrzanego.
Zdarzało się, że zwęglone drewno żarzyło się przez wiele dni.
Sam, jej labrador, zaskowyczał i przysunął się bliżej nóg swojej pani. Szybko się nudził, a
spędzali w zgliszczach już drugą godzinę ..
- Cicho. - Wepchnęła dłoń pod drewno i pogrzebała. - Zaraz wychodzimy.
Jest! Z trudem odepchnęła belkę.
- Znalazła pani coś? - spytał zza jej pleców detektyw Perry.
- Awaria instalacji elektrycznej?
-Nie, benzyna - wyjaśniła Kerry. - Pożar wybuchł tutaj w łazience i rozprzestrzenił się na
całą restaurację. - Ruchem głowy wskazała wypalone i poczerniałe urządzenie, które znalazła
pod belką. - A to jest mechanizm zegarowy.
- Głupio rozegrane. - Policjant pokręcił głową. - Sądziłem, że Chin Li jest bystrzejszy. Jeśli
chciał zgarnąć pieniądze z ubezpieczenia dlaczego nie podłożył ognia w kuchni? Wówczas
znacznie łatwiej przekonałby wszystkich, że pożar był przypadkowy. Jest pani pewna?
- Sam nie ma wątpliwości. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jedwabistej sierści na czarnym łbie
zwierzęcia. - A ja się z nim zgadzam. Rzadko popełnia błędy.
- Tak, już o nim słyszałem. - Perry poklepał psa po pysku. - Nie mam pojęcia, jak te psy od
wykrywania podpaleń to robią, ale dzięki nim moja praca jest o niebo łatwiejsza. Chyba znowu
pogadam z Chinem Li. Szkoda, wyglądał na sympatycznego gościa.
- Nie sprawia wrażenia głupka? - Kerry wyprostowała się i otrzepała sadzę z rąk. - Wobec
tego może ktoś inny podłożył ogień. Ktoś, kto nie miał dostępu do kuchni. Chęć wyłudzenia
odszkodowania to najbardziej oczywisty, ale nie zawsze faktyczny powód podpalenia.
Zmrużył oczy, obserwując ją uważnie.
- Chce pani powiedzieć, że powinienem szukać kogoś z zewnątrz?
Uśmiechnęła się szeroko.
- Nie mam stuprocentowej pewności. Rzecz w tym, że powinien pan spytać China Li, czy ma
wrogów. Może konkurencję? W tej okolicy dokonuje się wielu przestępstw. Może jakaś
zorganizowana grupa usiłuje wymuszać haracze, a ten pożar miał stanowić ostrzeżenie dla
innych?
- Niewykluczone - odparł z zadumą. - Mamy tu parę gangów nastolatków, które próbują
przejąć kontrolę nad okolicą.
- Czy ich członkowie potrafiliby skonstruować urządzenie zegarowe?
- Praktycznie wszystkie potrzebne do tego informacje są dostępne w Internecie. Chce pani
skonstruować bombę atomową? Proszę zajrzeć do sieci.
Zrobiła, co się dało. Nadeszła pora, żeby się wycofać, zanim policjant zacznie okazywać
wrogość.
- Cóż, dowiemy się więcej po zakończeniu śledztwa. Ja i Sam jesteśmy tylko forpocztą. -
Uśmiechnęła się. - Nasza praca skończona. Miłego dnia, detektywie.
- Zaraz. - Powstrzymał ją niezręcznie. - Ta okolica nie cieszy się dobrą sławą. Jeśli może
pani zaczekać, aż skończę z Chinem Li, chętnie odwiozę panią do biura.
- Dziękuję za miłą propozycję, ale nie wracam do centrum. Mam wolny dzień i zamierzam
odwiedzić przyjaciół w remizie na Morningside.
- Co pani tu robi, skoro ma pani wolne?
- Nos Sama był potrzebny.
- Wobec tego odwiozę panią i nos Sama do remizy. - Zmarszczył brwi. - Dlaczego pozwalają
pani jeździć samotnie w takie okolice? Takiej kruszynki nie wolno nigdzie wysyłać bez opieki.
Poczuła niechęć, lecz szybko się opanowała. Była średniego wzrostu, ale jej smukłość i
kruchość sprawiały, że wyglądała na drobniejszą niż w rzeczywistości. Detektyw był
sympatyczny, a ona przywykła do tego, że większość ludzi traktowała ją jak bezradną istotkę.
Postanowiła udzielić odpowiedzi naj łatwiej szej do przyjęcia.
- Sam mnie obroni.
Policjant sceptycznie popatrzył na labradora.
- Może i niezły z niego nos, ale na bestię nie wygląda.
- Wszystko dlatego, że jest zezowaty. Tak naprawdę to świetny pies obronny. - Pomachała
ręką i ostrożnie ruszyła do drzwi, starannie omijając przeszkody.
Sam ochoczo rzucił się przed siebie i niemal powalił ją na ziemię.
- Durniu - wymamrotała. - Chcesz nam obojgu skręcić karki? Myślałam, że jesteś
bystrzejszy.
Sam wypadł na ulicę i natychmiast zaczął szczekać.
- O Boże ... - Tylko tego jej było trzeba. Teraz cała okolica zwróci na nich uwagę.
Pospiesznie zaciągnęła psa do swojego terenowego auta. Doskonale wiedziała, że Sam budzi
mniej więcej takie przerażenie, jak puchaty koala. - Dlaczego nie wzięłam ze schroniska
przyzwoitego owczarka niemieckiego?
Doskonale znała odpowiedź na to pytanie: wystarczyło, ze raz spojrzała na niego w klatce i
już przepadła.
- Chodźmy, Sam. I zatkaj się wreszcie, na litość boską.
- Ful. - Kerry uśmiechnęła się szeroko, zagarniając stertę pieniędzy ze środka stołu. - To
powinno załatwić sprawę czynszu w tym miesiącu. Jeszcze partyjkę?
- Nie ma mowy. - Niezadowolony Charlie odsunął krzesło. - Jestem spłukany. Obiorę cebulę
na kolację. - Rzucił jej wyzywające spojrzenie przez ramię. - Wołowina a la Stroganow.
Pamiętasz? Specjalność remizy.
- Umieram z głodu. Mogę zostać?
- Żartujesz? Wracaj do swojego eleganckiego biura w centrum miasta i zjedz coś w tym
szpanerskim barze.
- Sadysta. - Popatrzyła na Jimmy'ego Swartza i Paula Corbina.
- Jeszcze partyjka, chłopaki?
- Beze mnie. - Jimmy wstał. - Zostało mi akurat tyle, żeby żona wpuściła mnie do domu.
Chodź, Paul, zagramy w bilard. - Posłał Kerry surowe spojrzenie.- Nie, nie możesz się do nas
przyłączyć. Bilard jest dla prawdziwych strażaków, nie dla urzędasów.
- Boisz się, że przegrasz. - Wstała i podreptała się za Charliem do kuchni. - Znęcasz się nade
mną. Dobrze wiesz, że uwielbiam twojego stroganowa. Daj spokój pozwól mi zostać.
- Jeszcze pomyślę. - Charlie wręczył jej torbę i nóż. - Wybieraj. Zostaniesz, jeśli pokroisz
cebulę.
Rozpromieniła się.
- Umowa stoi! - Usiadła na stołku przy blacie. - Charlie, jak tam twoja żona?
- Jakoś ze mną wytrzymuje. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Czego można chcieć po dwudziestu pięciu latach? - Wrzucił paski wołowiny na rozgrzaną
patelnię. - Edna kazała zmyć ci głowę za to, że poprosiłaś ją o opiekę nad Samem, kiedy
wyjechałaś na wakacje. Ona i dzieciaki zakochali się w tym psie. Nie rozumiem, jak można lubić
taldego tępaka jak ten twój labrador.
- Wszyscy uwielbiają Sama. Nie każdy pies to Einstein. - Podniosła następną cebulę. - Ty też
go lubisz. Jest rozkoszny.
- Ale ludzie mają go za Einsteina. - Charlie ze zdumieniem pokręcił głową i spojrzał na
Sama, węszącego w kącie kuchni. - Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że to zwierzę tak świetnie
wykonuje zadania w terenie, a na co dzień jest po prostu beznadziejne.
- Ma świetny węch i dobre serce. Nie można oczekiwać, że do tego będzie geniuszem.
- Wiesz co, cieszę się, że tworzysz drugą połowę zespołu dochodzeniowego w sprawie
podpaleń, bo bez ciebie Sam goniłby motyle na zgliszczach.
Nie mogła zaprzeczyć, więc zmieniła temat.
- W ten weekend jadę do Macon w odwiedziny do mojego brata Jasona. Jak myślisz, czy
Edna byłaby skłonna ponownie przygarnąć psa? Wiesz, że Sam ma chorobę lokomocyjną.
Charlie skinął głową.
- Zapaskudził całą tapicerkę w moim nowym wozie, kiedy zebrało mu się na wymioty. A na
dodatek dzieciaki miały do mnie pretensje, że na niego nakrzyczałem. - Wzruszył ramionami. -
Jasne, podrzuć go nam. Nie ma problemu. Sam tylko śpi, je i gryzie wszystko, co zobaczy.
Między innymi parę moich najlepszych butów do golfa.
- Już ci oddałam forsę. - Uśmiechnęła się. - Dzięki, Charlie.
Żona Jasona, Laura, jest w ciąży, a ja mam wielką ochotę zobaczyć się z nią przed
narodzinami dziecka. Potem nie znajdzie dla mnie czasu.
- Moim zdaniem chwilę dla ciebie znajdzie. Nie jesteś taka najgorsza.
- Dziękuję ... chyba .
- Poza tym dobrze wiem, jak nudne są ostatnie miesiące ciąży.
Kiedy Edna nosiła Kim, doprowadzała mnie do szału. Rzecz jasna, była wtedy po
czterdziestce, co jej dawało prawo do marudzenia.
- Laura ma trzydzieści osiem lat i jest szczęśliwa, że w końcu zaszła w ciążę. Nie ma mowy
o żadnym utyskiwaniu i złym nastroju. Teraz mości sobie gniazdko. - Uśmiechnęła się. - Poza
tym Edna wcale nie miała kiepskiego humoru. Raczej huśtawkę nastrojów.
- Nie ty musiałaś z nią mieszkać. - Zachichotał. - Wierz mi, bez przerwy chodziła jak struta.
Edna nie ma w zwyczaju siedzieć spokojnie i nie wadzić nikomu.
- Laura z całą pewnością nie siedzi spokojnie. Jason powiedział, że zajęła się budowaniem
altany w ogrodzie. Więc jak, weźmiecie psa? - Jasne, że weźmiemy. - Jego uśmiech zniknął. -
Musisz bywać między ludźmi. Nie powinnaś całego wolnego dnia spędzać w remizie, grając w
karty z kumplami.
- Lubię grać w karty, a poza tym z nikim nie czułabym się tak dobrze, jak z wami. Mniejsza
z tym, że beznadziejni z was nieudacznicy. - Wrzuciła cebulę na patelnię z roztopionym masłem i
zabrała się do mycia pieczarek. - Gdybym nie stymulowała was intelektualnie, zmienilibyście się
w bandę smętnych nudziarzy.
- Co racja, to racja. - Wbił wzrok w mięso. - Niemniej powinnaś włożyć ładną sukienkę,
wyjść gdzieś i się zabawić. Nie masz żadnych przyjaciół, do cholery!
- Od czasu do czasu spotykam się z kilkoma kolegami z college'u, ale mam zbyt dużo pracy,
żeby utrzymywać z nimi stały kontakt. Poza tym lubię tu u was przesiadywać. Nikt inny nie jest
mi potrzebny. - Pokręciła głową. - Przestań się krzywić, to prawda. Mam szczęście. Nie siedzę w
domu od rana do wieczora, bijąc się z myślami. Chodzę do teatru, na mecze baseballu, do kina.
Co tu dużo gadać, w ubiegłym tygodniu ty i Edna poszliście ze mną na film. Ludzie, którzy lubią
swoją pracę, przyjaźnią się ze współpracownikami. Ja też.
- Powinnaś znaleźć sobie kogoś, kto się tobą zaopiekuje.
- Męska szowinistyczna świnia.
- Bynajmniej. Każdy powinien kogoś mieć. Edna troszczy się o mnie, ja opiekuję się nią,
oboje dbamy o dzieci. Takie jest życie.
Uśmiechnęła się.
- Bezdyskusyjnie - przyznała. - Czasami jednak układa się inaczej. Po śmierci ciotki
Marguerite odkryłam, że mam duszę samotnika. Już wcześniej to dostrzegałam. Ciotka starała
się, jak mogła, ale nie była przesadnie ciepła. Namiastkę rodziny znalazłam dopiero tutaj, w
remizie numer dziesięć. - Skrzywiła się. - Dlatego przestań mnie wyrzucać.
- Skoro tak czujesz, zrób z tym coś. Tęsknimy za tobą. A ty pewnie tęsknisz za nami.
Dlaczego nie zrezygnujesz z tej pracy i nie wrócisz tam, gdzie twoje miejsce? Zapowiadałaś się
na fantastycznego strażaka, Kerry.
- Kiedy rozpoczynałam pracę z wami, twierdziłeś co innego.
- Miałem prawo do sceptycyzmu. Skąd mogłem wiedzieć, że nie jesteś jakąś fanatyczną
feministką, która pewnego dnia wszystkich nas pozabija tylko po to, żeby sobie coś udowodnić?
Wyglądałaś na osobę, która by nie potrafiła wynieść z pożaru pudla miniaturki.
- Ale odkryłeś, że nie należy sądzić po pozorach. Jestem wystarczająco silna, cały problem
sprowadza się do odpowiedniej techniki. Wiedziałam, że muszę robić, co trzeba.
- To fakt. Właśnie dlatego mówię ci, żebyś wróciła tam, gdzie twoje miejsce.
- Lepiej niech wszystko zostanie tak, jak jest.
- Z tym tępym psem. - Westchnął. - Słyszałem, że wydział nie chciał go zaakceptować.
Spojrzeli na niego łaskawszym okiem dopiero wtedy, gdy znalazł dowody w pożarze Wadsworth.
- Ludzie z wydziału nie dostrzegali jego możliwości. Wzięłam go ze schroniska i miał
problem z utrzymaniem dyscypliny.
- Motyle?
Skinęła głową.
- Łatwo się dekoncentruje. - Sięgnęła po następną pieczarkę.
- Niemniej potrafię go skłonić, żeby się skupił ...
Nagle usłyszeli alarm.
- Obowiązek wzywa. - Charlie wyłączył gaz i pospiesznie wyszedł z kuchni. - Na razie,
Kerry.
Podążyła za nim, przyglądając się, jak on i jego koledzy błyskawicznie ubierają się w
kombinezony.
- Dokończę stroganowa. Będzie gotowy, jak wrócisz.
- Akurat - prychnął Paul. - Dobrze wiem, jak gotujesz. Zaczekamy na Charliego.
- Ty też nie jesteś mistrzem kuchni - obruszyła się Kerry. - Nie ma sprawy, możecie
głodować. Później wybierałam się z Samem na oddział dziecięcy w Grady, ale równie dobrze
mogę tam jechać od razu. Nie dam rady ... - Nikt jej jednak nie słuchał. Mężczyźni wyszli, a po
chwili usłyszała wycie wozu strażackiego, wyjeżdżającego- z remizy i pędzącego ulicą.
Co za pustka.
Tak bardzo chciałaby teraz jechać z nimi na akcję, czuć, jak wszystkie nerwy i mięśnie drżą
z napięcia, gotowe do działania.
Postanowiła przestać myśleć o tym, z czego już dawno zrezygnowała. Podjęła trafną decyzję.
Gdyby po śmierci Smitty'ego nie nabrała odpowiedniego dystansu, skończyłaby jako warzywo.
Rany wciąż były świeże, ale potrafiła z nimi żyć.
- Chodź, Sam! - zawołała. - Odwiedzimy dzieciaki. Sam nie przyszedł.
Wróciła do kuchni i ujrzała go z nosem pod szafką - usiłował wydobyć kawałek wołowiny
upuszczonej przez Charliego.
- Sam.
Łypnął na nią z łbem przyciśniętym do podłogi. Wyglądał przekomicznie.
Pokręciła głową i zachichotała.
- Odrobinę godności, błagam. Chodź, idziemy. Ani drgnął.
Wzięła z patelni skrawek mięsa i rzuciła go psu, który skoczył w górę i momentalnie
schwycił wołowinę. Wyraźnie zadowolony, przy truchtał do właścicielki.
Pochyliła się i przypięła mu smycz.
- Sądziłem, że psom z wydziału podpaleń nie wolno dawać nagród, chyba że wpadną na trop.
Czujnie podniosła wzrok i ujrzała w progu D ave' a Bellingsa, pracownika technicznego.
Kiedyś był strażakiem, lecz po kontuzji nogi musiał zmienić zawód. Obecnie pracował jako
wykwalifikowany specjalista komputerowy, instalował sprzęt tutaj i w innych remizach okręgu.
- Nie powinno się im dawać dodatkowych przysmaków, to prawda - przyznała, przyłapana
na gorącym uczynku. - Ale Sam jest inny. Zasługuje na to.
- To prawda. - Dave poklepał czarny, jedwabisty łeb psa i podszedł do automatu z kawą. -
Jest tak dobry, że można go trochę porozpieszczać.
- Gdzie się pali?
- W magazynie Standard Tire, w południowej dzielnicy. Trzeci stopień zagrożenia.
Dym. Czarny, gryzący dym.
- Cholera.
Skinął głową.
- Niełatwo im będzie. Mamy szczęście, Kerry, że nie musimy jeździć na akcję .
- Tak, chyba tak.
Obezwładniający żar. Smród płonącej gumy. Bellings się skrzywił.
- Kogo my oszukujemy? Gdybyśmy mogli, oboje siedzielibyśmy w wozie strażackim.
Jesteśmy odpadami. Z jakiego innego powodu kręcilibyśmy się tutaj, korzystając z życzliwości
strażaków?
- Racja. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Musiała się stąd wydostać. - Bywaj, Dave. Na razie .
Przechylił głowę.
- Wszystko w porządku? Zbladłaś.
- Pewnie przez to światło. Nic mi nie jest. - Pospiesznie wyprowadziła Sama z pokoju i z
budynku remizy. Weź się w garść, pomyślała. Może tym razem to cię ominie. Niestety, znowu
poczuła ciarki na karku. Przeszła zaledwie kilka metrów, kiedy jej głowę przeszył oślepiający
ból.
Czarny dym buchający nad stertą opon. Smród płonącej gumy.
Wycie syren.
Miała skurcze brzucha, nie mogła oddychać.
Wszystko będzie dobrze. Zamknęła oczy. Wystarczy oddychać powoli i miarowo.
Sam zaskowyczał.
Już lepiej. Ból w jej głowie osłabł, zmieniając się w tępe łupanie.
Otworzyła oczy i ujrzała psa, który patrzył na nią z rozczulającą zezowatą powagą.
- Nie ma się czym przejmować - mruknęła. - To chwilowe. Szpital. Szła do szpitala, żeby
odwiedzić dzieci. Znajdował się zaledwie kilka przecznic dalej, a ona nie odważyłaby się teraz
usiąść za kierownicą. Skręciła w lewo i ruszyła przed siebie.
- Wszystko będzie dobrze.
Boże, miała nadzieję, że nic złego się nie wydarzy.
Pożar.
Brad Silver mocno zacisnął dłonie na kierownicy, usiłując odegnać wciskający się w jego
myśli obraz.
Nie mógł oddychać.
Zjechał na pobocze i wyłączył silnik. Musiał się przełamać. Ataki zwykle mijały równie
szybko, jak przychodziły.
Chryste, ten swąd.
Wkrótce i on znikł. Brad oparł głowę na kierownicy, z trudem chwytając powietrze.
Wyjął telefon i wystukał numer.
- Cholera jasna, Travis, o mały włos nie rozbiłem samochodu. Wyciągnij mnie z tego.
- Spokojnie, Brad - powiedział łagodnie Michael Travis. - Dziewczyna z pewnością
przeżywa trudne chwile. Czy to wciąż trwa?
- Nie, ale może powrócić. Tak jak wcześniej. Dlaczego, do diabła, ona nad sobą nie panuje?
- Klasyczne wyparcie. Jesteś blisko?
- Parę kilometrów od niej. Jedzie do szpitala.
- Może w tym rzecz. Może ktoś jest ranny.
- Nie, to jej cotygodniowa wizyta na oddziale pediatrycznym. Nie jest zdenerwowana, na
pewno nie była przed atakiem. Możesz ją jakoś uspokoić?
- Nie, już ci mówiłem, że jest nieobliczalna, i w dodatku potwornie uparta. Jeśli zadzwoni i
poprosi o pomoc, może mi się uda. Jeżeli nie, jesteś zdany tylko na siebie.
- Wielkie dzięki - mruknął sarkastycznie Silver. - To ty twierdziłeś, że ona zdoła mi pomóc.
Zapomniałeś dodać, że może mnie zabić, zanim to się skończy.
- Wiedziałeś, jaki ma na ciebie wpływ.
- Nic nie wiedziałem. Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko niej.
- Zawsze możesz się wycofać, a my spróbujemy znaleźć kogoś innego.
Silver zastanowił się nad tym rozwiązaniem. Było kuszące. Kerry Murphy przypominała
beczkę prochu, która lada chwila może wybuchnąć. Lubił kontrolować sytuację, a kilka ostatnich
minut dowiodło, że będzie miał ogromne kłopoty z utrzymaniem dziewczyny w ryzach na tyle,
by nią manipulować.
- Brad?
- Poświęciłem jej zbyt dużo czasu, żeby teraz odejść. Znam ją na wylot.
- Tak, to prawda. Pewnie wiesz o niej więcej niż ona sarna.
- Dam sobie radę.
- Byle z umiarem. Wiem, do czego jesteś zdolny. Nie chcę, żeby stała się jej krzywda.
- Powiedziałem, że dam sobie radę. Ty trzymaj się z boku, na wypadek, gdybym
potrzebował wsparcia. Albo karetki - dodał ponuro i się rozłączył.
Odetchnął głęboko, zanim ponownie włączył się do ruchu. Pozostało mu do pokonania
jeszcze tylko kilka kilometrów. Jeśli się skoncentruje, wytrzyma na tyle długo, by do niej
dotrzeć. Potem postanowił improwizować. On także nie chciał, żeby Kerry stała się krzywda, i
zwykle potrafił zaufać swojej wiedzy oraz doświadczeniu w powstrzymywaniu własnych
agresywnych odruchów. Już dawno ternu pojął, że finezja jest skuteczniejsza od siły. Miał tylko
nadzieję, że nadchodząca bitwa nie okaże się wyjątkiem.
Bo w takim wypadku żadne z nich jej nie przeżyje.
- Sok pomarańczowy? - Melody Vanetti uśmiechnęła się do Kerry, która siedziała po turecku
na podłodze szpitalnej świetlicy . - Czytałaś dzieciom przez godzinę. Pewnie zaschło ci w gardle.
- Dzięki, Melody. - Przyjęła napój od pielęgniarki. - Zdaje się, że chwilowo poszłam w
odstawkę, a moje miejsce zajął Sarn. - Uśmiechnęła się szeroko. - Wcale się nie dziwię. Nie
znam dziecka, które wolałoby dorosłego od psa.
- Świetnie sobie radzisz z dziećmi. - Melody zerknęła na nią z ukosa. - Ale dzisiaj wydajesz
się nieco zmęczona.
- To pozory, czuję się dobrze. Nawet gdybym była w gorszej formie, nie ośmieliłabym się
skarżyć. Wstyd by mi było przed tymi dzieciakami. - Jej uśmiech znikł. - Kim jest nowy pacjent?
Ten, który obejmuje Sama?
- Ma na imię Josh. Przybył do nas nieco poobijany, z oparzeniami na rękach. Policja
sprawdza, czy to nie celowa robota babci.
- Uroczy maluch. - Dziecko wyglądało na cztery albo pięć lat.
Chłopiec tulił Sama, wciskając mu twarz w szyję. Kerry poczuła ukłucie bólu, kiedy ujrzała
na twarzy małego pacjenta wyraźne siniaki. Uśmiechał się, i nic dziwnego. Kerry wiedziała, że
dzieci bardzo pozytywnie reagują na Sama, bez względu na swoją chorobę. - Daj mi znać, jeśli
będę mogła pomóc.
- Co mogłabyś zrobić?
Kerry wzruszyła ramionami.
- Choćby znaleźć kogoś, kto uzna, że dom babci stanowi zagrożenie pożarowe, żeby nie
miała dokąd zabrać wnuka? Sama nie wiem. Po prostu zrób to dla mnie i daj znać.
- Jasne. To miło z twojej strony, że się przejmujesz naszymi podopiecznymi. - Ruszyła do
drzwi. - Muszę roznieść lekarstwa. Wpadnę do ciebie później i sprawdzę, jak ci idzie.
- Damy sobie radę. Dzieciaki niczego nie zbroją, dopóki mogą zajmować się Samem. -
Zerknęła na zegarek. W firmie oponiarskiej wszystko musiało być w porządku. Kerry spędziła w
szpitalu już ponad godzinę i czuła się względnie dobrze. Co prawda doskwierał jej tępy,
pulsujący ból głowy, ale to normalne. Pożar był duży, niebezpieczny. Nic dziwnego, że się
denerwowała i bała ...
Eksplozja plomieni.
Dębowe drzwi na drugim piętrze. Dym. Nie widzi.
Kto nie widzi?
Dwóch mężczyzn wspina się po schodach w kierunku drzwi. Płonące schody walą się za
nimi.
Wracaj. Wracaj, Charlie.
To był Charlie. Dobry Bożej wiedziała że to będzie Charlie. Dotarli do drugiego piętra.
Charlie, nie otwieraj drzwi.
Eksplozja płomieni. Eksplozja.
Otworzy l drzwi.
Ten sam mrożący krew w żyłach syk. Ogień. Wszędzie. Ból. On cierpi.
- Kerry. - Melody nachylała się nad nią z zatroskaną miną.
- Wszystko dobrze?
Nie. Ból. Ból.
Zerwała się na równe nogi.
- Niedobrze mi. Muszę iść do łazienki. - Wybiegła ze świetlicy i pognała korytarzem.
Ból. Ból.
Musiała znaleźć ustronne miejsce. Gdzieś gdzie nikt jej nie odnajdzie.
Schowek.
Otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą. Schowek był mroczny mały i czuła się w nim
bezpieczna. Ale co z Charliem?
Bożej czuła dym i swąd palonego mięsa. Opadła na kolana i przywarła plecami do ściany.
Ból. Ból. Ból.
2
- Na litość boską, odizoluj się.
Jak przez mgłę uświadomiła sobie, że w otwartych drzwiach stoi jakiś mężczyzna. Wysoki.
Lekarz? Nieistotne.
Ból. Ból. Ból.
Mężczyzna zatrzasnął za sobą drzwi i uląkł obok niej.
- Posłuchaj. Musisz się odizolować.
- Charlie ...
- Wiem. - Wziął ją za ręce. - Ale nie pomożesz mu, cierpiąc tak, jak w tej chwili.
- Jego boli ... eksplozja ... Niżej ... Niżej ...
- A ty nie potrafisz się odizolować. - Odetchnął głęboko. - Ja potrafię. Bez obaw. Wchodzę.
O czym on mówił?
- Spójrz na mnie. - Patrzył na nią z napięciem. - Teraz to zniknie. Nie znikało. Dym i ogień
będą trwały wiecznie. Charlie ... Biegną po schodach, żeby cię ratować, Charlie.
Za późno.
Ból. Ból...
Ból zniknął. Charlie zniknął. Nie ma dymu. Nie ma ognia. Błękitne jezioro. Promienie
słońca. Zielona trawa.
Spokój.
- Chodź. - Stał, pomagał jej dźwignąć się na nogi. - Musimy stąd wyjść. Nie wiem, jak długo
to potrwa.
Dwa jelenie szły napić się wody z jeziora. Łagodny wietrzyk poruszał wysoką trawą.
- Chodź. - Otworzył drzwi i wyprowadził ją na korytarz. - Wrócimy po Sama, a potem
pojedziesz do domu.
- Charlie ...
- Nie ma go tutaj nad jeziorem. Później po niego wrócimy. - Ciągnął ją za sobą korytarzem w
kierunku świetlicy. - Wszystko wyjaśnię i wyciągnę nas stąd. Kiedy jednak wejdziemy do sali,
musisz się uśmiechać do dzieci. Nie chcesz przecież, żeby się martwiły.
Nie, dzieci nie mogą się martwić. Ich świat zawsze powinien być radosny. Tak bardzo
pragnęłyby wyjechać z miasta nad to piękne jezioro.
Były tam. Ujrzała chłopczyka, Josha, ze śmiechem biegnącego po trawie.
- Nic ci nie jest? - Melody Vanetti z niepokojem zaglądała jej w twarz. - Poszłam do
łazienki, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale tam cię nie znalazłam.
- Trochę się źle poczuła - wyjaśnił mężczyzna trzymający Kerry za rękę. - Zobaczyłem ją na
korytarzu i wyprowadziłem na świeże powietrze. - Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Siostra
Vanetti? Kerry wiele mi o pani opowiadała. Ma pani świetne podejście do dzieci. Nazywam się
Brad Silver. Pracuję z Kerry.
Melody uścisnęła mu dłoń, ale nadal z niepokojem spoglądała na Kerry.
- Nie sądzi pan, że powinien ją obejrzeć któryś z naszych lekarzy?
- Właśnie to zasugerowałem, ale ona chce wracać do domu. Zgadza się, Kerry?
Jezioro jest domem. Domem są rozbawione dzieci na łące.
- Kerry?
Skinęła głową .
- Chcę wracać do domu.
- Wobec tego idę po Sarna. - Silver podszedł do gromadki dzieci i przykucnął obok Josha.
Jak to możliwe, skoro Josh przebywał nad jeziorem? Silver z pewnością rozmawiał z innym
chłopcem.
- Muszę wyjść z twoim przyjacielem - wyjaśnił łagodnie chłopcu, przypominającemu Josha.
- Obiecuję jednak, że jeszcze go zobaczysz. - Dotknął ramienia dziecka. - Wszystko będzie
dobrze. - Uśmiechnął się do pozostałych dzieci, prowadząc Sama do jego właścicielki. - Kerry
spotka się z wami w przyszłym tygodniu. Teraz musi już iść. - Skinął głową Melody. - Dzięki za
wszystko. Kiedy odwiozę ją do domu, zadzwonię do pani, żeby powiedzieć, jak się mlewa.
Potem wyprowadził Kerry ze świetlicy i wraz z nią podążył korytarzem.
Niebo nad jeziorem zaczęło się chmurzyć. A może był to kłębiący się w oddali dym ?
Nie, to nie dym, zabrzmiała natychmiastowa i stanowcza odpowiedź.
Slońce. Rozbawione dzieci. Blękitne ostróżki, rosnące na wzgórzu.
Tak bardzo lubiła ostróżki ...
Wyszli z windy, Brad poprowadził ją na parking.
- Już niedaleko, Kerry. - Otworzył drzwi czarnego lexusa. - Wskakuj, Sam. - Pies z miejsca
usadowił się na kanapie. Brad otworzył drzwi dla pasażera. - Zaraz będziemy w domu.
Uśmiechała się, kiedy pomagał jej wejść do lodzi, przycumowanej do pomostu na brzegu
jeziora. Potem wiosłował. Tego wiosło unosiło się i opadało w migotliwą, niebieską wodę.
Wjechał na jej podjazd i zatrzymał samochód. Sięgnął po jej torebkę.
- Potrzebne mi twoje klucze - wyjaśnił, wyciągnął je, otworzył tylne drzwi dla Sama i wspiął
się po schodach ganku.
Płynęli pod zwisającymi gałęziami wierzby płaczącej. Dostrzegła w wodzie odbicie
pod1użnych liści. Uśmiechał się do niej. Cieplo. Bezpiecznie. Przyjemnie.
- Kerry. - Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wyjść z łodzi. - Chodź ze mną.
- Dokąd?
- To bez znaczenia. Wiedziała, że tam, dokąd ją prowadzi, jest pięknie. Podają mu dłoń.
Wchodzili po schodach. Sam kręcił się po ganku; Silver wpuścił go do domu, zanim
łagodnie pchnął ją do sieni. Wszedł za nią i zamknął drzwi. Oparł się o nie plecami i odetchnął
głęboko.
- Dzięki Bogu.
Zauważyła, że nad jezioro ponownie nadciągnęły chmury. Nie podobało jej się to ...
- To nie chmury. To dym - wyjaśnił Silver. - Dłużej nie mogę go trzymać z dala od ciebie.
To dym, w dodatku coraz gęstszy. Ale nie zrobi ci już krzywdy. Kerry, ten etap dobiegł końca.
Opuszczam cię. Postaram się zrobić to łagodnie i delikatnie, ale i tak poczujesz ból.
Dym wirował wokół niej niczym mgła, zasłaniając jezioro, wierzbę, dzieci. A za dymem ...
Ogień. Charlie!
Wrzasnęła.
- Tylko spokojnie. - Silver złapał ją za ramiona. - Wiedziałaś, że to nieuchronne. Pogódź się
z tym.
- Nie żyje. Charlie nie żyje.
Skinął głową.
- Zmarł mniej więcej pięć minut temu.
Zamknęła oczy, próbując oswoić się z rozpaczą.
- Skąd wiesz? - Zamrugała powiekami i gwałtownie odsunęła się od niego. - I co do cholery
robisz w moim domu?
- Próbuję powstrzymać cię przed zdradzeniem twojej tajemnicy. I nie denerwuj mnie - dodał
szorstko. - Za bardzo się wkurzyłem, by teraz okazywać ci współczucie. Myślisz, że mnie było
łatwo? Mogłem cię zostawić samą w schowku do chwili, aż ktoś cię znajdzie. Przez ten czas
pewnie doprowadziłabyś się do takiego stanu, że z miejsca zamknęliby cię w miejscowym
wariatkowie.
- Wynoś się stąd. Nie wiem, kim jesteś, i nic mnie to nie obchodzi. - Ruszyła do telefonu. -
Muszę zadzwonić do remizy.
- Żeby się dowiedzieć tego, co już wiesz? Charlie nie żyje. Drugi człowiek na schodach
właśnie jedzie do szpitala Grady. Zapewne przeżyje. - Umilkł. - A ty podejrzewasz, kim jestem.
A przynajmniej, czym jestem.
- Odejdź. Może Charlie żyje. To nie musi być prawda. - Wystukała numer remizy, odebrał
Dave. - Dave, słyszałam, że mieliście kłopoty w ...
- Och, Boże, Kerry ... - Głos mu się łamał. - Charlie. Cholerna strata ... Znałem go od
trzydziestu lat. Wiosną zamierzał przejść na emeryturę. Dlaczego to się musiało przytrafić ...
Odłożyła słuchawkę. Oparła głowę o ścianę, a po jej policzkach popłynęły łzy.
- Dam Samowi wody i zaparzę kawy - powiedział cicho Silver. - Przyjdź, kiedy będziesz
gotowa. Kuchnia jest na końcu korytarza, prawda? - Nie czekał na odpowiedź.
Weszła do salonu i osunęła się na kanapę. Powinna zatelefonować do Edny i spytać, czy do
niej pojechać. Nie. Nie teraz. Nie wiedziała nawet, czy już ją powiadomiono. Oparła głowę na
podłokietniku nawet nie starała się powstrzymać łez.
Usłyszała, jak w kuchni Silver mówi coś do Sama. Nieznajomy najwyraźniej poczuł się jak u
siebie w domu. Nie wyczuwała niebezpieczeństwa. Może była za bardzo oszołomiona, żeby się
bać.
A może to on pilnował, żeby ona niczego się nie obawiała. Ta myśl była przerażająca.
Nie mogła jednak zbyt długo się nad nią zastanawiać. Była zbyt przygnębiona i
zdenerwowana, żeby skupić uwagę na tego typu problemach. Postanowiła dać sobie trochę czasu,
ochłonąć i odzyskać równowagę psychiczną. Dopiero potem stawi czoło nieznajomemu.
Tymczasem zamknęła oczy, by oddalić się od bólu i smutku ...
Spała.
Silver stanął w drzwiach, przypatrując się jej. Wiedział, że ten sen nie potrwa długo. Zbyt
wiele przeszła i musiała dojść do siebie, nie wytrzymała nadmiaru wrażeń. Wielokrotnie był
świadkiem podobnych sytuacji.
Wyglądała niemal jak dziecko: miała rozczochrane, krótkie kasztanowe włosy i gładką
aksamitną cerę. Nie była jednak niedojrzała, lecz twarda i uparta. Z pewnością będzie miał z nią
sporo kłopotów.
Powiedział sobie, że choćby dlatego powinien przestać użalać się nad nią. Wykorzysta ją z
pewnością, ale w zamian postara się coś jej ofiarować.
Teraz zaangażował się już zbyt mocno, żeby odejść.
Kerry obudziła się dopiero po godzinie. Minął kwadrans, nim poczuła się na tyle pewnie, by
opuścić salon i iść do kuchni. Musiała stawić czoło Silverowi. O ile podał jej prawdziwe
nazwisko. Skąd mogła wiedzieć, czy jego słowa są prawdziwe? Wpadł w jej życie jak rakieta,
kiedy nie mogła się bronić, i nadal był dla niej zagadką.
Stanęła w progu. Silver siedział przy stole, rozmawiał przez telefon i wcale nie wyglądał
groźnie. Miał ciemne włosy i oczy, jakieś trzydzieści parę lat i potężną sylwetkę. Tak, słowo
"potężny" doskonale do niego pasowało. Biła od niego pewność siebie, tego wrażenia nie osłabiał
nawet jego ubiór: wypłowiałe dżinsy i bluza. Trudno byłoby nazwać go przystojnym, szczególnie
teraz, gdy ze ściągniętymi brwiami wsłuchiwał się w głos ze słuchawki. Uniósł wzrok, ujrzał
Kerry i powiedział szybko:
- Zadzwonię później Gillen. - Odłożył słuchawkę i wstał. - Usiądź. Naleję ci kawy .
- Sama sobie wezmę. - Ruszyła do szafki. - W końcu to mój dom.
Wzruszył ramionami.
- Jak wolisz. - Ponownie usiadł. - Po prostu chcę być uprzejmy. Obiecałem, że będę dla
ciebie miły. - Skrzywił się. - To niełatwe.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś dla mnie miły, czy nie. Nie znam cię i nie chcę cię
poznawać. Dzisiaj straciłam przyjaciela i życzę sobie, żebyś się stąd wyniósł. Zostaw mnie w
spokoju.
- Wykluczone. - Napił się kawy. - Potrzebuję cię. Wierz mi, gdybym uważał, że znajdę
pomoc gdzie indziej z pewnością by mnie tu nie było. Miałem ciężki tydzień, a przez ciebie stał
się jeszcze trudniejszy. Usiądź, porozmawiamy.
- Nie mam ochoty rozmawiać. - Nalała sobie kawy i musiała powstrzymać drżenie ręki,
zanim podniosła kubek do ust. - Na trochę urwał mi się film, ale chyba wcześniej byłeś dla mnie
życzliwy. Co nie oznacza, że możesz pakować się w moje życie. Jeśli zaraz się nie wyniesiesz,
będę musiała wezwać policję.
- Nie rób niczego, czego mogłabyś potem żałować. Gliniarze zadawaliby mi mnóstwo pytań.
Narobisz sobie kłopotów, jeśli będę zmuszony na nie odpowiadać. Nigdzie się stąd nie ruszę,
dopóki nie usiądziesz i mnie nie wysłuchasz.
Zawahała się i popatrzyła mu w oczy. Miała ochotę kazać mu iść do diabła, ale czuła, że jest
coś, co powinna wiedzieć, coś, co przepełniało ją lękiem. Powoli podeszła do stołu i usiadła. Nie
mogła jeszcze zadać tego pytania. Postanowiła poruszyć inny temat.
- Skąd wiedziałeś, że jestem w schowku?
- Wysyłałaś sygnał alarmowy, który niemal rozerwał mi mózg na strzępy. - Patrzył na nią
badawczo. - Boisz się mnie.
- Nie, nie boję się.
- Nie boisz się tego, że będę cię molestował albo gwałcił. Lękasz się, że naruszę twoją
prywatność. - Pokręcił głową. - Mowy nie ma. To zbyt bolesne.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Akurat - westchnął ze znużeniem. - Powiedziano mi, że jesteś uparta i wolisz nie zauważać
tego, co dla ciebie niewygodne. Miałem być cierpliwy, uprzejmy i tak dalej, ale całkiem się
pogubiłem. Musiałaś naprawdę lubić tego Charliego ...
- Jasne, że go lubiłam. Był wspaniałym facetem.
- Tyle że niezbyt spostrzegawczym. Lubił cię, ale nigdy nie zauważył, jak wykorzystujesz
Sama.
Zesztywniała.
- Wykorzystuję?
Westchnął.
- No dobrze, miejmy to już za sobą i zacznijmy szczerze rozmawiać. Sam to fajny psiak, ale
jako tropiciel zupełnie się nie sprawdza. Nie potrafiłby wywęszyć befsztyka w sklepie mięsnym.
- Chyba oszalałeś. Wszyscy wiedzą, że to najlepszy specjalista od pożarów na Południowym
Wschodzie.
- To dzięki tobie ludzie w to uwierzyli. Wmówiłaś im to, bo wolałaś ukryć prawdę. - Umilkł
na moment. - Nie chciałaś, by ktokolwiek wiedział, że zawsze widzisz podpalenie i dlatego bez
trudu rozpoznajesz miejsce i określasz sposób podłożenia ognia.
- Poprzestawiały ci się klepki. Twoim zdaniem jestem piromaniaczką?
- Nie, po prostu masz paranormalny dar, powiązany z ogniem. Jeżeli zbliżasz się do miejsca,
w którym wybuchł pożar, czujesz wibracje. Czasami nawet widzisz podpalacza. Gdy jesteś
związana z ludźmi stykającymi się z ogniem, nie musisz nawet być blisko pożaru. - Zamilkł. -
Tak się stało w wypadku twojego przyjaciela Charliego. Nawiązałaś z nim kontakt i nie mogłaś
się wyzwolić.
Dym. Drzwi na drugim piętrze. Eksplozja .
- Spokojnie - szepnął. - Już po wszystkim.
Odetchnęła głęboko.
- Sporo o mnie wiesz. Kim jesteś? Dziennikarzem?
- Nie. Poza tym nie zamierzam nikomu mówić o tym, do czego jest ci potrzebny Sam. To
twoja sprawa.
- To dobrze. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Bo to niedorzeczne. Nikt nie uwierzyłby w takie
czary-mary.
- Masz rację. W naszym świecie brakuje miejsca na fantazję. Doskonale rozumiem, dlaczego
musiałaś się chronić. Chciałaś, by bandyci dostali za swoje, a jednocześnie obawiałaś się drwin,
gdybyś nie potrafiła wyjaśnić tego, co widzisz. - Opuścił rękę i poklepał labradora po łbie. - Oto
super pies strażacki Sam. Mogłaś jednak wybrać takiego, który budzi choć odrobinę respektu.
- Nic mi po twoim zrozumieniu. A Sam to wspaniałe zwierzę. - Oblizała wargi i spojrzała na
kubek z kawą. - Skoro już skończyłeś z tymi absurdalnymi zgadywankami, może mi powiesz, co
ty tu robisz.
- Mam dla ciebie pracę.
- Jaką pracę?
Przez chwilę uważnie patrzył na dziewczynę.
- Jeszcze nie jesteś gotowa. Odrzuciłabyś moją propozycję. - Wstał, sięgnął do kieszeni i
wyłuskał kluczyki do samochodu z wypożyczalni. - Weź mojego lexusa, jeśli będziesz
potrzebowała. Dopilnuję, żeby twoja terenówka została doholowana tutaj z remizy. Będę w
kontakcie.
Spoglądała na niego.
- Nie waż się odchodzić. Żądam odpowiedzi. Uśmiechnął się bez przekonania.
- W tej chwili naprawdę chcesz znać wyjaśnienie tylko jednej sprawy. Chodzi o to pytanie,
które obawiałaś się mi zadać. - Zniżył głos do szeptu. - Jezioro. Ładne wyszło, prawda? Bardzo
się starałem, żeby było piękne. Specjalnie dla ciebie. Nie, nie dostałaś świra. - Rzucił wizytówkę
na stół i ruszył do wyjścia. - To numer mojej komórki. Zadzwoń, jeśli będziesz mnie
potrzebowała.
- Zaraz. Cholera jasna, kto cię przysłał? Zerknął przez ramię.
- Michael Travis.
Chwilę później usłyszała, jak zamykają się za nim drzwi.
Czuła się tak, jakby ktoś kopnął ją w brzuch. Po raz ostatni widziała Michaela pięć lat
wcześniej i poprzysięgła sobie, że już nigdy się z nim nie spotka. Sądziła, że na zawsze usunęła
go ze swego życia.
Musiała wziąć się w garść. Lata temu zatrzasnęła drzwi przed Michaelem, więc potrafi to
zrobić także teraz.
Czy jednak zdoła tak zakończyć znajomość z Bradem Silverem?
Wyczuwała, że jest zupełnie inny niż Michael. Mniej cierpliwy, bardziej bezwzględny i
bezpośredni.
Nagle zastanowiło ją, skąd wszystko o nim wiedziała? Przecież był jej obcy.
Och, Boże, to jezioro.
A może to po prostu jej własna ocena jego charakteru. Taka bliskość nie musiała świadczyć
o niczym dziwnym.
Skąd, wręcz przeciwnie. Przecież to on był dziwny. Jeżeli udało mu się zrobić to, co jej
zdaniem uczynił, w takim razie miała do czynienia z jeszcze większym pomyleńcem niż ona
sama.
Nie, przecież ona nie była żadnym dziwadłem. Nauczyła się radzić sobie z problemem, który
ją nękał. Nic się nie zmieniło. Mogła pozbyć się Silvera i ponownie uporządkować swoje życie.
Przede wszystkim jednak musiała zadbać o to, żeby trzymał się od niej z daleka. Innymi słowy,
nadeszła pora na telefon do Travisa.
Odetchnęła głęboko, sięgnęła po telefon i pospiesznie wystukała numer, którego nie
wybierała od ponad pięciu lat.
- Do jasnej cholery, co ty wyprawiasz, Michael? - spytała, kiedy Travis podniósł słuchawkę.
- Kerry?
- Doskonale wiesz, że to ja. Powiedziałam ci, żebyś zniknął z mojego życia, a to znaczy, że
masz trzymać z dala ode mnie swoich sługusów i nie naprzykrzać mi się w żaden sposób.
- Rozumiem, że masz na myśli Brada Silvera? Gdybyś go lepiej znała, wiedziałabyś, że on
nigdy nie będzie niczyim sługusem. Silver jest sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
- Nasłałeś go. Powiedziałeś mu o mnie.
- Tak. Zanim to jednak, zrobiłem, długo i starannie analizowałem swoją decyzję i uznałem,
że to konieczne. On cię potrzebuje.
- Guzik prawda. Każ mu się ode mnie odczepić. Nie chcę go więcej oglądać.
- To może być trudne. - Zamilkł na chwilę. - Jesteś zdenerwowana. Co zrobił?
- Jest ... dziwaczny.
- Ale nie głupi. Nie przystąpiłby do działania, gdyby nie musiał. Coś się zdarzyło?
- Nie mam ci nic do powiedzenia. - Usiłowała zapanować nad drżeniem głosu. - Powiedz
Silverowi, żeby trzymał się ode mnie z daleka.
- Co zrobił?
Błękitne jezioro, ostróżki, biegnące dziecko.
- Myślę, że wiesz. Przypomina ciebie, Melissę i wszystkich tych ludzi, o których mi
mówiłeś. - Mocno przygryzła wargę. - Nie, on nie jest taki, jak oni. Jest... inny.
- Tak, to prawda. Jest kontrolerem.
- Kontrolerem? - Wzbierał w niej gniew. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Czy to jedna z
twoich durnych gierek intelektualnych? Nie bawię się w to, Michael. - Po wściekłości nadeszła
panika.
- Dobry Boże - wyszeptała - nawet nie wiedziałam, że istnieją ludzie tacy jak on.
- Cii ... Jestem pewien, że nigdy nie zamierzał. ..
- Nie chcę tego słuchać.
- Przestraszył cię - westchnął Michael. - Jeżeli dasz mi wyjaśnić, przekonasz się, że nie jest
taki zły, jak podejrzewasz.
- Jest gorszy. To senny koszmar. Zabieraj go z mojego życia.
- Rozłączyła się.
Kontroler. Samo brzmienie tego słowa zaburzało jej poczucie niezależności. Musi bardzo
uważać - kiedy Silver znowu pojawi się w pobliżu, ona z pewnością zachowa się inaczej. Miała
wystarczająco silną wolę, żeby Silver ...
Powinna przestać o nim myśleć i skupić się na znacznie ważniejszych sprawach. Silver,
Michael i reszta ich stukniętych przyjaciół nie powinni zaprzątać jej myśli. Jej własne życie jest
najważniejsze. Pora rzucić się w wir pracy, skoncentrować na czym innym. Wystukała numer
Edny. Telefon zadzwonił sześć razy, zanim podniosła słuchawkę.
- Edna, tu Kerry. Jeśli nie chcesz rozmawiać, po prostu powiedz, żebym się rozłączyła.
Myślałam jednak, że przyprowadzę Sama i pomogę ci przy dzieciach.
- On nie żyje, Kerry - wybełkotała Edna bezbarwnym głosem.
- Nie dociera to do mnie.
- Edna, chcesz, żebym przyjechała?
- Tak, proszę. Dzieci jeszcze nie wiedzą. Muszę znaleźć jakiś sposób, tylko co mogę im
powiedzieć?
- Pomyślimy wspólnie. Może sama się tym zajmę.
- Nie, to mój obowiązek. Kerry, jak im powiedzieć, że Charlie nie przyjdzie więcej do
domu? To niesprawiedliwe. Taki dobry człowiek. ..
- Już jadę. - Odłożyła słuchawkę. Zapowiadała się długa noc, ale przynajmniej mogła
spróbować pomóc. Napełniła miskę Sama. Musiał coś przekąsić, nie wiedziała, kiedy wrócą do
domu. - Jedz kolację. Będziesz miał zajęcie. Dzieci Charliego cię potrzebują.
Kerry Murphy wychodziła z domu, usiłując powstrzymać nieposłusznego labradora przed
sprintem po schodkach ganku. Trask po raz pierwszy przyjrzał się jej uważnie. Znajdowała się
zbyt daleko, po drugiej stronie szpitalnego parkingu, kiedy Silver zabrał ją do swojego
samochodu musiał uważać na tego drania. Wydawała się szczupła, jak Helen, lecz Helen była
brunetką o cudownych ciemnych oczach. Ta kobieta miała niebieskie oczy i kasztanowe, wręcz
rude w słońcu włosy .
Płomiennorude.
Zacisnął dłonie na kierownicy.
Wraz z psem wsiadała do lexusa Silvera. Czas uciekał. Musiał podjąć decyzję. Czy miał
zabić ją teraz?
Musiała być szczególnie ważna dla Silvera, skoro przebył tak długą drogę, żeby się z nią
spotkać. On sam nic nie wiedział o Kerry Murphy. Znał tylko jej imię i nazwisko, które odczytał
na skrzynce pocztowej. Może szkoda czasu na tę dziewczynę. Musiał przecież wracać do
Waszyngtonu, żeby przygotować się do ataku na następny cel. Potem mógłby wrócić i uważniej
się jej przyjrzeć. Jeśli okaże się, że coś ją łączy z Silverem, usunie ją w standardowy sposób. Na
razie będzie czekać i obserwować.
Michael Travis zadzwonił do Silvera, kiedy ten jechał do hotelu. - Właśnie telefonowała
Kerry, zła jak osa. Rozumiem, że nawiązałeś kontakt.
- O, tak. To było nie lada przeżycie.
- Co jej zrobiłeś?
- Na litość boską, nie skrzywdziłem jej. Niby po co? Jest mi potrzebna.
- Mogłeś niechcący sprawić jej ból. Jesteś niecierpliwy i działasz w silnym stresie.
- Skoro tak się martwisz, to dlaczego nie przyjechałeś ze mną, żeby ją otoczyć czułą i
troskliwą opieką?
- Bo kazała mi trzymać się od siebie z daleka.
- Usłyszałem od niej to samo. - Silver wjechał na parking przed hotelem Marriott. - Dzisiaj
zginął w płomieniach jej bliski przyjaciel.
- Psiakrew.
- Otóż to. Musiałem działać bardziej zdecydowanie, niż planowałem. Pora, żebym się
wycofał i dał jej odetchnąć.
- Dzisiaj po południu dzwonił prezydent. Chce, żebym telefonicznie zdał mu sprawozdanie.
Oczekuje wyjaśnień.
- Podobnie jak ja. W tym wypadku nie da rady upiec dwóch pieczeni przy jednym ogniu.
Jeśli zacznę ją do czegoś zmuszać, pojawi się ryzyko zrobienia jej krzywdy. - Urwał na moment.
- Cholernie mnie ciekawi, dlaczego prezydent Andreas tak ryzykuje. Jeżeli media coś zwęszą,
rozedrą go na strzępy. Dziennikarzy za bardzo kłuje w oczy jego nieskazitelność.
- Uważa, że sytuacja jest krytyczna.
- I że możemy pomóc. Dlaczego tak uważa? Czy ma powody, by wierzyć w naszą
skuteczność? - Wracasz do Waszyngtonu?
Nie ulegało wątpliwości, że Travis nie zamierza odpowiadać na żadne pytania związane z
Andreasem. Był oszczędny w słowach i nigdy nie nadużywał cudzego zaufania. Silver nie miał
powodu się na to uskarżać. W ostatnich latach Travis dochował mnóstwo jego tajemnic.
- Nie, zostaję tutaj tak długo, aż znajdę sposób, żeby ją skłonić do przejścia na moją stronę.
Przez kilka następnych dni będzie zajęta pocieszaniem załamanej wdowy. Pozostaje mi tylko
uważnie ją obserwować. - Zastanowił się. - Chryste, Michael, ona naprawdę ma moc.
- Mówiłem to już pięć lat temu. A zamiast tłumić swój talent, ona go wykorzystywała. W
niespecjalnie wielkim stopniu, ale z pewnością udało się jej rozwinąć umiejętności.
- Zdoła znaleźć Traska. Cholera, jestem pewien, że jej się uda.
- O ile on jej nie zabije.
- Racja. O ile on jej nie zabije.
- Będę bardzo niezadowolony, jeśli do tego dopuścisz, Silver. Nigdy nie pozwoliłbym ci się
zbliżyć do Kerry, gdybyś nie złożył obietnicy. - Dotrzymam jej - mruknął. - Daj mi spokój. Będę
cię informował na bieżąco. Jeśli dowiesz się czegoś istotnego od Andreasa, daj mi znać. -
Odłożył słuchawkę.
Nie mógł winić Michaela za to, że ten w niego wątpił. Nikt nie wiedział lepiej, jak
nieobliczalny bywa gniew Brada Silvera. Cholera, czasami sam tracił wiarę w siebie. Czy
dopuściłby do śmierci Kerry Murphy, gdyby wiązało się to z odnalezieniem Traska ?
Chryste, nie miał pojęcia.
Kiedy Kerry opuszczała dom Charliego i szła na pogrzeb, zadzwonił do niej brat J ason.
- Jak Edna?
- Jakoś się trzyma. Wczoraj wieczorem przyleciała z Detroit jej siostra Donna. Są sobie
bliskie, więc jej obecność poprawiła samopoczucie Edny.
- A ty? Jak się czujesz?
- Niewesoło. - Zesztywniała. - Czego oczekiwałeś?
- Nie musisz się od razu jeżyć. Przejmuję się.
- Nie ma powodów do obaw. U mnie zasadniczo wszystko w porządku. Cały czas myślisz,
że grozi mi załamanie. Wierz mi, panuję nad sytuacją.
- To wiem. Moim zdaniem należy ci się jednak kilka dni wypoczynku. - Usłyszała w tle
kobiecy głos, potem Jason wybuchnął śmiechem. - Laura nie zgadza się ze mną. Uważa, że
powinnaś przyjechać i pomóc jej dokończyć altanę, tak jak obiecałaś. Potrzebu¬je pomocy przy
malowaniu, bo opary farby wywołują u niej mdłości.
- Przekaż jej, że jutro przyjadę. Teraz, kiedy Donna jest na miejscu, Edna nie będzie mnie
potrzebowała. Nic nie zastąpi rodziny. - Fakt. - Na chwilę zamilkł. - W ubiegłym tygodniu zajrzał
do nas tata. Jechał na Florydę. Pytał o ciebie.
- Naprawdę? - Zmieniła temat. - Muszę iść. Edna czeka. Do zobaczenia jutro, Jason.
- Kerry, to tacie twój ojciec. Nie możesz bez przerwy go obwiniać.
- Nie obwiniam, po prostu nie mam ochoty go oglądać. Powiedz Laurze, żeby trzymała się z
dala od pędzli. Wspólnie doprowadzimy altanę do porządku. - Odłożyła słuchawkę i odetchnęła
głęboko. Jason korzystał z każdej okazji, żeby pogodzić ją z ojcem. Nic nie rozumiał, a przecież
powiedziała mu prawdę: nie winiła ojca, jednak kontakt z nim zawsze wywoływał ból i zakłócał
jej równowagę, którą z największym trudem usiłowała utrzymać. Na to nie mogła sobie
pozwolić.
- Kerry, możemy wziąć Sama?
Odwróciła. się do Gary'ego, dziesięcioletniego syna Charliego.
Właśnie schodził po schodach, ubrany w niebieski garnitur i krawat, z pobladłą, spiętą
twarzą. Biedny dzieciak. Wziął się w garść po pierwszej przepłakanej nocy, lecz czekał go
niełatwy dzień.
Nie tylko jego.
- Widzisz, Gary, psy nie są mile widziane na pogrzebach - wyjaśniła łagodnie. - A Sam nie
zawsze potrafi się odpowiednio zachować.
- Tacie to by nie przeszkadzało. - Gary przełknął ślinę. - Lubił Sama. Narzekał, ale zawsze
dobrze się bawił, gdy patrzył na jego wybryki. Kim też by chciała, żeby Sam z nami poszedł. Ma
tylko sześć lat, a dzięki Samowi ... lepiej to znosi.
Dzięki psu tacie Gary'emu łatwiej było przetrwać ciężkie chwile.
Dotyk ciepłego i kochającego zwierzęcia zawsze przynosił dzieciom ulgę•
- Spytam mamę, czy mogę tu wrócić i zabrać go po wyjściu z kaplicy, w drodze na cmentarz.
Ty i Kim będziecie jednak musieli dopilnować, żeby pies nie zakłócał spokoju podczas
uroczystości. Obiecujesz?
Gary skinął głową .
- Będzie grzeczny. To mądry piesek. Będzie wiedział, że tata ... - Łzy napłynęły mu do oczu.
Pospiesznie minął Kerry i wyszedł na dwór, przystając tuż za progiem. - Kim się ucieszy, że Sam
też idzie. Jest jeszcze mała ...
Kerry poczuła pieczenie pod powiekami. Ruszyła za chłopcem na ganek. Przecież Gary też
był jeszcze mały. Dwoje cudownych dzieci, które straciły ojca i będą musiały dorastać bez
ciepłego, twardego mężczyzny, jakim był Charlie ...
Mniejsza o przyszłość. Na razie musiała pomóc Ednie i dzieciom przetrwać koszmar
dzisiejszego dnia.
Żegnaj, Charlie.
Kerry rzuciła różę, która opadła na wieko trumny. Cofnęła się. Mała Kim i Gary ściskali ręce
mamy, a po ich policzkach płynęły strumienie łez, kiedy kładli róże na trumnie. Kim wyciągnęła
rękę i chwyciła futro na karku Sama. Dzięki Bogu pies zachowywał się przyzwoicie. Kerry
pomyślała z ulgą, że pogrzeb wreszcie dobiega końca. Nie potrafiła już dłużej wytrzymać, w
każdej chwili mogła się załamać. Oderwała wzrok od trumny. Byle tylko na nią nie patrzeć.
Powinna myśleć o tal zim Charliem, jakiego znała. Lepiej byłoby ...
Zesztywniała.
Ktoś stał w cieniu rozłożystego dębu, dość daleko od cmentarza.
Mężczyzna częściowo ukrył się za drzewem. Było to co najmniej dziwne.
Wyobraźnia. Wszyscy uwielbiali Charliego, a on nie miał tajemnic. Dlaczego ktoś miałby
chować się za drzewem i potajemnie obserwować uroczystości pogrzebowe Charliego? Ale
przecież była pewna, ze ...
Zniknął. Najpierw tam stał, potem zniknął w krzakach.
- Czy mogę pojechać do domu z tobą i Samem? - spytał stojący obok niej Gary.
Kiwnęła głową.
- Pod warunkiem, że mama nie ma innych planów.
- Już ją spytałem. - Gary wziął Kerry za rękę. - Mama i ciocia Donna mają dość roboty
związanej z opieką nad Kim. Nikt nie będzie za mną tęsknił.
- Mama z pewnością stęskni się za tobą. Potrzebuje l ciebie, i Kim. Teraz sami musicie o
siebie dbać.
Pokiwał głową.
- Zajmę się nią. - Zacisnął rękę na dłoni Kerry. - Zrobię wszystko, czego życzyłby sobie tata.
Ale nie dzisiaj dobrze?
Ostrożnie przytaknęła. Tak samo jak Edna czuła się winna tego, że zapomina o potrzebach
Gary'ego. Musiał oswoić się ze stratą, a bezustanne okazywanie mu współczucia nie było dla
niego korzystne. - Masz mnóstwo czasu. Nikt cię nie pogania. Przyprowadź Sama i jedziemy.
Patrzyła, jak chłopiec biegnie do Madzi; potem ponownie skierowała wzrok na dąb.
Nie dostrzegła nikogo.
Czym się przejmowała? Nie istniało żadne rozsądne wytłumaczenie. Być może stał tam
pracownik cmentarza, który nie chciał zakłócać przebiegu uroczystości. A może był to jakiś
wariat, czerpiący makabryczną przyjemność z obserwacji pogrzebów.
Silver.
Niewykluczone. Nie widziała go wyraźnie, odniosła tylko wrażenie, że nieznajomy
mężczyzna jest wysoki i spięty. Wydawało się jej, że nosi granatową kurtkę i baseballówkę.
Nie wyobrażała sobie jednak Silvera ukrywającego się za drzewem.
Był zbyt niecierpliwy, zbyt śmiały. Choć właściwie czemu nie? Wszystko, co dotyczyło
Silvera, opierało się na domysłach, a ona celowo starała się o nim nie myśleć, odkąd trzy dni
temu opuścił jej dom.
Tak czy owak, w chwili niepewności on pierwszy przyszedł jej do głowy. Nikt inny nie
wzbudzał w niej takiego niepokoju jak Brad Silver.
- Chodź, Kerry. - Gary wrócił z Samem. - Wszyscy już idą. - Zerknął na grób i wyszeptał: -
Ale my go nie zostawiamy, prawda?
Mama mówi, że tata zawsze będzie z nami.
- Mama ma rację. - Wzięła chłopca za rękę i ruszyła ścieżką. - Twój tata pozostanie z nami
tak długo, jak długo będziemy mieli go w pamięci. Opowiadałam ci o dniu, w którym go
poznałam? Był wtedy wściekły jak osa, bo przysłano mnie na zastępstwo za jednego z jego
kumpli, przeniesionego do ...
3
- Trzymaj się z daleka od tego miejsca. - Kerry zmarszczyła brwi, zerkając przez ramię na
Laurę. - Ściągnęłaś mnie tu, żebym pomalowała tę piekielną altanę, bo opary farby wywołują u
ciebie nudności. Nie wtrącaj się teraz do tego, co robię.
Laura wręczyła jej szklankę lemoniady.
- O matko, przyniosłam ci tylko coś do picia. - Spojrzała krytycznie na drewnianą balustradę,
którą malowała Kerry. - I chciałam jeszcze powiedzieć, że moim zdaniem powinnaś ...
- Lauro ...
- No dobrze, przepraszam - westchnęła Laura. - Jason powiedział mi, żebym cię nie
zaczepiała. Nie wiedziałam jednak, że parę dobrych rad zakłóci twój spokój. W końcu jesteś
rozsądną kobietą, która ...
- Która lubi robić wszystko po swojemu. - Kerry się uśmiechnęła. - Wracaj do domu, zanim
napaskudzisz na trawnik. Jesteś mistrzynią zakłócania spokoju.
- Nic mi nie będzie. - Laura zmarszczyła nos. - Przed wyjściem zjadłam kilka krakersów,
pomagają na mdłości. Poza tym nudzi mi się. Sama nalegałaś, żeby od razu po przyjeździe wziąć
się do roboty. Mogłaś wykazać odrobinę taktu i posłuchać, jak źle mnie traktuje Pete. - Poklepała
się po zaokrąglonym brzuchu. - Kopie całymi nocami.
- Sama tego chciałaś.
- I to jak! - Promienny uśmiech rozświetlił okrągłą piegowatą twarz Laury. - Od trzech lat.
Prosiłam. Modliłam się. Łykałam wszystkie istniejące tabletki hormonalne.
- Wiem, wiem - potwierdziła Kerry, a oczy jej błysnęły.
- I wszystko po to, żeby zrobić ze mnie ciotkę. Brakuje mi słów, żeby wyrazić wdzięczność.
- Jason przyjechał! - zawołała nagle Laura i popędziła do domu, krzycząc przez ramię: -
Wrócił wcześniej! Zadzwoniłam do niego i powiedziałam, że przyjechałaś dzisiaj rano.
Kerry się uśmiechnęła. Słyszała trzaśnięcie siatkowych drzwi i okrzyki Laury, biegnącej
przez dom ku Jasonowi. Nawet w ósmym miesiącu ciąży przemieszczała się jak mała trąba
powietrzna - niegroźna i przyjazna.
Szkoda, że takie zjawisko nie istniało w przyrodzie. Laura była niepowtarzalna. Zawsze
zachowywała się ...
- Doszły mnie słuchy, że postanowiłaś zdemolować altanę mojej żony - powitał ją Jason,
wychodząc na ganek za domem. - Laura chce, żebym przejął dowodzenie.
- Na litość boską, Jason, nie masz pojęcia. - Zanurzyła pędzel w puszce. - Laura dobrze o
tym wie.
Podszedł bliżej.
- Gdzie Sam?
- Zostawiłam go z dzieciakami Edny. Potrzebują towarzysza. A teraz wyskakuj ze swojego
modnego garnituru i pomóż mi przy malowaniu. Już nie mogę wytrzymać z twoją żoną. Ciągle
przychodzi i krytykuje.
- Złości się, że nie może wszystkiego zrobić sama. Wybacz, że nie było mnie w domu, kiedy
przyjechałaś. Załatwiałem sprawy w Valdoście.
- Nie ma problemu.
- Jak tam rodzina Charliego ?
- Kiepsko, ale dają sobie radę.
- A ty? Dobrze się czujesz?
- Jako tako.
- Tata martwił się o ciebie. Chciałby ci jakoś pomóc.
Zesztywniała.
- W jaki sposób? Planował wysłać mnie z powrotem do tego zakładu?
Jason zmarszczył czoło.
- Uważał, że postępuje słusznie. Miałaś halucynacje. Potrzebowałaś opieki lekarskiej.
- Jasne, i znacznie prościej było wysłać mnie do wariatkowa, niż spróbować mi pomóc na
własną rękę. Wiesz, ile razy mnie odwiedził w tym szpitalu, kiedy siedziałam tam przez cały rok?
Dwa razy. Gdybyś ty nie przychodził tak często, czułabym się jak sierota.
- Nie rozumiał cię. Od dzieciństwa sprawiałaś trudności, a kiedy skierował cię na leczenie,
zachowywałaś się jak stuknięta.
- Wcale nie zwariowałam. Po prostu miałam problemy. Powinien był pozwolić mi rozwiązać
je samodzielnie.
- Bał się, że halucynacje są wynikiem śpiączki, w którą zapadłaś w dzieciństwie. Czuł się za
to odpowiedzialny.
- Dopadły go wyrzuty sumienia.
- Obwiniasz go.
- Może. Sama nie wiem. Po prostu teraz nie chcę mieć z nim nic wspólnego. - Wolałaby,
żeby Jason zmienił temat. Jej brat czasami zachowywał się jak buldog: zatapiał w czymś zęby i
ani myślał puścić. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - To jak, przebierzesz się w końcu i mi
pomożesz? We dwoje dokończymy pracę przed kolacją.
- Już pędzę. - Ściągnął brwi. Zrozumiała, że to jeszcze nie koniec rozmowy. - Ale przecież
lekarze trochę ci pomogli. Kiedy zajął się tobą ten psychiatra, doktor Travis, twój stan znacznie
się poprawił. Wystarczyły dwa miesiące, żebyś opuściła zakład. Może więc tata postąpił słusznie.
Została wypuszczona, bo Michael Travis wyjaśnił jej, co powinna mówić personelowi
szpitalnemu, by lekarze nabrali przekonania, że jest wyleczona.
- Zgoda, Travis mnie stamtąd wyciągnął. Jeśli chodzi o całą resztę, zostaję przy swojej
opinii.
Jason milczał przez chwilę.
- Zawsze się zastanawiałem ... Czy do mnie też masz pretensje?
- Miałam, przez dwa pierwsze tygodnie pobytu w tamtym miejscu. Czułam się zdradzona.
Potem sobie uświadomiłam, że zgadzasz się z ojcem, bo mnie kochasz, a twoja miłość jest dla
mnie zbyt cenna, by z niej rezygnować z powodu jednego błędu.
- Nie popełniłem błędu. Teraz jesteś zdrowa i normalna. Sama przyznaj.
- Całkowicie normalna. - Najnormalniej sza pod słońcem. - Czy możemy w końcu darować
sobie tę rozmowę i pomalować altanę Laury? Przyjechałam tutaj, bo chciałam pobyć z rodziną, a
nie słuchać kazań.
Skinął głową i się odwrócił.
- Przepraszam. Widzisz, tata to wspaniały gość. Po prostu nie rozumiesz jego intencji.
Przyglądała się, jak idzie przez trawnik w kierunku domu. To naturalne, że zdaniem Jasona
miała nieszczęśliwe dzieciństwo. Dwa lata, które Kerry przeżyła w stanie śpiączki po śmierci
matki, zbliżyły ojca i syna. Później, gdy odzyskała świadomość, poddano ją długotrwałej
rehabilitacji. Jason był dziesięć lat starszy od Kerry i znajdował się pod silnym wpływem ojca.
Później oboje zostali wysłani do prywatnych szkół, lecz wakacje spędzali w domu ciotki
Marguerite w Macon. Kerry ledwie pamiętała kilka wizyt ojca w tamtych latach. Był uroczy,
elokwentny i dowcipny, kiedy Jason znajdował się w pobliżu. Sam na sam z córką czuł się
niepewnie.
Czy to jej wina? Niewykluczone. Pamiętała, że patrzyła na niego jak na rzadki okaz ssaka.
W jego towarzystwie nie potrafiła zachowywać się naturalnie. Potem, gdy zaczęły ją dręczyć
koszmary senne, a później wizje, wysłał ją do Milledgeville, tym samym zaprzeaszczając
wszelkie szanse na ich emocjonalne zbliżenie.
Ponownie skupiła się na malowaniu balustrady.
Nieważne. Miała Jasona, Laurę i przyjaciół z remizy. Nie potrzebowała ojca, a z całą
pewnością nie takiego, jak Ron Murphy. Niech sam się boryka z poczuciem winy.
Kerry śmiała się, opowiadała dowcipy i sprawiała wrażenie wyjątkowo odprężonej. Silver
nigdy nie widział jej w tak dobrej kondycji. Jej brat stał przy grillu, przyrządzając hamburgery, a
Laura Murphy siedziała w fotelu przy stoliku ogrodowym i z satysfakcją oglądała swoją altanę.
Silver opuścił lornetkę. Czy nadeszła pora, aby zastukać do drzwi i porozmawiać z Kerry?
Była spokojna i niemal zadowolona. Dramatyczne doświadczenia poprzednich dni odchodziły w
niepamięć. Chyba powinien skorzystać z okazji i ponownie pojawić się na horyzoncie.
Nie, pomyślał, podaruje jej jeszcze jedną noc.
Kiedy wciągnie ją w koszmar, którego sam doświadczał, przez długi czas nie będzie już
miała możliwości cieszyć się życiem.
- Prezydent. - Melissa wręczyła słuchawkę Michaelowi Travisowi i wyszeptała bezgłośnie: -
Niezadowolony.
Travis wcale się nie zdziwił. Przez ostatnie trzy dni Andreas coraz bardziej tracił
cierpliwość.
- Dzień dobry, panie prezydencie. Zamierzałem zadzwonić dzisiaj wieczorem i zdać
sprawozdanie z najnowszych wypadków.
- Chętnie wysłucham pana teraz - oznajmił sucho Andreas. - Co się tam dzieje, do jasnej
cholery? Dlaczego Silver zwleka? Nie wie, że musimy się spieszyć?
- Wie. Stara się łagodnie przedstawić jej naszą propozycję.
- Sili się na dyplomację, a ja muszę sobie radzić z masakrą spowodowaną przez tego czubka.
Wczoraj wieczorem samochód Tima Pappasa zjechał z drogi i uderzył w drzewo. Nastąpił
wybuch i kierowca spłonął żywcem, zanim udało się go wyciągnąć.
- Psiakrew.
- Właśnie zapewniłem Pappasa, że nic mu nie grozi. Nie lubię, jak ktoś robi ze mnie kłamcę.
Poza tym nie cierpię sytuacji, w których przyzwoity człowiek ginie, bo my nie potrafimy znaleźć
jakiegoś Traska.
- Silver go znajdzie. Ma tak silną motywację, jak nikt inny.
- Tylko dlatego mu ufam. - Andreas umilkł. - Czy na pewno trzeba w to wciągać tę kobietę?
- Albo ją, albo kogoś obdarzonego podobnymi możliwościami. Jeszcze nigdy nie spotkałem
osoby o tak wyjątkowych zdolnościach.
- Tyle że ona odmawia współpracy?
- Niekoniecznie. Tego jeszcze nie wiemy. Pięć lat temu nie chciała mieć nic wspólnego ani
ze mną, ani z grupą. Jest bardzo niezależna i chciała żyć normalnie, jak wszyscy.
- Marna szansa.
- Jak dotąd całkiem nieźle sobie radzi. Jest bystra i starannie zaciera ślady.
- Nie poinformował mnie pan jeszcze, kim jest ta dziewczyna. Proszę mi o niej opowiedzieć.
- Kiedy Kerry miała sześć lat, jej matka zginęła w pożarze w Bostonie. Podpalacz, który
podłożył wówczas ogień, uderzył dziewczynkę w głowę, przez co przeleżała dwa lata w śpiączce.
Gdy odzyskała świadomość, nie potrafiła zidentyfikować osoby, która dokonała podpalenia. Jej
ojciec, Ron Murphy, i jej matka właśnie się rozwodzili, kiedy doszło do pożarni feralnego dnia
ojciec zabrał brata Kerry, Jasona, na polowanie do Kanady. Murphy to dziennikarz, wolny
strzelec, często podróżuje. Przez większość czasu dzieci uczyły się w prywatnych szkołach, a
wakacje spędzały u ciotki. Kiedy Kerry skończyła dwadzieścia lat, zaczęły ją nawiedzać
koszmary związane z pożarami, a także zwykle wizje. Ojciec umieścił ją w zakładzie
zamkniętym i właśnie wtedy ja pojawiłem się w jej życiu. Mam ją na oku od czasu, gdy jeden z
moich informatorów uzyskał dane na jej temat . Pomyślałem, że może do nas dołączyć.
- Była w śpiączce.
- Tak jest. Sfałszowałem dokumenty i zaglądałem do niej jako dochodzący psychoanalityk.
Potrafiłem uwolnić ją od gniewu i poczucia zagubienia, ale poza tym nie wyrażała najmniejszej
ochoty, by ze mną współpracować. Powiedziała, że nie potrzebuje mojej pomocy i nie chce
spędzić życia jako czubek.
- To zrozumiałe.
- Tak, to prawda. Sam czułem się podobnie. Właśnie dlatego niechętnie podałem Silverowi
jej nazwisko, kiedy przyszedł prosić o namiary na kogoś odpowiedniego.
Andreas przez chwilę milczał.
- Czy to możliwe, że siłą wydobył z pana te informacje?
- Tego nie wiem. Nie sądzę, by nawet Silver wiedział, co potrafi. Może nie chce wiedzieć.
- Z moich doniesień wynika, że jest ... nieprzeciętny.
- Być może to zaledwie wierzchołek góry lodowej. - Travis potarł skroń. - Nie ma się czego
obawiać. On nas nie zawiedzie. Z pewnością dostanie Kerry Murphy.
- Oby jak najszybciej - uzupełnił Andreas. - Jak najszybciej. Nie chcę uczestniczyć w
następnym pogrzebie.
- Przekażę mu, że jest pan niezadowolony.
- To bezcelowe, i tak nie da się go zastraszyć. Proszę być w kontakcie. - Andreas odwiesił
słuchawkę.
Pożar!
Mama nie mogła uciec. Była ranna. Należało znaleźć pomoc. Mężczyzna po drugiej strome
ulicy.
Niech pan pomoże mamie. Proszę, mech pan jej pomoże. Ale wiedziała, że nic z tego.
Raz za razem. Raz za razem.
Musiala spróbować. Przebiegła przez ulicę, prosto ku memu. "Pro¬szę. Ona potrzebuje
pomocy".
Skierowala wzrok na jego twarz.
Nie ma twarzy. Nie ma twarzy. Nie ma twarzy. Wrzasnęła.
Kerry gwałtownie usiadła na łóżku, zlana potem. Serce waliło jej tak mocno, że aż bolało.
Już dobrze. Nie stała na ulicy w Bostonie. Była w Macon, w gościnnym pokoju u Jasona.
To tylko sen.
Tylko? Ponownie nawiedził ją koszmar, który pojawiał się od dzieciństwa. Nie powracał
jednak od miesięcy i miała nadzieję, że wreszcie się go pozbyła. Jego powrót zapewne wiązał się
ze śmiercią Charliego.
Nie miało znaczenia, co przywołało ten straszny sen. Gdyby po-
zła spać, pojawiłby się na nowo. Schemat był niezmienny. Sen powtarzał się raz za razem,
zawsze, kiedy zasypiała głęboko. Czasami trwało to przez wiele dni, aż w końcu koszmar ustawał
i porzucał ją, wyczerpaną i pozbawioną energii.
Nie mogła tak leżeć i czekać, aż zaśnie, a koszmar ponownie zaatakuje.
Odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka. Powinna zejść na dół, wypić szklankę mleka. Usiąść na
ganku i poczekać, aż nocne powietrze ją otrzeźwi i ukoi. Kto wie, może będzie miała szczęście i
sen odejdzie bezpowrotnie, nie zaatakuje jej, kiedy ponownie spróbuje zasnąć.
Tak, akurat.
Poszła do łazienki, obmyła twarz i ukradkiem przemknęła po schodach do kuchni. Tylko
tego brakowało, żeby obudziła Jasona. Z miejsca zasypałby ją gradem pytań. Powiedziała mu, że
koszmary z dzieciństwa są już przeszłością.
Nalała sobie mleka, wyszła z domu i usiadła na stopniach ganku z tyłu budynku. Drewno
przyjemnie chłodziło jej gołe stopy; odetchnęła głęboko powietrzem wypełnionym aromatem
wiciokrzewu. Taka jest normalność. Rzeczywistość. Mroczna postać ze snu to tylko koszmarny
wytwór jej wyobraźni.
Nie, to nie wyobraźnia. On naprawdę tam był. Zrobił tę straszną rzecz i wciąż pozostawał na
wolności, wciąż mógł odbierać ludziom życie. To jej wina. Jej wina.
Mniejsza z nim. Miała własne życie. Nie mogła bez przerwy się karać, nie była męczennicą.
Mama z pewnością by tego nie chciała. Podniosła szklankę i wypiła łyk mleka.
W świetle księżyca altana lśniła bielą. Kerry pomyślała, że jutro trzeba będzie położyć
następną warstwę farby, ale nawet teraz konstrukcja wyglądała całkiem nieźle.
- Znajdzie się na tym schodku trochę miejsca dla mnie? Zesztywniała, błyskawicznie
kierując wzrok na mężczyznę, który stał kilka metrów od niej.
Brad Silver. Poczuła, jak ogarnia ją gniew.
- Nie, nie ma tu miejsca. Ani na tym schodku, ani w moim życiu. - Zacisnęła dłoń na
szklance. - Do jasnej cholery, co tu robisz w środku nocy? To własność prywatna.
- Obudziłaś mnie. - U siadł obok niej, na tym samym stopniu.
- To tylko twoja wina. Gdybyś nie była taka pokręcona, żyłoby mi się znacznie łatwiej.
- Jak to cię obudziłam?
- Jak często miewasz takie sny? Nie przypominam sobie, by w ostatnim półroczu nawiedził
cię podobny koszmar.
- Skąd ... - Wzięła głęboki oddech. - Kim jesteś i co mi robiłeś przez ostatnie pół roku?
- Absolutnie nic. Tylko obserwowałem. Doszedłem do wniosku, że muszę cię lepiej poznać,
skoro uznałem, że się nadajesz. Travis od początku twierdził, że tylko ty wchodzisz w grę, ale ja
lubię samodzielnie podejmować decyzje.
- Obserwowałeś? - Zwilżyła językiem wyschnięte wargi. - Grzebałeś mi w myślach. Jesteś
jednym z pomylonych przyjaciół Michaela, prawda?
Skrzywił się.
- Kiedy do niego zadzwoniłaś, pewnie ci wyjaśnił, że nie jestem całkiem normalny. Co
mówił?
- Nazwał cię kontrolerem. - Usiłowała ukryć drżenie głosu. - Kontrolowałeś mój umysł, gdy
Charlie umierał. Jak to robiłeś?
- Kwestia doświadczenia. Nie byłem pewien, czy potrafię zerwać twoje połączenie i zastąpić
je fałszywym obrazem. Jesteś bardzo silna. - Ale to zrobiłeś.
- Bo tobie samej się to nie udawało. Travis mógł cię przeszkolić, ale nie wyraziłaś zgody.
Szkoda, być może wówczas nie musiałabyś kulić się w tamtym schowku jak cierpiące zwierzę.
- Nie mam ochoty tego wysłuchiwać.
Chciała wstać, ale złapał ją za rękę i siłą posadził z powrotem.
- Nie obchodzi mnie, czy chcesz tego, czy nie. Dość długo czekałem cierpliwie, aż dojdziesz
do siebie po wstrząsie wywołanym śmiercią przyjaciela. Teraz mnie posłuchasz, i tyle.
- Wypchaj się. - Patrzyła na niego z wściekłością. - Zabieraj łapy.
- Nie ma sprawy. Nie chcę cię dotykać. - Odwzajemnił jej spojrzenie.
- Ale jeśli mnie nie wysłuchasz, obudzę twojego brata i porozmawiam z nim zarówno o
twoich koszmarach, jak i o tym, skąd o nich wiem. Nie sądzę, byś chciała martwić go faktem, że
ma stukniętą siostrę.
- Drań.
- Nie da się ukryć. Niemniej to nic nie zmienia. Skoro jestem draniem, z pewnością zrobię
to, co mówię.
Nie kłamał. Odwróciła wzrok.
- Gadaj.
- Mam dla ciebie zadanie.
- Odpada.
- Dlaczego?
- Bo jesteś walnięty i chcesz, żeby mi też odbiło - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - Nie
zamierzam mieć z tobą nic wspólnego. Pięć lat temu poinformowałam o tym Michaela Travisa.
- Nie muszę robić z ciebie wariatki. Już nią jesteś. Gdy ocknęłaś się ze śpiączki,
uświadomiłaś sobie, że dysponujesz nową umiejętnością. Wiesz to, ale nie chcesz się z tym
pogodzić.
- Już się pogodziłam - zaprotestowała żarliwie. - Korzystam z tej zdolności, co nie oznacza,
że muszę dołączyć do takiiej bandy popaprańców jak ty czy Travis. Chcę żyć normalnie.
- Szkoda. Po odzyskaniu przytomności znalazłaś się w dość ekskluzywnym klubie. Masz
rzadki dar, a mnie on jest potrzebny.
- Chrzań się.
- Travis pozwolił ci odejść. Mógł wzbudzić w tobie wdzięczność za wskazówki, jak opuścić
zakład, lecz tego nie zrobił. Dał ci pójść tam, dokąd cię oczy poniosą. Próbował cię rekrutować?
- Rekrutować?
- Nietrafne słowo? Co ci mówił?
- Wyjaśnił, że nie jestem stuknięta, że wizje są przesyłane drogą telepatyczną i że muszę
nauczyć się z nimi żyć. Dodał, że nie jestem sama i że jeszcze inni młodzi ludzie zdradzają
umiejętności parapsychiczne po przebudzeniu ze śpiączki. On i jego żona usiłowali odnajdywać
takie dzieci i im pomagać.
- To dlatego, że Michael i Melissa sami przez to przeszli.
Skinęła głową.
- To też mi powiedział. Wyjaśnił, że gdybym trafiła do ich domu w Wirginii, pomogliby mi
nad tym zapanować. - Jej usta zbielały. - Nie potrzebowałam pomocy. Potrzebna mi była
wyłącznie świadomość, że nie jestem walnięta. Ze wszystkim innym dam sobie radę. Lubię
swoje życie.
- Chociaż jesteś niepełnosprawna.
- Nie ja jestem niepełnosprawna, tylko ty stuknięty.
- Rzuciłaś pracę w straży pożarnej bo się bałaś. Strach sprawia, że kompletnie tracimy
sprawność.
- Nie boję się.
- Nie chodzi mi o strach przed płomieniami. Ogarnął cię lęk, że będziesz musiała znowu
przejść przez piekło, jak wtedy, gdy dwa lata temu Smitty Jones stracił życie w pożarze.
- Smitty?
- Chodziłaś z nim do szkoły i oboje pełniliście służbę w remizie numer dziesięć. Byliście
sobie bardzo bliscy. Kochankowie?
Wykrzywiła usta.
- Jakbyś sam nie wiedział.
- Nie wnikałem w to. Mam swoją etykę.
- Gówno prawda.
- Dotarłem na tyle głęboko, by wiedzieć, że twoje rozdarcie miało coś wspólnego ze
związkiem, który zakończył się wraz ze śmiercią Smitty'ego. Połączyłaś się z nim tak jak z
Charliem?
Nie odpowiedziała.
- Moim zdaniem tak, ale udało ci się wyrwać, zanim zginął. Miałaś szczęście. Nie panowałaś
nad sytuacją. Gdybyś się nie wyzwoliła, pociągnąłby cię za sobą.
- Mogłabym umrzeć? - wyszeptała.
- Myślałem, że wiedziałaś. Właśnie dlatego instynktownie się uwolniłaś.
Odwróciła wzrok. - Kto wie.
- Nie chciałaś przeżywać tego ponownie, więc poprosiłaś o przeniesienie. Uznałaś, że nic ci
nie grozi, jeśli będziesz trzymała się z dala od ognia. - Pokręcił głową. - Kerry, to nie tak
przebiega, jeśli jesteś z kimś emocjonalnie związana.
- Musiałam spróbować - wyjaśniła łamiącym się głosem. - Smitty był moim przyjacielem,
najlepszym przyjacielem. Wkrótce pewnie byśmy jeszcze bardziej się zbliżyli. Zabrakło nam
czasu. On zmarł, a ja nie mogłam znieść tego uczucia ...
- To straszliwe przeżycie - potwierdził chrapliwym głosem. - Myślisz, że jesteś jedyna?
Uważasz, że poza tobą nikt nie ma takich przejść? Każdemu z nas przytrafiło się coś podobnego.
- Nie jestem jedną w was. Nie chcę mieć z wami nic wspólnego. - Ponownie spojrzała na
niego. - Ani z tobą. Jesteś potworny.
- Twoja reakcja nie jest nietypowa. Co innego pozwolić komuś zajrzeć do twoich myśli, a co
innego nimi sterować. - Wzruszył ramionami. - Nauczyłem się z tym żyć. Przekonasz się, że
mogę być dla ciebie bardzo użyteczny.
- Nie chcę cię wykorzystywać. Chcę, żebyś odszedł.
- Jeszcze nie dałaś mi wyjaśnić, co mogę dla ciebie zrobić.
- Nic nie możesz zrobić.
- Przeciwnie. Mogę ci ofiarować to, czego pragnęłaś przez całe życie. - Zawiesił głos. -
Widzisz, on ma twarz. I ty wiesz, jak on wygląda. Po prostu nie potrafisz przezwyciężyć grozy
tamtej nocy i przywołać wspomnień.
- I niby ty mi pomożesz? - Pokręciła głową. - Kiedy ocknęłam się ze śpiączki, policja robiła
wszystko, żebym przypomniała sobie tamte zdarzenia. Nic z tego, po prostu znikły. Wstrząs i
śpiączka wyczyściły mi pamięć.
- Ale nie całkiem. Twoje wspomnienia są ukryte. Potrafię wydobyć je na światło dzienne. To
nie będzie proste, ale mogę tego dokonać.
- Nie wierzę ci. Gdybym była w stanie coś sobie przypomnieć, udałoby mi się to już
wcześniej. Uważasz, że nie chcę, żeby ukarali tego sukinsyna? Zabił moją matkę. Zostawił ją w
płonącym domu na pewną śmierć. - Jej głos drżał. - Później dowiedziałam się, że po ugaszeniu
pożaru znaleziono tylko jej kości.
- Najwyraźniej zbyt słabo tego pragniesz.
- Bzdura. - W stała. - Po prostu nie wierzę, żebyś potrafił mi pomóc, a nawet gdybyś był do
tego zdolny, nie zaryzykowałabym układu z tobą.
- To wynika z twojej obawy, że mógłbym grzebać ci w myślach. Obiecuję, że tego nie
zrobię. Zwykle bez pozwolenia nie naruszam niczyjej prywatności.
- Dałeś tego przykład w schowku.
- To była konieczność. Nie chciałem, żebyś doświadczyła załamania nerwowego, zanim
przedstawię ci swoją propozycję.
Wpatrywała się w niego ze zdumieniem. Był taki zimny, taki nieprzejednany.
- Rzeczywiście, moje załamanie byłoby ci nie na rękę.
- Właśnie. - Kącik jego ust uniósł się w cynicznym uśmiechu.
- Nie mogłem marnować czasu na poszukiwania innego talentu twojej miary. Wybacz, jeśli
jesteś rozczarowana moim brakiem ludzkich uczuć. Muszę działać szybko i brutalnie, by cię
przechytrzyć, a sądzę, że jesteś zbyt uczciwa i bezpośrednia, aby docenić mój spryt.
- Jestem dość bezpośrednia, by kazać ci odczepić się ode mnie
i wynosić z mojego życia.
- A nie ciekawi cię, czego od ciebie chcę?
- Nie - skłamała. Umierała z ciekawości. To jasne.
- Chcę, żebyś znalazła potwora. Takiego potwora, przy którym morderca twojej matki
wydaje się aniołem.
- Kogo?
Pokręcił przecząco głową.
- Muszę dotrzymać zobowiązania. Obiecałem Travisowi, że nie zdradzę żadnych
szczegółów, dopóki się nie upewnię, że zachowasz całkowitą dyskrecję. Są ludzie, którzy
uznaliby to za twój patriotyczny obowiązek. Osobiście mam gdzieś patriotyczne obowiązki. -
Wbił w nią lodowate spojrzenie. - Chcę tylko, żebyś go znalazła .
- A ja nie lubię, kiedy ktoś narzuca mi swoją wolę. - Uchyliła siatkowe drzwi. - Złożyłeś mi
propozycję, a ja ją odrzuciłam. Teraz zjeżdżaj.
Pokręcił głową.
- To była moja pierwsza próba. Wiedziałem, że na początku mogę napotkać trudności, ale
nie dam ci spokoju, dopóki nie przyjmiesz oferty.
- Jeśli cię zobaczę w pobliżu, natychmiast wzywam policję.
Wstał.
- Wobec tego mnie nie zobaczysz, niemniej będę tutaj. Pomyśl o tym. Ten drań, który
odebrał życie twojej matce, wciąż trzyma cię w szachu. Nie chcesz odzyskać wolności? Nie
chcesz zobaczyć, jak on się smaży w piekle?
- Nawet nie zamierzam odpowiadać.
- Więc pozwól mi zapalić zapałkę, której płomień pośle go tam, gdzie jego miejsce. - Mówił
łagodnym głosem, z powagą i przekonaniem. - Uwierz mi. Potrafię tego dokonać.
W tamtej chwili niemal mu uwierzyła. Wydawał się taki przejęty.
Dobry Boże, podczas poprzedniego spotkania zwróciła uwagę na jego siłę woli, ale dopiero
teraz zdała sobie z tego sprawę.
Tym bardziej powinna unikać z nim kontaktu. Był zbyt natrętny, nawet kiedy nie
wykorzystywał swoich odrażających umiejętności. Nie starał się ukryć ani bezwzględności, ani
egoizmu. Był obcym, który chciał ją do czegoś nakłonić. Nie mogła mu ufać ani wierzyć.
- Nie pomożesz mi. Żegnaj, Silver.
Uśmiechnął się.
- Przez chwilę niemal miałem cię w garści, co?
- Śnij dalej.
Pokiwał głową.
- Wiem, co mówię. Byłaś blisko. Pragniesz tego, co ci proponuję, ale się boisz. To
zrozumiałe. Powiem ci, że dzisiejszą noc zaliczę do udanych. Ulżyło mi, kiedy się przekonałem,
że być może uda mi się uniknąć radykalnych rozwiązań.
Momentalnie się zjeżyła. - Radykalnych?
- Mniejsza z tym. Dobranoc, Kerry. - Spojrzał na altanę. - Odwaliłaś kawał dobrej roboty, ale
przydałaby się jeszcze jedna warstwa farby.
- Wiem. Zajmę się tym jutro.
- Jutro nie będziesz zmęczona. Będziesz dobrze spała. - Nie odrywał wzroku od konstrukcji.
- Wiem, że się boisz powrotu koszmarów, ale już ci nie grożą.
- Co?
Ponownie skierował na nią wzrok.
- To skromny podarunek. Drobiazg akonto przyszłych usług. - Ruszył przez trawnik do
furtki. - I dowód na to, że mogę się przydać.
- Co ty sobie wyobrażasz? Nie potrzebuję żadnych prezentów. Masz się trzymać z daleka
od...
Znikł.
I dobrze, pomyślała Kerry. Weszła do domu i starannie zamknęła kuchenne drzwi.
Uświadomiła sobie, że cała drży. Rozmowa o potworze, którego zamierzał znaleźć, poruszyła ją
niemal równie głęboko, jak jej pierwsze spotkanie z Silverem.
Od dawna nękały ją demony. Nie musiała poszukiwać nowych, na jego życzenie. Rzekome
podarunki Silvera były podejrzane, zwłaszcza że potrafił wpływać na jej percepcję, tak jak to
uczynił wcześniej. Miała ochotę schować głowę pod kocem, tak jak to robiła w dzieciństwie.
Powinna zachować się rozsądnie i dojrzale, czyli unikać Silvera jak ognia. Miała rację, obawiając
się go.
Wiem, że się boisz powrotu koszmarów, ale już ci nie grożą.
To również ją przerażało. Nie tylko wiedział o jej zmorach, ale w dodatku utrzymywał, że
potrafi im zapobiec. Czuła się ... manipulowana.
Nie, to się nie zdarzy. Najprawdopodobniej po prostu wywierał na nią nacisk, w nadziei że w
ten sposób skłoni ją do posłuszeństwa. Koszmary zawsze powracały tak silne, że chyba nic ich
nie mogło powstrzymać.
On wciąż trzyma cię w szachu.
Mniejsza z Silverem. Powinna wrócić do łóżka i tam walczyć z sennością, bo wbrew temu,
co powiedział, potworne wizje nadejdą ponownie.
Dym.
Kłujący ból w płucach.
Wiedziała, że po otworzeniu oczu ujrzałaby płomienie.
Silver kłamał. Dlaczego ogarnęło ją tak straszne rozczarowanie?
To dowodziło jedynie, że miała na tyle silną wolę, by odrzucić wszelkie jego sugestie.
Trzask płomieni.
Jej matka wkrótce stanie w drzwiach i ją obudzi.
Żar. Mamo!
Gwałtownie otworzyła oczy.
W pokoju gościnnym płomienie lizały zasłony niczym wygłodniała chimera.
Pokój gościnny?
Pokój gościnny Jasona. To nie sen. Pożar!
Momentalnie wyskoczyła z łóżka i popędziła w kierunku drzwi, wychodzących na korytarz.
Gęsty dym.
- Jason! Laura! Uciekajcie stąd!
- Jestem. - Drzwi do sypialni Jasona były otwarte, a on sam stał w progu, podtrzymując
owiniętą kocem żonę. - Jest ranna. Próbowała ugasić ogień na zasłonach i jej koszula nocna
stanęła w płomieniach ...
- Na dół. Wynieś ją na dwór. - Pożar wybuchł jednocześnie w różnych pomieszczeniach.
Chaos. Szaleństwo. Bez wyraźnego schematu. Bez związku. Balustrady. Potem stół w
przedpokoju.
Dobry Boże, drzwi wejściowe buchały ogniem.
- Przez kuchnię - zakomenderowała Kerry, popędzając Laurę i Jasona na tył domu. - Szybko.
Błagam, Boże. Tylko nie drzwi kuchenne. Oby tylko mogli się wydostać z domu.
Szafki w kuchni stały w płomieniach tak gorących, że topiły się okucia.
Mimo to pożar nie objął jeszcze drzwi.
Rzuciła się w ich stronę, przekręciła zamek i jednym szarpnięciem klamki otworzyła je na
oścież.
- Idziemy!
Jasonowi nie trzeba było tego powtarzać. Już biegł po schodkach do ogrodu. Kerry pędziła
za nim.
- Postaw ją na ziemi. Chcę na nią spojrzeć.
- Boli ją. - Po twarzy Jasona spływały łzy. - Jęczała, kiedy ją niosłem ...
- Ale żyje. - Przełknęła ślinę, oglądając ręce i ramiona Laury. Chryste. - Zostań tu,
podtrzymuj ją. Ja pobiegnę do sąsiadów, żeby wezwać pomoc.
- Szybko, na litość boską.
Pognała przez ogród do furtki. Trzeba zatelefonować po pomoc. Nagle jej skronie przeszył
ból, musiała chwycić furtkę, żeby nie upaść.
Potwór. Potwór. Uśmiechnięty.
Siedzial za kierownicą jasnobrązowego samochodu terenowego, zaparkowanego przecznicę
dalej i obserwował płomienie, które pochłaniały dom. Uwielbiał patrzeć na pożary. Dowodziły
jego potęgi. Ale, prawdziwym dowodem była śmierć ludzi. Pożar to tylko broń.
Ten ogień nie był jednak doskonały. Mała antena wciąż wymagała dopracowania. Nie
potrafił jej kontrolować na odległość i przez to nie miał pewności, że Kerry Murphy zginęła.
Istniał tylko jeden pewny sposób, by zyskać pewność.
Uruchomił samochód i zjechał z krawężnika. Musiał doprowadzić sprawę do końca ...
Nacisnął guzik pilota.
Kerry usłyszała syk przywodzący na myśl powietrze zasysane przez tornado.
Wystarczyły sekundy, żeby dom Jasona zniknął z powierzchni ziemi.
4
- Puść tę cholerną furtkę. - Silver usiłował rozprostować jej dłonie, zaciśnięte na stalowej
barierce. - Musisz uciekać. Wszędzie fruwają iskry.
- Laura - powiedziała głucho. - Trzeba wezwać pomoc.
- Pomoc jest już w drodze, sam po nią zadzwoniłem. - Wypchnął ją na ulicę. - Idź na drogę i
pokaż ekipie ratowniczej, dokąd jechać, a ja wyprowadzę Jasona i Laurę, żeby nie poparzyły ich
te iskry.
Potrząsnęła głową, żeby uwolnić się od bólu, a następnie wyszła na ulicę. Laura. Tylko ona
się liczyła. Musieli uratować Laurę.
Lepiej nie myśleć o potworze.
Silver wszedł do szpitalnej poczekalni i podał Kerry kubek kawy.
- Jak tam Laura?
- Przeżyje. - Wypiła łyk gorącego napoju. - Ale nie wiadomo, co z dzieckiem. Cały czas je
ratują.
- Bądźmy dobrej myśli. - Usiadł obok. - Była w zaawansowanej ciąży?
- W ósmym miesiącu. Mały ma spore szanse. - Spojrzała na zegarek. - Minęły dwie godziny.
Można założyć ...
- To chłopiec?
Skinęła głową:
- Zamierzali dać mu na imię Pete. - Odetchnęła głęboko i się poprawiła: - Zamierzają dać mu
na imię Pete. Nie wolno tracić nadziei. Bóg nie zrobiłby tego Jasonowi i Laurze. Tak bardzo
pragną dziecka. Starali się o nie od trzech lat. Zamierzali przystąpić do programu adopcyjnego,
gdyby Laura nie zaszła w ciążę, ale pewnego dnia zdarzył się cud. Przynajmniej oni uznali to za
cud. - Ponownie napiła się kawy. - Nie tracę nadziei.
- Czasami nie pozostaje nam nic poza nadzieją. Spojrzała na niego uważnie.
- Wiesz, co się dzieje na sali operacyjnej? Wiedziałeś o pożarze.
Pokręcił przecząco głową.
- Tylko dlatego, że miał związek z tobą. Nie zawsze tak jest.
- Zatem nie jesteś wszechmocny. - Wydęła wargi. - Coś takiego.
- Nikt nie jest wszechmocny. Musimy korzystać z tego, czym dysponujemy. Wiedziałabyś o
tym, gdybyś podjęła współpracę z Travisem. - Zajrzał do swojego kubka. - Kerry, nie masz
powodu do obaw. Nie zamierzam cię skrzywdzić.
- Rozumiem, że człowiek, który podpalił dom Jasona, również nie chciał zrobić mi krzywdy.
- Oblizała wyschnięte wargi. - Świetnie się bawił. Był. .. odrażający. Żałował, że nie jest dość
blisko, aby poczuć swąd palonego mięsa.
Znieruchomiał.
- Nawiązałaś z nim kontakt?
Skinęła głową.
- To ten twój potwór, prawda? Tkwiłeś w głębi jego umysłu przez cały czas, kiedy patrzył w
płomienie.
- Tak, jestem pewien, że to on za to odpowiada. Nikt inny nie potrafi wzniecić pożaru w taki
sposób.
- To dziwne. - Potarła skroń. - Nie wiem, co o tym myśleć. Rozmaite meble zdawały się
samoczynnie stawać w płomieniach.
- Zgadza się.
- A ten wybuch na koniec ... - Odwróciła się ku niemu. - Dlaczego? Czemu podpalił dom
Jasona?
- Zapewne cię obserwował, bo sądził, że możesz dać się przekonać do współpracy ze mną.
- Więc chciał zabić Jasona i Laurę oraz mnie tylko dlatego, że był świadkiem twojej
rozmowy ze mną?
- Nie zwraca uwagi na to, ilu ludzi zabija. Musisz wiedzieć, jaki jest Trask.
- Wiesz, kto to zrobił? Znasz jego nazwisko?
- Znam, ale nie wiem, gdzie go szukać. Doskonale zaciera za sobą ślady. Jest niesłychanie
inteligentny, to wręcz geniusz.
Pokręciła głową.
- Raczej szaleniec. Kocha ogień. Jest na ciebie zły ... zły, ale się ciebie boi.
Zapadło krótkotrwałe milczenie.
- Dzisiejszej nocy sporo się o nim dowiedziałaś.
- Mimowolnie. Odsłonił się przede mną. Był otwarty i pełen jadu.
- Zamknęła oczy. - Zrobiło mi się niedobrze. Laura ...
- Cierpisz - mruknął. - Potrafię ci pomóc. Wystarczy, że dasz mi przyzwolenie.
Otworzyła szeroko oczy.
- Ani się waż. To mój ból i tobie nic do niego. To znak, że żyję i jestem sprawna. Gdybym
potrzebowała środka przeciwbólowego, poprosiłabym lekarza, a nie jakiegoś niedorobionego ...
- Już dobrze, wystarczy. Tylko zaproponowałem. - Rozparł się na krześle. - Czasami mam
trudności z zachowaniem umiaru.
- Nie staraj się, tylko zachowuj normalnie, jak człowiek.
- Jestem normalnym człowiekiem. Przez większość czasu. Przynieść ci coś do jedzenia?
- Nie. Nie chcę i nie potrzebuję niczego od ...
- On odszedł, Kerry. - W drzwiach stał Jason, a po jego policzkach spływały łzy. - Nie żyje.
Jak ja to powiem Laurze?
- Niech to diabli! - Kerry zerwała się na równe nogi i rzuciła się bratu w ramiona. - Jason, tak
mi przykro. Całym sercem wierzyłam, że ...
- Ja też. - Przytulił ją mocno. - Kerry, my z nim rozmawialiśmy. Był już członkiem naszej
rodziny. Laura ... Jak ja ...
- Odprowadzę cię do jej pokoju. Pogadamy. Jeśli chcesz, będę przy tobie.
Pokiwał głową.
- Zawsze jesteś przy mnie, kiedy cię potrzebuję. Ale gdybyś mogła ... - Wzruszył ramionami.
- Sam nie wiem, co byś mogła zrobić. W takiej sytuacji chyba nikt mi nie pomoże.
Odwróciła go do drzwi.
- Przede wszystkim pora iść do Laury. Będzie cię potrzebowała, gdy się ocknie. - Kerry
pięścią otarła łzy z policzków. - O wszystkim innym pomyślimy później.
Jason skinął głową.
- Najpierw Laura.
- Tak jest. - Objęła go w pasie i otworzyła drzwi. Zanim przez nie przeszła, spojrzała jeszcze
przez ramię na Silvera. - Ty zostań tutaj - nakazała surowo. - Bez względu na to, jak długo mnie
nie będzie, masz tu czekać do mojego powrotu.
- Nigdzie się nie wybieram. - Patrzył jej prosto w oczy. - Dlaczego miałbym iść? Idę o
zakład, że ten sukinsyn Trask odwalił za mnie robotę.
Kerry wróciła do poczekalni dopiero trzy godziny później.
- Idziemy - oznajmiła krótko.
Wstał.
- Mogę wiedzieć dokąd?
- Wezmę prysznic i coś zjem. Poza tym muszę się przebrać, ten zielony kitel, który dostałam
od pielęgniarki, nie załatwia sprawy.
- A co z twoim bratem?
- Nie opuści Laury. Pozwolili mu zostać w szpitalu.
- Nie chcesz być przy nim?
- Teraz potrzebuje tylko żony. Nie mam prawa naruszać ich prywatności w chwili cierpienia.
- Ruszyła do drzwi. - Gdzie się zatrzymałeś? - W Marriotcie. - Sięgnął po telefon. - Zarezerwuję
pokój dla ciebie i dla twojego brata na jutrzejszą noc. Może być?
Skinęła głową.
- Nie wiem, czy Jason skorzysta z tej propozycji, ale to dobra myśl. Co z ubraniami?
- Poproszę o wcześniejsze otwarcie sklepu i kupię ci parę najważniejszych rzeczy. Jakoś
wytrzymasz do czasu, kiedy będziesz mogła sprowadzić swoje ciuchy z Atlanty.
- Nawet nie zamierzam pytać, jak skłonisz obsługę sklepu, żeby zrobiła dla ciebie wyjątek.
- Och, nie zamierzam stosować żadnych magicznych sztuczek.
- Ujął ją pod łokieć. - Zastosuję sprawdzoną metodę przekupstwa.
Kerry wzięła prysznic i umyła włosy. Dwie godziny później Silver zastukał do drzwi.
On także się umył i przebrał. Gdy otworzyła, wręczył jej plastikową torbę.
- Ten ręcznik jest szałowy, ale wygodniej ci będzie w tym. Spodnie, bluza, trochę
kosmetyków. Niestety, nie mieli bielizny. Posłałem boya do centrum handlowego, coś ci
wybierze.
- Rozumiem, że znasz moje rozmiary.
- Stanik siedemdziesiąt pięć B, majtki trzydzieści osiem. - Usiadł na fotelu przy oknie. -
Zamówiłem coś do jedzenia. Zupa, kanapki z kurczakiem, kawa. Może być?
Kiwnęła głową.
- Wszystko jedno - mruknęła. Przyjęła torebkę i poszła do łazienki. Po kilku minutach
wyszła w jasnobrązowych spodniach i zielonej bluzie. - Co z butami?
- Dostaniesz je razem z bielizną. Sportowe, numer czterdzieści. New Balance, nie Nike.
Zacisnęła wargi.
- Wiesz o mnie wszystko .
- Nie, skąd. Trudno jednak nie zwrócić uwagi na takie drobiazgi.
- Obserwowałeś mnie. Masz pojęcie, jak bardzo mnie to wkurza?
- Jasne. Sam byłbym wściekły na twoim miejscu. - Uśmiechnął się bez przekonania. - Z tymi
loczkami wyglądasz jak sierotka Marysia. To bardzo kuszące. Nie wiem, dlaczego tak bardzo się
starasz je wyprostować.
- Bo nie jestem sierotką Marysią. Jestem dorosła i nie mam ochoty do nikogo się upodabniać.
- Usiadła naprzeciwko niego. - Nie lubię podstępów i nie znoszę, kiedy ktoś narusza moją
prywatność. - To już wiem.
- Wracam do tego tematu, bo wyjątkowo brutalnie wdarłeś się w moje najbardziej intymne
sprawy. To ohydne.
Skinął głową i czekał.
- I nigdy ci nie wybaczę, że wprowadziłeś tego potwora w nasze życie. Jesteś tylko trochę
mniej winny niż facet, który wzniecił pożar.
- Zgadzam się. - Popatrzył jej w oczy. - Wydaje mi się jednak, że już ustaliłaś, kto zajmuje
pierwszą pozycję na liście twoich wrogów. - Uplasowałeś się tuż za nim - wyjaśniła oschle .
- Reprezentuję wszystko to, czego nie cierpisz. Uważasz mnie za pozbawionego skrupułów
drania, niemniej nie rozmawiałabyś ze mną bez powodu. Powiedz mi, dlaczego tu jestem.
- Oczekuję wyjaśnień. - Zacisnęła dłonie na poręczach fotela.
- Chcę dopaść tego sukinsyna, który zabił syna Jasona. Bardzo chcę go dorwać.
- Podejrzewałem, że tak będzie. Jesteś wrażliwa i opiekuńcza, masz silnie rozwinięty
instynkt macierzyński.
- Przestań analizować moją osobowość. Naprawdę niewiele o mnie wiesz
Wzruszył ramionami . Poczuła gniew.
- Niech cię diabli. Czuję się tak, jakbyś na mnie napadł, obrabował. - Z trudem pohamowała
wściekłość. - To się już nie powtórzy. Jeżeli chcesz, żebym pomogła ci znaleźć tego Traska,
musisz mi obiecać, że już nigdy nie zrobisz tego co wtedy, gdy umierał Charlie.
- Obiecuję.
- I nie będziesz ... się wtrącał.
- Bez twojego pozwolenia - nigdy.
- Nigdy go nie otrzymasz.
- Niewykluczone. Sytuacja niekiedy wymaga radykalnych kroków. - Pokręcił głową, kiedy
otworzyła usta, by coś powiedzieć. - Na pewno już nigdy nie wejdę na twój teren. Zazwyczaj i
tak tego nie robię. Masz mnie za jakiegoś cholernego podglądacza? Zresztą to bardzo
niewygodna sytuacja, dopóki nie poznam wszystkich dogodnych punktów obserwacyjnych.
- Punktów obserwacyjnych?
- Na domiar złego stworzyłaś bariery przeciwko mnie. Pokonanie ich nie byłoby proste.
- Ale nie niemożliwe?
Ściągnął brwi.
- Musiałaś zadać to pytanie, kiedy robię, co mogę, żeby cię podnieść na duchu.
- Potrafisz przedrzeć się przez moje bariery?
- Może. Jestem całkiem niezły - oznajmił i dodał: - Jak jednak powiedziałem, kieruję się
pewnymi normami etycznymi. Kiedy zauważyłem, jak potężną siłą dysponuję, musiałem
wypracować własny kodeks moralny. W przeciwnym razie zmieniłbym się w potwora. -
Skrzywił się. - Prawdę mówiąc, niekiedy tracę panowanie nad sobą. Nie jestem taki, jak Travis.
Wściekam się i mszczę bez większych zahamowań.
- Jeśli usiłujesz mnie podnieść na duchu, to kiepsko ci idzie.
- Ale za to możesz lepiej mnie poznać. A znane zło ... - Spojrzał jej w oczy. - Powiedziałaś,
że nie znosisz podstępów. Nie będę kręcił, zobaczysz. Złożyłem obietnicę i zamierzam jej
dotrzymać.
- Chyba że cię wkurzę.
- To mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że jesteśmy w tym samym zespole.
Rozległo się pukanie do drzwi.
- Obsługa hotelowa. - Wstał, żeby otworzyć. - Lepiej się poczujesz, kiedy coś zjesz. Cierpisz
na lekką hiperglikemię i bez odpowiedniej porcji białka stajesz się nerwowa.
- Nie cierpię na hiper. .. - Dała sobie spokój. To była drobnostka, a miała na głowie mnóstwo
innych, istotniejszych problemów. - Byłabym nerwowa bez względu na ilość spożytego białka.
Mam do tego wszelkie prawo.
- Tak. - Wtoczył wózek do pokoju i nogą zatrzasnął drzwi. - To prawda. Ale przekąska ci nie
zaszkodzi.
Nie zaszkodziła. Kerry nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jest głodna, dopóki nie zaczęła
jeść. Błyskawicznie połknęła kanapkę z kurczakiem oraz zupę pomidorową.
- Uspokoiłaś się trochę? - Silver nalał jej filiżankę kawy.
Nie zamierzała się przyznawać, że wcześniej była niespokojna.
- Jestem w idealnej kondycji. - Wypiła łyk napoju. - A ty? Niewiele jadłeś.
- Zadatkowałem minibarek w swoim pokoju i ogołociłem go doszczętnie, kiedy czekałem, aż
się wykąpiesz i weźmiesz w garść. - Nalał sobie kawy. - Namiętnie uwielbiam solone orzeszki.
- Naprawdę? Nie sądziłam, że jesteś zdolny do odczuwania jakichkolwiek namiętności.
- Błąd, ale masz prawo do własnej opinii i pewnie czujesz się bezpiecznie wyobrażając mnie
sobie jako faceta zimnego i nieprzystępnego. - Uśmiechnął się. - Uwielbiam jeszcze wiele rzeczy.
Nie wyobrażam sobie życia bez wyścigów NASCAR, bez baseballu, nurkowania, opery, psów i
blondynek w typie Gwyneth Paltrow. Rzecz w tym, że brakuje mi na to wszystko czasu.
- Jesteś za bardzo zajęty wtykaniem nosa w nie swoje sprawy?
- Otóż to.
- Wobec tego czemu nie możesz znaleźć Traska ?
- No i wróciliśmy do punktu wyjścia. - Podniósł filiżankę do ust. - Nie wyczuwam go.
Jestem na niego ślepy. Poza tym to nie jest mój dar.
- Nie wierzę że nie starałeś się namówić do współpracy swoich kumpli o paranormalnych
umiejętnościach.
- Ach, próbowałem. Bezskutecznie. W takiej sytuacji pozostało nam tylko skupić się na
staroświeckiej robocie detektywistycznej ale jak dotąd bez rezultatu.
- To może skontaktujcie się z ludźmi o większym doświadczeniu, choćby z policją.
- Już to zrobiliśmy. FBI. ATF. Służby Specjalne. Nic z tego.
- Czemu któraś z agencji rządowych miałaby być zainteresowana schwytaniem Traska ?
Milczał przez chwilę.
- Czy mogę uznać, że jesteś zaangażowana w sprawę?
- Tylko pod warunkiem, że chodzi o mężczyznę, który spalił dom Jasona.
- Przecież wiesz, że to on.
Tak, wiedziała. Nie potrafiła odszyfrować ani nawet rozpoznać niektórych odprysków
świadomości, lecz wrogość i nienawiść do Silvera były oczywiste.
- Dlaczego on cię nienawidzi?
- Parę razy byłem bliski jego pojmania. Lubi myśleć, że jest nieuchwytny, to mu dobrze robi
na ego.
- Skąd wiesz?
- Badałem jego profil i chyba potrafię przewidzieć, jak zachowuje się w określonych
okolicznościach.
- Jakich okolicznościach? Czemu któraś z agencji rządowych miałaby się nim interesować?
- James Trask kierował programem naukowym finansowanym przez Ministerstwo Obrony.
Mniej więcej rok temu program zlikwidowano, a Trask wraz z grupą naukowców wylądował na
bruku.
Dostał szału. Spakował manatki wymknął się śledzącym go agentom CIA i zniknął.
- Dlaczego CIA go śledziła?
- Bo dysponował informacjami potencjalnie przydatnymi dla pewnego obcego mocarstwa.
Fakt, że przerwaliśmy prace nad projektem Morze Ognia, nie oznaczał, że inne państwa nie
byłyby zainteresowane jego wykorzystaniem.
- Morze Ognia?
- Trask próbował opracować system samozapłonu wywoływanego drogą radiową. Ta metoda
wiąże się z transformacją cząsteczek a także z wytwarzaniem ogromnych ilości ciepła. Trask
utrzymywał, że potrafiłby w ten sposób likwidować mniejsze miejscowości a przy potężniejszym
nadajniku nawet całe miasto. - Silver dodał ponuro: - Jeśli to prawda w wielu miejscach nie
pozostanie kamień na kamieniu.
- Już mu się to udało} prawda? - Przypomniała sobie w jaki dziwny sposób rozprzestrzeniał
się pożar w domu Jasona. - Zakończył prace przed przerwaniem projektu.
Silver skinął głową.
- Tak} zrobił to. Pracował nie tylko w laboratorium prowadził też badania na własną rękę.
Właśnie dlatego uznano go za potencjalne zagrożenie. Nie chciał by jego praca trafiła do
szuflady. Pragnął by ludzie ją wykorzystali} a w stosownym czasie docenili jego wysiłek. Kiedy
się wycofał} w laboratorium nastąpił wybuch który zniszczył wszystkie dane zgromadzone przez
innych członków zespołu. Z Białego Domu przysłano polecenie by projekt ten nigdy nie ujrzał
światła dziennego.
- Czy rezultaty byłyby aż tak niebezpieczne?
- Równie groźne jak zmutowana forma czarnej ospy uwolniona
w wielkim mieście. Z tym że skutki byłoby widać natychmiast. Dwie godziny wystarczyłyby
do zniszczenia miasta wielkości Atlanty. Pożar byłby tak gwałtowny, że jego ugaszenie nie
wchodziłoby w grę.
- Jezu.
Pokiwał głową.
- Andreas nie chciał, żeby taki rodzaj broni upowszechnił się w świecie. I tak istnieje już
wystarczająco dużo środków masowej zagłady.
- Powinien był pomyśleć o tym wcześniej, zanim sfinansowano projekt.
- Prezydent nie ma możliwości kontrolowania wszystkich prac badawczych. Projektem
zajmowała się grupa senatorów. Wyszli z założenia, że od przybytku głowa nie boli. Pieniądze na
badania ukrywano w budżetach innych przedsięwzięć. Kiedy Andreas dowiedział się o projekcie,
natychmiast wstrzymał jego finansowanie. Rzecz w tym, że Trask zdążył już zniknąć wraz z
dyskietkami. Był wściekły, nieco szalony i ogarnięty żądzą zemsty.
- Usiłował sprzedać informacje innym państwom?
- Informatorzy z obcych państw donieśli, że podobno prowadził rozmowy z Ki Yongiem,
członkiem rządu Korei Północnej. Obecnie jednak interesuje go co innego. - Zawiesił głos. - Na
razie skupił się na eliminowaniu swoich współpracowników zatrudnionych przy projekcie, a
także przedstawicieli władz, którzy w jego mniemaniu urządzili na niego nagonkę.
- Co takiego?
- W ciągu ostatniego roku zginęło sześciu naukowców, biorących udział w pracach
badawczych. Wszyscy spłonęli żywcem.
- Czemu to robi?
- Najprawdopodobniej obawia się, że ktoś skopiuje Morze Ognia, a tymczasem Trask chce
ten projekt tylko dla siebie.
- A co z członkami rządu, których wziął na celownik?
- Zemsta. Trzech senatorów i jeden członek Izby Reprezentantów zwrócili uwagę Andreasa
na Morze Ognia i przekonali go o konieczności wstrzymania dalszych prac badawczych nad tym
projektem. - Silver zacisnął usta. - Jak dotąd zamordowano dwóch senatorów i jednego
kongresmana.
- Spaleni żywcem?
Skinął głową.
- Na dodatek nie zwracał uwagi, czy jego ofiary są same, czy przebywają w czyimś
towarzystwie. Cameron Devers był z żoną, gdy ich samochód stanął w płomieniach. Kongresman
Edwards jechał z synkiem na mecz piłkarski. Obaj zginęli.
- Mogłam się tego spodziewać. W końcu nie obchodził go los Jasona ani Laury. - Zadrżała. -
Nic dla niego nie znaczyło życie nienarodzonego dziecka.
- W tym rzecz. Teraz znasz prawdę o nim. Mówiłem ci, że to potwór.
Pokiwała głową.
- Nie masz pojęcia ... On jest odrażający ... Ohydny ... - Z trudem odpędziła od siebie
wspomnienia. - Nie rozumiem tylko, jak to możliwe, że wciąż pozostaje na wolności i może
mordować niewinnych ludzi, choć wszyscy go poszukują. Musi być wyjątkowo ostrożny podczas
dokonywania morderstw.
- Zgadza się. Chyba że ktoś mu pomaga.
- W jaki sposób?
- Tego między innymi musimy się dowiedzieć. Może natrafimy na słabe ogniwo.
- Dlaczego chciał zabić mnie? Wcale nie miał pewności, czy zdecyduję się na współpracę z
tobą. A nawet jeśli uznał, że tak się stanie, czy wiedział, dlaczego wybrałeś właśnie mnie?
Silver pokręcił głową.
- Najważniejszy dla niego był sam fakt, że poprosiłem cię o pomoc. Poza tym zapewne
dowiedział się, kim jesteś i jakie odnosisz sukcesy w swoim zawodzie. Nic dziwnego, że poczuł
się zagrożony. Gasisz pożary, zatem jesteś jego wrogiem.
- Tak, to rozsądne wytłumaczenie. Ogień to jego dziecko ...
- On naprawdę rozumuje takimi kategoriami?
Pokiwała głową.
- Zaczynam pojmować motywy jego postępowania. Od jak dawna prowadzi pracę nad
samozapłonem?
- Od piętnastu lat. Pokręciła głową.
- Moim zdaniem dłużej. Może ... od dwudziestu pięciu?
- Ma zaledwie około czterdziestki.
- Minęło sporo czasu. - Dokończyła kawę i wstała. - To dokąd jedziemy?
- Do Waszyngtonu. Jeszcze nie zakończył tam porachunków tym łatwiej go schwytamy.
- Pamiętaj, że w tym niekoniecznie ci pomogę. Nawet nie wiem, jak się do tego zabrać. Nie
mam pojęcia o kontroli i prowokacji.
- Już wiesz o nim więcej niż ja. W miarę zdobywania doświadczeń zapewne nauczysz się go
szukać. - Umilkł na chwilę. - A może ja będę potrafił cię wesprzeć.
- Nie.
Wzruszył ramionami.
- Jak sobie życzysz. To tylko sugestia.
- Poza tym nie chcę, żeby Jason lub Laura ponownie znaleźli się w niebezpieczeństwie. I tak
przeżyli koszmar.
- Zadbam o ich spokój.
- Mam ci ufać? Twoje dotychczasowe osiągnięcia nie są specjalnie imponujące.
- Niech będzie, nie jestem doskonały, niemniej telefonowałem już do Waszyngtonu i
załatwiłem im całodobową ochronę. Obiecuję, że nic im nie zagrozi. Zrozum, ja też nie chcę ich
krzywdy.
Nie mogła wątpić w jego szczerość.
- Dziękuję - wyszeptała.
- Cholernie mi przykro, że Trask zabił to nienarodzone dziecko.
Nie miałem pojęcia, że mnie tu wyśledził.
- Mogłeś się domyślić. Uważa cię za zagrożenie, a musi likwidować wszelkie zagrożenia,
mogące stanowić niebezpieczeństwo dla Morza Ognia. - Odwróciła wzrok. - Zadzwonię do
szpitala i sprawdzę, co z Laurą. Tymczasem ty zarezerwuj na dzisiejszy wieczór bilety z Atlanty
do Waszyngtonu.
- Możemy wynająć miejscową awionetkę.
Pokręciła głową.
- Muszę załatwić kilka spraw w Atlancie i odebrać Sama. Dzięki temu Trask uzna, że bez
psa tropiciela nie daję sobie rady. W ten sposób zlekceważy mnie jako przeciwnika.
- Dobrze to obmyśliłaś.
- Czy on wie ... kim jesteś?
- Wątpię. Zresztą już ci mówiłem, że nie potrafię przeniknąć do jego myśli.
- Więc czemu uważa cię za zagrożenie?
- Cameron Devers był moim bratem. - Uśmiechnął się z goryczą. - Trask z pewnością
docenia potęgę zemsty.
Odetchnęła głęboko, kiedy za Silverem zamknęły się drzwi. W jakie szaleństwo się
pakowała? Nie, to nie szaleństwo. Szaleństwem byłoby pozwolić Traskowi chodzić po świecie i
zadawać ludziom ból.
Powinna przestać kwestionować decyzję, którą podjęła. Musi tylko zabezpieczyć się,
uzyskując możliwie najwięcej informacji. Sięgnęła po telefon i zadzwoniła do Michaela Travisa.
- Jest mi niewyobrażalnie przykro z powodu tragedii, którą przeżyli twój brat i jego żona -
oznajmił Travis, kiedy podniósł słuchawkę. - To dla nich straszny dramat.
- Tak, to prawda. Rozumiem, że Silver już do ciebie dzwonił i wyjaśnił, co się stało. A może
to błędne założenie. Może mój umysł został skontrolowany przez jednego z twoich szurniętych
przyj aciół o paranormalnych zdolnościach.
- Silver do mnie zadzwonił. Chciał, żebym skontaktował się z władzami i zorganizował
ochronę dla członków twojej rodziny. Poza tym moi przyjaciele wcale nie są szurnięci. Chcemy
sobie pomagać. Żaden z nas nie chciał być obarczany takim darem. To się po prostu stało. Moi
przyjaciele nie chcą korzystać z danych im umiejętności, doskonale wiesz, że to przekleństwo, a
nie błogosławieństwo. Podobnie jak ty, część naszych ludzi trafiła do zakładów zamkniętych.
Niektórzy popełnili samobójstwo. Jeszcze inni ukrywali swój dar, w głębi ducha uważając się za
szalonych.
- Do czasu, kiedy Michael Travis przybył im z odsieczą.
- Starałem się pomóc - powiedział cicho Michael. - Wiem, jak to jest.
Chwilę milczała.
- To prawda, pomogłeś mi - przyznała. - I jeszcze ci za to nie podziękowałam. Byłam zła i
oburzona umieszczeniem mnie w zakładzie. Pragnęłam normalnego życia. Nie miałam ochoty
słuchać, mówić ani myśleć o nikim, kto jest ... podobny do mnie.
- Myślę, że teraz już dojrzałaś do tego, by czegoś się o nas dowiedzieć. - Zachichotał. -
Przełamałaś barierę, przyznając, że nie jesteś sama.
- Cieszę się, że to cię bawi. Nie licz jednak na to, że dołączę do waszej grupy. Sama potrafię
rozwiązywać własne problemy.
- My też. Pamiętaj, że nasza grupa nie jest zinstytucjonalizowana. Po prostu wiemy, że
zawsze znajdzie się ktoś, kto nas wysłucha i zrozumie. To dla nas prawdziwa pociecha,
zważywszy, że najczęściej sami siebie nie rozumiemy. My też wierzymy w niezależność i
prywatność. Nikt nie zamierza naruszać cudzego prawa do intymności. - Umilkł na chwilę. - Z
wyjątkiem sytuacji, w których jeden z naszych członków wyłamuje się i zaczyna zagrażać
pozostałym.
- Wyłamuje się?
- Niektórzy z nas są bardziej zrównoważeni od pozostałych, tak to się układa w każdej
zbiorowości. Równowaga jest zawsze bardziej chybotliwa, kiedy ludzie znajdują się pod
wpływem stresu, a tak jest w naszym wypadku. Zachodzi niebezpieczeństwo, że wyłamanie się
jednej osoby doprowadzi do utraty zaufania u innych, a nas wszystkich narazi na ból i
upokorzenie. Ostatnie, czego nam potrzeba, to sensacyjny artykuł w "Newsweeku".
- Co robicie z takimi wyjątkami?
Zaśmiał się.
- Nic strasznego. Zrobiłaś się podejrzliwa. Próbujemy im pomóc. Delegujemy jedną lub dwie
osoby z grupy, aby sprowadziły zbłąkane owieczki na właściwą drogę. W większości wypadków
to załatwia sprawę - dodał.
- A w mniejszości?
- W razie problemów wzywamy Silvera. Przyjeżdża do nas z Waszyngtonu i sam przystępuje
do działania. Zwykle zgadza się nam pomóc, chyba że właśnie pracuje przy jakimś projekcie.
- Ciekawe. Byłam pewna, że zawsze jest gotów wszystko rzucić, nie jest jednym z twoich
kumpli?
- Nie. Szanujemy się nawzajem, ale nie można powiedzieć, byśmy byli bliskimi
przyjaciółmi.
- Ale należy do twojej grupy?
- Nie, jest taki jak ty. Nie chce rezygnować z niezależności. To nie ja go znalazłem, tylko on
mnie, jednak w przeciwieństwie do ciebie Silver chce poznać swoje możliwości. Kiedy go po raz
pierwszy spotkałem, był aktywnym członkiem wpływowej grupy intelektualistów z uniwersytetu
w Georgetown, prowadzącej prywatne badania nad zdolnościami paranormalnymi. Przypadkiem
natknął się na jednego z moich mniej zrównoważonych ludzi, który wpadł w psychozę. Silver
zadzwonił do mnie i spytał czy wyraziłbym zgodę na to, by się nim zajął. Miałem wątpliwości,
ale w końcu przystałem na tę propozycję.
- I udało mu się go wyleczyć?
- Tak. Jim nie jest całkowicie normalny - takich ludzi nie ma - lecz z pewnością nie skończy
w wariatkowie. Zabiorę cię na spotkanie z nim, jeśli chcesz.
- Silver zrobił mu pranie mózgu?
- Nie. Umożliwił mu lepsze postrzeganie rzeczywistości. Zadbał o to, by w żaden sposób nie
skrzywdzić Jima. Właśnie dlatego mam czyste sumienie, kiedy od czasu do czasu wzywam go na
pomoc.
- Na miejscu Jima byłabym nieźle wkurzona.
- Zareagowałabyś inaczej gdyby groził ci obłęd. Jim jest zadowolony.
- Może byłby zirytowany, gdyby Silver nie kazał mu okazywać zadowolenia.
- Tego nie wiem. Moja znajomość daru Silvera nie jest aż tak głęboka. Wiem jednak, że jego
pomoc jest nieoceniona. Dlatego podałem mu twoje nazwisko, kiedy szukał kogoś do pomocy.
- Zrewanżowałeś mu się za uprzejmość. Moja głowa na srebrnej tacy?
- Chwilowo jest solidnie osadzona na karku.
- Tak czy owak, dziecko Laury nie żyje.
- Zgadza się, ale odpowiedzialność ponosi Trask, nie Silver. Poza tym bardzo długo
zastanawiałem się, czy podawać Silverowi namiary na ciebie. Jestem pewien, że poinformował
cię, jak ważne jest pojmanie Traska, zanim przekaże informacje innemu mocarstwu.
- Tak. Dowiedziałam się też, że Trask zamordował jego brata.
- Przyrodniego brata. Chyba byli sobie bardzo bliscy. Od śmierci Deversa nie jest w stanie
myśleć o niczym innym.
Przypomniała sobie lodowatą zajadłość na twarzy Silvera.
- Potrafię w to uwierzyć. - Zastanowiła się. - Obiecał, że nie będzie ... ingerował w moją
psychikę. Czy mogę mu wierzyć?
Zawahał się.
- Tak sądzę. Jest trochę nieobliczalny, ale wobec mnie zawsze zachowywał się w porządku.
- Marna pociecha.
- Tylko taką możesz ode mnie usłyszeć. Zresztą, jesteś niezależna. Zawsze kierujesz się
własnymi osądami.
- Czy mogę go powstrzymać, jeśli złamie słowo?
- Możesz. Pod warunkiem, że się skoncentrujesz. Musisz wyczuć ingerencję i zablokować
mu drogę. Jesteś bardzo silna. To możliwe.
- Wielkie dzięki - mruknęła ironicznie.
- Nie mogę ofiarować ci nic więcej. Jak już nadmieniłem, nie wiem zbyt dużo o jego darze.
On o nim nie mówi. Po prostu bierze się do rzeczy i robi swoje. Jednak lepiej byś się czuła,
gdybyś spróowała mu uwierzyć.
- Czy mam też uwierzyć w to, że w Afganistanie nie ma min przeciwpiechotnych?
Zachichotał .
- Silver nie jest aż tak niebezpieczny. Mam z nim porozmawiać?
- Czy to coś da?
- Pewnie nie.
- Wobec tego bądź pod telefonem, na wypadek gdybym nie mogła już wytrzymać z Silverem
i chciała, byś przysłał mi na pomoc kogoś innego.
- On jest jedyny w swoim rodzaju. Jeszcze nigdy nie natknąłem się na innego kontrolera. To
wyjątkowy człowiek.
- Pod każdym względem. Na razie, Michael. Nie masz pojęcia, jak żałuję, że dałeś mój adres
Silverowi.
- Poważnie? Gdybym tego nie zrobił, nigdy nie dowiedziałabyś się o Trasku. Całe życie
walczysz z draniami, którzy wzniecają pożary, a teraz na twojej drodze stanął najgorszy z nich.
Nie czujesz przypływu adrenaliny na myśl o tym, że go dopadniesz?
Adrenaliny? Przypomniała sobie odrazę i zgrozę, które ją ogarnęły, gdy wkroczyła w świat
Traska. Jeszcze nigdy nie odczuwała takich emocji. Nie, nie miała ochoty przechodzić przez to
ponownie, chociaż wiedziała, że to nieuniknione .
Nie czuła przypływu adrenaliny.
Tylko strach.
5
Trask jechał ulicami Atlanty, kiedy zadzwonił telefon.
- Nie odzywasz się od ponad tygodnia - oznajmił Ki Ychig. - Nadużywasz mojej
cierpliwości.
- Byłem zajęty.
- To już wiem od Dickensa. Zaczyna się denerwować.
- Jego problem. Zobowiązałeś się znaleźć zawodowca, więc oczekuję profesjonalnego
zachowania.
- Dickens cieszy się świetną opinią. - Ki Yong zawiesił głos. - Rozumiem, że masz pilne
sprawy do załatwienia w Ameryce. Nie możesz mi zarzucić braku woli współpracy. Muszę
jednak liczyć się z naciskami ze strony zwierzchników. Chcą mieć Morze Ognia. I to szybko.
- Dostaną•
- Nic nie dostaną, jeśli zginiesz albo trafisz do więzienia. Prowadzisz niebezpieczną grę.
Cały czas trzymam rękę na pulsie i dokładam wszelkich starań, żeby zacierać za tobą ślady.
Chcę, żebyś cały i zdrowy opuścił Stany Zjednoczone.
Cały i zdrowy? Ki Yong nie dałby złamanego szeląga za zdrowie Traska, gdyby tylko miał
już w rękach Morze Ognia. Właśnie dlatego podpalacz musiał zachować daleko idącą ostrożność.
- Pomoc Dickensa w zupełności wystarcza. Nie chcę, żeby ktoś się wtrącał w moje sprawy. -
I na domiar złego oszukiwał go i ograniczał. - To nie potrwa długo.
- Być może wkrótce stracimy cierpliwość, a cenę uznamy za zbyt wygórowaną•
- Morze Ognia jest warte każdej ceny. Przypomnij sobie pokaz, który urządziłem na tej
wyspie na Pacyfiku. O ile pamiętam, byłeś pod wrażeniem. Sam powiedziałeś, że miną lata,
zanim na tej spalonej ziemi ponownie pojawi się życie. - Postanowił iść za ciosem. - Nie próbuj
blefować. Chcesz tej broni i potrzebujesz jej. Zadzwonię, kiedy będę gotowy do wyjazdu.
Zapadła cisza. Trask wyczuwał niezadowolenie Ki Y onga.
- Byle szybko. Czekamy.
Rozłączył się.
Zadufany w sobie sukinsyn. Trask wsunął telefon do kieszeni kurtki. Ki Yong był uprzejmy i
słodki jak miód, kiedy sądził, że uda mu się manipulować Traskiem. Jego złudzenia były
krótkotrwałe; a teraz nie krył niezadowolenia, że Trask stawia warunki. Jego sprawa. Trask miał
władzę i chciał, by wszyscy wokoło spełniali jego zachcianki. Był potężny.
Miał swoje dziecko.
Przypomniał sobie, że poprzedniej nocy jego dziecko niezbyt dobrze się spisało. Pomyślał,
że to niepokojące. Sądził, że już dopracował małą antenę, lecz w domu Murphiego zadziałała w
sposób niesatysfakcjonujący. Przed przystąpieniem do negocjacji z Ki Yongiem z całą pewnością
należało wprowadzić do mechanizmu poważne zmiany konstrukcyjne .
Poza tym Kerry Murphy przeżyła Morze Ognia. Świadomość tego nie dawała mu spokoju.
Wcześniej ta kobieta była tylko niewygodna, stwarzała potencjalne zagrożenie, lecz teraz
zmieniła się w symbol jego klęski, niepowodzenia jego dziecka. Wzbierał w nim
niepohamowany gniew.
Musiał zachować spokój. Powinien zapanować nad furią, tak jak panował nad Morzem
Ognia. Nie potrafił naprawić błędu w szpitalu w Macon, Silver przez cały czas był czujny. Z całą
pewnością jednak nadarzą się jeszcze inne okazje.
Do tej pory będzie myślał o Kerry Murphy i wyczekiwał chwili, gdy jego dziecko dokona
dzieła zniszczenia.
- Cudownie, że zostawiłaś nam Sama. - Edna uścisnęła Kerry.
- Dzięki niemu dzieci lepiej się poczuły.
- Z pewnością było mu tu dobrze. Dam głowę, że go rozpieściliście.
- Robiliśmy, co w naszej mocy. - Edna się zawahała. - Dziękuję za wszystko, Kerry. Nie
wiem, co bym bez ciebie zrobiła.
- Trzymasz się? Może chcesz, żebym jeszcze jakoś pomogła?
Edna pokręciła głową.
- Jest Donna, a dzieci ją uwielbiają-. Damy sobie radę. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Może
nie wszystko będzie idealnie, ale na pewno coraz lepiej. Nie może być inaczej prawda?
Kerry przytaknęła.
- Jesteś cudowna. Charlie byłby z ciebie dumny. - Zawahała się. A niech tam. - Chodź ze
mną na ganek.
- Co?
- Chodź, nie pytaj. - Kerry otworzyła drzwi i wyszła przodem. - Wiem, że to niedobry
moment, ale dla dzieci może właśnie idealny. - Wskazała ręką wielkiego mieszańca,
przywiązanego do barierki. - Wabi się Sandy. Nazwałam go tak, bo wygląda jak pies z Annie.
Przywiozłam go ze schroniska.
- Pies?
- Pod tą warstwą brudu z pewnością kryje się pies. Poza tym jest przyjacielski i
przyzwyczajony do życia w domu ... Chyba. Przyjmijmy, że to zwierzę stanie się wyzwaniem dla
dzieci, które ...
- Sama nie wiem ... - Edna ściągnęła brwi. - Nie jestem pewna ...
- Jeżeli go nie polubisz, za parę dni zadzwoń do mnie, a ja znajdę mu nowy dom. - Szybko
pocałowała Ednę w policzek i pospiesznie zeszła z Samem po schodach.
- Wszystko w porządku? - spytał Silver. Siedział za kierownicą auta. - Nie wydaje się
zachwycona.
- Sandy to cudowny pies. Edna jest z natury bardzo opiekuńcza, a on z pewnością przekona
ją do siebie. Poza tym bardzo niechętnie odbieram Sama dzieciom.
- Głaszcze go - zauważył Silver. - Ostrożnie. Może nie będzie źle.
- Mam nadzieję. - Otarła oczy. Otworzyła tylne drzwi i gestem nakazała Samowi, by
wskoczył do samochodu. - Życie jest do kitu. Charlie nie żyje, a jego rodzina cierpi. Już nigdy
nie otrząsną się z bólu .
- Ale z czasem będzie im łatwiej.
- Pewnie tak. - Usiadła na fotelu obok kierowcy i zatrzasnęła drzwi. - Staram się w to
wierzyć. - Sam przeskoczył na przednie siedzenie i usiłował polizać ją po policzku. - Siadaj,
głuptasie - mruknęła, ale pogłaskała go, zanim popatrzyła na Silvera. - Możemy ruszać.
- Koniec obowiązków? Co robiłaś, kiedy kazałaś mi stanąć przy twoim biurze?
- Musiałam poprosić o pomoc inspektora. Jedno z dzieci w szpitalu będzie wypisane w tym
tygodniu i wraca pod opiekę babci, a pielęgniarka ma podejrzenia, że mały był dręczony.
Chciałam zyskać na czasie, żeby przeprowadzono dochodzenie.
- Chodzi o tego malucha Josha.
Uśmiechnęła się z goryczą.
- Dlaczego jestem zaskoczona, że to wiesz? Uwzględniłeś go nawet w tej bajeczce, którą dla
mnie ułożyłeś. - Niecierpliwie machnęła ręką, kiedy zaczął mówić. - Przygotowałeś wszystko do
podróży? - Jakżebym śmiał o czymś zapomnieć. - Zjechał z krawężnika.
- Awionetka czeka na Hartsfield. Założyłem, że chcesz polecieć z psem w kabinie.
Skinęła głową .
- Sam nie lubi klatek. Pewnie przypominają mu schronisko.
- Muszę przyznać, że jest niesłychanie wrażliwy. - Silver zerknął na psa. - No cóż,
szczęśliwy pies jest czasem równie dobry jak mądry pies.
- On jest mądry ... czasami. Zwykle wtedy, gdy w grę wchodzi jedzenie. - Wyciągnęła
telefon. - Powiem szefowi, że biorę sobie kilka tygodni urlopu. - Skrzywiła się. - Nie przypadnie
mu to do gustu - ostatnio spędziłam sporo czasu z Edną i dzieciakami.
- Już mówiłem Travisowi, żeby zadzwonił do Waszyngtonu i poprosił stosowne osoby o
ułatwienie ci pracy. - Zerknął na nią pytająco. - Jak tam twój brat i szwagierka?
- Jako tako. Skoro już pociągasz za sznurki, może znajdziesz ja¬kieś przyzwoite lokum, do
którego Jason mógłby zabrać Laurę, kiedy wypiszą ją ze szpitala?
- Nie ma problemu. Doszedłem do wniosku, że hotel z pełną obsługą byłby najlepszy na
pierwszy tydzień, a potem wynajęlibyśmy im mieszkanie. W porządku?
Skinęła głową.
- O wszystkim pomyślałeś.
- Muszę dbać o twoją równowagę psychiczną. Z pewnością nie uwierzysz, kiedy powiem, że
poza tym chciałem zapewnić im spokój i wygodę. - Uśmiechnął się ironicznie. - W końcu jestem
potworny.
- Zabolało cię to?
- Może. - Zastanowił się. - Chyba tak. Przyzwyczaiłem się, ale czasami jedno słowo albo
wyjątkowo złośliwy atak pokonują mój system obronny.
Milczała przez chwilę.
- Nie możesz winić innych.za to, że nie lubią, gdy grzebiesz im w umysłach. To wyjątkowo
ohydne naruszenie cudzej prywatności.
- Nikogo nie winię. Sam bym tego nie zniósł - wyjaśnił zmęczonym głosem. - Wydaje ci się,
że czerpię z tego przyjemność? Nie masz pojęcia, jakie brudy ludzie ukrywają przed światem.
Umysły niektórych osób przypominają doły kloaczne.
- Wobec tego trzymaj się z dala od mojego mózgu. Uśmiechnął się.
- Twój umysł jest wyjątkowo czysty, jeśli nie liczyć kilku stłumionych pragnień i fantazji
seksualnych. Poza tym nie mam do niego zastrzeżeń. Kontrolowanie cię to przez większość czasu
wręcz przyjemność. Jedyny problem stanowią koszmary nocne oraz bariery, za którymi się
ukrywasz, gdy myślisz o śmierci matki. Zupełnie jakbyś na przemian ujeżdżała tornado i
zamykała się w trumnie. - Spojrzał na nią uważnie. - Potrafię sobie wyobrazić,' jak to jest być
tobą. Powinnaś była przyjąć pomoc Travisa. Dzięki niemu przejęłabyś kontrolę nad tym, co ci
chodzi po głowie.
- Nie obchodzi mnie twoja opinia i nie szukam niczyjego wsparcia.
- Przyzwolenie na odrobinę pomocy przy nauce stania na własnych nogach nie jest słabością.
- Mówisz z własnego doświadczenia? Skrzywił się.
- Celny strzał. Byłem zbyt pokręcony i uparty, żeby przyjąć czyjąś pomoc. Powinnaś jednak
robić to, co mówię, a nie kierować się moim postępowaniem. To zdrowsze. Życie byłoby dla
mnie o wiele prostsze, gdybym na samym początku natknął się na jakiegoś Michaela Travisa.
- Powiedział mi, że nie jesteś członkiem jego grupy.
Pokręcił głową.
-Jedyne, co mnie łączy z Travisem i jego przyjaciółmi to fakt, że otrzymałem dar w taki sam
sposób, jak oni. Mając trzynaście lat, uczestniczyłem w wypadku drogowym i przez prawie rok
leżałem pogrążony w śpiączce. Kiedy odzyskałem świadomość, przez dłuższy czas wszyscy
uważali, że jestem zupełnie normalny. Wszyscy z wyjątkiem mnie. Coś mi się pokręciło w
głowie, ale nikogo nie informowałem, że wsysają mnie cudze umysły. Byłem pewien, że mi
odbija, dlatego korzystałem z życia, ile wlezie, zanim zamkną mnie u czubków. Rodzice za
bardzo skupili się na promowaniu kariery politycznej mojego brata Cama, więc nie zwracali na
mnie uwagi i robiłem, co chciałem. A mnie interesowały wtedy wyłącznie wybryki. Jeśli nie
mogłem się przyłączyć do jakiegoś wygłupu, sam wymyślałem inny.-Westchnął.- Klasyczna
czarna owca.
- Michael powiedział, że ty i brat byliście sobie bliscy. Dziwne, że nic nie zrobił.
- Próbował. Zawsze się starał, ale ja go lekceważyłem. W końcu znużyło mnie sianie zamętu
w sąsiedztwie i postanowiłem wypłynąć na szerokie wody. Ruszyłem w świat. Koniec końców
trafiłem do Tangeru i tam zacząłem myśleć o powrocie do domu, by zgłosić się do miejscowego
wariatkowa.
- Co cię powstrzymało?
- Ego. Uznałem, że nie mogę być czubkiem tylko dlatego, że wsysają mnie cudze umysły,
skoro pod każdym innym względem jestem całkiem normalny. Tak więc poświęciłem pół roku
na eksperymenty, by sprawdzić, czy rzeczywiście mi odbiło, czy też dysponuję autentycznymi
zdolnościami parapsychicznymi. To było naprawdę interesujące półrocze. Miałem szczęście, że
nie wpadłem w psychozę. Zdziwiłabyś się, ile odrażających, wykoślawionych umysłów krąży po
ulicach. Osobiście zagłębiałem się tylko w niektóre. Czasami udawało mi się przetrwać jedynie
dlatego, że przekształcałem ich rzeczywistość w fantazję, a następnie ją modyfikowałem. Inaczej
nie potrafiłbym się wyrwać z pułapki ich mózgów.
- Podobnie postąpiłeś ze mną.
Przytaknął.
- Z tym że ich fantazje były o wiele brudniejsze i bardziej złożone. Nie sądziłem, że to
element mojego daru, niemniej musiałem zostać ekspertem z czystej konieczności.
- Co się zdarzyło po upływie tych sześciu miesięcy? Zwlekał z udzieleniem odpowiedzi.
- Zaciekawiłaś się. Usiłujesz znaleźć na mnie haka?
- Próbuję się jakoś bronić. Nie chcę cię karać, nie ma takiej potrzeby. Zresztą możesz mi się
przydać podczas poszukiwań Traska.
- Ulżyło mi. - Wjechał na parking przy lotnisku. - Nie mam nic przeciwko ujawnianiu
szczegółów z przeszłości, jeśli dzięki temu czujesz się bezpieczniej. Co chcesz wiedzieć? Ach
tak, pytałaś, co robiłem po pół roku nauki mojego rzemiosła.
- Rzemiosła?
- Rzemiosła, daru, umiejętności. Wszystko jedno. Postanowiłem, że muszę nauczyć się
samokontroli i opanować szaleństwo, bo w przeciwnym wypadku ogarnie ono mój umysł.
Zacząłem szukać stowarzyszeń zrzeszających ludzi o zdolnościach paranormalnych.
Interesowałem się też uniwersyteckimi programami badawczymi, które mogły mnie czegoś
nauczyć. Musiałem postępować wyjątkowo ostrożnie, by pozostać niezauważonym. W trakcie
poszukiwań natknąłem się na Michaela i Melissę Travisów. Nie byli szarlatanami i sprawiali
wrażenie uczciwych, zauważyłem jednak, że nie współpracował z nimi nikt o umiejętnościach
zbliżonych do moich. Uznałem więc, że nie na wiele mi się przydadzą. Wiązałem pewne nadzieje
z rosyjskim programem rządowym, lecz i on nie spełniał moich oczekiwań. Tak więc nie
udawało mi się znaleźć żadnego stowarzyszenia ani programu badawczego, w którym
napotkałbym kogoś podobnego do mnie.
- W to nietrudno uwierzyć - mruknęła zgryźliwie.
- Postanowiłem więc radzić sobie sam. Dołączyłem do zespołu naukowców z uniwersytetu
Georgetown interesujących się zagadnieniami paranormalnymi i znalazłem tam niszę dla siebie.
- Co to za nisza?
Uśmiechnął się.
- Zajmowałem się wszystkim, począwszy od szpiegostwa, poprzez wspieranie Urzędu
Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a skończywszy na współpracy z miejscowymi szpitalami
psychiatrycznymi.
Uniosła brwi.
- Coś podobnego - prawdziwy bohater-filantrop.
- Broń Boże. Po prostu się uczyłem i rozwijałem umiejętności,. żebym to ja nad nimi
panował, a nie one nade mną. Nigdy nie chciałem czuć się tak bezbronny, jak w pierwszych
miesiącach po wyjściu ze śpiączki. - Popatrzył jej w oczy. - Chyba potrafisz zrozumieć, co
czułem.
Potrafiła, ale nie chciała się przyznawać do żadnego polaewieństwa z tym człowiekiem.
- Nie wiedziałam, co się dzieje, niemniej nigdy nie przyszło mi do głowy, że wariuję. Po
prostu uznałam, że muszę zapanować nad tym, co wyczynia mój umysł.
- Cóż, nasze dary są nieco odmienne. Twój pojawiał się i znikał bez określonego schematu.
Ja nie potrafiłem się pozbyć swojego. Musiałem mu stawiać czoło każdego dnia. Zanim
zrozumiałem, jak go kontrolować, nie mogłem przewidzieć, do czyjego umysłu zostanę wessany.
Usiłowała sobie wyobrazić, jak to jest, i przeszył ją dreszcz zgrozy.
Chryste, ledwie posmakowała tego, przez co musiał przechodzić z Traskiem, a wystarczyło
to za nasienie, z którego wykiełkowały jej koszmary.
- Tak, różnią się od siebie - przyznała. Dobry Boże, zaczynała mu współczuć, a to byłby
niewiarygodny błąd. Chyba każdy zasługiwał na współczucie bardziej niż Brad Silver. Stawił
czoło swoim problemom i znalazł sposób, by je rozwiązać, lecz to nie usprawiedliwiało
naruszania jej prywatności. - Ale ja ciebie w nic nie wsysałam.
- Fakt. - Zatrzymał samochód i otworzył drzwi. - Jesteś ofiarą, a ja niegodziwcem. Nie
oczekuję, że mi wybaczysz.
- I dobrze. - Wyskoczyła z auta i wypuściła Sama z tylnego siedzenia. - Bo nie zamierzam
stosować wobec ciebie taryfy ulgowej. - Ruszyła w kierunku terminalu. - Chodź, Sam.
- Tak sobie pomyślałem. Czy Sam dobrze znosi podróże lotnicze?
- Nie mam zielonego pojęcia. Jeszcze nigdy nie latał samolotem. - Zerknęła na Silvera, a w
jej oku pojawił się złośliwy błysk. - Ale od czasu do czasu cierpi na chorobę lokomocyjną.
- To twój dom? - Kerry patrzyła na budowlę, wspartą od frontu na białych kolumnach. Była
tak samo zdumiona jak przed chwilą, gdy mijali żeliwną bramę, odgradzającą posiadłość
Oakbrook od reszty świata. - Jestem zaskoczona. Nie pasuje do ciebie.
- Skąd możesz wiedzieć? - Otworzył drzwi samochodu i pomógł jej wysiąść. - W twoich
oczach nie wyglądam na mężczyznę pokroju Rhetta Butlera?
- Nie.
- To dobrze, bo taki nie jestem. Odziedziczyłem Oakbrook po Camie. On pasował j ak ulał
do otoczenia rodem ze starego Południa. Ale trzeba też przyznać, że odnajdywał się właściwie w
każdym miejscu. Tacy ludzie jak on ... - Urwał i odchrząknął. - Był po prostu świetnym facetem.
A Silver z całą pewnością go uwielbiał.
- Przykro mi .
- Tak, mnie też. - Wszedł po schodkach. - Próbował zrobić ze mnie innego człowieka.
Uważał, że tak będzie dla mnie bezpieczniej. - Uśmiechnął się z goryczą. - Mylił się, prawda?
- Chyba tak.
- Zamierzał poprosić mnie o pomoc przy poszukiwaniu Traska. Kilka razy próbował się ze
mną spotkać, ale ja wciąż go zwodziłem. Miałem za dużo zajęć. Kiedy w końcu przyszedłem,
trafiłem na wieczór, podczas którego Trask postanowił spalić Cama na węgiel.
- Przecież nie wiedziałeś, że grozi mu niebezpieczeństwo. To nie twoja wina.
- Nie zgrywam męczennika. Żałuję tylko ... Witaj, George - zwrócił się do wysokiego,
elegancko ubranego mężczyzny, który otworzył drzwi wejściowe. - Jak się miewasz?
- Nudzę się. - Kamerdyner popatrzył na Silvera zrezygnowanym wzrokiem. - Mają państwo
bagaż?
- Tak. - Silver wręczył mu kluczyki do samochodu. - Kerry, to jest George Tarwick. George,
pani Murphy. George pracował dla Cama, a ja okazałem się dla niego nieopisanym
rozczarowaniem.
- Nie tyle rozczarowaniem - George uśmiechnął się bez przekonania - co raczej wyzwaniem.
Kiedy tylko dajesz mi okazję. Jak się pani miewa? Bardzo mi miło, że zatrzyma się pani w
naszych progach. - Zszedł do samochodu. - Gdybyś zechciał zaprowadzić panią Murphy do
biblioteki, za moment podałbym tam przekąski. - Tak jest. - Silver wziął Kerry pod rękę. -
Chodź, Kerry. Otrzymaliśmy wyraźne wskazówki. Nie możemy narażać się George'owi. Wie, jak
postawić na swoim.
- Bezwzględnie - mruknął George.
Pod drzwiami wejściowymi Kerry odwróciła się, by ponownie rzucić okiem na służącego.
George Tarwick schodził po schodach prężnym krokiem, niepasującym do pełnego godności
sposobu bycia. Z początku Kerry odniosła wrażenie, że służący jest po czterdziestce, lecz taki
krok i stłumiona energia wskazywały na młodszego mężczyznę. Trzydziestolatek? Skronie miał
lekko przyprószone siwizną, a brązowe oczy iskrzyły się, zdradzając inteligencję oraz humor.
- Nie przypomina Jeevesa - zauważyła.
- Ani trochę. Zanim zdecydował się na obecną posadę, przez dwa lata pracował dla
wywiadu. Ma czarny pas, kiedyś był komandosem i jest wyśmienitym strzelcem.
- Co takiego?
- Istnieje wiele dyskretnie funkcjonujących organizacji, które umożliwiają zatrudnienie
służących, będących w rzeczywistości członkami ochrony osobistej. Cztery lata temu namówiłem
Cama na wynajęcie takiego goryla. Uznałem, że ochrona nie zaszkodzi. Mój brat był osobą
publiczną, a po świecie kręci się mnóstwo świrów ... - Uśmiechnął się smutno. - George nie
potrafił jednak powstrzymać Traska. Żaden z nas nie miał szans. Staliśmy bezradnie i
patrzyliśmy, jak Cam ginie w płomieniach.
- Jak do tego doszło?
- Trask zainstalował mechanizm zapalający w limuzynie. Samochód automatycznie się
zablokował, aby Cam i jego żona nie mogli uciec, a następnie Trask uruchomił Morze Ognia.
Ten żar. .. Spłonęli żywcem, zanim otworzyliśmy drzwi pojazdu.
- Chryste.
- Przez ostatnie miesiące lepiej poznałem George' a. Mamy ze sobą coś wspólnego: klęskę. I
obaj nie potrafimy się z nią pogodzić. - Znalazłeś dowody na to, że Trask przebywał tutaj w
chwili tragedii?
Silver pokręcił głową.
- Posiadłość była wówczas kontrolowana przez pracowników służb wywiadowczych. Cam
nie był pierwszą ofiarą, a prezydent nie życzył sobie następnych "incydentów". Niestety, żadnych
śladów nie wykryto.
- Idę o zakład, że tu był. Może niezbyt blisko, ale za bardzo lubi to, co robi, by zastawić
pułapkę i zwyczajnie odejść. - Z roztargnieniem pogłaskała Sama po łbie. - Twój brat był
trudnym celem . Trask z pewnością chciał widzieć, jak jego dziecko pokonuje wroga.
- Jego dziecko. - Silver skrzywił się z obrzydzeniem. - Za każdym razem, kiedy
wypowiadasz to słowo, zbiera mi się na wymioty. To ... obrzydliwe.
- Niewątpliwie, ale przecież z pewnością miałeś styczność z niejednym obrzydlistwem.
- Nie wiązały się z kimś, na kim mi zależało. - Otworzył drzwi do biblioteki. - W tej sprawie
nie sprawdzają się żadne z moich barier. Chyba nie jestem tak twardy, jak zakładałem.
Pomyślała, że Silver jest wystarczająco twardy. Nie chciała zastanawiać się nad jego
słabościami.
- Trask nie zostawił żadnych śladów w innych miejscach zbrodni? Znowu pokręcił głową•
- Powiedziałaś, że znajdował się w odległości jednej przecznicy od domu twojego brata?
- Tak, ale miał trudności z kontrolowaniem ognia. Znasz zasięg Morza Ognia?
- Teoretycznie wystarczy mały nadajnik, żeby kierować pożarem z odległości jednego
kilometra. Mocniejszy nadajnik umożliwia oddalenie się operatora na odległość dwóch do trzech
kilometrów. Chyba że Trask go przerobił.
- To niewykluczone. - Wzruszyła ramionami. - Niemniej i tak uważam, że on lubi oglądać
swoje dzieło. To go łączy z innymi piromanami, z którymi miałam do czynienia. Nic nie może
się równać z obserwowaniem pożaru, wąchaniem dymu. - Oblizała wargi. - Jeśli będzie przy
następnym podpaleniu, powinnam go wykryć.
- N a to liczę.
- Tak jest. Spędziłeś wiele miesięcy na obserwowaniu mnie. Pewnie byłbyś potwornie
rozczarowany, gdybym cię zawiodła.
- Wygadana jesteś. - Zastanowił się. - Nie zawiedziesz mnie. Jak dotąd, znakomicie dajesz
sobie radę. Nie byłem pewien, czy uda ci się nawiązać kontakt przy pierwszych spotkaniach.
- To miało związek z osobami, na których mi zależy. Być może mówimy o pojedynczym
wypadku.
- Sama w to nie wierzysz. - Popatrzył jej głęboko w oczy. - Myślisz, że przeniknęłaś jego
umysł i że zrobisz to ponownie. Jak właściwie funkcjonuje twój dar? Czy zdarza ci się nawiązać
kontakt przed zdarzeniem?
Pokręciła głową.
- Raz czy dwa miałam wizję, kiedy trwał pożar. Zazwyczaj jednak obrazy pojawiają się w
moim umyśle podczas badania miejsca zbrodni. - Umilkła, lecz po chwili mówiła dalej: - Tym
razem jednak po raz pierwszy czułam ... że biorę w tym udział. Zupełnie jakbym sama była
Traskiem.
- Witamy w klubie.
Zadrżała.
- Mam nadzieję, że to się już nigdy nie powtórzy.
- Ja też. Takich przeżyć nie życzyłbym najgorszemu wrogowi.
- Slazywił się. - Poprawka: życzę ich Traskowi.
- Herbata - oznajmił od progu George, wnosząc srebrną tacę.
- I kanapki. Damy lubią herbatę.
- Naprawdę? - Silver spojrzał na Kerry. - Lubisz herbatę?
- Tak.
- Nie zauważyłem jej w twojej kuchni.
- A ja nie zauważyłam twojej szklanej kuli. - Uśmiechnęła się do George'a. - Ceremonię
parzenia herbaty lubię bardziej niż sam napój.
- A nie mówiłem? - zwrócił się do Silvera George. - Damy z natury rzeczy cenią finezję i
szlachetność herbaty. Zaniosłem pani bagaże do pokoju gościnnego na samej górze.
- Kerry.
Wzdrygnął się.
- Nie chcę być nieuprzejmy, lecz zwracanie się do pani po imieniu zaburzyłoby moje
wyczucie tego, co wypada. Ustalmy, że akceptuję pani demokratyczne przekonania, i zakończmy
już tę sprawę. - Zerknął na Sama. - Czy mogę wyprowadzić zwierzę i podać mu wodę?
- Ma na imię Sam - wyjaśniła Kerry, przekazując smycz. - I chyba chciałby coś zjeść .
- To możliwe - mruknął Silver. - Zwymiotował w samolocie.
- Będę miał to na względzie - zapowiedział George, wychodząc z Samem z pokoju. - Z
pewnością dam mu coś lekkostrawnego.
Kerry patrzyła za nim oszołomiona.
- Jesteś pewien, że był komandosem?
- Ależ jak najbardziej. Przeszkolono go jednak także w zajmowaniu się domem. Ma silnie
zakorzenione przekonania w kwestii tego, co i jak należy robić, bez względu na to, czy chodzi o
wystrzeliwanie rakiety ziemia-powietrze, czy też o podawanie uroczystej kolacji.
- Ciekawe. - Wypiła łyk herbaty. - Dziwne, że wciąż jest z tobą. Można by założyć, że nie
zasłużyłeś na jego usługi.
- Bo jestem nieokrzesany? Ma nadzieję mnie zmienić.
- Ale to nie wszystko?
- Nie. Pragnie być w pobliżu, gdy dopadniemy Traska. Jak wspomniałem, nie znosi porażek.
- Co on o tobie wie?
- Tylko tyle, że jestem ekscentrykiem i studiowałem hydrostatykę na uniwersytecie. -
Sięgnął po filiżankę i natychmiast się skrzywił.
- Zrobił to celowo. Dobrze wie, że nie znoszę herbaty.
Uśmiechnęła się.
- Wiesz co, zaczynam lubić George'a.
Pokój w którym ją ulokowano, był wielkości całej sali w remizie.
W pomieszczeniu dominowały kolory błękitny i brzoskwiniowy. Wystrój i kolorystyka
wnętrza świadczyły o wstrzemięźliwej elegancji, rzecz jasna kłócącej się z opinią Kerry na temat
Silvera.
- Masz rację - przyznał Silver. - Lubię ciepłe barwy i praktyczne meble.
- Oraz Gwyneth Paltrow - mruknęła. W następnej chwili zesztywniała. - Szpiegowałeś?
- Nie. Powiedziałem ci, że nic ci z mojej strony nie grozi. Zważywszy jednak na to, jak
dobrze cię znam, nietrudno się domyślić, co ci chodzi po głowie. - Ruchem głowy wskazał
dzwonek na stole. - Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała. Poproszę George'a, żeby za
jakąś godzinę przyniósł ci kolację. Teraz zadzwoń do brata i odpręż się. Weź długi prysznic,
niech rozluźni twoje zesztywniałe mięśnie. Zapewne potrzebujesz czasu, żeby się przystosować.
Wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie.
Rzeczywiście, potrzebowała czasu, by ochłonąć, lecz nie zamierzała go o tym informować.
Wtajemniczanie go w swoje procesy myślowe byłoby dla niej niemal równie niemożliwe do
zaakceptowania, jak wyrażenie zgody na to, by grzebał w jej umyśle.
- A co ty będziesz robił?
- Muszę zadzwonić do kilku osób.
- Do Travisa ?
- Nie tylko. - Uśmiechnął się. - Moje życie nie obraca się wokół Traska. To jedynie pozory.
Powróciła myślami do ich pierwszego spotkania.
- Gillen? To z tym mężczyzną rozmawiałeś, kiedy tamtego wieczoru weszłam do kuchni.
Wydawał się zaskoczony.
- Masz dobrą pamięć. Nie sądziłem, że interesowało cię cokolwiek poza śmiercią Charliego.
- Och, nietrudno cię przejrzeć. Kim jest Gillen?
- Moją aktualną zmorą. Ale nie zawracaj sobie tym głowy.
Najwyraźniej nie zamierzał jej wtajemniczać w swoje sprawy.
- A kiedy porozmawiamy o potencjalnych celach Traska ?
- Wkrótce. - Odwrócił się. - Wzięłaś ze sobą tylko jedną torbę. Jeśli potrzebujesz ubrań, daj
znać George'owi, przyniesie z okolicznych sklepów wszystko, co zechcesz.
- Wystarczy mi to, co mam. Nie zamierzam przebierać się do kolacji. - Ruszyła do łazienki. -
Choć zapewne tego oczekiwałby George.
Dwie minuty później brała ciepły prysznic, mamrocząc przekleństwa pod nosem. Silver miał
rację. Faktycznie zesztywniały jej mięśnie, prysznic ją odprężał. To bardzo irytujące, że tak wiele
o niej wiedział.
Dlaczego jednak była taka pewna, że nie skłamał, gdy twierdził, że nie zagląda do jej
umysłu? Chyba powinna się denerwować, lecz czuła się spokojna. Wierzyła mu. Instynkt?
Cokolwiek to było, musiała się z tym pogodzić. Nie mogła ciągle wątpić we własne uczucia.
Musiała wierzyć, że jest na tyle silna, by wiedzieć, kiedy on narusza jej prywatność. W
przeciwnym wypadku ich partnerstwo zmieni się w jeszcze jeden koszmar.
Koszmar.
Odetchnęła głęboko na samą myśl. Poprzedniej nocy spała spokojnie, po raz pierwszy od
pożaru. Wcześniej Silver zapewnił ją, że nie będzie śniła o śmierci matki. Wówczas mu nie
uwierzyła, lecz nie miała okazji zweryfikować prawdziwości jego słów. Trask zadbał o to, by jej
sen o pożarze stał się rzeczywistością.
Zamknęła oczy. Boże, modliła się, żeby tej nocy nic jej się nie przyśniło. Miała tak napięte
nerwy, że była bliska załamania. Nie mogła do tego dopuścić. W ostatnich latach wielokrotnie
przeżywała cykliczne nawroty koszmarów. Da sobie radę. Powinna przestać się nad sobą
rozczulać. Pora wyjść spod prysznica, zjeść coś i zadzwonić do Jasona.
Koszmarami będzie się martwiła później.
- Przyniosłem pani befsztyk, sałatkę i budyń cytrynowy - oznajmił George, kiedy otworzyła
drzwi na jego pukanie. - Potrawy sycące, w umiarkowanych ilościach. - Wszedł do pokoju i
postawił tacę na biurku przy ścianie. - Sugeruję, żeby pani to zjadła, gdyż nawet nie tknęła pani
kanapek, które przyniosłem wraz z herbatą.
- Nie byłam głodna. - Dobry Boże, zrobiło jej się głupio. Pomyślała, że to niedorzeczne. -
Gdzie Sam?
- Zostawiłem go w kuchni, bawił się z synem kucharki. Najwyraźniej przypadli sobie do
gustu. - Nalał kawy do filiżanki. - Ten pies uwielbia dzieci.
- Tak, co tydzień odwiedza oddział pediatryczny w szpitalu. Maluchy są nim zachwycone.
- To dobrze, bo z pewnością nie robi wrażenia sprawnością i koordynacją. Kiedy nalewałem
mu wody do miski, omal mnie nie przewrócił.
- Jest trochę niezgrabny.
- I porozlewał wodę po całej podłodze.
- Bałaganiarz z niego. - Uniosła brodę. - Jeśli panu przeszkadza, proszę go przyprowadzić
tutaj.
- Niech sobie biega, gdzie chce. Kucharka już go pokochała.
- George uśmiechnął się do niej. - Nie spodziewałem się tego. Brad wspomniał, że to pies
pożarniczy.
- Mówi pan Silverowi po imieniu. Nie sądzi pan, że to niestosowne?
- Naturalnie. Ale on zwyciężył w pojedynku, więc musiałem się podporządkować.
- W pojedynku?
- Karate. Zirytowała go moja uprzejmość i kazał mi przestać. Kiedy wyraziłem dezaprobatę,
oświadczył, że jeśli pokonam go dwa na trzy razy, da za wygraną. - Kamerdyner pokręcił głową.
- Zwyciężyłem tylko raz. Ale przygotowuję się już do następnego starcia.
- Wspomniał, że ma pan czarny pas.
Służący znieruchomiał.
- Czy musi pani wypominać mi moje upokorzenie? Tak, powinienem był go pokonać.
Zaskoczył mnie. Pan Cam powiedział mi, że Brad jest członkiem grupy intelektualistów
uniwersyteckich, a interesują go zagadnienia hydrostatyki. Cokolwiek znaczy to słowo. -
Skrzywił się. - Takiej sprawności nie wynosi się z uczelni. Zdobył doświadczenie na ulicy i
naprawdę świetnie walczy. Na dodatek w razie potrzeby nie waha się przed nieczystymi
chwytami, jeśli dadzą mu one przewagę.
- W rozmowie ze mną wspomniał, że sporo jeździł po świecie i jest kimś w rodzaju czarnej
owcy w rodzinie.
- Z całą pewnością ani trochę nie przypomina pana Cama. - George wysunął krzesło, żeby
Kerry mogła wygodnie usiąść. - Pan Cam nie miałby nic przeciwko temu, żebym postępował tak,
jak uważam za stosowne. Zawsze pozwalał ludziom żyć tak, jak sami tego chcą.
- Nawet bratu?
Pokręcił głową.
- W tym wypadku w grę wchodziła braterska miłość. Trudno przyglądać się bezczynnie,
kiedy ktoś podąża ścieżką prowadzącą prosto ku przepaści.
- Uczestnictwo w grupie intelektualistów to coś złego?
- Sam nie wiem. Powiem tylko, że pan Cam zawsze martwił się o Brada.
Uśmiechnęła się.
- Wypowiada pan to imię tak, jakby stało panu kością w gardle.
- Rzeczywiście tak czuję. - Podszedł do drzwi. - Wkrótce jednak pewnie nie będę już musiał
go powtarzać. Od teraz zamierzam dodawać "sir" zawsze, kiedy to będzie możliwe. Nigdy nie
zobowiązywałem się do rezygnacji z tego tytułu. - Otworzył drzwi. - Za trzy kwadranse wrócę po
tacę. Mam nadzieję, że tym razem pani coś zje. Dbanie o tego labradora z pewnością kosztuje
panią wiele energii.
- Dzięki niemu zachowuję sprawność. Może pan go przyprowadzić, kiedy przyjdzie pan po
naczynia.
- Zamierzałem to zrobić. Kucharka lubi Sama, ale wątpię, czy spodobają jej się jego porządki
w kuchni.
Kerry uśmiechała się, gdy kamerdyner zamykał za sobą drzwi.
George był dziwny, ale go polubiła. Cholera, po świecie krążyło wystarczająco wielu
konformistów. To miło, że od czasu do czasu można napotkać kogoś, kto podąża inną drogą i
ustala własne zasady.
Tak jak Brad Silver.
Ta myśl przyszła jej do głowy, lecz Kerry natychmiast ją odpędziła.
Silver mógł sobie kroczyć inną ścieżką i ustalać zasady, ale w wybranej przez niego drodze
życiowej nie było nic miłego.
A może to droga wybrała Silvera? Właściwie miał równie ograniczone możliwości podjęcia
decyzji jak Kerry, a jego doświadczenia były jeszcze bardziej wstrząsające. Musiał się z tym
borykać codziennie, nie tylko od czasu do czasu. Czy naprawdę mogła go winić za to, że usiłuje
jakoś żyć?
Jezu, zaczynała mu współczuć.
Ta świadomość sprawiła, że przeszył ją dreszcz. To się nie może zdarzyć. Musiała
wypracować sposób na życzliwą współpracę z nim, ale w żadnym razie nie powinna mu
współczuć. Był zbyt potężny, a takiej sile nie mogła ufać.
Tymczasem George nie stanowił zagrożenia. Jego odmienność była dziwna i zabawna, nie
groźna. Usiadła przy biurku i podniosła srebrną pokrywkę. Befsztyk wyglądał apetycznie. Gdyby
go nie zjadła, choćby częściowo, z pewnością dostałoby się jej od George'a.
Zresztą niewykluczone, że jedzenie wprawi ją w senność. Tej nocy zamierzała spać tak
głęboko, jak to możliwe.
Głęboko i - daj Boże - bez żadnych snów.
6
Płonące mięso. Płonące mięso. Odsunąć. Odsunąć.
Nie dawała rady. Wciągaj ją w ogień.
Wrzasnęła!
- Obudź się. - Ktoś nią potrząsnął. - Na litość Boską, obudź się.
Silver.
Płomienie ... smród ... płonącego mięsa ...
- Nie! Nie wrócisz tam! Otwórz oczy. Natychmiast!
Jej powieki gwałtownie się uniosły i ujrzała przed sobą twarz Silvera, spiętą, zaniepokojoną,
oddaloną może o trzydzieści centymetrów.
Odetchnął z ulgą.
- Tak lepiej. Nie zamykaj oczu. Koniec z płomieniami. - Wyciągnął ją z łóżka. - Idziemy na
dół i napijemy się kawy. Gdzie masz szlafrok? - Dostrzegł go na łóżku i narzucił jej na ramiona. -
Chodź. Idź powoli i mów do mnie. Co George przyniósł na kolację?
Usiłowała zebrać myśli, które nikły w gęstych kłębach dymu .
- Sałatkę.
- Co jeszcze?
- Mięso.
Schodzili po schodach.
- Jakie mięso?
Jakie to ma znaczenie? Dym. Spalenizna.
- To istotne. Pomyśl.
Jego słowa strzelały jak bat, przecinając powietrze niczym miecz.
- Befsztyk.
- Dobrze. Gdzie teraz jesteś?
Już lepiej. Dym się rozwiewał.
- Na schodach. W domu twojego brata. Nie, to teraz twój dom, prawda?
- Prawda.
- To takie smutne. Twój brat ... ogień. - Zgięła się wpół, kiedy nagle przeszył ją ból. - Nie
czuję. To na nic, skoro nic nie czuję. Za daleko.
- Chryste. - Dźwignął ją i zniósł ze schodów. - Już dłużej nie wytrzymam. Wchodzę. Tylko
na chwilę, wejdę i wyjdę, obiecuję.
Ból zanika. Dym się rozwiewa.
Byli w bibliotece. Silver siedział na wielkim skórzanym fotelu przed kominkiem, kołysząc ją
na kolanach, jakby była dzieckiem.
- Budzisz się. Nic nie może cię skrzywdzić. Wkrótce to sobie uświadomisz. Posiedzimy tu, a
ty mi powiesz, kiedy będziesz miała ochotę wstać i pójść do kuchni na kawę.
Nie ma dymu. Nie ma bólu.
Ciepło. Moc. Korzenny zapach. Płyn po goleniu.
- Już dobrze. - Głaskał ją po włosach. - Odpręż się. Nic się nie stanie. Wróć do mnie. Chcesz
tego, prawda?
Sennie skinęła głową. Tuż przy uchu słyszała bicie jego serca.
- Teraz oczyść myśli. Nie ma dymu. Nie ma bólu. Wszystko znikło. Wychodzę.
Dziwnie. Pusto. Spokojnie. Rzeczywistość.
Dobry Boże!
Wyprostowała się na jego kolanach.
- Cholera! - Skoczyła na równe nogi.
- Niespecjalnie życzliwe przyjęcie, zważywszy, że przed chwilą pomogłem ci w trudnej
sytuacji. - Podtrzymał ją. - Lepiej się czujesz?
- Nie, psiakrew, znowu to zrobiłeś!
Zmarszczył brwi.
- Przyznaję się do winy. Weź jednak pod uwagę ... Cierpiałaś. Co innego mogłem zrobić, do
licha ciężkiego?
- To, co zrobiłby każdy normalny człowiek.
- Nie poskutkowało. Nie mogłem nieść ... Nie było aż tak źle. Psiakrew, powiedziałem ci, co
zamierzam zrobić. A ty byłaś cholernie zadowolona, że jestem w środku. Więc nie wciskaj mi
głupot.
- Ale ja wcale nie chciałam, żebyś ... - Urwała i odetchnęła głęboko. Powinna przestać
okłamywać jego i siebie. Miał rację. Była mu wdzięczna za powstrzymanie tego potwornego
bólu.
- Niech będzie. To niezupełnie twoja wina.
- Jeszcze nigdy nie słyszałem, by ktoś tak niechętnie przyznawał się do błędu. - Wstał. - Ale
niech będzie. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Chodźmy na tę kawę.
- Nie potrzebuję kawy.
- Ale ja chętnie się napiję. Zafundowałaś mi dzisiaj małe piekiełko. Potrzebuję drinka albo
kofeiny, a chyba lepiej będzie, jeśli zachowam trzeźwy umysł.
Wyszła za nim z biblioteki i ruszyła korytarzem. Bosymi stopami dreptała po zimnym
marmurze - dopiero chłód uświadomił jej że nie włożyła butów i ma na sobie brązowy aksamitny
szlafrok.
- Znowu cię obudziłam?
- No tak. Można tak powiedzieć. Nagle poczułem, że coś mnie wciąga do piekła i rzuca w
płomienie oraz opary siarki. Potem nie byłem w stanie cię obudzić, żebyśmy oboje mogli się
uwolnić. - Otworzył drzwi do kuchni na końcu korytarza. - A teraz, jako że nie mam ochoty
ponownie przez to przechodzić, wypijemy kawę, a ty mi opowiesz, co się dzieje w twojej głowie.
Zgoda?
- Myślisz, że ja chcę przechodzić ... - Napotkała jego spojrzenie i skinęła głową. - Niech
będzie.
- Dobrze. - Podszedł do kredensu i wyciągnął puszkę z kawą.
- Siądź przy stole i odpocznij a ja wstawię kawę. - Spojrzał przez ramię na Kerry. - Dreszcze
minęły.
Pomyślała, że w środku wciąż jest roztrzęsiona.
- Zwykle nie zachowuję się jak tchórz. To nie był...
- Na miłość boską, wiem, przez co przeszłaś. Byłem tam, pamiętaj. Przynajmniej w pobliżu.
Przyszło mi do głowy, że założę blokadę, abyś już nigdy nie przeżywała tego koszmaru. Chyba
nie jestem tak dobry, jak przypuszczałem.
- Blokadę? Masz na myśli coś w rodzaju sugestii posthipnotycznej ? Czy tak to robisz?
- Mniej więcej. - W stawił kawę, wrócił do Kerry i opadł na krzesło naprzeciwko. - Osoby
poddające się hipnozie muszą jednak być skłonne do współpracy, a część ludzi, z którymi mam
do czynienia, toczy regularne boje, byle tylko nie dać się zahipnotyzować. Często muszę używać
podstępu, żeby uniknąć otwartej bitwy.
- Dzisiaj nie musiałeś stosować takiej taktyki wobec mnie. - To nie było pytanie. Zadrżała. -
Chryste, pragnęłam tylko jednego: wydostać się stamtąd.
- To jasne. Chwyciłaś się mnie i kurczowo trzymałaś. - Obserwował jej reakcję. - Twoje
koszmary zwykle nie są tak gwałtowne. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zacząłem cię
obserwować, zauważałem tylko strach i zgrozę, ale nie ...
- Bo to nie był ten sam koszmar.
Znieruchomiał.
- Co?
- To był Trask.
- Rozumiem. - W stał i poszedł do ekspresu, żeby nalać kawy.
- Pożar w domu twojego brata?
- Nie. Sądzę, że wiesz, czego ten koszmar dotyczył.
- Wspomniałaś Cama. - Wrócił z kubkami, które postawił na stole. - Powiedziałaś ... że to
takie smutne ... a potem mówiłaś, że czegoś nie czujesz.
Zamknęła oczy, kiedy przez jej umysł przepływały wspomnienia.
- To nie ja .. To on. Trask nie wyczuwał swądu palonego ciała twojego brata. Znajdował się
zbyt daleko. Widział płonącą limuzynę, ale nic nie czuł. Wściekł się, kiedy o tym pomyślał, gdy
sobie przypomniał. - Otworzyła oczy. - Nadal jest rozwścieczony.
- Nadal?
- Wpatrywał się w ten dom i zastanawiał, w jaki sposób napuścić na niego swoje dziecko.
Jednocześnie wiedział, że twój brat zainstalował obronne urządzenia zakłócające, żeby
powstrzymać Morze Ognia. Jego złość została wywołana frustracją.
Przez chwilę milczał.
- Nie mówisz o koszmarze sennym.
- Dla mnie to był koszmar. W jednej chwili spałam, a w następnej byłam razem z nim,
czułam to samo, co on. - Dłoń Kerry drżała, gdy dziewczyna przytknęła kubek do ust. - Masz
rację, to nie był zwykły koszmar. Przyszedł tu dzisiejszej nocy. Stał wśród drzew przy bramie
wjazdowej.
- Cholera jasna!
Pokręciła głową, kiedy zaczął wstawać.
- Już uciekł.
- Do diabła ciężkiego, czemu mi nie powiedziałaś?
Patrzyła na niego uważnie.
- Nie miałam siły wszczynać alarmu. Jeśli pamiętasz, ledwie kontaktowałam. Poza tym gdy
się ocknęłam, wiedziałam, że już zniknął.
Zdusił przekleństwo.
- Wybacz - wymamrotał z wysiłkiem. - Po prostu nie mogę się pogodzić z myślą, że był tak
blisko i zdołał umknąć.
- Nie podejrzewałeś, że może nas śledzić?
- Pewnie, że podejrzewałem. George zorganizował patrole, krążyły o okolicy. Jak u licha
udało mu się dotrzeć do bramy? Ten sukinsyn jest jak duch.
- To nie duch, tylko potwór. Miałeś absolutną rację. - Zacisnęła zziębnięte dłonie na kubku. -
Lepiej prześledźmy listę potencjalnych ofiar tego zwyrodnialca.
- Teraz?
Skinęła głową.
- Jest wściekły, bo przypomniał sobie, że śmierć twojego brata nie sprawiła mu satysfakcji.
Nie może się doczekać chwili, gdy zaspokoi swoje chore pragnienia. - Zwilżyła wargi językiem. -
Jego dziecko domaga się krwi.
- Kiedy?
- Tego nie wiem. Zapewne ... jeszcze dziś w nocy. Zamierzał coś zrobić ... przed świtem. -
Zerknęła na zegar. - Możemy mieć zbyt' mało czasu. Chciałby od razu kogoś zabić, ale musi
czekać, aż wszystko zostanie zorganizowane.
- Co zostanie zorganizowane? Bezradnie pokręciła głową.
- Nie wiesz, na kogo się szykuje? Ponownie potrząsnęła przecząco głową.
- Myśli o nim jak o celu. Każdy jest celem. On nie uważa ich za ludzi, to tylko paliwo dla
Morza Ognia.
- Wychwyciłaś coś jeszcze? Zastanowiła się.
- Woda. Dostrzegłam obraz wody. Bardzo niewyraźny.
- Jezioro? Ocean? Strumień?
Bezradnie wzruszyła ramionami.
- Cholera, nie wiem. Czuję się jak gąbka. Nie jestem taka jak ty. Kompletnie nie panuję nad
tym, co się ze mną dzieje. Nie mogę nakazać mu myśleć konkretami.
- Wiem, wiem. - Odstawił kubek na stół i wstał. - Chodźmy do biblioteki, przejrzymy zdjęcia
i dokumentację. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Może wchłonęłaś więcej, niż sobie
uświadamiasz.
- Mam nadzieję. - Wstała. Czuła jego napięcie i niespokojną energię, którą emanował.
Jeszcze nie była na to gotowa. Potrzebowała czasu, żeby wziąć się w garść. - Idę na górę się
ubrać. Za kwadrans widzimy się w bibliotece.
Ściągnął brwi.
- Czy musisz ... Dobra myśl. - Spojrzał na swój szlafrok. - Też się przebiorę. Chodźmy. -
Zaprowadził ją na korytarz, ku schodom.
- Spotkajmy się za pół godziny. Weź szybki prysznic, to może być długa noc.
- Spędzona na przeglądaniu archiwum?
- Może gdzieś pojedziemy, jeśli uznamy, że warto.
Powinna była się domyślić, że nie będzie zasypiał gruszek w popiele. Cóż, ona też nie miała
takiego zamiaru. Przerażała ją myśl o bliskości Traska. Potrzebowała czasu, żeby dojść do siebie
przed następnym kontaktem.
- Wszystko dobrze? - Obserwował jej minę.
- Pewnie. - Weszła na schody. - Już mi lepiej.
- Gdzie tam. Boisz się. - Nie odrywał oczu od jej twarzy. - Właśnie sobie przypomniałem
fragment tego koszmaru. Byłaś wciągana do ognia. Nie Cam, tylko ty. To twoje ciało płonęło .
Skinęła głową.
- Jasna cholera, odezwij się.
- Co mam powiedzieć? Czego oczekiwałeś? - Nie patrzyła na niego. - Automatycznie stałam
się jego celem, kiedy uznał, że zamierzam ci pomóc. Gdy jednak jego ukochane "dziecko" nie
położyło mnie trupem, nabrał do mnie osobistej urazy. Teraz pragnie mnie dopaść za wszelką
cenę. - Skrzywiła się, zerkając na Silvera. - Być może chce mnie bardziej niż ciebie. Fantazjuje
na temat mojego wyglądu, wyobraża sobie swąd mojego ciała.
- Jezu.
- Ale to się nie zdarzy .
- Cholera, masz rację. Nie dopuszczę do tego.
- Tak, jasne. - Uśmiechnęła się smutno. - Dzięki, ale wolę polegać na sobie. Już ustaliliśmy,
jakie są twoje priorytety. - Otworzyła drzwi do swojego pokoju. - Pół godziny, Silver.
Silver zaklął pod nosem, patrząc, jak zamykają się za nią drzwi.
Dlaczego czuł taką wściekłość i frustrację? Powiedziała prawdę. Miał swoje priorytety i już
postanowił ją wykorzystać. Dzięki niej dopadnie Traska. Tej nocy Kerry udowodniła, że jest
kluczem do niego. Nawiązała z nim kontakt w chwili, gdy nie istniało bezpośrednie zagrożenie
pożarem. Podobno jeszcze nigdy czegoś podobnego nie doświadczyła, w żadnej sprawie. Z
każdym spotkaniem wiedziała o nim więcej.
Lecz każde spotkanie było coraz bardziej bolesne i przerażające. Mógł ją obronić.
Dzisiejszej nocy udało mu się wyciągnąć ją z tego psychicznego bagna.
Z trudem.
Z całą pewnością potrafił nad tym zapanować. Musi działać szybko, a ryzyko będzie
minimalne.
Taką miał nadzieję.
Gdy otwierał drzwi do sypialni, usłyszał dzwonek telefonu.
- Proszę o wybaczenie, sir - powiedział George, gdy Silver podniósł słuchawkę. - Choć
właściwie nie rozumiem, czemu miałbym przepraszać, skoro to ja zostałem wyrwany ze snu. Jak
wiesz, moja kwatera znajduje się bezpośrednio pod kuchnią, z której dochodził tętent dwóch
galopujących koni. Nie miałem zamiaru przerywać nocnej schadzki, lecz wolałem się upewnić,
że wszystko w porządku i że nie jestem potrzebny.
- Możesz wyrzucić z pracy ludzi, którzy patrolowali okolicę. Trask był tu dzisiejszej nocy.
- Jesteś pewien? - zapytał po chwili George. - O'Neill nie donosił mi o żadnych
niepokojących zdarzeniach.
- Jestem pewien.
- Na jakiej podstawie?
- Cholera, powiedziałem, że jestem pewien. Przestań mnie przesłuchiwać i idź sprawdzić,
czemu O'Neill zaniedbuje swoje obowiązki.
- Wyborna myśl. Żywię nadzieję, że ze wstydu będziesz czerwony jak burak, gdy się okaże,
że to fałszywy alarm. - George się rozłączył.
Silver rozkładał dokumenty na biurku, kiedy do biblioteki weszła Kerry.
- Witam. Chyba się rozbudziłaś, prawda? Jesteś gotowa?
Skinęła głową.
- A czy to ma jakieś znaczenie? Popatrzył jej w oczy.
- Owszem. Strasznie nie lubię cię niepokoić. Ta sytuacja zaskoczyła mnie tak samo jak
ciebie.
Zerknęła na teczki.
- Jestem gotowa.
Silver obszedł biurko i stanął obok niej.
- Tyle osób pozostało z listy Traska. Jeden senator. Trzech naukowców z projektu Morze
Ognia, których Trask uważa za niebezpiecznych. Od czego chcesz zacząć?
- Kto był jego ostatnim celem?
- Senator Pappas. Kilka dni temu spłonął w wypadku samochodowym.
- A wcześniej?
- Bill Doddard. Profesor chemii molekularnej w Princeton.
- Czyli atakuje chaotycznie?
- Najwyraźniej.
- Wobec tego przyjrzyjmy się najpierw naukowcom. - Otworzyła jedną z teczek i spojrzała
na zdjęcie czterdziestoparoletniej kobiety o krótkich kręconych włosach i ujmującym uśmiechu. -
Oglądałeś już te dokumenty?
- Wielokrotnie. Osoba, której się przyglądasz, to doktor Joyce Fairchiid. Ma trzy doktoraty i
odegrała zasadniczą rolę w skonstruowaniu większej anteny. Nie kryła niezadowolenia kiedy
zlilzwidowano projekt.
- Jest aż tak wściekła, by kontynuować prace na własną rękę?
- Trask mógł dojść do takiego wniosku. - Otworzył następną teczkę, w której znajdowało się
zdjęcie tęgiego sześćdziesięciolatka o bujnych włosach. - Doktor Iwan Rastow. Przed końcem
zimnej wojny był liczącym się naukowcem rosyjskimi potem wyjechał i dołączył do zespołu
pracującego nad Morzem Ognia. Kierował eksperymentami i również przyczynił się do
powstania większej anteny. Z jego zapisków wiemy, że Trask nigdy mu nie ufał. Rzecz jasna, to
o niczym nie świadczy. Trask nie ufał nikomu. - Silver przekazał Kerry ostatnią teczkę. - Gary
Handel. Pod trzydziestkę, cudowne dziecko, uchodzi za wybitnego inżyniera molekularnego.
Dołączył do projektu pod sam koniec, lecz jest błyskotliwy, ambitny i z całą pewnością
nastawiony na sukces.
Handel był chudym, jasnowłosym mężczyzną i rzeczywiście w oczach miał głód sławy.
- A senator? - spytała.
- Jesse Kimble. Spędził w senacie ponad dwadzieścia lat. To przyzwoity starszy pan z
Luizjany. - Silver zamyślił się i dodał: - Cam go lubił. W większości spraw się nie zgadzali, lecz
jego zdaniem Kimble miał kręgosłup moralny.
- Najwyraźniej zgodzili się w sprawie Morza Ognia.
Skinął głową.
- To prawda.
- Czy ci ludzie są dobrze chronieni?
- Cholernie dobrze. Po pierwszych morderstwach władze nie zamierzają ryzykować.
Wszyscy, którym zagraża Trask, mają osobistą ochronę. Prezydent uznał, że nie można ufać
nikomu związanemu z projektem, i dlatego skierował służby bezpieczeństwa wewnętrznego na
rozmowę z naukowcami, by ich przestrzec przed wygadaniem się lub kontynuacją projektu. Po
pierwszych atakach domy potencjalnych ofiar zostały otoczone ochronną barierą zakłócającą fale
radiowe, a wszystkich zagrożonych, łącznie z rodzinami, pilnuje cała armia agentów służb
specjalnych.
- Najwyraźniej to nic nie daje.
- Trask ma teraz ograniczone pole manewru. Dobre i to. - Silver się skrzywił. - Problem w
tym, że ci wszyscy naukowcy są inteligentni i chytrzy, a przy tym cierpią na przerost ego.
Uważają, że sami potrafią o siebie zadbać, i nie chcą dać się zamknąć w domach do czasu
złapania Traska.
- Rozumiem, co czują. Uśmiechnął się.
- Zapewne jesteś jeszcze bardziej niezależna i uparta niż oni.
- Nie lubię, kiedy ktoś inny decyduje o tym, co dla mnie dobre.
- Mimo to ufałaś swoim kolegom strażakom.
- To co innego. Masz informacje o Trasku?
Skinął głową i wręczył jej teczkę.
- Nie ma tu wiele ponad to, co już mówiłem. Urodził się i wychował w Marionville w
Zachodniej Wirginii. Błyskotliwe dziecko, wybitnie uzdolniony nastolatek. Dobry dla zwierząt,
grzeczny wobec dorosłych. Przeszedł pozytywnie wszystkie testy psychologiczne . Zdobywca
stypendium Fulbrighta. Nigdy nie wykonał fałszywego ruchu, dopóki nie uciekł z Morzem
Ognia.
- Trudno w to uwierzyć. Może znajdę w tych papierach coś, co uruchomi moje wspomnienia,
coś, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi. Zresztą chciałabym się wreszcie przekonać, jak on
wygląda. - Otworzyła teczkę i spojrzała na zdjęcie poszukiwanego. Poczuła, jak przeszywa ją
dreszcz. Trask miał koło czterdziestki, łysiał. Na gładkiej pozbawionej zmarszczek twarzy
szeroko rozstawione, niebieskie oczy błyszczały dziecinną ciekawością. Nie wyglądał jak potwór
i to było tym bardziej przerażające. Pospiesznie zamknęła teczkę i odłożyła ją na biurko.
Chwilowo nie miała siły narażać się nawet na tak powierzchowny kontakt z mordercą. - Później.
Tracimy czas. - Zerknęła na zegar. Jeszcze nie minęła pierwsza, lecz to jej nie powstrzymało.
Wręczyła Silverowi dwie teczki, dwie zostawiła sobie i usiadła w skórzanym fotelu. - Woda.
Musimy znaleźć u kogoś jakiś związek z wodą lub miejsce, gdzie znajduje się zbiornik wodny ...
Silver zasiadł za biurkiem.
- Wobec tego bierzmy się do roboty.
- Zapomnij o buraku - oznajmił George, wchodząc do biblioteki. - Ku mojemu
bezbrzeżnemu rozczarowaniu i fatalnemu upokorzonemu.
George był ubrany w czarne dżinsy i sweter. Kerry pomyślała, że w tym stroju w ogóle nie
wygląda na kamerdynera.
- O jakim buraku? - zdumiała się.
- Odgrażałem się wcześniej że Brad będzie czerwony jak burak - wyjaśnił George. - Przy
bramie wjazdowej znajdują się świeże odciski stóp. Zrobiłem gipsowy odlew i wezwałem
gliniarzy, żeby porównali je z rozmiarem buta Traska.
- To był Trask - mruknęła Kerry.
- Wydaje się pani równie tego pewna, jak Brad. - George popatrzył na nią z ciekawością. -
Dlaczego? Widziała go pani?
- Nie. - Zerknęła do teczki. - Iwan Rastow mieszka w Baltimore. Spojrzałam na mapę,
Silver. W pobliżu jego miejsca zamieszkania nie ma żadnej wody. Joyce Fairchild ma dom na
przedmieściach Fredericksburga. To samo. Żadnych jezior, żadnych rzek w pobliżu. Za to Gary
Handel ma mieszkanie z widokiem na Potomac.
Silver skinął głową.
- Z kolei senator Kimble mieszka w Wirginii, w bogatej dzielnicy o nazwie Twin Lakes. To
druga możliwość.
- Jaka możliwość? - spytał zdumiony George.
Silver przez chwilę milczał, nim w końcu przemówił:
- Mój informator doniósł, że następna ofiara Traska będzie związana z wodą.
George uniósł brwi.
- Naprawdę? Ten sam informator, który powiedział, że Trask był tu dzisiejszej nocy?
Silver skinął głową.
- Nie sądzisz więc, że najwyższy czas przedstawić tego informatora mnie i władzom?
- Nie - odezwała się Kerry.
- Ach, informator typu "głębokie gardło"? - George pokiwał głową. - Teraz wszystko
rozumiem. Co prawda jestem urażony} niemniej skoro to jedyna metoda ...
- Daj spokój George - przerwał mu zniecierpliwiony Silver. - Jeżeli koniecznie musisz
podzielić się z kimś nowinami, zadzwoń do któregoś ze swoich kumpli ze służb specjalnych i
powiedz, żeby strażnicy wzmogli czujność. Może powinni staranniej patrolować okolicę wokół
domów potencjalnych ofiar.
- Będą chcieli wiedzieć, kim jest informator.
- To mają pecha.
- Mogą być nieprzyjemni. - Ruszył do drzwi. - Ale nie martwcie się. Ocalę waszą skórę.
Powiem, że zobaczyłem to w mojej kryształowej kuli ...
George wyszedł z pokoju, a zaskoczona Kerry popatrzyła na Silvera.
- Przecież twierdziłeś, że on o niczym nie wie ...
- Bo nie wie. - Zmarszczył czoło. - Ta uwaga to zapewne zwykły zbieg okoliczności .
- A może ta cudowna przykrywka, o której mi mówiłeś, jest guzik warta i on świetnie zdaje
sobie sprawę, że nie masz nic wspólnego z hydrostatyką•
- Niewykluczone. - Uśmiechnął się półgębkiem. - Nie wolno lekceważyć George a.
- Wcale go nie lekceważę. To twoja specjalność. - Przetarła oczy. Padała z nóg. - Więc co,
jedziemy do senatora i mieszkania Gary'ego Handla, żeby sprawdzić, czy zauważę tam ślady
bytności Traska ?
Potwierdził ruchem głowy.
- Gdy tylko George sprawdzi, czy nie pojawiła się następna ofiara.
- Moim zdaniem mamy czas. Jest za wcześnie. Co prawda chciał załatwić sprawę szybko, ale
musiał zaczekać ...
- Niemniej uważasz, że przypuści atak jeszcze tej nocy .
Przytaknęła.
- Odniosłam wrażenie, że przygotowania do akcji trwają kilka godzin. Nie możemy jednak
bezczynnie czekać. - Wstała. - George może zatelefonować do ciebie, kiedy będziemy w drodze
do Handla i senatora.
Skinął głową i ruszył do drzwi.
- Właśnie zamierzałem to zaproponować.
Uśmiechnęła się ironicznie, wychodząc za nim z domu. - Może czytam ci w myślach.
- Oby nie. Wykorzystałabyś przeciwko mnie wszystko, co by mi przyszło do głowy. -
Otworzył przed nią drzwi samochodu. - Może zamkniesz oczy i spróbujesz odpocząć? Już miałaś
ciężką noc, a to dopiero początek.
To prawda. Powinna korzystać z każdej wolnej chwili. Musiała być w miarę wypoczęta, by
stawić czoło temu, co ich być może czekało w ciągu najbliższych godzin.
- Wątpię, czy w takiej sytuacji zdołam się odprężyć. Gdybym jednak zasnęła, obudzisz mnie,
gdy tylko George się odezwie, prawda?
- Jasne. Przecież wiesz, że to zrobię. Potrzebuję cię.
Racja. Niepotrzebnie się przejmowała. On jej potrzebuje ...
Przejrzysta woda przelewała się przez zaokrąglone kamienie krystalicznie czystego potoku.
Śmiertelnie niebezpieczny potok, pomyślał Trask. Niebezpieczny dla Morza Ognia. Nie
mógł opanować frustracji na myśl o tym, że przeprowadził tak wiele badań, a wciąż nie rozwiązał
tego problemu. Woda wciąż mogła ugasić płomienie. Na szczęście Morze Ognia było tak gorące
i paliło się tak szybko, że w większości wypadków spełniało swe zadanie, zanim ktokolwiek
zdążył je zalać wodą. Mniejsza z tym, nadal miał czas na dopracowanie broni po przekazaniu jej
Korei Północnej. Postanowił nalegać, by w umowie uwzględniono jego warunki, nawet jeśli
nabywcy nie wyraziliby na to ochoty. Cholerni, przekonani o swojej wyższości Azjaci. A
przecież nie udało im się opracować nic tak doskonałego jak Morze Ognia. Polegali na
broni jądrowej, podczas gdy Morze Ognia było o wiele czystsze, a przy tym równie
skuteczne.
W spiął się na dąb i skorygował ustawienia w niewielkiej antenie, którą tydzień wcześniej
zainstalował na trzeciej gałęzi. Od czasu niepowodzenia w domu w Macon nie miał sposobności,
by zająć -ię urządzeniem, ale skoro miało być wymierzone przeciwko tylko jednej osobie, nie
powinny wystąpić żadne problemy. Usadowił się wygodnie na podkładce ze złożonego w kostkę
brezentu. Wszystko było przygotowane, pozostało mu tylko czekać. Poczuł przypływ adrenaliny,
gdy pomyślał o bliskiej chwili, gdy znowu kogoś zabije. Z prawdziwą przykrością opuszczał dom
Silvera, nie mogąc nawet tknąć Kerry Murphy. Była symbolem porażki dla niego i dla dziecka.
Mniejsza z tym. Śmierć nowego celu go odpręży, a zabicie Kerry Murphy sprawi mu
większą satysfakcję, jeśli jeszcze trochę zaczeka.
Księżyc zachodził, ale wciąż widać było jego srebrne odbicie na wodzie.
Śmiertelnie niebezpieczna woda ...
- Kerry, obudź się.
- Chyba słyszałam, jak to już mówiłeś. - Ziewnęła i otworzyła oczy. - Właściwie nie spałam.
Gdzie jesteśmy?
- W Twin Lakes. - Wysiadł i obszedł samochód, żeby otworzyć drzwi po stronie pasażera. -
Dom senatora Kimble'a jest tuż za rogiem. Pomyślałem, że pewnie wolisz podejść tam bez
pośpiechu. - Wszystko jedno. Nie mam wprawy w takich podchodach, nie wiem, jak należy
postępować. - Rozejrzała się. Domy w tej dzielnicy wzniesiono jeszcze przed wojną secesyjną. -
Pięknie tu. Wokół każdego domu rozpościera się teren wielkości co najmniej czterech hektarów.
Nie jestem przekonana, czy oddałabym swój głos na kogoś, kto dysponuje tak ogromnymi
pieniędzmi. Ciekawe, skąd je wziął.
- To środki prywatne. Majątek rodowy - wyjaśnił Silver. - Cam zapewniał, że senator Kimble
to uczciwy człowiek. - Wskazał na zachód. - Widzisz te przebłyski między drzewami? To jedno z
dwóch jezior. Znajduje się bezpośrednio za posiadłością Kimble'a. - A gdzie są tajni agenci,
którzy podobno go chronią?
- Jestem pewien, że nas widzą. Ujawniliby się, gdyby to było absolutnie konieczne. Mam
nadzieję, że George ich przekonał o naszej nieszkodliwości.
- Skłamałby, gdyby tak im powiedział. Wcale nie jesteś nieszkodliwy. - Zesztywniała,
widząc dwóch mężczyzn wyłaniających się z cienia drzew. - Najwyraźniej uznali za stosowne
osobiście to sprawdzić.
- Zostań tutaj. - Silver ruszył na spotkanie agentów. - Sam z nimi porozmawiam.
Kiwnęła głową. Zupełnie nie miała ochoty kontaktować się z przedstawicielami wymiaru
sprawiedliwości. Nawet nie wiedziała, co im powiedzieć. Że przyjechała powyłapywać złe
wibracje? Chryste, przez całe dorosłe życie usiłowała ukryć swoje zdolności, żeby nie uznano jej
za wariatkę, a teraz została wciągnięta w sytuację, w której bez przerwy musiała zachowywać
czujność.
Silver obdarzył agentów uśmiechem, potem się odwrócił i podszedł do niej.
- Wszystko w porządku - oznajmił. - Po prostu dmuchają na zimne. Wyjaśniłem, że jesteś
specjalistką od podpaleń i sprawdzasz okolicę w poszukiwaniu podejrzanych przedmiotów. Będą
mieli na nas oko, jednocześnie weryfikując informacje o tobie. Nie powinni się wtrącać.
- Wtrącać? Do czego? - Ruszyła w kierunku domu. - Psiakrew, nawet nie mam pojęcia, co
robię.
- Przede wszystkim nie powinnaś poddawać się stresowi - zasugerował Silver. - Oboje
wiemy, że nasza taktyka może się sprawdzić, ale nie musi. Po prostu zrób to, co uważasz za
słuszne.
Odetchnęła głęboko.
- Miałeś już do czynienia z tego typu sprawami. Co robią ludzie naprawdę obdarzeni
zdolnościami parapsychicznymi?
Usta Silvera lekko drgnęły.
- Kerry, przecież to właśnie ty masz takie zdolności. - Uniósł dłłoń. - Wiem. Nie postrzegasz
siebie w takich kategoriach. - Wzruszył ramionami. - Każdy robi co innego. Niektórzy się
koncentrują inni odprężają, dzięki czemu są otwarci na nowe doznania.
- Dzięki za pomoc.
- Sama podejmujesz decyzję. Nigdy nie twierdziłem nic innego. Skoro jednak zwlekasz z
ostatecznym wyborem, to może uklękniesz i udasz, że szukasz jakichś przewodów lub czegoś
podobnego?
Opadła na kolana i wbiła wzrok w ziemię.
- Przecież powiedziałeś, że domy potencjalnych ofiar otoczono ochronną barierą zakłócającą
fale radiowe. Czy ci agenci tego nie wiedzą?
- Nie. Wszystko, co związane z Morzem Ognia, pozostaje ściśle tajne.
Spojrzała na niego.
- Zupełnie jakbym się modliła. Właściwie to chyba niezły pomysł. - Przymknęła oczy. -
Potrzebna mi każda pomoc .
Nie odpowiedział. Zapewne nie chciał jej przeszkadzać w koncentracji. Dobrze, wobec tego
będzie próbowała się skupić.
Trask, sukinsynu, gdzie jesteś?
Pustka.
Zatem spróbuje otworzyć umysł i pozwolić mu wniknąć do jej głowy. Głęboki oddech,
uspokojenie. Odprężenie.
Pięć minut później otworzyła oczy.
- Nic - mruknęła. - Absolutnie nic.
- Wobec tego może go tu nie ma - podsunął Silver. - Może Kimble nie jest celem.
- A może tu jest, ale ja go nie wyczuwam. - Nerwowo dźwignęła się z kolan. - Mówiłam, że
nie jestem w tym najlepsza.
- Tylko spokojnie. - Wziął ją za łokieć i poprowadził w kierunku samochodu. - Jesteś w
stanie pojechać nad Potomac, żeby spotkać się z naszym cudownym dzieckiem?
- Czemu nie? Gorzej być nie może. Muszę spróbować. - Poczuła przypływ paniki, a jej
spojrzenie powędrowało na wschód, gdzie zaczynało się przejaśniać. Świtało, a Trask zamierzał
zabić przed końcem nocy. Przyspieszyła kroku. - Ile czasu nam zajmie przejazd do domu tego
cudownego dziecka?
- Może pół godziny.
- Pospieszmy się.
- Spokojna głowa. - Otworzył przed nią drzwi samochodu. - Nie zamierzam zwlekać.
7
Dochodziło wpół do szóstej. O tej porze cel powinien być w drodze. Trask skierował wzrok
na odległy punkt na szosie. Volkswagen przystanął, widać też było samochód tajnych służb,
zatrzymujący się nieopodal.
Uśmiechnął się rozbawiony, gdy agenci wyszli z pojazdu. Tacy poważni. Tacy skupieni. Tak
kompletnie niezdarni, kiedy sytuacja wykraczała poza ciasne granice ich doświadczenia. Dzięki
obecności tych ludzi jego doznania tylko zyskiwały na atrakcyjności.
Czuł rosnące napięcie, kiedy wprowadzał ostatnie poprawki w antenie.
Dalej. Już czas. Jestem gotowy ...
- Odpręż się. - Silver zerknął na Kerry. - Jesteś strasznie spięta. Jeszcze kwadrans.
Rzuciła okiem na niebo po wschodniej stronie. Było jaśniejsze, teraz już bardziej szare niż
czarne.
- Czy George na pewno powiadomi wszystkich, aby mieli się na baczności?
- A jak myślisz? George nie popełnia błędów. Ochrona Kimble'a wiedziała o naszym
przybyciu.
Miał rację. Trudno było uwierzyć, żeby George zachował się niefrasobliwie lub uznał, że nie
ma potrzeby działać. Mimo to zupełnie nie potrafiła się odprężyć. Odkąd opuściła dom Kimble,
a, czuła narastającą panikę. Była bezradna.
- Może się pomyliłam. Może to jednak dom Kimblea - wyszeptała.
- Chcesz zawrócić?
- Tak. Nie. Nie wiem. Po prostu ... coś jest nie tak.
- Co jest nie tak?
- Trudno powiedzieć. - Zacisnęła usta. - Chyba jestem przemęczona.
- Wyczuwasz coś?
- Nie. Mam pustkę w głowie. Ten kontakt z Traskiem był chyba złudzeniem. A może go źle
zinterpretowałam. Albo od tej pory na zawsze pozostanę na niego zamknięta. - Pokręciła głową. -
Pospieszmy się, żeby dotrzeć tam jak najszybciej. Dobrze?
- Pewnie. - Milczał przez chwilę. - Nie powinnaś jednak w siebie wątpić. Pierwsze wrażenia
są zwykle trafne, wiem z własnego doświadczenia.
- Rzecz w tym, że ja nie mam doświadczenia, którym mogłabym się kierować - wyjaśniła z
irytacją. - Mogę tylko powiedzieć, co czułam. Chciał kogoś zabić i nie zamierzał z tym zwlekać.
Był wściekły na mnie i cieszył się, że ... Jezus Maria. - Wyprostowała się na fotelu. - Dobry
Boże.
- Co jest?
- To kobieta. Celem jest kobieta. - Wargi jej drżały. - Z pewnością chodzi o Joyce Fairchild.
- Dlaczego?
- Chciał pozbyć się mnie, ale uznał, że ona też się nada. Na zasadzie wymiany. Inna kobieta
zamiast mnie. Nie rozumiesz? W ten sposób zadowoli dziecko.
- Zaczynasz mówić jak on. Nie wspominałaś, że celem jest kobieta.
- Dobrze wiem, co wspominałam. On nigdy nie pomyślał o niej świadomie jak o kobiecie.
Była celem. Docierały do mnie tylko wizje wody oraz fragmenty przemyśleń. Podobno nie miało
znaczenia, że nie mógł ofiarować mnie dziecku. Cel nie był idealny, niemniej zbliżony do
doskonałości.
- Woda. Tej dom nie leży nad wodą.
- Cholera, wszystko jedno. Zawróć i jedź do ... - Usiłowała
obie przypomnieć. - ... Fredericksburga. Tam właśnie mieszka, mam rację?
Przytaknął, wypatrując najbliższego zjazdu.
- Weź moją komórkę i zadzwoń do George'a. Tego numer jest w pamięci. Powiedz mu, żeby
skontaktował się z jej ochroną i sprawdził, czy wszystko w porządku.
Cel zmierzał ścieżką prosto ku niemu.
Biegła szybko, płynnie, jakby bez najmniejszego wysiłku. Nic dziwnego, Joyce zawsze
uwielbiała biegać. Kiedy zmuszeni byli spędzać noce w laboratorium, ona robiła sobie przerwę
na poranne bieganie. Utrzymywała, że w ten sposób porządkuje myśli i zwiększa kreatywność.
Głupia dziwka. Nie miała pojęcia o kreatywności. Przez cały czas trwania projektu
podkradała mu pomysły, co nie przeszkodziło jej przyjmować gratulacji i kraść dalej tego, co
przedstawiało dla niej wartość.
Ale on potrafił ją powstrzymać .
- Każdego ranka Joyce Fairchild biega po Tyler Park - wyjaśnił zwięźle George, kiedy
oddzwonił do Kerry. - W tej chwili także. Sprawami związanymi z jej bezpieczeństwem lzieruje
agent Ledbruk, który już jest w drodze. Powiedziałem, że tam jedziecie, wszyscy jego ludzie
mają za nią ruszyć i wyprowadzić ją z parku.
- Proszę zadzwonić, kiedy będzie bezpieczna - poleciła Kerry i rozłączyła się. Popatrzyła na
Silvera. - Test w Tyler Park. Biega. Usiłują ją wyprowadzić w bezpieczne miejsce. Ile czasu
będziemy tam jechali?
- Dziesięć minut.
Joyce zwiększyła tempo. Pomyślała, że za chwilę osiągnie stan, kiedy bieg zmienia się w
czystą euforię.
Była rozpalona. Piec. Żar. Płomienie. Uśmiechnęła się rozbawiona. Tyle codziennych
sformułowań wiązało się z ogniem, a ona uwielbiała chwilę, kiedy jej ciało było rozgrzane do
granic możliwości. Każdy jej mięsień był napięty i pełen energii, a wiatr delikatnie pieścił jej
policzki. Niczym łagodne muśnięcie matczynej dłoni, głaszczącej ukochane dziecko.
Dziecko. Ten pomyleniec Trask właśnie tak zawsze nazywał Morze Ognia. Jego dziecko.
Jego dzieło. Jakby nikt inny nie uczestniczył w projekcie. Drań.
Czyżby ktoś ją wołał po imieniu?
To ci tajni agenci, którzy nie odstępowali jej ani na krok. Pewnie byli niezadowoleni, że
zostawia ich daleko z tyłu. Wkrótce zwolni i pozwoli im nadrobić dystans. Ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie.
Przestało ją kłuć w płucach. Jej myśli stały się kryształowo przejrzyste.
Jeszcze kilka kroków i wpadnie w ekstazę. Już!
Czuła, jak eksploduje w niej euforia. Nie. Ból.
Stało się coś złego ...
- Boże święty - szepnęła Kerry.
Jezdnia przy Tyler Park była zakorkowana. Silver zaparkował za karetką pogotowia i
wyskoczył z samochodu. Kerry była już na zewnątrz i gnała w kierunku ścieżki, na której
widziała grupę ludzi.
- Czekaj - wydyszał Silver, kiedy ją dogonił.
- Na co? - warknęła. - Pewnie już jest za późno. Czy mam ...
- Stać, nie ruszać się. - Stanął im na drodze wysoki młody mężczyzna w granatowym dresie.
- Dalej nie wolno. Proszę wracać do samochodu.
- Brad Silver. A to Kerry Murphy. - Rzucił okiem na identyfikator, przypięty do bluzy
mężczyzny. - Agent Ledbruk. George Tarwick skontaktował się z panem na nasze polecenie.
- Identyfikator.
Silver wręczył mu portfel.
Ledbruk uważnie obejrzał dokument, zanim oddał go właścicielowi.
- Na litość boską, co się stało? - Kerry nie wytrzymała. Ledbruk spojrzał za nią.
- Psiakość, dziennikarze. Jak to możliwe, że tak szybko to zwąchali? - Zwrócił się do innego
agenta, oddalonego o kilka metrów . - Trzymaj ich na dystans, dopóki nie uprzątniemy ciała.
Miałem nadzieję, że zdążymy ukryć te szczątki, zanim ...
- Co się stało? - spytała Kerry przez zaciśnięte zęby. - Jakiego ciała?
- Pani jest ze straży pożarnej? Proszę za mną. Może pani mi to wyjaśni. - Odwrócił się i
ruszył ścieżką. - Cholera, nigdy w życiu nie widziałem nic podobnego. I już nigdy nie chcę
czegoś takiego oglądać. Biegliśmy za panią Fairchild i usiłowaliśmy ją zatrzymać. Uparta
kobieta. Mówiliśmy jeL że będzie nam trudno ją ochraniać podczas tych porannych biegów, ale
miała za nic nasze przestrogi. Oznajmiła, że jeśli przyłożymy się do roboty, nic jej nie grozi.
Staraliśmy się, do diabła ciężkiego. Każdego dnia wysyłaliśmy agentów, którzy sprawdzali jej
trasę, upewniając się, czy nie ma snajperów. Ale to jest kilkanaście kilometrów. W takich
warunkach nietrudno kogoś przeoczyć. Fairchild jednak nie słuchała. Park był jej ulubionym
miejscem i zawsze ...
- Woda - powiedziała głucho Kerry.
- Słucham?
Kerry wbiła wzrok w wąski strumień, który nagle ujrzeli, gdy minęli zakręt. - Ścieżka wije
się wzdłuż strumienia. Woda. - I co z tego?
Brad wziął ją pod rękę.
- To tylko luźna uwaga, agencie Ledbruk. Kerry zawodowo tropi podpalaczy i rzecz jasna ...
- Boże, ten swąd. - Kerry zamknęła oczy, walcząc z falami mdłości. - Nie mogę ...
- Nie musisz iść dalej - podkreślił Silver. - Zostań tutaj, a ja ...
- Nie. - Otworzyła oczy i odetchnęła głęboko. Ruszyła dalej.
- Agencie Ledbruk, co się stało Joyce Fairchiid?
- Ona się zapaliła. W jednej chwili biegła przed nami, a w następnej buchała płomieniami. -
Zacisnął wargi.- Samozapłon? Istne szaleństwo. Nie wiem, co ...
- Usiłowali panowie zgasić ogień? - spytał Silver.
- Bierze nas pan za idiotów? Pewnie, że... - Przełknął ślinę.
- Niech pan sam zobaczy. Jest wprost przed nami.
Z początku Kerry jej nie dostrzegła. Policjant rozciągał już znajomą żółtą taśmę, a kilku
biegłych lekarzy od medycyny sądowej uważnie oglądało miejsce zbrodni. Jakiś człowiek w
białym kitlu pochylał się nad ...
Stertą kości. Poczerniałych kości.
- Boże - wyszeptała Kerry. Podeszła bliżej i stanęła nad kobietą, a właściwie nad czymś, co
do niedawna było kobietą. Nie pozostał ani ślad skóry czy organów wewnętrznych. Na ziemi
leżała czaszka i kości. - Wygląda tak, jakby płonęła ponad dobę.
- Pięć minut - wyjaśnił Ledbruk. - Dobiegliśmy do niej szybko, zajęło nam to nie więcej niż
dwie minuty. Wyglądała tak, jakby wybuchła od środka, stopiła się i rozpuściła. Płomienie były
tak gorące, że nie dało się zbliżyć. Jeden z moich ludzi usiłował owinąć ją kurtką, ale materiał się
zapalił. Kilka minut i po wszystkim. - Spojrzał na Kerry. - Pani jest specjalistką. Proszę mi
wyjaśnić, jak to się stało, bo jestem w kropce.
- Przetrząsnęliście okolicę w poszukiwaniu Traska ? - zapytał Silver.
- Nigdzie go nie ma. Znaleźliśmy tylko ślady stóp w pobliżu kanału odpływowego, jakieś
półtora kilometra stąd.
- Kerry? - mruknął Silver.
- Już go tu nie ma - odparła głucho. - Dlaczego miałby tutaj zostać? Dostał to, czego pragnął.
Otrzymał cały zestaw doznań zmysłowych. Widział, jak umiera, i pewnie znajdował się na tyle
blisko, by czuć swąd jej palonego ciała. Uwielbia to.
- Tylko dlaczego wszystko rozegrało się tak błyskawicznie? - Ledbruk wciąż nie mógł
ochłonąć. - Nic nie mogliśmy zrobić.
- Może badania laboratoryjne dadzą odpowiedź. - Kerry musiała stąd odejść. - Ja nie
potrafię. - Odwróciła się i ruszyła w kierunku jezdni.
Silver po chwili ją dogonił.
- Dobrze się czujesz?
- Jak mam się dobrze czuć? - Wepchnęła dłonie do kieszeni kurtki. - Chodzi ci o to, czy
zemdleję? Nie. Latami widywałam zwłoki w jeszcze gorszym stanie.
- To co innego.
- Żebyś wiedział - żachnęła się. - Ona nie żyje tylko dlatego, że pozwoliłam mu ją zabić.
- Brednie.
- Powinnam była wszystko przemyśleć. Niepotrzebnie skupiłam się na tym, co grozi mnie.
Gdybym nie koncentrowała się na sobie, od razu wiedziałabym, kto jest jego następnym celem.
- Możesz analizować to, co się zdarzyło. Możesz cierpieć. Możesz nawet wpaść w rozpacz.
Nie zmieni to jednak faktu, że należy winić Traska, nie ciebie. - Otworzył drzwi samochodu. -
Zrobiłaś, co w twojej mocy. Usiłowaliśmy go powstrzymać i nic nam z tego nie wyszło.
- Powiedz to Joyce Fairchiid. - Wsiadła do samochodu i wbiła wzrok przed siebie. Musiała
wziąć się w garść. Silver nie mógł zauważyć, że przeszywają ją dreszcze. Powiedziała prawdę.
Widywała znacznie gorsze sceny, lecz ta poruszyła ją do głębi.
- Czy możemy wracać do domu? Jestem bardzo zmęczona.
Zerknął na nią i zaklął pod nosem.
- Jak na kogoś, kto nie jest bliski omdlenia, wyglądasz wyjątkowo mizernie. - Zjechał z
krawężnika. - Za pół godziny będziemy w domu.
- Widzę po pani minie, że pora zaparzyć herbatę - oznajmił George, kiedy powitał ich na
schodkach przed domem. - A może nawet nalać szklaneczkę Burbona.
- Nie, dziękuję.
George popatrzył na Silvera.
- Od dłuższego czasu nie mogę się połączyć z nikim z Tyler Park. To zły znak.
- To fatalny znak - potwierdziła Kerry, wchodząc po schodach.
- Żółte taśmy, mnóstwo policji, karetki, a mimo to nikt nie potrafi pomóc.
- Nie żyje?
- Spalona na popiół. A teraz przepraszam, muszę iść do siebie.
- Minęła George' a i weszła do środka. Schody zdawały się nie mieć końca. Dotarła jednak
do pokoju, położyła się na łóżku i przykryła ciepłą kołdrą. Po chwili dreszcze ustały i mogła
przemyśleć to, co się przydarzyło Joyce Fairchiid.
- Źle z nią - mruknął George, spoglądając za Kerry, która powoli wlokła się po schodach. - A
sądziłem, że jest twarda jak stal. Musiała mieć ciężką noc.
- Na dodatek nie otrząsnęła się jeszcze po koszmarze z ubiegłego tygodnia - dodał Silver. -
Ostatnie zdarzenia tylko pogłębiły jej traumę.
- Na miejscu zbrodni nie znaleziono śladów Traska?
- Tylko ślady stóp w pobliżu kanału odpływowego. - Zawahał się i podjął decyzję: - Idę
sprawdzić, jak się miewa Kerry. - Może lepiej pozwolić jej odetchnąć w samotności?
- Nie. - George pewnie miał rację, ale Silver nie chciał czekać. Nadal nie mógł dojść do
siebie po milczącej podróży powrotnej do domu. Nie znosił tal ziej bezradności. - Gdzie pies?
- W kuchni. Gdzieżby indziej? Potrzebujesz obrońcy? Wybrałeś nieodpowiednie zwierzę.
- Potrzebuję bufora. - Ruszył do kuchni. - Sam świetnie się nadaje do tej roli.
- To ja, Silver. Mogę wejść? Skuliła się pod kołdrą.
- Po co?
- Przyprowadziłem Sama. - Otworzył drzwi. - Pomyślałem, że wypróbuję na tobie dogo
terapię.
- To nie jest ... - Urwała, kiedy Sam popędził przez pokój, wylądował pośrodku łóżka i
przystąpił do gruntownego wylizywania jej twarzy. - Sam, przestań. Nie jestem w nastroju. -
Mimo to machinalnie pogłaskała go po głowie i niepewnie zerknęła na Silvera. - Nie potrzebuję
terapii - mruknęła.
- Potrzebujesz pociechy i ukojenia, a to prawie to samo. - Usiadł na krześle przy łóżku. -
Uznałem, że to nie zaszkodzi. Wiedziałem, że nie przyjęłabyś mojej pomocy.
- Chciałeś mnie pocieszyć? - Uśmiechnęła się smutno. - Cuda się zdarzają.
- Sytuacja jest potwornie przygnębiająca. Wolałbym raczej przeniknąć do twojego umysłu i
rozwiązać problemy. Tym się zajmuję, w tym jestem dobry. Ale złożyłem ci obietnicę. -
Skrzywił się. - Więc przyprowadziłem Sama.
- Sam wolałby pozostać w kuchni.
- No to dzisiaj mu się nie poszczęściło. Musi wypełnić swoje obowiązki względem ciebie. -
Poprawił kołdrę, którą się opatuliła. - Każdy ma swoje zadanie. Zimno ci? Wyglądasz jak
Eskimoska.
- Trochę mi chłodno.
- To wynik wstrząsu. - Wstał i skierował się do łazienki. - Przyniosę ci neski. W łazience jest
dystrybutor z gorącą wodą.
- Nie potrzebuję ... - Mówiła w próżnię. Usłyszała bulgotanie wody i po chwili Silver
powrócił z parującym kubkiem. - Dlaczego to robisz? - Już mówiłem. - Podał jej napój. - Moje
podstawowe zajęcie polega na naprawianiu tego, co popsute, a ty nie pozwalasz mi użyć innych
metod.
Przyjęła kubek i otoczyła go dłońmi. Ciepło przyjemnie rozchodziło się po ciele.
- Naprawiasz to, co popsute ... Czy naprawdę starasz się to robić?
- To wolę robić. - Ponownie usiadł na krześle. - Nie przeczę, w życiu sporo już napsułem.
Nie jestem doskonały i czasami błądziłem, ale największą satysfakcję sprawia mi ponowne
składanie tego, co uszkodzone.
- W tym celu wtrącasz się w cudze sprawy. Wzruszył ramionami.
- To fakt. Kiedy jednak postanowiłem wykorzystać swój dar, stanąłem przed możliwością
wyboru. Mogłem zrobić z niego użytek: konstruktywny lub destruktywny. Tak czy owak,
musiałem się zdecydować. Omijanie problemu nie jest w moim stylu. Zresztą sama możesz
ocenić moje zachowanie. - Pochylił się i zajrzał jej w oczy. - Teraz jesteś w kiepskiej kondycji
psychicznej ale sobie poradzisz. Chciałem tylko powiedzieć, że jestem w pobliżu, jeśli będziesz
mnie potrzebowała.
Powoli skinęła głową.
- Dziękuję. To miłe z twojej strony.
Uśmiechnął się i wstał.
- A ty musisz ochłonąć po wstrząsie. Uważałaś mnie za potwora z dziecięcych bajek. Co
robić, samolubny ze mnie gość i nie jestem czysty jak kryształ. - Skierował się do drzwi. - Ale
mam swoje ::.alety.
To nie podlegało dyskusji. Jego zachowanie zupełnie zbiło ją z tropu.
- Przyszedłeś tu, żebym się lepiej poczuła?
- Tak. - Otworzył drzwi. - Poza tym sądzę, że znalazłaś się na rozdrożu. Chciałem udostępnić
ci wszystkie informacje, żebyś mogła jednoznacznie zdecydować, którędy pójdziesz.
Drzwi się zamknęły, zanim zdążyła zareagować.
Mylił się. Była zdenerwowana i wstrząśnięta, ale nie zagubiona. Po prostu potrzebowała
nieco czasu na odzyskanie równowagi po śrnierci tej nieszczęsnej kobiety. Dlaczego jednak
Silver uważał, że stanęła na rozdrożu? Natychmiast odrzuciła możliwość, że złamał obietnicę.
Skąd u niej to przekonanie? Rzecz jasna, nie mogła być pewna, ale coraz lepiej poznawała
Silvera.
Największą satysfakcję sprawia mi ponowne składanie tego, co uszkodzone.
Te słowa brzmiały wiarygodnie. Istotny, brakujący element układanki, którą był Brad Silver.
Wierzyła, że starał się dotrzymać obietnicy.
Jeśli miał wgląd w jej myśli, to dlatego, że zapewne znał ją lepiej niż ktokolwiek.
Jego zdaniem znalazła się na rozdrożu.
Sam zaskowyczał i przewrócił się na grzbiet, żeby go pogłaskała po brzuchu.
Masowała go z roztargnieniem, leżąc na poduszkach. Obecność Sama sprawiała jej
przyjemność. Silver słusznie przypuszczał, że pies dobrze na nią wpłynie. Nie oznaczało to
jednak, że miał rację w sprawie jej wewnętrznego rozbicia. Być może popychał ją ku tym
wyimaginowanym rozstajom.
Cholera, zaczynała myśleć, że talcie w tej sprawie miał rację.
- Wyglądasz lepiej. Trochę wypoczęłaś - mruknął Silver, gdy Kerry schodziła po schodach.
Obok niej dreptał Sam. - Parę godzin temu zajrzałem do twojego pokoju i spałaś jak niemowlę.
- Zasnęłam natychmiast po twoim wyjściu. - Skrzywiła się. - Jeśli oczekiwałeś, że będę
leżała i prowadziła wewnętrzne analizy, to nic z tego.
Pokręcił przecząco głową.
- Cieszę się, że się wyspałaś. - Wziął ją za rękę. - Chodź. Poproszę George'a, żeby polecił
kucharce przygotować ci coś do jedzenia. - Kanapka wystarczy. Do tego nie trzeba wzywać
kucharki. - Popatrzyła na Silvera. - Spałeś?
- Trochę. Nie potrzebuję dużo snu.
- W telewizji mówili coś o Joyce Fairchild?
- Nie. Ledbruk najwyraźniej skutecznie utajnił sprawę. Diabli wiedzą, jak zdołał to zrobić. -
Wskazał jej krzesło. - Usiądź. Coś ci przyrządzę. Może być chleb z szynką i serem?
- Sama dam sobie radę.
- Nie ma potrzeby, ja lepiej wiem, gdzie co znaleźć. - Podszedł do lodówki. - W ten sposób
sprawniej osiągniemy wspólny cel.
- Wobec tego droga wolna.
Zerknął na nią przez ramię.
- Zrobiłaś się dziwnie ustępliwa.
- Zaproponowałeś mi przysługę. - Uśmiechnęła się z trudem. - I przekonałeś mnie o jej
sensowności. Sam podkreśliłeś, że w ten sposób sprawniej dojdziemy do celu.
Znieruchomiał, odwrócił się i oparł o lodówkę.
- Czy nadal mówimy o kanapce?
- Między innymi. - Jej uśmiech znikł. - Niech cię cholera.
- A to co ma znaczyć?
- To znaczy, że Michael Travis miał rację. Ty też miałeś rację.
- Zwilżyła usta językiem. - Gdybym potrafiła kontrolować to, co się ze mną dzieje, a nie
tylko chłonąć wizje, być może ocaliłabym Joyce Fairchild.
Nie odpowiedział.
- Nie zaprzeczysz?
- Szukasz kogoś, kto będzie ci kadził i kłamał? Na mnie nie licz, Kerry. Istnieje duże
prawdopodobieństwo, że masz rację. Z drugiej strony, możesz się mylić. Kto to wie?
- Ja. Mam wewnętrzne przeczucie.
- Zatem pewnie to prawda. Wierzę w przeczucia. Co proponujesz?
- Myślę, że wiesz. Powiedziałeś, że potrafisz naprawiać to, co popsute. A umiesz także
budować to, czego jeszcze nie ma?
- Może. Co chcesz stworzyć?
- Mur, który wytrzyma ataki i jad Traska. Czuję się tak, jakby mnie porwała trąba
powietrzna. Nie wiem, co ważne, a co nie. Mogę tylko próbować uniknąć śmierci w bagnie.
- To nietrudne. Przed laty Travis usiłował cię tego nauczyć dla twojego własnego dobra.
- Skoro o tym mowa ... - Popatrzyła mu w oczy. - Możesz mi pokazać, jak wpływać na
Traska, jak skłaniać go do zrobienia tego, co ja chcę?
Potrząsnął głową.
- Jeszcze nigdy nie spotkałem nikogo obdarzonego takim darem jak mój.
- Wierzę, że potrafię odmienić jego rzeczywistość. Pragnę tylko znaleźć sposób na
spowolnienie jego działań albo wprowadzenie go w błąd, żeby dał się złapać. Czy to możliwe?
Zamyślił się.
- Sam nie wiem. Chyba tak. Zależy, czy potrafisz się bronić.
- Bronić?
- Nawet jeżeli Trask nie jest świadomy tego, co robisz, jego umysł automatycznie będzie się
bronił. Lepiej nie rób niczego, co nie jest konieczne.
- Spróbujesz mnie nauczyć, jak się do tego zabrać?
- Jeśli ci zależy.
- Zależy mi.
- Wiesz, w co się pakujesz?
- Skąd, nie mam pojęcia. Wyjaśnij mi.
- Oczekujesz, że cię nauczę. Nie potrafię działać niepostrzeżenie. Nie wkradnę się w głąb
twojego umysłu i nie zmienię wszystkiego. Będziesz wiedziała, że kręcę się w twojej głowie, i
nie przypadnie ci to do gustu. Tylko tak mogę pokazać ci, w czym rzecz. Naruszę twoją
intymność, twoją prywatność. Rozumiesz?
- Sądzisz, że nie rozważałam każdej wady tego pomysłu? Cholera, masz rację: to mi się nie
spodoba. Będę miała ochotę kopać i wrzeszczeć. Będę nienawidziła tego, co się ze mną stanie. -
Zamilkła, żeby nabrać sił. - Ale to chyba jedyny sposób na poradzenie sobie z tą sytuacją. Nie
pozwolę, by ludzie ginęli tylko dlatego, że nie wiem, jak temu zapobiec. Pozostało jeszcze trzech.
- Pięcioro. Zapomniałaś o sobie i o mnie. Nie wspominając o tysiącach potencjalnych ofiar,
gdyby Trask sprzedał Morze Ognia wrogiemu państwu.
- Przestań wreszcie krakać i pomyśl, jak mnie nauczysz sterować poczynaniami Traska.
Pokręcił głową.
- Najpierw obrona. - Zamilkł. - Będziesz musiała obdarzyć mnie zaufaniem.
- Spróbuję. Nie możesz oczekiwać ...
- Mogę oczekiwać od ciebie wszystkiego, tak samo jak ty masz prawo oczekiwać
wszystkiego ode mnie. Jesteśmy od siebie zależni pod każdym względem.
- Chcesz mnie zastraszyć? Poradzę sobie.
Uśmiechnął się.
- Boisz się jak cholera.
- To bez znaczenia. Zaczynajmy.
- Teraz?
- Tak. W tej chwili. Nie zamierzam tego odwlekać.
- Co nagle, to po diable. Ja sam ustalam tempo, Kerry.
- Nie bardzo rozumiem, dlaczego ... - Wzruszyła ramionami. - Więc od czego zaczynamy?
Otworzył drzwi lodówki.
- Zaczniemy od kanapki z szynką i serem. Lubisz majonez?
- Co się zdarzyło w Tyler Park, do jasnej cholery? - spytał Dickens, kiedy zadzwonił Trask. -
Agenci FBI pętają się po całej okolicy.
- Skąd wiesz?
- Myślałeś, że nie zauważę, co się dzieje pod moim nosem? W końcu to ja przemierzyłem
park wzdłuż i wszerz, żeby przygotować grunt. To ja mogłem zostać zapamiętany i ktoś może
mnie rozpoznać. - Zamilkł. - Co zrobiłeś?
- Lepiej, żebyś nie wiedział.
Dickens zaklął pod nosem.
- Nie było mowy o tym, że się pakuję w sprawę, która może :nnie zaprowadzić na stryczek.
Nikt mi nie płaci za takie ryzyko. Ki Yong powiedział, że chodzi o zwykłą obserwację i
podsłuch.
- Ki Yong na pewno podkreślił, że masz wykonywać moje polecenia. Myślę, że nie chcesz,
bym mu mówił, że jestem z ciebie niezadowolony. Mógłby wówczas zechcieć przekazać pewne
informacje komu trzeba, a wtedy trafiłbyś do Guantanamo razem z innymi więźniami
podejrzanymi o działalność terrorystyczną.
- Nie jestem terrorystą.
- Policja może być innego zdania. Sam również nie uważam się za terrorystę, ale agenci
bezpieczeństwa pewnie sądzą inaczej. Poza cym jesteś współsprawcą, może nie?
- Współsprawcą? - Zawahał się. - Zabiłeś ją?
- Jasne. Dobrze wiedziałeś, że to zrobię. I przez to jesteś współwinny. Dość tego, Dickens -
warknął. - Zamykamy sprawę Tyler Parku. Zadzwoniłem do ciebie po to, żeby się dowiedzieć
czegoś więcej o Kerry Murphy. Znalazłeś jakieś informacje?
Dickens przez chwilę milczał.
- Wiesz już o bracie Kerry i jego żonie. Ojciec, Ron Murphy, jeszcze żyje, ale dziewczyna
rzadko się z nim spotyka. Jest dziennikarzem i najwyraźniej czuje się silniej związany z synem.
Kerry ma przyjaciół, ale żaden z nich nie jest jej specjalnie bliski. Szukasz na nią haka?
- Nie, przynęty. Czegoś, co ją odciągnie od Silvera.
- Sądziłem, że Silver jest twoim następnym ... - Urwał. - Kazałeś mi znaleźć o nim wszystko,
co się da.
Trask zarechotał.
- Sam widzisz, jesteś współsprawcą. A teraz przestań się wreszcie certolić, Dickens. Silver to
cel, ale Kerry Murphy jest dla mnie szczególnie atrakcyjna.
I podniecająca. Sądził, że śmierć Fairchild rozładuje jego podniecenie, tak się jednak nie
stało. Co takiego kryła w sobie Kerry Murphy, że czuł się z nią blisko związany? Może chodziło
o to, że Silver ją sprowadził, by go wytropiła? Może o to, że tamtej nocy nie udało mu się
zgładzić jej i jej rodziny?
Nie, to było coś innego. Coś nieuchwytnego. Wszystko jedno, kiedyś pozna prawdę.
- Będę w kontakcie, Dickens. Miej oko na tę babkę. Samo śledzenie nie wystarczy. Chcę
wiedzieć o niej wszystko. Obserwuj ją, zdobądź furgonetkę techniczną, kontroluj jej rozmowy. I
zawiadom mnie, kiedy znajdziesz słaby punkt w jej pancerzu.
- Jeśli znajdę słaby punkt.
- Nie, Dickens, kiedy, nie jeśli. Każdy ma słabe strony, nawet ty.
- Rozłączył się, zanim rozmówca zdołał zareagować. Nie miał ochoty wysłuchiwać
mamrotania ani pytań Dickensa. W przypadku ludzi takich jak on należało uderzyć we właściwą
nutę. Trzeba ich nieustannie zastraszać. Ki Yong podarował mu przeciętne narzędzie,
wymagające nieustannej kontroli.
Kiedy całkiem się zużyje, przyjdzie pora je zniszczyć i wyrzucić.
8
- Gillen, teraz nie mogę się z tobą spotkać. Może jutro albo pojutrze. Cierpliwości ... - Silver
podniósł wzrok, kiedy Kerry weszła do biblioteki i opadła na krzesło naprzeciwko biurka. -
Oddzwonię. - Rozłączył się i popatrzył niepewnie na gościa. - Czym mogę służyć?
- Ty mi to powiedz - odparowała. - Minęły dwa dni, a ja mam dość czekania, aż zaczniesz
mnie uczyć czegoś pożytecznego. Sądziłam, że ustaliliśmy, co trzeba robić.
- A ja podkreśliłem, że sam kieruję twoją nauką. Cierpliwości.
- Przed chwilą słyszałam, jak to samo mówisz przez telefon temu tajemniczemu Gillenowi.
Nie oczekuj ode mnie cierpliwości, kiedy Trask najprawdopodobniej szykuje następne
morderstwo.
- Z pewnością właśnie to robi, niemniej śmierć Fairchild podziałała otrzeźwiająco na inne
osoby z listy Traska. Tego potencjalne ofiary są teraz znacznie ostrożniejsze. Mamy trochę czasu.
- Ale to bez sensu, powinniśmy działać i ...
Urwała, kiedy zobaczyła, że Silver obserwuje ją z całkowicie obojętną miną. Równie dobrze
mogłaby mówić do ściany.
- Niech cię szlag trafi. - Wstała i ruszyła do drzwi. - Nie będę czekała wiecznie. Potrzebuję
twojej pomocy, ale jeśli będziesz mnie zwodził, samodzielnie przystąpię do poszukiwań Traska.
Nie znoszę bezczynności.
Silver drgnął, kiedy zatrzasnęła za sobą drzwi.
Spodziewał się, że Kerry prędzej czy później puszczą nerwy, ale miał nadzieję, że stanie się
to dopiero za parę dni. Co robić, miał pecha. Teraz musiał jakoś sobie z nią poradzić.
Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi i zaraz potem w progu stanął George.
- Wybacz, sir, ale na schodach wpadłem na panią Murphy. Jestem zmuszony zauważyć, że
traktujesz ją niewiarygodnie głupio.
- Och, czyżby? Wobec tego może mi doradzisz, jak mam ją traktować?
- Gdzieżbym śmiał. - George wzruszył ramionami. - Właściwie ośmielę się. Ta kobieta
przywykła do działania i bezczynność doprowadza ją do szaleństwa. Doskonale to rozumiem. -
Popatrzył Silverowi w oczy. - Czuję to samo. Kiedy zatem zamierzasz ruszyć tyłek i wziąć się do
roboty?
- Cały czas coś robię.
- Niestety, sir, ale zupełnie tego nie widać. - Zastanowił się. - A jednak oceniam cię jako
człowieka, który nie cierpi siedzieć z założonymi rękami. Niewykluczone, że mówisz prawdę.
- Dziękuję.
- Sarkazm jest tu zbędny. Ludzie, którzy pozują na tajemniczych, powinni się spodziewać
zarówno sceptycyzmu, jak i pytań ze strony otoczenia.
- Tajemniczych?
George uśmiechnął się lekko.
- W gruncie rzeczy wcale nie narzekam. Podoba mi się element suspensu. Stymuluje umysł i
wyobraźnię. - Odwrócił się, by wyjść. - Od kiedy cię poznałem, jestem bezustannie stymulowany
osobliwymi pomysłami.
- Masz ochotę o nich porozmawiać?
- Wkrótce. - Otworzył drzwi. - W chwili obecnej to nie ja przysparzam ci zmartwień. Jak
rozumiem, pani Murphy jest dla ciebie ważna, a niewykluczone, że ją stracisz.
- Nie stracę jej.
- Co za pewność siebie. Nasuwa się tylko pytanie, na czym się ona opiera ...
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Jasna cholera. Silver wykrzywił usta, wstając z miejsca. George był zbyt spostrzegawczy, a
jego przeczucia mogły okazać się słuszne. Był bardzo bliski poznania prawdy o Silverze, a ten
nie wiedział, czy to dobrze, czy źle. Zdążył się przyzwyczaić do tego, że nikt nie ingeruje w jego
prywatne sprawy.
George miał rację w kwestii Kerry. Nie mógł jej stracić, nawet jeśli nie była jeszcze gotowa.
Nie mógł również dopuścić do tego, że Kerry ostatecznie straci cierpliwość, nim nadejdzie
idealny moment do działania.
Musiał działać teraz.
Niech go diabli.
Podeszła do okna i w zamyśleniu patrzyła na podjazd. Powinna była zawczasu pójść po
rozum do głowy i nie nakłaniać Silvera do zmiany zdania. Przecież doskonale wiedziała, jakim
jest aroganckim draniem.
Nie. Postąpiła słusznie. Dobrze, że stawiła mu czoło. Nie znosiła sytuacji, w których o
niczym nie decydowała. Nie cierpiała opóźnień. Trask może już osaczać następną ofiarę.
Dlaczego Silver jest taki pewny, że mają czas?
Ponownie poczuła zdenerwowanie. Chyba powinna iść na spacer albo zrobić coś, co
przerwie tę koszmarną bezczynność.
Nic z tego. Nie zamierzała spokojnie przejść do porządku dziennego nad tą sytuacją. Była
zła, czuła się skrzywdzona i bezradna. To musiało się zmienić.
Podeszła do garderoby, wyciągnęła walizkę i cisnęła ją na łóżko. Ktoś zapukał do drzwi.
- Kerry?
Silver.
Nie zareagowała.
- Kerry? - Otworzył drzwi i patrzył, jak Kerry wrzuca do walizki dwa podkoszulki i bieliznę.
- Mogę spytać, dokąd się wybierasz? - Po chwili sam udzielił sobie odpowiedzi: - Na litość
boską, cierp¬liwości. Nie możesz samodzielnie ruszać na poszukiwania Traska.
- Mam tego dość. - Wrzuciła do walizki parę dżinsów. - Zamierzam działać.
- W jaki sposób?
- Och, bez obaw. Kiedy rozmawialiśmy na dole, byłam zdenerwowana. Nie pognam za
Traskiem, ryzykując jego spłoszenie. - Zamknęła walizkę i zatrzasnęła zamek. - Nie będę jednak
bezczynnie czekała, aż mnie nauczysz, jak się do niego dostać. Masz swoje tempo, nie zwracaj na
mnie uwagi. Gdy dojrzejesz do decyzji, przyjedź po mnie.
- A gdzie cię szukać?
- W Marionville.
- Tam, gdzie dorastał Traslz? Czemu akurat w tym mieście? Chyba nie uważasz, że tam się
zaszył?
- Nie, ale w Marionville są jego korzenie. Może dowiem się na temat Traska czegoś, czego
nie uwzględniono w aktach. Wiedza to potęga, której mi potrzeba. Nie cierpię poczucia
bezradności. - Popatrzyła na niego gniewnie. - Tylko nie powtarzaj, żebym była cierpliwa. Mam
tego dosyć.
- Tak podejrzewałem. Jakiego rodzaju informacje chcesz tam znaleźć?
- A skąd mam to wiedzieć, do cholery? Może poznam jego sposób rozumowania. Albo
znajdę wskazówki na temat jego motywacji i dzięki nim będę wiedziała, które guziki przyciskać.
- Masz świadomość, że możesz być obserwowana?
-To też nie byłoby złe. Przynajmniej wiedziałabym, że coś się dzieje.-Ściągnęła walizkę z
łóżka i ruszyła do drzwi.- Zobaczymy się, kiedy dojrzejesz do spełnienia obietnicy.
- Zobaczysz mnie wcześniej. - Odebrał jej walizkę. - Jadę z tobą.
- Nie jesteś zaproszony.
- Przyzwyczaiłem się do wchodzenia tam, gdzie mnie nie chcą. To dla mnie chleb
powszedni. -Otworzył przed nią drzwi. - Przestań się na mnie złościć i w drogę.
- Nie jesteś mi potrzebny. Agenci Ledbruka nigdzie mnie nie puszczą bez nadzoru. Jeżeli
uważasz, że mnie obronisz, to wiedz, że potrafię.
- Tak, wiem, potrafisz sama o siebie zadbać. Może i potrafisz. Zapewne to samo myślały
wszystkie dotychczasowe ofiary Traska. Tak czy owak, dzięki twoim zapewnieniom nie
przestanę się martwić. Nie zamierzam szaleć z niepokoju, rozmyślając, co się z tobą dzieje. Wolę
być w pobliżu i trzymać rękę na pulsie. - W szedł na schody. - Zabieramy Sama?
Popatrzyła na niego przez chwilę i powoli ruszyła za nim.
- Nie, pies by nam przeszkadzał. Zostawimy go z George'em. - Było jasne, że Silver już
podjął decyzję, bez względu na to, czy Kerry pojedzie z nim, czy bez niego. Pomyślała, że może
wspólna akcja skłoni go do rozpoczęcia pracy nad ukierunkowaniem jej zdolności. - Zamierzam
wrócić jutro lub pojutrze.
- Zauważyłem, że bierzesz ze sobą tylko to, co niezbędne. - Postawił walizkę przy drzwiach
wejściowych. - Czy mogę wierzyć, że nie wskoczysz do terenówki i nie odjedziesz, kiedy
pobiegnę na górę się spakować?
- A co byś zrobił, gdybym odjechała?
- Rzuciłbym się w pościg.
Westchnęła.
- Wobec tego nie traćmy czasu ani energii. - Oparła się o drzwi. - Zaczekam na ciebie.
- Opuściła posiadłość - oznajmił Dickens, kiedy Trask odebrał połączenie. - Mniej więcej
trzy godziny temu wyjechała razem z Silverem. Najpierw jechali drogą krajową numer
sześćdziesiąt sześć, a potem skręcili w osiemdziesiątkę jedynkę. Właśnie przekroczyli granicę z
Zachodnią Wirginią. Śledziłem ich, ale musiałem zachować wyjątkową ostrożność. Tajne służby
podążają tuż za nimi.
- Droga numer osiemdziesiąt jeden... - powtórzył zamyślony Trask. - Dokąd mogą jechać ... -
Zachichotał. - No jasne.
- Wiesz, dokąd ją niesie?
- Tak, wiem. Zawsze lepiej jest znać wroga.
- Mam jechać za nią?
- Na razie tak. - Dobry Boże, postanowili odwiedzić Marionville. Nie odwiedzał tego
zapyziałego miasteczka od czasu wyjazdu do Europy po uzyskaniu stypendium Fulbrighta.
Uznał, że ten etap jego życia jest już od dawna zamknięty, a tymczasem niespodziewanie musiał
odświeżyć wspomnienia. Wszystkie gorzkie porażki i cudowne triumfy ... - Tak, chcę wiedzieć,
gdzie ona jest, minuta po minucie.
- Nic jej nie zrobisz. Już mówiłem, agenci jej nie odstępują ...
- Słyszałem. Zadzwonię później. - Rozłączył się.
Marionville.
Mógł sobie wyobrazić, jak Kerry Murphy rozgrzebuje dawno minione zdarzenia. Ta wizja
była dziwnie kusząca. Może jego następna ofiara właśnie to chciała osiągnąć, skłonić go, by
ruszył za nią.
Marionville ...
- Wysadź mnie przed miejscową biblioteką - poprosiła Kerry.
O ile ta mieścina ma bibliotekę, pomyślała zniechęcona. Bynajmniej nie trafili do tętniącej
życiem metropolii. Gdy wjeżdżali na teren miasta, minęli tablicę informacyjną z napisem, że
mieszka tu jedenaście tysięcy ludzi, lecz niewykluczone, że znak miał swoje lata. Połowa
sklepów przy głównej ulicy wijącej się przez centrum miasta była nieczynna. - Chcę przejrzeć
stare gazety w poszukiwaniu wzmianek o Trasktl.
- Od którego roku zaczniesz?
- Od najwcześniejszego. Tego, w którym się urodził.
- Wątpię, by w kołysce szczególnie rozrabiał.
- To bez znaczenia. Chcę wiedzieć o nim wszystko.
- Kiedy wjeżdżaliśmy do miasta, zauważyłem budynek podstawówki. W szkołach zwykle są
biblioteki. - Skręcił za róg i zawrócił. - Jeśli nie zauważymy biblioteki, spytamy w szkole.
- Niech będzie. - Wyglądała przez okno, kiedy mijali kilka małych skromnych domków o
pokrytych obłażącą farbą ścianach i rozwalonych gankach. - Przygnębiający widok. To
miasteczko umiera.
- Pewnie masz rację. Najwyraźniej opustoszało po likwidacji kopalni. - Wjechał na parking
przed szkołą i wysiadł z samochodu. - Zaraz wracam. - Zerknął przez ramię, żeby sprawdzić, czy
auto ludzi Ledbruka pozostaje w zasięgu wzroku. - To nie potrwa długo.
Patrzyła, jak wchodzi po schodach i znika w głównym wejściu.
Fasada podstawówki była z cegieł, ale budynek i tak wyglądał staro i brzydko jak domy,
które mijali. Czy to miasto było równie paskudne, kiedy Trask w nim dorastał?
Dziesięć minut później Silver wyszedł ze szkoły i podszedł do wozu od strony Kerry.
- Powiedziano mi, że jedyna miejscowa gazeta to wydawana w Marionville "Gazette". Pismo
działa od siedemdziesięciu lat. Biblioteka znajduje się dwie przecznice stąd. Skręcisz w lewo na
rogu, zobaczysz ją po prawej.
- Ty nie jedziesz?
- Postanowiłem sprawdzić szkolne archiwum. Trask się tutaj uczył. Mam spore szanse na coś
trafić, bo mieścina jest mała. Jak coś znajdę, sporządzę kopie dokumentów, a potem pojadę do
liceum. Jest w Cartersville, mniej więcej osiem kilometrów stąd.
- Myślisz, że pozwolą ci grzebać w archiwum?
- Przekonam ich. Mam dar przekonywania. - Cofnął się o krok. - Zadzwonię, kiedy skończę,
wtedy po mnie przyjedziesz. - Odwrócił się i ponownie wszedł do szkoły.
Przesiadła się na fotel kierowcy. Zadała głupie pytanie. To jasne, że Silver uzyska wszystkie
potrzebne mu informacje. Nikt nie miał takiego daru przekonywania jak on.
Komputer w bibliotece w Marionville był przedpotopowy. Kerry przystąpiła do
poszukiwania wiadomości o Trasku, lecz dopiero po godzinie przywykła do obsługi urządzenia.
Praca przebiegała powoli, ale nie była męczarnią. Kerry przez prawie pół godziny przeglądała
wydania gazety z pierwszego roku życia Traska i natrafiła tylko na informację, że Charles i
Elizabeth Trask zostali dumnymi rodzicami zdrowego chłopczyka.
Następna wzmianka dotyczyła wyników lokalnego turnieju ortograficznego. Trask miał
wówczas siedem lat i zajął pierwsze miejsce. Dwa lata później zwyciężył w ogólno stanowej
olimpiadzie naukowej. Zamieszczono nawet jego zdjęcie z niebieską wstęgą oraz
rozpromienionymi rodzicami. Później gazeta regularnie wspominała o Trasku, gdyż zdobywał
wszystkie możliwe nagrody naukowe, a na końcu uzyskał stypendium Fulbrighta.
Usiadła wygodnie w krześle i przetarła oczy. Błyskotliwy uczeń, powód do dumy dla
rodziców. Nic podejrzanego. To jednak nie mógł być prawdziwy obraz. Trask nie mógł dorastać
jako genialny uczeń i wzór do naśladowania, a potem niespodziewanie zmienić się w potwora.
Nasienie musiało się kryć gdzieś tutaj.
Nasienie. Wyprostowała się.
W tym wypadku nasieniem była obsesja, która zdominowała życie Traska. Silver
wspomniał, że sięgała tylko piętnastu lat wstecz, lecz zdaniem Kerry zaczęła się o wiele
wcześniej.
Pochyliła się nad klawiaturą i wystukała tylko jedno słowo.
Pożar.
Nie pojechała po Silvera, kiedy po nią zadzwonił z liceum w Carersville.
- Chyba coś znalazłam. Zadzwoń do Ledbruka, niech on po ciebie przyjedzie. Potem
zamelduj się w motelu, przekręć do mnie i powiedz, gdzie jesteś. Dojadę do ciebie, kiedy tylko
skończę.
- Sam dotrę do motelu. Nie zostawię cię bez opieki. - Zamilkł. - Cieszę się, że przynajmniej
do ciebie uśmiechnęło się szczęście. Nie licząc paru ciekawych drobiazgów, dowiedziałem się
tylko, że Trask był genialnym dzieckiem.
- Chętnie posłucham, co to za ciekawe drobiazgi. - Ponownie spojrzała na monitor: - Muszę
kończyć. Bibliotekę zamykają za godzinę, ja mam jeszcze dwa lata do przejrzenia. - Rozłączyła
się i przysunęła o ekranu. Klikała myszą, przeglądając gazetę strona po stronie. Nagle zamarła,
gdy jej wzrok padł na artykuł w numerze z trzeciego czerwca.
Jeszcze jeden ...
Wcisnęła przycisk drukowania.
- I co znalazłaś? - spytał Silver, kiedy wpuścił ją do swojego pokoju w motelu. - Długo cię
nie było.
- Nakłoniłam bibliotekarkę, żeby przedłużyła pracę o godzinę. - Opadła na kanapę i wręczyła
mu zadrukowane kartki. - Twój dar przekonywania nie był mi potrzebny. Wystarczyło poprosić.
- Niekiedy to również skutkuje. - Zerknął na papiery. - A to co znowu?
- Artykuły dotyczące pożarów, które wybuchły w Marionville i okolicznych miastach w
okresie, gdy mieszkał tu Trask. Zaznaczyłam te, które mnie zainteresowały. - Potarła skroń. -
Nie, zainteresowały to niewłaściwe słowo. Które mnie przeraziły.
- Uważasz, że to robota Traska ?
- Powiedziałam ci, że wyczuwam, iż jego obsesja jest starsza niż projekt Morze Ognia. Ale
nie mogłam wypatrzeć w jego życiorysie niczego, co by dowodziło, że nie jest kryształowo
czysty.
- Genialne dziecko - zgodził się Silver.
- Nadal nie mam żadnych dowodów. Nie znalazłam informacji, które wskazywałyby na jego
związek z podpaleniami. - Skrzywiła się. - A teraz opowiedz mi o tych ciekawych drobiazgach,
na które natrafiłeś w szkolnym archiwum.
- Niedużo tego. - Usiadł naprzeciwko niej. - Wyglądasz na przybitą. Może pójdziemy coś
zjeść?
- Nie. Muszę w końcu odkryć, co łączy te pożary i Traska. Chcę przejrzeć drania na wylot.
Skinął głową.
- Wiesz, że był zdolny. Świetnie się uczył, nauczyciele go lubili. Nie miał jednak wielu
kolegów. Mieszkańcy tego górniczego miasteczka generalnie uważali go za nadętego bubka.
Kilka razy poszedł na skargę do dyrektora, bo inne dzieci go prześladowały.
Wyprostowała się.
- Kto?
- Zaczekaj. - Podszedł do łóżka i otworzył teczkę, którą tam cisnął. - Tim Krazky. Czwarta
klasa. Dyrektor wezwał go na dywanik i na tym stanęło.
- Niewykluczone. Inne problemy? Przerzucił kilka kartek.
- W szkole średniej został pobity przez jednego z futbolistów. Dwayne'a Meltona. Dyrekcja
chciała zawiesić Meltona, ale Trask interweniował w jego obronie. W ten sposób zyskał większą
popularność w szkole.
- Dwayne Melton ... - Skoczyła na równe nogi i sięgnęła po wydruki z gazet. - Kiedy to się
stało?
Zerknął na zapiski.
- Czwartego czerwca 1979 roku.
Położyła kartki na stole i zaczęła je gorączkowo przerzucać. W końcu znalazła stronę, której
szukała.
- Trzeci października 1981 roku. - Wręczyła mu wydruk artykułu. - Dwayne Melton zginął w
pożarze, który wybuchł po eksplozji beczki z olejem napędowym na stacji benzynowej, gdzie
Dwayne pracował.
- Dwa lata później - mruknął Silver. - Trask był cholernie cierpliwym młodym człowiekiem.
- Jak pająk tkający sieć. Nie zamierzał dać się złapać. Wątpię, by w chwili zdarzenia Trask
był w mieście. - Ponownie pochyliła się nad papierami. - Jak się nazywał ten drugi chłopak?
- Tim Krazky.
Znalazła.
- Cholera.
- Pożar?
- Jego dom spłonął. Zginął on i cała jego rodzina. - Przeczytała ostatni akapit. - "Policja nie
podejrzewa podpalenia. Od ognia w piecyku zajęły się zasłony w dużym pokoju". - Pokręciła
głową. - Zabił całą rodzinę•
- To mniej podejrzane.
Zadrżała.
- Potworność. - Usiadła. - Podaj mi jego akta szkolne. Chcę sprawdzić, kto jeszcze podpadł
temu sukinsynowi.
Zajął miejsce obok niej.
- Ja będę czytał dane, ty przeglądaj artykuły z gazet - zaproponował.
Natrafili na jeszcze dwa podejrzane zdarzenia. Nauczyciel wuefu, który upokorzył Traska,
zginął w katastrofie awionetki. Do wypadku doszło tego samego roku, kiedy Traskowi przyznano
stypendium Fulbrighta. Dyrektor, który nie ukarał Tima Krazky'ego za znęcanie się nad
Traskiern,. spłonął żywcem, gdy jego samochód zjechał z jezdni i uderzył w drzewo.
- Znowu cierpliwie czekał - mruknął Silver. - Nic dziwnego, że pozostawał poza
podejrzeniami. Robił swoje, snuł plany i czekał, aż wszyscy zapomną o jego zatargu z ofiarami.
Dopiero potem dobierał się im do skóry.
- Trudno powiedzieć, ilu jeszcze ludzi sprzątnął przez te lata.
- Popatrzyła ze smutkiem na artykuły. - Był perfekcjonistą. Zapewne ćwiczył, zanim
pozabijał tych nieszczęśników. Ten człowiek jest zły z natury.
- To ci nie wystarczy? - Wyjął jej z rąk plik kartek. - Nie poznasz tego drania lepiej,
kompletując listę jego ofiar.
- Tak, to wystarczy - przyznała głucho. - On nie ma sumienia. Nawet w dzieciństwie był
zimny jak lód, ale zarazem sprytny . . Zadbał o to, aby nikomu nawet przez myśl nie przeszło go
podejrzewać.
- Skoro jesteś już usatysfakcjonowana, może wrócimy do domu. Ten motel to nie Ritz.
Kerry wpatrywała się w artykuły.
- Nie, nie jestem usatysfakcjonowana. Te sprawy są zbyt odległe. Muszę go dotknąć. Muszę
poczuć to, co on czuł.
- Jak zamierzasz to zrobić?
Bezradnie wzruszyła ramionami.
- Jeszcze nie wiem. Nie mogę odjechać bez ... - Podniosła tekst poświęcony śmierci Tima
Krazky'ego i jego rodziny. - Sprawdzisz, gdzie znajdował się dom tego chłopaka? Chciałabym
tam pojechać jutro rano.
- Mówisz o dawnych czasach. Na zgliszczach budynku z pewnością wybudowano już nowy
dom.
- Spróbuj. - W stała. - Z pewnością potwornie nienawidził tego dzieciaka, skoro pozabijał
wszystkich członków jego rodziny. Chcę obejrzeć to miejsce, poczuć je.
- Lepiej nie - zaprotestował ostro. - To cię wykończy. Nie możesz nawet myśleć o tamtym
pożarze, bo robi ci się słabo.
- Wobec tego muszę wiedzieć wszystko o nim i o jego sposobie rozumowania, żeby się nie
bać za każdym razem, kiedy zbyt się do mnie zbliży. - Podeszła do drzwi. - Nic z tego nie
wyjdzie, jeśli będę się trzymała na dystans. Jaki jest numer mojego pokoju?
- Dziewiętnaście. Następne drzwi. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął klucz. - Po sąsiedzku.
Jeśli coś cię przestraszy, biegnij do mnie.
- Nic mnie nie przestraszy. Jestem zbyt zmęczona.
- I nie sądzisz, że Trask może przebywać w pobliżu?
- Nie, ale pewności nie mam. Skąd mogę wiedzieć, czy go wyczuję? - Uśmiechnęła się bez
przekonania. - Dlatego właśnie potrzebny mi trening. Chcę wejść w jego skórę. Pomożesz mi?
- Dobrze wiesz, że tak. - Odwrócił się i wziął do ręki telefon.
- Dowiedzieć się czegoś o tej porze to nie lada sztuka. Takie małe miasteczka kompletnie
zamierają już przed ósmą wieczorem.
- Zadzwoń do George'a. Uzna to za wyzwanie .
- Właśnie zamierzałem się z nim skontaktować. - Uśmiechnął się. - Pewnie czytasz w moich
myślach.
- Chryste, oby nie. Chciałabym czytać wyłącznie w myślach Traska, niczyich innych. -
Umilkła, po czym przyznała: - Prawdę mówiąc, ogromne mi pomagasz.
- To jasne. Razem pracujemy nad tą sprawą.
- Prawda. - Popatrzyła na niego. - Zapewne nigdy bym się nie zdecydowała na udział w tym
dochodzeniu, gdybyś mi nie pomógł na początku.
- Możliwe. Jednak od pewnego czasu masz obsesję na punkcie Traska.
- To nie obsesja. Po prostu chcę być przygotowana ...
Uniósł rękę.
- Nie mam nic przeciwko twojej obsesji. To mi może pomóc. Po prostu powiedziałem
głośno, co myślę.
- To Trask cierpi na obsesję. Ja tylko próbuję ... - Odetchnęła głęboko. - Niewykluczone, że
masz rację. Tak czy owak, czuję się bezradna. - Otworzyła drzwi. - Ta sytuacja musi się zmienić.
Dobranoc, Silver.
Obsesja.
Nie pozwoliła sobie na rozmyślania o słowach Silvera, dopóki nie weszła do pokoju i nie
zamknęła drzwi. Powiedziała, że to Trask ma obsesję, lecz sama nie potrafiła dojść do siebie od
czasu pierwszego z nim kontaktu. Czy to możliwe, że odkąd została wciągnięta przez jego chory
umysł, nie potrafiła się już uwolnić? Może część jego trucizny nadal krążyła w jej świadomości.
Zadrżała na samą myśl o tym. Za nic w świecie nie chciałaby być choćby fragmentem
Traska.
Gorsza jednak była perspektywa stawienia mu czoła podczas następnego spotkania. Nie
powinna przejmować się wpływem Traska na siebie. Musi zastanowić się nad każdym jego
dniem, każdym czynem z osobna, a jutro zagłębi się w jego przeszłość i w ohydę, którą ujawni.
Pożar. Krzyki.
Tim Krazky i jego rodzina uwięzieni w płonącym domu. Jezu, miała nadzieję, że to
wytrzyma.
Rodzina Krazkych nie mieszkała w mieście. Farma znajdowała się nad rzeką Oscano, osiem
kilometrów od Marionville. Dom zbudowano w ładnej okolicy, wokoło rosły grusze odmiany
Bartlett.
Zgliszcza domu Krazkych wyglądały okropnie. Minęło wiele lat od pożaru, lecz szczątki
fundamentów nadal pozostały poczerniałe i wypalone. Jedyną częścią budynku, która przetrwała
nienaruszona, był ceglany komin.
- To dziwne, że nikt nie uprzątnął ruin - powiedział Silver, kiedy zaparkował. -
Podejrzewam, że spadkobiercy nie mogli znaleźć kupca na ziemię w tak ubogiej okolicy. Albo
nie mieli serca naruszać spokoju miejsca tej tragedii. Chcesz wysiąść i się przejść?
- Tak. - Już wcześniej otworzyła drzwi. - Ale ty nie musisz iść ze mną.
- Pójdę. Czemu nie miałbym ... - Urwał. - Nie chcesz, żebym szedł. Dlaczego?
- Nie sądzę ... - Pokręciła głową. - Nie wiem. Po prostu chcę być sama ... - Wysiadła z
samochodu. - To nie potrwa długo.
- Zaczekaj. - Rozejrzał się po okolicy. - To otwarty teren. Nie ma się gdzie ukryć. - Skinął
głową. - Dobrze, tylko się nie oddalaj. - Dokąd miałabym odchodzić? Tutaj jest wszystko, czego
potrzeuję. - Podeszła do pogorzeliska. Z bliska wyglądało jeszcze bardziej przygnębiająco.
Między gnijącymi deskami rosły kępy trawy; ta -mętna próba zamaskowania przez naturę dzieła
zniszczenia tylko odkreślała brutalność ognia, który zniszczył dom.
W tym miejscu zginęło pięcioro ludzi. Żyła tu rodzina, której członkowie byli sobie bliscy,
podobnie jak to jest w rodzinach na całym świecie. Czy tulili się do siebie, pochwyceni w
piekielną pułapkę Traska? A może zmarli osobno, każdy w swoim łóżku, uduszeni śmiertelnym
dymem? Na myśl o tym sama zaczęła się dusić, ogarnięta grozą, smutkiem, złością.
- W porządku? - zawołał Silver z samochodu. Wyprostowała się gwałtownie.
- Wszystko dobrze! - odkrzyknęła. Ominęła deskę i podeszła do komina. Nic nie było
dobrze. Chciała się stąd wyrwać, oczyścić umysł ze wspomnień o Tirnie Krazkym oraz o piekle,
które sprowadził na siebie i swoją rodzinę, obrażając Traska.
Przestań się rozczulać, przykazała sobie surowo. Rób to, po co tu przyjechałaś. Myśl o
Trasku. Myśl o tym, co zrobił. Wyobraź sobie, co czuł. Przypomnij sobie wieczór, kiedy byłaś
blisko, połącz to wszystko w całość. Naucz się go.
Wyciągnęła rękę i ostrożnie dotknęła cegły komina. Była ciepła, rozgrzana promieniami
słońca. Tamtej nocy nie była ciepła, tylko gorąca. Gorąca od płomieni.
Żar. Żar. Żar.
Wrzaski.
Cholerny sukinsyn. Niech sczeźnie w piekle. Nie, niech sczeźnie dzisiejszej nocy.
Usiłowali wyjść przez drzwi frontowe, ale pomyślał o tym i przywiązał do klamki sznur
konopny, którego drugi koniec omotał wokół słupka na ganku. Pomyślał z dumą, że przewidział
wszystko.
Wczoraj, kiedy byli w kościele, podszedł do każdego okna z osobna i posmarował ramy
super mocnym klejem. W nocy wkradł się do domu, by wzniecić pożar najpierw w pokoju
rodziców Krazky'ego. Potem pozostało mu tylko czekać, aby mieć pewność, że ten dureń Tim nie
wybije szyby i nie wyskoczy na dwór. Nie widział jednak ani śladu Tima, a dom był już pełen
dymu. Wszyscy w środku tracili siły ...
Zauważył twarz w oknie. Siostra Tima, Marcy. Krzyczy. Wali pięściami w okno. Zawsze
miała więcej ikry niż Tim. Gdzie był Tim. Pewnie schował się pod łóżkiem.
Marcy osunęła się na podłogę, dłońmi uczepiona parapetu. Walenie w szyby ustało.
Popędził przez ganek i poluzował linę, którą przywiązał do klamki.
Potem pobiegł na drugą stronę domu i odblokował drzwi kuchenne.
Dom stal w płomieniach. Czul na twarzy żar, kiedy patrzył na płomienie.
Giń, psie.
Żałował, że nie czuje swądu płonącego ciała tego palanta. Dotąd tylko raz w życiu czul woń
spalonego ludzkiego mięsa. W zeszłym roku podpalił dwóch włóczęgów, którzy nocowali w
lesie; eksperymentował wówczas z różnymi sposobami dobrania się do skóry Timowi. Zapach
przypominał swąd pieczonej świni, tylko dziwnie odmieniony, przyjemniejszy. Może gdyby
wybił okno, mógłby ...
Nie, musiał pokonać rzekę i dotrzeć do lasu, a stamtąd do domu.
Ktoś mógł już dostrzec lunę. Na wszelki wypadek i tak zadbał o to, żeby pomoc nie przybyła
na czas. Parę godzin wcześniej spalił przegrody telefoniczne, prowadzące do domu. Ojciec Tima
niemal go przyłapał, kiedy wyszedł na dwór wyrzucić śmieci.
Śmieci. Oni wszyscy byli teraz śmieciami. Czymś gorszym niż śmieci.
Woda w rzece była zimna, kiedy płynął na drugi brzeg. Mimo to nie czul chłodu. Był
rozgorączkowany, pełen energii i radości.
Zrobił to.
Łatwo poszło. Ogień załatwił sprawę. Zabił. Zniszczył. Niczym cudowny dżin, który
wyfruwa z butelki, by wykonać wydane mu polecenie.
Obejrzał się przez ramię, a jego serce, pełne entuzjazmu, znów szybciej zabiło.
Płomienie. Piękne, piękne płomienie ...
- Kerry. - Silver nią potrząsał. - Kerry, co u licha?
Ogień. Niech ten palant płonie ...
- Kerry?
Przezwycięż to.
- Już ... dobrze. - Gwałtownie odsunęła się od Silvera, lecz musiała oprzeć się o komin, bo
nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Cegła znowu była ciepła, ale nie tak gorąca jak tamtej nocy,
kiedy ...
Przezwycięż to.
- Powiedz ... Ledbrukowi. Trask. - Musiała zamilknąć, żeby opanować drżenie głosu. - Las
po drugiej stronie rzeki. Jest tam teraz.
- Co?
- Nie ... pytaj ... Każ komuś biec na drugą stronę.
Popatrzył na drugi brzeg rzeki.
- Wracaj do samochodu. - Trzymał ją za łokieć, popychał przez pogorzelisko. - Masz
pewność, że ... .
Żar. Żar. Żar.
- Twoim zdaniem nawiązałam kontakt z jakimś duchem z dzieciństwa? - spytała napastliwie.
- Nie ma powodu, żebym nagle zaczęła ściągać go myślami. Powtarzam ci, to był on. Musi tam
być. Owej nocy czuł się bezpiecznie w lesie. Teraz też czuje się bezpiecznie, siedząc tam i
obserwując nas. Na pewno jechał za nami od motelu. Dzwoń do Ledbruka.
- Właśnie dzwonię.
Nie zauważyła, że Silver wybiera numer na swoim telefonie.
- Szybko. On tam jest. Wiem, że tam jest.
- Spokojnie. - Otworzył drzwi po stronie pasażera. - Wsiadaj i zniknij z widoku.
Opadła na fotel. Jak przez mgłę słyszała słowa towarzysza.
- Już jadą - wyjaśnił, gdy się rozłączył. - Ale most nad rzeką jest oddalony o osiem
kilometrów.
- Tamtej nocy nie korzystał z mostu. Pokonał rzekę wpław. - Wzięła głęboki oddech. - Już
go nie czuję.
- Postaraj się.
- Cholera jasna, przecież się staram. Mówię ci, że już go nie czuję. Nie ma go tam.
- To kawał drogi. - Popatrzył na las po drugiej stronie rzeki. - W obu poprzednich
wypadkach straciłaś z nim kontakt, kiedy zaczął się oddalać. Dziwię się, że w ogóle go wyczułaś
na taką odległość.
- Ja też tego nie rozumiem. To pewnie dlatego, że te wspomnienia są dla niego wyjątkowo
ważne. To jego pierwsze morderstwo - dodała z goryczą - i nie posiadał się z radości. Dwóch
włóczęgów w ogóle nie liczył. Posłużyli mu tylko do przeprowadzenia eksperymentu. -
Wyprostowała się na fotelu. - Ruszajmy za Ledbrukiem. Może będę pomocna.
- Nie podoba mi się ten pomysł.
- Nie boję się. Trask nie lubi .działać bez odpowiedniego przygotowania. Poza tym nie
puszcza niczego na żywioł. Ten pożar zaplanował w najdrobniej szych szczegółach: spalił nawet
przewody telefoniczne, żeby nikt nie podejrzewał, że zostały przecięte.
- To nie oznacza, że się nie zmienił. Jechał tutaj za tobą. To wielkie ryzyko. Dlaczego tak
postąpił?
- Nie wiem. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Nie wiem wszystkiego. Może wyczekiwał okazji,
żeby mnie dopaść. Może uznał, że skórka jest warta wyprawki. Spytajmy go. To chcesz zrobić,
prawda? Zapomnij o mnie. Wiesz, że w tej chwili liczy się tylko Trask.
Milczał przez chwilę. Kerry dostrzegła na jego twarzy mieszaninę rozmaitych emocji.
- No tak - przyznał w końcu. Wzruszył ramionami i uruchomił samochód. - Dobrze, że mi
przypomniałaś. Zamyśliłem się. Ruszajmy za nim.
Kiedy pokonali most, Trask zdążył już opuścić las. Agenci Ledbruka przeczesywali okolicę,
kiedy Silver zaparkował za ich samochodem.
- Na pewno pan go widział? - Ledbruk podszedł do nich z chmurną miną. - Jak u licha udało
się panu rozpoznać go z takiej odległości?
- To mnie się udało. - Kerry wygramoliła się z auta. - Był tu.
- Czas przeszły - potwierdził kwaśno Ledbruk. - Mam złe przeczucia. Moim zdaniem
ponownie nam umknął. Boże, mam tego dość.
- Zapewne ma pan rację - przyznała Kerry. - Zna tę okolicę. Tutaj dorastał. - Patrzyła na
korony drzew. - Niemniej musimy spróbować.
- Myśli pani, że tego nie wiem? - mruknął Ledbruk. - Robię, co do mnie należy. - Poruszę
niebo i ziemię, żeby znaleźć tego gada. - Odwrócił się na pięcie i odszedł.
- Jest nie w sosie - zauważył Silver. - Trudno mieć mu to za złe. Stara się, jak może, i
frustruje go, że nie zna całej prawdy. - Zerknął na nią. - Jakieś wibracje?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie sądzę, żeby tu był. - Oparła się w fotelu. - Ale i tak pozostaniemy tu tak długo, aż
Ledbruk to potwierdzi.
- Zgoda. - Powiódł wzrokiem za agentem. - Zaczekamy do chwili, kiedy zrezygnuje z
poszukiwań.
Ledbruk nie rezygnował przez następne cztery godziny.
- Jak kamień w wodę - oznajmił w końcu. - Zostawię dwóch ludzi, żeby kontynuowali
poszukiwania, ale nie sądzę, by go znaleźli. Równie dobrze możemy wracać do domu.
Silver popatrzył pytająco na towarzyszkę.
- Kerry?
Zmęczona skinęła głową.
- Pora wracać - potwierdziła.
9
- Wyglądasz na wyczerpaną. - Silver zerknął na Kerry, kiedy cztery godziny później
przejeżdżali przez bramę posiadłości. - Od wyjazdu z Marionville nie odezwałaś się ani słowem.
- O czym tu mówić? Zwiał nam.
- Przecież nawet nie oczekiwałaś, że go złapiemy. Bądź optymistką: zrobiłaś to, co
planowałaś. Zaznajomiłaś się bliżej z psychiką tego ścierwa. Być może dzięki takiej koncentracji
zwiększyłaś zasięg nawiązywania kontaktu. Tamte lasy naprawdę leżały daleko od nas.
- Zasięg nawiązywania kontaktu. Chryste, gadasz jak naukowiec. - Pokręciła głową. - Wiem,
że usiłujesz podnieść mnie na duchu, ale w tej chwili nie stać mnie na pozytywne myślenie. Cały
czas znajduję się pod wpływem tej trucizny, którą zalewał mnie Trask. - Otworzyła drzwi, gdy
zatrzymał się przed głównym wejściem. - Może jutro. Teraz nie potrafię ocenić swoich
postępów. Pamiętam tylko, jak to jest stać, dawać się opluwać jadem i nie móc nic zrobić. Nie
umiałam się bronić. Byłam całkowicie bierna. - Weszła na schody. - Przypominam sobie też, że
mogłeś mi pomóc. Gdybyś to zrobił, może miałabym szansę przeciwdziałać. Przez ciebie
zostałam tylko chłopcem do bicia. - Otworzyła drzwi. - I dlatego oczekuję, że na jakiś czas dasz
mi święty spokój do jasnej cholery.
- Na jakiś czas - powtórzył cicho. - Nie na długo, Kerry.
Zatrzasnęła za sobą drzwi wozu i ruszyła na schody. Wiedziała, że Silver się nie odczepi.
Była zbyt ważna. Potrzebował jej, 1ecz ta potrzeba musiała zostać zaspokojona wedle jego
uznania. To on musiał sprawować kontrolę. Tak czy owak, miała dość ...
Nagle uświadomiła sobie, że w domu panuje nienaturalna cisza.
Gdzie się podziewał George? Przyzwyczaiła się, że zawsze w odpowiednim momencie
wychodzi z biblioteki i wygłasza ironiczne uwagi. Stał się pożądanym buforem między nią i
Silverem.
Może i dobrze, że tym razem postanowił trzymać się na dystans.
Nie była w nastroju na dowcipy, ani ironiczne, ani żadne inne. Miała ochotę iść spać i nie
myśleć o Trasku, o nieszczęsnej rodzinie Krazkych, o własnej bezsilności.
Zdjęła buty i rozpinała bluzkę, kiedy zadzwonił jej telefon komórkowy.
Pewnie Jason. Telefonował dwa dni temu, by jej powiedzieć, że Laura wkrótce wyjdzie ze
szpitala. Poprosiła, by dał znać, kiedy rozgoszczą się w hotelu.
- Kerry?
Zacisnęła dłoń na aparacie. Ojciec był ostatnią osobą, z którą chciała teraz rozmawiać.
- Cześć. Co za niespodzianka.
- Nie powinnaś być zaskoczona. - W głosie Rona Murphy'ego pobrzmiewała gorycz. -
Poprosiłem Jasona, żeby ci przekazał, że chcę się z tobą spotkać. Odparł, że to nie najlepszy
okres w twoim życiu.
- To Jason jest w kiepskiej formie. Ja czuję się dobrze.
- Zawsze to powtarzasz. Odgradzałaś się ode mnie za każdym razem, kiedy usiłowałem ci
pomóc.
- O ile pamiętam, kiedy ostatnio próbowałeś mi pomóc, wylądowałam w Milledgeville.
- Na litość boską, byłaś ... Chciałem jak najlepiej. - Odetchnął głęboko. - Daj wreszcie
spokój, Kerry. Życie jest zbyt krótkie, by je marnotrawić na rozdrapywanie starych ran.
Niedawno sam się o tym przekonałem.
- Niczego nie rozdrapuję. Po prostu jestem ostrożna. - Ta rozmowa była dla niej nieznośnie
przykra. Musiała ją zakończyć. - Po co dzwonisz?
- Jesteś moją córką. To chyba normalne, że się upewniam, czy nie dzieje się nic złego. -
Umilkł, lecz nie doczekał się odpowiedzi. - Ten pożar w domu Jasona był... dziwny.
Zesztywniała.
- Sądzisz, że to ja podłożyłam ogień? Dobry Boże, ja naprawdę kocham J asona.
- Nie bądź śmieszna. Jak możesz wyciągać takie wnioski? Nie powiedziałem ani słowa o ...
- Ale właśnie takiego zachowania można się spodziewać po czubkach, co? Czy właśnie
dlatego zamknąłeś mnie w szpitalu psychiatrycznym?
- Wysłałem cię na leczenie, bo pragnę twojego dobra. Wiem, że celowo nigdy nie zrobiłabyś
krzywdy ani Jasonowi, ani Laurze.
- Celowo?
- Przeprowadziłem małe prywatne śledztwo i wiem, że przyczyną pożaru było bez wątpienia
podpalenie. Poza tym nie udało mi się dowiedzieć niczego więcej. Wszyscy nabrali wody w usta.
Potem usłyszałem, że wzięłaś długi urlop i wyjechałaś z miasta. Dobrze wiem, że w takiej
sytuacji wolałabyś zostać z Jasonem i Laurą. Kerry, co się dzieje?
- A jak myślisz?
- Myślę, że mogłaś wpakować się w coś, co może być niebezpieczne. Zadaję sobie pytanie,
czemu podpalacz czekał z podłożeniem ognia pod dom Jasona do twojego przyjazdu.
- I znalazłeś odpowiedź?
- Ciągle obcujesz ze świrami. Może jeden z nich postanowił wyrównać rachunki. To jednak
nie tłumaczy, dlaczego utajniono śledztwo w sprawie podpalenia. Nie wiem też, kto się dopuścił
tego przestępstwa.
- A wszystkie twoje wtyczki nawaliły? Frustrujące, prawda?
- Mało powiedziane, że frustrujące. Cholera jasna, nie pozwolę, żeby trzymano mnie w
nieświadomości. - W jego głosie zabrzmiał gniew. - Jason to mój syn, cieszyłem się na to, że
zostanę dziadkiem. Jestem wściekły i chcę wiedzieć, kto stoi za tym podpaleniem. Myślę, że ty
wiesz. Powiedz mi, do diabła.
- Tak właśnie wygląda upewnianie się, czy jestem bezpieczna.
- Przerwała mu zmęczona. - Nie obwiniam cię. Dlaczego miałbyś się mną przejmować?
Nigdy nie potrafiliśmy się porozumieć. Poza tym pewnie mówisz prawdę, że przejmujesz się
Jasonem.
- Dziękuję - odparł z sarkazmem w głosie. - Cieszę się, że twoim zdaniem mam jakieś
ludzkie uczucia .
Nigdy w to nie wątpiła. Po prostu nie umiała się z nim porozumieć, a po pobycie w
Milledgeville zupełnie straciła na to ochotę.
- Jason i Laura są bezpieczni. Sama o to zadbałam. Mnie też nic nie grozi. Trzymaj się od
nas z daleka.
- Jeszcze czego. Gdzie jesteś?
- Trzymaj się od nas z daleka - powtórzyła i przerwała połączenie.
Chryste, to nie było proste. Czuła się znużona, dotknięta i zła, jak zawsze po rozmowie z
ojcem. A tej nocy nie potrzebowała dodatkowych przykrości. Odizoluj się. Nie myśl o nim.
Podświadomie spodziewała się, że telefon zadzwoni ponownie. Ron Murphy był niepewny
jako ojciec, ale jako dziennikarz śledczy nie miał żadnych zahamowań. A przede wszystkim
pragnął chronić syna.
Telefon milczał.
No i dobrze. Teraz idź do łóżka, zapomnij o nim i o przeszłości.
Ten człowiek już się nie liczył w jej życiu. Stwarzał teraz tylko jeden problem: utrudniał jej
odnalezienie Traska.
Idź spać i zapomnij o nim ...
- Nigdy o nim nie zapomnisz. Zawsze jest w pobliżu. - Silver opieraj się o wierzbę, która
rosła nad brzegiem jeziora. - Dlatego, że nie chcesz się z nim zmierzyć.
- Guzik. prawda. Co ty wiesz o ... - Wstrząśnięta, znieruchomiała i powiodła wzrokiem po
znajomej okolicy. - Co ty ze mną robisz, do jasnej cholery?
- Dobrze wiesz, co robię. Sama mnie o to prosiłaś. - Wbił wzrok w jakiś punkt nad jej głową.
- Nie chciałem tego z obawy, że przywołam nieprzyjemne wspomnienia, ale nie dałaś mi wyboru.
Mogłem skorzystać z tego rozwiązania albo brutalnie ingerować, narażając cię na
niebezpieczeństwo.
- Niebezpieczeństwo?
- Nie byłaś gotowa. Dwa dni infiltracji to za mało. Potrzebowałem więcej, ale byłaś tak
zirytowana, że nie mogłem dłużej czekać.
- Infiltracja - powtórzyła, krzywiąc się, jakby to słowo miało gorzki posmak. - Co chcesz
przez to powiedzieć?
- Twój umysł stawia mocny opór. Musiałem wkraść się do niego podstępem i zlikwidować
bariery. - Uśmiechnął się. - Nawet teraz zanosi się na ciężką przeprawę.
- Użyłeś podstępu. - Zacisnęła usta. - Złamałeś obietnicę.
- Nie złamałem. Otrzymałem zaproszenie, pamiętasz
- Nie sądziłam ... Przez ostatnie cztery dni byłeś ... Nie ostrzegłeś mnie, psiakrew. Byłam
gotowa pomóc, ale to nieuczciwe z twojej strony ... - Odetchnęła głęboko. - Co ty ze mną
robiłeś?
- Tylko to, co zapowiedziałem. Sądziłaś, że jesteś gotowa, ale byłaś w błędzie. Musiałbym
stracić wiele tygodni, żeby cokolwiek osiągnąć. Nie mamy tyle czasu. - Podniósł kamień i cisnął
nim w wodę, puszczając serię kaczek. - Ostatnie spotkanie z Traskiem źle na ciebie wp1ynęlo.
Musisz dojść do siebie. Wcześniej dobrze się ze mną czułaś w tym miejscu, więc tutaj
pozostaniemy.
- To nie jest rzeczywistość.
- Ale tutaj ci dobrze. Lubisz, kiedy słońce rozgrzewa ci skórę, a przed tobą rozpościera się
jezioro, wokół rosną kwiaty. Takie otoczenie wpływa na ciebie kojąco, a potrzebny ci komfort.
Nie mogła zaprzeczyć. Czuła się ... obnażona. Naga.
- Powiedziałem, że to ci się nie spodoba. - Odwrócił się ku niej. - Nie ma bardziej intymnych
doznań niż te, które teraz dzielimy. Boisz się intymności.
- Nieprawda, niczego nie dzielimy. Naruszyłeś moją prywatność. Nie zauważyłam, żebyś mi
pozwolił buszować po swoim umyśle.
- Słuszna uwaga. Dogadajmy się. Kiedy będziesz gotowa, pozwolę ci zajrzeć do moich
myśli. - Zachichotał. - O ile to zniesiesz. Mój umysł nie jest tak nieskazitelnie czysty jak twój.
- Dam sobie radę. Czy teraz śpię?
- Tak, dzięki temu łatwiej do ciebie dotrzeć. Przeniknięcie twoich myśli na jawie potrwałoby
dłużej.
- Mam nadzieję, że to ci się nigdy nie uda. - Spróbowała wziąć się w garść. - No dobrze,
możemy zaczynać. Ucz mnie .
Pokręcił galową.
- Spokojnie i powoli. Odpręż się.
- Niby jak mam to zrobić?
- Pomóc ci?
- Nie, nie chcę. - Spróbowała rozluźnić zesztywniale mięśnie. - Oczekuję od ciebie tylko
jednego rodzaju pomocy.
- A więc zrób to sama. - Ziewnął i oparł głowę o pień wierzby.
- Poza tym zacznij myśleć o ojcu.
- Co?
- On jest jedną z barier, których musisz się pozbyć.
- W tym, co robimy, nie ma dla niego miejsca.
- Przeciwnie. Muszę przetrzeć szlak. - Zamknął oczy. - Chyba że sama to zrobisz.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Zamierzasz spać?
- Chyba tak. Jestem zmęczony. Nie spałem przez dwie noce, a do niczego nie dojdziemy,
póki nie przyzwyczaisz się do myśli, że działamy razem.
- A teraz mnie tutaj zostawisz ?
- Będę z tobą. Umiem kontynuować pracę zgodnie ze scenariuszem. - Uśmiechnął się
leniwie. - Znam cię tak dobrze, że potrafię to robić we śnie.
- Sama nie wiem, czy chcę, żebyś kontynuował ...
- Testem zmęczony. - Ziewnął ponownie. - Obudź mnie, jeśli będziesz miała jakieś pytania...
Uświadomiła sobie z oburzeniem, że zasnął.
Pewnie, że spał. Ona także spała. To tylko jedna z manipulacji Silvera.
Na razie była zbyt zdezorientowana, żeby zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Patrzyła na taflę jeziora. Było niebieskie, głębokie i czyste. Kerry zastanawiała się, czy
poczułaby wodę, gdyby zanurzyła w niej dłoń. Pewnie tak. Silver był bardzo skrupulatny.
Nie chciała jednak go sprawdzać. Była zmęczona, rozstrojona i pragnęła wyłącznie jednego:
żeby Silver spał dalej. W ten sposób nie musiałaby zmagać się ani z mm, ani z wymyślonym
przez niego scenariuszem.
W porządku, była gotowa przyznać, że to przyjemna ucieczka od rzeczywistości. Mogła
poczuć łagodny wietrzyk, delikatnie rozwiewający włosy na skroniach i pachnący wiosennymi
fiołkami. Silver dopracował ten senny świat w najdrobniejszych szczegółach. Tak on to zrobił?
Przestań się przejmować darem Silvera. Po prostu istniał, a ona powinna go wykorzystać tak,
jak Silver zamierzał wykorzystać ją.
Silver, słyszysz?
Nie zareagował. Może naprawdę spał.
Tej napięcie nieco ustąpiło, kiedy na niego patrzyła. Wargi miał miękkie i lekko rozchylone,
przypominał drapieżnego kota, który zażywa odpoczynku. Wcale nie wyglądał tak
onieśmielająco, jak wtedy gdy był przytomny.
Czyżby wydał jakieś posthipnotyczne polecenie, żeby tak myślała?
Nagle ogarnęły ją wątpliwości.
- Nie. - Otworzył oczy. - Zlikwidowałem bariery. Nie ufałabyś mi, gdybym zajął się jeszcze
innymi sprawami. - Ponownie zacisnął powieki. - A teraz dasz mi spać?
- W jaki sposób cię obudziłam ?
- Gwałtownie ... Jesteśmy teraz połączeni i czuję intensywnie ... Połączeni.
Ogarnęła ją instynktowna niechęć. Nie chciała być z mm połączona w żaden sposób.
- Nie sądziłam, że to będzie ... Nie podoba mi się.
- Za późno ... Potem pogadamy.
Za późno. Ona też to czuła. Ledwie ślad więzi, niemniej wyczuwalny. Trudno, sama tego
chciała. Powinna się z tym pogodzić. Oderwała od niego wzrok i popatrzyła na jezioro. Odpręż
się.
Oswój z sytuacją. Im szybciej nauczysz się tego, czego ci trzeba, tym wcześniej zerwiesz
więzi.
Otwórz umysł. Zamknij oczy. Zrelaksuj się. Nie zwracaj uwagi. na tę dziwną bliskość ...
- Odchodzę - oznajmił Silver.
Otworzyła oczy i ujrzała słońce zachodzące nad jeziorem. Powoli zapadał zmierzch. Ile
czasu tu spędziła? Zasypiała, budziła się i zasypiała ponownie.
- Wystarczająco dużo. - Silver uśmiechnął się do niej. - Teraz zaśniesz głęboko, a obudzisz
się spokojna i wypoczęta.
- Brzmi podejrzanie. Zupełnie jak posthipnotyczna sugestia.
- To tylko sugestia. Interpretuj ją, jak chcesz.
- Nigdy nie stosujesz hipnozy? - spytała sceptycznie.
- Powiedziałem już, że nie w twoim przypadku. Naprawdę. Czasami jestem zmuszony do
wykorzystania czegoś w rodzaju hipnozy, ale tylko w wypadku zakłócenia pracy umysłu.
- Czyjego?
- Na przykład umysłu Gillena.
- To ten człowiek, z którym rozmawiasz przez telefon. Kim on jest!
- Jednym z podopiecznych Travisa. Przebywa w szpitalu na północy stanu Nowy Jork.
Pracowałem z nim. To trudny przypadek. Miał zaburzenia, jeszcze zanim został ranny i zapadł w
śpiączkę. W jego przypadku stosuję wszystkie znane mi sposoby.
- Aby go postawić na nogi.
- Może mi się uda. Czasami żadne metody nie skutkują. Dobranoc, Kerry ...
Znikł. Nie!
Dobry Boże, poczula nieznośną samotność. Uświadomiła sobie, że pragnie jego powrotu.
Miała wrażenie, że ktoś odjął jej część ciała.
Byli złączeni.
Ta myśl ją przeraziła, lecz ogarnęły ją także inne uczucia. Nie spodziewała się, że będzie jej
go brakowało.
Pustka. Potworna pustka.
Jezioro pogrążało się w mroku, podobnie jak niebo. Wszystko znikało za mgłą ...
- Dzisiaj wieczorem dzwonił do niej ojciec - wyjaśnił Traskowi Dickens, kiedy do niego
zadzwonił. - Nie sądzę, żeby to ci w czymś pomogło. Nie potraktowała go życzliwie. Mają ze
sobą na pieńku. Najwyraźniej kilka lat temu skierował ją do domu wariatów.
- Jest niezrównoważona psychicznie?
- Kiedyś była. Obecnie nie ma podstaw, żeby tak sądzić, chyba że weźmiemy pod uwagę jej
obsesję na punkcie wykrywania piromanów.
- Obsesja nie musi być słabością - mruknął Trask. - O mnie też mówiono, że mam obsesję.
- Dostałeś jej akta?
- Tak, interesująca lektura. - Popatrzył na zdjęcie Kerry Murphy leżące przed nim na biurku.
Spoglądała przed siebie, miała odważną i buntowniczą minę. - Muszę wiedzieć więcej. Obserwuj
ją dalej.
- A co z inwigilacją Rastowa?
Zastanowił się. Musiał zakończyć poprzednią sprawę, lecz Murphy stanowiła zbyt wielką
pokusę.
- Na razie zostaw go w spokoju. Znajdź sposób na to, żebym zdołał się dobrać do Kerry
Murphy. - Rozłączył się, nie odrywając wzroku od fotografii.
Kerry Murphy stała się jego obsesją, a na to nie mógł sobie pozwolić. Im więcej wiedział o
tej kobiecie, tym bardziej go pociągała. Obserwował ją, kiedy stała na zgliszczach domu
Krazkych, i czuł dziwną mieszaninę empatii i bliskości. Te emocje były bardzo silne i zupełnie
nie umiał się im oprzeć. Niewykluczone, że Kerry też była na swój sposób zauroczona ogniem,
który zdominował życie ich obojga. Dlatego stała mu się bliska. Niemal tak bliska, jak niegdyś
Helen ...
Przesunął palcem po policzku Kerry Murphy. Nie pojmował tych dziwnych emocji.
Wściekłość i żądza niszczenia oraz zadawania bólu mieszały się z niemal zmysłowym
przywiązaniem.
Choć sama Kerry mogła o tym nie wiedzieć, tak naprawdę wcale nie darzyła ognia
nienawiścią. Trask znał prawdę: była zafascynowana pożarami, one ją opętały.
Właśnie to opętanie stworzyło silną więź między nimi. Byli ze sobą związani.
- Proszę o wybaczenie, pani Murphy, ale minęło już południe i Brad powiedział, że powinna
pani coś zjeść.
Kerry otworzyła oczy i ujrzała George'a stał przy jej łóżku. W rękach trzymał tacę ze
śniadaniem.
- Och, naprawdę? - Ziewnęła i usiadła. - Dziwne, że się pan z nim zgodził.
- To rzadkość - przytaknął i położył tacę na jej kolanach. - Nie jadła pani przyzwoitego
posiłku od dnia, w którym pani tu przybyła. Brad wydawał się przekonany o słuszności swych
słów. Uznałem, że tym razem podzielę jego opinię. - Przechylił głowę. - Wygląda pani na
wypoczętą. Długi sen dobrze pani zrobił.
Czuła się odprężona i spokojna. Cholerny Silver. W ciąż nie była pewna, czy nie pozostaje
pod wpływem jakiejś jego sugestii ...
- Marszczy pani czoło. Nie lubi pani naleśników?
Uśmiechnęła się.
- Uwielbiam naleśniki. - Podniosła widelec. - Dziękuję panu.
- Proszę podziękować Bradowi. - Ruszył do drzwi. - To jego sugestia.
- Chwilowo nie przyjmuję do wiadomości jego sugestii.
- Czyżby? - Obejrzał się przez ramię. - Byłaby pani łaskawa rozwinąć tę myśl?
- Nie.
- Wielka szkoda. Jestem pewien, że byłoby to ciekawe.
Nagle coś sobie przypomniała.
- Nie było pana w domu, kiedy wróciliśmy wczoraj wieczorem. A może się mylę? Czy
poszedł pan wcześnie spać?
- Nie, wybrałem się na krótką wycieczkę.
- Dokąd?
Uśmiechnął się.
- Można to nazwać wyprawą badawczą. Brad chciał, żebym panią spytał, czy spotka się pani
z nim po porannej toalecie?
Nie chciał jej zdradzić, dokąd poszedł. Może nie powinna pytać.
Każdy ma prawo do prywatności.
- To uprzejmie z jego strony. - Ugryzła kawałek naleśnika. - Proszę mu powtórzyć, że
zapraszam go do siebie już teraz. Chcę z nim zamienić słowo.
- Właśnie rozmawia przez telefon. Z tego, co usłyszałem, wnioskuję, że z całą pewnością
zadzwonił ktoś, kto potrzebuje pociechy. - Skrzywił się. - Dziwnie wygląda, kiedy jest w tak
opiekuńczym nastroju. Zupełnie jakbym widział tygrysa broniącego owcę. Szczerze mówiąc,
czekam, aż się rzuci na ofiarę.
- Czy to Gillen?
- Nie mam pojęcia. Czy zna pani tę owcę?
- Nie, znam Brada. - Napiła się kawy. - I chyba nie warto się przejmować. Silver nie jest tak
bezwzględny, jak sądziliśmy.
- Proszę na to nie liczyć. - Patrzył na nią uważnie. - Czyżby pani miękła?
- Nie, ale on jest taki, jak wszyscy. Jestem pewna, że ma zarówno dobre, jak i złe strony.
- Gdybym wczoraj wygłosił taką opinię, sprzeciwiłaby się pani. Skąd ta zmiana?
- Wczoraj byłam zdenerwowana. Wyspałam się i teraz rozumuję rozsądniej.
- A Silver kojarzy się pani bardziej z kotkiem niż z tygrysem? Zachichotała.
- Nigdy w życiu. Odetchnął z ulgą.
- Zaczynała mnie pani martwić. Obawiałem się, że to przypadek utraty kontaktu z
rzeczywistością.
- Mówmy sobie po imieniu. Chcesz mnie ostrzec przed Silverem? Nie musisz. Dziwi mnie,
że próbujesz. Chyba go lubisz?
- Ależ tak. Zawsze go lubiłem. Podziwiałem jego brata, ale to z nim się solidaryzowałem.
- Bo też jesteś tygrysem?
Pokręcił głową.
- Mamy podobnie drapieżne instynkty, niemniej uważam się raczej za panterę. Jestem mniej
bezpośredni i bardziej zmienny.
- Zmienny ... - Tak, pod pozornym spokojem George' a wyczuwała gwałtowność. - A jednak
wybrałeś zawód, który wymaga bezgranicznego zaufania i wiarygodności.
- Taki już ze mnie doktor Jekyll. - Uśmiechnął się. - Poza tym nikt nie jest jednowymiarowy.
- Ale nie jesteś panem Hyde'em.
- Nie jestem?
- Nie.
- Wobec tego muszę jeszcze nad sobą popracować.
- I to sporo. Niedawno za bardzo zbliżyłam się do pewnego potwora, więc z pewnością
rozpoznałabym innego, gdybym go ujrzała.
- Trask?
Skinęła głową.
- Zawsze opowiadałeś się po stronie dobra. Silver wspomniał, że byłeś komandosem i
agentem wywiadu. Dlaczego postanowiłeś podjąć pracę kamerdynera?
- Czemu nie? Dobrze mi idzie i zarabiam mnóstwo pieniędzy.
- Dlatego ... - Zmarszczyła czoło, usiłując ubrać myśli w słowa.
- Nie widzę cię ... To zbyt ... ogranicza.
- Otóż to. - Zaśmiał się, widząc jej zakłopotaną minę. - Przestań wtłaczać mnie na siłę do
szuflady. - Nie rozchmurzyła się, więc z jego twarzy również znikł uśmiech. - Niektórzy ludzie
muszą mieć ograniczone możliwości. Kiedy byłem chłopcem i dorastałem w rodzinie służących,
nie mogłem znieść myśli, że mógłbym być taki jak oni. Nie potrafiłem się pogodzić z myślą, że
każdy ma określone miejsce w społeczeństwie. Uciekłem, siałem wiatr i zbierałem burzę, a w
tym czasie sporo się o sobie dowiedziałem.
- Na przykład?
- Jestem nieokrzesany. Lubię przemoc. Tak, wybrałem dobro, ale z czasem zszedłbym na złą
drogę. W niektórych zawodach przemoc jest dopuszczalna, wręcz nagradzana. Musiałem znaleźć
klatkę, z której trudno się oswobodzić.
- Klatkę.
- Klatka nie jest zła, pod warunkiem, że sami ją wybierzemy. - Odwrócił się do drzwi. - Poza
tym pozwalam sobie na kilka odstępstw, żeby urozmaicić codzienność.
- Jakich odstępstw?
Gdy zerknął przez ramię, oczy mu błyszczały.
- Choćby ciekawość. Dręczy mnie niezaspokojona ciekawość, którą muszę czymś karmić.
Pamiętaj o tym, Kerry. - Otworzył drzwi. - Jeśli Brad skończył rozmawiać przez telefon, powiem
mu, żeby do ciebie zajrzał.
- Dobrze. - Zamyślona patrzyła, jak zamyka za sobą drzwi. Stosunek George'a do niej
zdecydowanie się zmienił, o czym świadczyło to, że bez problemów przeszedł z nią na ty. Poza
tym musiała potraktować jego ostatnią uwagę jako ostrzeżenie. George lubił trzymać rękę na
pulsie i z całą pewnością nie powinna go lekceważyć. Właściwie nie widziała w nim
potencjalnego zagrożenia, lecz jego ironiczne poczucie humoru i chłód emocjonalny zbijały ją z
tropu, mimo że Silver opowiedział jej o pochodzeniu kamerdynera. Postanowiła, że nie popełni
błędu. Pod pewnymi względami George mógł się okazać jeszcze bardziej niebezpieczny niż
Silver.
Nie, niepokojąca była sama myśl, że lekceważyła możliwości Silvera. Za szybko mu zaufała.
A może nie? Ile związanych z nim wątpliwości rozważała, odkąd się obudziła? I niemal
natychmiast je odrzucała.
Problem w tym, że chciała widzieć w nim dobrego człowieka.
Pragnęła mu ufać. Cholera jasna.
Odsunęła tacę i wyskoczyła z łóżka. Dość zamartwiania się. Poprzedni wieczór był dziwny i
niepokojący, teraz potrzebowała wyjaśnień i wsparcia. Przed przyjściem Silvera powinna zdążyć
umyć twarz i zęby. Chciała być pewna siebie i skupiona.
Mało prawdopodobne. Odkąd poznała Silvera, nie była taka ani razu.
Kiedy dziesięć minut później wychodziła z łazienki, Silver patrzył na tacę z resztkami
śniadania.
- Zjadłaś prawie wszystko - oznajmił. - To dobrze.
- Cieszę się, że jesteś zadowolony. - Usiadła na łóżku i wsunęła stopy w kapcie. - Jak tam
Gillen?
- Niezbyt dobrze. Być może będę musiał się z nim zobaczyć. Nie mogę już dłużej odwlekać
tego spotkania. - Usiadł na fotelu. - Jak się dzisiaj miewasz?
- Mówisz jak psychiatra. Czuję się dobrze. Tak jak trzeba.
- Przestań się jeżyć. To tylko pytanie.
- Nie myl mnie z Gillenem. Nie potrzebuję twoich tak zwanych usług, żeby dojść do siebie.
Chcę od ciebie tylko jednego, a ostatniego wieczoru mi tego nie zapewniłeś.
- Powiedziałem już, że z dnia na dzień nie da się nic zrobić. Może następnym razem zrobimy
większe postępy.
- Albo nie. Jeśli zamierzasz czekać, aż pójdę spać, mogą minąć tygodnie, zanim ...
- Odbędziemy jeszcze kilka wspólnych sesji i nie będę musia1 czekać, aż wejdziesz w fazę
REM. To przydatne za pierwszym razem. Niedługo wystarczy, że się zrelaksujesz, a ja już tam
będę.
Wspólne sesje. Już tam będę ...
Odniosła wrażenie, że to niesłychanie intymne słowa. A może te nie tylko słowa, może
chodziło o wspomnienia uczuć, które ją ogarnęły, gdy spoglądała na niego, jak spał z głową
opartą o pień wierzby. Zwilżyła wargi językiem.
- To dla ciebie takie proste?
- Pomożesz mi.
- Wczoraj wieczorem nie potrzebowałeś pomocy. Doskonale panowałeś nad sytuacją.
- A ty jesteś na mnie zła. - Westchnął. - Nie da się oddzielić jednego od drugiego, Kerry.
Odwróciła wzrok.
- Przestraszyłam się. Nie wiedziałam, że tak się będę czuła.
- Mów dalej.
- Nie muszę nic więcej dodawać. Pewnie wiesz, jak ja ... - Znów na niego popatrzyła. -
Czułam się ... związana. Jakbym była części. ciebie. Nie wspomniałeś, że tak będzie.
- Za każdym razem jest inaczej. Wiedziałem, że pojawi się uczucie bliskości, i
przestrzegałem cię przed tym. Nie byłem pewien czy poczujesz się ze mną związana. Nie miałem
też pojęcia, że mi to grozi.
- W każdym razie chcę teraz wiedzieć, czy odzyskam równowagę emocjonalną? - spytała
napastliwie.
- Zapewne tak.
- Kiedy?
Wzruszył ramionami.
- Nie jestem pewien.
- Co ty powiesz. Czy przytrafiło ci się kiedyś coś podobnego?
- Dwukrotnie. Na początku eksperymentów, lecz wówczas przybrało łagodniejszą formę.
Właściwie wtedy to uczucie było słabe. Bardzo słabe.
- Kim byli ci ludzie?
- Dziesięcioletni chłopiec i starsza pani z Włoch.
- Co się stało potem?
- Staruszka zmarła parę lat później. Żadne z nich nie uświadomiło sobie tego powiązania.
- A co z chłopcem?
- Więź zanikła.
- Ale nie całkowicie?
- Nie, ale nie przeszkadzała. - Wzruszył ramionami. - Nie ty jedna jesteś zaangażowana w tę
sprawę. Co mam powiedzieć? Nie jestem supermenem. Nie wiem wszystkiego. Cholera, nie
wiem nawet jednej dziesiątej tego, co się dzieje w twojej głowie. Jak już powiedziałem, każdy
jest inny.
- Nie chcę, by to się nasilało - oznajmiła przez zaciśnięte zęby.
- Przerwij to.
- Postaram się. - Patrzył jej prosto w oczy. - Nic jednak nie obiecuję. Jeśli nie jesteś
usatysfakcjonowana, lepiej od razu się wycofaj.
Nie była usatysfakcjonowana, ale nie zamierzała rezygnować. Za daleko zabrnęła, żeby
dawać za wygraną.
- Nie. - Z wysiłkiem oderwała od niego .wzrok. - Postaraj się tylko to przerwać. Boję się.
- Już to mówiłaś. - Pochylił się i położył dłoń na jej ręce. - Będzie dobrze, Kerry.
Znajdziemy sposób, żeby wszystko się ułożyło.
Miał twardą i ciepłą dłoń. Nagle poczuła się chroniona ... choć nie w pełni bezpieczna.
Była poruszona. To ciepło. Dobry Boże ...
Cofnęła rękę i zerwała się na równe nogi.
- Muszę się ubrać i znaleźć Sama. Powinien iść na spacer.
- Jest w kuchni.
- Tym bardziej należy go wyprowadzić. - Ruszyła do łazienki.
- Pewnie bez przerwy dostaje coś do jedzenia. Do zobaczenia później.
- Tak. - Wydawał się roztargniony. - Później.
Wiedział, co czuła. Jak miałby tego nie wiedzieć? Bliskość. Byli tak blisko siebie, że nie
mogła odetchnąć bez jego wiedzy. Stanęła przy drzwiach.
- To nic nie znaczy. Chodzi tylko o ... bliskość. To nic nie znaczy.
- Wiem - szepnął. - Nie musisz mi niczego wyjaśniać.
Nie, nie musiała. Była sfrustrowana. Zbyt dobrze ją znał.
- To minie. Dopilnuję tego. - Zatrzasnęła za sobą drzwi.
10
- Dotarły do mnie skargi, Dickens. - Głos Ki Yonga był miękki niczym jedwab. - Trask nie
jest z ciebie zadowolony.
Dickens zacisnął dłoń na aparacie.
- Wobec tego znajdź kogoś innego do mokrej roboty. Nie podoba mi się, że nadstawiam
karku, by zadowolić tego stukniętego czubka.
- Twoim zdaniem jest stuknięty?
- A jak ty myślisz?
W słuchawce zapadło milczenie.
- Może masz rację. Zauważyłem oznaki niezrównoważenia. To jednak nie jest istotne,
dopóki trzyma się go w ryzach. Właśnie dlatego korzystam ze wsparcia zaufanych ludzi, takich
jak ty. W ten sposób mam na niego oko.
- Złapią go. Jest zbyt pewny siebie. Nic go nie obchodzi ryzyko, chce tylko zabijać.
- Ma swój rozum. Potrafi zrobić wszystko to, co zaplanował, i za¬wsze spada na cztery łapy.
- Ilu ludzi już zabił? Zupełnie stracił z oczu cel. Kazał mi zrezygnować z obserwacji
Rastowa i zająć się Kerry Murphy. A wczoraj wieczorem polecił mi zbadać nabrzeże i poszukać
opuszczonego magazynu.
- Naprawdę? Interesujące. Ciekawe, co planuje.
- Wszystko jedno, kompletnie go nie obchodzi, czy wpadnę.
- Na pewno się mylisz. Za dużo wiesz, z pewnością nie chciałby, żeby cię złapano. - Zamilkł.
- A co właściwie wiesz, Dickens? Odkryłeś, gdzie możemy znaleźć Traska ?
- Jak miałbym to zrobić? - Dickens nie ukrywał frustracji. - Kiedy chce się ze mną widzieć,
zawiadamia mnie na pół godziny przed spotkaniem i za każdym razem wyznacza inne miejsce.
Zazwyczaj kontaktuje się ze mną przez telefon. Jest cholernie ostrożny.
- Musi istnieć jakiś sposób na niego. Byłbym wdzięczny, gdybyś umówił się z nim na
spotkanie pod byle pretekstem. Nieźle zarobisz. - Już to proponowałeś. Nie da się nabrać.
- Próbuj dalej. Dobrze by było, gdyby okazał gotowość współpracy, ale nie chcę, żeby go
złapali. Najprościej będzie, jeśli usuniemy go ze sceny.
- Zanim pozabija tych ludzi?
- Nic mnie nie obchodzi jego żądza zemsty. Interesuje mnie tylko nagroda, którą mi
wymachuje pod nosem. Byłaby moja, gdybym go złapał.
Dickens nie wątpił, że Ki Yong nie rzuca słów na wiatr. Utrzymywał bliskie kontakty z
Koreą Północną i nie miał żadnych skrupułów. Gdyby dopadł Traska, Dickens chyba nawet
żałowałby podpalacza.
Chyba.
- Zrobię, co się da. - Przez chwilę milczał. - Zupełnie mu odbiło na punkcie Kerry Murphy.
Może spróbuję ją wykorzystać.
- Kerry Murphy ... - Dickens niemal słyszał, jak pracują szare komórki w głowie Ki Yonga.
Najwyraźniej analizował wszystkie dostępne mu informacje na temat dziewczyny. - To chyba
możliwe ... Ale nie chodzi o zemstę. Czy jest pod wpływem wystarczająco silnych emocji, żeby
stracić czujność?
- A skąd mam to wiedzieć? Cokolwiek by mówić, odsunął mnie od obserwacji Rastowa.
- To jedno wystarcza, by zbadać sytuację - mruknął Ki Yong.
- Być może obaj nieźle skorzystamy, Dickens. Informuj mnie na bieżąco. - Rozłączył się.
Dickens wsunął telefon do kieszeni. Arogancki sukinsyn. Nie znosił Ki Yonga tak samo jak
Traska, ale Koreańczyk dobrze płacił.
Z dwojga złego Dickens wolał narażać się na wyrachowaną bezwzględność Azjaty niż na
wybuchowość Traska. Potrafił przewidzieć, do czego zmierza Ki Yong, gdyż zawsze kierowała
nim chłodna logika. Trask był błyskotliwy, jednak mściwi ludzie często bywają
nieprzewidywalni, a Dickens nie ufał osobom, które poddawały się emocjom. Nie miał pojęcia,
dokąd wiedzie go Trask, ale był pewien, że zginie, jeśli nie zachowa ostrożności.
To się mogło stać nawet dzisiejszej nocy.
Zaparkował i spojrzał na rząd opuszczonych magazynów wzdłuż jezdni. Dwa były
kompletnie zrujnowane. Każdy, kto do nich wszedł, musiał się liczyć z zawaleniem podłogi.
Co on tutaj robił?
Wykonywał polecenia tego szalonego drania. Wysiadł z samochodu i ruszył do najbliższego
magazynu. Postanowił mieć to jak najszybciej za sobą i wynieść się stąd.
Tak dalej być nie mogło. Musiał położyć temu kres, nie chciał być chłopcem na posyłki
Traska. Pomyślał, że znajdzie sposób na sprezentowanie go Ki Yongowi, a potem zniknie.
Aby jednak to zrobić, musiał dowiedzieć się, jak wystawić Traskowi Kerry Murphy ...
- Dlaczego nienawidzisz ojca ? - Silver zerwał źdźbło trawy i żul je powoli.
- Nie nienawidzę. Po prostu go nie lubię. - Kerry patrzyła na jezioro. - Powinieneś wiedzieć,
czemu za nim nie przepadam. Wpakował mnie do szpitala.
- Tuż wcześniej go nie lubiłaś. Nie układało się wam.
- Wiele dzieci ma problemy z rodzicami.
- Ale ty jesteś bardzo uczuciowa. Uważasz, że więzy rodzinne są święte. Przebaczyłaś bratu.
Dlaczego ojca traktujesz inaczej?
- Wolę o tym nie rozmawiać.
- W porządku, wobec tego tylko o tym pomyśl.
Spojrzała na niego z irytacją.
- To przecież to samo ... - Zauważyła, że Silver patrzy na nią z rozbawieniem. Mimowolnie
się uśmiechnęła. - Trzymaj się z daleka od moich spraw, Silver. Nie mam zamiaru naprawiać
stosunków z ojcem.
- Czemu nie? Może jednak zadasz sobie to pytanie?
- Nie. - Przetoczyła się na plecy i usiad1a. - Zadam inne: dlaczego jesteś taki zadowolony?
Powinieneś mnie uczyć, a tymczasem leżysz i pytasz o głupoty. Kiedy mogę się spodziewać
jakichś postępów?
- To dopiero nasze trzecie spotkanie nad jeziorem. Faktycznie, jestem zadowolony. -
Wyciągnął rękę po następne źdźbło. - Ty też. To miejsce przypadło ci do gustu.
Jak mogło nie przypaść? Ostróżki, bujna trawa, migoczące jezioro oraz mężczyzna, który
stał się częścią jej samej.
- Pewnie zrobiłeś mi pranie mózgu.
Pokręcił głową.
- Po prostu przywykłaś do mnie. Moje towarzystwo w tym miejscu wcale nie jest takie
nieprzyjemne, co?
Oswoiła się z jego obecnością. Dziwne, ale czuja się przy nim swobodnie. Łapała się na tym,
że cieszy się na te chwile, kiedy otwierała oczy i widziała go, jak siedzi nad jeziorem i uśmiecha
się do niej.
- Test.
- Kłamczucha. - Zachichotał. - Lubisz mnie.
Uwielbiała jego śmiech. Miał głęboki głos, pobrzmiewający chłopięcą radością•
- Czasami.
- Zazwyczaj.
- Kiedy nie wtrącasz się w moje sprawy. - Zmarszczyła brwi.
- Wystarczy tego, bierz się do roboty.
- Tuż się wziąłem.
Patrzyła na niego czujnie.
- Coś przy mnie kombinowałeś?
- Wznosiłem tylko kilka barier. Chciałem cię chronić. Bądź twarda.
- Wobec tego czemu mi nie powiedziałeś, co robisz?
- Nie potrzebowałem twojej pomocy. Systemy obronne zadziałają automatycznie. Pojawią
się, gdy będziesz ich potrzebowała.
- Tak po prostu ?
Potwierdził ruchem głowy.
- Tak po prostu.
- Pokaż.
- Zaufaj mi.
- Zademonstruj. Chcę widzieć, co ...
Wrzasnęła, kiedy przeszył ją ból.
- Tata! Ogień. Dym.
Mama. Trzeba pomóc mamie.
Nie pomożesz jej. Nie pomożesz jej. Nie pomożesz jej. Mężczyzna patrzył na nią z góry,
dostrzegła coś w jego dłoni. Nie! Odejdź! Odejdź!
Wizja znikła.
- Wybacz. - Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą twarz Silvera.
- Wszystko dobrze?
- Nie. - Nie potrafiła powstrzymać łez, spływających po jej policzkach. - Co ty zrobiłeś, do
cholery?
- Pokazałem ci - wyjaśnił bez ogródek. - Zaatakowałem, a ty się broniłaś.
- Psiakrew.
- Nie podziękowałabyś mi za delikatność. Musiałem zadać cios tam, gdzie cię najbardziej
zaboli.
- Udało ci się. - Usta jej drżały, usiłowała normalnie mówić. - Bolało jak cholera.
- Wiem. - Wyciągnął rękę i łagodnie dotknął jej policzka. - Następnym razem możesz to
powstrzymać wcześniej, skoro już pojęłaś, w czym rzecz.
Odetchnęła głęboko.
- Dobrze. Znalazłeś sposób, by mnie chronić. Teraz pokaż, jak mam atakować.
Cofnął rękę.
- I tak jesteś agresywna. Właśnie nabyłaś niesłychanie ważną umiejętność. Oswój się z nią,
zanim ruszysz przed siebie. Musisz się z nią oswoić.
- Nie mam zamiaru z niczym się oswajać. Chcę iść dalej, skoro opanowałam podstawy. Ucz
mnie.
- Już mówi1em, że nie jestem pewien, czy potrafię.
- Do diabla z pewnością. Muszę się nauczyć. Powiedz, jak to jest z tobą. Jak skłaniasz ludzi,
by robili, co chcesz?
- Po pierwsze musisz sprawdzić, czy obiekt nie jest na ciebie zamknięty.
- Trask nie jest na mnie zamknięty. Wybucha jak wulkan za każdym razem, kiedy znajdę się
w pobliżu.
- Wobec tego musisz zrobić następny krok i zablokować wszystkie czynniki rozpraszające.
Potem znajdź drogę.
- Jaką drogę?
- Zobaczysz. Kiedy wnikniesz w jego psychikę, przekonasz się, że przypomina tunele pełne
bocznych korytarzy. Większość z nich jest krótka, niektóre zablokowane. Inne wiodą do sedna
jego osobowości. Kiedy na taki natrafisz, skręć i ruszaj naprzód. Nie rozkazuj, nie próbuj rządzić.
Sugeruj.
- Co mam sugerować?
- Jeśli chcesz, żeby wskoczył do jeziora, zasugeruj, że jest mu gorąco i ma ochotę popływać.
- I zrobi to?
- W moim przypadku to skuteczna metoda. - Podniósł rękę, kiedy Kerry otworzyła usta. -
Wiem, wiem. W twoim też będzie:
- Cholera, nie mam na kim ćwiczyć. Mogę przeniknąć wyłącznie do umysłu Traska.
- Wejdź do mojego.
- Nigdy w życiu nie pozwolisz, żeby ktoś cię kontrolował.
- Nic więcej nie mogę ci zaproponować. To niemały dowód zaufania.
Westchnęła.
- Dobrze, spróbuję.
- Przynajmniej opanujesz podstawy. Nie trać jednak cierpliwości, jeśli od razu nie nastąpi
przełom. Skoncentruj się i udawaj, że masz przed sobą mur, który musisz po trochu kruszyć, żeby
przedostać się na drugą stronę ...
- Powiedziałem, że to nie takie proste - przypomniał Silver. - Może na razie przerwijmy.
Jezioro i pole znikły w ciemnościach.
Otworzyła oczy i ujrzała Silvera. Siedział obok niej na łóżku.
- Dlaczego się nie udało? - Zacisnęła pięści. - Tak bardzo się starałam ...
- Może za bardzo. - Wstał. - Spróbujemy jeszcze raz jutro.
- Chcesz, żebym kruszyła nieistniejący mur? - Skrzywiła się.
- Wolałabym go wysadzić w powietrze. Zrobiłam jakieś postępy?
- Zauważalne. - Uśmiechnął się.
- Czułem twoje wysiłki. - Ruszył do drzwi. - Jak już wspomniałem, spróbujemy jeszcze raz,
kiedy się prześpisz. Musisz odpocząć.
- Która godzina?
- Za kwadrans czwarta nad ranem. - Obejrzał się przez ramię.
- Będziesz wyczerpana, lepiej nie wstawaj zbyt wcześnie.
Pokręciła głową.
- Wcale nie chce mi się spać.
- I tak wkrótce zaśniesz. Można to porównać do otworzenia zapory.
Wydęła usta.
- Sypiesz dziś porównaniami jak z rękawa. Najpierw mur, teraz zapora ...
- W przyszłości postaram się być bardziej oryginalny. Dobranoc.
- Nie, chcę jeszcze raz. Dam sobie radę. Wiem, że potrafię. - Dostrzegła, że zamierza
odmówić, więc dodała pospiesznie: - Tylko jeden raz. Proszę.
- Jesteś nienasycona. - Uśmiechnął się półgębkiem. - No dobrze, Jeszcze raz.
Weszła!
- Gratuluję. Teraz znajdź drogę.
- Nie popędzaj mnie. Muszę się przyzwyczaić ...
Do czego?
Do cieni.
- Nie jesteś taki jak Trask. Nie czuję tego, co przeżywasz. Jesteś ... zamknięty w sobie.
- Wiem. Taki właśnie jestem. Rób, co możesz, ucz się jak najwięcej. A teraz znajdź drogę.
- Nic nie widzę.
- Wyczuj ją. Skoncentruj się. Chciałaś tego, więc patrz uważnie.
- Przestań mi rozkazywać. Nic na to nie poradzę, że zmierzam tam, gdzie jestem intruzem.
Przynajmniej dostaniesz za swoje. Teraz wiesz, jakie to uczucie.
Milczał.
- Masz rację. Dostaję za swoje. Ale i tak będę narzekał i rozkazywał.
- To jasne.
- Wobec tego rusz tyłek i szukaj drogi.
- Nie zrobiłam tego, prawda? - Wstała z łóżka i podeszła do okna. - Znalazłam tę cholerną
drogę! dotarłam do centrum dowodzenia i nic.
- Ostrzegałem cię, że w moim przypadku to nie musi zadziałać.
- Ale mogłoby, gdybyś choć trochę opuścił te swoje cholerne bariery ochronne. Czy proszę o
zbyt dużo?
- Tak. Ofiarowałem ci wszystko, co mogłem. - Milczał przez chwilę i patrzył na jej
zesztywniałe plecy. - Dużo się nauczyłaś, a z czasem nauczysz się jeszcze więcej.
- Ale nie wiem, czy moje umiejętności sprawdzą się w przypadku Traska. A jeśli będzie
wiedział, że jestem w jego umyśle? A jeśli nie przebrnę przez te ścieki? Może kiedy sądziłam, że
cię do czegoś nakłaniam, w rzeczywistości nie robiłam nic.
- Nakłaniałaś mnie.
- Naprawdę? Wystarczająco mocno?
- Tego nie wiem.
- Ja też nie. Czułam się tak, jakbym błądziła po omacku. Nie będę miała pewności, czy
podążam we właściwym kierunku! dopóki nie dotrę do Traska.
- Właśnie to chciałem ci uświadomić. - Ruszył do drzwi. - Idę spać. Może tego nie widzisz,
ale mnie zmęczyłaś.
- Sam się zmęczyłeś, uniemożliwiając mi zobaczenie czegokolwiek. Na domiar złego
blokowałeś dostęp do siebie, ty draniu.
- Cieszę się, że zaczynasz tak dobrze mnie rozumieć. Zobaczymy się, kiedy wstaniesz.
Patrzyła, jak zamyka za sobą drzwi. Samotność.
Boże, czuła się opuszczona, kiedy rozdzielali się mentalnie. Teraz, gdy wyszedł z jej pokoju,
poczuła się przeraźliwie samotna.
Musiała przez to przejść. To wszystko wynikało z ich cholernej łączności. A skoro nie mogła
o tym zapomnieć, musiała machnąć ręką i robić swoje do czasu, kiedy opuści życie Silvera.
Samotność.
A gdyby wyobraziła sobie, że to jeszcze jeden mur do pokonania? Gdyby go rozkruszyła,
może skuteczniej odsunęłaby od siebie samotność?
Teraz nie miała szans zasnąć. Zrobiła zbyt dużo, a zarazem za mało.
Nie mogła się wyciszyć. Była spięta i podminowana jak narkoman z dnia na dzień zrywający
z nałogiem. Może związek z Silverem był uzależniający. Uświadomiła sobie, że podczas ich
spotkania nad jeziorem panowała leniwie uwodzicielska, niemal zmysłowa atmosfera.
Bo Silver tak chciał.
Powinna przestać o nim myśleć. I tak za bardzo ingerował w jej życie. Pora na prysznic i
relaks.
Wyskoczyła z łóżka i poszła do łazienki. Uznała, że to świetny pomysł, gorący prysznic
dobrze jej zrobi. Potem zaśnie i przećwiczy dar Silvera - umiejętność sprawowania kontroli.
Dzięki niej pozbędzie się wszystkich myśli o nim.
Telefon zadzwonił, kiedy się wycierała. Znieruchomiała. Minęła czwarta nad ranem. Jason?
Pospiesznie owinęła się ręcznikiem i wybiegła z łazienki. Telefon komórkowy leżał na
nocnym stoliku.
- Jak na tę porę masz bardzo ożywiony głos. Czyżbyś przeze mnie nie mogła zasnąć, Kerry?
To nie był Jason. Nie znała głosu tego mężczyzny. Był niski i miękki. Obcy bardzo starannie
cedził każdą sylabę.
- Kto mówi?
- Zgadnij. Nie, to dziecinna zabawa, a my nie jesteśmy dziećmi. Tu James Trask.
Zamarła.
- Nie odpowiadasz. - Trask zdawał się zdziwiony. - Nie wierzysz, że to ja?
- Wierzę. - Musiała zapanować nad głosem. - Czego chcesz?
- Pomyślałem, że najwyższy czas porozmawiać. Ostatnio sporo o tobie myślałem.
- Wyobrażam sobie. Zapewne marzysz, żeby mnie podpalić, tak jak podpaliłeś Joyce
FairchiId.
- Och, ten etap mam już dawno za sobą. Przyznaję, że to był mój pierwszy impuls. Bardzo
mnie zirytowało, że zdołałaś w Macon zbiec przed Morzem Ognia.
- Moja bratowa nie miała tyle szczęścia. Poroniła.
- Mam się rozpłakać? To przypadek. - Zamilkł. - Sama jesteś winna śmierci tego dziecka.
Nie powinnaś była sprzymierzać się z Silverem.
- Tak się usprawiedliwiasz?
- Nie usprawiedliwiam się, stwierdzam fakt.
Mówił swobodnie, beznamiętnie. Kerry musiała odczekać chwilę, by ostudzić złość.
- Po co dzwonisz?
- Chciałem usłyszeć twój głos. Siedziałem i patrzyłem na twoje zdjęcie, zastanawiając się,
jak bardzo jesteśmy do siebie podobni.
- Gówno prawda.
Zarechotał.
- Oburzyłaś się? To prawda, Kerry. Pomyśl o tym.
- Jesteś mordercą. Nie muszę o tym myśleć.
- Czy chciałaś mnie rozwścieczyć? Morderstwo to tylko słowo. W odpowiednich
okolicznościach sama pewnie też potrafiłabyś zabić, nie sądzisz?
- Nie.
- A gdybyś mogła mnie pozbawić życia?
Odetchnęła głęboko.
- Rozłączam się.
- Nie sądzę. Za bardzo się mną interesujesz. Podobnie jak ja tobą.
- Zastanawiam się tylko, jak taki drań jak ty usprawiedliwia swoje zbrodnie.
- Sztuka polega na tym, żeby nie usprawiedliwiać morderstwa, tylko je zaakceptować. Ale
ciebie interesuje coś więcej. No bo po co jechałabyś do Marionville?
Nie odpowiedziała.
- Czemu mnie śledziłeś?
- Z tego samego powodu, dla którego ty mnie tropisz. Zaczynam wierzyć, że jesteśmy
pokrewnymi duszami.
- Bzdura.
- Podobał ci się dom Krazktego? To, czego tam dokonałem, napawa mnie wielką dumą.
- W tamtym pożarze zginęło troje dzieci.
- Tim Krazky był agresywnym palantem. Nie lubię takich ludzi.
- Więc zabiłeś i jego, i jego, rodzinę.
- Ogień oczyszcza, niszczy to, co brzydkie. Tim Knizky był brzydki. - Zachichotał. - Po
kontakcie z ogniem wyglądał jeszcze gorzej.
- Boże, jesteś nienormalny.
- Poczułbym się urażony, gdybyś naprawdę tak sądziła. Wiem jednak, że to tylko element
bitwy, którą toczysz przez całe życie. Zbłądziłaś i zamykasz oczy na prawdę. Nieważne. Dowiesz
się tego, co powinnaś wiedzieć, ode mnie, chyba że Morze Ognia będzie musiało cię pochłonąć.
Zasmuciłbym się, gdyby zaszła taka konieczność. Nie sądzisz, że to dziwne?
- Walczę z ludźmi takimi jak ty.
- Nie ma drugiego takiego jak ja. No, chyba że ty. - Zamilkł. - Nie odpowiedziałaś. Zabiłabyś
mnie, gdyby nadarzyła się sposobność?
- Tak.
- To nie było łatwe, co? Większość ludzi nie potrafi przyznać, że jest zdolna do zabójstwa.
Takie wyznanie jest o wiele prostsze, gdy się widzi swoje prawdziwe oblicze.
- Ta rozmowa donikąd nie prowadzi.
- Szykujesz się do walki. - Zarechotał. - Zrobiłbym to samo. Obserwowałem cię na
zgliszczach w Marionville i pomyślałem, że jesteśmy do siebie podobni. Nigdy nie
doświadczyłem podobnej bliskości. Jesteśmy jak awers i rewers.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- Doskonale wiesz, o co mi chodzi. Oboje kochamy dziecko.
- Dziecko? Ogień. Mówisz o ogniu?
- Oczywiście. Pewnie myślisz, że nie cierpisz ognia, ale to nieprawda. On zawładnął twoim
życiem, a ty jesteś nim zafascynowana i nic na to nie poradzisz.
- Jesteś szalony.
- Bynajmniej, po prostu nie wszystko dostrzegasz. Uważam za swój obowiązek otworzenie
ci oczu, nim dziecko cię pochłonie. To konieczność, ale i przyjemność.
Powściągnij złość.
- Wobec tego spotkajmy się.
- Jeszcze nie jesteś gotowa. Musisz dojrzeć. Najpierw musisz poczuć potęgę życia i śmierci,
a także przekonać się, że panujesz nad sytuacją. Nie istnieje większa rozkosz.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Przekonasz się. Jak tam twój pies?
Nie była przygotowana na zmianę tematu.
- Co?
- Postanowiłem dać twojemu cudownemu psu pole do popisu. Muszę przeprowadzić kilka
badań w celu skorygowania paru problemów w jednym z moich urządzeń. Niestety, nie
zadziałało prawidłowo w domu twojego brata. Wydaje mi się, że już usunąłem usterkę, ale muszę
przetestować sprzęt w praktyce.
Poczuła się tak, jakby kopnął ją w brzuch.
- W praktyce? Chodzi o kogoś z twojej listy?
- Ależ skąd. Mam na myśli zupełnie coś innego. Coś, co nas do siebie zbliży. Mam dla ciebie
propozycję. Czy wiesz, ile magazynów znajduje się na terenie Waszyngtonu?
- Nie mam pojęcia.
- Więc lepiej się dowiedz. Albo niech twój pies to wywęszy. Jak on się nazywa? Ach, już
wiem: Sam.
- Chcesz spalić magazyn.
- W tym rzecz. Test nie będzie jednak wiarygodny, jeśli spłonie tylko pusta hala. -
Zastanowił się. - Muszę dokonać starannego wyboru. Chcę kogoś młodego, kto ma całe życie
przed sobą. Może nastoletnią dziewczynę ...
- Ty sukinsynu.
- Tak, mam ją prawie przed oczami. Pulchna, z długimi ciemnymi włosami. Śliczna
oliwkowa skóra. Gdyby nie nosiła odrażających podartych dżinsów, wyglądałaby j ak młoda
Mona Lisa. Taki ogromny potencjał i taki brak wyczucia.
- Kim ona jest?
- Znajdź magazyn, może znajdziesz także ją.
- I w ten sposób wyjdę z ukrycia, a ty mnie zabijesz.
- Tego nie mogę wykluczyć. - Sprawiał wrażenie rozbawionego.
- Ale jakie to będzie fascynujące doświadczenie. Sprawdzisz, czy wyżej cenisz własną skórę,
czy też życie tej biednej niewinnej nastolatki. Wyruszysz w podróż w głąb własnej osobowości.
- Dlaczego to robisz?
- Może dlatego, że się nudzę i chcę rzucić wyzwanie sobie i tobie. Niewykluczone, że chcę
cię przyciągnąć do Morza Ognia i wytrawić ogniem wszystkie kłamstwa, które sobie wmawiałaś.
- Zamilkł na moment. - A może po prostu czuję się samotny. Od czasów Helen jesteś pierwszą
tak bliską mi kobietą. Nie ma znaczenia, o co tak naprawdę mi chodzi.
- Helen?
Puścił jej pytanie mimo uszu.
- Rozłączam się. Miło się rozmawiało.
- Zaraz. Kiedy zamierzasz ... Ile mam czasu?
- Dwa dni. Do północy. Odliczanie rozpoczęte. Ale emocje, prawda? - Wyłączył aparat.
Jezu.
Cisnęła telefon i rzuciła się ku drzwiom. Musiała porozmawiać z Silverem.
Dwa dni ...
- Na litość boską, przestań się trząść. - Silver zdjął koc z łóżka i owinął nim dziewczynę. -
Wszystko będzie dobrze.
- Nie słyszałeś go. - Zacisnęła ręce na kocu. Boże, zmarzła na kość. - On ją zabije.
- Może nawet nie ma na oku konkretnego celu.
- Już wie, kto to taki. Podjął decyzję, kogo zabije. Czuję to.
- Nastolatka. Magazyn. - Silver zmarszczył czoło. - Dziewczyna, która uciekła z domu i
ukrywa się w jakiejś hali?
- To prawdopodobne. Choć może Trask chce, bym właśnie tak myślała. - Przycisnęła do
skroni drżącą dłoń. - Chyba jednak nie kłamał. Był zbyt zadowolony z siebie. Chciał, żebym
wiedziała, jaki jest odważny i sprytny. Szczegółowo opisał mi nową ofiarę.
- Wobec tego może ją znajdziemy - powiedział Silver. - Albo zlokalizujemy magazyn.
- Spytał mnie, czy wiem, ile magazynów jest w tych okolicach. Mogą ich być setki, tysiące.
Silver skinął głową .
- Nastolatka z pewnością wybrała sobie miejsce, w którym będzie się czuła bezpiecznie i nikt
jej nie znajdzie. Oznacza to, że nikt tam nie pracuje i nie ma strażników.
- To niespecjalnie zawęża obszar poszukiwań.
- Od czegoś trzeba zacząć. - Sięgnął po telefon. - Potrzebujemy pomocy.
- Do kogo dzwonisz?
Pospiesznie wystukał numer.
- Do George'a.
- Nie dał ci żadnych innych wskazówek? - spytał George. - Te informacje nie wystarczą,
żeby cokolwiek zrobić.
- Sami doszliśmy do tego wniosku - odparła Kerry. - Powtórzyłam wszystko, co usłyszałam
od Traska. Ocenę pozostawiam tobie. - Skąd to rozdrażnienie?
- Nastolatka może umrzeć, bo ktoś postanowił wykorzystać ją jako przynętę, żeby zwabić
mnie do jakiegoś magazynu. Masz rację, cholera jasna, jestem rozdrażniona.
- Spokojnie - mruknął Silver.
Odwróciła się ku niemu.
- Daj sobie spokój z tymi uspokajającymi gadkami. Nie ma mowy o spokoju, cała ta sprawa
cuchnie. - Ponownie zwróciła się do George'a. - Znajdziemy ten magazyn. Do diabła, przecież on
chce, żebym go znalazła.
- Wobec tego powinien podrzucić ci jakieś dodatkowe informacje.
- Wówczas nie byłoby mowy o wyzwaniu. To oczywiste.
- Może jeszcze zadzwoni.
Pokręciła głową.
- Dopiero wtedy, gdy spali dziewczynę.
- Skąd ta pewność?
- Coraz lepiej go znam. Jeśli jej nie znajdę, zatelefonuje do mnie, żeby się przechwalać.
Niewykluczone, że następnym razem pozwoli mi zapobiec pożarowi, ale dla tego dziecka będzie
już za późno. - Odetchnęła głęboko. - Chcę, żebyś ograniczył liczbę prawdopodobnych miejsc
ataku. Zadzwoń do wszystkich speców komputerowych z wywiadu, niech opracują listę, z którą
będziemy mogli działać.
- Obszar Waszyngtonu obejmuje Baltimore i kilka miasteczek w Wirginii, a także ...
- Wobec tego lepiej bierz się do roboty, i to z kopyta - przerwał Silver.
George się uśmiechnął.
- Chciałem tylko zaznaczyć, że wyznaczone mi zadanie nie należy do łatwych. Nie będę
mógł czerpać satysfakcji z sukcesu, jeśli nie dotrze do was, jak wielkie jest prawdopodobieństwo
niepowodzenia. Ale nie przejmujcie się, zrobię, co w mojej mocy. - Ruszył w stronę drzwi. -
Brad, lepiej zaparz Kerry herbaty. Wygląda na to, że powinna wypić coś ciepłego.
- Nie chcę herbaty. Nie potrzebuję tych przyjemności. Czuję się jak Attyla, król Hunów.
- Właśnie w takich chwilach przyjemności są najpotrzebniejsze - oznajmił George i zamknął
za sobą drzwi.
- Nie powiedział nam, ile to potrwa. - Kerry pokręciła głową.
- Co ja wygaduję? Skąd miałby to wiedzieć?
- Skontaktuję się z nim, kiedy porozmawia z ludźmi z kwatery głównej wywiadu. Wtedy
będzie już miał pojęcie o sprawie. To nie potrwa długo.
- Rzecz w tym, że teraz nie ma już czasu. Trask jest jak odbezpieczona bomba zegarowa. -
Zamknęła oczy. - Słyszę jej tykanie. Przypomina bicie serca. Serca dziewczyny.
- Kerry, bez względu na to, co się stanie, nie będzie w tym twojej winy.
- Marna pociecha, jeśli będę musiała patrzeć, jak ona ginie w płomieniach. - Uniosła
powieki. - Kim jest Helen?
- Kobieta, która podobno była mu bliska? - Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia. W
aktach Traska nie było ani słowa na jej temat.
- Wiem. - Po śmierci Joyce Fairchild Kerry zmusiła się, by w najdrobniejszych szczegółach
przestudiować te akta. - Ale była dla niego ważna. Może nadal coś dla niego znaczy. Muszę
dowiedzieć się o niej wszystkiego, co się da.
- Zatelefonuję do Travisa i spytam, czy może wykorzystać swoje źródła i spróbować
dowiedzieć się więcej.
- Moim zdaniem już to zrobił.
- Moim również.
- To wszystko nie ma sensu. - Zastanowiła się. - Chyba że informacje o Helen są objęte
tajemnicą. Może włączono ją do programu ochrony świadków albo czegoś w tym rodzaju.
- Zgadywanie nie ma sensu. Dowiemy się. Nie znasz jej nazwiska?
Pokręciła przecząco głową.
- Powiedziałam ci już wszystko. - Skrzywiła się. - Pewnie nie dowiedziałeś się ode mnie nic
nowego. Tym razem jednak nie chcę zachowywać żadnych informacji tylko dla siebie. Potwornie
się boję.
- Masz prawo.
- Ale nie dlatego, że pewnie wciąga mnie w wyrafinowaną pułapkę. Po prostu powiedział, że
jesteśmy do siebie podobni. - Zamilkła. - To kłamstwo. Nie jestem taka jak on.
- Oczywiście, że nie.
- Moje sny o pożarach to zawsze koszmary. Fakt, że te zmory powracają, nie oznacza, iż
cierpię na jakąś niezdrową fascynację.
- Mnie nie musisz przekonywać. - Popatrzył jej w oczy. - Dlaczego w ogóle zastanawiasz się
nad fantazjami tego sukinsyna?
- Sama nie wiem. Był taki ... pewny siebie. - Spróbowała się uśmiechnąć. - I trafił w mój
jedyny słaby punkt.
- Jeśli jest pewny siebie, to dlatego, że na takiego pozuje. - Położył jej dłonie na ramionach. -
Posłuchaj kogoś, kto się na tym zna. Czujesz się winna z wielu powodów, ale twój strach przed
ogniem jest rzeczywisty. To nie maska, za którą się chowasz.
Odetchnęła głęboko. Poczuła ulgę: Silver wiedział, co mówi. Właściwie nie miała żadnych
wątpliwości. Po prostu rozmowa z Traskiem wywołała takcie myśli.
- Dziękuję. - Nagle przyszło jej do głowy coś innego. - Trask mówi, że jeszcze nikt nie był
mu tak bliski jak ja. Nie sądzisz, że wyczuwa, iż czytam w jego myślach?
- Możliwe. W ten sposób można by wyjaśnić jego fascynację tobą. Zapewniam cię jednak, że
nie ma mowy o żadnym pokrewieństwie dusz.
- Dobrze wiedzieć. - Uświadomiła sobie, że czuje na ramionach ciepło jego dłoni. Na
dodatek jej ciało silnie zareagowało na bliskość mężczyzny. Dobry Boże, nie teraz. -
Najwyraźniej nie ty jeden możesz grzebać w moim umyśle. - Zrobiła krok w tył, jego ręce
opadły. - Muszę się ubrać. Spotkamy się w bibliotece po twojej rozmowie z Travisem, zgoda?
Skinął głową.
- Na pewno nie chcesz spróbować ulubionego przez George'a antidotum na życiowe
przejścia?
- Nie mam ochoty na herbatę.
- Wobec tego wymyślę coś innego.
- Nie, dziękuję. - Otuliła się kocem i ruszyła do drzwi. - Nie chcę, żebyś urządzał sobie
hulanki w mojej głowie i usiłował mnie naprawiać.
- Wcale nie miałem zamiaru urządzać sobie hulanek w twojej ... głowie.
Zastygła w pół kroku. Nie patrz na niego. Nie chciała widzieć tego, co z pewnością by
zobaczyła.
Cholera, nie musiała go oglądać, żeby wiedzieć, o co mu chodzi. Otworzyła drzwi.
- Znajdę własne antidota.
11
Chryste, konała z głodu.
To minie, mówiła sobie Carmela, ostrozme wspinając się po chwiejnych schodach na drugie
piętro magazynu. Wystarczy myśleć o czymś innym. Jutro pójdzie do Armii Zbawienia na Third
Street i tam ją nakarmią.
Nie znosiła świadomości, że jest na garnuszku instytucji dobroczynnej. Opuszczając dom
mamy w Louisville, miała takie wspaniałe plany. Wszystko poszło źle. Zamierzała się
usamodzielnić, by nie wysłuchiwać tych wszystkich kłamstw, którymi zarzucała ją matka i jej
nowy facet. Miała dość pieniędzy, by przeżyć dwa tygodnie, i sądziła, że znalezienie pracy to
pestka.
Tymczasem pieniędzy wystarczyło na kilka dni i z wyjątkiem agencji towarzyskich nikt nie
chciał zatrudnić piętnastolatki. Tak, miała już do czynienia z mnóstwem alfonsów, gotowych
ułatwić jej sprzedaż własnego ciała.
Pieprzyć ich. Nie była głupia. Wiedziała, że nigdy nie wyjdzie na prostą, jeśli się skurwi.
Tymczasem wystarczy jej posiłek dla ubogich, ma jeszcze siły, by szukać pracy. Nie dawała za
wygraną.
Nie poddawała się, ale była zmarznięta, samotna i wystraszona.
Ten ponury magazyn cuchnął tytoniem, który przechowywano tutaj lata temu, oraz kwaśnym
odorem zgnilizny. Podłoga skrzypiała przy każdym ruchu. Dziewczyna zadrżała, uświadomiwszy
sobie, że słyszy także inne odgłosy. Za ścianami biegały szczury, a poprzedniej nocy obudziła się
przekonana, że ktoś chodzi.
To tylko wyobraźnia. Nikt przecież nie był na tyle zdesperowany, by łazić po tej przeklętej
hali. Mimo to dziewczyna wystraszyła się do tego stopnia, że rankiem pomaszerowała do parku,
żeby znaleźć gałąź, nadającą się do wykorzystania jako maczuga. Teraz zacisnęła dłoń na
konarze i otworzyła drzwi do małego biura księgowości, które wybrała na swoją kwaterę.
Uniosła latarkę, jej światło omiotło ściany.
W pomieszczeniu znajdowało się jedynie biurko, krzesło i posłanie, które ułożyła z ubrań,
wyciągniętych z walizek. Nie miała powodów do obaw. Chwyciła krzesło i wepchnęła jego
oparcie pod klamkę drzwi wejściowych, a następnie skuliła się na posłaniu. Niechętnie wyłączyła
latarkę, żeby oszczędzać bardziej otoczyły ją ciemności. Nie miała powodów do paniki. Była
bezpieczna. Nic tutaj nie mogło jej skrzywdzić, może z wyjątkiem szczurów, buszujących za
ścianami.
Gdyby teraz zasnęła, nabrałaby sił. Jutro zje solidny posiłek, który dodatkowo ją wzmocni.
Znajdzie pracę i wszystko ułoży się tak, jak chciała. Życie nie zawsze jest do kitu. Tylko teraz
zrobiło się beznadziejnie.
Jezu, ale była głodna .
- Na terenie Waszyngtonu znajduje się tysiąc czterysta magazynów handlowych - oznajmił
George, pojawiwszy się w progu biblioteki. - Co najmniej dwieście trzydzieści cztery stoją
obecnie puste. Może ich być więcej. Niektórzy właściciele nie chcą zgłaszać firmom
ubezpieczeniowym opuszczenia budynku.
- Psiakrew. - Silver się skrzywił. - Nic dziwnego, że tak beztrosko wyznał Kerry, co wybrał
na cel.
- Nie powinien być taki beztroski. - mruknęła Kerry i zwróciła się do George' a: -
Powiedziałeś agentom wywiadu, żeby niezwłocznie przystąpili do przeszukiwania tych
magazynów?
- Nie musiałem im nic mówić. Chcą dopaść Traska tak samo jak my. Rzecz w tym, że mają
dużo budynków do skontrolowania. - Popatrzył na stertę książek telefonicznych na biurku przed
Kerry. - Tam nie znajdziesz informacji o miejscu jego pobytu.
- Tego nie wiemy. Moim zdaniem Trask chce, żebym zlokalizowała magazyn, ale nie
zamierza ułatwiać mi zadania. Przyszło mi do głowy, że natrafię na jakąś informację, która okaże
się pomocna. - Potarła oczy. - Niestety, jak dotąd szczęście mi nie dopisuje.
- Więc co dalej? - spytał Silver.
- Wybierzemy się na przejażdżkę, a ja spróbuję wyczuć tego sukinsyna.
- Wyczuć? - powtórzył George.
Puściła jego pytanie mimo uszu. Popełniła błąd, ale była zbyt zmęczona, by go maskować
kłamstwem.
- Przygotujesz listę opuszczonych magazynów?
- Zaraz ją opracuję na podstawie zestawienia od Ledbruka. - Pospiesznie wyszedł z pokoju.
Odwróciła się do Silvera.
- Dam radę wyczuć Traska ?
- Niewykluczone. Jeśli będzie w pobliżu. Ale może ujawnić się dopiero w ostatniej chwili.
- Musimy spróbować. Nie mogę czekać, aż ... - Urwała, kiedy zadzwoniła jej komórka.
- Ma na imię Carmela - oświadczył Trask, gdy odebrała. - Myślałem, że jest z pochodzenia
Włoszką, ale okazało się, że to Latynoska.
Zamarła.
- Nie sądziłam, że zadzwonisz, Trask.
Silver wyprostował się na krześle.
- Nie mogłem się oprzeć, kiedy Dick... kiedy mój pracownik zadzwonił z informacją, że
dowiedział się czegoś nowego o naszej słodkiej dziewczynce.
- Jak to zrobił?
- Śledził ją dzisiaj. Usiłuje znaleźć pracę, ale ma tylko piętnaście lat i najwyraźniej brak jej
funduszy na kupno lewych dokumentów. Biedactwo. To ciężki okres w jej życiu.
- Więc czemu nie dasz jej spokoju?
- Bo jest idealna. Doskonale się nadaje do przetestowania Morza Ognia.
- Jesteś chory.
- Poza tym teraz masz świadomość, jak ciężko Carmela walczy o swoje miejsce w świecie.
Będziesz ją podziwiała i postarasz się ocalić jej życie. To dodatkowy stymulator, prawda?
- Nie potrzebuję stymulatorów. - Zamilkła. - Określ przynajmniej przybliżone miejsce jej
pobytu.
- Zaczynasz tracić wiarę we własne siły? Powiedziałem, że to nie będzie łatwe. Tyle
magazynów ...
- Chcesz, żebym tam była, cholera. Pragniesz mnie tam zobaczyć .
- Może tyle samo satysfakcji sprawi mi świadomość, że znalazłaś Carmelę już po fakcie.
Nie, Kerry, sama musisz się postarać. A teraz przestań rwać sobie włosy z głowy i zabierz się do
roboty. W końcu zawsze możesz nakazać swojemu genialnemu Samowi, żeby ją wywęszył.
Spróbowała z innej beczki.
- Kim jest Helen?
- Helen... - Chwilę milczał. - W rzeczy samej wspominałem o niej. Nie powinienem być
zaskoczony. Sporo o niej myślałem, od kiedy pojawiłaś się na scenie.
- Czemu? Przypominam ją?
- Ani trochę. Była piękną brunetką. Bez urazy, ale ty jesteś zaledwie interesująca
- Kim ona jest?
- Zupełnie wyjątkową kobietą. Kochała Morze Ognia równie mocno jak mnie.
- Kochała? Odeszła od ciebie?
- Nie bądź wścibska.
- To ty wpakowałeś się w moje życie i zmieniłeś je w piekło. Nie mam prawa poznać prawdy
o tobie?
- Dowiesz się tylko tyle, ile uznam za stosowne ci powiedzieć.
Twoja ciekawość utwierdza mnie w przekonaniu, że zdominowałem twoje myśli. Jesteśmy
sobie coraz bliżsi, prawda? - Rozłączył się.
Popatrzyła na Silvera.
- To piętnastolatka, ma na imię Carmela, jest Latynoską z pochodzenia i szuka pracy. - Z
trudem przełknęła ślinę. - A on nie może się doczekać chwili, kiedy pochłonie ją Morze Ognia.
- Nie zdradził ci przybliżonego miejsca jej pobytu?
Pokręciła przecząco głową.
- Sukinsyn powiedział, żeby Sam ją wywęszył. Psiakrew, mamy coraz mniej czasu. Jeśli nie
kłamał, został nam jeszcze jeden dzień. Może mniej. - Musiała opanować panikę wywołaną tą
myślą. Co jeszcze powiedział? Co mogło okazać się przydatne? - Jeden z jego ludzi śledził
Carmelę. Chyba nazwał go ... Dick.
- To imię?
- Nie sądzę. Odniosłam wrażenie, że urwał w pół słowa. Może to imię. Nawet jeśli nie, to i
tak nie musi być istotna informacja.
- Nie musi, ale może. Coś jeszcze?
- Mówił o Helen w czasie przeszłym. Była piękną brunetką i miała coś wspólnego z Morzem
Ognia. Trask wyjawił, że kochała je równie mocno, jak jego. Skoro byli sobie tacy bliscy, czemu
nie ma o tym wzmianki w jego aktach?
- George wszystkiego się dowie - zapewnił Silver. - Carmela. Nie znasz nazwiska?
- Nie. Wiem tylko, że ma piętnaście lat i uciekła z domu. Ktoś z pewnością zgłosił
zniknięcie. Istnieje mnóstwo baz danych zaginionych dzieci. Musimy ją znaleźć. Może do kogoś
dzwoniła i wyznała, gdzie jest i co robi. Pewnie nie do rodziców, ale może do przyjaciółki?
- Czarno to widzę. - Silver wstał. - Ale zaraz zagonię George' a do roboty. Tymczasem
obejrzymy te magazyny. Do zobaczenia za dziesięć minut w samochodzie.
- Kerry, pora wracać do domu - powiedział cicho Silver. - Dochodzi trzecia w nocy, a oboje
potrzebujemy snu. Za kilka godzin wznowimy poszukiwania.
Kerry pokręciła głową.
- Powinniśmy kontynuować. Obejrzeliśmy dopiero siedemnaście magazynów. Jest ich tak
dużo ... - Zamilkła i wbiła w niego zdesperowane spojrzenie. - Za dużo. Nie znajdziemy jej,
prawda?
- Może dopisze nam szczęście - odrzekł łagodnie. - Może ludzie Ledbruka ją zlokalizują.
- A może nie. - Wpatrzyła się w przestrzeń za oknem. - Sądziłam, że jakoś damy sobie radę.
Problem w tym, że Trask mógł przebywać v jednym z magazynów, które skontrolowaliśmy, a ja
po prostu go nie wyczułam.
- Fakt, nie mamy pewności.
- Więc jaki pożytek z tego cholernego daru? - warknęła z wściekłością. - Sądziłam, że będzie
z niego jakaś korzyść, że się do czegoś przyda.
- Na litość boską, przestań się nad sobą użalać! - wybuchnął Silver. - Nie uważasz chyba lat
spędzonych na wyszukiwaniu podpalaczy za stracone? Gdybyś nie korzystała z daru, nie
odnosiłabyś takich sukcesów. Wszystko ma swoje dobre i złe strony, pogódź się z tym.
Bezpośredniość jego słów ją poruszyła.
- Nie użalam się nad sobą. Po prostu nie ... - Urwała i ze smutkiem pokręciła głową. - Może
rzeczywiście trochę się nad sobą użalałam. Nie wolno mi?
Popatrzył na nią uważnie.
- To autodestrukcyjne myślenie, dobrze o tym wiesz. Dlatego walczysz tak uparcie. Dlatego
stałaś się twarda. -Uruchomił silnik. - To jak, wracamy do domu? Jutro musimy być wypoczęci.
Sądził; że jest twarda, ale w tym momencie wcale nie czuła się silna. Była przestraszona i
zniechęcona, a on nie próbował podnieść jej na duchu.
A może wręcz przeciwnie. Może wiedział, że jego szorstkość podziała na nią stymulująco.
Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że źle znosiła cudzą litość.
Litość? Na samą myśl poczuła wściekłość. Odetchnęła głęboko i wyprostowała się.
- Nie - oznajmiła. - Obejrzymy jeszcze dwa magazyny. Potem wrócimy do domu w nadziei,
że George wymyślił coś, co zawęzi zakres poszukiwań.
- Niech będzie. To jakiś plan. - Uśmiechnął się bez przekonania, gdy opuszczali parking. -
Zerknij na listę i sprawdź, dokąd teraz jedziemy.
- I jak poszło? - spytał od progu George.
- Chcieliśmy spytać cię o to samo - mruknął Silver. - U nas kompletne fiasko.
- Fatalnie. - George skierował wzrok na Kerry. - Nie wyczułaś drania?
Niemal zapomniała o tym, co jej się wymknęło wieczorem.
- Nie jestem w nastroju na dowcipy.
- Boże broń, wcale nie zamierzałem dowcipkować. Po prostu mnie zaintrygowałaś. -
Uśmiechnął się. - Widzę, że jesteś nieco przygaszona. Może zdołam podnieść cię na duchu.
- Są postępy? - spytał Silver.
- Na pewno nie przełom, bo bym do was zadzwonił. Ale z pewnością postęp.
W sercu Kerry pojawiła się nadzieja.
- Znaleźli magazyn?
Pokręcił głową.
- Nie, ale pomysł przeszukania bazy danych dzieci zaginionych okazał się strzałem w
dziesiątkę. Na liście są tylko trzy Carmele. Zgłoszenie o zniknięciu jednej z nich wpłynęło w
1997 roku, więc dziewczyna miałaby teraz dwadzieścia jeden lat. Druga to siedemnastolatka i
zaginęła w Dallas. Ostatnia pochodzi z Louisville w Kentucky, niedaleko stąd. Nazywa się
Carmela Ruiz.
- Ile ma lat?
- Piętnaście. Miesiąc temu jej matka zgłosiła fakt zaginięcia córki.
- Podniósł rękę, gdy Kerry otworzyła usta, by coś powiedzieć. - Ledbruk wysłał już
człowieka, żeby porozmawiał z jej matką, dowiedział się, czy ktoś nawiązał z nią kontakt, i
zgromadził nazwiska przyjaciół dziewczyny. Lada moment spodziewamy się raportu.
- Dzięki Bogu. Przytaknął.
- Tak. - Odwrócił się i ruszył do biblioteki. - A teraz proszę o wybaczenie, wracam na
stanowisko. Sprawdzę, czy agenci w terenie mają nowe wiadomości. Chyba zdajecie sobie
sprawę, że niełatwo jest jednocześnie prowadzić gospodarstwo domowe i pełnić funkcję
koordynatora akcji ratunkowej.
- Jesteśmy pod wrażeniem - mruknął Silver. - Ludzie Ledbruka coś znaleźli?
- Nie. Są sfrustrowani i zniechęceni. Wielkie magazyny przypominają królicze nory. - Gdy
wszedł do biblioteki, jego głos przycichł. - Ciężko je przeszukiwać ...
- Niemniej poszukiwania ruszyły z miejsca. - Silver spojrzał na Kerry. - Carmela ma
nazwisko i matkę. Miejmy nadzieję, że ta ostatnia zna przyjaciół córki, a Carmela nie jest typem
samotnicy.
Kerry pomyślała, że matka dziewczyny wcale nie musi wiedzieć, kim są przyjaciele córki.
Gdyby były sobie bliskie, Carmela zapewne wcale nie uciekłaby z domu.
Nie powinna tracić nadziei. Znaleźli pewne informacje o dziewczynie, wciąż mieli czas,
żeby dowiedzieć się więcej.
Na to liczyła.
- Prześpij się - zasugerował Silver. - Ja zostanę tutaj i zawiadomię cię, jeśli dowiemy się
czegoś nowego.
Nie wierzyła, że uda się jej zasnąć, ale uznała, że powinna odpocząć. Ruszyła ku schodom.
- A ja dam ci znać, jeśli Trask ponownie się odezwie. - Wątpiła jednak, by do tego doszło.
Trask z pewnością nie zamierzał już jej pomagać. Teraz sami musieli uporać się z rzuconym
przez niego wyzwaniem.
I trzymać kciuki, żeby Carmela wyszła z tego wszystkiego cało.
Śledził ją.
Serce podeszło jej do gardła, gdy ujrzała wysokiego mężczyznę w zamszowej kurtce. Stał po
drugiej stronie ulicy, przy kawiarni Starbucks.
Tego dnia Carmela widziała go już trzykrotnie. Było późne popołudnie, a pierwszy raz
dostrzegła go rankiem, na przystanku autobusowym, a potem jeszcze raz, przy budce z hot
dogami w parku.
Złodziej? Zboczeniec, polujący na dziewczyny takie jak ona?
To bez znaczenia. Musiała przyspieszyć kroku i go zgubić. Skręciła w najbliższą boczną
ulicę i rzuciła się biegiem przed siebie. Dwie przecznice dalej skręciła w lewo, potem w prawo.
Zaczekała.
Ani śladu nieznajomego. Pomyślała z ulgą, że z pewnością go zgubiła. Na wszelki wypadek
postanowiła pójść jeszcze kawałek tą samą ulicą, a potem zawrócić do magazynu. Był tylko sześć
przecznic stąd.
Zabawne, jak wszystko uległo zmianie. Poprzedniego wieczoru śmiertelnie się bała
ciemności i skrzypienia. Rozważała możliwość wyniesienia się z magazynu. Teraz jednak nie
mogła się doczekać, kiedy wróci do pokoiku na drugim piętrze, gdzie nic jej nie groziło.
- Baltimore! - wykrzyknął Silver, gwałtownie otwierając drzwi do pokoju Kerry. - Dwa
tygodnie temu Carmela Ruiz przebywała w Baltimore.
Kerry zerwała się na równe nogi.
- Skąd wiesz? Od jej matki? Zaprzeczył ruchem głowy.
- Carmela ma siostrę, Rosę, która przysłuchiwała się rozmowie człowieka Ledbruka,
Bushly'ego, z jej matką. Najwyraźniej przekonał ją, że sytuacja jest poważna. Podobno Rosa
milczała, dopóki przesłuchiwał jej matkę, ale potem wybiegła z domu i dogoniła go, zanim
wsiadł do auta. Była solidnie wystraszona. Wyznała, że Carmela dzwoniła dwukrotnie.
Powiedziała, że jest w Baltimore i ma problemy ze znalezieniem pracy.
- Mówiła, gdzie się zatrzymała? Pokręcił głową.
- Tylko tyle, że w Baltimore.
- Ile magazynów z naszej listy znajduje się w Baltimore?
- Czterdzieści siedem. Ruszajmy, szkoda czasu. Ludzie Ledbruka już są w drodze i wkrótce
rozpoczną poszukiwania. Ledbruk poprosił miejscową policję o dodatkowe wsparcie, niemniej
czas ucieka. Jeżeli Trask cię nie okłamał, mamy cztery godziny.
Kerry już szła do drzwi, Sam dreptał tuż za nią.
- Gdzie zaczyna Ledbruk?
- Od południa, więc my rozpoczniemy od północnej części miasta. - Zbiegał po schodach. -
Chyba że masz lepszy pomysł.
Pokręciła głową.
- Nic mi nie przychodzi do głowy. - Spojrzała na Sama, który pędził po schodach na łeb, na
szyję. - Cholera, może powinniśmy pójść za radą Traska i zabrać Sama. Niech wywęszy
sukinsyna.
- Mamy pomysł. - Silver z uśmiechem otworzył drzwi wejściowe. - Wolę polegać na tobie.
- Ja też. - Odwróciła się ku George'owi, który właśnie wyszedł z biblioteki. - Znalazłbyś
kogoś do opieki nad ... - Urwała. - Nieważne. Zabieramy Sama.
- Czemu? - spytał George.
- Sama nie wiem. - Intuicja? Dała psu znak. - Właśnie sobie uświadomiłam, że w obu
rozmowach Trask wspomniał o Samie.
Zapewne to o niczym nie świadczy, ale wolę nie ryzykować. Może próbował. .. - Podążyła
do drzwi. - Bierzemy psa ze sobą.
Sam szczekał na powitanie jak oszalały, kiedy Kerry i Silver ponownie wskoczyli do
samochodu.
- Do licha ciężkiego, zamknij się wreszcie, Sam - jęknęła zdesperowana Kerry. - Widziałeś
nas kwadrans temu. - Ten kwadrans był zmarnowany. Przeszukali czwarty magazyn i byli
spóźnieni. Kerry chwyciła listę i zaznaczyła dwie hale, które sprawdzili w tej dzielnicy. -
Dziesięć minut drogi stąd znajduje się jeszcze jeden magazyn. Giliad Storage na Baker Street.
Silver skinął głową i uruchomił silnik.
- Zadzwoń do George'a i spytaj, czy Ledbruk coś znalazł.
- Powiedział, że w razie czego da nam znać. - Mimo to wystukała numer. Może znajdowali
się poza zasięgiem. Na tym etapie była gotowa chwycić się nawet brzytwy, byle nie utonąć.
- Bez zmian - oznajmił George, gdy uzyskała połączenie. - Dziesięć minut temu
rozmawiałem z Ledbrukiem. Nic nie odkryli, Ledbruk był potwornie spięty. - Zamilkł. - Mamy
bardzo mało czasu. - Tyle wiemy - burknęła. - Dzwoń, jeśli na cokolwiek natraficie.
- Rozłączyła się. - Ledbruk nic nie znalazł. Szybko.
- Robię, co w mojej mocy. - Rzucił na nią okiem. - Pozostała jeszcze godzina. W tym czasie
wszystko może się zdarzyć.
- Tak, Carmela Ruiz może spłonąć w magazynie. - Skierowała światło latarki na listę. - Inna
opuszczona hala znajduje się około dziesięciu minut od Giliad. Powinniśmy spróbować...
Przestań, Sam. - Pies wspiął się łapami na oparcie przedniego fotela i lizał jej ucho. - Nie mam
ochoty na zabawę. Słyszysz? Koniec zabawy!
- Trzeba było zostawić go w domu - mruknął Silver. - Nie potrzebujemy ...
- Zabawa. - Kerry drgnęła. - To zabawa, którą narzucił mi Trask. Musiał dać mi wskazówkę,
jeśli chciał, żebym znalazła odpowiedni magazyn. Nie sądzę, by faktycznie chciał, żebym brała
ze sobą Sama, ale dwukrotnie to zasugerował. Czemu?
Silver skupił wzrok na jej twarzy.
- Mów, co podejrzewasz. Pospiesznie przejrzała listę.
- Bo ja wiem. Może ... Samson Tobacco Storage. - Szeroko otworzyła oczy. - Sam. Samson.
- Naciągane.
- Masz lepszy pomysł?
Pokręcił przecząco głową.
- Gdzie jest ten magazyn?
Sprawdziła adres na mapie.
- Przy nabrzeżu. Pół godziny stąd.
- Weź telefon i każ Ledbrukowi wysłać tam agentów. - Wcisnął pedał gazu i samochód
energicznie wyskoczył do przodu. - Może dotrą tam przed nami.
Trask zerknął na zegarek. Jeszcze dziesięć minut.
Powinna już być na miejscu, pomyślał rozczarowany.
Może niesłusznie uważał ją za inteligentną. Był pewien, że zwróci uwagę na jego
wskazówki. On umiałby dodać dwa do dwóch, a przecież byli tacy podobni do siebie.
Dalej, Kerry. Pokaż, co potrafisz. Minęło jeszcze pięć minut.
Po raz ostatni poprawił ustawienie anteny, skierowanej na okno na drugim piętrze magazynu
po przeciwnej stronie ulicy. Carmela siedziała w pokoiku na końcu korytarza, ale jeśli antena
funkcjonowała sprawnie, ogień odetnie dziewczynie drogę ucieczki.
Gdzie jesteś, Kerry?
- Jeszcze dziesięć minut. - Mocniej przycisnął pedał gazu. - Ledbruk może już być na
miejscu.
- Ale nie musi. - Kerry przygryzła dolną wargę. - Mogłam mu tylko powiedzieć, że miałam
przeczucie. Nie musiał uznać przeczucia za wystarczający powód, by tam pędzić.
- Nie jest głupi. Zaufaj mu.
Pokręciła głową, sięgnęła po telefon i zaczęła wystukiwać numer.
- Do kogo dzwonisz? - spytał Silver.
- Do kogoś, komu ufam.
Wycie syren.
Trask znieruchomiał, patrząc na błyskające czerwone lampy trzech wozów strażackich, kilka
przecznic dalej. Ponad wszelką wątpliwość kierowały się tutaj.
- Dobra mała - wymamrotał. Dotychczas go nie zawiodła. Kerry wydedukowała, gdzie jest
magazyn, ale zbyt długo zwlekała, przez co nie ocali dziewczyny. Musiał tylko wcisnąć guzik i
wynosić się stąd. Szkoda, że nie mógł zostać, żeby nacieszyć się owocami swojej pracy, lecz
wiedział, że lada moment przyjadą strażacy i policjanci.
Kerry pozbawiła go tej przyjemności. To dziwne, ale nie był na nią zły. Przeciwnie, oprócz
rozczarowania czuł dumę. Podobna duma ogarniała go wtedy, gdy widział Morze Ognia w akcji.
Za chwilę Kerry również poczuje rozczarowanie i uświadomi sobie, że jednak nie wygrała.
Inne rozwiązanie nie wchodziło w grę.
Wcisnął czerwony guzik.
Dym!
Carmela obudziła się raptownie, z trudem chwytając powietrze. W biurze pełno było dymu,
tak gęstego, że ledwie cokolwiek widziała. To, co dostrzegła, zmroziło jej krew w żyłach. Wokół
drzwi wejściowych jaśniała czerwona poświata.
Ogień.
Matko Boska, groziła jej śmierć.
Nie. Nie umrze. Znajdzie drogę ucieczki. Zerwała się na równe nogi i rzuciła do drzwi.
Otworzyła je gwałtownie.
Na korytarzu rozpętało się piekło. Niczym wygłodniała bestia pożar pochłaniał schody
prowadzące na parter. Płomienie atakowały z nieprawdopodobną prędkością, sięgając już
pierwszego piętra.
Schody prowadzące na dach były nietknięte - na razie. Pognała do klatki schodowej.
Żar.
Żar nie do wytrzymania.
Dotarła do kręconych schodów i popędziła na górę. Na szczycie dostrzegła drzwi.
A jeśli będą zamknięte na klucz? Nie miała wyboru.
Dobry Boże, schody za nią stały w ogniu. Chryste, oby tylko drzwi nie były zamknięte.
Kerry i Silver znajdowali się o pięć minut drogi od magazynu, kiedy Kerry usłyszała w
oddali wycie syren.
Poczuła ulgę.
- Już jadą. Muszą być prawie ...
Ból.
Przeszywający skronie. Wirujący w ciemności. Ohyda.
Brud.
Ogień. Ogień. Ogień.
- Kerry?
Nie mogła odpowiedzieć. Ogień ją lizał, otaczał ją i ... jego. Traska.
Byli razem, a Morze Ognia ...
- Kerry. - Tym razem głos Silvera zabrzmiał stanowczo. - Walcz. Pokonaj go. Pokonaj go.
Tak, nie może dać się wciągnąć w mrok. Walczyła z całych sił, do utraty tchu.
Uwolniła się. Nie do końca.
- Co się dzieje? - spytał Silver.
- Zrobił to - szepnęła Kerry. - Chciał zaczekać do mojego przyjazdu, ale przestraszył się, że
zostanie schwytany.
- Podpalił magazyn?
- Tak Ukrywał się w budynku naprzeciwko magazynu, ale teraz wyszedł na ulicę.
- Którędy?
- Tylnymi drzwiami. To nie jest ulica, przy której stoi magazyn ... - Zamknęła oczy. - Jezu,
on myśli o Carmeli. Ma nadzieję ... Dziewczyna nie znajdzie drogi ucieczki. Trask chce to
zobaczyć.
- Dlaczego nie znajdzie drogi ucieczki?
- Wzniecił pożar na piętrze, na którym spała. Morze Ognia szybko się rozprzestrzenia ... -
Kerry drżała. - Umrze. On wie, ze ona umrze.
- Zadzwonię do Ledbruka, spytam, czy da radę schwytać Traska. Powiedz, gdzie go szukać.
- Ona umrze - szepnęła.
- Kerry.
- Jest dwie przecznice dalej i wsiada do ciemnoszarego vana. Odjeżdża. Spogląda przez
ramię i widzi magazyn. Budynek wygląda jak jeden wielki słup ognia. Nie ma drogi ucieczki.
Trask jest zadowolony. Wyobraża sobie Carmelę w ogniu. Jej ciało płonie, czernieje ...
- Dobra, zostaw go.
- Ona urnrze.
- Kerry, widzisz numer rejestracyjny jego samochodu?
- Nie, dostrzegam tylko to, co on.
Zdawała sobie niejasno sprawę, że Silver wystukuje numer, rozmawia. Potem słyszała
jedynie Traska.
Morze Ognia. Kąsa, rwie, pochłania. Dziecko dobrze sobie radzi. - VIial nadzieję, że Kerry
dotrze do ognia i poczuje jego moc. Któregoś dnia mogliby stanąć razem i patrzeć ...
Znikł.
Wraz z nim odeszła ciemność i ból.
- Jest poza zasięgiem?
Uświadomiła sobie, że Silver utkwił spojrzenie w jej twarz. - Chyba tak. Już go tam nie ma.
- Długo z nim przebywałaś.
- Naprawdę? - Nie czuła upływu czasu. - Zadzwoniłeś do Ledbruka?
- Tak. Przekazali komunikat do wszystkich jednostek: policja zatrzyma szare vany.
Pamiętasz ulice, które mijał?
Pokręciła przecząco głową.
- Nie, cały czas myślał o Carmeli ... Boże święty. - Skręcili za róg i ujrzała magazyn. - Miał
rację - szepnęła. - Słup ognia. - Poczuła ucisk w żołądku. Czy w takich płomieniach można
przeżyć?
Więcej wiary. Walczyła z tyloma pożarami, że wiedziała, iż ludzie potrafili cudem przetrwać
w warunkach, które wydawały się ekstremalne.
Carmela potrzebowała cudu.
- Jeszcze żyje - oznajmił Silver, parkując nieopodal wozu strażackiego. - Jest przerażona, ale
żywa.
Spojrzała mu w twarz.
- Na pewno?
- Ponad wszelką wątpliwość. Jej myśli przeszywają mi umysł. Nie wytłumiłbym jej nawet,
gdybym bardzo chciał.
Zdesperowana Kerry na chwilę zapomniała, że Trask dysponował wyjątkową umiejętnością
blokowania Silverowi dostępu do swojego umysłu. To jasne, że Silver dotarł do Carmeli.
- Nie jest ranna?
- Ma poparzone plecy. Nie mogła otworzyć drzwi na dach. Sądziła, że są zamknięte na klucz,
ale tylko się zablokowały. Szarpała się z nimi tak długo, aż ogień ogarnął schody. Gdy w końcu
wypadła na dach, musiała zgasić płomienie na ubraniu, tarzając się po betonie.
Kerry popatrzyła na budynek. Cały magazyn był objęty pożarem} a w gęstych kłębach dymu
ledwie dostrzegała ceglany murek, otaczający dach.
- Jest tam na górze? - spytała. - Dlaczego nie podejdzie na skraj dachu i nie wezwie pomocy?
- Jest przerażona, niemal w szoku. Teraz siedzi skulona w kącie, za agregatem
klimatyzacyjnym. - Zamilkł. - Zostało jej mało czasu. Myśli, że dach pod jej nogami jest gorący.
Nie uświadamia sobie, że budynek się zawali.
- Więc jej powiedz.
- To nie takie proste. Wpadła w histerię, a ja nie znam jej umysłu.
- Mówiłeś, że lubisz naprawiać to, co popsute. No to działaj, do cholery. Uratuj tę
dziewczynę. Spraw, żeby zrobiła to, co chcesz.
- Więc powiedz mi, jak strażacy mogą ją ściągnąć z dachu.
Spróbowała zebrać myśli.
- Helikopter wykluczony. To zbyt niebezpieczne przy płomieniach niema1liżących dach.
Drabina też nie. Będzie musiała skakać.
- Gdzie?
- Mamy niewielki wybór. Przed południową ścianą budynku jest najwięcej miejsca, pod
warunkiem, że konstrukcja wytrzyma.
- Poza tym muszę jeszcze skłonić ją do skoku. Murek na dachu, jest rozgrzany do
czerwoności, docierają do niego płomienie. Dziewczyna będzie wiedziała, że może się poparzyć.
- Nawet nie spróbujesz?
- Przeciwnie. - Wysiadł z samochodu. - Wstawaj i poinstruuj strażaków, gdzie mają rozłożyć
płachtę ratunkową. Jeśli skłonię ją do skoku, ktoś na dole powinien ją złapać. - Oparł się o
samochód. i spojrzał na dach. - Biegnij.
12
Ból.
Carmela jęknęła, przysuwając się bliżej klimatyzatora. Metal był coraz bardziej gorący. Cały
świat płonął.
Na ulicy nie jest tak gorąco.
Nie mam jak zejść. Schody płoną. Skacz. Czekają na ciebie.
Nie, ktoś po mnie przyjdzie. Słyszałam syreny.
Masz za maio czasu. Dach zawali się lada moment. Dobrze o tym wiesz. Czujesz, jakijest
rozgrzany.
Popatrzyła na płomienie liżące murek na krawędzi dachu. Ktoś przyjdzie .
Nagle potworny ból przeszył jej poparzone plecy. Boli!
Będzie jeszcze gorzej. Chyba że zejdziesz z dachu. Wykluczone.
Wrzasnęła, kiedy ponownie poczuła obezwładniający ból. Tak. Potrzebujesz pomocy.
Podejdź do południowej ściany . Nie dam rady ... - Wrzasnęła. - Boli!
Podczołgaj się do murku. Zajmą się tobą, kiedy będziesz na ulicy. Za bardzo boli.
Przestanie boleć, kiedy skoczysz. Zginę•
Zginiesz, jeśli tu zostaniesz.
Boję się. Zawsze miałam lęk wysokości.
Tuż minął. Obiecuję, że nie będziesz czuła strachu, kiedy skoczysz. Nie dam rady ...
Więc będzie cię bolało. Ból. Ból. Ból.
- W tym budynku nie ma nikogo - oznajmił niecierpliwie kapitan Jureski. - Rozmawiałem z
właścicielem. Magazyn stał pusty.
- To nie oznacza! że nie ma tam przypadkowych osób - zauważyła Kerry. - Wie pan o tym
równie dobrze! jak ja. W budynku przebywa młoda dziewczyna! ukryta na dachu.
- Widziała ją pani?
Zerknęła na Silvera! opartego o samochód.
- Nie, ale mój przyjaciel ją widział.
Kapitan powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem.
- Faktycznie wydaje się przejęty - mruknął zgryźliwie. - Wyglądał jakby usiłował rozwiązać
zadanie arytmetyczne.
- Widział ją - powtórzyła. - Dziewczyna stoi przy południowej ścianie, ale boi się skoczyć.
Trzeba rozłożyć płachtę ratunkową, wtedy bezpiecznie wyląduje.
- Nie zapewnimy jej bezpieczeństwa, choćbyśmy nawet chcieli. - Zmarszczył brwi i spojrzał
na dach. - Chryste, żeby skoczyć, musiałaby pokonać te płomienie. Jeszcze nigdy nie widziałem
takiego ognia.
- To jej jedyna szansa - naciskała desperacko Kerry. - Niech pan tam skieruje ludzi, żeby ją
złapali. Panie kapitanie, proszę.
Zawahał się.
- Jest pani pewna! że na dachu jest jakaś dziewczyna?
- Jak najbardziej.
- Psiakrew. - Odwrócił się i podszedł do ciężarówki, jednocześnie wyciągając telefon. -
Przygotujemy się i skierujemy strumienie wody na tę część budynku. Mam nadzieję, że pani się
nie myli i ta dziewczyna naprawdę chce skoczyć. Dach runie lada moment.
- Skoczy. - Kerry modliła się, by tak było. Zrobiła wszystko, co mogła. Ruszyła z powrotem
do samochodu, lecz nie zamierzała rozmawiać z Silverem. Jego twarz wyrażała głębokie
skupienie, myślami błądził gdzieś daleko. Wiedziała, że nie wolno mu przeszkadzać. Stanęła po
drugiej stronie auta i spojrzała w górę.
Daj Boże, by Silver skłonił ją do skoku .
Podejdź do krawędzi dachu.
Za gorąco. Carmela zadrżała na widok płomieni topiących smołę na murku. Spłonę.
Powinnam zaczekać na pomoc.
Nie możesz czekać. Musisz natychmiast skakać. Ponad murkiem przeleciał nagle strumień
wody.
Widzisz, wiedzą, że tu jesteś. Usiłują ci pomóc. Wejdź pod ten strumień, jeśli będziesz
mokra, nie zajmiesz się ogniem podczas skoku.
Carmela podeszła do wody. Krzyknęła i cofnęła się, gdy zimny strumień dotknął jej
poparzonych pleców. Ból.
Będzie bolało bardziej, jeśli nie skoczysz. Wierz mi. A teraz ruszaj.
Odetchnij głęboko, weź rozbieg i skocz. Nie myśl. Zrób to.
Nie drgnęła. Zrób to!
Kerry wstrzymała oddech. Nie odrywała oczu od dachu. Dalej, Carmela.
Chryste, dziewczyna musi być przerażona perspektywą skoku w przepaść. Wszędzie unosił
się gęsty dym, Carmela pewnie nawet nie widziała ziemi. Musi zanurkować w dym i ogień, nie
wiedząc, co jest w dole. Czy Silver ją do tego skłoni?
Po północnej stronie magazynu rozległ się łomot walącej się ściany. Boże, skacz, Carmelo.
Skacz! Już!
Nie.
To ostatni moment. Skaczesz.
Mowy nie ma.
Nie ma mowy o czymkolwiek innym.
Carmela nagle rzuciła się ku południowej ścianie. Nie miała pojęcia, co wyprawia. To
szaleństwo. Powinna się zatrzymać, ale nie potrafiła.
Skacz w przepaść. Skacz w przepaść.
Skoczyła w przepaść. Otoczył ją wodny pył i płomienie, gdy spadała na łeb, na szyję.
Z gardła wyrwał jej się krzyk, wpadła w ogień.
- Już po wszystkim. - Kerry złapała Silvera za rękę. - Widziałam, jak spadła na płachtę.
Chodź.
- Tak. - Potrząsnął głową, żeby otrzeźwieć. - Idę. - Ruszył w kierunku tłumu strażaków i
sanitariuszy, zebranych wokół płachty.
- Żyje? - spytała Kerry, dogoniwszy Silvera. - Wiesz, czy ...
- Żyje - przerwał jej Silver. - Nie wiem, jak poważnie jest ranna. Zerwałem kontakt, gdy
skoczyła. - Przepchnął się przez gromadę ludzi i wbił wzrok w Carmelę. Leżała nieruchomo,
blada, skulona na strażackiej płachcie, a sanitariusze zakładali jej maskę tlenową. Miała
poszarpane ubranie i zwęglone włosy wokół twarzy.
- Wygląda koszmarnie - szepnęła Kerry. - Biedactwo.
- Uparciuch - mruknął ponuro Silver. - Już myślałem, że nigdy nie zmuszę jej do skoku. W
końcu musiałem przejąć nad nią kontrolę.
- Czemu od tego nie zacząłeś?
- Nie chciałem jej skrzywdzić. Zawsze istnieje takie niebezpieczeństwo, kiedy używa się
rozwiązań siłowych.
Popatrzyła na niego.
- Zaszkodziłeś jej?
- Zobaczymy, gdy dojdzie do siebie.
- O ile dojdzie do siebie. - Kerry ponownie spojrzała na dziewczynę i krzątających się wokół
sanitariuszy. Nie dawaj za wygraną, Carmelo. Trask chce, byś się poddała. Nie pozwól mu
zwyciężyć.
- Wyjdzie z tego - oznajmił Silver, gdy wrócił do poczekalni po rozmowie z lekarzem
dyżurnym. - Niezbyt rozległe oparzenia drugiego stopnia na plecach. Wstrząs. Zatrucie dymem. -
Zamilkł. - Dezorientacja umysłowa.
Kerry zesztywniała.
- Ma uszkodzony mózg?
- Nie przekonamy się, dopóki nie odzyska świadomości. Wątpię.
- Ale nie jesteś pewien?
- Co mam powiedzieć? Chciałbym cię podnieść na duchu, ale nie mogę. - Zacisnął usta. - Do
diabła, sam chciałbym wiedzieć, na czym stoję. Myślisz, że lubię mieć poczucie winy? To
jeszcze dziecko.
Widok jego twarzy wzbudził w niej współczucie.
- Musiałeś tak postąpić. Nie miałeś wyboru. Zginęłaby w pożarze.
- Ciągle to sobie powtarzam. - Podszedł do' okna. - Nie musisz tu czekać. Carmela może
dojść do siebie dopiero za kilka godzin. Zadzwonię do ciebie.
Cierpiał, a ona uświadomiła sobie nagle, że nie chce go opuszczać.
- Zostanę•
- Żeby mnie trzymać za rękę? Nagły przypływ uczuć macierzyńskich? Nie potrzebuję taldej
pomocy, Kerry.
- Zamknij się. - Usiadła. - Zostaję.
Popatrzył na nią i wzruszył ramionami.
- Jak chcesz.
Był twardy, szorstki, czasem wręcz opryskliwy, ale już wiedziała, o skrywa pod tą skorupą.
Oparła się o ścianę.
- Właśnie tak chcę - mruknęła.
Carmela odzyskała przytomność dopiero po ośmiu godzinach. Kerry przysypiała, kiedy
dostrzegła, że Silver nagle sztywnieje.
- Co jest?
Nie odpowiedział, a w twarzy miał takie samo napięcie jak wówczas, kiedy Carmela była na
dachu.
Czekała, wstrzymując oddech.
Dopiero po dziesięciu minutach Silver spojrzał na nią z uśmiechem.
- Wszystko w porządku.
Kerry odetchnęła z ulgą.
- Nie ma skutków ubocznych?
- Żadnych. Trochę się bała, przypomniawszy sobie, że na dachu słyszała dziwne głosy.
Przekonałem ją, że przy tak silnym stresie wyobraźnia płata figle. Gdy ponownie się ocknie,
uzna, że sama wpadła na pomysł skoku.
- To dobrze. Nie widziałam jej matki. Gdzie jest?
Pokręcił głową.
- Nie przyjechała.
- Może Carmela miała powody, by uciec z domu. Która matka nie zainteresowałaby się
ranną córką w szpitalu? - Wstała. - Chodź, spytamy, czy można odwiedzić tę dziewczynę.
- Nie będzie wiedziała, kim jesteśmy.
- To bez znaczenia. Powiem, że przyjechaliśmy z opieki społecznej albo coś w tym stylu.
Myślałam o niej i martwiłam się o nią od chwili, kiedy Trask poinformował mnie, że wybrał
następną ofiarę. Nie mogę odejść, nie spotkawszy się z nią osobiście.
Wstał.
- Wobec tego zdecydowanie powinniśmy odwiedzić małą.
- Nie chcę z wami rozmawiać. - Carmela niepewnie patrzyła na Kerry. - Nie odpowiem na
żadne pytania.
- Nie będzie pytań. - Kerry uśmiechnęła się do niej. - Wpadliśmy, żeby sprawdzić, czy
możemy w czymś pomóc.
- Możecie wyciągnąć mnie ze szpitala. Nie stać mnie na zapłacenie rachunku.
- Tym się nie przejmuj. Rachunek zapłaci właściciel magazynu. Ma nadzieję, że dzięki temu
nie pozwiesz go do sądu.
Z powątpiewaniem zmarszczyła brwi.
- Poważnie?
- Obiecuję, że nie dostaniesz rachunku - zapewnił ją Silver.
- Ważne jest tylko to, żebyś szybko odzyskała siły.
Przez chwilę milczała.
- Naprawdę się martwi, że go pozwę? Myślicie, że mogłabym dochodzić odszkodowania?
Kerry poczuła ul ducie rozczarowania.
- Niewykluczone. Czego oczekujesz?
- Niewiele. Mógłby tylko znaleźć dla mnie mieszkanie i zapewnić nam utrzymanie do chwili,
kiedy znajdę pracę.
- Nam?
- Chcę, żeby Rosa, moja siostra, zamieszkała ze mną. - Zacisnęła dłonie na prześcieradle. -
Obiecałam jej.
- Ile lat ma Rosa?
- Dwanaście.
- Więc jest niepełnoletnia, tak samo jak ty - wyjaśniła Kerry.
- Żaden sąd nie zezwoli, by opuściła matkę. Sędziowie zapewne będą chcieli, byś wróciła do
domu.
- Nie! - Wzięła głęboki oddech. - Nigdzie nie wracam.
- Czemu nie?
- Nie mam obowiązku się wam spowiadać. Nie chcę i tyle.
- Trudno zadowolić się tal zim wyjaśnieniem.
- Matka nie chce mnie widzieć. Przeszkadzałam jej. - Zwilżyła usta. - Rosa też jej
przeszkadza. Ze mną będzie jej lepiej. - Dlaczego przeszkadza?
- Dlatego. - Patrzyła butnie na Kerry. - A teraz dowiedzcie się, czy ten właściciel magazynu
jest skłonny mi zapłacić. Tylko nic nie mówcie matce.
- Zabrałaby pieniądze? - zasugerował Silver.
- Tego nie powiedziałam - mruknęła Carmela. - Nie próbujcie wpędzać matki w kłopoty. To
nie jej wina.
- Więc czyja? - spytała Kerry.
- Jej faceta - odparł niespodziewanie Silver. - Jak mu tam? Don ... Harvey?
Carmela wytrzeszczyła oczy.
- Skąd wiesz o Donie, do licha ciężkiego?
Kerry wbiła wzrok w Silvera.
Wzruszył ramionami.
- Policja musiała pojechać do twojej matki, żeby powiadomić ją o tym, co się zdarzyło.
Harvey z nią mieszka, mam rację?
Zawahała się.
- Tak.
- I z tego powodu uciekłaś.
- To nie jej wina. Potrzebuje kogoś i nic na to nie poradzi ... Jest samotna. My dwie to za
mało.
- Nie lubisz go?
Spojrzała wyzywająco na Silvera.
- Nie zamierzam odpowiadać na żadne pytania związane z mamą i Donem.
- Twojej mamy tu nie ma. Miała mnóstwo czasu, by przyjechać. Policja powiadomiła ją, że
jesteś ranna.
- Ma pracę. Pewnie nie dostała urlopu.
Kerry zaczynała szczerze nienawidzić matki Carmeli.
- Z pewnością masz rację.
- Nie chcę z nikim rozmawiać. - Dziewczyna zamknęła oczy.
- Jeśli chcecie mi pomóc, sprawdźcie, czy mogę liczyć na te pieniądze.
- Pomożemy ci najlepiej, jak potrafimy - zapewniła ją łagodnie Kerry. - Wypoczywaj i
słuchaj lekarzy. Sprawdzimy, co się da zrobić. - Dała Silverowi znak i jednocześnie ruszyła do
drzwi. - Może zdołamy jakoś pomóc twojej siostrze.
- Nie ma potrzeby. Sama wiem, co należy robić. Potrafię zadbać o siostrę. Jeśli wy jej
stamtąd nie wydostaniecie, załatwię sprawę po swojemu. - Carmela otworzyła oczy, kiedy
zamykali za sobą drzwi. - A teraz załatwcie mi pieniądze, żebym miała z czego ją utrzymać.
- Co zaszło między nią a matką? - Kerry spytała Silvera, kiedy szli korytarzem. - Zakładam,
że nie zdobyłeś informacji o jej facecie od George' a ani od Ledbruka ?
Pokręcił głową.
- Ona nie myśli teraz o niczym innym. Martwi się o siostrę.
- Niech zgadnę. Narzeczony matki zgwałcił Carmelę?
Skinął głową.
- Matka jej nie uwierzyła. Nie chciała narażać związku. Carmela uciekła dwa dni później, ale
boi się o młodszą siostrę.
Kerry poczuła mdłości.
- To ledwie dwunastolatka.
- Carmela ma piętnaście lat. Niewielka różnica.
Potrząsnęła głową.
- Ale niechęć do stawienia czoła faktom i odtrącenie córki w potrzebie to dwie kompletnie
różne sprawy. Nie rozumiem, dlaczego nie przyjechała, kiedy policja powiadomiła ją, gdzie się
znajduje Carmela. - Tak to bywa. Dokonała wyboru. Zdaniem matki Carmela usiłowała
zniszczyć jej związek z Harveyem. Idę o zakład, że w jej oczach Carmela to niebezpieczna
kłamczucha, którą należy odrzucić.
- Kochana mamusia.
Uśmiechnął się.
- Niektóre kobiety nie są tak opiekuńcze jak ty, Kerry.
- Wobec tego niektóre kobiety należy wysmarować smołą i wytarzać w pierzu. Zwykła
przyzwoitość nakazuje, żeby ... - Zamilkła. Złość nie miała sensu. - Widzisz, dzieci są całkiem
bezbronne. W dodatku za nic nie dopuszczają do siebie myśli, że ich rodzice to szumowiny.
Carmela z pewnością będzie do ostatniego tchu broniła matki.
- Co racja, to racja. Jest niesłychanie lojalna.
- Wyciągniemy Rosę z tego domu.
- Jasne.
- I znajdziemy odpowiednie, bezpieczne miejsce dla Carmeli.
- Pewnie.
- I tak zamierzałeś to zrobić, przyznaj się.
- Skąd ta myśl?
- Stąd, że w pewien sposób ... zbliżyłeś się do niej. Podobno zawsze utrzymujesz dystans
emocjonalny, a tymczasem nie potrafiłeś zachować obojętności względem tej dziewczyny.
Ciekawe, jak często przytrafiają ci się podobne sytuacje.
- Przejrzałaś mnie. Trafiony, zatopiony.
- Stroisz sobie żarty, a ja mówię poważnie. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Dzisiaj w nocy
przekonałam się, że to, co nas łączy, nie jest jednostronne. Nie mogło takie pozostać, skoro
przenikasz mój umysł tak gruntownie, że wiesz więcej ode mnie. Wątpię, czy kiedykolwiek
spełnisz obietnicę i pozwolisz mi zajrzeć do twoich myśli, ale być może to wcale nie będzie
konieczne.
Uśmiech zniknął mu z ust.
- Doprawdy?
- Właśnie tak. Coraz lepiej cię poznaję. - Wcisnęła guzik przywołania windy. - Ale to nie
pora na omawianie naszych relacji. Musimy zadbać o Carmelę i jej siostrę. Nie jestem nawet
pewna, czy Trask nie spróbuje powtórzyć zamachu, kiedy się dowie, że jego niedoszła ofiara
żyje.
- To niewykluczone. Na wszelki wypadek zadzwoniłem do Ledbruka i poprosiłem go o
wystawienie strażnika przed wejściem do jej sali. Powiedział, że facet już jedzie. - Odsunął się,
żeby przepuścić Kerry w drzwiach windy. - To chyba wystarczy?
- Pytasz, czy Trask jest w pobliżu? - Zaprzeczyła ruchem głowy. - Z pewnością nie. Nie
wiem, jak funkcjonuje ten parapsychiczny radar, ale Traska nie ma w szpitalu.
- Jesteś pewna siebie. - Uniósł brwi. - Czyżbyś w końcu nabrała wiary we własne
możliwości?
- Chyba najwyższy czas. - Zmęczona, oparła się o ścianę windy.
- Dzisiejszej nocy Trask dosłownie zalał mnie ściekami ze swego umysłu. Mogłam albo
przetrwać i sobie z nim poradzić, albo trafić do czubków. Cholera, jasne, że jestem pewna siebie.
Nie potrafię wskoczyć do cudzej głowy tak jak ty, ale zaczynam być specjalistką od Traska.
- I dobrze. Chwilowo to najważniejsze. - Położył jej dłoń na ramieniu. - Ale zapomnij o nim
na pewien czas, o ile ci pozwoli. - Pozwoli, przynajmniej do chwili, kiedy się dowie, że Carmela
żyje. Nie będzie chciał stracić twarzy; w końcu nie zrobił tego, co zapowiedział. Carmela była
wyzwaniem, któremu nie podołał.
- Zatem ogólnie biorąc, tej nocy nie poszło nam najgorzej.
- To prawda, zwłaszcza że grzebiąc w tym łajnie, które on nazywa swoim umysłem,
natrafiłam na jeszcze jedną informację.
- Mianowicie?
- Człowiek, który wystawia mu ofiary, nazywa się Dickens.
- Dickens - powtórzył George. - Pomyśleć, że jakiś łachmyta nosi tak szacowne nazwisko.
Godne ubolewania, nieprawdaż?
- Mniejsza z tym - odparła Kerry, odpinając Samowi smycz. - Nie interesują mnie
abstrakcyjne problemy. Chcę, żebyś dowiedział się wszystkiego o tym człowieku. Z Helen
niespecjalnie sobie poradziłeś.
- Zarzucasz mi brak skuteczności? Twoje słowa boleśnie mnie zraniły, niemniej okażę
wyrozumiałość, gdyż ewidentnie znajdujesz się w stanie silnego napięcia. A właśnie, jak tam
nasza mała Carmela?
- Spała, kiedy opuszczaliśmy szpital- wyjaśnił Silver. - Z pewnością dojdzie do siebie.
- Obyś miał rację. - George odwrócił się i ruszył do biblioteki.
- Informację o Dickensie przekażę Ledbrukowi. Zapewne nie raczycie mnie poinformować, z
jakiego źródła pochodzi?
- Zapewne nie.
- Tak podejrzewałem. Powiem Ledbrukowi, że mam ją od zaufanego, choć anonimowego
informatora. Nie przypadnie mu to do gustu, ale też ta sprawa wcale mu się nie podoba.
- A teraz zaufany, choć anonimowy informator idzie spać. - Kerry rozejrzała się po holu. -
Gdzie się podział Sam?
- Ostatnio biegł do kuchni. - Silver się uśmiechnął. - Możesz założyć, że zadbał o siebie.
- W to nie wątpię. - Powoli ruszyła po schodach. Chryste, padała z nóg. - Chciałam się tylko
upewnić, czy nikomu nie przeszkadza. - Wykluczone. Sam wie, że może się tu czuć jak w domu.
- Czyżby? - Ziewnęła. - Chyba rzeczywiście. Sam uważa, że wszędzie jest mile widziany.
Dasz mi znać, jeśli George dowie się czegoś o Dickensie?
- Jasne. Dobranoc, Kerry.
Popatrzyła na niego przez ramię. Wydawał się wyczerpany. Było mu tak samo ciężko jak jej
może nawet ciężej. Nie miała pojęcia, jakiego napięcia doświadczył, żeby skłonić Carmelę do
skoku z dachu.
- Nie kładziesz się?
- Za chwilę. Muszę zadzwonić do Gillena.
- Nie zaczekasz do jutra?
- Czy Carmela mogła czekać do jutra?
- Silver, nie uzdrowisz całego świata.
- Nie, ale mogę przylepić mu kilka plastrów. - Odwrócił się. - Do zobaczenia rano.
Kilka plastrów.
Mało powiedziane. Bez wątpienia ocalił życie Carmeli. Być może telefonując do Gillena,
poprawi choremu samopoczucie. Jeszcze nigdy nie pomyślała o brzemieniu odpowiedzialności,
które ciąży na Silverze za każdym razem, gdy "naprawia" cudzy umysł. Przypominało to zabawę
w Boga, lecz Silver nie dysponował boską siatką bezpieczeństwa, na którą można upaść w razie
niepowodzenia. Był zwykłym człowiekiem, usiłującym spożytkować dar, o który nigdy nie prosił
i którego nie chciał.
Ogarnął ją głęboki smutek, kiedy ponownie ruszyła na górę. Chry¬ste, przestań o nim
myśleć, skarciła się w duchu. Czy to na jawie, czy we śnie, zajmował stanowczo zbyt dużo
miejsca w jej umyśle. Nie powinna użalać się nad nim w chwili, gdy ze zmęczenia ledwie
trzymała się na nogach.
Odpoczynek. Sen. Byle tylko nie przyśnił się jej Silver.
Ostre zęby kąsają, kaleczą. Wirująca ciemność. Agonia.
Silver. Musiała dotrzeć do Silvera.
Kerry odrzuciła kołdrę i podbiegła do drzwi.
Po chwili była już na drugim końcu korytarza i otwierała drzwi do jego sypialni. Wciąż był
ubrany, siedział na brzegu łóżka i patrzył na telefon.
- Silver, co jest ... - Nagle zrozumiała. - Gillen? - szepnęła. Nie podniósł wzroku.
- Nie mogłem się z nim skontaktować. Próbowałem przez całą noc. Wreszcie odebrał jego
ojciec. Gillen powiesił się wczoraj wieczorem.
- Dobry Boże. - Podeszła do niego powoli. - Silver, tak mi przykro.
- Mnie też. - Odchrząknął. - Sądziłem, że mam szansę powodzenia. Nie pierwszy raz kogoś
tracę. To normalne. Czasem bywa lepiej czasem gorzej. Przyzwyczaiłem się ...
- Zamknij się. - Uklękła na podłodze i objęła go w pasie. - Przestań zagłębiać się w te
wszystkie filozoficzne rozważania. Myślisz, że nie wiem, co czujesz? - Przywarła policzkiem do
jego piersi. - Musisz wziąć się w garść. Dłużej tego nie zniosę. Nie możesz obwiniać się o śmierć
Gillena. Dlaczego w to wierzysz?
- Wiedziałem, że jest z nim coraz gorzej - odparł głucho. - Powinienem był do niego
pojechać, utrzymywać z nim bliższy kontakt.
- Jezu, za każdym razem, kiedy na ciebie spojrzałam, rozmawiałeś z Gillenem przez telefon.
Dlaczego uważasz, że go zawiodłeś?
- Nie porzuciłem go - przyznał i pogłaskał ją po głowie. - Ale dokonałem wyboru. Uznałem,
że problem Carmeli jest pilniejszy. A może doszedłem do wniosku, że najważniejsza jest zemsta.
Kto to wie, cholera?
- Ja wiem. - Kucnęła na piętach i popatrzyła mu w oczy. - Kto może wiedzieć lepiej? Wiesz,
chyba znam cię lepiej niż siebie. - Spróbowała się uśmiechnąć. - Zadbałeś o to.
- To prawda. - Zacisnął usta. - W tym wypadku też nie miałem wiele do powiedzenia.
- Na litość boską, nie chodziło mi o ...
- Wiem. - Zamilkł na chwilę i wzruszył ramionami. - Wybacz. O ile dobrze pamiętam,
powiedziałem ci, że nie wolno użalać się nad sobą, a tymczasem sam nic innego nie robię. To
chyba przykład nauczyciela, który nie stosuje się do własnych zaleceń. Ale sprawa jest już
skończona, więc wracaj do łóżka i spróbuj ...
- Akurat. - Raptownie wstała. - Wcale nie jest skończona. - Obeszła łóżko, odchyliła kołdrę i
położyła się. - Nigdzie nie idę. Zgaś światło i wskakuj tutaj.
Zamarł.
- Co proszę?
- Kładź się.
- Czemu? To jakaś dziwaczna terapia seksualna?
- Ze też mężczyźni zawsze myślą o seksie. Wątpię, czy masz teraz nastrój na pieprzenie
kogokolwiek, nawet Gwyneth Paltrow. Jesteś smutny, zmęczony i ktoś powinien cię przytulić. -
Przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy. W końcu wyciągnęła rękę. - Mnie też ktoś powinien
przytulić.
Z wahaniem ujął jej dłoń.
- A twoje uczucia macierzyńskie dominują nad rozsądkiem.
Uśmiechnęła się.
- A może nie chcę zawracać sobie głowy ponownym wstawaniem, jeśli wpadniesz w
następny dołek psychiczny. Głęboko spałam, kiedy mnie obudziłeś.
- Teraz wiesz, co czuję. - Zgasił światło i położył się obok niej.
- Ani myślę ci współczuć.
- Będziesz spał w ubraniu?
- Tak. - Przytulił ją tak, by jej głowa znalazła się między jego ramieniem a szyją. - Teraz jest
dobrze. Bardzo dobrze.
To prawda. Było jej ciepło i czuła się bezpiecznie w jego objęciach.
Pragnęła nieść mu pociechę, a tymczasem sama czerpała radość z jego bliskości. Może
dzielili się sobą? Teraz byli sobie bliscy zarówno psychicznie, jak i fizycznie, lecz trudno było
określić, co ich łączy.
- Widzisz, nie mam z tym problemu - oznajmiła. - Życie w remizie sprawia, że traci się
zahamowania.
- Dziękuję, ale zostanę w ubraniu. Chociaż to nie tyle bariera, ile upomnienie. - Musnął
ustami jej czoło. - Miałaś rację.
- W jakiej sprawie?
- Mężczyźni zawsze myślą o seksie. - Pogłaskał ją po włosach i dodał: - I nigdy nie
wiadomo, kiedy zmieni się im nastrój.
Kryształowo niebieskie jezioro.
Łagodny wietrzyk, kołyszący wysoką trawą.
- Co u licha ? - Silver wstał i odsunął się od Kerry. - Nie wiem, co się stało. Boże,
przysięgam, że wcale me miałem zamiaru tego robić.
- Wiem. - Uśmiechnęła się. - Ale ja miałam.
Ponownie wbił w mą wzrok.
- Co takiego?
- Och, me odkryłam nowego daru. Wykluczone, bym mogła stworzyć taki scenariusz. Teraz
jednak jestem na tyle blisko ciebie, by zajrzeć do twojego banku wspomnień. Nie byłam pewna,
czy mój plan się powiedzie, ale wystarczyły krótkotrwale poszukiwania i wszystko gra ... -
Spojrzała na jezioro. - Proszę bardzo. Właśnie tu chciałam być. Chciałam, żebyś ty tutaj był.
- Dobry Boże, stworzyłem potwora.
- Gdzie tam. Powinieneś jednak przewidzieć, że kiedyś przejmę kontrolę.
- Pewnie masz rację - odparł rozbawiony. - Ale d1aczegoo? Czemu chciałaś tu przybyć?
- Bo właśnie w to miejsce mnie sprowadziłeś, żeby ukoić mój ból. Sądziłam, że tobie też to
pomoże. Sam byś tego nie zrobił, przecież nie masz w zwyczaju użalać się nad sobą. Ktoś taki
jak ty nie daje sobie chwili wytchnienia.
- Doprawdy? Skąd myśl, że jestem taki ofiarny~ Wierz mi, w stosownych okolicznościach
potrafię być wyjątkowo samolubny.
- Więc bądź, do jasnej cholery. Gdzie znajdziesz stosowniejsze okoliczności ?
- Jeśli się zastanowię, przyjdzie mi do głowy parę miejsc. Odetchnęła głęboko, gdy nagle
oblała ją fala gorąca. Kerry pamiętała, że już kiedyś tak na nią patrzył. Uświadomiła sobie, jak
naprężone są jego mięśnie, jak jego pierś unosi się i opada, a oczy ...
- Nie powinnaś była mnie tu sprowadzać - oświadczył chrapliwym głosem. - Nie pomyślałaś
perspektywicznie. Stłumiłaś ból i zlikwidowałaś wszystko, co odwracało moją uwagę. Wierz mi,
powinienem być skupiony na czym innym.
Nie zamierzała udawać, że nie ma pojęcia, o czym mówił. Seks. Gwałtowny, gorący,
pospieszny. Tym bardziej nieokiełznany, że łączyły ich silne więzi. Pragnęła bliskości z
Silverem. Chciała go dotykać, czuć jego napięte mięśnie. Jak by to było, gdyby pozwoliła mu ...
- Nawet o tym nie myśl - burknął szorstko. - Usiłuję utrzymać między nami zdrowe i
zrównoważone relacje. Myślisz, że mi łatwo? - Nic mnie nie obchodzi twoje zdrowie i
równowaga. - Wstała i podeszła do niego. - Wiesz, czego chcę.
- Cholera, pewnie, że wiem. Nie wiem za to, czy celowo doprowadziłem do takiej sytuacji. -
Chwycił ją za ramiona. - Usiłowałem tego uniknąć, ale pragnąłem cię i mogłem sprawić, żebyś ty
zapragnęła mnie.
- Nie bądź taki próżny. Z pewnością wiedziałabym, że mną manipulujesz.
- Nie możesz mieć pewności.
- Walcząc z pożarami, nauczyłam się ufać instynktowi.
- Posłuchaj, odnosisz się do mnie w ten sposób, bo użalasz się nade mną. Przyhamuj. Nie
ręczę za siebie.
- To dobrze. Widzisz, bez względu na to, jak to się zaczęło, jestem pewna, że nie chcę iść z
tobą do łóżka z litości. - Skrzywiła się. - Może szukam pretekstu. Sam sprawdź i mi powiedz.
Zajrzyj mi do głowy.
Zaklął pod nosem.
- Ani myślę zbliżać się do ciebie bardziej, niż muszę. Nie chcę być nieuczciwy, bez względu
na twój fantastyczny instynkt strażacki.
- Pieprzyć uczciwość. - Dotknęła palcami jego warg. Były ciepłe i jędrne. Poczuła, jak
przeszywa ją rozkoszny dreszcz. - Instynkt podpowiada mi, że chcę tego, bo jesteś
nieprawdopodobnie seksowny i z pewnością pragnęłabym cię nawet wtedy, gdybym nie
dostrzegała twojego daru.
- A jeśli twój instynkt... - Zadrżał, gdy do niego przywarła. - Cholera. - Otoczył ją
ramionami. - Dobrze wiesz, jak zbijać argumenty. - Pochylił się nad nią. - Dobrze, ale mam
warunek. Żadnych buforów. Żadnych scenariuszy z marzeń sennych.
Ciemność.
Wibrujący żar.
Skóra przy skórze.
Otworzyła oczy i ujrzała go nad sobą, w łóżku. Minęła chwila, zanim całkiem się ocknęła.
- Zdjąłeś ubranie ...
- Nie da się ukryć. - Ściągnął z niej koszulę nocną. - Nie chcę, żeby cokolwiek nas dzieliło,
nawet skrawek materiału, nawet ... - Zamilkł, kiedy dotknął torsem jej piersi. - Jezu ...
Wiedziała, co czuł. Miała rozpaloną skórę, gorącą i wrażliwą.
- Nie mogę ... Chodź tu. - Objęła nogami jego biodra i przyciągnęła go do siebie. - Chcę,
żebyś ... - Wyprężyła się z cichym okrzykiem, kiedy poczuła, jak na nią napiera.
- Wiem. Zrobię to. - Pochylił się. - Wszystko, czego pragniesz.
Wszystko, czego pragnę, pomyślała na wpół przytomna. Już jej dawał to, czego pragnęła.
Jednak musiała wiedzieć coś jeszcze, musiała o coś zapytać.
- Jezioro - wyszeptała. - Dlaczego zabrałeś mnie znad jeziora?
- Bo nie chciałem, żeby to się stało tam. - Poruszył się między jej nogami. - To musi być
prawdziwe ...
13
- Czy to było wystarczająco prawdziwe? - Kerry uniosła się na łokciu i popatrzyła na Silvera,
usiłując uspokoić oddech. - Jeśli nie, to masz pecha. Bardziej realistycznie już nie da rady.
- Możemy spróbować jeszcze raz i sprawdzić. - Dotknął dłonią jej piersi. - Wierzę w sens
częstej weryfikacji rzeczywistości.
Zachichotała.
- Wiem, do czego ci to potrzebne. - Opadła na poduszkę i przeciągnęła się leniwie. - Daj mi
chwilę, muszę dojść do siebie. Nie oczekiwałam ... Sama nie wiem, czego oczekiwałam, ale z
pewnością nie tego. Jesteś bardzo ... silny.
- Chyba nie zrobiłem ci krzywdy?
- Nie bądź śmieszny. Dobrze wiesz, jak bardzo mi się podobało. - Wyciągnęła rękę i
pogłaskała jego tors. Uwielbiała go dotykać, czuć pod palcami gładkość skóry i szorstkość
włosów. - Było inaczej.
- Ja też uwielbiam cię dotykać. Inaczej?
Zaśmiała się.
-Jak możesz pytać? Jeszcze nigdy nie kochałam się z kimś, kto na bieząco kontrolował moje
myśli. To nieprawdopodobnie podniecające.
- Nie wiedziałem, jak zareagujesz. - Położył dłoń na jej ręce, unieruchamiając ją. -
Próbowałem zablokować dostęp do twojego umysłu, doszedłem do wniosku, że tak będzie
uczciwiej. Nic z tego. Więzi są zbyt silne.
- To bez znaczenia. - W takiej chwili trudno jej było zdobyć się na krytykę; zważywszy, że
żadne z jej dotychczasowych kontaktów seksualnych nie były równie intensywne. Silver znał
każdą jej myśl, każdą emocję. Sama też go wyczuwała, lecz zdążyła już do tego przywyknąć. -
Jutro mogę czuć się inaczej ale dzisiaj zdecydowanie było świetnie.
- Za późno. Nie możesz się już wycofać. - Przyciągnął ją do siebie. - To ty mnie uwiodłaś.
Wykorzystałaś przeciwko mnie mój własny scenariusz. Teraz musisz z tym żyć.
W jego głosie wyczuła nutę, która sprawiła, że zesztywniała.
- Co masz na myśli?
- Powiedziałem ci, że jestem samolubnym sukinsynem. I pełnym testosteronu. Nie
zrezygnuję z ciebie.
- To musi być obustronne postanowienie.
- Ty już podjęłaś decyzję. - Zamilkł na chwilę. - Wiesz ... lubię to, co nas łączy. Właściwie
jestem samotnikiem. Trudno mi zbliżyć się do ludzi, nawet kiedy uprawiam seks. To chyba
dlatego, że moj praca zmusza mnie do intymności, która niekiedy bywa przytłacza¬jąca. Z tobą
jest inaczej. Czułem ... Co tu dużo gadać, świetnie wiesz, jak się czułem. Nie obchodzi mnie, czy
twoja decyzja wynikł z litości, czy z ciekawości. Zrobię wszystko, żeby podtrzymać to, c nas
łączy.
- W jaki sposób?
- Nie masz powodów do niepokoju. Nie zamierzam cię zmuszać
- Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Niemniej dzisiejszej nocy sporo się o tobie
dowiedziałem. Nie możesz mnie winić za to, Ż wykorzystuję tę wiedzę do ofiarowania ci
rozkoszy. - Wnętrzem dłoni wyczuwała jego ciepły oddech. - Lubisz to, prawda? Masz takie
wrażliwe dłonie.
- Lubię. - Jej ciało ogarniał żar, oddychała coraz szybciej. - I podoba mi się seks z tobą. Co
nie oznacza, że dam się zdominować. Nadal mogę wziąć to, co chcę, i odejść. Więc lepiej daj z
siebie wszystko, Silver.
- Och, możesz na mnie liczyć. - Zachichotał i przesunął się nad nią. - Nie wiem, jak ci
dziękować za zaproszenie ...
Dziewczyna żyła.
Trask z wściekłością i niesmakiem patrzył na zdjęcie Carmeli Ruiz, zamieszczone w gazecie.
Jak do cholery umknęła przed Morzem Ognia? Był pewien, że ogień rozprzestrzeni się na tyle
szybko, by ją pochłonąć, nie dając szansy na ucieczkę. Mylił się. Jakim cudem dotarła na dach i
znalazła w sobie odwagę, by skoczyć.
A Kerry Murphy zadbała o to, by strażacy w porę ją złapali.
To nie oznaczało, że przegrał, a Kerry wygrała. W końcu magazyn spłonął doszczętnie, a on
odszedł, wolny i tak potężny, jak nigdy.
Pieprzyć magazyn. Nie ma sensu się okłamywać. Gwoździem programu miała być Carmela,
a przecież uciekła. W dodatku Kerry zawiadomiła strażaków i w ten sposób uratowała
dziewczynie życie. Teraz może święcić triumfy.
Zacisnął dłoń na gazecie, nie mogąc opanować wściekłości. Tylko spokojnie. To dopiero
gambit na otwarcie partii. Nie, nieprawda. Poniósł już klęskę podczas pożaru w domu jej brata, w
Macon. Dwa niepowodzenia z powodu Kerry Murphy. Co za nieznośne upokorzenie. Nie. Musiał
je znieść, bo tylko w ten sposób mógł nabrać siły i determinacji.
Już on jej pokaże, kto tu jest górą. W każdej chwili może zniszczyć jej życie. Czy powinien
skupić się na Carmeli, czy też na samej Kerry? Jeszcze pomyśli. Rozważy wiele spraw w
kontekście tej porażki. Jego priorytety były jasne, zanim jeszcze Kerry pojawiła się na scenie.
Najwyraźniej pozwolił jej na zbyt wiele. Czy powinien ją zignorować i robić swoje, jak gdyby ...
Nie! - zaprotestował z niespodziewaną gwałtownością. Doskonale, wobec tego musi
wprowadzić kilka modyfikacji. Sięgnął po telefon i wystukał numer Dickensa.
- Dickens. - Następnego ranka George wyłonił się z biblioteki, kiedy Kerry i Silver schodzili
po schodach. Machnął trzymanymi w dłoni wydrukami z faksu. - Donald William Dickens.
Czterdzieści dwa lata. Od dziesiątego roku życia bez przerwy popełniał drobne i całkiem
poważne przestępstwa. Kradzież, gwałt, podejrzenie o udział w dwóch morderstwach. W aktach
FBI napisano, że dorastał w Detroit i przez kilka lat był powiązany z mafią, lecz uniezależnił się i
rozpoczął działalność na własną rękę. Nie jest uważany za geniusza zbrodni, ale ma reputację
człowieka sumiennego i względnie lojalnego wobec chlebodawców.
- FBI dysponuje jego aktami? - spytała Kerry. - W jaki sposób związał się z Traskiem?
George wzruszył ramionami.
- Dickens spędził dwanaście lat w Azji, gdzie był zaangażowany w przemyt narkotyków i
wartościowych przedmiotów. Potem wrócił do Stanów. Ma mnóstwo znajomych w Korei
Północnej.
- Sądzisz, że Ki Yong podarował go Traskowi?
Silver powoli pokiwał głową.
- Niewykluczone. W ramach wynagrodzenia Trask mógł zażądać kogoś do pomocy.
- Gdzie go szukać? - ożywiła się Kerry. - Skoro wiemy, kim jest czy możemy go znaleźć?
- Usiłujemy - oświadczył George. - Pamiętaj, że to zawodowiec i sprawa nie będzie prosta.
- A która jest! - mruknęła Kerry. - Mamy zdjęcie?
- Nie sądzisz chyba, że mógłbym cię zawieść. - Wręczył jej wydruk. - Drugi arkusz od góry.
Na trzecim jest wykaz jego spraw karnych.
Dickens był tęgim mężczyzną o szczęce buldoga i rozczochranych rudych włosach, tu i
ówdzie przyprószonych siwizną. Kerry przekazała papiery Silverowi.
- Te informacje się przydadzą, skoro on nie wie, iż znamy jeg tożsamość.
Skinął głową.
- Trask z pewnością wykorzystywał go do czarnej roboty, zanim jeszcze zainteresował się
tobą. Chyba możemy założyć, że gdy dowie się o Carmeli, natychmiast naśle go na ciebie. -
Rzucił okiem na George'a. - Czy informacja o jej ocaleniu jest już w gazetach?
- To żart? - spytał George. - Ładna, bezdomna nastolatka ocalona z groźnego pożaru przez
znakomite służby naszego miasta? To przecież wymarzony temat dla mediów.
- Wobec tego Trask już zna prawdę. - Kerry czuła, że włosy jeźą się jej na karku. Uznała, że
nie powinna się teraz bać, w końcu była pewna, że prędzej czy później Trask dowie się o swojej
porażce. - Czy Carmela jest dobrze strzeżona?
- Bez wątpienia. - Silver oddał George'owi wydruk. - Ale Trask nie musi ponownie brać jej
na cel. Przypadkowo wybrał ją na ofiarę.
- Przypadkowa ofiara. - Kerry poczuła gorzki smak w ustach. Chłodne określenie zbrodni
popełnianej z zimną krwią. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że ktoś beztrosko wybiera sobie
człowieka, którego zabije. Zwilżyła wargi. - Może masz rację. Ale ja nie jestem przypadkową
ofiarą i Trask bez wątpienia spróbuje mnie sprzątnąć. Zapewne będzie potrzebował pomocy
Dickensa.
- Zapewne.
- Wobec tego może powinniśmy zadbać o to, żeby miał do mnie dostęp.
- Wykluczone - oświadczył sucho Silver.
- Chwileczkę. - George skupił spojrzenie na twarzy Kerry. - Nie wierzę, by Kerry marzyła o
robieniu z siebie męczennicy. Co masz na myśli?
- Pokręcę się po mieście. Dickens nie wyjdzie z ukrycia, dopóki będę tkwiła
zabarykadowana w tych murach. Jeśli gdzieś się wybiorę, dam mu pretekst do śledzenia mnie. W
rezultacie agenci Ledbruka zyskają szansę rozpoznania go lub aresztowania. Mam rację?
George skinął głową.
- Sensowny pomysł.
Spojrzała na Silvera.
- Jeżeli zidentyfikujemy go na tyle dyskretnie, by się nie zorientował, może zaprowadzi nas
do Traska.
- A jeśli Trask nie zechce wykorzystać Dickensa? Może sam czyha gdzieś z przygotowaną
anteną, gotowy spalić cię na popiół?
- Dopilnujesz, żeby tego nie zrobił. Nie mogę zadbać o wszystko. - Odwróciła się i
pomaszerowała korytarzem do kuchni. - Chętnie natomiast zaparzę sobie kawę i upiekę tost. Ty
porozmawiaj z George'em o moim pomyśle, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej. Poza tym
dobrze wiesz, że mam rację.
Usłyszała, jak za jej plecami mamrocze przekleństwo. Zignorowała go. Nie była w nastroju
na kłótnie z Silverem. Musiała skoncentrować całą uwagę na tym, by pozbyć się tego uczucia ...
Lęku? Niepokoju? Defetyzmu? Wszystkich tych emocji po trochu?
A może wyobraźnia płatała jej figla? W końcu po wydarzeniach w magazynie miała nieco
nadwyrężone nerwy.
Zaparzyła kawę i właśnie sączyła drugi kubek, kiedy do kuchni wszedł Silver.
- Długo to trwało - zauważyła. - Sądziłam, że George ma większy dar przekonywania.
- Nie traciłem czasu. Podjęłaś decyzję, to oczywiste. - Nalał sobie kawy i usiadł naprzeciwko
Keny. - Rozmawiałem z George'em i Ledbrukiem. Ustaliliśmy rodzaj ochrony dla ciebie. Skoro
jesteś zdecydowana odegrać rolę przynęty, muszę mieć pewność, że nic ci nie grozi. - Wypił łyk
kawy. - Posłuchaj. Każdą wycieczkę odbywasz w moim towarzystwie. Nie opuszczam cię ani na
minutę.
- Nie mam zastrzeżeń.
- Tylko jedno wyjście na miasto dziennie. Nigdy o tej samej porze. Nigdy w to samo
miejsce.
- Brzmi rozsądnie. - Popatrzyła mu w oczy. - A teraz przyznaj, że mam rację. W ten sposób
możemy zastawić pułapkę na Dickensa.
- Niech będzie, masz rację. - Spojrzał na nią spode łba. - Zadowolona?
- Boli, co? - Uśmiechnęła się. - Ale z ciebie drań. Sama nie wiem, jakim cudem uznałam, że
nie jesteś jednak kompletnym dupkiem.
Momentalnie się rozchmurzył.
- Mam ci wyjaśnić? - Pochylił się nad stołem i wziął ją za rękę. - Seks łączy ludzi. - Powoli
potarł kciukiem wnętrze jej dłoni. - Może dupek ze mnie, ale nie powinnaś narzekać. Przyznaj, że
się nie mylę.
Psiakrew, świetnie wiedział, jak wrażliwy na dotyk jest spód jej dłoni oraz nadgarstki. Znał
ciało Kerry na wylot. Wystarczyło, że jej dotknął, a już była gotowa się z nim kochać.
Westchnęła i wyrwała rękę.
- Też coś. Przestań się pysznić. W końcu przystępowałeś do dzieła z gigantyczną przewagą
nad większością innych mężczyzn. - Popatrzyła mu w oczy. - I nie chodzi mi o fizjologię.
Zmarszczył brwi i wybuchnął śmiechem.
- Dobry Boże, Kerry. Wiesz, jak sprowadzić faceta na ziemię. Potwierdź przynajmniej, że
fizjologia jest do przyjęcia?
Uśmiechnęła się.
- Absolutnie do przyjęcia.
- Zatem wracajmy na górę i sprawdźmy to empirycznie.
Jej uśmiech zgasł. Silver nie żartował.
- Chyba nie mówisz poważnie. Godzinę temu wyszliśmy z łóżka.
- Czuję niedosyt. Nie wiem, czy kiedykolwiek się tobą nasycę. Mówiłem przecież, że razem
jesteśmy nadzwyczajni.
Ona też nie miała pewności, czy się nim nasyci. Dotąd nie wierzyła, że mogłaby się
uzależnić od seksu, ale nie była już taka przekonana. W rezultacie nabrała czujności.
- To nie znaczy, że cały czas powinniśmy spędzać w pościeli.
- Sporadycznie możemy wstawać. - Cofnął się, lecz nie spuszczał wzroku z jej twarzy. - Co
ty na to?
Pokręciła przecząco głową.
- Kiepski pomysł.
- Ale nie dlatego, że nie przypadł ci do gustu. Boisz się, bo za bardzo to lubisz. Mnie też
lubisz za bardzo.
- Jesteś zbyt wymagający. Sugerowałeś wręcz ... - Odetchnęła głęboko. - Lepiej wróćmy do
tematu. Co z Traskiem?
- Nie zapomniałem o nim. Skoro jednak będziemy urządzać tylko jedną wyprawę dziennie,
pozostanie nam mnóstwo czasu na igraszki. - Uśmiechnął się. - Czeka nas świetna zabawa,
Kerry. Wiesz to równie dobrze jak ja. Życie jest zbyt krótkie, by rezygnować z tego, co dobre.
Sama o tym wiedziała. Gdy byli razem, bez przerwy myśleli o seksie, a w zaistniałej sytuacji
nie mogła się uwolnić od Silvera. Najważniejsze jednak, by nie stawiał bez przerwy na swoim.
- Nie teraz. - Wstała. - Jadę do szpitala odwiedzić Carmelę. Dlaczego nie zrobisz czegoś
pożytecznego i nie sprawdzisz, jak wyciągnąć jej siostrę z domu matki?
- Tak jest, proszę pani. - Wyprostował się. - To jednak mogę załatwić przez telefon w drodze
do szpitala. Jadę z tobą. - Ruszył do drzwi. - Pamiętasz? Każdą wyprawę odbywamy wspólnie.
Nie rozstajemy się ani na minutę.
- Wcale nie pracujesz w opiece społecznej, co? - Carmela wbiła wzrok w Kerry, która weszła
do sali szpitalnej. - Kim ty jesteś, do cholery?
Kerry obserwowała ją bacznie.
- Dlaczego uważasz, że cię okłamałam?
- Spytałam pielęgniarkę, a ona powiedziała, że nic o tobie nie wie. Poza tym szpital ma
własnych pracowników socjalnych. - Wpatrywała się uważnie w Kerry. - Jesteś dziennikarką,
nie?
- Nie.
- To może policjantką? - Nie czekała na odpowiedź. - Nie wrócę do matki. Zapomnij.
- Nie jestem z policji. Powiem prawdę: zajmuję się badaniem podpaleń, pracuję dla straży
pożarnej.
- To nie ja podłożyłam ogień.
- Wiem.
- Nie widziałam podpalacza.
- To też wiem.
- Więc dlaczego się stąd nie wyniesiesz? - Oczy Carmeli błyszczały od łez. - Nie chcę z tobą
rozmawiać. Okłamałaś mnie. Właściciel magazynu nie da mi ani grosza, tak? Nie wyrwę Rosy z
łap tego sukinsyna.
- Pracujemy nad tym. Byłoby nam łatwiej gdybyś przyznała, że Harvey cię zgwałcił.
- Tak, pewnie. - Odwróciła głowę do ściany. - A policja aresztuje także moją matkę. Wiem,
jak to jest. Zanim uciekłam z domu, sprawdziłam to w bibliotece. To się nazywa narażenie
bezpieczeństwa dziecka.
- Wiem, że nie chcesz skrzywdzić matki, ale przyznaj że Rosa jest w niebezpieczeństwie.
- Przed tobą do niczego nie muszę się przyznawać. Powiedziałam Rosie, żeby uciekała, jeśli
Harvey do niej podejdzie. Może nic się nie stanie. Będzie ostrożny po tym, jak poskarżyłam się
matce. Zresztą zaopiekuję się Rosą, kiedy tylko stąd wyjdę.
- Dobrze, ale to może trochę potrwać. Myślę, że powinniśmy znaleźć sposób, żeby zaraz
wyciągnąć Rosę z tamtego domu. - Kiedy Carmela spojrzała na nią z niepokojem, podniosła rękę.
- Nie zamierzam nasyłać policji na twoją matkę.
Carmela przypatrywała jej się przez chwilę.
- Dlaczego chcesz mi pomóc?
- Na litość boską, Carmelo. Może nie podoba mi się, że ktoś skrzywdził młodą dziewczynę.
Tak trudno w to uwierzyć?
- Skąd mogę wiedzieć? Nie znam cię. Nie sądzę, żeby straż pożarna angażowała się w tego
typu działalność dobroczynną.
Ależ ona podejrzliwa, pomyślała Kerry. W sumie trudno się dziwić.
Nie miała okazji nabrać zaufania do ludzi, a na domiar złego zdradziła ją najbliższa osoba.
Takiemu dziecku najlepiej mówić prawdę.
- Nie, straż pożarna zajmuje się czym innym. Pomagamy ludziom na różne sposoby, ale ty
jesteś wyjątkowym przypadkiem. Poza tym mam w tym swój prywatny interes. - Zamilkła. -
Człowiek, który wzniecił pożar, chciał, byś zginęła w płomieniach.
- Oszalałaś? Nikt nie wiedział, że jestem w magazynie.
- Trask wiedział. Zadzwonił do mnie i powiedział mi, jak masz na imię. Nawet cię opisał.
- Trask? Tak się nazywa?
- James Trask.
- Ale dlaczego chciał mnie zabić?
- Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. On ... uwziął się na mnie. Wie, że potwornie
przeżyłabym śmierć młodej dziewczyny w płomieniach, więc pragnął, bym cię bliżej poznała. W
ten sposób twoja śmierć byłaby dla mnie jeszcze bardziej bolesna. Jego plan częściowo się
powiódł - dodała cicho. - Stałaś mi się bardzo bliska, kiedy poszukiwaliśmy tego magazynu.
Carmela przez moment milczała.
- Poważnie?
- Poważnie.
- Ale nadal nie rozumiem, dlaczego chciał mnie zabić. Nic mu nie zrobiłam.
Kerry widziała, że Carmela nie potrafi zrozumieć motywów postępowania Traska. Nic
dziwnego, ona sama ich nie pojmowała.
- Już mówiłam, on chciał cię wykorzystać, by skrzywdzić mnie. Tak naprawdę to ja go
interesuję, nie ty.
- Mnie też skrzywdził. Musi być z niego cholernie popieprzony sukinsyn. - Zawahała się. -
Czy on jeszcze spróbuje? ..
- Wątpię. Ale na wszelki wypadek przysłaliśmy człowieka do twojej ochrony.
- Czubek. - Pokręciła głową z niesmakiem. - Często masz do czynienia z ludźmi takimi jak
on?
- Nie, z takimi nie. - Powiedziała Carmeli wystarczająco dużo i nie zamierzała zagłębiać się
w szczegóły, które mogłyby ją wystraszyć. - Rozumiesz teraz, czemu martwię się o ciebie. Może
nie jesteś tego świadoma, ale coś nas łączy.
- Tak, osoba tego świra, który uwziął się na nas. - Carmela zacisnęła usta. - Pod warunkiem,
że mówisz prawdę.
Boże, twarda z niej sztuką.
- Posłuchaj Carmelo, czasami musisz komuś zaufać.
- Dlaczego? Znacznie bezpieczniej jest unikać ...
- Przyprowadziłam go - oznajmiła młoda wolontariuszka, którą Sam praktycznie wciągnął do
sali. - Dzieciaki z pediatrii go uwielbiają. - Uśmiechnęła się, przekazując smycz Kerry. - Nie
przypuszczałam, że uda się przekonać siostrę przełożoną do wpuszczenia psa na oddział.
- Skłoniłam ją, by zatelefonowała do szpitala w Atlancie i tam o niego spytała. - Poklepała
psa po łbie. - Byłam pewna, że kiedy Sam pokaże swoje wdzięki, nikt go już nie wyrzuci.
- Jest fantastyczny. - Wolontariuszka z uśmiechem popatrzyła na zwierzę i ruszyła do drzwi.
- I bardzo grzeczny, kiedy widzi dzieci.
- To dlatego, że zna się na swoim fachu. Dziękuję, że go tu przyprowadziłaś.
- Cała przyjemność po mojej stronie. - Machnęła ręką na pożegnanie i wyszła.
- Podejrzewam, że ta przyjemność nie była zbyt wielka - mruknęła Kerry, zerkając na
Carmelę. - Ten pies nie jest specjalnie dobrze ułożony.
Carmela nie mogła oderwać wzroku od zwierzęcia.
- Jest... piękny. Dlaczego go tutaj przyprowadziłaś?
- Pomyślałam, że może zechcesz go poznać. I dzieci go lubią. - Odpięła smycz. - Masz
ochotę go pogłaskać? Zawołaj go po imieniu.
- Sam?
Sam rzucił się w stronę łóżka i oparł łapy na materacu. Kerry zachichotała.
- Nie trzeba mu dwa razy powtarzać.
Carmela niepewnie wyciągnęła rękę i pogłaskała psa po głowie.
- Jest taki ... jedwabisty.
- Miałaś psa?
Pokręciła głową.
- Mama uznała, że z psem za dużo kłopotu.
Sam otarł łeb o jej dłoń, domagając się dalszych pieszczot. Carmela uśmiechnęła się.
- Lubi to. - Spojrzała na Kerry. - Słyszałam o psach strażackich. Czy Sam też pracuje w
straży pożarnej?
Kerry pokiwała głową.
- Jest sławny.
Carmela zmarszczyła brwi.
- Powiedziałaś tej ochotniczce, że zna się na swoim fachu, kiedy jest z dziećmi. A przecież
ma inną pracę.
- Prawdę mówiąc, znacznie lepiej nadaje się do pomocy dzieciom niż do walki z ogniem. -
Kerry mówiła szczerą prawdę. - Sam ma pewien niezwykły dar. Potrafi ofiarowywać miłość.
- To chyba nic wielkiego.
- Przeciwnie, to największy z darów. Bezwarunkowa miłość. Niewiele istot stać na takie
uczucie. Sam rozgrzewa serca i odpędza samotność. Krótko mówiąc, to prawdziwe cudo. -
Uśmiechnęła się tkliwie. - Jest nieokrzesanym łobuzem, ale przy dzieciach zawsze staje się
najłagodniejszy na świecie. Chyba wyczuwa, ltiedy powinien o kogoś zadbać.
- Nie wygląda ... - Zamilkła, kiedy Sam polizał jej dłoń. - Lubi mnie ...
Kerry niemal widziała, jak kruszy się mur wokół Carmeli., Dzięki, Sam.
- Tak, to prawda. Ale nie martw się, dopóki zupełnie nie wydobrzejesz, nie wskoczy do
łóżka i nie zaliże cię na śmierć.
- Niech wskakuje. - Przytuliła policzek do psiego łba. - Jest taki miękki.
- Czy następnym razem mam go ze sobą przyprowadzić?
Wyprostowała się po chwili zastanowienia, lecz jej ręka pozostała na łbie Sama.
- Może.
- Mogę jeszcze do ciebie zajrzeć? Wierzysz w to, co powiedziałam o Trasku?
- To dziwna historia.
- Ale prawdziwa.
Carmela ponownie zamilkła.
- Chyba raz go widziałam.
Kerry znieruchomiała.
- Co takiego?
- W dniu pożaru. Jakiś gość mnie śledził.
- Jak wyglądał?
- Dość gruby, z rudawymi włosami. Czy to on? Dickens .
- Nie, ale pewnie jego człowiek.
- Ten wariat ma kogoś, kto dla niego pracuje? Co to za koleś? Mafioso?
- Niezupełnie .
- Nie powiesz mi. - Wzruszyła ramionami. - Wszystko jedno . To bez znaczenia, dopóki
będziesz go trzymała z dala ode mnie i od Rosy. - Zastanowiła się. - Naprawdę wyciągniesz
stamtąd moją siostrę?
- Nie okłamywałabym cię. Mój przyjaciel Silver jest teraz na par¬kingu i rozmawia przez
telefon. Usiłuje zaaranżować wszystko tak, by odebrać Rosę waszej matce.
- Gdzie ją wsadzicie? Do pogotowia opiekuńczego?
- Nie, znajdziemy dla niej bezpieczne miejsce. Bez obaw.
- Ale głupio powiedziane. - Carmela popatrzyła z niechęcią na Kerry, lecz nie przestała
głaskać Sama. - Jasne, że będę miała obawy. To moja siostra. Muszę o nią dbać.
Kerry zachichotała.
- Masz rację. Źle to ujęłam. Zamartwiaj się, ile dusza zapragnie, ale pozwól, że ja to sobie
daruję. Wiem, że twojej siostrze nic nie grozi. - Jej uśmiech znikł. - Ty też wyjdziesz z tej sprawy
cało, Carmelo. Wszystko się ułoży. Obiecuję. - Podeszła do łóżka i przypięła Samowi smycz. -
Pora na mnie, dam ci odpocząć.
- Nie mam tu nic innego do roboty. - Carmela poklepała Sama na pożegnanie i cofnęła rękę.
- Powiedzieli ci, kiedy wychodzę?
- Za kilka dni. Masz jeszcze gorączkę. - Ruszyła do drzwi. - Mama się wreszcie odezwała?
- Dzwoniła wczoraj wieczorem. - Buńczucznie podniosła brodę.
- Jest tak, jak mówiłam, nie może wyrwać się z pracy. To nieprawda, że o mnie nie myśli. Po
prostu ma ... problemy.
- Wobec tego spróbujemy rozwiązać kilka z nich. - Kerry otworzyła drzwi. - Jutro wpadnę
do ciebie z wizytą, Carmelo.
- Nie musisz.
- Wiem. - Uśmiechnęła się. - Ale z pewnością chętnie posłuchasz, jakie postępy
poczyniliśmy w sprawie twojej siostry.
- Naprawdę jej pomożecie?
- Raz ci skłamałam. Więcej tego nie zrobię.
- Mam nadzieję. - Zacisnęła ręce na prześcieradle. - Nie znoszę litości. Mogłabym się nią
udławić. Jeśli jednak mi pomożesz w tej sprawie, będę ci bardzo wdzięczna. Obiecuję, że spłacę
dług.
Kerry widziała, że dziewczyna jest śmiertelnie poważna. Nie zamierzała jej obrazić odmową.
- Trzymam cię za słowo. Do jutra, Carmelo.
- Czekaj. - Kiedy Kerry odwróciła głowę, Carmela oznajmiła speszona: - Możesz
przyprowadzić psa. Chyba korzystnie wpływa na chore dzieci.
- To prawda. - Z powagą skinęła głową. - Przyjdę z nim, skoro nie masz nic przeciwko temu.
- Dobra robota, Sam - mruknęła, kiedy wyszli z sali.
Pies wywijał ogonem i ciągnął Kerry korytarzem, całkiem zapominając o dobrych
manierach. Najważniejsze, że ofiarował Carmeli czułość i złagodził jej ból w sposób, który
dziewczyna była w stanie przyjąć.
Biedne dziecko, pomyślała Kerry, zatrzymawszy się przed drzwiami windy. Nie miała
lekkiego życia, na każdym kroku spotykały ją trudności. Zdumiewające, że umiała zachować
względną równowagę wewnętrzną•
Kiedy Kerry wysiadała z windy, zobaczyła, że Silver czeka w holu . - Co u niej?
- Jest inteligentna, wrażliwa, nieufna. Sam bardzo mi pomógł.
- Zastanawiałem się, czemu chciałaś go zabrać.
- Sam świetnie sobie radzi z dziećmi. Ona go potrzebuje. Dowiedziała się, że nie jesteśmy z
opieki społecznej.
- Klops. Co jej powiedziałaś?
- Prawdę. Uznałam, że jakoś ją zniesie. - Ruszyła korytarzem w stronę parkingu. - Lubię ją.
Jest twarda, ale moim zdaniem ... Och, sarna nie wiem. Kogoś mi przypomina ... - Zmarszczyła
brwi, usiłując sobie przypomnieć, kogo, lecz nic jej nie przychodziło do głowy. - Po prostu ją
lubię•
- To jasne. - Zrównał z nią krok. - Muszę ci wierzyć na słowo. Jestem zbyt wyczerpany
próbami skłonienia jej do skoku z dachu, by silić się na bezstronność.
- Była wystraszona.
- A ty jej bronisz.
- Ktoś musi. Matka się nią nie interesuje. - Zerknęła na Silvera. - Skoro już o matce mowa,
są jakieś postępy w sprawie Rosy?
Skinął głową.
- Zadzwoniłem do Travisa i powiedziałem, żeby uruchomił znajomości w opiece społecznej
w Louisville. Obiecał, że wyśle pracownika, który wywrze łagodną presję na matkę Carmeli i
spróbuje ją skłonić do przekazania Rosy pod ich kuratelę.
- Łagodną presję?
- Może niezupełnie łagodną. Raczej zagrozi jej w zawoalowany sposób. Powinna się
wystraszyć i wyrazić gotowość współpracy. - Co będzie z Rosą, kiedy opieka społeczna odbierze
ją matce?
- Wówczas dopilnujemy, żeby trafiła do najlepszej rodziny zastępczej gdzie pozostanie do
czasu opuszczenia szpitala przez Carmelę.
- Kiedy będziemy wiedzieli coś konkretnego?
Wzruszył ramionami.
- Dzisiaj wieczorem. Może jutro. Powiedziałem Travisowi, że sprawa jest pilna.
- To dobrze. Jutro muszę przekazać Carmeli dobre wieści. - Zagoniła Sama na tył
samochodu i usiadła na miejscu obok kierowcy. - Rozmowa o Trasku nie należała do
przyjemnych, ale Carmela zachowywała się spokojnie.
- Jest twarda, jak sama zauważyłaś.
- I łatwo ją rozzłościć. Chciała ... - Kerry nagle wybuchnęła śmiechem. - Wiesz co, właśnie
sobie uprzytomniłam, kogo mi przypomina.
- Kogo?
- Ciebie.
Rzucił na nią okiem, przekręcając kluczyk w stacyjce.
- Słucham?
- Jest porywcza, drażliwa i nikogo do siebie nie dopuszcza.
Uśmiechnął się bez przekonania.
- Bez sprzeciwu przyjmuję to do wiadomości, bo sama przyznałaś że ją lubisz. Powinnaś
jednak zastanowić się nad swoimi odruchami Najwyraźniej masz słabość do trudnych ludzi,
takich jak ona i ja.
Jej uśmiech znikł. Nie chciała zastanawiać się nad swoją sympatią do Silvera. Ta słabość
była jeszcze bardziej niebezpieczna niż seksualna satysfakcja, której z nim doznała. Pospiesznie
wyjrzała przez okno
- Myślisz, że ktoś nas śledził?
- Jeśli tak, to z pewnością specjalista. - Zatrzymał się przy budce parkingowego i podał mu
bilet oraz pieniądze. - Dzwoniłem Ledbruka. Jego agent nie uważa, byśmy byli pod obserwacją.
Ściągnęła brwi.
- Czyżbym się myliła? Sądziłam, że można spokojnie założyć, że...
- Można było spokojnie założyć. Niewykluczone, że Trask jeszcze się nie pozbierał. Istnieje
spore prawdopodobieństwo, że Dickens wkrótce się pojawi.
Silver zapewne miał rację. Czego się spodziewała? Trudno było oczekiwać, że już
pierwszego dnia złapią Dickensa. Chociaż usiłowała to sobie wmówić, i tak czuła niepokój.
Trask nie będzie tracił czasu, kiedy się dowie, że nie zabił Carmeli. Zrobi wszystko, żeby
pokazać Kerry, jak niewiele osiągnęła.
A jeśli nie każe jej śledzić? Co zrobi?
- Przestań się gryźć - mruknął Silver. - Już dawno temu przekonałem się, że jeśli nie
wiadomo, co zrobić w jakiejś sprawie, najlepiej się odprężyć i zebrać siły.
- Takie wymądrzanie się musi być przyjemne. Nie jestem parapsychicznym supermanem jak
ty. Kiepsko sobie z tym radzę i brakuje mi twojego doświadczenia. Nie umiem się odprężyć.
Gwizdnął cicho, słysząc jej gorzkie słowa.
- Wybacz, nie chciałem się mądrzyć. Przez cały czas stajesz się coraz silniejsza i lepsza.
Potrafisz mnie zablokować, a ostatnim razem czułem wyraźne pchnięcie, kiedy spróbowałaś
mnie pocieszyć.
- Pchnięcie? To mi niewiele pomoże w starciu z Traskiem.
- Powiedziałem ci, że nie potrafię ocenić, jak silne będzie to pchnięcie w wypadku innych
ludzi.
- Dzięki, teraz odzyskałam całą pewność siebie.
- Spokojnie. Nie potrafię wyposażyć cię w pewność siebie, ale wiesz, że będę nad tobą
pracował do czasu, kiedy ...
- Wiem, wiem. - Zacisnęła usta. - Chryste, mam tego dość. Nigdy nie chciałam uczyć się
niczego w tym rodzaju. Kiedy dopadniemy Traska, zabiorę Sama i wrócę do tego, co mi najlepiej
wychodzi. Usunę z pamięci te tygodnie i nigdy już o nich nie pomyślę.
Zamilkł na moment.
- Ani o mnie?
- Co mam powiedzieć? Jedno łączy się z drugim. Nie mów, że też nie chciałbyś się mnie
pozbyć.
- Nawet mi to przez myśl nie przeszło. - Odwrócił wzrok. - Mówię tylko, że to może być
trudne.
Wiedziała, że ma rację, ale przenigdy by się do tego nie przyznała. Bez względu na to, na jak
trudne zadanie się porywała, zamierzała zerwać łączącą ją z Silverem więź. Oparła głowę o
zagłówek i zamknęła oczy.
- Nieprawda. Po tym, co przeszłam, to będzie drobiazg.
- Nie bądź taka pewna siebie - mruknął z kamienną twarzą.
- Zobaczymy ...
- Niewykluczone, że wpadłem na trop naszej tajemniczej Helen - oświadczył George, kiedy
weszli do holu. - Rozmawiałem z paroma przyjaciółmi z FBI. Nie chcieli mi nic powiedzieć, ale
dyskretnie wskazali miejsce, gdzie powinienem szukać informacji.
- Gdzie? - spytał Silver.
- W CIA. - Uśmiechnął się. - Tak więc próbuję dotrzeć do kilku moich tamtejszych źródeł.
- Dobry Boże, masz tyle wtyczek, ile dziennikarz Fox News - westchnęła Kerry. - Nawet nie
będę pytała, jak zwerbowałeś swoich informatorów. Kiedy będziesz coś wiedział?
- Wkrótce. Może nawet dzisiaj wieczorem albo jutro. Podejrzewam, że znalazłem osobę
dysponującą odpowiednimi informacjami. - Daj mi znać, kiedy będziesz wiedział coś pewnego. -
Ruszyła na schody. - Dobre wieści są mile widziane.
Z całą pewnością, pomyślał Silver, patrząc, jak Kerry wchodzi na szczyt schodów. Była
wystraszona i zafrasowana, pragnęła tylko położyć się do łóżka i ukryć się pod kołdrą przed
całym światem.
Także przed nim, cholera jasna.
- Zgrzytasz zębami - zauważył George. - Czy mogę ci przypomnieć, że zdaniem twojego
dentysty może to spowodować problemy stomatologiczne?
- Nie, nie możesz. - Silver odwrócił się na pięcie. - Zamknij się, George.
George gwizdnął cicho.
- Nieładnie. - Ruszył do biblioteki. - Gdzie będziesz, jeśli nastąpi nieoczekiwany przełom w
sprawie Helen?
- Idę na spacer. - Gwałtownie otworzył drzwi wejściowe. - Bardzo długi spacer.
- Wyśmienity pomysł. Ruch zawsze pomaga w rozładowaniu emocji. Miejmy nadzieję, że
powrócisz uspo ...
Drzwi zatrzasnęły się za Silverem, zanim George skończył zdanie.
Ogień.
Musiała sprowadzić pomoc dla mamy.
Pośliznęła się na oblodzonych stopniach i upadła na chodnik.. Pod latarnią po drugiej stronie
ulicy stał mężczyzna. Podźwignęła
się i pobiegła do niego.
- Pomocy! Pożar. Mama ...
Odwrócił się i mszył przed siebie. Z pewnością nie dosłyszał. Pobiegła za nim.
- Proszę, mama powiedziała, że muszę ... - Spojrzał na nią. Tego twarz była ledwie widoczna
w świetle migoczących płomieni.
Kerry krzyknęła rozpaczliwie.
- Ciii, bądź cicho. Nic nie możesz zrobić. - Podniósł rękę, w której dostrzegła jakiś
błyszczący przedmiot. Pistolet? Zaczął przysuwać pistolet do ...
Ciemność. Tak, ciemność ...
- Przestań! - Ktoś wyszarpnął ją z tej przytulnej ciemności. - Nie umkniesz przed tym, Kerry.
Teraz nie pogrążysz się w mroku. Spójrz na niego, do jasnej cholery.
Silver!
Uświadomiła sobie zdezorientowana, że to głos Silvera. Stał koło niej, w świetle latarni.
Ale to nie mógł być Silver, on tutaj nie pasował.
Niemniej to był on. Wszystko wokół zamarło. Płonący budynek, latarnia, mężczyzna z
uniesioną dłonią.
- Spójrz na niego - powtórzył Silver. - Patrz na jego twarz. Wpadła w panikę.
- Nie, nic nie widzę. Jest za ciemno.
- Popatrz na niego.
- Zamknij się i wynoś stąd.
- Jeszcze czego. Zostanę, aż przestaniesz robić z siebie męczennicę i popatrzysz na tego
sukinsyna.
- Wykluczone. - Mocno zacisnęła oczy. - Odejdź.
- Czego się boisz?
- Zrobi mi krzywdę.
- Nie dlatego jesteś przestraszona. Mów.
- Odejdź.
- Popatrz na niego!
Poczula, że otwiera oczy i patrzy na ukrytą w cieniu twarz.
- Nie! Nie zrobię tego. Wykluczone. - W panice wyrwała się i ponownie zacisnęła powieki. -
Odejdź. Daj mi spokój.
- Cholera, przestań mnie odpychać. Próbuję tylko ...
- Nie!
Ocknęła się i ujrzała pochylonego Silvera.
- Niech cię cholera. - Odepchnęła go i usiadła na łóżku. - Co ty sobie myślisz, do ciężkiej
cholery? Kto ci pozwolił robić coś takiego?
- Nie muszę nic myśleć, wiem, że cię potwornie przeraziłem. - Opuścił nogi na podłogę i
wstał. - Chodź, weźmiesz prysznic.
Cała jesteś zlana zimnym potem.
To prawda. Przeszywały ją tak silne dreszcze, że ledwie mogła mówić.
- Rozumiem, że nie masz z tym nic wspólnego. Te koszmary są tak paskudne, że nie musisz
się jeszcze do nich dokładać.
- Wobec tego pozbądź się ich. - Wyciągnął ją z łóżka i otulił prześcieradłem. - Prysznic.
Później mnie nawyzywasz.
- Chcę teraz. - Pomimo tej deklaracji prawie nie protestowała gdy prowadził ją do łazienki.
Zabrakło jej sił na kłótnię. - Nie masz prawa ...
- Cii. - Wepchnął ją pod ciepłe strumienie wody i zaraz potem wszedł za nią. - Masz
absolutną rację. Wdarłem się do twoich myśli naruszyłem twoją prywatność. Złamałem nawet
własne zasady. - Skrzywił się, podając jej gąbkę. - Tak to jest. Najwyraźniej stale Je naginam.
- Nie powinieneś był. .. - Zamilkła, gdy zaczął masować jej kark. Boże, jakie to przyjemne ...
Czuła jak uchodzi z niej napięcie. - Ani myślę ci wybaczać. Jak mam zaufać ...
- Ciil później się nad tym zastanowisz.
Tak, dobry pomysł. Ciepło wody spłukiwało chłód, a dotyk Silvera osłabiał napięcie.
Zamknęła oczy i poddała się relaksowi.
- Dobrze. - Po kilku minutach wyprowadził ją spod prysznica i opatulił ręcznikiem. - Teraz
pójdziesz do łóżka i tam uwolnisz tłumione uczucia.
Uświadomiła sobie, że wcale tego nie chce. Każdy jej atak prowadziłby do konfrontacji, a
bała się że Silver. ..
- Żebyś wiedziała że to zrobię. - Okrył ją kocem i położył do łóżka, a następnie wśliznął się
obok niej. - Miałaś dość wrażeń na jeden wieczór. Dam ci spokój .
- Nie oczekuj podziękowań. Nadal mnie szpiegujesz? Wynocha.
- Już się wyniosłem. Widzisz po prostu nie potrafię powstrzymać się od wychwytywania
pojedynczych myśli, kiedy wykrzykujesz mi je prosto do głowy. - Objął ją i mocno przytulił się
do jej pleców. - Idź spać. Na tę noc wystarczy marzeń sennych. - Musnął ustami jej skroń. - Jeśli
znajdziesz się zbyt blisko jakiegoś snu, natychmiast cię od niego odsunę.
- Albo wskoczysz nie tam, gdzie twoje miejsce.
- Wskoczę tam, gdzie trzeba.
- Akurat. - Zamilkła na chwilę, zanim spytała: - Dlaczego to zrobiłeś, Silver?
- Cierpiałaś. Nie mogłem tego znieść .
- To mój ból, moje wspomnienia. Mam prawo samodzielnie stawić im czoło.
- Nie zmagasz się z nimi. Ukrywasz się, a dopóki to nie ulegnie zmianie, nie pozbędziesz się
koszmarów.
- Usiłowałeś zmusić mnie do opuszczenia kryjówki?
- Wiedziałabyś, gdybym cię zmuszał. Po prostu lekko cię popychałem.
- Ciągle powtarzałeś, żebym popatrzyła mu w twarz. To niedorzeczne. Było ciemno choć
oko wykol.
- Czyżby? Stał pod latarnią.
- Nie, przecież zaczął uciekać. Pobiegłam za nim, był w cieniu.
- Zatem nie masz bladego pojęcia, kto to.
- Tak, to prawda. - Zesztywniała. - Dlaczego mi nie wierzysz?
- Bo sama sobie nie ufasz.
- Przeciwnie, głęboko wierzę w to, co widzę we śnie.
- Spokojnie, w tej chwili nie wywieram żadnego nacisku. - Przysunął ją bliżej. - Śpij.
- Nie mogę spać. Jak mam zasnąć, kiedy ciągle mnie rozbudzasz? Trzymaj się z daleka od ...
- Nie mogę. - Mówił cichym głosem. - Nie zrobię tego.
- Dlaczego?
- Bo jeśli postanowisz ode mnie odejść, zabierzesz coś ze sobą. Coś, co mogę ci ofiarować.
Coś, czego nikt inny nie będzie mógł ci dać.
Milczała.
- A zatem robisz to po to, bym miała od ciebie ... prezent?
- Można tak powiedzieć. Albo inaczej: moje ego nie wyraża zgody na to, byś o mnie
zapomniała. W ten sposób zapewniam sobie nieśmiertelność w twoich oczach. Tak czy owak, coś
się popsuło i zamierzam to naprawić.
- Nawet jeśli tego nie chcę?
- Zatem walcz. Tym razem skutecznie mnie wypchnęłaś. Z każdą chwilą jesteś silniejsza.
Może potrafisz definitywnie mnie usunąć.
- Zrobię to. - Zamknęła oczy. - Masz rację: przeszkadzasz mi, więc cię odeślę. - Dziwnie
było myśleć o odrzuceniu Silvera, kiedy leżał tak blisko niej. Przy nim zawsze czuła się
cudownie. Boże, będzie jej tego brakowało, kiedy każde pójdzie własną drogą. - A teraz byłabym
zobowiązana, gdybyś zamilkł. Chcę odpocząć.
- Będę cicho jak mysz pod miotłą.
- Nie lubię myszy. Wszędzie biegają i rozrabiają.
- Ja nie rozrabiam i nie biegam. Kroczę dostojnie jak lew.
Ziewnęła.
- Za dużo porównań.
- Zgoda. Wobec tego po prostu się zamknę.
- Właśnie o to poprosiłam na samym początku. - Spróbowała się odprężyć. Odgrodzić od
siebie świat. Odizolować się od snu. Od Silvera. Nie, od niego nie mogła się oderwać. Teraz był
z nią na stałe, ale to nie szkodzi, bo stanowił jej część, niegroźną i znajomą ...
Przysypiała, kiedy Silver szepnął jej do ucha:
- Kerry, co widziałaś?
Nie miała pojęcia, o czym on mówił.
- Co widziałaś, kiedy na niego popatrzyłaś? Powiedz.
- Nie mogę ...
- Tak, możesz. Powiedz i idź spać. Sięgnij głęboko. Co widziałaś?
Sięgnij głęboko ...
Ciemność. Wysoka sylwetka na tle ognia, cień na jej twarzy.
- Niebieskie oczy - szepnęła. - Niebieskie oczy ...
14
Dickens zacisnął dłonie na kierownicy, kiedy trafił na krawędź koleiny i niemal wpadł w
poślizg.
- Jasna cholera! - wrzasnął i przez dłuższą chwilę klął na czym świat stoi. Pomyślał, że
będzie miał szczęście, jeśli wróci do miasta, nie złapawszy gumy. Tylko tego by mu brakowało.
Musiałby samodzielnie zmienić koło, bo Trask zabronił mu zwracać na siebie uwagę. Tak jakby
sam na to nie wpadł. Trask wszystkich poza sobą uważał za idiotów i tak ich traktował.
Jeszcze kilka kilometrów, a będzie mógł skręcić i stąd wyjechać, sprawdzić, co trzeba, i zdać
Traskowi telefonicznie sprawozdanie. Miał nadzieję, że wreszcie powie draniowi to, na co ten tak
czekał. Była to ósma przejażdżka Dickensa; miał już powyżej uszu tej roboty.
Minął zakręt i ujrzał to, czego szukał. Gwizdnął cicho.
Zaparkował samochód na poboczu i rzucił okiem na zdjęcie, które położył na fotelu obok.
Może. Kto wie ...
Niebieskie oczy.
Była to pierwsza myśl, która przyszła Kerry do głowy, gdy obudziła się następnego ranka. W
jednej chwili drzemała, w następnej jej umysł intensywnie pracował, a serce waliło jak młotem.
Usiadła na łóżku. Co jest, do cholery?
I gdzie zniknął Silver?
Spuściła nogi na podłogę i wyskoczyła z pościeli. Pięć minut później ubrana zbiegała po
schodach.
- Dzień dobry - przywitał ją George, wchodząc do domu. - Wyglądasz na zaniepokojoną.
- Można tak to ująć. Gdzie Silver?
- Tuż za mną. Patrolowaliśmy okolicę. Chciał się upewnić, czy ochrona nie przeoczyła
śladów intruzów. Podejrzliwy człowiek z tego naszego Brada.
- Twojego Brada. Chwilowo nie roszczę sobie do niego żadnych praw.
Uniósł brwi.
- Doprawdy? Może zatem miał powód, by na pewien czas zniknąć z domu. - Odwrócił się,
gdy Silver minął próg. - Wypadłeś z łask - oznajmił i ruszył do biblioteki. - Idę sobie. Lada
moment powinienem otrzymać telefon z CIA w sprawie tożsamości naszej tajemniczej Helen. Z
tego względu muszę być dyspozycyjny. - Zerknął przez ramię na Kerry. - Tylko nie rób mu
krzywdy. Jeszcze nie odbyliśmy rewanżowego pojedynku.
- Za długo z tym zwlekał - oznajmiła Kerry ponuro, kiedy George zamknął za sobą drzwi. -
Teraz będzie musiał ustawić się w kolejce. Co mi zrobiłeś?
- Sądziłem, że tę kwestię przedyskutowaliśmy wczoraj wieczorem.
- Nie wciskaj mi kitu. Chodzi o to, co nawyprawiałeś tuż przed moim zaśnięciem.
Zafundowałeś mi jakąś posthipnotyczną sugestię, żeby udrożnić moją pamięć?
Przez chwilę milczał.
- Może.
- To nie zbieg okoliczności, że miałam taki sen.
Wzruszył ramionami.
- Na tym świecie niewiele jest faktycznych zbiegów okoliczności.
Aż do tej chwili nie rozumiała, jak bardzo pragnie się mylić.
- Niech cię diabli. Wystarczy, że zacząłeś wtykać nos w nie swoje sprawy. Manipulowałeś
mną. Powiedziałeś, że tego nie zrobisz. Obiecałeś mi to. Dlaczego złamałeś słowo?
- Musiałem. Broniłaś się przede mną rękami i nogami. Musiałem cię dopaść, kiedy byłaś
odprężona i bezbronna.
- Nie dotarło do ciebie, że w ten sposób zawiodłeś moje zaufanie?
- Dotarło. Uznałem, że skórka jest warta wyprawki. Ten człowiek to potwór, który
prześladował cię od zawsze. Musisz stawić mu czoło, a nie uciekać przed nim.
- Do takiego wniosku doszedłeś?
- Tak.
- Jesteś bezczelnym sukinsynem.
- Ponad wszelką wątpliwość. Nigdy nie kryłem, że jestem samolubnym draniem i zapewne
naraziłem ci się z egoistycznych pobudek. Po prostu nie mogłem znieść tego, jak się męczysz -
dodał szczerze. - Za każdym razem, kiedy docierałem do tej części ciebie, czułem ... ból. Kerry,
to się musiało skończyć.
- I co dzięki temu zyskałeś?
- Gdybyś pohamowała gniew, być może sama byś się domyśliła.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Niebieskie oczy - powiedział cicho. - On miał niebieskie oczy. Kerry, dlaczego nie chcesz
o tym pamiętać?
- Może po prostu zapomniałam. Może przekazałeś mi tę myśl, kiedy byłeś ...
- Sama w to nie wierzysz - przerwał jej w pół słowa. - Przestań wygadywać głupstwa i
powiedz, czemu usunęłaś z pamięci człowieka, który zabił twoją matkę. .
- Wcale nie usunęłam. Zapadłam w śpiączkę, a gdy odzyskałam świadomość, nic nie
pamiętałam.
- Wczoraj wieczorem sobie przypomniałaś. Miał niebieskie oczy. Gdybym jeszcze bardziej
zagłębił się w twoje myśli, pewnie potrafiłabyś go opisać.
- Nie!
- Moim zdaniem warto spróbować.
- Mylisz się. - Zacisnęła pięści. - To bzdura.
- Dlaczego widok jego twarzy tak bardzo tobą wstrząsnął?
- Przestraszyłam się.
- To prawda. - Zamilkł. - Która ze znanych ci osób ma niebieskie oczy?
- Kretyńskie pytanie. Znam dziesiątki osób o niebieskich oczach.
- Odwróciła się i gwałtownie otworzyła drzwi. - Nie zamierzam dłużej tego wysłuchiwać.
Nie chcę cię widzieć.
- Dobrze - odparł cicho, schodząc za nią po schodach. - Musisz przemyśleć wszystko w
samotności. Daj mi znać, jeśli będziesz mnie potrzebowała.
- Mam dosyć twojej pomocy. - Pomaszerowała podjazdem ku drzewom przy bramie. - I nie
mam zamiaru niczego przemyśleć. Po prostu trzymaj się ode mnie z daleka.
- Czy tego chcesz, czy nie chcesz, i tak nie jesteś jedną z tych, które chowają głowę w
piasek. - Usiadł na schodach. - Wbrew własnej woli zaczniesz zadawać sobie pytania. Nie będzie
łatwo, ale zdobędziesz się na odwagę, by na nie odpowiedzieć. Kiedy przestaniesz uciekać, wróć.
Wtedy porozmawiamy.
- Nie chcę rozmawiać. - W chodząc między drzewa, czuła na plecach jego wzrok. Cholera
jasna, przecież wcale nie uciekała. Ogarnęła ją złość i chciała być sama. To naturalna reakcja na
zdradę człowieka pozornie godnego zaufania. Poza tym wcale nie chowała głowy w piasek.
Może Silver potrafił wywoływać wspomnienia, których policja i psychoanalitycy nigdy nie
potrafili odgrzebać. To nie oznaczało, że celowo je ukrywała przed ...
Niebieskie oczy .
Pospiesznie odpędziła tę myśl. Nie chciała się nad nią zastanawiać. Nie interesowało jej nic,
co powiedział Silver. Był w błędzie. Nie istniało nic takiego jak ...
Ucieczka.
Jeśli spanikowała do tego stopnia, że nie potrafiła rozważyć jego słów, to być może miał
rację.
Boże, nie chciała, by mówił prawdę. Wolała, żeby się mylił. Mogła zignorować jego słowa.
Mogła go zignorować.
Nie, nieprawda. To nie byłoby uczciwe, a ona zawsze usiłowała postępować uczciwie.
A może okłamywała samą siebie?
Przystanęła w cieniu jednego z wielkich dębów. Przyszła jej do głowy pewna myśl. Może
była uczciwa jedynie pozornie. Może brakowało jej siły woli, by zajrzeć głębiej.
Ale Silver zapewniał, że nie brak jej odwagi, a znał ją lepiej niż ktokolwiek inny.
Przycisnęła policzek do szorstkiej kory drzewa i przymknęła powieki. Niebieskie oczy ...
Słońce zachodziło, kiedy Kerry wróciła do domu. Silver nadal siedział na najwyższym
stopniu schodów, tam gdzie go zostawiła kilka godzin wcześniej.
Zjeżyła się. Liczyła na jeszcze trochę czasu, nim będzie musiała stawić mu czoło.
- Nie masz nic lepszego do roboty? Musisz tu tkwić przez cały dzień?
- Nie, nie mam nic lepszego do roboty. - Uśmiechnął się. - Właściwie mam kilka
niecierpiących zwłoki spraw do załatwienia, ale uznałem, że jesteś ważniejsza. Kiedy robi się
gorąco, trzeba być na miejscu i pilnować, żeby obiekt wytrzymał napięcie.
- Nie jestem żadnym obiektem.
Jego uśmiech znikł.
- Wybacz. To głupi żart. Wiesz przecież, że nie traktuję cię bezosobowo. Nasza więź jest
zdecydowanie osobista.
Mówił prawdę. Do tego stopnia osobista, że niekiedy nie potrafiła znieść tej bliskości.
- A ja nie chciałam się załamać dlatego, że zachowałeś się jak dupek i nie dotrzymałeś
obietnicy. - Usiadła na schodku, obok Silvera. - Ale nigdy ci nie wybaczę, że tak postąpiłeś.
Odwrócił wzrok.
- Brałem pod uwagę taką ewentualność.
- To jasne. Niemniej nie potrafiłeś się opanować i zanurkowałeś, żeby dla własnego
komfortu naprawić sytuację.
- Tak właśnie postępuję. - Na chwilę zamilld. - Skoro nie plujesz na mnie ogniem i siarką,
zapewne zaczęłaś myśleć.
- Jestem zbyt zmęczona, żeby teraz się złościć. Na to przyjdzie czas później.
- Penetracja duszy bywa wyczerpująca.
- Daruj sobie te pretensjonalne teksty. Wcale nie penetrowałam duszy. Moja dusza jest cała i
zdrowa. - Zastanowiła się. - Może jednak miałeś rację. Chyba faktycznie uciekam przed tym, co
się zdarzyło tamtej nocy.
Skierował na nią wzrok.
- Hip, hip, hurra - mruknął. - Przełom.
- Powiedziałam: chyba. - Oblizała wargi. - Nie przychodzi mi do głowy żadne inne
wytłumaczenie faktu, że nie... Skoro to tkwiło w mojej pamięci, dlaczego nie ujawniło się przez
tyle lat?
- Sama sobie odpowiedz na pytanie.
Zacisnęła dłonie.
- Niebieskie oczy.
Milczał.
- Cholera, nie siedź jak wszechwiedzący sfinks.
- Co mam powiedzieć? Chcesz, żebym ponownie zadał to pytanie? Dobrze. Która ze
znanych ci osób ma niebieskie oczy?
- Już mówiłam ... - Odetchnęła głęboko. - Cała moja rodzina ma niebieskie oczy. Ja mam
niebieskie oczy. Moja ciotka Marguerite miała niebieskie oczy. Mój brat Jason ma niebieskie
oczy.
-I?
Przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa.
- Mój ojciec ma niebieskie oczy - warknęła. - Proszę bardzo. Jesteś zadowolony?
- A ty?
- Przestań się zgrywać na psychoanalityka. Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie. - Zacisnęła
usta. Musiała to z siebie wyrzucić. Jak najszybciej. - Moi rodzice się rozwodzili. Pamiętam ... to
było wstrętne. Okropnie się kłócili. O wszystko. O mnie, o Jasona, o dom, w którym
mieszkaliśmy. Należał do rodziny ojca, ale moja matka chciała go zatrzymać. Kiedy ojciec zabrał
Jasona na wycieczkę do Kanady, byłam niemal zadowolona z jego wyjazdu.
- To naturalna reakcja.
- Miałam poczucie winy. - Dziwne, że pamiętała dzień, w którym ojciec opuścił dom. W
końcu prawie wszystko już wyparła ze swej świadomości. Cały czas miała przed oczami obraz
Jasona i ojca, wsiadających do żółtej taksówki pod domem. Poczuła olbrzymią ulgę. - Ale było
mi przykro, że zabrał Jasona, nie mnie. Pomyślałam, że już mnie nie kocha. Z pewnością nie
kochał mojej matki. Dlaczego miałby darzyć uczuciem mnie?
- Dziecko to co innego.
- Zabrał Jasona. Nigdy mnie nie spytał, czy chcę pojechać. Kiedy ojciec i mama skal zali
sobie do oczu, zawsze chodziło o Jasona. Mama mówiła, że rodzeństwa nie wolno rozdzielać, ale
ojciec chciał syna. - Coraz mniej podobają mi się twoi rodzice. Nie powinnaś być świadkiem
żadnej z tych awantur.
Wzruszyła ramionami.
- Kiedy ludzie pałają do siebie nienawiścią, jej część zawsze się rozprzestrzenia i pochłania
wszystkich, którzy są w pobliżu.
- Jak ogień.
Popatrzyła mu w oczy.
- Jak tamten ogień.
- Uważasz, że ojciec podłożył ogień, który zabił twoją matkę.
- Sama nie wiem. Przez całe popołudnie próbowałam przebić się przez niechęć i sprzeczne
uczucia, które do niego żywię. Nienawidził
mamy. Nie kochał mnie. Nie chciał, żeby zatrzymała dom. Więc co się stało? Dom spłonął.
Mama zginęła. Ja na dwa lata trafiłam do szpitala. - Byłaś świadkiem. Mógł znaleźć sposobność,
żeby cię zabić, kiedy leżałaś zupełnie bezbronna.
- To by się wiązało z ryzykiem. Kto wie? Byłam w śpiączce. W każdej chwili mogłam
umrzeć. Kiedy odzyskałam świadomość, nic nie pamiętałam, więc nie byłam groźna. Nie musiał
mnie mordować . - Więc jednak uważasz, że to on podłożył ogień?
- Z pewnością przyszło mi to do głowy. Nie chciałam uwierzyć, że był mordercą. W
przeciwnym razie nie blokowałabym tego wspomnienia.
- Mężczyzna o niebieskich oczach. Marny dowód. Co jeszcze pamiętasz?
Pokręciła przecząco głową.
- Nic. To wspomnienie wyciągnąłeś ze mnie przemocą.
- Przeciwstawiałaś mi się. Nie pozwoliłaś mi sięgnąć głębiej.
- Widziałam jego oczy. Resztę twarzy skrywał cień.
- To jedynie twoje pierwsze wrażenie. Wydało ci się, że go rozpoznajesz, i doznałaś szoku.
Mogę pomóc ci odtworzyć w pamięci jego inne cechy.
- Było zbyt ciemno - oznajmiła pospiesznie.
- Nie na tyle, byś nie rozpoznała koloru jego oczu.
- Z pewnością odbijał się w nich ogień.
- Albo wszystko rozegrało się w ułamku sekundy, przez co zapamiętałaś tylko pierwsze
wrażenie. Gdybym zatrzymał tamtą chwilę, zyskałabyś czas na obejrzenie tego człowieka.
- Teraz zatrzymujesz czas? Oszołomiłeś mnie. Mój Boże, co będzie następne?
-Nigdy nie wiadomo. Jestem człowiekiem o nieograniczonych możliwościach.-Popatrzył jej
w oczy.-Przestraszyłaś się, co?
- Wcale nie ... - Zamilkła. - Może. To wszystko jest zbyt świeże. Nigdy nie uświadamiałam
sobie, że podejrzewam ojca o popełnienie morderstwa.
- Skoncentrujmy się na słowie "podejrzewam". Nie chcesz znać prawdy?
Sama nie wiedziała. Za każdym razem, gdy o tym myślała, czuła narastającą panikę•
- To ... trudne. Mogłam popełnić omyłkę. Ten człowiek mógł być kimś całkiem mi obcym.
- A ty nie chcesz, żeby się okazało, iż chodzi o twojego ojca. Każdy człowiek ma pewien
instynkt, który każe nam wierzyć w dobroć rodziców. Zauważyłaś go u Carmeli. Pewnie dlatego
przez tyle lat odrzucałaś fakty.
- Wszystko sobie wytłumaczyłeś. To nie takie proste.
- Nigdy nie twierdziłem, że to proste. - Zamilkł. - Jeszcze nie jesteś gotowa, prawda? Nie
chcesz, żebym ci pomógł.
- Mam już dość twojej pomocy.
- Nieprawda. Ale nie szkodzi. Potrzebujesz czasu, żeby ochłonąć i pogodzić się z myślą,
której dłużej nie możesz skrywać.
- Cieszę się, że twoim zdaniem to nie szkodzi - mruknęła sarkastycznie i wstała. - Fatalnie
bym się czuła bez twojej aprobaty. A teraz wybacz, ale idę poszukać George a. Może dowiedział
się czegoś o przyjaciółce Traska.
Skinął głową.
- Zrób to. - Wstał. - Ponieważ z pewnością chcesz, bym przez pewien czas nie wchodził ci w
paradę, zajmę się kilkoma niecierpiącymi zwłoki sprawami, o których wspomniałem już
wcześniej.
- Mianowicie?
Uśmiechnął się.
- Dzwonił Travis. Za dwie godziny przylatuje Rosa.
- Opieka społeczna z Louisville ją wypuściła?
- Dziewczynkę przekazano pod kuratelę Ledbruka. Pominięcie biurokracji związanej z
odbieraniem dziecka matce wymagało sporej gimnastyki na wysokim szczeblu, ale wreszcie się
udało.
Poczuła ulgę.
- Czemu nic nie mówiłeś?
- Byłaś zajęta. Odbiorę dziecko i zawiozę do domu wskazanego przez Ledbruka.
- Dlaczego nie tutaj?
- Obiecałaś Carmeli, że Rosa będzie bezpieczna. Jesteś pewna, że potrafilibyśmy zapewnić
jej tutaj spokojne gniazdko? Groźny przestępca trzyma cię na muszce, a i mnie sprzątnąłby z
największą radością•
To prawda. Im dalej od nich zatrzyma się Rosa, tym lepiej dla niej. Kerry po prostu nie
mogła pogodzić się z myślą, że dziecko będzie otoczone wyłącznie agentami wywiadu.
- Ona ma tylko dwanaście lat.
- Jestem pewien, że Ledbruk przydzieli jej kobietę. Poza tym wezmę od niego numer
telefonu, pod którym zastaniesz dziewczynkę.
Uznała, że nic więcej nie wskóra.
- Wyjaśnij jej wszystko. Powiedz jej że Carmela będzie ...
- Och, na litość boską, nie zamierzam wyciągać jej z samochodu i rzucać na pastwę
bezdusznych urzędników - przerwał poirytowany. - Zachowałem resztki wrażliwości. Prawdę
mówiąc, lubię dzieci. - Ruszył na dół po schodach. - Do zobaczenia po moim powrocie.
Znowu się rozzłościł, a Kerry niemal czuła, jak kaleczy ją jego szorstki głos. Nic na to nie
mogła poradzić. Nie zamierzała łagodzić sytuacji, zważywszy, że sama też miała kilka powodów
do rozdrażnienia.
Kilka? Ewidentne niedoszacowanie. Czuła się rozdarta, zraniona i - tak, z całą pewnością -
przestraszona. Silver odsunął ciemną zasłonę kłamstw, za którą latami się chroniła} teraz była
zupełnie bezbronna. Pragnęła ponownie zasunąć tę zasłonę, bo skrywała grozę, której jeszcze nie
potrafiła stawić czoła.
Kiedy jednak miałaby przeciwstawić się temu, co w jej życiu najstraszniejsze? Nie miała
odwrotu. Silver, z typową dla siebie brutalną skutecznością, zadbał o to, by już nigdy nie mogła
się oszukiwać.
Co ona sobie myślała? Strach to jedno, wiara w kłamstwo to drugie. W życiu nieraz miała do
czynienia z oszustwem. Nie była przygotowana na rozgrzebywanie wspomnień, ale wkrótce
będzie musiała to zrobić.
- Dobrze. - Silver patrzył na nią uważnie, stojąc nieruchomo przy samochodzie. - Właśnie na
to liczyłem, kiedy ...
- Nie obchodzi mnie, na co liczyłeś - oświadczyła chłodno.
- I trzymaj się z daleka od mojego umysłu. Nie masz co liczyć na zaproszenie do moich
myśli.
Wzruszył ramionami.
- To była tylko kwestia czasu. Musiało się tak stać. Prawdę mówiąc, oczekiwałem tego. -
Otworzył drzwi samochodu. - Na razie.
Uraziła go. Wyczuwała intensywność jego bólu tak, jakby sama go doświadczyła. Jezu, nie
mogła pozwolić, by jej to robił. Wypchnęła go i założyła blokadę. Znacznie lepiej. Była
silniejsza, niż przypuszczała. W ostatnich dniach bardzo dużo się od niego nauczyła. Wkrótce
całkiem się od niego uwolni. Żadnej bliskości. Żadnej wspólnoty.
Przenikliwy ból. Potworna samotność.
Poradzi sobie z tym. Ta uzależniająca bliskość była niezdrowa, a Silver dowiódł, że nie
można mu ufać, bo nadal podejmuje próby przejęcia nad nią kontroli. Twierdzenie, że zrobił to,
co leżało w jej najlepiej pojętym interesie, nie miało sensu. Silver dysponował władzą i jej
nadużywał.
Patrzyła, jak cofał samochód i odjeżdżał w stronę bramy. Po raz pierwszy od wielu dni
opuszczał posiadłość bez niej. Czy Trask tylko czekał na tę sposobność?
Trask z przyjemnością dopadłby także mnie.
Czemu się martwiła, skoro podjęła decyzję o wyrwaniu się z tego dziwacznego związku?
Agenci Ledbruka podążą za Silverem i w razie czego staną w jego obronie. Cholera, nie będzie
patrzyła, jak Silver odjeżdża. Zablokuje mu dostęp do swojego umysłu. Zrobi to, co zaplanowała.
Znajdzie sposób na znalezienie Traska.
Odwróciła się i weszła do domu, by odszukać George' a.
Kiedy Kerry weszła do biblioteki, George rozmawiał przez telefon, ale niemal natychmiast
odłożył słuchawkę.
- Tak?
- Czego się dowiedziałeś na temat Helen?
Uniósł brwi.
- Długo trwało, zanim dotarłaś tutaj i zadałaś mi to pytanie .
- Ale już jestem. Byłam zajęta czym innym.
- Zorientowałem się. Miałem nadzieję, że uratuję Brada, ale nie udało mi się odwrócić twojej
uwagi.
- Teraz poświęcę ci ją w całości. Czego się dowiedziałeś?
- Moim zdaniem ta dama nazywa się Helen Saduz. - George przewertował kartki leżące
przed nim na biurku. - Jest. - Wręczył Kerry akta. - Należy jednak pamiętać, że to
najprawdopodobniej fałszywe nazwisko, a kobieta nielegalnie przebywała na terenie naszego
państwa.
- Czy dlatego nikt nie potrafił powiedzieć, kim była?
Pokręcił głową.
- Nikt nas nie poinformował, bo nikomu nie było na rękę, żeby ktokolwiek wiedział, co się z
nią stało.
Zmarszczyła brwi.
- Co to znaczy?
- Pamiętasz, że w raporcie napisano, iż laboratorium Traska wysadzono na polecenie Białego
Domu?
Skinęła głową.
- Ona była w laboratorium. Kerry zrobiła wielkie oczy.
- Co?
George machnął rękami.
- Bum! Laboratorium wyleciało w powietrze razem z Helen Saduz.
- Jak do tego doszło?
- Naszym zdaniem Trask wysłał ją do laboratorium, żeby przyniosła coś, co zostawił.
- Co?
Wzruszył ramionami.
- Dokumenty, może jakiś prototyp ... Tak czy owak, miała pecha, bo trafiła do budynku
akurat wtedy, gdy go wysadzono.
- Ale przecież na pewno przeszukano teren przed eksplozją?
- Budynek był zaplombowany. Powinien stać kompletnie pusty. Każde przeszukanie byłoby
siłą rzeczy powierzchowne.
- Jak ona mogła się dostać do środka, skoro zaplombowano wejścia do budynku?
- Z pewnością uzyskała odpowiednie wskazówki od Traska. Zapewne znał sposób na to, by
przed swoją ucieczką ominąć zabezpieczenia i ukraść podzespoły oraz plany należące do innych
członków zespołu badawczego.
Popatrzyła na zdjęcie, które jej wręczył. Kobieta była brunetką, miała klasyczne rysy twarzy
i nie skończyła jeszcze trzydziestki.
- Piękna.
Skinął głową.
- Niezaprzeczalnie. I łatwo zapadała w pamięć. Innymi słowy, mieliśmy szczęście, bo kiedy
ją znaleziono w zgliszczach, niewiele było do identyfikowania. Biegli ocenili jej wiek i płeć na
podstawie budowy szkieletu, lecz reszty mogliśmy się tylko domyślać... Żaden ze
współpracowników Traska nie widział go z nią. Nic dziwnego. Trask to samotnik i z nikim się
nie przyjaźni. Wywiad rozesłał agentów. Poszukiwania trwały między innymi w ulubionych
restauracjach Traska. W rezultacie natrafiono na kilku kelnerów, którzy pamiętali Helen. Na
podstawie ich opisów grafik sporządził portret pamięciowy, który przesłali do bazy danych.
Komputer zasugerował Helen Saduz.
- Greczynka? - Kerry drgnęła, czytając akta. - Ojciec Irańczyk?
- Tak jest. Trask zapewne prowadził negocjacje z Iranem, zanim sfinalizowano prace
badawcze. Helen Saduz wysłano, by ostatecznie dobiła targu. Była inteligentna, starannie
wykształcona i niesłychanie skutecznie przekonywała mężczyzn do tego, na czym jej zależało.
Jak widać z jej akt, wykorzystała seks, by przekonać co najmniej czterech naukowców do
przejścia na stronę Iranu.
Uniosła wzrok znad papierów.
- Udało jej się z Traskiem. Zakochał się w niej. Może uważa, że powinien dopaść każdego,
kto miał związek z wysadzeniem laboratorium.
- Pamiętaj, że sam ją tam wysłał. Mógł nie mieć pojęcia o planach wysadzenia budynku,
niemniej wiedział, że naraża ją na niebezpieczeństwo.
- To prawda. Może przekonała go, żeby wyraził zgodę. W ten sposób chciała go jeszcze
bardziej do siebie zbliżyć.
- Kto wie. Poza tym pewnie zamierzała przechwycić cenne informacje, które mogłaby
sfotografować przed przekazaniem Traskowi. - Dlaczego jednak władze nie chciały, by
ktokolwiek dowiedział się o jej śmierci podczas wybuchu?
- Kiedy agenci poznali jej tożsamość, do akcji wkroczyła CIA. Teraz próbują znaleźć
związek między irańskim rządem a szpiegostwem. Wywiadowcy doskonale znali dziewczynę i
wyczuli okazję. Nie chcieli jednak nikogo powiadamiać o jej śmierci i przekonali prezydenta, by
zmienił normalną procedurę i pozwolił im przejąć rolę Helen w dochodzeniu. Agenci wysyłali
wiadomości do jej współpracownika w Iranie, bo mieli nadzieję na zdobycie wartościowych
informacji przeciwko tamtejszym władzom. - Skrzywił się. - Dlatego zlikwidowano wszystkie
związane z nią akta. Przecieki są wykluczone.
- Jeszcze jedna nierozwiązana sprawa? Dobry Boże, dlaczego te agencje wywiadowcze nic
sobie nie mówią?
- Wolą zachowywać milczenie. Nawet służby bezpieczeństwa wewnętrznego nie przedarły
się jeszcze przez zaporę biurokracji.
- Ale Trask obecnie nie dogaduje się z Iranem, tylko z Koreą Północną. Czy znane są
przyczyny tej zmiany?
Pokręcił głową.
- Skoro utrzymujecie tak ciepłe relacje, może go spytasz? Nie kontaktował się z tobą
ponownie?
- Nie. - Kerry wiedziała, że to tylko kwestia czasu. Niemal czuła jego obecność. - Dickens
też nie dał znaku życia?
- Gdyby Ledbruk natrafił na jego ślad, dowiedziałabyś się o tym w pierwszej kolejności. W
szpitalu Carmeli nie zaszło nic podejrzanego. Nikt cię też nie śledzi, kiedy stąd wychodzisz.
Wobec tego co się działo z Traskiem? Instynkt podpowiadał jei że nie zrezygnuje z zemsty
po porażce w magazynie.
- Jesteś zupełnie bezpieczna - zapewnił George, ujrzawszy jego minę. - Zadbałem, żeby
Ledbruk skierował do twojej ochrony najlepszych fachowców. Z pewnością nie popełnią błędu i
nie dopuszczą, by Trask cię zabił.
- Innymi słowy nie dadzą takiego popisu, jak w wypadku Joye Fairchild?
Skłonił głowę.
- Trafiony, zatopiony. Na szczęście są na tyle bystrzy, żeby uczyć się na błędach.
- Mam nadzieję. - Odwróciła się. - Silver pojechał po Rosę Ruiz.
- Tak, wspominał mi.
- Naprawdę? W każdym razie nie chcę, żeby ktoś zrobił jej krzywdę. - Przez chwilę
milczała. - I nie chcę, żeby coś się przytrafił Silverowi.
- Chociaż jesteś na niego zła?
- To bez znaczenia.
Odchylił się w krześle i skupił wzrok na jej twarzy.
- Rzeczywiście. Łączą was silne więzi.
Coś w tonie George'a sprawiło, że ponownie na niego spojrzał
- Co masz na myśli?
Zrobił minę niewiniątka.
- Czyżbym poruszył drażliwy temat?
- Jeśli tak, to tylko dlatego, że chciałeś.
- Takt uniemożliwia mi zasugerowanie faktu, że spędziła z nim noc.
Bezpośredniość jego słów zdumiała ją. Zakładała, że George wie, iż została kochanką
Silvera, ale nigdy dotąd o tym nie wspominał.
Czemu zrobił to teraz, zupełnie nieoczekiwanie?
- Twoja uwaga nie miała nic wspólnego z taktem. - Obserwowała uważnie jego twarz. - I nie
była w dobrym tonie. Czyżbyś chciał zwrócić na coś moją uwagę?
Zachichotał.
- Bezwzględnie. Drobne złośliwości pod twoim adresem sprawiły mi przyjemność, lecz
przejrzałaś mnie na wylot, czego powinienem był się domyślić.
- Wobec tego odsłoń karty.
Rozsiadł się wygodnie, nie przestając uśmiechać.
- Kiedy byłaś w Marionville, udałem się na uniwersytet Georgetown. Tajemnicą poliszynela
jest fakt, że laboratorium hydrostatyczne na tej uczelni zajmuje się całkiem innymi badaniami,
niż wynikałoby to z jego nazwy. Krążą rozmaite pogłoski na temat ludzi, którzy wchodzą do
budynku i z niego wychodzą. Przebąkuje się nawet o związkach z CIA. W takiej sytuacji
wróciłem i zadzwoniłem do kumpli z CIA, którzy mają wobec mnie dług wdzięczności.
- I?
- CIA najwyraźniej zaciągnęła dług wdzięczności także wobec Brada Silvera. Chodzi o dość
niezwykłe przysługi. Można nawet powiedzieć, że osobliwe. - Przechylił głowę. - Wobec tego
zadałem sobie pytanie: skoro Brad jest kimś w rodzaju parapsychicznego guru, to kim jesteś ty?
- Z pewnością znalazłeś wyjaśnienie.
- Och, w rzeczy samej. I uznałem, że jest fascynujące. Życie zawsze dostarcza powodów, dla
których uznajemy naszą egzystencję za interesującą.
- Czy te powody są wiarygodne?
Skinął głową.
- Chodzi ci o to, czy moim zdaniem jesteście stuknięci? Nie dałbym głowy, że coś
"wyczuwacie", ale mam otwarty umysł. Zetknąłem się z tyloma dziwactwami, że wiem, iż pod
wierzchnią warstwą problemu często kryje się coś intrygującego.
- Wobec tego co zamierzasz zrobić?
- Kompletnie nic. Dlaczego miałbym coś robić? Uległem tylko pokusie i poinformowałem
cię, że nie błądzę już w ciemnościach. Najwyraźniej tego mi było trzeba. Jeśli chodzi o twój dar,
jest mi obojętny, pod warunkiem, że nie wykorzystasz go w stosunku do mnie. Nie potrafisz
czytać w moich myślach, prawda?
- Nie.
- A Brad?
Zawahała się.
- To ostatnie, czego by pragnął.
- To nie jest odpowiedź na moje pytanie. - Skrzywił się. - A może wręcz przeciwnie? Chyba
ta sytuacja nie jest mi aż tak obojętna, jak zakładałem. Powinniśmy skupić uwagę na szybkim
schwytaniu Traska, na wypadek gdybym postanowił się wycofać.
Ogarnęły go wątpliwości. Mogła się tego spodziewać. Właśnie takich reakcji usiłowała
uniknąć od tamtego dnia w szpitalu, kiedy Travis ujawnił jej dar. Nie potrafiła oswoić się z
myślą, że nawet George zareagował w taki sposób. Cholera, przecież go lubiła. Uśmiechnęła się
z wysiłkiem.
- Od pewnego czasu nie robimy nic innego - zauważyła.
- Ale ciężar poszukiwań spadł na wasze barki. Powinienem wkroczyć do akcji i usprawnić
pracę. - Ponownie sięgnął po telefon. - Muszę pomyśleć. Mogę ci jeszcze w czymś pomóc?
Odprawiał ją. W jego postawie zaszła delikatna zmiana. Nie było już słychać kpiącej
służalczości.
- Nie, dostałam to, po co przyszłam. Następny element układanki. - Odwróciła się. - Helen
Saduz.
- Kerry?
Zerknęła na niego przez ramię. Uśmiechnął się.
- Nie uważam cię za czubka, ale jestem osobą prywatną i muszę się bronić przed Bradem.
Mam zbyt wiele tajemnic.
- Jak każdy. - Tym razem jej uśmiech był szczery. - Wiem, co czujesz. Ale chyba możesz mu
ufać.
- A ty mu ufasz?
Jej uśmiech zgasł.
- Niestety, nie. Ale nasz związek jest ... inny. Ty nie musisz zbli¬żać się do niego na tyle, by
mieć problem.
Odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.
- Chryste, mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Naprawdę nie kusi mnie, żeby iść z nim do
łóżka.
- To dobrze. - Otworzyła drzwi. - Sytuacja jest wystarczająco skomplikowana.
15
Silver zadzwonił do niej o dziewiątej wieczorem.
- Rosa Ruiz jest bezpieczna. Umieszczono ją w przyjemnym domku na niewielkim osiedlu
blisko szpitala. Dziewczynką zajmuje się agentka Jane Dorbin.
- Czy oprócz niej przydzielono małej jeszcze kogoś do ochrony?
- Tak, w domu obok przebywa kilku strażników. Sądziłem, że zależy ci na jej dobrym
samopoczuciu.
- Zależy mi. - Zamilkła. - Jest przestraszona?
- Tak. Ale nie na tyle, by wracać do domu. Woli pozostać z siostrą. Carmela jutro wychodzi
ze szpitala. Podjadę i zabiorę ją do nowego domu.
- Nie ma potrzeby. Sama chcę ją odebrać.
- A przy okazji upewnisz się, że będzie bezpieczna. - Zawiesił głos. - Chyba możesz mi
wierzyć, prawda?
Nie odpowiedziała wprost.
- Chcę tylko ujrzeć je razem, całe i bezpieczne.
Silver zdusił przekleństwo.
- Na litość boską, nie możesz ciągle mnie sprawdzać. - Milczała, więc dodał z goryczą: - A
może się mylę. Jutro o dziesiątej zawiozę cię do szpitala. Odbierzemy ją oboje. - Rozłączył się.
- Jezu, jeździmy w kółko. - Carmela popatrzyła podejrzliwie na Silvera. - Naprawdę
zabieracie mnie na spotkanie z Rosą?
- Tak. Rozmawiałaś z nią przecież wczoraj wieczorem. Skinęła twierdząco.
- To nie oznacza, że jej nie oszukaliście. To tylko dzieciak. - Odwróciła się w stronę Kerry. -
Nie nabijacie mnie w butelkę? Nie chcecie nas odesłać do mamy, co?
- Nikt cię w nic nie nabija - odparła Kerry. - Myślimy wyłącznie o waszym bezpieczeństwie.
Silver bał się, że ktoś nas może śledzić w drodze ze szpitala.
- I co, ktoś za nami jedzie?
Silver potrząsnął przecząco głową.
- Nic na to nie wskazuje.
- Też coś! - warknęła ostro Carmela. - Chcę mieć pewność. Rosa musi być bezpieczna.
- Rosie nic nie grozi - zapewniła Kerry. - Możesz zaufać Silverowi.
- Na pewno?
- Właśnie, czy na pewno? - mruknął Silver. - Co za nieoczekiwane oświadczenie. Jestem
wzruszony.
Kerry zignorowała jego słowa.
- Nie dopuści do tego, by cokolwiek stało się tobie lub Rosie - oznajmiła. - Zresztą ja też o to
zadbam. Po prostu musimy zachować ostrożność.
- Wszystko przez tego świra - westchnęła Carmela i zamilkła na moment. - Wierzę wam ...
zasadniczo. Po prostu trudno mi zrozumieć całą sytuację. Ten Trask wydaje mi się
nierzeczywisty.
- To zrozumiałe - powiedziała Kerry.-Czasami i mnie trudno to pojąć. Szkoda, że Trask nie
jest tylko wytworem mojej ... - Urwała, kiedy Silver wjechał na podjazd przed małym domkiem z
cegły. - To tutaj?
Silver skinął głową i zgasił silnik. Następnie otworzył drzwi po stronie kierowcy.
- Zostańcie tutaj. Pójdę zamienić słowo z agentką Dorbin. Powinna wiedzieć, że nie jesteście
wrogami. Myślę, że mi uwierzy. - Ruszył ku drzwiom wejściowym. - W przeciwieństwie do was
obu.
- Tak naprawdę nie sądziłam, żeby chciał mnie zdradzić - oświadczyła niepewnie Carmela i
popatrzyła na Kerry. - Chodzi o... Rosę. Nie mam prawa ... Naprawdę mu ufam.
- On żartował. Doskonale cię rozumie.
- Mam nadzieję. - Spojrzała niepewnie. - Wiesz, czuję ... To dziwne, ale nie chcę, żeby on ...
To jest tak, jakbym znała go od urodzenia. Nie, inaczej. Rzecz w tym, że ... - Zamillda
zakłopotana. - Cholera jasna, nie wiem, jak to wyrazić.
Wspólnota. Więź.
Kerry mogła się tego spodziewać po tym, jak Silver dołączył do Carmeli wtedy na dachu.
Najwyraźniej opuszczając jej umysł, pozostawił coś po sobie.
- Czujesz, że jest ci bliski?
- Tak, chyba tak. - Wzruszyła ramionami. - Coś w tym stylu. Ty też?
- Można tak to ująć. W każdym razie nie sądzę, byś miała powody przejmować się ...
- Jest! - Carmela wyskoczyła z samochodu, kiedy w drzwiach domu stanęła mała
ciemnowłosa dziewczynka. - Rosa!
Kerry powoli wyszła z auta i patrzyła, jak Carmela biegnie do siostry. Dziewczyna
promieniała radością i entuzjazmem. Wyglądała na mniej niż piętnaście lat. Kerry pomyślała, że
właśnie tak powinno być. Wszystkie dzieci powinny być takie - pełne życia, ufne, beztroskie.
Carmela wyhamowała tuż obok siostry.
- Wszystko dobrze?
Rosa kiwnęła głową.
- A u ciebie?
- W porządku. - Zbliżyła się jeszcze odrobinę i niezręcznie uściskała dziewczynkę. - Będzie
dobrze. Obiecuję.
- Przestań się rozklejać. - Rosa zrobiła krok do tyłu. - Głupio się czuję•
Kerry ukryła uśmiech, słysząc tę typową reakcję nastolatki. Siostry bez wątpienia się
uwielbiały, lecz żadna z nich nie zamierzała tego okazywać. Nastolatki rzadko kiedy bywają
wylewne. Większość z nich byłaby przerażona, gdyby kazano im wyznać, jak bardzo kochają
rodzeństwo.,
- Przyjemna scenka, co? - mruknął Silver, idąc ścieżką w stronę samochodu. -Serce od razu
żywiej bije.
- Daruj sobie tę ironię. - Patrzyła, jak za Carmelą i Rosą zamykają się drzwi. - Naprawdę się
rozczuliłam.
- Nie chciałem, by to zabrzmiało ironicznie. - Uśmiech znikł z jego ust. - Przecież mnie
znasz, nie powinnaś tak mówić. Dobrze, że doprowadziliśmy do ich spotkania. Chcesz poznać
Rosę? To miła dziewczynka.
Pokręciła głową.
- Poczekam. Niech spędzą kilka minut sam na sam. - Popatrzyła mu w oczy. - O ile Carmela
jeszcze kiedykolwiek będzie sama. Dlaczego nie powiedziałeś że nadal jesteście połączeni?
- Ona o tym wie? - Zmarszczył brwi. - Więź nie jest aż tak silna. Mamy minimalny kontakt.
Pewnie wkrótce zaniknie.
- Nie utrzymujesz go celowo?
- Na litość boską, twoim zdaniem chcę być związany z każdą przygodną osobą? Jeżeli nasze
wspólne doświadczenia czegoś mnie nauczyły, to tego, że nie chcę już tego powtarzać.
Nieprawdopodobne, ale jego słowa ją ubodły. Właściwie bez wyraźnego powodu. W końcu
cały czas wmawiała sobie właśnie to, co on powiedział na głos.
- Nawzajem. - Odwróciła się. - Pora poznać Rosę. Idziesz ze mną?
- Później. Teraz zadzwonię do Georgea i sprawdzę, co u niego.
- Ruszył do samochodu. - Jeszcze jedno. Znalazłem miłą rodzinę zastępczą dla Carmeli i
Rosy. Umieścimy je tam, kiedy to wszystko wreszcie się skończy i będzie można zapewnić im
spokojne życie.
- Gdzie?
- Nieopodal uniwersytetu Georgetown, w porządnej dzielnicy. Zaopiekują się nimi
odpowiednie osoby.
- To normalni ludzie?
- Tak. Wbrew pozorom znam także normalnych ludzi, Kerry. Przyznaję jednak, że
zdecydowanie preferuję takie dziwolągi jak ty.
- Cholera jasna, nie jestem żadnym ... - Żartował. Gdyby nie była taka spięta, z pewnością
nie dałaby się podpuścić. - Po prostu nie chciałabym utwierdzać dziewczynek w przekonaniu, że
cały świat jest złożony z ludzi podobnych do ... Miały dość problemów, żeby jeszcze wątpić w
swoje postrzeganie rzeczywistości ...
- Wiem. - Uśmiechnął się. - Nie tłumacz mi tego. Naprawdę nie musisz.
I na tym polega problem, pomyślała zrozpaczona. Chociaż była wściel da, wciąż miała
wrażenie, że Silver ją w pełni rozumie i akceptuje. Było to niemal równie kuszące jak seks, który
ich połączył.
- Akurat - mruknął, otwierając drzwi samochodu. - Nie oszukuj się. To nie ma sensu, Kerry.
Poczuła, że policzki jej płoną. Ruszyła w stronę domu. Powinna była się domyślić, że
wychwyci właśnie tę myśl, którą chciała przed nim zataić.
- Daj znać, jeśli George na coś wpadnie - wymamrotała.
- Wątpię, by odkrył coś ważnego. - Wyciągnął telefon. - Zadzwoniłby do nas. Niemniej bądź
pewna, że przed tobą nic nie ukryję.
Miała świadomość, że subtelnie zaakcentował słowo "tobą".
- Jezus, Maria, czy po tym wszystkim, co zrobiłeś, usiłujesz wzbudzić we mnie poczucie
winy?
- Tylko stwierdzam fakt.
Spojrzała na niego ze złością i zadzwoniła do drzwi.
- Niech cię diabli, Silver.
- Coś nowego? - spytała Kerry, kiedy godzinę później otworzyła drzwi auta.
- U George'a podobno spokój. Ani śladu kogokolwiek podejrzanego, kto kręciłby się wokół
ludzi pilnowanych przez Ledbruka.
- Gdzie zniknął Trask? - Ze znużeniem pokręciła głową, sadowiąc się na fotelu pasażera. -
Co on robi, psiakrew?
Silver wyjechał tyłem z podjazdu.
- Przynajmniej wiesz, że Carmela i Rosa są bezpieczne. Możesz odetchnąć .
- Odetchnęłam. - Przygryzła dolną wargę. - Na pewno nikt nas nie śledził?
- Nie sądzę, ale nie mogę mieć pewności. Istnieje tyle zaawansowanych technicznie
urządzeń lokalizacyjnych dalekiego zasięgu, że Dickens lub Trask mogą być poza naszym polem
widzenia i jednocześnie za nami podążać.
- To krzepiące.
- Mówię, jak jest. Nie potrzebujesz kłamstw, wolisz prawdę.
Miał rację. Mogli przetrwać wyłącznie dzięki temu, że będą spoglądać prawdzie w oczy.
- Chyba liczyłam na to, że utwierdzisz mnie w nadziei, iż Trask skreślił Carmelę ze swojej
listy.
- To niewykluczone. Warto jednak postawić sobie pytanie, kto zostałby jego najważniejszym
celem, gdyby odpuścił Carmeli.
- Logicznie rzecz biorąc, to ja jestem ... - Zamilkła, kiedy zadzwonił jej telefon. Sięgnęła do
torebki.
- Jak tam nasza urocza Carmela? Zapewne tryska zdrowiem?
Trask
Odetchnęła głęboko.
- Carmela miewa się świetnie, Trask. Poza tym otrzymała doskonałą ochronę. Nic jej nie
zrobisz.
Silver zaklął pod nosem i zjechał na pobocze.
- Zrobię jej, co zechcę. Nie ma ludzi niezniszcza1nych, wystarczy tylko dysponować dobrym
planem działania i odpowiednimi środkami.
- Czy to znaczy, że wciąż chcesz ją skrzywdzić?
- Kto wie. Sprawa pozostaje otwarta, a ja nie cierpię bałaganu. Morze Ognia nie zdołało
skutecznie zakończyć zadania, a zatem Carmela pozostaje moim celem. Sam zdecyduję, kiedy się
nią zająć.
- Marnujesz mój czas. Po co dzwonisz, Trask?
- Uznałem, że już pora. Brakowało mi osobistego kontaktu z tobą, ale byłem bardzo
cierpliwy. Od wielu dni pragnąłem do ciebie za¬dzwonić, lecz najpierw musiałem przygotować
plany.
- Jakie znowu plany?
- To oczywiste. Nie mogę dopuścić do tego, byś żyła w przekonaniu, że ratując naszą
Latynoskę, przechytrzyłaś mnie i Morze Ognia. To była tylko wstępna potyczka.
- Odpowiedz. Zaatakujesz ją ponownie?
- Niewykluczone. Tajemnice są takie intrygujące. Chyba pozwolę ci błądzić we mgle, jeśli
chodzi o tę sprawę. Właśnie dlatego do ciebie zatelefonowałem. Chcę mieć przed oczami obraz
kobiety zmartwionej, przejętej, zdenerwowanej, może nawet zdesperowanej. Taka wizja bardzo
mi się podoba.
- Nie jestem zdesperowana, a przejmowanie się zostawiam władzom.
Zarechotał.
- Nie wierzę ci. Uwielbiasz kształtować rzeczywistość według własnego uznania. Pod tym
względem jesteśmy podobni.
- Nie jesteśmy podobni pod żadnym względem.
- Przekonasz się, jak zobaczysz Morze Ognia w akcji.
- Już widziałam. Zemdliło mnie.
- Okłamujesz się. Kiedy widziałaś płonący magazyn, nie czułaś podniecenia połączonego z
grozą? - Nie zaczekał na odpowiedź. - Wszystko jedno, i tak ukryłabyś prawdę. Następnym
razem osobiście wyczytam wszystko z twojej twarzy. Nie mogę się doczekać. Będziemy w
kontakcie. - Rozłączył się.
Dłoń jej drżała, gdy chowała telefon do kieszeni.
- Sukinsyn.
- Ponad wszelką wątpliwość. Puścił parę w jakiejś sprawie?
- Nie, chciał tylko nawiązać kontakt. - Skrzywiła usta. - Zatęsknił za mną.
- Wspomniał o Carmeli?
- Wiedział, że opuściła szpital. Zapewnił, że została jego celem. - Westchnęła ciężko. -
Zadzwoń do agentki Dorbin. Sytuacja jest groźna, Dorbin powinna zdawać sobie z tego sprawę.
Sięgnął po telefon.
- Trask nie musi wiedzieć, gdzie one są. Pewnie tylko sprawdził w szpitalu i dowiedział się,
że dzisiaj Carmelę wypisano.
- Mógł nas śledzić. To niewykluczone, sam wspomniałeś.
- Powiedział ci, że jest na jej tropie?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Ten sukinsyn lubi pastwić się nad ofiarami i zadawać im ból. Jego zdaniem można dopaść
każdego, jeśli się dysponuje odpowiednimi środkami. - Przygryzła wargę. - Chryste, musimy
zapewnić jej bezpieczeństwo.
Skinął głową, jednocześnie wybierając numer.
- Nie przeczę. Najpierw zadzwonię do agentki Dorbin, potem do Ledbruka.
Kiedy telefonował, Kerry zapatrzyła się na małe schludne domki wzdłuż ulicy. To osiedle
wyglądało jak setki innych w podobnych miastach. Trudno jej było uwierzyć, aby taki potwór jak
Trask mógł działać w równie uroczym miejscu.
Nie dało się wykluczyć tej ewentualności. Trask robił rzeczy niemożliwe. Był kompletnie
nieprzewidywalny.
Nieprawda. Rozgryzie go, jeśli się skoncentruje na tym, co o nim wie. Wystarczy opanować
panikę i wyprzedzać jego ruchy.
- Załatwione. - Silver zakończył rozmowę. - Wzmocnimy ochronę Carmeli, chociaż Ledbruk
wątpi, by to było konieczne. Uważa, że obecna liczba agentów wystarczy.
- Może by ich wystarczyło, gdyby Trask działał w pojedynkę. Wspomniał o odpowiednich
środkach, zatem więcej niż jednym.
- Dickens?
Bezradnie wzruszyła ramionami.
- Sama nie wiem. Nie wydaje mi się ... Zobaczymy.
Uruchomił silnik.
- To nie ulega wątpliwości. Nie podoba mi się jednak, że muszę czekać i ...
- Zawróć.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Dlaczego?
- Zawieziesz mnie z powrotem do domu Carmeli i Rosy. Zostanę z nimi.
Zaklął.
- Nic z tego.
- Czemu? Skoro to miejsce jest bezpieczne dla nich, mnie też nic tam nie grozi.
- To nie oznacza, że powinnaś samodzielnie chronić dziewczynki.
- Właśnie tak to rozumiem. - Spojrzała mu w oczy. - Jestem jedyną osobą, która będzie
wiedziała, czy Trask wytropił Carmelę. Mogę go powstrzymać, zanim zaatakuje. To prawda,
dobrze o tym wiesz.
Zacisnął usta.
- Wobec tego ja też zostaję.
- Nie.
- A jeśli Trask ma kogoś do pomocy? Jeśli przyśle po Carmelę swojego człowieka? Nie
wyczujesz nikogo poza Traskiem. Potrzebujesz mnie.
Rzecz w tym, że nie miała ochoty, by Silver siedział jej na głowie w małym domku.
Wystarczająco źle się czuła, obcując z nim w jego ogromnej posiadłości.
- Nikt poza Traskiem nie budzi mojego niepokoju. Agenci Ledbruka zajmą się innymi
intruzami.
- Ale ja się niepokoję i chcę ...
- Nie, Silver. - Odwróciła wzrok. - Nie potrzebuję cię w tym domu. A teraz pytam -
zawieziesz mnie do nich, czy mam iść pieszo?
Spojrzał na nią zniechęcony i przycisnął pedał gazu.
- Zawiozę cię, cholera jasna.
Dickens stanął na wysokości zadania. Dom na wsi był niemal idealny.
Trask z satysfakcją i lekkim rozrzewnieniem patrzył na piętrowy budynek z cedrowego
drewna z szerokim gankiem. Już wcześniej wiedział, że jeśli znajdzie odpowiednie miejsce,
będzie miał cudowne deja vu. Ten dom był bez wątpienia doskonały. Tutaj mógł podzielić się z
Kerry Morzem Ognia.
Popatrzył na zegarek Za pięć szósta. Zatem już niedługo. Frontowe drzwi się otworzyły.
Tęgi, siwiejący mężczyzna wyszedł na ganek, potem zszedł po schodach. Lon Mackey zamierzał
nakar¬mić bydło w oborze.
- Pospiesz się! - zawołała za nim żona Janet. - Dzisiaj w "Kole fortuny" będą dzieciaki z
college'u.
Lon zachichotał.
- Została jeszcze prawie godzina. Zwierzęta mają głodować, bo Pat i Vanna występują w
telewizji? - Nie czekając na odpowiedź, ruszył ścieżką w stronę budynków gospodarczych.
Trask zaczekał, aż Mackey dotrze do obory, a następnie opuścił kryjówkę między drzewami
i poszedł za nim. Ten dom miał tylko jedną wadę: mieszkali w nim ludzie. Tę przeszkodę można
jednak było bez trudu usunąć za pomocą Morza Ognia.
Wówczas budynek będzie absolutnie doskonały.
- Co tam widzisz?
Kerry obejrzała się przez ramię. Carmena stała w drzwiach sypialni. - Nic takiego. -
Odwróciła się od okna. - Dzieci grają w koszykówkę na podjeździe po drugiej stronie ulicy.
Carmela podeszła bliżej stanęła obok Kerry i wyjrzała na dwór.
- Rosa lubi koszykówkę. Całkiem nieźle sobie radzi na boisku.
- Lepiej pilnuj, żeby nie wyszła i nie spytała tych chłopaków, czy może z nimi zagrać.
Carmela skrzywiła się.
- Będzie trudno. Rosa zwykle robi to, na co ma ochotę.
- Mówię poważnie, Carmelo.
- Powiedziałam, że to trudne, ale nie niemożliwe. Nie pozwolę jej się narażać. - Dodała
speszona: - Wiem, że nie wróciłabyś, gdyby nie obleciał cię strach.
- Nie boję się.
- Akurat.
- Masz rację - przyznała z uśmiechem Kerry. - Boję się. Ale może to dobrze. Strach sprawia,
że ludzie zachowują czujność.
- On jest blisko?
Kerry pokręciła głową.
- Niemniej istnieje możliwość, że spróbuje się zbliżyć.
- Więc będziesz nas bronić.
- Ja, agentka Dorbin i wszyscy pozostali agenci z sąsiedniego domu.
- Wolałabym polegać na tobie i na Silverze .
- Właśnie dlatego tu jestem. - Ponownie zerknęła na grających. Zapadał zmrok, miała
nadzieję, że ci młodzi ludzie wkrótce znikną w domach. Mecz mógł się okazać pokusą nie do
odparcia dla Rosy. - Chodź, zawołamy Rosę i znajdziemy coś ciekawego w telewizji.
- Mają kablówkę. To znaczy, że możemy oglądać powtórki Buffy, postrach wampirów.
- Fascynujące - skomentowała pogodnie Kerry.
- Nie lubisz?
- Właściwie rzadko siadam przed telewizorem.
- Musisz zobaczyć Buffy - oznajmiła stanowczo Carmela. - Z początku możesz mieć
trudności z połapaniem się w treści, ale luz. Opowiem ci, o co chodzi, i opiszę bohaterów
podczas oglądania ...
Zadzwonił telefon Kerry.
Sztywnym krokiem podeszła do stołu, na który odłożyła komórkę.
- Kerry?
To nie Trask. Silver. Odetchnęła z ulgą.
- Tak.
- Jadę po ciebie.
- Nie ruszam się stąd. Powiedziałam ...
- Iwan Rastow nie żyje.
Znieruchomiała.
- Jak do tego doszło?
- Ktoś podłożył bombę w jego jeepie. Rozerwało go na kawałki w chwili, gdy wjechał na
podziemny parking w swoim domu.
- Jak to możliwe? Przecież ludzie Ledbruka go pilnowali.
- Skąd mogę wiedzieć? Dzwonił Ledbruk, od niego usłyszałem o całym zdarzeniu. Na
miejscu dowiemy się więcej.
- Kiedy to się stało?
- Czterdzieści minut temu. Pomyślałem, że zechcesz obejrzeć miejsce eksplozji. Może coś
znajdziesz. Podobno czasami wyczuwasz wibracje po pożarze.
Czterdzieści minut. Wtedy patrzyła na dzieciaki po drugiej stronie ulicy i próbowała
sprawdzić, czy Trask przebywa w pobliżu. Tymczasem on zabił Rastowa.
Rozerwała go na kawałki.
- Kerry?
- Tak, pojadę, tylko uprzedzę agentów. Spotkamy się na podjeździe.
Rozerwało go na kawałki.
Metalowe elementy samochodu Iwana Rastowa leżały poskręcane, rozrzucone po naj
dalszych zakątkach parkingu. Pożar, który wybuchł w następstwie eksplozji, objął inne
samochody, topiąc lakier l opony.
Chryste.
Kerry odetchnęła głęboko, ominęła policyjną taśmę, która otaczała miejsce zdarzenia, i
podeszła do Ledbruka.
- Gdzie on jest?
- Dobre pytanie - westchnął Ledbruk. - Analitycy ciągle go zeskrobują, bo nie mogą
jednoznacznie potwierdzić jego tożsamości. Całe szczęście, że ładunek odpalono tutaj. Betonowe
mury wzięły na siebie większość siły wybuchu. Ilość plastiku użytego przez Traska
wystarczyłaby do zburzenia budynku.
- Jak do tego doszło? Nikt nie obserwował samochodu?
- Jasne, że tak. Naszym zdaniem bombę podłożono na parkingu laboratorium, w którym
pracował. Agent odpowiedzialny za śledzenie pojazdu twierdzi, że w pewnej chwili buick
wpakował się w tył cadillaca i na kilka minut jeep Rastowa został zasłonięty.
- Nie nabrał podejrzeń?
- Oczywiście. Ale kobieta jechała z dwójką dzieci, wypadek wydawał się całkiem
zwyczajny. Agent nie widział jeepa tylko przez chwilę, a na dodatek kobieta czekała, żeby złożyć
oświadczenie w związku z kolizją.
- Wobec tego zidentyfikujesz ją na podstawie tego dokumentu - oznajmił Silver.
- Pracujemy nad tym, choć jej prawo jazdy i ubezpieczenie zapewne były fałszywe - burknął
Ledbruk zwięźle i odwrócił się na pięcie. - Nie ucz ojca dzieci robić, Silver.
- Jakżebym śmiał. - Silver pchnął Kerry w kierunku analityków z policyjnego laboratorium. -
Kerry chce obejrzeć miejsce zbrodni. Będziemy ostrożni, nie zatrzemy żadnych śladów.
- Nie bardzo jest co zacierać. Najpierw rozpętało się piekło, potem wszystko zalała woda ze
zraszaczy. Ciężko będzie znaleźć wiarygodne dowody. Nie wchodźcie mi w drogę, to wystarczy
- oznajmił i odszedł.
- Kobieta ... - mruknęła Kerry, kiedy szli przez parking. - I dwoje dzieci?
- Trask najwyraźniej szuka nowych talentów.
- Coś ... coś jest nie tak. - Potrząsnęła głową, jakby chciała oczyścić umysł. - Coś się nie
zgadza.
- Co takiego?
- Sama nie wiem. - Zwilżyła spierzchnięte wargi: - Znajdź mi jakiś metalowy element z
samochodu Rastowa.
- To nie powinno być trudne. Szczątki walają się po całym parkingu. - Ruchem głowy
wskazał podłużny kawałek skręconej stali, która niegdyś mogła stanowić część zderzaka. -
Wystarczy?
- Może. Mam nadzieję. - Podeszła do fragmentu jeepa. - Boże, naprawdę mam nadzieję. -
Uklękła, wyciągnęła rękę i dotknęła metalu.
Nic.
Zacisnęła dłoń na stali.
Szybko. Przylep plastik do rury i wyłaź spod jeepa. Dwie minuty. Zrobione!
Przetocz się pod samochód obok. Nie wstawaj ...
- Masz coś?
Spojrzała na Silvera.
- Trask nie podłożył bomby. Zrobił to czarnoskóry mężczyzna około czterdziestki, bardzo
doświadczony w korzystaniu z materiałów wybuchowych. Zajmował się tym już wcześniej .
- Nazwisko?
Pokręciła głową.
- U da ci się dowiedzieć więcej?
- Wątpię. Jeszcze nigdy nie dostrzegłam nic poza momentem dokonania przestępstwa. -
Znowu zacisnęła dłoń na metalu, znieruchomiała i po chwili rozluźniła uścisk. - Nie, wszystko
znikło . - Nagle ogarnęła ją panika. Zerwała się na równe nogi. - Wynośmy się stąd.
- Dasz radę podać opis Ledbrukowi ?
- Nie teraz. - Źle. Wszystko źle. To nie Trask. - Co miałabym mu powiedzieć? - Niemal
biegła do policyjnej taśmy. - Szybko!
Dogonił ją, gdy dotarła do ulicy.
- Co ty wyprawiasz, do cholery?
- To nie był Trask. - Wskoczyła do samochodu. - To powinien być Trask, ale nie był.
- Więc morderstwo popełnił ktoś opłacony przez Traska. Skutek jest taki sam.
- Ale on samodzielnie przeprowadza zamachy. Zawsze korzysta z Morza Ognia. To jego
dziecko, jego broń. Wiadomo, że Rastow znajdował się na jego liście. Dlaczego Trask po raz
pierwszy nie użył Morza Ognia?
Wbił wzrok w jej twarz.
- Ty wiesz?
- Dlatego, że Rastow nie był tak ważny jak jego następny cel. Chciał śmierci Rastowa, ale
był gotów zrezygnować z przyjemności mordowania go, jeśli dzięki temu mógł wykorzystać jego
śmierć.
- Wykorzystać do czego?
- Do odwrócenia uwagi. - Przeszył ją dreszcz. - Chciał skupić naszą uwagę na Rastowie i. .. -
Sięgnęła po telefon. - O Boże. Carmela. Chce dopaść Carmelę. Jaki jest numer telefonu do domu,
w którym przebywają dziewczynki?
- Ja to zrobię. - Wystukał sekwencję cyfr na swojej komórce. - Jest sygnał. Kerry, będzie ... -
Przemówił do telefonu. - Agentka Dorbin? Tu Silver. Wszystko w porządku? - Kiwnął
uspokajająco głową w kierunku Kerry, a dziewczyna poczuła, jak rozluźniają się jej napięte
mięśnie. - Nie, chcieliśmy tylko sprawdzić. - Rozłączył się. - Już po strachu. Praktycznie nie
istnieje możliwość, by przedarł się przez ochronę, którą zapewniliśmy Carmeli i Rosie.
- Praktycznie. Czy może raczej teoretycznie. - Jej ulga była jedynie chwilowa. - Nie mylę
się, Silver. Rastow miał odwrócić naszą uwagę, a Trask celowo wspomniał o Carmeli, kiedy
rozmawialiśmy przez telefon. Właśnie dlatego ...
- Sukinsyn. - Silver ponownie sięgnął po telefon. - Cholerna podpucha.
- Co?
- Chce cię skrzywdzić. Zamierza postawić na swoim. Nie musi wykorzystywać Carmeli.
Wiedział, że ci na niej zależy. Zadzwonił do ciebie po to, by mieć pewność, że o nikim innym nie
będziesz myśleć.
- Co ty wygadujesz?
- Moim zdaniem mógł celować bliżej. - Uzyskał połączenie. - George, sprawdź agentów w
Macon i upewnij się, że Jasonowi Murphy'emu nic nie grozi. Nie, nie musisz oddzwaniać.
Zaczekam.
Była zszokowana.
- Jason? Podobno był dobrze chroniony. Obiecałeś mi to.
- Jest chroniony najlepiej jak to możliwe. Jemu i jego żonie Ledbruk przydzielił dwa razy
tyle agentów, ile Carmeli. Nie ma możliwości, żeby Trask zrobił mu krzywdę.
Wyczuła w jego głosie strach.
- Odpowiednie środki - oznajmiła głucho. - Powiedział, że każdego można dopaść. -
Podniosła rękę i potarła skroń. - Tylko nie Jason. Obyś był w błędzie.
- Sam mam taką nadzieję - mruknął ponuro. - Cholera, chciałbym ... - Zamilkł, słuchając. -
Jezu. - Rozłączył się. - Jason opuścił hotel cztery godziny temu. Podążający za nim agent stracił
go z oczu niemal natychmiast, a Jason nie odbiera połączeń na swoją komórkę. - Silver popatrzył
na Kerry. - Agent Fillmore podejrzewa, że twój brat celowo go zmylił.
- To szaleństwo. Dlaczego miałby tak postąpić? - Zacisnęła pięści. - Bzdura. Silver, oni
muszą go znaleźć.
- Zdaniem George'a agenci robią wszystko, co mogą. Fillmore zatelefonował do żony
Jasona, a potem do całej gromady jego przyjaciół i partnerów w interesach. - Uruchomił silnik. -
Właśnie zamierzał skontaktować się z Ledbrukiem i zdać mu sprawozdanie, kiedy George do
niego zadzwonił.
Przełknęła ślinę. Cztery godziny.
- Jason może już nie żyć.
- Nie zagwarantuję ci, że to wykluczone, ale przecież Trask potrzebuje widowni. Z
pewnością będzie chciał, byś stała się świadkiem śmierci brata. Podobnie postąpił z Carnielą w
magazynie.
Kerry poczuła przypływ nadziei.
- Masz rację. Powinnam była o tym pomyśleć.
- Dajesz się ponieść emocjom - zauważył.
Wbiła w niego wzrok.
- To jasne. Przecież chodzi o mojego brata, do ciężkiej cholery.
- Teraz lepiej - skomentował z uśmiechem. - Nic tak nie podnosi poziomu adrenaliny jak
wściekłość. A teraz pomyślmy, co mogłoby skłonić twojego brata do zgubienia agenta, który go
chronił?
- Nie zrobiłby tego ... - Jeśli jednak Jason tak postąpił, z pewnością miał uzasadniony powód.
Strach mącił jej myśli. - Trask mógł się z nim skontaktować. Może jakimś sposobem lub za
czyimś pośrednictwem zmusił J as ona do posłuszeństwa.
- Musiałby użyć niezwykle przekonujących argumentów, skoro twój brat naraził się na tak
wielkie ryzyko.
- Laura - przerwała mu nagle. - Zrobiłby to, gdyby Laurze coś groziło. Aby ją ratować,
zdecydowałby się na każde poświęcenie.
Silver pokręcił głową.
- Zdaniem George'a żona Jasona jest zdrowa i bezpieczna.
- Dzięki Bogu.
- Ktoś jeszcze?
- Ja. Gdyby Trask przekonał go o grożącym mi niebezpieczeństwie.
- Wówczas Jason po prostu zatelefonowałby do ciebie i sprawdził, czy wszystko w porządku.
Racja. Wobec tego pozostała tylko jedna możliwość.
- Mój ojciec. Jason kocha ojca, a przecież on nie otrzymał żadnej ochrony.
- Masz numer komórki ojca?
Potwierdziła ruchem głowy.
- W notesie. - Przetrząsnęła torebkę i wyciągnęła sfatygowany skórzany notatnik. Chwilę
później telefonowała do ojca. Po sześciu
sygnałach usłyszała komunikat poczty głosowej. Rozłączyła się i zadzwoniła ponownie. Ten
sam głos, te same słowa. - Nie odpowiada. - Może zadzwonisz pod inny numer?
- Nie - odparła. - Co prawda, ojciec ma mieszkanie w Bostonie, ale rzadko tam bywa. Bardzo
dużo podróżuje w sprawach zawodowych, lecz stara się pozostawać na południu, żeby być blisko
Jasona. Cholera, w końcu jest dziennikarzem. Powinien odbierać, kiedy ktoś do niego dzwoni na
komórkę.
- Przekręcę do George'a, niech teraz on telefonuje. - Zaczął wystukiwać numer. - Chociaż to
zapewne nic nie da.
To prawda. Ojciec z pewnością nie mógł odpowiedzieć, jeśli pozostawał w rękach Traska. A
w takiej sytuacji Trask miał także w ręku Jasona.
- Porozmawiam z George'em, ty jedź na lotnisko. Musimy dotrzeć do Macon. Trask jest
poszukiwany listem gończym, nie zaryzykowałby długiej podróży .
- Racja. - Włączył się do ruchu. - Moim zdaniem tam mamy największe szanse na
znalezienie Traska.
- Nie będziemy musieli długo szukać. Ma Jasona - przypomniała mu łamiącym się głosem. -
Będzie chciał, żebym go znalazła i była świadkiem jego śmierci. Wystarczy, że zaczekamy na
telefon oraz informację, gdzie i kiedy.
Silver zacisnął usta.
- Chyba nie zamierzasz zgrywać męczennicy i pakować się w pułapkę? Nie ma mowy.
- Jeszcze nie wiem, co zrobię. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Ale na pewno nie dopuszczę
do tego, by Jason stracił życie. To nie wchodzi w grę.
- Nie pozwolę, by twój brat zginął, lecz nie mogę ... - Zaklął. - Nie dam ci zrobić krzywdy.
Masz mnie i służby specjalne do dyspozycji. Wszyscy chcą znaleźć Traska. Nie jesteś sama .
- Ale jeśli zadzwonię do Ledbruka i poproszę go o pomoc, Trask pewnie uzna, że zabawa ze
mną nie jest warta zachodu i zabije Jasona.
- Jeżeli umrzesz, Trask zwycięży, a twoje poświęcenie i tak nie ocali brata. Pomyśl.
W tej chwili myślenie przychodziło jej z największym trudem.
Ogarnął ją przemożny strach.
- Nie dopuszczę do jego śmierci - powtórzyła. Przez moment milczał.
- Niech będzie. Spróbujemy nie angażować Ledbruka, ale mojej pomocy nie odrzucisz.
- Nie miałam takiego zamiaru. Możesz mi być potrzebny.
- Jestem zaszczycony. Teraz powiem George'owi, żeby pędził na lotnisko. Tam się z nim
spotkamy. Niewykluczone, że jego pomoc nam się przyda. - Potrząsnął głową, kiedy otworzyła
usta, by zaprotestować. - Nie będzie rozmawiał z Ledbrukiem, jeśli mu wyjaśnię, że tylko pod
tym warunkiem pozwolimy mu wziąć udział w akcji. Chce dorwać Traska.
Kerry przemyślała słowa Silvera i doszła do wniosku, że brzmią rozsądnie. Potrzebowali
pomocy, a George był godny zaufania.
- Podobnie jak my wszyscy, ale nie za cenę śmierci Jasona. Powiedz mu to wyraźnie. -
Wzięła głęboki oddech. - A teraz jedźmy na lotnisko.
16
George przyjął klucz od pracownika wypożyczalni samochodów na lotnisku w Macon.
- Przyspieszę kroku i sprowadzę samochód przed główne wejście, jak przystało na człowieka
pełnego życzliwości, a za takiego się uważam.
- Mam nadzieję, że jesteś nie tylko życzliwy, ale również dyskretny - odparła Kerry.
- Ponad wszelką wątpliwość. - Podniósł płócienny worek ze swoimi rzeczami. - Moje
przeszkolenie to gwarantuje. - Uśmiechnął się. - Bez obaw, Kerry. Z nikim nie rozmawiałem. Nie
zrobiłbym nic, co mogłoby ci zaszkodzić.
Wierzyła mu.
- Co u licha wieziesz w tym worku? Przejście przez kontrolę osobistą zajęło ci całe wieki.
- Och, to tylko kilka niezbędnych drobiazgów. Konieczność wyjazdu mnie zaskoczyła, więc
wrzuciłem tam tylko to, co niezbędne: maczetę, M-16 oraz H&K 94 SG-l. Ach, i jeszcze garotę.
Kerry zamrugała oczami.
- Ochrona nie skonfiskowała tego arsenału?
- Mam także swój stary identyfikator służb specjalnych oraz specjalny dokument ze służb
bezpieczeństwa wewnętrznego. Ale, jak zauważyłaś, i tak starannie mnie przeszukano. Nie mam
zastrzeżeń. Właśnie tak powinni postąpić - oświadczył pogodnie. - Za pięć minut wracam. -
Pospiesznie opuścił budynek terminalu.
Patrzyła za nim i nagle poczuła się lepiej. Świadomość, że George im pomaga, była bardzo
kojąca.
- To pewnie nie potrwa nawet pięciu minut - mruknął Silver i ujął Kerry za łokieć. - Lotnisko
jest maleńkie. Pewnie oszczędzilibyśmy czas, idąc razem z nim. Włączyłaś komórkę?
Sądził, że Trask może do niej zadzwonić. Boże, oby miał rację. Czuła się całkiem bezradna.
- Włączyłam ją natychmiast po wylądowaniu samolotu. Miałam dwa nieodebrane
połączenia.
- Żadnych wiadomości w poczcie głosowej?
- To nie w stylu Traska. On chce słyszeć, jak bardzo jestem przerażona. Zaczeka, aż ...
Telefon zadzwonił. Natychmiast wcisnęła przycisk.
- Nie lubię marnotrawienia energii, Kerry - obwieścił Trask. - Telefon twojego ojca dzwonił
bez ustanku, ale on nie mógł odebrać.
Zacisnęła dłoń na aparacie.
- Trask, gdzie mój brat?
Silver wbił wzrok w jej twarz.
- Razem z ojcem - usłyszała. - Łączy ich cudowna więź. Serce rośnie, kiedy się na to patrzy.
- Chcę z nim rozmawiać.
- Nie z ojcem?
- Chcę mówić z bratem - powtórzyła.
- Nie wątpięl ale sam o tym zadecyduję. Chyba odłożę tę rozmowę na specjalną okazję. Na
razie przekazuję telefon twojemu ojcu.
- Kerry, wykonaj wszystkie jego polecenia - odezwał się Ron Mur¬phy. - Od tego zależy
życie J asona.
- Chcę z nim rozmawiać.
- Chryste, wiem, że mi nie ufasz, ale sądzisz, że kłamałbym ci w takiej sprawie? - burknął
opryskliwie. - Ty ponosisz odpowiedzialność za ten koszmar. A teraz wyciągnij stąd Jasona,
zanim ten sukinsyn go zabije.
- Zadzwoniłeś do Tasona i powiedziałeś mu, że Trask cię uwięził?
- Nie. Trask do niego zatelefonował. Tason poszedł do mojego pokoju w motelu i znalazł list
od Traska. Żadna siła nie zmusiłaby mnie do narażenia Tasona na niebezpieczeństwo.
- Nie masz takich oporów, jeśli chodzi o mnie.
Ojciec zamilkł.
- Co mam powiedzieć? - spytał po chwili. - Nie mogę pozwolić, by zabił Jasona. Ty też nie.
- Nie - odparła z westchnieniem. - Nie pozwolę, żeby zabił Jasona. Przekaż telefon
Traskowi.
- Będziesz współpracowała?
- Oddaj aparat Traskowi.
Ponownie zapadła cisza, przerwana przez Traska.
- Powiedziałem ci, że więź między nimi jest wręcz niesamowita. Rozumiem jednak, czemu
nie żywisz równie ciepłych uczuć do ojca. Nawet nie spytał, do czego jesteś mi tutaj potrzebna.
Sądzisz, że mógł to odgadnąć?
- Chcę rozmawiać z Jasonem.
- Dziś wieczorem. Wyślę po ciebie Dickensa. Muszę cię ostrzec, że doskonale wyczuwa,
kiedy ktoś go śledzi. Jeżeli zauważy cokolwiek niepokojącego, natychmiast do mnie zadzwoni,
co będzie oznaczało rychły i rozczarowujący koniec całej sprawy. Podobnie się stanie, jeśli nie
dotrzecie do mnie w rozsądnym czasie od chwili waszego spotkania. Nie życzę sobie, żeby
służby specjalne wzięły Dickensa w obroty. Kiedy tutaj przyjedziesz, przekonasz się, że
zastosowałem rozliczne zabezpieczenia, mające chronić twojego ojca i brata. Nikt nie będzie nam
przeszkadzał, kiedy się spotkamy. Powiedziałem już strażnikom, że wystarczy, iż nacisnę jeden
guzik, a Morze Ognia zmieni cały dom w ognisko. A teraz bądź dobrą dziewczynką i rób, co ci
każę, a wówczas może porozmawiasz z bratem, jadąc tutaj.
- Gdzie on jest?
- Przekonasz się, kiedy tu dotrzesz. Liczę na to. Wybrałem to miejsce niezwykle starannie.
To mały, przytulny domek.
- Nie przyjadę, dopóki nie uzyskam pewności, że mój brat żyje.
- Nie pamiętasz, co powiedział ojciec? Twojemu bratu nie spadł włos z głowy. Jak sądzisz,
czy ojciec wabiłby cię tutaj, gdyby nie liczył na ocalenie syna?
- Wobec tego czemu nie mogę zamienić z nim ani słowa? Westchnął.
- Niestety, twój brat nie zamierza przyłączyć się do prośby ojca. Postanowił poświęcić się
dla ciebie.
Zwilżyła usta.
- A ty go zabiłeś?
- Kerry, przecież mnie znasz - upomniał ją. - Popsułbym sobie całą przyjemność, gdybym
nie mógł oglądać twojej miny, kiedy Morze Ognia go pochłonie. Chwilowo jest bezpieczny.
Chwilowo.
- Co mam zrobić?
- Jesteś już w Macon?
- Właśnie przyleciałam.
- Świetnie. Nie traciłaś czasu. Wiedziałem, że się zjawisz, kiedy poznasz nowiny. Gdzie się
zatrzymałaś?
- W hotelu Hyatt.
- Dickens zadzwoni, kiedy będzie w pobliżu. Od niego uzyskasz informację, gdzie się
spotkacie dzisiejszego wieczoru.
- O której?
- O dziewiątej. - Zamilkł. - Chyba wiesz, jak bardzo jesteś dla mnie ważna. Długo myślałem,
zanim postanowiłem zrezygnować z satysfakcji, którą czułbym, eliminując Rastowa w taki
sposób, na jaki zasłużył. Musiałem jednak odwrócić twoją uwagę od brata.
- Carmela ci nie wystarczyła?
- Zapewne załatwiłaby sprawę, lecz zorganizowanie naszego dzisiejszego spotkania zajęło
mi sporo czasu. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Bałem się, że nabierzesz
podejrzeń z powodu zwłoki i weźmiesz pod uwagę inne możliwości. Wobec tego zawarłem
umowę z moim partnerem w interesach i postanowiłem zgodzić się, by wcześniej zlikwidował
Rastowa i w ten sposób stworzył zasłonę dymną.
- Kto zabił Rastowa? Dickens?
- Boże broń. Dickens potrafi być śmiertelnie niebezpieczny, ale brak mu umiejętności. Mój
przyszły kontrahent samodzielnie wynajął fachowca. Niesłychanie kosztownego, dodajmy.
- Niemniej dysponowałeś "środkami".
- Otóż to. Przynajmniej Ki Yong nimi dysponował i wyraził wolę współpracy. Okazało się
jednak, że wyznaczył wysoką cenę, toteż jestem zdecydowany zadbać o to, by nasz wspólnie
spędzony czas był jej wart. - Jaką cenę?
- Pozwolę mu zająć się senatorem Kimble'em oraz Handlem, aby definitywnie zamknąć moje
tutejsze sprawy. Jest zmęczony ciągłym oczekiwaniem. W zamian muszę przekazać mu Morze
Ognia natychmiast po tym, jak skończę z tobą. Czyli po dzisiejszej nocy.
- Nigdy nie przekażesz nikomu Morza Ognia.
Zachichotał.
- Jesteś inteligentną kobietą, skoro masz tego świadomość. Ki Yong nie dorównuje ci
sprytem, chociaż sam o tym nie wie. Potrzebuje mnie do przeprowadzenia wstępnych testów. W
ten sposób będę mógł przez pewien czas kusić go marchewką, a kiedy uznam za stosowne, nasze
drogi się rozejdą.
- Czyli wystawisz go do wiatru, tak jak wystawiłeś nasz rząd? Przy okazji zamordowałeś
wtedy Helen Saduz.
- W cale nie. Sama się zabiła - westchnął ze smutkiem. - Szczerze ją kochałem. Byłaby dla
mnie świetną partnerką.
- Ale nie miałeś wyrzutów sumienia, narażając ją na niebezpieczeństwo.
- Dlaczego miałbym czuć się winny? Chciała mi odebrać Morze Ognia. Wiedziałem, że mnie
zdradzi. Miałem tego świadomość już w chwili, gdy zaproponowała przyniesienie tych mało
istotnych dokumentów, które zostawiłem. Poczułem ulgę, że laboratorium wybuchło i nie muszę
osobiście brudzić sobie rąk.
- Taką ulgę, że natychmiast przystąpiłeś do negocjacji z kimś innym.
- Nie mógłbym kontynuować rozmów z nikim związanym z Helen. To byłoby zbyt bolesne.
- Jesteś nieprawdopodobny.
- To prawda. Ty też. Właśnie dlatego dzisiejszy wieczór będzie fascynujący. - Rozłączył się.
Silver patrzył na nią uważnie.
- W porządku?
Nerwowo skinęła głową.
- Ma mojego ojca i chyba taże brata. Nie pozwolił mi jednak porozmawiać z Jasonem.
Dickens przyjedzie wieczorem i zabierze mnie do Traska.
- O której?
- O dziewiątej.
- Psiakrew. - Zerknął na zegarek. - Trzy godziny. Mamy mało czasu.
Trzy godziny. Poczuła strach.
- Ty i George trzymajcie się od tego z daleka. Powiedział, że Dickens zauważy, jeśli ktoś
będzie śledził samochód.
- Nic nie spostrzeże. - Otworzył drzwi wejściowe. - Zaufaj mi.
- Nie mogę ci zaufać. Jason jest zbyt ... - Zamilkła, usiłując nad sobą zapanować. Musiała
komuś ufać. - Co zrobisz?
- Będę czekał blisko miejsca, w którym spotkasz się z Dickensem.
Wątpię, by był na mnie zamknięty. Spenetruję jego myśli, a' on nawet się nie zorientuje, co
robię.
- A jeśli będzie na ciebie zamknięty?
- Nie martw się na zapas. Trask to wyjątek. Przeniknę umysł Dickensa, a jeśli napotkam
trudności, staranuję go jak czołg.
Mówił pewnie, chłodno i bezwzględnie.
- Staranujesz? Powiedziałeś, że musisz być ostrożny. Martwiłeś się o Carmelę. Ale czy
umysł Dickensa przetrwa takżie traktowanie?
- Nie, ale jego ciało również nie przetrwa zbyt długo, więc w sumie to nie ma znaczenia. -
Popatrzył na nią. - Kerry, ten człowiek praktycznie już nie żyje. Nie wiem, czy pomógł Traskowi
zabić Cama, ale nie zamierzam ryzykować. Przykro mi, jeśli masz wyrzuty sumienia.
Nie było jej żal Dickensa. Chodziło raczej o szok, wywołany przemianą, którą dostrzegała u
Silvera. Stał się bezlitosny i okrutny, co budziło jej sprzeciw. Dotąd nie dostrzegła u niego tych
cech w takim nasileniu.
- Nie będę protestowała. Nie wiem, czy ten człowiek przyczynił się do zamordowania
twojego brata, ale bez wątpienia pomógł Traskowi w przygotowaniach do spalenia żywcem
Carmeli. - Ruszyła do samochodu, który George zaparkował przy krawężniku. - Rób, co uważasz
za stosowne.
- Z chęcią - mruknął, otwierając przed nią drzwi pojazdu. - I z całą pewnością nie pozwolę ci
samotnie wpakować się w zastawioną przez niego pułapkę.
Zajęła swoje miejsce i spojrzała na Silvera.
- W pewnym momencie będę musiała zostać sama. Wspomniał coś o domu, w którym
przetrzymuje Jasona i ojca. Jeżeli spróbujesz tam wejść, Trask naciśnie guzik i budynek stanie w
ogniu.
- Wraz z nim?
- Nie będę ryzykowała, kiedy życie Jasona znajduje się w rękach tego drania.
- Wobec tego musisz wystawić nam Traska - oznajmił George.
- Spróbujesz go skłonić, by stanął przy oknie lub drzwiach, gdzie moglibyśmy go zdjąć?
- Może.
- A może nie - westchnął Silver. .:... Nie możesz wiedzieć, czy to ci się uda.
- Nie zaatakujecie tego domu i tyle. W żaden sposób nie narazimy Jasona na
niebezpieczeństwo.
Wzruszył ramionami i zatrzasnął drzwi.
- Zgoda, nie zaatakujemy domu.
Uświadomiła sobie jednak, że nie ustosunkował się do jej ostatniej, bardziej ogólnej
deklaracji.
Nie mogła się spierać, bo właśnie dotarło do niej w pełni znaczenie słów Traska. Musiała
zebrać siły i spróbować otrząsnąć się z lodowatego, paraliżującego strachu.
Dickens zadzwonił punktualnie o dziewiątej.
- Pójdziesz dwie przecznice na wschód, do kościoła baptystów. Będę tam za dziesięć minut.
Jeśli kogoś ze sobą przyprowadzisz, odjadę i nie wrócę.
- Będę sama. - Rozłączyła się i spojrzała na Silvera. - Za dziesięć minut. Kościół baptystów,
dwie przecznice na wschód.
- Ruszamy. - Skierował się do drzwi. - Dalej, George.
- Wreszcie bierzemy się do roboty - mruknął George, wstał i sięgnął po worek żeglarski,
leżący u jego stóp. - Chodźmy.
- Zaraz - powstrzymała ich Kerry. - Ile czasu zajmie ci wejście do umysłu Dickensa?
- Niewiele. To zależy od obiektu. Pięć, może dziesięć minut.
- Skąd będę wiedziała, czy nie jest na ciebie odporny?
- Przekonasz się. Nie miniesz nawet dwóch przecznic z tym łajdakiem, jak zapanuję nad jego
myślami.
- Lepiej uważaj. Nie wybaczę ci, jeśli przez ciebie Trask. ..
- Zatem nie mam nic do stracenia. - W jego głosie zabrzmiała beztroska. - I tak nie traktujesz
mnie specjalnie pobłażliwie. Jeśli przyjdzie mi wybierać między tobą a twoim bratem, zgadnij,
na kogo się zdecyduję.
- Szybciej, Brad - popędził go George. - Nie słyszałeś, że w takich sytuacjach szczerość nie
popłaca? - Otworzył drzwi i wypchnął Silvera. - Kerry, najwyraźniej doszły do głosu
barbarzyńskie skłonności Brada. Zadbam o to, byś widziała, że za tobą jedziemy, kiedy Brad
sprawi, że Dickens przestanie nas dostrzegać. Szczerze mówiąc, nie wierzę w to, ale sytuacja jest
niesłychanie interesująca.
Interesująca? Jej zdaniem była przerażająca.
- Posłuchaj mnie. - Spojrzała Silverowi prosto w oczy. - Już wcześniej złamałeś daną mi
obietnicę, ale teraz nie możesz mnie zawieść. W tej chwili przysięgnij że zaczekasz do czasu, aż
wystawię ci Traska.
- A jeśli nie będziesz mogła tego zrobić? Mam siedzieć z założonymi rękami i patrzeć, jak
zostaje z ciebie kupka popiołu?
- Wówczas poczekasz, aż znajdę inny sposób, by go skłonić do wyjścia z kryjówki.
Nie odrywał od niej wzroku.
- Przysięgnij Silver.
Przez chwilę milczał.
- Przysięgam, że dam ci szansę. - Drzwi zamknęły się za nim. Nie takiej odpowiedzi
oczekiwała, ale na nic więcej nie mogła liczyć. Nie miała pewności, czy zdoła wpłynąć na
Traska, a Silver stał się zupełnie nieobliczalny.
Rzuciła okiem na zegarek. Minęło tylko kil1za minut, lecz powinna już iść. Skąd mogła
wiedzieć, co zrobi Dickens, jeśli nie zastanie jej na miejscu? Też był nieobliczalny. W życiu
Kerry ostatnio zaroiło się od nieprzewidywalnych ludzi.
Niebieski ford trzykrotnie minął przecznicę, przy której stała KerryJ zanim podjechał do
krawężnika.
- Wskakuj. - Dickens pochylił się i otworzył drzwi od strony pasażera. Chwycił jej torebkę,
przejrzał jej zawartość, a następnie przesunął dłonią po piersiach i rękach Kerry.
Cofnęła się.
- Co robisz?
- Szukam ukrytej broni i mikrofonów. - Zerknął nerwowo na kościół i na ulicę. - Ruszamy.
Chcę mieć to z głowy.
- Podobnie jak ja. - Zatrzasnęła drzwi. - Dokąd mnie wieziesz? Wystukał numer na swoim
telefonie.
- Przyszła. Nie, nikogo nie ma. Sprawdziłem, zanim ją zabrałem. Znam swój fach, Trask.
- Chcę z nim rozmawiać.
Wzruszył ramionami i przekazał jej telefon.
- Trask, zapewniałeś, że będę mogła zamienić słowo z bratem.
- Ach, tak. Trochę się martwiłem, bo mógł nie wyrazić ochoty, lecz chyba ma ci coś do
powiedzenia.
Usłyszała w telefonie głos Jasona.
- Kerry, nie przyjeżdżaj. Postaraj się uciec.
Żył. Aż do tej chwili nie uświadamiała sobie, jak bardzo się boi, że Trask już go zabił.
- Nic ci nie jest?
- Nie przyjeżdżaj - powtórzył zdesperowany Jason. - Nie możesz tracić życia dla ...
Na linii ponownie pojawił się Trask.
- Musisz być dla niego naprawdę ważna. To bystry facet i nie przypuszczam, by miał
jakiekolwiek wątpliwości, że jego życie jest zagrożone. A teraz bądź grzeczna i nie sprawiaj
Dickensowi kłopotów. Jest nerwowy i bywa niebezpieczny. Nie chcę, żeby przytrafiło ci się coś
złego. - Rozłączył się.
Oddała telefon Dickensowi.
- Podobno jesteś nerwowy. Innymi słowy, nie lubisz swojej roboty. Nie byłoby rozsądniej,
gdybyś pomógł mi ocalić brata i unieszkodliwić Traska ?
- Zamknij się. - Ruszył z miejsca. - Nie jestem nerwowy.
Wszystko jest pod kontrolą. Jeszcze dziś w nocy sprawa się zakończy.
.
Gdzie był Silver? Powiedział, że wystarczy mu pięć do dziesięciu minut, a tymczasem
Dickens nie okazywał niepokoju ... Cholera, właściwie czego oczekiwała? Nie wiedziała, czy
zdoła dostrzec różnicę w zachowaniu Dickensa, jeśli Silverowi uda się spenetrować jego umysł.
- Posłuchaj, Dickens, złapią cię.
- Wątpię. Znikam stąd w chwili, kiedy Trask wejdzie na pokład samolotu z Ki Y ongiem. -
Skręcił za róg i skierował się na rogatki miasta. - Zdematerializuję się z walizką pieniędzy. .
- O ile Trask nie uzna, że wybornie się nadajesz do jego eksperymentów z Morzem Ognia. -
Pozornie obojętnie zerknęła w boczne lusterko. Poczuła na sercu ciężar, kiedy nie dostrzegła na
ulicy ani jednego samochodu. Nikt ich nie śledził.
Jezus, Maria. Czyżby coś się stało? Lepiej o tym nie myśl. Jeśli będzie musiała radzić sobie
sama, zrobi to.
- Trask jest zdolny do każdego oszustwa. Z pewnością wiesz, co zrobił Joyce Fairchild. Co
miałoby go powstrzymać przed ...
Zza rogu wyłonił się brązowy lexus z George’em za kierownicą .
- Podjedź bliżej - zażądał Silver. - Nie możesz go stracić z oczu.
- Nie? - George uniósł brwi. - Wybacz że pytam ale dlaczego nie sprawdzisz, dokąd on
jedzie?
- Szkoda zachodu. Muszę przekopywać się przez tony brudów, żeby zdobyć istotne
informacje na temat strażników, którzy pilnują domu na farmie.
- Domu na farmie?
- Tam jadą. Na farmę. Dickens musiał ją wyszukać dla Traska.
- Wobec tego może powinieneś sprawdzić, gdzie jest ta farma. Wówczas pojedziemy
przodem i zaczekamy na ...
- Na litość boską, to nie tak działa. Nie znam umysłu tej gnidy. Muszę zatem brać to, co się
da, dopóki nie przejmę nad nim kontroli.
- Już dobrze - powiedział George uspokajająco. - To tylko sugestia. Masz rację, nie wiem,
jak to działa. Z drugiej strony, kto to wie, do cholery?
- Wybacz. - Silver nie odrywał wzroku od samochodu z przodu. - Podjedź bliżej i nie zgub
go.
- Na pewno nas nie widzi?
- Nie jestem tego pewien, ale raczej nie. Moim zdaniem uzyskałem już wystarczającą
kontrolę.
- A więc może się udać.
- Tak.
- Co tam? - Dickens podejrzliwie patrzył na twarz Kerry. Psiakrew.
- Nic takiego. - Pospiesznie oderwała wzrok od lusterka i spróbowała odwrócić uwagę
Dickensa. - Po Trasku można się spodziewać wszystkiego. Każdego może wziąć na celownik.
Nie udało się. Dickens podążył za jej spojrzeniem i zerknął w boczne lusterko.
Znieruchomiała. Chryste, George jechał zaledwie parę metrów za nimi i nawet nie próbował
się ukrywać.
Dickens wzruszył ramionami i ponownie popatrzył przed siebie. - Przymknij się i przestań
mnie straszyć. Nie złapię się na te sztuczki.
Najwyraźniej nie widział brązowego lexusa. Silver się przedarł.
Odetchnęła z ulgą.
- Chcę cię tylko uchronić przed popełnieniem błędu, ale nie będę sobie strzępiła języka. -
Całą siłą woli powstrzymała się od ponownego zerknięcia w lusterko. - Dokąd mnie wieziesz?
- Na wieś.
- Gdzie?
Ściągnął brwi.
- Nie mogę powiedzieć. Trask chce, żeby to była wielka niespodzianka. Głupi ...
Od razu wyczuła dym. Drapiący, kwaśny, przywołujący na myśl setki sennych koszmarów.
Serce jej zamarło. Czy ten parszywy drań skierował już Morze Ognia na Jasona?
- Zadzwoń do Traska - przykazała Dickensowi, który w odpowiedzi pokręcił głową.
- Dom jest za tamtym zakrętem - wyjaśnił.
- Więc się pospiesz, cholera jasna.
- Nie rozkazuj mi. - Popatrzył na nią wrogo. - Mam dość tego, że wszyscy mi mówią, co
mam robić.
Ledwie go słyszała. Gdy minęli zakręt, ujrzała pożar.
Wielka obora na końcu drogi płonęła, buchała płomieniami, nikła w oczach, zmiatana przez
żywioł.
Poczuła przeszywający ból. Jason.
- Wypuść mnie.
- Tak chcesz. - Dickens stanął przed domem. - Zrobiłem swoje.
Otworzyła drzwi i wyskoczyła z samochodu. Czuła gorąco, kiedy ruszyła biegiem w
kierunku obory.
- Kerry, jego tam nie ma - usłyszała za plecami męski głos. Odwróciła się gwałtownie.
Trask wyszedł z domu i stał na ganku. Z całą pewnością to był on. Patrzył na nią niebieskimi
oczami, tymi samymi, które widziała na zdjęciu. Łuna ognia oświetlała jego rozbawioną minę,
kiedy pokonywał schodki.
- Ciągle myślisz, że mógłbym zepsuć sobie zabawę, postępując zbyt niecierpliwie. Po tak
długim czasie pragnę się cieszyć nawet najdrobniejszymi szczegółami swojego planu.
Puściła mimo uszu jego wypowiedź z wyjątkiem pierwszego zdania.
- Jasona nie ma w oborze?
- Nie. Nawet wyprowadziłem bydło. Pragnąłem tylko zapalić latarnię na twoje powitanie.
I przy okazji śmiertelnie mnie przerazić, pomyślała z goryczą.
- Gdzie on jest? - spytała.
Ruchem głowy wskazał dom.
- W pokoju na piętrze, razem z ojcem. Są sobie tak bliscy, że postanowiłem umieścić ich
razem.
- Na mnie pora - oznajmił Dickens, zanim wcisnął pedał gazu.
- Mam spotkać się z Ki Yongiem, żeby odebrać wynagrodzenie.
- Naturalnie. - Trask nie odrywał wzroku od Kerry, kiedy Dickens odjeżdżał. - Choć być
może czeka go niespodzianka - mruknął. - Wątpię, by Ki Yong zamierzał mu zapłacić. Zapewne
będzie wolał pozbyć się potencjalnego świadka.
- To dobrze. Dickens mnie nie obchodzi. Chcę się widzieć z Jasonem.
- Wszystko w swoim czasie. - Popatrzył na płonącą oborę. - Najpierw obejrzyj mój ogień.
Rozpalenie go kosztowało mnie sporo zachodu, teraz pragnę napawać się nim w twoim
towarzystwie.
Wbiła wzrok w płomienie.
- Mam się zachwycać tym dziełem zniszczenia?
- Niekoniecznie. To, co widzisz} jest skorupą, pozbawioną faktycznej treści. - Uśmiechnął
się. - Tymczasem nie jest ona tak próżna, jak uważasz.
Zamarła.
- Powiedziałeś, że nie ma tam Jasona: - Miał być na piętrze, w domu. I podobno
wyprowadziłeś zwierzęta.
- To wszystko prawda. Nie mogłem jednak urazić Morza Ognia, nie dostarczając mu
zasłużonego paliwa. .
- Co zrobiłeś, sukinsynu? Kogo zamknąłeś w środku?
Zaśmiał się.
- Właściciela gospodarstwa oraz jego żonę. Bez obaw, nie czuli bólu. Wczoraj wieczorem
musiałem ich usunąć. Nie mogłem ryzykować niepotrzebnych problemów. - Pokręcił głową. -
Szkoda. Efekt byłby znacznie bardziej interesujący, gdybym mógł zapewnić ci skromną
przekąskę przed właściwą ucztą.
Przeszył ją dreszcz grozy. Zamknęła oczy. Walcz. Walcz z nim.
W stanie tak, silnego przerażenia nie miała szans przejąć kontroli nad Traskiem.
Otworzyła oczy.
- Nie zamierzam patrzeć, jak dokonujesz kremacji zwłok tych biednych ludzi. Twój pomysł
jest równie chory jak ty. Zaprowadź mnie do J as ona.
Zmarszczył brwi.
- Rozczarowujesz mnie. - Ale po chwili jego twarz się rozpogodziła. - Nie powinienem
jednak być zaskoczony. Oczekiwałem bitwy. Rozpoznajesz ten dom?
- A powinnam? Nigdy w życiu go nie widziałam.
- To prawda. Ale grusze odmiany Bartlett? Rzeka?
Nawet nie zauważyła rzeki za oborą. Ten widok coś jej jednak przypomniał.
- Co chcesz mi powiedzieć?
- Dałem Dickensowi stare zdjęcie z gazety, przedstawiające dom Krazkiego i kazałem mu
znaleźć podobny.
- Po co?
- Ponieważ było to chyba najbardziej emocjonujące zabójstwo, jakiego się dopuściłem.
Pierwszy raz zawsze jest wyjątkowy, prawda? Dla mnie zaczął znaczyć jeszcze więcej odkąd
obserwowałem cię na zgliszczach domu tego palanta. Wtedy wreszcie uświadomiłem sobie, jak
bardzo ty i ja jesteśmy sobie bliscy. - Podszedł krok bliżej. Natychmiast wyczuła napięcie jego
mięśni i dostrzegła błysk podniecenia w oczach. - Jeszcze raz spójrz na ogień i otwórz się na
niego, poddaj się mu. Czy to nie jest fascynujące zjawisko?
- Nie. Prowadź mnie do Jasona.
Popatrzył na nią z wahaniem.
- Doskonale. - Odwrócił się. - Koniec aktu pierwszego. Brak owacji. Ale wciąż mamy czas.
Będzie lepiej. - Wszedł po schodkach na ganek. - Chodź. Spotkasz się z rodziną.
Idąc po schodkach, zaryzykowała szybkie spojrzenie na drogę.
Straciła z oczu lexusa na mniej więcej półtora kilometra przed miejscem, w którym poczuła
swąd spalenizny.
Tylko nie panikuj. To jasne, że Silver i George nie chcą, by spostrzegli ich wartownicy.
Boże, ależ się czuła samotna.
- Jedzie - mruknął George, kiedy samochód Dickensa minął drzewa, pod którymi
zaparkowali. - Powinniśmy go zdjąć teraz?
- Nie. Wyruszył po wypłatę. Być może wykorzystamy go, aby dotrzeć do Ki Yonga.
- Nie byłoby lepiej całkowicie go wyeliminować? Nie wiemy, ile potrwa załatwienie tej
sprawy.
- Nie. - Silver pospiesznie kreślił jakieś znaki na kartkach notatnika. - On już jest
wyeliminowany.
George spojrzał na niego uważnie.
- Nie bardzo rozumiem.
- Musiałem uszkodzić mu umysł, żeby uzyskać potrzebne informacje - wyjaśnił Silver z
roztargnieniem, rysując cztery krzyżyki. - Jego mózg obumarł.
George pokręcił głową.
- Przecież kieruje samochodem.
- Nie. To ja kieruję jego samochodem. I chyba zaparkuję, żeby skoncentrować się na czymś
innym.
- Chryste.
Silver zerknął na niego. - Nie wierzysz mi?
- Wierzę. I to mnie przeraża. Czy ludzie z CIA mają świadomość, co potrafisz robić?
- Nie. Masz mnie za idiotę? Wiedzą tyle, ile powinni. Informacja to jedno, kontrola umysłu
drugie. Albo chcieliby mnie wykorzystać do własnych celów, albo uznali za zagrożenie, nad
którym nie zdołają zapanować. To drugie jest bardziej prawdopodobne. W ciągu paru miesięcy
zapewne zastosowano by sankcje wobec mnie.
- Zatem kiedy zaparkujesz samochód Dickensa i opuścisz jego umysł, on umrze?
- Nie od razu. Podtrzymam funkcjonowanie jego podstawowych organów. Być może będzie
nam potrzebny w przyszłości.
- Chyba nie jestem przekonany do pomysłu korzystania z pomocy ... - George zastanowił się
nad odpowiednim słowem - ... żywego trupa. Wolę ufać sobie. Jeśli pozwolisz, sam zajmę się
tym, co zaplanowałeś dla Dickensa.
- Jak wolisz.
- Tak wolę. - Spojrzał na zapisaną przez Silvera stronę notatnika.
- Co to za krzyżyki?
- Jeden strażnik stoi nad rzeką, za oborą, pilnuje łodzi. - Wskazał drugi krzyżyk. - Snajper ze
springfieldem za szopą z tyłu domu. - Przyłożył palec do trzeciego krzyżyka. - Ten wartownik
stoi kilometr stąd, pilnuje drogi do farmy.
- A ostatni?
- Ki Yong i jego kierowca. Piętnaście kilometrów stąd czeka na
Traska, żeby przetransportować go na lotnisko i wprowadzić na pokład samolotu do
Phenianu.
- Wszystko to wiesz od Dickensa?
Wzruszył ramionami.
- Wyciągnięcie z niego tych informacji wcale nie było łatwe. Gdy¬by poszło mi jak z płatka,
nie musiałbym niszczyć jego mózgu. - Zacisnął usta. - Chociaż zapewne i tak bym to zrobił. -
Zerknął na mapę. - Musimy ruszać. Od którego strażnika zaczniesz? Od tego na drodze?
George skinął głową, otworzył drzwi i wyszedł z samochodu.
- Wezmę jeszcze tego znad rzeki. Ty załatw snajpera. Potem zajmiemy się Traskiem.
- Dopiero wtedy, gdy Kerry go nam wystawi. - Silver ruszył za George'em. - Zostaniemy na
dworze i poczekamy tu na niego. Obiecałem to Kerry.
George uśmiechnął się ironicznie.
- Ciekawe, jak długo wytrzymasz, kiedy Trask zacznie jej zagrażać. - Uniósł rękę. -
Wszystko jedno. Nie odpowiadaj. Nie chcę, żebyś się rozzłościł i zrobił mi sieczkę z mózgu.
- To ci nie grozi.
George popatrzył uważnie na Silvera.
- Chyba rzeczywiście nie. Zrób mi przysługę i zaczekaj na mnie, zanim zaczniesz strzelać do
Traska. Bez urazy, ale prędzej go trafię niż ty.
- Pod warunkiem, że dotrzesz na czas.
- Och, ten pośpiech. - Zdjęcie pierwszego strażnika nie powinno nam zająć więcej niż pięć
minut. Potem droga na farmę będzie wolna.
- Gdzie oni są? - Kerry rozejrzała się po skromnym saloniku.
Okna były szeroko otwarte, do pomieszczenia napływała delikatna mgiełka dymu, przez co
wszystko wydawało się trochę nierzeczywiste. - Gdzie Jason?
- Na górze. - Trask wchodził już po schodach. Ruchem ręki zachęcił Kerry, by poszła w jego
ślady. - Jestem pewien, że się ucieszą na twój widok. W szczególności ojciec. Sprawia wrażenie
zdesperowanego, chyba jest gotowy skorzystać z każdej sposobności, by uratować syna. Niezbyt
inteligentne zachowanie, niemniej ty postępujesz tak samo. Emocje sprawiają, że rozum zasypia,
prawda? - Otworzył drzwi na szczycie schodów. - Umieściłem ich w sypialni gospodarzy. Same
luksusy dla twoich bliskich, Kerry. - Odsunął się. - Śmiało.
Zawahała się.
- Sądzisz, że przygotowałem dla ciebie nieprzyjemną niespodziankę? Może zwłoki, choćby
farmera i jego żony? - Trask się uśmiechnął. - Nie poznasz prawdy, dopóki nie wejdziesz do
środka i nie sprawdzisz.
Zmusiła się, by wejść do pokoju.
Nie ujrzała trupów. Dzięki Bogu, obaj żyli.
Ojciec leżał na łóżku, przywiązany do słupka, a skrępowany sznurem Jason siedział na
krześle przy oknie.
- Nie powinnaś była przyjeżdżać, Kerry. - Jason miał chrapliwy głos, jego twarz była blada i
pełna napięcia. - Powiedziałem, żebyś tego nie robiła.
- Podjęła słuszną decyzję - oświadczył Ron Murphy. - Spełniła swój obowiązek. - Spojrzał
na Traska. - Masz ją, masz mnie. Może wypuścisz Jasona?
- Chryste. - Jason patrzył na niego ze zgrozą. - Twoim zdaniem byłbym gotów wyjść stąd
bez was? Kerry, jeśli jeszcze zdołasz uciec, zrób to.
- Nie warto strzępić sobie języka. Trask nie ma zamiaru wypuścić nas żywych. - Kerry wbiła
wzrok w Traska. - Mam rację?
- Niestety - uśmiechnął się Trask. - Chociaż wyczuwam w tobie bratnią duszę i mam
nadzieję na przełom, musiałbym poświęcić mnóstwo czasu, by nabrać pewności, że mnie nie
zawiedziesz. Nie dysponuję takim czasem, a Ki Yong mi go nie podaruje. Pozwolę sobie spędzić
z tobą parę chwil, podczas gdy Morze Ognia będzie pochłaniało twojego ojca i brata. Zanim
jednak wyjadę dzisiejszej nocy, będziesz musiała do nich dołączyć.
Przeraziło ją jego wymowne spojrzenie na zegarek. Czas uciekał.
Musiała grać na zwłokę. Tylko wtedy Silver i George zdążą tu dotrzeć.
- Czy mogę spędzić z nimi kilka minut na osobności? Zawahał się i wzruszył ramionami.
- Czemu nie? W ten sposób twoje doznania będą jeszcze głębsze. - Ruszył do wyjścia. -
Masz kwadrans .
Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, z miejsca rzuciła się do nocnej szafki i otworzyła
szufladę. Cholera, nie było nożyczek ani nic dość ostrego, by przeciąć sznury.
- Co ty wyprawiasz? - spytał ojciec.
- Szukam czegoś, czym mogłabym przeciąć więzy.
Gdyby wybiła okno! Trask usłyszałby brzęk i przybiegł! zamm zdołałaby wykorzystać
fragmenty szyby ... Podeszła do komody i otworzyła górną szufladę.
Nic.
- Spróbuj zawrzeć z Traskiem układ - zasugerował Ron Murphy.
- Nawet nie starałaś się dogadać z tym sukinsynem. Tu jest twój brat! na litość boską. Ratuj
go.
- Tato! zamknij się - warknął Jason i popatrzył na Kerry. - Jeżeli znajdziesz drogę ucieczki!
skorzystaj z niej. Nie myśl o mnie.
- Nie gadaj głupstw. Kocham cię. Wyciągnę cię z tego.
- Nie zasługuję na to! byś oddawała życie! ratując mnie.
- Dobra! dobra. - Otworzyła następną szufladę. - Poza tym Laura zabiłaby mnie! gdybym
pozwoliła cię skrzywdzić. Ani myślę ...
- Tak myślałem! że nie będziesz traciła czasu na sentymenty! kiedy masz okazję działać. -
Trask otworzył drzwi. - Widzisz! jak dobrze cię znam? Odsuń się od tej komody i zejdź ze mną
po schodach. - Wyciągnął z kieszeni małego pilota. - Naprawdę nie chcę jeszcze uruchamiać
Morza Ognia! ale zrobię to! jeśli mnie zmusisz. Mimo że lubię twoje towarzystwo.
Zesztywniała! patrząc na urządzenie. Potem powoli podeszła do Traska.
- Gdzie jest Morze Ognia?
- Zainstalowane w samochodzie.
- Zatem dlaczego miałbyś przyciskać guzik? Spłonąłbyś razem z nami.
- Wiem! które miejsca staną w ogniu w pierwszej kolejności. Ucieknę w porę. - Wskazał
dłonią drzwi. - Panie przodem. Usiądziemy w salonie i pogawędzimy! a ja będę na ciebie patrzył
i cieszył się na to! co nieuchronne. - Zerknął na pilota. - Sądzę! że ty również skupisz myśli na
przyszłości.
17
Cicho .
Spokojnie.
Byle nic nie usłyszał.
Silver podkradał się do stojącego za szopą strażnika. Był to wysoki, chudy mężczyzna, z całą
pewnością czujny. Nerwowo spacerował w tę i z powrotem, nie odrywając wzroku od domu.
Czy dałoby się przeniknąć jego umysł? Spróbował.
Zapewne zdołałby to zrobić, lecz strażnik nie był łatwym obiektem i trwałoby to zbyt długo.
Silver nie wiedział, ile czasu mu zostało.
Nie wiedział, ile zostało go Kerry.
Psiakrew. Mniejsza z przenikaniem umysłu. Trzeba działać. Szybko i cicho. Zajdź go od tyłu
i skręć draniowi kark, zanim podniesie karabin maszynowy.
- Usiądź. - Trask wskazał kanapę. - Rozgość się.
- To żart?
- Poniekąd - odparł. - Chcę, byś w miarę możliwości się odprężyła.
Zakaszlała.
- Wobec tego może zamkniesz okna? Jak możesz wytrzymać ten swąd?
- Lubię go. - Usiadł na fotelu naprzeciwko niej. - Przyzwyczaisz się. Ogień jest zbyt daleko,
by stanowił dla nas zagrożenie.
- To pocieszające.
- Nie chcę, żebyś się bała. Przegrałaś i mam nadzieję, że jestem wielkodusznym zwycięzcą.
- Gdybyś był wielkoduszny, wypuściłbyś Jasona i ojca. - Nie mogła dłużej czekać. Bez
względu na strach, musiała to zrobić. Skoncentruj się. Zanurz się w tej potworności, którą on
nazywa mózgiem, i zjednocz się z nim.
Odetchnęła głęboko i zaryzykowała.
Ohyda. Mrok. Ogień. Palone ciało.
Pospiesznie wyrwała się z tego paskudztwa. Boże, nie mogła sobie poradzić.
- Moja wielkoduszność nie sięga tak daleko - wyjaśnił Trask.
- Zbyt długo czekałem na tę chwilę. Nienawidzę przegrywać. Tylko upokorzenie jest gorsze.
- Głupi tępak. - Tim Krazky siedział na nim okrakiem i rechotał pogardliwie. - Płacz,
mięczaku. - Zszedł z niego i powiódł wzrokiem po obserwujących go dzieciach. Potem ponownie
spojrzał na Traska. - Wracaj do mamusi, pierdoło.
Zemsta. Zemsta. Zemsta.
Ciało odłażące od kości. Wrzaski. Żar. Radość.
- Nie odpowiadasz - zauważył Trask. - Nie wierzysz mi?
Mów. Jeśli nie będzie odpowiadała, on może stracić cierpliwość, a wówczas zabraknie
czasu, którego tak bardzo jej potrzeba.
Smród skwierczącego mięsa.
Tak zatonęła w jego wizjach, że traciła kontakt z rzeczywistością.
Śmierć, nienawiść, palone ciała stanowiły element jego pamięci oraz motywacji. Nie mogła
przedrzeć się do umysłu Traska, gdyż przytłaczały ją obrzydlistwa. Chciała uciec.
Zostań tam, póki nie przyzwyczaisz się do jego umysłu. Potem poszukaj drogi. To jej zalecił
Silver. Przestań tchórzyć. Zmuś się do działania. Znajdź tę cholerną drogę.
Jednocześnie musiała koncentrować się i podtrzymywać rozmowę.
Desperacko szukała tematu. To jasne: żywioł, który zdominował jego życie.
- Jak sądzę niewiele osób miało odwagę cię upokorzyć. Ale byłeś tylko dzieckiem, kiedy
podłożyłeś ogień pod dom Krazky'ego. Czemu nie wybrałeś prostszego sposobu ukarania go?
- Nie istnieje nic prostszego od ognia. - Rozparł się w fotelu.
- Nic czystszego. Nic piękniejszego.
Dziewczynka tłukła pięściami w okno, usiłująca się wydostać. Zablokuj jego pamięć.
Przedrzyj się przez ohydę. Poszukaj właściwej drogi. Jeśli istnieje ...
- Jak myślisz, dlaczego większość ludzi uważa kominek za jeden z najbardziej atrakcyjnych
elementów domu? - spytał Trask. - Każdego fascynują płomienie oraz świadomość, że można je
opanować. Bzdura. One tylko czekają na chwilę nieuwagi, a wówczas przejmują kontrolę. -
Popatrzył na pilota w dłoni. - Tylko ja potrafię nimi władać.
Ta droga nie prowadziła do celu. Wypróbuj inną. Niech mówi. - Morze Ognia. Czy to ty je
kontrolujesz, czy ono ciebie?
- Sam je stworzyłem. - Zmarszczył brwi. - Oczywiście, że ja
jestem jego panem. – Wątpię.
Znalazła nową drogę! Głębszą, bardziej krętą. Idź szybko. Chryste, oby to była ta właściwa.
- Myśl, co chcesz. - Wydawał się spokojniejszy. - Rozumiem, czemu uważasz Morze Ognia
za wszechmocną broń. Takim je zaplanowałem. Od pierwszej chwili, kiedy doszedłem do
wniosku, że władanie ogniem musi być bliskie boskiej mocy. Człowiek nieczęsto miewa szansę
zostać Bogiem.
Zanurzyła się w jego umyśle głębiej niż dotąd. To może być właściwa droga. Szybciej. Oby
nie napotkała bariery.
- Jak to?
- Moc. Czyż Biblia nie głosi, że ogień zniszczy świat? - Strzelił palcami. - Mogę to uczynić.
Była na miejscu! Teraz musiała się zadomowić. Potem go popchnie. Co powiedział Trask?
- Morze Ognia nie jest tak potężne.
- Jeszcze nie. Daj mi pięć lat, a odpowiednio je przygotuję. Najwyższa moc. Byłabyś pod
wrażeniem. Szkoda, że tego nie zobaczysz.
Zebrała siły. Czy da radę? Istniał tylko jeden sposób, aby się przekonać.
Pchnięcie!
Najwyraźniej nic nie zauważył.
- Trudno mi wyrazić, jak bardzo żałuję, że nie pozwolę ci ...
Sugeruj, nie żądaj, podkreślił Silver.
Pchnięcie. Dym. Zawroty głowy.
Trask otrząsnął się, jakby chciał otrzeźwieć.
- Ten dym wpadający przez okno musi być naprawdę gęsty. Dzięki Ci, Boże.
- Nie zwróciłam uwagi.
Dym. Ucisk w płucach. Pieczenie w oczach.
- Zwykle też nie zwracam uwagi. Lubię dym.
Płuca rozpalone, bolą. Pchnięcie. Pchnięcie. Pchnięcie.
- Przyniosę szklankę wody. To mnie powinno orzeźwić. - Wstał, podszedł do kredensu i
nalał sobie wody z karafki. - Woda nadaje się wyłącznie do picia. Generalnie gardzę tym płynem.
Ściśnięte gardło. Dławienie. Rozkaszlał się.
- Chryste, nie mogę nawet... przełknąć. Chyba rzeczywiście zamknę. Szkoda. - Ruszył do
okna.
Silniejszy ucisk w gardle. Pieczenie w płucach.
- Jezu, nie mogę ... oddychać. - Wsunął pilota do kieszeni, chwiejąc się przy oknie.
Tak trzymać. Przenikliwy ból w płucach.
Czy był widoczny w oknie? A jeśli je zamknie i odejdzie? A jeżeli Silverowi zabraknie
czasu?
Pchnięcie.
- Cholera. - Trask oderwał ręce od okna. - Gorące, do diabła.
- A czego się spodziewasz, skoro postanowiłeś poświęcić życie na podkładanie ognia? Od
czasu do czasu musisz się poparzyć. - Pilnuj, by miał zajęte ręce i trzymał je z dala od pilota. -
Spróbuj ponownie.
- Oszalałaś? - Odszedł od okna. - Nie dotknę tego parapetu gołymi rękami. Chyba
powinniśmy wyjść na dwór. Przed domem pewnie mniej dymi.
A Silverowi będzie trudniej wymierzyć do ruchomego celu, psiakrew.
- Idziemy. - Ruszył do drzwi wejściowych. - Szybciej.
- Prawie go zdjąłem - mruknął George i zaklął pod nosem, kiedy Trask zniknął z pola
widzenia. - Jeszcze dwie sekundy i miałbym go na celowniku.
- Mierz w okno - warknął Silver. - Wróci.
- Ty tu rządzisz. Szkoda, że nie mam twojej pewności - westchnął George. - Czasami
nadarza się tylko jedna sposobność.
Silver pomyślał, że wcale nie jest pewien tego, co robi. Jeśli Kerry utraciła kontrolę, być
może już jej nie odzyska. Instynkt podszeptywał mu, by wbiec do domu i dać sobie spokój z
zabawą w wyczekiwanie.
Daj jej więcej czasu. Zaufaj jej. Boże, oby tylko to nie był błąd.
- Na co czekasz? - Trask zatrzymał się na progu i spojrzał na Kerry przez ramię. -
Powiedziałem, że wychodzimy.
- Już idę. - Powoli wstała. Musiała zatrzymać go w domu. Jeśli Trask wyjdzie na ganek, nie
będzie wiedziała, co zrobi. Psiakrew, może postanowi uruchomić Morze Ognia z samochodu.
Przestań panikować. Opanuj się. Dasz sobie radę.
- Wyjście na dwór to chyba dobry pomysł. - Zrobiła parę kroków w jego kierunku. - Ja też
nie mogę oddychać. Sądzisz, że tam mniej dymi?
- Niemożliwe, by ... - Zamilkł, ciężko kaszląc. Pchillęcie. Ból w płucach, kiedy dotrze do
drzwi. Oczy pieką, krwawią.
Znieruchomiał.
- Może nie. TutaL przy drzwiach, dym wydaje się intensywniejszy.
- Więc co teraz?
Pchnięcie. Okno. Okno.
- To, co powinienem był zrobić wcześniej. Zamknę to cholerne okno. - Zerwał z fotela
ozdobne nakrycie i podszedł do otwartego okna. - To wystarczy, żeby ochronić dłonie.
- Tak, potrzebujesz ochrony.
- Co? - Obejrzał się przez ramię, lecz jednocześnie wyciągnął ręce do okna, ponownie
wyraźnie widoczny w świetle pomieszczenia. - Skąd ten uśmiech?
- Uśmiecham się? - Jeśli nawet, to dlatego, że czuła nieopanowaną satysfakcję. - Ciekawe
czemu? Może wiem, że jednak nie będziesz Bogiem.
- Dlaczego ...
Wystrzał zagłuszył jego słowa.
- Nie! - Zatrząsł się, gdy kula ugrzęzła w jego klatce piersiowej.
- Cholera. - Upadał, lecz kiedy uginały się pod nim nogi, sięgnął do kieszeni po pilota. - Nie
dam ci ...
W ułamku sekundy znalazła się przy nim, kopnęła go w rękę
i chwyciła urządzenie.
- Nic z tego, ty gnido.
- Suka - wyrzęził. - Nie wygrasz. Nie pozwolę ...
- Już wygrałam. Jesteś trupem, Trask.
Nic nie mogło powstrzymać jego nienawiści. Nawet konając, nie bał się śmierci. Miał mózg
przepełniony ogniem, ciemnością i żądzą zemsty.
Wir.
Jad.
Ogień.
- Wyjdź. - To głos Silvera, który stał obok niej. - Co ty jeszcze robisz w jego myślach?
Uciekaj!
Nie mogła się oswobodzić. Była do niego przykuta, trzymana mocą zła w duszy Traska.
- Zostaw go! - rozkazał Silver.
Oczy Traska zasnuwała mgła, lecz coś wyczuł, nie wiadomo jak, i nagle wiedział.
Uśmiechnął się.
- Ugrzęzłaś ... Mówiłem, że wygram. Idziesz ... ze mną.
- Chciałbyś. - Silver stanął między nimi. - Kerry, trzymaj się.
Wrzasnęła rozpaczliwie, kiedy ją oswobodził. Gwałtownie wirując, zapadła się w mrok.
- Już dobrze, Kerry. Zbudź się, do cholery. Otworzyła oczy i ujrzała nad sobą twarz Silvera.
- Nie ... śpię. - Usiadła, a jej wzrok powędrował ku Traskowi.
Nadal miał otwarte oczy, lecz jego usta stężały w pośmiertnym skurczu.
- Nie żyje?
- Zimny trup. - Wstał i pomógł jej dźwignąć się z podłogi.
- Niech się smaży w pielcie.
Kolana uginały się pod nią, nie upadła tylko dzięki Silverowi. Po chwili jednak odzyskała
równowagę.
- Żadnych ogni piekielnych, żadnej siarki - wymamrotała. - Za bardzo to lubił.
- Usiądź. - Zajrzał jej w twarz. - Nietęgo wyglądasz.
- Byłoby ze mną gorzej gdybyś nie wyrwał mnie z tego gada. - Osunęła się na fotel. - Gdzie
George?
- Kiedy strzelił do Traska, natychmiast wyruszył rozprawić się z Ki Yongiem - wyjaśnił i
dodał z wahaniem: - Powinienem za nim pojechać. Może mnie potrzebuje.
- Więc ruszaj. Odpocznę przez parę minut, potem pójdę uwolnić Tasona i ojca. Są związani
w pokoju na piętrze. Bez obaw, poradzę sobie.
Spojrzał jej w oczy.
- Tak, nic ci nie grozi. - Odwrócił się i skierował do drzwi.
- Wkrótce wrócę. George pewnie załatwi sprawę, zanim dotrę na miejsce. Test bardzo
sprawny.
Kiedy wyszedł, odchyliła się i zamknęła oczy. Było jej słabo. Dopiero po paru minutach
zebrała siły. Starcie z Traskiem zupełnie ją wyczerpało. Nie mogła uwierzyć, że to już koniec.
Szatan wcielony zniknął z powierzchni ziemi.
Tason nie wiedział jednak, że jest bezpieczny. Musiała jak najszybciej przekazać mu dobre
wieści.
Powoli wstała i niepewnym krokiem ruszyła do kuchni. Musiała znaleźć nóż, a potem iść na
górę i uwolnić ojca i brata. Gdzie szuflada ze sztućcami? Dym. w kuchni wydawał się gęstszy. W
trzeciej szufladzie ujrzała rzeźnicki nóż.
Usłyszała ten dźwięk, zaciskając dłoń na trzonku noża. Trzask.
Nad nią, nad sufitem kuchennym. W sypialniach na piętrze. Zamarła.
- Nie!
Obróciła się raptownie, wybiegła z kuchni i popędziła po schodach. Dym, wszędzie. Nie z
obory. Tu, w domu! Nie wygrasz, zapowiedział Trask. Sukinsyn zainstalował w Morzu Ognia
mechanizm zegarowy, mający uruchomić je automatycznie, jeżeli nie skorzystałby z pilota.
Płomienie lizały poręcze przy schodach, tak samo jak w domu T asona w Macon.
Nie, ten pożar bardziej przypominał ogień w jej domu, wiele lat temu.
Mamo, gdzie jesteś?
Tuż za tobą. Sprowadź pomoc, Kerry. Nie zostawię cię.
Dlaczego przypomniała sobie teraz tamtą noc? Nie była już przecież małą dziewczynką. Nie
była bezradna. Mogła uratować Jasona.
Pognała ku ogarniętym płomieniami drzwiom do sypialni. Dym. Wszędzie dYm. Zasłoń
twarz.
Szkoda czasu. Jednym pchnięciem otworzyła drzwi i wbiegła do pokoju. Zasłony i dywan
pod oknem stały w ogniu.
Jason zwisał bezwładnie na krępujących go sznurach, zgięty wpół, ale wciąż był przytomny,
kaszlał.
- Uciekaj, Kerry!
- Nic nie mów, oddychaj płytko. - Zaczęła przecinać pęta.
Ogień z zasłon objął łóżko. Narzuta płonęła.
- Idź po ... tatę - wykrztusił Jason.
Rzuciła okiem na ojca.
Mężczyzna stojący pod latarnią.
Niebieskie oczy.
- Najpierw cię oswobodzę.
- Za moment całe łóżko stanie w ogniu. Pomóż mu.
- Zaraz będziesz wolny. - Sznury w końcu ustąpiły.
Jason odebrał jej nóż i skoczył na równe nogi. W następnej chwili stał przy ojcu i przecinał
krępujące go więzy. Kerry podbiegła i pomogła bratu zerwać sznury. Potem Jason podniósł ojca i
niósł go do drzwi, pochylony, kaszlący.
Kerry porwała kapę z fotela bujanego i osłoniła usta i twarz, biegnąc za bratem. Pożar objął
cały parter.
Dym był tak gęsty, że nie widziała już Jasona.
Gdzie był?
Zobaczyła go.
Wrzasnęła.
Jason płonął, jego ciało przypominało pochodnię. Mimo to nadal desperacko wlókł ojca.
- Puść go, Jason. Zostaw go na podłodze. - Wyciągnęła ojca z ramion brata, narzuciła na
niego kapę i tłumiła płomienie.
- Nie - zaprotestował, dławiąc się dymem. - Za późno. Ratuj ... jego. - Chwiejnie cofnął się
do płonącej balustrady. - Muszę go ocalić. Muszę ... - Poręcz pękła, a on spadł tyłem w płomienie
na parterze.
- Jason! - wrzasnęła z rozpaczą.
Spróbuj go uratować. Nawet w tak beznadziejnych sytuacjach zawsze istnieje cień szansy ...
Ruszyła ku schodom i nagle stanęła jak wryta. Ocal go. Jason powiedział, że musisz ocalić
tatę.
Ale przecież nie było takiej konieczności, skoro jeszcze miała nadzieję na uratowanie
Jasona.
Nie, właśnie, że musiała zająć się ojcem.
Dźwignęła go strażackim chwytem i z trudem ruszyła po schodach. Dym. Ciemności.
Jaskrawe plamy płomieni w pokoju gościnnym. W samym centrum piekła przebywał Jason.
Okłamywała się. Nie istniała nawet najmniej sza szansa. Nikt nie przetrwa w takich
płomieniach. Pewnie już nie żył.
- Wezmę go. - U jej boku stał Silver i zdejmował mężczyznę z ramienia Kerry. - Wynoś się
stąd.
Odwróciła głowę i dotarło do niej że musi spróbować. Ruszyła z powrotem w płomienie.
- Jason. Nie mogę go zostawić. Muszę ... - Urwała, widząc, jak schody walą się i spadają w
jej kierunku.
A może to opadała kolba pistoletu?
Mężczyzna przy latarni.
Tak, w tym rzecz. Ogień.
Mama.
Mama, której nie można uratować.
Próbuj! Biegnij.
Ale ścieżka prowadząca do latarni po drugiej stronie ulicy przypomina tunel bez końca.
Za późno.
Pistolet opada.
Niebieskie oczy ...
Żółte ściany. Biała pościel. Pulchna pielęgniarka krząta się w ciszy, poprawia przepływ tlenu
z butli przy łóżku.
Szpital.
- Gdzie ... - Kerry zaskrzeczała jak żaba.
Pielęgniarka odwróciła się i uśmiechnęła.
- Dzień dobry, mam na imię Patti. Pani gardłu z pewnością doborze by zrobiła kropla wody,
prawda? - Przyłożyła słomkę do ust Kerry i przytrzymała, kiedy dziewczyna chciwie sączyła
płyn. - Jest pani w szpitalu Macon General i całkiem dobrze się pani miewa. Kilka oparzeń
pierwszego stopnia i zatrucie dymem. Miała pani szczęście. Zdaje się, że wybuchł niezły pożar.
Stojący w płomieniach Jason spadał w ogień. Zamknęła oczy, czując przypływ bólu.
- Tak.
Uśmiech pielęgniarki znikł.
- No, może nie takie znowu wielkie szczęście, lecz otaczają panią sami troskliwi ludzie. Pan
Silver nie opuścił poczekalni od chwili, kiedy tu panią przywieziono. Czy mam spytać lekarza o
pozwolenie na spotkanie? Właśnie trwa obchód.
- Jeszcze nie. Co z moim ... bratem?
Nie odpowiedziała.
- Lepiej będzie, jeśli porozmawia pani z lekarzem.
Bo pielęgniarka nie chce jej powiedzieć, że Jason nie żyje.
- Czy mój ojciec leży w tym szpitalu?
Skinęła głową.
- Dwie sale obok. Nic mu nie jest. Jeszcze dziś go wypiszemy.
- Czy może go pani poprosić, żeby do mnie przyszedł?
- Teraz?
- Bardzo proszę.
- To chyba dobry pomysł. - Ruszyła do drzwi. - Spytam lekarza.
Jason.
Zamknęła oczy, a zebrane w nich łzy spłynęły po policzkach.
- Chcesz ze mną rozmawiać?
Otworzyła oczy i ujrzała ojca. Stał w progu. Nie wyglądał tak dobrze, jak sugerowała
pielęgniarka. Był zmęczony, blady i ... załamany.
- Jason zginął?
Usta mu drgnęły.
- Tak. Popełniłaś błąd. Powinnaś była uratować jego, nie mnie.
- Próbowałam. Nie chciał. To on wyniósł cię z płonącego pokoju.
Znieruchomiał.
- Nikt mi tego nie powiedział.
- Oprócz mnie nikt o tym nie wiedział. Ostatnie jego słowa dotyczyły tego, że trzeba cię
uratować. - Zamilkła. - Ogromnie cię kochał.
- A ja jego.
- Wiem. - Popatrzyła mu w oczy. - Kochałeś go tak bardzo, że przez całe życie mógł liczyć
na twoją troskę i ochronę.
Odwrócił wzrok.
- Nie wiem, o czym mówisz.
- To on podłożył ogień tej nocy, gdy zginęła mama. To Jason stał pod latarnią i patrzył, jak
płonie dom.
- Oszalałaś.
Pokręciła głową.
- To Jason.
Patrzył na nią uważnie.
- Przypomniałaś sobie?
- Dzisiaj wieczorem. - Skrzywiła się. - Miałam nadzieję, że to ty, ale nie. Jason podpalił
dom, Jason mnie uderzył. Chcę tylko wiedzieć dlaczego. Czemu to zrobił?
- Nie chciał cię skrzywdzić. Kochał cię. Po prostu był zagubionym dzieckiem. ~ Zacisnął
usta. - To moja wina. Moja i tej suki Myry. Skrzywdziliśmy go. Ty byłaś mała, ale on dorastał i
wiedział, co się dzieje. Zawsze był wrażliwy, a te wszystkie awantury ... To go zniszczyło
psychicznie.
- Więc zabił własną matkę?
- Nie chciał jej śmierci. Powiedziałem mu, że razem z matką wyjeżdżasz w odwiedziny do
ciotki, do Macon. Uznałem, że w ten sposób łatwiej mu będzie opuścić Myrę i pojechać ze mną
do Kanady.
- Jak wrócił do Bostonu, skoro obaj byliście w Kanadzie?
- Musiałem wyjechać w związku ze specjalnym zleceniem, kiedy mieszkaliśmy w
pensjonacie na przedmieściach Toronto. Miałem wrócić po paru dniach, nie mógł zmarnować
takiej okazji. Później wyznał, że planował podpalenie domu, zanim jeszcze wyjechaliśmy z
Bostonu. Ukrywał benzynę w zaułku za domem. Kiedy odwiózł mnie na lotnisko, pojechał moim
wypożyczonym samochodem do Bostonu. - Ojciec skrzywił się boleśnie. - Kontrola graniczna na
granicy Stanów Zjednoczonych i Kanady praktycznie nie istnieje. Jason zawsze był bardzo
inteligentny.
- Tak, bardzo inteligentny - potwierdziła głucho.
- Przestań go winić - zaprotestował gwałtownie. - Nie chciał nikogo skrzywdzić. Powtarzam,
sądził, że budynek jest pusty. Wiedział, że nie chcę, żeby Myra zabrała dom. Miał świadomość,
że byłem do niego bardzo przywiązany. Zrobił to dla mnie.
- Ale dom nie był pusty. Zorientował się, gdy podbiegłam do niego na ulicy. Mógł uratować
mamę.
- Pewnie było już wtedy za późno.
- Mógł spróbować.
- Wpadł w panikę. Był w szoku. - Nie odrywała od niego wzroku, więc dodał szorstko: -
Łatwo ci osądzać. Powtarzam, to przeze mnie. Przeze mnie i przez Myrę. Wiesz, jakie męczarnie
przeżywał przez następne lata? Kiedy leżałaś w śpiączce, musiałem szukać pomocy
psychiatrycznej dla Jasona. Chciał iść na policję i przyznać się do winy. Pragnął, by go ukarano.
Nie pozwoliłem na to. Trafiłby do więzienia za coś, do czego ja doprowadziłem.
- Więc skłoniłeś go do zachowania tajemnicy?
- Zasłużył na godne życie. To nie była jego wina.
- W twoich oczach. Wątpię, czy kiedykolwiek pogodził się z tym, co uczynił. Kiedy
próbował ocalić ci życie, nie dawał za wygraną. Pewnie nie mógł znieść myśli, że przyczyni się
do jeszcze jednej śmierci. Powiedział coś ...
Muszę•••
- Nie zdążył dokończyć, ale chyba próbował wyznać, że musi odpokutować.
- Dobry był z niego chłopak. - W oczach ojca dostrzegła łzy.
- Nie chciał cię skrzywdzić. Na okrągło powtarzał, że to on powinien być w śpiączce, nie ty.
- Czym mnie uderzył? Myślałam, że pistoletem.
Zaprzeczył ruchem głowy.
- Użył kawałka ołowianej rury, którą znalazł w zaułku, tam gdzie przechowywał paliwo.
Nawet nie wiedział, czemu ją podniósł. Pewnie był przerażony sytuacją. - Odetchnął głęboko. -
Gdy ocknęłaś się ze śpiączki, robił co w jego mocy, by być dla ciebie jak: najlepszym bratem.
Nie zaprzeczysz.
- Nie, nie mogłam na niego narzekać. Nikt nie mógłby być milszy czy bardziej kochający.
- Widzisz? To nie była jego wina, tylko moja. - Odwrócił głowę.
- Jestem też winien jego śmierci. Nigdy nie wpadłby w ręce Traska, gdyby nie ja. - Popatrzył
na nią. - Sądzisz, że nie byłem dla ciebie wystarczająco dobrym ojcem, bo zajmowałem się
wyłącznie Jasonem. - Zaczepnie uniósł brodę. - Może i tak. Miałem obowiązek do spełnienia.
Wybacz, dla ciebie zabrakło miejsca.
Patrzyła na niego w milczeniu.
- Pogrzeb pojutrze - mruknął. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Zacisnęła powieki, a do oczu
ponownie napłynęły łzy. Nie miała pewności, czy płacze z powodu matki, Jasona, a może
nieobecnego w jej życiu ojca. Może z powodu ich wszystkich.
Chryste, to naprawdę bolało.
Zasnęła przed świtem.
Silver siedział na krześle przy jej łóżku i trzymał ją za rękę, kiedy obudziła się kilka godzin
później.
- Nie każ mi odchodzić - poprosił chrapliwie. - Nic nie zrobię. Nie będę cię nękał. Chcę
tylko ... Pragnę z tobą być.
Obcował z nią w najbardziej intymny sposób, nie chciała jeszcze go odrzucać. Potrzebowała
jego bliskości.
- Wiesz o... Jasonie?
- Nic nie mogłem zrobić. Od chwili, kiedy odkryłaś, że dom płonie, twój umysł wrzeszczał.
Dlatego wróciłem. - Zacisnął usta. - Nie przestawałaś krzyczeć. Ale kiedy się tutaj ocknęłaś, twój
głos przypominał łkanie dziecka. Myślisz, że mogłem trzymać się z daleka, kiedy cierpiałaś?
Usiłowała się uśmiechnąć.
- Przynajmniej nie próbowałeś mnie naprawiać.
- Miałem ochotę, ale w ten sposób uniemożliwiłbym ci zdrowienie. Musisz poradzić sobie z
bólem.
- Tak, wiem. Bardzo ... kochałam Jasona, Silver.
- Mam tego świadomość. Chyba oboje wiemy, dlaczego nie chciałaś sobie przypomnieć, kto
podpalił twój dom. Nie mogłaś znieść myśli, że odpowiedzialna jest osoba, którą darzysz
miłością.
- Nadal nie potrafię się z tym pogodzić. - Chryste, byle tylko nie wybuchnęła płaczem.
Zmieniła temat. - Ki Yong?
- George zajął się nim i jego kierowcą. Bardzo skutecznie. Zadzwoniłem do Travisa i
powiedziałem, żeby wysłał ludzi, którzy pozbędą się ciała, abyśmy uniknęli zgrzytów
dyplomatycznych.
- Morze Ognia?
- Zniszczone. Wciąż szukamy notatnika Traska, żeby zgromadzić wszystkie dokumenty. W
jego samochodzie znaleźliśmy rachunki za benzynę, może one umożliwią dotarcie do prawdy.
Jeśli nie, będziemy szukali dalej.
- Trzeba znaleźć wszystko. Ktoś inny mógłby ... Armagedon.
Niebezpieczeństwo ...
- Wszystko będzie dobrze. Bez obaw. Spróbuj znowu zasnąć.
- Tak. Wolę spać. Smutno ...
- Wiem. - Zacisnął dłoń. - To minie.
- Mam nadzieję. - Westchnęła niespokojnie. - Zaraz po pogrzebie wracam do Atlanty.
Znajdziesz kogoś, kto jak najszybciej sprowadzi Sama do mojego domu? Muszę wziąć się do
roboty.
- Sam to zrobię - zaproponował.
Pokręciła głową.
- Uznałem, że nie zaszkodzi spróbować - mruknął. - Nie ma sprawy. Dam ci chwilę
wytchnienia. - Zamilkł na moment. - Ile czasu potrzebujesz?
- Nie potrafię ... Nie wiem. Może nadeszła pora, by nasze drogi się rozeszły.
- Jezu, nie. To wykluczone. Ile czasu?
- Przestań naciskać.
- Niby dlaczego? - Uśmiechnął się. - Jestem w tym dobry. Zdolność perswazji to jeden z
cenionych przez ciebie aspektów mojej osobowości. - W stał. - Ale w tej chwili dam ci spokój.
Szanuję twój smutek.
Odwróciła wzrok.
- Chcę, żebyś zlikwidował łączące nas więzi.
Zamarł.
- Akurat.
- Pora, byśmy oboje odzyskali swobodę.
- Więc sama je zlikwiduj. Mnie one odpowiadają.
- Czemu? Powiedziałeś, że nie cierpisz być z kimkolwiek związany.
- Dobrze wiesz, czemu. - Pochylił się, ujął ją pod brodę i popatrzył głęboko w oczy. - Musisz
tylko przyznać się do tego sama przed sobą. Powiedz mi, jak długo chcę być z tobą związany? Ile
lat? Na ile sposobów?
Nie potrafiła oderwać od niego wzroku. Po raz pierwszy całkowicie się przed nią otworzył.
Był otwarty, bezbronny i samotny. Dobry Boże, taki samotny.
Ta chwila zdawała się trwać wiecznie. Milczenie przerwał Silver.
- Będę się trzymał od ciebie z daleka tak długo, jak zdołam - oznajmił, po czym odwrócił się
i wyszedł z sali.
Z jej oczu ponownie popłynęły łzy. To nie miało sensu. On uosabiał impertynencję,
bezczelność i dominację, życie z nim nigdy nie byłoby normalne, a przecież właśnie normalności
pragnęła od lat. Słusznie usiłowała całkowicie z nim zerwać. Było to rozsądne posunięcie.
Smutek i żal na pewno wkrótce miną.
Długi sznur samochodów wił się drogą z cmentarza, kiedy Kerry podeszła do limuzyny, przy
której Laura rozmawiała z ojcem.
Nie oglądaj się na trumnę. Patrz na Laurę. Dasz sobie radę. Laura odwróciła się, kiedy Kerry
stanęła obok. Oczy wdowy były czerwone od płaczu, wyglądała źle i staro.
- Piękny pogrzeb, prawda? Tak wielu ludzi darzyło go miłością ... - Głos Laury się załamał,
musiała zamilknąć. Odetchnęła głęboko, zanim przemówiła ponownie. - Ron mówił mi, j ak
bardzo był odważny. Prawdziwy bohater.
Kerry przeniosła spojrzenie na ojca. Sprawiał wrażenie równie przygnębionego jak Laura.
- Tak.
- J as on był cudownym człowiekiem, nigdy w to nie wątpiłam.
- Potrząsnęła dłonią Rona Murphy'ego. - Dziękuję za okazaną mi dobroć. Wiem, że niełatwo
było ci o tym mówić, ale znajomość wszystkich szczegółów tamtej nocy wiele dla mnie znaczy.
- Dzwoń, jeśli będę mógł coś dla ciebie zrobić. Jason chciałby, żebym o ciebie zadbał. -
Zerknął na Kerry i dodał nerwowo: - Na razie, Kerry. - Pospiesznie ruszył do własnego wozu
stojącego za limuzyną.
Kerry popatrzyła na Laurę.
- Chcesz, żebym wróciła z tobą do hotelu?
Laura zaprzeczyła ruchem głowy.
- Jadę do mamy. Pomyślałam, że chyba popracuję w jej ogrodzie. Muszę mieć jakieś zajęcie,
a ogrodnictwo to podtrzymywanie życia i wyczekiwanie na ponowne narodziny. - Usiłowała się
uśmiechnąć. - Dziwne, że ludzie powracają na łono natury, kiedy dochodzi do tragedii. Niewiele
się zmieniliśmy od czasów, w których naszym domem były jaskinie.
- Moim zdaniem to świetny pomysł. - Kerry uściskała ją i cofnęła się o krok. - Zadzwonię za
kilka dni.
Laura skinęła głową.
- Tak, będę czekała. - Wsiadła do limuzyny. - Ale nie teraz. Później ...
Kerry patrzyła, jak limuzyna odjeżdża. Życie i ponowne narodziny.
Pomimo rozpaczy Laura usiłowała znaleźć sens dalszego istnienia. Kerry żałowała, że sama
nie potrafi przeżywać rozpaczy właśnie w taki sposób.
- Kerry?
Parę metrów od niej stała Carmela.
- Co ty tutaj robisz, do licha?
Dziewczyna nie odpowiedziała. Patrzyła na grób.
- Fatalna sprawa. Przykro mi, Kerry.
- Dziękuję. To miło, że przyjechałaś.
Carmela poruszyła się niespokojnie.
- Szczerze mówiąc, nie przyszłam tylko po to, żeby ci złożyć kondolencje. Właściwie nie
cierpię pogrzebów.
- Ja też. Więc co tu robisz?
- Chcę się tobą zająć.
- Co?
- Pan Silver powiedział, że ktoś powinien o ciebie zadbać. Jego zdaniem jesteś teraz bardzo
samotna i to jest do kitu. Powiedział, że w związku z tym ja i Rosa mamy coś do zrobienia. -
Kerry bezskutecznie usiłowała jej przerwać. - Powiedziałam, że jestem ci coś winna, mam dług.
Niejedno potrafię. Dobrze sprzątam, gotuję. Wkrótce zrobię prawo jazdy, a wówczas zajmę się
zakupami. Wracam do szkoły, ale Rosa mi pomoże .
Oszołomiona Kerry pokręciła głową.
- Silver cię przysłał?
Carmela pokiwała głową.
- Wczoraj wieczorem przyjechał po nas. Podobno zamierzał umieścić nas gdzie indziej ale
uznał, że tak będzie lepiej. Wiedział, że nie pójdę między obcych. Nie ufam ludziom. - Oblizała
wargi. - Koniec końców zgodziłam się tobą zająć. Spakowałyśmy torby i pan Silver nas tutaj
przywiózł.
- Gdzie jest Rosa?
Carmela ruchem głowy wskazała drogę.
- Kazałam jej czekać z Samem przy twoim samochodzie. Możemy już się zbierać? Rosa nie
przepada za cmentarzami.
Rosa czy Carmela?
- Cmentarze są smutne, nie straszne.
- Wszystko jedno. Idziemy?
Cholera jasna, Silver nie miał prawa tego robić. Usiłował zorganizować jej życie, chciał ją
"naprawić".
- Nie ma sprawy. Ja wszystko rozumiem. - Carmela nie odrywała wzroku od twarzy Kerry. -
Pan Silver się pomylił, co? Nie chcesz nas.
- Tego nie powiedziałam.
- Bo nas żałujesz. - Uniosła brodę. - Nie ma przymusu. Damy sobie radę.
Na twarzy dziewczynki malowała się jednocześnie duma, lęk i siła charakteru. A taIcie
determinacja i nadzieja na nowe życie.
- Silver miał rację. - Kerry wzięła Carmelę za rękę i ruszyła do samochodu. - Rzeczywiście
was potrzebuję. Marna ze mnie gospodyni i będziecie miały przy mnie mnóstwo roboty. Sam
doprowadzi was do białej gorączki. Nawet nie podejrzewacie, jaki z niego flejtuch. -
Przyspieszyła kroku na widok Rosy. - Poza tym mam ogród, który dramatycznie zaniedbałam.
Chcę w nim posadzić jakieś piękne rośliny. Znacie się na ogrodnictwie?
Epilog
OAKBROOK JEDENAŚCIE MIESIĘCY PÓŹNIEJ
- Nareszcie się zjawiłaś - oznajmił rozpromieniony George, otwierając drzwi wejściowe. -
Jeszcze trochę i musiałbym uciekać. Brad jest wściekły jak lew z cierniem wbitym w łapę.
- To nic nowego. - Na jej twarzy zagościł uśmiech. - Przygotuj się. Zrobię coś, co urazi twoje
uczucia. - Podeszła bliżej i mocno uściskała George' a.
Westchnął.
- Niektórzy nigdy się nie nauczą, jak zachowywać równowagę.
- Nie pożegnałam się, więc teraz się witam. Na tym polega równowaga. Nie miałam
pewności, czy jeszcze tu będziesz.
- Czemu? Nigdy nie zostawiam rozgrzebanej pracy. To świadczy o fatalnym bałaganiarstwie.
- Sądziłam, że tę pracę uznałeś za wykonaną.
Pokręcił głową.
- Nie, choć chyba wszystko zmierza we właściwym kierunku. Jak tam nasza Carmela?
- Świetnie. Obie z Rosą chodzą do szkoły i nie ma z nimi żadnych problemów. Nie wiem,
jak bym sobie bez nich poradziła. Nastolatki na szczęście znakomicie potrafią powstrzymać
człowieka przed rozpamiętywaniem przeszłości. One żyją tylko teraźniejszością, to najwyraźniej
ich żywioł.
- Dlatego Silver podrzucił ci dziewczynki.
- Wiem.
Spojrzała na drzwi do biblioteki. Był tam.
Wyczuwała to.
Wkrótce miała go zobaczyć, dotknąć.
- Dostrzegam, że jestem zbędny - zauważył George. - Przywiozłaś bagaże?
- Tylko Sama. - Już szła przez hol. - Przyprowadzisz go z samochodu?
- Z przyjemnością. Od wielu miesięcy nie byłem deptany i wylizywany.
Przed drzwiami do biblioteki zawahała się. Pomyślała, że głupio tak się bać. Wiedziała, co ją
czeka w środku.
Otworzyła drzwi.
- Dobry Boże, strasznie długo zwlekałaś - oświadczył ponuro Silver, odwracając się od okna.
- Gdyby nie moja cierpliwość, miałabyś poważne kłopoty.
Wybuchnęła śmiechem.
- Cierpliwość? Twoja? Chcesz powiedzieć, że nie nękałeś mnie od trzech tygodni?
Przez chwilę milczał.
- Może odrobinę. Niemniej w każdej chwili mogłaś się ode mnie odgrodzić.
- Tak, to prawda. I powinnam była to zrobić. Musisz zapamiętać, że sama podejmuję
decyzje, które mnie dotyczą. Masz szczęście, że już wcześniej coś postanowiłam w tej sprawie.
Zamarł.
- W jakiej sprawie?
- Nie wolno ci mnie zastraszać, potrafię sama utrzymać z tobą kontakt i wziąć sobie to,
czego chcę.
- A czego chcesz?
Uśmiechnęła się.
- Ty mi powiedz. - Ruszyła ku niemu. Kochała go. Uwielbiała jego szorstkość, skrytość i
bezbronność, starannie ukrywaną przed wszystkimi poza nią. - Wejdź i sam sprawdź.
Spojrzał na nią, a na jego twarzy powoli wykwitł uśmiech.
- Z ochotą.
Przeniknęli się nawzajem.