Prawa autorskie do tekstów zamieszczonych w Antologii przysługują ich autorom i właścicielom.
Pomysł, układ, komentarze © by Mariusz Szczygieł, 2009
Zamiast wstępu
1989 | Jak Jadźka miała wstawić zęby
Mariusz Szczygieł
Początek
2003 | Człowiek, który powstał z torów
Wojciech Tochman
Zaradność
1993 | Polska w ogłoszeniach
Mariusz Szczygieł
Dług
2000 | Luiza wdowa idzie na Dług
Irena Morawska
Cud ekranu
2009 | Dr House: Bez miłości można żyć
Joanna Sokolińska
Boczne wyjście
2006 | 500 euro za ciało, które zje kilogram
Joanna Wojciechowska
Kapitalizm osobisty
1994 | Pamiętnik znaleziony na parkiecie
Karol Podgórski
W.Dynastii
1996 | Zabierz nas do Diamentu
Mariusz Szczygieł
Szybciej
2003 | Mistrz rozkroku i przykucania
Włodzimierz Nowak
Gust narodowy
1995 | Usta są zawsze gorące
Wojciech Staszewski, Mariusz Szczygieł
Lepiej nam
2008 | Jońsko-swojsko
Edyta Giętka
Wytwórnie szczęścia
2004 | Arkademonia
Ewa Winnicka
Województwo brytyjskie
2006 | Fajną masz, córcia, pracę
Witold Szabłowski
Klient
2005 | Trend-owaci
Marcin Kołodziejczyk
Rozpad
2006 | Wal się, szkoło
Anna Fostakowska
Imperium
2005 | Byłem uczniem ojca dyrektora
Wojciech Bojanowski
Ciszej!
2006 | Lęk Sprawiedliwych
Paweł Piotr Reszka
Wolność
2001 | Nadzieja w gruzach World Trade Center
Jacek Antczak
Neo1230
2003 | Cała Polska czatuje na seks
Artur Pałyga
Polska podziemna
2004 | Bolało jeszcze bardziej
Lidia Ostałowska
Piekło kobiet
2004 | Czasem odwiedzają mnie demony
Lidia Ostałowska
Inne
2007 | Dwie mamy Jasia
Tomasz Kwaśniewski
Fobia
2006 | Ja, grzesznik
Katarzyna Surmiak-Domańska
Odwaga
2006 | Agent mój brat
Paweł Smoleński
Potem
1993 | Pluton
Jacek Hugo-Bader
Przedtem
2008 | Spisek przy trzepaku
Grzegorz Sroczyński
Kazanie
2007 | Wściekły pies
Wojciech Tochman
Noty o autorach
14.08.89
Zapiszę ten dzień. Wyszedłem z „Na przełaj" i na rogu Wiejskiej i Prusa szok. Polędwica sopocka!
Takie długie kawały i prawie nikogo w sklepie. Kupiłem wędlinę bez bicia się z ludźmi! bez krzyku! bez poniżania! Kilo siedemdziesiąt, długa, pachnąca, różowa. Mam 23 lata i to moja pierwsza w życiu prawdziwa własna polędwica.
Jadę „193" z placu Trzech Krzyży na Sadybę, dotykam w autobusie tej polędwicy pod szarym papierem, a potem palec do nosa. Obwąchuję. Coś fantastycznego! To znaczy udaję, że niby podpieram brodę ręką.
W domu ją przytuliłem do policzka. Normalnie jakby ludzkie ciało, tylko chłodniejsze. Pani Nella mówi: „Pan ją zawinie, da na najniższą półkę w lodówce i napisze »Mariusz«, bo przyjdzie córka, pomyśli, że to nasza". „Nie, pani Nellu, ja ją wezmę najpierw całą do pokoju".
15.08.89
„Pani Nellu, ma pani jakieś krople na żołądek?". „Mam. Czy Danusia panu nie zjadła, nie daj Boże, tej polędwicy wczoraj, bo ja jej nigdzie nie widzę w lodówce?". „Nie, na pewno nie zjadła. Najlepiej, jakby pani miała jakąś gorzką nalewkę ziołową".
22.10.89
W radiu - że gość z Poznania, 33 lata, popełnił samobójstwo, bo stracił pracę. Zostawił żonę i dwuletnie dziecko. Jakaś urzędniczka: bezrobotni wstydzą się nawet tego słowa, podają: „niepracujący".
Dzwoniłem do domu, tata mówi, że to jest jak Katyń - przez te zmiany w Polsce stracą życie najlepsi.
A sąsiad tu w W-wie mówi, że najgorsi. Kto jest słaby, odpada jak w przyrodzie. „Zostają najsilniejsi, społeczeństwo będzie zdrowsze".
7.03.90
Muszę poprosić Marka Trojanowskiego o rysunek. Jego ostatnia okładka „Na przełaj": ser żółty, który ucieka z bułki, pod nim napis: „Co masz zjeść dziś, zjedz jutro!".
12.03.90
Wczoraj Litwa ogłosiła niepodległość. Jako pierwsza wyszła z ZSRR. (Konstytucja ruska pozwalała oczywiście cały czas na wyjście z ZSRR. Teoretycznie). I dziś (!!!) o 5.00 rano przyjechał kolega Litwin, Aurius. Korespondujemy od dwóch lat, wymieniając się płytami, dzięki niemu znam cały radziecki rock. Podałem mu śniadanie na czarnym talerzu. Mówi: „Nie! Talerze w czarnym kolorze!". Nie przyszło mu do głowy, że ktoś wymyślił czarne talerze. Że dla talerzy jest taka alternatywa. „Myślałem, że talerze są tylko w kwiatki". Mnie się też podobają. Są z chodnika. Starsza pani sprzedawała pod Domami Centrum, z Hamburga córka przywiozła. Wszyscy czymś handlują. Aurius mówi, że w Polsce jest jak w niebie. Podobno Kora była z Maanamem na Litwie i powiedziała przed koncertem: „Przyjechałam pokazać wam życie". To u nas już jest to prawdziwe życie?
13.03.90
Sąsiad pyta, czy ten Ruski, co przyjechał, nie ma wiertarki? (!!!) „Panie, po co miałby z wiertarką przyjeżdżać, on mi piękny album o sztuce przywiózł". „Ale i wiertarkę mógłby - mówi ten sąsiad. - Bo jakby miał, to ja nieźle zapłacę".
14.03.90
Dzwonię do Złotoryi, a mama mówi, że tato mówi, że jak ten Polak z Litwy ma wiertarkę, to... „Mamo, on jest Litwinem" - mówię. „No dobrze, ale jakby miał wiertarkę, to nikomu nie sprzedawaj". „Mamo, my o kinie rozmawiamy, bo są dziś »Konfrontacje«, taki przegląd, mam bilety do »Moskwy«, idziemy już na trzeci film...".
„Tak, ale wiertarkę tato chce...". „»Rainman«...".
„Jurek... słyszysz, jakaś wiertarka Ejmen... A nie, tata mówi, że ma być radziecka".
Wychodzimy do kina, a pan Stefan pyta: „A bormaszina u was jest?".
15.03.90
Jestem znów w „Wyborczej". W redakcji podnieceni: Ruscy przyznali się do Katynia; to znaczy Gorbaczow Jaruzelskiemu w Moskwie się przyznał.
Hanna Krall mówi nam, że jest temat. Reżyser Titkow jej nadał. Dyrektor szpitala psychiatrycznego musiał zwolnić naraz 25 osób i sam zwariował.
16.03.90
W sklepie pełno wiertarek, po co im ruskie? W kiblu miejskim kupiłem dziś (pod Rotundą w przejściu) taką śmietankę, czy może mleko. Do kawy, w proszku. Babcia klozetowa sprzedaje. Ma pełno słoiczków brązowych. Holenderskie, nie umiem odczytać, co to jest dokładnie, ale fajnie się rozpuszcza. Aurius weźmie ze sobą dwa dla żony. Powiedział mi, że na Litwie mleko mają teraz na receptę tylko. „U nas nikt nie wierzył w Lenina, ludzie nie są tacy, jak pokazuje telewizja. Zresztą, kto by wierzył, jak jabłko dla dziecka mogę kupić raz na dwa tygodnie" - mówi. „I u nas będzie tak, jak u was..." - marzy. Ale przecież u nas jest do dupy. Tak mówią wszyscy.
18.03.90
Pani H. Krall mówi, że: „Panie Mariuszu, ta śmietanka w proszku jest rewelacyjna, też używam do neski". „Taka przyjemność życia się teraz pojawiła" - mówi. Była w redakcji Irena Morawska. Chodzące słońce. Irena: że chce napisać o maklerach, że już się uczą. Musiałem sobie trzy razy powtórzyć to słowo na głos, bo wychodzi mi „makrel". „Nie będę pisała ze sklepu rybnego", śmieje się Irena. Jak przyszedłem z redakcji do domu, to jeszcze powtórzyłem M-A-K-L-E-R tak szybko, z 10 razy.
19.04.90
No i Moskwa ukarała Litwę. Wstrzymali im cały gaz.
22.04.90
Kupiłem pierwszy raz kiwi. Wygląda jak ziemniak, ale w środku - ekstaza.
23.04.90
Irena ma radar! Usłyszała od jakiejś pani z fabryki: „Pokazałam córce przez szybę wspaniałe wędliny w sklepie. Na razie sobie tylko popatrzymy, ale i na nas przyjdzie kolej".
H.K.: „Pani Ireno, pani się pozna bliżej z tą kobietą, opisze tę fabrykę, a najlepiej jakby pani pokazała, co mają w lodówkach wszystkie robotnice z jakiegoś wydziału. Ale każdej trzeba zajrzeć do lodówki". (Jakie ONA ma pomysły. Irena mówi, że zrobi).
28.04.90
Strasznie dużo ludzi wystaje (wysiaduje) na ulicy w jakiejś sprawie.
Cała Warszawa pełna. Na każdym rogu. Nie żebracy. Chociaż też. Ale każdy z nich siedzi jak jakiś Emisariusz Sprawy. W przejściu pod Rotundą - Monika (spytałem o imię). Twarz zawsze owinięta szalikiem (kolor amarant) po same oczy. Może nie ma zębów? Już siedzi tu z pół roku. „sos dla POTRZEBUJĄCYCH. Zbieram na bezrobotnych, prześladowanych". Klozetowa z ubikacji (ta od śmietanki) nazywa ją „Syfilis". Monika robi makatkę, bo kiedy siedziała bezczynnie, nikt nie dawał jej pieniędzy. Teraz, dla dobrego wrażenia, wyszywa napis: „Solidarność". („»Solidarność« ciągle jeszcze ludzie kupują" - powiedziała, jak ją podszedłem). Wyszyje też cztery głowy: Busha, Gorbaczowa, Wałęsy i Havla.
30.04.90
H. Krall była w Wiskitkach (wieś). Mówi, że wszyscy się tam czegoś boją. Sołtys się boi, kierownik się boi, pracownik się boi, sklepowa się boi, nauczycielka się boi. Mówi, że koniecznie musi to powiedzieć Mazowieckiemu, bo to nie jest dobre, jak wszyscy się boją.
4.05.90
Pod Smykiem wysiaduje facet na ziemi. Zarośnięty, zbiera forsę. „Nie mam pieniędzy, nie mam mieszkania. Jestem nosicielem HIV...". Obok niego jest ławka. Mówię, żeby usiadł na tej ławce, nie powinien siedzieć na chodniku, bo łatwo się przeziębić, a nawet lekkie przeziębienie może u nosiciela spowodować rozwój AIDS. A on, że nie usiądzie. „Chce się pan wykończyć?". A on: „Panie, a kto zauważa ludzi na ławkach?".
No rzeczywiście, człowiek siedzący na ziemi to co innego, łatwiej się o niego potknąć.
405.90
Dziś wyszedł 18. numer „Na przełaj" i nie wiadomo, kiedy następny. Nie ma papieru. Młodzieżowa Agencja Wydawnicza upada. Jacek Szmidt mówi, że możemy pisać przez ten czas, gdzie chcemy. Chyba przeniosę się do „Gazety" na stałe. Ale papier toaletowy jest wszędzie!
A pamiętam, jak byłem w 86 jesienią w Knurowie na reportażu do „Np." i zanim doszedłem do rodziny, o której miałem pisać, zobaczyłem wielką kolejkę, ze 100 osób, bo rzucili papier właśnie. Dziecko stało z mamą, chyba za długo, na cały głos krzyczało: „Mamo, czy my w ogóle musimy robić tę kupę?!".
6.05.90
Wszędzie sprzedają mięso! Na ulicy, na chodniku, na murze. Jak to możliwe, że tego mięsa nie było w komunie? Skąd się NAGLE wzięło? Na Powsińskiej rolnik stanął traktorem z przyczepą. Na dno położył słomę, na słomie folię, na folii - kiełbasa. „Panie, a co z higieną", mówi kobieta w kapeluszu fioletowym. „Higienę mam, a na bakterie uciąłem sobie gałązkę". Kiełbasę wiejską ma po 25 tysięcy za kilogram. A inni po 30-32 tysiące.
W „Na przełaj" za reportażyk mały dostaję na kilogram kiełbasy wiejskiej.
W „Gazecie" za takiej samej wielkości tekścik - na dwa kilogramy.
Chodzę po tym bazarze i notuję tylko. Fajne dialogi.
8.05.90
Pani Nella ma kłopoty z pamięcią (84 lata). Mówi dzięki temu piękne rzeczy. Pytam, czy nie przeszkadza jej, że w nocy piszę na maszynie, a ona: „Panie Mariuszu, niech pan pisze, bo ja nawet jak to usłyszę, to zaraz zapomnę".
1.07.90
Jestem w Złotoryi. Od dziś podwyżki cen gazu, prądu, ciepła, znaczków pocztowych, a nawet opłaty za telewizor. Po 50, 80 i 100%. „Zagłada" - mówi moja mama. „To jest likwidacja człowieka" - pani Zosia Andrzejczak.
2.07.90
Kiedy wracam ze Zł. do „G.Wyb.", czuję podstawową różnicę. W redakcji NIKT nie ma wątpliwości, że dobrze się stało, że upadła komuna. Wyjdę poza redakcję i tych cudzych wątpliwości mnie dopada mnóstwo. Jakby stado ptaków chciało mnie obsiąść. No, ale nie mogę cały czas siedzieć w redakcji.
3.07.90
„Rząd jest zły, Wałęsa zdradził, Mazowiecki za słaby, Kwaśniewski pod sąd, Michnik - komunista, Wujec - nielojalny, wszędzie Żydzi". Wyciąłem z „Konfrontacji" (miesięcznik) tak streszczony stan naszych głów.
Kupiłem sobie szkła kontaktowe. Ale bez okularów wyglądam jak białoruski rolnik odciągnięty od pługa.
15.07.90
Zgłosiłem się do reportażu o mięsie. D. Zagrodzka mówi, że to świetny temat, bo jest nowe zarządzenie, gdyż brak higieny jest koszmarny. Pod Halą Mirowską, 17.30, kobieta (został jej tylko kilogram wołowiny i odda go prawie za darmo) przez cały dzień sprzedawała na politurowanym stoliku pod telewizor, bez żadnej ceraty. Mówi, że politura się bardzo dobrze myje. Mówię, że sprzedaje bez fartucha. Oburzona: „Sweterek przecież mam czysty!". Miejska Straż Prezydencka za handel w miejscu do tego nieprzeznaczonym karze sprzedawców mandatami. Śmiesznie niskie - 3 tysiące zł. Zarobek dzienny niektórych chłopów: 1,5 miliona!!!
29.07.90
H. Krall opowiada, że pod jej domem na Ursynowie właśnie otworzyli sklep IKEA, widzi go z okna. Kolejki niesamowite. Co tam jest takiego? Co to jest ten gust szwedzki?
4.09.90
W Złotoryi. Z muru:. „Chcesz mieć kolorowe sny - wypij Lotosy 3". Sąsiadka: „X pracuje w fabryce butów. Ale już nie wynosi kleju z zakładu. Jest w ciąży i nie chce, żeby dziecko potem kradło". Przyjechałem, bo „gdzieś w Polsce" (to już lepiej w swoim mieście) mam sprawdzić, czy szkoła się zmieniła. Czy zmienili się dyrektorzy? Jeśli nowi, to skąd się wzięli?
5.09.90
Kończę 24 lata.
Historia dyrektora liceum w Złotoryi, myślałem, że padnę. Pod koniec roku szkolnego 1989/1990 rady pedagogiczne mogły się pozbyć dyrektorów partyjnych lub niekompetentnych. Ten nasz: partyjny, miał pseudonim „Gnida", w 83 zmuszał uczennice do udziału w zabawie w roli fordanserek pododdziału ZOMO (podziemny „Wolny Głos" nawet o tym pisał: „Oporne próbował karać"). A teraz?
Na ścianie swojego gabinetu powiesił własne zdjęcie od komunii i dostał od nauczycieli wotum zaufania.
6.09.90
Ale temat! Ale nie mój. Czytam „Kontrasty" - historia 45-letniego Benedykta, sekretarza komitetu PZPR W Białymstoku. Jak przez mgłę przypomina sobie, że sejm klaskał akurat premierowi Mazowieckiemu jak najęty, a jemu coraz bardziej ciemniało w oczach. Jakaś siła wyrwała go sprzed telewizora „Elektron", wyszedł z domu tak jak stał i przeszedł pół Polski. Żona zaczęła go szukać, w końcu znalazła go na Dolnym Śląsku.
Mam u rodziców wszystkie numery „Reportera" i „Kontrastów". Dwa pisma reporterskie, no ale teraz... Prawie nie dają reportaży o tym, co się w Polsce stało. Wywiady robią o demokracji, transformacji, inflacji z profesorami. Reportaże piszą o jasnowidzach, reinkarnacji, sektach, morderstwach...
(Helena Łuczywo mówi, że to do nas należy głos; to znaczy do mnie, Grześka Górnego, Smoleńskiego i reszty. A ze mną i z G.G. ma podpisać specjalny układ, żebyśmy mieli dobrze w gazecie).
16.09.90
No, wreszcie wyszedł następny „Na przełaj". Trzy miesiące przerwy (!) od czerwca.
List Lidii M.: „Szokujący rok 1990 nie pozwolił mi na kupowanie waszego pisma. Każdy numer był droższy o kilkaset złotych". Tylko że zanim jej list się ukazał, to już wszystko stało się droższe o kilka tysięcy złotych. Proszę pani, ma pani przestarzałe przeżycia.
W TV: że ceny w stosunku do lutego sprzed roku wzrosły o ponad 1360 procent!
A ja się zadomowiłem w „Wyborczej" i już zostanę tutaj. Ostateczne rozliczenie z „Na przełaj":
359 700 - wypłata za VIII
524 352 - odprawa
411255 - za urlop
150 000 - ekwiwalent za wczasy pod gruszą
Razem: 1445307 dla mnie.
17.09.90
Przyprowadziłem do „Gazety" Tochmana. Bez sensu, żeby tu nie pracował. Hanna Krall czytała jego reportaż na 1,5 strony maszynopisu 1 minutę. Poprawiała 3 min. i w 7 sek. napisała na nim: „Natychmiast przyjąć do pracy!". Był zaskoczony. Przyjęty w 4 min. 7 sekund - takie tempo. Mówię: „Wojtek, zapisz sobie tę datę". Przyjmowała go krócej niż mnie!
Ja mam poczucie, że uda się wszystko, czego chcę. Czy mam prawo tak myśleć?
21.09.90
Hania Mądra dała mi list od pani z PAN-u, że wychowawczyni ze świetlicy w szkole jej córki podzieliła dzieci na „boże" i „nieboże". Dwójce 9-latków powiedziała, że „boże" nie są, bo siedzą w świetlicy, zamiast pójść na religię. „Idźcie spytać księdza, czy was - grzeszne - jeszcze na lekcję przyjmie, bo inaczej zachorujecie na straszną chorobę" - postraszyła. Dziewczynkę w następnym tygodniu bolał przed religią brzuch i oznajmiła, że za tydzień będzie ją jeszcze więcej rzeczy bolało.
Idę do tej szkoły. (Mam temat!). Dyrektor mówi, że pani chciała jak najlepiej - chciała zainteresować dzieci wiarą katolicką. Ale już została upomniana. Spotkałem się z rodzicami. Podzielili się. Matka innego ucznia, że nic by się nie stało, gdyby dzieci ze świetlicy na religię też chodziły, może przekonałyby się do rzeczy wzniosłych. Ojciec 8-letniej dziewczynki: jest wierzący, ale na lekcje religii już jej nie pośle. Dziewczynka - zawsze szczera, wesoła, wróciła ze szkoły zapłakana, smutna. Zamknęła się w łazience, nie chciała z nikim rozmawiać. Później nie chciała się kąpać. Gdy mama ją myła, płakała, bo „pójdzie do piekła"... Okazało się, że tego dnia pani katechetka powiedziała dzieciom, iż nie powinny dotykać swych narządów płciowych, bo skończą w piekle.
10.90
Lidka Ostałowska była w jakiejś miejscowości (Płońsk?) i widziała wielki napis: KOMUNO WRÓC! Jak to powiedziała, to mi się zrobiło dziwnie. Jakby przyniosła najbardziej nieprzyjemną wiadomość roku. Jakby mnie ktoś uderzył. „Tabu padło" - komentuje Lidka (ona ma takie zdania jak noże). „Tabu padło" powie i nic już nie doda. SOLIMARNOŚĆ - też są takie napisy.
„I co gorsze, nie ma na kogo pomstować, bo rząd jest już swój, niekomunistyczny" (fajnie ujęła to Jagienka Wilczak w „Polityce", w ogóle ma ucho, kobiety lepiej piszą reportaże). Pół roku temu J. W. napisała przykre zdanie w reportażu (od siebie samej, nie od bohatera, bobym jej wtedy wybaczył): „Szef jest solidarnościowy, a przedsiębiorstwu grozi katastrofa".
.90
Wybory na prezydenta. „Tych dwóch walczy między sobą, a Stan Tymiński walczy o ojczyznę" - mówi mama przez tel. I zagłosowała na niego.
20.00 - ja w sztabie Tymińskiego w Pałacu Kultury. Mam posłuchać i nadać wiadomość przez telefon do gazety!
Posłuchałem, ale nie miałem jak nadać. Jestem idiotą - był tam automat telefoniczny, ale nie miałem żetonu „A".
30.01.91
Mam nową kierowniczkę działu po Krall. Małgorzata Szejnert, chłodniejsza i mniej pewna siebie niż pani Hania, ale może dlatego że nowa. Mówi, że ciekawe tematy leżą na przykład na ulicy Sobieskiego. Bananami handluje tam na chodniku absolwent filozofii. Co dziś robią absolwenci filozofii? Zbadać absolwentów jednego roku.
4.02.91
Małgosia (Szejnert, ale mamy sobie mówić po imieniu, jak w Stanach; nie przechodzi mi przez gardło; może mieć jakieś 35 lat, jak ja mogę kobiecie w tym wieku mówić po imieniu? przecież to nie wypada) mówi, że musimy jako reporterzy oswajać ludziom lęki. Większość ludzi się boi. Można lepiej rozumieć wszystko niż oni, ale nie można tych ludzi pomijać. My musimy te lęki rozpraszać. To właśnie reporter ma robić.
Ma akuratne słowa zawsze pod ręką: „oswajać", „rozpraszać". I dobrze: trzeba zawsze znaleźć najwłaściwsze jedno słowo, a nie rozwadniać zdania.
Szejnert wróciła z USA niedawno. Syn w siódmej klasie, kupuje mu mieszkanie, które na razie będzie wynajmować. Dała mi temat. Czy ludzie traktują już mieszkanie jak inwestycję? I czy stać tylko powracających z emigracji? Pełno jest ogłoszeń: „Powracający kupi...", „Powracający szuka...".
Opowiadała nam o karcie kredytowej. Czytałem o takiej karcie u Susan Sontag w Zestawie do śmierci. W Polsce jeszcze w tym roku BIG wyda pierwsze karty i dobrze byłoby poznać kogoś, kto będzie takiej karty używał, żeby zrobić o nim reportaż. „Widzicie, czekają nas też nowoczesne tematy, nie tylko bieda" - zapowiada Sz.
7.02.91
Majencja była w Ikei na Ursynowie. Meble cudowne, mówi, ale warunki sprzedaży... Nie ma w tym pawilonie w ogóle ogrzewania, ekspedientka nie mogła wypisać rachunku, bo długopis jej zamarzał. M. namówiła Wojtka Tochmana, żeby kupił tam dwa fotele z... drutu!!! No, Aurius by powiedział, że to jest dopiero niebo. To chyba większy odjazd niż te czarne talerze. Zadzwoniłem do pani Hani Krall (kiedy rozmawialiśmy przez telefon, naliczyła z okna 230 osób w kolejce przed wejściem), czy to dobre zdanie na początek reportażu o Ikei: „Ludzie ustawili się w kolejce po piękno"?
„»Stanęli« lepiej brzmi - powiedziała. - Zdanie będzie szybsze. Teraz trzeba pisać szybciej".
18.02.91
Każdy chce siedzieć u Tochmana na tych fotelach z drutu.
22.09.91
Złotoryja. Chcę o wyborach, a tu NIKT nie jest zainteresowany. Minęły dwa lata nowej Polski i wszyscy ją mają w dupie. Wujek Białecki - stłamszony. „Zawsze miałem własne zdanie polityczne, teraz wstyd się przyznać, swego zdania nie mam". Mąż siostry mojej, Kostek, po politechnice, otworzył hurtownię i zaopatruje 14 sklepów. Ale jest zdolny! „Ale co do wyborów zielony jestem", mówi. Pani Krysia nie wie, na kogo głosować, ale prosi, żeby napisać: „Młodym bym dawała pracę, a nie starym. Stary się napije, położy w rowie i będzie spał, a młody jak nie będzie miał pracy, to zacznie wariować, większe niebezpieczeństwo z tego może być".
23.09.91
Wieczorem zapisuję zwroty ze „Studia wyborczego" w TVP. „Tato -podpuszczam ojca - co to jest elektorat? Cały czas mówią w telewizji »elektorat«". „A ja wiem... maszyna chyba jakaś".
Jutro pójdę po ludziach, będę pytał, jak rozumieją różne słowa, których używają politycy i dziennikarze w kampanii wyborczej do parlamentu.
24.09.91
„Korektę ustawodawstwa" murarz rozumie jako „coś, co się ustawia", posadzkarz jako „błąd jakiś".
„Partia stanowa" to „partia Staną Tymińskiego" albo „stara i nowa partia".
Najlepsze: „stwarzanie społeczeństwu alternatywy" znaczy, że „będzie jeszcze gorzej" (ślusarz).
No i „elektorat". Spytałem 50 osób w dwóch fabrykach, na targu i w hotelu. Prawie NIKT nie wiedział! „Elektorat? To coś z rządu chyba" (kioskarka). „To musi być coś elektrycznego" (sprzedawca jabłek na targu).
Ludzie w ogóle nie rozumieją, co się do nich mówi. Geremek powiedział we „Wprost", że nie dorośli do demokracji. No jasne, że nie. A ktoś im pomógł?
Nikt nic nie wyciągnął z historii z Tymińskim, żadnych wniosków. Bożena Matecka, lekarka nasza: „Mam wyższe wykształcenie, a jakby UFO do mnie z telewizora mówiło".
31.12.91
Sylwester u Tochmana, tańczyłem z Beatą Pawlak chociaż nie umiem, ruszam się okropnie. Lidka zrobiła barszcz postny. A Pawlaczka całą noc o Francji! „Mariuuuszuuuu, a we Francji... Mariuuuszuuuu, a we...". Miła, tylko ma taki głos cienki, ale natarczywy. Opowiadała nam o MINITELU. System: kilka osób rozmawia ze sobą pisemnie przez komputery. I ona tam CENZUROWAŁA te rozmowy. Przerywała im, jak było coś zbereźnego. Cenzura we Francji! Jeszcze nigdy nie byłem na Zachodzie. Ukrywałem się przed wojskiem 5 lat, a bez zgody armii nie można było dostać paszportu. Sejm zniósł to prawo, a teraz mnie nie stać. Tzn. stać mnie na ZSRR (dziś Rosja), więc jeździmy tam z Darkiem sporo. W Odessie w antykwariacie kupiłem piękną metalową xvm-wieczną ikonkę podróżną za całą miesięczną pensję na Ukrainie - 2 dolary.
9.01.92
Pojechałem do Mławy.
Przejrzałem „Wyborczą" sprzed pół roku o pogromie. Wybuch nienawiści do Cyganów. Młody Rom spowodował wypadek na pasach, okaleczył dziewczynę na całe życie, a w szpitalu zmarł jej narzeczony, przejechany! Ludzie zniszczyli 17 romskich domów i ileś tam mieszkań. Niszczyli przez dwa dni bez przerwy. 21 Polaków poszło siedzieć. Mława teraz jest jak hasło. Symbol wszystkiego, co najgorsze w narodzie.
„Mariuszu, stał się w Mławie cud" - mówi Małgosia Sz. Otworzyli montownię telewizorów OTAKE. Prywatna, Niemczyckiego. Jest piąty na liście najbogatszych „Wprost".
Pojechałem. W tej montowni - odlot. Wykładziny, kombinezony kolorowe, ściany w łazienkach z GRANATOWĄ glazurą, szok. A nad umywalkami, zamiast kurków, przykręcono zachodnie baterie z dźwigniami, których nikt nie ukradł. (Nie umiałem posłużyć się taką dźwignią).
Pochwalili się, że z OTAKE W ogóle niczego się nie kradnie. Jak dotąd tylko trzech usiłowało wynieść części z telewizorów, ale od razu ich zwolnili. Codziennie dzwonią ludzie z pytaniami, czy jest praca. Na jedno miejsce po takim, co ukradł, czeka 302 CHĘTNYCH. Zapisałem genialne zdania.
Jedna kobieta z produkcji radziła ponoć drugiej: „Słuchaj, Jadzia, tutaj na zakładzie jest tak pięknie, że musisz sobie te zęby wstawić". Wychodząc z montowni, poprosiłem mistrza zmiany (Zbigniew Siemianowski), żeby wytłumaczył, jak to się dzieje, że ludzie w tym zakładzie zmienili się tak szybko.
„Jak człowiek się uprze, to sobie mentalność w jeden dzień zrobi". (To znaczy, jak są pieniądze - pomyślałem).
Dwadzieścia lat później
Reportaż to opowieść o tym, co wydarzyło się naprawdę. Przedstawiam Państwu dwadzieścia sześć reportaży (a nawet więcej) o dwudziestu latach nowej Polski. Są tu teksty wybitne i dobre. Głośne i zapomniane. Nie znajdziecie jednak reportaży o wielkiej polityce i aferach. Nie znajdziecie tekstów, które były drukowane w innych antologiach. To mój osobisty wybór reportaży o tym, gdzie zaczęła się i dokąd doszła nowa Polska. Nie ta, którą widzimy w sejmie, ani nie ta z pierwszych stron gazet. Raczej Polska, która musiała „mentalność sobie w jeden dzień zrobić". A czy „Otake Polskę" nam chodziło? Nie wiem, proszę czytać dalej.
Mówią godność, a rolnik jedzie z jałówką na spęd i wraca z jałówką, zboże sprzedał jesienią po dziewięć tysięcy za metr i może kupić za to trzy bochenki, a podatki płaci od cen dzisiejszych, i kogo prosić ma? gdzie chodzić ma? to będzie jego godność?
tej dotacji dla bibliotek starczyło na jedną jedyną książkę, na encyklopedię tom czwarty,
Nie chodzi konkretnie o Żydów, bo są pogłoski o panu Kuroniu o panu podobno też, samochód kiedyś przejechał, rozrzucił ulotki, nie nie zależy, Żyd nie Żyd, ale konkrety chciałbym wiedzieć,
Martwię się, czy Balcerowicz nie użył za dużo chwastoksu ekstra do tych zmian, bo może paść nie tylko chwast, może paść cała roślina,
krótko opowiadaj pan, tylko coś niecoś,
co z wojskami radzieckimi, bo jest tam masa mieszkań, szpitali, szkół...
może to nie należy do tego, ale krążą legendy o dietach posłów,
więc ile tam macie, ale z ręką na sercu,
panie, czy pan gdzieś widzi koniec tej tragedii?
komuna była zła, ale żyć dała,
jednym dała, a innym zabierała życie,
gospodarkę dała mu!
upada zamiłowanie do ziemi już na dobre, będzie temu jakieś zapobieżenie?
jak trzy dni o tym orzełku żeście mówili - w którą stronę patrzeć ma i co ma mieć na piórkach, to ludzie się zdenerwowali, za chwilę Polacy z Rosji zaczną wpływać i ostatnimi łajdakami bylibyśmy, gdybyśmy ich nie wpuścili,
przed wojną kawaleryjski koń dostawał żołd jak żołnierz i nie jeździli my po świecie z żebraczą, wyciągniętą ręką, nie chciałbym spraw załatwiać po rumuńsku czy bułgarsku, gdzie ten Żiwkow w piżamie chodzi, ale Mazowiecki powinien raczej być biskupem, bo na premiera on za dobry, ojciec w rodzinie nie może być za letki dla swoich dzieci,
kto pójdzie do weterynarza z chorym wymieniem za czterdzieści tysięcy? nikt, a wy potem to zatrute mleko wypijecie, skąd pieniądze? od Rakowskiego, od Gierka, ich wille sprzedać, złoto sprzedać, złoto trzymają w sztabkach, każdy wie, i niech idą na żebraczą emeryturę, jak my idziemy,
mnie jedno martwi - Kohl, wracając od Gorbaczowa, odbił tego szampana nad Polską,
za prąd w kościele zapłaciłem w lutym milion trzysta, musiałem zbierać przez dwadzieścia niedziel, bo w jedną kolektę zbieram osiemdziesiąt tysięcy, pogasiłem już światła, a chciałbym temu Panu Bogu codziennie świecić,
bo dlaczego Kohl nad Polską wypił tego szampana? tak mu się pić chciało, że musiał nad Polską akurat? tego ruskiego szampana? zaszokowała mnie sprawa krzyża dla orła, ludzie, gdzie my się znajdujemy? w średniowieczu? ja jestem wierzący, ale to mi zapachniało inkwizycją, i z tym do Europy idziemy? z krzyżem w koronie? tego Europa po nas oczekuje?
różnie o was mówią, ale te poselskie diety tak naprawdę... fabryki zbrojeniowe trzeba utrzymać, bo kto nas obroni? Anglię znowu będziemy prosić?
jeśli przestaniemy na kulturę łożyć, to koniec, to po narodzie jesteśmy,
przepraszam, nie zrozumiałem, te czterysta tysięcy to za miesiąc macie, czy za każdy dzień - za środę czterysta i za czwartek czterysta i za piątek czte...".
Notatki ze spotkań posła Witolda Kulerskiego z wyborcami w lutym 1990 roku w gminach: Osiek, Wąpielsko, Dąbrowa Łąka, Radomin, Zbiczno, Bobrowo i Górzne. Fragmenty.
Spisała Hanna Krall „Gazeta Wyborcza" 28.02.1990
Jedziemy z Janem nad morze. Chcemy, by ucieszył się jego widokiem, stanął stopą na rozgrzanej plaży, posłuchał fal, posmakował wody. Morza nie sposób zapomnieć, na to po cichu liczymy, morze każdy pamięta. Mijamy przedmieścia Warszawy, potem Mławę, Olsztynek. Janek nie odrywa nosa od szyby, tak ciekawią go mazurskie lasy, jeziora, inne domy, ludzie, krajobrazy. Mówimy mu trochę o historii: pierwsza wojna, druga, Hitler, Stalin, komunizm, ale Janek słyszy te słowa po raz pierwszy. Rozmawiamy o samochodach. Janek sądzi, że jeżdżą po drogach od zawsze. I że drogi są od zawsze, mosty, słupy elektryczne, latarnie w miasteczkach. W głowie mu się nie mieści, kiedy opowiadamy, że dawniej ludzie jeździli furmankami po błotnistych gościńcach, a te furmanki miały drewniane koła. A jeszcze dawniej - teraz Janek łapie się już za głowę - ludzie wcale koła nie znali. Na stacji benzynowej bierzemy paliwo i pieniądze z bankomatu. Janek myśli, że i bankomaty istnieją od początku ludzkości. I pieniądze. I samoobsługowy ekspres do kawy, który stoi w barze. Trzeba nacisnąć odpowiednie guziki, by dostać kawę, taką, jaką się lubi. Janek rwie się do kolorowej maszyny, nigdy czegoś takiego nie widział. Ostrożnie naciska espresso, potem mały cukier. Leci kawa. Uśmiech na twarzy Janka (a nieczęsto się uśmiecha) to dla nas wielka radość. Bo Janek jest naszym dzieckiem, choć to już nie maleństwo, blisko metr osiemdziesiąt wzrostu. Prawdę mówiąc: jest starszy od większości z nas.
Zadzwonił do nas, do Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych ITAKA, półtora roku temu, w marcu. Numer dostał od szefa. Szef gdzieś przeczytał, że ITAKA poszukuje zaginionych i przywraca tożsamość tym, którzy nie pamiętają, kim są i skąd pochodzą. - Tam ci pomogą - powiedział do Janka.
Jan i z cyframi ma czasem kłopot, naciskał więc klawisze powoli: 022 654 70 70. Przy telefonie dyżurował Michał Czyżewski, wtedy jeszcze student psychologii, dziś już absolwent. Michał potrafi cierpliwie rozmawiać z tymi, którzy ze strachu albo z innych powodów mają problem z ułożeniem całego zdania. Janek powiedział, że nie wie, kim jest, i poprosił Michała o pomoc. Umówili się przed Halą Banacha. To miejsce na warszawskiej Ochocie Janek zna dobrze, tu czuje się bezpiecznie.
Relacja Michała z pierwszego spotkania z Janem i z wielu późniejszych:
Janek pamięta, że ocknął się na żwirze, obok torów. - O Boże - powiedział do siebie. Wstał z trudem. Bolała go głowa, krwawiła z lewej strony (okolica skroniowo-ciemieniowo-potyliczna). Do dzisiaj ma tam pionową bliznę, długą na dziesięć centymetrów. Bolało go również w piersiach, zwłaszcza kiedy oddychał, miał chyba połamane żebra. Ruszył jakoś z miejsca, szedł prosto przed siebie, nie pamięta, jak długo. Doszedł na dworzec (wtedy jeszcze nie wiedział, że jest to Dworzec Centralny w Warszawie). Spostrzegł punkt medyczny, pomyślał, że tutaj ktoś mu pomoże, ale się pomylił. Przepędzono go. Chciał zmyć krew z twarzy, z rąk, z ubrania. Wszedł do łazienki, spojrzał w lustro, zdziwił się. Nie znał człowieka w lustrze.
Był głodny. Szybko nauczył się, że za jedzenie trzeba płacić pieniędzmi, które ludzie wyjmują z toreb, torebek, aktówek albo z kieszeni. Miał kieszenie, więc sięgnął do nich, ale pieniędzy tam nie znalazł. Tylko zapalniczka była i metalowy aniołek. Tyle zostało z jego poprzedniego życia, od którego w jakiś niezrozumiały sposób jakaś okrutna siła postanowiła go odgrodzić, odizolować, odciąć. Nie miał dokumentów. Nie pamiętał niczego: ani swojej twarzy, koloru oczu, ani imienia, nazwiska, wieku, ani zawodu, adresu, wyglądu domu, ani twarzy matki, ojca, żony, dzieci (jeśli żonę i dzieci miał). Żadnych faktów z przeszłości, cienia jednego wspomnienia. Nie wiedział, gdzie jest, po co jest i dokąd ma iść. Widelec, kubek, grzebień - musiał sobie przypomnieć, do czego to wszystko służy. Jadł to, co podróżni zostawiali w barze na talerzach. Spał w poczekalniach, jeśli dworcowi policjanci mieli dobry humor. Bo kiedy mieli zły - wylatywał na mróz.
Kiedy to było? Kiedy Janek wstał z torów? Sześć, może osiem lat temu? Tego nie wiemy, bo z trudem pamięta i to, co działo się po przebudzeniu na żwirze.
Człowiek ma wiele rodzajów pamięci: jest pamięć świeża i pamięć dawna, długotrwała i krótkotrwała; deklaratywna (autobiograficzna i semantyczna) i proceduralna. Można mówić o pamięci operacyjnej, emocjonalnej. Jankowi wysiadły niemal wszystkie. Amputacja. Pamięta jedynie jakieś urywki, fragmenty, ścinki. Ale ma kłopoty z umiejscowieniem ich w czasie, przestrzeni. Nie zawsze wie, co było przed, a co po. Czy było to blisko dworca, czy daleko. Bywają w pamięci Janka fragmenty dłuższe, nasycone nawet barwami, smakami, zapachami, w których jest upał albo ostry mróz. I są emocje. Janek pamięta jedynie te kawałki życia po przebudzeniu, które wiążą się z mocnymi uczuciami: strachem, niepokojem, lękiem, napięciem, upokorzeniem, brakiem nadziei, brakiem drugiego człowieka. Nie z radością, w życiu Janka nie było radości.
Na Dworzec Centralny przyjechali jacyś górale w poszukiwaniu pomocników na budowę. Spytali Janka, jak ma na imię, ale on wtedy jeszcze nie miał imienia.
- Nie wiem - odpowiedział.
- Nie wiesz? - zdziwił się któryś. - To niech ci będzie Jan. Tamtą chwilę dobrze pamięta. Poczuł, że wreszcie coś ma: imię. Trzy litery, niby niewiele, a pozwalają człowiekowi poczuć się kimś. Za to Janek jest wdzięczny nieznajomym góralom.
Górale wyjaśnili Jankowi (a może już dowiedział się o tym wcześniej), że za pracę człowiek dostaje pieniądze. Chętnie się zgodził, kiedy mu ją zaproponowali. Wsiedli do samochodu, pojechali gdzieś pod Warszawę. Nosił tam cegły, siał piasek, mieszał cement, więcej nie potrafił. Po dwóch miesiącach (może po miesiącu, może po pięciu - tego nie jest pewny) budowa się skończyła. Wrócił na dworzec. Niewiele z tamtego czasu może sobie przypomnieć, znowu jakieś strzępy, fragmenty. Na niedalekim placu (może dalekim - tego nie pamięta) właściciele sadów patrzyli na bezdomnych mężczyzn, wskazywali palcem: ty, ty i ty. Nie sprawdzali dowodów osobistych, nie pytali o nazwiska. Ładowali ludzi na żuka i do roboty.
Zrywał jabłka, spał gdzieś pod drzewem. Ale miał co jeść. Pieniędzy nie dostawał, widać pracodawca zorientował się, że z Jankiem jest coś nie tak: jąkał się, mówił cicho, nieskładnie, patrzył w ziemię. I nie pamiętał, kim jest. A takiemu można nie płacić. Wiele razy, kiedy prosił o zarobione pieniądze, szczuli go psami, grozili policją (wiedział z dworca, że policja to nic dobrego), kopali w tyłek: wypierdalaj! Te urywki Janek dobrze pamięta: narobił się w sadzie, na jednej budowie, drugiej, czwartej. Czasem tydzień, czasem miesiąc, półtora. Spał na podwórku bez dachu nad głową albo na skrawku betonu w jakiejś ciemnej komórce. Albo na dykcie, styropianie - to już wielki luksus. Koca nikt mu nigdy nie dał - byłby to dowód wielkiej ludzkiej dobroci, takie wzruszenie Janek by zapamiętał.
Pamięta co innego: „weź wiadro i przynieś prądu" - robotnicy na budowie wydawali mu takie polecenia. Janek brał wiadro, wychodził za płot, pytał ludzi we wsi, gdzie może prąd znaleźć, bo kazali mu przynieść całe wiadro. Ludzie śmiali się, aż przewracali się z tego śmiechu, nie wiedział dlaczego. Szedł dalej i dalej pytał. Czuł coraz większą rozpacz, tak to wspomina, coraz większe cierpienie duszy. Tak wielkie, jakiego dotąd nie znał: nie dało się go porównać z żadnym cierpieniem fizycznym. Według Janka był to dowód na to, że dusza istnieje.
Człowiek z amputowaną pamięcią nie należy do społeczeństwa, więc kiedy brakowało pracy i kiedy nie było mrozu, Janek mieszkał w lesie. Robił sobie legowisko z gałęzi, przykrywał ogrodniczą folią znalezioną gdzieś na śmietniku. Taka folia nie jest zła: dobrze chroni przed zimnym wiatrem i gęstym deszczem. Wiedział, gdzie może spać, a skąd powinien szybko odejść, bo Janek czuje miejsca. Nie wie, skąd ma tę umiejętność, ale jest przekonany, że są miejsca dobre i są miejsca złe: lasy, ale także mieszkania, domy. Miejsca dobre nie różnią się niczym szczególnym od miejsc, które Jan odczuwa jako złe. W lesie dobrym i w lesie złym tak samo rosną drzewa, krzaki, trawa, nie widać żadnej różnicy. Tylko Janek ją czuje i nigdy nie wchodzi na negatywny teren. I nigdy o tym z ludźmi nie rozmawia - boi się, że uznają go za zupełnego wariata. Jadł jagody, które rosły w dobrych miejscach, maliny, grzyby pieczone na ognisku. Wiedza, które są jadalne, a których jeść nie wolno, została mu z poprzedniego życia. Tak jak znajomość kolorów i pewność, że Bóg istnieje. Ale do tego, które zioła są dobre na rany, które odstraszają komary, a które powodują, że człowiek mniej śmierdzi, doszedł już sam.
Chodził po wioskach i prosił o możliwość skorzystania z hydrantu: umyje się na podwórku, ogoli, nie będzie przeszkadzał, przepierze rzeczy, włoży mokre, poczuje się dobrze. Według Janka nic nie jest tak straszne, ani głód, ani zimno, jak własny zapach, którego nie możesz znieść. Trzeba dbać o siebie, nawet gdy jest już z tobą całkiem źle. Im bardziej się zaniedbujesz, tym bliżej ci do śmierci. Pytał po wsiach, czy może porąbać drewno, skosić trawę, coś przynieść, zanieść. Nie chciał pieniędzy, chciał jedzenia. Życie nauczyło go w tych sprawach ograniczonego zaufania: lepiej zjeść od razu, niż czekać na wynagrodzenie. Radził sobie także wtedy, gdy nikt nie chciał dać talerza zupy. Przetrwanie dawał las, a kiedy przyszła zima - śmietniki. Nie raz, nie dwa Janek wyciągał ze śmietnika suchy nadpleśniały chleb, maczał go w kałuży i jadł. Wolał tak, niż kraść.
Nie pamięta, kiedy znowu trafił na budowę. Znowu nosił cement, cegły, siał piasek. Przyglądał mu się właściciel firmy budowlanej. Spostrzegł, że Janek jest punktualny, sumienny, solidny, pracowity i - w przeciwieństwie do wielu innych robotników - nie pije. Ani łyka piwka, wódki, nic. Postanowił Janka przyuczyć do bardziej skomplikowanych prac. Postawił go przy murarzu i pod jego okiem kazał murować. Przy glazurniku - kłaść glazurę. Ciężko szło. Wyszło źle, nierówno, musiał wszystko rozwalać i jeszcze raz stawiać. Dziś potrafi murować jak mało kto. Bo u Jana, cokolwiek się stało z jego głową, zachowana została zdolność uczenia się. Dlatego dziś całkiem nieźle czyta (a miał z tym kłopoty), z pisaniem wciąż nie najlepiej, za to dobrze mu idzie z liczeniem.
Właściciel firmy załatwił Jankowi mieszkanie pod Warszawą - pokój u samotnej starszej pani. Dał stałą pracę. Na czarno, no bo jak zatrudnić kogoś, kto ma tylko imię (nadane przez górali), nie ma nazwiska, adresu, peselu, nipu i wszystkich innych numerów, które czynią człowieka kimś.
Poza szefem, jego żoną i kilkoma pracownikami firmy budowlanej Janek nie miał żadnych znajomych.
Szef podał Jankowi numer telefonu do ITAKI. Michał zrobił Jankowi zdjęcie. Sprawdziliśmy, czy nie jest jednym z tych, których poszukujemy. Nie był.
Sprawdziliśmy, czy poszukuje go policja jako zaginionego. Nie. Jako przestępcę? Nie, w rejestrach linii papilarnych nie ma odcisków jego palców (ucieszył się, odetchnął).
Policjanci zarejestrowali Janka jako mężczyznę N.N. Włosy krótkie, proste; sylwetka szczupła, wysmukła; nos duży; uszy duże, przylegające i tak dalej. Obiecali wyjaśnić, kim jest. I my się staramy. Pokazaliśmy Janka w „Gazecie Wyborczej", w telewizji, na naszej stronie internetowej www.zaginieni.pl. Byliśmy przekonani, że szybko rozwiążemy sprawę:, zgłoszą się jacyś bliscy, dalsi krewni, sąsiedzi. Tak zwykle bywa z ludźmi o nieznanej tożsamości: ktoś ich szuka, ktoś się o nich martwi, ktoś na nich czeka.
Tymczasem Michał postanowił pomęczyć Jana kilkugodzinnym badaniem neuropsychologicznym. Zadawał mu wiele pytań, robił rozmaite testy, kazał układać klocki, powtarzać cyfry, porządkować obrazki. Liczył Jankowi sekundy, poprawne odpowiedzi, błędy. Postawił wnioski, które w skrócie brzmiały tak: uraz głowy mógł doprowadzić do lewostronnego lub obustronnego uszkodzenia przyśrodkowych części płatów skroniowych i wzgórza. Prawdopodobne uszkodzenie struktur hipokampa. Prawdopodobne uszkodzenie bocznej kory skroniowej. Wszystko to, zdaniem Michała, powinien zweryfikować neurolog po specjalistycznych badaniach.
Chcieliśmy o tym wszystkim powiedzieć rodzinie Janka, ale nikt się po niego nie zgłosił.
Pojawiła się ważna informacja: Janek mógł być kierowcą Miejskich Zakładów Autobusowych w Warszawie. Tak się wydaje człowiekowi, który kiedyś był instruktorem jazdy w MZA. Instruktor - nazywa się Adam Piekarski - dostał od nas zdjęcie Janka, sam obiecał je zeskanować i przygotować plakaty. Powiesił je w zajezdniach, w dyspozytorniach, w biurach.
Poprosiliśmy o zgodę na przejrzenie archiwów MZA, do pomocy zgłosili się chętni wolontariusze. Ale szybko musieliśmy zrezygnować z naszych zamiarów: archiwum jest niekompletne, częściowo zalane, w aktach osobowych zwykle brakuje zdjęć.
Kierowcy autobusów pozwolili Jankowi usiąść za kierownicą ikarusa. Usiadł, odpalił, ruszył. I to jak! Prowadził przegubowego kolosa bez żadnego problemu, zatrzymał go, zaparkował, zaciągnął hamulec. Wiedział, że w ikarusie dźwignia hamulca ręcznego jest za fotelem z lewej strony, a nie - jak zwykle - po prawej. Zrobił to odruchowo, nikogo nie pytał.
Ważny ślad, który zaprowadził nas donikąd. Ślepa uliczka - nikt w MZA Janka nie poznaje.
Jan bardzo chce wiedzieć, kim jest, mieć na krzyżu nazwisko, kiedy przyjdzie jego czas. Ale nie boi się śmierci. Sądzi, że śmierci nie ma. Ciało, które ginie, jest jedynie opakowaniem dla duszy. Jan stanie przed Bogiem i będzie musiał świadomie odpowiedzieć za całe życie, cokolwiek w tym poprzednim się wydarzyło.
I na ziemi trzeba pozałatwiać wszystkie swoje sprawy: z tego życia i z tamtego. Umierać, zdaniem Janka, należy bez żadnych zaległości.
Już raz chciał umierać, miał dość życia w lesie. Wszedł do letniego domku, gdzieś na działkach pracowniczych. Domek (altanka raczej) był otwarty, Janek nigdy by się do zamkniętego nie włamał. Ludzie na zimę zostawiają otwarte domy, żeby złodzieje nie niszczyli drzwi, nie wybijali szyb. Wszedł poszukać jedzenia. Uznał, że jeśli ktoś zostawił coś, co się do jedzenia nadaje (makaron, ryż, kasza), to nic się nie stanie, kiedy on się posili, a nie polne myszy. Otworzył szufladę, zobaczył pistolet. Ten fragment życia Janek pamięta dokładnie: chwycił go w rękę, przyłożył do głowy, strzelił. Nic się nie stało. Wyskoczył z domu na zewnątrz, biegł przed siebie pędem, czuł, że próbował zrobić coś, czego człowiekowi robić nie wolno. To są podszepty diabła, który żywi się ludzkimi emocjami: strachem, złością, zawiścią, nienawiścią. Tak myśli Janek, ale diabeł tego nie wie, bo nie zna ludzkich myśli. Zdaniem Janka szatan tylko udaje, że wie o nas wszystko. Nie trzeba go słuchać. Nigdy, nawet gdy brakuje nadziei. Janek zatrzymał się gdzieś na skraju lasu. Pojął, że przed chwilą zdarzyło się coś ważnego. Michał mówi, że wtedy Janek zobaczył życie.
Następnego dnia wyszedł z lasu, poszedł do wsi poszukać pracy. Już się nie jąkał, gdy o nią prosił. Nie patrzył w ziemię, głos miał mocny i pewny. Dostał pracę i dostał za nią zapłatę. Chyba niedługo potem, tego dokładnie nie pamięta, spotkał swojego późniejszego szefa. Szef załatwił mu przyzwoity pokój, pracę i dał telefon do ITAKI.
Dzięki szefowi idziemy teraz sosnowym lasem i słyszymy szum. Szefa nie możemy poznać. Szef widzi w nas nie organizację pozarządową, lecz instytucję, przed którą lepiej się nie ujawniać - zatrudnia człowieka na czarno, więc lepiej nie. Janek nie chce na szefa naciskać - i my nie naciskamy. Choć chcielibyśmy poznać człowieka, który tak wiele dla Jana zrobił. Szum jest coraz bardziej wyraźny, głośny. Janek nasłuchuje, wchodzimy na ostatnią wydmę, zdejmujemy buty. Janek już widzi fragment niebieskiej płaszczyzny, lekko spienionej. Stawia jeszcze kilka kroków. Teraz otwiera się przed nim wielka przestrzeń. Tego się nie spodziewał. Staje bez ruchu, patrzy, ociera oko. - Wiedziałem, że morze ma dużo wody, ale nie, że aż tak.
Idziemy brzegiem, woda obmywa nam stopy. Janek cieszy się, wysoka fala moczy mu nogawki. Idziemy coraz dalej, coraz dłużej. Janek pochyla się nagle, podnosi pomarańczowe kamyki, trochę przezroczyste: jeden, drugi, dziesiąty. Tłumaczymy: bursztyny. Mówimy, skąd się wzięły. Mówimy, po co są kutry rybackie, którym Janek tak się przygląda. Do czego służą sieci. Latarnia morska. Pokazujemy statek, chyba pasażerski, na horyzoncie. Horyzont. Co to jest? Tłumaczymy. Ziemia - okrągła. Bieguny, kontynenty, oceany. Siadamy na pniu, który wyrzuciła woda. Pijemy z Michałem piwo z puszek, Janek piwa nie chce. Patrzy przed siebie. - Morza nie da się zapomnieć, nigdy nad morzem nie byłem.
Człowiek Metafora
Mężczyzna, który pewnego dnia budzi się na nasypie kolejowym, nie wie, kim jest. Nie zna zresztą słowa „kolejowy", nie zna nawet swojego imienia. Człowiek z anulowaną pamięcią, który uczy się wszystkiego na nowo. Mimo że to reportaż napisany dopiero w 2003 roku, jest on dla mnie opowieścią o nas, Polakach, zaraz po upadku komunizmu. „Był głodny. Szybko nauczył się, że za jedzenie trzeba płacić pieniędzmi, które ludzie wyjmują z toreb, torebek, aktówek albo z kieszeni. Miał kieszenie, więc sięgnął do nich, ale pieniędzy tam nie znalazł".
My też po 1989 roku ocknęliśmy się w świecie, gdzie wszystko było nowe i żądało, abyśmy się przystosowali. Sklep żądał, żebyśmy mówili na niego shop; prażynki żądały, aby je nazywać chipsami. Janek, który powstał z torów, mógł nauczyć się nowych słów, nauczyliśmy się i my.
Reporterzy szukali opisu na to, co się właśnie w Polsce zaczęło. Dla Ewy Szumańskiej życie w 1990 roku w Polsce było jak podróż ekspresem. „Jeszcze nikt nie zdążył przyjrzeć się detalom za oknem, a już widać coś innego" - pisała w „Tygodniku Powszechnym". Tadeusz Konwicki poproszony w 1991 roku przez Adama Michnika (w „Gazecie Wyborczej") o metaforę nowej Polski, odparł, że Polska przypomina mu ciasto. Takie świeże, które się jeszcze nie ustało.
- Z możliwych metafor to najbardziej elegancka - mówił Konwicki. - Bo przedstawiamy sobą teraz jakąś substancję, która maceruje się, fermentuje. Bóg raczy wiedzieć, w co to wszystko się uformuje.
Dziś to Janek z amputowaną tożsamością i wymazaną pamięcią, który budzi się na pustym torze, jest dla mnie metaforą postkomunistycznego Polaka.
Zwłaszcza że jednym z pierwszych słów, jakich nauczył się w nowym życiu, było „wypierdalaj".
Wracamy do Warszawy, przy drodze stoją prostytutki. Janek wie, czym się zajmują, wytłumaczył mu szef, kiedy jechali do pracy, a one machały do kierowców, jak teraz do nas machają. I koledzy w pracy opowiadali o nich różne historie. Janek sądzi, że dziewczyny przy jezdni są bardzo głupie albo bardzo biedne, ubogie. Janek czasem, we śnie, jest z nieznaną mu kobietą. A może zapomnianą? Kobieta nie ma wyraźnej twarzy, takie sny pojawiają się rzadko, Janek nie przywiązuje do nich wagi. Raczej w ogóle nie myśli o seksie, a rozmowa o tym wcale go nie zawstydza. Nie ucieka od odpowiedzi, które innym wydawałyby się krępujące.
Kobieta, z którą mógłby być, nie musi być ładna. Musi być dobra i nie dwudziestolatka. - O czym ja bym z takim dzieckiem rozmawiał? - pyta Janek. - Co z tego, że będzie młoda i ładna, jak mało będzie w głowie?
Janek lubi dzieci. Dorosły, cokolwiek mu się złego przydarzy, jakoś sobie poradzi. A dziecko nie. Dziecko trzeba chronić. Jan chce zostać bratem zakonnym, ale nie w zamkniętym zakonie. Chce służyć Bogu, służąc ludziom.
Michał martwi się, bo Janka ciągle boli głowa. Tak jakby mu ktoś na skroniach zaciskał stalową obręcz. Boli go, gdy się zdenerwuje albo wzruszy. Albo kiedy nam opowiada o tym, co działo się zaraz po przebudzeniu na torach. Woli, żeby z nim rozmawiać o tym, co się dzieje teraz. Teraz idziemy do sądu. Janek nigdy nie był w sądzie, przynajmniej tego nie pamięta. Musimy tam iść, bo wszelkie próby ustalenia prawdziwego imienia i nazwiska nie przyniosły dotychczas rezultatu. A Janek chce mieć dowód osobisty, zarabiać legalnie, płacić podatki, mieć konto w banku. Musi mieć nazwisko. Nowe nada mu sąd. Janek musi tylko powiedzieć, jak chce się nazywać, jak mieli na imię jego rodzice, kiedy i gdzie się urodził. Wszystko to może sobie wymyślić: Jan, lubi to imię.
Man, nazwisko proste, krótkie, wygodne do zapisania i zapamiętania. I europejskie: bez żadnego ś, ć, ż. Syn Jana i Marii, całkiem ładnie. Urodzony w Warszawie, kiedy?
Dobrze byłoby mieć okrągły rok urodzenia, prosty, żeby nie zapomnieć. 1950?
Miałby dzisiaj 53 lata, trochę dużo.
Wolałby być młodszy, nie ma co się dziwić, każdy by wolał.
Skoro tak rzadko człowiek może decydować o roku swego urodzenia, więc dlaczego przy tej okazji nie odmłodzić Janka? Janek chce jak najdłużej pracować, a nie siedzieć na emeryturze.
Ma rację, prosimy sąd o datę urodzenia: 1 stycznia 1960.
I sąd się zgadza.
Dostajemy postanowienie sądu, idziemy do urzędu stanu cywilnego, gdzie w pokoju z tabliczką „Rejestracja narodzin" Janek otrzymuje akt urodzenia. Dziewczyny w ITACE stawiają tort. Teraz urząd miasta, ewidencja ludności. Urzędnicy się dziwią, ale są mili, nie robią problemów.
Jan Man otrzyma dowód osobisty za miesiąc.
Opowiedziałem o Janku profesorowi Januszowi Rybakowskiemu, psychiatrze z Akademii Medycznej w Poznaniu, z którym - kiedyś i na inny temat - robiłem wywiad dla „Gazety Wyborczej". Profesor powiedział, że może uda się Jankowi pomóc, chciał go zobaczyć. Najlepiej w klinice w Bydgoszczy, gdzie raz w tygodniu przyjmuje pacjentów. Tam pracuje także docent Alina Borkowska, neuropsycholog, która wie, jak działa pamięć, czym jest uwaga, odbiór i przetwarzanie informacji, i dlaczego to wszystko czasem przestaje działać. Jedziemy więc z Jankiem do Bydgoszczy. Tym razem pociągiem. Janek cieszy się: nie pamięta, by kiedykolwiek jechał czymś takim. Zachwyt i dziwienie się światem, który szybko miga za szybą, zajmuje Jankowi całą podróż.
Profesor Rybakowski zadaje szereg pytań: o bóle i zawroty głowy, o lęki, o poczucie braku sensu życia, o myśli samobójcze. Janek odpowiada, że odkąd ma nas, złych myśli jest coraz mniej. Zamiast tego jest jakaś pewność, oparcie, bezpieczeństwo.
Docent Borkowska razem ze swoją asystentką Moniką Wiłkość proszą Janka, by usiadł przy komputerze i wykonał kilka testów. Sprawdzają czas reakcji, różnicowanie i ignorowanie bodźców, zdolność kojarzenia, zaburzenia uwagi. Komputer bezlitośnie zlicza błędy Janka - jest ich wiele.
Teraz jedziemy do szpitala wojskowego, gdzie - dzięki staraniom docent Borkowskiej i profesora Rybakowskiego - Jankiem zaopiekuje się profesor Marek Harat, neurochirurg. Janek spędza tu kilka dni, cały czas jesteśmy przy nim. Nikt nas nie wyrzuca, pielęgniarki, salowe i lekarze są mili i ciepli. Janek czuje się bezpiecznie. Jest poruszony, gdy widzi cierpienie innych: opatrunki i siateczki na ogolonych głowach, wenflony w dłoniach, kroplówki. Chorzy siedzą na wózkach albo drepczą kroczek po kroczku, uczą się chodzić prowadzeni przez rehabilitanta. Unoszą na siłę kolana. Inni leżą plackiem, żadnego ruchu. - Czy oni wstaną? - dopytuje się Janek.
Przechodzi podstawowe badania (morfologia krwi, rentgen płuc, EKG), ale także badania specjalistyczne: EEG, rezonans magnetyczny, PET. Nigdzie indziej w Polsce nie ma takiej maszyny jak PET. Tylko na bydgoskiej onkologii - to Pozytonowa Emisyjna Tomografia, prawdziwe cudo, najbardziej zaawansowana technologicznie metoda medycyny nuklearnej, najnowocześniejszy i najdokładniejszy sposób diagnozowania wczesnych stanów nowotworowych. Perfekcyjnie lokalizuje ogniska patologiczne. Świetnie! Nasz kiedyś bezdomny Janek leży w maszynie za pięć milionów dolarów. Trochę się denerwuje, jest już zmęczony, ale nie narzeka.
Rozpoznanie: obustronne zaniki korowe płatów skroniowych. I uszkodzony układ hipokampa. Stąd u Janka całkowity deficyt pamięci autobiograficznej. Pamięć semantyczna działa częściowo: Janek mówi, zna słowa, choć niektórych mu czasem brakuje. Pojęcie Hitler jest mu obce, ale potrafi się uczyć. Kładzie wzorowo glazurę, bo się tego nauczył. Pamięć proceduralna odpowiedzialna za odruchy ma się całkiem nieźle, powraca: nie wiedział, do czego służy widelec, ale potrafił to sobie przypomnieć. Pamiętał doskonale, gdzie w autobusie jest hamulec ręczny. Gorzej z pamięcią operacyjną - to pamięć krótkotrwała, odpowiada za szybkie włączanie informacji, które pozwalają nam się orientować w sytuacji: kiedy prowadzimy samochód, potrafimy kontrolować wszystko, co się dzieje wewnątrz i na zewnątrz, a jednocześnie możemy uważnie słuchać audycji w radiu. Kiedy jednak na drodze dzieje się coś niespodziewanego, natychmiast na to reagujemy. Hamujemy albo przyspieszamy, kręcimy kierownicą, a radia wtedy nie słyszymy. Reagujemy adekwatnie do sytuacji, a Janek nie. Bo ma uszkodzone okolice czołowe mózgu, które za ten rodzaj pamięci odpowiadają. Wszystko to lekarze o Janku już wiedzą, ale nie wiedzą, jak do tego doszło. Nie ma dowodu na mechaniczny uraz mózgu. Rana, z którą Janek wstał z torów, była prawdopodobnie niegroźnym skaleczeniem. W mózgu nie ma po niej śladu, ani nawet na kościach czaszki. Nie są to kłopoty z pamięcią spowodowane piciem alkoholu (jeśli Janek pił), ich objawy są inne. Docent Alina Borkowska ma dwie hipotezy. Pierwsza: są to uszkodzenia toksyczne, skutek działania jakiejś silnej trucizny. Czy ktoś chciał Janka otruć? A druga: może Janek ma kłopoty z pamięcią w wyniku długotrwałego stresu? Taki stres zmniejsza objętość hipokampa i powoduje zaburzenia lękowe. Może być i trzecia przyczyna - jakaś choroba mózgu uwarunkowana genetycznie. Trudno nam to wszystko pojąć, ale wspólnie z lekarzami będziemy się starali ułatwić Janowi życie - poradzimy sobie może z bólami głowy, z lękami, z poczuciem bezsensu. Janek dostaje od profesora Rybakowskiego recepty, a od docent Borkowskiej testy do ćwiczenia pamięci. Będzie je robił pod opieką Michała.
Michał jest psychologiem, ale i magistrem filozofii. Pisze mi w mejlu: „Mam wrażenie, że tragizm historii Janka może nas łatwo zwieść. Gdy go spotkamy, zadamy mu parę pytań, poobserwujemy, to możemy stwierdzić, że Jan jest dobrym, skrzywdzonym przez los człowiekiem. Zalęknionym z powodu tego, co przeszedł. Jan nie wie, kim jest, nie pamięta twarzy rodziców, tak samo nie wie, że są kontynenty i był Napoleon. Nie ma pojęcia o starożytnej Grecji ani o filozofii. Wielu rzeczy nie wie nasz Jan. Ale widzi sens życia i śmierci, jest życzliwy ludziom i rozumie ich".
Reportaż ukazał się w „Magazynie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 52 z 22 grudnia 2003 roku oraz w książce Wojciecha Tochmana Wściekły pies, Kraków 2007.
Sposób milion w minutę, Stargard, skr. poczt...
Radę, jak zarobić milion złotych w minutę, odbieram na poczcie, zapakowaną w szarą kopertę. Zanim jednak dostanie się ją do ręki, trzeba zapłacić, a poczta wyśle sumę do nadawcy. Rada: „Musisz mieć odpowiednią sumę pieniędzy, którą złożysz w banku na taki procent, aby co minutę procentowała Ci o milion. Jaka to ma być suma? To już musisz obliczyć sam. Lucyna ze Stargardu".
Za radę płacimy Lucynie 42 tysiące złotych2.
Samotna matka w trudnej sytuacji finansowej prosi o pomoc. Ola. Drohiczyn.
Ma 28 lat i dwa aniołki: Maćka i Elwirę; mąż zmarł dwa lata temu, bardzo pił. Zasiłek plus rodzinne wynosi milion z hakiem. Dostała trzy listy: płatny - „milion w minutę" i dwa bezpłatne, od kobiet. Napisały, żeby się nie łudziła, że ludzie jej pomogą. One były w podobnej sytuacji i nikt im nie podał ręki. „Pani też nikt nie poda" - napisała jedna.
Czy w związku z tym ogłoszeniem spotkało Olę coś przyjemnego?
- Tak - mówi - przecież te dwie kobiety nie pozostały obojętne na mój los.
Młody, atrakcyjny przyjmie pracę tokarza lub jako pan do towarzystwa.
„Nazywam się Krzysztof Łokietek, mam 22 lata i profil tokarski. Po wojsku stanąłem po zasiłek, ale tu, w Mińsku Mazowieckim, nie dali mi ani jednej oferty. Zamieściłem ogłoszenie i przyniosło ono pański list, w którym ujawnia się tylko dziennikarska ciekawość. W pana życiu ten incydent to kolejne doświadczenie, dla mnie list, który nie odmieni mego losu. Ogłoszenie nie przyniosło mi nic niesamowitego z wyjątkiem tego, że straciłem nadzieję, a z nią chęć do dalszego życia".
Atrakcyjna bezrobotna lat 25 szuka pracy.
„Atrakcyjna" jest wysoka, ma szpakowate włosy i wąsik. Jest mężczyzną, mieszka w Kędzierzynie-Koźlu. Dawał kilka ogłoszeń typu: „35-letni, solidny, z prawem jazdy...", ale nie otrzymał żadnej ciekawej pracy. Chciał sprawdzić, co traci, nie będąc atrakcyjną dziewczyną. Traci więc:
- „Nagie pozowanie w Niemczech", od 350 do 700 marek za sesję. Propozycja nadeszła od mężczyzny z gminy Kwilicz w Poznańskiem, który oczekuje na 24 zdjęcia nagiej sylwetki;
- „Wolne od troski życie w luksusie" - ślub z bogatym Niemcem;
- Zajęcie barmanki w Belgii, „ale - zastrzega się oferent z Lublina - nikt nikogo do niczego nie zmusza i każda barmanka robi wszystko z własnej woli";
- Posadę masażystki w Poznaniu - „typowy masaż całego ciała z akcentami na miejsca erogenne aż do finału, 12 godzin co trzeci dzień";
- Pracę w agencji towarzyskiej w Holandii: „Już w pierwszym miesiącu pracy - 24 mln zł, a gdy dziewczyna się przyzwyczai, zarabia dwa razy tyle. W tej chwili pracuje u nas kilka Polek i Węgierek, ale brak nam dziewcząt. Działa ograniczenie: kandydatka powinna mieć 18-25 lat. Po przekroczeniu 26. roku życia osoba ta nie jest już tak bardzo pożądana. Jest to całkowicie legalna i dająca kobiecie zadowolenie praca".
Jestem po krachu finansowym, dla pieniędzy zrobię wszystko.
Człowiek po krachu jest przystojny, wysportowany, ma jasne włosy, 25 lat i dwa osiągnięcia: raz uciekł z więzienia w Raciborzu, raz nielegalnie przekroczył granicę. Ma za sobą siedem wyroków. Jesienią 1992 roku wyszedł na wolność, ale rodzina kazała mu szukać innego miejsca do życia; biuro pracy nie dało mu żadnych szans, a opieka społeczna dała 500 tysięcy złotych. Wiedział, że już trzeba myśleć nowocześnie: dał to ogłoszenie.
„Nic z niego nie wyszło - napisał - jestem recydywistą-sprinterem i nie mogłem zostać akwizytorem ani ochroniarzem. Proszę mi uwierzyć, dla mnie nie przewidziano żadnej przyszłości".
„Nie szkodzi, że nic nie wyszło - dodaje - najpiękniejsze w tym ogłoszeniu było oczekiwanie na to, że znowu stanę się normalnym człowiekiem. W dniu, w którym pisał Pan do mnie list, o godzinie 17.40 w Karpaczu znów zostałem aresztowany za kradzież złotego pierścionka".
Sprzedając kamienie żółciowe, zarobisz fortunę.
Adam R z Prusic zdobył list od Petera Zuzka z Windhagen w RFN. Peter Zuzek skupuje suche kamienie żółciowe. Koloru brązowego, bo rdzawy farbuje. Za gram całych płaci 8 dolarów. Nie kupuje kamieni pokrytych białą pleśnią ani rurek z przewodów żółciowych. Osobiste dostawy tylko po ustaleniu terminu. Windhagen leży 30 kilometrów od Bonn, wyjazd z autostrady na Bad Honnef w prawo, po 100 metrach jeszcze raz w prawo, kilometr prosto, około 300 metrów za bankiem - żółty dom nr 65. Peter Z. rozumie po polsku. Rzecz jasna, nie chodzi o kamienie ludzkie, tylko bydlęce. Adam R z Prusic udostępnia ksero listu Petera Z. za 59 tysięcy złotych, płatne za zaliczeniem pocztowym. „Proszę nie mieć do mnie żalu, tylko zacząć działać" - dopisuje od siebie na niemieckim liście.
Pieniądze leżą koło ciebie. Podpowiem, jak je znaleźć.
Podpowiada bibliotekarka Centralnej Biblioteki Rolniczej. Wysyła instrukcje: (1) „Techniczno-ekonomiczne założenia produkcji chałupniczej kompletu na ławę: bieżnik plus osiem serwetek" (najlepiej sprzedające się kolory na prowincji to niebieski i zielony, beż jest zgrany); (2) „Zrób w prosty sposób abażur i sprzedaj"; (3) „Jak zarabiać, czytając ogłoszenia prasowe".
Bibliotekarka inkasuje za rady 45 tysięcy złotych za zaliczeniem. („Proszę zgadnąć, jak wysoka może być pensja bibliotekarki?" - żali się). Rady bibliotekarki są nieludzkie. Aby podnieść pieniądze, które niby obok nas leżą, musielibyśmy na przykład - przed produkcją bieżnika na ławę - nauczyć się budowania ramy tkackiej, posługiwania się oliwiarką, odpowiedniego rozcieńczania lakieru, aby nie sklejał nitek bieżnika i tym podobnych. Ona sama ukończyła wydział geografii, lubi podróżować. Na jedno ogłoszenie dostaje około dwudziestu odpowiedzi. Głównie piszą bezrobotni, którzy nie mają żadnego pomysłu na życie. - Wiem, że są u kresu - mówi. Nie, bibliotekarka nie uważa, że wysyłając tak niesatysfakcjonujące rady, oszukuje tych biednych ludzi. - Ja im pomagam. W moim życiu - podkreśla - zaznałam od ludzi wiele dobra i teraz właśnie im dobrem odpłacam.
Powiem, jak w uczciwy sposób poprawić swoją sytuację materialną. K.A., Sokołów Podlaski...
„Czekam z niecierpliwością na tę niezwykłą radę" - napisałem. „Szanowny Panie - odpisał K. A. - proszę podać, jakiej rady Pan ode mnie oczekuje. Daję bardzo dużo ogłoszeń o różnej treści i nie mogę się zorientować, o co chodzi".
Sprzedam większą ilość zużytych kopert, Szymon Stosik, Żnin...
„Proszę zdradzić - napisałem - po co komu zużyte koperty?" „Zupełnie niepotrzebnie doszukuje się Pan sensacji" - odpisał Szymon Stosik. Swego czasu prowadził obszerną korespondencję, po której zostało mu 5 tysięcy kopert. W programie telewizyjnym o Ameryce powiedziano, że tam ludzie usiłują sprzedać wszystko, nawet śmieci. Dał więc ogłoszenie, odzew był duży. Sprzedał już dwa i pół tysiąca po 150-200 złotych za sztukę. Co się z nimi dzieje? Szymon Stosik ma dwie hipotezy: (A) kolekcjonerzy z Izraela skupują starannie rozcięte koperty, płacąc w dolarach; (B) ponoć można kupić w Niemczech skuteczny płyn do zmywania pieczątek ze znaczków...
Własny zbiór dowcipów, cena 10 tysięcy złotych.
„W tramwaju:
- Przepraszam, pani wychodzi?
- Nie, a panu?".
- 230 dowcipów starannie przepisano na maszynie. - Zarobek żaden - skarży się emeryt L.S. z Warszawy. - Z 10 tysięcy złotych, jakie otrzymuję, 4 tysiące zajmuje opłata pocztowa. Jeśli doliczyć dojazd, powrót z poczty, kopertę i manipulacje, można się zniechęcić.
Masz sprawę we Wrocławiu? Nie przyjeżdżaj, załatwię ją za Ciebie. Leszek R...
„Może oddam Panu swoją wrocławską sprawę, lecz muszę wiedzieć, czy zna Pan niemiecki i czy potrafi Pan uśmiechać się na zawołanie?" - napisałem pod przybranym nazwiskiem do Leszka R. „Niestety, niemieckiego nie znam, ale sprawa jest do załatwienia - odpisał. - Sądzę także, że potrafię się uśmiechać na zawołanie, jak też i nie".
Napisałem do Leszka R. z prośbą o zwierzenia do reportażu. Ma 29 lat, jego firma zbankrutowała. Powody: nie miał przebicia, znajomości, pieniędzy, nie dostał ulg skarbowych. Spróbował z czymś innym: na próbę, bez rejestrowania firmy zamieścił ogłoszenie. Minął miesiąc, dostał jeden list, ktoś go pytał o niemiecki i uśmiechy.
Wysłał więc informację, w czym może pomóc jego biuro usługowe. Klient więcej się nie odezwał. Leszek R. sądzi, że źle się sprzedał. Trzeba było napisać zdecydowanie: „Tak, znam obce języki" i: „Oczywiście, że pięknie się uśmiecham", a nie pisać mętnie w stylu: „sprawa jest do załatwienia". „Ale uświadomiłem sobie to dopiero potem" - żałuje.
„Minął mi zapał do pracy na własny rachunek - kończy swój list Leszek R. - Znalazłem etat, będę na zwykłej pensji i jak Boga kocham, nikt w tym kraju nie namówi mnie do wzięcia sprawy w swoje ręce".
Przyjmę reklamę na antenę satelitarną. Mam balkon w centrum Babimostu.
Brak reakcji.
Erotic club szuka gayów mówiących po niemiecku, Sulęcin, skrytka...3
Z Sulęcina nadeszły niemal nieczytelne bazgrały: „Klub mieści się w Niemczech, a w czym ja pomagam, to można się domyślić. Przepraszam za charakter pisma, lecz mam cholernego kaca i spieszę się na piwko, zaś pierwszą setkę strzelę za Pana zdrówko i udany reportaż. Może ma Pan jeszcze jakieś pytania, proszę pisać, tylko przed wypłatą, bo po wypłacie trudno odczytać moje pismo". Podpis nieczytelny.
Opieka nad grobami. Mogę przesłać zdjęcie. C. Nawrocki...
Nie sądziłem, że C. Nawrocki jest aż tak przedsiębiorczy: „Odpowiem na reporterskie pytania, lecz za wynagrodzenie równe cenie ogłoszenia w »Gazecie Wyborczej«". C. Nawrockiemu wysłałem 100 tysięcy złotych. „Działam trzy lata - wyznał. - Opieka polega na tym, że lokalizuję grób, dokonuję gruntownych porządków, sadzę kwiaty, remontuję części metalowe itd. Jednorazowa usługa waha się od 500 tysięcy do 5 milionów zł. Zleceniodawcami są osoby lepiej sytuowane i zaawansowane wiekowo. W dwóch przypadkach szukanego grobu nie było. Klienci wymagają czasem potwierdzenia wykonania określonych prac przez kościelnych czy księży. Nie mam żadnych pomocników, samemu wygodniej jeździć po kraju. Podjąłem się tego typu usług, bo brak innej pracy. Jeśli w przyszłości będą wycieczki na Marsa, niewykluczone, że zorganizuję je właśnie ja".
Zdradzę, jak urosnąć. Max ze Skierniewic.
„Prawie niezawodną metodą na poprawę swojego wzrostu jest chodzenie po górach. Taką opinię wydało wielu lekarzy. Być może w twoim regionie nie ma żadnych gór, proponuję zastąpić to wchodzeniem na schody w wielokondygnacyjnych budynkach". Rada jest najtańsza ze wszystkich - 25 tysięcy złotych.
Lego - dużą ilość oddam wybranej osobie.
Rodzina z Czeladzi: on - policjant, ona - opiekunka społeczna. Nie zdawali sobie sprawy, że chęć podarowania zwyczajnych klocków ujawni tyle ludzkiej krzywdy.
Dostali trzydzieści listów, wybór był bardzo trudny; wybrali list Jacka z podlubelskiej wsi. „Moja mama - napisał - jest biedna, ale nie jest nam źle. Mamy dużo pomysłów. Gdy w domu jest tylko chleb, ja pożyczam trochę cukru w stołówce, w szkole. Wtedy robimy sobie danie. Na kromkę kropi się trochę wody z kranu i sypie cukier, żeby się przykleił do chleba. To jest bardziej smacznie niż różne słodycze". Do listu Jacek dołączył 5 tysięcy złotych na przesyłkę. - I ten gest przesądził o naszym wyborze - mówi policjant. Uznał z rodziną, że popełnili błąd. Napisali o dużej ilości klocków Lego. Dla nich duża ilość oznaczała kartonik różnych niekompletnych klocków po córce. Odnieśli wrażenie, że ludzie liczyli na więcej.
Mają moralnego kaca: - Może gdybyśmy nic nie wysłali, mielibyśmy spokój?
Z powodu wyjazdu do USA wybranemu oddam fiata 126 p (1988).
Brak reakcji.
Wysyłam odzież najbardziej potrzebującym. P. z Lubina...
Napisałem do R w dwóch osobach: jako emerytka i jako dziennikarz. Emerytce R odpowiedział, że odzież importuje z USA i to musi trochę kosztować; jeśli się emerytka decyduje, niech napisze jeszcze raz. Dziennikarzowi R oznajmił: „Bieda ludzka osiąga zenit, a ludzi dobrego serca jest niewielu. Jako katolik i człowiek prawy nie mogę patrzeć na biedę. Sam mam 26 lat i pięcioro dzieci. Postanowiłem dzielić się z najbardziej potrzebującymi tym, co mnie zbywa, co zostaje po moich dzieciach. To wszystko, co jako człowiek mogę zrobić dla swoich bliźnich. Nie szukam rozgłosu".
Jeśli posiadasz zbędną odzież dla chłopców 10 i 15 lat, proszę wyślij, bardzo nam ciężko. Kocioł Jadwiga, Wólka...
Jadwiga Kocioł nie sądziła, że w ludziach może być jeszcze tyle dobra. Po wydrukowaniu ogłoszenia nikt jej nie chciał oszukać, nikt nie naciągnął na fikcyjne gry, nikt nie żądał pieniędzy. Dostała za to trzy piękne paczki.
Ofiarodawca z Warszawy przysłał chłopakom ogromną paczkę, a większość rzeczy okazała się bardzo modna. Jadwiga K. posyła mu zawsze kartkę na święta. Napisała nieznajomemu: „Gdyby było więcej takich ludzi jak Pan, nie byłoby tyle tragedii, a ludzie dawaliby do gazet ogłoszenia radosne".
Startuję w biegach maratońskich - poszukuję firmy, żeby ją reklamować podczas biegu.
„Serdecznie na wstępie pozdrawiam. Ostatnio prawie nigdzie nie startowałem, bo nie mam za co opłacić startowego i przejazdów. Chodzi mi o to, żeby sponsor opłacił za przejazd i opłatę startową, a ja bym go reklamował na koszulce. Kocham biegać maratony i nie chcę z tym kończyć, ale jak nikt się nie zgłosi, będę musiał skończyć z bieganiem, a wtedy życie straci dla mnie sens. Mieszkam na wsi, tu u nas nic po prostu nie ma, każdego dnia trenuję po lesie. Zdobyłem brązowy medal na mistrzostwach Polski LZS w przełajach. A największym sukcesem jest dla mnie ukończenie każdego maratonu, bo to jest coś.
Jestem od 1988 roku żonaty, mam żonę Bożenę, 25 lat i jednego syna Arkadiusza, 3 lata. Żona również nie pracuje i to, co ja dostanę zasiłku, to prawie nic. Mam zawód stolarz meblowy, ale nie mam gdzie pracować. Mieszkam na wsi, gdzie nawet nie ma kiosku z gazetami, i nie można tu kupić u nas gazet, sąsiedzi nie wiedzą o ogłoszeniu.
Są takie dni, kiedy ubieram się w dres i wychodzę, to niektórzy sąsiedzi po prostu się ze mnie śmieją i mówią - znowu ty idziesz biegać, po co, co ty z tego masz, lepiej byś się zajął robotą, ale jaką robotą? O co im chodzi, czy są zazdrośni, że nie mogą też iść pobiegać, proszę bardzo, niech też idą, nikt nikomu nie zabrania. Czasami zastanawiam się, co w tym jest złego, że ja biegam, dlaczego się śmieją. Mam takiego sąsiada, co prawie codziennie przychodzi do domu pijany, ma żonę i dzieci, ale z niego nikt się nie śmieje, czy to znaczy, że on robi dobrze, czy ja mam również przychodzić do domu pijany, żeby sąsiedzi powiedzieli, ten teraz robi dobrze.
Och!!! jakby to było pięknie, żeby się zgłosił jakiś sponsor, tobym tym sąsiadom wytarł oczy. Kazimierz M.".
Szukam sponsora. Marek, Szczytno...
„Mareczku, jestem miłą panią w średnim wieku - napisałem. - Mogłabym Cię sponsorować".
„Mam 19 lat - odpisał Marek. - Nie mam pieniędzy na zapłacenie prądu i gazu. Mam 10 milionów zł długu. Przydałaby się pomoc finansowa. W zamian mogę przyjechać i zrobić pani prawie wszystko".
Jako pani nie zareagowałem. „Jestem reporterem - napisałem jeszcze raz. - Czy zechce Pan odpowiedzieć na kilka pytań?". „Zawodu to ja jeszcze nie mam - odpisał Marek - bo mam dopiero 17 lat. Planuję założyć firmę, gdy skończę zawodówkę. Chciałem sprawdzić, czy mam dryg do tych spraw, znaczy - czy załapię sponsora. Jestem bardzo zadowolony, chociaż nie skorzystałem z przysłanych mi ofert. Najbardziej było mi głupio, gdy musiałem odmówić firmie N., która od ręki chciała mnie przyjąć do pracy".
x-man, przyrząd opatentowany, poprawiający współżycie, Konstancin, ul...
Inżynier Longin Skawiński (70 lat, marynarka w cytrynowo-zieloną kratę) uszczęśliwia ludzi. Opatentował „przyrząd przeznaczony dla mężczyzn chorych, którzy mają kłopoty z gotowością seksualną". Przyrząd jest w kolorze amarantowym (numer normy WTO-01/90). Inżynier lubi wino, kobiety i literaturę. Żona i siostra są lekarkami, świętej pamięci ojciec kończył szkołę medyczną w Baku, za cara. Zaraz po wojnie Longin Skawiński miał wspólną kuchnię z pewnym małżeństwem: on wrócił z Oświęcimia „fizycznie nieczuły na żonę", ona bardzo go kochała. On poprosił swojego kolegę, by czasem go zastępował. Podczas zastępstwa żona stawiała na oknie książkę, on wychodził z psem. Mógł wrócić dopiero, gdy książka zniknęła zza szyby. - To była wielka miłość i wielkie poświęcenie - opowiada inżynier. - Nie mogłem na to patrzeć, bardzo mu współczułem. Inżynier jest wierzący. Dostał raz list z Danii, a w nim wielkie pretensje do Boga; rozpadło się małżeństwo, uczucie - tak, pisał autor listu, lecz ważne jest też spełnienie. Więc inżynier Longin Skawiński chce ludziom pomagać, aby nie oskarżali Pana Boga pochopnie. Pracuje sam w cichym warsztacie, nie ma następcy; popyt jest taki, że do produkcji mógłby zatrudnić jeszcze z dziesięć osób, ale wtedy miałby większe zyski, musiałby zawiesić emeryturę, na co nie ma ochoty.
Inżynier uszczęśliwia średnio pięćset małżeństw rocznie.
Siedzimy przed stosem listów; nad nami Mona Lisa i Matka Boska; czytamy prośbę od żony wojskowego: „W krytycznych momentach miałem ogromne kłopoty. Partnerka wpadała w złość i cała przyjemność stawała się awanturą. Bardzo nam Pan pomógł, dziękuję i zamawiam nowe wzory". Drugi list to prośba ze wsi: .Jesteśmy z mężem po ciężkich chorobach, został impotentem. Jednak może tą drogą przeżyjemy jeszcze coś wspaniałego. Czekamy na intymną przesyłkę".
Ewangelię świętego Jana bezpłatnie wysyłam. 06-500 Mława...
Na okładce Ewangelii - łąka. Nie wiadomo, kto ją przysyła. Egzemplarz jest za darmo.
Reportaż ukazał się w „Magazynie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 1 z S marca 1993 roku oraz w książce Mariusza Szczygła Niedziela, która zdarzyła się w środę, Warszawa 1996.
Film Dług (w reżyserii Krzysztofa Krauze, według scenariusza Jerzego Morawskiego i Krzysztofa Krauze) opowiada o dwóch młodych biznesmenach, szantażowanych przez gangsterów, którzy egzekwują od nich fikcyjny dług. Zmaltretowani psychicznie, bez cienia nadziei na pomoc ze strony policji, zabijają swoich oprawców. Prawdziwe wydarzenia, które zainspirowały twórców filmu, opisał Jerzy Morawski (scenarzysta) w reportażu Zemsta za wymyślone długi („Życie" 20.07.1999).
Od dawna nie było polskiego filmu tak obficie obsypanego nagrodami i tak jednomyślnie chwalonego przez krytykę za celny obraz polskiej współczesności. Dług otrzymał sześć nagród na XXIV Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych Gdynia 1999 oraz Polskie Nagrody Filmowe Orły 2000 niemal we wszystkich kategoriach. Jego siłą jest to, że widz w kinie staje przed takim samym wyborem jak bohaterowie. Wielu widzów mówiło o bezsilności, która wbiła ich w kinowy fotel.
„Groza objawia się niepostrzeżenie w świecie modnych pubów, eleganckich sklepów, banków ze szkła i marmuru, szpanu nowych czasów, zielonej herbaty i wiecznie odchudzających się dziewcząt" - napisał Tadeusz Sobolewski, krytyk „Gazety Wyborczej". „Bandyta jest w środku tego świata. Nie różni się od nas wyglądem ani zachowaniem. Ale najstraszniejsze jest to, że tym bandytą okazujemy się my sami!".
Dla mnie to najlepszy polski film po 1989 roku i jednocześnie jedyny film, którego nie chciałbym nigdy oglądać drugi raz.
Wczesnym rankiem Marianna poszła nad Wisłę. Od niepamiętnych lat tak zaczynała dzień w swojej wsi pod Górą Kalwarią. Tuż przy tamie ujrzała coś jasnego. „To tylko piana" - pomyślała. Gdy jednak podeszła bliżej, spostrzegła, że „to jasne" nie jest pianą. Straciła oddech. A potem rzuciła się biegiem do domu.
Był marzec 1994 roku. Dzwonek do drzwi jak zawsze, od jakiegoś czasu, przeraził Luizę. Dwóch mężczyzn przedstawiło się: są z policji. Jeden z nich zapytał o męża. Powiedziała, żeby sobie poszli, bo nie wie, gdzie eksmąż się podziewa. Drugi zakomunikował: „Gerard Nowak nie żyje. Musi pani zidentyfikować ciało".
Na policji pytano Luizę, dokąd sięgał zarost męża na klatce piersiowej? Czy miał na ciele znamiona? Nie rozumiała pytań.
A potem stała nad ciałem i też niczego nie rozumiała: po co pytali o oczy Gerarda, skoro nie miał głowy? Jak mogła żyć z Gerardem kilkanaście lat i nie pamiętać koloru jego oczu?
- Byłam zrozpaczona - wspomina Luiza - z drugiej strony czułam ulgę. Nareszcie przestanę bać się dzwonków do drzwi.
Adam
jadł niedzielne śniadanie, babcia słuchała mszy radiowej. Matka, Joanna, krzątała się po domu, ojciec czytał coś ze swej wielkiej biblioteki. Gdy odezwał się dzwonek przy drzwiach, Adam nie zadrżał i nie wybiegł - jak robił to ostatnio - otworzyć. Był spokojny. Wiedział, że ktokolwiek dzwoni - nie jest to Gerard. Adam ubiegł go. Późną nocą z 8 na 9 marca 1994 roku pozbył się strachu. Jego „strach" leżał teraz w kostnicy, zidentyfikowany przez Luizę. Policjanci rewidowali pokój. Adam uspokajał rodziców: „Nie martwcie się, wszystko się ułoży". Wyszedł w kajdankach. Nie zamierzał się przyznać do zabójstwa. Wyspowiada się, ukoi, wróci do domu i wreszcie stanie się przykładnym synem. Taki miał plan.
Stefan usłyszał od dozorczyni, że pytała o niego policja. Długo krążył przy telefonie, nim wykręcił numer komisariatu. Przedstawił się, podobno go szukają, zaraz przyjedzie. Uspokoił się, gdy usłyszał, że przyślą po niego radiowóz.
„Długiego" wzięli z pracy we francuskiej firmie, w której czekał na niego awans. Jarka zabrali z domu.
Tadeusz tamtego ranka postanowił nie iść na uczelnię. Policja zadzwoniła o dziewiątej. Wtulił się w poduszkę. Młodsza siostra była w szkole, ojciec w pracy, matka właśnie szykowała się do wyjścia.
Chwilę później stał na bosaka, w kajdankach, w piżamie. Danuta krzyczała: „To pomyłka! Syn jest studentem!". Potem zobaczyła w telewizji te ciała z Wisły, bez głów, a w gazecie przeczytała inicjały podejrzanych o zbrodnię. - To niemożliwe - pocieszałam męża. - Pół Polski może mieć takie inicjały.
Proces był głośny na całą Polskę, a inicjały nie były pomyłką, jak chciała Danuta. Zapadły wyroki:
Adam, 1. 28 - winny podwójnego zabójstwa. 25 lat więzienia. Stefan, l. 29 - winny podwójnego zabójstwa. 25 lat więzienia. Tadeusz, 1. 23 - współwinny jednego zabójstwa. 12 lat więzienia. W apelacji dorzucono mu dodatkowo oskarżenie o współudział w drugim zabójstwie (sprawa w toku; po sześciu latach Tadeusz siedzi w podwójnej roli: jako skazany i jako oskarżony). „Długi" (1. 28) i Jarek (1. 28) - po 3 lata.
Sześć lat po skazaniu syna Joanna siedzi w warszawskim mieszkaniu kwaterunkowym na wprost regału z książkami. Tu i ówdzie regał świeci pustkami. Joanna nie zapala światła. Krępują ją liszaje na ścianach. Za co zrobi remont? Pieniądze ze sprzedanych książek idą na sprawy bieżące. Córka samotnie wychowuje syna. Adam „tam" (Joanna nie używa słowa „więzienie"). Nie wie, jak opowiadać o synu. Życie nie przygotowało jej do roli matki zabójcy. - Był dobrym chłopcem. Joanna ma 54 lata, była urzędniczką, dziś na rencie. Jej mąż, ojciec Adama, zanim zmarł - urzędnik na kierowniczych stanowiskach. Oboje zarabiali skromnie. Mieszkanie ciasne, Adam dzielił pokój z babcią. - Ale zawsze miał prezenty - ożywia się Joanna. - Na dziesiąte urodziny dostał mikroskop.
Na regale z książkami ramka, a w niej uśmiechnięty Adam na Mazurach. To szczególne zdjęcie. Nie dlatego, że Adam nie nosił jeszcze w sobie ciężaru zbrodni. Joanna podkreśla wyjątkowość fotografii: - W tym dniu Tadeusz Mazowiecki został premierem. To właśnie zmiany po roku 1989 pchnęły Adama do porzucenia informatyki dla biznesu. Gdy rodzice protestowali, powiedział: „Czasy się zmieniły, dziś można samemu zarobić na studia. Nie chcę dłużej siedzieć wam na głowie".
W biznesie poznał Stefana, potem Gerarda, potem zabił.
Sala widzeń więzienia w Iławie. Adam w zielonej kurtce z dżinsu. Zaczesane do góry ciemne włosy, lekka bródka. Smukłe palce, z czystymi, dobrze przyciętymi paznokciami. - Chciałem się wyrwać z biedy. Marzyłem o własnym pokoju.
Pośredniczył w handlu piwem, ciuchami, czym się dało. - Dobrze mi szło. Bez pieczątki, bez siedziby firmy. Żywioł. Planował: nacieszy się życiem, potem pomoże siostrze i rodzicom. No i wróci na studia, do ukochanej informatyki.
Jeszcze w liceum zapisał się na kurs tańca. Teraz, jako młody biznesmen, brylował w dyskotekach. Otoczony pięknymi dziewczynami. Uroczy, grzeczny. Nazwano go „Księciem". Pił whisky z colą.
Matka Stefana,
nauczycielka rytmiki, zarabiała grosze. Ojciec odszedł, gdy Stefan był mały, potem umarł.
Stefan skończył wydział opieki społecznej w Studium Medycznym. Mieszkał w bloku, z matką. Zmiany w Polsce wyzwoliły w nim energię. Przestał myśleć o zawodzie, który zdobył, uciekając przed wojskiem. Wszedł w biznes. Był pierwszym w kraju importerem kawy Jacobs. Zarabiał pieniądze, o jakich w rodzinie nikt nigdy nie śnił. Namawiał do powrotu brata, „Długiego", który w latach osiemdziesiątych rzucił studia i w poszukiwaniu dobrego życia wyjechał do Niemiec. Przekonywał go: „To nie ten sam kraj". „Długi" wrócił.
Ściągali z Włoch kontenery bielizny, rajstop i kolorowych wózków dziecięcych. Z innych krajów - kurtki i lalki Barbie. Na początku lat dziewięćdziesiątych polski rynek wchłaniał wszystko. Szukali wspólników. Ciężko było z dnia na dzień wyłożyć kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Znajdowali chętnych do jednego, kilku przedsięwzięć. - Potem dzieliliśmy kasę i cześć - wspomina Stefan. - Kraj był usiany takimi układami.
Jednym z takich chwilowych wspólników był student (wówczas politologii), były ministrant, przystojny i z głową na karku - Tadeusz.
Wieczorami Stefan kręcił się, tak jak Adam, po modnych lokalach: Harenda, Scena, U Szwejka.
Ale nie zostawiał w nich wszystkiego. Organizował i sponsorował turnieje tenisowe. Potrzebował reprezentacyjnego partnera do wręczania nagród, do prowadzenia rozmów w biznesie. Początek lat dziewięćdziesiątych. Klub studencki Stodoła. Stefan nie odrywa oczu od chłopaka, który kosi wszystkich w tańcu. Chce go poznać. Zaprasza do swego stolika.
Stefan spadł Adamowi z nieba. - Chciałem na zawsze wyjść z biedy. Z nakazów i zakazów rodziców: studiuj, załóż rodzinę. Stefana ożywiają tamte wspomnienia: - Uzupełnialiśmy się: ja lubiłem cień, Adam ostre światła.
Ponad wszystko łączyło ich jedno: - Chcieliśmy zarobić szybko i dużo.
Rozumieli się świetnie. Biznes się kręcił, zabawa też. Rodziców Adama drażniły ranne powroty syna. Wyprowadził się.
Matkę Stefana i „Długiego" też niepokoiło to, że synów więcej w domu nie ma, niż są. Nalegała, by zajęli się „przyzwoitą pracą, etatową". - A ja jej wyjaśniałem - wspomina Stefan - mamo, jest nowa Polska, ludzie szukają swoich miejsc. Wkrótce zachorowała na raka. Na operację i chemioterapię zapisano ją dopiero za kilka miesięcy. Stefan wyjął pieniądze. Znalazło się miejsce na wcześniejsze terminy.
Stopniowo
wolne pośrednictwo się kończyło. Interesy Adama i Stefana stawały się kruche. - Zaczęliśmy myśleć o czymś poważniejszym - wspomina Adam. - Chcieliśmy mieć jakąś firmę-matkę. Przyszła okazja. Stefan odkupił opcję na sprowadzanie kosmetyków z Ameryki.
- Aby mieć ten temat, zainwestowałem kilkanaście tysięcy dolarów - wspomina.
Był rok 1992. Oparte na żeń-szeniu kosmetyki miały być hitem. Dla kobiet starszych i młodszych. Krem przeciw trądzikowi dla młodzieży miał dać wielką forsę. Biegali po szkołach i mazali dzieciarnię testerami. Ten krem był strzałem w dziesiątkę! Ale potrzebowali kilkudziesięciu tysięcy dolarów na sprowadzenie pierwszej partii. Banki odsyłały ich biznesplan do poprawek. Brakowało zabezpieczenia. Nie mieli nieruchomości.
Mogliby wziąć wspólnika z dużą gotówką, ale w „ten temat" postanowili wejść sami. - Wierzyliśmy w te kremy - pamięta Stefan. Rozpytywali o wejścia w banku. Ale nawet jak ktoś je miał, nie przyznawał się albo trzymał kontakt dla siebie. Pewnego dnia w restauracji U Szwejka Stefan spotkał znajomego. Przed laty ćwiczyli w jednej siłowni. Znajomy był kilka lat starszy od nich.
Nazywał się Gerard Nowak.
Gerard nie krył radości ze spotkania Stefana. Kręcił się przy drobnym handlu („Też robię w kawie") i był - jak twierdził - szefem ochrony w hotelowej sali bilardowej. Stefan opowiedział mu o wielkim biznesie na horyzoncie i kłopotach z bankiem.
Gerard się ożywił. Znał „Grubego", dla którego „nie ma trudnych spraw". „Gruby" pracował w ważnym banku i załatwienie takiego kredytu to drobiazg. - Czułem, że Pana Boga za nogi złapałem - wspomina Stefan. - Natychmiast powiedziałem o tym Adamowi.
Gerard chciał poznać wspólnika.
Na kolację z dobroczyńcą Adam włożył garnitur. Był podekscytowany, ale Gerard nie przypadł mu do gustu. - Niby inteligentny, a ubrany jak dresiarz - wypomina. - Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że byłem podejrzliwy. Ufałem temu facetowi. W samochodzie Gerard słuchał muzyki poważnej. To wzmacniało jego wiarygodność. Inwestowali więc w dobroczyńcę. Zapraszali na śniadania i kolacje do eleganckich restauracji. Co jakiś czas Gerard chwalił się bronią zza pazuchy. Adamowi to imponowało: - Bezpiecznie mieć takiego kumpla.
Skupiając się na trądzikowym biznesie, powoli schodzili ze starych ścieżek. Tym bardziej że ich miejsca zajmowały finansowe rekiny. Nie żałowali. - Nasze właściwe pieniądze miały nadejść - powtarza Adam.
Gerard roztaczał wizje wspólnego przedsięwzięcia. Do swojego życia jednak ich nie wprowadzał.
Ale przecież miał jakieś życie? - Miał życie, miał - powtarza Luiza, była żona Gerarda. Ma 40 lat, ale nie wygląda na tyle. Należy do kobiet, na których mężczyźni zatrzymują wzrok. Urzędniczka.
Gerarda poznała w roku 1981 na urodzinach koleżanki. - Poszłam z chłopakiem, wyszliśmy we troje - to jedno z nielicznych wspomnień, które wywołuje w niej uśmiech. Staje się wtedy jeszcze piękniejsza.
Umówili się następnego dnia pod kościołem. Był luty, zaśnieżona niedziela. - Włóczyliśmy się po Starym Mieście, po Łazienkach. Bardzo lubił Łazienki.
Wieczorem odprowadził ją pod dom. - To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Pobrali się rok później. Skończył zawodówkę mechaniczną. - Ale unikał pracy w swoim fachu - wspomina Luiza. - Ciągle zmieniał: był zaopatrzeniowcem, porządkowym na Torwarze i Bóg wie, kim jeszcze. Wyjeżdżał na budowy za granicę.
Luiza lubi życie odtąd dotąd. - A Gerard ciągle gdzieś gnał. Gdy mu powiedziałam, że chcę stabilizacji, odpowiedział: „Moim obowiązkiem jest zapewnić rodzinie dostatek". Będzie zmieniał pracę tak długo, aż znajdzie godziwy zarobek.
Marzył o mieszkaniu. - Nigdy go nie mieliśmy - mówi Luiza. - Zawsze kątem u którejś z mam. Czuł się niedowartościowany. Nie mógł znieść biedy przed wypłatą.
Raz czy dwa razy w tygodniu jeździł poćwiczyć. Namawiał Luizę, by z nim chodziła. Poszła raz. Grali w koszykówkę, bez przepisów, bez reguł. Lubił taką grę. Mówił, że przepisy są dla frajerów. Oczekiwali dziecka, gdy podczas ćwiczeń doznał urazu kręgosłupa. Poruszał się o kulach. Na krótko przed narodzinami córki oznajmił Luizie, że odchodzi. Nie zasłużyła na życie z kaleką. - Tak mówił - pamięta Luiza. - Jak mógł? Pobraliśmy się z wielkiej miłości. Taki był. Nieracjonalny zupełnie.
Pocieszała go i prosiła, by został. Wkrótce urodziła się Alicja. Z ciężką wadą. Musiała przejść operację. - I wtedy stał się cud - wspomina Luiza. - Gerard ozdrawiał. Rzucił kule i zaczął chodzić o własnych siłach. Lekarze nie umieli tego wyjaśnić. Zostawił kule w Konstancinie, wrócił do domu. „Muszę zarobić na mieszkanie", powtarzał. Była połowa lat osiemdziesiątych.
Adam opowiadał rodzicom o nadchodzącej stabilizacji. Z powrotem zamieszkał w pokoju z babcią. Interesy powysychały, a trzeba było z czegoś żyć.
Gerard ze swą muzyką poważną na kasetach przylgnął do Adama i Stefana, a oni uczepili się jego. Nie wtajemniczali go w swoje kłopoty. Sprawiali wrażenie dobrze ustawionych, z wizją. - Początkowo czuł się kimś gorszym - ocenia Adam. - Choć to on miał przecież załatwić nam kredyt.
Co jakiś czas Gerard przynosił „smutną wiadomość": „Gruby" z banku, ten, który miał załatwić kredyt, i którego Adam i Stefan nigdy nie poznali, był chory, innym razem miał pogrzeb. Ale uspokajał Stefana i Adama: „Lada moment". Czasem napomykał o ciemnych interesach: handel paszportami, żetonami telefonicznymi albo obrót fałszywymi banknotami. Zbywali to. - Była w Gerardzie jakaś czujność. - Adam teraz to widzi. - Może badał, co może powiedzieć w naszej obecności. A może badał, czy damy się wciągnąć w jego interesy? Do Stefana Ameryka słała faksy: „Co z kosmetykami?". Zaczęli się niepokoić, ale - jak twierdzą obaj - w Gerardzie było coś, co mówiło: on to załatwi.
Dla Adama kredyt był wszystkim. - Ten biznes miał udowodnić rodzicom, że rzucając studia, nie popełniłem błędu. Pieniądze miały pomóc w usamodzielnieniu się. W każdej swojej dziewczynie widziałem żonę - wyznaje. Żona i troje dzieci - tak planował. I dom. Miał dziewczynę. Piękną. Zrobiono jej zdjęcia do „Playboya". Dziewczyna Stefana, Jola, studiowała zarządzanie. Dorabiała w salonie samochodowym.
- Powiedzieliśmy sobie: ruszą kosmetyki, ustawię ludzi, pobieramy się - mówi Stefan.
Wyczekiwanie na ruch Gerarda stawało się nie do zniesienia. A on coraz rzadziej mówił o kredycie. Coraz częściej napomykał o śliskich interesach. I nagle przepadł. Adam pamięta tamten stan. - Czekanie na niego, to był obłęd. Nie wiedzieliśmy, gdzie go szukać. Z klubów bilardowych też zniknął.
Zjawił się po miesiącu. Bez wyjaśnień, ale z obietnicami. - Odetchnęliśmy z ulgą. Kredyt znów był w zasięgu ręki - wspomina Adam.
Zaczynali już być na zawołanie Gerarda. Wciąż czegoś chciał. - Biegliśmy do niego. Już nas zaczął prowadzić na smyczy. Czas się wlókł, a Gerard zapomniał o kredycie. Roztaczał perspektywę wielkiego życia z handlu kradzionymi samochodami. Niech się zgodzą, nadają się. Nie słuchali. - To facet z półświatka - dotarło do nich, kiedy ujrzeli Gerarda w towarzystwie trzech wielkoludów w dresach.
Adam zastanawia się, w którym momencie Gerard postanowił wziąć ich „w opiekę".
- Musiał wyczuć, że jesteśmy słabi, zwłaszcza ja.
„Synu, zrób coś ze sobą!" - Adam coraz częściej czytał to w oczach rodziców. Był styczeń 1993 roku. Wykrzyczał Stefanowi, że ma dość Gerarda. I zażądał zerwania z nim kontaktów.
Gerard pojawił się kilka dni później. Zaproponował spacer. Adam był bliski szczęścia: „nareszcie kredyt". - A on powiedział, żebym zwrócił mu dług. Jaki dług?". „Tysiąc dolarów", odpowiedział i uderzył mnie.
Adam wpadł w przerażenie. Nie było przecież żadnego długu. Tydzień później pod blokiem Adama tuż przy Gerardzie wyrośli jego rosyjscy dresiarze - „odświeżacze pamięci". Groźby, uderzenie w twarz, w brzuch, ból, znów w twarz, łzy, dreszcze. Zimno czy strach?
Adam z pokorą przyjął do wiadomości: musi zwrócić tysiąc dolarów. Plus odsetki, które narosły, kiedy się zastanawiał, o jaki dług chodzi. Powiedział: „Oddam".
Luiza pamięta,
że tamtej zimy Gerard coraz rzadziej wracał do domu. Coraz mniej przynosił pieniędzy. - Próbowałam wydobyć z niego, co się dzieje, ale odpowiadał: „Nic takiego".
Rzadziej zajmował się córką. Zaczynał zabawę z nią, po kilku chwilach przestawał. Nagle, niespodziewanie nasłuchiwał. I bez słowa wychodził.
Luiza poprosiła Gerarda o rozwód. - Myślałam, że będzie o mnie walczył, przeprosi, zapyta, wyjaśni.
Ale Gerard spojrzał na nią tymi oczami, których koloru Luiza nie pamięta, i powiedział: „Tak będzie lepiej".
Adam zwierzył się Stefanowi z fikcyjnego długu i pobicia, a Stefan Adamowi - co spotkało jego. Wprawdzie jemu Gerard nie wymyślił długu, ale nalega na śliskie interesy. Czeka w samochodzie albo kręci się pod blokiem. - Nocą w mój domofon wkładał wykałaczkę. Domofon warczał całą noc, bo bałem się wyjść - wspomina Stefan. - Sąsiedzi mieli pretensje, bo spać nie mogli.
Matka wróciła ze szpitala. „Zatrudnij się gdzieś na etacie" - powtórzyła. Stefan już był u kresu wytrzymałości. - Walnąłem prosto z mostu: „Gdybym był na państwowej posadzie, dawno byś leżała w grobie!".
Matka przyznała Stefanowi rację. Potem widział, jak płakała. Gerard domagał się od Stefana papieru do produkcji biletów MZK. - Łaziłem niewyspany i zastraszony - wspomina Stefan. - Teraz drżałem też o matkę. „Dobra - powiedziałem - znajdę kogoś, ale obiecujesz, że się odczepisz?".
Obiecał. Był w siódmym niebie. Znów przyjacielski. - Wygrzebałem mu „bileciaka", czyli fałszerza biletów. Ale „bileciak" i jego ludzie nie spełnili oczekiwań Gerarda. W mig stracił dobry humor: „Zainwestowałem czas, a wy tak?". I za stracony czas zażądał zapłaty. Gdy odmówili, Rosjanie potraktowali ich nożem, pięścią, kolanem. „Bileciak" ze strachu odstąpił Gerardowi plik fałszywych paszportów.
Winę za „bileciaka" Gerard zrzucił na Stefana. Pouczył go na przyszłość: Rosjanie wywiozą cię do lasu i zabiją. I „za karę", że Stefan źle się spisał, zażądał, by załatwił pieczątki do paszportów. Postraszył: jeśli o tej i o tej godzinie się nie stawi, znajdzie swojego psa bez głowy.
Stefan poprosił matkę, by nie otwierała nikomu, Jolę, żeby nie przychodziła. Będą spotykać się na mieście, gdziekolwiek, ale nie w domu. Chciał ją za wszelką cenę zatrzymać. - Była mi potrzebna choćby świadomość, że jest, że mogę do niej zadzwonić. Pewnej nocy, gdy Stefan wracał do domu, Gerard wyrósł przed nim niepostrzeżenie: „Unikasz mnie, niedobrze, czekam na ciebie godzinami, tracę czas". Rosjanin „pomógł" Stefanowi wejść do poloneza. Usadzono go za kierowcą, czyli za Gerardem. Było ciemno, zimno. Las. Wisła, Rosjanie. Gerard opowiadał Stefanowi, jak trudno żyć z przestrzelonymi kolanami, jak dobrze mieć żywą rodzinę. A kiedy przypomniał o układach, jakie ma z policją, niespodziewanie zatrzymał samochód, opuścił w tył oparcie swojego siedzenia, tak by Stefan nie mógł się ruszyć. - Myślałem, że to mój koniec - pamięta Stefan.
A Gerard powiedział łagodnym tonem: „Jesteś mi potrzebny, Stefan. Twoja twarz, twoje kontakty. Z takich ludzi jak ty się nie rezygnuje".
Matka Gerarda, wiejska kobieta, po wojnie przybyła za chlebem do Warszawy. Mały Gerard ledwie stawiał pierwsze kroki, gdy ojciec odszedł. Żeby nie oddać syna do domu dziecka, matka zaczęła sprzątać, szyć, gotować. Dawniej, podczas spacerów z Gerardem w Łazienkach, Luiza wyciągała z niego te wspomnienia. Ale Gerard niechętnie wracał do dzieciństwa.
Jedyne, co wspominał, to zapach morza. Tam go kiedyś zabrał ojczym z matką i przyrodnim bratem. - Wciąż mówił, że raz płynął łódką. I ta łódka, ten zapach morza to było najprzyjemniejsze echo dzieciństwa.
Miał kompleksy, Luiza wiedziała, jak bardzo je ukrywał. - Był skryty, zamknięty. Nie lubił mówić o sobie.
Po rozwodzie wciąż wpadał do domu. Pewnego wieczora przybiegł w pośpiechu. Potrzebował pieniędzy na benzynę. Natychmiast. Rozwalił skarbonkę córki, wysypał wszystkie oszczędności i wybiegł.
Gerard
wyznaczał Adamowi spotkania w Łazienkach. - Nie wiem, dlaczego akurat tam - zastanawia się Adam. - Ale ja lubiłem Łazienki, czułem się tam bezpiecznie.
Dług rósł. Gerard przyczaił się na Adama pod domem. Zaprosił do samochodu, związał go rzemieniem i położył na tylnym siedzeniu. Powiedział, że „ma z psami do pogadania". - Zawiózł mnie na Żytnią, wszedł do komisariatu i wyszedł z policjantem. Śmiali się - wspomina Adam. - Policjant szydził: „Nie wiesz, co z takim zrobić? Przeciągnąć na sznurze za samochodem w Lesie Kabackim". Przez myśl przeszło Adamowi, że to przebrany kolega Gerarda. - No ale kiedy i gdzie by się przebrał? Bałem się.
Joanna, matka Adama, pamięta: - Zebrał nas i powiedział: „Kiedykolwiek, o jakiekolwiek porze dnia czy nocy zadzwoni Gerard, natychmiast mnie powiadomcie, gdybym przypadkiem był w toalecie albo spał".
Po Adamie podróż pod komendę policji odbył Stefan. Ale obaj o tym wówczas nie wiedzieli. Gerard dbał o to, by się nie kontaktowali. Z każdym prowadził inną grę. Każdemu z nich mówił, że ten drugi jest nielojalnym kolegą. Przestali się sobie zwierzać.
Gerard potrafił tak manipulować swą ofiarą, że w największej nawet opresji mogła zapomnieć, że to on był jej sprawcą. W pamięci zostawało to, że przychodził z pomocą. Kiedy pobity i zaszczuty Adam głowił się, skąd wziąć pieniądze na dług, Gerard poradził mu, by założył konto w banku i wypisał czeki. - Byłem mu wdzięczny za ten pomysł - pamięta Adam. - Byłem niemal szczęśliwy. Założył konto w PKO BP. Gerard podał nazwisko (Marek M.), na które Adam miał wypisać dziesięć czeków. Każdy po trzy miliony starych złotych. Była zima 1993 roku.
- Gerard realizował czeki, a ja znów umierałem ze strachu. Ale panie w okienku niczego nie podejrzewały.
Potem trzeba było powtórzyć „numer" w PKO SA. A potem Gerard przepadł. To dało Adamowi wytchnienie, ale tylko na chwilę. Bank zaczął dzwonić do domu. Przyszła policja.
- Nie pamiętam, kto pierwszy to zaproponował, ja czy rodzice. W każdym razie musiałem wymeldować się z domu.
Błąkał się po kolegach. Bez pieniędzy, bez nadziei, bez miłości. Adam stara się dziś zrozumieć dziewczynę z kartek „Playboya", w której widział żonę.
- Jak można wiązać się z kimś, kto wciąż ucieka? Uciekał przed policją i przed Stefanem.
- Zacząłem podejrzewać, że Stefan gra na dwa fronty, że wystawił mnie Gerardowi.
A Stefan uciekał przed Gerardem. - Zacząłem spać u brata. Gdy brat - „Długi" - jechał do Francji (służbowym samochodem), łapał się z nim, mówił sobie: „Odsapnę psychicznie". Wczesną wiosną, jednego wieczora Gerard zaczepił Stefana pokojowo. Tylko zamienią słówko. - Chciał, żebym wrzucił komuś granat przez okno - nawet teraz, po latach, Stefan jest wzburzony. - Wkurzyłem się: „O, nie! Sprawy gospodarcze, to jeszcze, ale w kryminalne mnie nie władujesz!".
Poczuł dumę, że potrafił odmówić. Nie rozumiał tylko jeszcze uśmiechu Gerarda na dźwięk słów „sprawy gospodarcze". Gerard pożegnał się przyjaźnie - jak za dawnych czasów.
Był wiosenny wieczór
około roku przed śmiercią Gerarda. Gerard długo dzwonił do drzwi, zanim Luiza otworzyła. Po raz pierwszy od rozwodu chciał porozmawiać. - Był przerażony - pamięta Luiza. - Ubrany niechlujnie. Nerwowo się rozglądał.
Chciała tej rozmowy. Dawno na nią czekała. Zrobiła herbatę, postawiła kanapki, powiedziała: „Znów tu byli", a on przylgnął do niej w milczeniu. Po długiej chwili przeprosił i szepnął, że dłużej już nie może.
- „Co nie możesz?", pytałam. A on swoje: żebym jeszcze trochę wytrzymała, że wszystko będzie jak dawniej.
I wyszedł.
Luiza ociera łzy nad zdjęciami. - Wiedziałam, że Gerard chce mi coś ważnego powiedzieć. Ale on zawsze był taki zamknięty w sobie.
Matka Stefana umarła 2 kwietnia. Nikt nie wie, dlaczego dostała zawału.
W żałobie po matce Stefan odnalazł Adama. Adam poprosił go, by zadzwonił do jego rodziców i powiedział, że u niego w porządku. Chwilowo zamieszkał u Stefana.
Tuż po pogrzebie matki Stefana zadzwonił Gerard z „ciekawą propozycją". Jutro wpadnie. Adam znów poczuł dawny strach. Ale szybko się za to skarcił.
Gerard przybył z grupą kolegów, Polaków. Na przywitanie Adam dostał pięścią w twarz. Potem w brzuch. I znów w twarz. Polała się krew. Stefan stanął w jego obronie. Koledzy Gerarda go uciszyli. Gerard odezwał się: „Adam jest mi winny siedemdziesiąt milionów złotych".
- Wściekłem się - opowiada Stefan. - Odpaliłem: „Dam ci sto, ale odczep się od nas na zawsze".
Gerard nie spuszczał Stefana z oka, póki nie założył konta w banku i nie wypisał czeków pod jego, Gerarda, dyktando. - Wolałem mieć na karku bank niż tego typa.
Ale kilka nocy później Gerard znów drapał w okno Stefana na parterze bloku. - Po śmierci matki z buciorami wlazł do mojego mieszkania - skarży się Stefan.
Wymienił zasłony na grube kotary. Barykadował się. „Długi" nie rozpoznawał brata. Znał Gerarda, czegoś się domyślał. Mówił: „Zrób coś z tym, tak się nie da żyć". - A ja kłamałem: „Spoko, wszystko jest pod kontrolą".
- Znów zaczęło się chodzenie na smyczy - pamięta Stefan. - Gerard mówił, że nie chce już pieniędzy, tylko żebyśmy dla niego pracowali.
„Praca", na tamtym etapie, polegała na dyspozycyjności. - Wyznaczał nam spotkania, czasem nawet trzy razy dziennie, o różnych porach, w różnych miejscach. Przyjeżdżał albo nie. Sam albo z kimś. Jeśli z kimś, wówczas awanturował się o piętnaście sekund spóźnienia. Nawet jeśli byli przed czasem. Triumfował. W oczach tamtych był naprawdę kimś. My obaj jak zaszczute psy z podkulonymi ogonami - opowiada Stefan.
Adam przeprosił rodziców i zapytał, czy może wrócić. Mógł, ale powinien uregulować sprawę z policją, która nachodzi dom. Prokuraturze wyjaśnił, że zdebetował konto pod presją. Ze strachu. Teraz rytm jego życia wyznaczał Gerard i policyjny dozór. W oczekiwaniu na ruch Gerarda, jak za dawnych czasów, nosił babcię do toalety i karmił. A gdy pokłócił się z nią o coś - płakał. Gerard gdzieś zniknął.
W połowie lata 1993 roku Adam i Stefan wylegli z cienia i strachu. Paraliż po Gerardzie stopniowo zaczynał puszczać. Znaleźli pracę u Kalabryjczyka, który nie patrzył w dokumenty, tylko na to, jak kto sprzedaje. - Handlował mydłem i powidłem - wspomina Adam. Trochę ciuchów, buty jakieś. Do butików wstawialiśmy. Stefan szykował się też na przedstawiciela firmy z Mediolanu - ekskluzywne kolekcje dla przodujących dziś warszawskich salonów mody. Wynegocjował dobrą pensję i lekcje włoskiego. Szykował grunt dla Adama.
Jesienią pewnego wieczora spotkał pod domem Gerarda. Ten zagadał: „U Włocha robisz?", po czym zaproponował, „żeby tego Włocha skubnąć".
Stefan zrezygnował z pracy. Szef zatrzymywał. - Powiedziałem: „Panowie, coś mi tu nie pasuje".
Kusili podwyżką. Odszedł. - Wiedziałem, że Gerard zmusi mnie do jakiegoś przekrętu. I tak trząsłem się za te czeki. A ja panicznie bałem się więzienia.
Znów ograniczył krąg znajomych. - Zdawałem sobie sprawę z tego, że każdy, kto jest w pobliżu, może paść jego ofiarą.
Czasem włóczył się po mieście, gapił na roześmiane twarze, myślał: „Jak ja bym tak chciał". Wlepiał oczy w poodsłaniane okna. Zazdrościł.
Adam zatrudnił się
w firmie odzieżowej. - W oczach rodziców podreperowałem swój wizerunek. Praca - dom - dozór, trzymałem się tego. Był zaopatrzeniowcem, rozwoził po sklepach garnitury i garsonki. Czasem po drodze do pracy podrzucał ojca służbowym autem. - Ojciec był dumny - wspomina Adam. - Mawiał: „Nigdy nie myślałem, że mój syn będzie podwoził mnie do pracy".
Święta i sylwestra Adam spędził z rodziną. - Przykładna rodzinka, jak za dawnych lat.
W ostatniego dla siebie sylwestra Gerard zapukał do Luizy pod wieczór.
- Sprawiał wrażenie, jakby przed kimś uciekał - pamięta Luiza. - Wypłoszony jak dzikie zwierzę.
Wyrzucała mu, że w święta nie przyszedł. Córka już przestaje o niego pytać. Gerard odsłonił brzuch i pokazał świeżą ranę w miejscu, gdzie operuje się wyrostek.
Dziś Luiza wie, że operacja była ucieczką do szpitala przed tymi, którzy nękali o długi. Prawdziwe? Wymyślone? Tego nie wie. W swoją ostatnią sylwestrową noc Gerard chciał być z Luizą, ale nie chciał rozmawiać ani zostać w domu.
Wprosili się do znajomych. - Całą noc z nikim nie rozmawiał, nie tańczył, nie pił, nie śmiał się - wspomina Luiza. Po sylwestrze znów zniknął. - Czekałam na niego i bałam się tego, że czekam. Cierpiałam. Byłam w matni. I bałam się tych jego egzekutorów. Pukali coraz częściej.
Minął miesiąc, jak Adam rozwoził garnitury. Pewnego dnia rozładował towar, wraca do samochodu na zapleczu sklepu w śródmieściu Warszawy, a tu Gerard wita go uśmiechem. Wsiadł do samochodu Adama, za nim dryblas. Gerard przedstawił dresiarza: „To »Młody«, mój ochroniarz, potrafi zabić, w grudniu wyszedł z paki". I poprosił o „zaległe piętnaście milionów". Odjechali nad Wisłę, Gerard wyjął nóż, zmusił Adama do objęcia rękojeści, i oznajmił, że nóż pochodzi z morderstwa.
Adam wypomniał Stefanowi, że zdradził Gerardowi, gdzie pracuje. Stefan wpadł w furię. - To psychol! Trzeba coś z nim zrobić! Spójrz na nasze życie!
Adam się z nim zgadzał. Gerard zamienił ich życie w piekło. Ani planów, ani nadziei.
Pewnego wieczora nękany przez Gerarda Stefan pękł: „Mam gościa, takiego Stasia w Katowicach, który kilka lat temu nie zapłacił mi za wózki dziecinne. Przysięgasz, że jak ci go wystawię, znikniesz?".
Gerardowi adres nie wystarczył. Zażądał, by Stefan pojechał z nim do Katowic.
Pojechali: Gerard, Stefan i „Młody". Gerard miał długopis, który strzela i może zabić. Rozkazał Stefanowi poczekać za drzwiami. Gdy - wezwany - wszedł po kilkunastu minutach, z trudem rozpoznał swego dłużnika: siedział za biurkiem, mały, spocony, nierzeczywisty. Na stole leżało trzysta dolarów. Gerard triumfował.
- Jak się czułem? - w więziennej sali widzeń Stefan powtarza pytanie. - Wtedy wiedziałem, że tym biednym Stasiem spłacam swój dług. Ja już byłem martwy. Ten mały przerażony człowieczek przede mną to byłem ja.
Kilka nocy później,
o trzeciej, Stefana ze snu wyrwało drapanie w okno. Przez szparę w kotarze ujrzał Gerarda z „Młodym". - Ten człowiek nigdy się nie odczepi.
Postanowił, że zacznie śledzić Gerarda. I widział, jak Gerard wsiada do autobusu. Raz, drugi. Pocieszał siebie i Adama: nie jest tak mocny, jak się wydawało, skoro jeździ autobusem.
Ledwie pocieszył się, że Gerard słabiutki, już pod blokiem Stefana stoi tempra z Gerardem, który pyta o dług.
„Jeździ temprą. Widziałeś? - przerażony Stefan zadzwonił do Adama. - Jednak silny. Ktoś za nim stoi".
Adam już nie umiał rozważać: silny czy słaby? Przyciśnięty przez Gerarda, koncentrował się na planie napadu na swoją firmę odzieżową.
- Miało być tak: popsuł mi się samochód. Poszedłem do telefonu, żeby zgłosić szefowej problem, i kiedy wróciłem, z samochodu zniknął towar.
Prawda wyglądała tak, że Adam miał przełożyć towar ze służbowego samochodu do tempry.
- Byłem tak zdenerwowany, że odjeżdżając „po akcji", drasnąłem drzwi tempry. Gerard wpadł w furię, „Młodemu" kazał mnie poturbować.
Cienką rysę Gerard wycenił na trzy tysiące dolarów. Groził, że jeśli w ciągu trzech dni nie zwróci długu, skrzywdzi jego małego siostrzeńca.
Późnym wieczorem
Stefan szedł z Jolą ulicą. Usłyszeli klakson. - W pierwszym odruchu chciałem zwiewać - pamięta Stefan. - Ale w przebłysku świadomości pomyślałem o Jolce. Weźmie mnie za świra.
Auto z piskiem opon zatrzymało się obok. Elegant machał do niego radośnie. - Pomyślałem: gość się pomylił. Nikt z mazdy nie zaczepiłby takiego dziada jak ja.
Ale facet krzyknął jego imię. To był Tadeusz, z którym Stefan dawniej robił przelotne interesy, chodzili na dyskoteki. - Spotkanie z Tadkiem unaoczniło mi, jak nisko spadłem. On: pewny siebie, w superwozie, uśmiechnięty. Ja: zdeptany ogryzek. W głowie Stefana już chodził kalkulator: będzie miał od kogo pożyczyć na dług dla Gerarda.
Tadeusz rzucił politologię dla marketingu. Był na drugim roku. Jak większość kolegów dorabiał. Ostatnio pośredniczył w handlu samochodami. Ucieszyło go spotkanie kumpla. Chciał to uczcić, namawiał na dyskotekę, do pubu. Stefan udawał, że się spieszy. - Dla mnie Tadek był gościem ze świata, z którego ja już wypadłem.
Umówili się na kiedy indziej.
Tadeusz siedzi w sali widzeń warszawskiego więzienia. Policzki mu płoną. Mówi szybko, dużo gestykuluje. Ubrany w dżinsy i beżową bluzę. Przekonuje, że los mu sprzyja. Pracuje w więziennej kantynie przy sali widzeń. Nazywają przedsionkiem wolności.
Pamięta tamto spotkanie ze Stefanem. Wydał mu się dziwny. - Myślałem, że ma dół w interesach, chciałem mu pomóc. Tak jak on mi kiedyś. Ale Stefan mówił wymijająco. Kręcił.
Jak powiedzieć Tadkowi „pożycz"? Tliło się w Stefanie jeszcze trochę dumy. Jechali później z Tadkiem odwiedzić Adama, gdy Stefan wydusił z siebie: „Pożycz dwa tysiące dolarów". Tadek uśmiechnął się przyjaźnie i odpowiedział: „Spróbuję dać ci zarobić". Ale Stefan potrzebował pieniędzy natychmiast. Więc gdy Adam wyszedł przed blok, Stefan nie wytrzymał napięcia. Napadł na niego: to jego dług, niech spłaca, niech pożyczy od ojca, bo on już nie ma siły. A Adam: tylko nie to, nie od ojca.
Tadek to pamięta. Patrzył na Adama i nie wierzył, że to ten sam, wesoły, chłopak. Biznesmen. Dusza towarzystwa. W końcu Stefan wyjaśnił Tadkowi, że mają gościa, który ich prowadza na smyczy. Tadek skwitował: „Coś z tym trzeba zrobić". W jakimś momencie, nieuchwytnym dla Adama i Stefana, skończył się etap poszukiwania pieniędzy. Zaczął się nowy: jak się uwolnić od Gerarda.
„Długi" kolejny raz powtarzał: złomotać gościa.
Tymczasem Gerard siedział przy Luizie i płakał. - Pierwszy raz widziałam, jak Gerard płacze. Opowiadał, że jakiś czas temu przy pewnym interesie, który nie wypalił, ktoś przyłożył mu broń do skroni i zmusił do podpisania dokumentu, z którego wynikało, że ma zwrócić dług. Dług, którego - jak twierdził - nie miał. Około miliarda starych złotych. Podpisał i musi oddać, jak nie - ma wyrok. Dręczą go, prześladują, grożą. Płakał coraz mocniej. Musi wyjechać za granicę. - I błagał o wybaczenie - wspomina Luiza. - Chciał wrócić, chciał wszystko cofnąć. Obiecywał, że coś wymyśli na nowe życie. Ale ja już mu nie wierzyłam.
Wtedy, w lutym - może na miesiąc przed śmiercią - Luiza zrozumiała, że Gerard się boi. Może tych, co się nad nim pastwili? A może bał się tego, że był taki okrutny dla innych? Może przeraził się siebie? Czasem Luiza myśli, że Gerard chciał umrzeć. Czuł, że jemu już nic nie pomoże. - Ja przynajmniej to w nim czytałam. Za każdym razem, kiedy przychodził, to było tak, jakby czekał na receptę: jak żyć!? Ale ja nie umiałam mu jej dać. Bo ja nic o nim nie wiedziałam. Sama takiej recepty szukała.
Był luty.
I znów ubrany w maskę siłacza Gerard odezwał się do Adama. Zadzwonił o północy, będzie za godzinę. Jest sprawa do zrobienia. Adam ma być w garniturze. Adam zszedł w dresach. Gerard zdziwił się, ale był miły. Wesoły. - Kazał mi wrócić po garnitur. Jedziemy do Katowic. Ja jako kierowca (później okazało się, że auto było skradzione) i jako ten, który w Katowicach zrobi dla niego sprawę. Pomyślałem: już po mnie.
Wrócił do domu. Usiadł i się rozpłakał. - Widziałem się martwym. W kuchni leżał nóż, Adam włożył go pod koszulę. Zszedł i powiedział, że nie pojedzie. Gerard zaczął go przekonywać. - Nie wiem, jak on to zrobił, ale wróciłem do domu z przekonaniem, że muszę jechać. Włożył garnitur, obudził matkę i szepnął, że wyjeżdża z Gerardem. - Czułem, że to moja ostatnia podróż.
Świtało, gdy dojeżdżali do Katowic. - Byłem tak szczęśliwy, że żyję, że zrobiłbym wszystko dla Gerarda.
Gerard naświetlił Adamowi zadanie: będzie „pruł konto", czyli dostanie czeki, pójdzie do banku i podejmie sto milionów złotych. Powtórzy to dziesięć razy.
Adam był przerażony. Ale nie „pruciem". Przeliczył swoje życie na czeki. - Podejrzewałem, że Gerard planuje ucieczkę za granicę, po to potrzebne mu pieniądze. Ja mu wybiorę, a on mnie zabije jako głównego świadka.
Ale na pierwszym czeku brakowało stempla. Pośrednik nawalił. „Prucie" odroczone. Gerard wściekły.
Potem było jeszcze kilka takich wyjazdów. Za każdym razem Adam „umierał", a Gerard tracił cierpliwość. Musiał mieć te pieniądze. To utwierdzało Adama w przekonaniu, że jego życie mieści się w granicach tych fałszywych czeków. Póki nie wypłaci - pożyje. Ta myśl kładła go wieczorem i budziła z letargu.
Adam przypuszcza, że myśl o zabiciu Gerarda narodziła się w jego głowie podczas tych wypraw do Katowic. - To były moje umierania. I wtedy chyba moja podświadomość musiała powiedzieć: kto kogo pierwszy?
Gerard zainteresował się Tadkiem, gdy usłyszał, że jest pośrednikiem w handlu samochodami. Kogoś takiego właśnie szukał, chciał sprzedać temprę. Tadkowi nie trzeba już było bliżej przedstawiać Gerarda. Uważał, że sprzedaż samochodu pomoże kolegom.
U Stefana w domu Tadek obejrzał dokumenty, sprawdził numery. -Powiedziałem Gerardowi, że nazwisko się nie zgadza - wspomina Tadek. - Jak sprzedać cudzy samochód?
Dla Gerarda nie było problemu: po to właśnie jest Tadek, żeby się tym zajął. Przerejestruje na kogoś i sprzeda. I wyruszyli „na sprawdzian techniczny". Było ciemno. Kierowca, czyli Gerard, każdemu przydzielił miejsce: obok niego - Stefan, z tyłu „Młody". Tadkowi kazał usiąść za nim, obok „Młodego".
- Krążyliśmy po ciemnych uliczkach - wspomina Tadeusz. - Chciałem zapytać, czy mogę poprowadzić, ale w samochodzie wisiała jakaś groza. Stefan milczał, nie oglądał się.
Z głośników płynęła muzyka poważna. Gerard zatrzymał samochód przy gazowni na Woli. Zapalił światło. - I wtedy spostrzegłem, że Stefan jest związany rzemieniem.
- Nagle „klik" i oparcie fotela Gerarda wylądowało na mnie - wspomina Tadek. - Poczułem, jak się wbijam w siedzenie, nie mogę tchu złapać. Wiedziałem o Gerardzie, ale dopóki to mnie nie dotknęło, nie czułem strachu.
Teraz poczuł dreszcz.
I teraz, w ciemności pod gazownią, poczuł tamto zimno Adama. Gerard rzucił do „Młodego": „Sprawdź go". I do Tadka: „Jak coś znajdziemy, idziesz pod krawężnik". „Młody" obmacał Tadka. Nic nie znalazł. Jeszcze chwila w napięciu i siedzenie Gerarda wróciło do pionu. Był miły, uśmiechnął się i przeprosił Tadka. Kilka dni później spotkał Tadka pod blokiem i zarzucił, że sprzedaż samochodu się wlecze. - Byłem zaskoczony. Skąd wiedział, gdzie mieszkam?
Tadek wybełkotał, że jeszcze nic nie wie, szuka. - Na to Gerard przestrzegł mnie: „Musisz skoncentrować się na sprzedaży, bo ja już poniosłem pewne koszty. Uważaj, bo i ty możesz je ponieść". I zapytał, czy na razie, w ramach rozliczeń, nie mógłbym załatwić mu kilku recept.
Tadka znów przeniknął dreszcz. Skąd Gerard wiedział, że jego dziewczyna jest pielęgniarką?
Pewnie Gerard dostrzegł przerażenie Tadka, bo kiedy odchodził, klepnął go przyjaźnie i powiedział, żeby się nie martwił, wszystko się ułoży, samochód dobrze sprzeda, a tymczasem niech pamięta o receptach. - „Co się tu dzieje?", zapytałem Stefana - wspomina Tadeusz. - Stefan burknął, że Gerard wszystko wie. I opowiedział zdarzenie sprzed kilku dni: zdaniem Gerarda dług Stefana urósł do pięciu tysięcy dolarów.
Stefan tłumaczył, że nie zdoła zebrać takiej sumy. Na to Gerard wyjął zdjęcie Jolki i zaczął opowiadać: tu pracuje, tu studiuje, o tej wychodzi z psem, a przedwczoraj miała na sobie niebieską bluzkę. I zagroził, że jeśli Stefan nie odda długu, on zadba o to, by Jolka znalazła się w niemieckim domu publicznym. Na dowód pokaże mu film, jak ją gwałcą.
- I wtedy pękłem: o, nie ty glisto, to musi się skończyć.
Słowa „Długiego", który dawno radził: „Obić go!", nagle nabrały znaczenia.
Adam i Stefan spytali Tadka, czy pomoże poturbować prześladowcę. - To było oczywiste - wspomina Tadeusz. - To tak, jakby pytali, czy pójdę z nimi na piwo.
Pomoc zadeklarował „Długi" i jego przyjaciel Jarek.
Zbliżał się 8 marca 1994 roku. Ustalili: Tadek powie, że znalazł kupca na temprę, umówią Gerarda u Stefana w domu. „Długi" i Jarek obezwładnią Gerarda (i „Młodego", bez którego Gerard się nie ruszał) i zwiążą ich. Potem zadzwoni „mocny człowiek", który stoi za nimi, i postraszy Gerarda, może wezwie go na rozmowę. Będzie to „wycieczka" po lesie. Przewiozą ich po ciemku, w nieznane - zrobią to samo, co oni robili z nimi. Na końcu pobiją, nagich przywiążą do drzewa. - Chcieliśmy ich pobić - wspomina Stefan. - Wybić zęby, przetrącić nogi. Ale myśl o zabiciu czaiła się chyba w naszych głowach. Kiedy mówiliśmy: „Coś z nim zrobić", tym „czymś" mogło być właśnie zabójstwo. To się czuło. Byliśmy u kresu wytrzymałości.
Umówili się na 7 marca. Gerard nie przyjechał. W Katowicach zatrzymało go coś pilnego - jak mówił. I przełożył spotkanie na 8 marca. Wieczór 8 marca, mieszkanie „Długiego" i Stefana. Gerard dotarł z „Młodym" o umówionej porze.
Tadek wyjeżdża z „Młodym" do klienta, Adam, Stefan i „Długi" z Jarkiem powalają Gerarda. Krępują taśmą samoprzylepną. Gerard się śmieje. Z zakneblowaniem mają kłopot, Gerard udziela instrukcji, jak to zrobić fachowo. Ale okazuje się to niepotrzebne, bo Gerard nie zamierza krzyczeć. Jest skrępowany, ale rozbawiony. Wychodzi na jaw, że nie miał - jak zwykle - broni, tylko pałkę. Przeszukują Gerarda, odbierają swoje dowody osobiste, Adam zatrzymuje paszport Gerarda i jego zdjęcie.
Mija pół godziny. Wchodzi „Młody" z Tadkiem. Samochód nie zainteresował klienta. „Długi" i Jarek obezwładniają „Młodego". „Młody" płacze, wyjawia, że - tak jak oni - jest na smyczy Gerarda. Goryluje mu ze strachu. Gerard się śmieje. „Długi" przeprasza „Młodego", ale zadał się z niewłaściwą osobą, więc podzieli jej los. Krępuje go taśmą.
Gerard pyta, o co chodzi. Stefan odpowiada: „Przeszkadzasz nam żyć, koleś, przeszkadzasz pracować. O to chodzi". Akcja zaczyna się rwać. W jednym pokoju Adam, Stefan i Tadek rozważają: co robić? Oczekiwali, że Gerard się wystraszy, a on się im w twarz śmieje, zaczyna grozić. Wpadają w popłoch. Stefan zaczyna płakać, histerycznie biega po pokoju. Nie tak miało być, Gerard miał być przerażony.
W drugim pokoju: Gerard i „Młody" spętani taśmą. Z nimi „Długi" i Jarek. - W tym pokoju sytuacja zrobiła się groteskowa - wspomina „Długi". - Jakbyśmy się na kawie spotkali. Gerard zbytkował. Głupio mi się zrobiło.
Nieoczekiwanie Gerard powiedział: „Nawet jak mnie zabijecie, to i tak niewiele mi zostało". Rozśmieszył mnie. Sprostowałem: „Nikt nie zamierza cię zabić. Tylko musisz się od nich odczepić". Na to on: „Adama i tak zajebię". Powiedziałem, że bzdury plecie, ale widząc jego szyderczy uśmiech, poprosiłem: „Wiem, że bredzisz, ale mu tego nie mów". Chodziło mi o to, że Adam był już u kresu wytrzymałości, i bałem się.
Do pokoju wchodzi Adam. Dziwny jakiś, pobudzony. Uzbrojony w siłę Gerarda, odgrywa egzekutora. Gerard grozi Adamowi. Adam wraca do kolegów. Wciąż tkwi w nim ta siła Gerarda. Zapada decyzja: on z Tadkiem pojadą po wódkę. Gerard nie pije, podejrzewali, że ma wszyty esperal. Zmuszą go do wypicia, to może się złamie.
- Postrach miał trwać pół godziny - wspomina „Długi". - Dlatego z Jarkiem się zgodziliśmy. Później mieliśmy siłownię, a potem czekały nasze dziewczyny. Był Dzień Kobiet.
Ale Adam z Tadkiem przepadli. - Zacząłem się wściekać. Gerard i „Młody" spętani, ja ich muszę pilnować, zabawiać, a tematów do rozmowy zaczęło mi brakować.
Gerard coraz częściej grozi, chyba dostrzegł przerażenie w oczach chłopaków. Co robić?
Tymczasem Adam i Tadek jeżdżą po sklepach. Adam kupuje foliowe worki, wódkę, strzykawki, gumowe rękawice. Działa jak w transie. Zdecydowany, pewny siebie. Zahacza o dom, robi Tadkowi herbatę. Sam przebiera się, coś do torby pakuje. Tadek wypija herbatę. Wychodzą.
Do mieszkania Stefana wracają po dwóch godzinach. Co dalej? Narada, szepty. Adam nabiera wódki do strzykawki. Któryś go powstrzymuje: „Coś ty! Byś go tym zabił!". Adam rezygnuje. Dochodzi północ. Dzwoni telefon. To do Gerarda: „Mocny człowiek", który stoi za Adamem i Stefanem, chce z nim rozmawiać. Muszą do niego przyjechać. Mistyfikacja. Tylko Gerard i jego ochroniarz o tym nie wiedzą. Stefan pamięta: - Wychodząc, wzięliśmy nóż kuchenny. Pierwszy z brzegu, do krojenia chleba.
„Długi" i Jarek pomagają jeszcze wyprowadzić Gerarda i „Młodego". Żegnają się pod blokiem.
W autobusie Jarek mówi do „Długiego": „Chyba w gówno wdepnęliśmy". - „Coś ty - uspokoiłem go. - Dostaną i rozejdzie się po kościach. Lepiej pomyśl, co powiemy dziewczynom". Tadek, Adam, Stefan, Gerard i „Młody" wsiadają do tempry Gerarda. Tadek na razie jako kierowca.
Noc z 8 na 9 marca 1994 roku. Krążą dwie, może trzy godziny po lasach wzdłuż Wisły. - Chcieliśmy, żeby ta groza w nich narastała - pamięta Stefan. Gerard poprosił o poprawienie taśmy, ręce mu drętwieją. Tracił cierpliwość. - Groził, że jak to wszystko się skończy, to mnie zabije - wspomina Adam. Dojechali w okolice Maciejowic.
Adam i Stefan wyprowadzają Gerarda z samochodu. Tadek z „Młodym" zostają w samochodzie. Tadek częstuje „Młodego" papierosem, gadają, ciemno, zimno, z głośników płynie muzyka. Sto metrów dalej Gerard leży na ziemi. Adam nad nim z nożem i długopisową latarką w zębach. Nie ma szarpaniny i krzyków. Jest cichy głos Gerarda: „Proszę, nie zabijaj mnie. Mam żonę i córkę". Adam odpowiada: „Przykro mi, ale muszę to zrobić".
- Mój kuchenny nóż w sercu Gerarda - tak ten moment pamięta Stefan.
Po kilku minutach w samochodzie zapaliło się światełko. To Adam otworzył drzwi. - Spokojny był - pamięta Tadek. - „Teraz ty", powiedział ciepło do „Młodego", a potem do mnie: „Chodź, Tadku, pomożesz".
Przeraziła Tadka nie ciemność, lecz spokój Adama i powiedział: „Zostanę, samochodu popilnuję". „No chodź" - powtórzył Adam tak łagodnie, że aż zgrzytnęło.
- W takiej sytuacji myślenie przeszkadza - mówi Tadek. - Trzeba się poddać. Spokój Adama mówił więcej niż cokolwiek. Po co zbędne pytania? Czego się boję? Tego niezwykłego spokoju tak rozedrganego do niedawna kolegi?
„Nie myśleć - powtarzał w sobie Tadek. - Nie panikować. Działać". Do Tadka należało przytrzymanie nóg „Młodego", bo się trzęsły jak galareta. Trzymał jak należy, silny przecież, blisko sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, słuszna waga. Odwrócił głowę. Nie patrzył, co się dzieje. - „Zakończyć tę noc", powtarzałem sobie. Stefan trzymał głowę, a Adam jego nożem odbierał życie „Młodemu". Chwilę przedtem przeprosił „dziecinkę" za to. Ale już nie może inaczej. Działał tak, jakby wciąż rosła w nim siła Gerarda, który w mieszkaniu Stefana, spętany, mu groził.
I konsekwencja, taka sama, z jaką Gerard żądał od nich wymyślonego długu. Teraz należało rozebrać ciała. (Dlaczego Gerard miał na sobie dwie pary dżinsów? - zastanawiali się potem).
- Działaliśmy jak nakręceni - pamięta Stefan. - Lawina poszła. Cofnąć się? Dokąd?
A potem Adam powiedział tak samo rzeczowo i bezdyskusyjnie, jak zawsze przemawiał do nich Gerard: „Teraz muszę popracować nad głowami". Musieli zapalić światła samochodu, bo nie było księżyca.
I po lesie poniosło, jakby ktoś drzewo rąbał. - Staliśmy z Tadkiem jak w hipnozie - wspomina Stefan. - Jakby to nas nie dotyczyło, jakbyśmy film jakiś oglądali.
Zwłoki należało powkładać w worki. Osobno ciała i głowy. Ciała wrzucili do Wisły. Głowy też. - Chyba je w końcu z worka wysypałem - usiłuje sobie przypomnieć Adam. Ale nikt nigdy głów nie odnalazł. (- Musiały pójść gdzieś bardzo głęboko - wnioskuje Luiza).
Wrócili w milczeniu. Sączący się z głośników tempry koncert skrzypcowy przypominał przeszłość. Dość! Adam wyłączył kasetę. Nie ma Gerarda, nie ma jego muzyki. Jest wolność! - Tak ogromnej ulgi w życiu nie doznałem - pamięta. - Nareszcie przestałem się bać.
W domu Stefana byli około szóstej.
Położyli się spać.
- Obudźcie mnie w południe, muszę babcię do dentysty zaprowadzić - poprosił Adam kolegów. Spojrzeli po sobie zaskoczeni. W takiej sytuacji myśleć o babci?
Joanna pamięta „dzień po". Czekały z babcią na Adama. Spóźniał się, a wizyty u stomatologa nie można było odwołać. Joanna ściągnęła córkę, która musiała się zwolnić z pracy. Wracając od dentysty, spotkały pod blokiem Adama. Niósł kwiaty dla babci i matki. Prosił o wybaczenie, coś pilnego mu wypadło. - Nie mogłem przecież powiedzieć: „Przepraszam, ale właśnie kogoś zabiłem i dlatego...".
„Synu, byś coś z sobą zrobił" - powtórzył ojciec przy kolacji. Był z nimi Stefan. Pamięta Adama z tamtego wieczora. - Dawno go takiego nie widziałem. Rozluźniony, rzeczowy. Obiecał rodzicom, że właśnie się bierze za siebie. Mówił to z takim samym przekonaniem, jak Gerard o kredycie. Strach przed policją był niczym w porównaniu z tym, który pchnął go do zbrodni. - Zabiłem, żeby zacząć żyć.
Wziął kilkuletniego siostrzeńca na kolana, tulił go. Był ciepły, opiekuńczy. - Patrzyłem na tę rodzinną idyllę - wspomina Stefan. - Adam przerażał mnie i fascynował. „Jak skała! - myślałem. - Facet ze skały". I żal mi się go zrobiło. Myślałem: „Boże, mój wrażliwy przyjaciel. Jeszcze kilkanaście godzin temu wbijał mój kuchenny nóż w serce człowieka, a teraz potrafi być tak bardzo normalny. Do czego człowieka można doprowadzić?".
Joanna inaczej pamięta tamten wieczór. - Stefan wybiegał za mną do kuchni, ożywiony. Z rozgorączkowaniem kreślił wizję jakiegoś wielkiego biznesu.
Na parę godzin przed śmiercią Gerard pukał do drzwi Luizy. Kilka dni później sąsiadka wystawiła głowę i szepnęła Luizie, że pytał o nią (z tego szeptu Luiza wywnioskowała, że sąsiadka o wszystkim wie). Czekał długą chwilę, Dzień Kobiet był przecież. Luiza była z córką u siostry. Mierzyły ślubną suknię Luizy i na niej rysowały komunijną. Były bez grosza. Ostatni już raz Luiza rozkłada zdjęcia Gerarda. - Tyle wspólnych lat, a tak mało o nim wiem. Znalazłam w jego rzeczach Cztery pory roku Vivaldiego. Nie wiedziałam, że lubił taką muzykę. Luiza wraca do zdjęć.
Głowę Gerarda na jednym z nich ktoś obramował sercem z kreseczek. Luiza jest zaskoczona i zdenerwowana. - Musiała to zrobić córka. Ale skąd ona wie o tej głowie?
Luiza powiedziała Alicji, że ojciec zginął w wypadku samochodowym.
Wisła nie chciała nieść ciał Gerarda i „Młodego", więc Marianna, rolniczka spod Góry Kalwarii, znalazła je o świcie. Gazety pisały, że to mafijne porachunki. No bo któż mógł obciąć głowy? W jednej napisano, że zabójcy grali nimi w piłkę.
Po zabójstwie strach w Stefanie wzmógł się na nowo. Bał się, że o Gerarda upomną się „Jego ludzie". Przyjdą, zabiją w ramach porachunków. Adama ogarnął spokój, jakiego dawno nie doznawał. - Nareszcie czułem się bezpieczny - mówi. - To niesamowite uczucie. Nie bać się.
W kieszeni znalazł paszport Gerarda. Spalił go i obserwował, jak z mostu spada w ogniu ku Wiśle. Ubrania spalili tamtej nocy. Należało jeszcze zniszczyć samochód - dowód zbrodni. Tadek z „Długim" pojechali pod gazownię, tam gdzie Gerard wystraszył Tadka. Oblali wóz benzyną. - Nie wiedziałem, że samochód może spłonąć w dziesięć sekund - dziwi się „Długi".
Dziewczyna Stefana, Jola, kupiła bilety na komedię. - Ludzie się śmiali, a ja im zazdrościłem.
Pod koniec filmu zapytał Jolę, czy będzie przynosiła mu paczki na Rakowiecką? Zaczęła płakać.
Stefan przyznał się pierwszy. Po dwudziestu czterech godzinach. - Poczułem spokój. Ale powrót do wydarzeń wywoływał w nim łzy i torsje.
Wspomina: - Znajomi mówią: szlachetny, sam oddał się w ręce policji. A ja zgłosiłem się ze strachu.
Jolka przysłała list, że kocha i nic ich nie rozłączy.
Adam mówi:
- Nie miałem zamiaru się przyznawać. W pierwszej chwili byłem zły na Stefana. Policja nie miała dowodów. Pomaglowałaby i puściła. Głównym pragnieniem Adama było wówczas sprostać oczekiwaniom rodziców. Ta myśl wykluczała przyznanie się do winy. Zachowanie Stefana jednak ustawiło Adama w innej sytuacji. - Po paru minutach zacząłem czuć w sobie jakiś ożywczy spokój. Przyznać się. Tyle spokoju zawiera w sobie to słowo. Dlaczego wcześniej na to nie wpadł? - Jak z więzienia udowodnić rodzicom, że jest się dobrym synem? Jak pokazać, że jest się dobrym, kiedy zabiło się dwóch ludzi?
To, że na przesłuchaniu umiał powiedzieć: „to ja zabiłem", uspokoiło go. - Kiedy to wymówiłem, poczułem wdzięczność dla Stefana. A potem usnął. Spał w nieskończoność. Budzono go na kolejne przesłuchania. I znów sen. - Wszyscy się dziwili, jak ja mogę tyle spać. Jak ja w ogóle mogę spać? A ja czułem, jakbym wiek cały nie spał. Rodzice napisali Adamowi, że nie wierzą w jego winę. Potem, gdy powiedział: „to ja", zapytali, jak mu pomóc. Joanna nie pamięta pierwszych listów do syna. - Całe życie mi się zamazało. Pół roku później umarł ojciec Adama. Joanna nie chce obwiniać syna. - To rak zabił męża.
Adam jest dla siebie mniej wyrozumiały. - Wiem, że przyczyniłem się do śmierci taty.
Szepcze tak, jakby nie chciał być usłyszany: - Bóg wiedział przecież, jak bardzo go kochałem. (- Nie mieszajmy do tego Boga - irytuje się Joanna. - On ma swoje sprawy).
Adama, Stefana i Tadka przewieziono z Rakowieckiej do więzienia w Białołęce. Nie wracali do sprawy, która ich tu przywiodła. Przynajmniej w rozmowach.
Adama przydzielono do celi z Tadkiem. Zbliżył ich film, literatura i - jak precyzuje Tadek - metafizyka życia i śmierci. W samotności, po kilka godzin dziennie, Stefan ślęczał nad planszą z sześcioma tysiącami kawałków, które należało ułożyć w całość. Po pół roku wyłoniło się morze, słońce, plaża. - Dziś wiem: życie to puzzle. W moim nic do siebie nie pasowało. Ale to zrozumiałem dopiero w więzieniu.
Listy od Jolki były coraz cieńsze. Po szesnastu miesiącach Stefan otworzył ten, którego się bał. - I tak długo wytrzymała - tłumaczy ukochaną. - Ja jestem tu, z ćwiarą na karku, a ona wolna, piękna. Przeprosił ją, że zawiódł. I przestał myśleć o miłości. - W kryminale nie wolno mieć nadziei, marzeń, oczekiwań. Tak mówi. Ale kilka godzin dziennie uczy się angielskiego, chce studiować marketing. - Jak wyjdę, będę miał pięćdziesiąt kilka lat. Wielu ludzi w tym wieku zaczyna od nowa. Ja też mogę. Stefanowi dokuczał żal, że wrobił „Długiego". - Nigdy sobie tego nie wybaczę.
Stefan widział potem przez kraty brata prowadzonego w kajdankach. Na „Długiego" czekał awans. Miał zostać przedstawicielem francuskiej firmy na Polskę. Padało, gdy wieźli go na Rakowiecką. - Szczypałem się - opowiada „Długi". - Chciałem się obudzić.
W najszczęśliwszym kraju świata
Stefan z filmu Dług i reportażu Ireny Morawskiej to Sławomir Sikora - 5 grudnia 2005 roku ułaskawiony przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Ważną rolę w tej sprawie odegrali internauci, którzy popierali wniosek o ułaskawienie za pośrednictwem strony dlug.org.pl. (Artur Bryliński - pierwowzór Adama z filmu - wciąż przebywa w więzieniu. Prezydent Lech Kaczyński zapowiedział jego ułaskawienie, ale dotychczas tego nie dokonał).
„Wielkanoc 2008. Przemysław Plank, zwany »Planktonem«, ścigany za brutalne zabójstwo we Włocławku, atakuje Sławomira Sikorę, którego historia stała się sprawą narodową dzięki filmowi Dług. Gdzie? W Reykjaviku" - pisze Paweł Goźliński (Trudna miłość do poziomego deszczu, „Duży Format" 20/2008).
„Reykjavik jest stolicą Islandii, najszczęśliwszego kraju świata. Nie we wszystkich rankingach, ale nie schodzi poniżej czwartego miejsca.
Islandia to również jeden z najbogatszych krajów. Produkt krajowy brutto to ponad sześćdziesiąt trzy tysiące dolarów na głowę, czwarte miejsce na świecie. Polska jest czterdziesta dziewiąta, z sześciokrotnie mniejszą sumą.
To najlepiej rozwinięty kraj świata (w tym indeksie oprócz dochodu bierze się pod uwagę między innymi średnią długość życia, poziom edukacji). Polska nie mieści się w pierwszej trzydziestce. Jeden z najbezpieczniejszych krajów świata. Jest sto osiemdziesiąty pierwszy na liście prawdopodobieństwa ataku terrorystycznego. Nie ma kraju, gdzie wolność prasy byłaby mniej zagrożona (według Reporterów bez Granic).
Plank uciekł do Islandii przed listem gończym, bo w Islandii nie obowiązują europejskie zasady ekstradycji. Sikora też szuka spokoju. Na budowach mu nie szło. Został listonoszem.
Dopadli go w Wielkanoc.
Sikora: - W naszym domu się wyludniło i wówczas pojawił się Plank z kumplem. Plank podszedł do mnie i nazwał świnią. Dwa razy uderzył pięścią w twarz, później opluł. Sięgnąłem po komórkę, powiedziałem, że dzwonię na policję. Plank odszedł, a na pożegnanie wyciągnął swoje przyrodzenie i rzucił: »Następnym razem będę cię dymał«. Przyjechałem tu, żeby się oderwać od polskich problemów, odetchnąć innym powietrzem i spokojnie popracować, atrafiłem znowu w sam środek polskich kłopotów. [...]". „Na wolności długo szukał dla siebie miejsca - dopowiada jego losy Piotr Pytlakowski (Jak Sikora obudził Islandię, „Polityka" 18/2008). - Wydał dwie książki. Przymierzał się do otwarcia portalu internetowego. Już miał dogadany własny program w jednej ze stacji telewizyjnych (o tematyce kryminalnej), ale podniosła się wrzawa, że to niemoralne, aby zabójca błyszczał przed kamerą, próbował założyć fundację pomagającą byłym więźniom, ale zabrakło pieniędzy i darczyńców. Przyjaciele zauważyli, że Sławek stracił nadzieję, że wejdzie w normalne życie, wciąż był tylko facetem od Długu. [...]
Początek 2008 roku. W jednym z mieszkań w Hafnarfjorr (satelickie miasteczko przylegające do Reykjaviku) koczuje kilkunastu Polaków. Ma dojechać jeszcze jeden. To przyjaciel Tomka (imię zmienione). Tomek ujawnia współlokatorom, że to będzie Sławek Sikora, facet z przeszłością. Jacek z Włocławka natychmiast kojarzy. Siedział kiedyś w celi ze wspólnikiem Sikory, Arturem. Artur to charakterny człowiek, grypsujący, opowiadał mu o Sikorze. Sikora to cwel i kapuś. Gdyby milczał w śledztwie, nic by im nie udowodnili. Jacek z Włocławka to kumpel »Planktona«. Wieść, że do Reykjaviku ściąga ten ułaskawiony, szybko się rozchodzi.
Krótko po przyjeździe Sikory dochodzi do pierwszej scysji. Jackowi po alkoholu puszczają hamulce. - Powtarzał na okrągło, że jestem kurwa i cwel, bo zagoniłem dobrego chłopaka, Artura. Sprzedałem go. Nie reagowałem, nie chciałem wchodzić w konflikt - opowiada Sikora.
Po incydencie z Planktonem zabrał ze sobą Adama i pojechał na komendę policji. Towarzyszył im właściciel mieszkania pastor Dooley. Pastor to osoba znana w Islandii, ma w telewizji własny program, głosi Słowo Boże. Wynajmuje Polakom mieszkania, to główne źródło jego dochodów - każdy lokator płaci trzydzieści pięć tysięcy koron miesięcznie (około trzystu euro). Pastor na komendzie służył jako tłumacz. Policjanci powiedzieli, że zajmą się »Planktonem«, ale nie teraz. Jest sobota! W sobotę nie da rady. We wtorek wezwą wszystkich na przesłuchanie. Ale we wtorek wezwań nie było, ani w środę, ani w czwartek. [...]
Do Sławka docierają miejscowi dziennikarze. Mówi im, że »Plankton« to przestępca, prawdopodobnie w Polsce poszukiwany listem gończym, że Polacy w Islandii są traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Gdyby napastnik pobił Islandczyka, to reakcja byłaby natychmiastowa, ale to działo się w polskim getcie, więc nikogo to nie obchodzi. Mówi, że pracuje, płaci podatki (w Islandii stawka wynosi 38 procent) i chyba ma prawo do bezpiecznego życia. Następnego dnia gazety gęsto cytują nieznanego tu Polaka Sławomira Sikorę, który domaga się równoprawnego traktowania. [...] A w całej Islandii już na dobre toczy się publiczna debata. Punktem wyjścia jest pytanie: dlaczego zlekceważono skargę Polaka, który domagał się zapewnienia bezpieczeństwa? Ale stawia się też inne: jak to możliwe, że do Islandii przyjeżdżają polscy przestępcy i nikt ich nie ściga, czy w tej sytuacji Islandia jest bezpieczna dla Islandczyków, kim jest ten Sikora, który w Polsce zabił dwóch ludzi?
Pastor Dooley wypowiedział Sikorze mieszkanie. - Powiedział, że musi liczyć się z opinią publiczną. Nie chce, aby mówiono, że pod jego dachem przebywają mordercy - mówi Sikora. Przeprowadził się do mieszkania w centrum Reykjaviku. Unika Polaków".
Danuta, matka Tadeusza, piękna kobieta, pokazuje jego pokój ze wzruszeniem. Urządzili w nim z mężem sypialnię, żeby być bliżej syna.
Młodsza siostra Tadka, Ania (wówczas 15 lat), gdy usłyszała o Tadku w kajdankach, wzięła psa i wyszła. Pod blokiem na huśtawce przepłakała kilka godzin. Wróciła i powiedziała rodzicom: „Boga nie ma". I nigdy już nie weszła do kościoła.
Danuta przeciwnie - uważa, że wiara pozwala znieść to, co na nią spadło.
Najpierw rozpadła się jej firma. - Wspólniczka uznała, że skoro mam syna w więzieniu, to znaczy, że okradam firmę, żeby mieć na paczki dla niego.
Wspólniczka była jej najlepszą przyjaciółką. Tak Danuta myślała. Potem widziała, jak ojciec płacze. Wspomina: - Tata opowiadał, że przejeżdżał autobusem ulicą Rakowiecką i kiedy zobaczył więzienie, zasłabł. I pytał w myślach Boga: „Dlaczego mój ukochany wnuczek musi tu być?".
Dziadek najpierw przestał palić papierosy, później przestał jeść, a w Boże Narodzenie przestał oddychać.
Sąd zezwolił Tadkowi na udział w pogrzebie, ale w kajdankach i pod eskortą policji. Nie skorzystali z tego.
Joanna
unika windy i ludzkich spojrzeń. Boi się wychodzić z domu. Szuka pracy. By mieć z czego żyć, wyprzedaje bibliotekę męża. Dramat syna zamknął stare przyjaźnie, ale dał nowe. Z matką Tadka, Danutą, i bratem Stefana, „Długim". Dzwonią do siebie, spotykają się. - My jedni tak naprawdę wiemy, że nasi chłopcy to nie zgraja łobuzów, tylko życie ich wplątało - mówi Joanna. - Rozumiemy się i wspieramy. A co najważniejsze: możemy swobodnie o tym ze sobą rozmawiać.
Raz w miesiącu Joanna kupuje bilet za sprzedane książki i pociągiem rusza do Iławy. W więziennej sali widzeń opowiada Adamowi o tym, jak jej ciężko. I jego siostrze też ciężko: ostatnio odłączyli telefon, bo nie miała czym zapłacić. Sama przecież wychowuje syna. Przez sześć lat ani razu w rozmowie z Adamem Joanna nie dotknęła historii, która sprawiła, że jest on w więzieniu. - Po co wracać? Najważniejsze, że to nie mój syn leży w Wiśle. Czasem Adam chciałby o tym porozmawiać z matką, ale - jak zawsze - szanuje jej zdanie.
Tamtego marca sześć lat temu matka Gerarda ubrała w garnitur ciało bez głowy, po czym przywarła do niego. Oderwał ją dopiero psychiatra. Nie umie rozmawiać o Gerardzie. Jego brat też. - Żaden dziennikarz nie zapytał, kim był mój brat Gerard. Tylko pisali, że diabeł, a tamci to aniołki. Ale i dziś, choć czekał tyle lat, nie jest gotów do rozmowy. - W ostatnich dwóch latach Gerard gdzieś zniknął, nie wiemy, co się z nim działo, ale to nie był zły człowiek.
Podczas procesu Luiza odpowiadała na pytania krótkimi zdaniami. Uświadomiła sobie, że odczuwa dziwną więź z Adamem i Stefanem. - Przecież ja znałam ten strach, o którym oni opowiadali, ja go czułam.
„Długi" spędził w więzieniu trzy lata. Kilka dni po wyjściu spotkał na ulicy Gerarda. Pot, gorąco, miękkie nogi. Facet podobny. Potem, gdy ponownie go ujrzał, przeprowadził się do innego miasta. Tym bardziej że dziewczyna, z którą mieszkał przed więzieniem, oczekiwała nie jego dziecka. Zaczął studiować. Niedawno został egzekutorem w dużej firmie leasingowej. Odbiera długi od tych, co wzięli w leasing samochody, komputery. - Przynajmniej wiem, jak nie należy rozmawiać z ludźmi, żeby nie wpędzać ich w większy stres niż ten, który wynika z zadłużenia.
Stefan zastanawia się: dlaczego oni, tak przebojowi na początku dekady, kończą ją w więzieniu, zamiast na szczytach biznesu? - Chcieliśmy zdążyć. Za wszelką cenę zdążyć przed rekinami. Tylko z jednego sobie nie zdawaliśmy sprawy: byliśmy za krótcy finansowo. Ta pogoń zmyliła naszą czujność.
Codziennie w więziennym kółku komputerowym Adam spędza kilka godzin. Wrócił do informatyki.
- Więzienie. Kryminał. - matka Tadeusza, Danuta, wypowiadając te słowa, dba, by zabrzmiały mocno i donośnie. - Całe życie uważałam, że to dno. Dla przestępców, kryminalistów, marginesu. Dziś to najpiękniejsze miejsce na świecie. Żyję więzieniem i jestem szczęśliwa, kiedy przekraczam więzienną bramę. Bo tam zabłądziło moje dziecko.
Tadek uważa, że człowiek wszystko może zaakceptować. - Widzę plusy z pobytu w więzieniu - mówi. - Po pierwsze, znalazłem przyjaciela. Większości cech Adama na wolności nie znałem. Może dlatego, że najpierw skupialiśmy się na biznesie i każdy gnał gdzieś w swoje sprawy. A potem był aż tak zastraszony, całkiem inny człowiek. Tu, w Białołęce, pokochałem go jak brata. Zawsze chciałem mieć brata.
Strażnik więzienny ponagla. Adam wstaje, zmierza do celi. Zatrzymuje się na chwilę. - Już nie wiem nic o sobie. Nie wiem, jaki jestem. Nie wiem nawet, kim jestem. Huk zatrzaskiwanej bramy. Adam znika.
Film fabularny Dług
obejrzało ponad sto tysięcy widzów. Na przedpremierowy pokaz na Uniwersytecie Warszawskim w Auditorium Maximum zabrakło biletów. Po projekcji pełna sala dyskutowała dwie godziny. Dług stał się filmem studentów, uczniów starszych klas licealnych, absolwentów uczelni.
Agnieszka Z., dwudziestoczteroletnia romanistka z Warszawy, mówi, że młodzież ogląda Dług, bo to jest nakaz moralny. Nie wypada wręcz nie znać tego filmu. Potem organizuje się okolicznościowe party. - I godzinami dyskutuje. O tym, jak kto by się zachował na miejscu Adama, Stefana. Wielu bez ogródek mówi, że tak samo. Agnieszka Z. w czasie Długu dostała spazmów i - jak wielu jej przyjaciół, którzy widzieli film - w nocy oka nie zmrużyła. Znalazła adresy Adama, Stefana i Tadka. Każdemu posłała list, w którym - wraz z dziesiątką przyjaciół - obiecuje pomoc. Obiecuje, że uczynią wszystko, aby wyciągnąć ich z więzienia, bo sąd ich skrzywdził. Wysłali pismo do prezydenta. Opisali w nim swoje stanowisko. Proszą o ułaskawienie.
Adama to ucieszyło, jednak poczuł pewną niezręczność, kiedy natknął się w liście Agnieszki na słowa: „Proszę nie mieć wyrzutów sumienia, nie zabiliście człowieka, zabiliście kreaturę, bestię, robaka, który z tym, co ludzkie, nie miał nic wspólnego, sprzątnęliście trochę świat...".
- Gerard był zły - mówi Adam - ale to nie uspokaja mojego sumienia. Obaj mieli szansę na poprawę, a ja im tę szansę odebrałem. Luiza długo broniła się przed pójściem na film opowiadający historię jej byłego męża, Gerarda. Wreszcie poszła. Wzięła ze sobą swojego nowego mężczyznę, o którym mówi: „stabilny". Wie, gdzie pracuje i o której przyjdzie na obiad. Kupił jej telefon komórkowy i dzwoni, że tęskni. Zanim zgasło światło, widać było, jak bluzka na piersiach Luizy nerwowo faluje. A potem siedziała nieruchomo, niemal bez oddechu. Po filmie stabilny mężczyzna Luizy powiedział: „Film to film, a życie to życie". Luiza rozglądała się po sali. Było cicho jak makiem zasiał. Niektórzy ze ściśniętymi gardłami, inni wciąż wpatrzeni w pusty już ekran.
Do wyjścia szła w milczeniu. W końcu powiedziała: - Ten film zabił we mnie uczucia. Umarły. Wyzerowały się: ani współczucia, ani złości, ani nienawiści.
Zastanowiła się. - Już raz to przeżyłam. Kiedy? - szuka w myślach. - Aha! Na pogrzebie. Jakby to wszystko nie mnie dotyczyło. Weszła do domu ze swoim nowym, stabilnym mężczyzną. Córka przytuliła się i poprosiła: „Mamo, opowiesz mi film?".
Reportaż ukazał się w „Magazynie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 23 z 8 czerwca 2000 roku. Prawdziwe imiona głównych bohaterów zostały zastąpione imionami z filmu Dług.
W 1990 roku z Mody na sukces znikła aktorka. Dwa lata później byłam w Niemczech u siostry, która tam studiowała. W kiosku zobaczyłam „TV Serien", taki tygodnik - parę stron o gwiazdach, multum informacji o niemieckich serialach, a dalej program. I ja to „TV Serien" kupiłam, bo akurat interesowałam się Modą na sukces. Tam było napisane, że ta zaginiona aktorka wróci do serialu. Że się pojawi na balu, że będzie przebrana za Kopciuszka. I do tego były tam jeszcze kulisy całej sprawy - dlaczego ta aktorka zgodziła się wrócić. Ja wcześniej takich pism nie znałam, bo u nas ich jeszcze nie było. Czasem spod lady można było kupić niemieckie „Bravo". Wtedy akurat w Polsce grali Północ-Południe, więc w „Bravie" były zdjęcia Patricka Swayze, potem Richarda Chamberlaina... W każdym razie ja zaczęłam to niemieckie „TV Serien" kupować i nawet potem, jak już wróciłam do domu, Kasia, moja siostra, kupowała je dla mnie, bo wiedziała, że mnie to interesuje. Co konkretnie? Informacje o gwiazdach. Od początku interesowało mnie nie tylko to, co się dzieje w serialach, ale także życie prywatne aktorów. Co „dlaczego"?
Dlaczego mnie interesowała ich prywatność? Ja sobie zawsze tłumaczę, że mam za dużo pustych szufladek w mózgu i je zapełniam informacjami. Potrzebuję tego. Nie wystarcza mi sama rzeczywistość serialowa, że doktor House zrobił to i tamto, a XY to i owo. Nie rozumiem ludzi, którzy ekscytują się losami bohatera, chodzą, zastanawiają się, co zrobił, dlaczego i co będzie dalej. To nie dla mnie. Mnie z takich rzeczy interesowało jedynie, kto zabił Laurę Palmer. O, nie - przepraszam - i jeszcze, czy rzeczywiście kosmici porwali Fallon Carrington, no, córkę Blake'a Carringtona z Dynastii. Pamela Sue Martin ją grała, później została zastąpiona przez Emmę Samms. To było tak, że aktorka znikła nagle z serialu, po pół roku zastąpiono ją inną i żeby to wytłumaczyć, wymyślono porwanie przez kosmitów - że niby oni zmienili jej twarz. Dynastia to było coś. Dex Dexter, kochanek Alexis - Michael Nader go grał, ostatnio wyleciał z hukiem z jakiejś soap opery - byli kochankami, chociaż był od niej dwa razy młodszy. Podobał mi się. Ale później już przesadzili - kosmici, porwania, operacje plastyczne, podstawianie fałszywej Krystle za prawdziwą - nie, to już było chore.
Dwa pierwsze seriale, w które się wciągnęłam, były francuskie. Do tej pory mam sentyment do francuskich seriali, jak się jakiś pojawia w telewizji, nie mogę sobie odmówić przyjemności obejrzenia go. Pierwszy to była kryminalna Brygada Tygrysa z bardzo przystojnym - wtedy tak uważałam - wąsatym głównym bohaterem. To był krwawy film jak na tamte czasy. Podobały mi się ciekawe zagadki, które nasz bohater zawsze rozwiązywał.
Drugi serial to była kostiumóweczka Panie na Mogadorze, saga o kobietach, które się źle zakochiwały. Kilka lat temu regiony to powtarzały i dopiero teraz zobaczyłam, jak oni okropnie grali. Jak w brazylijskich telenowelach. Ale wtedy urzekło mnie, że ona miała taką piękną amazonkę, granatową, aż szafirową, która tak pięknie błyszczała.
Nie wie pani, co to jest amazonka? To strój do jazdy konnej dla kobiet. W tej kostiumówce chyba najbardziej podobały mi się właśnie stroje.
Po tych dwóch francuskich były seriale amerykańskie - wiadomo co -Dynastia, Santa Barbara, Moda na sukces i podobne. A potem... Potem to już się zaczęło Miasteczko Twin Peaks - do dziś mój ulubiony serial. Ulubiony, bo był taki niedopowiedziany. Różnego rodzaju magiczne przedmioty, miejsca, sytuacje się w nim pojawiały - jeszcze dziś można to wszystko na różne sposoby interpretować. Ja ciągle oglądam powtórki, choć znam ten serial na pamięć. I cały czas się zastanawiam, co by było, gdyby powstał trzeci sezon... Amerykańskim serialom zawdzięczam moją fascynację aktorami i to, że nauczyłam się angielskiego. W szkole miałam rosyjski i niemiecki, ale ponieważ wciągnęłam się w Modę na sukces i te inne, poszłam na kurs angielskiego. Miałam konkretny cel i to mnie mobilizowało.
Tak dokładnie to cele miałam trzy: chciałam móc korespondować z aktorami w ich języku, rozumieć dialogi w kinie ze słuchu, bez konieczności czytania napisów i przeczytać Przeminęło z wiatrem w oryginale. I cele zostały zrealizowane.
Angielski naprawdę mi się przydaje. Napisałam do Johna Forsythe'a - Blake'a Carringtona - i do Richarda Chamberlaina z Ptaków ciernistych krzewów, do Fran Drescher z Pomocy domowej i do odtwórczyni roli Melanii z Przeminęło z wiatrem - to akurat był film kinowy. Do Fran Drescher napisałam, bo ją podziwiam. Ona tyle przeszła! Bandyci napadli na jej dom, męża związali, ją na jego oczach zgwałcili. A ona z tego wyszła. Jakby tego było mało, po wszystkim lekarze zdiagnozowali u niej raka szyjki macicy i jej tę macicę wycięli. Fran Drescher i z tego się podniosła, okazała się silną kobietą. Podziwiam też Jane Kaczmarek, aktorkę o polskich korzeniach, jak łatwo się domyślić. Ma wysoką pozycję w Hollywood, występuje na przykład w TyJJco Manhattan. I nigdy się nie wstydzi swojego pochodzenia. Co więcej - specjalnie podkreśla: „Jestem Polką, która mieszka w USA". A nie: mam polskie korzenie. Więc jak Comedy Central ją zaprosiło do Polski, to ja po prostu musiałam być na konferencji prasowej z jej udziałem, żeby powiedzieć, jak bardzo ją podziwiam.
Wydaje mi się, że dzięki temu, że więcej wiem o życiu prywatnym aktorów, mogę zadać ciekawsze pytanie. Logiczne jest, że ja nie próbuję włazić w czyjeś życie z buciorami, ale jak o czymś wiadomo publicznie, bo na przykład gdzieś, w jakimś wywiadzie aktorka o tym nadmieniła, to ja pytam.
A właśnie - pytam. Bo dzięki tej mojej wiedzy o serialach dziewięć lat temu dostałam pracę w Warszawie.
To było tak: mieszkałam z rodzicami w Czchowie. Czchów - miejscowość położona 30 kilometrów od Nowego Sącza i 70 kilometrów od Krakowa, nad jeziorami Czchowskim i Rożnowskim. Byłam nauczycielką polskiego w Zespole Szkół w Czchowie i miałam 30, dajmy na to, lat. Moja mama kupiła „Świat Seriali", przyszłam do domu i przeglądnęłam pismo. I - używając fantastycznego określenia - krew mnie dosłownie zalała, kiedy przeczytałam tam kilka informacji dotyczących amerykańskich seriali. Tam chodziło konkretnie o Ostry dyżur i Słoneczny patrol. To było straszne. Przypisali aktorce, która grała w Ostrym dyżurze, inną rolę i pomylili aktorów ze Słonecznego patrolu. Nigdy wcześniej do głowy mi nie przyszło pisać do gazet, ale teraz nie wytrzymałam. Wysmażyłam list, gdzie wytknęłam im błędy i dopisałam kąśliwie, że jeśli pragną sprawdzonych, wiarygodnych informacji, to niech zadzwonią - podałam swój numer.
I to jest do dzisiaj legenda wydawnictwa, wszyscy o tym wiedzą - zadzwoniła naczelna i zaprosiła mnie na spotkanie, na którym zaproponowała mi pracę.
Ja się, przyznam, trochę wahałam, bo ja bardzo lubiłam uczyć. Moim uczniom w technikum to co tydzień wypracowanie, kartkówki ze znajomości lektur. Bo ja sobie nie wyobrażam, żeby Polak nie znał polskiej literatury! Co miesiąc sprawdzałam im zeszyty, i tak do matury. Ja dużo wymagałam, ale też moi uczniowie wiedzieli, że równie dużo wymagam od siebie. To były liczne klasy, po trzydzieści osób, więc jak miałam sprawdzić wszystkim zeszyty, wiadomo - zarywałam noc. Jak robiłam z nimi poprawę wypracowania na lekcji, to potem każdemu tę poprawę sprawdzałam. Ale później uczniowie, którzy mieli iść na kierunki ekonomiczne i techniczne, lądowali na filologii polskiej. To dziwne - uczniowie szybko się przyzwyczajali, że ja tyle wymagam. Pretensje mieli rodzice. Dla mnie to było trudne do zrozumienia - dlaczego. Przecież logiczne było, że ja nie robię tym dzieciom na złość. Jesteśmy Polakami i ja nie wyobrażam sobie, żebyśmy nie mówili i nie pisali poprawną polszczyzną. Moje miejsce zajęła moja uczennica. Jak odchodziłam, dyrektorka mi powiedziała, że jakby co, mogę wrócić, bo miejsce na mnie czeka. To już dziewięć lat, a ciągle, jak się gdzieś widzimy, ona mi to powtarza: „Możesz wrócić". Co mi dowodzi, że widać dobrze robiłam swój kawałek roboty. Zresztą te nauczycielskie naleciałości mi zostały - do tej pory, jak widzę list z błędami ortograficznymi, to aż mnie trzęsie. Jak można?
Śpię cztery, pięć godzin, tak mi się organizm przyzwyczaił. Był taki czas, kiedy w ogóle nie spałam - nazywałam to bezsennością warszawską, musiałam proszki brać. Ale minęło. Wstaję, biorę książkę i zawsze przed pracą zdążę przeczytać. Na sen szkoda czasu. Zawsze tłumaczę tym, którzy muszą długo spać, że przecież w ten sposób przesypiają jedną trzecią życia.
Z tymi książkami to jest tak, że jak studiowałam filologię polską, poszłam na kurs szybkiego czytania, bo lektur było multum, a ja, jak podchodziłam do egzaminu, chciałam mieć wszystko przeczytane. No i koszmar. Do dziś żałuję, byłam nawet zapytać, czy można to jakoś odkręcić, ale niestety - jak już nauczysz się szybko czytać, to się oduczyć nie da. Nie zdawałam sobie sprawy, że taki kurs ograbia człowieka z możliwości docenienia zabawy słowem. Nie doceniasz języka, bo liczy się tylko, żeby stronę przewrócić. Mam teraz niesamowity przerób, muszę ciągle poszukiwać nowych autorów, bo ci, których odkryłam kiedyś, nie nadążają za mną. Czytam biografie. Choćbym znała pięć Gret Garbo, jak zobaczę szóstą - sięgnę po nią. Ostatnio namiętnie zaczytuję się literaturą kryminalną, najchętniej o seryjnych mordercach. Fascynuje mnie, jak w umysłach tych ludzi pojawia się myśl o zabójstwie. I o powtórzeniu go. Ma się teraz ukazać książka Seryjni mordercy od średniowiecza do współczesności, już nie mogę się doczekać, choć to będzie cegła - ponad sześćset stron.
Lubię też seriale kryminalne - csi, wszystkie wersje: Las Vegas, Miami, Nowy Jork. Namiętnie oglądam też wszystkie angielskie kryminały typu Morderstwa w Midsomer, Milczący świadek, Budząc zmarłych, no, wiadomo.
Życie towarzyskie i uczuciowe? Pomińmy to milczeniem. Jak przyjechałam do Warszawy, zamieszkałam u mojej siostry, bo Kasia - ta, która kupowała mi „TV Serien" - właśnie mieszkała w stolicy. Ale poza nią cała moja rodzina i wszyscy znajomi zostali tam. To był skok na głęboką wodę. To było praktycznie zaczynanie od zera, nie znałam nikogo i wisiało nade mną pytanie, czy ja w ogóle tu sobie poradzę. Rodzice mi powiedzieli: „Spróbuj, żebyś nie żałowała, że nie spróbowałaś". Oni wiedzieli, że chociaż ja bardzo moją pracę lubiłam, to niekoniecznie widziałam siebie w roli nauczycielki polskiego do końca życia.
Od ośmiu lat mam wspaniałych sąsiadów, poznałam świetnych ludzi. Warszawa, to nie ulega wątpliwości, daje większe możliwości, ale wolę Kraków. Moje serce zostało na południu. Tu jest inne tempo. To widzi nawet moja rodzina, kiedy przyjeżdża z wizytą. Tu się nawet po chodnikach nie spaceruje, tylko pędzi.
Bez seriali mogę żyć. Ja nie ukrywam, że są takie sytuacje, że wolę przez tydzień czytać książki. Prawda jest też taka, że ja seriale oglądam na bieżąco - odcinki, które akurat są pokazywane w USA. I kiedy serial pojawia się w polskiej telewizji, nie muszę już oglądać, bo go z reguły znam. Rzadko się zdarza, żebym to, co widziałam w internecie, chciała jeszcze raz obejrzeć w TV. Ale wszystkie seriale nagrywam. Jak ostatnio liczyłam, to było 400 seriali. Jak już nagrywam, to wszystkie sezony. Czyli jeśli jest 18 sezonów Prawa i sprawiedliwości, to ja je mam. Na jednej płycie mieści się 10-12 odcinków, czyli mniej niż sezon, bo jeden sezon to zwykle 20-22 odcinki (ale Losty, czyli Zagubieni, mają 24-26 odcinków w sezonie).
Mam specjalne segregatory na płyty, które zajmują cały regał w pokoju. Mam tam też multum płyt DVD Z filmami, które wychodzą w Polsce.
Muszę sprostować: jest jeden serial, którego nie odmawiam sobie w telewizji. To Dr House. Absolutnie numer jeden. Ja na House'a zachorowałam na ProSieben, oglądałam go na początku w niemieckiej telewizji. To inny medyczny serial niż to, do czego przywykliśmy. Lubiłam Ostry dyżur i Klinikę w Schwarzwaldzie, oczywiście. Ale tutaj... Ten bohater...
Pyta pani, co się stało z doktorem Greene'em z Ostrego dyżuru? Umarł na raka mózgu. Tak się skończył ósmy sezon. A wie pani, że teraz Polsat kupił dziesiąty sezon? A ja pytam: a gdzie dziewiąty? I oni oczy wielkie zrobili - nikt się nie zorientował, że w Polsce nie widzieliśmy w ogóle dziewiątego.
Wracając do House'a - on ma takie znakomite odzywki! Uwielbiam go. Jakie? Moja ulubiona brzmiała: „Ludzie bez miłości mogą żyć, a bez denu - nie". No, cudowna!
Reportaż ukazał się w „Wysokich Obcasach", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 91 z 18 kwietnia 2009 roku.
Za pieniądze zarobione na przemycie kokainy Tomasz Tobiasz spłacił kredyt w Providencie. Wziął go na zamrażarkę i kanapę. Adam Duma zlikwidował zaległości za czynsz, prąd i gaz i zrobił przedpłaty na pół roku z góry. Adam Kawalec spłacił dług w spółdzielni. Beata Śrubek wydała wszystko na odsetki i raty w banku. Andrzej Dziewanna zapłacił alimenty. Ma zasądzone 250 złotych na miesiąc.
Ignac Krupa część zarobku wydał na remont mieszkania, resztę przepił. Jego brat Krystian przepił wszystko. Zygmunt Góra za wyjazd do Republiki Surinamu wyremontował kuchnię. Za przemyt z Brazylii kupił dwa łóżka. Nazwoził też prezentów: żonie zegarek, córce kolczyki, synowi łańcuszek. Nie wiem, czy ładne. Jego żona nie wpuściła mnie za próg i tylko przez lekko uchylone drzwi zobaczyłam, że kuchnię pomalowali na jasno, a na niskiej lodówce stał nowy czajnik elektryczny.
Amsterdamie
Po drodze do Holandii Góra, Duma i Tobiasz podziwiali widoki, chwalili niemieckie autostrady i porządek. Mówią, że się nie denerwowali, bo robotę mieli dobrze nagraną. I rzeczywiście. Na dworcu w Amsterdamie czekał Murzyn. Przywitał się najpierw z Górą, potem wymówił koślawo „Tomasz" i „Adam" i pojechali do mieszkania.
Tam okazało się, że ten Murzyn to Peter. W domu, rozparty w fotelu, siedział drugi, ważniejszy - Bobi. Na dzień dobry zabrał im paszporty i poszedł.
- Peter przyjrzał się nam - przypomina sobie Duma - i machnął ręką, że mamy za nim iść. Pojechaliśmy do marketu po nowe ubrania. Polacy nie wyglądali wyjściowo: Góra miał spodnie w kant i powyciąganą koszulkę, Tobiasz nylonowe dresy, Duma adidasy z grubej ceraty.
- Mógł was do szmateksu zabrać, taniej by mu wyszło...
- Nie, nie, nie rozumiesz - protestuje Duma. - Jemu chodziło o to, żebyśmy wyglądali jak turyści, których stać na wczasy na Karaibach, a my przyjechaliśmy jak oberwańcy.
- Skąd pan to wie, jak pan nie zna angielskiego?
- Murzyni trochę po rusku gawarili.
W mieszkaniu Polacy dowiedzieli się, że za przywiezienie kilograma kokainy w żołądku dostaną półtora tysiąca euro. Jak połkną mniej, będą problemy z wypłatą.
- Murzyni mówili, że możemy się wycofać, ale trzeba im było zwrócić za bilet, ciuchy i przysięgać, że się nic nie powie policji - opowiada Tobiasz. - A przecież my nie mieliśmy ani grosza, więc jak mogliśmy się wycofać...
Bezrobocie i kazania żony
Mieszkają przy trasie wylotowej z Mrągowa do Mikołajek. Na osiedlu przy supermarkecie zrobionym w hali, w której kiedyś produkowała zbrojeniówka. Kilkanaście niskich bloków, można je obejść spacerem w kwadrans.
Rodzina Zygmunta Góry mieszka na początku osiedla, w najbardziej odrapanym bloku. Na piętrze, 37 metrów kwadratowych, dziurawe okna i kaflowe piece. Toaletę i łazienkę na klatce schodowej dzielą z sąsiadami. W całym bloku śmierdzi jak w dworcowym wc, wejściowe drzwi z dykty brudne do granic możliwości. Na szczęście są tylko przymknięte, więc można pchnąć butem. W maju 2004 roku było tu tak samo, tylko na klatce przy toaletach brzęczały roje much.
Zygmunt Góra miał wtedy 45 lat i wyglądał jak dziś - był gruby i wąsaty. Mógł się chwalić tylko marskością wątroby i wyrokiem w zawieszeniu za znęcanie się nad rodziną.
Z żoną i trójką dzieci utrzymywał się ze 139 złotych zapomogi z opieki społecznej. Z tego 25 szło na technikum rolnicze dla dorosłych, w którym uczyła się najstarsza córka Mariola.
Nudno jest siedzieć całe dnie w domu, więc Góra po śniadaniu szedł na placyk za garaże. Tam czekali już koledzy. Gadka-szmatka, obiad w domu, potem znowu garaże albo knajpa. I tak powolutku szło.
Tego dnia Góra też wybierał się do kolegów. Przed wyjściem chciał wypić kawę. Gotował akurat wodę, kiedy w drzwiach stanął Mietek Rybak, jego brat cioteczny. - Z wczasów wróciłem, zdjęcia przyszedłem ci pokazać - wcisnął mu w garść plik kolorowych fotek. Góra oniemiał - Mietek pod palmami, Mietek na plaży, Mietek przy basenie, a w tle Murzynka... Opalony, roześmiany, w krótkich spodenkach...
- Chciałbyś pojechać? Odpoczniesz, zabawisz się, tylko na koniec łykniesz towar. Zapłacą sponsorzy z Holandii. Ja po znajomości kupię ci bilet do Amsterdamu. Chcesz?
Góra nawet się nie zastanawiał. Żony o zdanie nie pytał. Wypili z Mietkiem kawę i poszli kupić bilet do Holandii. Wolne miejsca były na kurs linii Eurolines, za dwa dni.
Tomek Tobiasz mieszka dwie ulice od Góry, w nowszym bloku z domofonem. Tej wiosny chodził podwójnie zły. Nie dość, że przed Wielkanocą posłuchał żony i na kredyt kupili kanapę i zamrażarkę, to jeszcze teraz kobieta brzęczała mu nad uchem, że jest nieudacznikiem. Siadała, jak my teraz, na taborecie za stołem w kuchni, i zaczynała: - Byś poszedł gdzieś i zarobił te głupie 4 tysiące na spłatę Providenta. Zobaczysz, w końcu przyjadą i nam tę cholerną kanapę zabiorą, i znowu nie będzie na czym gości sadzać... - mogła tak i z pół godziny. Tylko nogę na nogę przerzucała. Potem w przedpokoju dzwonił telefon. Jak nie odbierał, zaczynała brzęczeć komórka. To ci z Providenta. Pytali, czy sam odda pieniądze, czy mają po nie przyjechać.
Nie mógł tego słuchać. Zaraz po śniadaniu uciekał za garaże. Ale jak wracał na obiad, znowu było to samo. - Wstyd, żeby zawodowy kierowca i mechanik z dwudziestoletnim stażem całe dnie za garażami wystawał! - tym razem żona wygłaszała kazanie oparta o kuchenkę gazową albo zlew. - Na lewo byś gdzieś poszedł popracować! Zobaczysz, zabiorą nam kanapę i na całe osiedle będzie wstyd! Tobiasz tylko ocierał wąsy i zakładał ręce na pękaty brzuch. - Ja frajerem nie jestem, wystarczy, że Adam Duma na czarno się napracował.
Adam Duma miał za garaże najdalej. Mieszka z żoną i teściem. Rozmawiamy na klatce pod drzwiami sąsiada, bo teść choruje na nogi i serce, ale ze słuchem u niego w porządku. Mógłby się zdenerwować.
- Ten maj 2004 był dla mnie przełomowy - opowiada Duma. - Dałem sobie spokój z szukaniem pracy, bo stwierdziłem, że po pięćdziesiątce nie mam szans. Na czarno też odpuściłem. U jednego gościa trzy miesiące zimą robiłem na tokarce, a zapłacił mi tylko za dwa. Poszedłem do innego, kazał układać terakotę na tarasie w hotelu. Położyłem 240 metrów kwadratowych. Zapłacił 600 złotych. Aż nie chce się wierzyć, że takie chuchro może w miesiąc ułożyć tyle terakoty. Wygląda raczej na księgowego - dłonie delikatne, za duże okulary w złotych oprawkach, spodnie w kant do sportowych butów.
W domu Duma nie lubi siedzieć. - Teść ciągle narzeka. A wtedy i z żoną nie szło wytrzymać, bo przed Wielkanocą przysłali nam pismo ze spółdzielni, że grozi nam eksmisja, bo dług przekroczył 2 tysiące. Żona rozpaczała, bała się, wysyłała mnie na negocjacje ze spółdzielnią. Chodziłem. Tłumaczyłem im, że teść chory, my bez pracy i zasiłku, syn na utrzymaniu. Gdzieś mnie mieli... - do dziś złość mu nie przeszła.
Po ostrzeżeniu o eksmisji Duma przestał płacić za prąd i gaz. Żeby na darmo nie wydawać.
Kurier z czarną reklamówką w kwiaty
Bilet do Amsterdamu kosztował 316 złotych. Razem z paszportem Góra schował go do skajowej saszetki. Resztę rzeczy spakował do reklamówki, na wierzch włożył kanapki i picie. Kolegom nie pisnął słowa, żonie powiedział, że jedzie do Amsterdamu. Na dworzec odprowadził go Mietek Rybak. Szli z dziesięć minut. - Pamiętaj, że w Amsterdamie masz stać na dworcu tak długo, aż przyjdzie Murzyn i zagada do ciebie po imieniu. I nie kombinuj, bo wrócisz do Polski z kłopotami i długami - przestrzegał. Autobus był porządny, z telewizorem. Góra położył reklamówkę na siedzenie i wyszedł do Mietka na pożegnalnego papierosa. Ten wziął go na bok. - Słuchaj, tak ci po znajomości chciałem poradzić... - Rybak zaczął cedzić słowa. - Jak będziesz łykał kapsułki, to popijaj po łyku wodą, łatwiej będą ci wchodziły. A w samolocie nic nie jedz. To jedzenie, które dadzą ci na tacy, tak żeby nikt nie widział, wyrzuć albo schowaj. I nie siadaj na kibel. Jak wysrasz jedną kapsułkę, to możesz ryzykować i wsadzić głęboko w tyłek, ale bezpieczniej będzie, jak ją połkniesz. I nie kombinuj, bo Murzyni są narwani... Góra zdębiał. Ale było za późno, żeby się wycofać. Mietek podprowadził go pod drzwi autobusu i pchnął na stopnie. Góra pierwszy raz w życiu pojechał za granicę.
Chwilę później Rybak wystukał SMS-a: jedzie w czarnych spodniach, zielonej koszulce i z czarną reklamówką w kwiaty. Duma z Tobiaszem już zaczynali się denerwować, co się dzieje z Zygmuntem Górą, jak ten przyniósł za garaże schłodzoną flaszkę. Polał ze dwie kolejki i z kieszeni wyciągnął gumową kapsułkę wielkości cukierka raczka lub krówki.
- Wiecie, co to? W Amsterdamie dali mi takich dwadzieścia do połknięcia. Z pełnym brzuchem poleciałem do Surinamu - spojrzał na nich wymownie. Nie przyznali się, że nie wiedzą, gdzie to. - Tam je wysrałem i oddałem takiej cymes Murzynce, która po mnie wyszła na lotnisko. Potem siedziałem dziesięć dni w hotelu i patrzyłem na ocean. Jak wróciłem, to Murzyn w Amsterdamie zapłacił mi 500 euro! Ale teraz zarobek ma być lepszy, bo ja tylko trasę przerzutową ustalałem. Jak dalibyście radę połknąć taką kapsułkę, to możecie jechać ze mną.
O spotkaniu za garażami opowiada mi Adam Duma. Rozmawiamy już z godzinę na zimnej jak diabli klatce schodowej. Duma, dotąd spokojny i opanowany, nagle zaczął się bić w piersi. - Tak mi się gorąco wtedy tu zrobiło, myślałem, że zawału dostaję.
- Dlaczego?
- Bo nie miałem paszportu i się bałem, że mi taka złota okazja do zarobku przepadnie.
- To jak pan pojechał?
- Góra załatwił z Mietkiem, że mi zasponsorował zrobienie paszportu.
- A od tego, że ma pan kokainę przemycać, gorąco panu nie było?
- Nie, czemu?
Góra z Dumą i Tobiaszem pojechali latem. Oprócz nich z kokainą w żołądku jeździli też:
Mietek Maliński i jego syn Paweł.
Zdzisiek Kobyłka i jego syn Tomek. (Ojcowie uznali, że taki wyjazd to jedyna okazja, żeby ich synowie zobaczyli świat). Beata Śrubek, bo się bała, że bank naśle na nią komornika.
Krzysiek Sobociński, który z konkubiną i półtorarocznym dzieckiem żył z 400 złotych zapomogi.
Bracia Ignac i Krystian Krupowie. Pierwszy chciał wyremontować mieszkanie, drugi kupić opał na zimę.
Michał Leśniak, bo na czarno na budowie zarabiał 600 złotych i utrzymywał za to żonę i troje małych dzieci. Traktorzysta Stasiek Wiśniak, który miał żonę i troje dzieci, ale nigdzie nie mógł zaczepić się do roboty, bo za jazdę po pijaku stracił prawo jazdy.
Mikołaj Grzyb, który po zawodówce gastronomicznej nigdzie nie mógł znaleźć pracy.
Tomek Wróbel, który miał wyrzuty sumienia, że ma 22 lata, a dalej jest na utrzymaniu matki.
Krzysiek Gołąb, Antek Jóźwik, Bogdan Zapotoczny... Jeździli przez półtora roku. Niektórzy po kilka razy.
Werbownicy
Najpierw bezrobotnych wysyłał w świat Mietek Rybak. Pod pięćdziesiątkę, siwiejący, przygarbiony, po twarzy widać, że lubi wypić. Ale na werbownika nie wygląda. Dziwna postać - niby wszyscy go znają, ale nikt nie potrafi powiedzieć nic prócz tego, że w Rynie zostawił żonę i dwie córki, a w Mrągowie mieszkał z konkubiną. Mietek Rybak przeważnie nie ukrywał, do jakiej pracy szuka ludzi. Werbował starych znajomych, wiedział, że go nie wydadzą. Niezdecydowanym mówił, że to bezpieczna robota, chwalił się, że latał na Antyle, do Sao Paulo i Rio de Janeiro. Z podróży wysyłał córkom pocztówki. Na jednej napisał: „Gorące buziaki z Curacaso. Przyleciałem tu wczoraj. To archipelag wysp na Atlantyku w Ameryce Środkowej. Jest tu ciepło i przyjemnie".
Rybak nikomu nie zdradził, dlaczego przestał latać. Musiał. Na początku 2004 roku na lotnisku Schiphol w Amsterdamie wpadł z 69 kapsułkami kokainy w żołądku. Narkotyk ważył 841,8 grama. To uratowało go przed więzieniem, bo holenderskie prawo nakazuje ścigać tylko tych kurierów, którzy przewożą ponad trzy kilogramy. Skończyło się na oddaniu policji wszystkich wydalonych kapsułek i deklaracji, że niezwłocznie opuści Holandię. Był przesłuchiwany, ale nie powiedział, na czyje zlecenie latał. Zresztą do dziś nikomu nie zdradził, jak, gdzie, kto i kiedy zwerbował go do szmuglowania kokainy.
Murzyni w Amsterdamie przedstawiali mu się przeważnie jako Peter i Bobi albo Moris i Marshal. Od jednego z nich po wpadce na lotnisku dostał SMS-a: „Za każde ciało, które zje kilogram, dostaniesz 500 euro. Jak zje mniej, dostaniesz 50 euro". Przez tego SMS-a Rybak poszedł do Zygmunta Góry na kawę. A jak przekazem przez Western Union dostał za niego pieniądze, zaczął organizować wyjazdy następnym: kupował bilety do Amsterdamu, sprawdzał ważność paszportów, odprowadzał na dworzec i wysyłał SMS-a do Murzynów, jak kto jedzie ubrany.
Po roku miał tyle roboty, że Bobi i Peter przydzielili mu pomocnika - Krzyśka Krysa.
Przez kilka tygodni razem jeździli po ludziach. Rybak mówił, Krysa uśmiechał się i potakiwał. Potem każdy działał na własną rękę. Krzysiek Krysa ciągle się uśmiecha, puszcza oczka, a jak zacznie gadać, nie może skończyć. Ma ze 30 lat, mówi, że siedem spędził w celi „za różne takie niegroźne przestępstwa". Latał po kokainę, ale podobno był nieobliczalny.
- Raz w samolocie do Rio tak się spiłem, a do tego paliłem fajki, że po wylądowaniu od razu deportowali mnie do Europy - opowiada. Nie wiem, czy kłamie, bo w tym czasie puścił ze trzy oczka. Chyba ze względu na ten bajer Peter z Bobim kazali mu werbować ludzi.
Krzysiek vel Kristoff zajął się młodszym pokoleniem. Zaczepiał ludzi w dyskotece, mówił, że załatwia dobrą pracę na Zachodzie. Na omawianie szczegółów wyjazdu umawiał się na plaży albo w parku. Obserwował kandydata na kuriera i jak widział, że ma do czynienia z twardym charakterem, mówił wprost, że chodzi o połykanie kokainy. Jak ktoś się wahał, tłumaczył, że za kamienie szlachetne w Ameryce Południowej,trzeba płacić wysokie cło i ta praca polega na ich przemycaniu w przewodzie pokarmowym. Całkiem strachliwym mówił, że czeka ich ciężka harówka przy zmywaniu garów w Amsterdamie.
Za każde ciało Peter z Bobim płacili mu tyle, co Rybakowi. - Zarobiłem sporo, ale nie wiem ile, bo wszystko przepiłem - mówi i znowu puszcza oczko.
Kilka ważnych słówek
W Amsterdamie Góra, Duma i Tobiasz byli trzy dni. Mieszkanie Murzynów było spore - w kuchni duża lodówka, w salonie kanapa. Ale nie było w nim mapy. Dlatego jak Bobi wręczył im bilety lotnicze, nie za bardzo wiedzieli, gdzie leży Lima, a gdzie Caracas. Zresztą chyba do dziś nie wiedzą. Tobiasz mówi, że za pierwszym razem był na wyspie „Sanlucia". Przynosi mapę, rozkłada na ceracie i oglądamy. Palcem pokazuje: Saint Lucia.
- Co robiliście przez trzy dni w Amsterdamie? - pytam Dumę.
- Nic. Peter z Bobim załatwiali nam wizy i bilety, a my siedzieliśmy w mieszkaniu.
- Coś musieliście robić.
- Telewizor oglądaliśmy. Oswajaliśmy się z tym głupim uczuciem, gdy ktoś coś mówi, a się go nie rozumie.
Na lotnisko w Amsterdamie każdy jechał sam. Nie było wylewnych pożegnań. Brali torbę, paszport, bilet i jechali z Peterem. Tam Murzyn podprowadzał ich pod bramki odpraw. Na pożegnanie wręczał po 200-300 dolarów, kartkę z nazwą hotelu i adresem, telefon komórkowy z pustym kontem.
Zygmunt Góra zabrał ze sobą jeszcze aparat fotograficzny i notes, do którego już po pierwszym wyjeździe do Surinamu wpisał kilka jego zdaniem ważnych słówek:
adwokat - lawyer, czyt. lo jer;
bać się - fear;
czuć się źle - feel bad;
anioł - angel.
Zakuwał je przez trzynaście godzin lotu do Sao Paulo.
Pierwszy tydzień w podłej norze
- Pierwszy raz pan leciał samolotem? - pytam Dumę.
- No.
- Bał się pan?
- Trochę. Ale było tak ładnie, że o tym nie myślałem, wyglądałem przez szybę.
- Mam na myśli przemyt...
- Nie, tego się nie bałem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakie to niebezpieczne.
Na lotnisku w Caracas nikt na Dumę nie czekał. - Zobaczyłem, gdzie idą inni pasażerowie, i tak trafiłem na taśmę z bagażem - opowiada. - Potem wyszedłem z budynku i kawałek dalej zobaczyłem taksówki.
Hotel Morocco przy Santa Rosa okazał się podłą, cuchnącą norą. Pokoje ciemne, ciasne, łóżko z wyleżanym środkiem, czarny gruby pająk na ścianie (wiedział, że niejadowity). - Tam mieszkali tacy sami jak ja, tylko z różnych krajów - opowiada Duma. - Nikt nie umiał się dogadać z miejscowymi. Ja tylko raz pojechałem do centrum Caracas, żeby zobaczyć, jak to miasto naprawdę wygląda. Ale się zgubiłem. Kluczyłem chyba ze dwie godziny i nie mogłem znaleźć drogi. Dopiero jak pokazałem kartkę z nazwą hotelu policji, to funkcjonariusze odwieźli mnie radiowozem na miejsce. Więcej się w miasto nie wypuszczałem.
- A basen, który Rybak pokazywał na zdjęciu?
- W moim hotelu nie było basenu.
- To co pan robił?
- Nic. Siedziałem w pokoju.
Góra w Sao Paulo wylądował w równie obskurnym New Poincie. Ale miał sporo szczęścia, bo na korytarzu przyuważył raz chłopaka, którego znał z widzenia z Mrągowa. Podejrzał, do którego pokoju wchodzi, i za kilka minut zapukał.
- Otwieraj! - krzyknął głośno, a jak drzwi się uchyliły, zrobił wystraszonemu chłopakowi zdjęcie. Potem wszedł do środka i powiedział: „Wszystko o tobie wiem! Z Polski wysłał cię Mietek Rybak, z Amsterdamu - Bobi. Ja jestem oficerem Interpolu i jak nie chcesz w Brazylii siedzieć 20 lat, to się od razu przyznaj! Załatwię ci z ambasadą powrót do kraju".
Chłopak zzieleniał ze strachu. Wtedy Góra wybuchnął śmiechem i poszli razem po wódkę.
- Brazylia to raj dla pijaków - mówi Tomasz Tobiasz, który miał ją dopiero poznać. - Flaszka, którą można bez obrzydzenia pić, w przeliczeniu kosztuje 1,50 złotego.
Drugi tydzień z przeprowadzką
W drugim tygodniu pobytu odzywała się komórka, którą dostali w Amsterdamie. Mietek Rybak przekazywał im polecenia od Bobiego: mają zabrać rzeczy i przenieść się do innego hotelu. Podawał jego nazwę i kazał czekać.
- Wtedy rosły już nerwy - mówi Duma. - Wiedziałem, że niedługo po mnie przyjdą, żeby iść na połyk. Bałem się tego cholernie, spać w nocy nie mogłem. Z tego strachu czasem mi się zdawało, że to wilgotne powietrze tak mi się lepi w gardle, że zaraz się uduszę i będzie po mnie...
Połyk
Tak nazywali połykanie kapsułek z kokainą. To była najważniejsza część ich wyjazdu. Zwykle Murzyni przychodzili po nich w dzień poprzedzający wylot albo kilka godzin przed odlotem.
- Ja najpierw jechałem z nim metrem, potem autobusem, potem jeszcze kolejką i znowu autobusem - opowiada Duma. - Trwało to ze dwie godziny. Nie wiem, czy ten połyk był tak daleko od hotelu, czy ten Murzyn woził mnie w kółko, żebym się nie pokapował i w razie wpadki nie umiał policji wskazać drogi.
Duma mówi, że łykał kapsułki w zwykłym mieszkaniu. To samo Tobiasz. - Była tam kuchnia, łazienka, w pokoju stał telewizor, wersalka. Jak ktoś się źle poczuł, mógł się położyć, między jedną a drugą partią połyku chodziliśmy po pokoju, żeby się kapsułki w brzuchu ułożyły - wspominają.
Kapsułki podawali im w misce. Mogło z niej brać nawet kilku kurierów. - I tak każdy z nas miał swojego stróża, który liczył, ile już w nas weszło - mówi Tobiasz. - Nie było możliwości, żeby jakąś kapsułkę schować do kieszeni.
Kokainę pakowano gdzie indziej. Widziała to tylko Beata Śrubek. Mówi, że na podłodze stały worki pełne kokainy, a pośrodku, na stołach, leżał sprzęt, folie i taśmy. Ludzie nabierali proszek miarkami i na kawałku lateksu formowali w kształt kapsułki. Potem wkładali wszystko na zgrzewarkę i kapsułka robiła się szczelna. Płukali ją pod wodą z resztek kokainy i suche owijali cienką folią klejącą. Miała zabezpieczać lateks przed kwasami żołądkowymi. Teoretycznie kapsułki były w trzech rozmiarach: szóstki, ósemki i dziesiątki. Ci, którzy pilnowali połyku, sumowali ich wagę i nie chcieli wypuszczać z mieszkania tych, co połknęli mniej niż kilogram. - Ale moim zdaniem oszukiwali nas - mówi Tobiasz. - Kapsułka, która według nich ważyła sześć gramów, na pewno miała koło dziesięciu, a te największe ważyły może i z piętnaście. One były większe od mojego kciuka! - pokazuje. Dłoń ma wielką jak bochen chleba.
- Wagi tam nie było? Nie mogliście sprawdzić?
- Nie było.
Połykanie jest bardzo bolesne. Taśma, którą są owinięte kapsułki, szoruje o gardło i przełyk.
- Przy połykaniu pierwszej oprócz tego szorowania nie czuje się nic - opowiada Duma. - Przy kolejnych zaczyna boleć głowa. Taki straszny, rozsadzający ból. Potem w całej buzi zaczyna się czuć smród gumy, chce się wymiotować. Nie da się rady połknąć kilkudziesięciu kapsułek naraz. Czasem trwa to trzy godziny, a czasem pół dnia. Mówią, że z kokainą w brzuchu człowiek czuje się pełny. Ale inaczej niż po zjedzeniu solidnego obiadu.
Zygmunt Góra połknął ioo kapsułek. Adam Duma połknął 92 kapsułki. Tomasz Tobiasz połknął 96 kapsułek.
Beata Śrubek połknęła ich aż 126. - Ale to dlatego, że kobietom robią mniejsze kapsułki - tłumaczy Duma. Nie wszyscy wytrzymywali ból połyku.
Góra opowiadał w Amsterdamie kolegom, że Krzysiek Gołąb po sześciu kapsułkach zakrył usta i krzyknął: „Nie!". Wtedy zdenerwowali się stróże, zaczęli gdzieś wydzwaniać. Po chwili odezwała się komórka, którą dostał w Amsterdamie od Petera. - Szyszek, no weekend! Arbajt! - darł się w słuchawce Murzyn.
- A ja to zrozumiałem! - chwalił się im Góra. - Przetłumaczyłem mu te słowa: Na wakacje nie przyjechałeś. Łykaj!
Tobiasz na Saint Lucia widział, jak kombinował Bogdan Zapotoczny: - Połknął dziesięć kapsułek, wstał od stołu i zaczął chodzić po mieszkaniu. Znalazł gdzieś wykałaczkę. Skaleczył nią dziąsło. Usiadł znowu do stołu, włożył kapsułkę do ust i wypluł zakrwawioną. „Nie mogę, chyba żołądek mi krwawi...", udawał. Ja siedziałem cicho, bo bałem się, że wybuchnie zaraz awantura. A oni popatrzyli na niego i pozwolili wracać do hotelu.
- Nie chciał pan tej wykałaczki pożyczyć?
- Chciałem zarobić.
Znowu Amsterdam
Na lotnisku w Amsterdamie czekali na nich Peter albo Bobi. Gdy Polacy mieli pełne brzuchy kapsułek, Murzyni nie spuszczali ich z oka. Wieźli do domu i pod kluczem trzymali tak długo, aż wszystkie wydalili.
Wypróżnienie się z kokainy nie jest łatwe. Zwłaszcza jak taśma klejąca, w którą były owinięte kapsułki, rozwinęła się w brzuchu. - Jak wychodzi rozwinięta taśma, to jest takie uczucie, jakby jelita wypadały na zewnątrz - mówi Duma.
- Szoruje, wszystko w środku piecze. Ale jeszcze gorzej jest, jak się kilka kapsułek sklei taśmami w kołtun. Wtedy czujesz, że idzie przez ciebie gula, i wydaje się, że wszystko ci w środku rozsadzi. Ja na to wszystko znalazłem radę: piłem mleko, bo po nim mam zawsze rozwolnienie, i naprawdę jakoś szybciej mi szło.
Wypróżniali się na miskach albo wiaderkach. Potem wyławiali z nich kapsułki, odwijali z resztek folii i myli. Czyste i osuszone oddawali Murzynom.
- Oni doskonale wiedzieli, ile kto połknął - mówi Duma. - Dopóki nie oddało się wszystkich, nie wypłacali kasy.
Jeśli kurier przywiózł mniej niż kilogram, dostawał niższą zapłatę. Za sześć kapsułek Gołąb dostał 50 euro, a Zapotoczny za dziesięć dużych 200 euro.
Na chwilę do domu
Do Mrągowa wrócili autobusem.
Adam Duma już następnego dnia poszedł do kantoru, sprzedał euro i uregulował dług w spółdzielni. Żonie powiedział, że pracował w Amsterdamie jako spawacz.
Tomek Tobiasz po odespaniu sam zadzwonił do Providenta.
- Widzisz, na Zachodzie fachowców cenią. Naprawiłem kilka samochodów w Holandii i proszę! Kanapa i zamrażarka już są nasze - odciął się żonie za wszystkie czasy.
Zygmunt Góra po wypiciu porannej kawy poszedł kupować łóżka, a resztę pieniędzy zostawił na życie.
Wieczorem za garażami dogadali się, że jesienią pojadą znowu.
Bunt brzucha
W październiku wszystko wyglądało jak za pierwszym razem: na dworzec wyjechał Peter, za dwa dni rozlecieli się po świecie. Zygmunt Góra do Limy, Adam Duma do Rio de Janeiro, a Tomek Tobiasz do Sao Paulo.
Dwa tygodnie później do Amsterdamu wrócili tylko Góra z Dumą. Pierwszy miał oddać 120 kapsułek, drugi 80. Najpierw na wiaderko usiadł Duma. Wyszły z niego wszystkie kapsułki, tylko jak je mył i odwijał z folii, zagapił się i dwie poszły w odpływ. Spanikował. Wiedział, że Peter z Bobim nie dadzą mu ani euro, dopóki nie odda wszystkich.
Gram kokainy w Polsce na czarnym rynku kosztuje średnio 200 złotych. Gdyby Duma sprzedał te 20 gramów, które uciekło w rury kanalizacyjne, miałby 4 tysiące złotych. To niewiele mniej, niż Murzyni mieli mu zapłacić za przewiezienie 80 kapsułek. Miał zarobić 1,3 tysiąca euro, czyli trochę ponad 5 tysięcy złotych. Ale na razie zapowiadało się, że Duma nie otrzyma nic.
- Myślałem, że dostanę zawału. Bałem się, że znowu wpadnę w długi, bo Murzyni zaczęli krzyczeć, że mam im oddawać pieniądze za bilet do Holandii i do Rio, zaczęli grozić, że przestrzelą kolana... Tymczasem Zygmunt Góra pił mleko, jadł, a kapsułki z niego prawie nie wychodziły. Murzyni się wściekali, po kilku dniach kupili mu środek przeczyszczający. Nie pomógł. Przez tydzień ze 120 kapsułek Góra wydalił tylko pięćdziesiąt parę.
- Wtedy poprosiłem go, żeby mi pożyczył dwie kapsułki - mówi Duma. - Było widać, że on wszystkich i tak nie wydali i wróci do domu bez pieniędzy. Powiedziałem mu wprost, że dzięki temu chociaż ja zarobię. Zgodził się.
Niepisane reguły kurierów mówią, że z kapsułkami w żołądku można chodzić do trzech dni. Potem kwasy żołądkowe zaczynają rozpuszczać folię i lateks, w który jest owinięta kokaina. Gdy po tygodniu Górę potwornie zaczął boleć żołądek, Peter z Bobim kazali Dumie zabierać go z Amsterdamu do Polski. - Tak się bali, że im zejdzie i wszystko się wyda, że nie wysłali nas do kraju autobusem, tylko kupili bilety na samolot do Warszawy - opowiada Duma.
Do Mrągowa przyjechali w środku nocy. Duma podprowadził Górę pod drzwi bloku i poszedł do siebie.
Góra wszedł do domu bez słowa i od razu położył się spać. Rano oświadczył, że tym razem nie przywiózł ani prezentów, ani pieniędzy. Był w takim humorze, że żona o nic nie pytała. Przez następne dwa tygodnie Góra nie wychodził z domu, prawie się nie odzywał, za to bardzo często zamykał się na długo w toalecie... Aż sąsiedzi walili w drzwi, żeby zwolnił, bo oni też chcą. Tego wieczoru razem z synem oglądał mecz PSV z Arsenałem. Potem jakoś tak dziwnie się skulił i poszedł spać. O drugiej w nocy obudził żonę.
- Hanka, dzwoń po karetkę - poprosił.
- Co ci, Zygmunt?
- Mam w brzuchu narkotyki.
Karetka leciała na sygnale przez całe Mrągowo. Po drodze Góra trochę doszedł do siebie i zaczął mamrotać, że najadł się tabletek. - Co pan połknął? Ile tego było? - dopytywał lekarz. A Góra nic. Badanie moczu wykazało w organizmie Góry kokainę. Pękła mu jedna kapsułka. Od razu trafił na blok operacyjny. Chirurg wyciągnął z niego 43 kapsułki i wiadro taśmy klejącej. Gdy Góra wybudził się z narkozy, przy jego łóżku stali policjanci z Centralnego Biura Śledczego.
Samba na śniadanie
Tomasz Tobiasz był wtedy w Sao Paulo. Mieszkał w małym hotelu przy szkole samby i pracował jako parkingowy. Oszczędzał każdy grosz, w wolnych chwilach podglądał tancerzy, którzy przygotowywali się do karnawału.
- Zostawili mnie na pastwę losu w Brazylii - mówi. - Bez paszportu, bo ten był w recepcji hotelu, bez pieniędzy i bez jedzenia. Ukarali mnie za to, że się zbuntowałem. Doszły do mnie słuchy, że felernie pakują kapsułki, że pękają i taśma się rozkleja. To zapowiedziałem, że nie będę ich połykał. Krzyczeli, grozili mi, ale się uparłem. No i pokazali mi, kto tym całym interesem rządzi...
Tobiasz nie chce opowiadać o Brazylijce, która załatwiła mu pracę na parkingu przy myjni samochodowej („Żona tego nie wie i obiecałem tej dziewczynie, że nikt nie będzie wiedzieć"). - Pomogła mi bezinteresownie - mówi. - Gdyby nie ona, dziś zbierałbym w Sao Paulo złom...
Na wykupienie z hotelu paszportu i bilet lotniczy do Amsterdamu Duma pracował przez trzy miesiące po kilkanaście godzin dziennie. Nawet w Boże Narodzenie.
- Kiedy usiadłem w samolocie, poczułem się naprawdę dumny. Rozejrzałem się po ludziach i daję słowo, że wiedziałem, kto jedzie z kokainą. Słowo daję, że to widać...
W Amsterdamie poprosił ambasadę o pieniądze na bilet do Polski. Dali mu tyle, że wystarczyło na wyjazd za granicę Holandii. Niemcy i Polskę przejechał na gapę. Do domu dotarł w styczniu 2005 roku. Na zamrażarce leżał list z prokuratury. Kilka dni później pojechał do Olsztyna na przesłuchanie.
Zatrzymania
Prosto ze szpitala Góra trafił do celi.
Po nim zamknęli Dumę, Krzyśka Sobocińskiego, braci Krupów, Malińskiego i Kobyłkę z synami. Wpadli ci, których werbował Mietek Rybak. Wszyscy zeznawali, podawali nazwiska, daty, adresy. Policja szybko dotarła i do Rybaka. Ale nie trafiła na Krysę. A ten dalej werbował i wysyłał ludzi po kokainę. Latali wtedy głównie młodzi: Mikołaj Giza, Mariusz Sobolewski, Paweł Tomczyk i rekordzistka w połykaniu Beata Śrubek.
Wszystko odbywało się tak samo: najpierw Amsterdam, potem wylot do Ameryki Południowej i znowu Amsterdam.
- No CBŚ węszyło, ale ludzie musieli za coś żyć - mówi Góra.
Puszcza oczko
On dopiero w październiku 2005 roku trafił do celi. Z własnej inicjatywy przyjechał do prokuratury okręgowej, na portierni powiedział, w jakiej sprawie przyszedł.
Sąd Okręgowy w Olsztynie kokainowych kurierów sądził na raty. Pierwszych dziewięciu w sierpniu 2005 roku. Wszyscy przyznali się do winy i dobrowolnie poddali karze.
Góra dostał dwa i pół roku, Tobiasz z Dumą po półtora i grzywny. Wszyscy już są na wolności, wyszli warunkowo. Druga tura kurierów usłyszała wyrok kilka miesięcy później. Krzysiek Krysa za to, że sam się zgłosił, poszedł na współpracę, a przed sądem przyznał do zwerbowania szesnastu osób, dostał półtora roku więzienia i 4,5 tysiąca złotych grzywny. Ponieważ już po jego aresztowaniu zmieniła się ustawa o przeciwdziałaniu narkomanii, sąd nakazał mu też oddać wszystko, co zarobił. - Nic nie oddam, bo nic nie mam - puścił do mnie oko pod salą rozpraw chwilę po tym, jak zdjęli mu z rąk kajdanki. Mietek Rybak też ma już wyrok - sześć lat.
Prokurator Mirosław Zelent z Wydziału Przestępczości Zorganizowanej Prokuratury Okręgowej w Olsztynie przygotowuje trzeci akt oskarżenia dotyczący szmuglowania kokainy z Ameryki Południowej. Nie chce powiedzieć, ile jeszcze osób obejmie oskarżenie.
- Czy ludzie ciągle latają? - przed jedną z rozpraw pytam prokuratora Zelenta.
- Myślę, że tak. Pewnie Rosjanie albo jakieś inne ubogie narody.
- A bezrobotni z Mazur?
- Nie odpowiem na to pytanie - ucina prokurator.
Kurierzy z Mrągowa, Kętrzyna i okolic powpadali z kokainą na całym świecie: jeden siedzi w Anglii, jeden w Portugalii, jeden w Holandii, jeden w Wenezueli, jeden w Brazylii, jeden był w Szwajcarii, ale już go deportowali do Polski.
Na osiedlu bez zmian
Zygmunt Góra dalej mieszka w odrapanym bloku i łazienkę dzieli z sąsiadami. Za pieniądze z kokainy nie wymienił nawet okien. Czuje się bohaterem, rozpowiada ludziom, jakie gorące są południowoamerykańskie dziewczyny.
Duma z Tobiaszem odwrócili się od niego. - Mógł mówić cebosiom, że sam woził, po co nas wszystkich wydał? - ma żal Duma.
- Głupek, mógł trochę pomyśleć - dorzuca Tobiasz. - Przecież nie lataliśmy z Mrągowa, ale z Amsterdamu. Jakby nie gadał, policja nigdy by na nas nie trafiła.
- Latalibyście dalej? - pytam. Uśmiechają się.
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 106 z 8 maja 2006 roku . Zdobył nagrodę Grand Press za najlepszy reportaż prasowy w 2006 roku.
Juma - czyli złodziejstwo w Niemczech, rozpowszechnione wśród młodych ludzi w zachodniej Polsce.
- Juma to fajna rzecz, bo wyjumane rzeczy można kupić za pół ceny.
- Jak będę miał 15 lat, to pojadę na jumę. Będę kradł płyty kompaktowe. Juma to wspaniały zarobek. Po trzech miesiącach można kupić mercedesa. [...]
Sławek: - Nie zrozumiesz jumy, jeśli nigdy nie doświadczyłeś różnicy między peerelowskim butem Sofix a prawdziwym Adidasem. Sofix to badziewie, syf, plastik i marny ortalion. A Adidas - skóra, eleganckie paski, dobra podeszwa. Miałeś sofiksy, byłeś kiepszczakiem, spadem. Miałeś adidasy, wchodziłeś na inną orbitę. Jumacze wyciągali kosmetyki z opakowań, a na półki odstawiali puste pudełka. W kartonie z zapłaconym telewizorem wynosili dziesiątki płyt kompaktowych. Zakładali na siebie po kilka kurtek. Wchodzili w starych butach, a wychodzili w nowych. Zszywali nogawki podwójnych, luźnych spodni w taki sposób, że tworzył się pojemny worek. Zawsze mieli ze sobą torby lub plecaki. Puste - to było najlepsze alibi w razie zainteresowania obsługi sklepu. Sławek: - Znam gości, którzy wyjeżdżali ze sklepów rowerami. Centralnie, w ogóle się nie op...ali. Albo wynieśli kajak. Niemcy zachowywali się jak bez mapy - ogłupiali, nic nie kumali. Sekunda strachu i miało się to samo, co Niemiec. Sławek: - Jumacze sprowadzili do Krosna kolor. Jeśli zapytasz, z czym mi się kojarzą, odpowiem: nie ze złodziejstwem, choć wiem, że kradli, lecz z zapachem wody toaletowej - czarnego adidasa. Budzili zazdrość i podziw. Bo się nie bali. I mieli. Ja miałem jedną parę spodni na rok.
Anka, koło trzydziestki, z Krosna: - Dla mnie juma to gabryśki - perfumy Gabrieli Sabatini.
Jacek: - Łączyli się w grupy, kolega wciągał kolegę, na jumę jechały całe klasy, całe podwórka.
To wtedy zaczęła topnieć harcerska drużyna Jacka, a on sam poczuł się, jakby obito mu twarz. - Co oni robią - zastanawiał się - że nie chcą jeździć na biwaki? Podwoziłem ich do granicy, podpytywałem, wreszcie zabrali mnie na jumę. Widziałem, jak kradli, bezczelnie, prawie się nie kryjąc. Niemcy nie byli przygotowani na zmasowany atak takiego barbarzyństwa.
Jacek, uważa, że naczelną przyczyną jumy była właśnie bieda. Oraz szczególnie pojmowana zaradność. Rodzice żyją z kuroniówek, nie potrafią znaleźć pracy, umieją tylko narzekać, siedzą w domach i smędzą, te ich parę groszy zasiłku ledwie starcza na żarcie i światło, czasem na podrobiony łach. Chodzić w podróbce to obciach. Młodzież z fotokomiksów ubiera się inaczej. Jumacze - zdaniem Jacka - po swojemu rzucili wyzwanie bezradności i biedzie. Ich rodzice tego nie umieli".
Fragmenty reportażu Pawła Smoleńskiego Dziś wrzuta na Reichu („Gazeta Wyborcza" 239/2002). Reporter poznał jumaczy w Krośnie Odrzańskim. Kiedy juma się skończyła, bo Niemcy zaczęli chronić swoje sklepy, zachodnia Polska postawiła na seks (Paweł Smoleński Młodzi, ładni, niedrodzy, „Gazeta Wyborcza" 3/2003): „Dr Jacek Kurzępa: - Poznałem chłopców z takiej grupy - bendu, jak mówią. Czterdziestu, wszyscy z jednego, kilkunastotysięcznego miasteczka. Nie potrafiłem tego sobie objaśnić: może miejscowa fabryka wypuszczała przez komin jakieś świństwo, które sprawiło, że w jednym miejscu znalazło się tak wielu małolatów chętnych do homoseksualnej prostytucji".
Maj
Czwartek
W szkole fatalnie, zajęcia mi nie szły, a na koniec zebranie Solidarności. Ministerstwo chce nam obciąć dodatki, a pieniądze z nich dołożyć do pensji. Wiadomo, co z tego wyjdzie - znów dostaniemy mniej. W połowie zebrania wyszedłem, bo poczułem się jak z waty. Razem ze mną Jacek. Na korytarzu poinformował mnie uroczyście, że w szkole pracuje społecznie, dla satysfakcji. - Na giełdzie co drugi dzień szarpię półtorej pensji, za tydzień będę szarpał dwie.
Piątek
Wszystko w górę o maksa - tak się teraz witają w szkole gracze. Wojtek powiedział mi dziś na dyżurze na boisku szkolnym, że oprócz nich gra na giełdzie jeszcze Tracewicz od angielskiego, Sadurski, Kowalska i Nowak, ten od wf. Podobno ten tępy mięśniak Nowak zarabia najwięcej.
Niedziela
Łamie mnie gorączka i teść. Przez pół godziny ciągle to samo: widziałeś wyniki w czwartek? Wszystko w górę o maksa, a Mostostal przeszedł milion i była tylko oferta kupna.
Wtorek
Koło południa gorączka skoczyła, ale potem spadła. Zabrałem się do czytania zaległości. Nadgryzłem Dzienniki poufne Constanta. Dzienniki Dąbrowskiej kartkowałem z godzinę. Wreszcie wyciągnąłem Czasy katedr Duby'go. Nawet to mnie nudzi!
Jola zepsuła mi cały wieczór. Przyniosła „Wyborczą", zajrzałem na stronę giełdową. Prawie wszystko w górę, 10 firm o maksa.
Środa
Czytałem wspomnienia Panufnika. Przyszła pani Jasia posprzątać i przyniosła „Wyborczą". Znowu wszystko poszło w górę o maksa.
Piątek
Na giełdzie wszystko w górę, wielkie redukcje kupna. To się źle skończy, bo rząd na włosku. Tak przynajmniej pisze „Wyborcza". Innych gazet nie mam, Jola oszczędza.
Sobota
Rządu nie ma, bajzel.
Czerwiec
Czwartek
Ponad tydzień nic nie pisałem, bo i o czym. Giełda skończyła się tak, jak przewidywałem. Akcje lecą na łeb na szyję, niektórych w ogóle nie można sprzedać, tylko można sobie popatrzeć, jak się traci. Wieczorem przyszedł do mnie Jacek pożyczyć parę milionów. Przed bessą zdążył sprzedać połowę, na reszcie ma straty, ale powtarza, że trzeba teraz kupować, bo zaraz ceny się odbiją. Skończy w samych gaciach.
Piątek
Dzwonił Jacek, znów marudzi o pożyczkę. Wykręciłem się.
Niedziela
Zagram. Po prostu zagram. Wieczorem zapytałem Jolę, co ona na to, a ona na to: skąd weźmiemy pieniądze? Głupie pytanie, mamy przecież 4800 dolarów na koncie. Kiedy jej to przypomniałem, dostała szału. Zaczęła krzyczeć, że zrujnowała sobie kręgosłup na winobraniach w Szwajcarii po to, żeby odłożyć na mieszkanie, a nie żebym to przetracił na giełdzie. Tak jakbym ja też przez trzy lata nie zbierał tych cholernych winogron.
Środa
Jacek miał rację. Ceny się odbiły i od dwóch sesji prawie niczego nie można kupić. Same redukcje i oferty kupna. I na każdej sesji 10 procent zysku. Policzyłem, że w dwa ostatnie dni z tych 4800 dolców zrobiłbym 5808. Można oszaleć.
Czwartek
Znowu rozmawiałem z Jolą o tych dolarach. Beznadzieja. Ja o 1000 dolcach na czysto w dwa dni, ona o obozie zuchowym dla Krzysia, jakichś butach, spodniach, majtkach i o mieszkaniu do kupienia. Trzymając 4800 zielonych w PKO dwóch pokojów z kuchnią nie dorobimy się nigdy. Doczekać ich mogłyby najwcześniej wnuki kaukaskich górali.
Środa
Przerwa w pisaniu, bo nie miałem ani o czym pisać, ani ochoty. Giełda się uspokoiła, ale ceny powoli idą w górę. Coś trzeba zrobić. Aha, są już wakacje.
Czwartek
Pożyczyłem 2 miliony - jeden od Antka, drugi od pana Jerzego.
Piątek
Pojechałem do biura maklerskiego. Całe biuro to 3 komputery i 3 facetów w pokoju 5 na 5. Na korytarzu kolejka 12 osób, jak za komuny. Połowa stojących to pracownice banku. Niezłe sztuki. Stałem 2 godziny, ale w końcu założyłem rachunek giełdowy. Wpłaciłem dwa miliony do kasy, wróciłem do maklera i ten nagle zapytał się mnie, co kupuję. Zgłupiałem jak na egzaminie. Cały dzień myślałem, co kupić, ale chciałem jeszcze zobaczyć, ćo kupują inni. A ci w korytarzu wypisywali zlecenia jak prymusi na kartkówce - odwracali się, kucali, zasłaniali ramieniem, jakby ktoś chciał im wykraść tajemnicę kamienia filozoficznego.
Z tyłu, z kolejki, syczeli, żeby szybciej wypisywać zlecenia. No i palnąłem z głupia frant: poproszę Próchnika. Wtedy okazało się, że muszę się zdecydować, czy kupuję z limitem ceny, czy po kursie dnia, i jeszcze obliczyć prowizję biura, i jeszcze obliczyć, ile akcji mogę dostać. Całkiem się pogubiłem. Makler, wybrylantynowany chłopaczek, na oko zaraz po maturze, sam mi wszystko policzył i wypisał, ale z miną wychowawcy w szkole specjalnej, pracującego w nadgodzinach.
W poniedziałek kupię 7 akcji Próchnika.
Po wszystkim kupiłem białe wino i owoce dla dzieciaków. Wypiliśmy z Jolą wino, ale o giełdzie nic jej nie powiedziałem.
Wtorek
Pojechałem do swojego biura maklerskiego, wystałem półtorej godziny w kolejce i jakbym dostał pięścią w nos. Na Próchniku 80 procent redukcji kupna. Dostałem tylko jedną akcję. Makler powiedział, że miałem nosa na Próchniku, szkoda tylko, że zlecenie nie weszło. I jakoś tak po prostu zamówiłem jeszcze raz 6 sztuk. Teraz zabrakło mi na rachunku 200 tysięcy, bo Próchnik zdrożał o maksa. Dołożyłem z moich pieniędzy na książki i z rozpędu w końcu zamówiłem 7 sztuk.
Środa
Wczoraj na Próchniku nie było redukcji - mam 8 akcji. I pierwsze zarobione 25 tysięcy na akcji kupionej w poniedziałek.
Piątek
Wczoraj Próchnik spadł o maksa. Straciłem 240 tysięcy. Chyba się jednak z tego wycofam.
Poniedziałek
Życie jest piękne - dziś na Próchniku maks do góry i 59 procent redukcji kupna.
Środa
Próchnik ciągnie bardzo ładnie - wczoraj 7 procent do przodu. Rozmawiałem o giełdzie z panem Jerzym. On ma Żywca i bardzo na niego narzeka, ale nie sprzedaje. Radzi mi, żeby kupować akcje i na miesiąc zapomnieć. Straci się mniej nerwów, a swoje i tak w tym czasie zarobią.
Jola pożyczyła 6 milionów od teściów i pojutrze zaczynam remont mieszkania, bo zamieniło się już w chlew.
Niedziela
Koniec malowania. Jestem wykończony. I wściekły. Na Próchniku zarobiłem tylko 297 tysięcy. W tym czasie Universalowi i Efektowi powiększono dopuszczalne dzienne przyrosty z 10 do 20 procent, bo rosły jak szalone i nie można było ich kupić. Morał jest prosty - trzeba powiększyć kapitał i obstawić więcej firm.
Środa
Zdecydowaliśmy się jednak jechać 10 sierpnia do Jastarni na mały urlop. Pieniądze na wyjazd pożyczymy od moich rodziców. Wieczorem obdzwoniłem całą Warszawę, ale nie dało się pożyczyć nawet złotówki. I jak w takich warunkach grać?
Czwartek
Myślałem o tym od tygodnia i zdecydowałem się. Pojechałem do PKO i wyjąłem z naszego wspólnego konta 2 tysiące dolarów. Cztery i pół godziny stania. Joli ani słówka - przyznam się, jak zarobię drugie tyle.
Piątek
Jednak jestem idiotą. Jak wyda się afera z wyciągnięciem dolarów z konta, to już nie ma różnicy, czy wziąłem pół, czy wszystko. Dziś pojechałem po resztę dolarów. Sprzedałem w kantorze po 18200, wyszło w sumie 87 milionów 360 tysięcy. 87 milionów wpłaciłem na rachunek giełdowy w ostatniej chwili. Na poniedziałek zleciłem kupno 150 sztuk WBK i 64 Polifarbu i załatwiłem sobie zlecenia telefoniczne. Teraz to można grać.
Wieczorem dzwoniłem do Jacka i pana Jerzego - obaj mówią, że może być hossa.
Niedziela
Obłęd pakowania się i jednocześnie zabawiania rodziców, którzy przyjechali z pieniędzmi na nasze wczasy. Nawet nie miałem czasu popatrzeć na wyniki giełdy.
Wieczorem o włos nie dostałem zawału. Pieniędzy na wczasy mało, Jola nagle chce wyciągnąć 100 dolarów z konta. Obrugałem ją, że konto jest święte i nie wolno go ruszać. To przecież na mieszkanie.
Wtorek
Wreszcie Jastarnia. Gospodyni miła, pokój wygodny. Wczasy zacząłem od kupienia „Wyborczej" i od razu nokaut. Na WBK redukcje 78 procent, na Polifarbie - 80. To znaczy, że kupiłem 33 akcje WBK i 12 akcji Polifarbu. Joli powiedziałem, że muszę naprawić silnik i pognałem do Gdyni. Straszny upał, korki, w Gdyni w bankach zupełny bajzel. W Banku Gdańskim nikt nie zna wyników dzisiejszej sesji. Przy mnie dopiero dzwonili do Warszawy. Na WBK oferta kupna, na Polifarbie 55 procent redukcji kupna. Dzwoniłem z poczty do biura w Warszawie przez 3 godziny - bez skutku.
Wróciłem o siódmej. Dzieciaki zachwycone. Była piękna pogoda i dość ciepła woda.
Środa
O ósmej wyjechałem do Gdyni. Na poczcie zamówiłem błyskawiczną, sam kręciłem z automatu. Piekielne awantury, bo były tylko trzy automaty, a ja dzwoniłem przez trzy godziny bez przerwy. O czwartej złapałem połączenie, zamówiłem za wszystko WBK. Wyszły 144 sztuki. Makler powiedział mi, że najłatwiej połączyć się z nim przed dziewiątą rano.
Wróciłem po szóstej. Dzieci już przysmażone na różowo.
Czwartek
Wreszcie na plaży. Budowałem z małymi zamek, leżałem. Wziąłem Szkice piórkiem Bobkowskiego, ale nie dało się czytać. O trzeciej nie wytrzymałem i pojechałem do Gdyni po wyniki. Katastrofa - nic nie kupiłem, na WBK oferta kupna.
Piątek
Zaspałem. O wpół do dziewiątej na poczcie w Jastarni 11 osób czekało na zamówione rozmowy. Przed automatem na ulicy czekało 9. Za dziesięć dziewiąta nie wytrzymałem i poprosiłem, żeby mnie przepuścili, bo mam ważną sprawę. Wszyscy mamy ważne sprawy, odpowiedział równy chórek. Kiedy powiedziałem, że muszę zadzwonić na giełdę, wszyscy się ucieszyli - my też na giełdę!
Pogadaliśmy sobie do jedenastej, bo pięcioro z nich zaczekało, aż się dodzwonię. Zamówiłem WBK; oferty kupna i redukcje to najlepszy dowód, że będzie rósł. Potem poszliśmy na piwo na Manhattan, tutejsze targowisko, i gadaliśmy o giełdzie aż do czwartej. Mili ludzie, tylko nikt jakoś nie chciał powiedzieć, co robi ani gdzie pracuje. Trochę padało, wróciłem do domu, a tam Jola z awanturą, po co ja na wczasy przyjechałem.
Poniedziałek
Wstałem cichutko o siódmej. Jola i dzieci spały. Przed automatem byłem piąty. Padało, ale gadało się bardzo sympatycznie - przyszli wszyscy z piątku, nawet ci, co wszystkie pieniądze mają w akcjach. Tak zeszło do obiadu, potem poszliśmy dzwonić po wyniki. Znowu klęska - na WBK redukcja 67 procent. Kupiłem 45 akcji zamiast zamówionych 137.
Miałem iść z dziećmi na spacer, ale musiałem natychmiast dzwonić do biura maklerskiego. Dodzwoniłem się w ostatniej chwili przed zamknięciem. Zamówiłem znów WBK. Teraz wyszły mi 82 akcje. Wieczorem festiwal obrazy - Jola i dzieci nie rozmawiają ze mną.
Wtorek
Wstałem o wpół do siódmej. Przy telefonie byli już wszyscy. Dzwoniłem do Warszawy prawie cały dzień. Zamówiłem 20 sztuk WBK. Wieczorem nie miałem siły na zabawę z dzieciakami. Zasnąłem w ubraniu.
Czwartek
Poszliśmy na plażę, ale o dziesiątej zerwałem się i pobiegłem pod telefon. Wszyscy już byli.
Już nie mam sił do tego WBK. Tym razem 72 procent redukcji kupna -kupiłem 5 akcji.
Poniedziałek
Tak się porobiło, że nawet gdy nie ma sesji, wszyscy gracze spotykają się pod telefonem przed pocztą. Gadamy godzinkę, a potem idziemy na piwo na Manhattan. Tak przeszła sobota i niedziela. Dziś klęska - na WBK oferta, a ja nie kupiłem ani jednej sztuki. Wszyscy mi mówią, żebym dał sobie spokój, że to, co kupiłem, już ładnie mi zarabia, ale ja muszę wreszcie kupić ten przeklęty WBK do końca.
Wtorek
Redukcja kupna 80 procent - kupiłem 2 akcje. Stałem, dzwoniłem, zamówiłem - 6 akcji na czwartek.
Czwartek
Nie mogło być inaczej - redukcja kupna 51 procent. Dostałem 3 akcje.
Piątek
Wczoraj nie dodzwoniłem się do Warszawy, dziś dzwoniłem cały dzień - bez skutku. Nie wiem, czy mogę zamówić 2, czy 3 akcje WBK.
Sobota
Jola dostała szału i wyjeżdżamy dzień wcześniej. Bez przerwy marudzi, że urlop do niczego. Niby dlaczego? Ona i dzieci opalone, wypoczęte. Ja wyglądam jak śmierć, biały, popielato pod oczami, ale nie narzekam - kupiłem wreszcie prawie cały WBK. Mam 8 Próchnika, 12 Polifarbu i 145 WBK. Moja krwawica.
Wrzesień
Poniedziałek
Od wakacji minął tydzień, a ja ciągle jestem wykończony. Pociecha na giełdzie - moje papiery są warte już 123,5 miliona. Joli powiem o wszystkim, gdy zarobię 200 milionów.
Piątek
Dwie sesje spadku. Wszyscy mówią, że to przed wyborami. Niespokojny czas. Mam tylko 107 milionów. Gnojkom z Solidarności, którzy obalili Suchocką, z rozkoszą dałbym w gębę.
Poniedziałek
Stało się. Czerwoni wygrali wczoraj wybory, a dziś giełda poleciała w dół.
Wtorek
Wszystko leci w dół, WBK ma redukcje sprzedaży. Komuchów i kretynów, którzy doprowadzili do wyborów, po prostu bym rozstrzelał.
Poszedłem do biura zorientować się w nastrojach. Na korytarzu długi, karny, cichy wąż poszarzałych ludzi - dokładnie taki, jak przed mauzoleum Lenina. Cisza.
W kolejce spotkałem znajomego z poprzednich kolejek w biurze maklerskim. Miły gość pod pięćdziesiątkę, obsesyjnie wierzy w Sokołów. Zawsze rumiany, pachnący, pod krawatem, dzisiaj wygląda tak, jakby go pobito na pogrzebie własnych rodziców. Wzdłuż kolejki chodził facet, dla którego bessa jest czymś ponad siły. Szpakowaty, w dżinsach, w czarnej baseballowej czapeczce z długim daszkiem. Wyglądał jak zasępiony bocian. Po każdym nawrocie mówił: „A tak, proszę państwa, po każdej hossie musi być bessa". Mówił cicho i nikomu nie przeszkadzał. Po godzinie jednak zaczął być męczący, po dwóch doprowadził kolejkę do szaleństwa. Starsza pani, dwa miejsca przede mną, poprosiła wreszcie bankowego ochroniarza o wyglądzie zafrasowanego bawoła, żeby depresyjnego człowieka-bociana wyprowadził na ulicę.
„Najlepiej to by go zastrzelić, żeby się nie męczył, ale nie wolno" - odparł zafrasowany bawół.
Nie wiem, co robić - chyba sprzedam wszystko. Trzeba ratować, co się da.
Czwartek
Nie sprzedałem i to był błąd. Duże redukcje sprzedaży na WBK, Polifarbie i Próchniku. Złożyłem zlecenie sprzedaży po kursie dnia na poniedziałek. Nie mogę zasnąć.
Poniedziałek
Sprzedałem. Zamiast 87 mam 51 milionów. Boże, co ja teraz zrobię?
Wtorek
Chyba się zabiję - dzisiaj wszystkie moje papiery, byłe papiery, poszły w górę o maksa. Na Próchniku i Polifarbie wielkie redukcje kupna, na WBK oferta. To już koniec, przegrałem wszystko.
Środa
Wczoraj wieczorem kupiłem flaszkę brandy i pojechałem do pana Jerzego. On przed tygodniem przesiadł się z Exbudu na Universal i radził mi, żebym zrobił to samo. Tłumaczył, że to firma handlowa, nie komunistyczna fabryka, łatwo coś poprawić i zrobić dobre wyniki. Obiecałem, że kupię, ale wymógł jeszcze na mnie słowo honoru, że nie sprzedam przez pół roku. Dałem. Potem poprawialiśmy winiak nalewką.
Rano obudziłem się o jedenastej, w szkole byłem w południe. Chryja, nagana.
Zamiast na obiad pognałem do biura maklerskiego. Tłum taki, że nie można wcisnąć szpilki. Atmosfera jak na klasówce. Wszyscy składają zlecenia kupna, wszyscy podpatrują sąsiadów, co obstawiają. Każdy boi się redukcji i chce trafić w najmniej obstawiony papier.
Czwartek
Dałem ranne zlecenie przed sesją i kupiłem za wszystkie pieniądze 925 Universali. Próchnik i WBK w górę o maksa, wielkie redukcje. Płakać się chce.
Dałem sobie słowo, że przez miesiąc nie sprawdzę wyników giełdy. Muszę się pozbierać nerwowo. W czasie wczorajszego opieprzania dyrektor powiedział mi, że uczniowie z ivb i ma skarżyli się, że krzyczę na nich i wyzywam ich przy tablicy. Muszę wziąć się w garść.
Listopad
Wtorek
Tak, tak, tak. Universal dał w październiku największy zysk. Moje 925 akcji warte jest 132 miliony 275 tysięcy, a dzisiaj Universal o maksa w górę, z redukcją 64 procent. Wieczorem pójdę do pana Jerzego z dobrym koniakiem. Jego metoda jest genialna - tylko Universal i tylko sprawdzanie wyników co miesiąc. A poza tym trzeba obgadać zapisy na akcje Banku Śląskiego. „Wyborcza" pisze, że można na nich zarobić nawet trzykrotnie.
Grudzień
Czwartek
Co za miesiąc, ten listopad! Parę razy miałem już chęć sprzedać Universal, bo byłem pewien, że runie w dół, ale zawsze pan Jerzy łamał mnie kołem, żeby zostać. Mój Universal wart jest 150 milionów. Co do Banku Śląskiego, to szybko okazało się, że redukcje będą ogromne i nie ma sensu zamawiać więcej niż 5 akcji. W szkole wszyscy oszaleli - najgorsze ćwoki wpłacają na Śląski. Nie można znaleźć nikogo, kto chciałby dać upoważnienie na zakup na swoje nazwisko. Jacek od razu zebrał upoważnienia od woźnego, sprzątaczek i obu palaczy.
Nie miałem wyjścia - przyznałem się Joli, że gram. Naszymi dolarami. Wściekła się, ale pokazałem jej wyciąg z rachunku - prawie 130 milionów - i wręczyłem Obsesion Calvina Kleina. Majątek. Wypiliśmy jeszcze Spumante i Jola się udobruchała. Przyznała się, że była pewna, że na Helu miałem jakąś dziwkę. Potem poszło już łatwo - dała mi upoważnienie na Śląski, wyciągnęła też zgody od teściów. Ja pojechałem do rodziców i dostałem od nich upoważnienia. Upoważnienia od siostry i szwagra mama załatwi mi jutro.
Od rodziców pożyczyłem 14 milionów, od teściów 11 - na zapisy starczyło.
Poza tym - Sahara. Nikt nie chciał dać upoważnienia, wszyscy wpłacali na Śląski, nawet pani Jasia od sprzątania. Powariowali ci ludzie.
W końcu zacząłem brać na rozmowy uczniów z ivb, ale okazało się, że polonista był szybszy. Którego nie zapisali na Śląski rodzice, wyłuskał on. W końcu wymogłem upoważnienia od trzech najgorszych tumanów z fizyki - zawsze to coś.
Nie wyszedł nam za to naprawdę piękny numer z domem starców, którym opiekuje się (na niby zresztą) nasza szkoła. Nowak, ten od wf, ma jednak solidny łeb. Wymyślił, żeby zrobić układ z dyrektorem: zebrać hurtem upoważnienia od staruszków, a dyrciowi odpalić po 300 tysięcy od głowy. Piękny pomysł, ale nic z tego nie wyszło. Pojechaliśmy tam we trzech, z Jackiem i Nowakiem. Dyrektor zgodził się, ale po trzech dniach zadzwonił i odmówił. Nowak mówi, że dyrektor od staruszków sam zgarnął od nich papierki, a nas wystawił do wiatru. Ale nie chce mi się tego sprawdzać. Koniec końców będę miał 33 akcje Śląskiego. Mało, ale co zrobić.
styczeń
Poniedziałek
Trzeci dzień nowego roku - kac po sylwestrze przeszedł, po giełdzie nie. Universal wart jest 209 milionów 625 tysięcy, ale Krosno dało w grudniu trzy razy większy zysk od Universalu, a Wedel, Żywiec, Okocim, Tonsil - dwa razy.
Czwartek
Śląski wali się w dół z redukcjami sprzedaży, ale na Universalu maks w górę i 78 procent redukcji kupna. Kochany ten pan Jerzy, bez niego strzelałbym głupstwa.
Piątek
Okropny dzień. Dymisja Borowskiego.
Wieczorem przyszła pani Jasia i powiedziała, że nie będzie sprzątać, bo teraz stoi dla ludzi w kolejkach po zakładanie rachunków giełdowych. Zapisy są już na początek czerwca. Pani Jasia bierze 2 miliony od miejsca i mówi, że do sprzątania nie wróci.
Sobota
Jola zrozpaczona. Rudy, który miał na parterze najlepszy sklepik spożywczy na osiedlu, zwinął interes.
„Sprzedałem wszystko i kupiłem akcje - powiedział - na giełdzie czysta robota i daje 10 razy tyle".
Ma rację, tyle że teraz do spożywczego trzeba będzie jechać dwa przystanki.
Piątek
Śląski przestał spadać i już drugą sesję idzie o maksa w górę, na dużych redukcjach. Universal spokojny.
W szkole komedia. Grają już wszyscy. W pokoju nauczycielskim druga giełda. Na każdej przerwie czterdziestu luda gada tylko o akcjach, bilansach, prawach poboru, Splitach i nowych emisjach. Wicedyrektorka wścieka się, bo w każdy poniedziałek, wtorek i czwartek po dwunastej wszyscy biegną do pokoju nauczycielskiego obejrzeć dogrywki w telegazecie.
Przedtem najgorszym dniem w tygodniu był piątek. Teraz środa. Wszyscy mówią to samo - dzień bez sesji na parkiecie niczym nie różni się od dnia z niedospanym kacem. Mało adrenaliny, kompletna zapaść.
Wczoraj Kozłowski wyrzucił z pokoju nauczycielskiego rodzica, którego wezwał na rozmowę, bo akurat Nowak objaśniał wszystkim wzór na liczenie spadku kursu po wykorzystaniu prawa poboru. Tatuś, rzecz jasna, przeszkadzał. Poszedł na skargę do wicedyrektorki. Na wtorek zapowiedziała zebranie.
Marzec
Wtorek
Zebranie jak za najlepszych stalinowskich czasów. Wicedyrektorka uroczyście oznajmiła, że gra na giełdzie nie licuje z godnością nauczyciela i wychowawcy młodzieży. Zażądała, żeby w ciągu dwóch tygodni wszyscy zlikwidowali swoje rachunki. Potem kazała graczom podnieść ręce. Jak w klasie.
Ładnie zachował się Jacek. Wstał i powiedział, że sam gra, ale żądanie od innych, by się przyznali do gry, jest bezprawne i niemoralne.
Wtedy ona, że nie będzie na takim poziomie dyskutować i że zakazuje w szkole rozmów o giełdzie i oglądania telegazety w naszym pokoju.
Po takiej odzywce Jacek długo u nas nie popracuje. Powiedziałem mu to po zebraniu, ale tylko się roześmiał. W zeszłym tygodniu zrobiłem drugą beczkę, powiedział radosny. Beczka to miliard.
Wtorek
Po Dniu Kobiet nie zostało śladu, nawet w szkole, ale ja dałem Joli prezent - wydruk z rachunku. Mam dokładnie 699 milionów na BSK i Universalu. Universal idzie w górę jak szalony. Jacek nie wytrzymał i sprzedał go dwie sesje temu, Nowak dał zlecenie sprzedaży na dziś.
Pan Jerzy twierdzi, że dojdzie do miliona. W biurze też mówią, że jeszcze może ładnie pociągnąć. Nie puszczam go.
Poniedziałek
Universal już po 610 tysięcy, BSK trochę w dół, ale w sumie mam już 753 miliony. W takim tempie beczkę zrobię już w maju. W biurze znajomi szepczą, że trzeba się wyprzedawać, bo sytuacja jest mętna i pieniądze odpływają na nowe emisje akcji i prawa poboru. Panikarstwo, jakoś to się przetka. Musi się przetkać. Prawdziwy problem to zdobycie pożyczki, żeby zagrać z większym biglem. W szkole obłęd z żyrantami. Wszyscy szukają żyrantów, a prawie każdy już wziął pożyczkę i żyrować nie może. Zagapiłem się - teraz już nie mogę wytrzasnąć nikogo, kto mógłby podżyrować, i kredytu nie będzie. Z 40 milionów włożonych w Universal do maja zrobiłbym 80.
Wtorek
Universal po 670 tysięcy, maks w górę i redukcje kupna! Mam 810 milionów.
Czwartek
Klub graczy przeprowadził się do szkolnej pracowni komputerowej. Dziś nakryła nas tam dyrektorka, gdy Jarecki szkolnym modemem ściągał wyniki z dogrywek. Żeby tylko biedaka nie wylała z roboty. Nie ma grosza, bo dostał w skórę na Exbudzie. A tłumaczyłem, żeby się w to nie pchał.
Na giełdzie po korekcie o 20 procent teraz wszystko w górę. Beczka już wkrótce.
Poniedziałek
Nagła zwałka w dół, a Universal w górę o maksa! Kurs trzyma fantastyczne prawo poboru - nowa akcja za 150 tysięcy na 2 stare akcje. Jutro na pewno wszystko pójdzie do góry. Szkolni panikarze kraczą o krachu w szatni wf - teraz tam jest klub giełdowy. Chodzi się pojedynczo, żeby dyrektorka nie połapała się, gdzie gadamy.
Wtorek
Wszystko leci w dół, same redukcje i oferty sprzedaży. Wygląda na to, że może być zupełny krach. Po południu poszedłem do biura. Pusto i cicho jak w zakładzie pogrzebowym o północy. Już wychodziłem, gdy wpadł mój znajomy nieznajomy z ministerstwa. Opowiada, że Zachód uciekł z giełdy i może powtórzyć się wariant giełdy tureckiej albo tajwańskiej - wszystko spadnie o 90 procent i tak stanie. Przy wyjściu uśmiechnąłem się do grubej pani siedzącej bez ruchu w fotelu pod ścianą. Podskoczył ochroniarz, spytał, czy ją znam. Siedzi od ósmej rano i nic nie mówi.
Czwartek
Wygląda na katastrofę w tureckim stylu. Kursy lecą w dół jak trafione kaczki. Moje papiery warte są już tylko 562 miliony. Boże, co to będzie?
Pójdę dziś z dziećmi na spacer. Najważniejsza w życiu jest przecież rodzina.
Kwiecień
Czwartek
Katastrofa. Lot nurkowy, Universalu nikt nie chce kupować.
Środa
Okropnie boli mnie lewe oko. W głowie mam szum jak na kacu. O giełdzie najchętniej bym zapomniał, ale Jola ciągle histeryzuje. Już nie mogę słuchać tego: „Mówiłam, że trzeba sprzedać".
Piątek
Koszmarny tydzień. Wczoraj spadki stanęły, ale dziś znowu wszystko runęło w dół. Mogłem sprzedać trochę Universalu, ale teraz z niego nie wyjdę. Podniesie się. Nie będę sprzedawać.
Wtorek
Na Universalu zwiększony spadek do 20 procent i mimo to tylko oferta sprzedaży. Ja nie sprzedam po takich cenach.
Środa
Nie sprzedam. Jutro wszystko się wyjaśni - nie będzie żadnych limitów cen. Godzina prawdy. To nawet lepiej. Niech to wreszcie się skończy. Już nie mam siły nawet iść do szkoły.
Czwartek
No i była godzina prawdy. Wiele spadków, ale Universal stoi twardo, BSK też. Wszystkiego mam dziś 265,5 miliona. Czuję, że zaraz zacznie się wielka hossa. Do września się odegram.
Tekst ukazał się w „Gazecie Wyborczej", nr 89 z 16 kwietnia 1994 roku.
Mariusz Szczygieł
Wojciech Baumgart z Bydgoskiego był rolnikiem. Miał podtrzymywać tradycje rodzinne. - Czyli miałem być z dziada pradziada dziad - mówi. Rzucił gospodarstwo. I przez tydzień żył jak w Dynastii. Inżynier geodeta Leszek Krygier z Warszawy stwierdził, że nie chce być jak kuła bilardowa, którą ktoś popycha. Rzucił pracę. Jego żona, też inżynier, była kierownikiem na budowie szpitala onkologicznego, ale postanowiła, że musi pojechać pod największy kamień świata, do Australii. Etat na budowie ją przytłaczał, gdyby tam została, nie miałaby na kamień żadnych szans. Rzuciła etat. Jolanta i Adam Milewscy, ekonomistka i elektryk, także zostawili swoje zawody. W Dynastii żyli już trzy razy.
Wciągająca rodzina
Wszyscy wymienieni działają w Amwayu. Amerykańska korporacja Amway reklamuje dostatni styl życia i robi pieniądze w sześćdziesięciu krajach świata. Amway stworzyli w roku 1959 dwaj Amerykanie holenderskiego pochodzenia. Postanowili docierać z towarem do klienta, aby ten nie musiał iść do sklepu. W Polsce od trzech lat rozprowadzają środki czystości i kosmetyki. Amwayowiec robi dwie rzeczy: sprzedaje towar i werbuje innych do tego samego. Nie dostaje pieniędzy za zwerbowanie nowej osoby, ale procent od sprzedaży, jaką zwerbowany prowadzi. Potem procent od obrotów, jaki mają następni zwerbowani przez zwerbowanego i tak dalej. „Amway" wziął się od „american way" - amerykański sposób.
Jeśli ktoś („sponsor") wciągnie do biznesu pięciu ludzi, każdy z nich po pięciu, każdy z tych pięciu następnych pięciu, a ci jeśli zwerbują
XXX BRAK (około str. 136)
którzy mają wielkie marzenia, to ci, którzy wywieszają je w całym mieszkaniu!".
- Pod wpływem książek i kaset edukacyjnych można zmienić swoje życie - mówi z przekonaniem Wojciech Baumgart, były rolnik z Bydgoskiego. - Ja na przykład dążę do tego, żeby mieć swoje jezioro.
Dwaj założyciele Amwaya, którzy od roku 1959 stoją najwyżej na szczycie jego góry, według amerykańskiego magazynu „Fortune" utrzymują się na liście 101 najbogatszych ludzi świata.
Po drabinie do Korony
Polska to najdynamiczniej rozwijający się rynek Amwaya w Europie. Słowem, najdynamiczniejszy rynek marzeń.
Amway robi wszystko, aby jego ludzie mieli motywację do bogatego życia. System wyróżnień ma dwanaście stopni, od odznaki srebrnej, przez złotą, rubinową, perłową, szmaragdową, diamentową, podwójne i potrójne diamenty i tym podobne.
Ostatnia odznaka to Korona Ambasadora, jest to sukces na skalę międzynarodową. W dowód uznania nagrodzony lider firmy może na przykład przemawiać na scenie. Okazji jest dużo, co chwila jakiś zjazd lub seminarium.
Alicja Bednarczyk, studentka etnologii, bada kulturę Amwaya i jeździ na jego spotkania po całej Polsce: - Najlepsi mogą zostać na scenie sami. Wprowadza ich ktoś, kto o nich dobrze i długo mówi. Im dłuższa przedmowa, tym ważniejsza osoba.
Perłą można zostać nawet w Bukowinie Tatrzańskiej, jak Wójtowiczowie, a Rubinem nawet we wsi Kozy, jak Kućkowie.
Komunistom się nie śniło
Listopad 1995 roku. Wynajęto mnie, bym razem z Grażyną Torbicką, prezenterką telewizyjną, poprowadził największy coroczny zjazd Amwaya, Konwencję '95. Sala Kongresowa, trzy tysiące osób.
- Mam obawy - mówię w biurze Amway Polska - tyle ludzi! Jak zapanować nad takim tłumem?
I . - Niech się pan nie obawia, tak jak pan ruszy małym palcem, tak oni będą się ruszać - uśmiecha się jeden z urzędników i rusza małym palcem.
Ze sceny, wystrojonej jak do rozdania Oscarów, 65 razy padnie słowo „sukces". Będzie wypowiadane średnio co cztery minuty. Zgodnie ze scenariuszem, ja sam mam wypowiedzieć „sukces" 19 razy. Panie - w eleganckich garsonkach, niektóre w sukniach niczym sylwestrowe, panowie - w garniturach, niektórzy z eleganckimi muchami. Przewaga ludzi do czterdziestki. W Kongresowej nie ma dziennikarzy, nie ma telewizji, zjazd jest zamknięty dla obcych.
Zalega gęsta ciemność.
Nagle słychać bębny, odzywa się chór. Muzyka taka, jakby miała wojsko prowadzić na wojnę. Widownię ogarnia siwa mgła. Strzela laser. Nad głowami ludzi przelatuje trójwymiarowa kula ziemska. Kontynenty świecą. Kobiety wstrzymują oddech. Ludzie mają wrażenie, że wirująca nad rzędami planeta zaraz zahaczy o głowy. Gdy Ziemia znika, w powietrzu ukazuje się napis: AMWAY.
Mówię: Szanowni państwo, to wy jesteście bohaterami!... Słyszę swój głos i nie poznaję: dwudziestu Mariuszów Szczygłów.
Grażyna: Wasza działalność dowiodła, że można wykreować nowy obraz Polaka. To zasługa Amwaya. A czym jest Amway?
Ja: Wyrażeniem pewnej idei. Idei, która mówi światu: nieważne, kim jesteś i skąd pochodzisz. Musisz być tylko przekonany, że możesz osiągnąć sukces.
Brawa, okrzyki zachwytu. A wydaje się, że to pustosłowie. Z gigantycznych teleekranów nad sceną, zawieszonych na wysokości drugiego piętra, przemawiają liderzy firmy. Zwycięzcy życia. Na teleekranach ich twarze są wielkie jak ściana jednorodzinnego domku. Fanfary za fanfarami.
Obniżam głos: CZYM JEST SUKCES? SPEŁNIENIEM WSZYSTKICH MARZEŃ? ETAPEM ROZWOJU?
Grażyna: A MOŻE TYLKO MOMENTEM W ŻYCIU? CHWILĄ REFLEKSJI NAD TYM, CO BYŁO?
Mówię ciut wyżej, z podnieceniem: JAKI MOŻE BYĆ SUKCES? DECYDUJĄCY CZY OGROMNY?
Grażyna głosem festiwalowym: POWAŻNY CZY WIELKI?
Ja donośnie: A MOŻE ZASŁUŻONY I ZDECYDOWANY?
Krzyczę: CZY SEKTOR A UWAŻA SIĘ ZA LUDZI SUKCESU??? Z sali: Taaaak!
Grażyna: CZY SEKTOR B UWAŻA SIĘ ZA LUDZI SUKCESUMI??? Z sali: Taaaaaaaaaaaaak!
Brawa i gwizdy zachwytu. Brawa, jakich nigdy nie miały Opole i Sopot. Czuję, że mam siłę, o jakiej mi się nie śniło. To nie moja siła, to siła Amwaya. Na scenę mają wejść ci, którzy jako pierwsi Polacy zaszli w Amwayu najwyżej. Urszula i Zbigniew Kalinowscy ze Stargardu. Kiedyś byli właścicielami bankrutującego punktu ksero. Mają po 30 lat. Trzy lata temu powiedzieli „Gazecie", że muszą mieć tak duży dom, aby pies biegnący z jednego końca na drugi trzy razy odpoczywał. Dziś mają. Są Diamentami. Jeżdżą czerwonym BMW.
Ja (ze scenariusza): Oni osiągnęli już prawie wszystko. Grażyna: A wybierają się jeszcze wyżej. Zapytani o swoje najbliższe plany, powiedzieli: „Przede wszystkim chcemy być ludźmi sukcesu, wśród ludzi sukcesu".
Kalinowscy mają owację na stojąco. Mówią czterdzieści pięć minut. Zbigniew Kalinowski wyznaje, że w Amwayu dowiedział się, jak to przyjemnie jest być kochanym. Amway daje taką miłość. Zespół vox śpiewa ułożoną dla Amwaya piosenkę: „Nie wstydź się marzeń, kiedy spada gwiazda...". Zespół vox spotyka to, co nie spotkało go przez dwadzieścia lat działalności. „Wstańcie" - vox wzywa publiczność. Trzy tysiące pokornie powstają.
„Złapcie się za ręce". Natychmiast się łapią i falują. „Przytulcie się". Cały zjazd Amwaya przytula się do siebie.
- Wie pan - mówi gorączkowo człowiek od nagłośnienia - ja w Kongresowej pracowałem i za Gierka, zjazdy partii robiłem. Ale na to, co dziś się tutaj dzieje, to komunistom by wyobraźni zabrakło.
- Oni tak wariują bez wódki - mówi za kulisami pani w fartuchu. Dźwiękowiec: - A dopiero jest wpół do trzeciej!
Po scenie chodzą ludzie przebrani za produkty Amwaya. Proszek do prania wielkości człowieka kłania się publiczności. Pani w fartuchu: - No nie, modlą się do tych proszków. Przed finałem - zaplanowane przemarsze. Fanfary, bębny, chóry. Po dwóch pochylniach ze sceny na widownię schodzą najlepsi: bursztynowi, szmaragdowi, perłowi... Prawie dwieście osób. Maszerują.
Milewscy mieszkali w Australii i nie byli tam zbyt szczęśliwi. - Żeby od prostego elektryka dojść do majstra, to mnie kosztowało dziesięć lat. I na tym moje możliwości się kończyły. A w tym biznesie dziesięć lat i można być finansowo niezależnym - przekonuje Adam Milewski. Już są z żoną Rubinami.
Baumgart jest Perłą. Jego emerytowani rodzice też się pną, są już na trzecim szczebelku w dwunastostopniowej skali nagród. Gospodarstwo oddane w dzierżawę, a wieś patrzy.
Wojciech Baumgart: - Przez całe dzieciństwo nie wyjeżdżałem z ojcem na wakacje, bo zawsze były żniwa. A dzięki Amwayowi po trzech latach pracy miałem z rodzicami wspaniałe wakacje. Tydzień na koszt firmy na Wyspach Kanaryjskich. Jolanta Milewska: - A my byliśmy już trzeci raz! Adam Milewski: - Gdyby ludzie wiedzieli, co Amway proponuje na takich wakacjach, toby cały rok pracowali bez zapłaty, żeby tam pojechać.
Jolanta Milewska: - Mnóstwo jedzenia, mnóstwo. Wojciech Baumgart: - Przy śniadaniu to spędzaliśmy nawet i po półtorej godziny. Owoce morza, świeżutkie, jeszcze się ruszające... To były obrazy żywcem wyjęte z Dynastii.
Nasza Krystle
14 marca 1992 roku
W miasteczku Chojnów na Dolnym Śląsku spotkałem w miejscowym lumpeksie (używana odzież na wagę) trzy staruszki, trzymające się za rękę.
- My mamy swoją solidarność - opowiadała staruszka w czapce z pomponem. - Mieszkamy razem, bo tak taniej.
- My we dwie od dawna już jesteśmy w komunie, a Helę wzięłyśmy. Jak idziemy przez jezdnię, to trzymamy się za ręce, żeby jak nas zabije, to od razu trzy. U nas jest podział: Aniela czyta, bo ma oczy, Hela gotuje, bo ma smak, a ja porządkuję, bom najmłodsza. Ale czy mamy jakieś Marzenia? Anielka, ty masz?
- Mam. Na razie to bym chciała, żeby Krystal się okazała siostrą Alexis, to może wtedy Alexis byłaby dla niej bardziej ludzka.
219 odcinków amerykańskiego serialu Dynastia, wyświetlanych od lata 1990 do stycznia 1994 roku, miało niemal stuprocentową oglądalność. „Czasami boję się - napisała Dorota Masłowska - że nie kochamy, tylko recytujemy jakieś kwestie zasłyszane dawno w Dynastii". Alexis Colby, Krystal i Blake Carringtonowie - osoby zmyślone - zostały bliskimi znajomymi niemal każdego z nas. Fikcyjny świat milionerów z Denver w Kolorado został włączony przez Polaków do ich rzeczywistości.
- Amway nie mógł wejść do Polski w lepszym momencie, niż kiedy Dynastia już rozbudziła pragnienia. Okazał się doskonałą odpowiedzią na poczucie, że wszystko jest możliwe - mówi socjolog Mateusz Halawa, autor analizy, jak telewizja buduje kapitalizm. - Z badań nad postrzeganiem przez Polaków wzorców sukcesu jeszcze wiele lat po emisji serialu wynikało, że życie w Dynastii jest takim wzorem.
Jolanta Milewska (trzy razy w Dynastii): - A Diamenci jeżdżą do jeszcze lepszych miejsc! Na Hawaje. Zwiedziliśmy trochę świata i nie robi na nas wrażenia coś takiego jak hotel Marriott, choć chcielibyśmy tam jadać, ale nas jeszcze nie stać. To jest nasze marzenie.
Każdy ma strunę
„Chcieć więcej - więcej pieniędzy, wygód i rzeczy - i wyrażać otwarcie to pragnienie: oto wspólny element w postawie Amwaya" - stwierdza szczerze główny hagiograf firmy, Charles Paul Conn, w książce Spełnione obietnice, czyli co to jest Amway i dlaczego tak różnie o nim mówią, która ukazała się niedawno w Polsce. „Jeśli ciężko pracujesz na zdobycie dóbr, jeśli nie odbierasz ich nikomu innemu, cóż złego w tym, że chcesz więcej?" - pyta.
- Każdy z nas ma pewne struny - mówi Leszek Krygier. - To, co nam narzucano w Polsce wcześniej, komunizm na przykład, to uderzało w niewłaściwe struny. Myślę, że Amway znalazł strunę jak trzeba.
Antropolog profesor Anna Zadrożyńska zastanawiała się wielokrotnie nad tymi ludźmi. Mają poczucie uczestniczenia we wspólnocie, którą można nazwać „Korzystanie z raju".
Ponoć zaobserwowano w Amwayu falę nowych ludzi, którzy przedtem prowadzili szczęki na bazarach. - A my - zauważa Marek Florczuk, dyrektor Amway Polska - ludziom ze szczęk oferujemy inny styl życia, eleganckie zachowanie, skok do innej klasy.
- Na spotkaniu, choćby w kawalerce w bloku na jedenastym piętrze, wszyscy muszą wyglądać jak biznesmeni, w garniturach i krawatach - opowiada Alicja Bednarczyk, która o kulturze Amwaya pisze pracę magisterską. - Wchodzący do sieci dostaje gadżety, notatniki oprawne w piękną skórę, bloczki, terminarze... Ktoś mi mówił, że to przyciąga także tych, którzy nigdy nie mieli nic wspólnego z biznesem. Bo zmianę w ich życiu widać już po notatnikach.
Wstaję, kiedy chcę
- Jeden pan z Działdowa opowiadał, jak znajomi mu pokazywali: o, tutaj - dyrektor Marek Florczuk puka się w czoło. - A on, gdy zaczął wreszcie otrzymywać większe premie, kupił sobie nowy samochód, do tego samochodu nakupował mnóstwo prezentów i wszystkich tych znajomych w Działdowie objechał. Wręczał im prezenty w imieniu swoim, ale za każdym razem z wizytówką: „Pozdrowienia od sukcesu".
Dyrektor zauważa, że sieć jest coraz bardziej popularna w małych miastach. Gdy dystrybutor osiąga sukces, jest on tam bardziej widoczny, w Warszawie ginie w powodzi innych sukcesów. - Poza tym taki człowiek jest w miasteczku kimś, nawet jeśli nie osiągnął efektu. On się tam wyróżnia, bo wyjeżdża na spotkania do dużych miast. Słowem, jest inny, lepszy niż większość - zauważa dyrektor.
Rozmowy amwayowców z postronnymi: „Dzięki Amwayowi...", „Amway dał mi...", „Dopiero Amway sprawił...". Wyznania są optymistyczne, zdania gładkie. Pani Milewska: - Teraz wstaję, kiedy się wyśpię. Pan Milewski: - Nauczyłem się, co robić, żeby mnie ludzie lubili. Dla choleryka jestem cholerykiem, dla flegmatyka flegmatykiem, a dla żony sangwinikiem.
Pani Milewska: - Nie mamy nad sobą żadnego kierownika. Pan Baumgart: - Jestem dumny ze swego życia. Pan Krygier: - Kiedyś uciekałem w literaturę fantastyczną, bo życie było nieciekawe. Teraz zmierzamy z żoną do szczęścia. Pani Milewska: - Mnóstwo książek czytamy. O sukcesie. W przeszłości mało czytałam, ale jak dorwałam książkę o sukcesie, to nie mogłam przestać.
Pan Baumgart: - Nawet mój sześcioletni syn ma już tablicę i rysuje sobie swój plan marketingu i sprzedaży. Żonę wciągnąłem. Pani Milewska: - Teraz, gdy idziemy na imieniny i przy stole zaczyna się narzekanie, to jest przezabawna sytuacja, bo my tylko się z mężem uśmiechamy.
Pan Milewski: - Czy pan wie, że człowiek musi korzystać z 65 mięśni, żeby jego twarz była ponura, a tylko z 14, gdy się uśmiecha. Więc co lepsze? Jak się jest w Amwayu, to się ma na takie tematy wiadomości.
Pani Milewska: - My z mężem mówimy już identycznym językiem. Tak biznes wiąże małżeństwa.
Pani Krygier: - Powiem panu coś, co ktoś powiedział pięknie. Nasz Diament wypowiedział te trafne i ważne słowa: „Nasz cel, to stać się ludźmi atrakcyjnymi wewnętrznie".
Pan Krygier: - Atrakcyjność wewnętrzna jest wycenialna finansowo. Bo atrakcyjny przyciąga innych ludzi i może tworzyć swoją sieć. Pani Krygier: - Są właściwie same zyski. Z naszej sieci tysiąca ludzi tylko dwie trafiły do szpitala psychiatrycznego. To nieduży odsetek.
Pan Krygier: - Takie emocje wiążą się z Amwayem!
Uszyć sieć
Amway działa inaczej niż firmy sprzedaży bezpośredniej na polskim rynku. Sprzedawcy nie stukają od drzwi do drzwi, ale szukają klientów wśród znajomych i ich znajomych. Amerykańskie badania dowiodły, że przeciętny człowiek, żyjący w cywilizowanym świecie, zna osobiście lub z widzenia około siedmiuset osób. Dotrzeć do nich, wciągnąć w sieć - to marzenie każdego amwayowca. Krygierowie zbierali sąsiadów. Znali ludzi, szesnaście lat mieszkają na Ursynowie. Do interesu wszedł co dwudziesty. - Żona nie tylko ze studiów ludzi poznajdowała, ale nawet kolegów ze szkoły podstawowej wyszukuje - chwali połowicę Leszek Krygier. Towary Amwaya nigdzie nie są reklamowane, nigdy nie ma ich w sklepach. Wszystkie są niesamowitymi koncentratami: 2,5 kilograma proszku do prania wystarcza na półtora roku. Niestety, proszek kosztuje 60-70 złotych. Sprzedawca musi więc nieźle się napracować, aby klienta zachęcić.
Dystrybutorzy Amwaya dla biznesu zrobią wiele. Niektórzy, na przykład, na pokaz piją płyn do mycia wszystkiego (środek czyszczący LOC) i udowadniają, że jest on nieszkodliwy dla zdrowia.
- Podczas jednego spotkania na dwadzieścia osób dystrybutor nie liczy na więcej niż na jedną - przyznaje dyrektor Florczuk. - Cała reszta uzna, że to jest opowiadanie bajek albo jakieś podejrzane historie. Dlatego dystrybutorzy są tak głodni wzorów sukcesu. Stąd taki splendor dawany jest Diamentom na konwencji.
- A gdyby tak - pytam dyrektora - wszystkie ogniwa pośrednie, z których czerpią zyski Kalinowscy, nagle wycofały się...
- To oni automatycznie spadają. Przestają być Diamentami. Dlatego tak dużo pracy wkładają w to, aby sieć trwała. Dlatego pan Kalinowski tak dobrze przemawia.
A fale uderzały o brzeg
Ania Pawlak, dziewiętnastoletnia dystrybutorka z Łodzi i absolwentka liceum medycznego, ma taką kasetę edukacyjną Amwaya, od której przechodzi ją dreszcz. - O, tu - pokazuje nogę i linię od biodra aż do samej kostki. - Tu mi przebiega. Głowę amwayowca atakuje się ciągle. Każdy ma mnóstwo kaset z przemówieniami, aby zaspokoić głód wzorów. Jej mama słucha tej kasety nawet w samochodzie, porzuciła dla niej Julio Iglesiasa. To Bob Andrews, lider z USA, zastąpił Iglesiasa. Przemawia na jakimś seminarium dla polskich dystrybutorów przez dziewięćdziesiąt minut, ma głos kaznodziei.
Słuchamy z Anią i jej koleżankami. Minuta pierwsza:
- Być może nigdy nie zostaniecie gwiazdami koszykówki i być może nie będziecie sterować statkiem kosmicznym, ale ja przyszedłem wam powiedzieć, że możecie być Diamentami (słychać brawa). Ty możesz być Diamentem! Wy, ludzie tam z tyłu! (krzyki z widowni). Możecie być Diamentami! Minuta piętnasta:
- Te dwa rzędy Diamentów, tu u góry, te stoły, to jest nic w porównaniu z tym, co dopiero zobaczymy. My zobaczymy stoły rozciągnięte aż do samego końca tej sali! Będziemy musieli rezerwować miejsca dla Diamentów, żeby mieli gdzie usiąść.
- O, teraz! - syczy Ania Pawlak - Słuchajcie uważnie! Minuta trzydziesta:
- Ja nie wierzyłem, że moja Terry i ja możemy być Diamentami. My nie zaczynaliśmy, by zostać Diamentami. Zaczynaliśmy, żeby dorobić. Gdy zobaczyłem Terry i poszliśmy na pierwszą randkę, najpierw się polubiliśmy, potem pokochaliśmy i kiedy po raz pierwszy spotkałem jej ojca i on powiedział mi: „Ty nigdy nie będziesz w stanie zapewnić jej tego, do czego przywykła", spojrzałem mu prosto w oczy i powiedziałem: „A właśnie, że tak". Ja jeszcze nie wiedziałem, że to, czego pragnę, to jest Diament. I wy przyszliście tu, przyszliście na seminarium, ale w sercu nie czujecie jeszcze, że to, czego pragniecie, to jest Diament. Gdybyście wiedzieli, jakie to jest przyjemne, moglibyście się zabić, żeby tu się dostać. Czy wiesz, jak dobrze być Diamentem?! To jest tego warte, usłyszeć swoje dzieci mówiące: „Tatusiu, ty jesteś Diamentem, prawda, tatusiu? Powiedziałeś, że będziesz Diamentem, prawda? I zabrałeś nas do Diamentu!". I żona patrzy ci prosto w twarz, i ma łzy w oczach, i mówi: „Kochanie, dziękuję ci, że jesteśmy Diamentami!". I ja sobie myślę: „Boże, czy to prawda?! Jestem... Diamentem".
Minuta pięćdziesiąta druga:
- Terry i ja siedzieliśmy niedawno na trawniku naszego nowego domu, na plaży, ostatnio kupiliśmy dom nad Zatoką Meksykańską. Fale uderzały o brzeg, myśmy siedzieli na plaży i ona odwróciła się i powiedziała: „Wiesz co? Jest bardzo dobrze być Diamentem, prawda?".
No jak wam się to podoba? (krzyki). Podoba im się! W-y-m-o-ż-e-ci--e-b-y-ć-D-i-a-m-e-n-t-a-m-i-! Minuta siedemdziesiąta:
- I kiedy byliśmy na arenie, bardzo podobnej do tej, w Budapeszcie i w Kalifornii, byłem świadkiem wspaniałej rzeczy. Widziałem ludzi, którzy wypełnili arenę nie raz, ale cztery razy (brawa). A wiecie, jakie było przesłanie tego dnia? „Możesz być Diamentem". Minuta osiemdziesiąta siódma:
- Ja widziałem już ludzi, którzy mieli w sobie ten diamentowy płomień. I widziałem, jak wysyłają z siebie te wibracje. I oni przyciągali ludzi. I wciągali ich w swoją sieć wiary.
Koniec taśmy.
- W sieć wiary... - powtarza Ania Pawlak. Jest podekscytowana. - Caaała jestem już Diamentem - podśpiewuje koleżanka.
Alicja Bednarczyk, która jeździ na seminaria Amwaya w Polsce, zaobserwowała, że ludzie Amwaya często cytują złote myśli wypowiedziane przez liderów. Bo filarem Amwaya jest autorytet. Nawet jednostki pewne siebie zaczynają tracić swoją pewność, gdy wszyscy wokół nich zachowują się i postępują inaczej.
- Jak to było? - pyta w autobusie koleżanka Ani Pawlak, która jest kasjerką w McDonaldzie. - On mówił, że z żoną, z tą Terry, mają swoją własną plażę?
Potrzeba potrzeb
Kultura Amwaya odpowiada na dwie potrzeby człowieka naszych czasów (opisał je profesor Zygmunt Bauman, filozof):
1. Najważniejszą potrzebą jest dziś potrzeba potrzeb. Największym strachem współczesności jest życie bez pragnień, bez uganiania się, bez pościgu za nowym rodzajem przeżyć.
2. Dzisiejsze życie jest bardzo chybotliwe, bez fundamentów. Stąd zapotrzebowanie na pewności, na uproszczenia. Ludzie gorączkowo poszukują wspólnot; poszukują dla siebie plemion. Amway jest plemieniem, które uznaje tylko plemienne prawdy. Cały nasz świat - stwierdza Bauman - jest „nowoplemienny". Amway to poczucie wspólnoty wokół bardzo prostej formuły. Prosta formuła mobilizuje ludzi.
- Amway ukazuje trakt, wręcz autostradę do sukcesu - mówi profesor Anna Zadrożyńska, antropolog z Uniwersytetu Warszawskiego. - To w założeniu genialna wspólnota. Tu nie powinno być agresji wobec rywali, bo osiągnięcia jednych nie eliminują z gry pozostałych.
I druciak jest do żucia?
Marek Jędrysiak, student geografii z Trójmiasta, miał w Amwayu narzeczoną.
- Człowiek Amwaya musi być ze stali. Dystrybutor gotów jest udowodnić, że druciak do mycia naczyń, po wykorzystaniu, można włożyć do ust jako gumę do żucia. Jak spotkasz amwayowca prywatnie, nie tak, że przychodzi na wywiad do gazety, to poczujesz jego wyższość. Obojętnie, ile zarabiasz, zawsze ci powie to samo, sycąc się swoim sukcesem: „Możesz mieć przecież więcej!". Ale ci na samym końcu amwayowskiej siatki są skazani na przegraną. Większość odpada.
Marek nerwowo przypala papierosa. - Była w tym moja dziewczyna. Odpał zupełny. Przeczytała w życiu osiem powieści i na tym postanowiła zakończyć. „Mam ciekawsze książki", powiedziała, a potem to już mówiła samymi sloganami. Na każdy problem: „Wiesz, my w biznesie uważamy...". Każde zdanie zaczynało się przeklętym: „My w biznesie...". Zarażony amwayowiec nie może żyć z kimś, kto nie chce być w Amwayu. Przestają rozumieć, co do siebie mówią.
- Proszki świetne, ale robienie z tego religii... Nie, nie, to nie dla mnie - mówi Anna Szurmiej, z wykształcenia elektronik, która była na kilku spotkaniach, po czym się wycofała. - Każdy amwayowiec mi zaraz powie, że nie ma we mnie woli działania i jestem leniwa. Otóż nie! Pracowałam w podobnej firmie sprzedaży bezpośredniej i udawało mi się sprzedać odkurzacze po siedemnaście starych milionów za sztukę. Ja się odnalazłam za transformacji - zapewnia. - Ja tylko tego ciśnienia z góry nie mogłam w Amwayu znieść, tego pchania mnie, tego nastawania na moje życie. Jest zdegustowana: - Oni mają na wszystko jedną uniwersalną radę: rób sukces. Uniwersalne rady są podejrzane. Komunizm był uniwersalną radą. Przy niektórych ludziach z Amwaya nawet nie mówiłam, że mam jakieś problemy, bo oni zaraz jak świadkowie Jehowy ze swoją jedną receptą wychodzą. I zamęczają. Sonia Jędrzejczak z Piaseczna, inżynier chemik, pracuje w zakładzie kineskopowym. Działała w Amwayu dwa i pół roku. Oznajmia, że produkty są fantastyczne, ale nie miała siły przebicia. Zrobiła cztery spotkania przy kawie, po osiem osób, i udało się zwerbować jedną. Ale tej jednej już się nic nie udało. Soni Jędrzejczak atmosfera w Amwayu bardzo odpowiadała. - W sam raz dla takiej nieśmiałej jak ja - mówi.
Czyj to kult?
Czy Amway to sekta? A może to sekta ekonomiczna, zorganizowana jak religijna? Po Stanach przetoczyła się taka dyskusja. Na przykład profesor David Bromley z Uniwersytetu w Wirginii w „Washington Post" nazwał Amway religijno-sekciarskim ruchem społecznym. Dostęp do niego jest ograniczony, wiąże się bowiem z inicjacją, „chrztem" (na przykład wykupienie podstawowego pakietu towarów); członkowie grupy wierzą, że ta jako jedyna będzie zbawiona (osiągnie sukces), reszta świata zaś błądzi bez celu; tylko ich ruch odbuduje właściwy porządek; na czele stoi charyzmatyczny lider. Louis Samways z Australii w książce Dangerous Persuaders (Niebezpieczni namawiacze, Penguin Book 1994) twierdzi, że Amway ma do ludzi podejście ewangeliczne: pyta, czego ci brakuje w życiu, i obiecuje znaleźć ci wartości, zapełnić twoją pustkę. Jack Levin, ekspert od kultów w "American Journal", twierdzi, że firma używa tych samych technik, co grupy religijne. Zbiera ludzi w jednym miejscu we wspólnej sprawie, otacza psychiczną opieką, a charyzmatyczni liderzy wyznaczają drogę życia. Dyrektor Florczuk: - W każdym rozwijającym się biznesie musi być charyzmatyczny lider. Musi mieć wizję przedsiębiorstwa. Oj, to byłaby zabawna sekta mająca kilkadziesiąt tysięcy liderów. Dostęp do grupy ograniczony? Chrzest? Przecież jeśli nowy pracownik chce wejść do firmy, musi jakąś umowę podpisać. My chcemy widzieć działalność Amwaya jako czysto biznesową.
Upoić ducha?
Jolanta Milewska (przykładowy cel - co dzień obiad w Marriotcie):
- Nie można nam zarzucać, że poimy swego ducha, że jesteśmy tacy radośni. Przecież gdy rano spotka się w pracy trzy osoby i wszystkie narzekają, to jesteśmy ugotowani. A żeby z podświadomości wymazać jedną negatywną informację, trzeba dziewięciu pozytywnych. A skąd wziąć pozytywną? Otworzy się radio: same wybuchy, porwania i zabójstwa! No skąd mamy wziąć?!7
Reportaż ukazał się w „Magazynie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 5 z 2 lutego 1996 roku, oraz w książce Mariusza Szczygła Niedziela, która zdarzyła się w środę, Warszawa 1996.
Pierwszy raz w życiu byłem na siłce, dwie godziny targałem żelazo. Wszystko mnie boli. Mam 44 lata i 332 dni, 66 kg wagi. Przy chłopakach z siłowni wyglądam jak „przecinek", „szczypiorek" albo „szczurek".
Taki jeden prostopadłościan zapytał mnie przy sztandze (szarpał 120kg): „Ile masz w kablu?". Udałem, że nie słyszę i przeniosłem się na drążek. Okazało się, że chodziło o obwód bicepsa. Więc w lewym kablu mam 28 cm, w prawym 29. Głupio się czuję. Oni mają kable po 40.
Słownik pakera. C: Cykl, (też: kuracja, koksowanie) - zażywanie sterydów.
W piwnicy jednej z poznańskich szkół ćwiczy dwudziestu siłaczy. Sapią, stękają, czasem ktoś z wysiłku zawyje pod sztangą. Z głośnika duet Tatu. - Jak potrzebujesz sterydów, to do Martena. Ten z hantlami przed lustrem.
Marten (kabel 43 cm) wygląda jak siłacz z kreskówek dla dzieci. Góra mięśni na cienkich nóżkach. Kiedy zapomni długich spodni, na siłowni spada mu autorytet. Ćwiczy od pięciu lat. Zaczął w liceum. - Ambicja. Dwa najgorsze w klasie ciapalągi powiedziały, że nie wycisnę nawet 50 kilo. Sztanga tak zaczęła mi się bujać, że musieli mi pomóc, boby mnie zgniotła.
Właśnie przyjął zamówienie. 240 kapsułek superanabolonu. Dwóch kolegów z siłowni zaczyna nową kurację, każdy weźmie po 120 zastrzyków. Jedna kapsułka po 6,50 zł w hurcie. Na każdej kapsułce Marten zarabia 4 zł, ale z kumpli nie zedrze. Mówi, że 80 procent ludzi na siłowni bierze. Na innych siłkach jest tak samo. No, może mniej koksu jest w tych trzech najdroższych, o których pakerzy mówią z pogardą „wystawa trampków". - Jedni biorą na siłę, inni na masę albo na wygląd. Taki pakuje, żeby mu się brzuch ładnie wyciął i żyła wyskoczyła na bicepsie.
Jeden bierze powoli, małymi dawkami, drugi na żywca, wszystko miesza i od razu sięga po jakąś petardę z koniem albo krową na opakowaniu. (Sterydy dla zwierząt są tańsze). - Kumpel po tygodniu zrobił się silny jak koń, zaczął dźwigać o 30 kilo więcej. Marten przysięga, że nigdy nie koksował, bo się boi o zdrowie, ale na siłce nikt mu nie wierzy: - Skąd u niego taka masa i kwadratowa szczęka?
- Mam masę, bo aktualnie nie mam dziewczyny - tłumaczy się Marten - a dziewczyna to wiadomo, dodatkowy stres i człowiek więcej spala.
Ma 25 lat, studiuje zarządzanie i marketing. Obiecywali, że po tym będzie praca. A to jak w liceum, wszystko po łebkach. Chodzi, żeby rodzice nie gadali. Dzisiaj miał zaliczenie z niemca. Włożył obcisły sweter. Przed lektorką rozprostował bary od niechcenia i pokazał paluszek wskazujący, cały we krwi. (Tydzień temu rozwalił sobie sztangą, a przed drzwiami rozerwał ranę). - Ojej, krew - zapiszczała lektorka i szybko wpisała zaliczenie. - Klasyczna ściemka - uśmiecha się Marten. Magisterkę kupi, bo nie ma cierpliwości.
D: Deka, deczka - deca durabolin, lek (przewlekłe choroby wątroby, osteoporoza, wyniszczenie organizmu przez AIDS). Działania niepożądane, patrz: teściu. Bardzo popularna wśród pakerów, więc często podrabiana.
Między seriami ćwiczeń podchodzi się do wielkiego lustra i ogląda ciało. Czy rośnie? Czy równo z każdej strony? Więc się prężymy i opowiadamy różne historyjki. Na przykład o psie, który przekoksował. Bokser miał pana, który lubił sterydy. Pan kłuł siebie w tyłek i tą samą strzykawką psa. Koks też ten sam, nie wiadomo już, czy dla zwierząt, czy dla ludzi. Pan rósł pięknie i pies też. Panu się podobało, że jego bokser wygląda jak olbrzymi rottweiler. Aż pies przestał wydalać. Jak weterynarz go rozkroił, to nie było czego zszywać, jedno g... Pan koksuje dalej w pojedynkę.
- No, co tam trzeba, kolego? - usłyszałem. - Trzeba brać, bo nie urośniesz. Może winko z deką? A najtańsza jest metka z omką, tylko 180 zł. - Marten może mi załatwić koks jeszcze dzisiaj. - No, albo trochę teścia, będziesz mocny. Chyba że stać cię, kolego, na hormon wzrostu, będziesz duży, może nawet wyższy o kilka centymetrów. Ale na dobrą kurację wydasz z 12 tysiaków.
Poleca deczkę (deca durabolin), najlepsza jest holenderska. A przy okazji może załatwić lewą viagrę.
Marten z koksem się nie narzuca, nowicjuszowi podtrzyma sztangę, podpowie, jak ćwiczyć plecy, a potem zagadnie: - I co, młody, pizgasz żelazo i nie rośniesz? Weź coś, bo się zajedziesz. I przychodzą. Po dwóch tygodniach, po miesiącu. Zamawiają, pytają, jak brać. On pyta hurtownika. Jak ten powie: „raz albo dwa razy w tygodniu", to Marten powtórzy młodemu: „musisz brać dwa razy", żeby w interesie był większy ruch. Do biznesu dostał się przez dwóch penerów z Dębca, których poznał na siłowni. Brali duże dawki. Chciał trochę koksu dla kolegi i załatwili. Kiedyś zadzwonili do niego z trasy, że na sobotę potrzebują koks, a wracają z Belgii i nie zdążą odebrać. Podali adres. Sklep z legalnymi odżywkami i sprzętem sportowym. - Jak powiedziałem, po co przyszedłem, to facet krzyczał, że wezwie policję. Uspokoił się, jak wymieniłem ksywki penerów. Zadzwonił z zaplecza, sprawdził. Dał koks i przepraszał, myślał, że to tajniak węszy, bo policjanci też chodzą nieźle napakowani.
Teraz Marten czeka, aż klienci wyjdą ze sklepu. Mówi, że wiele nie ryzykuje, bo koks to nie narkotyki, tylko lekarstwa, możesz mieć przy sobie.
Marten opowiada o fortunach, które powstały na koksie. W takim mieście jak Poznań jest z 60 siłowni, w każdej po 50 pakerów. To razem trzy tysiące. Z tego dwa tysiące to klienci, jadą na koksie, więc hurtownicy dobrze żyją, mają z tego samochody, domy, wczasy.
Kabel, łapa - biceps.
sterydy - anaboliki (leki pobudzające syntezę białek). Na czarnym rynku kilkakrotnie droższe niż w aptece.
Marten zaprosił mnie do domu. Ojciec elektryk cały dzień pracuje. Dzielnica biedna, dużo elementu. Chłopcy z kamienicy mają dziką siłownię w piwnicach. Czasem przyjdą po tani koks albo coś przyniosą. Górala, autoradio. - Jak za rogiem chłopak się zabił maluchem, to przynieśli tubę z jego samochodu. Taki duży basowy głośnik, umpa, umpa, za dziewięć stów. Lekarz tamtego jeszcze reanimował na ulicy, a oni już chodzili z towarem wykręconym z malucha. Marten powiedział, że od trupa nie weźmie.
- Co wy, sumienia nie macie?!
- Co trupowi po tubie? - dziwili się. - A komórkę od pobitego to weźmiesz, chociaż jego bardziej boli.
Ostatnio przylecieli do niego z nożem, że im „wyjebkę wcisnął". Wyjebka to podrobiony koks. Olej jadalny albo woda. Nie zejdziesz po tym, ale szpital można zaliczyć. Poszło o jedną fiolkę deki (2 mililitry na dwa zastrzyki). Była mniejsza od pozostałych, podejrzana. Musiał ją wymienić u hurtownika. Facet się nie zdziwił. - Przy takich ilościach wyjebka się zdarza, szczególnie w ruskich partiach. Masz nerwowych klientów. Hurtownik zawsze pyta: „Dla siebie bierzesz, dla kumpla czy obcego?". Obcemu można wcisnąć wyjebkę. - Nieraz klient nie zauważy, walnie sobie w tyłek kilka mililitrów wody i targa żelazo. Biceps mu rośnie i myśli, że to od zastrzyku. Stare koksy biorą prosto od hurtownika albo najwyżej z drugiej ręki, a na małolacie zarabia czterech pośredników. Marten jest wielki, ale łatwo się wzrusza, na filmach i w ogóle. Oczy mu się szklą, kiedy opowiada, jak mama płakała, bo zobaczyła jego pierwszy tatuaż. Czuł się, jakby się matce popsuł. Po chłopakach z dzielnicy widzi, że koks niejednego stawia na nogi. - Wąchał taki klej, chlał byle co, chudy, najwyżej 60 kilo, pół człowieka. Brał się za rozpaczliwą złodziejkę, jak gówniarz, byle przeżyć, brudny i obdarty. A wziął koks, urósł do 90 kilo. Przyjemnie popatrzeć. Ma poważanie, cel i zajęcie. Siłka uczy dyscypliny. Najtańszy sport w mieście. Oczywiście, że dalej kombinuje, ale już z godnością, jak człowiek. Dba o rodzinę.
M: Meta - metanabol, lek (choroby jelit, marskość wątroby, osteoporoza, zanik mięśni i wyniszczenie ciężkimi chorobami, m.in. AIDS). Powoduje duży przyrost mięśniowej, zatrzymuje w tkankach dużo wody. Długotrwałe stosowanie może żółtaczkę. Na czarnym rynku 100 tabletek ruskiej mety kosztuje 40 zł, polskiej - 60 (Na mecie szybko rośniesz, ale potem szybko spadasz, więc trzeba stale brać).
- Jak szukasz dużego koksa, to idź do Odyńca, kłuje się od lat - poradzili mi koledzy od sztangi.
Marek albo „Odyn", „Odyniec", bo ma groźny wygląd. Kiedy z głową w dół wyciska nogami 370 kg żelaza, czaszka robi mu się czarna od krwi, która pulsuje pod łysiną. Na oko pod trzydziestkę, a w dowodzie - 22 lata. Chodzi po siłowni szeroko, młodzi schodzą mu z drogi. W kablu - 48.
- Pół metra w łapie? - nie mogłem uwierzyć.
- Na początku wyglądałem jak piłeczka, nóżki cienkie, wielki brzuch, szeroki tyłek, w kablu tylko 28. Waga 65 kg.
Zimą, kiedy pakerzy osiągają szczyt masy, Odyniec dochodzi do 115 kg. W lutym minie sześć lat od pierwszego zastrzyku (strzału, jak się mówi na siłce). To był superanabolon. Cykl piętnastu strzałów. - Po pięciu czułem, jak rosnę. Waga skoczyła o sześć kilo. Do tego meta, dużo jaj, mleka i ryżu. I robisz się zwalisty. Pierwszy zastrzyk zrobił mu starszy kolega, którego przed laty kłuł po raz pierwszy inny sterydowiec. Tamtego z kolei kłuł słynny Rocky, znany poznański siłacz. Takie międzypokoleniowe przekazywanie strzykawki. - Ten mój kumpel jest dzisiaj wielki, pracuje w ochronie, a kumpel kumpla jest jeszcze większy i chodzi przy jednym poznańskim gangsterze. No, a z Rockim coś się stało, wrócił niedawno na siłkę i nikt go nie poznał, strasznie zjechał. Taki mały, że przykro patrzeć.
Odyniec hoduje świnie z rodzicami, mają gospodarstwo pod Poznaniem. Czasem podrzuci trochę karkówki chłopakom z siłowni, ale sam wieprzowiny nie je, za tłusta. Tylko chude piersi kurczaka. Sam sobie gotuje. Pięć posiłków, podwójne śniadanie i obiad. Dużo ryżu, bo ryż szybko przelatuje i znów masz wilczy apetyt. Tygodniowo bierze dziewięć zastrzyków. Trzy razy po trzy. Kłuje się sam w udo. Nieraz przy śniadaniu, w jednej ręce buła, w drugiej strzykawka. Sterydy trzyma w pokoju, matka mu po rzeczach nie ryje. Pieniądze ma, bo zarobi przy świniach.
Już dwadzieścia razy był na cyklu. Ale mnie odradza. Bo to chemia. Synowi też by nie pozwolił.
- To po co bierzesz to świństwo?
- Wszyscy biorą. Jednemu szkodzi, drugiemu nie, jak papieros. Chcesz być wielki, więc bierzesz. Potem boisz się zjechać, żeby nie mówili: „był wielki, a teraz mały", więc koksujesz coraz więcej, coraz mocniejszymi środkami. Może gdyby mnie serce mocno bolało albo wątroba czy nerki. Albo w łóżku coś było nie tak. Ale wszystko jest OK. Więc sobie myślę: inni palą, chleją, a ja piję tylko w sylwestra, papierosy rzuciłem, jem zdrowo, bez tłuszczu...
- Ale serce może w końcu nie wytrzymać takiej masy.
- Może. Ale kiedy kroili jednego pakera na sekcji (ktoś go zabił, czy sam się autem rozwalił), to miał serce wielkie jak u krowy. Widać serce też rośnie od sterydów, jak każdy mięsień.
Odyniec ma maturę, chce zdawać na rolnictwo. Ma przejąć gospodarstwo po rodzicach. Na siłowni nie lubi przednówka, bo z pierwszymi promieniami słońca pojawiają się „sezonowcy, psia ich mać". - Kupa łysych chujków. Chudzi i bladzi, kłują się czym popadnie i po dwóch miesiącach są dwa razy więksi. Pakują tanią omkę, bo pompuje wodę do mięśni. Masa skacze o 10 kilo. Latem już ich nie ma, prężą się na plaży z obojętną miną, jakby mięśnie im same wyrosły.
O: Omka - omnadren, lek, preparat testosteronu (patrz: teściu).
P: Pener - dawniej lump, menel, pijak, teraz też bandyta. Pizgać żelazo, targać, pakować - ćwiczyć na siłce.
Trochę żal mi się zrobiło sterydziarzy. Uzależni się taki od siłowni, targa żelazo jak niewolnik i jeszcze to nieprzyjemne kłucie w zadek. Wielu się tego boi, dlatego na każdym osiedlu jest jakaś „pielęgniarka", chłopak, który kłuje innych. Na Dolnej Wildzie w Poznaniu kłuje Szymek, ksywa „Doktor". Chodzą do niego mali pakerzy z dzikich piwnicznych siłowni, śmierdzących potem i największe zakapiory, wildeckie penery.
Z Doktorem umówiliśmy się na colę w Aralu, bo na stacji benzynowej bardziej anonimowo. Ma 20 lat, kabel 46 cm. Targa żelazo do sześciu lat, od trzech na koksie. Długo nie brał, bo na początku ładnie rósł sam z siebie. Potem stanął. Wziął deczkę w szkolnej ubikacji. - Wszyscy mówili, że deczka jest silna i mało szkodzi, tylko na wątrobę. Skoczyłem 15 kilo. Wuefistka się pluła, że za szybko rosnę.
Zaoczną maturę zrobił na koksie. Za kłucie cudzych zadków nic nie bierze. Uczył go stary koks. - Dzielisz pośladek na cztery części i walisz w tą górną zewnętrzną, jak najdalej od kręgosłupa, żeby nie było nieszczęścia. Niektórzy biorą w udo, ale na tyłku masz jeden duży mięsień, a w udzie kilka i możesz trafić między. Kolega już trzeci rok kuleje. Raz wkłułem sobie omkę w triceps, ręka spuchła jak balon.
Doktor martwi się, że ostatnio słabo rośnie, chociaż dużo je i koksuje. Mówi, że ma przyśpieszony metabolizm, za szybko spala.
T:Teściu - testosteron, lek hormonalny stosowany w niedomodze płciowej u mężczyzn, eunuchoidyzmie, w leczeniu impotencji i w zespołach pokastracyjnego braku jąder itd., u kobiet w raku sutka i raku błony śluzowej macicy. Przedawkowanie - alergie, obrzęki, nadciśnienie, ginekomastia, trądzik, rak prostaty, łysienie, bezpłodność, zanik jąder, u osób młodych zahamowanie wzrostu kości długich. Polski teściu - od 7 do 10 zł za strzał, ruski - 3,50 zł.
Doktor ma poważanie, umie doradzić.
- Mam w kablu - zwierzałem się Doktorowi - 28 cm, a chciałbym... no, może nie pół metra, ale chociaż czterdziestkę.
- Szybko?
- Jak najszybciej.
- Po jednej kuracji kabel ci skoczy najwyżej do 35.
- Ile urosnę?
- Z 15 kilo. Będziesz większy, pewniej się poczujesz. Weź metę i omkę. Bierze się na piramidę, najpierw dwie tabletki, potem trzy, cztery i stopniowo schodzisz do dwóch, tak w kółko, aż zjesz 200 tabletek.
- 200?
- No i strzał co trzy... nie, lepiej co cztery dni. Mogę cię kłuć.
- Kiedy zacznę rosnąć?
- Po tygodniu.
- Ile to kosztuje?
- Mogę załatwić omkę po 50 zł, a może nawet po 40 za 5 ampułek. A 100 sztuk ruskiej metki za 40 zł.
- Czyli cały cykl - liczyłem - to prawie 300 zł.
- I siłka co drugi dzień, cały czas musisz pizgać żelazo. Seriami. Klata, biceps, przerwa, plecy, triceps, przerwa, nogi, bark.
- Nie dam rady.
- Dasz, na koksie masz pałera. Chyba że się trafi wyjebka, ale mam pewne źródło.
- A skutki uboczne? - pytałem Doktora.
- Rozstępy pod pachami. - Doktor podciągnął rękaw, blizny na ramieniu, bicepsie, pod łokciem. - Na koksie szybko rośnięsz i skóra nie nadąża.
- A co potem, jak odstawię?
- Zjedziesz z pięć albo siedem kilo. Możesz wziąć jeszcze winko.
- To podobno dla zwierząt? - zrobiło mi się gorąco.
- Nie bój się, szczekać nie będziesz. Koń, krowa, świnia, co za różnica, my też jesteśmy zwierzętami. Chcesz być wielki czy nie? Winko cię trochę podrzeźbi, spali tłuszcz, wytnie ci mięśnie brzucha. To działa na panienki - uśmiechnął się Doktor. - A po omce będziesz mieć ochotę, tam jest testosteron.
- Skąd to wszystko wiesz?
- Bo biorę. Kupię sobie gazetkę dla kulturystów, siłaczy, strong-menów. Niby sterydy zakazane, ale jak umiesz dobrze czytać, to znajdziesz. Ostatnio reklamują na przykład nową odżywkę. Że legalna i lepsza od sterydów, ale u góry w tej reklamie jest dokładna rozpiska cyklu sterydowego, niby przekreślona, ale można przeczytać. Bo tak ten rynek wygląda, na wierzchu trampki, odżywki, witaminki, a pod ladą sterydy. Kasę robią na tym, co pod ladą. Gazetki czytam w markecie, bo są drogie. Kumpel ściągnie mi co trzeba z internetu. Czasem w aptece poproszę o wykaz leków, wypytam, co i jak. To przecież leki, tyle że choremu lekarz zapisze jeden zastrzyk, a my bierzemy cztery.
Po drugiej coli Doktor przyznał, że rozstępy to nie wszystko. Po omce grozi mi nadciśnienie i ginekomastia. - Woda w piersiach, będą ci sutki wisieć. A dzieci już masz? No, bo czasami przytrafia się bezpłodność.
- Z czego żyjesz?
- Coś kupię, coś sprzedam. Kraść, już nie kradnę. Mam zawiasy, muszę uważać. Kiedyś skroiliśmy faceta. Zabraliśmy mu komórkę.
S: Siłka - siłownia.
Superanabolon - czeski lek o podobnym działaniu jak deczka.
Szybcy lub martwi
Mężczyźni z głośnego w swoim czasie reportażu Dariusza Zaborka
Daj mi raj, maty jak wypłata o tym, jak ominąć w życiu wysiłek („Magazyn", dodatek do „Gazety Wyborczej" 22/1998), wolą wynająć kobietę, która za stałą opłatę będzie w każdy weekend odgrywała rolę ich dziewczyny, niż tracić czas na prawdziwą partnerkę. „Andrzej z Krakowa (42 lata, hurtownik) dużo podróżuje.
W Poznaniu od roku spotyka się z Justyną, studentką; w Łodzi od trzech miesięcy z Anią - młodą panią architekt, której na życie nie starcza. - Czym jest dla mnie sponsoring? Mam strasznie mało czasu, więc odpada to całe podrywanie, gdzie trzeba być miłym, liczyć się z potrzebami psychicznymi kobiety. Gdy się płaci, nie ma tego problemu. [...]
Leszek K.Talko w swoim kapitalnym eseju reporterskim o współczesnej chciwości na czas (Szybcy lub martwi, „Duży Format" 82/20 04) pokazał, jak sekunda, która jeszcze całkiem niedawno była pojęciem abstrakcyjnym, zaczęła się liczyć, kiedy konieczna stała się szybkość. Sekunda oczywiście była znana, ale mało kto zwracał na nią taką uwagę.
Kiedy wchodzimy do windy, zawsze któryś z pasażerów niecierpliwie wciska przycisk zamykania drzwi. - Czy ten przycisk do czegoś służy? - pyta Talko. - Nie służy on do szybszego zamykania drzwi - wyjaśnia zagadkowo Anna Wrona z firmy Otis, która dwadzieścia pięć lat temu w USA przeprowadziła badania nad pasażerami wind. - Przycisk służy do tego, żeby o sekundę skrócić czas oczekiwania na moment, kiedy drzwi zaczną się zamykać. Przeprowadziłem eksperyment. Wynik z wciśniętym przyciskiem: 3,5 sekundy. Wynik bez przycisku: 3,5 sekundy. James Gleick, autor bestsellera Szybciej, twierdzi, że przycisk zamykający drzwi tak naprawdę nie jest do niczego podłączony, choć nikt nie chce tego oficjalnie przyznać. Drzwi po prostu nie mogą zamykać się szybciej, bo byłoby to niebezpieczne. Ale pasażerom w windzie jest lżej przeżyć tych kilka sekund, jeśli wydaje im się, że coś przyspieszają. Badania w Stanach Zjednoczonych dowiodły, że to najchętniej przyciskany guzik. Psychologowie twierdzą, że rozładowuje napięcie. Ale na pewno nic nie przyspiesza. Ile miałem innych urządzeń, które obiecywały mi zaoszczędzenie kilku minut, a czasem tylko kilku sekund? Telefon komórkowy z wybieraniem głosowym. Sprawdziłem ze stoperem w ręku. Zamiast wystukiwać kilka cyfr, wystarczy wcisnąć tylko jeden przycisk i powiedzieć głośno imię rozmówcy. Średni zysk - 2 sekundy. Ale ile czasu uczyłem się, jak go zaprogramować? Przerzucanie instrukcji, bezskuteczne próby, złej jakości nagranie, po którym wrzeszczałem jak głupi do mikrofonu, a telefon odpowiadał mi, że nie rozpoznaje głosu. W sumie około godziny. Kiedy zwróci mi się inwestycja w czas i zacznę zyskiwać sekundy? Jeśli dobrze pójdzie - za sześć lat, tylko że wtedy przecież będę miał już całkiem inny telefon i też będę musiał się nauczyć go obsługiwać [...]". Tyle reporter Talko.
„Szybkość jest formą ekstazy, którą rewolucja techniczna złożyła człowiekowi w darze" (tyle Milan Kundera, w powieści napisanej w hołdzie powolności).
W nowej Polsce po 1989 roku nawet słowa znalazły swoje krótsze zamienniki, bo młodzież chce mówić szybciej. „Spoko" ma na przykład o 60 procent sylab mniej niż „nie denerwuj się".
Mierzę kabel po każdej siłce. Po tygodniu mam już 30,5 cm. Fajnie, jakiś większy jestem, taki cały naprężony. Ćwiczyłem dzisiaj z Irkiem (kabel - 40, noga - 62). Lepiej ćwiczy się w parach, bo przy większych ciężarach ktoś cię musi asekurować i partner pilnuje, żebyś sobie nie odpuszczał.
Irek studiuje fizykę, ma 25 lat. Jak na steryda drobny. Miły i ładny jak dziewczyna, na czarnej bluzie napis Everest. Liczył kiedyś, ile czego wziął: 1500 tabletek metki, 60 strzałów teścia, trochę deki, a omki najwyżej 10 strzałów.
Od pół roku nie koksuje. Kiedy zaczynał w drugiej klasie technikum telekomunikacyjnego, ważył 55 kg (kabel 28, noga 50 cm). Ćwiczył u starego kulturysty amatora, po pięćdziesiątce. Miał w piwnicy trochę sztang, ławeczkę i zapraszał chłopców z osiedla, żeby „rzeźbili swoje ciało". Stary kulturysta był przeciwny sterydom. - Wystarczy dużo ryżu, mleko i świnka, czyli wieprzowina, a będziecie piękni jak Apollo albo Schwarzenegger - mówił chłopakom i prężył się na wszystkie strony.
Pierwszą serię Irek wziął po dwóch miesiącach. Silna presja kolegów z klas zawodowych. Bał się zastrzyków, więc wziął metę (300 tabletek), kabel skoczył do 35 cm. Na początku szybko się puchnie. Po roku kolega z osiedla namówił go na teścia. Zrobił Irkowi pierwszy zastrzyk, na klatce w bloku. - Zsuwasz spodnie, podwijasz gacie, trach i po krzyku. W sumie 10 strzałów. Mama zaczęła coś podejrzewać, bo mi kark spuchł jak u świni.
Potem mieszał koks, bo to podobno daje najlepsze wyniki. Nie wie, jak działa koks. - Chyba na nerki, bo zatrzymuje wodę.
Wie tylko, że jednym idzie bardziej w masę, innym bardziej w siłę. Jemu poszło w siłę. Wuefista zapisał go do studenckiej sekcji podnoszenia ciężarów. Szczyt formy Irek miał na drugim roku. Zawody, intensywny trening, wziął sześć strzałów deczki po 40 zł. Biceps urósł do 41 cm, przytył 30 kilo. Podnosił 135 kg na ławeczce i bez kauczukowej koszulki, która usztywnia ramiona i ściska klatę, że nie możesz oddychać.
Rzucił koks przez Kaśkę. Taką gówniarę z bloku, co mu się ciągle przyglądała. Wtedy chodziła jeszcze do podstawówki. Też czasem na niej wzrok zawiesił, jak szli z chłopakami. Raz z nudów zagadał.
- Powiedziała, że jej się podobam, ale myślała, że jakiś pipowaty jestem.
- Pipowaty?
- No wiesz, gejowskie klimaty, bo tylko z kumplami trzymam.
- A co z koksem?
- Najpierw nie było problemu. Nawet mnie kłuła, nie musiałem biegać do kolegi. Ale jak zaczęliśmy chodzić na serio, powiedziała: „Albo ja, albo koks. Jak nie, to spierdalanko i nie chcę cię znać". Znowu dźgał się u kumpla. Zawsze w inne miejsce, żeby śladów nie widziała. Ale Kaśka nie jest głupia. Kiedyś ryknęła mu przez telefon: „Jesteś na koksie, a ja w ciąży. Co będzie z dzieckiem?".
- Cały dzień chodziłem struty. W nocy koszmary, że kalekę urodziła. Mówią, że jak zrobisz dziecko na cyklu, to będzie chore. Ale ona chciała tylko postraszyć. I udało się jej. Bo przecież człowiek nieraz nie uważa, po teściu ma się ciągle ochotę.
Kaśka ma 17 lat. Irek rzucił koks, kiedy powiedziała, że naprawdę chce mieć dziecko. Poszli do lekarza. - Wystarczy trzy miesiące nie brać - mówił - i organizm sam się oczyści.
Dla pewności Irek, już pół roku nie bierze. - Teraz dziecko, dwa, trzy - stękał Irek męcząc triceps. - Magisterka, cztery, pięć. Ojciec Kaśki zbiera na mieszkanie, sześć. Obiecał pracę, siedem. Ślub kiedyś, osiem, dziewięć. Tata Kaśki ma stacje benzynowe i myjnię dla tirów, dziesięć, jedenaście. Na początku Irek będzie u niego kierownikiem, dwanaście. Uff, teraz ty.
Do koksu nie wróci, na masie mu nie zależy, a siłę ciągle ma.
- A co z kumplami z osiedla?
- Ten, co mnie kłuł, to dzisiaj zwykły ćpun osiedlowy, zjechał, aż przykro patrzeć. Kilku miało odsiadki. Gangsterka im się marzyła. Dla dzieciaków z osiedla koks to inwestycja. Skołujesz kasę, kupisz sterydy, urośniesz, to cię zauważą i się wyrwiesz. Wezmą cię do ekipy. Dlatego idzie taki ulicą i napierdala ludzi, żeby na dzielnicy o nim mówili, że jest duży. Żeby go ci więksi zobaczyli, że niczego się nie boi. Chłopak z osiedla, który zaczynał ze mną u starego kulturysty, brał wszystko, mieszał i pakował. Rósł i rósł. Dostał się do ekipy. Krótko stał na bramce w dyskotece, potem z dziewczynami przy trasie. Jak trochę odłożył, założył cichy burdelik w bloku. Ale zanim go dopuścili do dużej roboty, to go wystawili. Dali zlecenie i donieśli na policję. Odsiedział pół roku. Chcieli go sprawdzić, sprzeda ich czy nie. Nie sprzedał i teraz ma robotę, beemwu i gruby łańcuch ze złota na szyi. Drugi kolega też jest w jakiejś ekipie. Zaprosili mnie na dyskotekę. Chcieli się pokazać. Wszystkich ustawiali. Gasili sobie papierosy na czole, głową tłukli w ścianę. Że ich nic nie rusza, że tacy z nich strongmeni.
W: Winko - winstrol, lek (wrodzone obrzęki naczyniowe, stany wyniszczenia, brak łaknienia), działania niepożądane jak teściu, do tego żółtaczka, martwica wątroby, ból głowy, euforia lub stany depresyjne. Strzał - 20 zł, niektórzy biorą po 70 strz i więcej. Winko dla zwierząt jest tańsze.
Wyjebka - podrobiony koks.
Na siłce poznasz różnych ludzi, od penerów, blokersów po studentów i profesorów. Jarek, ksywa „Student" (kabel 42), studiuje pedagogikę, też bierze koks, mówi, że siłka jest jak nałóg, choroba. - Jesteś z dziewczyną w kinie, ale myślisz tylko o tym, że powinieneś pizgać żelazo, że już trzy dni nie byłeś. Jedziesz do Zakopanego albo nad morze i od razu patrzysz, gdzie tu siłownia. Dziewczyna chce się umówić, a ty, że o szesnastej nie, bo wtedy jesz ryż z mlekiem. Przedtem Student grał w piłkę, biegał, teraz boi się, że spadnie mu masa.
Pytałem Martena, co handluje koksem, jak to jest być dużym. - Budzisz szacunek na ulicy. Czujesz się pewnie, kiedy każdy mięsień się pręży. Człowiek miło się kołysze. Dziewczyny lecą. Ale z drugiej strony, lecą tylko te proste albo znudzone mężatki, a te ciekawsze, takie na serio, to ciebie od razu skreślają. Nawet nie dadzą szansy, żeby pokazać, że jesteś fajny chłopak, inteligentny, wrażliwy, żaden pener. Dlatego Marten lubi gadać z dziewczynami na czacie. - Wtedy nie widzą, że jestem zwalisty, mogą mnie poznać, no wiesz, od środka.
Z pracą jest tak samo. Gangsterka, proszę bardzo, ale normalnej pracy dla dużego nie ma. Już na wejściu ciebie skreślają, że paker, osiłek. Zakładałem okulary, żeby inteligentniej wyglądać i nic, wolą chudego. No i bramkarze zaczepiają. Takiego chudego jak ty bramkarz na dyskotece nie ruszy, a dużego musi chociaż łokciem szturchnąć.
Ostatnio zaryzykował, znajomej z czatu zdradził, że jest pakerem. Przysłała mu Konkurs piękności męskiej Wisławy Szymborskiej. Zaznaczyła ostatnią strofę: „Rozkroku mistrz i przykucania. Brzuch ma w dwudziestu pięciu minach. Biją mu brawo, on się kłania Na odpowiednich witaminach".
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 10 z 13 marca 2003 roku i w książce Włodzimierza Nowaka Serce narodu koło przystanku, Wołowiec 2009.
Można zaśpiewać wprost: „Och Izka, daj dla mnie pyska" lub: „Mała Piggi, zdejmij figi, pokaż, co tam masz".
Można ze szczegółami: „Majteczki w kropeczki. Ło ho ho ho. Niebieskie wstążeczki. Ło ho ho ho. Bielutki staniczek. Ło ho ho ho. Maleńki guziczek. Ło ho ho ho".
Można romantycznie: „Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem, wielkim lasem szedłem, nocy nie przespałem. Żeby ciebie spotkać w małym kącie świata. Żeby z tobą zostać na calutkie lata".
Można oryginalniej: „Bara, bara, bara, riki, tiki, tak. Jeśli masz ochotę, daj mi jakiś znak".
Chodnik estetyczny
Murzyni wymyślili jazz, a Polacy disco polo. Disco polo to piosenki. Długo nazywane były muzyką chodnikową. Disco polo - największa atrakcja estetyczna w Polsce. W karnawale do katowickiego Spodka na polo-galę przyszło 6 tysięcy osób, a dzień wcześniej na koncert Budki Suflera i De Mono w to samo miejsce - nie więcej niż 1,5 tysiąca.
Polo słuchają sprzedawczynie w sklepach, kierowcy w autobusach PKS, kupcy na bazarach i widzowie prywatnej telewizji Polsat. Disco polo w telewizji publicznej prawie nie istnieje. Nie emituje go ani Polskie Radio, ani Radio ZET, ani RMF.
Disco polo - nowa kultura ludowa. Alternatywna wobec lansowanej w mediach.
Istnieje niemal bez mediów, czego dowiodła przez ostatnie pięć lat. Piracka fonografia rozwinęła się w ścisłej symbiozie z muzyką
- My po prostu jesteśmy społeczeństwo, które nazywa się disco polo - Małgorzata Potocka (aktorka, reżyser wideoklipów, producent muzyczny).
- Polo jest świadectwem odradzania się autentycznej kultury masowej - Paweł Pitera (największy, ale osamotniony entuzjasta disco polo w TVP).
- W porządku, polo jest popularne i ludzie tego chcą. Ale ludzie chcą też porno. A to jest pornografia muzyczna i ja nie chcę przykładać do tego ręki - Maciej Chmiel (dziennikarz rockowy, Muzyczna Jedynka).
Toy Boys
Tomasz Samborski (Toy Boys) mieszka w Warszawie. Podbił publiczność superprzebojem: ,Anna i Ewa, tak mi dzisiaj ich potrzeba. Anna i Ewa to aniołki dwa".
Tomek skończył ogólniak, pięć lat pracował w radiowęźle warszawskich Zakładów im. Świerczewskiego. Cały nurt polo przedstawia tak: - To muzyka prosta, łatwa i przyjemna.
- A gdyby ktoś powiedział, że zbyt prosta, zbyt łatwa i zbyt przyjemna? - pytam.
- Niech nie słucha. Jeśli jest zbyt infantylna, nikt mu nie każe kaset kupować. Owszem, muzykom disco polo brakuje warsztatu. Piosenkarskiego, tekściarskiego, żeby nie śpiewali: „miesiąc marzec" i „okres czasu", bo potem ktoś ich ogląda w telewizji i mówi: „To jest wieś". Ale ta muzyka jednoczy ludzi.
- Chodzi też o to, że jest mało ambitna - wyjaśniam.
- A może ludzie właśnie tego oczekują?! - obrusza się. - W disco polo nie ma tekstów dekadenckich: ja się potnę, ja zabiję. Nie ma tekstów przygnębiających, nie ma kłopotów, narkomanów. Bo to nawet nie pasuje do melodii.
Tomek się stara: - Chcę - wyjawia - żeby moje piosenki były trochę inne. Nie tylko „Kochaj mnie, kochaj", ale na przykład o wydarzeniu jakimś na świecie. Mnie praca w Świerczewskim nie wystarczała i prowadziłem jeszcze dyskoteki w Stodole. Raz, gdy wróciłem o czwartej nad ranem, było tuż po puczu moskiewskim, więc pomyślałem, żeby może humorystycznie napisać o puczu? "Jelcyn, Jelcyn, jesteś bohaterem. Miałeś swój dzień, a kiedyś byłeś zerem. Jelcyn, Jelcyn, z ciebie kawał chłopa. Teraz już nikt nie może ci dokopać...". I takie miała narodziny ta humorystyczna piosenka. Plany Toy Boys na najbliższy miesiąc to koncerty we wsi Zastawa koło Ostrowi Mazowieckiej, w Wiśniowej Górze koło Łodzi, w Choroszczy koło Białegostoku, w Wołominie, w Pile i w gdańskiej Hali Olivii.
Twórcza kalkomania
Magda Czapińska ustaliła: teksty disco polo to kondensacja banału. Autorom do tworzenia dziesiątków utworów wystarcza około pięćdziesięciu słów. „Usta" w piosence chodnikowej są zawsze „gorące". Skojarzenie to automatycznie wzrusza odbiorcę i wystarczy, by momentalnie czuł się on ,jak w niebie".
Prawdziwe słowa
Siedemnastoletniej Bernadetcie z Moniek („uczę się na krawcową") ostatnio chodzi po głowie tekst: „Dziewczyny nucą, panowie śpiewają, balety wnet zaczną się. I wszyscy tańczą i wszyscy się bawią. Polska gościnność, a co? Hej ha, gdy muzyka gra, hej ha, wypij aż do dna. Butelek rząd, pokryje szron, nie bawisz się, to poszła won". To tekst najnowszego przeboju zespołu Bayer Full pod tytułem Polska gościnność.
- Jakie prawdziwe słowa - oznajmia Bernadetta. - Słyszę i jakbym wszystkich znajomych z naszej wioski widziała. Ja nie cierpię tych poetów, co uczą o nich w szkole. Czujesz to?
- Mogę zrozumieć - mówię.
- Bo przecież ci poeci odeszli, poumierali wszyscy, na przykład Baczyńskiego to na wojnie zabili. Tacy poeci nie przemawiają do dzisiejszego człowieka. A już do dziewczyn z mojej klasy to w ogóle. A Bayer Full pisze o nas: „Hej ha, kto nam radę da?". Ta piosenka mówi, jak się zachowujemy na imprezach narodowych. „Nie bawisz się, to poszła won".
Zabronione słowa
Bayer Full to największa gwiazda disco polo, każda ich nowa kaseta jest objawieniem.
Lider Sławek Świerzyński mieszka we wsi Łąck pod Płockiem. Drugi muzyk - Jacek Fudała - we wsi Sanniki pod Łąckiem.
Łąck ma kilka piętrowych wielorodzinnych bloków z cegły należących do stadniny koni. Na bloku Sławka wisi wielka żółta tablica: „Bayer Full: wesela, chrzciny, komunie". Umowy weselne Bayeru są wzorcowe w branży, określają nawet temperaturę, jaka podczas wesela ma panować na sali, i gdzie ma stać krzesło dla wokalisty. Na weselach Bayer Full gra od trzynastu lat. Kasety-bestsellery wydają od czterech lat. Siedzimy w pokoju stołowym Świerzyńskich, nad nami zaśnieżone Alpy na fototapecie.
Ustalamy, co jest ważne w tekstach, które pisze Sławek. - W disco polo są różne słowa, ale niektóre są zakazane, na przykład „śmierć" i „grób". „Będę cię kochał aż do zgonu", no tak nie można napisać! „Choroba" - nie! To ma być o tym, że jak facet zarobi dużo forsy, to pryśnie do lokalu z dziewczyną. To przede wszystkim muzyka taneczna, tu się liczy tylko to, co można zatańczyć. My nawet nagraliśmy pieśń do tańca o Matce Boskiej.
Na full z całą rodziną Świerzyńskich słuchamy tej pieśni: „Błogosław młodzież, utwierdź rodziny. Weź w swą opiekę polskie dziewczyny". I refren: „Tyle lat już kochasz, kochasz nieustannie. Serce swe otwierasz. Dla bliźniego, dla mnie...".
- Nie baliście się krytyki? - pytam.
- W wierze rzymskokatolickiej stale jest lament, te pieśni ciągnięte, błagalne, zawodzenia takie. Przecież Bogu można zrobić normalną piosenkę. A piosenki religijnej nikt nie skrytykuje, bo każdy się boi.
- Zresztą my, Bayer Full, mamy markę - dodaje Jacek. - Nas jak krytyk chce skrytykować, to się zastanowi. Jeśli ktoś obraża naszą muzykę, to obraża 25 milionów Polaków, którzy tego słuchają.
- Przecież to się wtedy krytykuje gust narodowy - dopowiada żona.
Sławek Świerzyński ukończył Technikum Budowy Instrumentów Muzycznych w Kaliszu, był nauczycielem muzyki w szkole podstawowej i na weselach musiał zarabiać na chleb. (-Ale nie z wyrachowania - zaznacza. - Lubię grać ten rodzaj, w życiu nie zagram rocka!). Zyski Sławka z boomu na disco polo: kończy budowę własnej willi, basen ma 20 na 10 metrów. Jacek Fudala skończył średnią szkołę muzyczną w Sochaczewie, nauczycielem muzyki był jego ojciec. (Małgorzata Potocka uważa, że muzycy Bayer Full są bardzo zawodowi, o wiele bardziej wykształceni muzycznie niż ludzie rocka, tylko gust mają od urodzenia inny).
Sławkowi i Jackowi przy nagraniach pomagają dwaj absolwenci Akademii Muzycznej w Łodzi. Na kasetach bez skrępowania podają swoje nazwiska: Domagała i Pyciarz.
- Boże... - wzdycham - wydawałoby się, że muzyk po wyższej szkole to będzie grał chociaż jazz.
- A rzeczywiście - mówi Sławek - szkoła tak przepoczwarza ludzi, że potem są nawiedzeni, ale my nie daliśmy się nawiedzić.
- Jak się czujecie z tym całym potępieniem estetycznym ze strony środowiska muzycznego? Kształtujecie przecież ludziom gust. Sławek się wkurza: - Ustalmy! To jest muzyka taneczna. Ona nie jest do kształtowania gustu.
Jakie lider ma fascynacje muzyczne? - No... Michael Jackson perfekcyjnie śpiewa, naprawdę wspaniale, ale go nie lubię, bo jest pedał.
Hobby? Książki? - O, czytam dużo. Przygodowe, książki akcji, prozy tylko nie lubię.
Polityka? - Apolityczny jestem.
Po chwili namysłu: - Nie, nie. Ja jestem narodowiec. Uważam, że w Polsce nie powinno być demokracji, tylko monarchia. Trzeba za mordę wszystkich trzymać, bo sobie nie radzimy. Ja bym chciał, żeby polityka była prowadzona przez pięćdziesiąt lat ta sama, a nie dziś to, jutro co innego.
- Wtedy wiadomo, jak się ustawić w życiu - dodaje Jacek.
- Jak ktoś źle rządzi, ścinać głowę - Sławek.
- Za śmierć śmierć. Tak karać - Jacek.
- Moja partia to moja rodzina - mówi Sławek Świerzyński, który na ostatniej kasecie śpiewa: „Po co parlament? I po co socjalizm? Co w garści trzymasz, to masz". - I wydaje mi się - dorzuca - że 80 procent Polaków tak uważa. A w naszej muzyce jest radość życia. Bo co dać ludziom? Nadzieję trzeba dać.
Zatańczyć Leśmiana
Obrońca chodnika z TVP Paweł Pitera ocenia: - Przez pięćdziesiąt lat robiono wszystko, żeby poezja Leśmiana trafiła pod strzechy, i nic z tego nie wychodziło, bo żaden chłop przy zdrowych zmysłach nie będzie czytał Leśmiana. A teraz jadę na dyskotekę do Janówka i widzę chłopaka z dziewczyną trzymających się za ręce i zasłuchanych w Wyznanie Leśmiana z muzyką Sławka Świerzyńskiego z zespołu Bayer Full. To znaczy, że Sławek Świerzyński jest lepszym menedżerem kultury niż cały mecenat kulturalny PRL.
- Ale disco polo jest banalnie proste - zaznaczam.
- Jak się ma sprzedawać, musi być proste. Gdyby było skomplikowane, toby kupowali Konwicki z Holoubkiem, bo oni lubią jak jest skomplikowane. Bogu ducha winnym ludziom wpycha się Kafkę i Hendriksa. A w tym kraju 7 procent ludzi ma wyższe wykształcenie, z tego może co dziesiąty naprawdę konsumował Kafkę. Reszta nic nie rozumie, za cholerę. A co można robić przy Hendriksie? Nie tańczyć, tylko dać sobie w żyłę.
Sławek Świerzyński o swojej piosence do słów Leśmiana: - No, to już jest poezja śpiewana, ale taka, żeby ją zatańczyć. Bo jak nie można czegoś zatańczyć, to my to odrzucamy.
Nie na piętę
Dyskoteki disco polo masowo powstają w małych wioskach. Mazurki mają Kaskadę, Bondary - Karino, Choroszcz - Paradiso, Mońki - Manhattan. To największy fenomen: wydzierżawia się hale po zlikwidowanych PGR-ach, upadłe magazyny zbożowe i w miesiąc tworzy lokal, do którego na sobotni wieczór zjeżdżają dwa tysiące ludzi.
- Przychodzi facet i robi wielką dyskotekę w środku pola, z eleganckim wystrojem i ekskluzywnym barkiem. To gigantyczny kop cywilizacyjny dla takiej wsi - twierdzi Paweł Pitera.
Oglądamy na wideo nagrania z dyskoteki w Janówku. Paweł Pitera, rozentuzjazmowany, opowiada o wytwarzaniu dobrych snobizmów: - Pan patrzy, dziewuchy mają włosy pomyte. Chłopaki wystrzyżone. Wreszcie wiejskiemu młodzianowi naprawdę zaczęło zależeć na fryzjerze. Ta bluzka, widać, że wyprana. A chłopak najlepszą koszulę założył. Na sali czuć perfumy, nie pot. Szykiem są białe bluzki, bo oświetlone dyskotekowymi światłami błyszczą się na kolorowo.
Na ekranie gra zespół Akcent. - To jest Zenek - wskazuje Paweł Pitera. - Po roku grania zorientował się, że musi to robić na poważnie. Wziął lekcje ruchu scenicznego, jego głosem opiekuje się najlepszy laryngolog w Białymstoku.
Rynek nagrań disco polo jest podzielony między dwie wielkie firmy: Blue Star z Reguł (dziesiąta stacja kolejki WKD od Warszawy) i Green Star z Białegostoku. Działa jeszcze kilka mniejszych wytwórni. Właściciel Green Staru Jerzy Suszycki skończył zasadniczą szkołę zawodową, jest budowlańcem, ma za sobą półtora roku saksów w Stanach. Założył pierwszą wielką dyskotekę w Janowie, pięćdziesiąt kilometrów od Białegostoku. Wchodzi do niej jednorazowo półtora tysiąca osób. Nazwę dyskoteki wziął ze swego ulubionego filmu - Bonanzy. Lokal nazywa się Panderoza, co znaczy: ranczo na odludziu. Rzeczywiście: murowana stodoła stoi kilometr za wsią, na wzgórzu. Historia Panderozy:
- Zbudowałem ją w 1991 roku na nieformalnym wysypisku śmieci. Gmina się ucieszyła, bo posprzątałem. Była już w Janowie dyskoteka, ale blisko kościoła, toteż wpadłem na pomysł, żeby wyrzucić disco poza miejscowość. Gdybym mówił na głos, że chcę budować dyskotekę, trwałoby to dwa lata. Na taki lokal musi wyrazić zgodę piętnaście instytucji i każda ma kilka tygodni na odpowiedź. Żeby ominąć przepisy, kupiłem obok wysypiska jeden hektar łąki i udałem, że stawiam gospodarstwo rolne. A że jestem po budowlance, to projekt tak ułożyłem, żeby oborę 20 na 33 metry łatwo na dyskotekę przerobić. I wystawiłem w miesiąc. Zaraz dostałem pisma: jak to? Dyskoteka samowolna? A ja im pismo, że z jednego hektara dwadzieścia nie utrzymam się i muszę dyskoteką w gospodarstwie dorobić.
Dziś, po czterech latach, Jerzy Suszycki kontroluje dwadzieścia dyskotek na ścianie wschodniej.
Sufit Panderozy jest czarny, ściany - białe z brązową terakotą przy podłodze, żeby można piętą opierać się o ścianę. Do dyskoteki regularnie kursują autobusy z różnych miejscowości regionu, w każdym - dla porządku - ochroniarz. Białostocki „Kurier Poranny" zamieszcza na specjalnej kolumnie „Pegaz" rozkłady jazdy do wszystkich dyskotek Podlasia.
Kto narzuca wokal?
Dwa elementy kultury disco polo są jej niezmienną i trwałą wartością:
1. białe skarpetki,
2. wokal.
Kwestię skarpetek trudno zinterpretować. Na galę w Kongresowej przyszła publiczność, która od publiczności rockowej różni się dużą liczbą osób w białych koszulach, pod krawatem; a od teatralnej - ludźmi w kolorowych bluzach i tureckich swetrach. W dyskotekach - żadnych obdartusów, jakich widać na koncertach rockowych.
- Raz w tygodniu sprzedawczynie, taksówkarze i właściciele hurtowni mają ochotę tak się ubrać do dyskoteki, aby było widać ich bogactwo - opisuje Robert Leszczyński. - A więc dużo dżinsu marmurkowego, łańcuchy złote, adidasy lub buty z frędzelkami. I do tego te białe skarpetki - synonim czystości. O chamy, ja nawet skarpetki potrafię mieć czyste, słowem: jestem facet na poziomie. Barbara Hoff wydedukowała: - Nosiciele białych skarpetek frotte noszą te skarpetki do skórzanych mokasynów w kolorze brązowym, mimo że są prześladowani przez prasę. Oni wiedzą o tym, bo prasa do nich dociera, ale noszą je specjalnie, żeby zaznaczyć wobec nas swój dystans.
Problem wokalu jest jeszcze bardziej niejednoznaczny. Socjolog kultury Mirosław Pęczak napisał w „Polityce", że disco polo śpiewa się tak, jak czynił to przed laty Janusz Laskowski na pocztówkach dźwiękowych albo Jacek Lech. Nieprawda, Laskowski i Lech używali normalnego męskiego głosu. Zaś głosów większości wokalistów disco polo (99 procent to mężczyźni) nie da się słuchać, bo nie śpiewają w swoich naturalnych rejestrach. Wielu nadweręża głosy, usiłują śpiewać wysoko i cienko. Brzmią jak trzynastoletni chłopcy w czasie mutacji.
- Głos im się chwieje, brzmi niepewnie. To jest wokal maksymalnie uproszczony - ocenia Dariusz Zaborek z „Gazety Wyborczej", zawodowy wokalista.
- A jaki ma być głos chłopaka, który zaczął śpiewać po osiem godzin na weselach, gdy ledwo skończyła mu się mutacja? - pyta lider Bayer Full. - Ten głos działa w kurzu, jest zajechany i zdarty. Zresztą w moim zespole każdy musi śpiewać, a jak jakiś muzyk nie chce śpiewać, to go nie dopuszczam do koncertów. Płacę za pracę, a nie za obijanie.
Pod pseudonimem jeden ze znanych muzyków usiłował dla pieniędzy włączyć się w nurt: - Słyszy pan mój głos, męski i głęboki. A im trzeba śpiewać jak eunuch. Ściana wschodnia to lubi, bo to jest dla nich niesamowitość. Wiele zespołów przy zgrywaniu piosenki taśmę z wokalem puszcza na szybszych obrotach, żeby głos był wyższy i cieńszy.
Jerzy Suszycki, budowlaniec, twórca Panderozy na śmietnisku, zdradza tajemnicę: - To ja narzucam wokal. Teraz pan rozumie? Ja mam w Green Starze siedemdziesiąt osiem zespołów i kontroluję dziesiątki wokalistów. Bo ja nie lubię ryczenia takiego jak Krzysztof Krawczyk. On ryczy dołem, a góry chór dziewcząt mu robi. Te dołowe śpiewania nie sprzedają się w ogóle. U mnie wokal ma być ładniutki.
„Nie" dla Heya!
Z korespondencji do zespołu Bayer Full: „Jeśli chodzi o piosenkę Wszyscy Polacy, to tekst łapie za serce. Słuchając pierwszy raz, płakałam, a szczególnie w momencie: »A kiedy z Polski wyjechałeś...«. Mam pytanie, skąd pan i pana koledzy biorą pomysły na tak wspaniałe piosenki?".
Do Polsatu nadchodzi ponad tysiąc listów tygodniowo na temat disco polo. Pierwszy z brzegu: „Wyrażamy całą rodziną radość z tej godziny muzyki w Polsacie, rano w niedzielę, gdzie nie ma zespołu Hey i ich pogiętej muzyki. Przy tej muzyce mogę się napić kawy, siostra i małe dzieci mogą potańczyć. I nikogo ta muzyka nie wkurwia".
Drugi: „Jestem kasjerką, jest mi ciężko, pracuję na zmiany. W tych piosenkach się zapominam".
Trzeci: „Razem z dwoma kolegami chodzę do szkoły zasadniczej, dojeżdżamy do Lublina. Mamy prośbę o puszczenie zespołu Milano z piosenką: »Bara, bara, bara, riki, tiki, tak«. W słowach tych wyraża się radość jednego człowieka z drugiego".
Wtórowanie, wtórowanie
Gala w Kongresowej tylko pozornie wygląda jak koncert rockowy. Tutaj nikt nie śpiewa o buncie przeciw systemowi, manipulacjach polityków, ani nawet konflikcie rodzice-dzieci. Przez trzy godziny tylko jedna piosenka nie dotyczy stosunków męsko-damskich. Shazza śpiewa szeptem do mikrofonu: „Korowód zakochanych w radosne idzie tany", a publika tańczy wśród foteli.
Publiczność rockowa jednoczy się przeciwko światu zewnętrznemu albo po to, by świat zewnętrzny zmieniać. Publiczność dyskotekowa jednoczy się tylko w radosnym korowodzie. - Ech, odradza się wątek sentymentalny kultury popularnej - komentuje profesor Roch Sulima, znawca kultury ludowej z Uniwersytetu Warszawskiego. Profesor ukuł myśl, że ta dyskoteka to fizyczna wspólnota samotnych. - Teksty mówią o przełamywaniu samotności przez miłość. Ale miłość okazuje się rozczarowaniem. Zostaje tylko disco, czyli przyśpiewywanie, wtórowanie. Nie granie czy śpiewanie, jak tradycyjnie na wsi czy na koncercie rockowym, ale właśnie wtórowanie.
- Ale, panie profesorze, co to za muzyka?
- Może to tylko trzy akordy wykonane na samograjach, ale tym ludziom trzeba tych trzech akordów, żeby nie myśleć o tym, co zrobić ze swoim życiem jutro.
Reportaż ukazał się w „Gazecie Wyborczej" nr 105 z 6 maja 1995 roku oraz w książce Mariusza Szczygła Niedziela, która zdarzyła się w środę, Warszawa 1996.
Gdy przejezdni z piskiem opon zatrzymują się we wsi Leśna Podkonarze na Kielecczyźnie przed chałupą krytą strzechą, w której jeszcze dożywa pewna starsza pani, krzątający się na sąsiednim podwórzu Marian Zielonka ucieka sprzed oka aparatu, żeby na zdjęciu nie wyszło, że to jego chałupa. Bo dom Mariana Zielonki stoi obok. Odpicowany, z rybią łuską na dachu i nowiutką elewacją w kolorze ciemnej pomarańczy.
Wszędzie wyrastają domki w stylu unihouse - z dachem w kolorze bordo, gankiem zwieńczonym łukiem, kolumnami w stylu jońsko-swojskim, kosiarką w garażu8.
Na ściernisku sanfrancisko
Karol Piwko, patriota Kielecczyzny, lubi objechać okoliczne wioski, żeby poczuć, jak pięknieje nasza Polska. Jedzie ulicą Podgórską przy wylocie z Bodzentyna, nowiutką. Jak Piwko cofnie się w pamięci o cztery lata, była to bezimienna droga dojazdowa do pól, świętokrzyska nędza. Trzeba było drogę nazwać, bo nagle ze ściernisk zaczęły wyrastać domy ogrodzone kutymi płotami, do których prowadzą bramy ze stylowym daszkiem, co - w opinii Karola Piwko - ma sprawiać wrażenie, jakby wjeżdżało się do dworu. Wola Szczygiełkowa pod Łysicą - wedle Piwki - zrobiła największy postęp: plazmy, nie plazmy, kosiarki, nie kosiarki, na które jest taki popyt, że w trzytysięcznym Bodzentynie kosiarki sprzedają trzy sklepy. Do Woli wjeżdża się, mijając Celiny.
- O, tu rypnięta fontanna z dwoma sikającymi aniołkami, a strumyczki wody tańczą. Takie modele robią w Kielcach. - Karol Piwko czuje się dumny. - Te tabliczki na płotach robią u nas furorę. (Tabliczka: ,Jeśli on cię nie zje, to ja cię zastrzelę"). Tu już robią na styl hiszpański, z mansardką, a tu dostawiają werandkę. Jak z reszty dachów ściągnie się eternit, to jeszcze dostaną Celiny blasku. Mamy termin do 2013 roku. Dadzą radę chłopy. Handlują, czym się da. O, ten ma skład opału, ten nawozy, a tamten kowalstwo artystyczne (bo ludzie teraz ładnie się grodzą), a ten skup owoców - padła przetwórnia w Bodzentynie, to pustka musiała się wypełnić. Tamte fundamenty na górce, do których prowadzi niby most zwodzony, stawia miejscowy. Jego ojciec handlował końmi, a on sprowadza tiry z całej Europy. Co prawda Polska się nimi zapchała, ale teraz tiry bierze Ukraina i Kazachstan, bo bez wiz na własną rękę interesu nie zrobią. Ponoć przyjeżdżają z pieniędzmi w walizce. Podobno tylko pięć takich domów stoi w Europie, w sklepie spożywczo-przemysłowym mówią, że są wzorowane na modelu Carringtonów.
A na tym domu z basztami i wykuszem pod dachem jest wygrawerowane imię Janina. Trudno powiedzieć, czy z miłości do żony, czy to nazwa projektu? Możliwe, że jedno i drugie. Bo teraz projekty mają imiona. Weźmy katalog „Extradom", który dwa razy w roku, w uaktualnionym wydaniu, jest do nabycia w kioskach Ruchu. A każdy dom w katalogu ma swoje imię: Dandys, Lawenda, Malwina, Andromeda 1, Idylla 11, Manuela, Emanuela 11. Kilka lat temu Piwko widział, jak rządziła tu bieda z nędzą. A teraz, proszę, tu szorują szmatami sajding po burzy. Ale ponoć wychodzi z mody ten w odcieniu kości słoniowej, hitem jest sajding w kolorach.
Karol Piwko, jako dyrektor oddziału Banku Spółdzielczego w Kielcach, ma pogląd globalny na zjawisko bogacenia się prowincji. Otóż w ubiegłym roku do banku przychodziły z zapytaniem o kredyty głównie kobiety, które parę lat temu wyjechały dorabiać się we Włoszech. Pokupowały rzeczy pierwszej potrzeby, plazmy do dużego pokoju, ajpody dla dzieci, teraz przyszła pora na dobra wyższego rzędu, czyli przytulny mały domek, mający stanąć na ziemi po ojcach. Więc odłożywszy po 100-150 tysięcy wkładu własnego, dobierają 200 tysięcy pod hipotekę i polska wieś dostaje blasku.
W Woli Szczygiełkowej pod Łysicą jest sobotnie popołudnie. Mieszkańcy nowiutkich domów szykują się na wizyty oraz rewizyty grillowo-imieninowe, bo wczoraj było Marii. W domu z czerwonym dachem stylizowanym na patynę, w języku fachowców zwanym rybim okiem, babuleńka przylepia nos do świeżo oszklonej werandy. To syn się dorobił - Kajetan Grudzień. Zjechał z Warszawy na Matki Boskiej Zielnej. Bo Kajetan Grudzień posiada firmę czteroosobową, która buduje domy aktualnie w Ursusie. Od 1996 roku zbudował - można powiedzieć - podwarszawskie Stare Babice, Kwirynów i Klaudyn, przenosząc do Woli rozwiązania. Bo najsampierw domek był prosty, z pustaków, potem dostawił garaż, więc co zrobić nad garażem? To trzasnął tam dużą oszkloną jadalnię z kuchnią, gdyż tak się teraz przestrzeń odsłania. Kajetan Grudzień ma internet, więc czego nie podpatrzy w Ursusie, zobaczy na MTV, lajf stajl z pierwszej ręki.
Po drugiej stronie drogi młodszy syn fuguje płytki na ganku. Też się dorobił, bo synowa siedzi na Sycylii. To znaczy w Katanii. Pojechała osiem lat temu, ale z początku trafiła pechowo, bo po trzech dniach zmarła babcia do opieki, druga zmarła po roku, ale tak ją Włosi polubili, że teraz do Woli Szczygiełkowej przyjeżdżają na wakacje tamtejsze wdowy. Wdowy włoskie nie mogą się nadziwić, że nie odstajemy standardem.
Podpatrzone w googlach
Choć to czas grill-wizyt i rewizyt, Stanisław Skrzynia dłubie w garażu. Już po garażu widać, że Stach ma smak, bo wyłożył garaż mozaiką - granit przegryziony z marmurem, zatopiony w cemencie. A w rogu zrobił kominek, ale tylko dla estetyki, którą podpatrzył u niemieckich mechaników. Bo dla zrobienia nastroju ma kominek w domu. Co prawda odpala się oszczędnie, można powiedzieć dekoracyjnie raczej, jak ksiądz chodzi z kolędą. Stanisław Skrzyniarz kilka lat temu zjechał z Niemiec, gdzie przez pięć lat dłubał w niemieckich samochodach. Dobrał kredytu, zburzył dom na działce po świętej pamięci ojcach, kryty papą, dwuizbowy z komórką (tak zwana solówka), poszedł do urzędu gminy, gdzie jest biuro informacji, wziął z tablicy adres firmy z Krakowa, skontaktował się mejlem, kupił projekt i cztery lata temu postawił dom. Tak zwaną metodą taką siaką, bo szwagier robi pustaki, to on za pustaki zrobił mu samochód, wuj to, sąsiad tamto i tak dalej. Potem pod domem postawił kabriolet, którym z żoną jeżdżą w niedziele na lody do Bodzentyna, i grilla kominowego w cenie promocyjnej z Makro. A jak zjeżdża na grilla do znajomych w Hańczy, zbiera w worki szyszki, które potem wysypuje pod iglaki w ogródku, żeby było oryginalnie i ekologicznie, co podpatrzył w googlach. Więc obecnie Stanisław Skrzyniarz żyje modelem nowoczesnym, co jest komfortem, ale i utrapieniem. Bo problemy, którymi martwił się dawniej, są błahostkami choćby w porównaniu z niedawnym tornado. Grillował wtedy u znajomych w Hańczy, ale zamiast relaksować się, myślał o grillu, czy tornado go nie przewróci? Raz już zabrało grilla i poniosło aż do bramy. I o dachu myślał. Czy dach będzie, jak wróci z grill-wizyty? I o żarówce. Czy wymienił tę spaloną na ganku? Bo jak nie wymienił, mogą okraść dom z lampionów. W opinii dyrektora Karola Piwko idzie nowe. O, drogą w Leśnej idą właśnie młodzi na wizytę grillowo-prywatkową. Z dżusem w kartonach. Gdy w latach osiemdziesiątych Piwko uczył się w USA języka, dostał zadanie, żeby napisać, co matka w Polsce robi na obiad. Napisał, że gotuje kompot. Polskie zakonnice nie umiały tego na amerykański przetłumaczyć. Minęła dekada i dżus w kartonach jest normalnością w Kieleckiem.
Najbardziej spektakularny postęp zrobił Mirosław Sędzielewski, który kupił w Bodzentynie kilka pożydowskich izb, można powiedzieć szop. Wyburzył to dziadostwo trzy lata temu i w cztery miesiące postawił 260 metrów mieszkalnego z tarasem, grillem z zadaszeniem, wiezionym busem aż z Katowic, bo w kieleckich marketach jeszcze takich nie ma. Potem założył w Ikei kartę rodzinną i teraz dekoruje dom od środka, dostając systematycznie nowe oferty. W ten sposób to, jak mieszka Mirosław Sędzielewski, niczym nie różni się od tego, jak mieszkają - weźmy - Niemcy. A nawet się różni, bo oni zrobili to samo w latach osiemdziesiątych, więc niemieckie domy się spatynowały, a u Mietka jest jak spod igły. Ale Mietek się nie obija, bo mają z żoną kwiaciarnię. Do pierwszej w nocy wczoraj kończyli ślubne wiązanki na sobotę.
A wieczorami zmuszony jest czuwać, bo to już nie dziadostwo, trzeba przypilnować, zapalić lampy, spłukać taras po burzy. W perspektywie zrobi się monitoring, żeby widzieć w domu, co się dzieje przed. Jest zwolennikiem małych kroków, będzie unowocześniać, w miarę jak będzie finansowo krzepł: - Do przodu, małą łyżką, a bez przerwy, cały czas, bo dużą zachłyśnie się człowiek, spali i tylko wstyd. Sąsiad Sędzielewskiego już kable wyprowadził z trawnika, czyli jest przewidziana iluminacja na noc. Widać, że drugi sąsiad też próbuje doskoczyć, gazony zakupił. To dobrze, cieszy się Sędzielewski, że nie ma w sąsiedztwie patologii. Bo jakby była, toby murem się odgrodził, a tak - zostawił siatkę. Z czasem wypełni się zielenią i nie będzie widać.
Czuwanie, dopieszczanie
Przy ulicy Kraszewskiego na wylocie z Włodawy do Chełma, dawniej strefa biedy podlaskiej, najładniejszy domek aktualnie posiada Mariusz Skrochocki - w kolorze cytryny, od 21.30 przez dwie godziny podświetlany dla estetyki w kilku punktach od ulicy. Ale iluminacji nie pilnuje pan Mariusz, tylko zegar cyfrowy. Gdy zegar gaśnie punkt 23.30, pan Mariusz jeszcze nie śpi. Ogląda na kanapie, stojącej w salonie telewizyjnym na polerowanym gresie, plazmę umieszczoną we wnęce i podświetlaną punktowo dla efektu. Potem wyłącza w domu paciorki różnych kontaktów do wszystkiego, jak w bajce o Flinstonach. Potem długo nie śpi, tylko nasłuchuje, czy na 150 metrach plus garaż coś nie skrzypi, czy woda nie kapie w pokoju kąpielowym (tak w projekcie nazywa się łazienka). Czy ktoś z zazdrości nie wybije szyb w złoconych kwadratach? Na przykład sąsiedzi, od których był zmuszony odgrodzić się płotem, bo szły kury, robiąc kupy na trawniku. Trudno powiedzieć, tego nikt w oczy nie powie. Nie, raczej spotyka aplauz niż zazdrość, odkąd wprowadził się przed latem. A gdy zdjęcia domu, łazienki i tym podobnych żona umieściła na Naszej Klasie, to ludzi tak zachwyciły rozwiązania, że piszą i proszą o więcej, co i jak, bo też się budują.
Echo własnego domu, w którym powybijano ściany, bo tak się teraz przestrzeń otwiera, nie daje spać przyzwyczajonym do bloku. Czy pies zasnął? Jest zagubiony nadmiarem przestrzeni. Dziewięć lat biegał po dywanie w dużym pokoju, a teraz biega po koszonej trawie z gatunku boiskowych, którą co tydzień dopieszcza właściciel psa. Właśnie, czy zamknął bramę na pilota? Czy pies nie ucieknie? Można powiedzieć, że się z żoną dorobili, posiadając sklepy z odzieżą. W googlach znaleźli www.dobredomy. Ze strony: „Tu znajdą Państwo domy nieduże, proste, tanie w budowie, parterowe, piętrowe, z użytkowym poddaszem. O stylistyce tradycyjnej, regionalnej, historycznej, dworkowej, modernistycznej, orientalnej, garaże, a nawet stajnie dla konia" - cztery tysiące projektów, wszystkie z wersją odbicia lustrzanego. Więc z żoną obejrzeli odbicia, a za pomocą programu LIVE CHAT zalogowali się na stronie, żeby zadać pytania. Długo nie dochodzili do konsensu, aż wpadli na pomysł: ty usiądź sama, wybierz sobie odpowiedni, ja sobie, może któryś się pokryje. I zdecydowali się na (aktualnie najładniejszy przy ulicy Kraszewskiego) dom typu Atlas. Koszt projektu półtora tysiąca złotych (architekt wziąłby sześć). Więc dobrało się 250 tysięcy złotych kredytu po półtora tysiąca złotych raty na trzydzieści lat. Koszt - plus minus - 400 tysięcy dwa lata od decyzji do wprowadzenia się.
Więc właściciel domu na Kraszewskiego, Mariusz Skrochocki, leży, słucha echa i jest dumny z siebie, że postawił dom. Może i człowiek - myśli - mieszkałby w bloku, bo łatwiej: napalą, trawnik wykoszą. Ale dzieci ograniczone, siedzą w domu z babcią, a tu cały dzień na powietrzu w przestrzeni ogrodzonej płotem. I to, jak człowiek kosi na swoim. To trzeba przeżyć - że ma się coś swojego i walczy się z tym.
Pokolenie wstecz
1963 rok. Wołajowice, powiat Hrubieszów, symbol nędzy. Sobotni rytuał wieczorny. Najstarsza siostra Antoniego Wojczuka szmatą nasączoną gliną maluje podłogę, żeby na niedzielę było gładko. A glinę ojciec przynosił z wąwozu w Szpikołosach pod lasem, bo była najlepsza, tłusta jak wosk. Potem przysychała, dało się miotłą pozamiatać na równo, przez tydzień się wytarła i na sobotę od nowa. W 1963 roku Antoni miał 11 lat, rozpędził się, wlazł w niedoschłe i dostał ciężką od gliny ścierą w twarz. Tego bólu nie zapomni do śmierci. A śmieci na niedzielę wynosili za stodołę albo na gnój, przykrywając je kolejną warstwą gnoju, żeby nie było widać. Czysto miało być w domu.
Minęły lata, Antoni wychował dzieci i jest odwrotnie - od strony widocznej dla ludzi ma być czysto. Więc w sobotę rano Antoni Wojczuk, rocznik 1952, szoruje trawę kosiarką. Bo w katalogach, które zwożą dzieci z miasta, jest napisane, że najlepiej kosić przed południem, gdy źdźbła trawy są sprężyste, mają dużo wody, a w ciągu dnia wraz ze wzrostem temperatury trawa staje się wiotka, co sprawia, że nie zostanie równo ścięta.
Antoni Wojczuk potwierdza obserwację, że kosiarka wyczyściła polską wieś z kamieni, żelastwa i syfu. Bo żeby kosiarki nie zepsuć, najpierw trzeba wyzbierać śmieci. Antoni pamięta czasy, gdy funkcję kosiarki pełniła krowa. Wypuszczało się krowę, skubała trawę na glanc jak fryzjer, zostawiając za sobą klimat swojski. A teraz nie ma krów, więc trawa idzie do śmietnika, można powiedzieć - marnotrawstwo.
Niedaleko Wojczuka w takim samym domu wychował się Tomasz Kamiński - z dala od drogi, u ojców, na glinianym. Potem wyuczył się na malarza w zawodówce, potem zrobił mistrza w technikum. Obecnie posiada od drogi swój ganek, wsparty na kolumnach w stylu jońsko-tutejszym (żaden luksus, tylko standard miejscowy). Bo Tomasz Kamiński ma firmę budowlaną i własne podwórko urządza tak, żeby dać klientom inspirację. Zamyka oczy w nocy i sam układa wzory na podjazdach, w ósemki, trapezy i tak dalej. A pośrodku podwórka, w okrągłej ramce z betonu, posadzi drzewo. Może octowiec? Bo nie rośnie tak po swojemu, tylko jakby się foremnie rozrasta w kształcie kuli. Niedawno wstawił drzwi wejściowe z weneckiego szkła. Więc gdy słyszy dzwonek, idzie do przedpokoju i widzi gościa, który odbija się w lustrze na zewnątrz i nie wie, że go widzą. Gość zobaczy Kamińskiego, dopiero gdy ten zapali światło w sieni. Czasem słyszą z żoną pisk opon. To zatrzymują się podziwiający elewację w kolorze ciemnego piasku. O to chodziło, żeby nikt we wsi nie miał takiego. Więc mówi ludziom, że zapomniał, ile wlał pigmentu. Tomasz Kamiński za cenę od 100 do 300 tysięcy złotych stawia ludziom śliczne domki - 175 metrów. Od podstaw pod klucz. Czas - rok. Żaden luksus, tylko tutejszy standard, czyli na hipotekę, którą sam załatwia, bo zdobył w banku zaufanie, podsyłając klientów pewnych. A jak zbuduje dom, klientów posyła do szkółki w Marczu, gdzie zajmują się wystrojem zieleni. Domów wiejskich pilnują dziś krasnale, Matki Boskie w gipsowych sukienkach, sztuczne psy albo łabędzie zatrzymane w locie. Każdy po swojemu spełnia marzenia.
Mojsławice, powiat Hrubieszów. Po godzinie szesnastej u Sulewskich, właścicieli hurtowni nawozów, zapalają się telewizory. Najpierw w stojącej jeszcze drewnianej chałupie - to babcia śledzi serialowe losy Mody na sukces, jak ładnie ludzie żyją w Ameryce, potem ścieli tapczan i z kurami idzie spać z przyzwyczajenia. W murowanym domu, który stoi obok, telewizor zapala się po godzinie dwudziestej. To córka patrzy w M jak miłość, jak ładnie jest u Mostowiaków w Grabinie. Na pierwszym piętrze murowanego trzeci telewizor zapala się najpóźniej. To młodzi - synowa i syn córki - patrzą w Magdę M., gdzie żyje się nowocześnie, w przestrzeniach geometrycznych. A w ogrodzie pod gazonem wiecznie sika sztuczny pies. Prawdziwy jest za siatką, bo zniszczyłby trawnik i iglaki. W katalogach jest napisane, że psi mocz wnika do igieł, wydziela sól i inne związki, a na trawniku pojawiają się brązowe plamy. W katalogach radzą każde siknięcie psa polać szlauchem, ale kto na wsi by wyrobił? Foksteriera z gipsu, łabędzie w locie, sarenki i resztę Sulewscy (średnie pokolenie) przywieźli trzy lata temu, jak byli na wakacjach w Zakopanem, gdzie czuli się okropnie, bo zatykało w gardle świeże górskie powietrze. A co do fontanny, to zebrały się dwa pokolenia. Przy grillu młodzi dyskutowali z ojcami, czy fontanna od drogi zrobi wrażenie? Młodzi serfowali w internecie i znaleźli firmę we Wrocławiu. Przyjechali z gotowymi elementami i stawiali tydzień. Uruchomiona w ubiegłą niedzielę, ale aktualnie nieczynna - przysypana liśćmi. Trzeba ją umyć po deszczu.
Grabina jest wszędzie
Ekipa M jak miłość długo szukała obejścia, w którym można by urządzić dom Barbary i Lucjana Mostowiaków w Grabinie. Trudność polegała na tym, że to było osiem lat temu, w Polsce było szaro, brudno, nijak. Tymczasem szukano czegoś, co będzie ciut lepsze niż rzeczywistość, żeby pokazać ludziom - w granicach serialowego prawdopodobieństwa - że w życiu może być lepiej, niż jest. Aż znaleziono w gminie Konstancin dom z białych pustaków, symbol całej Polski. Miał być ładny, typowy, budowany za Gierka z tego, co było, bez bajerów, że niby stawiany jeszcze przez starych Mostowiaków.
Bożena Dąbrowska, odpowiedzialna na planie za obiekty: - W pierwszych odcinkach syn Mostowiaków jeszcze kosił kosą trawę przy komórce. Polska się zmienia, odnawialiśmy wnętrza już kilkakrotnie.
Kiedyś ludzie doganiali seriale, dziś seriale gonią za Polską. Genowefa Piwowarczyk zostawia łyżeczkę w herbacie podczas picia. Tak jak stary Mostowiak w serialu. Dekorator specjalnie zostawia tę łyżeczkę, bo tak robią starzy ludzie. Młodym dekorator podstawia porcelanę albo kubek z bajerem. Pani Genowefa mieszka jak kiedyś wszyscy we wsi Wola Szczygiełkowa w domu z modrzewia. Dorosły syn pani Genowefy dwadzieścia lat temu przylepił do modrzewiowego swój dom - z pustaków. - Syn mówił: mamusiu, przecież możesz z nami mieszkać. A ja pytałam: przeszkadza ci ten dom? No, nie. Po śmierci niech wyburzają, bo po co mnie dom będzie potrzebny. Zrobią balkon od ulicy, będą mieli oddech. Ale teraz syn pani Genowefy po drugiej stronie ulicy stawia nowy dom - swojemu synowi.
Taki jest schemat w Woli i wszędzie - młodzi się pobierają, wiadomo, że starzy nie będą żyć wiecznie, potem zasieje się trawę holenderską i będzie ładnie jak u tych, co już pochowali ojców i rozebrali chałupy z ciemnego modrzewia.
Reportaż ukazał się w tygodniku „Polityka" nr 41 z 11 października 2008 roku.
ET IN ARCADIA EGO
Krainę szczęśliwości wymyślił cztery lata temu międzynarodowy inwestor-marzyciel. Ma takich krain już 350, porozrzucanych po całym świecie. Tę planował z rozmachem: 287 tysięcy metrów kwadratowych w centrum Warszawy za 250 milionów euro. Przewidywał: Będzie pełna harmonii, piękna i dostatku; symbol raju i doskonałości, ludzkich pragnień i aspiracji. Tłumaczył: Wykreuję nowoczesny styl życia. Nazwał ją Arkadia. Nie było łatwo, na drodze do stworzenia harmonii i szczęśliwości stanęło Stowarzyszenie Przyjazne Miasto, które aż do otrzymania gratyfikacji w wysokości 2 milionów złotych utrzymywało, że kraina zaszkodzi ptactwu oraz florze.
Potem pojawił się problem kaplicy. Jeśli kraina ma być kompletna, światowa i absorbująca, niech stanie w niej kaplica - proponował zagraniczny architekt Erie Kuhne. Z kaplicy zrezygnowano, choć w krainie Bluewater w Wielkiej Brytanii można się modlić i nikt się nie wtrąca. Do tego, tłumaczył inwestor, jeszcze nie dojrzeliśmy emocjonalnie.
Pod koniec budowy było jeszcze dużo sprzątania, co pamięta pani Jadzia z ekipy firmy Amlux. Było też dużo śmiechu: panie pracowały w maskach i wyglądały jak kosmitki. Pani Jadzia ma w rzeczywistości zupełnie inne imię. Chodzi o to, że w filozofii funkcjonowania firmy Amlux, jak również pozostałych firm współżyjących z Arkadią, nie ma takiego założenia, że pracownik wyjawia postronnemu, że pracował w masce albo że pracował tyle i tyle godzin. Pani Jadzia utrzymuje, że mogłoby się dla niej skończyć arkadyjskie szczęście. Wreszcie 20 października 2004 roku kraina ożyła, odwiedziło ją 150 tysięcy klientów i nikt nie został zadeptany. Nie było nawet stłuczek w biegu ku Saturnowi, który oferował poważne zniżki na sprzęt RTV-AGD.
Przeciekały tylko damskie toalety. Inwestor tłumaczył: - Gdyby w domu państwa usiadło na muszli tysiąc osób, również doszłoby do awarii. Nie ma siły.
30 października o poranku pękła szyba nad głównym wejściem. Nikogo nie zabiła, bo jest klejona, a poza tym spadła na arkadyjski daszek. Dziennik „Fakt" zapowiedział, że kraina się sypie. Do gaszenia pożaru wizerunkowego stanęła Anna Mieszkowska z armii służb public relations: - Szybę odwieźliśmy do ekspertyzy, Arkadia się trzyma, takie rzeczy się zdarzają. Dwa dni później drzwi przekroczył milionowy klient. Elżbieta Mędrzycka, szefowa obsługi public relations Arkadii, była wzruszona: - Siedzę w Szuwarach nad Wisłą, rozglądam się i jestem pewna, że skończył się uciążliwy czas zakupów w Berlinie. Nadeszła chwila, że to Polacy będą mogli się przejść szerokimi alejami, przysiąść na ławce, popatrzeć na drzewa oraz wstępować do sklepów, by kupować najlepsze marki, do wyboru. Oddać rzeczy do pralni, zjeść posiłek w food-courcie, potem pójść do kina. I nie będą musieli wychodzić spod jednego dachu. Mogę śmiało powiedzieć, to moja Arkadia. Wyrażenia Szuwary nad Wisłą nie należy rozumieć dosłownie. Co ono znaczy w języku arkadyjskim, staje się jasne dopiero po bliższym zapoznaniu się z filozofią wystroju arkadyjskiego wnętrza.
Filozofia porządku
Filozofia arkadyjska, inwestor nie ma wątpliwości, odnosi się bezpośrednio do filozofii antycznej. Wskazuje na to miejsce przy wejściu, które nazwał Theatrum (Świat fantazji i wolności), plac na zewnątrz, czyli Plaża (dodatkowo nazwy poszczególnych części odnoszą się do dziedzictwa europejskiego i narodowego) oraz oazy wypoczynku (czyli ławki wśród doniczek z kwiatami. Kwiaty są naturalne, ale i pół-sztuczne, kiedy na żywym pniu szczepione są plastikowe liście). Anna Mieszkowska, specjalistka od arkadyjskiego wizerunku, od dwóch tygodni spędza swoje dni w krainie i jest żywym dowodem, że można w niej żyć i czuć się człowiekiem szczęśliwym. Na jej korzyść przemawia fakt, że pani Anna myśli o sobie jako o urodzonym piarowcu. Ma cierpliwość do dziennikarzy, umiejętność tłumaczenia kwestii zasadniczych oraz szybkiej nauki.
Więc filozofia wystroju wnętrza oparta jest na zasadzie dualizmu, tak jak dualistyczna jest natura człowieka.
Mamy zatem pasaż Wisła, ponieważ człowiek należy do świata natury, oraz pasaż Canaletto, który stanowi jego dopełnienie, bo człowiek to również cywilizacja miejska.
Jest pasaż Kopernik, bo klient należy do świata odkryć, nauki i wynalazków. Wreszcie pasaż Twardowski: jest udekorowany motywami baśniowymi i na fioletowo, bo człowiek bardzo chętnie wierzy w mity czy bajki.
Inwestor pragnie dodać, że filozofia krainy zapewne by nie powstała, gdyby inwestor nie wierzył w klienta oraz w najemcę. Sama obecność filozofii oznacza, że klient ma być wrażliwy na estetykę, metafizykę, wartości i ma nie być mu wszystko jedno. (Arkadia to styl życia, a nie zakupy). Gdyby jednak zdarzył się taki, któremu wszystko jedno, to trzeba go przynajmniej wyedukować estetycznie. Wszyscy najemcy dostosowują się więc do rajskich dyrektyw estetycznych. Dyrektywy spisane są w umowie najmu, którą szczególnie najemcy niewielcy nazywają także cyrografem.
Filozofia inwestora zakłada, że Wisła, Kopernik, Canaletto oraz Twardowski powinny udawać prawdziwe światowe ulice. Na korzyść inwestora działa to, że ulic światowych w Warszawie nie ma, można je pod arkadyjskim sklepieniem stworzyć od początku i ustalić właściwe zasady egzystencji.
Ulice powinny więc być czyste, a wystawy sklepowe szklane, przejrzyste i trójwymiarowe. Sklepy otwierane punktualnie. Żadnych foliowych nalepek w stylu „Posezonowa obniżka cen", żadnych karteczek „Szukamy pracownika". Wystawa ma być urządzona światowo. (Jeśli chodzi o food-court, to problemem są wciąż gumy do żucia przyklejane na spodach blatów stołowych; to sprawa światowa). Jeśli Canalettem przebiegnie dziecko i na wystawie sklepu Hegos (lub też każdego innego), zostawi ślad małych paluszków, to można je zetrzeć dopiero po 23.00, gdy świat arkadyjski opustoszeje. Podobnie - przyjęcie towaru. Towar arkadyjski odbierany może być między 23.00 a 5.00 rano, co - zdaniem najemców pomniejszych - będzie powodować tłok na rampie.
Za dnia oczom klientów mogą objawić się jedynie samojezdne wózki czyszczące Amlux oraz wózki znormalizowane, napędzane załogą Amlux.
Światowego standardu, złodziei oraz operatorów wózków pilnuje grupa pana Dariusza Drapały podczas porannego obchodu oraz całodobowo ochroniarze z firmy pana Sławomira Reka. Praca w ochronie jest tak atrakcyjna, że Olga, ochroniarka, nie może wyjawić swojego imienia, a nawet płci. Jedynie tyle, że właśnie kończy pracę. Zeszła po dwudziestopięciogodzinnym dyżurze na obiekcie. W nocy, musi się przyznać, przysiadła na godzinę na krześle. Sama sobie bierze nadgodziny, wszyscy biorą, bo każdemu potrzebne są pieniądze. W Arkadii kierownictwo jest super, zgadza się na krótkie przerwy. Olga jest młoda, reprezentacyjna i wyszkolona w miłym obyciu. Siedzi na monitoringu albo na obiekcie, a jeśli na obiekcie pojawia się złodziej - biegnie lojalnie na pomoc.
Filozofia firmy zakłada, że młodzi pokazują się klientom, a w podziemiach, na parkingu osadzani są pracownicy starsi, emeryci. Chodzi, oczywiście, o pięćdziesięcioletnich emerytów milicyjnych, żadnych tam staruszków.
Chociaż minęło tyle godzin, Olga czuje się świetnie. Zawsze marzyła, żeby zostać ochroniarzem. A przed sobą ma wolny dzień na odespanie.
5 listopada 2004 roku. Z arkadyjskiego sufitu leje się woda do trzech wiader i plastikowego pudła ustawionych na środku sklepu. - To nie było jedynie drobne kap, kap - opowiadała gazetom klientka Marks and Spencer. Elżbieta Mędrzycka z wizerunkowych służb arkadyjskich zapewnia, że dach zrobiła renomowana firma, więc sam z siebie nie przecieka. Być może najemcy zainstalowali jakieś urządzenia, prawdopodobnie nieprofesjonalnie.
Filozofia wejścia do raju
Waldemar jest jednym z 230 arkadyjskich najemców. O krainie wiedział już w 2002 roku. Ma długie doświadczenie handlowe, a o powstających krainach zwykle jest głośno w branży. Odwiedził międzynarodowego inwestora i wybrał na planie lokal dla siebie. Został arkadyjczykiem. Razem ze wspólniczką Maryną założył w pasażu Wisła lokal Szuwary, czyli kawiarnię w stylu slow-food. Dla podkreślenia nadrzecznego charakteru wyświetla przyrodnicze filmy. Z kawiarni można obserwować klientów składu budowlanego Leroy Merlin. Obserwacje pierwszych dni, gdy w składzie budowlanym obowiązywały ceny promocyjne, zachwiały w pani Marynie przekonanie o tym, że człowiek ma godność i darzy drugiego człowieka szacunkiem. Waldemar ma bolesne doświadczenia z podobnymi krainami. Więc teraz inwestuje w kawę, bo ryzyko jest nieporównywalnie mniejsze. I groźba fuszerki nie wisi nad głową. Trzeba przyznać bowiem, że w krainie szczęśliwości trudno o stałych klientów. Żeby związać się z krainą, trzeba mieć duszę desperata. Po pierwsze, krainy szczęśliwości przestały stuprocentowo napędzać klientów. Jedna podwarszawska świeci pustkami, a gdy zjawia się w końcu jakiś klient, zelektryzowana załoga staje na baczność. Umowa najmu jest wieloletnia, a raju nie można bezkarnie opuścić. Czynsz obowiązuje do końca umowy, ale nawet plajta nie ochroni przed dziesięcioletnim, dajmy na to, czynszem. Arkadyjczyk zwierza się co miesiąc ze swoich obrotów. Jeśli ma wysokie, czynsz automatycznie rośnie. Jeśli niskie i bardzo niskie, obecność w raju znajdzie się pod znakiem zapytania.
Pani Joanna, arkadyjka (nie podaje na wszelki wypadek imienia właściwego), właścicielka sklepu, który jest niszowy, nie miała innego wyjścia. Gdyby w Warszawie była choć jedna prawdziwa ulica z dobrymi sklepami, wolałaby mieć sklep na ulicy. Ale nie ma. Firma musi się rozwijać, więc Joanna ryzykuje w Arkadii, gdzie za metr kwadratowy wynajmu inwestor życzył sobie nawet sześćdziesiąt euro. Pani Joanna liczy, że da radę. Inwestor też ma nadzieję, że arkadyjczycy potrafią. Napisał przecież w manifeście ideologicznym wydanym na okoliczność otwarcia krainy: "Arkadia to świat ludzkich pasji i namiętności, i wiary w nieograniczone zdolności człowieka". 8 listopada 2004 roku. Do pań Mieszkowskiej i Mędrzyckiej docierają telefony z miasta. Dlaczego ochrona zakazuje wywożenia wózków z zakupami z hipermarketu do samochodów zaparkowanych przy rondzie Radosława? Panie nie mają wątpliwości. Przecież przy rondzie obowiązuje zakaz parkowania. Po drugie, rozważana jest hipotetyczna sytuacja, że klienci odjadą z wózkami do domów.
Filozofia sprzedaży wielkopowierzchniowej
Państwo z Szuwarów, państwo z branż: kaletniczej, spożywczej i odzieżowej są jedynie halabardnikami spektaklu arkadyjskiego. Filozofia planowania krainy zakłada, że głównymi aktorami są wielkie sklepy sieciowe, kino (wydłuża czas pobytu klienta w krainie) oraz hipermarket, który działa według filozofii indywidualistycznej. To znaczy, że w przeciwieństwie do Szuwarów może on dyktować warunki współpracy, a nawet cenę najmu.
Marii Cieślikowskiej ze służb Carrefoura jest bardzo przykro, że ludzie strasznie rzadko zwracają uwagę na kulturę hipermarketu. Częściej traktują hipermarket jak dużo większy sklep z towarami, które wyeksponowane są tak, że nie sposób ich nie kupić. Carrefour jest duży, owszem, ale przecież ma serce i duszę. I filozofię. Filozofia, to znaczy zasady postępowania obowiązujące w kulturze Carrefour, zawarte są we francuskiej książeczce Les Politiues, którą pani Maria nosi w torebce. Te zasady to: wolność i szacunek (klient ma prawo wolnego wyboru najrozmaitszych towarów, które są oznakowane tak, by klient szybko odnalazł właściwe produkty, wyodrębniono świat dziecka, świat kultury, działy sprzedaży tradycyjnej, a personel wsłuchuje się i uwzględnia różnorodność klientów), dzielenie się (kultura Carrefour tworzy wartości, którymi chętnie się dzieli: w Arkadii znajduje się darmowa kafejka internetowa oraz kącik czytelniczy) i rozwój (Carrefour tworzy miejsca pracy oraz zwalcza różnice edukacyjne).
Gdyby walczący z sieciowymi molochami antyglobaliści wiedzieli, co zawiera Les Politiques, zapewne nie targaliby się na ich dobre imię. Być może niektórzy dołączyliby nawet do drużyny Carrefoura. Maria Cieślikowska zgadza się, że wszelkie problemy wynikają z nieporozumienia. - Jesteśmy jak antyczna agora, gdzie spotykają się wszystkie klasy społeczne. Dzięki hipermarketowi ludzie wszystkich stanów mogą stać się częścią społeczeństwa konsumpcyjnego. Pani Maria orientuje się doskonale, że Duża Dystrybucja budzi duże emocje. Mali sprzedawcy też mają problemy, ale mali ukryją się z łatwością, DD jest kontrowersyjna, bo widoczna jak na dłoni. Media dużo piszą na przykład o rybach i mięsie polewanym ulepszaczami bądź o pracownikach, którym ciężko. Prawda jest taka, że tylko dzięki filozofii DD (właściwa organizacja dostaw dużych sieci) Polacy zaczęli jeść świeże ryby. Jeśli występują problemy z jakością produktów żywnościowych na stoisku piekarniczym, rybnym bądź mięsnym, to są to raczej problemy ludzkie. U nas nadal są duże problemy, by pozyskać profesjonalistów: piekarzy, cukierników, rzeźników. We Francji wędliniarz potrafi ułożyć z kiełbas istną ściągającą oko mozaikę. W Polsce rekrutuje się personel często i na krótko. Owszem, uskrzydla się wartościami, niemniej ludzie są tylko ludźmi.
Ania ma 20 lat, przyjechała z Pomorza, w królestwie wolności pełni funkcję kasjerki, a do tego miejsca nie dociera filozofia Carrefoura. Prawdę mówiąc, sześć dni w tygodniu absorbują Annę raczej starsze kasjerki, zwane pryncypialnymi, które narybkowi zlecają czarną robotę, czyli zbieranie i układanie pustych koszyków na zakupy. I jeszcze: jak przeżyć w Warszawie za 600 złotych miesięcznie. Imię Ani jest prawdziwe, może otwarcie powiedzieć, że pryncypialne są niesympatyczne i trudno namówić je, by człowieka przy kasie puściły na chwilę do toalety. Gdyby okazało się, że ujawnienie wysokości pensji łamie zasady filozofii firmy, zawsze może złożyć wymówienie i znaleźć pracę kelnerki w knajpie na Starówce.
Filozofia gwiazdki
Święta Bożego Narodzenia w krainie trwają od początku listopada. Arkadia wyprzedziła nawet Amerykę, według tamtejszej filozofii Boże Narodzenie zaczyna się dopiero po Święcie Dziękczynienia. Dariusz Drapała tłumaczy, że chodzi o wielką liczbę choinek do ustrojenia i zapalenia. Trzeba wcześniej zacząć, żeby zdążyć na czas. Świat arkadyjski rządzi się swoimi regułami. Anna Mieszkowska martwi się, że rondo Radosława na granicy dzielnic Centrum i Żoliborz, gdzie stworzono krainę, jest ciągle zapchane. Goście uparcie zmierzają główną ulicą Jana Pawła 11, choć mogliby łatwiej, bocznymi ulicami.
Jeszcze niedawno ktoś pytał nieśmiało: dlaczego, zanim ożyła Arkadia, nie dokończono remontu pobliskich dróg? Ale już przestał pytać, bo nawet Pan Bóg nie walczy ostatnio z prawami rynku. A już na pewno nie zarząd miasta.
W Arkadii rezydował niedawno półtoramilionowy klient. Profesor Jacek Hołówka, etyk z Uniwersytetu Warszawskiego, zastanawiał się publicznie nad nowo otwartą krainą. Kto wybrał tę wspaniałą, pełną ironii nazwę? Arkadia wszak nie miała nic wspólnego z czarowną krainą szczęścia i beztroski. To biedny górzysty rejon Peloponezu, który Wergiliusz i Horacy chwalili nie za piękno i dostatek, ale za spokój i ukojenie. Podobała im się ta bezludna, skłaniająca do refleksji kraina. Ale może coś im się pomyliło.
Reportaż ukazał się w tygodniku „Polityka" nr 50 z 11 grudnia 2004 roku.
Idź do Tesco, znajdź Polaka i mów bardzo szybko. Nie rozumie? Wołaj menedżera, rób awanturę. Kto to widział, żeby obsługa nie mówiła po angielsku! O co chodzi? O grę. Grają w nią angielscy gówniarze. Nazywa się „tease a Pole", czyli „podrażnij Polaka". Jej przedmiotem jest Polak (punkt za właściwe wytypowanie), który pracuje w Tesco. Dlaczego? Bo zabiera pracę miejscowym. Bo ma śmieszny akcent i pochodzi z jakiegoś pieprzonego, zacofanego kraju. Bo pracuje za grosze. Bo się czerwieni, jak nie rozumie.
Kto zmusi menedżera, by przeprosił za polskiego pracownika - wygrywa.
Menedżer będzie się wił jak piskorz. Ale w końcu przeprosi. Klient nasz pan9.
Oficjalnie nikt z Anglików nie wie, że chodzi o grę. Ot, upierdliwy klient. Gdyby nie były menedżer z Tesco, który o tym opowiedział, w życiu bym się nie domyślił, że pryszczaty gówniarz któregoś wieczora właśnie na mnie zarobił pierwszy punkt (za właściwe wytypowanie Polaka). Drugi dostał za mówienie tak, żebym nie zrozumiał. Poległ, kiedy zaczął krzyczeć. Jakimś cudem zrozumiałem, że chodzi mu o chusteczki do nosa. Zanim postraszył menedżerem - pokazałem mu drogę.
Mamusia nie obetrze noska
,Jesteś tym, którego szukamy" - napisali na stronie internetowej. Nie kłamali. Niespełna miesiąc od złożenia aplikacji siedzę w samolocie do Londynu.
Pół samolotu, tak jak ja, leci do pracy w Tesco. Jest piątek, 21 kwietnia, 6.40 rano. Czeka mnie kilka tygodni harówy na jednym z najgorszych możliwych stanowisk w całej Anglii: rozładowywacz towaru, zmiana nocna. Ciężka fizyczna praca od 23.00 do 8.00 rano. Za pieniądze, które za to dostanę, żaden Anglik nie ruszyłby się sprzed telewizora.
Tesco ma w Polsce opinię jednego z najgorszych pracodawców. Mimo to do pracy w brytyjskim Tesco pojechało już prawie dwa tysiące Polaków. Jeśli wierzyć przedstawicielom firmy, jest im tam świetnie. - Mają bardzo dobre warunki - mówi Agnieszka Suszko, specjalista od wizerunku w Tesco. - Wielu ściąga rodziny. Ale wystarczy zerknąć na forum Gazeta.pl, by świat Tesco przestał być tak kolorowy. Praca: „cholernie ciężka". Mieszkanie: „nie takie, jakie miało być". Koledzy z Polski: „o kant dupy potłuc". .Jednak dramat! - pisze internauta o nicku „Na magazynie". - Wychodzi, że nie odłożymy więcej niż 1000-1200 zł miesięcznie!!! Padaka!".
„Jasne, w domu mamusia obiadek poda, nosek podetrze, a na obczyźnie w pracy musi się pracować i nawet kapci nie ma kto podać" - odparowuje „Buhaha".
Żeby żona nie truła
Michał i Marek nigdy nie pracowali. - Nie licząc fuch u wuja na budowie - zaznacza Michał. Są z Ostrowi Mazowieckiej, mojego miasta. Piszą mi cv do Tesco. Dlaczego oni?
Bo dla nich taki wyjazd to marzenie. Niestety, nie znają angielskiego. Jestem ciekaw, jak napisaliby cv dla samych siebie.
- Wiek, wzrost, numer telefonu - wymienia Marek.
- Że kawaler. Bo jak masz żonę, to tylko o niej myślisz i nie pracujesz - mówi Michał.
- Bzdura. Jak masz żonę, to pracujesz dobrze. Żeby nie truła, że mało kasy przywiozłeś - oponuje Marek.
Wpisujemy: kawaler.
- Dobrze, jakbyś miał doświadczenie w supermarkecie - dodaje Michał. Nie mam.
- A kto to sprawdzi - macha ręką Marek.
Wpisujemy: rok pracy w lokalnym supermarkecie. Jeśli ktoś zapyta, mam powiedzieć, że to była praca na czarno.
- Zawsze tak ściemniacie? - dopytuję.
- Zawsze.
Piszemy dalej. - Studia? - pytam.
Michał puka się w głowę: - Jak masz trzy litery przed nazwiskiem, to uciekniesz po miesiącu na lepszą robotę - mówi. - Nie wezmą cię. Piszemy więc tylko: liceum ogólnokształcące w Ostrowi Mazowieckiej (lepiej by było wpisać zawodówkę, ale mogą zażądać świadectwa).
List motywacyjny: „Tesco to dla mnie życiowa szansa na godną pracę" - piszą chłopaki. Nie wtrącam się.
cv i list biorę do Krakowa na drugi etap rekrutacji. Tam się okaże, że w sprawie studiów chłopaki się mylili. I to jak!
7funtów brutto za godzinę
Na stanowisko kierowcy nie miałem szans. Nigdy nie jeździłem vanem. Zresztą podobno większość Polaków oblewa test na „kulturę jazdy": jeżdżą za szybko, gwałtownie hamują. Wybrałem stanowisko sprzedawcy, zmianą nocna. Pierwszy etap rekrutacji: rozmowa przez telefon.
- Na czym polega praca sprzedawcy? - pytam.
- Układanie towaru na półkach, informowanie klientów, gdzie się jaki produkt znajduje.
Pani z Tesco mówi bardzo powoli i pyta, czy na pewno wszystko notuję. Ważne zdania powtarza po kilka razy. Wiem już, że: będę pracował legalnie (powtórzone 3 razy), 36,5 godziny w tygodniu (powtórzone 3 razy); praca będzie tylko nocą (powtórzone 3 razy); zarobię 7 funtów brutto za godzinę pracy (powtórzone 2 razy); miejsce pracy będzie przydzielone losowo (mogę mieć preferencje - firma spróbuje je uwzględnić).
Jeśli skorzystam z mieszkania przygotowanego przez Tesco, zapłacę tylko 630 złotych za transport do Anglii i komórkę - jedną na czterech, bo jeździ się czwórkami. Żeby szef mógł do nas dzwonić. Mieszkania organizowane przez Tesco to syf i korniki. Tak wynika z forum. Mogę wybrać hostel, ale wtedy muszę zapłacić za wyjazd ponad 2 tysiące (dochodzi koszt hostelu). Nie mam ich, więc biorę mieszkanie od Tesco.
W Anglii okazało się, że warto było wygrzebać kasę na hostel, choćby spod ziemi.
Hrabia też jedzie
W Krakowie chłopak w garniturze nerwowo obgryza paznokcie. Co chwila ktoś wychodzi na rozmowę. Reszta wypełnia stertę druczków.
Na ścianach propaganda: „Moja córka zaczęła jako zwykły sprzedawca - dziś jest managerem!" - uśmiecha się grubas z plakatu. Plakaty mówią: „U nas sukces odnoszą tacy jak ty". To pierwsze z dwóch spotkań.
Przy stoliku ze mną Zbyszek: - Jestem informatykiem, ale od dwóch lat nie mogę znaleźć pracy. Pieprzę to. Już nie chcę mieszkać w tym kraju.
- Powiedziałeś im, że masz mgr? - dopytuję. Zbyszek patrzy jak na kosmitę: - Pewnie!
Okazuje się, że co czwarty wyjeżdżający do Tesco ma wyższe wykształcenie. Licząc z tymi, co mają licencjat, robi się prawie połowa. Nasi prawnicy, bankowcy, inżynierowie rozbijają się w Anglii wózkami widłowymi i szastają kartonami po ketchupie. Ale jeżdżą też chłopaki po zawodówkach. Najważniejsze, żeby dogadywali się po angielsku.
Rozmowa trwa kilka minut. Prowadzi ją dziewczyna w moim wieku. Zainteresowania, powody wyjazdu, kilka pytań po angielsku i - następny proszę.
Po trzech dniach telefon - krótka rozmowa po angielsku z native speakerem. Dostaję propozycję pracy.
Druga wizyta w Krakowie. Poznaję Przemka, Krzyśka i Jarka. Mamy razem mieszkać przez co najmniej rok, może dłużej. I pracować w Bury St Edmunds, niedaleko Londynu.
Przemek zostawia w Polsce kobietę z dwójką dzieci. Ma na nich zarabiać.
Krzysiek - dziewczynę, którą kocha. Jak tylko przyjedziemy, zacznie do niej pisać list. Pierwszy w życiu na papierze. Jarek zostawia długi. Zainwestował w jabłka wysyłane do Rosji. Stracił wszystko, co miał.
Na koniec spotkania pogadanka na temat: "Jak się zachować w Wielkiej Brytanii". Atmosfera jak na godzinie wychowawczej. Prowadząca: - W Wielkiej Brytanii używamy słów „thank you", „please" i „sorry". O czym świadczy używanie takich słów? Głos z sali: - O kulturze osobistej!
Prowadząca: - Bardzo dobrze, o kulturze... Pan który tytuł zaznaczył w formularzu, Mr czy Mrs?
Głos: - Ja nic nie zaznaczyłem. Bo ja mam tytuł hrabiowski.
Gracie mecz z Anglikami!
- Selekcja w Krakowie to pranie mózgu. Obiecują: dużo kasy, łatwe awanse. Ani słowa o pracy na akord i wyśrubowanej normie - mówi Andrzej Tarnos. Wyjechał prawie rok temu. Właśnie jest na urlopie.
- Stor miał być góra 15 minut piechotą od domu. Ja miałem 15 mil, pół godziny jazdy samochodem.
- A praca? - dopytuję.
- Prze.bane. Kolega miał wypadek. Spadła mu na głowę ciężka paczka, mało nie zginął. Orzekli, że wypadek był z jego winy: nie sprawdził zabezpieczeń. A tam nie było czasu, żeby sprawdzić!
- I co z nim?
- Dalej pracuje w Tesco. Żonę sprowadził. Oni nie mają innego wyjścia. W Polsce byli bezrobotni.
- Nie szukają czegoś lepszego?
- Menedżerowie straszą: „Nie dajesz rady? Ale wiesz, że o pracę ciężko?". I człowiek robi, co zechcą. To specjaliści. Część po wojsku.
- Po wojsku?
- Wojskowi znają różne triki. Jeden mi powiedział: „Andrew, ta hala to boisko. Gracie mecz z Anglikami, a ty jesteś kapitanem. Macie ich pokonać! Wyjdź i osiągnij chociaż 84 procent normy!". Przecież to chore!
- Nie umieliście sobie poradzić?
- Część zaczęła pić i palić zioło. Część się bała: jeśli tę robotę stracę, to będzie koniec świata. A część liczyła, że awansuje. Grubo się natną.
- Czemu?
- Bo Anglicy nie potrzebują polskich menedżerów. Mają swoich. Polacy to tania siła robocza. Owszem, wyślą ich na szkolenia. Sam na takim byłem. I na tym się skończy.
- W szkoleniach menedżerskich bierze udział już 80 osób. Kilka zostało kierownikami działów - zapewnia Agnieszka Suszko z Tesco. - Może być ich nawet więcej, bo Tesco nie prowadzi specjalnych statystyk dla Polaków. Wszystkich traktuje globalnie.
Mieszkania zmienić nie można
Podłoga lepi się od brudu. Ściany umazane czymś szaroburym. W kuchni gruzowisko, chyba jeszcze z czasów nalotów na Anglię. Piekarnik - godzina szorowania. Lodówka - śmierdzi jeszcze dwa dni po otwarciu. W łazience - grzyb.
Na środku trawnika czernią się popioły po spalonych śmieciach. To nasz czteropokojowy domek. Nie różni się od mieszkań innych teskowiczów.
Bury St Edmunds to typowe Tesco-town; miasto, w którym wszystkie osiedlowe sklepy wykończył nasz pracodawca. Witają nas Shirelle - menedżer personalny i Julie - menedżer-od-nie-wiadomo-czego. Dostajemy klucze, papier toaletowy, sok, mleko - wszystko marki Tesco. Panie cały czas się uśmiechają i mówią coś po angielsku, ale przez ich straszny akcent nic nie rozumiemy. Trochę wyraźniej mówi Julie. Dzięki temu po kilku minutach jesteśmy w stanie zrozumieć pojedyncze słowa. Zdaje się, że jutro mamy przyjść do pracy.
- Understood? - pytają. Kiwamy głowami na tak.
- OK, jakby były problemy, przychodźcie do mnie - dodaje Julie i znikają.
Za domek płacimy razem tysiąc funtów miesięcznie - 6 tysięcy złotych. Tesco potrąca nam to bezpośrednio z pensji. Idę do agencji nieruchomości. Dom tej wielkości wynajmą nam za pół tej ceny. Chętnie się zamienimy. Tu zaczynają się schody. - To niemożliwe - ucina Julie. Mówię, że koszt mieszkania ma się nijak do standardu. - Tydzień temu tam dopiero było brudno! - odparowuje. Podanie o zmianę mieszkania można złożyć po pół roku. Szukałem kogoś, kto dostał zgodę. Nie znalazłem.
Agnieszka Suszko z Tesco wie swoje: - Mieszkania są o wysokim standardzie. Zawsze może się zdarzyć tak, że na 1700 osób komuś coś nie odpowiada. Robimy program, dajemy ludziom pracę, a czuję, że będziemy skrytykowani, bo komuś się nie podoba mieszkanie.
Milion funtów za Polaków
W 2004 roku brytyjska gazeta „The Guardian" napisała o pracownikach z RPA, którzy pakowali żywność dla trzech sieci supermarketów, w tym Tesco. Zatrudniająca ich agencja pożyczyła im po 1500 funtów na koszt wizy i przelotu z Pretorii. Mieli spłacić dług w dwa miesiące i zacząć zarabiać.
Na miejscu okazało się, że płacili ogromne pieniądze za marnej jakości mieszkania („we trzech lub więcej w pokoju, zatłoczonym, brudnym, czasem w przyczepach kempingowych" - pisał „The Guardian"). Kolejne pieniądze potrącano im za opłaty administracyjne, manipulacyjne, takie, siakie, aż okazywało się, że ciągle nie zarabiają pieniędzy dla siebie. Taki system to jeden ze współczesnych rodzajów niewolnictwa. Nazywa się „bonded labour", fikcyjny dług.
- Tesco oficjalnie nie miało z tym nic wspólnego, bo zatrudniała ich agencja. Ale oszczędziło mnóstwo pieniędzy, płacąc za ich pracę śmiesznie małe stawki - mówi Charlie, były menedżer Tesco. Zwolniono go po dwudziestu latach pracy, bo, jak mówi, nie mógł się dogadać z personalnym. Zna Tesco od kuchni, do której nie mam wstępu ani jako dziennikarz, ani jako pracownik. - Ten system, choć w lżejszej formie, działa do dziś - tłumaczy Charlie. - Gdzie? Przy Polakach.
- Proszę?!
- Tak! Przyjeżdżasz i już masz dług! Kupili ci toster, mikrofalę, nie prosiłeś o to, nie ma na to rachunków, ale od każdej pensji potrącają ci kasę. Wynajmujesz mieszkanie drożej niż cena rynkowa. Nie podpisałeś na wynajem żadnej umowy. Mimo to Tesco potrąca ci pieniądze już z pensji. Dlaczego? I czemu nie możesz tego renegocjować?
- No, czemu?
- Policz! Ilu Polaków przyjechało już do Wielkiej Brytanii? Około 2 tysięcy. Miesięcznie każdy płaci 250 funtów za mieszkanie. Przepłaca, czasem nawet o połowę, ale załóżmy optymistycznie, że tylko o 50 funtów. Jaką to daje kwotę?
- 100 tysięcy funtów miesięcznie.
- 1,2 miliona funtów rocznie. Co najmniej. A może być więcej.
- Absolutnie nie zarabiamy na tych mieszkaniach - mówi stanowczo Agnieszka Suszko. - Sami musimy zapłacić CRM-owi za ich znalezienie. Różnica w cenie? My nie bierzemy depozytu za kilka miesięcy z góry, jak robią agencje nieruchomości. Mieszkanie jest droższe, bo rozkładamy depozyt na raty, ale zwracamy go przy opuszczaniu mieszkania, jeżeli nie ma zniszczeń. Kupujemy też kilka niezbędnych rzeczy. Przyjeżdżający spłacają je na raty; jest to potrącane z ich pensji, ale potem mogą sobie zabrać toster albo sztućce.
- Nie dostałem żadnego zwrotu - pisze w mejlu Piotrek Maj, w Tesco od ponad roku. - W dodatku musiałem dopłacić za malowanie ścian, które były brudne, jak się wprowadzałem. I za ekipę sprzątającą, mimo że z chłopakami trzy dni wszystko szorowaliśmy.
Polish sex z odkurzaczem, czyli mini antologia reportaży o Polakach na Wyspach
Największy exodus Polaków po drugiej wojnie światowej (szacuje się, że od wejścia Polski do Unii pracę za granicą do maja 2009 podjęło około 2 milionów Polaków) obrodził kapitalnymi reportażami.
Mogłaby z nich powstać oddzielna antologia:
- Odmawiam Włodzimierza Nowaka („Duży Format" 33/2005) o ludziach, którzy odmawiają powrotu do Polski. Mówią, że za żadne skarby już nie wrócą. Dlaczego? Bo to, co w Polsce w dwa miesiące, tutaj w dwa dni (Aśka, organistka). Bo Londyn to liberalne miasto (Artur, mistrz ceremonii pogrzebowych). Bo tu łatwiej się wybić (Agnieszka, malarka). Bo podoba mi się londyńska zasada „Żyj i daj żyć innym" (Rafał, kierowca). Bo tu wróciłam do jasnego życia (Dominika, szuka pracy). Bo tu prawo strasznie broni mniejszości (Tomek, barman). Bo mnie stać na życie tutaj. Co ja będę w Rzeszowie robiła? Jak rodzina z Polski przyjedzie, to na Soho idziemy. Człowiek taki sensowny się stał. A jak tu przyjechałam, wstyd powiedzieć, pisałam „Lądyn" (pani Irena, tam gospodyni domowa, tu sprzątaczka).
- Z wami nie ma fun Magdaleny Grzebałkowskiej, („Duży Format" 21/2004), która spędziła z Polakami w Londynie pierwszy miesiąc po wejściu do Unii.
„Kanapki trzeba robić w rękawiczkach. Długie, miękkie jak glina buły kroić równo. Z uśmiechem proszę! Potem ogórki, sałata i co tam sobie klient zażyczy. Szybciej, równiej, z uśmiechem! Agnieszka przełyka łzy. Po sześciu godzinach puchną jej nogi, głowa pęka, mdli ją od zapachu sosów. Teraz mycie podłogi mopem. Raz przy razie. Co tak smutno? Co tak wolno? Reporterka zamawia kanapkę. Agnieszce drżą ręce, plasterki ogórka spadają na ziemię. Dziewczyna chce się napić wody. Zastępczyni szefa, niesympatyczna Szwedka, krzyczy: „Nie przy klientach! Na zapleczu!". Reporterka rozmawia z menedżerem Sub Waya. To już dziesiąta osoba z Polski na przeszkoleniu od początku maja. Przychodzą też Chińczycy, Hiszpanie, Australijczycy. - Ale wy, Polacy, tacy najsmutniejsi - mówi menedżer. Ma na imię Piotr, jego matka jest Polką, ale on nie mówi w jej języku. Krzywi usta i uważa najazd Polaków na Londyn za niesmaczny. - Po co was tu tylu? Nie uśmiechacie się. Z wami nie ma fun. Ja lubię wesołych ludzi. Ta z tyłu - pokazuje na Agnieszkę. - Nieźle jej idzie. Ale minę ma grobową. Nie nada się".
- Polish psycho Tomasza Kwaśniewskiego („Gazeta Wyborcza" 256/2008), który odwiedził pięć gabinetów polskich psychoterapeutów (w tym stosujących podejrzane metody) w Londynie: Główne problemy? Bardzo dużo osób ucieka do Anglii przed sobą. Zmieniają miejsce na lepsze, tak przecież zawsze robimy, i nagle okazuje się, że nic się nie zmieniło. Ale najgorszy jest strach. Ludzie przychodzą i mówią, że się boją.
- Terrorystów?
- Skądże. Oni się boją siebie, bo myśleli, że są odważniejsi i silniejsi. Boją się pracodawców, że ich wykorzystają. Boją się tłumu, bo to jest konkurencja. Boją się pośpiechu, bo im się wydaje, że każdy tylko biegnie, żeby coś im zabrać. Boją się partnerów, którzy w każdej chwili mogą ich porzucić. Tu przecież można wyjść i zniknąć, jeśli już się nie chce wracać. Przychodzą mężczyźni i mówią, że w Londynie żonie w głowie się poprzewracało, bo przestała słuchać, co się do niej mówi, ma własne zdanie i nie można się dogadać. Do tego to wieczne porównywanie. Czy pan wie, że do mnie przychodzą ludzie i proszą, żeby im zmienić to myślenie, że czarnuch to powinien być gorszy?".
- Polski Borat i tuzin londyńskich opowieści Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego („Gazeta na Majówkę" 5.05.2008), którzy zbadali, gdzie są źródła negatywnych mitów na temat Polaków, i pokazali ludzi, którzy usiłują owe mity prostować. Źródła są w tabloidach. Brytyjskie tabloidy rysują Polaków tak: śpią w kiblach miejskich, spółkują z odkurzaczami, jedzą w parku upolowane łabędzie, odławiają karpie, które miały służyć wielu pokoleniom wędkarzy Zjednoczonego Królestwa. - Polak jest doskonałym celem do ataku - uważa sześćdziesięcioletni Wiktor Moszczyński, przedstawiciel tak zwanej starej emigracji - po pierwsze, jest nas wystarczająco wielu, by wystraszyć przeciętnego Anglika potopem, a że nie jesteśmy czarni, więc można nas zelżyć bez posądzenia o rasizm.
Kolejne tytuły z „Daily Mail": Polski baby boom: tysiące polskich dzieci rodzą się na Wyspach każdego tygodnia, Nigdy nie wrócą do domu..., Brytyjczycy nie mogą dostać pracy, bo nie mówią po polsku, Polacy zabierają brytyjskiej gospodarce BILION funtów. - Jak to zabieramy gospodarce? - Kasia Kopacz z „Gońca Polskiego" unosi czarne brwi. - Ja się leczę u brytyjskiego dentysty, kupuję tu jedzenie i ubranie, wynajmuję mieszkanie, nawet oszczędności trzymam w angielskim banku. A przede wszystkim płacę tu normalne podatki, jak wszyscy legalnie pracujący. Faktycznie: w odpowiedzi na zarzuty tabloidów polska firma księgowa z Londynu opublikowała w sieci informację o tym, że Wielka Brytania zaoszczędziła na ściągnięciu fachowców z Polski 300 miliardów funtów. Tyle kosztowałoby wyżywienie i wyuczenie przeszło półmilionowej rzeszy budowlańców, pielęgniarzy, hydraulików, kelnerek i tak dalej.
- Próbowaliśmy zainteresować redakcję „Maila" tymi argumentami, żeby zobaczyli drugą stronę medalu, ale oni są nieprzemakalni — Wiktor Moszczyński ciężko wzdycha, zapadając się w fotel. Po skargach od czytelniczek Kasia Kopacz postanowiła oficjalnie odpytać „Daily Mail", dlaczego oni nam to robią. „Goniec" wysłał prośbę o komentarz. W odpowiedzi niepodpisany z nazwiska redaktor „DM" odpisał: „Odezwiemy się, gdy przyjdzie czas". Czas przyszedł dopiero, gdy do bulwarówki zadzwoniła współpracowniczka „Gońca" zatrudniona jednocześnie w BBC - Dorota Bawołek. Rzecznik „Maila" redaktor Robin Esser wtedy już nie pozwolił sobie na zlekceważenie pracownika publicznego koncernu.
- Dziewczyny nie płaczą Piotra Głuchowskiego i Marcina Kowalskiego („Wysokie Obcasy" 10/2007) o Agacie Wróbel, byłej polskiej sztangistce: „O tym, że srebrna medalistka igrzysk w Sydney segreguje śmieci w podlondyńskim Peterborough, dziennikarze z Polski dowiedzieli się od Klaudiusza Wesołka, kierownika nocnej zmiany w sortowni. - Zadzwoniłem do »Super Expressu« i »Przekroju«, bo jak sam siedziałem w Polsce w więzieniu, to oni ładnie o mnie napisali i pomogli - tłumaczy Wesołek.
B Agatko... dali w gazecie takie tytuły, bo chcieli podkreślić, że tak nie powinno być: medalistka olimpijska wykonuje najtańszą pracę na obczyźnie.
p A nie wolno?! Praca to praca. Tu ludzie to rozumieją. To w Polsce się wydaje, że jak się człowiek schyla, to już nie jest pan. I samo słowo »śmieci« się kojarzy z jakimś strasznym syfem. A tu recykling. I to biznes jak inny. [...] Agata patrzy w sufit i nerwowo wierci się w plastikowym fotelu. - Najgorsze, że mama o tej sortowni śmieci to się z gazet dowiedziała - mówi wreszcie".
- Gudbaj, Elka Violetty Szostak i Katarzyny Michalak („Duży Format" 40/20 07): - Elka w żałobie! Ogórek wyjeżdża! - wołają teraz i kopią Ogórka w tyłek na drogę, kiedy wsiada do busa. Elka - królowa angielska.
Ogórek - jeden z Polaków mieszkających w Londynie na ulicy. BUS zabiera do kraju tych, którzy wylądowali na londyńskiej ulicy, chcą wracać, ale nie mają za co.
Reporterki jechały nim do Polski. „- Nie wiadomo, ilu dziś pojedzie, nigdy nie wiadomo, bo mówią, że wracają, a potem nie przychodzą albo zapijają, a jest powiedziane, że nietrzeźwych nie zabieramy - tłumaczy Staszek Szczerba. Staszek pracuje w poznańskiej fundacji Barka, do której władze londyńskiej dzielnicy Hammersmith zwróciły się o pomoc. Stąd bus. Kursuje z Poznania do Londynu piąty miesiąc, co dwa tygodnie, przywiózł ponad trzydzieści osób. Staszek jest jednym z tych, którzy krążą po dzielnicy i namawiają do powrotu". Tyle inni reporterzy.
Głupi Murzyn i blondynka kretynka
„Contact, Ask, Smile, Enjoy": nawiąż kontakt, zapytaj, uśmiechnij się, miej przyjemność. To podstawowa zasada obowiązująca w Tesco.
- Nawet jeśli klient jest niemiły. Nawet jeśli zaczyna krzyczeć. Nawet jeśli rano pokłóciłeś się z dziewczyną, pamiętaj o CASE - mówi Julie.
Mamy „induction day" - dzień zapoznawczy. Julie oprowadza nas po zakładzie, przedstawia załodze, wszystko dokładnie tłumaczy. Potem oglądamy filmy. Czarny chłopak i blondynka to para kretynów, którzy potrafią poślizgnąć się na skórce od banana, wypuścić ze sklepu złodzieja, a dziecku z dolepionymi wąsami sprzedać wódkę. Grubawy biały jegomość tłumaczy im, co robią nie tak. - Wózki się ciągnie, a nie pcha! - śmieje się, gdy na dziewczynę wywalił się stos pudeł.
My też zaśmiewamy się do łez. Trochę na pokaz, bo Julie uważa, że film jest śmieszny.
Fragment filmu z wózkiem załatwia przy okazji szkolenie BHP. Więcej o bezpieczeństwie w pracy nie będzie już mowy. Szkoda, bo kejdże są ciężkie, a o wypadek nietrudno.
Kolejna zasada, którą poznajemy: klient ma zawsze rację, Z-A-W-S-Z-E. Jeśli udowodni przy kasie, że produkt leżał na półce z niższą ceną - musimy mu go sprzedać taniej. Jeśli się uprze, że ktoś go obraził - musimy przeprosić.
Zasada trzecia: w Tesco wszyscy jesteśmy równi. Nie mogę się krzywić na widok Murzyna, Hindusa ani geja. - Mam nadzieję, że nic nie macie przeciw gejom - Julie patrzy na nas groźnie.
- No skądże, my?
Zasada czwarta: mówimy sobie wszystko otwarcie. Mam problem, idę do menedżera. - Po to tu jesteśmy - wdzięczy się Julie.
Zasada piąta: wszystkim nam zależy, by jak najwięcej sprzedawać. - Większa sprzedaż to większe płace - mówi, już całkiem poważnie, nasza menedżerka. Bardzo nas to cieszy, bo przecież przyjechaliśmy tu po duże pieniądze.
- Będziemy sprzedawać jak najwięcej - obiecujemy. Szósta: myjemy ręce po wyjściu z toalety. - Dlaczego? No proszę, podajcie kilka powodów - nalega Julie. Całkiem na serio musimy wymienić: bakterie, higiena, obostrzenia związane z pracą z żywnością.
- A co zrobisz, jak nie będziesz wiedzieć, gdzie postawić produkt? - pyta mnie Julie.
- Poszukam. Albo wykombinuję na logikę.
Obie odpowiedzi są złe. - Zapytasz menedżera. Zawsze, jak czegoś nie wiesz, pytasz menedżera - mówi Julie.
- A co macie robić, jak zobaczycie niebezpiecznego bandytę? - pyta Julie znienacka. Pytanie jest podchwytliwe.
- Obezwładnić - wyrywa się komuś z nas.
- Zapytać menedżera - żartuję.
Julie kręci głową. - Macie uciekać! Za wasze pieniądze nie warto nadstawiać karku.
Powiedz, że nie jest OK
Być Polakiem w Tesco jest super. Przy stoliku klniemy jak szewcy, choć jest zakaz. Nie używamy tylko słowa na „k" - wszyscy je kojarzą. Nabijamy się za to z Angoli i ich wiecznego: „Hello, are you OK?".
- Powiedz raz, że nie jest OK - namawia mnie Jacek. - Wezwą karetkę. Pomyślą, że zwariowałeś.
- Ale oni tu zapieprzają z uśmiechem. Jak króliczki z reklamy Duracella - śmieje się Antek.
- Duracell! I know Duracell! - cieszy się Jeff. Siada z nami, choć cały czas mówimy po polsku. Dziwny koleś.
- Cześć, chłopaki - menedżerka, która dowodzi dzisiejszą zmianą, przyszła się przywitać. - Jak się macie?
Już pierwszej nocy pamiętała nasze imiona. Potrafi też powiedzieć „dschienkiuje" i „dschien dobry".
Oprócz bluzgania fajnie jest straszyć Susan, szefową związków. Obiecała nam kurs językowy, jeśli tylko zapiszemy się do związku. Od tej pory nas unika. Chodzę do niej, jak tylko się da. - A, tak, kurs, pracujemy nad tym - mówi zawsze bardzo speszona. Julie uważa, że musimy więcej rozmawiać z Angolami. - To najlepszy English course! - zachwala.
Inni menedżerowie też mówią, że musimy się wszyscy przyjaźnić i być dla siebie mili.
Ale my wolimy siedzieć w ośmiu: razem z chłopakami, którzy przyjechali przed nami. Też pracują nocą, widzimy się codziennie. Są mistrzami taniego żarcia: od dwóch miesięcy jedzą tylko frytki. Nic dziwnego: oszczędzają, a frytki są tanie -15 pikaczy za sporą michę. Najtańsze danie - kartofel z tuną - to półtora funta. Zresztą i tak wszystko smakuje identycznie. Tuna, kartofle, frytki mają smak mielonego papieru.
Smakuje tylko Staszkowi. - Tu można dobrze zjeść za małe pieniądze. Nie to, co w Polsce - cieszy się znad michy z frytkami. Lepsze niż w Polsce są według Staszka:
- koszule służbowe: „w tej niebieskiej możesz iść na imprezę. Nie to, co w Polsce: dziura na dziurze";
- warunki pracy: „zachrzan, ale żaden debil mi ryja nie piłuje nad uchem";
- pizza: „tu jak nałożą sera czy pepperoni, to aż kapie, nie to, co w Polsce - dwa plasterki na krzyż".
Lepsze niż w Polsce jest też, że Anglik, jak kupuje nowy komputer, to stary sprzedaje za bezcen. Chłopaki sobie kupili, każdy po jednym. I grają. - Nie mogę się skupić na pracy - mówi kiedyś Antek. - Cały czas myślę o bitwie, którą musiałem przerwać, żeby tu przyjść. Jego dzień: 9.00 - wraca z pracy, włącza komputer, szybka kolacja; 9.00-15.00 - gra; koło 15.00 - zasypia, jak już naprawdę nie daje rady; koło 20.00 - wstaje, żeby jeszcze chwilę pograć; 22.00 - śniadanie; 22.30 - wyjście do pracy; 23.00 - praca.
Obiady wszyscy jemy w czasie godzinnej przerwy, o 2.00.
Nocna zmiana z alkoholem
Kartę trzeba podbić o 23.00 - za każdą minutę spóźnienia mogą potrącić kwadrans z pensji. Potem każdy idzie prosto na swój dział. Przemek trafił na świeżą żywność. Nie najlepiej, bo w całym markecie jest ciepło, a tam chodzą zamrażarki i nie wiadomo, jak się ubrać. Jarek walczy z ciastkami i słodyczami. Może być, bo pudła są dość lekkie. Krzyśka rzucają tam, gdzie akurat jest coś do roboty: a to chipsy, a to świeże warzywa.
Ja trafiam na alkohole. Kilka tysięcy rodzajów win, wódek, piw i likierów. Zadanie: rozstawić na półki 5, czasem 7, czasem 10 kejdży. Na droższe butelki założyć tagi. Czas: jak najszybciej.
Stopień trudności: wysoki. Po pierwsze, jeszcze nie wiem, gdzie co stoi, i z każdą butelką muszę obejść pół sklepu, zanim znajdę jej miejsce na półce.
Po drugie, pudła wypełnione alkoholem są naprawdę ciężkie. Po trzecie: mam nic nie stłuc, a ustawiać jak najszybciej. Po czwarte: jest noc! Chce mi się spać!
Od trzeciej nad ranem jestem coraz bardziej śpiący. O szóstej pojawiają się klienci - jest przez chwilę lepiej; coś się dzieje. A potem senność uderza z największą mocą. Powieki się kleją, nogi odmawiają posłuszeństwa. Do ósmej wytrzymuję tylko siłą woli. Sam nie wiem, jak docieramy do domu.
Po pierwszej nocy w pracy Jarek nalał sobie do kawy soku pomarańczowego zamiast mleka. Ja się mało nie wywaliłem na prostej drodze. Jesteśmy tak zmęczeni, że nie możemy zasnąć. Podobno organizm przyzwyczaja się po miesiącu. Najgorszy był pierwszy tydzień.
Nie ufaj Angolom
- Vitek! How are you? Co teraz robisz? - zapytał mnie David, menedżer nocnej zmiany. Była siódma nad ranem. Mimo to miał głos świeży i pełen energii, jakby wywalił pięć kaw i red bulla. „Boże, co ty bierzesz za prochy! Daj mi też!" - pomyślałem sobie, ale nie powiedziałem tego na głos. Alkohol i narkotyki to w kodeksie Tesco-manów najgorsze wykroczenia. Po nieprzespanej nocy ledwo co mówię, ale wydukałem, że właśnie przestawiam wina z tyłu półki na przód, żeby wyglądały na pełne. Typowa robota-zapchajdziura: nie masz co robić - poustawiaj wszystko ładnie na półeczkach.
- Zostaw to, jesteś mi potrzebny! - entuzjazmuje się David. Oni zawsze się tu wszystkim entuzjazmują. „Well done! Great job!" - krzyczą do ciebie, kiedy marzysz o ciepłym łóżku. Tym razem David zaprowadził mnie do magazynu, żebym pomógł rozładować tira. Chłopaki kładli towar na kejdże, ja rozwoziłem na działy. Każdy kejdż to kilkaset kilo, a ja po ośmiu godzinach pracy byłem ledwo przytomny. Cud, że nic mi nie spadło na łeb. Tak powstała pierwsza zasada naszego niepisanego kodeksu: omijaj Davida szerokim łukiem. Im później, tym szerszym. Zasada druga: nie ufaj Angolom. Są mili. Zbyt mili, by Polak nie wyczuł w tym fałszu. Raz z nudów powiedziałem koleżance, że nie wytrzymam dłużej niż dwa tygodnie. Dzień później miałem dywanik. - Vitek, zamierzasz nas opuścić? - zapytała Julie. Musiałem się cienko tłumaczyć.
Trzecia: pamiętaj, że to dom Wielkiego Brata. Obserwują cię, nawet jak o tym nie wiesz. Któregoś dnia zaszyłem się na pół godziny w toalecie, żeby odpocząć. Dwa dni później chciałem wyjść wcześniej. - O te pół godziny, co przedwczoraj opuściłeś? No way - usłyszałem od menedżera.
Czwarta: jeśli masz za dużo pracy, mów menedżerowi. Lepiej tak niż wyjść na bumelanta. Przy okazji można poprosić, by ci pokazał, jak masz pracować. Oni to uwielbiają! I rzeczywiście, David w piętnaście minut zrobił tyle, co ja w godzinę. Wyglądał na zadowolonego.
Zasada piąta: olewać personalizowane polecenia. Kiedy pierwszy raz usłyszałem: „Vitek, could you do it for me?", uznałem, że jak się nie wyrobię, zawiodę Davida osobiście. Więc pracowałem jak mały motorek. Potem przestało to już mnie ruszać.
W Japonii robią piwo
Odkryliśmy cider! - tani alkohol. To odkrycie na miarę wypraw Vasco da Gamy: 12 procent.
Jest coraz lepiej. Wypatrzyłem sobie niszę między regałami, gdzie mógłbym czasem pokimać.
Okazało się jednak, że CRM nie może nic zrobić z listą zażaleń dotyczących mieszkania.
A któregoś dnia David powiedział, żebym zrobił to dla niego i pracował nieco szybciej. Plotka głosi, że to pierwszy krok do dywanika, a potem, kto wie, może nawet dyscyplinarki. - Gadaj zdrów - pomyślałem i wróciłem do lektury etykiet od piwa. Nie będę się zabijał za głupie 7 funtów, w dodatku brutto. Menedżerem i tak mnie nie zrobią, więc stawiam na edukację. Do tej pory nie wiedziałem, że Japończycy mają browar!
Po dwóch tygodniach z ciężkim sercem mówię Shirelle, że wracam do Polski. Była bardziej zaskoczona niż zła. Namawiała, żebym się jeszcze zastanowił, ale byłem nieugięty. Pożegnaliśmy się chłodno.
Ja też byłem zaskoczony. Za łatwo mi poszło to rozstanie. Dotąd wszyscy straszyli mnie konsekwencjami zerwania umowy. Ktoś mówił, że będą chcieli ode mnie ponad tysiąc funtów: za wyjazd, zorganizowanie pracy, za mieszkanie do końca roku, za zestaw powitalny (ręcznik i pościel). Obyło się bez tego. Miałem tylko opuścić mieszkanie w ciągu dwudziestu czterech godzin. Andrzej Tarnos wytrzymał w Anglii dziesięć miesięcy. Nie wrócił z urlopu w Polsce. Praca była za ciężka. Kontuzja barku, której nabawił się w Tesco, wciąż się odnawia.
Marek Cupiał, który wrócił po trzech miesiącach, wylicza mi, czemu nie opłacało się zostać. - Zarobiłem wielkie nic! - skarży się. - Zostawało mi 250 funtów na miesiąc. Półtora tysiąca złotych. Niby dużo, ale dla takich pieniędzy mam żyć jak nietoperz? Teraz jeszcze rodzimy fiskus położy mi na tym łapę. Nie warto! Ale na nich dwóch przypada kilkuset takich, co uważają, że warto. Piotrek Maj: „Jak wytrzymasz pierwszy rok, ten w tescowym mieszkaniu, potem jest już tylko lepiej. Możesz podwyżkę dostać, za mieszkanie płacisz mniej. Robią się z tego sensowne pieniądze". Wioleta Mokrzycka: „Świetnie mi się tu pracuje. Cudowni ludzie. Wszyscy uśmiechnięci, wyluzowani. Praca ciężka, ale nikt nie powiedział, że będzie lekko. Ostatnio odwiedziła mnie mama. Pokiwała głową. Fajną - mówi - córcia, masz pracę".
Od autora
Słowniczek dla tych, co nie pracowali:
- stor, zakład: supermarket
- kejdż: cage, klatka; wyładowana zwykle do granic możliwości druciana skrzynka na kółkach, na którą zwala się towar z tira; niebezpieczna, bo kółka się wiecznie zacinają
- Tesco-man: jak zapewne łatwo zgadnąć - pracownik Tesco
- pikacz: pens, 1/100 brytyjskiego funta; wart około 6 groszy
- tuna: tuńczyk, przebój tescowej stołówki
- tag: zabezpieczenie zakładane w supermarketach na droższe produkty
- CRM: agencja, która pośredniczy przy wynajmie mieszkań i odpowiada za ich wyposażenie
Imiona i nazwiska niektórych bohaterów zostały na ich prośbę zmienione. Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 20 z 22 maja 2006 roku.
Scenka 1, obserwacja. Obserwowany to trendsetter - z angielskiego ustalacz mody - samorodny lider opinii, wzór do naśladowania w kwestii stroju, języka i sposobu spędzania czasu. Obserwujący to coolhunter - z angielskiego łowca tego, co modne - zawodowo podgląda trendsetterów, wychwytuje trendy i sprzedaje je agencjom reklamowym.
Trudne słowa: lanser (od lansować), no logo (bez szyldów i naszywek identyfikujących producenta, bardzo modnie), trendi (ang. trendy - modny).
Jestem mesjaszem mody, trendsetterem. Jestem kowbojem miejskiego weekendu, ikoną, lanserem, stylem, artystą. Palę lighta, odwracając wnętrze dłoni w kierunku rozmówcy. Koduję przesłanie w ubraniu. Same buty krzyczą mi na nogach: mnóstwo PLN! Są no logo, ale patrz na klasyczne, podwójne przeszycia. Firma wprowadziła ten model w 1984 roku. Chciałbyś być mną. Jestem do patrzenia.
A ja jestem coolhunterem, łowię trendy. Nawet nie wiesz, jak łatwo cię namierzyć. Zawsze machasz rękami więcej niż inni. Masz trendi homoseksualny akcent. Przeciągasz końcówki słów, modulujesz głos. A kiedy udajesz, że słuchasz, mrużysz oczy i bawisz się kolczykiem w języku. Nie widzisz mnie, gdy siedzę nad piwem przy stoliku w kącie. Poluję na ciebie. Jestem od patrzenia.
Scenka 2, warszawska kawiarnia Mercer's. Siedzi tam kilka młodych osób, a potem przychodzi Mikołaj.
Trudne słowa: si, jazzy (w porządku), niuansiarze (ludzie rozsmakowani w modzie), massmarketowy (ogólnodostępny), kronikarz Bareja (Stanisław, reżyser komedii z czasów PRL, obecnie kultowych), socjal (PRL), stylizować (strzyc, golić, nakładać makijaż), „Cosmo" (pismo „Cosmopolitan").
Siedzą na stołkach w szybie wystawowej w si kawiarni. Niuansiarze - żywa wariacja na temat limitowanych serii firm Puma, Levi's, Reebok, Diesel, jak też sieci H&M, która jest paradoksalnie bardzo si, ponieważ właśnie jest massmarketowa. Si znaczy to samo, co cool, od kiedy cool stało się obciachem. Barmanka o bluesowym tembrze zawiadamia głośno, że latte z posypką gotowe. Jej głos robi si wrażenie, przywodząc na myśl bary mleczne w bardzo trendi epoce socjalu, znanej z zapisów kronikarza Barei. Gadają, ale wzrokiem błądzą po odcinku Chmielnej, od salonu Levi's po trendy Cafe Bordo, pozdrawiając znajomych lanserów.
Drzwi się otwierają, wchodzi Mikołaj, trendsetter ważny w środowisku. Idzie prosto od Bartka-stylisty-artysty, który prowadzi salon w okolicach Chmielnej, oczywiście no logo. Podobno ma coś wspólnego z wizażem aktorów serialu Na Wspólnej, który jest trend-setterski. Bartek, dla przyjaciół Psycha Zryta, stylizuje fryzury Mikołaja raz na tydzień. Dziś stworzył irokeza, miejską wersję reklamy Diesla - tej z Indianinem.
Mikołaj, tancerz, tenisista i siatkarz, drugi rok germanistyki, przeczytał w „Cosmo", że określając fajność doznań, można także mówić jazzy. Trendsetterzy tego nie kupią, bo sami wymyślają modne słówka. Jeśli coś trafia do mass obiegu, dla nich przestaje się liczyć. Ale nie ma rzeczy, której nie dałoby się wylansować. Człowiek o si opinii na mieście jest powierzchnią reklamową do wynajęcia. Polska, choć się cywilizuje, wciąż jest dupą świata - mówi Mikołaj. Marketing szeptany raczkuje, bo solidna reklama nadal kojarzy się z łopatologicznym rozróżnieniem na zwykły i niezwykły proszek. Rozmowa w oknie Mercer's dotyka Andrew Fishera z Omahy, Nebraska, który wystawił na aukcji w necie swe czoło jako billboard. Przyjmie ogłoszenia w formie zmywalnych tatuaży, w modułach miesięcznych. Czeka na oferty.
Scenka 3, piątkowy wieczór. Zisa łowi trendy w poznańskim klubie Kukabara, gdzie pracuje jako DJ, kreatywny i coolhunter.
Trudne słowa: DJ (ang. disc jockey, muzyczny wodzirej), konsola (narzędzie pracy DJ), oldskul (moda na klasykę z lat osiemdziesiątych), house, funky (gatunki muzyczne), wiocha (wszystko, co nie jest si, jazzy, cool), frotka (tenisowa opaska na nadgarstek), kreatywny (pracownik agencji reklamowej), karkownia (dresiarze, nowobogaccy).
Konsola i dwa oldskulowe gramofony Technicsa z serii MK - model nieulepszany od czasów wczesnego Johna Travolty, a wciąż w seryjnej produkcji - dużo house, funky i niezwykłe nawiązania do lat osiemdziesiątych - oto styl DJ Zisy. Na dużej sali klubu Kukabara Zisa okiem fachowca rozróżnia wiochę od prawdziwej łanserki. Trend nie jest jedynie kwestią PLN, ale również cech wrodzonych - jak wyraz twarzy.
Publika ma krwiobieg podłączony do kanału MTV, ale tylko niuansiarze zręcznie wychwytują nastrój przekazu. Gruboskórni wyglądają jak biali w getcie Dog Town w LA (LOS Angeles), czyli bez szans na przeżycie. Im DJ Zisa nie zleciłby żadnej kampanii reklamowej, bo są nieprawdziwi. Trendy jest marka Gap, dlatego że w Polsce jej nie ma. Puma jest si, ale Nike to raczej produkt dla karkowni z kijem baseballowym w bagażniku BMW. W przypadku wyznawców no logo należy ocenić jakość surowców, z których mają ubrania. Latem z pobliskiego Berlina nadeszła moda na frotki, a gdy wszyscy kupili frotki u Hannesa, trendsetterzy przerzucili się na produkt z bazaru. Gdy wszyscy poszli na bazar, a magazyny mody obudziły się, że frotki są si, trendsetterzy skazali je na zabitą dechami wiochę. Zisa, na co dzień kreatywny w agencji reklamowej KID, nosi mass market, żeby nie rzucać się w oczy. Znajomi z Kukabary wiedzą, że zawodowo łowi trendy. Agencja, w której pracuje, dostarcza klientom dane o rynku dziecięcym i młodzieżowym. Filozofia polega na tym, żeby przyłapać trendsetterów na czymś si, przepuścić przez marketing, osadzić w kontekście, opakować i sprzedać mass marketowi - mówi DJ Zisa. Trendsetterzy rozejrzą się wtedy za nowościami, które znowu się opakuje i sprzeda.
Scenka 4, tworzenie trendów. Justyna, Baśka i Janek w warszawskim klubie Organza zrzucają z głów napięcie z całego tygodnia.
Trudne słowa: selekcja (ocena, od której zależy wejście do klubu; ocena odbywa się wzrokowo wedle nieuchwytnych kryteriów), Debbie Harry (wokalistka grupy Blondie), Je m'en fous de ca (franc. nie obchodzi mnie to), mass fashion (moda masowa), designerski (od ang. design - tu: supermodne lub specjalnie zaprojektowane).
Na selekcji w klubie Organza stoi Kamil, sympatyczny gej z ostatniej edycji reality show Bar w TV Polsat. Dziś akurat lansuje brokatowy ornament na twarzy, podkreślający podstawowy rys jego osobowości. Niewykluczone, że za tydzień w klubie pojawi się więcej brokatu, bo Kamil, zwłaszcza po TV, jest bardzo trendsetterski. Justyna i Basia, trendsetterki, drugi rok anglistyki, fryzury jak pop-punkowa Debbie Harry, zabawiały się kiedyś wprowadzaniem trendów głupawych, aby się przekonać, czy mają w sobie taką moc. Kiedy Baśka niechcący usiadła na okularach i nosiła je sklejone plastrem, do Organzy wpadali ludzie w designerskich oprawkach Alaina Mikli czy Gucciego, ale z plastrem. Innym razem Justyna sepleniła w rozmowach ze znajomymi - normalna reakcja organizmu na drinka. Za tydzień seplenili już także fani czystej coca-coli. Przy pierwszych, powolnych drinkach rozmawia się o sesji semestralnej. O ubraniach się nie rozmawia, tylko się na nie patrzy. Ogólnie Diesel, paski z ćwiekami, Zara, massmarketowy H&M, może być Lee, zwłaszcza po kampanii „Za kulisami". No logo, oczywiście. Janek, trendsetter, pierwszy rok turystyki, po północy zawsze zaczyna mówić po francusku. Jego mózg odreagowuje licealną klasę z rozszerzonym językiem. Natomiast język musi odreagować kolczyk zakończony z obu stron kulkami - Janek wyjmuje kulki, by je przeczyścić. Stolik reaguje dezaprobatą, bo o ile kolczyk jest si, to polerowanie go przy ludziach zatrąca o obciach. Je m'en fous de ca - mówi Jan. Przyglądają się ludzie znad piwa przy stolikach w cieniu, ubrani w szary mass fashion, przezroczyści. Łowią, to widać. Możliwe, że za tydzień w warszawskich klubach będzie się trendowo czyścić kolczyki.
Justyna i Basia, nabijając się z Cosmo-słówka jazzy, puściły je w miasto mniej więcej w środku tygodnia i chociaż żadnemu z lanserów się ono nie podobało, już w piątek zaczęło funkcjonować w mass sferze. Jazzy - mówią teraz chłopcy we flanelach, nie podejrzewając podstępu.
Scenka 5, raport coolhunterów. Marta z poznańskiej agencji reklamowej KID ściąga z komputera wyznania szpiegów.
Trudne słowa: net (internet), spies (ang. szpiedzy, w spolszczonej wersji - spaje), play&say (wypróbuj i oceń), gadu-gadu (popularna strona do komunikacji w internecie), allegro (strona www z aukcjami), siara (wstyd), zajefajne (kiedyś: zajebiste), brand (produkt markowy).
Z gadu-gadu: „najlepiej, żeby w reklamie występowali nastolatkowie i to było w środowisku młodzieżowym (ej będzie reklama? bo ja bym chciała wystąpić!! dało by sie załatwić?; D ja nie żartuje!!! Mimo ze chce mi się trochę bardzo smiac) cos jak frugo gdzie się na żyrandolu wieszają".
Marta z KID łowi trendy w necie, ma swoich szpiegów osadzonych w środowisku kidsów, tweensów i teensów, czyli wśród uczniów - siły nabywczej, w staromodnym marketingu umieszczanej w grupie 15+ razem ze staruszkami. Zostawia im pytania na gadu-gadu: skąd mają pieniądze, na co wydają, co noszą w uczniowskich plecakach - zależy, co interesuje klienta KID. Program nazywa się Szpiedzy, co brzmi lekko ubecko, ale niesmak znika, kiedy powie się spies. Dzięki spajom Marta ma niski poziom utraty informacji, bez faktora głuchego telefonu - wie wszystko z pierwszej ręki.
Spaje zgłosili się do KID bardzo chętnie. Niektórzy musieli mieć na coolhunting zgodę rodziców, bo brakuje im lat do dowodu osobistego. Szpiegują, podglądają klasowych trendsetterów. Za trzy strony mejla na zadany temat dostają od KID bilety do kina, bony do Empiku. W systemie play&say dostają si rzeczy do przetestowania i mają tylko powiedzieć tak/nie. Kiedyś KID wyposażył swoich trendsetterów w si długopisy, które po tygodniu stały się fetyszem podstawówek, trafiły na aukcje w allegro.pl, czyli osiągnęły wysoką rozpoznawalność brandu - wedle życzenia klienta. Jest tylko jeden haczyk: chcesz wylansować coś wśród uczniów, nie wchodź z tym do szkoły, bo psychologicznie skojarzą twój produkt z uciskiem. Żeby coś było zajefajne, musi być kulturowo pozaszkolne. Z gadu-gadu: „i jeszcze jedna uwaga nigdy nie kupuje sie az tak tanich rzeczy zeby miały wizytówkę Biedronki czy Leader Price, bo to jest wielka siara".
Scenka 6, świat w centrum Warszawy. W barze mlecznym Bambino Mikołaj zastanawia się nad życiem.
Trudne słowa: Streetcom (firma korzystająca z opinii trendsetterów), „Activist" (darmowe pismo o kulturalnym życiu miasta). Mikołaj siedzi nad barszczem. Bary mleczne są tanie oraz mają trendi powiew epoki socjalu. Mikołaj w swoich białych bokserkach od Levi'sa, w tiszercie a la Andy Warhol i z fryzurą nawiązującą do klasycznej reklamy Diesla wygląda wśród emerytów w kolorach ziemi i studentów w demobilu z Bundeswehry jak paw w kurniku.
Na sąsiedniej ulicy Mokotowskiej miał swój salon Arkadius, ale wyjechał z kraju, a choć Mikołaj i inni lanserzy czekają, nie wraca. Świat Mikołaja mieści się w całości w centrum Warszawy, gdzie są biura, redakcje, agencje reklamowe, wynajęte mieszkanie, uniwerek i bar mleczny Bambino.
Trendsetterzy mają pieniądze od rodziców albo dorabiają. Praca sama nas znajduje, bo rzucamy się w oczy - mówi Mikołaj. On, Justyna i Basia, trendsetterzy znalezieni przez SMG/KRC na zlecenie firmy Streetcom, mają co jakiś czas ocenić w necie wskazany produkt. Nie są to jeszcze warte tysiące PLN kontrakty w marketingu szeptanym, ale oprócz tego podchodzą do nich na ulicy styliści, reżyserzy reklamówek, redaktorzy z si gazet typu „Activist". Mikołaj pozował jako reklama salonu fryzjerskiego. Na życzenie redaktora rozkładał też ramiona w trendy klubie i miał potem przykrości, bo niuansiarze uznali, że wypadł jak reklama LOT z socjalu. Tata ma w Lublinie zakład blacharski, a mama kwiaciarnię. Ale Lublin nie jest na miarę Mikołaja, bo to zaścianek o wąskich horyzontach, bez zrozumienia dla artysty z wyczuciem gustu. Zwłaszcza geje są wrażliwi na piękno.
Scenka 7, rozterki coolhuntera. Maciek szpieguje w poznańskim akademiku.
Trudne słowa: ściema (kłamstwo, bajer), gitowcy (subkultura lat siedemdziesiątych).
- Można powiedzieć, że wykorzystuję ludzi, ich punkt widzenia, poglądy i sprzedaję je - mówi Maciek, drugi rok informatyki, coolhunter. Działa w akademiku, nie wychyla się. Gdyby trendsetterzy wiedzieli, jak pracuje, zaczęliby mu sprzedawać ściemę. Nie szuka ich specjalnie, sami wypływają na wierzch. Łatwo nawiązać z nimi kontakt, starczy schlebiać ich próżności i jak najwięcej przytakiwać. To łechce ich ego. Si jest też orientować się w głównych tematach rozmów - komórkach, filmach i reklamach. Kiedyś bardzo popularne było cytowanie reklamówek. Po częstości powtarzania dało się poznać, czy produkt chwyta. Ale bywało i tak, że slogan żył sam, a produkt sam - zero identyfikacji brandu. Przerost formy nad przekazem, wtopiona kasa. To tak, jakby w reklamie Adidasa użyć dziś na serio gitowskiego określenia „w deseczkę". Maciek budzi zaufanie swoim megamass marketowym wyglądem. Na oko zupełnie niegroźny, sfiksowany na punkcie pecetów i swojej nowej nokii N-Gage, która spoko mieści grę typu Fifa 2004. W akademiku znajomość zaczyna się od pożyczenia łyżki soli. Potem jeszcze z dziesięć rozmów, bez wyżymania klienta, i obraz się klaruje.
Maciek przekazuje agencji reklamowej doskonale skonstruowane komunikaty. Na imprezach robi zdjęcia, ale nie z ukrycia. Próżni lanserzy lubią, jak ich fotki krążą po akademiku, bo to podnosi renomę. Maciek zgłasza się do agencji po bilety do kina, bo filmy to jego największa pasja.
Rodzice cieszą się, że ma pracę. Czasem przy wieczornej TV sprzeda im wycinek teorii socjotechnicznej reklamy, która właśnie na nich oddziałuje z ekranu.
Scenka 8, Mikołaj i Karol w warszawskim BarbiBarze. Mikołaj żałuje pionierów i myśli o przyszłości.
Trudne słowa: extasy (halucynogen), modsi (subkultura elegantów z lat sześćdziesiątych), parka (wojskowy płaszcz amerykański), Lambretta (kultowy włoski skuter), nick (przezwisko).
Psycha Zryta to pseudo pożądane. Mikołaj zna ludzi, którzy wsiąkli w swój kąt na kanapie w klubie, przestali być modni. Bywają, bo wypada, ale sami wypadli. W każdym klubie widać starych dwudziestokilkuletnich lanserów, pionierów epoki extasy, nigdy niedorosłe dzieci Love Parade Berlin, jak podróżują na dopingu w obrębie własnych mózgów i nigdzie dalej. - Są jak bezludne wyspy, chociaż bardzo chcieliby być zamieszkani - mówi Mikołaj. Za dużo wciągnęli i połknęli. Przywodzą na myśl londyńskich modsów z lat sześćdziesiątych, którzy w latach dziewięćdziesiątych, wciąż ubrani w parki, reklamowali w MTV skutery Lambretta. Skończyła się też moda na gejów, gdyby ktoś nie zauważył - informuje Justyna. Psycha Zryta to stan zainteresowania światem bez pomocy narkotyków. Dobry nick.
Mikołaj wpada razem z przyjacielem Karolem do BarbiBaru, miejsca no logo, bardzo si. Mieszkają razem, a za współlokatorkę mają Gosię, kosmetyczkę z lokalu Bartka stylisty, studentkę kosmetologii. Gosia ma sesję egzaminacyjną. Chłopaki też, ale nie panikują. Mikołaj, niezauważany przez młodych bywalców klubu, wreszcie skupia należną sobie uwagę, gdy wspina się na bar, by zapozować do zdjęcia. Kiedy Justynie brakuje pieniędzy, zawsze może stanąć za ladą jednego z trzech należących do rodziców sklepów spożywczych. Mikołaj, gdy mu się kończy kasa, częściej łazi po Chmielnej i siedzi na wystawie w Mercer's z innymi trendsetterami, lansując limitowane serie firm Puma, Levi's, Reebok, Diesel, jak też sieci H&M. Na razie za darmo. - Mógłbym pracować na selekcji w klubie. Selekcja to si chałturka.
Scenka 9, obserwacja.
Trudne słowa: brak
Trendsetter: Ludzie dzielą się na czystych i brudnych. Czyści to my - style, lansy. Jest to kwestia gustu i kasy. Brudni to subkultury, bezguścia i szarzy. Nie chodzi mi o mydło. Po prostu nie są materiałem na moich przyjaciół.
Coolhunter: W pracy dzielę rozmówców na przewodników i stado. Stado też mnie interesuje, ale jako źródło informacji wtórnej, potwierdzenie słów liderów. Stado to raczej grupa kliencka. W sumie każdy jest klientem, ale jedni są przez małe k.
Reportaż ukazał się w tygodniku „Polityka", nr 5 z 5 lutego 2005 roku.
W szkolnej auli trudno o intymność. Po wejściu zachowują się jak psy zamknięte przez hycla w zakratowanej ciężarówce. Ich oczy łapczywie szukają bezpiecznego kąta, ich ręce budują barykady. Szurają krzesła i ławki. Nie chcą usiąść w kole. Koło im nie wychodzi, przećwiczyli to z psychologiem szkolnym na warsztatach zastępowania agresji. Zamiast mówić - milczeli. Zamiast patrzeć na siebie - spuszczali oczy.
- Lubicie szkołę?
- Lubimy.
- Co lubicie?
- Wszystko.
- Czego nie lubicie?
- Wszystkiego.
Dzwonek na przerwę ich uwalnia.
Maciek E., Łukasz Z., Rafał E, Bartosz L. Uczniowie gimnazjum numer 73 w Krakowie.
Na osiedlu jest inaczej. Na osiedlu nie muszą udawać szatana z siódmej klasy, nie muszą udawać Misia Uszatka, który zawsze złom oddaje na złom, a makulaturę na makulaturę. Tutaj wiadomo: Maciek to „Maciąg", Łukasz to „Ping", Rafał to „Pong", Bartosz - „Xerox". Tu jest się ziomem, swojakiem, jest się u siebie.
- Puszkę po piwie mogę wyjebać tam, gdzie mi się podoba - mówi „Maciąg".
- Czelo, „Ping", czelo, „Pong", czelo, wszyscy matkojebcy! - krzyczy na całe gardło do chłopaków siedzących na ławce pod murem śmietnika na ulicy Półkole. Krzyczy tak głośno jak sąsiedzi z drugiego piętra, którzy kłócą się co noc, jak matki na dzieci w zasikanej piaskownicy obok. Krakowskie osiedle Dąbie to jego raj i piekło, to ziemia i księżyc, to cały świat i wszechświat nawet.
- Tutaj nie walę karpia - krzyczy do dyktafonu „Maciąg". - Mówię ludzkim głosem: „Dlaczego nie lubię szkoły? Bo szkoła nie lubi mnie!".
Nie mam genów do nauki
Szkoła nie lubi „Maciąga" za to, że w czasie lekcji polskiego położył nogi w obuwiu sportowym na swojej ławce.
- Ściągnij! - powiedziała polonistka, która dyktowała właśnie listę lektur.
- Mnie trzeba poprosić, rozkazywać może pani mężowi - odpowiedział „Maciąg".
- Ściągnij! - mówiła. - Bo wezwę dyrektora!
- Ciekawe jak? - pytał „Maciąg". - Prawo zabrania nauczycielowi opuszczania uczniów w czasie lekcji.
Pały z zachowania nie robią na nim wrażenia: - Mi to tito! - mówi, kiedy go straszą, że nie zda do następnej klasy. - To ich problem! Nie mam genów do nauki. Klonowanie nie zaszkodzi. Ostatnią dostał za papieża. W czasie klasówki z matmy odebrał telefon od swojej dziewczyny:, Jak to nie wiesz, gdzie jestem? Targam głazy w kamieniołomach. Jak papież!" - żartował.
- Matematyczka ma inne poczucie humoru, nie skumała ściemy. Ma w mózgu zamontowany nadajnik Radia Maryja. Ojciec dyrektor włączy zasilanie, ona nadaje: .Jeszcze niedawno paliłeś świeczki pod oknem na Franciszkańskiej, a dziś takie obelgi!". „Obelgi? - pytam. - Papież za to świętym zostanie!". Moje świeczki, moja sprawa. Szkoła nie lubi też „Pinga". Za podpalanie książek na lekcji, wyrzucanie krzeseł przez okno, za zasypianie w pierwszej ławce na matmie.
- Gdyby mnie ta pizda nie przesadziła - mówi - zasypiałbym w ostatniej i mogłaby se prowadzić lekcję. Nie mogę się powstrzymać, oczy same lecą. Jak prezydentowi Kwaśniewskiemu na akademii z okazji wybuchu drugiej wojny światowej. Widziałem kiedyś w tiwi. Przemawia prymas i kombatant, przemawia więzień, bohater przemawia. A do tego muza z pogrzebu w podkładzie. Każdy siedzi jak zawoskowany, a „Kwach" się kiwa. I tak z pół godziny. Kamerzysta co chwila go łapał, laliśmy z chłopakami w majty. Jemu za to spanie grosza z pensji nie potrącili, a o mnie na apelu dowiedziała się cała szkoła.
Nagana jednak na „Pinga" nie działa. Podobnie jak na „Xeroksa", który dostał właśnie dziewiątą jedynkę z polskiego za brak podręcznika.
- Nie mam - tłumaczy nauczycielce za każdym razem. - Nie stać mnie.
- Na papierosy cię stać - powtarza za każdym razem nauczycielka.
- I dlatego na podręcznik mi brakuje - odpowiada niezmiennie „Xerox".
- Sam nie wiem, jak ona mnie z tego wyciągnie - śmieje się „Xe-rox". - Bo czego ja musiałbym się teraz nauczyć, żeby wyjść na troję? Chyba całego internetu na pamięć.
„Xeroksa" szkoła nie lubi za pyskowanie, za nakręcanie na komórkę nauczycieli, którzy się denerwują, za głupie podpuchy.
- Kiedyś dosrałem wychowawcy - opowiada „Xerox". - Po ramieniu mnie poklepał. Przy całej klasie. W nagrodę za to, że w pierwszym semestrze nie opuściłem ani jednej godziny. Po głowie by mnie jeszcze pogłaskał, ale krzyknąłem: „Pedał! Widzicie, jaki pedał!". Chłopaki w ryk. Cofnął rękę jak poparzony. Dziś, kiedy ktoś chce nam podskoczyć, robimy mu trzodę. Chce pani zobaczyć jak? Chłopcy wyciągają komórki.
„Xerox": - Pedałujesz, stary?
„Pong": - Jeszcze jak! Odciski mi się porobiły od ciurlania dropsa!
„Ping": - Jeśli chcesz się zabawić, zadzwoń: „Miły Kamil, 0-800...".
„Maciąg": - Dlaczego Kamil? Kamil to mój młodszy brat!
„Ping": - A co, ma być Wiesław?
„Xerox": - Proszę o ciszę. Proszę zapisać temat lekcji.
- To wersja na nauczycieli - mówi Xerox. - Na nauczycielki mamy wisty w stylu: „Patrz, jaka dojara" albo „Starszym paniom nie dogodzisz nawet w łóżku".
- Dlaczego to robicie? - pytam.
Odpowiadają: Z nudów. Z wrodzonego kurewstwa. Z lenistwa. Z dobrodziejstw dzisiejszego świata. Przez hipermarkety, przez MTV, przez internet. Za dobrze nam. Tak mówią. Tak myślą. To mają.
Zasysamy z całego miasta
Osiedle Dąbie, Czyżyny, Nowa Huta - robotnicze dzielnice Krakowa. Komunistyczne blokowiska.
- Domy z betonu, ludzie z betonu - tak mówi „Maciąg" o swojej dzielnicy.
- Nasza szkoła jest dla betoniarzy - dodaje „Xerox".
- Chyba dla śmieci - śmieje się „Ping". - To zsyp.
Zespół Szkół numer 1 na ulicy Ułanów - technikum komunikacyjne, gimnazjum, szkoła zawodowa. Budynek z lat sześćdziesiątych. Zadbany, osłonięty iglakami sadzonymi w czasie czynów społecznych, wielkie boisko. Tysiąc uczniów, stu nauczycieli. Jeszcze sześć lat temu mieściło się tu tylko technikum kolejowe. Jedno z trzech w Polsce. Sponsorowane przez Ministerstwo Transportu, zawsze miało fundusze na kolejarskie mundurki uczniowskie, na obiady w stołówce, wyposażenie pracowni zawodowych, książki w bibliotece, wycieczki zagraniczne. Większość absolwentów znajdowała pracę w PKP. Dziś koleje zwalniają pracowników. Szkoła zaczęła więc uczyć nowych zawodów: logistyki w transporcie, telekomunikacji, elektroniki, elektryki, mechaniki, marketingu.
- Awuesowska reforma oświaty z 1999 roku zdegradowała szkolnictwo zawodowe - mówi Andrzej Cichoń, dyrektor. - Minister Handke wyśmiał technika, że zacofane, że niepotrzebne. Tak jakby społeczeństwu nie byli potrzebni dobrze wykształceni elektrycy i mechanicy. Ze szkoły pięcioletniej staliśmy się czteroletnią. Nauczycielom groziły zwolnienia. Nie umiałem ich zwolnić, to dobry zespół. Postanowiłem, że utworzymy gimnazjum dla uczniów, którzy od kilku lat siedzieli w siódmej albo ósmej klasie. Nikt w Krakowie nie chciał się nimi zająć. „To ciężki interes - mówiłem nauczycielom - ale mamy nóż na gardle. Bierzemy?". „Jasne!", odpowiedzieli.
Na początku gimnazjum miało tylko dwie klasy. Dziś ma ich trzynaście (połowa to gimnazjum dla dorosłych).
- Trudnych uczniów jest coraz więcej - mówi dyrektor. - Nawet w technikum. Kiedyś w klasie nie uczyło się trzech, czterech, dziś zaledwie tylu się uczy. W polskim szkolnictwie nie ma miejsca na drugą i trzecią ligę. Liczy się tylko reprezentacja. Młodzież słabsza wykrusza się jak tynk w mieszkaniu przed remontem. My zasysamy ją z całego miasta.
Zassani to między innymi:
„Maciąg", rocznik 1988, przeniesiony z gimnazjum na Litewskiej, dwa lata w plecy.
„Ping", rocznik 1989, wyrzucony z gimnazjum na nowohuckim Osiedlu Zgody, rok do tyłu.
„Pong", rocznik 1989, jak wyżej.
„Xerox", rocznik 1992, przyjęty od razu tutaj.
W tym roku szkole przybędzie kolejnych trzystu uczniów. Jedna trzecia ma wyznaczonych kuratorów za nierealizowanie obowiązku szkolnego.
zoo, prawdziwe zoo
W pokoju nauczycielskim trudno o wyciszenie. Nie pomagają nawet specjalnie obite skajem drzwi, które grono pedagogiczne zamówiło u dyrektora. Przez ściany przeciska się wrzask, huk, dudnienie. Długa przerwa. Powoli przybywa nauczycieli. Polonistka, matematyczka, germanistka, rusycystka, historyczka. Większość to kobiety z kilkudziesięcioletnim stażem.
Mężczyźni gubią się jak rodzynki w wielkanocnej babie: geograf, pedagog, informatyk, ksiądz. Parzą kawę, wyciągają kanapki, uzupełniają dzienniki.
„Kto ma dyżur na korytarzu? Kto przy wejściu?", „Wysłali mi SMS-a z pogróżkami", „Nie chciał się gówniarz przesiąść na klasówce", „To zoo, prawdziwe zoo".
- Człowiek przyzwyczajony był do innych standardów - mówi Maria Szelak, germanistka. - Mówiło się: „podkreśl temat", podkreślali, „przynieś kredę", przynosili. Teraz nauczyciel dla nich zupełnie się nie liczy. Przezroczysty jest.
- Nic się nie liczy! Miałam ich uczyć analizy dramatów Szekspira, pisania wypracowali, dyskusji nad wierszami - mówi Krystyna Firlej-Kępa, polonistka. - Przez lata opracowałam sobie konspekt każdej lekcji. Teraz wszystko mogę wyrzucić do kosza, bo jak wygląda moja lekcja? Wchodzę do klasy, a tam Ku Klux Klan, trzydziestu chłopa w kapturach naciągniętych do połowy twarzy. Mówię: „Dzień dobry", milczą. Sprawdzam obecność, nie odpowiadają. Mówię Romeo, mówię Julia, zaczynają chodzić po klasie: „»Muka«, »Karczycho«, słuchacie mnie?" - pytam. Cisza. „To po co przyszliście do szkoły?". Tupanie. O Szekspirze można zapomnieć.
Maria Gąsienica, historyczka: - Nie umieliśmy utrzymać dyscypliny, nie umieliśmy niczego nauczyć. Początkowo każdy gotował się jak imbryk ze złości i siedział cicho. Wstydził się przyznać, że jest bezradny. Przełom nastąpił, kiedy młodszej koleżance opluli klamkę. Nie wytrzymała. Poszła na skargę do dyrektora: „Pan nie zabezpiecza mojego miejsca pracy! - krzyczała. - Pan nas naraża! Takich uczniów powinno się kierować do szkoły specjalnej, nie powszechnej".
Trzeba sobie radzić albo się zwolnić
W gabinecie dyrektora trudno o spokój. Przychodzą uczniowie, przychodzą nauczyciele, rodzice przychodzą, władze gminne przychodzą. Z tłumaczeniem, z pretensją, ze sprawą, ze skargą. Dyrektor musi zreperować spłuczkę w damskiej toalecie, zorganizować bilety do teatru, puchary dla najlepszych biegaczy, papier do ksero, tusz do drukarki.
- Kto był, kto czeka? - pyta.
- Była matka chłopaka z drugiej gimnazjalnej. Tłumaczyła, że syn od trzech miesięcy chory - mówi sekretarka. - Dzwonił urząd miasta, pytał, dlaczego pieniądze na opał wykorzystaliśmy na okna. Nie rozumieją, że dzięki temu oszczędzamy dwa miliony rocznie na ogrzewaniu. Przyślą kontrolę.
Dyrektor Andrzej Cichoń jest szarmancki i zdystansowany, jest dyrektorem ponad dwadzieścia lat. Lubi swoją pracę, zna się na szkole. Pracował z młodzieżą już w latach siedemdziesiątych. Uważa, że uczniowie są tacy jak społeczeństwo, w którym żyją. - „Jeżeli dorośli nie radzą sobie z rzeczywistością, to jak mają sobie radzić dzieci? - zapytałem wtedy tę młodą nauczycielkę. - Bo co się stało? Napluli na klamkę? To trzeba rękę wytrzeć. Jak za przeproszeniem kupę, w którą pani wejdzie. Wychodzi was po dzwonku setka, nie mogę wysłać za każdym ochroniarza. Trzeba sobie radzić albo się zwolnić".
Grono pedagogiczne na dyrektora się oburzyło: „Nie umiemy sobie radzić! W żadnej szkole pedagogicznej tego nie uczą. Boimy się ich! To cyrk jest! Tu trzeba treserów!" - krzyczeli.
- „Nie umiemy, musimy się nauczyć" - powiedziałem im wtedy. - Zrozumiemy sytuację, a znajdą się rozwiązania. Gdy córka dorastała, też się burzyłem. Zakazywałem, kontrolowałem, sprawdzałem. Bez efektu. Żona mi powiedziała: „Jeżeli ciebie tak boli jej odrywanie się od nas, pomyśl, jak jej jest ciężko się oderwać". Wczułem się w jej sytuację i automatycznie zrobiła się inna rozmowa. Krytykując, odtrącając, daleko nie zajdziemy.
Dyrektor zamówił u współpracującej ze szkołą poradni psychologiczno-pedagogicznej kursy komunikacji interpersonalnej dla całego personelu. Była teoria, były warsztaty. Pomagała Edyta Mierucka, szkolny psycholog.
„Napiszcie, dlaczego boli, gdy uczniowie wyzywają?" - prosiła nauczycieli.
Pisali: „Chamstwo mnie obraża", „Mam ochotę uderzyć ucznia", „Czuję się: bezradny, poniżony, wściekły, agresywny, czuję, że jestem złym nauczycielem, że świat, który mnie otacza, schodzi na psy".
- Nie potrafili określić swoich granic - mówi Mierucka. - Swoje emocje, doświadczenia, kompleksy przekładali na sytuacje, w których stawiali ich uczniowie. Czuli się atakowani, podczas gdy byli sprawdzani, czy warci są zaufania. Czuli się poniżeni, podczas gdy sami poniżali. Z błahych spraw robili tsunami. A wystarczyło ich zrozumieć.
„Jak myślicie, dlaczego oni to robią?" - pytała.
Odpowiadali: „Są źli, zepsuci, leniwi, zdemoralizowani, interesowni, nieodpowiedzialni, głupi". „Wymieńcie pozytywne cechy uczniów".
Nie potrafili.
„Spróbujcie się wczuć w ich sytuację". Nie znali tych sytuacji.
„Nie wiecie, kim są wasi uczniowie? - pytała. - Co jedzą na obiad? Co robią z czasem wolnym, o czym rozmawiają z rodzicami?". Nie wiedzieli.
Kursy wyeliminowały tych, którzy nie chcieli uczyć się nowej rzeczywistości. Kilkanaście osób odeszło: na wcześniejszą emeryturę, do szkół o lepszej reputacji, do firm, gdzie można zarobić dwa razy więcej.
- Nikogo nie zatrzymywałem - mówi dyrektor. - Jeżeli ktoś nie ma powołania, nie wytrzyma. Będzie szkodził. Nauczyciel to zawód wymagający predyspozycji psychicznych. Dziwię się, że nikt nie robi im testów jak policjantom przy przyjmowaniu na służbę.
Nie chciała się marnować
Ewa D. ma 32 lata, dyplom z filologii angielskiej na UJ (wpływy europejskie w prozie Hemingwaya) i duże ambicje. Chciałaby tłumaczyć literaturę, ale z tego nie da się utrzymać. Dlatego postanowiła uczyć. Skończyła kilka kursów z metodyki nauczania języka. Odeszła ze szkoły przy Ułanów trzy lata temu. Nie chciała się marnować. Kiedy nadarzyła się okazja, przeniosła się do jednego z renomowanych liceów Krakowa. Właśnie skończyła zajęcia, pędzi do domu, bo ma jeszcze do sprawdzenia kartkówki, w których uczniowie poprawiają swoje oceny na koniec roku.
- Walczą o szóstki, piątki - mówi. - Mają aspiracje. Na lekcji można z nimi przerobić nawet dwa rozdziały, można porozmawiać o karierze Madonny, o globalizacji. W ubiegłym tygodniu oglądaliśmy na DVD Capote w oryginale. A na Ułanów przez semestr nie mogłam wyjść poza dialogi typu: „What is your name? My name is Paul. Where are you come from? I coming from Cracow. What is your second name? My name is Cracow". Nie żartuję, oni nic nie rozumieli. Nie odróżniali orzeczenia od podmiotu.
„Napisz temat na tablicy" - poprosiła kiedyś polonistka najbardziej agresywnego chłopaka w klasie. „Nie!" - mówi. „To ja ci napiszę na kartce, ty go tylko przepiszesz" - prosi dalej. I co się okazało? Ledwo pisał. Psycholog mówi: był agresywny, bo chciał odwrócić uwagę od swoich słabości. Ale ja mam to gdzieś. Przyszłam tu uczyć w gimnazjum. Nie chciałam zejść do poziomu przedszkolaka. „Napiszcie list do przyjaciela o swojej podróży wakacyjnej. Minimum trzy strony". Za tydzień nikt nie miał ani wersu. „Dlaczego?" - pytam. Odpowiadają: „Nie byłem w podróży", „Nie mam przyjaciela", „Po co mam pisać list, skoro mogę napisać SMS-a? Oszczędzam czas, oszczędzam pieniądze na znaczek". U nich liczy się konkret. Kiedy im się nie opłaca, nie zrobią. Człowiek się łudzi - jak mi się uda poprowadzić lekcję na 200 procent, jak się dobrze przygotuję, to ich zainteresuję. Koleżanka polonistka przyszła kiedyś do pokoju nauczycielskiego dumna jak paw. „Ale lekcję miałam w 11 g! - mówi. - Przerabiałam Romea i Julię. Podzieliłam ich na grupy. Jedni pisali reportaż z Werony, inni scenę balkonową na śmiesznie. Powymyślali fajne historie. Romeo na pożegnanie: »To ja idę do innej«. Na co Julia, zapalając papierosa: »Marlboro, papierosy, które zastąpią prawdziwego mężczyznę«. Postawiłam same dobre oceny. Coś w nich obudziłam". I co? Na następnej lekcji miała już tylko pięciu uczniów. „Co z resztą?", pyta. „Mają już oceny, nie muszą się więcej starać".
Im fajniejsza lekcja, tym mniej się muszą uczyć w domu, bo wszystko zapamiętali. Jedyne, co ich motywuje, to kasa. Jeden z wychowawców organizuje wycieczki po Krakowie, pokazuje im muzea, zabytki. Jeżeli nie weźmie od nich po pięć złotych na bilety, w umówionym miejscu nie ma nazajutrz nikogo. A jak zapłacą - przychodzą, bo zainwestowali.
- Spotykamy się pod Wawelem! - zaproponowała jedna z polonistek.
- Gdzie? - zapytał któryś.
- Pod wzgórzem, od strony Grodzkiej.
- A gdzie to jest?
Myślała, że sobie jaja z niej robi. Mieszkać w Krakowie i nie wiedzieć, gdzie Wawel? A on naprawdę nie wiedział. Całe jego życie to osiedle i tramwaj do szkoły.
W nowej szkole Ewa D. rozwija skrzydła. Dyrektor ją docenia. W wakacje wyjeżdża z uczniami na dwutygodniowy obóz językowy na Mazury.
Nowa szkoła ma zasady. Wyrzuca każdego, kto włoży zapałkę do zamka w drzwiach, kogo przyłapią na seksie w toalecie, kto pyskuje. Dyrektor nie chce, by szkoła straciła reputację. Dba o swoje dobre imię, bo chce startować w kolejnym konkursie na dyrektora organizowanym przez miejski wydział oświaty.
- Ilu uczniów wyleciało w ubiegłym roku z pani nowej szkoły? - pytam Ewę D.
- Osiemnastu.
- Gdzie odeszli?
- Przestało mnie to obchodzić.
- Jeżeli nikt ich nie zechce uczyć, to co z nimi będzie?
- Nie wiem. Każdy odpowiada za siebie. Sami sobie są winni.
Ty skąd? Z Auschwitzu?
Czerwcowy wieczór. Godzina 21.30. Ławka przy ulicy Półkole pu-\ . stoszeje. Rozpętała się nagła burza. Chłopcy schowali się w pobliżu. Śmietnik, klatka schodowa, przystanek autobusowy. Żaden nie wrócił do domu.
„Ławka, ulica to moja kamienica" - zrymował kiedyś „Ping", który nieustannie słucha hip-hopu. Najchętniej Molesty i Paktofoniki. Teraz też siedzi obok kontenera z czadofonem pod kurtką. Sam nie śpiewa, bo, jak twierdzi, żyje zgodnie z naturą. A natura jego ciała buntuje się, gdy musi się męczyć. Szczególnie buntuje się jego mózg, który za nic nie chce się rano podnieść z łóżka.
- Wyłącz to, kurwa! - krzyczy „Pong". - Jeszcze pioruna na nas ściągniesz!
- Odjebało ci? - burzy się „Ping". - Z wioski jesteś? O strzechę się boisz?
- Słyszałem, kurwa, w Eremefie, że piorun wpadł do obory, a rolnik akurat rozmawiał przez komórkę i pierdolnął walonkami do góry.
- Dziennikarze to mendy. Wczoraj mówili, że nie będzie padać, i co? Gdyby mi płacili tyle, co im, to powiedziałbym nawet, że jestem obrzezany.
„Ping" i „Pong". Awers i rewers. Pierwszy szczupły blondyn, drugi brunet z nadwagą. Mieszkają od urodzenia w tej samej klatce schodowej. Obydwaj kończyli przedszkole na ulicy Widok i podstawówkę na ulicy Francesco Nullo. Kiedyś byli nieźli w ping-pongu (stąd ksywki), ale w gimnazjum odechciało im się ćwiczyć. Wszystkiego im się odechciało.
„Ping": - Ojciec umarł wtedy na raka płuc (pracował na taśmie w zakładach tytoniowych), skończyły się pieniądze i matka złapała doła. Nigdy wcześniej nie pracowała, więc jak zaczęła szukać roboty, miała już z pięć dych. Gdy nawet hipermarket nie zechciał jej na sprzątaczkę, zaczęła się modlić. Teraz siedzi całe dnie na wersalce i mamrocze. Na każdej ścianie święty obrazek, na telewizorze Matka Boska i świece. Aż mnie ciarki przechodzą, gdy na to patrzę. Pytam:, Jest coś do żarcia?". „Nie", mówi. Tyle gadki. Wygląda jak anorektyczka, bo jak jej czegoś nie wcisnę, nie zje. Kupuję za rentę, którą mam po ojcu. Za mieszkanie nie płacę, bo brakuje. Zresztą w domu tylko śpię. Jadam w szkolnej stołówce. Pedagog załatwił mi dofinansowanie w Caritasie.
- Gdzie się uczysz? Gdzie odrabiasz lekcje?
- Nie odrabiam. Umiem tyle, ile nauczą mnie w szkole. Osiem godzin dziennie wystarczy. Kumpel, który dostał się na politechnikę, zapieprzał całe noce i dnie, matka tylko mu kanapki donosiła do biurka. Zupełnie nie dbał o swoje zdrowie. A ksiądz mówił przed pierwszą komunią, że to niezgodne z piątym przykazaniem. Widzę go kiedyś: oczy spuchnięte, ramionka okrąglutkie, taki gałganek. Pytam: ,A ty skąd? Z Auschwitzu?". „Z korków - mówi - wracam. Pała z matmy mi grozi. Matematyczka zaproponowała mi pomoc". „Za ile?", pytam, bo znam te klimaty. „Pięć dych za czterdzieści pięć minut". „Nie daj się, ziomal, mówię, w poprzedniej budzie też tak miałem". Bo polonistka posadziła mnie w pierwszej ławce i dawaj - pytanie na każdej lekcji: co to fraszki, dupaszki, wierszyki, pstryki. Ktoś nie wiedział, proszę bardzo, Łukasz powie. Potem tylko za drzwi weszła, już się rozglądała: „Gdzie Łukasz, nasz orzeł, nasz sokół?". Cała klasa ryczała. Nikt mnie nie bronił, bo gdy mnie pytała, to oni mieli spokój. Kiedy nie zdałem, kumpel doradził: „Idź do niej na korki. Połowa klasy korkuje u niej i ma dobrze". Nie miałem za co - dalej mnie łachała. Kiedyś rozsiadła się za biurkiem i żuje toffi. Jak się jej skończyły, mówi: „Idźże, Łukasz, do sklepiku, kup mi jeszcze paczkę". A ja jej głośno: „Niech mnie pani w dupę pocałuje!". Pozwała mnie do sądu o obrazę. Sprawa do dziś się ciągnie. Jej włos z głowy nie spadł, a ja musiałem szukać nowej szkoły.
Lubią, jak się boisz
„Pong": - „Chodź na Ułanów - powiedział mi „Ping" pod blokiem (byłem jeszcze w gimnazjum na Osiedlu Zgody) - tam można być homo sapiens, nie ścierą". W poprzedniej szkole miałem kłopoty z fizyką i chemią. Stałem pod tablicą i udawałem zdenerwowanego, żeby nie wyszła moja ciemnota. Wytrzeszcz oczu, kreda mi z rąk leciała, jąkanie, jakby mi się ze strachu wszystko pomieszało. Zazwyczaj odpuszczali. Nauczyciele lubią, jak się boisz.
- Nie tłumaczyli tego, czego nie umiałeś?
- „Niech ci rodzice pomogą - poradziła fizyczka. - Za nadgodziny mi nikt nie płaci". Albo wyzwiskami od razu.
- Wyzywali?
- Od debili, bandy idiotów, upośledzonych bydląt, tępaków. Zresztą nie tylko mnie. Inni też tak mają, tylko boją się wychylić. Siedzą jak trusie i liczą czas do dzwonka, żeby ich nikt nie zauważył. Czasem na przerwie jarało się gandzię, czasem strzeliło piwko i było lżej. Koleżanka łykała relanium, inaczej rzygała w kiblu ze strachu. Wołaliśmy na nią Lionel Richie, bo ryczała wtedy jak lew.
- A rodzice? Nie pomogli?
- Kiedy? Ojciec pracuje jako kierowca tirów. W domu jest trzy dni w miesiącu. Śpi. „W szkole dobrze?", pyta. „Dobrze!", odpowiadam. „No to dobrze!", mówi i znowu kimka. Budzi się na żarcie: „Ile jest 6 razy 7?", ciągnie. „42!", odpowiadam. „A nie 56? - nie wierzy. - Dawaj kalkulator!". Sprawdzamy. Wychodzi na moje. Stary się nadyma jak purchawka. Nie odzywa się do wyjazdu. Mama sprzedaje w kiosku „Ruchu". Wychodzi o szóstej, wraca o osiemnastej, kiedy zaliczy wszystkie hurtownie spożywcze, gdzie jajka są po 30 groszy, a majonez tuż przed końcem terminu ważności można kupić za złoty pięćdziesiąt.
Zrobi obiad i zaśnie przy M jak miłość. Pracuje też w soboty i niedziele do czternastej. „Znów nie byłaś na wywiadówce?", pyta siora. „Mam się pokazać ludziom z siwymi włosami? - krzyczy matka. - Czasu nie mam odrostów zrobić". Siora potem kłamie, że matka chora była, że zadzwoni. Ja mam z matką układ: „Uczysz się, synu, dla siebie - powiedziała mi kiedyś. - Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Ja w to palców nie wkładam".
„Ping": - Na osiedlu większość rodziców nie ma czasu. Zajęci są sobą, jak nie pracują, to kombinują, skąd by tu wziąć na prąd, na czynsz, na kablówkę.
„Pong": - Albo ich nie ma. Siedzą w Dublinie, Londynie. W mojej klasie chyba z dziesięciu ma starych za granicą. Co miesiąc dostają od nich kasę na życie. Chata wolna. Jak nie chcą rano wstawać, nie wstają. Pogrzebią w internecie, obejrzą telewizję, pojadą do Carrefoura czy Galerii Kazimierz. Zaliczą galeriankę. Robią tam laskę za perfumy z Sephory. Wchodzi się w kilku, ktoś prosi te panny w mundurkach o radę: „Poszukuję perfum dla dziewczyny". „Jakie mają być?", pyta. Zbliżasz się do niej i szepczesz do ucha: „Delikatne jak pani". Ona się rumieni, gotuje, psika ci na karteczki, a kolega wypakowuje flaszkę z pudełeczka i w długą. „Maciąg": - Wychowujemy się sami. I dobrze, bo czego moglibyśmy się od starych nauczyć? Chodzenia w butach ze skaju? Życia na kredycie? Sąsiedzi żyli. Od trzech lat chowają się przed komornikiem. Puk, puk, stuk, stuk, trzeba znać szyfr, żeby otworzyli. Skrobią jak szczury!
Habemus mu papa
Mama „Maciąga" Halina właśnie wróciła z pracy.
- Nie posprzątałeś! - żali się, przedzierając się przez przedpokój gierkowskiego M-4 do kuchni. Porozrzucane buty, oderwana wykładzina, ściany wymagające remontu. - Gdzie Kamil?
- U sąsiadów.
- Dobrze, chociaż coś zjadł. Jutro ja ugotuję, to ich mały będzie mógł u nas zjeść.
Pracuje jako ankieterka. Od ankiety ma 5 złotych. Na tysiąc pięćset miesięcznie musi pracować dziesięć, dwanaście godzin. Ostatnio rozdawała wszystkim znajomym, którzy mają psy, karmę i codziennie sprawdzała, jak się te czworonogi po niej czują. Sama - bo ludziom raczej nie zależy i wpisują do ankiety, co popadnie, na odwal się. A ona potem ma kłopoty, bo firma wmawia jej, że sama je sobie wypełniła, i nie płaci ani grosza. Jak rozpoznają, że sama?
- CHGW! - mówi „Maciąg". - Ściemniają, żeby miała się na baczności i sama nie zaczęła ściemniać.
Pani Halina: - Moje dzieci muszą być samodzielne. Nie będę z nimi odrabiała lekcji, bo kiedy? Dziewiąta godzina, a ja dopiero w domu. Jak się rodziły, to nosiłam na rękach. Sześć lat temu mąż się wyprowadził do innej kobiety. O, widzi pani tę dziurę w ścianie? Liczniki przyszedł mi wyrwać, nie chciał płacić na darmozjadów. Zabrał wszystkie wartościowe rzeczy: kanapę skórzaną, mikser, mikrofalówkę. Wezwałam policję. Powiedzieli, że ma prawo, bo dopóki nie ma rozwodu, to jest jego własność. Kiedyś do niego pojechałam, by go prosić, żeby wrócił. Bałam się, że nie dam sobie rady z dwoma chłopakami. Poszczuł mnie psem.
Maciek o ojcu: - Niech zdycha w pokoju. Habemus mu papa. Pani Halina nie może zrozumieć, dlaczego teraz wszyscy czepiają się młodzieży: - Zapomniał wół, że cielęciem był! My też nie tańczyliśmy tanga jak rodzice. Jak poszłam na koncert Niebiesko-Czarnych i dostałam po głowie gumiakiem, ojciec mówił: „Bawić się nie umicie!". Maciek, kiedy goli głowę na łyso, prosi mnie: „Matka, weź za uszami, bo nie dostaję". I ja golę, bo wiem, że te dresy, te łańcuchy na ręku to przebranie. Ja udawałam Bardotkę, on tych swoich Murzynów z telewizji.
- Ale nie uczy się! Nie uczy się, nie zdaje, ma dwa lata do tyłu.
- Najważniejsze, że daje sobie radę. Jak mu czegoś trzeba, na budowie pracuje. W ubiegłe lato ocieplał domy. Kupił magnetofon. W lombardzie, ale jak nowy. W ciągu roku, jak mu się jakieś mieszkanie trafi do remontu, też bierze. Dlatego ja mu wszystkie nieobecności w szkole usprawiedliwiam. Ostatnio dzwonili ze szkoły, pytali, co się z nim dzieje, bo od miesiąca nie chodził. A on się Kamilem zajmował, bo w szpitalu byłam. Przylał mu nawet, gdy mały przyniósł troję z dyktanda. Dobrze, bo chłopak musi znać męską rękę. Nie ma ojca, ma brata. On tu teraz rządzi.
Maciek: - Matka choruje na nadczynność tarczycy. Nie ma na leki. Czasem łapią ją ataki duszności. Ostatnio w długi weekend. Zawiozłem ją tramwajem na pogotowie. Położyli ją na łóżku w korytarzu obok izby przyjęć. Całą noc nikt do niej nie podszedł. Pukam raz, drugi do gabinetu, a tam ciągle to samo: „Proszę wyjść, mam pacjenta, nie widzi pan?". Jakaś babka mi doradziła: „Trzeba dać 20 złotych pielęgniarce, to się zajmą. Mąż leżał sparaliżowany po wylewie. Salowe stawiały talerz na szafce i mówiły, że nie ma apetytu. Żadna go nie nakarmiła. Dałam kasę, od razu apetyt się znalazł i masażysta, i rehabilitant".
„Maciąg" nie miał wtedy nawet na butelkę wody mineralnej.
- Co zrobiłeś?
- Skopałem dystrybutor coca-coli, który stał przy portierni. Wezwali policję. Skończyłem na komisariacie, ale matkę przyjęli.
Zróbże coś pani z nim
Szkoła zaproponowała matce „Maciąga" zajęcia w kursie dla rodziców: „Jak radzić sobie z agresją, jak rozpoznać, czy bierze narkotyki". - Rodzice zrzucają odpowiedzialność za dzieci, jak tylko nadarza się okazja - mówi Edyta Mierucka, psycholog. - Matka, której syn nie chodził do szkoły pół roku, mówiła mi ostatnio: „Zróbże coś pani z nim". Nie wie, że to ona więcej może niż ja. Chcieliśmy, by rodzice to wiedzieli. Stąd pomysł grupy wsparcia dla rodziców. Halina E. była na dwóch spotkaniach, razem z dziesięcioma innymi matkami.
- Złapali nas po wywiadówce - opowiada - to poszłam. Chciałam się dowiedzieć, jaką przyszłość synowi doradzić. Kim się teraz opłaca być? Inne matki płakały, że syn czy córka się stacza. Narkotyki. Alkohol. Jedna opowiadała, że mąż alkoholik podpalił podczas libacji dom. Jemu się nic nie stało, a najmłodszego syna nie docucili. Po tym wypadku inne dzieci nie mogą do siebie dojść. Druga mówiła, że mąż powiesił się w pokoju, w którym mieszkają z całą rodziną. Pomyślałam: „To ja mam życie jak w Madrycie". I kiedy Maciek obiecał, że się za siebie weźmie i skończy gimnazjum, więcej nie poszłam. Ponoć w tym semestrze już tylko trzy matki chodzą.
- A potem zrobię liceum, które w rok przygotowuje do matury - obiecał Maciek. - Nawet dwa licea, żeby mieć dwa dyplomy w dwa lata. Nadrobię stracony czas.
Kontrakt
Przed pokojem psychologa na ulicy Ułanów kolejka. Trwają przyjęcia kandydatów na nowy rok szkolny. Zniecierpliwione matki ściskają reklamówki z zakupami, obciągają przykrótkie spódnice, pocą się, ponaglają: „Wyprostujże się!", „Bój się Boga, włożyłeś bluzę i buciory? To po co ja koszulę ojca prasowałam?", „Artur też tutaj zdaje? Znów będzie cię na wagary ciągał!".
Nie widać ani jednego ojca. Synowie i córki patrzą w okno, czytają instrukcje obsługi obrabiarki, schemat silnika, dyplomy sportowe, nazwiska pod zdjęciami absolwentów.
- Nie przyjmiemy nikogo, zanim nie pogadamy z jego rodzicami - mówi Piotr Krzywda, szkolny pedagog. Zawieramy kontrakt. Zajmiemy się dzieckiem, ale mamy warunki. Szkoła bez zasad nie istnieje. My je powoli wypracowujemy. Uczeń na Ułanów musi:
1. Chodzić do szkoły.
- Jest w szkole - mówią nauczyciele - nie ma go na osiedlu. Słyszy: rachunek prawdopodobieństwa, bitwa pod Grunwaldem, kwas solny. Może zapamięta chociaż nazwę. Za nieopuszczanie w semestrze ani jednej godziny uczniowie dostają nagrody: organizery, zegarki, albumy fotograficzne o Polsce. - Muszę ich jakoś motywować - mówi dyrektor. - Frekwencja z roku na rok maleje. Kiedyś takich nagród kupowałem 40-50. W tym roku tylko 18.
2. Umieć to, co na lekcji.
- Kiedy robię klasówkę - mówi zastępca dyrektora do spraw technikum Elżbieta Piechocińska - nie oczekuję, że się przygotowali w domu. Mówię: weźcie książki, przypomnijcie sobie, co było. Dopiero potem piszemy. Jedno gramatyczne ćwiczenie z francuskiego potrafię przerabiać nawet tydzień. Tłumaczę do skutku, aż zrozumieją. Chwalę za każde osiągnięcie. Większość nigdy nie była chwalona, ma zaniżoną samoocenę. Na testach, gdy trafi im się pytanie otwarte, wymagające ich samodzielnego myślenia, nie odpowiadają. Nie wierzą, że mogą myśleć, że ich zdanie może się liczyć. Dla nas sukcesem jest to, że stu uczniów przystąpi do egzaminu gimnazjalnego. Niech mają najniższą punktację w kraju, ważne, że w ogóle przystąpili.
3. Nosić identyfikator z nazwiskiem.
Bez identyfikatora strażnik cię nie wpuści. Anonimowość sprzyja patologiom. - Dlatego systematycznie montujemy na terenie szkoły kamery - mówi dyrektor. - Mamy ich już dwadzieścia. Kiedyś uczeń kopnął nauczycielkę na korytarzu. „To przypadek, chciałem kolegę!", tłumaczył się. Gdyby nie nagranie z kamery, nie mielibyśmy dowodów, że było inaczej. Czułby się bezkarny. A to niebezpieczne. Dla nas. Dla niego.
Od sześciu lat nie odnotowano w szkole przypadku fali, nie było też napaści na uczniów pod szkołą.
Taki system
Psycholog Edyta Mierucka jest już dziś bardzo zmęczona. Ma w szkole pół etatu, pracuje na półtora. Taki system. Kuratorium mówi: Trzymać poziom, wychowywać. Samorząd odpowiada: Nie damy pieniędzy! Trzeba łączyć klasy! - I mamy kolosy po 40-45 uczniów. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby wszyscy oni zaczęli chodzić do szkoły! Żeby wychowywać, nie trzeba Instytutu Wychowania. Wystarczy zmniejszyć klasy, żebyśmy byli w stanie je ogarnąć.
- Pani Edyto! Mamy sprawę - wołają. - Pani pomoże, chcą rozwiązać naszą klasę, rozdzielić nas do innych. To nie nasza wina, że kilku nie zda!
- Edyta! - przekomarzają się chłopcy, którzy chodzili na warsztaty z zastępowania agresji (nie wyszły, bo były obowiązkowe - do trwałych zmian potrzebna jest wolna wola). - Jak leci? Dziecko zdrowe?! - pamiętają, że niedawno była w ciąży.
- Proszę pani, wysłał mnie wychowawca - szepcze nieśmiało dryblas z krostami na twarzy, obwieszona biżuterią blondynka zwęglona na solarium, osiłek w dresie.
Ona rozmawia:
- Aśka, bój się Boga, znowu pobiłaś Benitę? Powiedziała, że zarabiasz na ulicy? A zarabiasz? Bywa? Boisz się ciąży? Musisz się zabezpieczyć.
- Maciek, dlaczego napyskowałeś matematyczce? Bo wyśmiała świeczki dla papieża? Przecież widziałam cię na Franciszkańskiej. Modliłeś się, płakałeś. Wstyd ci teraz?
- Łukasz, znowu zasnąłeś? Rozkładasz nocą towar w markecie? Przecież ty niepełnoletni jesteś! Za kolegę?
- Bartek, wiem, polonistka nie postępuje słusznie, ale ja nie mam prawa zwrócić uwagi nauczycielowi.
Właśnie o nich ostatnio rozmawiali. Trudno im się zmienić. W Gliwicach nauczyciele domagali się od ministra edukacji zatwierdzenia kar w szkole, między innymi: zatrzymywania po lekcjach w świedicy, sprzątania sal, boiska szkolnego. W Bielsku-Białej chcą przywrócenia kar fizycznych.
- Prawa mają tylko uczniowie, a obowiązki nauczyciele! - złościł się jeden z wychowawców, któremu na zajęciach zasnął pijany chłopak. - Żeby go usunąć z klasy, muszę udowodnić, że jest pijany. Nie mogę tego zrobić na węch! Nie może być świadkiem inny nauczyciel! Muszę mieć wynik z zarejestrowanego alkomatu, a takie ma tylko policja! Wzywam. Mierzą. Ma dwa i pół promila. "A dokumenty masz?", pytają ucznia. Okazuje się, że jest pełnoletni. Wtedy policjanci do mnie: „I po coś pan nas wzywał! Jeżeli jest spokojny, nic nie możemy zrobić!".
Zawala się całe przedstawienie
Ulica Półkole. Chłopcy schodzą się po burzy. Do ławki przy śmietniku dostawili drugą, przytachaną spod kościoła Świętego Stanisława. Oj, proboszcz znów będzie się pieklił, upominał w ogłoszeniach parafialnych, że zamiast odrabiać lekcje, to oni na tej ławce się marnują. Żyją jak poganie: niczego nie szanują, niczego nie przestrzegają.
- Weźże, „Wampir", te szlugi! - krzyczy „Xerox". - Kto ci kazał kupować od Ruskich na Kleparzu? Tfu, jakbym kocią kuwetę wylizywał!
Zrzuta na piwo. Trzy królewskie na siedmiu. Resztę trzeba będzie wziąć na kreskę u Jolandy. Niedaleko stąd, na Zwycięzców, ma sklepik.
- Nie patrzy w papiery, nie wnika w oddech - mówi „Xerox". -Twardo stoi na ziemi. Sama wychowuje trzech synów, musi zarobić na życie. Nie mamy kasy - rozładowujemy jej starego poloneza trucka i kilka piw wpada za darmo. Czasem bryka jej nawala - kładziemy koc na asfalcie i grzebiemy, wymieniamy świece, sprzęgło.
„Xerox" od dziecka uwielbia samochody. Na ścianie pokoju ma kolekcję kołpaków z znakami firmowymi marek. Nawet pontiaca i maserati. Wypatrzył kiedyś te cacka na parkingu na placu Szczepańskim, gdzie parkują „wypasione chuje" z całego świata. I nie mógł się oprzeć. Zagadał z parkingowym. Za stówkę udawał, że nie widzi. Po gimnazjum chce zostać w zawodówce na Ułanów i uczyć się na mechanika.
- Złota rączka - mówi o „Xeroksie" pani Jolanda, która właśnie zamyka sklep (wydatny biust, przepalony głos). - Uratował mojego poldka, gdy pękł wał korbowy. W autoryzowanych warsztatach naprawa kosztowałaby tyle, co cały samochód. „Xerox" wszystko mi znalazł na szrocie i sam wmontował. Szkoda takiego zdolnego chłopaka! Bo jak pójdzie do warsztatu, to się tylko zmarnuje. Mechanicy przeliczają roboczogodziny i na niczym już nie muszą się znać. Nawali migacz, wymienią ci pół samochodu, wystawią rachunek, na który trzeba będzie wziąć kredyt.
- W bebechach nikomu nie chce się już grzebać - mówi „Xerox". - Jeszcze tylko blacharkę opłaca się robić: za dzień pracy przy zagiętych drzwiach weźmie się z 300-400 złotych. Ale gdzie ja się tego nauczę? W szkole na takie prace brakuje pieniędzy. Na warsztatach robimy metalowe klucze albo podkowy, bo tylko takie maszyny się nam udostępnia.
- Dzisiaj, jak chcesz mieć zawód - mówi pani Jolanda - musisz odziedziczyć zakład albo warsztat. Dziewczyna, to jeszcze jak cię mogę - strzyc, czesać, malować oczy - sama się nauczy, jak jest zdolna. Ale chłopcy? Mechanik musi próbować na samochodach, elektryk na obwodach. Mój najstarszy syn skończył w tym roku technikum elektryczne. Wie pani, jak wyglądał jego egzamin zawodowy? Miał zaprojektować urządzenie do podnoszenia rolet w auli. Zaprojektował. Ale nie miał z czego zrobić (na materiały szkoła nie miała funduszy), a przed komisją egzaminacyjną odczytał tylko wstęp opisu, w którym krok po kroku tłumaczył jego działanie - (ministerstwo nie zagwarantowało stołów z generatorami, oscyloskopami, układami scalonymi).
- Taki stół kosztuje 200-250 tysięcy złotych! - tłumaczył mi dyrektor. - A ja mam dziesięciu zdających jednocześnie. Skąd na to wziąć?
- Kiedyś w narodzie było miejsce dla majstra - mówi pani Jolanda. - Mój ojciec w Hucie Lenina pracował całe lata, mieszkaliśmy w domkach na Osiedlu Willowym zbudowanym dla najlepszych pracowników. Rodzice nie mieli matury, ale przez całe życie czuli się szczęśliwi. Docenieni, dowartościowani. A teraz nikt by się z nimi nie liczył.
- Młodzież jest agresywna, bo czuje się niepotrzebna, zepchnięta na margines, gorsza. Najmłodszy syn chodzi do zerówki. Na Dzień Matki dzieci przygotowywały występy. Miałam go elegancko ubrać. Poszedł w białej koszuli i zwyczajnych spodniach. Garniturek dla dziecka to wariactwo, przecież zaraz wyrośnie. Kiedy go odbierałam, przedszkolanki powiedziały: „Kupiłaby mu pani garniturek, bo zawala się całe przedstawienie".
Przy dzieciach to mówiły, a one powtarzały swoim rodzicom: „Fajne było przedstawienie, tylko Kuba nie pasował". Kiedy przyszliśmy do domu, mały rozwalił wszystkie zabawki, krzyczał, klął, pluł jedzeniem. Wzięłam pieniądze z utargu i kupiłam ten garniturek.
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 35 z 4 września 2006 roku.
Niektórzy z nas sami nazywają się rydzykantami. Naszym celem jest głoszenie prawdy. Dzień kończymy o dwudziestej pierwszej wspólną modlitwą przy figurze Matki Boskiej Fatimskiej: „Uczyń ze mnie posłuszne narzędzie w Twoich dłoniach, o Matko Chrystusa i Matko Kościoła, dla ratowania dusz ludzkich w Ojczyźnie naszej i w całym świecie. [...] Maryjo, Gwiazdo Ewangelizacji, prowadź nas, prowadź Radio Maryja, bądź jego Opiekunką".
Anioł Pański
Droga do Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu zaczyna się w kancelarii proboszcza. Trzeba od niego dostać pozytywną opinię na piśmie. Krok drugi to formularz zgłoszeniowy. Wpisuje się do niego również dane osobowe wszystkich członków najbliższej rodziny łącznie z ich wykształceniem i miejscem pracy. Czerwiec. Portier otwiera mi czarną żelazną furtkę. Na placu przed szkołą stoi wysoka rzeźba Chrystusa. Rodzice wachlują się „Naszymi Dziennikami" i przestępują z nogi na nogę. Ojciec Tadeusz Rydzyk ma ciepłe, miękkie dłonie. Szczerze i szeroko się uśmiecha. Wita każdego z osobna, poklepuje po plecach, każdego pyta o imię i miejsce zamieszkania. Zapamięta to i wykorzysta przy nadarzającej się okazji. - No to miał pan długą drogę z tego Śląska, panie Wojtku. Cieszę się, że pan jest - powie do mnie trzy miesiące później. Na pytania komisji odpowiadam jako szósty. O literaturze w dwudziestoleciu, o rozbiorach, o manipulacji w mediach. Trzeci temat jest chyba najważniejszy. Mówię, że inaczej się relacjonuje wojnę iracką w BBC i w Polsce. - Niedokładnie o to chodzi... - krzywi się dziekan.
Mówię, że różne tytuły sympatyzują z różnymi opcjami politycznymi i że trzeba to brać pod uwagę, czytając.
- No, niedokładnie o to... - naprowadza mnie komisja - ...chodzi bardziej o sprawy takie jak Cimoszewicza, że dostał na dzień dobry takie wysokie wyniki od skorumpowanych ośrodków badania opinii publicznej. O to, że w mediach specjalnie przekręca się fakty. Ale będzie się pan o tym jeszcze uczył.
Zdaję. Tak jak wszyscy.
Kolega, który na egzaminie odpowiadał z eutanazji, zdziwił się, gdy pomiędzy drugim i trzecim pytaniem komisja wstała i zaczęła się modlić. Wybiło południe, to Anioł Pański.
Właściciel wszystkich banków świata
Jestem jednym z około 130 studentów I roku w szkole ojca Tadeusza Rydzyka. W piątkowy wieczór 30 września 2005 roku za Toruniem skręcam w lewo z wylotówki na Bydgoszcz i po trzystu metrach widzę Blask Prawdy - kompleks Veritatis Splendor budowany zaledwie od roku przez Radio Maryja.
Wszystko jest tu nowe, błyszczące i jeszcze niemal ciepłe. Schody niewykończone, lampka z napisem „ul. Starotoruńska 3" miga i bzyczy. Gotowe jest już prawe skrzydło akademika. Na czterech piętrach jest 98 pokoi. Dobre warunki i tanio. Trójki po 180 złotych za osobę na miesiąc, dwójki po 250 złotych i kilka jedynek za 500. W jedynce mieszka „Obcokrajowiec".
Przed wejściem stoi gospodarz - ojciec Tadeusz Rydzyk. Dla każdego znajdzie chwilę. Rodzice się z nim fotografują.
- Musimy pomodlić się o jeszcze parę milionów, dał tyle, da jeszcze więcej - wzdycha ojciec Tadeusz. - Jeżeli Bóg, który jest właścicielem wszystkich banków świata, nawet tych żydowskich, ześle nam pieniądze, chłopcy przeprowadzą się już w grudniu do drugiego budynku naprzeciwko. Dziewczyny zostaną z prawej strony. Pośrodku będą sale wykładowe, pracownie komputerowe, kaplica, aula, biblioteka, czytelnia, restauracja, sala bilardowa i studio fitness. Student, I rok (na łóżku): - Pokoje wypasione, a ten gość jest całkiem mądrym kolesiem, tylko się za bardzo przyzwyczaił do roli Gonza w Kościele.
Studentka, II rok (na korytarzu): - Jest tu jak w Marriotcie, pięknie! Ale media są bardzo ojcu nieprzychylne.
Student, III rok (w kuchni): - W jakimś toruńskim tygodniku pisali, że 20 milionów to ponoć kosztowało, ale warunki idealne. Dlaczego mu dają? Są po prostu ludzie, którym zależy na przyszłości kraju, prawdziwi patrioci. To jest tak pomyślane, że tu się kształci ludzi, którzy będą potem coś znaczyć.
„Obcokrajowiec"
„Obcokrajowiec" marzy, aby mieć w życiu dobre jedzenie, fajną żonę i możliwość latania. Wszyscy w Toruniu opowiadają, że na egzamin wstępny do Rydzyka sam przyleciał samolotem. „Obcokrajowiec" jest z pochodzenia Polakiem, ale wychował się na południu Europy. Jego tata jest profesorem na zagranicznym uniwersytecie i słucha Radia Maryja, bo chce wiedzieć, co się w Polsce dzieje. Wysłał syna na studia do Polski, żeby „obcował z ambitnymi ludźmi i wyrósł na dobrego człowieka". - W akademiku w szkole lotniczej zalałem gaśnicą całe piętro. Super było - opowiada mi, pokazując na komputerze film ze swojego samodzielnego przelotu nad domem mieszkającej w Polsce babci. - U Rydzyka nic nie rozwalę - zapewnia - bo moja babcia też daje na radio po 200 złotych.
Wie, że musi szanować akademik, bo - jak mówi - składały się na niego stare babki.
Po papieżu - kapłan z Torunia
Na inaugurację roku akademickiego w szkole, która, według słów pani prorektor, „ma kształcić ludzi silnych i odważnych, nie chwasty", przyjechali goście z całego świata. Są cztery kamery, a wszystko można obejrzeć na żywo w Telewizji Trwam. Witold Tomczak, eurodeputowany z LPR, przygotował przemówienie: - Ty najbardziej, ojcze Tadeuszu, znasz cenę ewangelicznego nastawania w porę i nie w porę, mówienia „tak, tak - nie, nie". Na ten głos sumienia ataki zapewne nie ustaną. Oszczercy bowiem dobrze wiedzą, że po nieodżałowanej śmierci papieża Polaka w Polsce pozostał jeszcze jeden szczególny obrońca Ojczyzny: Maryjny Kapłan z Torunia.
Poseł Tomczak zachęca: - Musimy podtrzymać jego ramiona, każdy według własnych możliwości.
Hip-hop, dwa mercedesy i Wiedźmin
Stoimy w kolejce do dziekanatu po legitymacje. Pierwszy student w kolejce słucha hip-hopu i przez dwa lata studiował stosunki międzynarodowe, ale mama co roku go prosiła, żeby spróbował zdać do Rydzyka.
Inny chłopak mówi, że oblał egzamin z Egiptu na archeologii w Krakowie. Aż się wtedy popłakał, bo to była jego życiowa pasja, ale nie mógł się dogadać z profesorem.
Dalej stoi dziewczyna po katolickim liceum. Radzi nam, co robić („Najważniejsze, żeby dobrze żyć z portierem, to otwiera wiele drzwi"). Jej tata ma dwa mercedesy - dużego i małego. Obok niej organista - fan Sapkowskiego - zastanawia się, czy ktoś się przyczepi do jego plakatu z Wiedźmina powieszonego na drzwiach.
Chłopak za mną, z zegarkiem po dziadku na ręku, boi się, że niedługo nawet barmanowi będzie mówił „szczęść Boże". Studentka I roku (w drodze do akademika): - Jakoś tak nas ciotka wciągnęła. Tata jeździ w długie trasy, a to radio go wycisza. I z radia się dowiedziałam o szkole. Na początku wydawało się, że to same modły tylko będą, ale teraz widzimy, że są też ciekawe audycje.
- Gdzie byś chciała pracować po szkole? - pytam.
- Nie chciałabym. Kobieta powinna w domu siedzieć. Bo teraz wszystkie dziewczyny takie zabiegane: to tu, to tam, i nawet nie zdążą posprzątać. Może to głupie myślenie, ale ja tak mam. Semestr nauki na studiach dziennych kosztuje 1600 złotych. Kolega z mojego piętra płaci połowę sam, połowę płacą mu rodzice. Zarobił, rozwożąc wodę mineralną. Studentka z I roku zarobiła na całość, sprzedając w wakacje albumy o papieżu. Student, którego podwożę do centrum, nie dostał się na Uniwersytet Adama Mickiewicza, bo „panują tam komunistyczne metody i jak nie dasz w łapę, to nie przechodzisz", a jego mama „cały czas by tylko siedziała w kościele i się modliła, żeby tylko jakoś starczyło".
Najbiedniejszym studentom uczelnia zapewnia stypendia socjalne.
Tadeusz, nie darują ci
- Jeszcze Polska nie zginęła! - ojciec Tadeusz Rydzyk wita nas w auli.
Cieszy się. Jest tu u niego tylu wspaniałych ludzi. Zebrani też się cieszą. W pierwszym dniu nauki mamy z ojcem Tadeuszem spotkanie organizacyjne.
Na początek przypowieść: - Jeden Żyd jest tak inteligentny, że sprzeda piętnastu katolików. Jeden Grek ma tyle sprytu, że sprzeda piętnastu Żydów, a jeden Ormianin jest taki chytry, że sprzeda piętnastu Greków. Żebyśmy przeżyli, musimy być lepsi od piętnastu Ormian - puentuje ojciec Tadeusz. - Zaraz powiedzą, że jestem antysemitą, ale ja nie jestem. Kocham wszystkich ludzi w Polsce.
Na scenie pojawia się dwóch studentów III roku wywołanych przez ojca dyrektora. Pierwszy w wakacje pracował w Warszawskim Ośrodku Telewizji Trwam i w „Naszym Dzienniku". Dotykał wszystkiego z bliska. Drugi był operatorem w sejmie, obserwował na własne oczy wybory prezydenckie, „odwiedzał sądy i inne instytucje". Opowiada, że nawet Jaruzelskiego kamerował.
- By coś dobrego zrobić, trzeba się pchać. Kulturalnie, ale się pchać -zachęca, rozkładając szeroko łokcie, ojciec Tadeusz. - Michnik jak się jąka, Urban jak wygląda, a takie kariery porobili. Wy też możecie! Ale na tych, co są wysoko, to się pioruny walą.
Tłumaczy: - Nie darują nam wolnych mediów. Nikomu to nie jest na rękę.
Nawet papież mu to powiedział: „Tadeusz, nie darują ci".
- Wiele razy tak mówił. Kiedyś Ojciec Święty miał już wychodzić z Sali Klementyńskiej, ale się wraca i pyta: „No i jak? Tylko się nie daj!" - Tadeusz Rydzyk robi zaciśniętą pięścią gest. Mówi, że był u papieża ponad pięćdziesiąt razy. Wie o nim bardzo dużo i często opowiada nam anegdotki z prywatnych audiencji, na które nikt z zewnątrz nie ma wstępu.
16.10 - Porady medyczne ojców bonifratrów
Ołtarz jest na kółkach i kiedy stoi nieużywany przy ścianie, leży na . nim kartka: „Uwaga, to jest ołtarz, proszę nic na nim nie stawiać, nie pisać na nim i niczego nie odkładać". W auli odbywają się bowiem zarówno wykłady, jak i msze święte.
Dzisiaj na środku stoi biurko, też na kółkach. Siedzą za nim pani dziekan i pani dyrektor do spraw administracyjnych. Prowadzą przesłuchanie, ale nie prokuratorskie, jak same uspokajają. I tak jest nerwowo, bo to emisja głosu - test, który przechodzą w pierwszym tygodniu wszyscy studenci I roku. Jesteśmy podzieleni na grupy - przesłuchanie trwa prawie cały dzień. Dostajemy kartki odbite na ksero. Są trzy rodzaje: wiersze, ramówki Telewizji Trwam i krótkie tekściki z „Naszego Dziennika". Czytam:
„14.30 - Rozmowy niedokończone: Rolnictwo ekologiczne szansą dla polskiej wsi 16.00 - Serwis informacyjny . 16.10 - Porady medyczne ojców bonifratrów: Miażdżyca...". Panie mówią, że za szybko, i czytam drugi raz. Staram się jak Tomasz Lis. Panie dziękują. Dziewczyny mówią, że fajnie, ale nie dostaję się na wywieszoną dwa dni później listę Najlepszych Dziesięciu. Oni najszybciej zaczną pracę przy mikrofonie w Radiu Maryja. Poinformowane źródła mówią, że jestem w drugiej dziesiątce.
Głośnik l
Wieczorem szukamy w pokoju śrubokrętu. Na ścianie wisi kremowy głośnik, przez który nigdy nic nie leciało. Dziwnie cyka w nocy.
Boa i Biblia Szatana
Prorektor doktor Łucja Łukaszewicz mówi o sobie, że jest wężem boa.
Ojciec rektor mówi o niej, że nie ma nikogo tak oddanego sprawie: - Wkłada w pracę całe swoje serce, a zarabia mniej niż 4 złote za godzinę. Część pieniędzy oddaje innym. Inni mówią, że trzeba się do niej przyzwyczaić i uważać. Na czym polega bycie wężem boa, tłumaczy na korytarzu rodzicom: - Jak córka będzie spała, przyjdę i powiem jej, co o niej myślę. Państwu też powiem.
Rodzice nie pytają, dlaczego zamierza nękać ich córkę podczas snu.
Z okazji inauguracji roku akademickiego prorektor opublikowała w „Naszym Dzienniku" modlitwę: „Wezwałeś mnie, Panie, do uczenia. Sama niewiele mogę. Pukam do Ciebie natarczywie. Bądź skrzydłem, Które chroni młodzież Przed kłamliwymi świadkami. Wywróć bramy podejrzeń, nieufności. Bądź skrzydłem wszystkich ich lotów. Niech ich mowa będzie ołowianym gobelinem słów". Prorektor Łukaszewicz pilnuje porządku. Kiedy miarka się przebierze, Boa zaczyna działać. Dzwoniła już do rodziców dziewczyny z III roku, żeby zapytać, czy wiedzą, że ich dziecko spotyka się z chłopakiem. - Nie wolno się na terenie uczelni całować, trzymać za rękę i przytulać - opowiada koleżanka. - Wytłumaczyła nam, że szkoła to nie miejsce na takie wybryki.
Studentka III roku: - Stałam kiedyś na przystanku przytulona do chłopaka. Akurat ze szkoły wychodzi ojciec Rydzyk. „Kupa mięsa z hormonami", usłyszeliśmy.
W wywiadzie z ojcem dyrektorem przeprowadzonym przez Stanisława Krajskiego, który czytam do poduszki, znajduję rozwinięcie tej myśli: „Kochać to nie znaczy róbta, co chceta. Dla propagujących to hasło nie ma żadnej zasady, nie ma miłości, tylko są góry mięsa z hormonami".
Prorektor jest panną i mieszka razem z kotką w mieszkaniu w bloku, tam gdzie większość pracowników szkoły i Telewizji Trwam. Chodzi w szarej plisowanej spódnicy. Po pierwszym tygodniu jest przekonana, że po akademiku krąży Biblia Szatana.
Głośnik II
W głośniku nie ma podsłuchu. Ale I rok nadal jest nieufny: - Skąd Boa tyle wie? Że byliśmy na dyskotece w czwartek, że wracaliśmy taksówkami nad ranem? Obcokrajowiec uczy się słowa „konfidenci".
Słoiki z kompotem truskawkowym
Na żółtym budynku przy ulicy Świętego Józefa wymalowany jest kilkumetrowy wizerunek Matki Boskiej osłaniającej dłońmi satelitę. Gdy przekroczyłem próg siedziby Radia Maryja, poczułem się jak w domu. Jakaś starsza pani powitała mnie uśmiechem, jest ciepło i przytulnie. Od razu pojawia się jednak typowy dla domu problem. Nie mam kapci. Obiecuję się poprawić. Przypinam sobie pomarańczową plakietkę „Praktykant Radia Maryja". Sercem radia jest kaplica na parterze, można się w niej modlić przy obrazie namalowanym przez krewną autora kopii wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, która peregrynuje po Polsce. W większości studiów i reżyserek stoją figury Matki Boskiej Fatimskiej, takie same jak w szkole i w akademiku.
Szara elektroniczna karta otwiera mi wszystkie drzwi. Mijam dwie palmy i drzwi z napisem: „Proszę uprzejmie zapukać, wejść po usłyszeniu »proszę« lub »Ave Maria«".
Docieram do newsroomu. Siedzi w nim chłopak w góralskich kapciach. Posługuje w radiu od dwu i pół roku, zajmuje się stroną internetową i praktykantami. Mówi, że za wypłatę da się wyżyć. Ale niedługo będzie musiał założyć swoją firmę i to ona będzie świadczyła radiu usługi. - Większość ludzi pracuje tu na takich zasadach - opowiada. - Jest też oczywiście wielu wolontariuszy, między innymi panie na portierni. No i studenci. Dziewczyna z redakcji informacyjnej tłumaczy mi, co będę robił: - Słuchasz i przepisujesz, spacją zatrzymujesz. Powodzenia. Zakładam słuchawki. Zaczyna się tak: „...mąż jest niepijący, niepalący, bardzo zacny człowiek. Jeszcze nawet hantle stoją w tyle za fotelem, jeszcze mój małżonek hantlami wieczorem się gimnastykuje...".
Jestem na 16. stronie. 57. minuta nagrania. Całe nagranie ma 2 godziny i 5 minut. Archiwizuję Audycję dla małżonków i rodziców z 8 lutego 2005 roku. Efekt mojej pracy będzie można zobaczyć w internecie.
„...lecz niestety: w dniu tłustego czwartku został potrącony przez samochód. I to już po raz drugi. Trzy lata temu został potrącony 200 metrów od naszego domu...".
- Tu uszy nieraz bolą od tych słuchawek - przerywa mi koleżanka.
- A ile się przepisuje całą audycję? - pytam.
- Nieraz tydzień. Jak byłam na praktykach przez wakacje, to przepisałam jedną całą i zaczęłam drugą.
- A w ciągu jednej czterogodzinnej wachty ile przepisujesz?
- Z 10 minut audycji, ale jest różnie.
- I czy to jest fajne?
- Może być.
Ja przepisałem w sumie 30 minut, ale miałem jedną piosenkę, więc mniej roboty.
Po trzech godzinach pojawia się pan w koszuli w kratkę i zwykłych kapciach. Pyta mnie o tego w góralskich, który się mną opiekuje. We trzech przenosimy z piwnicy Radia Maryja regał i dużą, srebrną, zamykaną na klucz lodówkę firmy Zanussi dwa piętra wyżej. W piwnicy jest jeszcze bardziej domowo. Są kiszone ogórki, ziemniaki, kasza i cały regał słoików z kompotem truskawkowym.
Olejnik zawsze zaprasza Olejniczaka
- Tutaj się nauczycie wszystkiego - zagaduje mnie w kuchni przy zupce chińskiej starszy student. - Pracy przy konsolecie, pracy przy mikrofonie. Dostaniecie kamery po 16 tysięcy, żeby pojechać, zrobić sondę, pod tym względem jest świetnie. Podobno ktoś kiedyś sprawdzał, że żeby się dostać na tygodniowe praktyki w TVP, potrzeba 16 tysięcy, albo nie wiem, może 18.
- Jak to trzeba?
- No zapłacić, a siedzi się w jednym pokoju i przekłada papiery. Nic się nie można nauczyć.
- Tu można?
- To jest dobre o tyle, że otwiera oczy na wiele rzeczy. Tego się nie zauważa, ale jest bardzo dużo manipulacji w mediach. Jak jest debata w „Jedynce", to zawsze podsumowuje ktoś z Platformy albo z SLD. A Olejnik zawsze zaprasza tylko Olejniczaka i innych, to samo z ekspertami, których się prosi o komentarz.
- Olejnik różnych zaprasza.
- To prawda, ale wygląda to stronniczo bardzo. Tu można czytać różne tygodniki, „Politykę" i inne, „Wyborczą", ale fakty się tam często podaje nie z agencji, niesprawdzone, mało rzetelne. A „Nasz Dziennik" o wiele większą przykłada do tego wagę. Tam czyta się prawdę. Chodzi o to, żeby wychować dziennikarzy, ludzi, którzy chcą głosić Prawdę.
Maria mówiła
Bronisław, kiedyś ślusarz: - Dopiero teraz wyszło na jaw, że w Polsce nie istnieje demokracja. A co się takiego stało?
Regina, żona Bronisława: - Czy pan widział, żeby przeciwnicy wejścia do Unii mieli swoje reklamy w telewizji? A przecież chyba powinno być po równo! Demokratycznie. Dlaczego nikt w telewizji nie zachęca: „Nie głosuj na Unię!"? Po prostu brzydzę się tą manipulacją. Jest zupełnie jak w komunie. Jak jesteś przeciw, to masz być cicho.
Nie jest jak w komunie, bo panuje wolność słowa.
Regina: - Jaka? U nas, w Mławie, całą niedzielę stoją pod kościołem dwa policyjne samochody i pilnują, żeby nikt ulotek przeciwko Unii nie rozrzucał. I państwo to widzieli?
Bronisław: - No, my nie, bo żona ma kłopoty z chodzeniem, więc mszy to w radiu słuchamy. Ale cała ulica mówi, no i Maria o tym mówiła.
Regina: - Mów Radio Maryja, Broniu, bo pan nie wie, o kogo chodzi. My sobie mówimy „Maria", bo Radio Maryja to tak wzniośle, a Maria to jak przyjaciółka najlepsza.
Co państwa najbardziej przeraża w Unii Europejskiej?
Bronisław: - Nas nie przeraża nic w Unii, niech sobie robią, co chcą, żenią się płcie te same ze sobą, ich sprawa. Nas przeraża tu! Regina: - Czy pan wie, jak wzrosną ceny!? Maria dokładnie podawała ceny. I niech pan nie mówi, że to zmyślone. To było w „Gazecie Wyborczej" napisane i potwierdzone, bo się w radiu powoływano.
Bronisław: - Jak ja mogę przystać na taką drożyznę. Na cukier za 6 złotych, jeśli my razem z żoną mamy 1300 złotych rent, a z tego 500 idzie na opłaty? No, czy ktoś się nad tym zastanowił?! Jak będą żyć renciści i emeryci? A zamrozili nam renty od teraz na dwa lata! I kto to zrobił?
Regina: - Komuna! Bo SLD to komuna, proszę pana. Tak jak wybuchł Radom w siedemdziesiątym szóstym roku z powodu podwyżek, tak coś wybuchnie znów. Przecież my rozmawialiśmy już z sąsiadami, że będziemy przez cały rok cukier kupować, mąkę i inne zapasy robić. Ja uważam, że trzeba mieć do końca życia z 500 kilogramów cukru po starej cenie. Ale do czego to doszło, żeby ludzie planowali masowe wykupywanie jak w komunie! Bronisław: - Przecież prawica nie chce Polski w Unii, chce tylko SLD, więc po prostu oni się po osiemdziesiątym dziewiątym roku kamuflowali, a teraz znów chcą nam stworzyć kołchoz międzynarodowy.
I wszyscy w Mławie tak myślą?
Regina: - Wszyscy. I starzy, i młodzi. Znam z osiemdziesiąt osób, które nie zagłosują na tak. Przecież to się nie da żyć za te ceny. A nie obiecywali, że renty i zasiłki dla bezrobotnych wzrosną tak, jak w Niemczech, prawda? I w ogóle się nie mówi, że we wszystkich krajach Unii po wprowadzeniu euro wzrosły ceny drastycznie. To Polacy z Zachodu dzwonią w nocy do Marii i ostrzegają: „Zastanówcie się, co robicie, zdechniecie z nędzy". Bronisław: - Polskość po prostu zaginie.
Ale włoskość jakoś nie zaginęła. Włosi nadal mają swój hymn i jedzą pizzę.
Bronisław: - A, daj pan spokój z tą pizzą. Ja bym do ust tego nie wziął.
Rozmawiał Łukasz Bąk [Duży Format", nr 22 z 29 maja 2003 roku.
Umysł jeszcze nieukształtowany
W bibliotece jest większość opiniotwórczych dzienników i tygodników. Na półce stoi jednak książka, której nie można wypożyczyć, ale nie dlatego, że jest tylko jeden egzemplarz. Przekonuje się o tym student I roku, który znajduje na półce Czarnoksiężników Hitlera. Dowiaduje się od bibliotekarki, że jego umysł nie jest jeszcze ukształtowany i książka może mu poważnie zaszkodzić. Zostawił ją w bibliotece profesor i tylko on może do niej zaglądać.
Nie znajdziesz kobiety
W pokojach na trzecim piętrze dziewczyny prasują kolegom komże na niedzielę. Do mszy służą rotacyjnie poszczególne roczniki. Na pierwszym piętrze chłopcy oglądają zdjęcia z Taize.
Zdarzało się, że chłopcy oglądali w internecie zdjęcia pornograficzne, ale to się skończyło. Po kilku dniach internet został zablokowany. Najdotkliwiej przekonała się o tym chyba dziewczyna pisząca pracę licencjacką o kobiecie upadłej. Wyszukiwarka nie pokaże jej już żadnych stron ze słowami „kobieta" i „dziewczyna". Wieczorem jeden z ojców redemptorystów zagląda do lodówek w pokojach. - Żeby mieć pewność, że dobrze chłodzą - tłumaczy. W pokoju Obcokrajowca trwa dialog międzykulturowy. Żubrówka, malibu, wino i kilka piw. Przerywa go niespodziewanie ojciec Waldemar - duszpasterz akademicki. Wyczuwa na korytarzu dym i rekwiruje alkohol wart 80 złotych.
Ojciec jest jak starszy brat. Odwiedza nas czasem wieczorem i opowiada o dziennikarstwie. Ma niski głos, którego dobrze się słucha. Kiedyś zostawił u kolegi na biurku kartkę: „Nieporządek wokół Ciebie świadczy o nieporządku w Tobie". Zanim tamten wrócił z weekendu, ktoś dopisał na dole: „i chuj?".
Obcokrajowiec nic nie rozumie: - Chciałem księdzu powiedzieć, że na pierwszych zajęciach z katolickiej nauki społecznej dowiedziałem się z encykliki Rerum novarum, że Kościół chroni własność prywatną - mówi przy łazience. - Nie wiem, dlaczego o dwunastej w nocy Kościół wchodzi do mojego zamkniętego od wewnątrz pokoju i zabiera mi moją własność.
Strużki na policzkach Leppera
Miałem już wcześniej kontakt z radiem, więc razem z Obcokrajowcem i kilkoma innymi osobami uczestniczę w szkoleniu dla bardziej zaawansowanych pracowników redakcji informacyjnej. - Będziemy wspólnie opracowywać jedenaście serwisów informacyjnych dziennie. Będziemy tworzyć niezależne media, w których nie będziemy się bać mówić prawdę! - zapowiada ojciec Waldemar. - Musicie uważać na PAP - dorzuca. - Czasem podaje tylko, dokąd jeżdżą komuniści albo gdzie się modliła żona Kwaśniewskiego. U nas panuje zasada SMS: sens - muzyka - sens. Dla nas najważniejsza jest treść. Jeżeli zdarzy się tak, że informacje są niegodne podania, szukamy innych w „Naszym Dzienniku". Do dyspozycji mamy też korespondentów z całego świata, między innymi z Lyonu, Madrytu i Rzymu. Notuję: 1. Mieć oczy szeroko otwarte. 2. Czytać między wierszami. 3. Być czujnym.
- Jeżeli ktoś puści mi nie taką informację, to ja sam podam go do sądu, wyrzucę z radia i ze szkoły - ostrzega ojciec Waldemar. - Napiszę o nim w gazetach i skażę na śmierć cywilną. Radio staje się coraz bardziej wiarygodne, ludzie poznają się na prawdzie. Ojciec podaje nam kolejny w tym tygodniu przykład kłamstwa: - Wczoraj był w radiu Lepper. Wyjechał o 23.00, a wszyscy dziś piszą o nocnym spotkaniu w Radiu Maryja.
- Tak dzwonił, tak się chciał umawiać, że w końcu się zgodziłem - tłumaczy nam następnego dnia podczas Apelu Jasnogórskiego ojciec Tadeusz. - Musiałem z nim jednak szczerze porozmawiać. Przewodniczący to dobry człowiek. Opowiadał mi, że od szóstego roku życia przyjmował regularnie komunię świętą, a jego matka była głęboko wierząca. Na koniec rozmowy, ściszonym głosem. Kiedy przewodniczący Lepper dostał ode mnie kopię obrazu Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, po jego policzkach pociekły dwie takie strużki. Taki sam obraz dostał Jarosław Kaczyński.
Pod koniec szkolenia czytamy wskazówkę dotyczącą redagowania newsów: „Uważa", „myśli", "Jego zdaniem" są wynikiem postmodernistycznych trendów relatywizujących prawdę i są często podawane w PAP i KAI. Prawda jest jedna i niezależna od czyjegoś zdania i opinii. Dlatego należy rzetelnie podawać informacje, używając słów „stwierdził", „powiedział", „mówi".
W archiwum Radia Maryja na trzecim piętrze przechowuje się 19 tysięcy wycinków prasowych. We wszystkich pisze się o Radiu Maryja. Głównie źle. Ojciec Waldemar żartuje, że najwięcej o radiu można się dowiedzieć z „Rzeczpospolitej" i „Gazety Wyborczej". Wyliczył, że w tej ostatniej teksty o radiu pojawiają się średnio co półtora dnia.
Wychodząc, mijam na ścianie ogłoszenie: „Dla wszystkich posługujących w Radiu Maryja: Podczas Apelu Jasnogórskiego przyjmujemy postawę stojącą i poprzez modlitwę łączymy się z duchową stolicą Polski".
Z Kobylańskim po Ameryce
We wtorek o 21.30 na mszy w holu akademika: - W rzece pływają różne ryby - zaczyna kazanie ojciec Tadeusz Rydzyk. - Słabe i śnięte ryby płyną z prądem. Tylko te najsilniejsze płyną pod prąd, w górę rzeki. Płyną do jej źródła, a tym źródłem jest prawda.
W środę spotykam dwóch studentów II roku, którzy pakują do firmowej skody octavii dwa statywy, komplet oświetlenia i dwie kamery. Mają poważne miny. Jadą na firmowej benzynie do Poznania robić dla Telewizji Trwam materiał o zdrowym odżywianiu. Sami wymyślili temat, napisali scenariusz i sami nakręcą zdjęcia. Studentka III roku (w holu Radia Maryja): - Trzeba się wkręcać we wszystko, jak się tylko da. Do telewizji cały czas potrzeba ludzi. Kolega z filmówki z Łodzi pierwszy raz po IV roku dotykał kamery. Tu wszyscy już na I roku sami realizujemy programy, montujemy, zbieramy materiały z Reutersa.
Studentka II roku (przy kawie): - Właśnie dlatego warto było przyjść do tej szkoły. Co roku ktoś jedzie za darmo na dwa tygodnie do Urugwaju. Jest taki sponsor radia, Jan Kobylański. Bierze zawsze jedną osobę i zwiedza z nią całą Amerykę Południową. Jak na gościnne wykłady przyjeżdżają profesorowie z zagranicy, to też biorą studentów ze sobą. Ostatnio do Oslo i Zurychu. Jest poseł Witold Tomczak i posłanka Urszula Krupa z Parlamentu Europejskiego i inni posłowie w Polsce i oni zapraszają naszych studentów na praktyki. Nigdzie nie znajdziesz takich możliwości.
Student I roku (w swoim pokoju): - Nie przeszedłem sprawdzianu emisji głosu, ale jak poprowadziłem różaniec, to babki z recepcji były pod wrażeniem. Wiem, że mogę się tu rozwijać. Liczy na mnie cała rodzina, ale bardziej to mi zależy, żeby udowodnić wszystkim zazdrosnym kolegom, że coś zrobię. Nie wstydzę się pracować w Trwamie.
Ojciec Tadeusz (w auli): - To są wszystko wspaniałe dzieła, które wy sami tworzycie. Jak się wciągniecie, nie będziecie mieli czasu wyprać skarpetek.
W ciągu trzech lat studenci odbywają przynajmniej sześćset godzin praktyk. Pracują w Parlamencie Europejskim, sejmie, redakcjach „Naszego Dziennika", „Źródła" i „Niedzieli", przede wszystkim jednak w Telewizji Trwam i Radiu Maryja.
Student I roku poprowadził już swój pierwszy własny program w telewizji. Mówi, że Polsat i TVN też muszą to oglądać, żeby wiedzieć, co się dzieje. Może go zauważą i zaproponują pracę, jak sobie będzie dobrze radził. Jak nie, zostanie tu.
Wytrawni rydzykanci mają w pokojach po kilkanaście plakietek i akredytacji z wydarzeń i uroczystości, które medialnie obsługiwali.
Ganiać tych z TVN-U
Stacja TVN nie jest lubiana. Boimy się jej. Kadra co jakiś czas o tym przypomina, a my się uczymy: TVN chce zniszczyć Radio Maryja, nie można im na to pozwolić.
W niedzielę 2 października w programie Uwaga! TVN pokazuje materiał o Radiu Maryja i ojcu Rydzyku. Ojcu zarzucano w nim głównie niejawność finansów radia, a szkole nieprofesjonalną kadrę. Student, I rok: - Pewnie przez to, że Śmigłemu-Rydzowi za dobrze idzie, tak go atakują. Nikt nie chce, żeby ksiądz miał w Polsce taką pozycję.
Student, II rok: - Mówią, że Rydzyk manipuluje. Dobry jest, jako jedyny ma odwagę mówić prawdę. Dobrze wie, kto kradnie, a oni się tego boją.
Studentka, III rok: - Niedługo nas będą palcami wytykać. Nie przejmujcie się tym. Będziecie mieli filozofię, logikę, pedagogikę mass mediów. To są narzędzia, którymi będziecie umieli rozszyfrować wszystkie sztuczki i mechanizmy manipulacji. Na początku aż się oczy przeciera ze zdziwienia. To rodzaj szoku. Potem widzi się o wiele więcej - nawet w zwykłych wiadomościach. Wszędzie. Nauczą cię odpierać ataki takich szuj. Ta szkoła daje unikatową możliwość kształtowania się w prawdzie.
Prorektor (po wykładzie): - Ganiać tych z TVN-U, bo przychodzą, pytają, czy się jest z akademika zadowolonym, wy mówicie, że tak, a oni puszczą tak zmontowane, że wyjdzie, że nie. Lepiej nic nie mówić.
„szóstka"
Tadeusz Rydzyk jeździ zielonym golfem. - To niesamowita historia, pewnie nie uwierzycie - opowiada nam na parkingu przed szkołą. - Dostaliśmy ten samochód od człowieka, który przyszedł do mnie kiedyś po tym, jak opuściła go żona. Całe życie mu się zawaliło. Dałem mu różaniec i kazałem się modlić. Po jakimś czasie ten człowiek wygrał „szóstkę" w totka. I ten samochód nam kupił. Zielony golf zajeżdża często pod akademik. Ojciec oprowadza gości i sponsorów, zagląda do pokojów, zagaduje.
Na wszelki wypadek
Do pokojów puka się szyfrem. Wpuszcza się swoich. Zanim komuś da się fajkę, trzeba się pytającemu dobrze przyjrzeć.
- Jak na mieście ktoś pyta, jak jest w szkole, lepiej nie narzekać - radzi kolega.
- Dlaczego?
- Na wszelki wypadek.
Jak lew
Minął tydzień w szkole ojca Rydzyka. Niebieskooka studentka I roku mówi mi, że odchodzi. Opowiada, że w weekend przyjechał do niej chłopak, bał się, że w Rydzykowni piorą mózgi. Pokłócili się. - Tak zaczęłam bronić tego wszystkiego, jak lew, że wszędzie kłamią, manipulują, boją się, bo my tu wiemy, kto kradnie. Nagle sama się przestraszyłam tego, co mówię. W pokoju mam dwie dziewczyny z II roku, co cały czas słuchają Radia Maryja. Na pierwszym roku też zastanawiały się mocno, czy nie odejść, były bardzo sceptycznie do wszystkiego nastawione. Ale teraz weszły w to na całego. Studenci starszych lat są wobec nas, pierwszaków,, nieufni. Od dziewczyny z II roku dowiaduję się, że nie podoba im się, że niektórzy przeklinają.
To, z którego roku jest student, można łatwo rozpoznać po tym, jak mówi o ojcu Rydzyku. Na i roku: Śmigły, Smardzyk, TeDe lub po prostu Rydzyk. Rok II i III mówi o „ojcu" lub „ojcu Tadeuszu".
Kultura medialna i taniec towarzyski
Tydzień trwa tutaj od wtorku do piątku lub od wtorku do soboty, to zależy. Co dwa tygodnie z różnych ośrodków akademickich przyjeżdżają profesorowie. Można spotkać profesorów KUL: Piotra Jaroszyńskiego, Henryka Kieresia, eurodeputowanego Mirosława Piotrowskiego i byłego posła Jana Łopuszańskiego, który wykłada międzynarodowe stosunki polityczne i gospodarcze. Po trzech latach nauki otrzymuje się stopień naukowy licencjata. Jeżeli zbierze się więcej profesorów, ruszą studia uzupełniające magisterskie.
Obecność na wszystkich zajęciach jest obowiązkowa, listy są wprowadzane do komputera, by zawsze można było sprawdzić, kogo kiedy nie było. Na zajęciach z angielskiego analizujemy oprócz podręcznika żywoty świętych i historię Kościoła. Na niemieckim pani profesor wita nas: „Gruss Gott!".
Pytam starszego kolegę, czy z profesurą można dyskutować. - Można, ale to tak, jakbyś jeździł gołą dupą po nieheblowanej desce. To są przecież doktorzy, profesorowie, oni mają wszystko w głowie! Postrachem I roku jest ksiądz Wiesław Różański. Wymagający i surowy. Prowadzi ćwiczenia i wykłady z katolickiej nauki społecznej. To na jego zajęciach Obcokrajowiec przeczytał encyklikę Leona XIII. II rok radzi się przykładać. Zaliczyć jest trudno. Program pierwszego semestru uzupełniają: socjologia, retoryka, filozofia, historia powszechna, pedagogika, podstawy informatyki i kultura medialna - przedmiot prowadzony przez ojca Rydzyka. Korzysta się na nim z książki biskupa Adama Lepy. Przedmiot ma uwrażliwić na manipulację, jaka dokonuje się w mediach, otwierać oczy. - Kiedy polityka chcemy pokazać ze złej strony, wystarczy wybrać niekorzystne tło - opowiada mi starszy kolega, który zaliczył na czwórkę - albo sfilmować jego głowę z wianuszkiem mikrofonów wkoło. Źle to wygląda.
Zamiast wychowania fizycznego od tego roku wprowadzono taniec towarzyski, „żeby przyszłe elity umiały się odpowiednio zachować".
Posługa przy kamerze
Człowiek w szarej kamizelce z mnóstwem kieszeni to pan Andrzej. Przez wiele lat pracował w TVP. Jak zdradza prorektor, to najdroższy pracownik szkoły, za dzień pracy dostaje 500 złotych. Pan Andrzej uczy nas, jak ustawiać światło, i opowiada o kamerze. Przygotowujemy prowizoryczne studio i przeprowadzamy casting na spikera. Siadam, dwie lampy świecą mi w oczy, czytam z tablicy napisany kredą tekst: „Serdecznie witamy i pozdrawiamy wszystkich widzów. Zapraszamy na cykliczną audycję U babci Lusi. Gościem będzie pani profesor doktor habilitowana Katarzyna Kwiatkowska". Ojciec Piotr ze srebrnymi spinkami w mankietach ogłasza, że dla najlepszych zorganizowany zostanie kurs. W Telewizji Trwam jest teraz na spikerów duże zapotrzebowanie. Ci, którzy źle wypadli, nie martwią się. W poniedziałek 16 października będzie spotkanie dla chętnych do posługi przy kamerze.
Tatra
Obcokrajowiec uważa, że szkoła za bardzo ingeruje w jego życie prywatne. Kiedy przy szkolnym płocie pije z puszki piwo Tatra, podchodzi do niego dziekan i wyrzuca go za to ze szkoły. Po raz pierwszy.
Arabowie
Student, I rok (nad Wisłą): - Trwam to beznadzieja, wygląda jak u jakichś Arabów. Musimy się zdobyć na odwagę i im to powiedzieć. Bo tylko powieszą szmatę i zaświecą lampy jak na dyskotece, i ktoś gada. To jest za mało dynamiczne, my musimy tam wejść i to rozruszać, tak żeby się to dało oglądać.
W przerwie między zajęciami ojciec Tadeusz oprowadza studentów po studiu, które zbudował za, jak wyliczyły mu gazety, 8 milionów złotych. Studio ma 500 metrów kwadratowych. Są w nim osobne reżyserki dla dźwięku i obrazu. Najlepszy sprzęt na świecie. Ojciec Tadeusz Rydzyk: - Przepraszam was bardzo, że to studio jest takie skromne, przepraszam. Mam jednak nadzieję, że to nie koniec, w planie są jeszcze dwa studia. Mniejsze.
Telewizja Trwam działa od czerwca 2003 roku. Program można oglądać w kablówkach, przez satelitę i w internecie. Przez całą dobę. Na całym świecie.
Dyszel w głowie
Jednym z pierwszych programów emitowanych z nowego studia jest Kalejdoskop młodych - program dla młodzieży robiony przez studentów szkoły i reklamowany: „Rozmawiamy na każdy temat". Wszyscy mają makijaż, nie wolno go zmywać wodą, bo się niszczy skóra. Najdokładniejszy mają prowadzący. Inni mają średni. Pan z reżyserki: - Pamiętajcie, żeby mówić profesor Kaczyński i magister Tusk. Pamiętajcie o zawyżonej frekwencji. Pamiętajcie o dziadku w Wehrmachcie.
Światła gasną, zaczyna się. - Czy to, co oglądamy na ekranach telewizorów, to komunikowanie czy manipulacja? - pytają retorycznie prowadzący. Studenci:
- Większość mediów jest w rękach wydawców z Niemiec. Tusk ma poparcie wśród finansjery - wielkich wydawnictw, jak Agora.
- Mówiło się o maybachu ojca Rydzyka. Wszyscy wiemy, że to kłamstwo. Nikt tego nie prostował, nie odwoływał. Ludzie dalej w to wierzą.
- Spójrzcie, prezydent prowadzi politykę zagraniczną: Tusk to anty-polskość, ukłon w stronę Niemiec. Będziemy wschodnim landem Niemiec.
- Dla mnie jest irytujące to, co przedstawia pan Tusk, bo jest za aborcją, eutanazją i komunizmem.
Prowadzący: - Mamy gościa, na linii Stanisław Michalkiewicz. Michalkiewicz: - Najważniejszym narzędziem propagandy są media. Media robiły wszystko, by wbić ludziom do głowy, kto wygra w tych wyborach. Telewizja przetrenowała te techniki wiosną tego roku, przy okazji śmierci Jana Pawła u. Sprawdzono, jak można wpływać na wielkie masy ludzi. Był w tym ukryty cel.
Dzwoni pani Elżbieta: - Trzeba mieć dyszel w głowie i oddać głos na prawicę. I być z Polską.
Do bitu
Obcokrajowiec po rozmowie z ojcem Tadeuszem Rydzykiem nie zostaje wydalony. Ma się poprawić. Po kilkanaście razy dziennie puka do niego kierownik akademika, chce, żeby ściszył muzykę. Obcokrajowcowi to nie przeszkadza, pod warunkiem, że kierownik puka do bitu.
Telefon dzwoni u babci
U mojej babci zadzwonił telefon. Prorektor Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej powiedziała jej, że wnuka nie było rano na angielskim. I że ma już dwóję. I że się o niego martwi, bo ułożył z zapałek napis „TUSK". Ktoś inny położył obok tego napisu znicze i ozdobił liśćmi.
Babcia ma 83 lata i zaczęła się niepokoić. Ja mam 21 lat i zaczynam się wkurzać. A było to tak:
W rocznicę śmierci księdza Jerzego Popiełuszki pojechaliśmy odprawić w lesie, gdzie go porwano, mszę. Jadą z nami kamery Telewizji . Trwam. Dostajemy świeczki, z których na koniec ułożymy krzyż. To wydarzenie, jak każde inne związane ze szkołą, będzie oprawione medialnie.
Podczas prób śpiewu i innych przygotowań modlimy się za nowego prezydenta i za dobre wybory Polaków.
- Za Kaczora - słyszę z boku, więc postanawiam wyrównać szanse: z trzynastu zapałek układam „TUSK".
Po chwili ktoś dokłada z ośmiu zapałek „OKI", trzej inni dokładają do napisu cztery zapalone znicze, a koleżanka robi ramkę z liści dębu. Następnego dnia winni wzywani są do pani prorektor na rozmowę. Idę na ochotnika i przepraszam. Proszę, by nikogo z mojej rodziny nie niepokoić. Prorektor ma inne zdanie.
Wszystko zależy od kucharki
Na pomysł, żeby reporter wcielił się w studenta szkoły ojca Rydzyka, wpadliśmy w „Dużym Formacie", kiedy zgłosił się do nas student dziennikarstwa Wojciech Bojanowski, żeby „zostać prawdziwym reporterem".
Reportaże wcieleniowe, gdy reporter się nie ujawnia, ale wchodzi w jakieś środowisko incognito, mają sens tylko wtedy, jeśli w normalny dziennikarski sposób nie można dotrzeć do rozmówców lub poznać jakiegoś społecznie ważnego miejsca. I jeśli chcemy powiedzieć coś ważnego.
Ponieważ student Wojtek wszedł w prywatne życie osób, które nie były świadome, że mogą znaleźć się w reportażu, bohaterowie tekstu musieli pozostać nierozpoznawalni (poza Obcokrajowcem). Postanowiliśmy, że jeśli powiedzą o sobie coś istotnego, ale ujawnienie tego mogłoby im przysporzyć kłopotów, autor nie umieści tych szczegółów w tekście. Nie będzie też pisał na przykład „mój współlokator", napisze „kolega". Reporter ma po pierwsze nie nudzić, ale (też po pierwsze) nie szkodzić. Nie chcieliśmy także wpisywać się w gazetowy sposób pokazywania Radia Maryja, Wojtek miał więc omijać przymiotniki. Przeciwnicy radia pisali do redakcji, że ten neutralny i pozbawiony emocji język reportażu, „to wielki błąd, bo w ten sposób wygładza się obraz potwora, pozbawia się go demoniczności i cywilizuje" (tak bym streścił te głosy). Zwolennicy radia (w ultrakatolickiej prasie) i tak uznali ten język za język napaści. Reportaż był nominowany do nagrody Grand Press 2006.
Najważniejsze twoje doświadczenie we wcieleniu studenta szkoły Radia Maryja?
Wojciech Bojanowski: - Najbardziej w tej pracy niepokoiło mnie, że sam po pewnym czasie zaczynałem myśleć o różnych sprawach jak Radio Maryja. Nawet trochę zacząłem się bać „wrogich mediów", które przecież reprezentowałem. Z pozoru w szkole Radia Maryja nie działo się nic nadzwyczajnego, nie przypinano nas do krzeseł z elektrowstrząsami. Czuliśmy jednak, że jest tam system, w którym nie ma szansy na zachowanie własnej odrębności. Niesamowite było dla mnie odkrycie, jak bardzo zaczęły mi się potem podobać moje studia w Instytucie Dziennikarstwa UJ. Wcześniej, ucząc się niezideologizowanych przedmiotów, wydawało mi się to naturalne, że socjologia, proszę bardzo, ktoś zbadał, że jest tak i tak. Historia: wydarzyło się to i to. Psychologia - badania mówią tak i tak. Myślałem, że istnieje jedna wersja tych przedmiotów dla wszystkich - jak obiady na koloniach. Ale okazało się, że wszystko zależy od kucharki. Że są kucharki, które mogą zrobić dania pożywne i zapewniające dobry nastrój. Ale są kucharki, które z tych samych produktów tworzą dania, mające uwierać w żołądki i niepozwalające spokojnie żyć. Słowem, dowiedziałem się w tej szkole, że matematyka oparta na założeniach Euklidesa jest tylko jedną z wielu możliwych matematyk.
Jak zareagowali ludzie opisani w reportażu?
- W poniedziałkowy poranek, kiedy tekst się ukazał, do osób, które bardzo polubiłem, w tym do kilku księży, napisałem SMS-a. Był wyjaśniająco-przepraszający. Dostałem ponad 30 odpowiedzi, w 60 procentach przychylnych. Z Obcokrajowcem kilka razy spotykałem się potem w Krakowie. Uważał, że to był „zaj... motyw", że go opisałem. Wyleciał ze szkoły miesiąc po moim odejściu. Nie sądziłem, że moja wcieleniówka może mieć inne następstwa. Przyjąłem się na staż do TVN24, pracowałem już cztery dni, gdy wezwał mnie Michał Samul, szef wydawców, i powiedział, że wszyscy przychodzą do niego i mówią, że się boją, że przyszedłem tam po to, żeby opisać TVN24 - drugą stronę mocy. „Nie ufają ci", powiedział. Mam nadzieję, że teraz, po czterech latach pracy, mają już do mnie zaufanie.
Bongo
Obcokrajowiec obudził się o 11.27. Miał siedemnaście nieodebranych połączeń z uczelni i jedną wiadomość nagraną przez prorektor w poczcie głosowej: „Zawiadomiliśmy polską i zagraniczną policję oraz zagraniczną służbę wojskową". Kierownik akademika znalazł u Obcokrajowca szklaną fajkę wodną, tak zwane bongo. Teraz wszyscy, którzy mieli z Obcokrajowcem cokolwiek wspólnego, powinni się zgłosić do pani prorektor. Kto zgłosi się sam, może liczyć na jej łaskę i złagodzony wymiar kary.
Rozpoczynają się poszukiwania „satelitów Obcokrajowca". Po czwartkowej mszy świętej, w której uczestniczy zawsze cała społeczność akademicka, prorektor podchodzi do mównicy i podnosi do góry cztery zadrukowane kartki. Ku przestrodze pokazuje studentom tak zwane wilcze bilety: „Student I roku wyrzucony za zachowanie niegodne studenta. Uprasza się o nieprzyjmowanie na żadną uczelnię wyższą w Polsce".
- Co oni z tym robią? - pytam koleżankę.
- Jak kogoś wywalą, to podobno rozsyłają to w Polskę i nigdzie takiego nie przyjmą.
Prorektor zawiesza głos: „W szkole był kiedyś... Już kiedyś... Diler... Wyrzucono go... A za kilka tygodni delegacja z wieńcem pojechała... Na jego pogrzeb... Został zamordowany w Warszawie". Prorektor mówi, że diler został wyznaczony przez międzynarodową grupę do rozprowadzania narkotyków w wsKsiM.
Obcokrajowca większość zaczyna traktować jak trędowatego. Lepiej z nim nie rozmawiać, lepiej na niego nie patrzeć. Rozdzwaniają się telefony. Wszyscy konsultują się ze wszystkimi. Iść do Boa, nie iść. Problem jest duży, bo z Obcokrajowcem kontakt miała większość studentów I roku.
Przypominam sobie, że byłem kiedyś u Obcokrajowca na pizzy i wie o tym ojciec Waldemar. Kolega przypomina sobie, że trzy tygodnie temu pożyczał Obcokrajowcowi notatki. Łamie się. Wiele osób uprzedza rodziców o ewentualnych telefonach ze szkoły. Nie wiadomo, kto jest zadżumiony. Jakieś dziewczyny zgłaszają się do pani prorektor i opowiadają, że były kiedyś u Obcokrajowca, ale dawno i tylko przez chwilę.
- Źle pani patrzy z oczu - dowiaduje się jedna z nich od Boa. - Widziała pani pewnie, że spoglądam na panią podejrzliwym wzrokiem. Proszę się nie tłumaczyć. Ja mam swoje informacje, ale dobrze, że pani przychodzi.
Pukanie do pokoju Obcokrajowca trwa kilka godzin. Wyłączają mu prąd i wodę. Wychodzi. - Myślałem, żeby zobaczyć, co jeszcze mi zrobią - mówi. - W sumie było nieźle. Miałem jeszcze trzy butelki mineralnej i baterie w laptopie, pograłbym ze dwie godzinki w Herosów, ale już nie chciałem ich wkurzać.
Imieniny
- Matka Przenajświętsza niech osłoni ojca swoim płaszczem - drżącym głosem mówi jeden z sześciu ojców koncelebrujących mszę świętą z okazji imienin Tadeusza Rydzyka. Przypadają one 28 października, w dniu świętego Judy Tadeusza, tego od spraw beznadziejnych. - On jest naszym profesorem i wychowawcą - kontynuuje ojciec koncelebrans. - Jesteśmy tu, by wyrazić wdzięczność za jego miłość do Ojczyzny i do ludzi. Niech krytyka dodaje mu sił. Niech ojciec doczeka, żeby wszyscy dziennikarze służyli prawdzie. Ojciec dostaje duży bukiet róż. Pierwszy z siedmiu. Dalej w kolejce z bukietami stoją pracownicy radia - dziękują za to, że ojciec jest ojcem. Dalej przedstawicielki Rodziny Radia Maryja. Następna w kolejce jest pani w kostiumie, która oprócz bukietu ma jeszcze małą papierową torebkę, a w niej symbol wiernego ojcu Podkarpacia.
- Oczywiście to jest wszystko trochę na wyrost - peszy się solenizant. - Mamy radio, telewizję, mamy dziennik. Czy to nie jest piękne? Każdy może to stworzyć.
Po chwili: - Pomódlmy się za rodzinę, której na imię Polska! Po mszy idziemy do nowego studia. Odbędzie się tam multimedialne przedstawienie-niespodzianka dla ojca Tadeusza oparte na scenariuszu pani prorektor. Przygotowania trwały tygodniami, a w ostatnim szczególnie przybrały na sile. Wszystko ma być zapięte na ostatni guzik. Rok temu była straszna klapa. Wszystkie mikrofony zaczęły piszczeć i - jak się opowiada - ojciec dyrektor był bardzo niezadowolony. Niepewność wzmaga wykorzystana w przedstawieniu muzyka heavymetalowa, której ojciec nie znosi. Ale trzeba go rozruszać - pani prorektor nie traci nadziei. Światła gasną. Zmęczony tańcem heavymetalowiec kładzie się spać na ziemi. Na ekranie w tle migawki z historii Polski - okupacja, powstanie warszawskie, stan wojenny. Metala budzi dziewczyna. Razem sklejają złamany krzyż, pierwotnie przeznaczony na rozpałkę. Na koniec fragment dramatu napisanego przez Karola Wojtyłę. Zakochani chłopak i dziewczyna to nadzieja na przyszłość - pokolenie JPII. Zapalają się reflektory. Ojciec wstaje i bije brawo. Sukces.
Do przodu
Kompleks Veritatis Splendor to tylko początek wielkiego dzieła pod nazwą „Polonia in Tertio Millennio". W przyszłości powstać ma tu jeszcze dom opieki dla osób starszych, hospicjum dla przewlekle chorych, Muzeum Osiągnięć Narodu Polskiego oraz Centrum „Evangelium Vitae", którego celem będzie ochrona życia ludzkiego od momentu poczęcia aż do śmierci.
Uruchamiany ma być nowy kierunek - informatyka.
- Ministerstwo proponowało kierunek pomoc społeczna, ale co tam... - macha ręką ojciec Tadeusz. - Trzeba do przodu, kupimy komputery i wszystko zrobimy.
Rewolucja
W poniedziałek po ogłoszeniu wyniku drugiej tury wyborów prezydenckich odprawiamy mszę. Ojciec Tadeusz: - Patrzę na was, jaka tam za tymi twarzami rewolucja. Ilu takich ludzi jest? To, co się stało z Polską, to cud. Ja to porównuję z przełomem roku osiemdziesiątego. Wtedy na ulicach stały czołgi, dziś są to media i spece od manipulacji.
Ojciec cieszy się, że od teraz możliwe staną się dla studentów WSKSIM praktyki w rządzie. W sobotę 5 listopada szkołę odwiedza premier Kazimierz Marcinkiewicz, minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro i koordynator do spraw służb specjalnych Zbigniew Wassermann. W programie na żywo w Telewizji Trwam studenci zadają pytania politykom.
Studenci I roku na razie nie mogą zadawać pytań, bo nie są jeszcze odpowiednio do tego przygotowani.
Ja już się lepiej nie przygotuję. Nie wracam tu po weekendzie.
SMS
Jakiś czas temu dostałem SMS-a: „Wojtuś, prosimy cię, wróć do nas! Z kim ja tańczyć będę?".
Odpowiadam teraz: Jeszcze zatańczymy, obiecuję ci. Jeżeli będziesz jeszcze chciała. Proszę cię, przekaż to wszystkim: wbrew temu, co się może wam wydawać, ja też dużo się nauczyłem w WSKSIM. Popłynąłem do źródła, w górę rzeki, a tym źródłem jest prawda. Bo starałem się napisać prawdę. Dziękuję wam za zaufanie. Starałem się go nie nadużywać. Jeżeli czujecie się urażeni tym, co napisałem, bardzo was przepraszam. Trzymajcie się.
Dziękuję też ojcu Rydzykowi, ojcu Waldemarowi i Obcokrajowcowi za to, że mogłem ich choć trochę poznać.
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 282 z 5 grudnia 2005 roku.
Sprawiedliwy wśród Narodów Świata to medal nadawany przez izraelski Instytut Yad Vashem tym, którzy narażając własne życie, ratowali Żydów podczas drugiej wojny.
Na Lubelszczyźnie ostatnia uroczystość wręczenia medalu odbyła się w Białej Podlaskiej. Z całego województwa przyjechały na nią trzy rodziny. Krewni Sprawiedliwych. Wcześniej dwie z rodzin zawiadomiły telefonicznie ambasadę Izraela: - Nie życzymy sobie obecności dziennikarzy. Kategorycznie.
Wiosną w Białymstoku do uroczystości nie doszło w ogóle. Rodziny, które miały odebrać wyróżnienie, uznały, że sprawy nie uda się utrzymać w tajemnicy. Medale i dyplomy wysłano im więc pocztą.
O uroczystości w Białej Podlaskiej dowiedziały się jednak media, opisał ją bialski korespondent „Dziennika Wschodniego". Sprawiedliwi są bardzo ostrożni. Żaden nie zdradził dziennikarzom swojego nazwiska. Ambasada Izraela też kategorycznie odmawia wszelkich informacji na temat personaliów. Z tego powodu do ostatnich Sprawiedliwych i ich rodzin dotrzeć jest bardzo trudno.
Medal pierwszy: Ja już swoje wiem
Biała Podlaska. Czteropiętrowy blok na jednym z osiedli. Drzwi otwiera brunetka w średnim wieku. Kiedy proszę o chwilę rozmowy, wzdycha głęboko.
- No tak - rzuca zdenerwowana. - Ja to już żałuję, że to się wszystko w Białej Podlaskiej odbyło, trzeba było w Warszawie dyplom odebrać i byłby spokój.
Rozmawiamy w przedpokoju. Jej dziadek uratował kilkoro Żydów. Wie o tym tylko tyle, ile sami uratowani opowiedzieli historykom z Yad Vashem. Szczegółów nie zdradzi.
Z pokoju wygląda starsza pani: - Panie, kto by to pamiętał, przecież to sto pięćdziesiąt lat temu było!
- Ale właściwie czego się państwo obawiają? - dociekam.
- Już ja swoje wiem - stwierdza brunetka.
Głos z pokoju: - Skończ wreszcie tę rozmowę, bo mnie ciśnienie skacze!
Medal drugi: Że będą korzyści
Międzyrzec Podlaski. Senne miasteczko na drodze Siedlce-Terespol. Piętrowy, ładnie utrzymany domek w bocznej uliczce.
- W dużych miastach to jest inaczej, a Międzyrzec to taka dziura, że każdy każdego zna, tak że wie pan - pani Hanny (imię zmienione) moja wizyta nie cieszy. - A w ogóle to różnie się słyszy: jeden do Żydów nastawiony tak, drugi nie za bardzo.
Pani Hanna regularnie słucha Radia Maryja. - Ale tam akurat o Żydach nic złego nie słyszałam - stwierdza kategorycznie. Siedzimy w kuchni. Mąż w pracy, ona jest emerytowaną pielęgniarką. Nerwowo splata dłonie.
- W gruncie rzeczy to się bardzo cieszymy z medalu - zdradza. - Ale jest tylko dla nas. Nie chcemy, żeby ktoś nas podziwiał z tego powodu.
Podczas okupacji jej teściowie na wsi pod Międzyrzecem Podlaskim przechowali czwórkę Żydów - mężczyznę i trzy dziewczynki. Uratowani po wojnie odezwali się z Izraela.
- Całe życie żeśmy się dorabiali - zastrzega pani Hanna. - Owszem, oni są bardzo mili, od czasu do czasu zadzwonią i zapytają o zdrowie, ale poza tym to nic.
Mówi o nich zdawkowo: - Wiem, że jedna pani była pielęgniarką. A mąż tej pani chyba był księgowym. Być może jeszcze przyjadą. Byli u nas już dwa razy. Tak po cichutku - tłumaczy. - Nie wiem, jak by sąsiadki zareagowały.
Na początku lat dziewięćdziesiątych uratowani odezwali się po raz pierwszy od czasu wojny. Do wsi, w której się ukrywali, przysłali list z prośbą o kontakt. Teściowie pani Hanny już nie żyli, a rodzin o tym samym nazwisku jest we wsi kilka. Ktoś zabrał list z poczty. Pismo przewędrowało przez całą wieś, wywołując niemałe poruszenie.
- Męża brat stryjeczny, który też list widział, przyjechał nas zawiadomić. A tam już były awantury o ten list. Ludzie liczą od razu na jakiś pieniądz, że nawiążą kontakt i jakieś będą korzyści z tego powodu. A przecież wiadomo, kto ich przechował - mówi z wyrzutem pani Hanna.
Teraz do tej wsi jeżdżą tylko na groby rodziny.
- Ja nieraz słyszę: o, to jest dom po Żydach, przyjadą i odbiorą. Nieraz słyszy się takie nieprzyjemne słowa - skarży się. - Nawet taka plotka w Międzyrzecu krążyła bardzo długo, że jeden facet, który dobrze się ma i dzieci są poustawiane, przechowywał Żydów, a kiedy kończyły się im pieniążki, to ich wydawał. Ale - zaznacza - mój teść dla pieniążków nie przetrzymywał, bo jak zmarł, to teściowa naprawdę klepała biedę.
Córka pani Hanny, która od pewnego czasu przysłuchuje się rozmowie, rozumie matkę. - Jestem dumna z tego, że rodzina pomagała Żydom - podkreśla. - No, ale jak rodzice nie chcą o tym mówić, to jest ich sprawa. Jest bardzo duża zawiść. Nie wiem, jak otoczenie by to przyjęło. Ja na przykład bym się bała, czy włamania nie będzie.
Najpierw sąsiad, potem Niemiec
Robert Kuwałek, dyrektor muzeum w Bełżcu, od blisko piętnastu lat zbiera wśród mieszkańców Lubelszczyzny relacje o czasach okupacji. - Lęk tych ludzi mnie nie dziwi - przyznaje. - Zdarza się, że moi rozmówcy zastrzegają, by podać same inicjały albo najlepiej w ogóle zmienić nazwiska. W lokalnych społecznościach ci ludzie są nieznani albo się o nich nie mówi. Ten lęk sięga jeszcze czasów okupacji, gdy Polacy najpierw ukrywali Żydów przed sąsiadami, a dopiero potem przed Niemcami. Sąsiad wiedział, kto jest Żydem, Niemiec nie10.
To, że każdy, kto przechowywał Żydów, musiał się na tym dorobić, to oczywiście mit - uważa dyrektor. - Wynika z przeświadczenia, że wszyscy ukrywający się musieli za to płacić i że mieli na to środki.
- Ze Sprawiedliwych w Polsce zrobiono bezimienny tłum - dodaje. - Uczyniono z nich parawan, za którym chowa się antysemityzm i bierność. Podkreślano przypadającą naszym rodakom największą liczbę medali Yad Vashem wśród wszystkich nacji, ale niemal w ogóle nie pisano o strachu Sprawiedliwych, o tym, co musieli przeżywać nie tyle ze strony Niemców, ile od własnych sąsiadów.
Medal trzeci: Dlaczego do mnie żeście przyszli?
Kock. Leonarda Kazanecka sama dyplomu i medalu odebrać nie mogła. Ma 97 lat i z trudem się porusza. Słabo słyszy, ale pamięć ma dobrą.
- Chciałbym porozmawiać o Żydach, którym państwo pomogli - krzyczę.
- Jak pomogli? To tak się złożyło - staruszka protestuje energicznie. -Mieszkaliśmy dwa kilometry od Kocka. To był drugi dzień Zielonych Świątek. Wieczorem, ale jeszcze było widno. Patrzę, ktoś wchodzi, jeden, drugi, trzeci. Młode chłopaki. Wpadły do izby przestraszone, zmoczone. Żydki! „Skądście się wzięli?!". A oni: „Myśmy z getta z Łukowa uciekli". Ojciec jednego miał łokciowy materiał, drugiego piekarnię, a trzeciego sprzedawał wodę. Jeden Janek Grzebień się nazywał, skończył w Kocku siedem klas przed wojną. Dobrze mówił po polsku, ładnie wyglądał. Mówię do nich: „Tyle mieszkań przy szosie, a do mnie żeście przyszli!?". A mąż się nie odzywał w ogóle. Zaczęli płakać. To ja zaraz kazałam usiąść, dałam mleka, nakrajałam ciasta, bo miałam akurat takie dobre.
Zjedli sobie i dałam im jeszcze tego ciasta na drogę. Cieszyłam się, że pójdą. Jeden chciał siekiery, dałam im i poszły. Za jakieś dwa czy trzy dni chłopaki znowu są u mnie. Chcą jeszcze piły. A mąż jeszcze powiedział im: „Pamiętajta, żebyście nie kradli, bo ludzie zabiją". I jeszcze: „Jak nie będziecie jeść gotowanego, nie przeżyjeta. Przychodźcie do mnie dwa razy w tygodniu, dostaniecie gotowanego jeść". Siekierę i piłę później oddali.
Była wiosna 1943 roku. Zbudowali kryjówkę kilometr od ich zabudowań. Dziś Leonarda Kazanecka już nie pamięta, ile razy dawała im jeść. - Gotowałam ziemniaki, brałam mleko i niosłam im za stodołę. Prosiłam ich, żeby nie przychodzili. Ojoj, jak mnie prosili, żebym się nie bała, oni będą ostrożni. A Grzebień Janek to tak mnie sobie upodobał, jakbym była jego matką - babcia się uśmiecha. - Przyszedł raz i mówi: „We śnie była u mnie matka. Głaskała mnie po głowie i mówiła, że przeżyję wojnę. Jak wasza religia wskazuje?", pyta. A ja mówię: „Nasza religia wskazuje, że umarli wszystko wiedzą, przeżyjesz wojnę". I był zadowolony.
Gdy przyszła zima, chcieli przezimować w ich zabudowaniach. - Mąż powiedział: „Jak wy przyjdziecie do mnie w nocy, to ja w dzień ucieknę do Kocka. Bo ja też chcę żyć". Starsza pani wie, że nie byli jedynymi, którzy im pomagali.
- Pytam raz sąsiadkę: „Warzęchowska, byli u was ci chłopcy żydowscy?" „Nie!" „Byli u was, bo mówili, że u was kawę piły!" - parska śmiechem.
Leonarda Kazanecka nie ma poczucia, by zrobiła coś wielkiego. - Tak wypadało. Bo przecież wybić ich, wygnać ich, oskarżyć? Jakżeż to? - unosi się. - Toby niekatolik był człowiek. Po wojnie Janek Grzebień napisał im, że jest w milicji pod Lublinem. Potem wyjechał do Izraela. O Kazaneckich pamiętał. Przysyłał czasem paczki.
- Raz paczkę pomarańczów. Kierownik poczty przyleciał do nas w nocy, żeby nam zabrać pomarańcze, żeby jemu dać. Przyszła rodzina, to rozdałam. A potem zaczęli mówić: „O, dom mają, pomarańcze przynoszą, trzymali Żydów".
Kiedyś Jan Grzebień przyjechał do Kazaneckich z żoną i synem. - Białe włosy jak profesor jaki, wyrośnięty, urodny - zachwyca się pani Kazanecka.
Dyplom i medal w imieniu Leonardy Kazaneckiej odebrał jej krewny, doktor C. Jako jedyny podał nazwisko dziennikarzowi lokalnej gazety. - Umiałem się zachować - powiedział mi potem. Tłumaczył, że spora część społeczności lokalnej nie rozumie idei medalu. Zrozumieliby, gdyby z nim wiązała się renta dla Sprawiedliwych lub ich krewnych.
Doktor C. poprosił o autoryzację wypowiedzi.
- No dobrze, to o pieniądzach porozmawiamy później - stwierdził na koniec.
- Jakich pieniądzach?
- Chyba dostanę jakieś honorarium za moje wypowiedzi? - zdziwił się dobrodusznie. - Dogadamy się.
Trudny temat
- Sprawiedliwych opisywano i opisuje się nadal albo w społecznej próżni, albo w przyjaznym, patriotycznym, otoczeniu - twierdzi doktor Dariusz Libionka, historyk z lubelskiego IPN. - Tymczasem sytuacja była i jest daleko bardziej skomplikowana. Temat Sprawiedliwych był i jest instrumentalizowany. Kiedy mówimy o trudnych sprawach polsko-żydowskich, na przykład o szmalcownictwie, rabunku mienia żydowskiego czy skali obojętności, od razu pada argument o imponującej liczbie Sprawiedliwych wśród Polaków. Pisze się o Radzie Pomocy Żydom, ale generalnie to, co działo się na prowincji między Polakami i Żydami, gdzie działalność Żegoty nie docierała, jest wciąż mało znane. Historycy dopiero zaczynają się tym zajmować. Potrzebne są programy edukacyjne, które pokażą całą złożoność tego zjawiska.
Pani da spokój
W lubelskim Ośrodku Brama Grodzka - Teatr NN przed trzema laty powstał taki projekt. Nazywał się „Sprawiedliwi wśród Narodów Świata - region lubelski". Jego efektem miała być internetowa baza danych zawierająca opowieści osób uhonorowanych medalem. Planowano: „Zebrane relacje, opisane bądź nagrane wspomnienia »Sprawiedliwych« posłużą jako materiał edukacyjny - dostarczą informacji o losach Polaków i Żydów podczas drugiej wojny światowej, ukażą postawy osób, które w tragicznych czasach odważyły się przeciwstawić złu, nietolerancji, antysemityzmowi".
- Ustaliłam adresy i nazwiska 58 Sprawiedliwych. Udało mi się skontaktować z 21 osobami. To Sprawiedliwi lub ich bliscy krewni - wylicza Marzena Baum z Ośrodka. W rezultacie zebrała 14 relacji. Ale tylko jedna osoba zgodziła się na publikację pod nazwiskiem. Ona nie była Sprawiedliwym, tylko Żydówką, która mieszka w Lublinie, i starała się o odznaczenie ludzi, którzy ją ukryli. - Kiedy rozpoczynałam ten projekt, wiedziałam, że mogą być opory przed podawaniem nazwisk do publicznej wiadomości, ale skala tego zjawiska zaskoczyła mnie - przyznaje Marzena Baum. - „Pani da spokój, po co to od razu nazwisko podawać, nie wiem, jak zareagują sąsiedzi, dzieci, a zresztą to było tak dawno temu", takie argumenty słyszałam najczęściej. Dlatego na naszej stronie internetowej opublikujemy obszerny tekst mówiący o idei medalu, jego historii, anonimowo podamy fragmenty relacji. Zastanawiałam się, skąd w ludziach ten lęk. Sądzę, że mogła mieć na to wpływ sprawa mordu w Jedwabnem i tego, w jaki sposób niektóre środowiska interpretowały to zdarzenie.
Według danych ze stycznia 2005 roku medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata uhonorowano na świecie 20 757 osób. Największą grupę stanowią Polacy - 5874. W ubiegłym roku w Polsce wręczono 30 medali 50 Sprawiedliwym i ich krewnym. O 15 więcej niż rok wcześniej.
W ambasadzie izraelskiej usłyszałem, że to dlatego, iż pokolenie uratowanych odchodzi. Przed śmiercią chcą się rozliczyć z tymi, którzy uratowali im życie.
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 7 z 13 lutego 2006 roku.
Imię bez podłoża
Od autora reportażu:
Wkrótce po publikacji tekstu Tomasz Pietrasiewicz, szef Ośrodka Brama Grodzka - Teatr NN W Lublinie, zaproponował na łamach .Gazety", żeby jedną ze szkół w województwie lubelskim nazwać imieniem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Swój pomysł uzasadnił: - Jesteśmy winni pamięć osobom, które gotowe były poświęcić swoje życie, by nieść pomoc potrzebującym. To, co zrobiły, jest kwintesencją chrześcijaństwa. Nie mamy zbyt wiele czasu, bo one odchodzą.
Teatr NN, znany na całym świecie ośrodek zajmujący się dokumentacją historii lubelskich Żydów, obiecał szkole, która przyjmie imię Sprawiedliwych wsparcie: programy nauczania, prezentacje i spotkania ze Sprawiedliwymi i ich rodzinami. Po apelu Pietrasiewicza zgłosiło się gimnazjum w Kłodnicy Dolnej, w gminie Borzechów pod Lublinem. Jego dyrektorka tłumaczyła: - Przedyskutowaliśmy to od razu na posiedzeniu rady pedagogicznej. Nauczyciele uznali, że takie imię to naprawdę fajny pomysł. O bohaterstwie osób, które pomagały Żydom, trzeba opowiadać jak najczęściej. Być może wtedy z murów znikną antysemickie napisy.
- Uczę historii - mówiła. - I niestety podczas lekcji zdarza się, że młodzież negatywnie wypowiada się na temat Żydów. Takie poglądy młodzi ludzie wynoszą z domu. Na przykład, kiedy rozmawiamy o Holokauście, któreś z dzieci nagle mówi, że „przecież Żydzi to był zły naród, bo okradali Polaków". Kiedy pytam, dlaczego tak sądzi, odpowiada: „A bo mój dziadek tak mówi". To nie jest masowe zjawisko, ale na pewno widoczne, zwłaszcza na prowincji, wśród osób słabiej wykształconych. I jedyną rzeczą, jaka może tu pomóc, jest edukacja. Inaczej uprzedzeń nie da się zmienić. Imię dla gimnazjum miało też upamiętnić postać księdza Józefa Gorajka, który pochodził z terenów tej gminy. Kapelan AK, wydawał metryki na nazwiska osób zmarłych tym, którzy potrzebowali nowej tożsamości, również Żydom. W1941 roku pomógł ukryć się Danucie Winnik, która z synkiem uciekła z getta warszawskiego. Przeżyli okupację. Ksiądz po wojnie został odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
Pomysł na imię dla gimnazjum zaproponowany przez jego dyrektorkę tak się spodobał wójtowi gminy, że zapowiedział, iż będzie się starał, aby Sprawiedliwi zostali patronem całego zespołu szkół w Borzechowie. Właśnie trwała jego budowa. Po ukończeniu prac w nowym budynku obok szkoły podstawowej miało się też znaleźć gimnazjum przeniesione z Kłodnicy Dolnej. Tymczasem szkoła przestała odpowiadać na korespondencję od Teatru NN. Pani dyrektor pytana o powód, odpowiadała krótko: - Wycofaliśmy się z pomysłu.
Wójt: - Delikatnie mówiąc, pomysł wzbudził niechęć. Tłumaczył, że nauczycielom i rodzicom uczniów z podstawówki, z którą gimnazjum miało stworzyć zespół szkół, nie spodobało się to, że zostali zaskoczeni pomysłem na imię. Wyprowadzili więc kontrpomysł - zaproponowali na patrona miejscowego legionistę i pedagoga, którego rada gminy zaakceptowała. Dyrektor podstawówki nie krył: imię Sprawiedliwych wśród Narodów Świata nie jest wystarczająco dobre dla szkoły, gdyż „nie ma otwartego charakteru". - Nie przyjęłoby się z braku podłoża kulturowego. To znaczy, że ludzie nie są na nie przygotowani. Kojarzy im się z obcą narodowością.
Baza Sprawiedliwych Ośrodka Brama Grodzka-Teatr NN oficjalnie zainaugurowała działalność jesienią 2008 roku. Wówczas ośrodek wydał książkę Światła w ciemności. Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Złożyło się na nią 61 relacji dotyczących pomocy Żydom, głównie na Lubelszczyźnie. To opowieści samych Sprawiedliwych, ich krewnych, znajomych. Minęło kilka lat od czasu mojej rozmowy ze Sprawiedliwymi i wszyscy uhonorowani medalem zgodzili się na publikację swoich nazwisk. Skąd ta zmiana?
Tomasz Pietrasiewicz: - Myślę, że w ostatnich latach nastąpił przełom w mówieniu o Sprawiedliwych. Tematem zajęły się media, zaangażowała się w niego też Kancelaria Prezydenta RP. To wszystko spowodowało, że do części naszych rodaków dotarło, że pomoc Żydom nie jest powodem do wstydu.
Był 11 września, około 9.00 czasu amerykańskiego, kiedy Erazm krzyknął do mieszkańców: „Panowie, chodźcie zobaczyć, co się dzieje". I zapatrzyli się na samoloty wpadające do budynku, tak że Czesiu zapomniał o kwiatach. Szymon nerwowo się śmiał. Zenek przez chwilę nie myślał o swojej kobiecie, a Krzysiek o synu, który już się go nie wstydzi. Oglądali, aż telewizja przestała nadawać. Potem dom bezdomnych zaczął żyć tym, co rozegrało się za oceanem. Zdecydowali - połączą się z rodzinami zamordowanych. Przez pomnik. Wszystko, co ma sens i jest fajne, da się załatwić z kierownikiem, więc załatwią to i „zbudują" ruiny World Trade Center. Symbol tego, że nie wszystko da się zniszczyć. Dom socjalny dla bezdomnych mężczyzn we Wrocławiu, prowadzony przez trzydziestopięcioletniego Erazma Humiennego, jest coraz sławniejszy. Bo zwykły barak przy Reymonta tylko na pozór jest zwykły. Galeria zdjęć, pracownia komputerowa, biblioteka, bajeczne rośliny w ogródku już na pierwszy rzut oka widać, że mieszkańców pozbawia się tu stereotypu bezdomnego, który ze sobą wnoszą. I teraz ta artystyczna instalacja - wyraz solidarności życiowych ofiar z Wrocławia z ofiarami z Nowego Jorku stanie między zagródką z kozami a rowerem-choinką.
Erazm Humienny już nieraz dowiódł, że wie, jak w „panach" z domu wyrobić poczucie własnej wartości. Stojąc przy pomniku, opowiada o mieszkańcach: chorych na HIV narkomanach, mordercach, złodziejach i alkoholikach, a potem o spełnianiu ich marzeń. I o ambicji Zdzicha z głosem Himilsbacha.
- Dogadaliśmy się, że będą to symboliczne zgliszcza ze zniszczonymi rzeczami, które mogły się tam znaleźć, i panowie zaczęli znosić zepsute komórki, klawiatury czy zegarki znalezione w kubłach. A Głos, cały dumny, przyniósł ruski telewizor. Kiedy kumple wyperswadowali mu, że ruski nie pasuje do amerykańskiego, a na dodatek Światowego Centrum Handlu, Głos się zmartwił. Ale nazajutrz przytargał rozbite szyby samochodowe. To był strzał w dziesiątkę - opowiada Humienny, dyrygując remontem domu. (Najbardziej cieszyli się z wymiany centralnego, bo w wykopach znaleźli gruz bezcenny dla ich koncepcji artystycznej).
Erazm poprosił też „panów" o jedną szamotówkę do pomnika i nie był zdziwiony, gdy przywieźli parę taczek cegieł. - No problem, przydadzą się - śmieje się Humienny i umawia mnie z „panami", których trudno złapać. Tu pojawia się problem, bo nawet w weekend muszę się wstrzelić między grupowe wyjścia na mecz Śląska, seans Planety małp i wycieczkę na Andy'ego Warhola. Trzeba ich dorwać albo wieczorem, albo rano, koło ósmej...
8.48 samolot uderza w północną wieżę WTC na Manhattanie 8.51 CNN i TVN pokazują płonący wieżowiec
W pokoju Szymona wisi wielka fotografia Moniki Olejnik. Mówi, że ładna. Ale nie wie, że jest dziennikarką - to jeden z podarowanych im przez kogoś posterów, którymi udekorowali wnętrze barakohotelu.
- A wie pan, że kiedyś oglądałem TVN i koledzy mówią, że to ta sama kobieta, której mam zdjęcie? Nie skojarzyłem, bo w telewizji była chudsza. - Szymon uśmiecha się co chwilę, choć jest zmartwiony. Nie zdał matmy, na dodatek popsuł się autobus, którym wracał z ostatniego egzaminu maturalnego w Kaliszu. Wysokiego, szczupłego dwudziestoczterolatka w eleganckim garniturze trudno podejrzewać o to, że jest wychodzącym na człowieka bezdomnym, bardzo schorowanym byłym narkomanem. - Mam zespół paranoidalny, padaczkę - wylicza i nagle się zamyśla. - Mniejsza z tym. Gdy pytam, jakie ma marzenia, czy chciałby odnaleźć siostrę albo po prostu mieć dom, za każdym razem długo się zastanawia, patrzy nieobecnym wzrokiem, aby w końcu z niepewnym uśmiechem odpowiedzieć: - Nie wiem.
Miał 17 lat, gdy z siostrą spróbowali trawki. Szybko przyszła amfetamina, jeszcze szybciej heroina i trochę zbyt późno trafili do Monaru. - Siostra uciekła z ośrodka dla bezdomnych, ale jest gdzieś we Wrocławiu - opowiada Szymon. - Widziano ją przy dworcu, była w złym stanie. - Nie dodaje, że jego stan jeszcze dwa lata temu był podobny, a może gorszy.
Maturzysta angażuje się w tworzenie pomnika, rozmawia o nim z chłopakami, trochę nawet układa kamienie. Mówi, że był wstrząśnięty. - To przecież była katastrofa, ludzka tragedia. Ale Szymon nie trafi do wybranej czwórki mającej dokonać uroczystego odsłonięcia instalacji. Choruje na schizofrenię i ona sprawia, że ma ataki śmiechu w najmniej spodziewanych sytuacjach. Nikomu z mieszkańców to nie przeszkadza, ale jeśli na wernisażu będą ludzie z zewnątrz, mogliby nie zrozumieć. Zamiast go tłumaczyć, warto pochwalić, że w kilka miesięcy zdał wiedzę o społeczeństwie, chemię, biologię, angielski.
- Matmy nie jestem w stanie sam zrozumieć - uśmiecha się. Będzie poprawka. Jego koledzy z kursu już zdali i nawet, jak autobus nawalił, opijali maturę na tylnych siedzeniach. A on przez tę awarię na wystawę Warhola nie zdążył.
9.03 na oczach telewidzów w południową wieżę wre wbija się drugi samolot 9.23 ewakuacja gmachu ONZ na Manhattanie
Czesiu właśnie wrócił z Warhola. Podobało mu się. Zaznacza, że to on rzucił hasło „pomnik", ale nie miał pomysłu jaki. Na początku chciał wybudować dwie wieże z wbitymi samolotami, taką małą kopię WTC, ale „panowie" się krzywili. Dużo roboty, a i tak nie będzie fajnie wyglądać. Lepiej zrobić symbol.
Pięćdziesięcioletni Czesiu jest wysoko w hierarchii, bo mieszka w jedynce ze służbowym thompsonem. Czesiu chodzi z pismami i odbiera telefony na dyżurce, więc jest drugi po Bogu (czyli po Erazmie). Przyglądamy się jego spełnionemu marzeniu: rybki pływają. Sponsorem Czesiowego akwarium jest szklarz z ulicy Komuny Paryskiej. Potem patron marzenia wymienił jeszcze pękniętą ściankę. Czesiu wciąż powtarza, że dom to nie schronisko. Kierownik nie jest od zakazywania, wysłucha, a nawet sam się zapala i pomaga. Dlatego Czesiu w przychylnej atmosferze uprawia w pokoju pięćdziesiąt kwiatów.
- To jeszcze mało. Najbardziej dumny jestem z pokrzywki, ładnie rośnie - chwali się. Kwiaty go uspokajają. A Czesiowi często migocze serce. Na pewno nie z tęsknoty za rodziną ani dawnym życiem. Matka była chora na raka, a ojciec tylko pił i bił. Czesiu nie pił, za to wciąż uciekał i kradł. I w Wałbrzychu, i w Twardogórze. Mówi, że kradł, żeby żyć. Pieniądze i jedzenie. Mieszkał w parku i na klatkach schodowych. Potem w izbie nieletnich, domu dziecka, poprawczaku i więzieniu. Dwadzieścia sześć lat za kratkami. Gdy wyszedł, pierwszy raz usłyszał o schroniskach. Wybrał Centralny w Warszawie. Kiedyś kumpel zaproponował mu przejażdżkę pociągiem do Wrocławia. Tak trafił do Erazma, który mu wierzy. Jak trzeba po coś skoczyć, dostaje nawet klucze od jego mieszkania. A Czesiu zawsze korzysta z okazji i kierownikowi podlewa kwiatki. Jest dumny, że Erazm go chwali. Ostatnio powiedział, że pomnik to ładny pomysł.
- Kiedy te samoloty waliły, nie mogłem uwierzyć. Tam pewnie zginęli też bezdomni, a może jakiś bezdomny Polak - zastanawia się Czesiu.
Kiedy popalamy, licząc, ile dokładnie lat spędził w więzieniach, dzwoni komórka. Czesiu sięga do kieszeni. - Dopiero w Idei mi sprzedali bez problemów. 50 złotych na miesiąc, nie jest tak źle. Jak brakuje, to kierownik pożyczy.
- Ale kto poza nim do pana dzwoni? - pytam niedelikatnie.
- Jak coś załatwiam na mieście, to dzwonią, żebym po drodze jeszcze coś załatwił. Nie muszę wracać i znów ruszać na miasto. Poza tym przez to serce czasem robi mi się słabo i nie muszę szukać budki.
Czesiu upiera się, że bezdomny może nawet mieć samochód. - Czasem trzeba ciężary przewozić tramwajami. A tak byłoby raz, dwa i po krzyku. Bezdomnych kierowców nie brakuje, zdarzają się i prawnicy bez domu.
I tylko raz zmartwiłem pogodnego Czesia ("jest, jak jest, mogło być gorzej"). Nie wiedział, że Andy Warhol nie żyje. Ale po chwili stwierdził, że to nie ma znaczenia. - Mówili, że był chory, a on przecież miał głowę na karku, wpadł na to, by powielać obrazy, i sławę zdobył.
Czesiu przypomina sobie, że tak samo było z tym, co napisał „Dzwony". - Hemingway też był przecież chory, na ostatku się zastrzelił, ale sławę zdobył - przekonuje.
10.00 wali się południowa wieża WTC 10.30 wali się północna wieża WTC
Gdyby Zenek znalazł się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie, na przykład 11 września 2001 roku przed budynkami WTC, na pewno zrobiłby wstrząsające zdjęcia. Lubi fotografować. Ma już 4 albumy i 5 filmów do wywołania. Na jego zdjęciach są wszystkie ważne wydarzenia: pierwsza impreza urodzinowa w życiu (urządzona przy Reymonta cztery lata temu); morze (które pierwszy raz zobaczył przed rokiem); bezdomna Halina (którą poznał w Gdańsku i odbił koledze) i syn, którego nie widział od lat i już nie zobaczy, a miałby dziś 25 lat. O tym, że zmarł, dowiedział się z pisma zus-u. Żona? Kiedy wracał z pracy w Hucie Bieruta w Częstochowie, żony w domu nie było.
- Byliśmy razem trzynaście lat, a ona chodziła na prawo i lewo. Mogłem ją zabić i pójść siedzieć albo ustąpić, innego wyjścia już nie było - opowiada niewyraźnym głosem łysiejący pięćdziesięciolatek. Ustąpił. Trafił do piwnicy bloku, w którym mieszkał, potem do Brata Alberta, a potem na dworzec. - Te pół roku było najgorszym okresem w moim życiu. Chciałem z sobą skończyć. Ale przetrwałem. Od siedemnastu lat bez domu. Dopiero teraz spełniło się jego największe marzenie. Zobaczył morze. - Wcześniej nie było okazji. Kiedy Erazm dowiedział się o moim pragnieniu, urządził nam wszystkim „podróż za jeden uśmiech" do Gdańska, przy okazji nagradzając nas za niepicie. Dzięki mojemu marzeniu inni skorzystali.
Gdy oglądamy zdjęcia, okazuje się, że Zenek o mały włos nie złapał Margaret Thatcher pod Dworem Artusa, BOR go przegonił. - No i na zdjęciu mam tylko tłumacza - kwituje. - Kolega zapoznał tam Halinę. Zamieszkali razem pod Środą Śląską, ale zabrałem ją stamtąd, bo nie był w stanie zapewnić jej dzieciom jedzenia. Zaopiekował się Haliną. Załatwił i z kumplami przyszykował pokój w ośrodku dla kobiet, jakiś kilometr od ich „domu". Mówi o niej „moja kobieta". - Zobaczymy, jak będzie, złożyliśmy papiery o mieszkanie, trzeba z pięć lat poczekać.
Na razie Zenek buduje World Trade Center. Symbol. Przecież tylu ludzi tam zginęło, a on jest prawą ręką kierownika i pierwszy do wszystkiego. Zapamiętał, jak w radiu ta Amerykanka żegnała męża z pokładu boeinga. Zenek mówi, że gdyby był wtedy w Nowym Jorku, w pobliżu walących się budynków, robiłby zdjęcia. - I nawet czuję, że zdążyłbym uciec. Znowu by mi się udało.
10.07 burmistrz Nowego Jorku Rudolph Giuliani: liczba ofiar będzie horrendalna 12.13 Jan Paweł 11 potępia ataki „jako niewyobrażalną potworność"
Krzysiek pił. Z żalu za rodziną. Wcześniej dla towarzystwa. Z teściem alkoholikiem. Gdy bańka pękła, a sąd stwierdził, że jest winny „rozkładu pożycia małżeńskiego", pił z kumplami. Najpierw w hotelu, potem w pracowniczym baraku, wreszcie w altankach. Pił też po komunii syna.
- O uroczystości dowiedziałem się przypadkiem i poszedłem do kościoła, by się za niego pomodlić, ale nie miałem odwagi do niego podejść - wyznaje. - Potem poszedłem do baru. Tam piłem i płakałem, piłem i płakałem, piłem...
Wyjechał do rodziny, ale gdy patrzył na brata, jego dzieci i żonę, pił. Z dwuzłotówką w kieszeni wyjechał do pracy w Leszczyńskie. Wrócił z 200 złotymi i nadzieją. Pieniądze przepił. Trafił do schroniska. Tam wreszcie zatrzymał się w swoim biegu ku dworcu.
- Trzymało mnie to, że zawsze miałem pracę. Ubierałem się w lumpeksach, ale nieźle i w pewnym momencie w schronisku zrobiono mi uwagę, że do nich nie pasuję - opowiada Krzysiek. - Wtedy zrozumiałem, że nie chodzi tylko o ubranie. Odzyskałem wiarę i powoli staram się iść w górę. Nie zdecydowałem się jeszcze na wynajęcie mieszkania, bo nie byłem pewny, czy jestem dość silny na taki luz, ale mam dobry kontakt z synem. Odwiedza mnie. Wcześniej kłamałem, a teraz wiem, że musimy sobie mówić prawdę. Wylicza życiowe błędy. Tłumaczy, że będzie się na nich uczył, by ustrzec przed nimi dziecko, może wnuka. Żadnych kłamstw i wódki. Najważniejsze to sprawić, żeby syn się go nie wstydził.
- Nie jest świadomy, jak jest ważny. Jest sensem mojego życia, od naszych kontaktów wszystko zależy. Zaczyna mnie jednak dostrzegać i uważać za przyjaciela.
Krzysiek ma 37 lat. Interesuje się światem. Czyta gazety. Jego zbiór artykułów o zamachu na Amerykę bardzo się przydał do wychwycenia szczegółów potrzebnych do pomnika. - To, co się stało, przekraczało ludzkie pojęcie. Z czystą świadomością wysłano niewinnych ludzi na śmierć. Szukałem w tych gazetach tego, co pokierowało terrorystami. Wiedziałem, że nasz pomnik nie może być piękny, nie mogą w nim być kupowane rzeczy, tylko zniszczone, które się kojarzą ze zburzeniem Światowego Centrum Handlu. Krzysiek uważa, że wspólne budowanie pomnika przez ludzi, którzy wiedzą, co znaczy tragedia, jest dla nich nauką. - W samotności nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Wspólnie dajemy sobie nadzieję, że nam się uda. To jest dość piękne.
Departament Obrony informuje, że w WTC zginęło 200 strażaków 9.30 prezydent Bush wygłasza orędzie do narodu
Czesiek, Krzysiek, Zenek i inni bezdomni napisali do ambasady amerykańskiej. Obiecano im autentyczny kask strażaka, który ratował ludzi z płonących budynków WTC. Jeśli nawet nie dotrzymają słowa, może dadzą choć kartę telefoniczną. Podczas odsłonięcia „panowie" będą w maskach i zasypani mąką („Niech kierownik zobaczy, tak ludzie wyglądali w tym pyle" - przekonywali Erazma i pokazywali zdjęcia). W powietrzu będą fruwały karteczki biurowe (11 września było ich miliardy). Ktoś powie: „Bezimienni tchórze przeprowadzili atak na naszą wolność. Niech Bóg błogosławi ich ofiary i Amerykę" - dokładnie, jak to zrobił Bush (jest pomysł, żeby to mówił po angielsku Tommy Hughes, bezdomny Amerykanin polskiego pochodzenia, który po deportacji z USA od kilku lat mieszka na ulicach Wrocławia, a czasem w ich schronisku). Potem poczęstują przybyłych świetnym budyniem. I mają nadzieję, że to wszystko pokaże telewizja.
Choć Krzyśka denerwuje, jak pokazują bezdomnych. - Zawsze tych bez nadziei. Brudnych, pijanych, zmarzniętych. Owszem, wielu jest takich, zawsze będą. Ale są też wśród bezdomnych normalni ludzie. Nie płacisz czynszu, eksmitują cię i już jesteś bezdomny. Prawu wystarczy tylko, że chwilowo nie masz meldunku - przekonuje Krzysiek. - Nie masz domu i jeszcze zabierają ci nadzieję.
"8.48" tak się nazywa pomnik WTC stworzony przez bezdomnych z Wrocławia. Odsłonili go dwa miesiące po ataku terrorystów, dokładnie o 14.48 czasu polskiego.
Reportaż ukazał się w „Słowie Polskim", nr 277 z 27 listopada 2001 roku oraz w książce Jacka Antczaka W Radwanicach najlepiej idą romanse, Wrocław 2004.
Cudowne połączenie
Radość z tego, że w nowych czasach każdy może identyfikować się z tym, z kim chce (lub z czym), zaobserwowałem po raz pierwszy w Złotoryi na Dolnym Śląsku. Był wrzesień 1991 roku.
Przez dziewięć kolejnych sobót od 19.00 do 19.10 część mieszkańców łączyła się z Sergio Ramirezem, zamieszkałym w dorzeczu Amazonki.
Sergio Ramirez to „książę cudotwórców", a fotografię jego dłoni wydrukowało pismo „Skandale" (tani dwutygodnik o najwyższym w 1990 roku w Polsce nakładzie 1 miliona 100 tysięcy egzemplarzy, zanim podzielił się na dwa pisma „Skandale bez Kurtyny" i „Nowe Skandale bez Osłonek", które wyniszczyły się nawzajem procesami sądowymi).
„Skandale", które były „promykiem radości" (cytuję na podstawie listów do redakcji), czytali bezrobotni; matki, które dawały dzieciom do szkoły kanapki z salcesonem; ludzie, którzy „dostawali kurwicy, gdy słyszeli dyskusje polityczne w TV"; ludzie, którzy naprawdę czekali na 100 milionów od prezydenta Wałęsy. Jak mówiono w redakcji, czytają ci, dla których życie jest średnie.
- Za „Skandalami" jest szał - opowiadały kioskarki. Na dwa wydania dłoni chętnych było tak dużo, że musiały robić zapisy. Schorowani, cierpiący i nieszczęśliwi mieli położyć swoje dłonie na dłoniach cudotwórcy i przez dziesięć minut w każdą sobotę patrzeć w jego oczy, których fotografię zamieszczono między dłońmi. Elżbieta K. opowiadała, że wśród jej znajomych uzdrawiały się trzy osoby, ale każda na swojej gazecie. Zmniejszyły im się guzy na różnych częściach ciała.
Gabriela L. po dwóch seansach z Ramirezem czytała i pisała bez okularów. Ponieważ jest opiekunką społeczną, odstąpiła fotogramy dłoni sparaliżowanej pani, jednak zaraz poszukiwała następnych dwóch egzemplarzy, gdyż potrzebne były jeszcze dwóm chorym osobom.
Stefania S., praczka na rencie, podkreślała: - To wspaniałe, że z takiego małego miasteczka można bez przeszkód połączyć się z cudotwórcą.
- I nikt mnie nie ogranicza - dodała. - Nawet się łączę poza przepisowym czasem.
Siedem lat po tragedii w World Trade Center bohaterowie reporżu Nadzieja w gruzach World Trade Center połączyli się duchowo mnichami z Tybetu. W czasie olimpiady w Pekinie wymalowali na dachu swojego domu pis TYBET, a każda litera miała kilka metrów, żeby - jak mówili bezdomni - było je widać z satelity. („Aby każdy na świecie mógł zobaczyć, że we Wrocławiu przy Reymonta jest takie miejsce, w którym ofiary losu myślą o innych ofiarach"). Reportaż Jacka Antczaka to nieoczywista opowieść o wolności, a nawet globalizacji. Bezdomni mężczyźni z Wrocławia czują łączność emocjonalną z mieszkańcami Nowego Jorku i dają temu wyraz formie instalacji, którą nazywają pomnikiem. W PRL musieliby mieć na to odgórną zgodę.
Od 7.30 do 8.00 - w wioskach, miasteczkach i miastach trwa uruchamianie komputerów, sprawdzanie skrzynek pocztowych. Pierwsza dziś kawa i wejście na czat.
Wybierają pokój. Może „Seks". Tu czatujących najwięcej. O godzinie 8.05 ponad 600 osób (dla porównania: w pokoju „Kultura" czatują dwie osoby). Ciągle dochodzą następni. Do tego kilkaset osób w pokojach „Erotyka", „Ostry seks", „Seks na żywo", „Seks z kamery", ,A może zdrada", „Mężowie i żony", „Les", „Gay", „Bi", „Dwunastolatki i starsi" i tym podobne. W pokojach dla grup wiekowych też panuje seks, podobnie w pokojach regionalnych i w tak zwanych towarzyskich. To tylko jeden z kilku najpopularniejszych czatów w polskim Internecie. Lista czatujących ciągle się zmienia, niektórzy wchodzą na 15 minut, potem wracają na kolejny kwadrans, inni od razu na cały dzień. Około godziny 15-16 liczba czatujących spada. No to pa! Do jutra! - żegnają się wszyscy. Koniec pracy w biurach. Obiad. I potem znowu, wieczorem.
Czatują urzędnicy i politycy, dziennikarze i nauczyciele, policjanci, lekarze i księża. Czatują pracownicy firm i szefowie. Spędzają na czacie godziny, dni, tygodnie...
Typ Pracoholik.
Nie ma czasu na inną formę zaspokojenia seksualnego. Dlatego łączy się z internetem i po sprawie. I, co najważniejsze, nie ma żadnych zobowiązań.
ONA33: Przepraszam, że piszę tak wolno, ale ciągle kasuję okienka priv od różnych idiotów, którzy zaczynają rozmowę od „wyliżę ci...". - Wchodząc na „Ostry seks", musiałaś się tego spodziewać. ONA33: A ty?
- Chcę o tym napisać. ONA33: Co cię interesuje? Pytaj.
- Ile czasu tu spędzasz?
ONA33: W pracy cały czas mam włączony czat. W domu też, zanim zasnę. Szaleństwo!
- Jesteś uzależniona?
ONA33: Tak! Markuję pracę. Przestałam czytać. Nie mogę się skupić.
- A mąż? Dzieci?
ONA33: Cha, cha. Też czatują...
- Co cię najbardziej pociąga na czacie?
ONA33: Zdziwisz się, ale bliski kontakt z drugim człowiekiem. Ludzie tu czasem mówią sobie rzeczy, których nigdy nikomu nie powiedzieliby w realu. Tu się bezpiecznie możesz wyspowiadać z najbardziej intymnych spraw. To bywa niesamowicie przyjemne. Jak sport ekstremalny.
- Chodzisz do spowiedzi? W kościele?
ONA33: Nie. Od kiedy ksiądz mnie opieprzył w konfesjonale.
- Obraziłaś się na Kościół?
ONA33: Zwierzyłam mu się, co mnie dręczy. A on to pominął i wymyślał mi z powodu opuszczonej mszy.
- A co cię dręczy?
ONA33: Mam męża, dzieci i spotykam się regularnie z poznanym na czacie mężczyzną. Tylko dla seksu. I to mnie dręczy.
I zniknęła. Jak Kopciuszek na balu... Może ktoś akurat wszedł, może klient, a może szefowa, i wciągnął ją z powrotem do realu, gdzie znają ją od zupełnie innej strony.
Zaczepiam Anitę, która chce, żeby jej mówić wulgaryzmy.
- Mąż jest delikatny. A ja potrzebuję ostro - zwierza się bez obciachu.
Wstukuję kilka niewyszukanych wulgaryzmów.
- Och tak, miły, jeszcze, jeszcze - prosi.
- A mówiłaś mężowi?
- Tak. Powiedział, że jestem zboczona.
Anita mówi, że jest psychoterapeutką w ośrodku dla narkomanów. Ma stresującą pracę i musi się wyżyć. Chce, żebym do niej zadzwonił i podniecał ją przez telefon, mówiąc wulgarnie o jej płciowych sprawach, a ona w tym czasie będzie się onanizować. Mówi, że już tak zrobiła raz z jednym facetem z czaru i było super. Wymiękam. Rezygnuję. Poza tym miałbym dzwonić na komórkę, a kto mi za to zapłaci.
Wyznający sekrety.
Internet traktuje jak konfesjonał. Chce coś z siebie wyrzucić, żeby się choć trochę uspokoić. Wyznanie sekretu na czacie osobie nieznajomej, której się nigdy nie spotka, jest bezpieczne, bo nie powoduje żadnych konsekwencji. Obcy nie będą pokazywać palcami. Na przykład wyznanie, że jest się ofiarą przemocy domowej, wciąż jest przełamywaniem społecznego tabu. Ofiara, wbrew stereotypowi, wcale nie musi być słabą, zahukaną kobietą. Może to być zadbana, fajna babka, która w dodatku zajmuje kierownicze stanowisko. Presja środowiska nie pozwala jej się przed tym rodzajem przemocy bronić. „Lepiej, żeby dzieci miały takiego ojca niż żładnego". Czat może tu być zbawienny. Na czacie, kiedy wyzna, co ją dręczy, ktoś że jej powiedzieć: „Kobieto, to jest nienormalne! Ocknij się!". Taka spowiedź może też elementem autokreacji. Ktoś dramatyzuje, ponieważ tak naprawdę nic sensacyjnego mu się w życiu nie przydarza i nie ma o czym opowiadać.
Pytam czaterów o największe sekrety. Chętnie opowiadają o seksie, o swoich cudzołóstwach i dewiacjach.
Jedna pani w średnim wieku, która początkowo wydaje się bardzo rozsądna, wypowiada się w sposób rzeczowy i z pewnym inteligentnym dystansem do siebie samej, wyznaje, że jej największy sekret to rozmowy na czacie o uprawianiu seksu ze zwierzętami. Wyszukuje osoby, które mówią, że to lubią, i wypytuje je o szczegóły. Twierdzi, że kieruje nią jedynie niepowstrzymana ciekawość. Ma kamerkę. Puszcza w internet, na ogólny czat (bez przeszkód dostępny także dla dzieci), nagranie wideo - kobieta spółkująca z psem. Od razu poruszenie na czacie. - Zobaczcie! Warto! - wszyscy zachęcają się wzajemnie.
Kiedy odpytuję kolejnych czaterów o największy sekret, którego nikomu w realu by nie powiedzieli, niektórzy mówią, że... wierzą w Boga, bardzo głęboko. Ta zaskakująca odpowiedź jak na seksualny czat z sodomią w tle powtarza się kilka razy. Trochę się Go boją, ale nie zrobi im krzywdy. Stworzył człowieka cielesnego, to chyba się z tym wszystkim liczył...
Za chwilę kobieta ośmielona moją ciekawością i chęcią jej wysłuchania opowiada, że mąż ją gwałci i zmusza do seksu oralnego, którego ona nienawidzi i brzydzi się nim najbardziej na świecie. A kiedy go prosi, żeby dzisiaj nie, grozi, że pójdzie do innej, każda mu to zrobi. Wtedy ona się zgadza. Pyta mnie, czy to normalne i czy podobnie jest w innych małżeństwach. I żebym się nie śmiał. Bo przecież w realu nikt tego nie powie. A rozwodzić się nie będzie, bo mają dzieci. Mówi, że bardzo jej ulżyło, jak to powiedziała. Mówi, że płacze. Godzina 13. Liczba czatujących w pokoju „Sexi" przekracza 1100 i nadal rośnie. W „Erotyce" jest ponad 700, około 100 w „Ostrym seksie", blisko 100 w „Zdradzie". Mnożą się kamerki.
Typ Ekshibicjonista.
Pokazuje film hard porno ze swoim udziałem i szuka naśladowców, którzy puszczą swoje filmy. Liczy, że się powymienia z kimś adresami, nawiąże kontakt. Ryzykuje, ale nie wierzy, że ktoś będzie go ścigać. Ma poczucie bezkarności. Na czacie występuje także forma zwykłego ekshibicjonizmu - pokazywanie genitaliów do kamery. To daje tę kroplę adrenaliny, jak uprawianie seksu w publicznym miejscu. Wideokamerki - ostatni krzyk czatowej mody. Możesz zobaczyć osobę, z którą rozmawiasz, albo inni mogą podglądać ciebie. Wystarczy podłączona do komputera kamerka internetowa. Taaak, teraz widać wyraźnie, jaką przewagę liczebną mają faceci. Nie da się ukryć płci. Można najwyżej dać kobiecy nick i ustawić kamerkę na pluszowego misia albo na lalkę Barbie i tym podobnych. Są tu w ogóle jakieś kobiety? Są! Dziewczyny w negliżu w dziwnych pomieszczeniach z reflektorami. Wyglądają, jakby ktoś im za to płacił. Są znudzone, fachowe w odsłanianiu piersi i pokazywaniu pośladków. Udają, że piszą coś na klawiaturze, że czatują, ale nie wiadomo. Czatowa publika zachęca je do rozbierania się, komentuje i oklaskuje.
- Patrzcie na Lucynkę. Autentyk - ktoś zachęca. Lucynka staje się numerem jeden. Leży goluteńka na tapczanie i się gimnastykuje. Amatorki są skromniejsze, uśmiechają się ładnie, nie patrzą w kamerę. Ale czasem zdarza się taka Lucynka.
Na razie - poza podglądaniem - z kamery internetowej nie ma dużego pożytku. Jak ktoś występuje przed kamerką, to jest oszczędny w słowach. Mniej chętnie się zwierza. Kończy się na dowcipach. Najciekawsze rzeczy dzieją się w ciemności.
Kameleon.
Dwadzieścia nicków, pod każdym jest inną osobą i brzmi zaskakująco wiarygodnie. Nigdy nie wiadomo, kiedy jest szczery, i nie da się tego sprawdzić. Z powodzeniem realizuje tu dowolne fantazje erotyczne. Ma możliwość wejścia w świat swoich sennych marzeń. Raz jest początkującą lesbijką, raz pedofilem, a raz brutalnym macho wyzywającym żonę od najgorszych i zmuszającym kobiety do ostrego seksu. Nic go nie ogranicza. Może to być rodzaj dowartościowania siebie, na przykład impotent może opowiadać, jak gwałci żonę, a kobieta, która nie ma powodzenia, typ „kury domowej", łatwo zdobywa tłumy wielbicieli umawiających się z nią na sekretne randki i setkę czaterów, którzy natychmiast chcą z nią uprawiać seks.
NE01230: Zobaczysz, wszyscy faceci będą ci proponować seks oralny. Wejdź tylko jako kobieta i nazwij się „mężatka". Wchodzę jako Mężatka27. Sypie się grad propozycji. Bogaty z Katowic proponuje 2000 złotych za godzinę! Waham się. Nie pyta nawet, jak wyglądam. Następni pytają. Szczególnie interesuje ich wygląd moich narządów rodnych. Jeden przedstawia się jako doświadczony czternastolatek. Neo ma rację. Wszyscy o seksie oralnym. I pary wystarcza im tylko na kilka kwestii, potem spuszczają z tonu, bo nie wiedzą, co mówić dalej.
- Wyobraź sobie... - proponują, bezradnie szukając neutralnych, ale ciepłych słów na określenie narządów i czynności seksualnych. Próbują cyberseksu, który tak naprawdę jest po prostu seksem w wyobraźni. - Jestem facetem. Mam brodę - odpisuję każdemu kolejno. - Po co mówiłeś? - pytają z wyrzutem. MARCIN24: Przynajmniej połowa kobiecych nicków na seksualnych czatach to faceci. Pytaj o rozmiar stanika. Faceci zwykle nie wiedzą.
Śmiała Mężatka (nie znała rozmiarów staników): Lubię sobie pogadać. Nic za tym nie idzie. Pierwszy raz wszedłem pod kobiecym nickiem, kiedy nikt nie chciał ze mną gadać pod męskim. Masturbują się przy mnie. Wiesz, ilu facetów doprowadziłem do orgazmu, cha, cha!
Masturbacja na czacie odbywa się chyba non stop. Ciągle ktoś kogoś zachęca, prosi o pobudzenie, same nicki często brzmią jednoznacznie, na przykład Onanizm Teraz. Wyobraźnię czaterów („Opowiadaj mi, jak to robisz! Wyobraź sobie, że jestem przy tobie") wspomagają kamerki internetowe. W ogólnodostępnym pokoju na popularnym czacie w samo południe klikam na jedną z kamerek. Obraz przedstawia genitalia i pracującą dłoń. Drugą ręką właściciel genitaliów stuka w klawiaturę.
Typ Nieśmiały.
Ma trudności z porozumiewaniem się z ludźmi, a w sieci zawsze znajdzie kogoś, kto go wysłucha. Na czacie zawsze ma z kim pogadać. Łatwiej mu tam znaleźć przyjaciół. Rzeczywistość, w której znacznie trudniej jest zaistnieć, schodzi na drugi plan. Internet staje się miejscem, gdzie jest akceptowany, lubiany. Tu nie trzeba dużo z siebie dawać, wystarczy gadać. Nie ogranicza go życie codzienne. Wszyscy startują z tej samej pozycji. Bywa, że są to osoby niepełnosprawne. Dla nich internet jest dobrodziejstwem, ALINA24 (znała rozmiary staników): Robię to codziennie. Nie mam na razie czasu na faceta. Poświęcam się pracy. Pracuję od 9 do 22.30 w firmie z branży kosmetycznej. Na czacie wyładowuję się szybko. Orgazm w dwie minuty. Tak, masz rację. Nie wiem, czy jeszcze potrzebuję faceta. Sama lepiej sobie zrobię. Może kiedyś. Chcę, żeby ktoś mnie kochał. Może to będziesz ty. Chcesz? Za chwilę rozmawiam z szesnastoletnim chłopakiem, który ma groźnego wodniaka, siedzi w domu i czatuje, i mówi, że jeśli chodzi o seks, to pozostaje mu tylko czat. Rozmawiam też z trzydziestodwuletnią kobietą, której mąż i dzieci zginęli w wypadku, a ona była w samochodzie i przeżyła, było to ponad rok temu, i mówi mi, że nie pozwoli nigdy więcej zbliżyć się do siebie żadnemu mężczyźnie poza czatem. Mówimy o Bogu. Mówi, że Go nie rozumie, ale bardzo się stara. O Bogu znacznie trudniej mówić niż o seksie, to na czacie typowe.
Typ Estradowiec.
Seksczat jest dla niego formą rozrywki, odgrywanie wybranej roli - polem do popisu, a kolejne rozmowy to estradowe numery dla zabawienia siebie i kolegów. Podrywa, prowokuje do zwierzeń i umawia się dla zabawy, po czym nie przychodzi i wysyła SMS-a „żartowałem" albo siedzi z kumplami przy piwie i zaśmiewają się, że dziewczyna stoi w umówionym miejscu i czeka. Z radością korzysta z tego, że znacznie łatwiej mu tutaj odgrywać jakąkolwiek rolę niż w życiu. Kiedy pozostaje w ukryciu, nie słychać tonu jego głosu, nie widać spojrzenia ani gestów, może powiedzieć wszystko i będzie wiarygodny. Może też przyjmować, że inni internauci podobnie jak on czatują dla zabawy i udają, a tylko naiwni wierzą w te żarty. Taka zabawa może być wciągająca.
Neoi23o: Jest tylko jeden męski nick, przy którym będą cię zaczepiać na czacie. „Żonaty".
Wchodzę. Jako Żonaty4, bo trzech już siedzi na czacie. Mimo to po pewnym czasie zaczynają mi się pojawiać okienka priv z kobiecymi nickai. Pytają, czy mi się układa w małżeństwie i czy myślałem kiedyś o zdradzie żony. Jedne ogłaszają się jako doświadczone, inne się wahają i chcą, żeby je do tego zachęcić albo ewentualnie zniechęcić.
MALENA: Kocham swojego męża. Świetnie nam się układa. Mamy wspaniałe dziecko. Dlatego szukam żonatego, najlepiej dzieciatego. Bo będzie dyskretny.
- Dlaczego na czacie, a nie w realu?
- Dla bezpieczeństwa. Nie powiem ci, jak się nazywam ani skąd jestem, w realu spotkamy się raz w umówionym miejscu i nigdy więcej się nie zobaczymy.
- Co byś zrobiła, gdyby mąż cię zdradzał w tym samym czasie?
- Bylebym o tym nie wiedziała.
W pokoju „Zdrada" szybko można się zorientować, kto i po co tutaj się znalazł. Niektóre nicki czatujących brzmią jak ogłoszenia, na przykład Zdradzę Żonkę albo Cudzołożę.
Żonatyl jest przyjemnym w rozmowie i dowcipnym panem. Mówi, że czatuje od dwóch lat. Czyha na mężatki. Problem tylko w tym, jak znaleźć te poważne i zrównoważone. Pal licho te, które umawiają się na spotkanie, po czym nie przychodzą. Gorzej z tymi, które nie chcą odejść.
Żonatyl: Wiesz, trochę jak w filmie Fatalne zauroczenie. Kobiety się czepiają faceta, który jest dla nich miły, bo w domu tego nie mają. A ja nie zamierzam swojej rodziny rozbijać. Użeram się teraz z dwiema takimi, żeby dały mi spokój. Zaczynam wątpić, czy istnieje czysty seks, jako samo wyżycie się.
Pokoje poświęcone zdradom są jak giełda. Szybkie pytania: skąd jesteś, ile masz lat, jak długo po ślubie, czy jesteś zdecydowana(y), czy się wahasz, czy chcesz za to pieniądze, gdzie i kiedy możemy się spotkać.
ALICJA: Chcę zdradzić, bo zostałam zdradzona. Mąż mnie zdradził po czternastu latach małżeństwa z kobietą poznaną na czacie. Wróciłam wcześniej z pracy i złapałam ich...
- I szukasz żonatego do zdrady. To jest jak domino.
- Tak myślisz? Sama nie wiem.
Kiedy mam już opuścić czat jako Żonatym zagaduje do mnie Tiszert. Pyta, czy mam fajną żonę.
- Jasne - podejmuję rozmowę i zostaję zasypany gradem brudnych zwierzeń na temat jego żony i brutalnego seksu, do jakiego ją zmusza.
- Uspokój się - proszę, chcę z nim porozmawiać. Ale monolog urywa się nagle, jakby ustały wymioty.
Okazuje się, że jest ich więcej. Czatowa subkultura facetów, którzy opowiadają o żonach, jakby mówili o koniach, bywają wulgarni, wypluwają z siebie to, co skrywają w realu.
Typ Casanova.
Najpierw uwodzi, w miły sposób rozmawia o rzeczach lekkich i przyjemnych, potem przechodzi na tematy bardziej intymne i wreszcie proponuje spotkanie, zachęca do zdrady małżeńskiej. Ma internetowy dar wymowy i zwracania na siebie uwagi. Poza internetem może być szarą myszką, na czacie - demonem seksu. Interesuje go seks bez zobowiązań. Nie ma w nim miejsca na intymność, czułość, bliskość. Chodzi mu tylko o zaspokojenie fizjologicznej potrzeby. Największą przyjemność daje mu samo zdobywanie. Monika72 zbiera zdjęcia cudzołożników kuszących innych do grzechu. Zaczepia tych, co przybierają nicki Żonaty, Szukam Mężatki i tym podobne. Mówi im, że codziennie uprawia seks z ludźmi z czatu, że oczywiście jest mężatką i chętnie się umówi, tylko ma jeden warunek: najpierw musi otrzymać mejla z fotografią. I oni przysyłają.
- Zrobię wystawę w internecie, galerię poławiaczy - mówi Monika72. Jest zła, bo jej mąż przepadł z kobietą poznaną na czacie, której też rozbił rodzinę.
Typ Łowca.
To najbardziej niebezpieczny typ internetowy. Pedofil, który szuka konkretnej usługi. Zboczeniec, dla którego internet stał się miejscem handlu. Maniakalny morderca, który szuka ofiary. Mniej interesują go fantazje i zwierzenia, bardziej konkretne informacje. Szybko dąży do rzeczywistego spotkania. Daje swój numer telefonu i oczekuje tego samego. W życiu niczym się nie wyróżnia. Może być szanowanym obywatelem, wykonywać szanowany zawód. Może być człowiekiem chorym, którego powinno się leczyć.
- Zrobili aferę, że wykryli w internecie szajkę pedofilów. Przecież tu nie ma nic do wykrywania. Zobacz, co się będzie działo, jak wejdziesz jako dwunastolatka - radzi Marcin24. Wchodzę do ogólnodostępnego pokoju „Seks". Jestem Misia12. Otwierają się okienka priv (okienka dialogowe, w których mogą rozmawiać tylko dwie osoby, a dialog jest niewidoczny dla innych czatujących), nieśmiało, ale konsekwentnie.
Upewniają się, czy naprawdę mam 12 lat. Robię błędy ortograficzne, żeby się uwiarygodnić. Badają mnie ostrożnie. Czy znam się już na seksie, jakie mam doświadczenia, czy mam chłopaka, czy się całujemy, czy interesują mnie starsi mężczyźni. Jeden (o obscenicznym nicku) przedstawia się jako nauczyciel i wyraźnie ten fakt sprawia mu przyjemność. Drugi oznajmia, że właśnie się onanizuje, i pyta, czy wiem, na czym polega masturbacja, a jeśli nie, to żebym robiła, co każe, a będzie mi dobrze. W ciągu pół godziny siedmiu mężczyzn zaproponowało mi spotkanie i wspólny seks. Nauczyłem się różnych nowych słów: „kaczuszka", „majtolina" („ugniatanie majtoliny"), „rodzynki". Z nauczycielem, z którym rozmawiałem najdłużej, umówiłem się przed dworcem PKP W Krakowie. Nie chciał powiedzieć, skąd przyjedzie. Ma mieć zieloną kurtkę, ostatni numer „Dziewczyny" w rękach. Czterem dałem numery telefonów do naszej komendy policji, mówiąc, że to do mnie, od dwóch ja wziąłem numery do domów. Pod jednym odebrała jakaś starsza pani: - Syna jeszcze nie ma. Czy coś mu przekazać?
- Że dzwonił ojciec w sprawie rozmowy z jego córką na czacie - kłamię.
Pod drugim numerem odebrało dziecko.
Typ Uzależniony.
Kiedy nie ma łączności z internetem, wpada w panikę. W psychologii ma to już swoją nazwę: black hole experience. Ludzie wpadają w furię, płaczą, kopią w monitor. Niektórzy uzależniają się tylko od codziennego, rytualnego wejścia na czat. Uzależniają się od dawki adrenaliny - nawet nie od rozmów, które przeważnie są krótkie i powierzchowne, ale od tej chwili niepewności, z kim będzie się rozmawiać za moment, wtedy skacze adrenalina. Alkoholik traci pracę z powodu alkoholu i w nowej pracy dalej pije. To samo jest z internetem.
- Czy seks na czacie to prawdziwa zdrada? - pytają mnie, kiedy wchodzę jako wierzący.
- Nie wiem - mówię. - A jak ty myślisz?
- Jestem katolikiem, głęboko wierzącym. Odmawiam różaniec, żeby mi to przeszło - odpowiada Orgazm Teraz. Orgazm Teraz jest dwudziestosiedmioletnim mężczyzną, siedzi jednocześnie na „Mężach i żonach" jako Mężatka30, gdzie słowami pomaga mężczyznom w masturbacji, oraz jako Początkująca w pokoju dla lesbijek. Mówi mi, że ma na sobie biustonosz żony, trzyma w ręku włączony wibrator. Prosi, żebym się za niego modlił.
Neo1230 codziennie wychodzi z pracy z poczuciem, że niewiele dzisiaj zrobił, bo większość czasu przesiedział na czacie. Mówi, że ma 38 lat. Dobrze zapowiadającą się pracę diabli wzięli z powodu czatu. Z trudem zatrudnił się w drugiej firmie, ze znacznie mniejszymi perspektywami i pensją. Znów siedzi na czacie. Mimo przysiąg, jakie sobie składał. Przychodzi rano do firmy i wchodzi na „Seks", markuje pracę i czatuje. Większość rozmów szybko się urywa, większość osób spotyka tylko jeden raz, potem ktoś zmienia nick i jest już inną osobą. Tak więc po ośmiu godzinach w głowie panuje chaos. Potem problemy ze skupieniem, rozkojarzenie, trudno mu nawiązać kontakt z kimś z realu. Zasypia z myślą, że rano siądzie przed komputerem, wejdzie na czat, zobaczy...
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 42 z 13 października 2003 roku.
Sylwetki seksczaterów powstały dzięki pomocy Katarzyny Patykiewicz, która jest psychologiem, a prywatnie zapaloną internautką, bywalcem zlotów internetowych. W internecie poznała męża.
W Lesku wciąż nie ma prostytucji
Kiedy w lipcu 1990 roku opisałem w „Gazecie Wyborczej" pierwsze sex shopy, które powstały w Warszawie, proboszcz parafii, w rejonie gdzie otwarto sklepy (kościół Wszystkich Świętych na placu Grzybowskim), oznajmił, że nie tylko prowadzenie takiego sklepu, ale nawet pisanie o nim jest grzechem śmiertelnym. - A poczucie winy, że demoralizuje pan ten umęczony, ale czysty naród, nigdy pana już nie opuści.
Pierwsze reportaże o nowych erotycznych aspiracjach Polaków były zawsze reportażami - nazwijmy to - z wieżą kościelną w tle. Grzesznicy w Lesku - pisał Zygmunt Szych w »Polityce« (4/1991) - otworzyli sex shop między kościołem a hotelem". Towary wykupują Rosjanie, Polacy nie mają śmiałości. Kiedy przechodzi procesja, wierni zapalają pod sklepikiem znicze w intencji jego likwidacji. Diecezjalny duszpasterz z Rzeszowa ksiądz doktor Jan Kloc apelował do właściciela: Czyni pan wielkie zło. Tłumaczenie się, że to się musi robić, bo to pana praca, jest tego samego rodzaju, co hitlerowskich oprawców, którzy na procesie mówili, że musieli zabijać niewinnych ludzi, bo mieli taki rozkaz".
Ksiądz przestrzegał przed tym, co teraz będzie się w Lesku działo. Nieznana ręka napisała na budynku prokuratury: „Proboszczu, puknij się w łeb!". Reporter zbadał sytuację: mimo istnienia sex shopu wciąż nie ma w Lesku prostytucji, nie ma zbiorowych ani indywidualnych gwałtów. „Nadal głównymi klientami są goście zza granicy, niewykluczone więc, że to tam przeniosło się zło". Jacek Szmidt jako Dyskretny akwizytor („Polityka" 31/1991) odwiedził kilkadziesiąt miejscowości na Mazowszu, proponując w punktach handlowych i aptekach supernowoczesne prezerwatywy Menjtor. „Na drugiej stronie dzisiejszego »Sztandaru Młodych« ku mojemu szczęściu napisano: »Jak walczyć z AIDS? Prezerwatywa lub monogamia«". Reporter-komiwojażer nie znajduje jednak zrozumienia: „Rady, panie, nie ma na tych zboczeńców, tylko im prezerwatywy i monogamia w głowie!". W kwiaciarni, gdzie sprzedaje się także kosmetyki - jak wszędzie - słyszy: nie chcemy. „Księża kupują tu kwiaty na ołtarz - tłumaczy właścicielka - gdyby zobaczyli coś takiego, zniechęcą się i firma straci najlepszych klientów". 47 miejsc, 300 przejechanych kilometrów, 2 zamówienia. „Wyjazd, można by rzec, BEZPŁODNY" - kończy reporter.
„Trzy dni temu dowiedziałam się, że jestem w ciąży. To zabrzmiało prawie jak wyrok. Jestem totalnie przerażona. Nie mogę nikomu z rodziny nic na ten temat powiedzieć, bo skończy się to jedną wielką awanturą. Mam 23 lata. Według moich rodziców powinnam zająć się studiami, na dzieci będzie czas. Boję się, co może się stać, gdy spróbuję urodzić. Boję się, że ktoś się zorientuje. Czuję się samotna, bo mój chłopak nie może być teraz ze mną. Choć wiem, że jest myślami. Nadal się waham, nie przypuszczałam, że to takie trudne. Ale raczej nie zmienię zdania. Planujemy ślub, ale pieniądze, które zaczęliśmy składać, przeznaczymy na lekarzy" - to list Magdy z listopada 2003 roku.
Tego samego dnia w dziesiątkach polskich gazet ukazują się aborcyjne ogłoszenia. Wśród nich - „zabiegi" i „bezzab!" (bezzabiegowo).
Najpierw telefonujemy pod „zabiegi": - To znaczy, bo ja dzwonię... Lekarz: - To ja zapytam tak: kiedy była ostatnia miesiączka?
- Prawie dwa miesiące temu.
- Rodziła pani? Nie? Młoda pewnie. Proponuję metodę, która daje sto procent gwarancji, że w przyszłości będzie pani matką.
- Zabieg? Czy to konieczne?
Ginekolog stanowczo: - U kobiet, które nie rodziły, farmakologia nie zawsze bywa skuteczna. A jak nie pójdzie po tabletkach, to co? Będzie pani jeszcze raz płacić?
Godzinę później telefon pod „bezzab!". Ten sam lekarz! Nie orientuje się, że i pacjentka ta sama.
- Trzeba być na czczo. Po godzinie wychodzi pani z gabinetu i ma miesiączkę. Po dwóch tygodniach przychodzi pani na kontrolę.
- A jak nie pójdzie po tabletkach?
Ginekolog stanowczo: - Zrobimy tak, żeby było sto procent gwarancji!
Nie wiadomo, gdzie mieszka Magda. Wiadomo tylko, że jest całkiem sama. Na co się zdecyduje? Czy skorzysta z ogłoszenia? Jakiego spotka lekarza?
Modlę się o legalizację
Ciąg dalszy listu Magdy: „Zabiegi są godne potępienia, ale nikt nie powinien decydować za innych, czy mają zostać rodzicami. Ja nie jestem jeszcze gotowa. Dlatego robi się ze mnie przestępcę. Gdyby nasz kraj był normalny, nie musiałabym się tak czuć. Podziemie aborcyjne istnieje i będzie istnieć, dopóki ci na górze nie zmienią sposobu myślenia. I prawo zacznie chronić obywateli, a nie ich piętnować".
Prawo pozwala usunąć ciążę:
- gdy zagraża zdrowiu albo życiu matki,
- gdy jest wynikiem gwałtu albo kazirodztwa,
- gdy występuje prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu.
Te surowe przepisy obowiązują w Polsce ponad dziesięć lat. Wprowadzono je decyzją polityków. Kobiety niemal nie protestowały. Może nie czuły się w porządku? Bo wcześniej wiele z nich traktowało przerwanie ciąży jak rodzaj antykoncepcji. Niektóre zachodziły w ciążę, aby się odmłodzić. Jeszcze inne sądziły, że to zwykły zabieg. W latach siedemdziesiątych skrobanka w części środowisk nie była doświadczeniem, do którego nie wypadało się przyznawać. Dziś już jest. Zmieniła to kolejna dekada, gdy po przełomie sierpniowym Kościół poruszył sumienia. W demokratycznej Polsce zaczęło się otwarcie dyskutować. W sejmie i senacie brało górę skrzydło katolików. Wypowiedzieli wojnę aborcji, szczególnie tej „ze względów społecznych". Zażądali prawnych zakazów.
Liberalni publicyści, feministki, działacze lewicowi proponowali oświatę i antykoncepcję zamiast kar. Przekonywali, że nie pora zaostrzać przepisy, gdy rodziny popadają w nędzę. Że zrozpaczone kobiety, by spędzić płód, sięgną po środki opisywane przez Boya. Że wróci epoka babek, masowe zgony w połogach. Że dojdzie do dzieciobójstw, a po ulicach zaczną się włóczyć bezprizomi.
Odpowiedzią były listy pasterskie, apele biskupów, kazania księży, szokujące szopki bożonarodzeniowe, marsze protestacyjne i projekcje filmu Niemy krzyk (zabieg przerwania ciąży zarejestrowany na monitorze USG plus tendencyjny, chwilami kłamliwy komentarz). Organizował się ruch obrońców życia.
Próby przeprowadzenia referendum w sprawie kar za aborcję nie przeszły. Zwyciężył pogląd, że o wartościach nie rozstrzyga się w plebiscycie. Parlament zadekretował ustawę, która od 1993 roku wpływa na sposób myślenia Polaków. W 1997 roku ponad połowa spośród nich nadal oddawała kobiecie decyzję, czy podoła obowiązkom macierzyństwa. Ale gwałtownie rosła liczba przekonanych, że aborcja jest zbrodnią zabójstwa.
Art. 152 ustawy: Kto za zgodą kobiety przerywa jej ciążę z naruszeniem ustawy, podlega karze pozbawienia wolności do lat trzech. Tej samej karze podlega, kto udziela jej pomocy lub ją do tego nakłania.
Jeśli aborcja to zabójstwo, dlaczego kara jest taka łagodna? I czemu nie grozi kobiecie, choć może spotkać jej najlepszą przyjaciółkę - bo wskazała lekarza i pożyczyła pieniądze?
Kobiety zadają sobie te pytania. Zwłaszcza najmłodsze, które nie pamiętają, z jakim trudem powstawała ustawa, ile towarzyszyło jej emocji. Na naszą prośbę jesienią czytelniczki „Wysokich Obcasów" opisały swoje przeżycia.
Kilkadziesiąt listów, w tym ten: „Szczecin, 04.08.2003 r., godz. 17.00 Prywatna klinika ginekologiczna, starszy pan w okularach, żadnych indagacji, znieczulenie miejscowe, szybko, sprawnie. Niecałe pół godziny później słyszę, że powinnam wyjść, bo on jest już po godzinach. Przytomność straciłam, wchodząc do tramwaju. Zabieg przeprowadzany jak najszybciej przez trzęsące się ze strachu ręce lekarza nie był bezbłędny. A ja ze strachu przed odpowiedzialnością prawną nie zgłosiłam się na pogotowie. Ale żyję. Nikomu nie powiedziałam. Podobno milczenie jest złotem, więc milczę i błagam własny umysł, by dał mi chwilę wytchnienia. Modlę się o legalizację, bo może wtedy powiem to komukolwiek, nie bojąc się społecznej banicji i kompletnego, pogrążającego mnie jeszcze bardziej niezrozumienia. Płaczę za siebie, swoje nienarodzone dziecko oraz setki kobiet w podobnej sytuacji. Bo innego dziecka nie ma już prawa być w naszym życiu. To, które zabiłyśmy, było pierwszym i jedynym. Ania".
Aborttour i ogłoszenia
Wiosną 1993 roku kobiety zorientowały się, że są same. Krakowianka: „Kilka dni po wejściu nowej ustawy dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Niechcianej. Próba odwetu na niewiernym mężu i ojcu naszej córki zakończyła się fatalnie. Jednorazowy seks z kolegą z pracy w tak zwanym bezpiecznym okresie zaowocował ciążą. Przychodziło mi do głowy, aby wmówić mężowi, że to jego dziecko - ale nie byłabym w stanie tak go oszukać. Nadal go kochałam". W tym czasie do szpitali zaczęły trafiać pacjentki po próbach domowej aborcji. „Nigdy jeszcze nie było tylu kobiet ze znacznym ubytkiem wód płodowych, które nie zgadzają się na ich sztuczne uzupełnienie. Jeśli się tego nie zrobi, płód umiera" - powiedział wtedy „Gazecie" doktor z łódzkiego Centrum Zdrowia Matki Polki. Czytelniczki relacjonowały, jak odmawiano im w kolejnych prywatnych gabinetach. Jeden z ginekologów anonimowo tłumaczył: „Bo teraz lekarz poważnie się zastanowi, nim za kilka milionów zaryzykuje karierę". Działały tylko znajomości. Ceny zabiegów gwałtownie skoczyły: 5 milionów w znieczuleniu miejscowym, 20 milionów w narkozie (na dzisiejsze pieniądze 500 i 2000 złotych). Krakowianki nie było stać: „Wtedy z pomocą przyszedł mi mój brat, lekarz z drugiego krańca Polski. Zabrał mnie do swojego szpitala, a koleżanka z oddziału ginekologicznego rozpoznała poronienie w toku. To było możliwe za bukiet kwiatów i koniak. Wynik całej operacji? Rodzina ocalona, parę lat później urodziłam drugie dziecko - oczko w głowie taty. Normalnie żyjemy, wychowujemy dzieciaki, do tamtych wydarzeń nie wracamy. Mąż wiedział o wszystkim i odczuł to jako karę za swoją nielojalność (jednorazową, na szczęście!). Gdybym to niechciane dziecko urodziła, moja rodzina nie miałaby prawa istnieć w takim kształcie jak obecnie. Dlatego sądzę, że warto było wybrać to »mniejsze zło«". Wieści o ginekologach „ludzkich", „tolerancyjnych" rozchodziły się pocztą pantoflową. Wprawdzie dziennikarek, które latem 1993 roku wydzwaniały ze swoim „kłopotem" po prywatnych gabinetach, nie odsyłano z kwitkiem („Proszę przyjść, zobaczę, co da się zrobić"), ale jawna reklama usług aborcyjnych jeszcze się nie pojawiła. Tabu złamały firmy turystyczne. Od 1967 roku, gdy Wielka Brytania jako pierwsza w zachodniej Europie wprowadziła liberalne prawo aborcyjne, kobiety podróżują tam, gdzie można legalnie przerwać ciążę. To dozwolone. Białostockie biuro Royal poinformowało więc o wycieczkach do szpitala w Pałandze na Litwie: „Na miejscu można wykupić zabiegi, ginekologiczne też". Również w Białymstoku ukazały się „Oferty firm z Białorusi" oraz anons: „Komfortowe kliniki ginekologiczne w Grodnie i Holandii. Dyskrecja zapewniona". W Łodzi pewna agencja proponowała wyjazdy do Czech. W Warszawie za ogłoszeniem „Ginekologia: usługi zagraniczne od A do z" krył się Lwów. Koszt przejazdu i hotelu: milion złotych. Zabieg w poliklinice wykonany przez „lekarza zza Buga": 350 dolarów. Poznań: „Dr Bohumil Hrabal, Liberec, wyjazdy aborcyjne". Zareagowało kilkanaście kobiet. Dodzwoniły się do kurii biskupiej. Żart ginekologów?
W polszczyźnie pojawił się nowy wyraz: aborttour. Marek Balicki, ówczesny wiceminister zdrowia, przeciwnik zakazu aborcji, przestrzegał Polki: „Warunki w zagranicznych szpitalach, zwłaszcza w byłym ZSRR, mogą być bardzo złe".
Wanda Nowicka z Federacji na rzecz Kobiet: - To były przedsięwzięcia komercyjne. W Kaliningradzie, na Ukrainie i na Białorusi powstawały całe oddziały dla Polek. Płatne, o trochę wyższym standardzie. Jeździło się i na Słowację.
Obrońcy życia działali. Jesienią 1993 roku Mariusz Krajewski z Pro Familia przekonywał: „Gdyby ktoś wywoził z Polski dzieło sztuki, to zainteresowałby się tym celnik". Więc źle się dzieje, że władze nie zwalczają „katowskich usług", gdy „wywozi się z Polski bezcenną rzecz - człowieka, by go zabić". Wywód ten poruszył warszawską prokuraturę wojewódzką. Zażądała działań policji. A policjanci, że „nie mają czasu na głupoty".
Wanda Nowicka: - Rzeczywiście, z początku policja się nie angażowała.
Może dlatego coraz więcej lekarzy dla paru milionów ryzykowało karierę. Ogłoszenia - tylko z numerem telefonu - stały się śmielsze. „Dyskr.", „b. tanio i profesjonalnie". Jedno z nich przeczytała Wiolka - matka rocznego dziecka, żona alkoholika. „To było w 1994 roku, w marcu. Podrzędne biuro w centrum Łodzi, jakaś pani pobrała zaliczkę. Pojechaliśmy z nią do gabinetu. Lekarz kazał mi połknąć tabletkę rzekomo powodującą poronienie. Twierdził, że po niej nie boli. Nie dał mi znieczulenia. Bolało, robił to na żywo.
Ale najgorsze, że kazał mi przytrzymać wziernik. Nie dość, że leżałam rozpłaszczona, robiłam coś, co mnie przerastało, to jeszcze to między nogami. Nie wiem, ile to trwało. Parę minut, sekund? Chyba on znieczulił coś miejscowo albo ta tabletka spowodowała odklejenie zarodka, albo byłam w szoku. Bo pamiętam, że nie krzyczałam. Tylko potem strasznie wymiotowałam u niego w łazience. Nie winię tego lekarza, starał się. Może nie było środków znieczulających, może do tego potrzebny jest anestezjolog? Gdyby mógł to zrobić oficjalnie, toby była przy zabiegu pielęgniarka i przytrzymywała mu narzędzia. Winę ponosi ustawa. Kobieta walczy ze sobą i swoim sumieniem, do końca życia bije się z myślami. Czemu jeszcze ma się czuć jak szmata, jak przestępca? Czemu nie może tego zrobić w sterylnych warunkach i pod opieką prawdziwych lekarzy?
Mój były mąż nigdy do tego nie wracał, a próby rozmów ucinał. Ja zawsze będę sobie zadawać pytanie, czy dobrze zrobiłam. Zmieniło to całe moje życie, ale czy na lepsze? Mam drugiego męża i drugie dziecko. To cud. Kocham je ze zdwojoną siłą, za tamto. Nie zamieniłabym tego czasu na żaden inny".
Kobieta umrze, nie umrze - nie przerywamy
Byli za PRL lekarze, którym przekonania nie pozwalały wykonywać zabiegów. Jeśli mieli odwagę przyznać się do tego, zwierzchnicy ich nie zmuszali. Za demokracji prawo odmowy zostało zagwarantowane w kodeksie etyki lekarskiej tak zwaną klauzulą sumienia. Z czasem utarło się, że ginekolodzy mają ten sam światopogląd co dyrektor, ordynator, szef. Szpitale, całe miasta, a nawet regiony odżegnały się w ten sposób od aborcji. Rosła presja. W Krakowie w 1993 roku zgwałcono dziewczynę. Zaszła w ciążę. Miała prawo ją przerwać, zgromadziła zaświadczenia. Szpital Rejonowy imienia Narutowicza kilkakrotnie jej odmawiał, wydział zdrowia zwlekał z rozpatrzeniem odwołania. Wreszcie lekarze stwierdzili, że aborcja w szesnastym tygodniu może być niebezpieczna dla pacjentki.
W Warszawie w 1995 roku do prokuratury zgłosił się ksiądz z doniesieniem. Lekarze w Szpitalu Wolskim podżegają do przestępstwa, jednej z pacjentek proponują przerwanie ciąży. Ksiądz już z nią rozmawiał, bez skutku. Prokuratura zaczęła sprawę wyjaśniać. Okazało się, że chorą czeka skomplikowana operacja mózgu. Ciąża mogła utrudnić ten zabieg i rekonwalescencję. Choć aborcja byłaby legalna, lekarze - po wizycie prokuratorów w szpitalu - zrezygnowali. Wtedy pacjentka odmówiła operacji. Urodziła i po kilku miesiącach umarła. Osierociła ośmioro dzieci.
Wanda Nowicka: - Z czasem lekarze przestali traktować zdrowie kobiety jak wartość. Oczekują od niej heroizmu. Unikają odpowiedzialności, kalkulują. Straci wzrok? No cóż, ale będzie żyła. Żadne schorzenie nie jest wystarczające do przerwania ciąży. Pewna pani z zastawką serca zgłosiła się do szpitala. Usłyszała: nie mamy o czym rozmawiać, ustawa! Lekarze obiecali jednak, że w siódmym miesiącu z uwagi na jej zdrowie wykonają cesarskie cięcie. Gdy przyszedł termin, odmówili - z uwagi na zdrowie dziecka. Zmarła dwa tygodnie po porodzie siłami natury.
Pielęgniarki w ankiecie przeprowadzonej na zlecenie Federacji na rzecz Kobiet: „Ostatnio kobieta z padaczką była, ale niestety też jej nie usunęli", „Tu nawet bywały pacjentki chore psychicznie i nic, musiały urodzić".
W 1997 roku lewicowy rząd przywrócił na krótko prawo do aborcji ze względu na sytuację kobiety. Wtedy kolejne szpitale zaczęły się wpisywać na listę odmawiających zabiegów. Wszystkie 42 oddziały ginekologiczne w Katowickiem, wszystkie w Poznaniu, dwa szpitale w Tarnowie, oba w Gorzowie Wielkopolskim, oba w Rzeszowie i tak dalej. Utworzył się front odmowy.
Anonimowy ginekolog powiedział wówczas „Gazecie": „Kobieta umrze, nie umrze - nie przerywamy. Czysty nonsens". Marzena o doświadczeniach sprzed roku: „Mam 29 lat, wyższe wykształcenie, pracę, męża. Po trzech latach małżeństwa pomyśleliśmy o dziecku. Regularnie odwiedzałam swojego lekarza, morfologia i reszta badań rewelacyjna. Aż w czternastym tygodniu ciąży kontrolne USG - i rozpacz. Na obrazie poważne wady: wodniak szyi, obrzęk płuc, wada serca. Lekarz poradził konsultację u jakiejś sławy. To było w piątek po południu. Wieczorem poruszyłam pół świata. Mam nazwisko, telefon i adres. W sobotę o dziewiątej rano jestem w gabinecie specjalisty - nieumówiona, ale zdesperowana. Potwierdza podejrzenia. W środę robi mi w szpitalu amniopunkcję. Sugeruje zespół Turnera. Jestem magistrem farmacji, więc wiem, czym to grozi. Nie chcę sprowadzać córki na ten świat. Nie będzie mogła mieć dzieci, mimo podawania hormonów niekoniecznie osiągnie chociaż niski wzrost. Na wynik badań prenatalnych czeka się trzy, cztery tygodnie. Dopiero wtedy wystawiane jest skierowanie na usunięcie ciąży. Proszę sobie wyobrazić moją rozpacz. Wiem, że nie mogę urodzić tego dziecka, a każą mi czekać niemal miesiąc na wyniki! Przecież ono jest we mnie, niedługo zacznę czuć, jak się rusza. Nie wytrzymuję nerwowo. Jedziemy do naszej sławy. Brak mi słów uznania dla tego człowieka i ciepła, jakim go darzę. Wysłuchał nas uważnie, wystawił skierowanie bez wyników. Od razu umówiłam się z szefem oddziału położniczego.
Zabieg był w piątek, zaraz po nim wyszłam, żeby broń Boże nikt się nie domyślił prawdy. Wiedzieli tylko rodzice i teściowa. Wiele kobiet przeżywa ten dramat, ale żadna się nie przyzna, bo nie wiadomo, na kogo się trafi. Jak zareagują znajomi, koleżanki z pracy. Proszę nie wymieniać nazwiska mojego lekarza, bo chciałabym, żeby mógł nadal pomagać.
Wyniki potwierdziły wadę genetyczną. Ale gdyby nie mój upór, świadomość, duże miasto obok - nie wiem, jak by się to skończyło. Pamiętam sprawę tej Agnieszki z Łomży. W Polsce prawa pacjentki, kobiety traktowane są przerażająco".
Agnieszka była matką upośledzonej dziewczynki. Hipochondroplazja, rzadka choroba genetyczna, to deformacja wszystkich stawów. Tułów i głowa rozwijają się normalnie, kończyny są krótkie i zdeformowane. Dorosły osiąga wzrost trzyipółletniego dziecka - dziewięćdziesiąt centymetrów. Do okna czy lady nie dosięga nawet na palcach. Do tego częste zapalenia uszu, które prowadzą do głuchoty, wolniejszy rozwój umysłowy. Agnieszka znów zaszła w ciążę. Obawiała się, że wadę genetyczną może mieć i drugie dziecko. Ustawa zapewnia kobietom swobodny dostęp do badań prenatalnych. Lekarze jednak niechętnie na nie kierują. Uważają, że to pierwszy krok do aborcji. Tak było i w tym przypadku. Choć wadę płodu potwierdzało USG, lekarze odmówili Agnieszce i badań prenatalnych, i zabiegu. Urodził się chory chłopczyk11.
Profesor Jacek Zaremba z Zakładu Genetyki Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie powiedział wówczas: „W dziesięciomilionowych Czechach wykonuje się 10 tysięcy badań prenatalnych rocznie, w Polsce w zeszłym roku wykonano 1654. Postulowałem, by skierowania na badania prenatalne nie były w ogóle potrzebne. Wystąpiłem do sejmowej komisji zdrowia, przytaczałem listy od pacjentek, którym odmawiano skierowań na badanie. Nie odpowiedział mi żaden poseł. Nie uzyskałem też poparcia Krajowego Zjazdu Lekarzy". Reportaż Jolanty Koral o Agnieszce wstrząsnął opinią publiczną. I koniec. Agnieszka oskarżyła lekarza, który odmówił skierowania na badania prenatalne. Wciąż nie ma wyroku12.
Doktor Grzegorz Południewski z Towarzystwa Rozwoju Rodziny: - W Polsce aborcja jest dostępna za pieniądze. A niedostępna wtedy, gdy ratuje życie lub zdrowie kobiety. W Czechach przeprowadza się rocznie 2-3 tysiące aborcji ze wskazań medycznych. U nas w 2002 roku wszystkich było 159.
Plicja ma prawo wtargnąć do ciała kobiety
Im więcej moralności na sztandarach, tym większa zuchwałość w podziemiu.
Kaśka o zdarzeniach z 1998 roku: „Dzięki telefonom on znalazł panią Marysię z Koszalina, która od lat organizowała aborttoury. Trzy razy w tygodniu zabierała po kilka babek z różnych miejsc i zawoziła do klinik do Królewca. Też tam byłam. Wszystko kosztowało 200 dolarów, płatne po. Dla pani Marysi za wyjazd tam i z powrotem 150 złotych. Ona sama jest dobra, miła, pocieszna. Żyje z tego i uważa, że pomaga kobietom. Opowiadała mi o pani, której zabili dziecko w szóstym miesiącu. Zrobili taki manewr: nakłuli macicę w Rosji, a potem pani Marysia odwiozła tę panią do szpitala w Polsce. Tam jej dziecko prawie odratowali!!! Ale na szczęście zmarło, jak dodała pani Marysia.
Obrzydliwi są naganiacze - oszuści, którzy dostarczają panie na spotkania z nią. Jeszcze s...syny zarabiają na biednych kobietach. Pani Marysia bierze na przykład 1000 złotych za młodą ciążę, ale naganiacz wcześniej wziął od klientki 1700. To właśnie oni są najbardziej konspiracyjni, straszą policją i innymi. Straszą w sensie robienia atmosfery wspólnego sekretu".
W styczniu 2000 roku w Lublińcu pod Częstochową policjanci po raz pierwszy wkroczyli do prywatnego gabinetu ginekologicznego. Dowiedzieli się z anonimowego telefonu, że tam podobno dokonuje się właśnie aborcji. Zastali pacjentkę (ubraną, szykowała się do wyjścia) i dwóch lekarzy - ginekologa i anestezjologa. Przeprowadzili rewizję. Zabrali narzędzia chirurgiczne i resztki płodu. Pacjentkę przesłuchali, chociaż dopiero co wybudziła się z narkozy. Przyznała się do aborcji. Potem zawieziono ją do szpitala na badania. Jako „pokrzywdzona" nie mogła odmówić. Policja ma prawo wtargnąć do ciała kobiety. Tak skonstruowana jest ustawa. Lekarze z Lublińca bronili się w mediach: usuwaliśmy ciążę obumarłą. Po dwóch latach ich uniewinniono. Środowisko ginekologów zaczęło się staranniej zabezpieczać - nie tylko przez gęstą sieć pośredników.
Właśnie wtedy w ciążę zaszła Julka, 21 lat. Jej narzeczony nie chciał dziecka. Więc gazeta, telefon. Chociaż klauzula sumienia żadnemu lekarzowi w mieście nie pozwalała (i nadal nie pozwala) na aborcję, mogła przebierać w ofertach.
„Rzeczowy kobiecy głos. Za dwa dni. Za dworcem PKP W Katowicach, na placu Andrzeja. Staliśmy w umówionym miejscu. Podszedł do nas mężczyzna około trzydziestki, sympatyczny. »Jesteście samochodem? Proszę jechać za mną«. Pamiętam to jak sen. Zaparkował, pokazał mi ruchem ręki budynek po drugiej stronie ulicy. Stałam jak wryta. »Może pan odprowadzić żonę, ale tylko do bramy«. Uderzyło mnie, że powiedział »żona«. Zastanawiałam się, czy chciał mi dodać otuchy, czy kpił. Przeszliśmy ruchliwą ulicę, potem rząd klatek. »Ginekologia, 1 p.«. Powstrzymywałam łzy.
Najpierw musiałam własnoręcznie napisać oświadczenie - nigdy go nie zapomnę. Ja, niżej podpisana, dnia tego i tego udałam się do gabinetu doktora tego i tego przy ulicy tej i tej w celu dokonania wyczyszczenia dróg rodnych po samoistnym poronieniu, które odbyło się u mnie w domu. Data, podpis czytelny. Doktor tonem przepraszającym tłumaczy, że »w razie czego« to on ryzykuje. »Takie mamy idiotyczne prawo«. Inkasuje 800 złotych.
Fotel jest trochę inny od klasycznego, bo kostki pielęgniarka (?) zapina mi w skórzane paski, unieruchamiając nogi. Zaczynam łkać, chociaż staram się opanować. Lekarza to wyraźnie irytuje. »Jest pani dorosła czy nie?«. Zaciskam zęby.
»Teraz zaboli« - to zastrzyk znieczulający, dopochwowy. Faktycznie. Znowu zaczynam płakać. »No, kurwa mać, uspokójże się pani, przecież sama pani przyszłaś. Jak nie, to nie, oddaję pieniądze i do widzenia«.
Pielęgniarka zakłada wenflon. »Proszę liczyć do dziesięciu« - jak na filmach. Pamiętam »trzy«.
Teraz się budzę. Na twarzy maska zaschniętych z makijażem łez. Nic nie boli. Dostaję podpaskę. Lekarz siedzi przy biurku i wypisuje recepty, jakieś środki przeciwzapalne. Pytam, co się stało z tym, co ze mnie wyjął. »Niech się pani nie interesuje«. A pielęgniarka wzdycha: »Boże, co za histeryczka«.
Dostaję od lekarza wizytówkę z dopisanym numerem komórki, »gdyby się cokolwiek działo«. Dziękuję i chcę wyjść. Ale pielęgniarka otwiera mi drzwi toalety. »Proszę się doprowadzić do porządku. Wystraszy pani klientki«.
Po narkozie kręci mi się w głowie (nikt nie pytał o przeciwwskazania do usypiania, a mam takie, nie interesował się, czy byłam na czczo, nie zmierzył ciśnienia). Poprawiam makijaż, wychodzę, ze schodów w zasadzie się zsuwam. Narzeczony odwozi mnie do rodziców. Chcę, żeby ze mną został, ale on nie uważa, że to dobry pomysł. Kładę się na kanapie w dużym pokoju, nakrywam kocem i zasypiam".
Chcemy zapracować na swoje dzieci. Za to się nas karze
Co roku na świecie 200 milionów kobiet zachodzi w ciążę. 100 milionów jej nie akceptuje. 50 milionów usuwa. 20 milionów robi to w sposób niebezpieczny. Co pięć minut z tego powodu jedna z nich umiera. Dane WHO.
Doktor Południewski: - Z medycznego punktu widzenia to nieistotne, dlaczego kobieta decyduje się poddać aborcji. Środowisko lekarskie jest w stanie wykonać ten zabieg poprawnie. I w Polsce wykonuje, ale nielegalnie. W 2002 roku z tego powodu toczyło się 90 spraw. Nie zawsze dlatego, że ktoś doniósł. Gdy dochodzi do komplikacji, lekarze wiozą pacjentkę do szpitala. Zachowują się racjonalnie. Groźba konsekwencji prawnych eliminuje zabiegi niebezpieczne.
Zośka z Małopolski: „W lipcu 2003 roku dzwoniłam po ogłoszeniach. Proponowali mi naskurczowy środek poronny. Zapewniali, że jest całkowicie skuteczny, bezpieczny. Później dowiedziałam się, że to nieprawda".
Sprawdzamy, co proponują na Wybrzeżu. Legenda zawsze ta sama: 24 lata, pierwsza ciąża, ósmy tydzień.
„Tanio": - Na środki farmakologiczne już za późno. Najlepiej zrobić zabieg, 1600 złotych. Trzeba się spieszyć, bo czas leci! „Zabiegowo - bezzabiegowo": - To wczesna ciąża, nie ma co się spieszyć. Zrobimy to bez zabiegu. Badanie, założenie preparatu plus cała opieka kosztują 800 złotych. Po trzech dniach przyjdzie pani na kontrolę i nasilimy czynności skurczowe macicy. „Bezzab tanio": - Więc tak: daję pani do domu sześć tabletek. To nie problem wsadzić je sobie palcem do pochwy. Poronienie następuje po pięciu, sześciu godzinach. Dolegliwości jak przy miesiączce, plamienie do dwóch tygodni. Później to może pani pójść do ginekologa u siebie, bo z plamieniem tabletki się wypłukują i żaden lekarz nie pozna.
Znowu Zośka: „Umawiam się z lekarzem, który ma najuczciwszy, najsympatyczniejszy głos. Daje mi tabletkę naskurczową i zniżkę dla studenta - 600 złotych. W nocy mam krwawienie. Według wskazań w tym, co ze mnie wypływa, poszukuję srebrzystego pęcherzyka (czwarty, piąty tydzień). Krwi jest momentami tak dużo, że wykręcam numer pogotowia. Ale rezygnuję, bo przypominam sobie internetową opowieść o wierzącej położnej: »Dlaczego musimy pomagać morderczyniom, skoro one litości nie miały dla swoich maleństw?«. Skurczy nie odczuwam.
Rano chłopak zawozi mnie na USG: Z ciążą wszystko w najlepszym porządku. Na następne badanie pójdę z napuchniętym, obolałym brzuchem, blada jak trup. Ale usłyszę to samo. Dopłacam 300 złotych do zabiegu wyłyżeczkowania. Dostaję znieczulenie, nic nie czuję. Z kościoła naprzeciwko dobiegają chóralne śpiewy. Myślę o tym, co wyczytałam na stronach obrońców życia. Jeśli przeżyję, to na pewno bez macicy. Jeśli z macicą, to umrę wskutek zakażenia. Lekarz jest skupiony i spokojny. Serce przestaje mi bić, kiedy mówi: »Jestem w środku«.
Po dziesięciu minutach jest po zabiegu, po dziesięciu dniach ustaje krwawienie. W tym czasie przy najmniejszych obawach kontaktuję się z nim, a on cierpliwie tłumaczy, że wszystko będzie dobrze.
Proszę nie pisać źle o kobietach takich jak ja. Nikt nas nie zgwałcił, nie bije, mamy kochających facetów, nie żyjemy w skrajnej nędzy. Ale nie chcemy nic od państwa, żadnych zasiłków, zapomóg. Chcemy skończyć studia i zapracować na swoje dzieci. Za to się nas karze".
Przy pierwszej ciąży kobieta z grupą krwi RH minus powinna dostać immunoglobulinę anty-D, by w przyszłości nie doszło do poronienia. To właśnie przypadek Zośki: „Moja kara? Nie otrzymałam tej cholernej immunoglobuliny, bo lekarzowi nie udało się jej zdobyć. Tę ciążę zabiłam sama. Następnym razem mój organizm, wytwarzając przeciwciała, być może zadziała bez mojej zgody. Immunoglobulina zalega na półkach w każdym szpitalu, ale nam, morderczyniom, się nie należy".
Doktor Południewski: - Immunoglobulinę rozdysponowują stacje krwiodawstwa. Nie da się jej kupić, można ukraść ze szpitala. W podziemiu nie podają immunoglobuliny.
Co aplikują pod hasłem „farmakologia"?
W maju 2002 roku w Amsterdamie odbyła się konferencja Międzynarodowej Federacji Poradnictwa Planowania Rodziny. Dotyczyła nowoczesnych sposobów aborcji i jej aspektów - od medycznych po kulturowe. Doktor Grzegorz Południewski w niej uczestniczył. Wyjaśnia:
- Na Zachodzie akceptowaną przez WHO metodą farmakologiczną przeprowadza się 10-15 procent aborcji. Postępowanie ma dwie fazy. Najpierw lekarz podaje tabletkę poronną RU - pacjentka przyjmuje lek w jego obecności, następnie stosuje się środki naskurczowe. Metoda wymaga kontroli medycznej. Mogą pozostać resztki, trzeba więc wykonać USG. Powoduje obfite krwawienie, czasem biegunkę. Dolegliwości i bóle - jak przy poronieniu naturalnym. Ograniczenie - do ósmego, dziesiątego tygodnia ciąży.
Aborcję z RU opracowano dla krajów, gdzie trudno o kontakt z lekarzem. Stosuje ją Trzeci Świat. W krajach Europy dominuje metoda próżniowa. Specjalna pompa wysysa zawartość jaja płodowego. To sposób technicznie zaawansowany i bezpieczny. Ograniczenie do czternastego tygodnia ciąży.
Łyżeczkowanie przeprowadza się jedynie wtedy, gdy metoda próżniowa jest niedostępna. To zabieg bolesny, wykonywany w znieczuleniu. Może prowadzić do powikłań i niepłodności. RU jest u nas zakazana. Część ginekologów zapewne pigułkę sprowadza. Co aplikują inni pod hasłem „farmakologia"? Doktor Południewski: - Zamienniki, które mogą stymulować poronienie. Środki stosowane na przykład w internie przy leczeniu wrzodów żołądka.
W Niemczech decydują kobiety
Tylko w Irlandii obowiązuje ostrzejsza od naszej ustawa. Gdy polski sejm ją uchwalał, Niemcy mieli za sobą te same dylematy, spory, rozważania. W 1992 roku dwa różne prawa o aborcji (dość restrykcyjne w dawnej RFN i nadzwyczaj liberalne w byłej NRD) zastąpili jednolitym ustawodawstwem. Zwyciężył pogląd, że nowa regulacja musi być i moralna, i praktyczna.
Bundestag oddał decyzję o przerwaniu ciąży w ręce kobiety. Aborcja nie jest sprzeczna z prawem do dwunastego tygodnia. Jeśli istnieje zagrożenie życia matki lub niebezpieczeństwo, że dziecko urodzi się z nieodwracalnymi wadami, okres ten wydłuża się do dwudziestu dwóch tygodni. Co najmniej na trzy dni przed zabiegiem kobieta musi skorzystać z konsultacji lekarskich i psychologicznych. Ta obowiązkowa konsultacja „służy ochronie życia przez radę i pomoc dla ciężarnej i odwołanie się do jej odpowiedzialności". Ma również zapoznać kobietę z tymi formami pomocy socjalnej, „które ułatwiają zachowanie ciąży".
„Mam 20 lat, uczę się dobrze, mieszkam w domku pokoleniowym z dziadkami, rodzicami, bratem, kotem. Mam też kochającego chłopaka Rafała (szczerze powiedziawszy, rodzicom on zbytnio nie pasuje).
W kwietniu zaszłam w ciążę. Rafał bardzo się ucieszył, chociaż wiedział, co to znaczy. W jego planach mieliśmy wziąć ślub i zamieszkać u niego, w takim samym domku wielopokoleniowym jak mój. Kiedy jednak powiedziałam o ciąży rodzicom, wszystko postawiło się do góry nogami. Nie sądziłam, że będzie aż tak źle. Bez niczego, bez żadnych skrupułów zaproponowali mi aborcję. Mnie na samą myśl skręcało, gdy sobie to wyobraziłam. Ich presja była paskudna. Rafał o tym nie wiedział, bo wyjechał do Anglii do pracy.
Byłam skazana na rodziców. Na każdym kroku przypominali mi, jakie niewdzięczne są dzieci, ile kasy trzeba w nie władować, ile to obowiązków. Nie powiedzieli nic miłego. Zawieźli mnie do lekarza do szpitala. Ocenił wielkość płodu i zaproponował, by przyjść do jego gabinetu. Rodzice zabrali mnie tam i za »usługę« zapłacili 1500 złotych. W koszt wliczony był dojazd do domu, ten lekarz odwiózł mnie po tym wszystkim.
Samego zabiegu nie pamiętam, bo miły pan anestezjolog wcisnął mi coś w rękę, spałam. To był najgorszy dzień w moim życiu. Od tego dnia minęło pół roku, a ja nadal o tym myślę. Jakie to niesprawiedliwe, że nie miałam nikogo bliskiego, kto by mi powiedział, że wszystko będzie dobrze, że dam radę, że do szkoły zawsze mogę wrócić. To bolało jeszcze bardziej, że moi najbliżsi byli przeciwko temu maleństwu, przeciwko mnie.
Brzydzę się tego, co zrobiłam. Wstaję każdego dnia, patrzę na siebie i jest mi niedobrze. Przeklinam lekarza, który tak bez stresu robił to naprzeciwko okien policji. Nie wiem, czy oni coś o tym »podziemiu« wiedzą. To straszne, jak łatwo tam się dostać, jak łatwo to załatwić, jak łatwo to wszystkim przychodzi. Już nigdy nie będę tym samym człowiekiem".
Podziemie ma się nieźle
Magda napisała w listopadzie: „Trzy dni temu dowiedziałam się, że jestem w ciąży. To zabrzmiało prawie jak wyrok. Boję się, co może się stać, gdy spróbuję urodzić. Boję się, że ktoś się zorientuje". Grudzień. „Dziękuję za odpowiedź. Musiałam się z kimś podzielić swoim przerażeniem. Już po wszystkim, emocje opadły. Jeśli panią to interesuje, rozwiązanie problemu niechcianej ciąży kosztuje w moim mieście 1700 złotych. Z asystą anestezjologa i dwóch lekarzy w renomowanym gabinecie. Nie mogę narzekać, zachowywali się rewelacyjnie. Gdy czekałam na swoją kolej, razem ze mną siedziały jeszcze trzy panie. Wszystkie w tej samej sprawie. Zatem podziemie ma się u nas nieźle.
Chcę jednak zapomnieć o tym wszystkim jak najszybciej. Bo strata dziecka strasznie boli. Nawet tego niechcianego. Pozdrawiam gorąco. Magda".
Reportaż ukazał się w „Wysokich Obcasach", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 4 z 24 stycznia 2004 roku.
Z listów do redakcji. Martyna: „Wydawało mi się, że skoro go nie chciałam, to nie będzie mi żal. Myliłam się. Najbardziej przeżyłam moment, kiedy teoretycznie miałam rodzić. Ta świadomość była najgorsza, gorsza nawet od bezwiednego odliczania, że teraz byłabym w czwartym miesiącu, teraz już w szóstym i tak dalej. Najgorszy był dziewiąty miesiąc i »poród«. Przez dwa, trzy dni zwijałam się z bólu psychicznego, ale też i fizycznego".
Ewa: „Wciąż się łapię na myśleniu, czy to był chłopak, czy dziewczynka. Jak urządziłabym mu pokój? Co kupiłabym mu pod choinkę? Teraz jest dziesiąta rano, w sumie zamiast pisać ten list, mogłabym pójść z maleństwem na spacer. I widzę, że to, co miało być tragedią tragedii, ułożyłoby się bez problemu. Moje życie miałoby wartość podwójną, teraz nie ma żadnej".
Aleksandra: „Zabezpieczam się obsesyjnie. Dzieci nie znoszę. Nikomu nie ufam. Nie pracuję od ponad roku, prowadziłam działalność i zbankrutowałam przez własne zaniedbania, alkohol i proszki stały się realnym problemem, mężczyzn traktuję przedmiotowo, zawsze szukam dziury w całym. Straciłam wiarę. Jeśli zajdę w niechcianą ciążę - znów usunę".
Zrobiłaś coś podłego, więc czujesz się podle
Katolickie strony w internecie: „Psychologia nazywa to syndromem poaborcyjnym. Opracowane zostały różne techniki pozwalające kobietom pozbyć się tego uczucia. Ale pozbywanie się go za wszelką cenę to nie jest dobry pomysł. Przede wszystkim musisz wiedzieć, że ocena, jaką sama sobie wystawiłaś, jest całkiem sprawiedliwa. Zrobiłaś coś podłego, więc czujesz się podle".
„Aborcja znieważa kobiecość, odbiera kobiecie tożsamość i siłę, pozostawia pustkę i nienawiść. Wolność wyboru jest kłamstwem".
„Aborcja to ucieczka dla tych, których słabości prowadzą do seksualnej dewiacji i niechcianej ciąży". „Aborcja: rzeźnik naszych dzieci!".
W telewizji, także publicznej, przedstawia się aborcję krwawo. Na sterylnych chirurgicznych rękawiczkach - czerwień. Drobne ciałka w wielkich zbliżeniach. Kobiety o martwych oczach mówią wprost do kamery: Zabiłam.
O nienarodzonych układa się wiersze:
nie krzyczą
nie płaczą
nie protestują
gdy ludzkie ustawy
metalowymi szczypcami
zabierają im prawo do życia
oni nie płaczą
płacze Bóg
(napisała nastoletnia Kena).
Wizerunki poczętych można znaleźć w przychodniach, szkołach, urzędach, kościołach. W ich imieniu przemawiają politycy. Prasa wciąż rozważa za i przeciw. Na tym tle rozgrywają się inne zdarzenia.
Z listów do redakcji. Dorota: „Siedzieliśmy w pubie, poszłam do toalety i zrobiłam test. Od razu pojawiła się gruba czerwona kreska. On się przeraził, wcale nie ucieszył, miał do mnie wielkie pretensje, obarczał winą, powiedział, że go oszukałam. Wyrosła między nami ciemna ściana. Byliśmy ze sobą pięć lat. Ja - studentka, on - dwadzieścia lat starszy, żył jak rozwodnik. Pokazał mi wielki świat. Dziś aż brzydzę się o tym pisać, ale było cudownie. Uzależniłam się od niego. Potrafiłam pięć godzin siedzieć, wpatrując się w komórkę, czekając na jego sygnał. Nikt z rodziny o nas nie wiedział.
Następnego dnia przy stole w dużym pokoju wygłosił zdanie: ABORCJA BĘDZIE NAJLEPSZYM ROZWIĄZANIEM!!!
Nie zapomnę tego do końca życia.
Histeryzowałam, biłam go, ryczałam, rzucałam się na kanapę. Błagałam, żeby pozwolił mi zachować dziecko. Mówiłam o małych paluszkach, piąsteczkach, usteczkach, synkach... GÓWNO GO TO OBESZŁO.
Mówił o żonie, synu na studiach, o całym świecie, który ma się zawalić, jeżeli UPRĘ sią ZACHOWAĆ PŁÓD. Wmawiał mi, jaki to będzie szok dla moich szanowanych rodziców. Że mój ojciec umrze na zawał, jak się dowie, że jego pierworodna jest w ciąży ze starym, żonatym dziadem. Krzyczał: nigdy się z tobą nie ożenię, będziesz panną z dzieckiem! Powiedział, że dziecka nie uzna. Wtedy coś we mnie pękło i zamiast płakać, groziłam skandalem, łapałam słuchawkę telefonu, żeby dzwonić do jego żony.
W sumie wojna trwała tydzień. W łazience głaskałam się po brzuchu. Jeszcze myślałam, że urodzę. Mówiłam: »Mamusia cię nie da«. Dziad zaczął akcję poszukiwania aborcjonisty. Dzwonił, rozmawiał o kosztach, kiedy ja leżałam zwinięta w kłębek na łóżku.
Boję się pisać dalej, ale napiszę, bo chcę to napisać, bo nienawidzę go i tego, co zrobił.
Byłam u czterech lekarzy, żeby ustalić wiek ciąży, bo OD TEGO ZALEŻAŁA CENA ZABIEGU. Jedna lekarka koniecznie chciała odtransportować mnie karetką na patologię, bo miałam cholernie wysokie ciśnienie. Nalegała i tak patrzyła, jakby wyczuła, że chcę zabić dziecko. Mówiła: »Poleży pani, poczyta książeczkę, nerwy odpłyną«. Dobra, mądra, starsza pani... A dziad wlazł do gabinetu i troskliwym głosem mówi do mnie, że zaraz pojedziemy. Najgorzej, że ja w to troszeczkę wierzyłam.
Pewnie pani się dziwi, dlaczego potrzebowałam jego zgody. Otóż ja byłam bardzo, bardzo z nim związana. Gdyby cały świat stanął, a on by powiedział, że to nieprawda, uwierzyłabym mu bez wahania.
Jedni lekarze mówili o piętnastym tygodniu, inni o dwudziestym. Ale ja myślę, że byłam już w czwartym miesiącu. Dziecko przeczuwało nagonkę i nie rosło.
W końcu pojechaliśmy do Królewca z panią, która organizowała aborttoury. Lekarka z przyjemnością obserwowała moje dziecko na monitorze. Powiedziała, że riebionok jest za duży, by go odessać. Poszliśmy na miasto, a ja krzyczałam: DZIDZIUŚ JEST ZA DUŻY!!!
Wtedy dziad zmówił się z nimi wszystkimi i wymyślili, że można dokonać zabójstwa dziecka w macicy i urodzić trupka. Teraz bym im wszystkim dała popalić!!! Rozkręciłabym taką aferę, że by mu w pięty poszło!!! Ale wtedy było inaczej, byłam słaba, byłam sześć lat młodsza.
22 października 1998 roku w godzinach porannych w prywatnej klinice w Królewcu zakłuli mi dzidziusia. Nie wiem jak, bo byłam w narkozie. Po zabiegu wybudzili mnie. Po czterech godzinach odeszły wody. Poczułam, że coś ze mnie powoli wychodzi. Pielęgniarki zabrały zamordowanego riebionka. Mówiłam z płaczem, żeby mi nie pokazywali. Ktoś miłosiernie zasłonił mi oczy. Dowlokłam się na oczyszczenie macicy, i koniec.
Czy żałuję? Żal mi dziecka, żal mi siebie. Ale po tym wszystkim poczułam ulgę, przeogromną.
A jeszcze później dostałam depresji. Mogłam iść ulicą i płakać".
Po stracie kogoś bliskiego płaczemy pół roku, rok. Potem go wspominamy, już bez bólu. Po usunięciu ciąży - tak samo.
Czasem żałoba się przedłuża. Utrwala ją poczucie winy. Kobieta uważa się za sprawcę. Pozwoliła zabić, zabiła i to przyniosło jej ulgę. Teraz jest rozdarta. Emocje są tak żywe, jakby wszystko stało się wczoraj. Niekiedy pielęgnuje w sobie rozpacz. Małgorzata Kołodziejek, psycholog z telefonu zaufania Federacji na rzecz Kobiet, twierdzi, że najważniejsza jest pewność decyzji. Jeżeli człowiek podejmuje ją dojrzale, to w końcu - mimo wątpliwości - nabiera przekonania, że wybrał mniejsze zło. Wtedy łatwiej przeżyć cierpienie i sobie wybaczyć.
Co innego, kiedy decyzję podejmowało się pod przymusem. Bo chłopak się nie zgadza, matka nie pozwala, bo co sąsiedzi powiedzą. Kobieta przeżywa stratę dotkliwiej, gdy ciąża jest owocem jej miłości. Jeśli para chciałaby mieć dziecko, a nie może z powodu złej sytuacji materialnej - to też przymus.
Czasem do ciąży dochodzi z lekkomyślności, czasem mimo wielorakich zabezpieczeń, bywa też skutkiem gwałtu. Doświadczanie straty za każdym razem będzie inne.
Ważna jest przeszłość. Dziewczyny, które w dzieciństwie zetknęły się z przemocą, boją się macierzyństwa. Często nie wierzą, że się sprawdzą. Dlatego usuwają ciążę - wbrew sobie i swoim potrzebom. Przyszłość też się liczy. Jeżeli po aborcji kobieta zrealizuje się w związku, w pracy, w dzieciach - będzie łatwiej. Jedna stale nosi to w sobie. Drugiej czasem się przypomina i wtedy pojawiają się stłumione emocje. A jeszcze inna nie ma rozterek ani wyrzutów sumienia.
Najtrudniej jest kobietom wierzącym. Nie potrafią pogodzić się z grzechem, szukają pocieszenia i pokuty. Dorota: „Poszłam do spowiedzi, wszystko opowiedziałam. Ksiądz był wstrząśnięty, płakał razem ze mną. Kochany był".
Trzy stuknięcia w konfesjonale starczyły do uwolnienia. Ale zdarza się, że ksiądz ich odmawia. Wtedy kobieta myśli: .Jestem morderczynią, Bóg mi nie wybaczy ani ludzie". I odechciewa jej się żyć.
Skąd to piekło?
Po reportażu Czasem odwiedzają mnie demony odezwały się głosy (przeważnie w środowiskach feministycznych), które dowodziły, że syndrom poaborcyjny nie istnieje. Jeśli u kobiet pojawiają się objawy, o których pisze reporterka, to jest to syndrom, ale postantyaborcyjny. Najjaśniej przedstawiła go w swoim felietonie Wysokie Obcasy" 44/2004) Kinga Dunin: [...] Otóż zdaniem Ostałowskiej w latach siedemdziesiątych kobiety traktowały aborcję jak środek antykoncepcyjny, zachodziły w ciążę, żeby się odmłodzić - jednym słowem, nie miały z tym problemów. Nie wstydziły się też o tym mówić. Sytuacja zmieniła się, kiedy w demokratycznej Polsce Kościół mógł podjąć działania w obronie życia i »poruszył sumienia«. Dopiero wówczas kobiety pojęły, że aborcja jest problemem moralnym. To dopiero od tego czasu walczą ze »sobą i ze swoim sumieniem«. Dlaczego muszą się jeszcze czuć jak szmaty?
Tak się składa, że doskonale pamiętam lata siedemdziesiąte i wiele kobiet, które podejmowały wówczas takie decyzje. Znam również wiele młodych kobiet, które zdecydowały się na zabieg w ostatnich latach. I zgadzam się, że ich reakcje są odmienne. Dawniej kobiety biły się z myślami i ze swoim sumieniem, brały pod uwagę wiele różnych czynników i okoliczności. Często cierpiały z tego powodu, miały też jednak prawo powiedzieć sobie, że podjęły w końcu słuszną decyzję. Sobie, bo wcale nie innym. Wczoraj, tak jak i dziś, w społecznym odbiorze aborcja była kwestią moralną, trudną i taką, o której raczej się milczy, niż opowiada wszem i wobec. Ostatecznie jednak nie czuły się jak szmaty i przestępczynie. Dzisiaj, co zresztą widać w reportażu, kobiety myślą i czują podobnie. Dodatkowo zostały jednak obarczone poczuciem winy, karą za złamanie najwyższej normy. Zostały morderczyniami. I jak wnikliwie zauważa Ostałowska, jest to związane z działaniami Kościoła oraz z wprowadzeniem zakazu aborcji. To przez to do zawsze obecnych dylematów moralnych zostało dopisane poczucie bycia szmatą.
[...] Na takie ofiary indoktrynacji czeka następna pułapka, zwana syndromem postaborcyjnym. To, co zostało wytworzone przez ideologiczne zabiegi, następnie nazywa się chorobą, reakcją organizmu na nienaturalne zachowanie. I traktuje się jako dowód, że kobieta, która złamała naturalne prawo, musi ponieść naturalne konsekwencje swego postępowania. Oczywiście, jesteśmy humanitarni, więc zabieramy się do leczenia. To, co jest produktem chorego systemu, nazywamy chorobą jednostki. Zanim doczekamy się zmiany ustawy, może przynajmniej niektórzy z nas mogliby zmienić język, którym mówimy o jej skutkach. Nie syndrom postaborcyjny, tylko syndrom postantyaborcyjny. Taka nazwa zdecydowanie lepiej oddaje istotę rzeczy".
Z listów do redakcji. Magdalena: „Mimo iż nie pochodzę z patologicznej rodziny, jestem katoliczką, mam wyższe wykształcenie i dobrego męża, też kiedyś zdecydowałam się usunąć ciążę. Dopiero zaczęłam pracę po urlopie macierzyńskim, dziecko bardzo chorowało, w przeszłości cierpieliśmy nieraz srogą biedę (nie starczało na leki dla dziecka). Wyobrażałam sobie, że pierwsze dziecko, jeśli urodzi się to drugie, już w ogóle nie będzie rehabilitowane. Bo za co, jeśli stracę pracę? Zapożyczaliśmy się, żebym mogła skończyć studia. Byłam zrozpaczona.
800 złotych na zabieg pożyczyliśmy. Lekarka powiedziała, że jak chcę ze znieczuleniem ogólnym, to będzie o 300 drożej: »A przecież 300 złotych niektórym rodzinom na cały miesiąc musi starczać«. Byliśmy taką rodziną i choć marzyłam o narkozie, właśnie to przeważyło szalę. To była klasyczna skrobanka. Mąż był w szoku, kiedy mnie zobaczył. Na drugi dzień stawiłam się w pracy, mimo że bolało. Po pięciu dniach ustało krwawienie i wróciliśmy do rzeczywistości »sprzed«.
Pozornie, bo moje życie to koszmar. Nie mogę sobie wybaczyć, setki nocy przepłakałam. Żałuję tego, co zrobiłam, tęsknię za tym dzieckiem, ilekroć przytulam żyjące. Czasem winię to starsze, że młodsze nie żyje. Że zostało spuszczone w miejską kanalizację, bo byłam chwilowo załamana. I nie ma nawet grobu, na którym mogłabym zapalić świeczkę.
Długo szukałam pomocy, w końcu w internecie znalazłam metodę »Żywa nadzieja«. Teraz zbieram na terapię, bo sama sobie nie poradzę".
Podobno nazwę „Żywa nadzieja" wymyślili pacjenci. To psychoterapia grupowa opracowana przez Philipa Neya w Kanadzie na początku lat dziewięćdziesiątych. Kieruje się ją do osób, które mają za sobą doświadczenie przemocy, zaniedbania, straty ciąży. Z obserwacji wynika, że te zjawiska często idą w parze. Zajęcia trwają dwa lata. W pierwszym roku - spotkania raz na tydzień, w drugim - raz na trzy miesiące.
Witold Simon, trener „Żywej nadziei", psychiatra z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii, wylicza konsekwencje aborcji: - Depresja i samobójstwa. Lęk, czasem napady paniki, bezsenność i koszmary senne. Oziębłość seksualna. Uzależnienia. Unikanie refleksji nad sobą - rzucanie się w seksoholizm lub pracoholizm. Głodzenie się - podążanie za umarłym dzieckiem. Przytłaczające poczucie winy. Ludzie próbują je odkupić poprzez wielokrotną spowiedź, egzorcyzmy czy zaangażowanie się w obronę życia. Podczas terapii pacjentki starają się zakończyć patologiczną żałobę. Witold Simon: - To trudne. Która kobieta zapłacze po „resztkach embrionu"?
Przed rokiem
w programie Ewy Drzyzgi Rozmowy w toku (TVN) wystąpiły kobiety po „Żywej nadziei". Niektóre pokazały twarz. Po czterdziestce, koło pięćdziesiątki (aborcja kilkanaście lat temu) i młodsze. Wszystkie z tragicznymi doświadczeniami sprzed ciąży: ojciec zakatował matkę, mąż pijak, własne uzależnienie, próba samobójcza... Pojawiła się też ich terapeutka z Sulechowa (Zielonogórskie). Wytłumaczyła: by zabić dziecko, trzeba je najpierw odczłowieczyć. Pierwszy etap terapii polega więc na jego uczłowieczeniu. Nie zaistniało, odeszło, teraz wraca. Kobieta nadaje mu imię i zabiera do domu. Wcześniej przygotowuje niemowlęciu łóżeczko, pieluchy, grzechotki. „To się dzieje w głowie, ale może też dziać się realnie". Po trzech miesiącach zabiera je w wózku na spacer. „Widzi swoje dziecko w innych dzieciach".
Pani w czerwonej bluzce opowiedziała: - Zrobiłam mu miejsce w pokoju, bawiłam się z nim. Przy posiłkach ustawiałam dodatkowe krzesło i talerzyk. Synowie wypytywali, co się dzieje. Witold Simon: - Aborcja zmienia relacje między kobietą i mężczyzną, kształtuje ich stosunek do potomstwa, które ocalało. Wpływa na funkcjonowanie tych dzieci.
Rodzinną tajemnicę należy ujawnić. Pani w czerwonym: - Prosiłyśmy dzieci o wybaczenie. Synowie nie uwierzyli, że zabiłam. Zwłaszcza najmłodszy to przeżył. Pani w zielonym: - Córka mi nie wybaczyła.
Kresem terapii jest śmierć. „Dziecko" ginie w wypadku, gdy matka była na przykład na zakupach. Ono zawsze tragicznie umiera. Trzeba przygotować pochówek. Pani w czerwonym: - Wycięłam figurkę dziecka z gazety, schowałam w pudełeczko i pochowałam w grobie matki.
Pani w zielonym: - A ja zrobiłam to w lesie. Pogrzeby poprzedziła cicha msza żałobna. Wcześniej - spowiedź generalna. Ksiądz zapewniał, że Bóg im przebaczył. „Żywa nadzieja" wywołuje protesty psychiatrów i psychologów. Wprowadzona do życia iluzja - dwa lata obiadów z płodem - utrwala traumę. Tak zwany syndrom poaborcyjny urasta do praprzyczyny wszelkiego zła, którego doświadcza kobieta i cała jej rodzina. Wśród terapeutów „Żywej nadziei" są psychiatrzy, ale także nauczycielki i księża po szkoleniach u doktora Witolda Simona. Działają w prywatnych gabinetach. Cena jednego spotkania: od 40 do 100 złotych od każdej osoby w grupie. Metodę lansują internetowe strony katolickie. Doktor Simon przyznaje, że jej skuteczność w Polsce nie jest znana.
Z medycznego punktu widzenia syndrom poaborcyjny nie istnieje. Nie ma go w europejskich i amerykańskich spisach chorób. Do roku 1987 w USA aborcję wymieniano jako jeden z czynników stresu pourazowego, potem ją wykreślono.
Radosław Tworus, psychiatra z Centrum Psychoprofilaktyki i Terapii: - Każde traumatyczne doświadczenie rodzi stres. Rozwód, śmierć w rodzinie, strata pracy niekiedy wywołują zaburzenia psychiczne. Objawy są podobne. Do trudnych zdarzeń należy aborcja. Dlaczego na siłę próbuje się stworzyć z jej skutków jednostkę chorobową? To chęć nazwania zjawiska, po to by uznać je za poważny problem. W całej dyskusji o aborcji gra się na emocjach. Syndrom jest tylko jednym z instrumentów. W mojej ocenie płody na slajdach obrońców życia są już ukształtowane, to zabiegi wykonane późno. I nigdy nie ma pewności, dlaczego doszło do przerwania ciąży. Takie ciąże przerywa się z przyczyn medycznych, dla ratowania zdrowia i życia kobiety. Ustawa to dopuszcza. Doktor Grzegorz Południewski z Towarzystwa Rozwoju Rodziny: - Filmy to też argument naciągany. Każdy element działalności medycznej da się przedstawić tak, że będzie nie do oglądania. Medycyna nie jest fotogeniczna, jest drastyczna.
Perswazja odwołuje się do uczuć - i to działa. Anna Lipowska-Teutsch, psycholog z krakowskiego Towarzystwa Interwencji Kryzysowej: - Dlatego teraz wszyscy myślą o płodzie jako dziecku. Propaganda przemawia jego głosem pełnym potępienia. Nieistniejąca Kasia opowiada, że ma jasne włoski, bijące serduszko, kocha tatusia i mamusię... I bach: „W pięćdziesiątym trzecim dniu mojego życia mama mnie zabiła". Rozczłonkowane ciało Kasi cierpi. Kto wierzy w te cierpienia, musi je przeżywać. Nasycanie przestrzeni publicznej tą wizją uważam za zbrodnię.
Witold Simon, psychiatra („Żywa Nadzieja"): - Niektóre kobiety stosują mechanizmy obronne: „niczego takiego nie było", „jest OK, bo prawo na to zezwala", „nie mam żadnych problemów, to wszystko jego wina". Z rozmaitych badań wynika, że poszczególnych psychicznych skutków aborcji doświadcza od 30 do 92 procent kobiet.
Wanda Nowicka z Federacji na rzecz Kobiet: - To szkodliwa bzdura!
I powołuje się na inne wyniki.
Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne w badaniach trwających osiem lat ustaliło, że 75 procent kobiet bezpośrednio po zabiegu usunięcia ciąży odczuwa ulgę lub zadowolenie. Co trzecia czuje żal i ma poczucie winy, które ustępują po kilku tygodniach. Po paru miesiącach czy latach większość kobiet nie żałuje swej decyzji. Duże i długotrwałe badania brytyjskie dowodzą, że najcięższe zaburzenia - psychozy - dotykają 0,3 procent kobiet. Badania duńskie przeprowadzone na całej populacji kobiet w wieku 15-49 lat potwierdzają opinię, że psychiczne skutki aborcji należą do rzadkości, są łagodne i krótkotrwałe, zazwyczaj stanowią kontynuację objawów sprzed zabiegu. Artykuły w prestiżowych pismach „Science" czy "American Journal of Psychiatry" z początku lat dziewięćdziesiątych są z tym zgodne.
Wanda Nowicka: - Medialna promocja tak zwanego syndromu poaborcyjnego odniosła sukces i wpływa na zdrowie psychiczne kobiet. To największa manipulacja ostatnich lat. Doszło do niej, bo ból po aborcji naprawdę istnieje. Kobieta w niechcianej ciąży stoi przed dramatycznym, przełomowym, często ograniczonym wyborem. Każda decyzja niesie konsekwencje. Jednak systemy ochrony zdrowia państw Unii Europejskiej nie mają poważnych problemów z długotrwałymi skutkami usunięcia ciąży, które w Unii jest legalne i dostępne. W Polsce jest znacznie gorzej z powodu wymuszania na kobietach postaw, zachowań i uczuć. Polki znalazły się w pułapce. Myślą: „Jeśli nie cierpię po aborcji, to coś ze mną jest nie w porządku. Albo zepchnęłam wyrzuty sumienia do podświadomości, albo jestem pozbawiona serca, zimna, ułomna emocjonalnie".
Na prawdę kobiet brak miejsca
Marta: „Od osiemnastego roku życia przez dziesięć lat byłam wyzwolona. Wolność, wolność, żadnego tabu, żadnego zakazu. Dobra zabawa ponad wszystko.
Pierwszą ciążę usunęłam w wieku 21 lat. Wpadłam z chłopakiem, którego kochałam. Jednak on chciał być WOLNY. Odszedł ode mnie zaraz po. Przez dwa miesiące schudłam 10 kilogramów, czułam się jak wrak.
Mając 24 lata, mimo środków antykoncepcyjnych znów zaszłam w ciążę. Bałam się, że nie z tym, z którym chcę spędzić resztę życia. Tym razem decyzję podjęłam bez większych emocji. Chciałam mieć dziecko, gdy JA zaplanuję.
Jednak z roku na rok moje życie było coraz bardziej puste. Miałam dość imprez, na których działo się to samo, dość zagranicznych podróży, dość ogłupiającego latania po sklepach w poszukiwaniu ciuchów, dosyć flirtowania.
Zapragnęłam mieć dziecko, wrócić do normalności, do prostego szarego życia, do cieszenia się ładną pogodą, do radości z powodu ugotowania dobrej kolacji, dbania o dom, chodzenia do kościoła. Teraz mam 31 lat, szczęśliwy związek i rocznego syna. To on mi codziennie uświadamia, że ZABIŁAM. Tamte maleństwa mogły być tak samo śliczne i słodkie.
Z powodu WOLNOŚCI, NIEODPOWIEDZIALNOŚCI zabijamy!
Jesteśmy wegetarianami, nie jemy mięsa, jajek, by nie zabić małego kurczaczka, a zabijamy własne dzieci lub popieramy to!!! Jest mi niezmiernie przykro, że wasz feminizm to bycie do przodu za wszelką cenę, wbrew dobremu gustowi, zdrowemu rozsądkowi, przy jednoczesnym braku tolerancji dla osób wyznających jakieś wartości".
W krajach Zachodu zapobieganie aborcji to skuteczna antykoncepcja, edukacja seksualna oraz medyczna, a także psychologiczna, finansowa pomoc kierowana do ludzi, którym grozi strata. W Polsce środkiem zapobiegawczym są potępienie i kara. Do Towarzystwa Interwencji Kryzysowej zgłaszają się ofiary przemocy. Hanna Lipowska-Teutsch, psycholog: - Ich małżonkowie znacząco przyczynili się do decyzji o aborcji. Wyparli się jednak tej roli, a aborcję uznali za dobre uzasadnienie znęcania się. Bo ta, która zabiła własne dziecko, jest niegodna. Nic, co się jej uczyni, nie zrównoważy tej zbrodni.
W dyskusji o aborcji ścierają się dwie koncepcje kobiety. Czasem - w jednym życiorysie.
Anna Lipowska-Teutsch: - Kobieta w niechcianej ciąży jest w panice. Szybko, szybko, czas goni. Do tego presja ideologii. Z jednej strony pływająca klinika aborcyjna i prawo do własnego brzucha, a z drugiej biskup Pieronek. Jak znaleźć ciszę w tym gwarze? Jak się zastanowić, czego chcę? I przeżyć tę decyzję jako własną. Presja odbiera kobietom podmiotowość. Dlatego wiele z nich uważa, że dokonały aborcji jak we śnie. Ale w środowisku praktykujących katolików od konsekwencji trudno uciec. Hanna Lipowska-Teutsch: - Jakbym zabiła dorosłego, nie grozi mi ekskomunika. A za aborcję - owszem. Kobiety rzadko rozmawiają o tym z Bogiem. Ktoś powiedział, że dla nich jest religia, Bóg - dla mężczyzn. Chrzest, bierzmowanie, ślub to momenty kluczowe dla wspólnoty. Kobiety przystępują wtedy do komunii, choć na spowiedzi nie wyjawiły aborcji. Ze strachu, że nie dostaną rozgrzeszenia, a czasem - że ksiądz je zdradzi. Brną do piekła, są o tym przekonane. Ten konflikt, rozszczepienie na osobę społeczną i duchową, stanowi źródło cierpienia. Życie w prawdzie - istota chrześcijańskiej moralności - staje się niemożliwe. A na prawdę kobiet brak miejsca w publicznej przestrzeni. Nie tylko w sprawie aborcji.
Obrońcy życia
Rozdają kolczyki i broszki z rączkami mniejszymi niż paznokieć, tekturowe linijki w stopki, kasety magnetofonowe z zarejestrowanym biciem serca. Dokumentacja życia między dziesiątym a dwunastym tygodniem od poczęcia.
Niedawno telewizyjna „Dwójka" pokazała reportaż Ono i oni. Kolejne jego bohaterki tuliły plastikową laleczkę podobną do dziecka. To wizerunek płodu w tym samym groźnym momencie. Środowisko obrońców życia nazywa go Jasiem.
Doktor Grzegorz Południewski z Towarzystwa Rozwoju Rodziny, ginekolog: - Dwunasty tydzień to spore zaawansowanie rozwoju embrionalnego. Długość około czterech centymetrów. Zawiązki kończyn, bijące serce, choć jeszcze nie w pełni wykształcone, układ nerwowy bardziej przypomina ten u zwierząt niższych. Płeć nie do rozpoznania. By ta istota mogła zaistnieć jako człowiek, musi jeszcze pokonać ogromną liczbę etapów i barier. Czy odczuwa ból? Pytanie o świadomość jest przedwczesne, to nie ten etap. Egzystencja płodu w łonie matki to potencja. Zdolność do samodzielnego życia zyskuje po 26-28 tygodniach. To dziś wyznacza jego człowieczeństwo. Poród też jest etapem. Dopiero w normalnym świecie dziecko osiąga dojrzałość mózgową. Kobiety nie są dzieciobójczyniami, medycyna jest w tej sprawie zgodna. Personifikując płód, ludzie oszukują sami siebie. Czasem robią to także lekarze, z zawodu czynią misję, to kwestia ich wiary. Lekarz nie powinien zastępować księdza, ale próbuje.
Agata: „Moja ciąża nie była wpadką z bezmyślności. Zabezpieczenie zawiodło, a nie miałam warunków ani materialnych, ani psychicznych, by urodzić. Nie mam wyrzutów sumienia, bo uważam, że dzieci, aby były szczęśliwe, muszą być chciane. Dużo mówi się o syndromie poaborcyjnym, a nie wspomina o takich kobietach jak ja. Depresja, poczucie winy nie stały się moim udziałem".
Maria: „Chciałabym trochę dodać otuchy tym biedaczkom. To zupełnie nieprawda, że będą całe życie rwały włosy z głowy i że tą głową będą walić w mur z rozpaczy. Jeżeli przyjmą narzucaną im optykę »zabójstwa nienarodzonego«, to może wylądują u psychiatry, ale tak nie musi być. To optyka na użytek osaczania, okupacja mentalna. W kwestii własnej rozrodczości kobieta powinna kierować się swoim zdaniem i możliwościami - z wykluczeniem wariantu, że dziecko do reklamówki lub do beczki".
Janka: „Tak sobie myślę, że może warto założyć stowarzyszenie kobiet, które chcą mieć prawo decydowania o sobie. Dlaczego mamy siedzieć cichutko w kąciku i opłakiwać samotnie swoje wybory? W grupie jednostki są silniejsze, świat piękniejszy. Każdej następnej podejmującej niepopularną decyzję będzie łatwiej. Zgłaszam więc swój akces".
Martyna: „Ja nie chciałam mieć dziecka i nie mam. Czasem odwiedzają mnie z tego powodu demony, ale walczę z nimi. Gdyby się urodziło, to kochałabym je nad życie i starała się zapewnić wszystko, co najlepsze. Ale decyzja o aborcji jest wypadkową przekonań, sytuacji życiowej, możliwości i kosztów. W moim wypadku wynik był jednoznaczny. Wybrałam rozwój zawodowy. Czy to wymagało poświęcenia? Tak. Poświęcenia swoich przekonań. »Nie zabijaj« było dla mnie dotąd zasadą Dekalogu, której nigdy nie naruszę. Czy stałam się inną osobą? Ostrożniej myślę o tym, co zrobię na pewno, czego nigdy, jestem silniejsza, odważniejsza, konsekwentna. Ale wciąż ta sama. Nie czuję się morderczynią. Apeluję do kobiet - nie zachłystujcie się własnym poświęceniem! Bez względu na decyzję, jaką podjęłyście, nie składajcie się tak zwanemu współczesnemu życiu w ofierze. To, co zrobiłyście i zrobicie, to wasz wybór. Więc weźcie się w garść. Szlochy i rozpamiętywanie własnego nieszczęścia niczego dobrego nie przyniosą".
List Przemka:
„Mam 20 lat, mieszkam w Krakowie, studiuję. Moja dziewczyna - 19 lat, też studia. Ciąża była w listopadzie. Wspólna decyzja. Starałem się wspierać moją dziewczynę (miłość!), ale nigdy nie będę w stanie do końca zrozumieć, co przeżyła. Teraz się zastanawiam, czy wariuję. Gdzie prawda, gdzie moja histeria? Widzę, jak najdroższa mi osoba zapada się i zamyka w sobie. Czuję się olewany. To nie tylko rozmowy, którymi więcej niszczę, niż zyskuję. To jej niechęć, byśmy trzymali się za rękę. Ból. U niej i u mnie. Tracę siłę. Nie potrafię się przebić przez mur, który wokół siebie wznosi. W głuchej ciszy zmagamy się z tą tragedią".
Radosław Tworus, psychiatra: - Czasem trzeba odpokutować i pocierpieć. Ale to cierpienie nie może trwać nieskończenie długo. Emocje związane z aborcją ujawniają się do dwóch lat. Gdy depresja przychodzi później, ma z nią niewielki związek albo żaden. Jeśli kobieta czuje, że sobie nie radzi, a otoczenie to potwierdza, powinna szukać fachowej pomocy. Tamto się wydarzyło. Tu i teraz jest mi źle i ciężko. Czy robię coś, by to zmienić? Psychiatra dziecka nie zwróci. Ale przywrócić radość i sens życia - może.
Reportaż ukazał się „Wysokich Obcasach", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 9 z 28 lutego 2004 roku.
- Jasiek jest synem Zosi i moim - mówi Maria.
- W jaki sposób? - pytam.
- W taki, że własnoręcznie zrobiłam go mojej dziewczynie - odpowiada.
Scenariuszy na zapłodnienie Zosi było sześć. Zosia prześpi się z mężczyzną nieświadomym, o co chodzi. Zosia prześpi się z mężczyzną, który będzie wiedział, o co chodzi. Zosia prześpi się z mężczyzną w obecności Marii i on nie będzie wiedział, o co chodzi. Zosia prześpi się z mężczyzną w obecności Marii i on będzie wiedział, o co chodzi. Zosia zostanie zapłodniona spermą od anonimowego dawcy. Zosia zostanie zapłodniona spermą dawcy, którego dziewczyny będą znały i którego wybiorą sobie same.
Pierwsze cztery scenariusze odpadły, bo Maria i Zosia uznały, że po pierwsze, naruszą ich wewnętrzną zasadę wyłączności, po drugie, byłoby to niczym innym jak instrumentalnym wykorzystaniem mężczyzny.
Piąty scenariusz odpadł, bo po pierwsze, polskie kliniki leczenia bezpłodności odmawiają lesbijkom prawa do korzystania z banków spermy, po drugie, Maria i Zosia nie chciały, by ich dziecko miało anonimowego ojca.
Maria: - I tak w przyszłości będziemy musiały włożyć wiele wysiłku w opowiedzenie dziecku, skąd się wzięło. Nie chciałyśmy, by dodatkowo zmagało się ze świadomością, że jest z banku spermy. Zosia: - Postanowiłyśmy, że Jasiek musi mieć możliwość poznania ojca. Że to może być kiedyś dla niego ważne.
Maria: - Jest jeszcze jeden element. Mam dwóch chłopców z poprzedniego związku z mężczyzną. Oni mają ojca. Chciałyśmy, żeby chłopcy mieli spójną wizję świata, która polega na tym, że jest tata i nie ma dziecka, które by się wzięło znikąd. Nie chciałyśmy, żeby Jaś był w tym względzie poszkodowany. Dlatego zwyciężył szósty scenariusz.
Maria
Siedzę w kawiarni i czekam na Marię.
Wiem o niej tyle, że ma prawie 40 lat, tytuł magistra matematyki i prawo jazdy. Wiem, że osiem lat temu rozwiodła się z mężczyzną, z którym ma dwóch synów. Wiem, że niedawno pracowała jako nauczycielka w jednym z poznańskich liceów. Maria podchodzi i siada przy stoliku.
Jest niewysoka, drobna. Ma krótkie jasne włosy i usta pomalowane czerwoną szminką. Puder, którego używa, musi zawierać małe świecące drobinki. Cały czas błyskają na jej policzkach.
- Zacznijmy od początku - mówię.
- Ale od którego, bo było ich wiele - odpowiada Maria. Pierwszy początek jest taki: koleżanki bawią się lalkami, a Maria samochodami. One kochają się w wujkach, ona w wychowawczyni. W ostatniej klasie podstawówki ma pierwszy kontakt seksualny z koleżanką z klasy.
Drugi początek zaczyna się wtedy, gdy Maria idzie do liceum i angażuje się w ruch oazowy. Religijność świetnie maskuje niechęć do wchodzenia w bliższe relacje z chłopcami. „Święta" nie musi się tłumaczyć z seksualnej ascezy.
Maria ma stałego spowiednika, czyta Biblię, regularnie uczestniczy w nabożeństwach. Modli się o to, żeby Pan Jezus pomógł jej się wyzbyć grzesznych pragnień, sprawił, by mogła pokochać chłopaka. Zamiast tego zakochuje się w oazowej animatorce. Postanawia zostać zakonnicą.
Gdy mówi o tym rodzicom - oboje są inżynierami i, jak to Maria mówi, zamiast rozmawiać, wolą robić - są przerażeni. Mówią, że chcieliby, żeby ich córka była normalna.
Pod koniec liceum religijny żar wygasa. Maria dochodzi do wniosku, że Kościół to sformalizowana instytucja. Pryska marzenie o nowym chrześcijaństwie.
Trzeci początek to studia i pierwszy seks z chłopakiem.
- Chciałam spróbować, jak to jest. Może trochę z ironii wobec własnego życia, może z przekory. Ale nie robiłam tego cynicznie. Raczej z dziecięcej ciekawości. I okazało się, że jest nijak. Że to mi nie przeszkadza, ale i mnie nie podnieca. Czyli że jest normalnie.
Razem wyjechali do Londynu. On dostał stypendium, ona wzięła urlop dziekański. Maria mówi, że już wtedy zaczął ją denerwować. Zaczęli się kłócić. Seks był w porządku, ale bez fajerwerków. Ich życie zaczęło się rozjeżdżać. Ona uczyła się angielskiego i pracowała, on coraz więcej czasu spędzał z kolegami. Maria się wyprowadziła.
Czwarty początek miał zrobić z niej singla. Maria siedzi w Londynie, pracuje, uczy się, spotyka ze znajomymi. Zapuszcza włosy, maluje paznokcie, zakłada spódnicę, kapelusz i szpilki. Ma przelotny romans z pewnym Argentyńczykiem.
- To nie było nic ważnego. Po prostu chciałam sobie udowodnić, że potrafię poderwać mężczyznę - opowiada.
Wraca do Polski, wznawia studia i poznaje przyszłego męża. To jest początek numer pięć. Maria ma wtedy 23 lata. Zanim za niego wyjdzie, opowiada mu o swoich fascynacjach kobietami. On to przyjmuje i mówi, że ludzie mają przeróżne pragnienia, ale to nie znaczy, że trzeba je realizować. Bardzo imponuje Marii. Jest starszy o trzy lata, inteligentny, charyzmatyczny, otwarty. Maria jest przekonana, że z nim to już do końca życia, że przy nim zapomni o swoich skłonnościach. Poza tym jest już w ciąży. Biorą ślub cywilny, ale Maria nie zapomina.
Po trzech latach rodzi się drugie dziecko. Nie było planowane, lecz nie było niechciane.
Po czterech latach Maria ma romans ze studentką, którą poznała na uniwersytecie. Spotykają się tylko trzy razy. Ma wyrzuty sumienia. Nic nie mówi mężowi.
I wtedy zaczyna się trzyletni okres podwójnego życia. Coraz częściej, leżąc z mężem w łóżku, marzy o kochance. Gdy ogląda film o dwóch żyjących ze sobą lesbijkach, po plecach przechodzą jej ciarki.
Udaje normalność. Ma mieszkanie, dzieci, kochających dziadków, samochód, wakacje. Niezadowolenie maskuje wytężoną pracą.
Ale ciśnienie rośnie.
I w końcu okazuje się, że mąż też ma romans. Przyłapany przyznaje się do zdrady. Maria wykorzystuje moment. Mówi, że chce odejść. On próbuje walczyć. Rozmawiają. Ona mu opowiada o tym, że chciałaby z kobietą. Mówi, że to miałby być tylko eksperyment. Nie ma odwagi na szczersze wyznanie. On zaprasza poznaną przez siebie dziewczynę. Pijani w trójkę lądują w łóżku. Związek się dopala. Po rozwodzie dzieci zostają z Marią.
Szósty początek jest prosty. Maria odzyskuje władzę nad swoim życiem i rzuca się w wir romansów. Rodzice są zszokowani. Mąż mówi, że zawsze czuł, o co tak naprawdę chodzi. Jest zły. Przez moment próbuje odizolować ją od dzieci. Zwiększa częstotliwość kontaktów z synami. Dziś spędzają u niego trzy dni w tygodniu. A Maria szaleje. Mówi, że była jak facet na głodzie. Przez jej łóżko przewinęło się sporo dziewczyn. Mówi, że ich nie pamięta. Szaleństwo trwało rok. A potem w klubie zobaczyła Zosię. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
- Ale wmówiłam sobie, że ona jest dla mnie niedostępna. Bo po pierwsze, była w stałym związku, a po drugie, myślałam, że ja jestem dla niej za słaba. I wtedy sobie powiedziałam, że ja już nigdy nie będę w związku. I znowu zaczęłam zaliczać dziewczyny - opowiada.
I w końcu przyszły święta Wielkanocy 2004 roku. Maria znalazła telefon do Zosi i wysłała jej SMS-a z życzeniami.
Zosia odpisała, że dziękuje, i dodała, że Maria jej się śniła.
- Skoczyło mi ciśnienie. Nie wiedziałam, co robić. Całą noc leżałam z komórką przy piersi. I w końcu się zdecydowałam. Napisałam: „Umów się ze mną". I wysłałam - wspomina.
„Gdzie i kiedy, bo niedługo wyjeżdżam".
„Dziś o osiemnastej, jutro o siedemnastej, pojutrze nie mogę, a w sobotę mogę cały dzień".
- Umówiłyśmy się i ja już nie mogłam o niczym innym myśleć. Do tego stopnia, że dziewczyna, z którą wtedy mieszkałam, zapytała, o co chodzi. Stchórzyłam i ją okłamałam. I ona została z moimi dziećmi, a ja poszłam się spotkać z Zosią. Gadałyśmy ze sobą do szóstej rano. Jak wróciłam, to powiedziałam tamtej dziewczynie, że musi się wyprowadzić. I to był właśnie ostatni początek!
Pierwsza nasza rozmowa była krótka. Mimo że był wieczór, leciała na jakieś bardzo ważne spotkanie zawodowe. Zosia naprawdę dużo pracuje. Musi przecież zarobić na utrzymanie pięcioosobowej rodziny. Po narodzinach Jasia Maria zrezygnowała z pracy i zajmuje się domem.
Podczas tego kilkuminutowego spotkania dowiedziałem się, że ma 29 lat, dyplom magistra lingwistyki stosowanej, pracuje w niewielkiej agencji reklamowej.
Zapamiętałem jej zgrabną sylwetkę, krótkie włosy i oczy podmalowane zielonym cieniem. No i głos z chrypką.
Za drugim razem dostrzegłem uśmiech i schowane pod chrypką ciepło.
Spotkaliśmy się w sobotę. Zrobiła mi herbatę, usiadła przy stole i zaczęła opowiadać.
O tym, jak pokłóciła się z babcią, że nie włożyła sukienki do kościoła, bo nie chciała być dziewczynką w sukienusi.
O tym, jak kłóciła się z matką, bo nie chciała zapuszczać włosów.
O tym, że jej matka zajmowała się domem, zmuszała ją do licznych zajęć pozalekcyjnych, a ojca praktycznie nie było. Pracował na uniwersytecie, po pracy prowadził szkołę tańca.
O tym, że w zasadzie nie pamięta dzieciństwa, bo nie było fajne i wolała o nim zapomnieć.
O tym, jak w drugiej klasie podstawówki jej najlepsza koleżanka wpadła do wrzątku i umarła.
O tym, jak w wieku 15 lat po raz pierwszy naprawdę pocałowała się z chłopakiem.
O tym, jak w liceum po raz pierwszy od drugiej klasy podstawówki zaprzyjaźniła się z dziewczyną.
O tym, jak pierwszy raz się zakochała, a jej wybrankiem był język hiszpański.
O tym, jak balowała w klasie maturalnej i jak zupełnie bez problemu chodziła do łóżka ze spotkanymi w klubach mężczyznami. O tym, jak rozwiedli się jej rodzice.
O tym, jak poszła na studia i wreszcie spotkała mężczyznę, który ją zainteresował i z którym nie od razu wylądowała w łóżku. Był starszy, był Włochem i miał fajną pracę. Samochód, restauracja, interesujący znajomi. To ją ciekawiło, to jej imponowało. I nawet jej nie przeszkadzało, że był „gruby i brzydki".
- Dla niego zaczęłam ubierać się jak dziewczyna. Rodzice go polubili i nawet nie zauważyłam, jak mnie wtłoczono w to, że to mój narzeczony. Byłam z nim osiem miesięcy. Rozpadło się, gdy pojechaliśmy do Włoch, on wpadł w wir swoich spraw, a ja siedziałam z jego matką. Wtedy stwierdziłam, że to pomyłka.
Zosia wypija łyk herbaty i mówi, że teraz będzie o tym, jak odkryła siebie.
- Umówiłam się z pewnym chłopakiem. Spacerowaliśmy i on nagle pyta, czy chciałabym być jego przyjaciółką. Pytam, co ma na myśli. A on, że nic więcej. Pytam, czy chodzi mu o to, żebym poszła z nim do łóżka. A on, że nie, bo on jest wierzący i nie może przed ślubem. „No to o co ci chodzi?", pomyślałam, skończyłam spotkanie i pojechałam do przyjaciółki. Przegadałyśmy całą noc. W zasadzie ja gadałam, a ona słuchała. I to była dla mnie najważniejsza rozmowa świata. Bo wtedy wszystko zrozumiałam. Zrozumiałam, że nie chcę żyć z mężczyzną. Że chcę żyć z kobietą. Że jestem lesbijką. I wszystko zaczęłam sobie przypominać - opowiada Zosia.
Że jeśli ma sny erotyczne, to tylko z kobietami.
Że gdy w podstawówce była na wyjeździe z chórem, to spała w jednym łóżku z koleżanką i że bardzo intymnie poznawała jej ciało.
- Wróciłam z tego spotkania i jak Archimedes krzyknęłam: „Eureka!". A potem usiadłam i napisałam list do matki - opowiada. Wysłała po kilku tygodniach.
„Zastanawiałam się od jakiegoś czasu nad moim życiem. Mówiłam Ci, że nie wyobrażam sobie życia z żadnym facetem. Prawdę mówiąc, nie spodziewałam się nigdy, że dojdę do takich wniosków. Napisałam to także dlatego, że poza tym, że jesteś moją Mamą, jesteś także moją przyjaciółką. Liczę, że pomożesz mi poradzić sobie z tą sytuacją. Proszę o pomoc i radę. Mam także nadzieję, że jeżeli moje przypuszczenia okażą się prawdziwe, będziesz w stanie zaakceptować moją inność. Kocham Cię".
Matka oznajmiła, że to dla niej trudne. Że co innego akceptować coś takiego u innych, a co innego u swojej córki. Od tego momentu relacja Zosi z matką uległa ochłodzeniu. Przestały ze sobą rozmawiać o wszystkim.
Zresztą w tym czasie Zosia miała już innych powierników. Kilka dni po swoim „wielkim odkryciu" poznała pierwszego w życiu geja.
- To był kolega ze studiów. Rozmawiałam z nim kilka razy, ale do głowy mi nie przyszło. A teraz wymieniliśmy parę zdań i wszystko było jasne - wspomina.
To on powiedział jej, że to, co przeszła z matką, nazywa się „coming out". To on pokazał jej gejowskie kluby. To dzięki niemu poznała środowisko lesbijek. I nie była zadowolona, bo ona marzyła o rodzinie, a to, co zobaczyła, sprowadzało się raczej do seksu. Ale wreszcie spotkała dziewczynę, w której się zakochała. Po dwóch latach związek się rozpadł. W międzyczasie w przelocie poznała Marię. To było w jednym z klubów. Zrobiła na niej piorunujące wrażenie.
- Słyszałam o jej życiu, o mężu, rozwodzie, dzieciach. Byłam pełna podziwu dla jej odwagi, doświadczenia. Postawiłam ją na piedestale. Gdy się spotkałyśmy, bałam się ją zaczepić. Bałam się, że pomyśli, że jestem głupia - opowiada Zosia. I potem był kolejny związek. I romans w tym związku. I praca ponad siły. I picie ponad miarę.
I wyjazd do sanatorium, bo lekarz orzekł, że stan jest przedzawałowy.
I pojednanie z matką, która wreszcie zaakceptowała orientację córki.
I kolejny związek.
Aż w końcu przyszły święta Wielkanocy 2004 roku. Zosia odebrała SMS-a z życzeniami od Marii.
- Serce mi stanęło - wspomina Zosia.
Maria i Zosia zakładają rodzinę
Maria: - To nasze spotkanie było jak objawienie. Zosia: - To było jak przeznaczenie. Jakby to wszystko było już wcześniej zapisane w niebie.
Razem: - A najważniejsze, że po tym jednym spotkaniu w zasadzie wszystko było już jasne.
To znaczy, że się kochają, że muszą ze sobą zamieszkać, że razem stworzą rodzinę, że będą ze sobą do końca życia.
Ale Zosia nie od razu zamieszkała z Marią.
Kobiety uznały, że jeśli chcą, żeby ich związek miał ręce i nogi, muszą działać spokojnie. I że na początku Zosia musi poznać chłopców. Plan działania ustaliły w łóżku.
Potem odebrały Mateusza z przedszkola, Dominika ze szkoły. Maria powiedziała chłopcom, że Zosia to jej najlepsza, najukochańsza przyjaciółka. Tak zresztą oficjalnie do dziś o sobie mówią. A potem była kawiarnia i spacer. Następny dzień też spędzili we czwórkę. I następny. A potem był długi weekend i razem pojechali nad morze. Dziewczyny zamieszkały w jednym pokoju, chłopaki w drugim. I w czasie tego wyjazdu padły słowa, które są bardzo ważne dla mitologii ich przyszłej rodziny. Tak uważa Maria.
W rozmowie z Zosią Mateusz powiedział: „Wiesz co? Jak przyszłaś z mamą pierwszy raz do przedszkola, to ja w ogóle nie poznałem, że to ty".
- My to sobie zinterpretowałyśmy, że on ją teraz rozpoznaje. I to jako osobę, która jest na właściwym miejscu - tłumaczy Maria.
A potem Dominik rozmawiał z Zosią o tym, co będzie, gdy wrócą do domu.
Zosia: ,A co ty na to, że jak już wrócimy, to was odwiozę?". Dominik: „Super!".
Zosia: ,A może chcesz, żebym u was zamieszkała?". Dominik: „Super. Najfajniej!".
- I jak wróciłyśmy, to pojechaliśmy do Zosi, spakowaliśmy ją włącznie z zastawą i lampami i od tej pory już się nie rozstaliśmy - opowiada Maria.
- Powiedziałyście w końcu chłopcom, co was tak naprawdę łączy? - pytam.
- Postanowiłyśmy mówić prawdę i tylko prawdę. Postanowiłyśmy chować ich w otwartości. Dlatego powiedziałam, że my się z Zosią kochamy - odpowiada Maria. I dodaje, że synowie to po prostu przyjęli i o nic nie pytali.
- No może tylko raz Dominik zapytał: „Kto to jest pedał?". Powiedziałam, że ja wiem, i zapytałam, czy on wie. Powiedział, że to brzydko na geja. Zapytałam: „Kto to jest gej?". A on, że to tak jak ja i Zosia, tylko chłopaki - mówi Maria.
- A jak się do ciebie zwracają chłopcy? - pytam Zosię.
- Po imieniu. Choć Mateusz czasem nazywa mnie mamą - mówi. Maria: - Młodszy jest bardziej otwarty. Starszy pamięta, jak byłam z jego ojcem, i jest mu trudniej.
- A co na to wszystko ich ojciec? - pytam.
- Trochę się niepokoił, a ja się bałam, że będzie chciał renegocjować warunki rozwodu. Uspokoił się, gdy go zapewniłam, że jego pozycja nie jest zagrożona - odpowiada Maria.
Pytam Zosię, czy jej to nie przeszkadzało, że weszła w związek z kobietą, która ma dwóch synów.
- Ja zawsze chciałam mieć dzieci. Chciałam mieć rodzinę. To jest moja rodzina - odpowiada. I dodaje, że po pół roku związku zaczęła z Marią rozmawiać o jej powiększeniu. O tym, że ona też chciałaby urodzić dziecko.
- Mnie to nie przeszkadzało, bo ja zawsze chciałam mieć dużo dzieci. Kiedyś to nawet marzyłam, żeby prowadzić przedszkole lub rodzinny dom dziecka. A potem myślałam, żeby zaadoptować. Miałam dwóch chłopców, więc chciałam adoptować dwie dziewczynki - mówi Maria i dodaje: - Musiałyśmy się tylko zastanowić, jak doprowadzić do tego, by Zosia była w ciąży. Słabość związku kobiecego polega na tym, że owszem, możemy dać sobie wszystko, również piękne orgazmy, ale nie wyprodukujemy nasienia.
I wtedy właśnie powstało te sześć scenariuszy zapłodnienia Zosi.
Zosia i Wojtek „zjadają kolację"
Zośki nie ma, bo jest w pracy. Mateusz jest w przedszkolu, Dominik w szkole.
Jasiek jeszcze przed chwilą raczkował po pokoju, ale został porwany przez Marię i teraz się śmieje w łazience. Maria go przewija, a ja rozglądam się po mieszkaniu.
W sypialni dziewczyn jest łóżeczko Janka i wielkie łoże małżeńskie, nad którym wisi wielki obraz przedstawiający Zosię i Marię leżące w tym łożu.
W pokoju chłopców jest piętrowe łóżko i pełno przedmiotów, które powinny być w pokoju chłopców.
W salonie jest stół, kanapa, półki z książkami, telewizor, DVD, sprzęt grający i wielkie akwarium.
W całym mieszkaniu na ścianach wiszą zdjęcia.
I wszystko jest tak, jak wszędzie.
Jedyna różnica to napis „Jestem, kim jestem", który umieszczono nad drzwiami wejściowymi.
- Możemy gadać - mówi Maria, bo właśnie uśpiła Janka i mamy chwilę spokoju.
No to pytam, jak to się stało, że Jaś został poczęty.
A Maria opowiada, że od początku - przynajmniej dla niej - jedyny problem w tej sprawie dotyczył kwestii technicznej.
- Jak już zdecydowałyśmy, że Zosia zostanie zapłodniona spermą dawcy, którego same sobie wybierzemy, zaczęłyśmy szukać - opowiada Maria.
Odpowiedni kandydat musiał spełniać kilka warunków. Po pierwsze, musiał być przystojny i inteligentny. Po drugie, musiał zadeklarować, że nie będzie sobie rościł praw do dziecka. Po trzecie, że za przysługę nie weźmie pieniędzy. Po czwarte, że ujawni swoją twarz i nie odetnie się od dziecka. Po piąte, że nie będzie dążył do zbudowania trójkąta. Dziewczyny ze swojej strony gwarantowały, że nie odetną go od dziecka i że nie będą niczego żądać.
- Przez chwilę miałyśmy nadzieję, że to wszystko można prawnie uregulować, spisać jakąś umowę, ale potem się okazało, że to niemożliwe, bo to byłoby coś w rodzaju handlu dzieckiem - opowiada Maria i dodaje, że bardzo szybko znalazła odpowiedniego kandydata. - Poszłam na imprezę i zwierzyłam się dobremu znajomemu. Zapytałam, czy zna odpowiednią osobę, a on powiedział, że właściwie, jeżeli nie mamy nic przeciwko temu, to on jest taką osobą. Ucieszyłam się, bo Wojtek spełniał wszystkie wymagania i do tego miałam do niego zaufanie - opowiada Maria.
Zosia powie później, że ona jeszcze przez chwilę szukała w internecie i nawet napisała mejla, ale ją zrazili, więc w końcu zaakceptowała Wojtka.
- W całym przedsięwzięciu bardzo ważne było zaufanie. W polskim prawie jest tak, że jak ojciec przez rok nie uzna dziecka, to traci do niego prawo. I na tym nam zależało. Ale przecież przez rok może się wiele zdarzyć. Ryzykowałyśmy, że Wojtek poczuje się jak ojciec, zgłosi się do urzędu i wtedy będziemy miały kłopot, a on ryzykował, że nam coś odbije, podamy go jako ojca i będzie musiał płacić alimenty - opowiada Maria.
Sprawa została omówiona i Zosia zaczęła robić testy owulacyjne. Po trzech miesiącach była już przekonana o regularności cyklu. Ale ciągle nie było okazji. No, bo a to Zosia miała płodny dzień i była w delegacji, a to Wojtek gdzieś wyjechał.
Jedyne, co się działo, to to, że przy każdym spotkaniu Maria pytała Wojtka, czy ich umowa jest aktualna. Odpowiadał, że tak. Przy okazji tych spotkań ustalili jeszcze hasło, po którym zacznie się cała akcja. Hasło brzmiało: „Trzeba zjeść kolację".
- I w końcu, to było jakoś po śmierci papieża, Bóg spłynął na ziemię i wszystko złożyło się w całość: Zosia miała płodne dni, dzieci były u ojca, a Wojtek był w mieście. Wreszcie można było „zjeść kolację" - opowiada Maria. - Zrobiłam jakąś pieczeń, sałatkę, a Wojtek kupił butelkę dobrego wina. Pogadaliśmy, Wojtek stwierdził, że jeszcze jeden kieliszek i skończy się impotencją, więc dopiliśmy i my poszłyśmy do sypialni. A on został sam na sam z termosem. Maria wstaje i zdejmuje z półki niewielki srebrny termos, który kupiła w sklepie Duka.
- Kupiłam go Zosi jako prezent pod choinkę. Od początku z wiadomym zastosowaniem - uśmiecha się Maria, a potem odkręca termos i wyciąga niewielki dozownik. - Był w zestawie razem z syropem, który kupiłam kiedyś Mateuszowi. Bardzo się nam przydał - mówi.
I opowiada, że one były w sypialni, a Wojtek dyskretnie otworzył drzwi, podał termos i wyszedł.
- A ja własnoręcznie zapłodniłam swoją dziewczynę - mówi Maria. Na drugi dzień operacja została powtórzona.
Po dwóch tygodniach okazało się, że z sukcesem. Maria: - Chłopcom powiedziałyśmy, że Zosia jest w ciąży i że ojcem dziecka jest Wojtek, ale że nie będzie z nami mieszkał. Łatwo to przyjęli. Myślę, że dlatego, że sami nie mieszkają z ojcem.
Zosia i jej „bemol"
Sobota, godzina jedenasta. Zaspana Zosia otwiera drzwi.
- Dopiero wstałam. Wczoraj bardzo długo pracowałam. Może kawy? - pyta i idzie włączyć ekspres.
Z pokoju, w którym śpi Maria, dociera płacz Janka. Chłopców nie ma. Są u ojca.
Zosia bierze dziecko na ręce. Jaś się uśmiecha. Zosia go przewija, ubiera, w przelocie pije kawę, zjada kanapkę. Idziemy na spacer.
Zosia opowiada: - Na początku, jak myślałam o dziecku, to pojawiało się u mnie coś, co Francuzi określają mianem „bemol", czyli obniżeniem nuty. Bo myślałam, że jeśli jestem lesbijką, to po prostu nie mogę mieć rodziny. Bo jeśli tylko zachcę, to ktoś powie, że jestem nieodpowiedzialna. Bo powie, że nie dość, że zboczona, to jeszcze skazała dziecko na niepełną rodzinę. I w rezultacie zarzuci mi, że jestem niedobrą mamą. Bo wreszcie sama nie byłam pewna, czy będę w stanie zapewnić dziecku warunki do rozwoju. Bo bałam się, że jak je już urodzę, to mi je zabiorą. Bo bałam się, że jak nie zabiorą, to będą je wyśmiewać, że nie ma taty, że ma dwie mamy. I wtedy zaczęłam sobie tłumaczyć, że przecież jest tyle dzieci z przypadku, tyle rozbitych małżeństw heteroseksualnych. Jeśli nam się uda stworzyć szczęśliwą, kochającą się rodzinę, która pozwala się dziecku rozwijać, to będzie dobrze - mówi Zosia i kładzie Janka w wózku, bo właśnie jej usnął na rękach.
- No, ale przecież ojciec jest potrzebny. Zgodzisz się chyba, że...
- ...zgadzam się, że w rozwoju dziecka potrzebni są mężczyzna i kobieta, bo dziecko potrzebuje wzorców. Ale to nie oznacza kontaktów tylko z jednym mężczyzną i z jedną kobietą...
- No, ale przecież ojciec pełni bardzo ważną funkcję. Przecież...
- ...kobiety, które są ze sobą w związku, też pełnią różne funkcje. Płeć nie jest powiązana z funkcją, którą się pełni w związku. To jest stereotyp, który jest nieprawdziwy. W mojej rodzinie to matka była tą silną, która podejmowała decyzje. To ona mnie lała, to ona nie pozwalała mi wychodzić - tłumaczy Zosia i dodaje, że dla niej prawdziwym nieszczęściem dla dziecka, prawdziwą deprawacją, jest życie w rozbitej rodzinie.
- No, ale kto będzie tym mężczyzną, który będzie wzorcem dla Jasia? - pytam.
- Na razie jest nim mój tata - odpowiada Zosia.
Zosia zakłada czerwone pantofelki
Ciąża była jednym z najwspanialszych okresów w życiu Zosi.
- Czułam, że spełniam się jako kobieta.
Zaczęła nosić sukienki, odsłoniła brzuch, kupiła sobie czerwone pantofelki.
- Gdzie tylko mogłam, mówiłam, że jestem w ciąży. - I wyjaśnia, że w pracy ma taki układ, że wszyscy wiedzą. Podobnie jest ze znajomymi. I nigdy nie usłyszała złego słowa. Na ogół reakcja była taka, że ludzie pytali, jak to się stało i kto jest ojcem. - Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież mam świadomość, że nasze społeczeństwo nie toleruje takich rzeczy. - I dodaje, że tłumaczy to sobie w ten sposób, że ona żyje w getcie, że otacza się tylko takimi ludźmi, którzy to rozumieją. - Nawet matka, jak dowiedziała się, że jestem w ciąży, przyjęła to dość dobrze - wspomina. I opowiada, jak w drugim miesiącu ciąży (szybciej się nie odważyła) zadzwoniła do matki. - Wcześniej czasem wspominałam, że bardzo bym chciała mieć dziecko, ale ona puszczała to mimo uszu. No, a teraz dzwonię i mówię: „Jestem w ciąży". A ją zatkało. A potem pyta: „Jak to?". Mówię, że normalnie. A ona, że to już najwyższa pora, bo przecież mam tyle lat, że już czas - opowiada z uśmiechem Zosia. W kolejnej rozmowie było już trochę trudniej. Matka zażądała szczegółów.
- Opowiadałam, ona słuchała i bardzo dopytywała się o Wojtka. Czy się interesuje ciążą? Mówiłam, że tak. I pewnego dnia zrozumiałam, że pojawił się nowy wątek. Matka poczuła nadzieję, że skoro ja jestem w ciąży, skoro jest ojciec dziecka, to wszystko się ułoży i prędzej czy później stworzymy normalną, to znaczy heteroseksualną, rodzinę - mówi Zosia.
A potem opowiada, jak poszło z ojcem.
- W dzieciństwie mieliśmy słaby kontakt. Potem też było kiepsko, bo jego ciągle nie było w domu. Dopiero jak zakochałam się w pierwszej dziewczynie, coś się przełamało. Opowiedziałam mu o nas, a on powiedział, że wolałby, żebym była hetero, ale skoro jest tak jak jest, to też fajnie. I wtedy zaczęliśmy rozmawiać. Powiedziałam mu, jak bardzo go nie było, gdy byłam dzieckiem. Miałam do niego pretensje, ale w końcu mu wybaczyłam. Gdy mu powiedziałam o dziecku, był zachwycony, że będzie dziadkiem - wspomina Zosia.
Maria ciążę swojej dziewczyny kwituje krótko: - Myślę, że to, co się wtedy ze mną działo, jest porównywalne z tym, co czuje mężczyzna, gdy czeka, aż jego ukochana urodzi mu dziecko. Marii nawet nie przyszło do głowy, by o ciąży swojej dziewczyny powiedzieć w pracy.
- Przecież jestem nauczycielką. Z pewnością by mnie wylali. Dostałabym wilczy bilet - mówi.
Maria walczy z trójkątem
Zanim zaczął się poród, położna spytała, kto jest ojcem dziecka. Chodziło o wpis w papierach.
Zosia powiedziała, że dziecko jest panieńskie, bez uznania ojca. Ta formuła była uzgodniona wcześniej.
Potem zaczął się poród.
Przez cały czas Maria asystowała Zosi.
Jaś urodził się z czterema punktami w skali Apgar. Był podduszony przez pępowinę. Zaraz po urodzeniu trafił do aparatu tlenowego. Maria: - Trwał zabieg usuwania łożyska, a ja siedziałam przy Jasiu i wysyłałam SMS-y. Informowałam, że urodziło się nasze wspólne dziecko. Między innymi napisałam do Wojtka. Błyskawicznie odpisał. Zapytał, czy może wpaść. Napisałam, że tak. Zjawił się akurat wtedy, gdy Maria z Jaśkiem wychodzili z sali, gdzie chłopak był mierzony i ważony. Chwilę pogadali i weszli do Zosi.
- I wtedy poczułam się strasznie dziwnie. Zwłaszcza gdy położna oznajmiła, że tylko jedna osoba może zostać w sali - opowiada Zosia.
- Dlaczego?
- Bo z jednej strony chciałam być z Marią, a z drugiej bardzo się cieszyłam, że przyszedł Wojtek.
Maria: - Ja też poczułam się dziwnie. W pewnym sensie Wojtek jest przecież obcym człowiekiem i nie jest dopuszczony do naszej intymności. A to była sytuacja intymna. Z drugiej strony bardzo go lubię, no i jest tatą Jaśka, choć ciężko mi myśleć o nim w ten sposób.
- Dlaczego?
- No, bo jaki z niego tata. Przecież on nie jest członkiem naszej rodziny. Przecież to nawet nie on dokonał aktu zapłodnienia Zosi.
- To jak o nim myślisz?
- On jest po prostu przyjacielem rodziny - odpowiada Maria. Dziewczyny są zgodne, że w momencie gdy Wojtek wszedł do sali porodowej, ujawnił się podstawowy kłopot ich rodziny. Pojawiło się pytanie: kim dla Janka i Zosi jest Wojtek? A w tle: kim dla Janka jest Maria?
- Nie ma języka, żeby to opisać - mówi Maria. Wojtek bardzo dobrze pamięta dzień urodzin Janka.
- Gdy dostałem SMS-a, byłem na spotkaniu. Podpisywaliśmy jakieś umowy, ale to już nie było dla mnie ważne. Pobiegłem do szpitala. Mogę śmiało powiedzieć, że dzień narodzin Janka to jak na razie najważniejszy dzień w moim życiu - mówi. Pytam go, czy pamięta moment, gdy wszedł z Marią do porodówki i gdy pani położna powiedziała, że przy Zosi może zostać tylko jedna osoba.
- Nie pamiętam, ale ani przez moment nie miałem wrażenia, że sytuacja robi się trudna - odpowiada.
W każdym razie wtedy to Maria wyszła z sali. Mówi, że nie chciała komplikować sprawy.
Ale potem i tak wszystko się skomplikowało. Zosia przez pięć dni była w szpitalu, a Maria nie miała czasu zbyt często jej odwiedzać. Wtedy jeszcze pracowała, poza tym zajmowała się dwójką swoich dzieci. A Wojtek miał mnóstwo czasu. Zosia: - Był na haju. No i właśnie rozpadł mu się związek, więc potrzebował ciepła i zaangażowania. Przychodził codziennie, przynosił różne rzeczy. Nawet podpaski. Wszyscy w szpitalu mówili, że to jest ojciec dziecka, i bardzo go chwalili, że taki czuły. Jak wychodziliśmy ze szpitala, to uznał, że to naturalne, że on nas odwiezie do domu. Przy okazji kupił wanienkę. A potem, jak już byłam w domu, wpadał co drugi dzień.
A potem Maria wyjechała z dziećmi na narty. Zosia została sama, Wojtek wpadał codziennie.
- I wtedy zadzwoniła Maria i powiedziała, że zaczyna się niepokoić tym, że Wojtek powoli wchodzi do naszej rodziny. A przecież nie tak miało być. Przecież Jaś to miało być dziecko dwóch lesbijek - opowiada Zosia i dodaje: - Pogadałam o tym z przyjaciółką, bo mimo wszystko byłam wdzięczna Wojtkowi i myślałam, że Maria się trochę czepia. Przyjaciółka zapytała, czy ja wiem, czego tak naprawdę chcę. Przypomniałam sobie, że zawsze chciałam mieć rodzinę z Marią. Następnego dnia Zosię odwiedził Wojtek.
- Wpadł niezapowiedziany, a ja właśnie rozmawiałam z inną przyjaciółką. Poza tym bardzo nie lubię, jak ktoś wpada niezapowiedziany. Nie wpuściłam go do mieszkania. Powiedziałam mu, że nie lubię, jak ktoś coś forsuje, że są pewne granice. Zrozumiał, bo jest bardzo wrażliwym człowiekiem. I od tej pory zaczął czekać na zaproszenie. Zrozumiał, kto kreuje kontakt.
Dziś Wojtek widuje się z Jaśkiem średnio dwa razy w miesiącu. Przeważnie w towarzystwie Marii.
Wojtek
Wysoki, elegancki, na spotkanie przyjechał motorem. Ma 38 lat i firmę PR. Uwielbia operę, Geneta i sushi.
- Pytaj, o co chcesz, a ja ci wszystko opowiem - mówi.
Ale opowiada z trudem.
O sobie: - Nie znam swojej orientacji seksualnej. Miałem wiele krótkich związków z kobietami i jeden długi z mężczyzną. Przyciśnięty opowiada historię jak z Brokeback Mountain. O tym, jak spotkał kolegę z dzieciństwa, jak gadali i jak się umówili, że pojadą na wieś. Jak kąpali się w jeziorze, jak spali w jednym łóżku. I że wtedy to on nawet nie wiedział, kto to jest ten „gej". Miał 24 lata.
O swoim związku z mężczyzną: - Tuż przed urodzeniem Janka nasz związek się przekształcił, bo takie związki mają swoją dynamikę. Dziś już nie mieszkamy razem, ale to nie znaczy, że związek nie istnieje. Ja tylko nie potrafię nazwać tego, co jest teraz. Ale to chyba właśnie jest miłość.
O tym, czy chciał mieć dziecko: - Dopuszczałem taką możliwość. I jestem przekonany, że kiedyś będę miał swoje dzieci. Ale jeżeli chodzi o Janka, to on pojawił się na świecie nie dlatego, że ja chciałem. O tym, dlaczego zgodził się oddać swoją spermę Zosi: - Pomyślałem, że mógłbym spełnić ich marzenie, że mógłbym im dać coś, czego one beze mnie nie mogą mieć. A potem pomyślałem, że dziecko, które będzie konsekwencją takiego myślenia, myślenia tylko o nich, a nie o sobie, to będzie coś wspaniałego. Że jeśli to zrobię, to na świecie po prostu będzie lepiej. Moim zdaniem powołanie Jasia do istnienia ma znamiona doskonałości.
O tym, czy miał wątpliwości: - Nie wiedziałem, czy dam radę. I do dziś nie potrafię na to odpowiedzieć. Jedyne, co wiem, to że bardzo ufam Marii i Zosi. Wierzę w naszą relację. Bo to wszystko opiera się na wyczuciu, że w trójkę damy radę. Inaczej mówiąc, gdyby to nie były one, tobym się nie zdecydował. Wierzę, że one zrobią wszystko, żeby nie było emocjonalnego obciachu.
O tym, jak się poczuł, gdy dowiedział się, że Jaś jest na świecie: - Poczułem się jak ojciec. Zadzwoniłem do rodziców i powiedziałem, że mają wnuka. Niezbyt często rozmawiamy o moim prywatnym życiu, ale wtedy uważałem, że tego akurat nie mogę zataić. Na początku byli zszokowani, a potem zapytali: „Jak to?". Opowiedziałem ze szczegółami. Chwilę milczeli, a potem powiedzieli, że się cieszą. Bardzo chcą go zobaczyć.
O Jasiu: - Jest moim synem, choć z drugiej strony muszę pamiętać, że to jest przede wszystkim dziecko Marii i Zosi. To jest bardzo skomplikowana sytuacja. Nie wiem, jak to opisać w istniejącym języku. No, bo na poziomie odpowiedzi na pytanie: „Skąd się wziął?", wszystko jest proste, ale: „Dlaczego się wziął?", to już skomplikowana sprawa. Jednak to skomplikowanie wydaje mi się fascynujące.
O swojej obecnej sytuacji: - Jak widzę małe dziecko, to myślę o Jasiu i czasem nachodzi mnie ochota, żeby go zobaczyć. Ale wiem, że nie mogę go odwiedzić, kiedy tylko zechcę. Taki zawarłem kontrakt, takie są zasady i teraz to respektuję. Poza tym, ja nie kieruję się emocjami. Ja uważam, że świat jest przede wszystkim rozumny. I że jest tak skonstruowany, że nie można mieć wszystkiego. Dlatego mnie wystarcza świadomość, że mam syna. To jest piękna świadomość. I jestem bardzo ciekawy tego, co będzie dalej.
Kim jest Maria?
Dziś, po dziewięciu miesiącach od urodzenia Jasia, sytuacja Zosi jest klarowna.
Ma dziecko, dla którego jest po prostu mamą. Ma ukochaną dziewczynę, która ma dwóch synów i dla których statut Zosi jest prosty. Wiadomo, że jest przyjaciółką mamy, pamiętają, jak pojawiła się w ich życiu.
W pracy też jest świetnie. Wszyscy znają jej sytuację, nie musi niczego ukrywać. Jedyny problem jest taki, że Zosia zbyt wiele pracuje. Haruje po jedenaście godzin na dobę; zamierza to ograniczyć. Sytuacja Marii jest znacznie bardziej skomplikowana. W miesiąc po tym, jak urodził się Jaś, odeszła z pracy. Mówi, że tak było rozsądniej, że Zosia zarabia lepiej, że mają trójkę dzieci i ktoś musi zajmować się domem. Zarzeka się, że odpowiada jej rola gospodyni, poza tym za rok, najpóźniej za dwa lata, zamierza wrócić do pracy.
Problem w tym, że nawet jak wróci, to będzie musiała się ukrywać. Boi się, że ktoś niepowołany dowie się o jej życiu i chłopcy będą mieć ciężko.
Ale podstawowy kłopot Marii polega na tym, że ma dziecko, dla którego sama nie wie, kim tak naprawdę jest.
- Chłopcom powiedziałam, że to ich brat. A oni zapytali, jaki z niego brat, skoro ma inną mamę i innego ojca niż oni. Powiedziałam, że jest coś mocniejszego niż więzy krwi. I tym czymś jest prawo miłości. Że miłość do niego spowoduje, że będzie dla nich jak brat. Że jak nie ma miłości, to nawet bracia zrodzeni z jednej matki i jednego ojca mogą być dla siebie obcy.
I dodaje, że jest dziwnie spokojna o to, że Jaś będzie mówił do niej „mama". - Przejmie to po starszych braciach - tłumaczy. Ale nie jest pewna, co będzie potem, to znaczy, gdy dorośnie.
- Rodzice często uważają, że mają niezbywalne prawo do dzieci. Że są ich mamami, tatami i koniec. Ja tak nie mam. To, jak będzie wyglądała nasza relacja w przyszłości, zależy od tego, jak się będę zachowywać - mówi.
A jednocześnie opowiada, jak wychodzi z Jasiem na spacer i jak sąsiadki ją zaczepiają i pytają, czy to jej dziecko, bo one nie zauważyły, żeby była w ciąży.
- I robi się kłopot, bo przecież wiadomo, że nie byłam w ciąży, więc nie mogę powiedzieć, że to moje, boby wyszło, że kłamię. No to mówię, że opiekuję się synem mojej najukochańszej przyjaciółki. Że go traktuję, jakby był moim dzieckiem. Że go kocham - opowiada Maria. I dodaje, że za każdym razem, gdy musi powiedzieć, że Jaś nie jest jej synem, robi jej się przykro.
Ostatnio - przypomina sobie - odbierałam Jasia od dziadka i powiedziałam: „Chodź do mamy". Dziwnie na mnie spojrzał. Zosia: - Jak podaję Marii dziecko, to zawsze mówię: „Idź do mamy". Dla mnie to oczywiste, że ona jest jego mamą.
- Już niedługo Jaś zacznie mówić. Co zrobisz, gdy przy wychowawczyni twojego starszego syna powie do ciebie „mamo"? - pytam. Maria odpowiada, że nie wie, co będzie. Że na szczęście ma jeszcze trochę czasu, żeby się przygotować.
A potem opowiada, że chcą zmienić przyciasne mieszkanie na wygodny dom pod Poznaniem. W sam raz dla pięcioosobowej rodziny.
- Nasz agent wie, że szuka mieszkania dla dwóch kobiet i trójki dzieci. O nic specjalnie nie pyta i tak nas umawia. No i ostatnio poszłyśmy oglądać. Zosia na ręku z Jasiem, agent otwiera drzwi, a w progu wita nas tata kolegi Mateusza. Nogi się pode mną ugięły. A on pyta: jak to z trójką dzieci, przecież ja mam dwójkę, czy on o czymś nie wie? Mówię, że to dzieci koleżanki. To on pyta Zosię, ile ma dzieci. Zosia odpowiada, że jedno, ale myśli perspektywicznie. Strasznie się zrobiło. Strasznie był wścibski. To był ogromny stres. Nie chciałabym, żeby w przedszkolu Mateusza wszyscy się dowiedzieli - opowiada Maria. - Czy jest jeszcze coś, czego się boicie?
Maria: - Boję się tego, co świat zrobi Jaśkowi. Boję się, że będzie się borykał z odium dziecka dwóch lesbijek. Z mojego doświadczenia wynika, że dziecko cały czas szuka tożsamości, potwierdzenia, że nie jest inne. Dlatego tak bardzo chciałabym poznać inne podobne związki.
Zosia: - Ja się tym nie martwię, bo inne dzieci też mają swoje problemy, więc będzie, jak będzie.
Maria: - Poza tym, jeżeli będzie ciężko, to zawsze możemy zmienić kraj zamieszkania.
A potem przez chwilę milczy i w końcu wyrzuca z siebie: - Boję się jeszcze tego, że Jaś nie będzie wiedział, jak odpowiedzieć na pytanie, kim dla niego jest Maria.
Reportaż ukazał się w „Wysokich Obcasach", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 5 z 6 stycznia 2007 roku.
- Czego się pan napije? Herbaty, kawy?
- Nie, dziękuję.
- A może lampkę wina?
- Nie.
- Nie pije pan alkoholu?
- Nie piję. Tak samo jak nie piję kawy, herbaty, napojów gazowanych i nie jadam słodyczy.
- To co pan pije?
- Kawę zbożową.
- A kiedy pana ktoś częstuje herbatą, to też pan jej nie wypije?
- Nie chcę zaczynać pić herbaty, bo może się to okazać przyjemne. Podobnie rzecz ma się z narkotykami.
- Kiedy ostatni raz był pan na wakacjach?
- Dawno, dawno temu. Tak dawno, że człowiek już tego nie pamięta. Człowiek chętnie by gdzieś wyjechał. Ale jak się jest biednym, to pozostaje zamknięcie się w kręgu książek.
- Czy można wiedzieć, z czego pan się utrzymuje?
- Ja się już kończę utrzymywać. To, co mi zostało ze stypendium naukowego, przeznaczam na opłatę rachunków. To źródło właśnie wysycha. Jestem szczęśliwym bezrobotnym. To jest patologiczne, ja wiem. Ale ja po prostu nie odczuwam potrzeb konsumpcyjnych.
- A co pan robi, kiedy się rozpadną buty?
- Zawsze się pojawiają jakieś nowe. Żyjemy w społeczeństwie, które bardzo dużo wyrzuca. Jest pomoc w kościołach, są przyjaciele, rodzina. Cudowne jest, jak człowiek zaczyna żyć życiem zapowiedzianym przez Pismo Święte - nie sieje, nie orze, ale jakoś żyje. Dbam o higienę. Być biednym i brudnym to już byłby wstyd.
- Mieszka pan sam?
- Na szczęście u mamy.
- Chyba w mieście trudniej jest być ascetą niż na wsi. Tam człowiek wyżywi się z lasu.
- Nie wiem. Nigdy nie byłem na wsi.
Z notki autobiograficznej Jana B.:
Rocznik 1977. Ukończył z bardzo dobrym wynikiem dzienne studia politologiczne. Jest autorem bardzo dobrze ocenionej pracy magisterskiej o klasycznie liberalnym modelu polityki społecznej i publikowanych w czasopismach i internecie prac między innymi o wolnorynkowych korzeniach Narodowej Demokracji oraz szkodliwości feminizmu jako ideologii socjalistycznej. W swoich artykułach piętnuje szkodliwość socjalizmu. Publikuje też rysunki satyryczne, pisze eseje. Bierze aktywny udział w życiu politycznym, pracuje jako wolontariusz w warszawskiej księgarni przykościelnej. Swoje poglądy stara się też manifestować podczas demonstracji i we współpracy z organizacjami patriotycznymi.
- Czy jest pan homofobem?
- Nie obrażam się za to określenie. Powiem pani tak. Jak w liceum spierałem się z moimi kolegami punkowcami i mówiłem im, żeby poszli się umyć, bo śmierdzą, oni odpowiadali: tak, śmierdzimy i dobrze nam z tym. Wszystkie swoje wady kreowali na zalety. Doszedłem do wniosku, że to bardzo dobra praktyka. Jeżeli ktoś chce mnie nazywać homofobem, to niech mnie tak nazywa. Z tym że moja homofobia nie wiąże się ze strachem przed homoseksualistami. Jestem za zgodną współegzystencją. Ja tylko mam odmienne od nich wartości. Problem w tym, że homoseksualiści chcą narzucić swoje wartości mnie.
- A pan im swoich nie?
- No, tak jest, ja im też. To jest zresztą bardzo bolesne odkrycie. Pogodzenie naszych systemów wartości nie jest możliwe. Żądanie traktowania swojego zboczenia jako czegoś normalnego narusza mój zakres wolności. Nie mogę się zgodzić, żeby homoseksualiści mieli prawo do adopcji dzieci, do zawierania małżeństw, nie mogę się zgodzić na propagowanie w szkołach zachowań homoseksualnych jako równie naturalnych, co heteroseksualne.
- Czy homoseksualista nie może na przykład wykonywać zawodu nauczyciela?
- Uważam, że mam prawo wysyłać dziecko do szkoły, której nauczyciele i program mi odpowiadają. Mam prawo dyskryminować w szkole, za którą płacę, na przykład homoseksualistów czy satanistów, czego obecne prawo mi zabrania. Ludzie o poglądach lewicowych mieliby prawo nie zatrudniać jako nauczyciela słuchacza Radia Maryja. Rola nauczyciela to nie tylko nauczanie, na przykład matematyki, ale również dawanie wzoru osobowego. Zachowania homoseksualne są patologią, bo są niezdrowe. Nie chcę, żeby moje dzieci, które, mam nadzieję, kiedyś będę miał, były narażone na kontakt z takimi ludźmi.
- Co jest niezdrowego w homoseksualizmie?
- Tu, niestety, będziemy musieli odwołać się do obsceny. Polecam jeden z ostatnich numerów „Frondy". Otóż odbyt jest zbudowany tak, żeby wydalać. Działania przeciwne powodują bardzo często jego uszkodzenia. Przez uszkodzone ścianki odbytu szybko przenikają zarazki. To powoduje, że populacja homoseksualistów ma dużo większą podatność na zapadanie na wszelkie choroby i jej stan zdrowia jest o wiele gorszy. Wiąże się to także z bardzo częstymi uszkodzeniami zwieracza, co z kolei prowadzi do nietrzymania kału. Innym zagadnieniem jest kwestia wierności. Heteroseksualiści są o wiele bardziej wierni niż homoseksualiści. Kultura gejowska promuje po prostu licznych partnerów, przygodne kontakty. A te prowadzą do zwiększenia podatności na choroby weneryczne.
- Skąd pan zna kulturę gejowską?
- Czytam prasę, oglądam telewizję. Takie pisma jak „Fronda" czy „Najwyższy Czas" bardzo wiele miejsca poświęcają tej tematyce.
- Ale to wiadomości z drugiej ręki.
- Pani daruje, ale z pierwszej ręki to ja tych wiadomości nie chcę mieć, bo się brzydzę.
Z listu otwartego Jana B. rozdawanego podczas manifestacji antygejowskiej:
Spełnienie życzeń gejów [...] wiązałoby się z równouprawnieniem voyeurystów, zwanych popularnie podglądaczami, do osiągania satysfakcji z faktu podglądania stosunków innych ludzi. Zapewne w imię tolerancji i szanowania ich praw obywatele musieliby zgodzić się na to, by podglądacze namiętnie przyklejeni do szyb w domach obywateli wytrzeszczali gały i uprawiali praktyki autoerotyczne. W imię ogólnoludzkiej solidarności obywatele byliby zmuszeni ogrzewać balkony, by podglądacze nie przeziębili sobie swoich interesów.
- Stara się pan o jakąś pracę?
- Jedyna praca, jaka jest dla mnie dostępna, czyli praca w supermarkecie od świtu do nocy za 700 złotych, mnie nie interesuje. Nie pozostawiłaby mi czasu na rozwój intelektualny, czyli na pisanie mojej pracy doktorskiej.
- Na jaki temat pan pisze?
- Temat jest szalenie ciekawy. Wizerunek Żydów we współczesnej propagandzie środowisk prawicowych, nacjonalistycznych.
- A teza?
- Chodzi o to, że polska prawica jest często oskarżana o antysemityzm. Mnie zainteresowało, co naprawdę ci okropni, w cudzysłowie, prawicowcy piszą w swoich publikacjach. Czytam je, wyciągam wnioski i okazuje się, że one zupełnie nie zgadzają się z powszechnymi opiniami. Na przykład powszechna opinia jest taka, że polski antysemityzm jest oparty na tezie o bogobójstwie i że jest głęboko zakorzeniony w chrześcijaństwie. A ja tego prawie w ogóle nie znalazłem.
- Czyli jaki jest ten wizerunek Żyda?
- Jest reakcją na bieżące zachowania Żydów. Na bieżącą politykę Izraela wobec Palestyńczyków, jest związany z udziałem Żydów w ruchu komunistycznym i ich odpowiedzialnością za rządy komunistyczne. Nie znalazłem żadnych tekstów, które by się odnosiły do rasy.
- A ksiądz Jankowski i jego wielkanocny grób z napisem „Żydzi zabili Pana i nas też prześladują"?
- Ale to cytat z Pisma Świętego! Pani wybaczy, dla przyjemności Żydów nie będziemy cenzurować Pisma.
- Nie wydaje się panu, że z okazji Wielkanocy można by wybrać jakieś hasło o miłości?
- Wierność Bogu jest ważniejsza od dobrego samopoczucia.
- Ma pan już promotora swojej pracy?
- To jest właśnie problem. Piszę i żyję złudzeniami, że znajdę promotora, który pozwoli mi ją obronić.
- Nikt nie chce?
- Byłem na kilku uczelniach, u ludzi, którzy wykładają przedmioty związane z tym zagadnieniem, i oni byli przerażeni. Okazuje się, że tematyka żydowska to magiczne hasło, którego nie należy wypowiadać. Przeraża mnie to, że za każdym razem zadawane jest mi pytanie: po co pan to robi?
- A po co pan to robi?
- Jak to po co? Może jestem naiwny, ale wydaje mi się, że poszukiwanie prawdy jest wartością samą w sobie. Na temat nas, patriotów, krążą różne stereotypy. Musimy mieć argumenty, żeby się im przeciwstawić.
- I co będzie z tą pracą?
- No cóż, są uczelnie, na które można się zgłosić, zapłacić siedem tysięcy złotych za obronę i można się bronić. Niestety, ja tych siedmiu tysięcy nie mam. Ale doszedłem do wniosku, że będę się martwił później, jak już napiszę. Pożyczkę weźmiemy z banku czy będziemy żebrać na ulicy, żeby obronić.
- My, to znaczy kto?
- Mówiąc my, mam na myśli takich ludzi, jak ja, czyli stracone pokolenie, które nie załapało się na przemiany na początku lat dziewięćdziesiątych.
- Pan uważa się za stracone pokolenie?
- Liberalizacja rynku na przełomie 1989 i 1990 roku nastąpiła paradoksalnie dzięki ostatnim rządom PZPR. Weszła ustawa o liberalizacji gospodarki, która koncesjonowała dostęp do rynku w kilkunastu przestrzeniach: handel alkoholem, lekami, bronią, usługi ochroniarskie. I potem, niestety, nasi kochani antykomuniści z Solidarności, jak doszli do władzy, zaczęli wprowadzać kolejne bariery. Wszystko to się zamknęło. Kto się nie załapał, to już nie ma szans. Załapali się młodzi ludzie na nowo powstające posady. Będą szli na emeryturę za jakieś czterdzieści lat. Więc wtedy dopiero ktoś nowy będzie miał szanse.
- Teraz młodzi wypierają starych, więc pan powinien mieć szansę.
- W pewnych branżach jest szansa. Ale jeśli ktoś ma wyjątkowo „głupią" profesję, jak politolog...
- W 1990 roku politolog też chyba nie miał łatwo?
- Ale wtedy było łatwiej na przykład handlować skarpetami na ulicy. Dziś jak ktoś wystawia stolik, to go zwijają organa opresji.
- Dawno pan skończył studia?
- Dwa lata temu. Studia to coś, co uważam za swój największy sukces w życiu. W podstawówce i liceum miałem zawsze kiepskie oceny. Po maturze sam przez dwa lata przygotowywałem się do egzaminów wstępnych i ku swojemu zaskoczeniu zdałem. Na studiach zacząłem dostawać same piątki. Byłem tym zdziwiony i strasznie mi się to spodobało. Pomyślałem, że nauka jest strasznie przyjemną rzeczą, i chciałem ją kontynuować. Dlatego chciałem iść na studia doktoranckie... Oczywiście, nie jest to problem, gdy ma się 28 tysięcy złotych. Wtedy można zapisać się na bardzo ciekawe studia doktoranckie w tym gmachu przed nami, w Pałacu Kultury, w Collegium Civitas.
- A na swojej uczelni nie mógł pan zostać?
- U nas było jedno miejsce na studiach doktoranckich. Dostała się osoba ze średnią 5,0. Ja miałem 4,93. Poza tym, nie ukrywajmy, jeżeli jest się towarzysko związanym z jakimś profesorem, to jest łatwiej. To jest może i naturalne w pewnym stopniu, ja to akceptuję. Żałuję tylko, że mnie to osobiście dotyka. Ale nie ustaję w staraniach. Nie mam żony, dzieci. Mogę sobie pozwolić na to, żeby pisać.
- Poza supermarketem naprawdę nie da się niczego znaleźć?
- Człowiek szuka, przegląda ogłoszenia, ale niestety nie dysponuje tymi wszystkimi zdolnościami, które są wymieniane.
Z listu Jana B.:
Już dziś prawa dla homoseksualistów dyskryminują estetów. Esteci muszą cierpieć, bo obraz przestrzeni publicznej, jaki dostrzegają, jest zakłócony nieestetycznymi widokami pieszczot między leciwymi, tłustymi gejami czy lesbijkami (bo w realu lesbijki, niestety, nie są młode i atrakcyjne jak na filmach).
- Nosi pan zawsze biało-czerwona wszywkę na kurtce. Czym dla pana jest patriotyzm?
- Mam w rodzinie długą tradycję ofiary krwi dla Ojczyzny. A jeśli przodkowie walczyli o ten kraj w powstaniach, lądowali na Syberii, byli w Legionach, w AK, w Solidarności, to troska o dobro wspólne, postawa obywatelska stają się czymś naturalnym.
- Mówi pan o Polsce jak o obowiązku. A uczucie?
- Ojczyznę w pewnym momencie postrzega się przez pryzmat kochanki, kobiety, którą się kocha. Tak jak w obrazach Malczewskiego. Niewątpliwie życie z nią jest ciężkie, ale jednak człowiek czuje się z nią niezwykle związany. Ja oczywiście wolałbym, żeby mój związek z Ojczyzną był weselszy, ale jakoś nie jest. Polska nie jest krajem wesołym, tylko smutnym.
- Trudna miłość...
- Trudna. I najlepiej się ją dostrzega właśnie przez obrazy Malczewskiego.
- Polska to raczej kochanka czy żona? Kochankę można zmienić, a żony nie.
- Gdyby Polska była żoną, dawałaby człowiekowi pewne oparcie, a nie daje.
- Co w takim razie pana tak w niej pociąga?
- To tak jakby zapytać wszystkich ludzi, którzy są nieszczęśliwie zakochani. Tak bywa.
- W waszej przykościelnej księgarni pracuje kilka młodych osób. Czy wy należycie do jakiejś organizacji? Co was łączy?
- Większość z nas nie jest nigdzie. Wszyscy mamy doświadczenia bycia jakimiś ministrantami, bielankami. Ja jestem najbardziej zaangażowany. Wyrastałem w środowisku, gdzie aktywność polityczna była czymś naturalnym. Moje dzieciństwo przypadło na ponure lata Jaruzelskiego. Na Gierka i jego banany się nie załapałem. To pewnie spowodowało, że jestem zoologicznym antykomunistą. Po prostu tak dużo krzywd człowiek doznał. To były ponure lata.
- Jak ponure?
- Wyrastałem w środowisku inteligenckim. Mama, dziś na rencie inwalidzkiej, jest z wykształcenia plastykiem, była w Solidarności. Jej przyjaciele byli internowani. Ukrywał się u nas jeden z założycieli ruchu obrony praw człowieka. Była u nas nielegalna drukarnia. Więzienie zniszczyło wielu jej znajomych. Człowiek widział to wszystko. Potem szedł do szkoły i spotykał się z kłamstwem, zastraszeniem. Odczuwało się biedę. Nie dość, że nie było w sklepach nic, to jeszcze brakowało pieniędzy, żeby kupić coś na czarnym rynku. Tylko te dary przekazywane przez Kościół z Zachodu. To człowieka kształtuje. Na szczęście komuniści popełnili jeden błąd. Dopuścili do istnienia Peweksów. Pamiętam, jak wchodziłem do Peweksu jak do muzeum. Peweksy uświadamiały mi, że gdzieś jest świat, w którym jest papier toaletowy i klocki lego.
- Kiedy zaczął się pan angażować w politykę?
- W latach dziewięćdziesiątych. Roznosiłem ulotki, byłem bardzo zaangażowany w kampanię Lecha Wałęsy, wierzyłem, że on rozliczy komunizm. Niestety, Lech Wałęsa świadomie mnie oszukał. Potem było Porozumienie Centrum, UPR, Liga Republikańska, Młodzież Wszechpolska.
- Należy pan do MW?
- Jak człowiek ma 28 lat, to nie powinien już należeć do organizacji młodzieżowej. Mam coraz mniej zapału. Mierzi mnie partyjniactwo. Jestem takim satelitą. My się wszyscy znamy i nieustannie jesteśmy zniechęcani do działalności przez naszych liderów. Przekleństwo polskiej prawicy to ludzie, którzy stoją na jej czele. Tak jakby kierownicy sami chcieli rozwalić swój ruch. Lewica powinna im za to przyznawać statuetki.
- Brakuje panu wiary.
- Mieszkam na przedmieściach Warszawy. Dzień w dzień mijam w pociągu tych samych ludzi. Widziałem młodych ludzi, którzy zamiast na uczelnię jadą do pracy. I widziałem, jak ci ludzie z miesiąca na miesiąc, z roku na rok niszczeli. Stawali się coraz starsi, bardziej zmęczeni, szarzy. Ja dzięki temu, że ograniczyłem swoje potrzeby konsumpcyjne, mogłem sobie pozwolić na luksus studiowania.
Z drugiej strony obserwuję swoich znajomych, którzy - dzięki znajomościom - znaleźli pracę w urzędach. Widzę, jak ta niewielka władza, którą posiedli, ich deprawuje. Osoby, które skończyły jakiś kierunek poświęcony pomocy potrzebującym, teraz w pracy w ogóle tym pomaganiem nie są zainteresowane. Już ich to zjadło - życie biurowe, przekładanie kartek z jednego stosu na drugi. Ludzie, którzy pracują w instytucjach państwowych, są wyalienowani ze społeczeństwa.
A co dopiero mówić o instytucjach politycznych. Szeregowi członkowie są w porządku. Weźmy takie Narodowe Odrodzenie Polski czy środowiska Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego. Znam ich, spotykamy się na manifestacjach antyaborcyjnych, przeciw Unii Europejskiej... Jeżeli są różnice, to dotyczą rzeczy drugorzędnych, jak wysokość podatków. Problemem są tylko liderzy. Ich pycha. Czy na przykład Roman Giertych by tak wiele stracił ze swojej tożsamości politycznej, gdyby od początku ściśle współpracował z pis-em?
- Jak się dzisiaj przejawia pana aktywność polityczna?
- Człowiek ma niewielkie możliwości. Manifestacje są ważne, żeby zaistnieć w mediach. Niestety, nikt tym nie jest zainteresowany, nie ma kursów. Zwykle chodzę tam, gdzie coś już się dzieje. Rozdaję swoje listy, przynoszę transparent. Ale coraz rzadziej. Nie ma nawet porządnego systemu przepływu informacji. Słyszałem, że w sobotę pod stacją metra Centrum NOP będzie rozrzucał ulotki antygejowskie - ale o której? Przy którym wyjściu? Nie wiadomo. Chyba zostanę w domu. Muszę nadgonić pisanie.
Z listu Jana B.:
Konsekwencją równouprawnienia homoseksualistów będzie tolerancja dla onanistów, tych zaradnych ludzi biorących swoje sprawy we własne ręce w miejscach publicznych, [...] dla koprofilów osiągających satysfakcję z defekacji w miejscach publicznych [...]. Także dla osfresiofilów, czerpiących satysfakcję seksualną z własnego smrodu, dzisiejsze równouprawnienie gejów okaże się korzystne. Z akceptacją społeczną w europejskiej ojczyźnie będą musieli spotkać się i ci przyjaźnie nastawieni ludzie, osiągający satysfakcję seksualną dzięki ocieraniu się o współpasażerów w zatłoczonych środkach komunikacji miejskiej.
- A w ogóle to muszę powiedzieć, że czytałem niektóre pani reportaże o homoseksualistach czy transseksualistach i panią podziwiam. Że nie bała się pani wejść w te patologiczne środowiska.
- Czego miałabym się bać?
- Nie wie pani... Że panią zamordują...
- Dlaczego ktoś miałby mnie zamordować?
- No nie wiem. Człowiek się naoglądał filmów sensacyjnych. Nie była pani na Milczeniu owiec?
- Ale to film o mordercy, nie o geju.
- No, ale też miał zaburzenia psychiczne.
- Do McDonalda pan chadza?
- Niestety, nie stać mnie.
- Pytam, bo na początku zaproponował pan, żebyśmy spotkali się w McDonaldzie.
- No cóż. Pewien urok frytek, no... przemawia do mnie. Przemawia. Chociaż jako człowiek zaangażowany w obronę polskości wolałbym, żeby zamiast McDonaldów było u nas więcej polskich barów z dobrą żywnością za niską cenę. Bo właśnie polskie jedzenie to jedna z rzeczy, z której możemy być dumni.
Wie pani, co jest jednym z materialnych przejawów wyższości kultury katolickiej nad innymi? Kuchnia. To kraje katolickie stworzyły najsmaczniejsze dania. Proszę porównać kuchnię Włoch, Francji, Polski z niemieckimi parówkami czy angielskim bekonem. Jest to coś bezsprzecznie wyższego.
Kultura konsumpcji jest częścią naszego dziedzictwa. Ja, niestety, nie mogę czerpać przyjemności z kuchni, ale jestem pod wielkim wrażeniem tego, co pokazuje w telewizji Robert Makłowicz. Mam nadzieję, że dożyję czasów, kiedy dobre jedzenie nie będzie luksusem i ludzie nie będą musieli się zapychać czymś, żeby przeżyć.
- Czy ojciec był dla pana silnym autorytetem?
- Kochałem mojego ojca, ale on nie odegrał większej roli w moim życiu. Moi rodzice nie byli małżeństwem. Ojciec nie mieszkał z nami. W stanie wojennym wyjechał za granicę, wkrótce zachorował i umarł. Byłem wychowywany przez matkę, babcię. Żadnych męskich wzorów osobowych. Pełny matriarchat. Mój model rodziny w ogóle nie był katolicki: samotna matka. Chociaż mama jest bardzo religijna.
- To jak się w panu tak mocno ugruntowała postawa katolicka?
- Sam ją ugruntowałem. Kiedy byłem ministrantem, zauważyłem, że księża na kazaniach ględzą, a ludzie przysypiają. I zastanawiałem się, czy to księża są tak głupi, czy ta religia jest tak głupia. Ględzenie jest niebezpieczne, bo zraża ludzi do katolicyzmu. Nasi księża boją się być świadkami Chrystusa. Zapomnieli o swoim powołaniu. Dlatego sięgnąłem po skarbnicę Pisma Świętego i encykliki Jana Pawła II. Im człowiek dalej wchodził, tym bardziej kształtował swoją wiarę, opierał swoją wiedzę o religii na bardzo mocnych fundamentach. I doszedłem do wniosku, że to jest bardzo fajna religia. To tylko księża głoszą rzeczy nie zawsze zgodne z nią.
- Co dla pana znaczy być katolikiem?
- U nas katolikiem trzeba być często wbrew hierarchom. Jeżeli człowiek jest katolikiem, to musi wchodzić w konflikt z tym, co mówi na przykład biskup Życiński. Moja mama jest często rozczarowana tym, że ja - zamiast być posłuszny wobec hierarchów - jestem posłuszny wobec Jezusa Chrystusa. Weźmy na przykład dyskusję o Unii Europejskiej. Jako katolik czułem się w obowiązku przeciwstawienia się integracji z UE. Wtedy właśnie wybrałem posłuszeństwo wobec Chrystusa, a nie wobec części kleru, która jest zagubiona.
- Chrystus głosowałby w referendum przeciwko przystąpieniu do Unii?
- Niewątpliwie nie byłby za systemem politycznym, który ma możliwość narzucenia nam aborcji, laicyzacji, zmusza nas normami prawnymi do zatrudniania w szkołach satanistów i homoseksualistów pod pozorem niedyskryminowania ludzi ze względu na orientację religijną czy seksualną.
W mojej pracy o NSDAP, którą pisałem jeszcze na studiach, udowadniam, że model polityki społecznej praktykowany przez NSDAP w Niemczech jest niezwykle zbieżny z praktyką Unii Europejskiej. Większość instytucji Unii Europejskiej to są instytucje niemieckie, czyli wyrosłe z instytucji nazistowskich. To jest szokujące, jak człowiek słyszy pewne argumenty dzisiaj i odkrywa, że te same głosił Adolf Hitler. Moja nieśmiała refleksja jest taka: w Polsce książka Mein Kampf jest zakazana, bo ludzie mogliby dostrzec, że jej tezy są realizowane przez współczesną lewicę europejską. A to dla lewicy bardzo niebezpieczna konstatacja.
Na przykład model państwa opiekuńczego jest niezwykle zbieżny z tym, co robili naziści. Najlepszy przykład Szwecja: hodowla rasy, eugenika, sterylizowanie ludzi niepełnosprawnych, to wszystko zaczęli socjaldemokraci.
Ludzie, którzy dzisiaj są kreowani na autorytety, jak Boy-Żeleński, w latach dwudziestych byli zaangażowani w propagowanie zbrodniczej polityki eutanazji.
Albo weźmy chociażby sprawę kary śmierci. Ja jestem za karą śmierci, właśnie dlatego że jestem katolikiem.
- Chrystus też byłby za karą śmierci?
- Oczywiście, że tak. Przecież kiedy wisiał obok łotra na krzyżu na Golgocie, to nie wypowiadał się przeciwko karze śmierci. Gdyby uważał, że wartością nadrzędną nie jest sprawiedliwość, lecz życie, to może by się nie dał zabić. Nie mówiąc o tym, że Chrystus wielokrotnie mówił, iż grzesznicy zostaną ukarani.
- Ale że po śmierci...
- No, dla nas, katolików... Jeżeli czytamy w Piśmie, że zmartwychwstaniemy z ciałem, a grzesznicy zostaną rzuceni w ogień wieczny i będą cierpieć... To przecież nie jest to bardzo abolicjonistyczne.
- Jednak to Bóg ma wrzucać w ogień. My chyba nie powinniśmy go wyręczać.
- Tomasz z Akwinu twierdził, że zabijając mordercę, dajemy mu szansę pokuty, a zarazem życia wiecznego. A zgodnie z pani rozumowaniem, skoro nie mam prawa skazać na śmierć mordercy, to może również nie powinienem ograniczać mu wolności?
- No, jeżeli tak na to spojrzeć...
- Widzi pani, okazuje się, że to ględzenie niektórych księży z ambony miało też jedną dobrą stronę. Zmusiło mnie do wysiłku intelektualnego. Oczywiście istnieje jedno wielkie niebezpieczeństwo...
- Jakie?
- Pycha. Z tym trzeba bardzo walczyć i na to ciągle uważać.
Z listu Jana B.:
Dziś propagatorom społeczeństwa otwartego i tolerancji umknął fakt, że tylko wagina jest kompatybilna z penisem. Preferencją jest, kto jest na górze, nie jakieś dewiacje. Bardziej kulturalne od dzisiejszego świata Cesarstwo Rzymskie upadło z powodu tolerancji dla dewiantów. Wraz z upadkiem Cesarstwa znikły jego zdobycze cywilizacyjne. Tak i naszą cywilizację zgubi tolerowanie dewiacji. A wraz z cywilizacją Zachodu zniknie kanalizacja, bieżąca woda, lekarstwa, powszechna dostępność żywności, lecznictwa i edukacji.
Ze sprośnej manify
Jak spotkałaś Jana B.?
Katarzyna Surmiak-Domańska: - Poznałam go podczas demonstracji antygejowskiej, którą relacjonowałam dla gazety. Uderzyło mnie to, że manifestacja w obronie przyzwoitości i wartości chrześcijańskich była niezwykle sprośna. Kolejni przemawiający, pod pretekstem krytyki praktyk homoseksualnych, ścigali się w coraz to bardziej obscenicznych dywagacjach, kończąc na wulgarnym pokrzykiwaniu. Jan B. nie zabierał głosu, on tylko przemykał wśród zebranych i rozdawał swój list, którego cytaty wykorzystałam w tekście. Był ubrany w kurtkę z namalowaną, czy też naszytą z tyłu biało-czerwona flagą. Niósł w rękach transparent z równaniem: komórka męska + komórka męska = trupia czaszka. Poniżej: komórka męska + komórka żeńska = uśmiechnięte słoneczko. I szybko się wycofał. Zaintrygował mnie najbardziej. Może dlatego że był sam. Odnalazłam go w pewnej przykościelnej księgarni, znanej z publikacji antysemickich. Zgodził się na rozmowę bez większych oporów. Był bardzo dobrym rozmówcą. Człowiek, po którym znać dobre inteligenckie wychowanie. Okazało się, że dorastaliśmy w tym samym mieście, w podobnym środowisku, skończyliśmy nawet tę samą uczelnię.
Ale to nie przystaje do wulgarnego stylu listu, który rozpowsszechniał.
W rozmowie ani razu nie był wulgarny, twierdził, że obsceniczny ryk był zabiegiem czysto literackim. Podobało mi się bardzo, jak zareagował, gdy dałam mu jego wypowiedzi do autoryzacji. Długo czytał w skupieniu i w końcu powiedział: „No cóż, napisała pani wszystko dokładnie tak, jak powiedziałem. W życiu trzeba ponosić konsekwencje swoich decyzji".
Dlaczego nie poznajemy jego nazwiska?
- W gazecie zgodził się na podanie pełnego nazwiska i nawet pozwolił sobie zrobić zdjęcie. Jednak gdy tekst miał się ukazać w mojej książce, wydawnictwo W.A.B. zapytało go, czy ponownie zgadza się na wykorzystanie swoich personaliów, poprosił, żeby je jednak utajnić. Tak więc utajniam także dla potrzeb tej antologii.
- Jak wygląda pana dzień?
- Mam dyscyplinę. Wstaję rano, piszę cały dzień. W międzyczasie idę na spacer, żeby nie zwiotczały mi mięśnie. Właściwie niczym innym się nie zajmuję. Trzy razy w tygodniu przyjeżdżam do Antyku, to jest właściwie dzień odpoczynku, który pozwalam sobie spędzić na lekturach gazet, czytaniu książek, rysowaniu.
- Jacy ludzie przychodzą do waszej księgarni?
- Od prostych robotników po profesorów. Pytają o Feliksa Konecznego, Korwin-Mikkego, Marka Jurka. Ludzie, którzy raz w miesiącu wydają na te książki znaczną część swoich skromnych emerytur. Chcieliby kupić więcej, dlatego bardzo długo wybierają. Mam przyjemność, gdy mogę porozmawiać z robotnikiem, który wychodzi po ciężkiej pracy z pierwszej zmiany, a wpada tu, żeby kupić Konecznego.
Rzadko przychodzą młode kobiety. One nie interesują się polityką. Jeżeli przychodzi młoda kobieta, to przeważnie okazuje się, że jest dziennikarką.
Warto dodać, że tu dopiero widać fascynującą rolę Radia Maryja. Jak ono rozwija aspiracje intelektualne wiernych. Jak jego słuchacze dowiadują się prawdy o historii Polski i przychodzą do nas, bo chcą wiedzieć więcej.
- A pańskie życie towarzyskie?
- Ja nie mam pieniędzy, żeby uczestniczyć w życiu towarzyskim. Żeby mieć kontakty z ludźmi, trzeba mieć pieniądze. Komputer, internet, telefon komórkowy.
- Nie ma pan internetu? To jak pan umieszcza tam swoje teksty?
- Ja nie mam nawet komputera. Mam elektryczną maszynę do pisania. Ktoś mi to złożył z różnych części wyrzucanych przez ludzi.
Do internetu mam dostęp przez dobrych ludzi. Może to i dobrze, bo gdybym miał dostęp u siebie, tobym tylko siedział i marnował czas. A i tak go brakuje, bo mam tyle do napisania. Raz na jakiś czas wysyłam swoją radosną twórczość - teksty i rysunki - na kilkadziesiąt adresów. Niestety, większość redakcji, wydawnictw nie jest nimi zainteresowana.
Internet to jest zbrodniczy oręż w rękach grafomanów. Można zapychać ludziom skrzynki. I to jest właśnie coś niedobrego. Ja piszę, nikt nie chce tego czytać, rysuję, nikt nie chce tego oglądać, a ja się nie zniechęcam. To bardzo niezdrowe. Bo powinienem się zniechęcić i robić coś konkretnego.
- Uważa się pan za grafomana?
- Domniemywam, że piszę źle, bo nikt nie chce publikować tego, co piszę. Piszę, bo mi to sprawia przyjemność. Może jak będę pisać dużo, to kiedyś zacznę pisać w sposób, który się ludziom spodoba.
Chciałbym, żeby moja treść lepiej trafiała do ludzi. Gdybym miał talent, żeby pisać i rysować w sposób zrozumiały, to pewnie prowadziłbym agencję reklamową.
- Co w panu jako w homofobie wywołuje największe zgorszenie?
- Chyba pomysł, żeby homoseksualiści mieli prawo wychowywać dzieci. Choć tu muszę przyznać, że o ile homoseksualiści męscy napawają mnie wyjątkowym obrzydzeniem, to lesbijki mniejszym.
- A co by pan zrobił, gdyby się okazało, że pański syn jest homoseksualistą?
- Straszne by to było. Nie wiem. Nie wiem, co bym zrobił, tak samo, jak nie wiem, co bym zrobił, gdyby się okazało, że mój syn jest psychopatycznym zabójcą. Nie chciałbym, żeby mnie to spotkało. Mnie jest żal tych ludzi, że mają tak nieuporządkowane życie i nie mogą się cieszyć tym, co ja uważam za szczęście, czyli byciem w związku z kochającą osobą odmiennej płci.
- Znam homoseksualistów, którzy są całkiem szczęśliwi.
- Palacze papierosów też są szczęśliwi, narkomani też są szczęśliwi. Jednak człowiek by tak nie chciał żyć.
- Ale oni są zadowoleni z życia, uśmiechają się, a pan jest smutny.
- To jest mój życiowy etos. Chopin też był smutny. Gdyby nie był smutny, nie pisałby takiej smutnej muzyki, nie byłoby Konkursu Chopinowskiego, tylko mielibyśmy jakieś polki radosne, które mogą się znudzić. Ktoś musi być radosny, a ktoś musi być smutny.
- I tak już będzie do końca?
- Żadne moje życiowe plany się nie spełniły. Życie nauczyło mnie kompromisu. Plan był taki, że napiszę tę pracę. Ja już nawet zrezygnowałem z przymiotnika doktorska. Chcę po prostu skończyć to, co zacząłem. Kariery nie zrobiłem. Mój kolega ze studiów jest rzecznikiem rządu. Osiągnął jakiś sukces życiowy. Inni koledzy mają dzieci, rodziny. Moim sukcesem jest to, że jestem przyzwoitym człowiekiem. Nie, to strasznie brzmi... że jestem grzesznikiem świadomym własnego grzechu.
I tego, że powinienem tego grzechu unikać.
Tekst ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 15 z 10 kwietnia 2006 roku i w książce Katarzyny Surmiak-Domańskiej Beznadziejna ucieczka przed Basią, Warszawa 2007.
Czterech muszkieterów nowohuckiej Solidarności, w tym Stanisław Handzlik, zażądało od ludzi, którzy kiedyś postępowali tchórzliwie i haniebnie, by zamienili strach w odwagę.
Trzeba - przyznaje Handzlik - choć przez chwilę być nieprawdopodobnie odważnym, by stanąć przed kolegami z pracy i powiedzieć: „Donosiłem na was".
Wiele lat temu opowiedział mi pewną historię, mały dramat w dwóch odsłonach z nieoczekiwanym finałem.
Akt pierwszy: czas pierwszej Solidarności, Huta imienia Lenina; Stanisław Handzlik jest jednym z najlepiej rozpoznawalnych robotniczych przywódców. Odważny, twardy i jednocześnie roztropny, dobry fachman i świetny kolega. Znany w Krakowie i w Nowej Hucie, jak w Warszawie obaj Zbyszkowie z Ursusa - Bujak i Janas - a we Wrocławiu Władek Frasyniuk.
To piękny czas, przez kilkanaście miesięcy wydaje się, że komuna już jest na kolanach. A oni mają w hutniczej służbie zdrowia pewnego lekarza, który nie podoba się związkowcom, bo ma czerwone poglądy, a od Solidarności woli PZPR. Związek jest silny i pewny siebie, partyjni mają podkurczone ogony. A ten lekarz nie posypuje głowy popiołem, tylko opowiada o wyższości realnego socjalizmu i związkowcach-kontrrewolucjonistach, którzy niszczą PRL. Taki człowiek psuje krajobraz zrewoltowanej i zjednoczonej huty. Po co Solidarności zdeklarowany komunista? Trzeba go wyrzucić z roboty. Więc wyrzuca go Staszek.
Akt drugi: znów czerwoni są na wierzchu, dyktatura trzyma się mocno, wolno marzyć o wolności, lecz spodziewać się jej to czysta utopia. Staszek jest już po wielogodzinnych przesłuchaniach, po wyroku i po więzieniu; na własnej skórze doświadczył, jak komuniści lubią odpłacić za chwile porażki.
Jest głęboka noc, akurat zachorował Staszkowy syn. Gdzieś w nowohuckim blokowisku Handzlik znajduje lekarkę; to żona człowieka, którego podczas solidarnościowego karnawału wyrzucił z pracy. Zbadała chłopca, wypisała recepty. Nie zająknęła się ani słowem, że jej rodzina doświadczyła od hutników krzywdy, a ich posłańcem i wykonawcą woli był Handzlik.
- To była - mówił po latach - jedna z największych lekcji, jakie kiedykolwiek otrzymałem. Pani doktor pokazała mi, jak można się nie odgrywać, kierować sercem, a nie urazami. Będę o tym zawsze pamiętać.
Dlatego zdziwiłem się, gdy kilka tygodni temu oświadczył w telewizji: „Znamy nazwiska ludzi, którzy na nas donosili. Mogą skorzystać z prawa do samoujawnienia. Jeśli nie - zrobimy to my".
- Nie dziw się - odpowiedział, chodząc po pokoju. - Nie miałem innego wyjścia.
- Dobrze się czujesz w tej sytuacji?
- To nie jest najlepsze pytanie.
Przed świętami zadzwonił do Handzlika Edward Nowak, w czasach pierwszej Solidarności działacz Komisji Robotniczej Hutników, po 1989 roku poseł i wiceminister przemysłu. Mówił, że sprawa dotyczy walcowni zgniatacz, wydziału huty, na którym pracował Staszek. - Znam - zaznaczył - nazwiska ludzi, którzy na nas donosili. Oraz że kiedy poznał jedno z nich, zawalił mu się świat. Nowak pojechał do archiwum krakowskiego oddziału IPN w Wieliczce. Poprosił o odszyfrowanie nazwisk donosicieli, lecz wyobrażał sobie, że dostanie papiery w jakiejś kopercie, weźmie ją pod pachę, odłoży gdzieś w domu, a zajrzy dopiero wtedy, gdy będzie mieć stuprocentową pewność, że chce wiedzieć. Położyli przed nim zapisane kartki. Już nie mógł odłożyć momentu, kiedy pozna prawdę. Przeczytał i się rozpłakał. Donosił Henryk W. - to nic, ledwie potwierdzenie dawnych przypuszczeń. Tak samo jak jeden z szefów Komisji Robotniczej Hutników. Ale to nazwisko ze zgniatacza. Potworność.
- Coś zaczęło przewracać mi się w żołądku - opowiada Handzlik. - Dostałem dreszczy, poczułem irracjonalny strach i obrzydzenie, jakby znów wszystko wokół mnie przesiąknięte było więziennym zaduchem i smrodem. Zacząłem naciskać Edka: „Ten? Nie! Ten? Nie!". Za czwartym razem trafiłem. Rany Boskie. To niemożliwe, choć prawdziwe. Przecież ten człowiek w stanie wojennym opiekował się naszymi rodzinami, a i później pięknie zapisał się w pamięci hutników. Uzgodnili, że wystąpią w telewizji i wygłoszą wcześniej przygotowany apel. Przed kamerami Staszek siedział obok Jana Ciesielskiego, Mieczysława Gila, Nowaka; jeszcze raz, jak wiele lat temu, można było zobaczyć czterech muszkieterów nowohuckiej Solidarności, których drogi już dawno się rozeszły. Obok siebie mieli księdza Tadeusza Zaleskiego, kapelana związkowców i ofiarę komunistycznych represji. Ksiądz Zaleski powiedział, że ujawnienie tajnych współpracowników SB musi obejmować również księży donosicieli. Słowem - zażądali od ludzi, którzy kiedyś postępowali tchórzliwie i haniebnie, by w ciągu miesiąca zamienili strach w odwagę. Trzeba - przyznaje Handzlik - choć przez chwilę być nieprawdopodobnie odważnym, by stanąć przed kolegami z pracy i powiedzieć: „Donosiłem na was".
- Jesteśmy zdecydowani - mówili dawni przywódcy hutników - ujawnić prawdę, lecz nie chcemy być bezwzględni. Historia każdego z donosicieli jest inna, tak jak różni są ludzie. Imię, nazwisko, numer z bezpieczniackiej kartoteki, pseudonim - to zbyt mało, żeby zrozumieć. Niech agenci mają szansę, by samemu opowiedzieć o swojej podłości.
Na apel odpowiedział Stanisław Filosek, były przewodniczący komisji zakładowej Solidarności w walcowni zgniatacz, SB nadała mu pseudonim „Kałamarz".
Stanisław Handzlik nie lubi wracać pamięcią do tamtych czasów. Zbyt często przypomina mu się morze komunistycznej podłości. Po co babrać się w tamtej atmosferze, skoro Solidarność wygrała, a komuny już nie ma? Ale teraz musi się babrać. Nie jest mu z tym przyjemnie.
13 grudnia 1981 roku Handzlik ogłosił w hucie strajk. Kombinat stanął na kilka dni, dopóki hutników nie spacyfikowało ZOMO. Wielu aresztowano, zamknięto w obozach dla internowanych. Jednak Staszkowi udało się uciec.
Ukrywał się przez pół roku, organizował podziemną działalność. Bał się o bezpieczeństwo ludzi, którzy użyczali mu mieszkań. Kilka dni przed aresztowaniem doszła go nieprawdziwa informacja („Cholera, kto ją rozpuszczał?"), że SB porwała mu kilkuletniego syna; zgódźmy się, że trudno o większe paskudztwo. Pewnie w ten sposób bezpieka chciała wywabić go z ukrycia - może się przestraszy, zajdzie do domu, żeby sprawdzić, co dzieje się z dzieckiem. Ten podstęp spalił na panewce.
Złapali go na ulicy, gdy kupował imieninowe kwiaty dla Ciesielskiego; chowali się w jednym mieszkaniu. Dwóch esbeków zaszło go od tyłu, schwycili pod ramiona i rzucili na podłogę samochodu. Stało się to kilka kwadransów po konspiracyjnym spotkaniu z nowohuckimi działaczami, na którym był również Stanisław Filosek. SB musiała wiedzieć wszystko o tym spotkaniu, skoro zdążyli ustawić przed blokiem swoich fotografów.
Handzlik myśli, że wpadli na jego trop w wyniku donosu tajnego współpracownika. Inaczej pewnie nie dorwaliby go tak szybko. Był ostrożny, zapuścił brodę, na ulicy nie rozpoznawali go nawet znajomi.
Krakowską Solidarnością zajmował się niezwykle gorliwy esbek. Dzisiaj nikt nie może nakazać mu publicznego wyznania wszystkich niegodziwości. Najbardziej zdeterminowani tropiciele agentów nie oczekują, że esbek pokaja się i poprosi o wybaczenie. Nie załatwi tu nic żaden apel nowohuckich działaczy. A przecież gdyby nie on, być może w Krakowie byłoby mniej złamanych życiorysów. Lecz za to nie ma żadnej kary. W tym sensie esbek może dziś zacierać ręce i cieszyć się ostatnim, może najbardziej głośnym zwycięstwem. Prześladowani działacze Solidarności nazwali go „Szczur", nie tylko ze względu na gębę, ale też wredne metody. Zapewne „Szczur" zaordynował, by Staszka budzono w celi po godzinie snu, a potem przesłuchiwano przez szesnaście godzin bez przerwy. Handzlik pamięta, że więzienie było wyjątkowo wszawe, a w radiu na okrągło i bardzo głośno leciała piosenka pod tytułem Abrakadabra. Na stole w pokoju przesłuchań „Szczur" zawsze stawiał szklankę z herbatą. Esbecy namawiali do picia, lecz nie wypuszczali Handzlika do toalety; niech się ten robol zeszczy w spodnie, to wtedy zmięknie. Nie zmiękł.
Wezwali więc na przesłuchanie jego żonę, posadzili przed weneckim lustrem, a za szybą Staszek, wychudzony i zmarnowany; może wystraszona baba namówi go do kolaboracji. Grozili jej biciem, ubliżali: zgnoimy ciebie, zgnoimy twojego męża, dzieciaki poślemy do ochronki.
Nawet nie próbowała namówić.
Mówili więc Staszkowi: tę twoją ześwirowaną żonę zamkniemy w wariatkowie. A on stawał na głowie, by nie pokazać, jak bardzo boi się o najbliższych; „Szczur" nie może dowiedzieć się, gdzie ma najsłabszy punkt.
Handzlik podpisał jakiś protokół przesłuchania, więc skopiowali jego podpis i podrobili charakter pisma. Przez donosiciela przesłali do przyjaciół Staszka sfałszowany greps. W fałszywce wzywał hutników do zaniechania oporu i rezygnacji z podziemnej działalności; akurat do Polski przyjeżdżał Jan Paweł II, a to zły moment, by szamotać się z władzą, niech dostojny gość odwiedzi spokojny, cichy Kraków. Wszak postępuje normalizacja.
„Szczur" groził: - Powiesz, nie powiesz, jakie to ma znaczenie, skoro i tak nadamy twoim kumplom, że wszystko zakapowałeś. Został skazany z paragrafu o osłabianiu zdolności obronnych PRL. Dostał cztery lata. Wyszedł po roku z hakiem, z amnestii w 1983 roku, jak wielu innych działaczy podziemia. Do huty nie miał powrotu. Dziś sądzi, że może dzięki teczkowym informacjom dowie się, komu zawdzięcza aresztowanie. Jeszcze kilka lat temu nie był tego tak bardzo ciekawy, ale teraz już nie umie uwolnić się od takich myśli. Czy to zmiana na lepsze, a może na gorsze? Bardzo trudno zastanawiać się nad takim pytaniem.
Drugi raz zamknęli Handzlika w 1985 roku, 3 maja, po mszy w wawelskiej katedrze. Wlepiają mu trzy miesiące aresztu za kierowanie nielegalną manifestacją, choć tłumem wychodzącym z kościoła nie dało się kierować. Siedzi z Edwardem Nowakiem. Dostają do celi Janusza G.; wedle świadków - etatowych esbeków - też miał kierować ulicznym protestem. Staszek myśli: „Jakiś dziwny ten G. W hucie od niedawną, stanowczo za dużo pyta i dlaczego tak często wywołują go na spotkania z adwokatem. Po co adwokat komuś, kto już został skazany?".
Spotkali się jakiś czas po odsiadce. Staszek zapytał wprost: - Jesteś konfidentem?
G. wypił dwie wódki i skinął głową. Donosił o wszystkim, co działo się w celi. Miał fenomenalną pamięć, odtwarzał co do słowa każdy szczegół rozmowy sprzed kilku miesięcy. Powiedział, że SB szykuje Handzlikowi i innym działaczom z Nowej Huty oskarżenie o szpiegostwo. I że boi się, bo teraz bezpieka na pewno go załatwi. Handzlik wspomina, że G. prosił o pomoc przy wyjeździe z kraju. Potrzebował pieniędzy. Chętnie opisał współpracę z SB; zeznanie zdeponowano u krakowskiego adwokata. Przyrzekł, że przestanie pokazywać się hutnikom. I faktycznie - usunął się im z oczu. Na wiele lat ta historia znikła z pamięci Staszka. Wróciła niedawno, znów bardzo mocna i wyrazista, a z nią poczucie, że może wtedy nie zrobił wszystkiego. Obiecał donosicielowi, że ceną za jego informacje będzie milczenie. Udzielił mu się strach G. To oczywiste, że SB może zgnoić zdekonspirowanego agenta. A może - myśli dziś Handzlik - przede wszystkim powinien bać się o ludzi Solidarności? Może w przypadku G. popełnił wielki błąd? Trzeba było wydać komunikat do podziemnych pism, że Janusz G. donosi, chronić ludzi przyzwoitych, a nie kapusia. Nikt nie dał mu prawa do ukrywania tożsamości donosiciela. Zgoda - G. zabrał się z huty. Lecz jaką Handzlik ma pewność, że mocodawcy nie wkręcili go do innej konspiracyjnej struktury związku? Jak ma nie myśleć o tamtych czasach, skoro nie wie, czy nieumyślnie nie przyłożył ręki do krzywdy? Może dowie się tego teraz i naprawi błąd.
W wolnej Polsce Stanisław Handzlik był posłem na sejm. Od kilku kadencji jest krakowskim radnym. Spełnił się, nie ma w sobie goryczy wielu działaczy podziemia, którzy po zwycięstwie znaleźli się na marginesie życia. Nie łaknął odwetu, nie szukał okazji do rewanżu za krzywdy sprzed lat. I nigdy dotąd nie interesowały go esbeckie papiery, a po szalonej lustracji autorstwa Antoniego Macierewicza w 1992 roku nabrał do teczkowych rozrachunków jeszcze większego dystansu. Aż w 1998 roku uchwalono ustawę o IPN. Informacje z dawnych milicyjnych archiwów przestały być tajemnicą. W Krakowie się zagotowało, gdy rozszyfrowano „Ketmana". Potem zabrano się za „Monikę". W publicznym obiegu znalazła się tak zwana lista Wildsteina13.
Ujawniono współpracowników SB Z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po prostu zmieniło się, choć Handzlik nie przyłożył do tego ręki. I co z tego? - Można - powiada Staszek - nie wtrącać się do polityki, lecz to nie znaczy, że polityka nie wtrąci się sama, nie przyjdzie nieproszona do twojego życia.
Wyjaśnia: - O ludziach, którzy nie chcą zaglądać do teczek, mówi się, że lękają się prawdy o przeszłości. Nie mnie oceniać, bo jedni pewnie się tego boją, a drudzy mają zupełnie inne powody. Nie chcę grzebać w ludzkich intencjach. Może niektórzy z przeciwników otwierania teczek są prawdziwymi chrześcijanami: umieją wybaczyć nawet tym, którzy nie wyspowiadali się z grzechów. Wiem za to, że plotka ma potworną moc. To o mnie opowiadano, że po robotniczych plecach pchałem się do władzy, że podobno mam w Krakowie jakiś supermarket, że dorobiłem się na Solidarności. Myślę, że robili to ludzie z niejasną przeszłością. A z takimi łatkami ciężko żyć. I zaraz dodaje: - Przestraszyłem się. Swojej niewiedzy, choć wcześniej mi to nie przeszkadzało. Paskudnych wspomnień, które nagle powróciły razem z zapachem więzienia i dudnieniem Abrakadabry. Ale też ludzi wokół mnie. Przestraszyłem się, że jeśli nie zajmę jasnego stanowiska w sprawie ujawnień agentów, to ludzie mogą powiedzieć: co najmniej ochraniasz ich, jesteś wspólnikiem facetów, którzy uczynili tyle zła. Nie mam trzydziestu lat, nie chcę walczyć znów o swoje dobre imię. Nie mogę pozwolić, by posądzono mnie o cokolwiek. Także o ukrywanie prawdy. Nawet za cenę tego, że znów myślę o „Szczurze", o Januszu G., o całej ówczesnej podłości. Handzlik był ostatnim z hutniczej czwórki, który poprosił IPN o swoją teczkę. Zrobił to dopiero 13 stycznia. Jeszcze nie wie, co w niej przeczyta.
Z Filoskiem spotkali się całą czwórką; Handzlik wziął ze sobą dyktafon. „Kałamarz" nie umiał o tym mówić (Staszek: - A kto by potrafił?), miał spuszczone oczy, bardzo źle wyglądał. Gdy wreszcie zaczął opowiadać, zajęło mu to trzy godziny. Wykrztusił, że była to najpodlejsza rzecz, jaką zrobił w życiu. Połamał go ten sam esbek, który Handzlikowi nie pozwalał chodzić do toalety. „Szczur" jest obecny w wielu hutniczych życiorysach. Filosek poprosił o wybaczenie. Pytał, co może teraz zrobić. Zaproponowali, żeby wziął udział w konferencji prasowej. Oraz - jeśli ma dość sił - niech spotka się z kolegami ze zgniatacza. To oni mają największe prawo do zadawania pytań.
Ostatnia kolejka Peerelu
Pierwszy piątek lutego 2005 roku. Od dwóch dni w internecie można znaleźć listę Wildsteina. Od wczoraj w Instytucie Pamięci Narodowej stoją ludzie, żeby złożyć wniosek o przyznanie statusu pokrzywdzonego (certyfikat, że nie współpracowali z SB). Na rozmowę godzą się nieliczni.
7. w kolejce
Kazimierz Żurawski. Oczy niebieskie, włosy siwe: - Jak teraz syn mi pokazał, że jestem na liście, to się ucieszyłem. Tak! Dowartościowałem się, że zwracali na mnie uwagę. Byłem jednak ważny. A że sobie pisali? Ich sprawa. Ja na nikogo nie donosiłem.
9. w kolejce
Elegancka pani w futrze: - Nie będę rozmawiać, bo mnie to dużo kosztowało. A już na pewno nie pod nazwiskiem. Ale możemy zapalić. Pan nie pali? To ja wypalę za pana. Za granicę nie wyjeżdżałam, lubię moje miasteczko. Nawet jechać te sto kilometrów do Warszawy to dla mnie nieprzyjemne. Ale musiałam. Bo jak w czwartek zdobyłam listę i znalazłam siebie, to niby nic, śmialiśmy się z mężem. Ale w piątek tak mi ciśnienie skoczyło, plamki przed oczami miałam, chciałam jechać na pogotowie. Bo mnie to upokarza, że jestem na jednej liście z Józiem Oleksym. Agent jeden!
12. w kolejce
Energiczny starszy pan: - Kto tu robi zdjęcia?! Proszę schować aparat. Potem pan to gdzieś w internecie wklei. Nie wyrażam zgody.
15. w kolejce
Beata Wójcikiewicz. Oczy niebieskie, szatynka. Bizneswoman z temperamentem: - Czuję się jak Żydzi w czasie okupacji. Mam teraz nosić na ubraniu kolorowy trójkąt, że jestem na liście? A jak zostanę zweryfikowana, to zielony listek, że jestem niewinna? Przedwczoraj wieczorem zadzwoniła znajoma, że jesteśmy z mężem na liście. Że nam mówi o tym, żebyśmy nie byli zaskoczeni. Nas to zaskoczyło kompletnie. Z internetu nie korzystamy. Do głowy nam nie przyszło, że możemy się tam znaleźć. Zatrudniamy młodych ludzi, oni pewnie znaleźli nasze nazwisko w internecie. Może już o nas szepczą? Mąż chce z nimi porozmawiać. Mam pretensje do iPN-u, zadzwoniłam do nich wczoraj. Powiedzieli, że oni tylko są pracownikami magazynu. A ja im na to, że nawet w magazynie pietruszkę od marchwi się oddziela! A potem, jak dostanę ten certyfikat pokrzywdzonego, to co mam zrobić? Jak zwykli ludzie mają poinformować, że są niewinni? Do internetu to mają wrzucić? [...] Całe szczęście, że dzieci nie mamy.
19. w kolejce
Mężczyzna w wieku emerytalnym: - Czterdzieści minut stałem. Co znaczy te czterdzieści minut, jak ja czterdzieści lat stałem w kolejkach? Ale na rozmowę nie mam ochoty.
20. w kolejce
Danuta Kiełbowicz. Oczy szare, włosy blond: - Pracowałam w hotelu Bristol w recepcji, kontakt z cudzoziemcami. Za plecami była kotara, a tam siedziało stale dwóch „cichociemnych". Rozmaiło się przy nich normalnie, bo oni i tak wszystko słyszeli. [...] Parę razy mnie namawiali na współpracę. Wezwali mnie i mówią, że teraz będę spisywać raporty i podpisywać pseudonimem. Ja, że nie chcę, a z niewolnika nie ma pracownika. Jeden „cichociemny" umówił się ze mną w kawiarni MDM, przyniósł kwiaty, bombonierkę, znowu swoje. Jak odmówiłam, to był wyraźnie zdziwiony. Z bezczelnością spytał: „To co ja mam zrobić? Mam już papiery na panią przygotowane". Zaświadczenie jest mi potrzebne dla znajomych. Wczoraj opowiedziałam o tym koleżance, która wyjeżdżała właśnie do Stanów. Jakoś dziwnie zareagowała. Ale może się spieszyła na lotnisko i to ja jestem przewrażliwiona. Ona wróci w maju, a wtedy będę już miała certyfikat. Wtedy wezmę słuchawkę, obdzwonię rodzinę i znajomych. Ile osób? Ze sto.
26. w kolejce
Aldona Ekiert. Oczy piwne, włosy popielate, w klapie znaczek z księdzem Jerzym Popiełuszką: - Najgorzej, jeśliby mi nie dali certyfikatu. Co wtedy? No, wtedy to będę mogła z czystym sumieniem mówić, że w teczkach są fałszywki.
38. w kolejce
Marcin Galec. Oczy piwne, włosy czarne: - Nie uważam, żeby źle się stało. Wszyscy się czepiają Wildsteina, ale to nie Wildstein mnie w to wplątał. Tylko Jaruzelski, Kwaśniewski, Miller i reszta. To ich ludzie zakładali te teczki, szantażowali, naciskali. Teraz się tyle mówi o Niezabitowskiej. A o bandycie, który ją zmuszał do współpracy - nic. To ma być OK? [...] Jestem w tej książce, pan zobaczy: Słownik pseudonimów - kto jest kim w opozycji. To trafiłem na drugą podobną listę.
43. w kolejce
Marian Masłowski. Oczy piwne, włosy siwawe: - Pan Wildstein zrobił to niezbyt zręcznie, ale dobrze. Przeszłość trzeba wyjaśnić. Ja to przyjmuję z uśmiechem. Niczego sobie nie wyrzucam. Jak odbierzemy te certyfikaty, to nam się wszystkim weselej zrobi.
49. w kolejce
Jolanta Strzelecka. Oczy ciemnobrązowe, siwiejąca ciemna szatynka, wykształcenie prawnicze: - Rano rozmawiałam z przyjaciółką z Unii Wolności. Mówiła, jacy to wielcy ludzie są na liście Wildsteina. I że są też osoby z „Tygodnika Powszechnego", a ja tam przecież pracowałam. [...] Nie wiem, co będzie w mojej teczce. Ale to kolejny krąg tego piekła komunistycznego. Musimy przez to przejść, żeby się oczyścić. Nie uważam, by Wildstein zrobił coś złego. [...] To, co zrobił, znów przywróci nam ważne pytania. Zbyt gnuśniejemy w tym, że liczy się tylko dom, samochód i spokojne życie. Może ten kubeł zimnej wody nami potrząśnie?
50. w kolejce
Dwudziestolatek: - Zająłem kolejkę dziadkowi, tam siedzi, z boku. Dla mnie to zakręcona historia. Mieliśmy z kumplami pomysł, żeby założyć knajpę Aj-Pi-En. Byłaby tabliczka „Members only". Taka selekcja, że wejdziesz tylko, jeśli jesteś na liście. Poza kolejką.
Żwawa starsza kobieta: - Mogę z panem porozmawiać, ale nie tutaj. Odprowadziłam tylko koleżankę, mnie nie ma na liście. Zdziwiłam się, bo myślałam, że będę. W tamtych czasach ubecja dała mi nawet pseudonim: „Krystyna". Ale właściwie mało mnie to obchodzi. Dziś spieszę się na wykład o reinkarnacji.
Fragmenty reportażu Wojciecha Staszewskiego Ostatnia kolejka Peerelu („Duży Format" 7/2005).
Na spotkaniu w ośrodku Fundacji imienia Brata Alberta w Nowej Hucie Stanisław Filosek odczytał oświadczenie dla prasy. „Zostałem internowany po pacyfikacji Huty Lenina 16 grudnia 1981 roku. Byłem w Wiśniczu, potem w Załężu. Najpierw podpisałem deklarację lojalności, potem - już po powrocie do Krakowa - na początku 1982 roku zostałem poddany szantażowi i groźbom mającym nakłonić mnie do podpisania współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa. Mówili: »Zgnijesz, bydlaku, w kryminale, a twoja rodzina zdechnie z głodu«. I wtedy zrobiłem najgorsze - podpisałem. Odtąd, jako tajny współpracownik, nosiłem kryptonim operacyjny »Kałamarz« i byłem prowadzony przez agenta bezpieki Sławomira Sienniaka. Jego zwierzchnikiem w III departamencie Służby Bezpieczeństwa na ulicy Mogilskiej był Kazimierz Kasprzyk. Nie zapomnę go do końca życia. Po spotkaniach z nim czułem się zgnojony i byłem tak przerażony, że myślałem już tylko o samobójstwie. Donosiłem na kolegów z Solidarności i przyjmowałem czasem od Sienniaka różne kwoty na tak zwane koszty własne. Prawdziwym jednak motorem mojego działania był strach. Bałem się o dzieci i żonę, potem paraliżowała mnie już tylko myśl, że Kasprzyk zrealizuje groźbę ujawnienia mojej współpracy przed kolegami z huty. Prowadzili mnie więc jak psa na łańcuchu, a ja nie miałem ani odwagi, ani siły z tym zerwać".
I dalej: „Miałem jakieś wewnętrzne przekonanie, że muszę tę hańbę z siebie zmyć. Temu miała służyć moja aktywna praca na rzecz potrzebujących, organizowanie kolonii dla dzieci, wreszcie pełne zaangażowanie w budowę pomnika na zgniataczu, upamiętniającego czyn ludzi Solidarności. W chwili, gdy go odsłanialiśmy, gdzieś w głębi duszy przeprowadzałem, nie wiem który już raz, swój rachunek sumienia".
Oświadczenie dla prasy pomagał pisać Handzlik. Zaangażowanie Filoska w pomoc charytatywną potwierdził ksiądz Zaleski. Dodał, że ani myśli rezygnować ze współpracy z byłym hutnikiem połamanym przez bezpiekę. A nawet - że wchodząc po uszy w różne akcje wspierające potrzebujących, zmazywał swoje winy. Gdy Filosek opowiadał o roli Kasprzyka, rozpłakał się. Tych łez nie było w scenariuszu konferencji.
Już na spotkaniu w Fundacji imienia Brata Alberta Handzlik powiedział: - Wybaczyliśmy Staszkowi. Najważniejsze, że powiedział prawdę.
Zanim Filosek publicznie wyznał agenturalną przeszłość, Handzlik i ksiądz Zaleski byli u niego w domu. Prosili rodzinę, żeby umiała go wesprzeć. To była trudna, lecz dobra rozmowa.
Już od lat nie ma walcowni zgniatacz. W jej miejsce powstała pracownicza spółka, ale wielu zatrudnionych to dawni hutnicy nowohuckiego kombinatu. W spółce pracuje syn Filoska. Staszkowi znajomi ze zgniatacza zapowiedzieli, że jeśli ktokolwiek zaczepi chłopaka, dostanie w mordę.
- Filosek mówił mi - opowiada Handzlik - że pewnego dnia już po naszym apelu znalazł się w piwnicy swojego bloku w pomieszczeniu z zaworem gazu. Jak tam się znalazł, nie pamiętał. Już chciał odkręcić, ale dotarło do niego, że może wysadzić w powietrze cały dom. Nie myślę, żeby to był teatr. Wiem, że w połowie lat osiemdziesiątych Staszek pojechał na budowę w Związku Radzieckim. To była ucieczka od parszywej sytuacji, w jakiej się znalazł. Gdy zbliżał się czas powrotu, myślał o samobójstwie. Dobrze, że tego nie zrobił.
Powie też, że nie rozumie kolegów z opozycji, którzy mówią, że wszyscy agenci to jednakowe kanalie. To byłoby zbyt proste, żeby mogło być prawdziwe.
Są tacy, którzy do końca idą w zaparte. Kłamią, choć już wszystko wiadomo. Jak ten facet, który złapał Handzlika pod krakowską radą miejską. Zapytał: - Poznaje mnie pan, panie Staszku? - I zaraz dodał: - Syn powiedział mi, że pan rozpowiada, że byłem agentem. Fakt, coś im podpisałem. Ale nie byłem donosicielem. Nigdy nie współpracowałem.
- Poprosiłem go, żeby napisał oświadczenie - mówi Handzlik. - Obiecał, że to zrobi, lecz nie umiał patrzeć mi w oczy. Już się więcej do mnie nie odezwał. Może nie ma odwagi, by zmierzyć się z własnym życiorysem.
Ale są też tacy ludzie jak Filosek. Gotowi do publicznego rachunku sumienia. Choć przecież nie ma żadnej gwarancji, że spowiedź przyniesie przebaczenie.
Czasami pytają Handzlika: - Dlaczego cackasz się z tym Filoskiem?
Odpowiada, że nie cacka się, lecz nie chce mieć go na sumieniu. Nigdy nie wierzył, by ludzie rodzili się źli. To raczej okoliczności sprawiają, że postępują podle. Dlatego warto sądzić nie tylko ludzi, lecz przede wszystkim okoliczności. Można być do południa łajdakiem, a po południu starać się naprawiać krzywdy. Życie to nie alfabet, po „a" nie zawsze musi być „b". Z tego powodu nigdy nie odkryje nazwisk donosicieli, którzy już nie żyją. Człowiek ma prawo do obrony, bliskim nie warto dostarczać niepotrzebnych cierpień. Tego akurat nie zmieni żadna sytuacja.
- Więc jak się z tym wszystkim czujesz? - spytałem.
- Nie pytaj o to. Ale jakoś cenię Staszka Filoska, jeśli w ogóle mogę cenić ludzi, którzy na mnie donosili. To dziwne, lecz przez tę jego współpracę jakoś zbliżyliśmy się do siebie.
Reportaż ukazał się w „Gazecie Wyborczej" nr 42 z 18 lutego 2006 roku oraz w książce Pawła Smoleńskiego Powiatowa rewolucja moralna, Warszawa 2009.
ZOMO to była elita milicji. Pluton specjalny to była elita elit. Oddział złożony z wyselekcjonowanych funkcjonariuszy ZOMO. Doskonale wyszkolona i zdyscyplinowana grupa komandosów przeznaczonych do fizycznego eliminowania przeciwnika. W działaniach tej formacji nie istniała myśl indywidualna - zastąpiono ją rozkazem dowódcy.
W środę 10 marca cały pluton staje przed sądem. Oskarżeni są o to, że 16 grudnia 1981 roku otworzyli ogień do górników w kopalni Manifest Lipcowy i kopalni Wujek, w wyniku czego dziewięciu strajkujących poległo, a dwudziestu pięciu odniosło rany. W akcie oskarżenia występują w takiej kolejności:
Pierwszy. Mogłem zrobić piekło
Pierwszy jest zawsze dowódca. Starszy chorąży Romuald Cieślak, lat 46. Z milicji odszedł w 1983 roku. Prosił kierownictwo o paszport emigracyjny dla żony. Skandal. Ktoś tak zasłużony, odznaczony Srebrnym i Brązowym Krzyżem Zasługi, nie powinien prosić o coś takiego. Poproszono więc jego. Żeby odszedł. Pracował w gospodarstwie ojca, później jako strażnik w banku. Teraz w areszcie czeka na proces. Druga żona z dzieckiem żyją z zasiłków pomocy społecznej. Czasami pomaga im komenda wojewódzka policji. Nie mają pieniędzy na opłacenie obrońcy.
Pierwsza żona dostała paszport i wyjechała z córką. Zostały Niemkami. Cieślak do nich jeździł, przyglądał się i wracał. Rozwiódł się. - Kochałem ten kraj i dobrze mu służyłem. Nie interesuje mnie, jaka ta ojczyzna jest, zielona, niebieska, czarna jak teraz czy czerwona jak wtedy. Każdej mogę służyć wiernie. Taki jestem. Jak pracowałem w banku, to polecenia dyrektora też sumiennie wypełniałem, bo mi za to płacił.
- Tam w kopalni bez rozkazu nie było panu wolno wyjąć broni - mówię.
- A gdyby ktoś leciał na pana z dzidą, nie wyjąłby pan?
- Wyjąłbym - przyznaję.
- No więc o co chodzi?
- O to, że na pana nikt nie leciał, a pan strzelał, a za dowódcą cały pluton.
- Jeśli któryś strzelał, to w obronie innych funkcjonariuszy. Nawet jeśli uratowali choćby jednego, to dobrze zrobili, bo ci milicjanci byli bezbronni. Tylko pałki mieli, a przywracali ład i porządek. Mieliśmy ich zostawić i uciec?... I jak ja mam zeznawać w sądzie?
Starszy chorąży Cieślak zaczyna płakać. Wyciera nos rękawem. Niezdarnie. Rozmazuje wszystko na twarzy. Podaję mu swoją chustkę.
Jest dwa lata po ślubie. Połowę tego czasu spędził w areszcie. Z nową żoną mają dziecko - dwuletniego Tomka. Dobrze mu z nią, jak z nikim dotąd, to jej miłość trzyma go przy życiu. Ksiądz nie chciał ochrzcić Tomka, bo rodzice żyją w grzechu, więc kiedy Cieślaka zamknęli, żona powiedziała kapłanowi, że ojciec syna odszedł, i to go uspokoiło. Koniecznie jednak chcą mieć ślub kościelny - przyjmą inną wiarę.
- Jaką? - pytam.
- Najwięcej pomagają nam świadkowie Jehowy. Przychodzą, dzieckiem się zajmują, żonie zawsze coś dadzą. To dobrzy ludzie i dobra wiara. Nie oceniają nas jak inni.
Wstąpił do partii w 1967 roku z przekonania. Wystąpił w 1985 roku, bo nie mógł patrzeć, jak źle są traktowani starzy towarzysze, jak biedni są starzy ludzie partii, nikt im nie pomaga, choćby byli bardzo chorzy, a to przecież oni budowali to państwo i tę partię. Inaczej też powinny być przeprowadzone zmiany po stanie wojennym. Może wtedy okazałoby się - marzy Cieślak - że ten ustrój nie był taki niereformowalny.
- Może nie dochodziłoby do takich paradoksów, że ci ludzie, którzy wtedy walczyli, a często także ginęli, przymierają dzisiaj głodem. Ci, którzy walczyli o lepsze jutro, i ci, co z nimi walczyli. Poszkodowani są i prześladowani, i prześladowcy.
- Czyli i pan, i ci z Wujka.
- Tak.
- Mógłby pan wymienić któregoś z nazwiska?
- Z pamięci trudno... Wszystko bym poplątał.
Chorąży Cieślak zgłosił prokuratorowi, że korzystał z usług poradni zdrowia psychicznego. Rozmawiałem z nim trzy godziny. W tym czasie płakał cztery razy, zawsze, kiedy mówił o pozostawionej w nędzy rodzinie lub o doznanej krzywdzie. Utrzymuje, że do nikogo nie strzelał. W śledztwie zeznał, że dla opanowania sytuacji oddał kilka strzałów w powietrze. Jego ludzie, widząc, że dowódca strzela, zrobili to samo. Wszyscy mówią, że strzelali w powietrze, i trzymają się tego od dwunastu lat. Zachowują się bardzo solidarnie. Nie obciążają ani siebie nawzajem, ani tym bardziej dowódcy.
- Przecież ja mógłbym wziąć ludzi i zrobić w tych kopalniach prawdziwe szaleństwo - mówi Cieślak.
- Z plutonem? Tak?
- No, tak. Oni byli mi bezwzględnie oddani i posłuszni - znowu zaczyna płakać. - Wtedy bym wiedział, za co siedzę. Taka jest prawda. Gdybym dał rozkaz strzelania, w ciągu dziesięciu sekund zrobiłbym piekło. Technicznie żaden problem zabić setki górników. Razem mieliśmy dwa tysiące sztuk amunicji. Niech trafi tylko co piąty. Mogliśmy załatwić każdego z piką, prętem, łomem czy trzonkiem od kilofa, każdego, który trzymał coś w łapie. Żaden kłopot. Gdybym tylko wydał taki rozkaz. Ale ja takiego rozkazu nie wydałem i dlatego zginęło jedynie dziewięć osób. To był przypadek, to nie mogły być mierzone strzały.
Mówi, że często myśli o tym, co widział w 1981 roku w kopalniach.
- To są sceny jak z wojny. Często mi się śnią. Bo dla nas to była wojna. Zresztą nie tylko Wujek i Manifest utkwił mi w pamięci, ale i kopalnia Borynia, i Huta Katowice, którą zdobywaliśmy dwa razy. Nikt z nas nie wiedział, czy jutro nie zginie. Teraz już nikt nie pamięta, co chciano przed stanem wojennym zrobić z partyjnymi i funkcjonariuszami. Nikt już nie pamięta o gotowych listach i szubienicach. W Radzionkowie już stały na rynku. A górnicy to niby mieli te dzidy, żeby nas nastraszyć, co?
Drugi. W zawieszeniu
Lech Mulak od grudnia 1991 roku, podobnie jak ośmiu innych członków plutonu ciągle zatrudnionych w policji, był zawieszony w czynnościach funkcjonariusza. Policjant nie może wykonywać zawodu, jeśli przeciwko niemu toczy się śledztwo. Zawieszeni dostają tylko połowę pensji, mogą jednak pracować gdzie indziej. Taki stan rzeczy nie może trwać w nieskończoność. Po upływie roku komendant wojewódzki powinien podjąć decyzję, czy zawieszony pozostaje w policji, czy musi odejść. Cała dziewiątka została przywrócona do służby.
Mulak to jedyny milicjant z całego plutonu, który nie chciał ze mną rozmawiać i rzucił słuchawkę.
Trzeci. Dzięki Bogu, cukrzyca
Tadeusz Taler ma cukrzycę, za którą dziękuje Bogu jak za jakiś talent. Dzięki niej nie wzięli go na akcję do Wujka.
Poprzedniego dnia, nim pojechali do Jastrzębia, wygotował strzykawkę i wziął insulinę, ale był bardzo głodny, więc w trakcie ataku na górników zasłabł. Zaczął się pocić, nogi mu się trzęsły i zanim zaczęto strzelać, wycofał się do samochodów. W akcie oskarżenia znalazł się przez solidarność. W1982 roku w trakcie pierwszego śledztwa umówili się, że będą zeznawać tak: byłem, strzelałem, ale w powietrze, nikogo nie zraniłem. Taler też tak powiedział, a teraz w brodę sobie pluje. Kto mógł przewidzieć, że zmieni się ustrój. Zameldował więc koledze, że się wycofuje, i sam wrócił do samochodu. Wokół kłębił się rozjuszony tłum. Przeważnie były to żony górników. Waliły pięściami w auto, kopały, krzyczały: „gestapowiec", „esesman". Był słaby i przerażony. Sam by nic nie wskórał wobec bandy bab. Musiał coś zjeść. Znalazł jakąś trzydniową kanapkę, ulżyło, ale zachciało mu się na stronę.
- Chciało mi się płakać z rozpaczy - opowiada. - Co robić? Wyjść i co? Tak po prostu pójść odlać się w krzaki? To mi go wyrwą z korzeniami i jeszcze przyjdzie zdechnąć z gołą dupą.
Poradził sobie za pomocą węża do spuszczania paliwa, którego koniec wystawił na zewnątrz.
- Rodowitych Ślązaków w plutonie było trzech: ja, Fardak i Bałdym. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie ta cukrzyca, ja Ślązak, syn górnika. Czy mógłbym strzelać do górników?
Z powodu cukrzycy od grudnia 1992 roku jest na rencie. Z tego samego powodu dziesięć lat wcześniej odszedł z plutonu. Mieszka w Świętochłowicach.
- Wydaje mi się - dodaje, miażdżąc mi rękę na pożegnanie - że koledzy nie mówią przy mnie o tej strzelaninie. Czasami milkną, kiedy wchodzę.
Czwarty. Maska czy twarz
Leszek Georgijewicz z Tych także był tylko w Manifeście. To na niego wskazał świadek w czasie konfrontacji. Ów górnik został ranny przy bramie kopalni. Pamięta, że Georgijewicz przyklęknął na jedno kolano, przymknął jedno oko i spokojnie, z kilku metrów mierzył w jego głowę. Nim poczuł silne szarpnięcie i upadł, przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Świadek, pytany jak po dwunastu latach może pamiętać czyjąś twarz, odpowiedział, że ta morda będzie mu się śniła do końca życia.
Prokurator powiedział mi, że to kiepski świadek. Milicjanci byli w maskach przeciwgazowych. Gdyby nie one, Georgijewicza oskarżono by o usiłowanie zabójstwa, a na rozprawę oczekiwałby w areszcie. Georgijewicz leczył się psychiatrycznie.
Piąty. Myśleć mało
Leopold Stasiak 16 grudnia 1981 roku razem z Mulakiem i Georgijewiczem pilnował katowickiego lotniska. Dlatego nie byli ze swoim plutonem w kopalni Wujek.
- Dobraliśmy się jak w korcu maku - mówi pani Wanda, żona Stasiaka. - Ja nauczycielka, on policjant. Nic, tylko wrzeszczeliśmy na siebie i dzieci. Ale dobrym jesteśmy małżeństwem. Uspokoiło się w zeszłym roku, jak mąż poszedł na emeryturę. Kłócili się także wcześniej, w 1981 roku. Pani Wanda była na piątym roku fizyki i brała udział w strajkach studenckich. Teraz przyznaje rację mężowi, który mówił, co to będzie, kiedy Solidarność dojdzie do władzy.
Mieszkają w małym miasteczku pod Poznaniem. Stasiak z teściem otworzył sklepik wielobranżowy, w którym można kupić drożdżówki, orion super, tanie piwo i porcje rosołowe po osiem tysięcy kilogram. Sklep idzie słabo, więc Stasiak zatrudnił się w ochronie poznańskiej firmy szyjącej garnitury.
- Mąż pochodzi ze strasznie katolickiej rodziny - relacjonuje pani Wanda. - Pan wie, co on miał za tę milicję, a jeszcze ciągle w gipsie przyjeżdżał do domu. Skakał ze spadochronem i złamał dwie nogi, potem wyskakiwał z pędzącego samochodu i pękł mu obojczyk. Innym razem złamali mu szczękę i rękę.
- Taka robota - Stasiak kiwa głową. - Wyszkolili mnie tak, żebym szybko działał. Zdarzało się, że przede mną stał facet z bronią, a ja byłem szybszy. Ratowało mnie to, że za dużo nie myślałem. Podobnie wtedy, w Manifeście, jak zaczęły sypać się na nas kamienie, śruby, bryły węgla, pociągnąłem serię po murze. Każdy powinien znać swoje miejsce. Ten zakład był państwowy. Oni byli od roboty, a ja od utrzymania porządku. Ja to nawet teraz nie odważyłbym się strajkować.
Szósty. Jadę dookoła
O Macieju Szmicie koledzy z plutonu mówią, że ma głowę do interesów. Jak byli na kursie wspinaczkowym w Kobylej Dolinie, tylko on jeździł do miasta po zaopatrzenie. Jeśli piwo było po 3,50, on sprzedawał kolegom po 4. Jak słoik śledzi był po 12, on chciał 15. Maciej Szmit z Mysłowic ma teraz firmę ochrony mienia. Zatrudnia dziewięćdziesięciu pracowników, policja przydzieliła mu własne pasmo radiowe. Ma dużo pracy: kilka banków do ochrony, konwoje za granicę, obstawę koncertów, uroczystości, dyskotek. Dużo pieniędzy. Leczył się psychiatrycznie.
Zanosiło się, że będzie trzecim partyjnym w plutonie, ale przyszedł rok 1981. - Stan wojenny mnie wyprostował. Jeszcze przed akcjami medale, nagrody, awanse były podzielone.
Mieszka w policyjnym bloku. Kumple z plutonu są pod ręką. To takie milicyjne getto, jakie resort dla nich budował, aby wśród swoich czuli się dobrze.
Szmit jest potężny. Wysoki, gruby, piegowaty. Po mieszkaniu chodzi w gaciach, które zsuwają się z ogromnego brzuszyska. Pyta, czy mi to nie przeszkadza. Nie przeszkadza. Podkoszulek jednak włożył. Siadamy w barokowych fotelach pokrytych aksamitem. Wstępnie dworujemy, Szmit śmieje się potężnie, ogromny brzuch podryguje. Piwa nie stawia. Żona przynosi herbatę.
- Wie pan co? Przez długie lata, gdzieś tak do osiemdziesiątego dziewiątego, marzyłem, żeby sam na sam spotkać żywego zomowca - studzę raptownie prywatnego detektywa.
- Miałem poczucie, że ludzie nas nienawidzą. Wstydziłem się przyznać, że jestem zomowcem. Te siedemnaście lat w resorcie to były stracone lata. Ci, którzy zostali w policji, boją się o koryto, boją się pracy w cywilu.
Wygania dzieci z pokoju, zamyka drzwi. - Czuje pan tę atmosferę? Będziemy skazani. Z góry jesteśmy skazani. Te plakaty „Mordercy z Wujka" widział pan? Już w dziewięćdziesiątym roku mówiłem koledze, że do procesu dojdzie, kiedy rząd będzie w najtrudniejszej sytuacji. Wszystkie sprawy pójdą wtedy na bok. Wujek będzie na pierwszych stronach gazet. Nie wiem jak w Warszawie, ale tutaj ludzie domagają się naszych głów. Niektórzy koledzy chleją jak diabli. Choćby „Cimpel". Ja oddałem się robocie. Czternaście, szesnaście godzin na dobę. Gdybym siedział w chałupie i kombinował, już dawno bym ześwirował.
- Czy przyjmuje pan do wiadomości, że co najmniej jeden z was pociągnął serią w tłum?
- No i co z tego? Niech mi ktoś udowodni, że to ja, niech mi ktoś udowodni, że wyjęcie broni z kabury jest zabronione. Mogę być ukarany dyscyplinarnie, obciążony za zużycie amunicji, ale nie skazany...
- Po co pan strzelał?
- Nie wiem... Moralnie czuję się winny. Prawnie nie. - Zafrasował się i długo milczy. - Ja mam tylko niepełne średnie i nie wiem, po co nas w ogóle tam wysłali, myślę jednak, że przełożeni chcieli stworzyć taką sytuację, w której zaczniemy strzelać. Przez wiele dni, bez wytchnienia przerzucali nas z zakładu do zakładu, aż wreszcie w Manifeście i Wujku...
- Był pan potem, po osiemdziesiątym pierwszym, w Wujku?
- Nie. Nigdy. Do tej pory, kiedy muszę tamtędy przejechać, nadrabiam drogi i jadę dookoła.
Siódmy. Na urlopie
Grzegorz Wiesławowicz z Siemianowic na czas procesu wziął urlop. Pracuje w wydziale techniki operacyjnej komendy wojewódzkiej, jest specjalistą od śledzenia przestępców. Szef Wiesławowicza jest bardzo zadowolony z jego pracy, nie wie, że leczy się neurologicznie.
Ósmy. Bez adresu
Dariusz Ślamazarek jest na rencie. Rozwiódł się, jedno dziecko. Nigdy nie pracował w kopalni Kleofas, jak powiedział w prokuraturze, i nie mieszka w Chorzowie przy Katowickiej 12, bo ulica Katowicka nie ma takiego numeru. W jego aktach brak wywiadu środowiskowego i opinii z pracy, bo policja miała podobne kłopoty z odszukaniem Ślamazarka, jak ja. Jest natomiast zaświadczenie o leczeniu psychiatrycznym.
Dziewiąty. Sześcioro dzieci
Sam Antoni Nac ma więcej dzieci niż owych dziewięciu górników, którzy polegli w kopalni Wujek. Sześcioro. Najmłodsze urodziło się w lutym. Ci z Wujka osierocili czworo. Ile by mieli teraz? Dwudziestu jeden żyjących w Polsce członków plutonu ma czterdzieścioro pięcioro dzieci.
Naca zwolnili dyscyplinarnie z milicji w 1986 roku, bo po pijanemu rozbił samochód. Zabrał żonę, dzieci i pojechał w Bieszczady. Mała wieś otulona jest wielkimi zaspami. Nacowie stawiają dom obok trzystuletniej kuźni. Antoni Nac jeszcze czasem coś w niej dla siebie robi. Świecznik albo stojak do kwiatów doniczkowych - jego dziadek był kowalem. Dom jest niedokończony. Dociągnęli tylko suterenę i zadaszyli. Na więcej nie starczyło pieniędzy. Pani Justyna zajmuje się dziećmi, więc zostaje tylko pensja męża. Dwa miliony trzysta na rękę.
Jest płetwonurkiem w wodnym pogotowiu ratunkowym. W sezonie wydobywa topielców z Zalewu Solińskiego. Nac zgłosił prokuratorowi, że leczy się psychiatrycznie. Do dzieci mówi cicho i łagodnie, z wyraźną czułością, nawet jeśli złapie któreś na mazaniu kredkami po ścianie. Ma łzy w oczach, kiedy o nich mówi. Twierdzi, że one zapłacą, kiedy pójdzie siedzieć.
- Żyłem w zamknięciu. Nikt nie wiedział, że byłem w Wujku. W dziewięćdziesiątym roku zaczęli wzywać mnie na przesłuchania i wtedy żona się dowiedziała. Załamała się. Pytała, czy kogoś zabiłem.
- A zabił pan?
- Nie.
Dziesiąty. Pan w tej sprawie?
Henryk Hader już nie pracuje w policji. Jest monterem w elektrowni. Dobra opinia, dwoje dzieci, żona, która nie wpuszcza mnie do mieszkania. - Mąż by się gniewał - usprawiedliwia się przez domofon. - Nie, nie, nie powinnam. Niech mi pan wybaczy. Taki kawał drogi pan jechał. Do widzenia... Zaraz, chwileczkę! Niech pan nie odchodzi... Widzi pan, ja nic nie wiedziałam. Kiedy wychodziłam za mąż, nie wiedziałam, że Heniek był w milicji. Mieliśmy już dwoje dzieci, kiedy mi powiedział o tym Wujku... Bo pan w tej sprawie, prawda?
Jedenasty. Powrót z dymem
Zbigniew Gołąb, przez kolegów z plutonu przezwany „Cimplem", ciągle pracuje w oddziałach specjalnych. Jest pirotechnikiem. Mówią, że wybitnym pirotechnikiem. Przed rokiem dla potrzeb jakiegoś filmu dokumentalnego o wydarzeniach z grudnia 1981 zadymiał kopalnię Wujek. Reżyser spowił dymem cały zakład. Gołąb tłumaczył mu, że przesadzają, jednak autor filmu „wiedział lepiej", żądał coraz więcej dymu. Ludzie z plutonu uważają, że to jest przykład na nastawianie społeczeństwa przeciwko nim. Tylko żona Gołębia, Maria, wysyłała Cieślakowi paczki do więzienia.
Dwunasty. To się rozleci
Józef Leszcz mieszka w Piotrowicach. Był sąsiadem Zbigniewa Wilka, którego zomowcy zabili w kopalni Wujek.
Złożył raport o zwolnienie z policji. Przełożeni wyrazili zgodę i wyłączyli mu służbowy telefon. Od 1 marca jest na emeryturze, ma zaklepane miejsce w firmie ochroniarskiej Szmita. Z plutonu odszedł w 1982 roku, bo nie chciał być po raz drugi użyty w takiej akcji, jak w Wujku. - Już wtedy przewidziałem, że to się rozleci, a wtedy za wszystko odpowiemy.
Trzynasty. Co wynika z kardeksu
Do Grzegorza Bałdyma zjechałem na poziom 420. Miałem pecha, nie było go w pracy. Jest 16 lutego. Z jego kardeksu, czyli karty górniczej, którą oglądałem w dziale kadr, wynikało, że Bałdym nie lubi pracować szesnastego, a często także siedemnastego dnia miesiąca. Płacą im piętnastego.
- Jak weźmie forsę, to lubi trochę pobalować - tłumaczy kadrowa i dalej czyta kardeks. - Żona, dwoje dzieci, do osiemdziesiątego drugiego roku był w milicji, potem... O! Zakład karny! Cztery lata. Po wyjściu przez dwa lata był palaczem w kotłowni. U nas od maja osiemdziesiątego ósmego.
Kadrowa nie wie, że siedział za napad z użyciem broni służbowej. Nie strzelił do człowieka, ale go pobił.
Sztygar Bałdyma niewiele o nim wie. - To dobry chłopak, ale zamknięty. Trzeba go pilnować, bo lubi wypić. Wolę go mieć na rano, bo po południu albo na noc często przychodzi nieświeży. Kilka razy miał wypadki. W zeszłym roku, jak przygniótł go wózek, trzy miesiące był na zwolnieniu.
Czternasty. Z zawodu górnik
Ryszard Lasek z Rudy Śląskiej jest z zawodu górnikiem, jednak z górnictwem miał tylko kontakt pośredni. Po zawodówce wstąpił do ZOMO. W policji tkwi do dzisiaj. W czasie pacyfikacji Wujka miał 25 lat i dwoje kilkuletnich dzieci.
Piętnasty. Bez broni
Dowódcą plutonu antyterrorystycznego w Komendzie Wojewódzkiej Policji w Katowicach jest dziś Andrzej Teu. Dowódców jest trzech, bo dawny pluton rozrósł się do rozmiarów kompanii. Ma dzieci. Nie rozmawia z nimi tak jak Nac. Komenderuje - wygania z pokoju, poleca robić herbatę. Nad naszymi głowami wiszą trofea myśliwskie. Andrzej Teu nie może usiedzieć na miejscu, ma słowotok, myśli formułuje nieskładnie, oczy mu błyszczą. Wyrywa mi zeszyt, sprawdza, co zanotowałem, sam zapisuje. W połowie spotkania żąda legitymacji, sprawdza dokładnie, chwali się, że bardzo dobrze zna mojego szefa, Adama Michnika. Był jego ogonem.
Moje pytania wyprowadzają go z równowagi. - Nie lubię tych szczegółów - mówi wściekle.
- Jakich szczegółów?
- Jest tak. Jak było piętnaście metrów, to trzeba zawsze pamiętać, żeby mówić pięć. No i niech mi udowodnią, że było piętnaście. Mówi o odległości, jaka dzieliła górników z Wujka od strzelających zomowców.
Skarży się na szykany. - Dwa lata temu, 4 grudnia, zamknęli nas na czterdzieści osiem godzin - opowiada. - To taki prezent od władzy dla Ślązaków na Dzień Górnika, to znaczy, chciałem powiedzieć, na świętej Barbary. W pracy zawiesili nas 16 grudnia, na rocznicę Wujka. Ten pana artykuł też będzie tuż przed procesem14.
Ostatnie śledztwo wykazuje niezbicie, że w kopalniach Wujek i Manifest Lipcowy nie doszło do starcia wręcz. Utrzymywany był dystans od kilku do kilkunastu metrów. Wersja o obronie koniecznej nie znajduje uzasadnienia. Podczas śledztwa w 1982 roku postarano się zatrzeć ślady indywidualnej odpowiedzialności poszczególnych funkcjonariuszy. Poginęły dokumenty, amunicja, a nawet broń użyta w kopalniach. O charakterze prowadzonego wtedy dochodzenia wiele mówi fakt, że pociski wyjęte z ciał ofiar wiózł do ekspertyzy członek plutonu.
Skoro nie zachodziła potrzeba obrony, użycie broni bez rozkazu było bezprawne. Cieślak i jego podwładni zeznają, że nikt im takiego rozkazu nie dawał. Tak więc, według aktu oskarżenia, „wzięli udział w bezprawnym ataku z użyciem broni palnej, w wyniku czego dziewięć osób poniosło śmierć, a dwadzieścia pięć zostało rannych".
15 grudnia byli w Jastrzębiu i strzelali w kopalni Manifest Lipcowy. Ranili kilka osób. Po powrocie z akcji nikt im nie powiedział złego słowa - relacjonuje prokurator Andrzej Witkowski. Następnego dnia, znowu jako jedyny oddział z bronią palną, pojechali do Wujka, pokonali mur, wzajemnie się podsadzając, oddali 156 strzałów zza pleców innych funkcjonariuszy i po kilkunastu zaledwie sekundach, nie będąc nawet w starciu z górnikami, powrócili tą samą drogą. Nie mieli tarcz i pałek, nic prócz broni palnej.
Strajkowały wówczas Huta Katowice, Huta Baildon, wielkie kopalnie, ale Manifest był legendą Solidarności, a Wujek jest w centrum miasta. Tutaj, pięćdziesiąt metrów od siedziby regionalnej Solidarności, władza chciała pokazać żelazną pięść.
- Kto tak tym kręci?
- A choćby Alojzy Pietrzyk i senator Piotrowski. Ciągle dzwonią do komendanta wojewódzkiego i pytają, dlaczego jeszcze pracujemy w policji. Pan wie, że jak byłem zawieszony, to odebrali mi legitymację służbową i nie miałem czego pokazać, kiedy mnie drogówka złapała! Nawet broń myśliwską mi odebrali!
Szesnasty. Oczy zomowca
Andrzej Batuwic z Dąbrowy Górniczej cały czas pracuje w oddziałach antyterrorystycznych, jednak teraz już tylko w magazynie.
- Czy dawali wam przed akcją jakieś prochy? - pytam.
- Żadnych prochów. Nigdy. Tak precyzyjne maszynki jak my nie mogły być znieczulone przez narkotyki - protestuje magazynier.
- Ale te wasze oczy. Pamiętam te nieprzytomne oczy zomowców.
- Wy mieliście takie same. Takie oczy mają ludzie, którzy walczą.
Siedemnasty. Zza firanki
Marek Myjakowski jest bezrobotny. Mieszka w osadzie uzdrowiskowej niedaleko Wałbrzycha, a tam, jak wiadomo, trudno o pracę. Na parterze jego domu jest sklep monopolowy, a jego klienci wypijają wódki pod drzwiami byłego milicjanta.
Rozmawiamy szeptem. Nikt tu nie zna przeszłości Myjakowskiego. Nawet żona, nauczycielka w pobliskiej szkole podstawowej. Były komandos umawia się na rozmowę na ulicy, nie przychodzi jednak do samochodu. Trwożliwie spogląda zza firanki. Myjakowski także leczył się psychiatrycznie. Prawie jedna trzecia oddziału specjalnego po wydarzeniach w kopalniach podjęła leczenie w poradni zdrowia psychicznego. Zapytałem prokuratora Witkowskiego, czy nie jest to próba uniknięcia odpowiedzialności. Prokurator wolał, żebym sam odpowiedział sobie na to pytanie. On polecił zbadać wszystkich podejrzanych i okazali się zdrowi. Biegli orzekli, że artykuł 25. kodeksu karnego, mówiący o ograniczeniu poczytalności w momencie popełniania czynu, nie może mieć tutaj zastosowania.
Osiemnasty. Bez żony i dzieci
Edward Rajtar ciągle pracuje w oddziałach do walki z terroryzmem. Jest szefem magazynu mundurowego. To jedyny członek dawnego plutonu specjalnego, który nie ma żony i dzieci.
Dziewiętnasty. Nie pytali
Bonifacy Wolak z Siemianowic pracuje nadal w oddziałach specjalnych. Żona, dwoje dzieci, wykształcenie średnie, bez zawodu, pozytywna opinia środowiskowa i bardzo dobra z przebiegu służby.
- Maglowali was politycznie? - pytam Wolaka.
- Skądże! Innych milicjantów szkolili politycznie bez przerwy, ale nas nigdy. Nasza wierność oparta była na koleżeństwie i żelaznej dyscyplinie. Wpojono nam zasadę, że życie nasze i kolegów zależy od tego, jak szybko wykonamy polecenie dowódcy. Nie pytali: „czy wykona?", bo to było nie do pomyślenia, tylko: „jak szybko?".
Przerobili nas na inteligentne narzędzia. Nie powiedziałem: „myślące", tylko: „inteligentne". Od myślenia ważniejsze były odruchy. Na atak odpowiadałeś kontratakiem - w głowie zakodowanych miałeś kilkadziesiąt wariantów reakcji. Druga świętość, po rozkazie, to byli kumple. Mieliśmy do siebie bezwzględne zaufanie, jeden za drugiego dałby się porąbać. Służby mieliśmy dwudziestoczterogodzinne. Razem więc jedliśmy, spaliśmy, trenowaliśmy, walczyliśmy. Razem chodziliśmy na dziewczyny i wódkę. Przed skokiem kumpel sprawdzał ci spadochron, w trakcie wspinaczki kumpel cię asekurował. Jak nawali - giniesz. Dowódca, Romek Cieślak, był jednym z nas, i to jednym z najlepszych. Ciągle byliśmy razem. Cały pluton. Byliśmy do siebie podobni, z czasem zaczęliśmy tak samo myśleć.
Dwudziesty. Jezusie Nazareński!
Grzegorz Fardak mieszka w Piekarach Śląskich. Pracuje w kopalni w Bytomiu. Żona fryzjerka w Żorach. Odeszła od niego siedem lat temu. Na początku stanu wojennego cały miesiąc męża nie było w domu. Była w ciąży i bardzo się denerwowała. - Gdzie był? W Wujku? Jezusie Nazareński! - Żona Fardaka bezwładnie opada na fryzjerski fotel. Długo milczy. Płacze. - Czy on strzelał?... Zresztą, ja i tak nie mogłam z nim żyć. To może dobrze, że on do dzieci nie przychodzi.
W mieszkaniu Fardaka elektrownia wyłączyła prąd, bo nie płacił rachunków.
Dwudziesty pierwszy. Rambo
Krzysztof Józefowicz w 1981 roku miał 22 lata. Teraz jest instruktorem w kompanii antyterrorystycznej. Mówią o nim, że to drugi Rambo. Ma bardzo ładną żonę. Zdenerwowała się, kiedy do nich przyszedłem. Natarczywie pytała, skąd wziąłem adres.
Dwudziesty drugi. Może w RPA
Na przełomie 1989 i 1990 roku po kraju jeździli werbownicy z RPA i szukali ludzi do pracy w policji. Tych ze służb specjalnych brali w ciemno.
Jan Owsiany trzy lata temu wyjechał z rodziną za granicę. Prokuratura poszukuje go listem gończym, wydano nakaz aresztowania. Zaangażowano Interpol.
Dwudziesty trzeci. Wystarczy jeden
Roman Rajtar to młodszy brat Edwarda. Tak samo jak Owsiany wyjechał za granicę. Prokurator nie może sądzić ich zaocznie, więc zostali wyłączeni ze sprawy całego plutonu. Pozostali są wściekli, pytają dlaczego. Teoretycznie to właśnie oni mogą być winni. Żeby zabić dziewięciu ludzi, wystarczy jeden człowiek, przekonują fachowo. Józef Leszcz w piśmie do prokuratora zasugerował, że obaj poszukiwani są w Niemczech.
Dwudziesty czwarty. Serce
Czesław Bodzian nie był ani w Manifeście, ani w Wujku. Mówi się, że w tym czasie pilnował lotniska. Z pracy w policji zrezygnował już dawno, rozwoził do sklepów wędzone ryby. Wydało się jednak, że był w plutonie, więc przylgnęła do niego etykieta mordercy z Wujka. Do tego doszły kłopoty rodzinne. Powiesił się w zeszłym roku. - Serce nie wytrzymało - mówią ludzie z plutonu.
Post scriptum z roku 2009:
„Gazeta Wyborcza" (23.04.2009): „Sąd Najwyższy oddalił kasacje skazanych członków plutonu specjalnego ZOMO, którzy w grudniu 1981 roku pacyfikowali śląskie kopalnie. W wyniku ich akcji zginęło dziewięciu górników z kopalni Wujek, a kilkudziesięciu innych zostało rannych.
Przed rokiem zomowcy zostali skazani na kary od 3,5 do 6 lat więzienia. Ich obrońcy złożyli jednak kasacje. Twierdzili, że funkcjonariusze zostali skazani w ramach odpowiedzialności zbiorowej. - Wyroki sądów niższych instancji są zgodne z prawem i prawidłowe. Zasadnie przypisano oskarżonym odpowiedział ność za zarzucone czyny - stwierdził w środę sędzia Dariusz Świecki z Sądu Najwyższego. I dodał, że zomowcy nie odpowiadają za zabójstwo tylko dlatego, że nie można ustalić, który z nich do kogo celował. - Członkowie plutonu specjalnego działali na rozkaz. Gdy ich dowódca Romuald Cieślak powiedział: „chłopaki, walimy" i sam zaczął strzelać, był to rozkaz wydany w warunkach stanu wojennego. Za jego niewykonanie groziła im wówczas odpowiedzialność karna - dodał sędzia, oddalając kasacje wyroku. Tym samym sprawa strzelających została zamknięta.
Katarzyna Kopczak-Zagórna, córka jednego z poległych górników z Wujka: - Kiedy usłyszałam o wyroku Sądu Najwyższego, kamień spadł mi z serca. Cieszę się, że sprawcy zbrodni zostali prawomocnie ukarani. Szkoda tylko, że musieliśmy na to czekać 28 lat. To jednak nie zamyka sprawy. Członkowie plutonu specjalnego byli tylko wykonawcami rozkazów. Teraz czas rozliczyć tych, którzy te rozkazy wydawali.
Nazwiska milicjantów zostały zmienione. Reportaż ukazał się w „Gazecie Wyborczej", nr 55 z 6 marca 1993 roku.
Leszek Jagiełło bierze za rękę pięcioletnią córkę, ruszają w kierunku domu. Po drodze bawią się w sylabizowanie napisów: „SPO-ŻYW-CZY". Leszek jest dumny z córki. Przy Kobylińskiego na słupie telefonicznym widzi dziwną kartkę. Podchodzi, czyta. „Studenci wiedzą, o co walczą", „Milicja złamała konstytucję", „Wolność słowa", „Demokracja".
Stoi chwilę bezradnie. W końcu ostrożnie odrywa ulotkę. Musiała wisieć krótko, bo klej jeszcze nie zasechł. W domu pochylają się nad kartką z żoną. Zastanawiają się, co robić.
Jest 16 marca 1968 roku. Środek Peerelu. Leszek Jagiełło należy do partii. I właśnie podjął decyzję, która zmieni życie sześciu osób.
Zdjął i posiada w domu
Notatka oficera Służby Bezpieczeństwa w Płocku: „W dniu 16 marca 1968 roku oficer dyżurny MO został telefonicznie powiadomiony przez ob. Jagiełło Leszka, że zauważył ulotkę na słupie przy Kobylińskiego, którą zdjął i posiada w domu. Po otrzymaniu tej informacji wraz z tow. Borem udaliśmy się do samochodu pod podany adres. Ulotka dotykana była w domu u ob. Jagiełły przez niego oraz jego żonę".
Tego wieczoru funkcjonariusze płockiej milicji i SB znajdują jeszcze trzy takie ulotki. Wszystkie wzywają do solidarności z warszawskimi studentami pobitymi 8 marca przez milicję. Wszystkie są podpisane przez Klub Sprawiedliwych.
Płocka SB rozpoczyna jedno z największych śledztw w swojej historii. Jej szef - podpułkownik Roman Cywiński - wymyśla dla sprawy kryptonim „Wichrzyciel". Cywiński ma 52 lata, to sporo jak na pracę w SB. Nie zrobił dotąd wielkiej kariery, mimo że był w PPR, a do aparatu bezpieczeństwa trafił zaraz po wojnie. - Wściekł się, że na jego terenie działa jakaś konspiracja - mówi Kazimierz Kręglewski, emerytowany oficer SB. - W takiej Warszawie czy Krakowie to może było normalne. Ale w robotniczym Płocku? Opozycja? Jakiś tajny Klub Sprawiedliwych? Do „Wichrzyciela" rzucono cały aparat, obiecano awanse. Ganialiśmy jak nakręceni.
Łączność z młodzieżą
Szefem akcji został mianowany porucznik Jan Lewicki. 19 marca przeprowadził wnikliwą analizę treści ulotki: „Analizując treść ulotki, wynika, że autorzy jej chcą pokazać, że posunięcia władz państwowych są niesłuszne" - zanotował w dokumencie z nagłówkiem „Tajne".
Tego samego dnia powstał „Plan czynności operacyjno-śledczych". Sprawdzić, czy w pobliżu miejsc rozklejenia ulotek mieszkają osoby mające dzieci na studiach w Warszawie („w przypadku stwierdzenia takowych należy się nimi bliżej zainteresować"). Sprawdzić uczniów szkół technicznych („odezwy wykonane były pismem technicznym, a tylko w tych szkołach uczą tego pisma"). Funkcjonariusze SB mieli ponadto „dokonać rozpoznania środowisk młodzieżowych skupiających się w różnych klubach i organizacjach". Na końcu dokumentu porucznik Lewicki zaleca: „Należy wykorzystać sieć TW nie tylko pracującą przy tym zagadnieniu, lecz wszystką, która ma jakąś łączność z młodzieżą".
Sukcesy pułkownika Cywińskiego
Tydzień wcześniej - 8 marca 1968 roku - milicja pobiła studentów na Uniwersytecie Warszawskim. Rozpoczął się Marzec. Protesty rozlały się na inne miasta akademickie: Kraków, Gdańsk, Łódź, Lublin, Poznań...
W robotniczym Płocku początkowo był spokój. „Sytuacja polityczna wśród różnych grup i środowisk ksztahuje się dla nas korzystnie" - pisze w raporcie do szefów w MSW pułkownik Cywiński. Jednak już 13 marca w stołówce największego zakładu w mieście, płockiej Petrochemii, pojawiają się dwie ulotki. Sprawca zostaje wykryty błyskawicznie, jeszcze tego samego dnia - to Kazimierz Zakrzewski, junak z OHP. Pułkownik Cywiński natychmiast melduje o tym sukcesie Warszawie. Chwali się też innymi szybko wykrytymi „przypadkami naruszenia praworządności".
Oto 15 marca obywatel Jan S., lat 45, „będąc w stanie nietrzeźwym, w centrum Płocka wznosił okrzyki popierające studentów". Oto 13 marca na wiecu robotniczym dwaj osobnicy - niejaki Opolski i Raszkowski - sprzeciwili się rezolucji potępiającej wichrzycieli. Cywiński melduje też o ulotkach Klubu Sprawiedliwych. Pisze, że sprawa wciąż pozostaje nierozwiązana.
Grałem, więc nie wieszałem
Funkcjonariusze SB, którzy nie zostali skierowani do „rozpoznawania środowisk młodzieżowych", dostali inne zadanie - oględziny miejsc, gdzie rozwieszono ulotki. Odciski palców, ślady butów. A przede wszystkim szukanie świadków. Funkcjonariuszy prześladuje jednak pech.
Przy słupie telefonicznym na Kobylińskiego „śladów stóp nie zauważono, ze względu, iż obok stała kałuża wody". Przed sklepem z obuwiem „Zbyszek i Jagienka" obecny był cenny świadek - milicjant, który zdjął ulotkę. Widział kilku podejrzanych mężczyzn. Niestety: „Nie mogę przypomnieć sobie ich twarzy, gdyż zrywając ulotkę, byli oni za mną".
Przesłuchano obywatelkę Marię Rodak, ponieważ "jako kobieta zainteresowała się, dlaczego tyle osób stoi przy wystawie sklepu". Ale i ona nie była w stanie nikogo rozpoznać. „W związku z tym, że Marii Rodak spieszyło się, nie mogła zostać dłużej przy tym zgrupowaniu" - kończy swoją notatkę zawiedziony kapral Sporczyk. Kolejna ulotka wisiała na drzwiach kina Przedwiośnie. Przesłuchano bileterkę. Zapamiętała osobę „o charakterystycznym i rzadko spotykanym wyglądzie: włosy czarne, czarna broda, w okularach". Natychmiast postanowiono odszukać tak podejrzanie wyglądającego osobnika. „W tym cely z tow. Piotrowskim udaliśmy się wieczorem do kawiarni Teatralna, a następnie do kawiarni Piast, gdzie wylegitymowaliśmy osobnika odpowiadającego opisanemu wyglądowi" -notuje kapral Sporczyk. Okazał się nim Jerzy Kudrawcew, członek orkiestry z kawiarni Piast. Niestety, miał mocne alibi: 16 marca grał na puzonie, nie mógł więc rozwieszać ulotek. Poszukiwania stają się rozpaczliwe. „Wychodząc z lokalu Piast, zauważyliśmy, że pewien osobnik o nieustalonych danych przechadza się koło witryny kina Przedwiośnie, przyglądając się ciekawie na miejsce, gdzie była zerwana ulotka. Za w/w udaliśmy się do restauracji Pod Strzechą, gdzie go wylegitymowaliśmy. Okazał się nim Andrzej J., który nigdzie nie pracuje. Według moich spostrzeżeń jest to człowiek, który za wódkę czy pieniądze zrobiłby wszystko" - notuje kapral Sporczyk. Ale również ten podejrzany ma stosowne alibi. Na tak intensywnych czynnościach śledczych upływa funkcjonariuszom cały miesiąc.
Sprawa nie posuwa się do przodu ani o milimetr.
Wykonawca anonimowy
Ostatnia deska ratunku to Centralne Laboratorium Kryminalistyczne w Warszawie. Przechowuje ono wzory pisma osób złapanych na działalności antypaństwowej. Ulotki Klubu Sprawiedliwych zostają wysłane do analizy. Laboratorium odpisuje: „W aktualnych zbiorach nie występują wzory pisma osoby, która wykonała ulotkę, w związku z czym ulotkę włączono do katalogu wykonawców anonimowych".
W systemie panuje burdel
Po wybuchu studenckich protestów w Warszawie płocka bezpieka zaczęła czytać wszystkie listy, zarówno przysyłane do miasta, jak i stąd wysyłane. Powstała mała manufaktura nazywana w esbeckich dokumentach punktem „W". Pracowało w niej siedemnaście osób i specjalna maszynka produkująca parę do otwierania kopert. Z listów wypisywano wszelkie fragmenty dotyczące polityki, a zwłaszcza studenckich protestów. Najciekawsze lądowały na biurku pułkownika Cywińskiego. Ten z kolei kompilował z nich sążniste raporty i wysyłał co kilka dni do szefów w Warszawie. Pisał: „W związku z kontrolą korespondencji posiadamy informacje, że część osób podaje fakty niezgodne z treścią komunikatów ukazujących się w prasie, radiu i telewizji. I tak:
- Student Zalewski Zenon informuje swojego kolegę z Płocka Tadeusza Piekarskiego, że w systemie socjalistycznym panuje burdel, tak pięknie realizowany przez naszą partię;
- Andrzej Pawiński informuje rodziców zamieszkałych w Płocku, że studenci wznosili okrzyki „Za Moczara jak za cara" i palili gazety;
- Do Krystyny Gołubowicz pisze koleżanka (nazwiska brak) i stara się ją przekonać o niewinności niektórych ludzi skompromitowanych, np. Jasienicy;
- Annę Lagunę informuje kolega z Warszawy, że Szlajfer i Michnik nie mieli nic wspólnego z syjonizmem, a w więzieniu znaleźli się, bo protestowali przeciwko zdjęciu sztuki pt. "Dziady".
Joanna ze zdjęcia
11 kwietnia do pułkownika Cywińskiego trafia kolejny meldunek z punktu „W". Oto osoba podpisująca się Joanna napisała w liście do Andrzeja Żmijewskiego, studenta z Poznania, że założyła Klub Sprawiedliwych. Celem klubu jest „prawdziwy wgląd w pewne sprawy" oraz „nielegalne publikacje". Joanna pisze dalej: "Andrzej, nie wiem, czy takie sprawy choć trochę Cię interesują. Obawiam się, że jesteś moim kontrastem lub też człowiekiem, który uważa, że nie warto walczyć za kogoś. Nie potępiam Polski za jej politykę, ponieważ jest zmuszona do prowadzenia takiej, ale potępiam swój kraj za to, że swych mieszkańców chce okłamać. Na koniec, tak jak obiecałam, posyłam Ci swoje zdjęcie. Nie jest ono najnowsze, ale innych nie posiadam. Kiedyś wyślę Ci zdjęcie możliwie najnowsze. Pisz, Joanna".
Na kopercie nie ma ani adresu, ani nazwiska Joanny. Ale w liście jest jej zdjęcie. Pułkownik Cywiński pisze na marginesie rozkaz: „Towarzyszu Lewicki, proszę natychmiast ustalić we wszystkich szkołach wszystkie uczennice o imieniu Joanna i porównać ze zdjęciem".
Środkowa klatka na parterze
Odpowiedzialny za sprawę „Wichrzyciel" porucznik Jan Lewicki wybrał inną drogę. Zrobił kilkadziesiąt kopii zdjęcia i pokazał wszystkim tajnym współpracownikom SB W Płocku.
Notatka służbowa z 12 kwietnia: „Po zapoznaniu się ze zdjęciem Joanny, którą należało ustalić do sprawy »Wichrzyciel«, TW Jack stwierdził, że zna ją z widzenia i zamieszkuje ona na osiedlu Dobrzyńska".
Notatka służbowa z 13 kwietnia: „Zdjęcie okazano dzielnicowemu Brońkowskiemu z osiedla Dobrzyńska i ustalono, że Joanna mieszka w tym samym bloku, co Brońkowski, w klatce środkowej na parterze".
Mamy was wszystkich
Joanna nie została zatrzymana od razu. Przez tydzień ją śledzono. Esbecy odwiedzili szkołę, zanotowali: „Ustalono, że jest członkiem PCK i Spółdzielni Uczniowskiej". „Stara się wybić pośród klasy". „Zajmuje się pisaniem wierszy". Wypytywali, z kim Joanna się przyjaźni. Zażądali wypracowań kilku jej koleżanek. Pismo pasowało do ulotek.
25 kwietnia zatrzymano Klub Sprawiedliwych. Sześć dziewczyn. Najstarsza miała 18 lat, najmłodsza 15.
Kazimierz Kręglewski, emerytowany oficer SB: - Trochę byliśmy zawiedzeni, bo zamiast wielkiego spisku złapaliśmy jakieś dzieciaki. W dodatku średnio pasujące do marcowego schematu. Dziewczyny nie były ani z domów inteligenckich, ani prominenckich. Żadna nie miała żydowskiego pochodzenia. Zwykłe robotnicze rodziny. Pod szkoły zajechały czarne wołgi, dziewczyny wyprowadzono prosto z lekcji. Przesłuchiwano je osobno. Esbecy kładli przed każdą czystą kartkę: „Pisz, z kim robiłaś ulotki". Pokazywali przez okno budynek sąsiedniego aresztu: „Dzisiaj tam będziesz nocowała". Jeśli któraś nie chciała pisać, wyprowadzano ją na korytarz i uchylano drzwi do sąsiedniego pokoju. Widziała tam zapłakaną koleżankę: „Mamy was wszystkie i wszystko o was wiemy". Pierwsze zeznanie esbecy darli bez czytania: „Kłamiesz, nie napisałaś wszystkiego, pisz na nowo". I tak kilka godzin.
Kręglewski zapamiętał, że dziewczyny starały się kluczyć, nikogo nie obciążać i były świetnie przygotowane: - Wszystkie opowiadały, że ulotki znalazły w szafce elektrycznej na klatce schodowej i rozwiesiły dla żartu. Trzymały się tej wersji bardzo długo. W końcu przyznały się do napisania i rozklejania ulotek. Późnym wieczorem wypuszczono je do domów.
„Wichrzyciel" trafia do archiwum
Pułkownik Cywiński w szyfrogramie do Warszawy melduje: „W toku wykonania szeregu czynności operacyjnych została zrealizowana sprawa »Wichrzyciel«. Członkami »Klubu Sprawiedliwych« i autorkami ulotek były:
- Joanna Kacprzak, lat 17, uczennica liceum;
- Halina Kacprzak, lat 16, uczennica technikum (siostra Joanny);
- Grażyna Bujalska, lat 17, uczennica liceum;
- Krystyna Petrulewicz, lat 18, uczennica liceum;
- Teodora Burzak, lat 16, uczennica szkoły medycznej;
- Barbara Owczarek, lat 15, uczennica szkoły podstawowej.
Wobec osób pełnoletnich prokuratura wniosła oskarżenie, wobec pozostałych skierowano sprawy do sądu dla nieletnich. W związku z powyższym wnoszę o zakończenie sprawy »Wichrzyciel« i złożenie jej w archiwum".
Joanna: To bzdury
Po czterdziestu latach postanowiłem odszukać Klub Sprawiedliwych.
Joanna Kacprzak nadal mieszka w Płocku. Próbuję się z nią umówić.
- Nie będę opowiadać o bzdurach sprzed czterdziestu lat - ucina przez telefon.
- O bzdurach? Nie jest pani dumna z Klubu Sprawiedliwych?
- Ja nic nie pamiętam i proszę do mnie nie dzwonić (w tle słyszę męski głos: „Joaśka, ty się w nic nie pakuj"). Dzwonię jeszcze dwa razy, Joanna dwa razy rzuca słuchawkę.
Grażyna: Błędy młodości
Grażynie Bujalskiej zostawiam w drzwiach kartkę, proszę o telefon. Nie oddzwania. Rozmawiam z jej bratem ciotecznym: - Grażyna kazała przekazać, że nie życzy sobie żadnych rozmów. Nie chce pamiętać o błędach młodości.
- Błędach? Przecież one miały rację, walczyły o wolność!
- A tam, proszę pana, do dupy z taką wolnością. Grażyna nie będzie rozmawiać i koniec.
Krystyna: Próbuję zapomnieć
Krystyna Petrulewicz przeprowadziła się z Płocka do Szczecina.
- Klub Sprawiedliwych? Nie przypominam sobie.
- Rozklejałyście ulotki w obronie studentów.
- Może i rozklejałyśmy.
- Na pewno rozklejałyście, pani musi to pamiętać!
- Nic nie muszę. Przez całe życie starałam się zapomnieć o tej sprawie. I prawie mi się udało. A teraz, po czterdziestu latach, nagle pan dzwoni i wypytuje. Z tych ulotek miałam same kłopoty. Przesłuchania, łzy. Co prawda sprawa nie trafiła w końcu do sądu, nie było wyroków, ale kazali mi powtarzać klasę, nie dopuścili do matury. Odechciało mi się wychylać na całe życie. Kilka lat temu moi rodzice zaczęli opowiadać wnukom, jaką to byłam konspiratorką za komuny. Wkurzyłam się i wyszłam do drugiego pokoju.
Andrzej: To był epizod
Andrzej Żmijewski, do którego Joanna czterdzieści lat temu napisała list, nie pamięta nic.
- Joanna, Joanna... Nie przypominam sobie.
- W 1968 roku pochwaliła się panu w liście, że założyła Klub Sprawiedliwych. I przez to wpadła, bo czytali całą korespondencję.
- Zaraz, zaraz. Pamiętam jakiś list, po którym miałem kłopoty. Przesłuchiwała mnie nawet milicja. Trochę byłem zły z tego powodu, bo ja nigdy nie angażowałem się w politykę. Chciałem mieć święty spokój.
- Skąd pan znał Joannę?
- Nie pamiętam. Widziałem ją może raz w życiu na jakichś wakacjach. Wymieniliśmy adresy, nawet się nie całowaliśmy. Dla mnie to był epizod.
Barbara: Trzy lata w siódmej klasie
Nie udało mi się odszukać Teodory Burzak. Wyprowadziła się z Płocka i ślad po niej zaginął. Halina Kacprzak - siostra Joanny - nie żyje. Barbara Owczarek - w Klubie Sprawiedliwych najmłodsza - zgadza się na rozmowę. Siedzimy w mikroskopijnym domu na obrzeżach Płocka, gdzie mieszka z synem. W tle leci Taniec z gwiazdami.
- Spiskowałyśmy na podwórku, przy trzepaku. Ja byłam w klubie najniższa. Przyklejałam więc ulotki, a inne dziewczyny mnie zasłaniały.
- Dlaczego to robiłyście?
- Bo wkurzały nas te wszystkie kłamstwa dookoła. Mój ojciec był robotnikiem, matka konduktorką. Wieczorami ze znajomymi grywali w karty i komentowali politykę. Mówili co innego, niż nam wtłaczano w szkole. Raz Gomułka w radiu gadał, ile to kwintali zboża rolnik ma z hektara. Wszyscy się śmiali. Kiedyś przy trzepaku podeszła do mnie Joanna i zaproponowała rozwieszanie ulotek. Od razu się zgodziłam. Szybko złożyłam przysięgę i zaczęłyśmy robotę.
- Jaką przysięgę?
- Słów już nie pamiętam. To było coś w stylu, że Klub Sprawiedliwych jest tajny i nigdy nie ujawnię, kto jest jego członkiem. Joaśka była mądra. Zanim nas złapali, wymyśliła, co mówić w śledztwie: że ulotki znalazłyśmy w skrzynce z licznikami na klatce schodowej i nie wiemy, kto je pisał. Ale nie uwierzyli.
- Miałyście proces?
- Nie. Ojciec Joaśki stanął na głowie, żeby prokuratura umorzyła sprawę. Ale wszystkie miałyśmy kłopoty w szkołach. Mnie za karę zostawili w siódmej klasie. I to przez trzy lata! Potem wyrzucili z liceum. Marzyłam o studiach prawniczych, ale w efekcie nie skończyłam niczego.
- Jest pani dumna z tych ulotek?
- Nie chciałabym się za bardzo tym chwalić. Jeszcze nazwą mnie „solidaruchem" i będę oczami świeciła. Nie wszystkim się podoba ta nowa Polska.
Broniłem socjalizmu
Leszek Jagiełło, który znalazł ulotkę, mieszka kilka bloków od Joanny. W pokoju na stole tygodnik „Fakty i Mity". Na ścianie zdjęcie Edwarda Gierka, powyżej obraz Matki Boskiej, który powiesiła żona.
- Pamięta pan tę ulotkę?
- O, królu złoty, jasne, że pamiętam. Zadzwoniłem w tej sprawie na milicję.
- Dlaczego pan to zrobił?
- Broniłem socjalizmu. Trzeba było tępić opozycję, tę zarazę.
- Wie pan, że te ulotki pisały nastoletnie dziewczyny? I że wszystkie aresztowano?
- To chociaż sukces odniosłem, że gówniary w dupę dostały.
- To okropne, co pan mówi.
- No i dobrze. Nie zamierzam się tłumaczyć. To one powinny się wstydzić, nie ja.
Jedyny...
Jedyną osobą szczerze podziwiającą Klub Sprawiedliwych okazał się Kazimierz Kręglewski, emerytowany oficer SB: - Podziwiam te dziewczyny za odwagę. Było im trudniej niż studentom w Warszawie, którzy mieli za sobą duże środowisko, wspierali się. One w tym Płocku zostały całkiem same. To musiały być naprawdę fajne dziewczyny.
W odpowiedzi na pytanie, dlaczego w takim razie pracował w SB i łapał ludzi za rozklejanie ulotek, Kazimierz Kręglewski odłożył słuchawkę.
Reportaż ukazał się w „Dużym Formacie", dodatku do „Gazety Wyborczej", nr 31 z 11 sierpnia 2008 roku. Autor sprawą zainteresował się dzięki historykowi Jackowi Pawłowiczowi, który odnalazł ją w archiwach IPN.
Dzisiaj, drodzy bracia i siostry, obchodzimy Światowy Dzień Chorego. W siedemdziesiątą piątą rocznicę objawień fatimskich i w jedenastą rocznicę zamachu na swoje życie dzień ten ustanowił nasz umiłowany Jan Paweł II. Nasz wielki Papież Polak, który wiedział, co to ból.
Dziś myślimy o człowieku, który cierpi. Być może macie wokół siebie kogoś, kto ciężko choruje; kto nie może tu być dzisiaj z nami. Ale są przy nim teraz wasze myśli. Może jest i pytanie, wyrzut sumienia: czy przy moim cierpiącym jestem tak często, jak on tego potrzebuje? Czy jestem na co dzień? Czy mu pomagam? Wspieram go? Czy mu towarzyszę? A może o nim zapominam? Może go unikam? Może jego rany, owrzodzenia, guzy są zbyt odrażające? Może zbyt brzydko pachną? Może nasz chory śmierdzi ropą? Wymiocinami? Uryną? Kałem? A może zwykłą starością? Jego cierpienie jest dla mnie zbyt trudne do udźwignięcia? Odwracam głowę?
Dzisiejsza moja homilia będzie z pewnością dla wielu nie do udźwignięcia. A już na pewno nie dla dzieci. To jest homilia tylko dla dorosłych. Proszę, żeby dzieci teraz wyszły. Moi uczniowie również. Cokolwiek o mnie później usłyszycie, spróbujcie w ciszy się pomodlić za mnie. Ale teraz idźcie.
Ciężko mi dzisiaj stać przed wami. Znacie mnie jako otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana. Nie chodzę z wysoko podniesioną głową. Nie buduję wokół siebie żadnych barier. Nie noszę sutanny, kiedy to nie jest niezbędne, ani koloratki. Dobrze się czuję w dżinsach, w koszulce, w czapce z daszkiem. Jeżdżę na rowerze górskim, tańczyłem z wami na niejednym weselu. Razem z wami organizuję pomoc dla potrzebujących. Staram się służyć bliźnim, jak tylko potrafię. Bo tak widzę rolę kapłana: być z ludźmi i dla ludzi. Wiem, że wszystko jest między nami w porządku. Poza jednym.
I dlatego tak ciężko mi dzisiaj patrzeć wam w oczy. Ale cóż to za ciężar wobec ciężaru Hostii! Muszę ją dźwigać razem z tamtymi obrazami. One wracają do mnie jak film, przewijają się. Widzę je szczególnie wtedy, gdy biorę Ciało Chrystusa w dłonie, kiedy je podnoszę, kiedy mówię: bierzcie i jedzcie. Hostia jest coraz cięższa, a obrazy nie chcą mnie opuścić. Przeciwnie, nasilają się, widzę je: spocone torsy, bicepsy, płaskie brzuchy, mocne uda, ale mówię dalej: to jest Ciało Moje, które za was i za wielu będzie wydane.
Chcę wam powiedzieć prawdę i tylko prawdę: zbłądziłem. Ale nie jestem gejem, który uważa, że trzeba organizować te wszystkie parady, nosić tęczowe chorągwie, pozwalać dwóm mężczyznom na małżeństwo i na adopcję dzieci. Nie zgadzam się z tym. Zgadzam się raczej z tymi, którzy twierdzą, że walka przeciwko tak zwanej dyskryminacji mniejszości seksualnych jest ukrytą, ale jakże nachalną promocją homoseksualizmu. Promocją zaburzenia. To podstępne kontestowanie wartości, z których wyrasta nasza cywilizacja. A wyrasta z chrześcijaństwa i z prawa naturalnego. Natura wyraźnie uczy nas, że tylko związek pomiędzy kobietą i mężczyzną ma sens. Homoseksualizm jest pomyłką natury, wybrykiem, może błędem w ewolucji. Choć nie znaleziono genu, który za homoseksualizm odpowiada. Tych, którzy krzyczą o homofobii, prawda w oczy kole. Kole i mnie. I ja jestem zaburzony.
Niektórzy mówią, że od homoseksualizmu do pedofilii droga niedaleka. Nie wydaje mi się. Ja na chłopców nie patrzę. Mnie chłopcy nie interesują.
Mnie się podobają dojrzali mężczyźni, śniadzi, wysocy, mocni. Ich szukam, ich potrzebuję.
I to jest mała część prawdy, na początek. Rozumiem, że dla niektórych zbyt przerażająca. Kapłan mówi od ołtarza o torsach, bicepsach, udach. A dlaczego ma nie mówić? One nie istnieją?! Nie ma ich?
Są! Nawet tutaj, drodzy bracia i siostry, w świątyni, przed tabernakulum. Spójrzcie po sobie i po obrazach tu na ścianach. Chyba żadne odzienie nie sprawi, że będziemy wątpić w to, co stworzył nasz Bóg Ojciec.
A te szmery, które słyszę, to chyba nie żarty? To złorzeczenia? Przekleństwa? Dlaczego mówicie je po cichu? Bo powierzyliście mi wasze winy? Wasze wstydliwe słabości, zdrady, świństwa, podłości, złodziejstwa? Nie, ja nikomu o nich nie powiem. Nie tylko dlatego, że chroni was tajemnica spowiedzi. Nie macie powodu do żadnych obaw. Ani o to, co tutaj, ani o to, co tam - w Królestwie Niebieskim. Jeśli za swe grzechy szczerze żałujecie, jeśli chcecie się poprawić, Bóg wam wszystko odpuszcza. Bóg jest dobry, jest miłosierny.
Odkąd pamiętam,
zawsze byłem w kościele. Nie na podwórku, boisku, basenie, nie. Tylko w szkole i w kościele. Lubiłem zapach kadzidła i zapach wody kolońskiej, którą spryskiwali się młodzi księża. Mój ojciec żadnych zapachów nie używał, kąpał się nie za często i nie za często zwracał na mnie uwagę. Nie pił, nie bił, nie dotykał. Pracował i dawał mi kieszonkowe. Matka też pracowała, ale za oceanem. Wyjechała, kiedy miałem pięć lat, skończyła się jej wiza, została nielegalnie i jest tam do dzisiaj. Nie widziałem jej od dwudziestu ośmiu lat. Ona nie może stamtąd wyjechać, bo drugi raz jej nie wpuszczą. Ja nie mogę dostać wizy, by ją odwiedzić. Zresztą nie wiem, czy chcę. Ona dzwoni czasem, mówi do mnie: I love you. I każe sobie przysłać aktualne zdjęcia. Wysyłam. Wtedy dzwoni z płaczem, że jestem still beautiful.
Po raz pierwszy poczułem, że pragnę bliskości mężczyzny, kiedy miałem dwanaście, może trzynaście lat. Zrozumiałem, kim jestem, gdy miałem szesnaście. Byłem wystraszony, ale nie było z kim o tym porozmawiać.
Z ojcem? On miał nową kobietę, nowe dzieci. Zresztą kto by z ojcem o tym mówił? Żeby mnie zabił?
Z matką? Przez ocean?
Z nauczycielką? W tym kraju?
Z kolegą? Jeszcze gorzej.
Z moim ulubionym księdzem? Był wysoki, szczupły, nosił krótkie, po żołniersku obcięte blond włosy, mówił niespiesznie, niskim głosem. A kiedy się ze mną witał, mocno ściskał mi dłoń. Grał na gitarze, chodził z nami w lecie po górach, organizował pomoc dla jakichś pogorzelców i ja mu w tym pomagałem. Nie mogłem go zawieść. Powiedziałem mu, że szczerze kocham Chrystusa i chcę iść do seminarium. Tak się ucieszył, że aż mnie przytulił. Zesztywniałem cały jak deska, jakbym się bał poczuć jego ciepło. Pamiętam tamtą chwilę do dziś. Jego oddech.
Odsunął swoją głowę od mojej, opuszkami palców przejechał mi nad górną wargą, delikatnie, powoli, i powiedział: jeszcze rok i prawdziwy mężczyzna nam urośnie.
Potem złapał mnie za ramiona, odwrócił tyłem do siebie, delikatnie klepnął po plecach i zaśmiał się: no, do ojca biegnij, bo już późno!
Gdybym poszedł na psychoterapię, może przez dwa lata doszlibyśmy z terapeutą do wniosków, które nie przynoszą ulgi, ale są ważne: a więc nie byłem mężczyzną. Miałem nim się stać dopiero za rok. Jeszcze nie atrakcyjny, jeszcze nie mężczyzna. Odsunął mnie od siebie. Rok dla chłopaka to era.
Po roku nie było go już w naszej parafii. Pojechał do Afryki pracować z chorymi na AIDS.
Byłem zupełnie sam z moim pragnieniem męskiego dotyku.
Ale nie pamiętam pierwszego seksu. To znaczy nie wiem, który był pierwszy. Chyba kiedy byłem już w seminarium.
Nie wiem, czy czułem powołanie. Nie wiem, co to jest powołanie. Że Pan Bóg przychodzi do młodego człowieka i mówi mu: pójdź za mną? Niektórzy podobno słyszą Jego głos. Ja żadnego głosu nie słyszałem, ale byłem pewny, że tak ma wyglądać moja droga. W ten sposób pragnąłem służyć Jezusowi. Pragnąłem być jak najbliżej Niego.
Można znaleźć setkę cytatów z Pisma, które wprost będą mówiły, jak należy kochać Jezusa.
Ja kocham Go jak mamę i tatę.
Wiem, że jest zawsze przy mnie i nie da mi zrobić krzywdy. Że się mną opiekuje, jak każdy rodzic powinien się dzieckiem opiekować.
Jestem dzieckiem Jezusa.
Ale tak jak nie zawsze słuchałem mamy i taty, tak i nie zawsze robię to, co podoba się Jezusowi.
Czasami myślę, że wykreowaliśmy nieludzki obraz Stwórcy. Daleki od życia, od człowieka. Na szczęście w ostatnich latach inaczej zaczynamy w Niego wierzyć. Wierzymy w Boga miłosiernego. Tego, który wybacza.
Sprawia mi to radość nie dlatego, że mogę teraz śmiało grzeszyć w nadziei, iż Pan Bóg i tak mi wszystko daruje. Raczej cieszę się, że w swej tajemnicy staje się On bardziej ojcowski czy matczyny. Ciepły, bliski, kochający. W seminarium nikt tak o Bogu nie mówi.
W seminarium opiekunowie formują osobowość przyszłych kapłanów. Tak to się nazywa. Ale jest odwrotnie - oni osobowość młodych mężczyzn deformują. Uczą wyrzekania się przyjemności. Powołują się przy tym na Jezusa, który powiedział, że kto chce iść za Nim, musi się zaprzeć samego siebie. Ale czy to znaczy, że trzeba pozbyć się samego siebie. Wyrzec? Nigdy nikt nie udzielił mi sensownej odpowiedzi. Po co takie rzeczy klerykowi wyjaśniać? Co wieczór, po dziesiątej, księża opiekunowie wchodzili do kleryków bez żadnego pukania i kazali nam gasić światło. Lulu, paciorek i spać, oczywiście z rączkami na kołderce. Miałem dwadzieścia jeden lat i ktoś mi mówił, kiedy mam zamykać oczy, kiedy otwierać. Kiedy wstawać, golić się, myć, jeść, pić (i co), kiedy uczyć się, wychodzić do miasta (i w czym - jedynie w czarnym lub granatowym!), kiedy mam zamknąć dziób i do końca dnia już go nie otworzyć. Silentium sacrum - zawsze po dwudziestej pierwszej czas skupienia. W seminarium nie ma kreatywności, twórczego myślenia, rozwoju. Żadnych rozmów o tym, co wśród wiernych budzi kontrowersje: aborcja, eutanazja, homoseksualizm, klonowanie. A skąd! Nie wolno mieć nawet komórki, nie wolno komputera. Jest trening przystosowania. Udawania. Udawanie ma być drugą naturą kapłana. Masz być taki jak reszta księży. Jakimi chcą nas widzieć wierni. Któregoś razu zamiast w odwiedziny do ojca pojechałem do Berlina. Wcześniej odnalazłem adresy odpowiednich klubów. To było odkrycie, to był kosmos, tyle męskich ciał nagich zupełnie. Byłem ładnym chłopcem, still beautiful, immer noch schón, więc miałem powodzenie. Może raczej powinienem nazywać sprawy po imieniu: miałem superbranie!
I wróciłem do seminarium, gdzie chłód, zimno, odtrącenie. Dlaczego? Czy w naszym Kościele brakuje miłości bliźniego? Młody człowiek, wbity w twardy system reguł, idzie z seminarium do parafii i widzi, że wszystko, czego go uczono, jest dalekie od życia. Jakie silentium sacrum? Komputer, interia.pl, czateria, gay. Tysiąc gejów online. Jak wyglądasz? Ile masz lat? 24/188/80/19.
Całkiem nieźle. Ja 26/180/78/17, szatyn, owłosiony. A Ty?
Ja gładki, tylko nogi trochę. Co lubisz?
Różne rzeczy. Jesteś pasywny czy aktywny?
Lubisz real czy walisz konia? Daj mi foto i tel.
Młody ksiądz jest podekscytowany, ale i zalękniony. Szybko wylogowuje się z czata, ucieka przed żądaniem wirtualnego rozmówcy.
Bo jest mu wstyd.
Moi koledzy też lubią rozmowy online: interia.pl, czateria, randki.
Kochanie, myszkę masz wygoloną?
Oczywiście, ale zostawiłam wąski paseczek.
Cudownie! A czy jest już wilgotna?
Oczywiście, czeka na ciebie, Kocurku.
No to włącz kamerkę i pośliń paluszek.
Teraz nie mogę, bo mąż siedzi niedaleko.
Oj, to niedobrze. Moja żonka w pracy. Więc mam luz.
Niedobry Kocurek! Bawisz się już swoją armatą?
Ale są i tacy księża, którzy w ogóle nie mają w pokoju komputera i tylko się modlą. Takich jest większość, drodzy bracia i siostry, bez wątpienia.
Na początku młody ksiądz boi się nocą wyjść z plebanii. Wdrukowano mu w głowę obraz Boga, który za dobre wynagradza, a za złe karze. A złem jest puszka piwa. I Bóg ją widzi. Babcia mi zawsze powtarzała: bądź grzeczny, bo Pan Bóg cię widzi. Wielki Brat, podglądacz, policjant, lustrator, sędzia. Taki obraz Boga jest katastrofalny dla rozwoju człowieka, dla jego wolności. Wolność zresztą - to też wynosimy z seminarium - jest czymś podejrzanym.
Wierzyłem, że kapłaństwo ochroni mnie przed moim homoseksualizmem.
Ale pomyliłem się, moi bracia i siostry. Jeśli jeszcze mogę tak do was mówić. Interia.pl, czateria, gay. Tysiąc stu gejów online. Będę czekał przy stacji benzynowej za pół godziny. Super. Będziesz wykąpany czy weźmiemy prysznic razem? Lubię zabawę pod prysznicem. OK, zrobię ci to pod prysznicem. Czekam w czarnym saabie. OK, zaraz wychodzę.
Wielu księży wierzyło, że kapłaństwo ochroni ich przed pragnieniami. Wielu się pomyliło. Wystarczy obserwować konfesjonały. My, księża homoseksualni, mężczyzn spowiadamy dłużej. To, co mówią kobiety, nie jest tak interesujące. Chyba że mówią o swoich erotycznych snach z mężami na pierwszym planie. Pytał święty Augustyn: „Czyż ręka Twoja, Boże wszechmogący, nie jest dostatecznie potężna, aby uleczyć wszystkie słabości mojej duszy? Aby obfitszym darem łaski zgasić zmysłowe skłonności, także w moich snach?". Żaden sen - moi kochani - nawet najbardziej wstydliwy, grzechem być nie może. Sny są poza naszą wolą, zawsze niewinne. Bóg nie będzie z nich nikogo rozliczał. Snów nam nie będzie pamiętał, tak jak i my ich nie pamiętamy. Nie spowiadajcie się ze swych marzeń sennych, bo szkoda czasu. Tylko pobudzacie seksualne fantazje spowiedników, zresztą także tych heteroseksualnych. W telewizji mówili o biskupie, który molestował kleryków, ale to w telewizji, gdzieś daleko. Zresztą może przesadzali, jak to dziennikarze.
Lepiej nie zadawać sobie pytania, czy i wokół nas jest homoseksualny ksiądz. Jest!
Interia.pl, czateria, gay, tysiąc dwustu gejów online. 29/178/76/20, brunet. Czekam pod bankiem PKO. Ciekawość narasta, jest podniecenie, lęk. Jest seks. A potem przychodzi pustka. Smutek.
Mówicie: dość? Po co w sprawę tak głęboko wnikać? Czemu miałoby to służyć?
Prawdzie!
Wy wolicie z pedałów szydzić, żartować z nich. Sam czasem żartowałem, żeby nikt nie pomyślał, że i ja jestem.
Często śni mi się pies,
jest agresywny, pianę toczy z pyska, warczy. Ale mnie nie gryzie. Rzuci się na mnie, kiedy zrobię krok. Więc stoję bez ruchu, bez oddechu. Udaję, że mnie nie ma, że nie istnieję. Nie przełykam śliny. A pies patrzy na mnie. I czeka.
Dziś obchodzimy Światowy Dzień Chorego. Mówimy o cierpieniu, o odchodzeniu do domu Ojca. Czy wiecie, że umrzecie? Mam trzydzieści trzy lata i wiem: umrę. Ale pojąłem to całkiem niedawno. Bo kiedy zdawałem maturę, o tym nie wiedziałem. Kiedy kończyłem seminarium - nie wiedziałem. Odprawiłem po raz pierwszy Eucharystię i po raz setny - nie wiedziałem. Choć Chrystus umarł na krzyżu i za mnie, choć głęboko w to wierzę - nie wiedziałem. Śmierć, która jest elementem życia, w moim życiu nie istniała. Człowiek młody, dziecko nawet, zdaje sobie sprawę, że każde życie ma kres. Ale jego - nie. Śmierć dotyczy innych, jakichś chorych, starych. Ale jego - nie. On na tym świecie będzie żył wiecznie. Starsi spośród nas wiedzą, że to nie jest pycha. Świadomość zbliżającej się śmierci przychodzi w różnym wieku. Dopóki człowiek jest zdrowy, dopóki żyją wszyscy ci, których kocha - tej świadomości nie ma. I dobrze. To pozwala nam dojrzewać, uczyć się, pracować, rodzić dzieci, pokonywać trudności i cieszyć się tym, co jest wokół. Świadomość śmierci w nas, chrześcijanach, nie powinna budzić żadnej trwogi. Śmierć jest jedynie przejściem przez bramę, za którą czeka radosne spotkanie z Bogiem Ojcem. Radosne, bo wierzymy, że miłosierny Pan wybaczy nam wszystkie winy. To dlaczego śmierć budzi w nas strach?
Mam trzydzieści trzy lata i dopiero teraz pojąłem, że umrę. Nie patrzcie tak, jeszcze nie umieram. Może dożyję sędziwego wieku, choć wątpię. Chciałem jak najdłużej służyć Bogu jako kapłan. I wam, drodzy bracia i siostry. Ale po tym, co wam powiedziałem, już nie mogę. Tym bardziej że muszę wam powiedzieć więcej. Jaka cisza, żadnego kaszlu, szmeru. A kościół pełny. Jezu, zmiłuj się nade mną.
Bóg zsyła mi zadanie,
sprawdzian, trudny egzamin. Jestem zakażony wirusem HIV. Kiedy człowiek odbiera pozytywny wynik testu - wszystko się zatrzymuje. Nie ma żadnego jutra, żadnego za tydzień, życie staje bez ruchu, jest koniec. Ale myśli pod czaszką szaleją: jaki koniec? kiedy? gdzie? kogo o końcu należy uprzedzić? komu o TYM powiedzieć? kto o TYM się dowie? TO jest we mnie, rozmnaża się jak robactwo, pleni, pożera od środka.
Człowiek bierze prysznic. Woda leje się silnym strumieniem, parzy skórę, ale TEGO nie zmywa. Strach miesza się w głowie z żalem, potem z wściekłością, odbiera rozum: pewnie witaminy, które co rano łykam przy śniadaniu, zafałszowały wynik testu. Witaminy mogą zmienić wyniki, to oczywiste. Test trzeba powtórzyć! Ale po co?
Resztki świadomości zabierają nadzieję: test, zanim zakażony otrzymuje wynik, jest powtarzany co najmniej dwa razy. Z dwóch próbek krwi. Nie ma szansy na pomyłkę, nie ma szansy na nic. Spokój bezpowrotnie odchodzi do przeszłości. Uśmiech również. Niebawem przyjdzie uśmiech wyreżyserowany, żeby nikt się nie domyślił, dopóki ciało nie zdradzi objawów. Pojawia się napięcie, sadowi się gdzieś za mostkiem i stamtąd będzie, nie raz, nie dwa, telepać całym ciałem. Albo delikatnie kłuć. Albo zabierać ślinę z gardła. Albo tylko zmiękczać nogi. Wtedy trzeba będzie usiąść gdzieś na ławce w parku, otrzeć pot z czoła i czekać, aż przejdzie. Nie przejdzie. Napięcie staje się przyszłością, będzie non stop, do końca. Ale pierwszego dnia człowiek o tym nie myśli. Chce zasnąć od razu, na wieki wieków. A On każe mi żyć!
Bo na TO się już nie umiera. Z TYM się teraz żyje. Dwadzieścia lat, czterdzieści, do starości, jak dobrze pójdzie. Są tabletki, coraz nowocześniejsze, bardziej skuteczne. Dziś lekarze mówią, że zakażenie to przewlekła choroba. Jak wiele innych. Nie leczysz się - umierasz. Leczysz się - żyjesz. Ale wy swoje wiecie. Wy mnie już w myślach wsadzacie do trumny, już chowacie. Łopaty, ziemia. Pchają się wam do głów stereotypy, gotowe schematy, matryce, już zajmują ustalone z góry pozycje, już są gotowymi argumentami do oceny, sądu, skazania.
Pedał - wiadomo - to AIDS. Zasłużył - to ma.
Kara boska!
Od Jezusa? Którego kocham jak mamę i tatę? Który się mną opiekuje?
Wy znacie odpowiedź!
Nie trzeba się nad nim litować! Ale palcem pokazać - czemu nie? Napluć w twarz - bardzo chętnie. Zamknąć przed nim drzwi - jakżeby inaczej. Bo hiv jest w naszym kraju piętnem, niewidzialną szkarłatną literą, dowodem rozwiązłego życia, dowodem zła. Bo jest chorobą złapaną przez seks. A seks jest czymś podejrzanym. A temu, co podejrzane, warto się z uwagą przyglądać. Seks innych to przecież moja sprawa. Będę oceniał, sądził, brzydził się. Brzydzisz się, to dlaczego dupy innych tak cię obchodzą? „Jakże skwapliwie ludzie badają cudze życie - pisze święty Augustyn - a jak opieszale zabierają się do naprawiania swojego". Dlaczego ocenianie innych, sądzenie ich, tak ci jest, człowieku, potrzebne? Cóż warte byłoby twoje życie, gdybyś nie osądzał innych?
Wy, dobrzy katolicy, patrząc na człowieka z piętnem, myślicie o sobie: jesteśmy od niego lepsi, poukładani, moralni, uczciwi, czyści. My, dobre żony, kochający mężowie, troskliwe matki, ojcowie - wszyscy gotowi na zbawienie. Panie Jezu, bierz nas prosto do nieba! Hurtem nas weź! A tamten jest ubrudzony, zbrukany, potępiony. Jego strąć do piekieł! Może i tak. Trzeba stanąć po stronie dobra. Trzeba mnie osądzić.
Może według najłatwiejszego kodeksu: to białe, to czarne, to dobre, to złe, to moralne, a to grzech śmiertelny! Najłatwiej byłoby tak: znaleźć na dziedzińcu kościoła kamień i czekać tam na mnie. To byłoby moralne. I ja bym to zniósł. Bo zasłużyłem. Ale nie kamienia w waszych dłoniach się lękam. Wstydzę się, że was gorszę. I boję się tego. Że mnie słuchacie i myślicie: wszystko, w co wierzyliśmy, nie ma żadnego sensu. Kościół jest bez sensu i Pan Bóg jest bez sensu. A przecież tak nie jest. I grzesznik w Kościele, nawet jeśli jest księdzem, swój wielki sens ma. I moje cierpienie też.
Pytam Boga: dlaczego mnie powołałeś? Wiedziałeś, że nie wytrzymam, że będę jeździł do Berlina, do Londynu, Paryża. Będę uciekał przed pustką, w której Ciebie nie ma, Boże. Że tam za pieniądze z intencji mszalnych kupię bilet do pedalskiej sauny, raz, drugi, pięćdziesiąty, że podniecony rozbiorę się w szatni, że spojrzę na eleganckiego biznesmena w garniturze, który być może wpadł tu między pracą a żoną, czekającą z obiadem, że wezmę szybko prysznic, tam przyjrzę się szczupłemu studentowi o skandynawskich włosach i niebieskich oczętach, że owinięty ręcznikiem pobiegnę między kabiny. Bo w saunie jest nie tylko sauna. Są tam licho oświetlone wąskie korytarze, labirynty, zamykane kabinki wielkości metr na dwa i są pokoje zbiorowego seksu, jaśniejsze i zupełnie ciemne - darkroomy, gdzie gromadzą się brzuchaci faceci po pięćdziesiątce w nadziei, że zaplącze się między nich jakieś delikatne dwudziestoletnie ciałko i da im to, na co oni w świetle dnia liczyć już nie mogą. Zewsząd słychać postękiwania, jęki, westchnienia: och, ach, jeszcze, już, mocniej, dość. Czuć zapach potu, spermy i krocza. Wszędzie jest ślisko, trzeba uważać, żeby się nie zabić. Kabiny się otwierają, faceci wychodzą, mokrzy, zrelaksowani, każdy w swoją stronę, dłużej znać się nie potrzebują, teraz idą sprzątacze, z latarkami, w gumowych butach i w lateksowych rękawiczkach, ścierają szmatą materace obłożone skajem i kabina gotowa do następnych obfitych orgazmów. Królestwo rozkoszy, perwersji, wyuzdania. Każda niemal dzielnica w każdej europejskiej metropolii ma swoją gejowską saunę, czasem opodal strzelistych gotyckich świątyń, nikt się temu nie dziwi, nikt nie przeszkadza, nikt tego nie zabrania. Wszystko legalnie, wstęp kilkanaście euro plus VAT i masz, co chcesz. Znam je chyba wszystkie. Wiedziałeś, Panie, że nie dam rady. Że braknie mi sił. Że sauny staną się moją obsesją, że tylko dla tych chwil będę chciał żyć. Bo tam dostaję to, czego nie dostaję nigdzie indziej. I od nikogo. Wiedziałeś! I wiesz, że cały czas noszę Cię, Boże, w sercu. Także tam, w darkroomie, w kabince ze skajowym materacykiem. Tam cierpię najbardziej. Bo kiedy on mnie wypełnia swoim wielkim czarnym żylastym penisem, kiedy napełnia we mnie to, co puste, kiedy jest głęboko, kiedy posuwa mnie z siłą elektrycznej maszyny, kiedy dobija mocno i bez litości, kiedy już prawie wpada we mnie cały, myślę wtedy: co ja robię?! Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa!
Nie uciekajcie!
W Berlinie, Paryżu i Londynie, a może i w Warszawie są też inne kluby: dla heteroseksualnych kobiet i mężczyzn. Są tam licho oświetlone korytarze, są kabiny i pokoje na zbiorowy seks, zbiorowe wyuzdanie, zbiorowy grzech. Wiem to od moich kolegów, którzy - jak ja - sutanny noszą tylko wtedy, kiedy to konieczne. Wiem, że większość księży nie łamie ślubów i żyje w celibacie. Także większość homoseksualnych księży. Nie wszyscy spośród nich i zapewne nie wszyscy geje brudzą się wzajemnie w tych berlińskich ściekach i paryskich rynsztokach. Większość tego nie robi. Większość gejów żyje w stałych związkach. Wiem, bo chodzę po kolędzie. Niektóre takie pary przyjmują mnie. Mówię im wtedy, że źle robią, żyjąc razem, że to przeciw Pismu Świętemu. Że powinni się rozstać i żyć we wstrzemięźliwości. Oni przekonują mnie, że są dobrymi synami, praworządnymi obywatelami, sumiennymi pracownikami, życzliwymi sąsiadami i wiernymi partnerami. Ich związek jest pełen miłości.
Wystarczy przejrzeć ogłoszenia na gejowskich portalach: wielu mężczyzn szuka stałego partnera, szuka miłości. Tak jak i większość heteroseksualistów: kobiet i mężczyzn. Wszyscy szukamy miłości. My - kapłani - również. Kiedy nie znajdujemy jej w Kościele, w naszej wspólnocie, wkraczamy w obszar grzechu, z którego ciężko się wraca.
Jestem kapłanem Jezusa Chrystusa! Mówię wam prawdę i tylko prawdę.
W saunie nie wystarcza mi jeden, zmieniam kabinę, zmieniam mężczyznę, znów jakiś nieznajomy, śniady, czarny albo Norweg, przez następne kilka minut będzie blisko mnie tak bardzo, że już bliżej nie można. A Jezus wtedy wisi na Krzyżu, krwawi za mnie, kona. A mnie używa jakiś samiec w jakimś śmierdzącym kurwidole! Czy we mnie jest Diabeł? Wypełnia mnie całego!
Gdybym mógł z tym zerwać. Ale jestem bezsilny. Smutny, zły, wściekły. Bo nie żyję tak, jak bym chciał żyć. Zabierz mnie stąd! Skończ moją udrękę! Odprawianie Eucharystii jest dla mnie Golgotą. Nie chcę! Nie będę!
Kiedy wsiadam do samolotu i wracam do domu, myślę sobie, że może tym razem nie wylądujemy szczęśliwie. Że może to się skończy, z hukiem, raz-dwa. Ale nie! Muszę żyć, muszę tęsknić za tym, co w saunie. Nienawidzę tego, ale już kombinuję, dokąd by polecieć następnym razem.
Samobójstwo? Rozwiązałoby wszystkie problemy. Jezus nic o samobójstwie nie mówił, samobójców nigdzie nie potępiał. Może to jest wyjście? Ale wyjście dokąd? Do Ciebie, Boże? Nie! Ty chcesz mnie tutaj sprawdzać, wystawiać na kolejne próby, testować moje siły. Mieszka we mnie Szatan. I ja mam dać mu radę?! Spowiadam się, kolega mnie spowiada. Szczerze żałuję tego, co zrobiłem, i szczerze chcę się poprawić. Ale niedługo potem zamawiam w internecie bilet do Amsterdamu czy do Kolonii. Powinienem wybrać życie w czystości albo odejść z Kościoła. Jak odejść? Do kogo? Z czym? Z moim teologicznym wykształceniem? Poza Kościołem jestem nikim. I w Kościele też.
Święty Paweł powiedział, że mężczyźni, którzy współżyją z innymi mężczyznami, nie wejdą do Królestwa Niebieskiego. Co zrobisz ze mną, Boże? Z moją hańbą? I z moją szczerą miłością do Ciebie? Co uczynisz, kiedy stanę wreszcie przed Tobą? Czy Twoje miłosierdzie nie jest silniejsze od mojego grzechu? Wierzę, Boże, że dostrzeżesz we mnie więcej niż tylko zalęknionego pedała. Gdyby Pan zapytał mnie jak Piotra nad Jeziorem Galilejskim: „Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie?", odpowiedziałbym bez wahania: „Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham". Nie wolno mi kochać Pana? Bo jestem skalany? Wy znacie odpowiedź? Znacie Boskie wyroki? Gdyby Bóg miał jakieś wątpliwości, co zrobić z takim grzesznikiem jak ja, wy usłużnie przybieglibyście z podpowiedzią?
Czy ja czuję do was złość? Mam jakieś pretensje, żal? Krzyczę na was? Jakbyście mi coś złego uczynili? A przecież nic takiego się nie stało. Wybaczcie mi, bracia i siostry.
I dbajcie o siebie. Strzeżcie się. Czy nikt w tym kościele nie uprawiał seksu przedmałżeńskiego? Czy nikt nie zdradził swojej żony, męża? Nie macie kochanek? Kochanków? hiv można złapać nie tylko przez tyłek. Ktoś, kto dziś tak myśli, a zwłaszcza ten, kto uprawia heteroseksualny seks pozamałżeński, jest kompletnym głupcem. W poradni dla zakażonych widuję piękne młode kobiety, dobrze ubrane, wyperfumowane. Skąd one się tam biorą? Nie wszystkie zakaziły się przecież od jednego złego czarnego Kameruńczyka. Skąd one to mają? Przecież nie z powietrza. I nie z pocałunku.
Widuję w poradni różnych mężczyzn. Skąd oni to mają? Przecież nie z tego, że podali jakiemuś zakażonemu rękę, nie z tego, że usiedli po zakażonym na muszli klozetowej.
Kiedy zdradzacie swoje żony i swoich mężów, kiedy łamiecie małżeńską przysięgę złożoną przed Bogiem, róbcie to przynajmniej bezpiecznie. Używajcie kondomów!
Ja nie użyłem raz. I mam. Co powinienem teraz zrobić? Co Bóg chce mi w ten sposób powiedzieć?
Nie wiem. Kupuję bilet do Paryża i biegnę do sauny. Tam w każdej kabinie na wyciągnięcie ręki są kondomy. Tam wszystkich uczą - seks przygodny uprawiasz na własną odpowiedzialność. Każdego - z kim to robisz - traktuj jak zakażonego. Bez wyjątku. Wtedy masz szansę uniknąć choroby. Stosuję się do tych zasad i wierzę, że nikomu krzywdy nie robię. Jestem o tym przekonany. Czasem tylko nachodzą mnie myśli, że może jednak chciałbym, by wszyscy inni też byli zakażeni, by też codziennie rano budzili się z myślą, co jest tam. Co jest po śmierci? Czy jest tam życie wieczne? Czy będzie Sąd? A jak tam nic nie ma? Jak Boga nie ma, to co? Wszystko jest jedynie drogą do kresu, końca, ciemności? Nie mam z kim o tym porozmawiać.
Następni wychodzą? Ze strachu? Słowa nie zakażają. Nic wam nie grozi. Stójcie! Mam pytanie: czy każdy z waszych bliskich mógłby przyjść do was i powiedzieć o swojej największej tajemnicy? O swoim AIDS?
Czy go zrozumiecie? Dacie mu wsparcie?
Czy on, może ona, wie, że może do was z tym przyjść?
Ja nikogo takiego nie mam. Ja do was przychodzę.
Czasem się boję. Śni mi się pies, warczy, pianę toczy z pyska. A ja bez ruchu. Zbity.
Nie potrzebuję waszej litości. Ani waszego zrozumienia. Chciałbym tylko, żebyście pozwolili mi być między wami. Jestem sam. Pies patrzy i czeka. Szkoda mi czasu na sen.
Bo chcę coś robić, żyć. A muszę siedzieć na kiblu. Przez pierwszy okres po zakażeniu nie bierze się żadnych leków. Powoli, miesiąc po miesiącu, spada liczba komórek odpowiedzialnych za odporność organizmu. To spadanie może trwać dwa lata, a może piętnaście, nie ma reguły. W tym czasie zakażony czuje się dobrze.
Lekarze kontrolują, czy w krwi pacjenta wciąż jest wystarczająca liczba komórek odpornościowych. Kiedy jest ich zbyt mało, zapada decyzja: tabletki. Do końca życia. One są szkodliwe, toksyczne. Wierzę, że nie bardziej niż papierosy, wódka. Ale pierwszy okres leczenia bywa trudny. Czy wiecie, jak czuje się dorosły facet, który przez kilka tygodni nie może odejść od klozetu dalej niż na parę metrów? Są leki zapierające, ale ile tabletek można brać? Sześć rano, sześć wieczorem, rzygam nimi. A czasem trzeba wyjść. Czy wiecie, jak czuje się młody kapłan, który nie ma pewności, że jest życie po śmierci? Który stoi za ołtarzem, przed tłumem wiernych, w liturgicznych szatach, w pampersie, i czuje, że się z niego leje?
Powinienem odejść. Bo Kościół mnie nie chce, odrzuca. A Bóg!?
Powinienem zostać, żyć w cnocie czystości. Pokazać Mu, że zrozumiałem, co do mnie mówi. Nie umiem.
Może HIV to dla mnie mało? Trzeba odrąbać mi nogi? Może wtedy pojmę?!
Nie mam z kim o tym porozmawiać. Boję się, strach ściska mi głowę niczym imadło. Was się boję, waszych języków, sądów, wyroków. Bo to wy zdecydujecie, kim będę, zanim umrę! Nikim? Bez zawodu, domu, tożsamości, bez imienia? Bo moje imię jest pohańbione, a wy macie nade mną władzę.
Chciałbym być taki, jak wy. Mieć żonę, kilkoro dzieci. Byłbym może lekarzem, może nauczycielem. Byłbym dobrym ojcem, dzieciom poświęcałbym sporo czasu, troszczyłbym się o nie, kształcił je i był z nich dumny. Żonę też bym kochał. Po kilku latach mógłbym mieć nawet kochankę, jestem mistrzem w kluczeniu, żona nie zorientowałaby się. To nawet jakoś przystoi. Bo być gejem w wiernym uczciwym związku - to raczej już nie. Więc spowiadałbym się z mojej kochanki, a jakiś młody miły ksiądz - w dowód wdzięczności za pikantne szczegóły - dawałby mi rozgrzeszenie z uśmiechem. Bardzo tak chciałbym, moi bracia i siostry. Być jak wy! Albo jak te dzieci, które wyszły. Mieć ojca, który pachnie wodą kolońską i głaszcze po głowie. Nikogo nie ma? Pusty kościół?
Tyle. Wszystko, co tu powiedziałem, jest prawdą: mam trzydzieści trzy lata, mieszkam w Polsce, jestem księdzem, jestem homoseksualistą, jestem zakażony. Powinienem rzucić sutannę i odejść. Ale nigdy nie odejdę. I tej homilii nigdy nie wygłoszę, choć myślę o niej codziennie. Biegunka mija, moje komórki odpornościowe odbudowują się, wszystko jest w porządku. Niektórzy z was mnie znają.
Jako otwartego, uśmiechniętego, nowoczesnego kapłana w czapce z daszkiem.
Bilet do Londynu kosztuje trzysta złotych. Do Berlina jeszcze mniej. W następnym kazaniu nawiążę - jak mnie uczono w seminarium - do czytanej chwilę wcześniej Ewangelii. I niech tak zostanie.
Reportaż ukazał się w książce Wojciecha Tochmana Wściekły pies, Kraków 2007.
Niewygodny
Reportaż Wściekły pies uświadamia nam, dokąd doszliśmy. Dwadzieścia lat temu reporter w Polsce nie ośmieliłby się proponować polskiemu księdzu tak prawdziwej rozmowy o jego życiu seksualnym. A ksiądz nie pozwoliłby zadać sobie takich pytań. Ale czy ktokolwiek z nas dopuściłby do siebie myśl, że kapłan może być zakażonym gejem?
Taki reportaż dwadzieścia lat temu nikomu nie przyszedłby do głowy. A nawet jeśli, to dwadzieścia lat temu nigdzie by się nie ukazał. Nawet dziesięć lat temu - moim zdaniem - żadna poważna redakcja nie ośmieliłaby się go wydrukować. Zresztą w 2007 roku też nie ukazał się w żadnym piśmie, ponieważ bohater wyraźnie zabronił drukowania tekstu o nim w wysokonakładowej prasie (choć autor publikuje swoje reportaże w „Gazecie Wyborczej"). Kiedy książka Wściekły pies pojawiła się w księgarniach, w przeciwieństwie do innych książek Tochmana, na które recenzenci rzucali się chciwie, przez dwa miesiące nikt o niej nie napisał. Jakby historia księdza zaparła wszystkim dech. Rozumiem.
I dla mnie jest to najbardziej niewygodny i uwierający bohater reportażu. „Gdyby chociaż powiedział, że Boga nie ma" - westchnęła pewna czytelniczka. Gdyby tak powiedział, byłoby nam „Wściekłego" chyba łatwiej przyjąć do wiadomości. Ale nie: on szczerze kocha Jezusa. Jak mamę i tatę.
„A ja dziękuję Panu Bogu za tę lekturę książki Tochmana. Można ją porównać do Czerwonego i czarnego Stenhdala czy Mocy i chwały Greene'a"- powiedział jezuita i eseista, ksiądz Wacław Oszajca w rozmowie z Mają Jaszewską („W Drodze" 2/2008). „W swoim sercu ten człowiek pozostaje czysty, bo nie fałszuje przekazu chrześcijaństwa".
I dalej: „Ktoś może uważać, że jego świadectwo nie jest nam potrzebne, bo to, z czym się zmaga, nas odstręcza. Ale co zrobimy w takim razie z królem Dawidem, którego psalmami po dziś dzień chwalimy Pana Boga? Przecież Dawid dopuścił się rzeczy nieporównanie gorszych niż bohater reportażu Tochmana. Karl Rahner bardzo się denerwował na takie drobnomieszczańskie chrześcijaństwo, w którym nie ma miejsca dla grzechu. A jeśli jest, to ten grzech jest małym faux pas, a nie upadkiem. Reportaż Tochmana mówi o czymś zasadniczym dla chrześcijaństwa. Trzeba zobaczyć, że odsłania przed nami coś tragicznego, ale jednocześnie potrzebnego do rozumienia świata".
Dziękuję Lidce Ostałowskiej, Pawłowi Goźlińskiemu, Mariuszowi Burchartowi i Leszkowi za cenne uwagi przy pracy nad tą antologią.
Szczygieł
Jacek Antczak (1969) - urodzony w Kaliszu, ukończył kulturoznawstwo na Uniwersytecie Wrocławskim. Reporter i redaktor w dzienniku „Polska The Times". Zadebiutował (1990) w młodzieżowym dwutygodniku „Iglica". Pracował w „Gazecie Wyborczej", TVP Wrocław, Radiu Kolor, „Słowie Polskim". Publikował też w „Tygodniku Powszechnym", „Życiu" i „Nowym Państwie". Prowadzi zajęcia z dziennikarstwa na dolnośląskich uczelniach. Za reportaże otrzymał nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Był pięciokrotnie nominowany do dolnośląskiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Szweda. Jest również autorem i kompozytorem poetyckich ballad, które przez wiele lat wykonywał z zespołem Wolny Wybór. Reportaże zebrał w książce W Radwanicach najlepiej idą romanse (2004). Jest autorem książki--wywiadu Reporterka. Rozmowy z Hanną Krall (2007) oraz zbioru wywiadów Wrocławianie. 30 rozmów (współautor Anna Fluder, 2008). Mieszka we Wrocławiu.
Wojciech Bojanowski (1984) - urodzony w Bytomiu, ukończył Dziennikarstwo i Komunikację Społeczną na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutował w gazecie studenckiej „WUJ". Jego reportaż Byłem uczniem ojca dyrektora był nominowany do GrandPress 2005. Obecnie pracuje w TVN24 i tvn24.pl, gdzie zajmuje się dziennikarskimi projektami specjalnymi. Jako reporter TVN relacjonował wydarzenia z Gruzji, Cypru, Chin, Ukrainy i Azerbejdżanu. Mieszka w Warszawie.
Anna Fostakowska (1967) - urodzona w Zamościu. Studiowała archeologię śródziemnomorską na Uniwersytecie Jagiellońskim i dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Jako reporterka debiutowała w zamojskiej „Kronice Tygodnia". Od 1999 roku związana z „Gazetą Wyborczą". Jej reportaż W norze, o wałbrzyskich biedaszybach, zdobył Grand Press 2002. Laureatka Nagrody im. Beaty Pawlak (2003) i Konkursu „Oczy Otwarte" (2005). Wielokrotnie nagradzana przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich.
Edyta Giętka (1974) - ukończyła filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim w 1998 roku. W latach 2002-2006 reporterka tygodnika „Przegląd". Od 2006 - w tygodniku „Polityka". W roku 2007 otrzymała nagrodę Grand Press za reportaż o miłości w świecie liliputów (Mały szuka nieba). W 2008 roku nominowana do Grand Press. Nagrodzona przez Polskie Radio nagrodą Melchior 2008 za „pisanie o najtrudniejszym: o miłości, śmierci, o odczłowieczeniu i o godności człowieka". Mieszka w Warszawie.
Jacek Hugo-Bader (1957) - urodzony w Sochaczewie. Ukończył studia pedagogiczne na Uniwersytecie Warszawskim. W PRL pracował jako nauczyciel historii (wyrzucony po pół roku), ładowacz na kolei, pedagog szkolny, wagowy w skupie trzody chlewnej, od stanu wojennego działał w podziemnej strukturze MKK Wola. Od 1990 roku reporter „Gazety Wyborczej". Uwielbia Rosję i byłe kraje Sojuza, w których łącznie spędził prawie cztery lata. Na rowerze pokonał całą Azję Środkową, pustynię Gobi, Chiny, Tybet, a jezioro Bajkał przepłynął kajakiem. W zimie 2007 roku samotnie łazikiem odbył podróż samochodową z Moskwy do Władywostoku, co zaowocowało książką reporterską Biała gorączka (2009). Jest autorem zbioru reportaży z Rosji W rajskiej dolinie wśród zielska (2002), nominowanej do Nagrody Literackiej Nike 2003, i współautorem filmu dokumentalnego Jacek Hugo-Bader. Korespondent z Polszy. Dwukrotnie został uhonorowany nagrodą Grand Press (1999, 2003) i głównymi nagrodami Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich.
Tomasz Kwaśniewski (1973) - urodzony w Warszawie. Studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1999 roku pracuje w „Gazecie Wyborczej", najpierw w „Gazecie Stołecznej", a od roku 2004 w „Dużym Formacie". Autor Dziennika ciężarowca (2007) - książki o tym jak chłopiec zmienia się w mężczyznę; współautor albumu komiksowego Komiks W-wa (2008), drukowanego wcześniej w „Gazecie Stołecznej". Jest współtwórcą (z Alexem Kłosiem i Trustem) komiksu odcinkowego Męska muzyka o wyobrażeniach mężczyzn na własny temat (co tydzień w „Dużym Formacie"). Mieszka w Warszawie.
Marcin Kołodziejczyk (1973) - urodzony w Warszawie. Studiował dziennikarstwo i nauki polityczne na Uniwersytecie Warszawskim. Pracę rozpoczął w wieku 18 lat w dziale miejskim „Expressu Wieczornego". Drukował w „Kulisach" i w „Życiu". Od 1999 roku - reporter „Polityki". Bywał służbowo w Afryce, Iraku i we wszystkich krajach Azji Środkowej z powodu wojen, ale woli jeździć po Polsce. Za swoje scenariusze otrzymał Discovery Encouragement Award, nagrodę Planeteę Doc Review 2009. Za reportaże o przemianach społecznych w Polsce i wytrwałe poruszanie tematu równość-nierówność społeczna nagrodzony przez Polskie Radio nagrodą Melchior 2006. Siedem razy nominowany do nagrody Grand Press. Stypendysta German Marshall Fund i American Jewish Committee w USA. Mieszka w Warszawie.
Irena Morawska - ukończyła Akademię Wychowania Fizycznego. Od 1985 do 1989 roku reporterka „Nowej Wsi", gdzie pisywała pod pseudonimem Agnieszka Neyk. Od 1989 do 1999 roku - w dziale reportażu „Gazety Wyborczej". Wydała zbiór reportaży Było piekło, teraz będzie niebo (1999). Ogromny rozgłos przyniósł jej dwuodcinkowy reportaż Jak Emilię z Kalabrii od złej pani wykradłam dla „Magazynu", dodatku do „Gazety Wyborczej" (1997). Jej reportaże znalazły się we francuskiej i niemieckiej antologii polskiego reportażu literackiego. Dla szwedzkiego radia zrealizowała godzinny dokument o polskich robotnicach Symfonia poziomkowa. Napisała scenariusz do filmu dokumentalnego Mgła Ireny Kamieńskiej i filmu Egzekucja odsłaniającego kulisy historii, która posłużyła do powstania filmu Dług. Wspólnie z mężem, Jerzym Morawskim zrealizowali dla Programu 1 TVP serial dokumentalny Serce z węgla (18 odcinków), za który otrzymali prestiżową Nagrodę im. Dariusza Fikusa. Na kanwie serialu Irena i Jerzy Morawscy napisali scenariusz filmu fabularnego Benek, który wyreżyserował Robert Gliński (2007). Również dla Programu 1 TVP zrealizowali serial dokumentalny Ballada o lekkim zabarwieniu erotycznym (22 odcinki). W 2007 roku Polsat wyemitował ich sześcioodcinkowy serial dokumentalny Kochankowie z Internetu. Mieszka w Warszawie.
Włodzimierz Nowak (1958) - z wykształcenia kulturoznawca. Od 1993 roku jest reporterem „Gazety Wyborczej". Od 2007 roku jest także redaktorem w oddziale poznańskim „Gazety Wyborczej". Laureat Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej 2009 za tekst Z drugiej strony znaczka. Laureat Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich im. Kazimierza Dziewanowskiego (2005) za napisany pod pseudonimem cykl reportaży z Białorusi. Zdobył Grand Press 2004 za głośny reportaż Mój warszawski szał (współautorka: Angelika Kuźniak) o żołnierzu Wehrmachtu, który pacyfikował powstanie warszawskie. Jego książka z polsko-niemieckimi reportażami Obwód głowy (2007) znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2008 i została wydana w Niemczech (Die Nacht von Wildenhagen, 2009). Tytułem jego reportażu zatytułowana została antologia Cała Polska trzaska. Reportaże Gazety Wyborczej 2001-2004. Jego teksty znalazły się w trzech zagranicznych antologiach polskiego reportażu (francuskiej, niemieckiej i szwedzkiej). Mieszka w Poznaniu.
Lidia Ostałowska (1954) - urodzona w Warszawie, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Za komuny reporterka „Przyjaciółki" i „ITD.", W stanie wojennym - nie pracowała. Od 1989 roku w „Gazecie Wyborczej". Autorka reportaży o tych, którym trudniej. O mniejszościach narodowych i etnicznych, o kobietach, o młodzieży z subkultur i o wykluczanych. Wydała książkę reporterską o Romach w Europie Cygan to Cygan (2000). Mieszka w Warszawie.
Artur Pałyga (1971) - urodzony w Hrubieszowie. W latach 1988-1989 był liderem zespołu punkowego Kompania K. Od 1989 roku pracował jako dziennikarz w kolejnych powstających i upadających gazetach („Czas Krakowski", „Dziennik Beskidzki", „Trybuna Śląska"). Współpracował m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym" i „Gazetą Wyborczą". Nie ukończył studiów doktoranckich na Uniwersytecie Jagiellońskim (literaturoznawstwo). Wydał: Człowiek i pies (z Jackiem Bożkiem, 2003) i Kołchoz imienia Adama Mickiewicza (2005) - książkę reporterską o Białorusi. W 2006 roku wygrał konkurs na sztukę o Bielsku-Białej (Testament Teodora Sixta). Wystawiona w tamtejszym Teatrze Polskim przyniosła mu liczne laury oraz sprowokowała do napisania ośmiu następnych sztuk. Żyd wygrał trzeci, a Wszystkie rodzaje śmierci czwarty Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych „Raport" w Gdyni. Ostatni taki ojciec zdobył główną nagrodę w organizowanym przez Ministerstwo Kultury i Teatr Narodowy xv Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej w 2009 roku. Mieszka w Bielsku-Białej.
Paweł Piotr Reszka (1977) - ukończył historię na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej i podyplomowe dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Od 2002 roku pracuje w lubelskim oddziale „Gazety Wyborczej". W roku 2004 za reportaż Miejsce zbrodni: Żółkiewka otrzymał nagrodę w trzeciej edycji Konkursu im. Mirosława Dereckiego organizowanego przez lubelski oddział Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Mieszka w Lublinie.
Paweł Smoleński (1959) - absolwent Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Do 1989 roku współpracownik pism podziemnych oraz paryskiej „Kultury", gdzie wydał m.in. Pokolenie kryzysu. Od 1989 roku dziennikarz „Gazety Wyborczej", związany z sobotnim wydaniem - „Gazetą Świąteczną". Wydał: Salon patriotów, książkę Pochówek dla rezuna (2001), za którą otrzymał Nagrodę Pojednania Polsko-Ukraińskiego (2003), Irak. Piekło w raju (2004), zbiór reportaży Izrael już nie frunie (2006), za który otrzymał Nagrodę im. Beaty Pawlak, Powiatowa rewolucja moralna (2009) o polskiej prowincji nękanej przez ostatnie dwadzieścia lat frustracjami. Jest laureatem Nagrody Dziennikarskiej im. Kurta Schorka za teksty poświęcone Irakowi. Mieszka w Warszawie.
Joanna Sokolińska (1971) - urodzona w Warszawie. Ukończyła stosowane nauki społeczne na Uniwersytecie Warszawskim. Od 1993 roku pracuje w „Gazecie Wyborczej", od roku 2000 - w dodatku „Wysokie Obcasy", gdzie jest reporterką i autorką rozmów o psychologii. Pisze przede wszystkim o codzienności zwyczajnych ludzi. Razem z Paulina Reiter z „Wysokich Obcasów" prowadzi audycję Inteligentna i kuchta w Radiu Roxy. Mieszka w Warszawie.
Grzegorz Sroczyński (1974) - studiował dziennikarstwo (uciekł po przeczytaniu na drzwiach sali wykładowej wywieszki „czasokres trwania wykładu: 13-14.30") i polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim (dzięki prof. Hannie Jadackiej dowiedział się, jakich słów nie używać, m.in. kluczowy, konsensus, pieniążki). W „Gazecie Wyborczej" od 1999 roku (wcześniej w „Życiu"). Był w „Gazecie" reporterem, redaktorem, szefem działu promocji i marketingu. Teraz wrócił do pisania. Mieszka w Warszawie.
Wojciech Staszewski (1967) - urodzony w Warszawie. Podczas studiów na polonistyce na Uniwersytecie Warszawskim grał na pianinie w zespole Blues 66 i pracował w miesięczniku „Rock'n'Roll". Jeszcze przed ukończeniem studiów podjął pracę w „Gazecie Wyborczej", gdzie od 1991 roku niemal do końca wieku pisał w dziale krajowym o edukacji. Od dziesięciu lat pracuje w dziale reportażu „Gazety". Od czterech zajmuje się gazetową akcją Polska Biega, zaliczył 38 maratonów. Dwukrotnie zdobył nagrodę Grand Press za reportaże specjalistyczne: o polskich olimpijczykach i tanich produktach. Mieszka w Warszawie i Rabce.
Katarzyna Surmiak-Domańska (1967) - urodzona w Olsztynie. W 1980 roku zagrała główną rolę w serialu dla młodzieży TyiJco Kaśka. Jest absolwentką filologii romańskiej na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 1993-1994 prowadziła audycje poświęcone muzyce klasycznej w warszawskiej rozgłośni Radio Mozart. W 1995 roku na stałe związała się z „Gazetą Wyborczą" (obecnie zamieszcza swoje teksty w „Dużym Formacie"). Jej reportaże i wywiady były wielokrotnie nominowane do Grand Press i do Nagrody im. Barbary Łopieńskiej, ukazały się też w pięciu antologiach. Wydała własny zbiór Beznadziejna ucieczka przed Basią - reportaże seksualne (1997). Pracuje nad następną książką, o relacjach rodzinnych. Mieszka w Warszawie oraz w Puszczy Białowieskiej.
Witold Szabłowski (1980) - urodzony w Ostrowii Mazowieckiej. Skończył politologię na Uniwersytecie Warszawskim; studiował też jako stypendysta w Turcji (gdzie pracował także jako rykszarz) i Danii (gdzie pracował jako boy hotelowy). Od 2005 roku w „Gazecie Wyborczej". Jest najmłodszym reporterem ze stałego zespołu „Dużego Formatu". Za swoją twórczość reporterską o Turcji nagrodzony przez Polskie Radio nagrodą Melchior 2007. Laureat nagrody Amnesty International i Komisji Europejskiej za teksty o Turcji. Na temat tego kraju przygotowuje swoją pierwszą książkę reporterską. Mieszka w Warszawie.
Mariusz Szczygieł (1966) - urodzony w Złotoryi, absolwent Wydziału Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczął zaraz po maturze w tygodniku „Na przełaj". Od 1990 roku pracuje w „Gazecie Wyborczej", od roku 2004 jest redaktorem dodatku „Duży Format". W latach 1995-2001 prowadził talk-show Na każdy temat w TV Polsat. Wydał dwie książki: Niedziela, która zdarzyła się w środę (1996) i Gottland (2006), przełożoną na osiem języków. Otrzymał za nią m.in.: Nagrodę Czytelników w konkursie Nike 2007, dwie Nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej - Książka Miesiąca i Książka Roku, Nagrodę im. Beaty Pawlak, Prix AMPHI we Francji. Za swoją twórczość reporterską na tematy czeskie otrzymał od Polskiego Radia nagrodę Melchior 2004, a od rządu Republiki Czeskiej Gratias Agit (2009). Na Uniwersytecie Warszawskim prowadził autorskie seminaria warsztatowe z reportażu. Wspólnie z Bożeną Dudko był pomysłodawcą koncepcji Kolekcji Ryszarda Kapuścińskiego i jej reaktorem (Wyd. Agora 2008). Razem z Pawłem Goźlińskim i Wojciechem Tochmanem założył Instytut Reportażu (2009). Pracuje nad nową książką o kulturze czeskiej. Mieszka w Warszawie, ale duchem - jak mówi - w Pradze.
Wojciech Tochman (1969) - urodzony w Krakowie, ukończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Pracę reportera zaczął zaraz po maturze w tygodniku „Na przełaj" (1988). Od roku 1990 w „Gazecie Wyborczej". Wydał: Schodów się nie pali (2000, 2006), Jakbyś kamień jadła (2002, 2005, 2008) Córeńkę (2005) oraz Wściekłego psa (2007). Dwukrotny finalista Nagrody Literackiej Nike oraz laureat Nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Jest tłumaczony m.in. na angielski, francuski, niderlandzki, fiński, rosyjski i bośniacki. Od lat zajmuje się poszukiwaniem ludzi zaginionych. W 1999 roku stworzył i do dziś prowadzi Centrum Poszukiwań ITAKA. Razem z Mariuszem Szczygłem i Pawłem Goźlińskim założył Instytut Reportażu (2009). Pracuje nad książką o Rwandzie. Mieszka w Warszawie.
Ewa Winnicka (1971) - studiowała dziennikarstwo i amerykanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutowała w 1996 roku w dziale reportażu „Gazety Wyborczej". Od roku 1999 pracuje w tygodniku „Polityka". Pisze reportaże społeczne, a ostatnio też scenariusze filmów dokumentalnych. W 2005 i 2008 roku otrzymała nagrody Grand Press w kategorii publicystyka, a także nagrodę Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Mieszka w Warszawie.
Joanna Wojciechowska (1979) - urodzona w Giżycku. Absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. W latach 2000-2007 pracowała w „Gazecie Wyborczej w Olsztynie", od 2007 korespondentka Polskiej Agencji Prasowej w tym mieście. Laureatka ogólnopolskiego konkursu na reportaż prasowy im. Wacława Białego „Czarno na białym" za tekst o linczu we Włodowie (2006) oraz Grand Press 2006 za 500 euro za ciało, które zje kilogram. Publikowała „Tygodniku Powszechnym" i „Borussii". Mieszka w Olsztynie.
1 Pomysł na ten reportaż jest nawiązaniem do pomysłu legendarnego polskiego reportera Krzysztofa Kąkolewskiego. (Polska szkoła reportażu - jak mawiają reporterzy - to trzy razy K: Kapuściński, Kąkolewski, Krall. Dlaczego kobieta jest ostatnia na tej liście? Bo tak lepiej brzmi rytm zdania - powie każdy reporter). Krzysztof Kąkolewski postanowił sprawdzić, co kryje się za anonimowymi ogłoszeniami w gazetach. Napisał o tym bestsellerową książkę Trzy złote za słowo (1964). Formuła ta wydała mi się idealna do opisania nowej zaradności Polaków trzydzieści lat później.
2 Równowartość paczki marlboro. 1 stycznia 1995 roku przeprowadzono wreszcie denominację złotówki. W całej książce - dla oddania specyfiki czasów - zostawiam oryginalne sumy, takie jakie obowiązywały w momencie pisania danego reportażu. Denominacji dokonano w proporcji 10000:1. Jeden milion złotych z 1993 roku to dziś sto złotych. Pani Janina Turek z Krakowa, sekretarka, notowała swoje ofiary na tacę, dzięki temu możemy poczuć siłę inflacji, którą pokonał Leszek Balcerowicz: 1955 - 2zł; 1965 - 5zł; 1977 - 10zł; 1981 - 20zł; 1986 - 50 zł; 1990 - 500zł; 1991 - 2000zł; 1991 - 10000 zł; 1993 - 50000zł; 1995 - 2 zł; 1997 - 5 zł. Potem przestała chodzić do kościoła.
3 W 1993 roku nie było jeszcze telefonów komórkowych. W ogłoszeniach najczęściej podawało się telefony stacjonarne lub skrytki pocztowe. Ja sam przy pracy nad tym reportażem udawałem dwie kobiety (starszą i młodszą) oraz mężczyznę i czasem równocześnie jako trzy osoby odpowiadałem na jakieś ogłoszenie, wynająłem więc dwie skrytki pocztowe oraz poprosiłem kolegę o udostępnienie adresu. Tam przychodziły listy do najstarszej z kobiet (użyłem nazwiska mojej babci, Anny Stadnickiej).
4 Autorka reportażu przedstawia fakty, które zainspirowały twórców filmu. Kto nie widział Długu, dowie się z reportażu, jak doszło do tragedii. Kto widział, oceni, ile film wziął z rzeczywistości.
5 Karol Podgórski to pseudonim reportera, który jako jeden z pierwszych dziennikarzy zaczął grać na giełdzie. Były to pierwsze w polskiej prasie wyznania gracza. Forma pamiętnika łączy przeżycia autora oraz jego kolegi - pracownika sfery budżetowej. Autor do dzisiaj pragnie pozostać anonimowy.
6 Tekst ten zainspirował reżysera Henryka Dederko do nakręcenia w 1997 roku legendarnego już dokumentu Witajcie w życiu, który dostał sądowy zakaz rozpowszechniania. Nim film wszedł na ekrany, firma Amway wytoczyła proces karny autorom, oskarżając ich o zniesławienie, oraz proces cywilny producentom. Sąd zakazał emisji filmu i jest to najsłynniejszy przypadek cenzury prewencyjnej w III RP. Cenzury w mocy prawa.
7 Po ukazaniu się Zabierz nas do Diamentu w „Gazecie Wyborczej" nadeszły dwa rodzaje listów. Jedni pisali: „Zohydził pan ideę Amwaya i czuję to tak, jakby zohydził pan moje życie"; „Dla jakiej innej organizacji pan pracuje, że tak okropny prześmiewczy jad sączy przeciwko Amwayowi?".
A drudzy przysyłali prośby: „Czy mogę prosić o namiary na członków Amway? To jest tak fantastyczna sprawa, że zakochałam się w tym wszystkim po jednej lekturze artykułu"; „Tak pozytywnie napisał Pan o strukturach Amwaya, że mam podejrzenie, iż jest pan jednym z dystrybutorów, choć nie napisał Pan tego wprost. Czy mógłby Pan Redaktor i mnie, młodego wciąż człowieka, wciągnąć do swojej osobistej sieci?".
8 Polska prowincja w 2007 roku buduje się na potęgę: prosto ze ścierniska wyrosło ponad sto tysięcy wiejskich i podmiejskich domów, prawie o połowę więcej niż dwa lata wcześniej. Niemal wszystkie na kredyty hipoteczne.
9 Tesco założył Jack Cohen, potomek łódzkich Żydów, za pieniądze z żołdu żołnierza pierwszej wojny światowej. Zaczynał na bazarze, pierwszego dnia zarobił zaledwie funta. Mawiał, że nie można robić interesów, siedząc. Z czasem założone przez niego imperium stało się czwartą pod względem wielkości siecią supermarketów na świecie. Zatrudnia 250 tysięcy pracowników w 12 krajacłi. Powierzchnia wszystkich sklepów Tesco jest osiem razy większa od powierzchni Luksemburga. Zysk w 2005 roku wyniósł ponad 2 miliardy funtów. Firma weszła na giełdę zaraz po drugiej wojnie światowej. Chce uchodzić za przyjazną wszystkim: klientom, pracownikom i środowisku. „Traktujmy ludzi tak, jak sami chcielibyśmy być traktowani" - to jej maksyma. Jednak brytyjska prasa często przypomina grzechy Tesco: dyktowanie farmerom śmiesznie niskich cen skupu, doprowadzanie do bankructwa tysięcy lokalnych sklepów, emisję do atmosfery wielu szkodliwych substancji.
10 Za pomoc Żydom podczas wojny Polakom groziła śmierć. Wynikało to z rozporządzenia generalnego gubernatora Hansa Franka z października 1941 roku. Do reguły należała odpowiedzialność zbiorowa rodzin, które pomagały Żydom. Przed plutonem egzekucyjnym stawali ci, którzy faktycznie nieśli pomoc, ale również ci, którzy nie mieli o niej pojęcia, na przykład nieświadomi niczego krewni osoby ukrywającej Żydów, z którą mieszkali w jednym domu. Tak restrykcyjne prawo obowiązywało jeszcze na okupowanych terenach Związku Radzieckiego i Serbii. W innych zajętych krajach hitlerowcy wobec osób pomagających Żydom stosowali odpowiedzialność indywidualną - najczęściej był to obóz koncentracyjny.
11 Historię Agnieszki opisała Jolanta Koral w reportażu Tutaj lekarz jest („Wysokie Obcasy" 139/2001).
12 Zapadł dopiero w 2008 roku. Białostocki sąd apelacyjny przyznał Agnieszce i jej mężowi ponad 100 tysięcy złotych odszkodowania od miejscowego szpitala oraz 2 tysiące złotych comiesięcznej renty.
13 Lista Wildsteina - potoczna nazwa zestawienia imion i nazwisk z indeksu katalogowego archiwalnych zasobów akt Instytutu Pamięci Narodowej, które wyniósł z IPN Bronisław Wildstein, publicysta „Rzeczpospolitej", i opublikował w internecie w 2005 roku. Na liście znalazło się ponad 160 tysięcy nazwisk, ponad 80 tysięcy miało być tak zwanymi osobowymi źródłami informacji służby bezpieczeństwa PRL - świadomymi i nieświadomymi współpracownikami, zdarzenie to, tłumaczone przez Wildsteina koniecznością odblokowania lustracji wywołało wstrząs w życiu publicznym.
14 Post scriptum autora reportażu z roku 1992: