Józef Ignacy Kraszewski
Wielki nieznajomy
W roku 1866, właśnie w chwili, gdy wojna między Austrią a Prusami wybuchnąć miała, rozpoczynał się niemal sezon u wód galicyjskich pod Tatrami, a gospodarze domów, właściciele hotelów, wszyscy, co nawykli rachować na przybycie gości z różnych stron świata, trwożyli się niezmiernie, przewidując, że im ten nieszczęśliwy skład okoliczności szyki pomiesza, nikt czasu wojny i ofiar, jakie ona za sobą prowadzi, nie ma wielkiej ochoty ruszać się z domu, często też możności braknie. Przecięte drogi, utrudnione komunikacje przyczyniają się też do przytrzymania każdego we własnym kącie. Lecz że choroba nie folguje, a rozkazy lekarza są wyrokami śmierci lub życia - suną się i ciągną do wód ci, co muszą. Tacy znowu goście, dogodni dla apteki, lekarzy a nawet i hotelów, najmniej z sobą przynoszą materiałów do życia społecznego i zabawy. Szczęście to jeszcze wielkie, jeśli chory jest już tak chorym, że się bez opieki obejść nie może, naówczas podejmują się jej zwykle najmłodsi, najsilniejsi zarazem, służąc biednym ciociom, wujaszkom, dziaduniom lub babciom i o sobie nie zapominając. Wiadomo powszechnie, że młodość ma swe prawa, których nawet częstokroć nadużywa.
W tym roku może i strach wojny chorób napędził, dosyć, że mimo smętnych przeczuć gospodarza domu "Pod Różą", które podzielał właściciel "Hotelu Warszawskiego" i inni różnych dworków posiadacze, "Pod Trębaczem", "Trzema Sosnami", "Dwoma Czyżykami", "Czterema Grzybami" itp., w porze właściwej, gdy już miały grzmieć działa i wojska się przesuwały koło Ołomuńca, goście poczęli sunąć się zewsząd do Krynicy, domy się powoli wypełniały i nie było wcale tak pusto, jak by się lękać i spodziewać z owych groźnych koniunktur należało.
W ten cichy zakąt, do którego wojna z pewnością się docisnąć nie mogła, gdzie każdy czuł się bezpiecznym, do którego tak złe prowadzą drogi, że nimi działa ani piechota bez szwanku by się dostać nie potrafiły, chociaż Galicjanie, nawykli do nich, cało jakoś przejeżdżają, zsuwali się z wolna ludzie chorzy, przestraszeni, odpoczynku i ciszy potrzebujący, wreszcie ci, co nie wiedzieli, co z sobą począć, nie mając otwartego Ems, Wiesbaden, Homburg. Przybywali tu i tacy, którzy w szczęśliwszych czasach powędrowaliby byli potrzebnego im żelaza rozpuszczonego w wodzie szukać dalej, przyprawnego po niemiecku, ale że tam właśnie kulami świstano - woleli pić domową wodę z bezpieczeństwem, że się przy niej z innym żelazem, nie przepisanym przez lekarza, nie spotkają.
Krynica, Żegiestów, Iwonicz, Szczawnica, mimo tych piekielnych dróg do nich wiodących, na których łatwo karku nakręcić, otwierały gościnne podwoje coraz nowym przybyszom, witanym z niekłamaną radością. Towarzystwo było nieco zmięszane - ale u wód wiele się nie wymaga, o tym nawet Anglicy są przekonani. Kontyngensu, jak zwykle, dostarczyła Galicja, sąsiednie Królestwo, a z Prus, co się na wprost dostać nie mogło, koniecznie postanowiwszy przywędrować, jechało na Warszawę. Nie wiem, o ile chorym ówczesne wypadki przy piciu wody szkodziły lub pomagały - zdrowi mieli tę pociechę, że każdej poczty oczekiwali z ciekawością niezmierną, z niecierpliwością gorączkową, a w chwilach wolnych od gazet puszczali wodze domysłom, co z tego na świecie wypaść było powinno i jak się to skończyć miało. Zdania były wielce podzielone, ale kto sobie rok ten przypomina, przypomni też, że nikt nie odgadł końca.
Już spora kupka gości w dnie pogodne przechadzała się po deptaku co rana, przysłuchując się popisom muzyki, której repertuar zmieniał się o tyle, o ile speiscettel "Pod Różą", nie psując uszów zbytnią rozmaitością; już grono poważne przyzwoitych osób napawało się zapachem rezedy, obficie zasianej w ogródku przy źródle, gdy jednego dnia zjawił się tu homo novus, który powszechną pań i mężczyzn zwrócił uwagę.
Był to młodzieniec słusznego wzrostu, bardzo pięknych rysów twarzy, fizjognomii szlachetnej, postawy nader szykownej - mogący mieć lat dwadzieścia i kilka, pod trzydzieści - ubrany z jak największym smakiem i w ogóle zdradzający powierzchownością swą, obliczem, ruchami człowieka z tej sfery towarzyskiej, która do high life europejskiej należy. Nikt ani na chwilę nie wątpił, zobaczywszy go, że to jest potomek Potockich lub Zamojskich, lub jednej z tych historycznych rodzin starych, które dotąd dawnej zamożności nie straciwszy, na stopniu rodowi właściwym utrzymać się przez nią potrafiły.
Ludzie pewnego oka, z małych oznak umiejący się domyśleć wszystkiego, naturaliści salonowi, co z pierścionka odbudowują mastodonta wielkiego świata, zaręczali od razu i gotowi byli się zakładać nawet grubo, iż przybyły musiał być co najmniej hrabią P., hrabią Z., jeśli nie księciem L., księciem S. itp. O nazwisko nie szło, ale o rodzaj i gatunek, do którego zaliczyć się miał ów zjawiający się młodzian, piękny, dystyngowany, trés comme il faut. Wprawdzie, jak trudno dziś łyżkę srebrną rozpoznać od christoflowej i ruolzowej, tak niełatwo fabrykaty tego rodzaju odróżnić od prawdziwych owoców czasu i drzew genealogicznych, ale naturaliści salonowi nawet w braku cech i oznak mają cudowny, a nigdy nie mylący instynkt - poczucie rodu. Jest to u nich gratia status. Wszyscy zaręczali, że to był pan najczystszej wody. Najzuchwalsi ważyli się nawet i nie narzucać wynikłe z kombinacji ruchów różnych znakomitości, najzręczniejszy wszakże poszedł naprzód do biura, w którym się zwykli zapisywać podróżni, i tam cichaczem się coś myślał dowiedzieć.
- Podróżny - mówił sobie - nie mógł dawniej przybyć jak wczoraj, wczorajsi zaś już musieli być zameldowani miejscowemu zarządowi. - W książce znalazł, ciekawy, Chaję Ajzyk, kupcowę z Brodów, z Chaną Gurgich, siostrzenicą, i Aronem Pekfiszem (oczywiście Pekfiszem nieznajomy być nie mógł), następnie radcę Fryderyka Gottlieba Müllera (nie wyglądał na urzędnika wcale), hrabinę Elizę Maulhorn z baronów Przerętskich z kuzynką Adelą Ernestyną Federzeug - w ostatku pana Gabriela Pilawskiego, obywatela z Warszawy. Oczywiście i tym Pilawskim, obywatelem z Warszawy, na żaden żywy sposób nie mógł być arystokratyczny ów młodzian, chociaż z Warszawy, bo nazwa pana Gabriela Pilawskiego zdradzała bruk miejski i pochodzenie plebejuszowskie, w najlepszym razie mógł to być ledwie drobny szlachetka, ten zaś pan musiał należeć do najlepszego świata. Mówiło za nim wszystko a wszystko, aż do skromności angielskiej w ubiorze i cudownego kroju jego niezaprzeczenie londyńskiego bonjourka. Ciekawi, przechodząc mimo, rozpoznali, iż tkanina, z której był zbudowany, z Brünn w Morawii pochodzić nie mogła. Laseczka też, którą nosił w ręku, laseczka pełna szyku, niepodobna, by pochodzić miała z innego jak najpierwsze magazyny w Europie, a nie używałby jej z takim smakiem, tylko człek urodzony, by czuć i oceniać piękno we wszystkim - nie wyjmując ani trzewika, ani czapki. Ludziom pospolitym trafi się mieć coś jednego niczego, umiejący się szanować posiada tylko wytworne rzeczy. Pudełeczko do zapałek u niego jest artystycznie wykończone, niewidzialne sprzączki są patentowanymi wyrobami, kto się szanuje, jest w tym nieubłaganie ścisłym. Takim się właśnie wydawał ów nieznajomy.
Zobaczywszy spis przybyłych, bystry ów badacz tajemnic krynickich, który wziął na siebie dośledzić przybylca i - przekonany, że nieznajomy gość jeszcze zameldowanym nie był - poszedł, jak nazywał - dotrzeć. Dotarciem zwało się wyśledzenie wprost mieszkania jego, po czym już reszta informacji pójść miała jak z płatka.
Lecz spikają się czasem okoliczności nieprzyjazne na ludzi zbyt ciekawych. Młodzieniec właśnie, wypiwszy ostatnią szklankę wody, założył ręce w tył z ową laseczką i poszedł sobie w góry! Gdzieś jakby do posągu N. Panny albo nawet jeszcze dalej. Badaczowi drapanie się tak wysoko za nieznajomym, na czczo, po to tylko, ażeby może znowu zdrapywać się nazad, i to na próżno, bo mogła mu przyjść fantazja spaceru samego, wydało się zupełnie niepraktycznym. Wstrzymał zapęd, usiadł na ławce u zdroju i tu postanowił czekać powrotu. Nie doczekał się go wcale jednak tego dnia, znać wędrowiec inną sobie jakąś obrał drogę. Ciekawiec wrócił zawiedziony i kwaśny "Pod Trębacza". Takie niepowodzenie zwykło wszakże tylko dodawać ochoty i odwagi dla przezwyciężenia spikującego się losu.
Nazajutrz prószył deszczyk, ale wytrwały badacz pod parasolem po śliskich drożynach odbywał zawczasu straż pilną, oczekując na nieochybne ukazanie się nieznajomego. Deszcz nawet był na ten raz sprzymierzeńcem dobrym, gdyż zabezpieczał od nowej w góry wycieczki. Z dala ujrzał go już przybywającego, a z kierunku domyślił się, iż nie mógł gdzie indziej stać, tylko "Pod Różą", w tej bowiem stronie nie było żadnego innego większego hotelu, a jużciż człowiek tak dystyngowanej powierzchowności nie mógł stać w lada dziurze. To nie ulegało już wątpliwości, i parasol skierował się do hotelu. W hotelu stosunki przyjazne, znajomość jeszcze krakowska z samym naczelnikiem instytucji ułatwić miały dośledzenie prawdy. Gospodarz, pilnując, aby goście byli czasu kawy, po wodzie, usłużeni w porę, kręcił się już we fraku u wnijścia.
- Dzień dobry panu! - rzekł badacz zbliżając się.
- A! dzień dobry!!
- A cóż, a cóż? gości, chwała Bogu, u pana dosyć?
- No, tak! są, są... tak! goście, ale jacy goście... - zżymnął ramionami gospodarz.
- A jakichże byś pan sobie życzył?
- Rok okropny, bankructwo gotowe! - mówił żywo właściciel "Róży", ruszając ramionami. - Co to za goście!
- Wszakże mieszkania pustkami nie stoją?
- Ha!! co o tym mówić! - zżymnął się gospodarz i potarł rękami głowę.
- Przepraszam... ale właśnie chciałem spytać... o jednego z pańskich gości... tego... młodego... przystojnego... arystokratycznego... z laseczką...
- W tużurku tabaczkowym? tak, z laseczką. Kapelusz panama... a! to mi tu o niego spokoju nie dają - odparł gospodarz - nawet hrabina lokaja przysyłała.
- Właśnie o niegom chciał spytać!
Właściciel "Róży" z przyległościami ruszył ramionami, uśmiechnął się.
- Cóż tak wielkiego? Co tak osobliwego? - zawołał. Uderzył się w czoło. - Ach, jakże bo się nazywa? jak się nazywa? - okręcił się. - A! wiem, pan Gabriel Pilawski, obywatel z Warszawy.
- No, ale obywatel a obywatel - dodał badacz - pan najlepiej wiesz, że kogo to teraz obywatelem nie nazywają... obywatel ziemski? obywatel miejski?
- A! już co do gatunku obywatelstwa, to nic nie wiem - szybko dodał gospodarz - nie wiem.
- Gabriel Pilawski! - powtórzył ciekawy - to nie może być!
- Jak to nie może być - ofuknął gorąco gospodarz - jak nie może, kiedy jest. Ja panu powiadam, Gabriel Pilawski, obywatel z Warszawy.
- I przyjechał sam? ze służącym? jak?
- E, sam jeden, sam jeden.
- Gabriel Pilawski, Pilawski! - powtórzył skłopotany badacz. - Kapelusz panama, laseczka i tużurek tabaczkowy... Gabriel Pilawski.
- Mówię panu, mogę książkę meldunkową pokazać.
- U zegarka żadnych dewizek, tylko jeden wielki pierścień z turkusem.
- Ten sam, pierścień z turkosem, turkos ogromny, kosztowny... obserwowałem - rzekł gospodarz. - Ja sam się na tym znam.
- I Gabriel Pilawski czy Piławski? - spytał, jakby nagle oświecony myślą szczęśliwą, badacz.
Gospodarz trochę zniecierpliwiony pobiegł po książkę, przyniósł ją i włożywszy na nos szkiełka, wspólnie z ciekawym począł się podpisowi przypatrywać. Oba spuścili głowy nad książkę, sylabizowali, milczeli. Rzeczywiście była wątpliwość. Głoska "l" skutkiem zamaszystego pociągu pióra tak była zawiązana, iż mógł ją kto chciał wziąć za "l" lub za "ł". Zależało czytanie od usposobienia. Gospodarz czytał jako simplex servus Dei - Pilawski, ciekawiec, mrucząc pod nosem, bo nie chciał się wydać z pomysłem, mówił: Piławski. Rzecz była na pozór mała, ale dla badacza nadzwyczajnej doniosłości i ogromnego znaczenia. Uśmiechnął się ironicznie w milczeniu, książkę oddał, ukłonił i z wielką powagą miał odchodzić, gdy go tknęło, iż się o inne okoliczności towarzyszące, pomocniczo objaśniające, nie zapytał. Mądry wszakże, domyślny, a grzeczny właściciel "Róży", wyczytawszy z oczów milczącego badacza ciekawość, dodał po cichu w poufny sposób:
- Jaki obywatel ziemski, proszę pana, czy też miejski, tego nie wiem, a czego nie wiem, tego nie mogę powiedzieć, ale coś porządnego, słowo honoru, coś porządnego! Powiadam panu, bywają u mnie różne familie i ludzie, nie chwaląc się, najznakomitsi... raz nawet był hr. Gołuchowski!... no, ale takiego tłomoka jeszczem u nikogo nie widział. Angielski czy też już nie wiem jaki, skóra jak na pugilaresie, okuta brązem, elegancki co się zowie, śliczny. Drugi mniejszy, podobny, tylko kalibrem różny, torba także garniturowa. A co ponadobywał różności i ponarozstawiał szczotek i mydeł, flaszek, ingrediencji, to się służąca wydziwić nie mogła... królewska toaleta.
- No, a z herbami? - zapytał badacz.
- Przyznam się panu, że o to nie pytałem i nie obserwowałem - dodał gospodarz - a tylko elegancja co się zowie. Na kołnierzu od surduta, gdy Franek wytrzepywał, sam czytałem "London", na butach, to mi Franek mówił, "London", wszędzie "London" i wszystko paradne.
- A książki ma? - spytał inkwizytor.
- Pół stolika zawalonego - dodał gospodarz - wszystko francuskie i coś tam polskich.
- Ale bez służącego? - szepnął kręcąc głową badacz.
- Hm, ściśle biorąc - rzekł gospodarz - po cóż do Krynicy służący? Franek może i księciu usłużyć. - Hrabiemu Gołuchowskiemu buty czyścił.
Nie dosłyszał tego argumentowania nasz ciekawiec, bo się skłonił i zatopiony w myślach odchodził powtarzając:
- Piławski, Pilawski, hm, oczywista rzecz, iż to jest pseudonim, dla zachowania incognito, od herbu Pilawa. Toć jasne! to jasne! Chciałoby się uniknąć natrętów, ciekawych, znajomości!... to jasne... Piławski... Pilawa!
Uśmiechnął się do siebie i zatarł ręce szczęśliwy, iż trafił na wywód ten, który mu się wydawał nadzwyczaj trafnym.
- Nie jest to rzeczą przyjemną - ciągnął dalej - być napastowanym, okrążanym, wyzyskiwanym. Ci protekcji, inni pieniędzy, drudzy szukają znajomości, aby się przechwalać. To rzecz zrozumiała... Piławski... Pilawa.... jak na dłoni. Jestem w domu, ale sza!!
Uszczęśliwiony domysłem, w którego trafność uwierzył najmocniej, badacz poszedł na deptak pod parasolem, postanawiając milczeć, dopóki by na poparcie idei swojej nie znalazł silniejszych jeszcze argumentów.
Tu czas jest zapoznać się - nie z wielkim nieznajomym, ale z badaczem tyle trafności mającym i dowcipu. Badacz nasz w pospolitym życiu zwany był panem Karolem Surwińskim. Był on mieszkańcem Krakowa i teraz już właścicielem kamienicy, na której srogie opodatkowanie zwykł się był uskarżać przy każdej rozmowie. Zasiedziały w mieście i nie ruszający się, chyba do Krynicy z rozkazu doktora Dietla, pan Karol niegdy wiele świata zwiedził, wiele przebył i przebolał. Z przeszłego czynnego życia pozostała mu potrzeba ruchu, pieniędzy, stosunków, ludzi i wiadomości złego i dobrego. Czytywać nie mógł, bo nie nawykł do tego nudziarstwa i słabe miał oczy - czerpał więc zabawę i naukę z żywego świata. Filozofował, obserwował; nade wszystko plotki i wnikanie w strojne sprężyny cudzego żywota niezmiernie lubił. Tym też właściwie tylko żył i zajmował się. Jeśli w swych studiach nad społecznością i analizach charakterów natrafił na szkopuł, choćby zrazu miał się on rozprysnąć jak woda o kamienie, nie mijał go, i owszem, silił się skruszyć zawadę - i zawsze prawie z czasem, z cierpliwością dochodził do ziszczeń swego celu. Nie było dla pana Karola Surwińskiego nic tajnym na krakowskim bruku, nie ostało się też długo tam, gdzie przeniósł chwilowo działalność swoją.
- Gdybym ja chciał pisać pamiętniki - mawiał, śmiejąc się po cichu (miał w obyczaju taki śmieszek stłumiony, przygłuszony, tajemniczy, z którym nie wybuchał nigdy, ale też i obejść się bez niego nie mógł) - gdybym ja moje pamiętniki pisał!!! no, no! dopiero byście się ciekawych dowiedzieli rzeczy!!
Nieprzychylni panu Karolowi dowodzili, że fantazja bujna, częstokroć wybujała, dosztukowywała, co brakło do uzupełnienia wiadomości. To pewna, że łataniny znać nie było, a powieści pana Karola tak mile się słuchały, tak były zręcznie układane, iż je wiele prostoduchów za szczerą brało prawdę. Toteż pan Karol, stary kawaler, po trosze wszędobylski, mile był widywany w najróżnorodniejszych towarzystwach, w każdym z nich właściwie znaleźć się umiał, a z równym upodobaniem gościł u profesorów, hrabiów, ławników i mieszczan. Nawykły do miasteczka, choć dziś wyludnionego znacznie, zawsze jednak dostarczającego mu pod dostatkiem społecznego materiału do życia - u wód miał tym więcej do czynienia, że szczuplejszym gronkiem ludzi wyżywić się musiał. Z tego powodu był niezmiernie czynnym, kręcił się i wyszukiwał zajęcia. Nic tu oka jego i uwagi nie uchodziło, starał się ze wszystkiego korzystać. Tajemniczy ów przybysz dostarczył, szczęściem, pięknego przedmiotu do studiów i bardzo był pożądaną zagadką. Wprawdzie dotąd brakło danych, na których by oprzeć mógł i osnuć dostatniejszą powieść, lecz mądrej głowie dość na słowie - z tego, co miał, snuć już mógł wiele i długo. Pracowici badacze są jak pająki, przędą z siebie, gdy z czego innego nie mogą. I mówił w duchu pan Karol:
- Człowiek, który tak wygląda - mała rzecz tłomoki, ale i one mają znaczenie - człowiek, który ubranie i obuwie każe sobie robić w Londynie, nie może być lada obywatelem Pilawskim, bo o żadnych Pilawskich tak okrutnie bogatych i zbytkujących u nas nie słychać. W tym tkwi tajemnica, ja jej dojść muszę.
Zatarł ręce; dzień był chłodnawy.
- Niech sobie demokracja co chce plecie - dodał - rody, rasy i krew istnieją. Po twarzy zaraz z rysów poznać można człowieka dobrego gniazda, którego rodzina, od wieków swobodnie oddychając, zajmowała się wydzieloną sobie przez Opatrzność delikatniejszą robotą. To nie jest twarz, postawa, chód pana tam jakiegoś obywatela Pilawskiego - to są rysy arystokratyczne, szlachetne - rasowe.
Deszczyk kropiący od rana jakoś około godziny dziesiątej prószyć przestał - na deptaku chodziło, mimo pozostałej na nim wilgoci, osób coraz więcej, chodził i pan Karol, którego dobrzy znajomi, mimo jego wieku, zwali Karolkiem - za co się nie gniewał, odmładzało go to i pochlebiało mu. Ten i ów zaczepił przechodzącego, ale wszyscy doświadczyli, iż nie był usposobiony do rozmowy jak zwykle... zbywał ich krótko. Absorbowała go zagadka, uchylał się nawet od obcowania z najlepszymi znajomymi, ażeby w ciszy i skupieniu ducha przedsięwziąć środki właściwe ku odkopaniu tajemnicy. Nie wykończonej produkcji nie chciał okazywać szerszym kołom. Wszyscy uważali, iż był nieswój - przypisywano to działaniu żelaza z wapnem rozpuszczonych w wodzie krynickiej. Gaz też węglowy, węglany czy węglisty nie ma reputacji przyczyniającego się do rozweselenia, owszem, ma przytępiać władze wszelkie.
Około pół do jedenastej, gdy już wszyscy pijący wodę mieli czas dokończyć absorbcji i porozchodzili się do kąpieli - słońce, łaskawsze, niż zwykle bywa w Krynicy, zaczęło się spoza obłoków, gnanych wiatrem, pokazywać. Można było, korzystając z pięknej pory, wyjść na przechadzkę, a że barometr dr. Zieleniewskiego znacznie się podniósł, już się nawet zaczynały tworzyć projekta dalszych wycieczek, gdy ciekawość powszechna, podrażniona przez pana Pila- czy Piławskiego (którego nazwisko jeszcze nie było znanym powszechnie), na nowo rozbudzoną została powozem pocztowymi końmi zajeżdżającym "Pod Różę", z paczkami, pakunkami, pudełkami, tłomokami i dwiema paniami, które wysiadły, spytały o mieszkanie, a znalazłszy na pierwszym piętrze trzy pokoje bardzo słone, po krótkiej chwili wahania zajęły je i rozkładać w nich poczęły. Gospodarz, ażeby wiedzieć, czego się trzymać, chociaż tłomoki były znowu wielce obiecujące (nużby, uchowaj Boże, w tytule uchybił?), wysłał zaraz dziewczynę z książką meldunkową, piórem i atramentem. Po krótkiej chwili panna powróciła i na karcie wyczytano: Zuzanna Domska z córką Elwirą, z Berlina. Służąca sylabizując schodziła powoli z księgą, a gospodarz i cała kupka ciekawych rzuciła się wnet na pastwę. Wszyscy nosy powtykali jak najbliżej papieru i wszyscy je podnosili wkrótce z wyrazem uczucia zawodu. Powtarzano:
- Domska! Domska z Berlina! Cóż to jest "z Berlina"? To chyba z Wielkiejpolski?
W rubryce oznaczającej stan przybyłych był tylko posuwisty sztrych pióra, jakby obrażonego natrętną indagacją, znaczący tyle, co protestacja przeciwko nieprawemu dochodzeniu i wtrącaniu się w szczegóły tyczące społecznego stanowiska - chorych!! Domyślano się tedy różnie. Pani Domska z córką Elwirą i tylu pudełkami nie mogła być kim innym, tylko bogatą dziedziczką dóbr w Wielkiejpolsce. A że mąż jej zajmował zapewne stanowisko wysokie przy dworze, że zasiadał w izbie parów, więc i owa pani Domska jechała nie z Poznania, ale z Berlina. Rzecz była dla ludzi myślących jasna jak słońce. Nawykli do wyrazistości, niecierpliwili się tym lakonizmem pani Domskiej z Berlina. Nazwisko, brzmiące ładnie, nic samo z siebie nie mówiło. Rodzina w herbarzach była nie znana, lecz ileż podobnych zasiada teraz po izbach panów i parów i nosi tytuły świeżo nabyte? Osoby pijące kawę na dole, a wstrzymane chwilę w pochodzie bardzo przebaczoną ciekawością, popatrzały na znoszone tłomoki, czytały nieznacznie polepione na pudełkach kartki i powoli się porozchodziły. Jedna panna więcej przybyła młodzieży.
Doświadczenie uczy, iż u wód kto się chce o kim dowiedzieć, zawsze w końcu celu doścignie, byle miał trochę cierpliwości. Wysiadające panie widział gospodarz, widział Franek lokaj, widziała panna służąca, spotkał w korytarzu pan Paweł baron Hotkiewicz, odstawny major od huzarów. Wszyscy się zgadzali na to, iż obie wyglądały bardzo, bardzo przyzwoicie. Panna Elwira, mimo zaniedbanego stroju i choć po męczącej podróży, wydała się wszystkim bardzo piękną. Matka zdawała się chorą, zmęczoną i mniej dystynkcją odznaczała.
- Była - mówił znający się na ludziach gospodarz - at, sobie stara jejmość - panna zaś - co się zowie. - I dodawał z pewnym ręki ruchem wielkiego znaczenia: - Grandioso, grandioso!
Baron Hotkiewicz, który uchodził za znawcę, bywał na balach dworskich i widywał arcyksiężnę, potwierdzał, iż panna Elwira wyglądała trés comme il faut. Uderzało i to w charakterystyce pań, iż pani i panna Domska z wielkim wykwintem i wedle najświeższej mody były ubrane. Ilość pudełek zwiastowała elegantki wielkie. Burnus panny Elwiry kaszmirowy nawet jak na drogę był zanadto wytworny, boć go oprócz postylionów nikt nie widział.
Korzystając z ciepła i słońca, parę osób poszły po śniadaniu przechadzać się do lasku. Pan Karol Surwiński, zobaczywszy na oddalonych ścieżkach z cygarem snującego się swojego Pilawskiego, począł manewrować z niezmierną zręcznością tak, ażeby się z nim gdzieś z bliska spotkać, nie będąc znowu posądzonym o natręctwo i nawijanie się, bo tego nie cierpiał. Jakoż w istocie dzięki umiejętnym pochodom skrzyżował się, zawsze najniespodziewaniej niby, z p. Pilawskim, ale przechodzący odwracał za każdym razem głowę, udawał, że nie widzi, i napawał się po wodzie naturą, a do zawiązywania stosunków najmniejszej skłonności nie okazał. Pan Karol o tyle tylko skorzystał w strategicznych ruchach swoich, iż mógł się z bliska przypatrzeć krojowi sukien, lasce, kapeluszowi, dewizce z turkusem i z obserwacji swych wyciągnął znowu to najmocniejsze przekonanie, iż nieznajomy był incognito ściśle zachowującym członkiem jakiejś znakomitej rodziny krajowej.
Z tym najmocniejszym przekonaniem powracał, nie chcąc już po raz trzeci się z nim zetknąć, gdy na skraju lasku ujrzał idącą przeciw sobie panią Ormowskę, sławną panią Ormowskę, w towarzystwie nieodstępnych dwóch swych wychowanic i kuzynek, panien Lusi i Musi. Kto nie miał szczęścia znać osobiście pani Ormowskiej, którą znali od lat trzydziestu wszyscy około Lwowa, w obu Królestwach Galicji i Lodomerii i Wielkim Księstwie Krakowskim, temu nadzwyczaj trudno będzie skreślić wizerunek wierny tej zacnej damy, która niegdyś była najpiękniejszą między pięknymi, a dziś jeszcze należała do najprzyjemniejszych niewiast dwóch Królestw i Wielkiego Księstwa. Pani Ormowska de domo..., ale to już tam przypomnieć trudno, bo nazwisko rodowe było niezbyt wdzięczne, poślubioną została bardzo młodo hrabiemu P., z którym żyła lat z dziesiątek; owdowiawszy, poświęciła się wychowaniu syna jedynaka, a dla ułatwienia tego zadania i znalezienia mu opiekuna, a sobie pomocnika, wyszła powtórnie za mąż za niejakiego pana Ormowskiego, człowieka bardzo majętnego, lecz posądzanego, iż handlem sobie zdobył fortunę. Po Ormowskim, owdowiawszy raz jeszcze i wziąwszy spadek bardzo znaczny, bo jej większą część majątku swego zapisał, nie próbowała już wchodzić w nowe związki małżeńskie, synowi oddała dobra hrabiowskie, sama zaś w dostatkach i swobodzie trawiła resztki żywota, wychowując i wydając za mąż, dla rozerwania się, różne z kolei dalekie kuzynki i powinowate. Jedynym warunkiem, niezbędnym prawie, przyjęcia w opiekę ubogich panienek było, iż musiały być ładne, miłe, roztropne i łagodne. Brzydkich znosić przy sobie nie mogła, równie kobiet, jak mężczyzn, a złośliwych mniej jeszcze. Dobrego serca, wesołego umysłu, wielce wyrozumiała i pobłażająca dla drugich, pani Ormowska, którą przez grzeczność nazywano baronową, nie miała już innego celu w życiu nad wesołe spędzanie lat pozostałych. Otaczała się więc tym, co jej robiło przyjemność, a że dobroczynność daje spokój i szczęście, czyniła, jak mogła najlepiej, ludziom, aby oni jej nie nudzili, nie przeciwili się i nie przeszkadzali być szczęśliwą. Musi i Lusi, a w ogóle wszystkim z kolei po sobie następującym kuzynkom, ani smutnymi, ani nudnymi, ani złośliwymi nie dozwalała być pani Ormowska. Dziewczęta umiały z tego doskonale korzystać, bo gdy która czego zażądała, robiła kwaśną minkę tylko i najdalej w dwadzieścia cztery godzin pocieszoną została tym, czego pragnęła. Umiano to usposobienie wyzyskiwać. Kobiecina wyglądała ze swą pomarszczoną, rysów jeszcze wdzięcznych, mimo zmarszczek i starości, twarzyczką, z oczkami uśmiechniętymi i ustami uśmiechać się usiłującymi - wcale przyjemnie. Zawadzała jej tylko zbyteczna otyłość. Chodziła też podpierając się zawsze parasolikiem, który w istocie był zamaskowaną laską, a nawet wcale grubym kijem, ale w jedwabnej sukience poznać go było trudno, co za jeden. Dbała o powierzchowność swoją i kuzynek niezmiernie pani Ormowska, choć sama się z tego śmiała, że ją jeszcze o spóźnioną zalotność gotów kto był posądzić. W istocie zaś o tyle zalotną była, że chciała się podobać z charakteru, wykształcenia, a mówiąc prawdę, i ze śladów wdzięcznej, dawniej niezapomnianej tryumfatorskiej piękności. Lubiła bardzo nie być samą, a właśnie się trafiło, że dwór jej jakoś się rozpierzchnął i szła tylko z Lusią i Musią, co się równało dla niej, jakby nie miała nikogo, obie bowiem panienki, jako domowe, były chlebem powszednim. Zobaczywszy z daleka przez lornetkę p. Karola, który szedł jakoś w przekątnym kierunku, staruszka poczęła nań wołać, machając chustką, a że Musia i Lusia także, śmiejąc się do rozpuku, rozkrzyczały, hukając nań i dając znaki jak okręt przy rozbiciu, aby p. Surwiński na ratunek przybywał, rad nierad przybiegł stary kawaler sądząc, że w istocie wezwano go przeciw żmii lub wężowi na wojnę. Pani Ormowska umiała ocenić przymioty pana Karola, chociaż wiele do zarzucenia mu też znajdowała, naprzód, że miewał niezbyt świeże chustki od nosa i czasem przypylone kołnierzyki od koszuli, po wtóre, iż bywał złośliwy i siał niepotrzebne plotki. Ale bawił ją też anegdotkami i opowiadaniami. Surwiński nie zbliżał się zbytecznie do pani Ormowskiej, gdyż jako stary kawaler miał w podejrzeniu wszystkich, że go chcieli żenić, a znając upodobania w kojarzeniu sakramentalnych węzłów staruszki, bał się Musi i Lusi.
- Bo to - mawiał sam do siebie - człek się, nie wiedząc sam jak, zaplątać jeszcze może, a potem kłopot i gniewy, i niepotrzebna gadanina.
- Ale chodźże, chodź - wołała tupiąc nóżkami i stukając o ziemię parasolikiem pani Ormowska. - Chodź.
A obie dziewczęta śmiejąc się wtórowały:
- Prędzej, prędzej! Chodźże pan.
Surwiński był przekonany, iż być musi jakaś bardzo nagła potrzeba, przybiegł, aż się zadychał; stanął, ocierając pot z czoła.
- Czymże służyć mam?
- Ot, masz! czym służyć? - rozśmiała się staruszka - nic innego, tylko sama jestem, nudzę się, a wasz obowiązek, panowie moi, bawić mnie teraz. Niegdyś to ja was bawiłam, teraz wy musicie starą.
- Ale to pan niegrzeczny - dodała Lusia, białe pokazując ząbki - widzi pan same jedne, zbłąkane na bezdrożach niewiasty, bez opieki, bez męskiego ramienia, i nie domyśla się, iż należy stanąć na straży, spełnić najświętszy obowiązek.
Lusia była wielce żartobliwą.
- Niechże pan babuni - (wszystkie kuzynki zwały panią Ormowską babunią) - poda rękę - dodała Maria.
- A tak, daj mi asindziej rękę - mówiła stara, ruszając się z ciężkością z miejsca. - Chodźmy, doktor Zieleniewski każe chodzić... a pan?
- Tak, tak, i ja muszę chodzić - rzekł pan Karol.
- Przepraszam pana - przerwała Lusia - pan nie chodzisz, pan biegasz, a tego przy wodach zakazują!
- I skądże pan tak leciał na skrzydłach zefira? - spytała Musia.
Pani Ormowska z zefira śmiać się zaczęła.
- Jak to skąd? - podchwycił Karol - ja przechadzałem się... szukałem tylko suchych ścieżek.
- Co tam, co tam! Gdzieś był, toś był - rzekła Ormowska - ale mów, co słychać, bo ty to wszystko wiesz.
Surwiński się uśmiechnął, pochlebiał mu ten wymiar sprawiedliwości, czuł się tej pochwały godnym.
- Żebym miał wszystko wiedzieć - ozwał się skromnie - tego nie powiem, lecz czasem uda mi się więcej niż drudzy spenetrować - to mi wszyscy przyznają.
- I co spenetrowałeś? - zapytała baronowa.
- W Krynicy bo domy przezroczyste i tak dalece nie ma nic do penetrowania - westchnął pan Karol. - Czy pani baronowa już widziała naszego wielkiego nieznajomego?
- Kto? co? kogo? - spytały razem trzy głosy.
- Przecież tego pana "Spod Róży", w eleganckim londyńskim bonżurku, w kapeluszu panama.
- Któż to taki? - przerwała Ormowska - dziewczęta mi mówiły już coś o nim, ja z daleka źle widzę, a koło nas nie przechodził.
- Przystojny mężczyzna, bardzo przystojny - odezwała się Musia - bardzo przyzwoity, ładnie ubrany...
- Nikt nie wie, kto to taki - dodała Lusia.
Karol się uśmiechnął.
- Chociaż niezupełnie - rzekł - mogę w tym względzie zaspokoić ciekawość pań. Stoi "Pod Różą", ale... ale z książki meldunkowej, w której się wszyscy zapisują, niewiele się dowiedzieć można o nim. Pan Gabriel Piławski, obywatel z Warszawy... i po wszystkim... więcej nie napisał. Wszakże trzeba nie mieć oczu, pani baronowo dobrodziejko, ażeby nie dostrzec, iż to jest ktoś inny! To, przysięgam państwu, członek jakiejś bardzo znakomitej familii, rysy arystokratyczne, krew znać w nich, przy tym postawa, ruch, mina!
- A po cóż by się taił z nazwiskiem? - spytała Ormowska.
- Po co? Naprzód, że takiemu panu zawsze wygodniej być incognito, po wtóre, iż kto wie, ma osobiste zapewne jakieś pobudki do tego?
- Ale skądże wnosisz znowu? - spytała zaciekawiona staruszka - bo jeśli z nosa i brody, to ci powiem, że się grubo omylić możesz. Jam stara, ja ci co innego powiem. Śmieją się z tego demokraci i drwinkują, a to rzetelna prawda, iż tylko po rękach można poznać człowieka dobrze urodzonego. Widzisz, asindziej, gdy trzy, cztery, pięć pokoleń nic rękami nie robiło, zdrobniały one i wydelikaciły się, to naturalna. W drugim pokoleniu u dorobkiewiczów jeszcze łapy. Twarz będzie czasem piękna, arystokratyczna, rysy już się wygładzą, a ręce zostają długo na pamiątkę tym rodom, które nimi na życie pracowały. Widziałżeś asindziej ręce?
- Ręce? Nie - odparł Karol - widziałem tylko bardzo eleganckie i pozapinane szczelnie rękawiczki.
Panny się zaczęły śmiać.
- Przekonacie się, panie - dodał pewien siebie pan Karol - iż ten człowiek okaże się wcale kim innym, nie jakimś panem Piławskim. Naprzód żadnej familii szlacheckiej Piławskich nie ma.
- A dlaczegóż ma być koniecznie szlachcicem? - rozśmiała się Lusia. - Mów pan.
- Dlatego, że ma fizys szlachecką! - odparł Karol triumfująco - to są rysy nieplebejuszowskie.
- I pan wszystkie domysły opierasz na tym? - podchwyciła śmiejąc się staruszka.
- Niezupełnie - tajemniczo dodał Surwiński. - Gospodarz hotelu opowiadał mi dziwy o nader kosztownych przyborach podróżnych tego gościa. Mają być jakieś nie widziane, nie praktykowane tłomoki. Służba wydziwić się nie może, iż odzienie wszystkie z firmami londyńskimi.
Lusia zaczęła się śmiać, a Musia, która zawsze szła za nią w ślad, jeszcze głośniej; rozśmiała się i staruszka. Pan Karol nieco był tą płochością obrażony.
- Śmiejcie się, panie, ja przy swoim stoję - dodał - familii Piławskich nie ma, a herb Pilawa wiadomo, do kogo należy. Mądrej głowie dość na słowie. Zresztą zobaczymy, okaże się to, okaże...
Panny spojrzały po sobie: Piławita incognito! O, toż by to była dopiero gratka. Pani Ormowska ruszyła ramionami.
- Cóż dalej? - rzekła. - Spowiadaj się, co wiesz jeszcze?
- Niewiele więcej - odparł Surwiński - lecz mogę dodać dla zajęcia pań, iż "Pod Różę" zajechała też dzisiaj osoba jakaś majętna z Wielkopolski. Matka z córką. Przybyły pocztą, zajęły lokal, pudełek z sobą nawiozły mnóstwo.
- Nazwisko? - spytała Ormowska. - Przecież to my tam majętniejsze domy znamy prawie wszystkie?
- Ja też, choć osobiście nie znam wielu - odezwał się Karol - z reputacji wiem o każdej znaczniejszej rodzinie, jednak o tej, przyznaję się, żem nie słyszał.
- A już pan wiesz, kto i co? - spytała Lusia.
- A jakże, ja jestem tak szczęśliwy - dorzucił Surwiński - iż wiadomości same mi nie szukane płyną.
- I jakże się zowie ta pani, mów? - nagliła staruszka.
- Pani Domska, z córką Elwirą.
- Domska! Domska! - powtarzały wszystkie panie razem. - Domska! Ni vu, ni connu... Dąbska - to jeszczeż - szepnęła baronowa - ale o Domskich nie słyszałam.
- Musi być z Wielkiejpolski, bo zapisała się "z Berlina".
- A córka ładna? - spytała Lusia.
- Major Hotkiewicz...
- Tylko wyraźnie Hotkiewicz, Hotkiewicz - rzekła Ormowska - bo go drudzy, mięciuchno wymawiając, gotowi Chodkiewiczem zrobić, a cóż mówi Hotkiewicz?
- Że bardzo ładna.
Panny westchnęły.
- Słuchaj, asindziej - zatrzymując się poczęła staruszka - słońce przypieka jakby w Neapolu, czas by już i do domu, prowadź nas tak, abyśmy przeszły około "Róży". Może też zobaczymy tych, co cię tak intrygują.
Wprawdzie chcąc powracać około "Róży", trzeba było zawrócić ku niej i zejść z gór, lecz nie było to tak dalece z drogi, panny ciekawość miały wielką zobaczenia rywalki, poszli.
Pani Ormowska, mimo że dla niej przechadzka dłuższa była bardzo uciążliwa, dogadzając kuzynkom, a po trosze i sobie, dała się sprowadzić z góry i powlokła się opierając na parasoliku. Po drodze mało już osób spotykano, minął ich tylko wracający z wycieczki wielki nieznajomy i Lusia z Musią mogła się jego strojowi przypatrzeć. Staruszka znajdowała, że w istocie postawę i chód miał pański. Karol się tym ucieszył.
- Widzi pani baronowa dobrodziejka, ja się na tym znam - odezwał się - ja nieraz w Krakowie z tyłu idącego... to jest z tyłu widząc przechodnia... o kilkadziesiąt kroków nawet profesję odgadnę. Inaczej chodzi, proszę pani, szewc, inaczej krawiec, inaczej literat, a wcale odmiennie wielki pan.
Pani Ormowska śmiała się serdecznie, panny wtórowały. Przeszli mimo "Róży", zawrócili potem, kawałek drogi zrobiwszy, nazad. W oknie za pierwszym razem nie było nikogo, wracając z daleka już pan Karol dostrzegł bielejące ubranie. Był to kaszmirowy burnus panny Elwiry, która, otwarłszy okno, stała w nim, rozglądając się po okolicy. Surwińskiemu serce zastukało.
- Byleby nam, zobaczywszy nas, nie drapnęła - szepnął - to się jej doskonale przypatrzym.
Panny z dala już oczy skierowały ciekawe i dostrzegły w istocie piękną postać brunetki, wytwornie ubranej, która z obojętnością osoby do życia w mieście nawykłej, bez trwożliwości wiejskiej, rozpatrywała się w miasteczku, ulicy i przechodniach. Karol zapatrzył się też z taką uwagą, że zaniedbawszy troskliwość o wybór drogi dla pani Ormowskiej, która w tym względzie zupełnie się na niego zdała - o mało nie był przyczyną jej upadku. Wprowadził bowiem baronowę na kamień. Lusia postrzegła w czas i podchwyciła staruszkę, która dała klapsa swojemu przewodnikowi.
- Asindziej się zagapiłeś na okno - rozśmiała się, odchodząc wprędce z przestrachu - a ja o małom nóg nie połamała, przecież wiedzieć powinieneś, żem na twej opiece i że ja już na drogę nie patrzę, to do ciebie należy.
Ten wypadek był powodem, iż niedobrze się przypatrzono pannie Elwirze, która właśnie w tej chwili okno powoli zamknęła i odeszła od niego. Wiedziano tylko, iż oczy ma czarne, ręce bardzo białe i w pierścionkach, burnus ładny, a Musia, która nosiła włosy przyczesane, dostrzegła przepyszny warkocz, który posądziła o pochodzenie ze sklepu. Na tym skończyła się przechadzka. Surwiński odprowadził panie do domu pod wzgórzem za zdrojami, a sam poszedł na zwiady.
W liczbie osób przybyłych w tym roku do Krynicy znajdowała się i pani Hercegowińska, osobistość równie w tamtym kraju znana jak Surwiński i Ormowska. Od lat kilku co lato przybywała z rozkazu lekarza do Krynicy leczyć się na jakąś dolegliwość, w którą łatwo uwierzyć było można, kto ją tylko zobaczył. Wychudła była, mizerna, żółta i straszna, choć rysy twarzy posiadała, że nawet piękną być mogła, ale dawniej. Hercegowińska, żartami zwana Hercegowiną, wdowa z dosyć znacznym majątkiem, niezmiernie skąpa, straszliwie pobożna, oddana cała praktykom religijnym, troskliwa równie o własne, jak o cudze zbawienie, bezdzietna i obdarzona tylko siostrzeńcem, długim blondynem, który pod pozorem troskliwości o ciocię wszędzie za nią jeździł, co jej niepospolicie zawadzało, równie lubiła sprawami obcych zajmować się, jak Surwiński. Rywalizując z sobą w tym względzie, nie cierpieli się, Hercegowina dawała wszędzie do zrozumienia, iż Surwiński był gorzej niż heretyk, bo człek na wszelką wiarę obojętny i ateusz jawny, pan Karol szydził z wdowy, nazywając ją starą skwaśniałą dewotką. Przy każdym spotkaniu z sobą gryźli się i sprzeczali. Karol unikał tej zgagi, ona go szukała, aby mu dogryzać. Pani Ormowska, jawnie przeciwko nikomu nie występując, nie dawała też poznać, jak dalece antypatyczną była dla niej ta Hercegowina, unikała jej tylko, będąc wszelako bardzo grzeczną. Wdowa zaś jakby się uwzięła właśnie napadać na spokojny dom Ormowskiej, nie wypuszczała go na chwilę z opieki. Bardzo jej się tu rządzić chciało. Baronowa była pobożną, ale dawnym sposobem, bez przesady i fanatyzmu, nie nawracała nikogo, nie cierpiała rozpraw religijnych, lecz zarazem tolerowała w każdym przekonania. To właśnie nie podobało się Hercegowinie, która w zamiarze nawrócenia staruszki, dopilnowania panien, chodziła nieustannie i wciskała się co chwila. Była uciążliwą dla wszystkich, ale bojąc się języka, znosić ją musiano. Zewnętrzna postać wdowy zupełnie odpowiadała roli, jaką odegrywała. Ubierała się najniesmaczniej, a że przy twarzy kwaśnej i chmurnej niełatwo było dobrać, w czym by dobrze wyglądała, najczęściej chodziła w śmiesznych strojach, które oczy zwracały. W ręku miała nie opuszczający ją nigdy różaniec, a z rana ogromny worek z książkami do nabożeństwa i modlitewnikami drukowanymi, które rozdawała lub sprzedawała na dochód stowarzyszeń św. Wincentego á Paulo. Obawiano się jej w ogóle jak ognia, natrętną bowiem była, wytrwałą i nie ustępującą ani krokiem, ani słowem. Walczyła za wiarę do upadłego, chociaż bodaj czy wiara na tym wiele zyskiwała. Nie było bowiem przykładu, ażeby się kto jej dał nawrócić. Dodać należy, iż ze znacznego majątku, o który siostrzeniec miał wielkie powody obawiania się, nigdy dla przekonań najmniejszej nie uczyniła ofiary. Wyciągała na nie drugich, sama płacąc dług własny gorliwą pracą tylko... Ubogiemu też siostrzeńcowi obficie wprawdzie dawała obrazki i modlitewniki, ale nadto podobno nic więcej. Nieszczęśliwy ten młodzieniec zowiący się panem profesorem Żemłą, snuł się jak cień za ciotką, po części z nakazu rodziny, w części z własnego popędu, lecz mu to dotąd wcale się nie wypłacało. Czasem posyłała go ciotka, kazała się przeprowadzać, posługiwała nim, lecz ile razy zachodziły rachunki, liczyła się szczelnie lub, jeżeli z jej strony co należało, zbywała podziękowaniem. Utrapiona to była służba przy Hercegowinie, a biedny młodzian znosił ją jak skazany, z cierpliwością przykładną. Blondyn, długiej twarzy, wzrostu słusznego do zbytku, tyczkowaty, sztywny, spokojnego temperamentu, Porfiry był jednym z tych ludzi, którym nigdy bardzo źle na świecie być nie może, bo nie czują do zbytku i zdają się narodzeni na los tych, których Francuzi zowią tak trafnie: souffre-douleur. W szkołach bili go i znęcali się nad nim studenci, w domu siostry, ojciec i matka robili z nim, co chcieli, na świecie - jakby się do służby narodził - każdy się nim wysługiwał. Porfiry słuchał wszystkich, czy kto miał, czy nie miał mu prawa rozkazywać. Natury wielce flegmatycznej, miał jedno tylko upodobanie: nic nie robić, gdyby można, palić dobre cygaro, jeść rzeczy słodkie i długo sypiać. Nie kłócił się z nikim i nigdy, uśmiechał się do każdego, schodził z drogi wszystkim, stawał w kątku i zdawał nie mieć wielkiej ochoty do życia. Żył, bo się urodził i musiał, lecz żeby mu to tak bardzo smakowało, nie widać było po nim.
Z powodu ciotki już pobożnym być musiał, wszakże i w pobożności nie przesadzał, spełniał ściśle, co nakazywała, ziewając po trosze; nie rozgniewał się zbytnio nigdy. Zresztą najlepszy człowiek w świecie, nie zawadzający, cichy, łagodny. Panny przezywały go rozmaicie, śmiały się z niego, drażniły; jedna, uczeńsza w historii naturalnej, ochrzciła go przydomkiem ryby, z powodu zimnej krwi zapewne; rozsądniejsze widziały w nim nieocenione przymioty na męża i gdyby ciocia zapewniła mu spadek, niezawodnie by się o niego rozbijały. Co do tego dziedzictwa po cioci bogatej i skąpej wątpliwości zachodziły wielkie. Starali się oń oo. jezuici, kapucyni i dominikanie, a na ostatku Porfiry, sam czując, iż najmniej było prawdopodobieństwa, ażeby się ono jemu dostać mogło. Pilnować się jednak musiał. Pani Hercegowińska mieszkała zwykle w Krakowie, on też tam często przebywał, jeździła do Krynicy, wlókł się tam za nią, nie naprzykrzał się wszkaże, dawał tylko znak życia, jakby mówiąc jej: Otom jest. Ciocia wcale za to nie okazywała wdzięczności, niekiedy go nawet odprawiała do domu.
- Ale bobyś się nie włóczył tak - mawiała - jak ogon ciągniesz się za mną...
- Ciocia prezesowa nie może mieć za złe, iż troskliwość...
- Daj mi pokój z tą troskliwością. Ja to wiem... gdybyś mnie chciał słuchać, wstąpiłbyś do nowicjatu... i to by było najlepiej.
Porfiry, na wszystko zrezygnowany, do klasztoru miał wstręt, z którym się tylko wydawać nie lubił. Odpowiadał więc zawsze ciotce, iż usiłuje w sobie wyrobić powołanie. To jednak nie przychodziło.
Właśnie tego dnia gdy panią Ormowskę do drzwi jej domu odprowadził pan Karol, spodziewając się znać rychłego powrotu, siedziała oczekując na nią w salonie i modląc się tymczasem Hercegowina. Surwiński, przez okno spostrzegłszy jej kapelusz brązowy, do grzyba podobny, tym rychlej w progu pożegnał baronowę. I ona, i panny skonfuzjowane były, zoczywszy natrętnego gościa na przesmyku. Wymknąć się mu już nie było podobna. Ormowska weszła pierwsza, poważnie się witając. Wdowa złożyła szybko książkę i pobiegła na spotkanie.
- Całuję rączki mojej dobrodziejki, do nóżek upadam - zawołała - ośmieliłam się tu spocząć i przyznaję się do spisku, żem koniecznie napaść panią baronowę chciała.
- Bardzom wdzięczna! - szepnęła Ormowska; pannny z daleka dygały.
- A, panieneczki kochane, aniołki moje drogie - dodała - ślicznie pozdrawiam.
Lusia i Musia pod pozorem przebrania się uciekły. Baronowa musiała zasiąść do rozmowy, potrzebowała też mocno spoczynku.
- Była pani dziś na mszy świętej? ks. biskup Łętowski miał właśnie o szóstej... wielkiej powagi i mąż...
- A, przyznam się, że nie mogłam.
- Szkoda wielka, zawsze msza pasterza naszego wielce ducha podnosi.
Potem nastąpił zwrot nagły:
- Wie pani baronowa, znowu dziś goście nowi.
- Coś słyszałam...
- O kim? o tej pani z córką?
- Tak jest, i o tym młodym panu.
- Młody pan nazywa się Pilawski, z Warszawy... a ta pani Domska z córką Elwirą z Berlina.
- Już mi to mówił Surwiński.
- A, Surwiński, już, już! proszę! Wściubski... już chodził na zwiady... bo mnie to sami przyszli powiedzieć "Spod Róży", radząc się, czy nie znam... ale nie znam.
- Słyszę, to coś zamożnego i wygląda przyzwoicie - szepnęła, nie wiedząc, co mówić, baronowa.
- Kto to tam może wiedzieć, kto to jest, moja dobrodziejko - wzdychając rzekła wdowa - a teraz taki świat, że się niczemu nie godzi wierzyć. Zwodnicze pozory, kłamią ustami, sukniami, twarzami, mową, udają i komedie grają...
- Przecież nie wszyscy - cicho dodała baronowa.
- A, pani moja, wyjąwszy panią... i mnie - żwawo odparła Hercegowińska - któż nie zwodzi, któż nie kłamie. Bałamuty!
Westchnąwszy nad ułomnościami ludzkimi, zacna pani poczęła jak z woreczka sypać rozmaite dowody, iż w istocie nie darmo taki surowy na cały ogół wyrok wydała, a baronowa, zmuszona słuchać, a przez grzeczność odpowiadać, starała się przynajmniej obwinienia łagodzić i wiadomości podawać w wątpliwość. Nużące wszakże opowiadanie, które w miarę jak jej się sprzeciwiano, wdowa coraz jaskrawszymi naprowadzała barwami, byłoby zapewne potrwało, gdyby w tej chwili ścieżką, która obok domku wiodła ku kaplicy, a zapewne przez nieświadomość innej drogi, nie przesunęły się dwie nowe postacie. Hercegowina ujrzała je, domyśliła się czy poznała w nich panią Domską i pożegnawszy się pręciuchno, pośpieszyła w nadziei, że gdzieś zbłąkane panie spotka, drogę im ukaże i znajomość zawiązać potrafi. Nie przyznała się do tego baronowej, która uszczęśliwiona, że się jej pozbyła a pożegnała, nie myśląc dopytywać o przyczyny tak nagłej ucieczki.
Ścieżyną, która około domku prowadziła, można się było wprawdzie dostać do kapliczki, lecz nie była to do niej ani zwyczajna, ani najprostsza droga. Dwie panie szły śmiało, nie przypuszczając, ażeby w takim kącie jak Krynica zabłąkać się można. Były to w istocie pani Domska i panna Elwira. Pierwsza z nich, osoba niemłoda i widocznie cierpiąca, smutnej twarzy, ale pełnej wyrazu energii i powagi. Panna Elwira, słusznego wzrostu, wysmukła, zręczna była i niepospolicie piękna. Matka, ubrana czarno, ale bardzo starannie i z wielkim smakiem, wyglądała również, jak córka, na osobę przywykłą do wytworności i wykwintu. Elwiry ubranie, które tyle w kobiecie znaczy, bo jest skazówką smaku, a często i charakteru, było nie bijące w oczy, ale dla znawcy wielce znaczące. Najmniejszy w nim szczegół obmyślany, harmonijnie dobrany, nic pospolitego i rażącego. Twarz miała pociągłą, niezbyt białą, ale bardzo świeżą i rumianą, oczy czarne, pięknie osadzone, usta niezbyt znać skłonne do uśmiechu, czoło dosyć wyniosłe, a cały ogół uderzał wyrazem nakazującym szacunek. Są oblicza ośmielające, odpychające; to było zarazem miłe, lecz i obudzające obawę. Żaden najśmielszy młodzik nie ośmieliłby się lekkomyślnie pannę Elwirę zagadnąć ani rachować na pobłażanie. Nie była surową i kwaśną, jak się to często zdarza osobom mniej dobrze wychowanym, które za bardzo wielkie panie chcą uchodzić chwilowo, a była poważną i prawie jak matka smutną. Młodość tylko temu wyrazowi nadawała powab zagadkowy. Dwie panie wkrótce postrzegły, że ścieżka ta nigdzie ich doprowadzić nie mogła, a ku kaplicy zbyt była stromą i niewygodną, obeszły więc dokoła trawnik i zabierały się szukać innej, gdy na ścieżynce, którą szły i gdzie się złapać je spodziewała Hercegowina spotkał je ów wielki nieznajomy, który może też nie bez zamiaru i myśli wyszedł na tę przechadzkę.
Panna Elwira, zobaczywszy go, trąciła z lekka matkę, szepcząc jej coś nieznacznie na ucho, rumieńcem okryła się jej śniada twarzyczka i oczy poczęły błądzić po stronach, jakby się wejrzenia tego pana spotkać obawiały. Ten szedł prosto ku paniom, a o kilka zbliżywszy się kroków, z widocznie uradowaną twarzą zdjął kapelusz.
- To prawdziwie niespodziane szczęście - rzekł z uśmiechem - nigdym nie sądził, iż panie w Krynicy widzieć będę.
Panna Elwira podniosła oczy wreszcie, skłoniła się z pewną ceremonialnością, nie odpowiedziała zrazu nic, a matka pierwsza przywitała nieznajomego:
- Więc i pan do Krynicy?
- Jakże paniom poszła reszta drogi? - odezwał się mężczyzna - bo to w tym kraju, po tych górach i kamieniach, a jeszcze słabowitym i delikatnym osobom niełatwo podróż odbywać.
Panna Elwira ochłonęła jakoś, rumieniec zszedł powoli, namyśliła się i poczęła, wyręczając matkę:
- Dałyśmy sobie radę cudownie - rzekła. - W Krakowie, jakkolwiek nie znalazłyśmy znajomych, nastręczono nam powóz wygodny do najęcia, poczta dokonała reszty, dojechałyśmy bez przypadku, a moja matka nawet niezbyt czuje znużenie podróżą.
- Bo też tu - dodał śpiesznie, jakby usiłując przedłużyć rozmowę i zbierając się towarzyszyć paniom w dalszej przechadzce, pan Pilawski - powietrze jest dziwnie orzeźwiające, lekkie do oddychania, przywraca stracone siły. Ja nie mogę się nim nasycić. Nawykły żyć w duszącej miasta atmosferze...
- I my tak samo - rzekła pani Domska wzdychając.
- Tu zdaje się, iż samym bym powietrzem tym wykarmić się potrafił, tak mi ono smakuje - dokończył Pilawski.
- Okolice w istocie bardzo piękne - mówiła Elwira. - Te łańcuchy gór w oddaleniu, wzgórki, potoki, kamienie - wszystko to malownicze jak na obrazku. Przyznaję się, że ten kraj wydaje mi się uroczo.
- Ja już kilka razy byłem w różnych okolicach Galicji - podchwycił nieznajomy - a zawsze coraz nowe w nich odkrywam piękności. Jeśli mi czas pozwoli, chcę korzystać w tym roku i zwiedzić Szczawnicę, Żegiestów, Pieniny, a może nawet Tatry.
Elwira westchnęła smutnie.
- Panowie - rzekła - jesteście we wszystkim od nas daleko szczęśliwsi, możecie jeździć, gdzie się wam podoba, oglądać wszystkie cuda świata, a my...
- Mnóstwo pań zwiedza Tatry...
- Tak - szepnęła Elwira - ale z nami i za nami tyle nudnych przyborów się wlecze, tyle warunków, tyle za nieodbite uważanych, a uprzykrzonych wygódek... my potrzebujemy towarzyszek... my...
- To prawda - rzekł Pilawski - lecz niech mi pani wierzy, wszystko się to opłaca, bo paniom smakuje inaczej, lepiej każdy widok, każda nowość, wrażenie każde, gdy my, wprędce wyżyci i znużeni, obojętniejem.
- To się nawet nie tylko do wrażeń podróży, ale do całego życia zastosować może - przerwała matka - my świeżość uczuć i wrażliwość zachowujemy daleko dłużej niż panowie. Stanowi to i szczęście, i niedolę naszą.
- Ale my też - dorzucił Pilawski - inne mamy obowiązki, inne cele, twardsze do spożycia zadania... Nam przypada rola obrońców, rycerzy, strażników...
- Czasem ona spoczywa i na naszych słabych ramionach - dodała matka. Westchnęła znowu.
Panna Elwira szła jakby zakłopotana, milcząca, końcem parasolika rysując coś po żwirze i oczy trzymając wlepione w ziemię. Rozmowa, wszedłszy na te ogólniki, przerwała się wkrótce, młody towarzysz szedł ciągle za paniami i zdawał się równie zakłopotany jak one.
- Pani dobrodziejka daruje mi - odezwał się w końcu - iż ośmielam się, nie będąc jej znanym i prezentowanym, na mocy tylko kilku miłych godzin spędzonych w ich towarzystwie w wagonie, odnowić przypadkowy, a tak dla mnie szczęśliwy stosunek. U wód pospolicie wiele się formalności światowych pomijać zwykło, to mi dodało odwagi. Jednakże, nie mając tu nikogo, co by mnie mógł zaprezentować, a nie chcąc dłużej być zagadką, muszę się sam przedstawić. - Zdjął kapelusz. - Nazywam się Gabriel Pilawski, mieszkam (tu się zaciął) w Warszawie.
- Obowiązaną jestem wywzajemnić się panu - rzekła ze smutnym uśmiechem matka - nazywam się Domska, mieszkamy w Berlinie. Córka moja, Elwira.
- Teraz rozumiem już, dlaczego panie do Krynicy z Berlina jechały na Królestwo - uśmiechnął się kawaler.
- Inaczej byśmy się tu dostać nie mogły - przemówiła śmielej córka - matce mojej nakazano wody koniecznie, miałyśmy jechać nad Ren, tymczasem tam wojna wybuchła. Do Galicji nawet na Drezno lub Wrocław jechać nie było podobna, musiałyśmy transito przebywać Królestwo.
- Na czym ja skorzystałem - cicho dodał Pilawski.
- My też, bośmy poznały kraj nam dotąd tylko z opowiadań znajomy.
W czasie tych preludiów poufalszej rozmowy, która się zawiązać miała, Hercegowina szła nieco opodal z różańcem, który zdała się odmawiać, lecz zwróconą miała pilną uwagę na ruchy, dolatujące ją wyrazy, twarze i najmniejsze oznaki mogące zdradzić przedmiot tej pogadanki. Paliła ją ciekawość, zbliżać się nadto wszakże nie mogła, aby się nie wydać niedyskretną, zaznajomić już nie było sposobu, krok w krok iść nieprzyzwoicie; po chwili więc zawróciła się i chcąc dać dowód przyjaźni baronowej, szybszym krokiem pobiegła jej pierwszej zdać sprawę.
Właśnie pani Ormowska z Lusią i Musią, i staruszkiem księdzem, Brzozą, miały siadać do stołu, gdy zdyszana jejmość wpadła.
- Nie przeszkadzam - zawołała - tylko słóweczko, wiedzą państwo? Ten pan Pilawski znajomy jest z tą panią Domską. Byłam przy niej, jak się spotkali... bardzo czule, bardzo czule... Panna się zarumieniła... Przysięgłabym, że konkurent, że je tu gonił, że to miłosna intryżka.
- Ale moja pani Hercegowińska, dobrodziejko! - zawołała baronowa - dlaczgoż intryżką to nazywasz? Przyzwoity człowiek, stara się o pannę w oczach całego świata, toż przecie nie intryga.
Oczy się zaiskrzyły wdowie.
- Kochana baronowo, bardzo przepraszam - odparła gorąco - nie cofam mojego słowa. Przepraszam, tak, intryżka... kawaler stara się o pannę w jej domu, a nie lata za nią po wodach, aby zniknąć w tłumie i skryć się od oczów ludzi! w tym coś jest!
Baronowa, zniecierpliwiona trochę, ruszyła ramionami.
- Ale moja pani...
- Przepraszam, przepraszam, przy swoim stoję, intryżka... zażenowanie mamy, panny... kawaler niby przypadkiem spotyka się... bo to dosłyszałam. Była mowa o Warszawie, o Berlinie.
- Siadasz pani z nami do stołu? bo zupa stygnie! - odezwała się Ormowska znudzona.
- Nie, ja dziś z suchotami! upadam do nóg, niech państwo siadają.
I wybiegła.
U wód w ogólności, czy kto chce się bawić, czy nie, przyjętą jest rzeczą, że baliki i tańce być muszą i że pewna część młodzieży chwyta ster ich, wiedząc, że się tym pannom przypodoba - i wieczory, pikniki, tańcujące wieczerze, skaczące podwieczorki następują jedne po drugich. Panny zaś i panie, byle potańcować mogły, nawet w czasie najsroższej wojny, wiele gotowe przebaczyć niedostatecznemu oświetleniu sali, niezbyt równej podłodze, a nawet niekoniecznie dobranej muzyce. Trafiło mi się czytać z dawnych lat dziennik pewnego oficera, który z obozu niezbyt oddalonego posłany do miasta wkrótce spodziewającego się oblężenia, całe noce wywijał mazura... Z rana, oblawszy się zimną wodą, wracał na plac boju i raz tak od walca poszedł wprost prawie do kurhanu. Więc i w tym roku, choć w wojsku austriackim i pruskim wielu krewnych bliskich mieli goście kryniccy, płeć piękna nie potrafiła się oprzeć pokusie zabaw, bardzo skromnych, ale nie mniej rozrywających umysły i niecierpliwe nóżki tancerek.
Nim jednak przyszło do wielkich, stanowczych narad nad wyznaczeniem terminu pierwszego wieczora, męskie towarzystwo, do którego należała inicjatywa, naprzód musiało się skupić i obliczyć, i przyjść do pewnego porozumienia. Jądro jego stanowili naturalnie miejscowi młodzi panicze, którzy się znali między sobą. Z tych każdy niemal, porobiwszy u wód już znajomości, wprowadzał kogoś, prezentował i wyjednywał mu u innych prawo obywatelstwa; w ten sposób zlepiało się owo grono, z którego łona wyjść miał komitet urządzający zabawy i obejmujący pewien rodzaj supremacji nad towarzystwem. Od niego później zależało, które z pań miały być proszone, pominięte, która wybrana gospodynią itp. Wszystko to małe na pozór wydają się rzeczy, ale na deptaku u zdrojów - o, jakże wielkie przybierają rozmiary, ile obudzają współzawodnictw, gniewów, fochów, uraz - ba, nawet cichych pojedynków i nagłych wyjazdów. Zrazu zwykle idzie wszystko jak po maśle i klei się wybornie, najmniejszej dysharmonijnej nuty, zgoda najprzykładniejsza, nagle - jakby komar zabrzęczał tylko, ktoś komuś coś powiedział, ktoś komuś się nie tak ukłonił, jakaś pani poczuła się obrażona danym drugiej pierwszeństwem, maleńkie to ukąszenie sprowadza bąbel, a gdy ten zniknie, długo jeszcze skóra czerwona swędzi. Z niczego rodzi się nieporozumienie, niczym się podżega, usłużny pośrednik godząc jątrzy i rozjeżdżają się goście pokwaszeni na siebie na wieki wieków. Szczęściem, że prawdopodobnie drugi raz w życiu się nie spotkają.
W tej chwili Krynica była jeszcze błogim przybytkiem pokoju, nikt na nikogo koso nie patrzał. Kilku z Krakowa młodzieńców dystyngowanych tworzyło kółko owe, do którego z wolna nowe miały się wiązać ogniwa. Znalazł się bardzo przyzwoity i miły obywatel z Królestwa, pan Aksakowicz, u którego młodzież wieczory spędzała. Grywano wista skromnego i gawędzono poufale. Majętny człowiek, choć na złe czasy okrutnie stękał, Aksakowicz zajmował mieszkanie obszerne "Pod Złotą Jabłonią" i u niego najwygodniej się zbierać było ku wszelkim naradom. Aksakowicz miał tę jedną wadę tylko, że gościnny do zbytku, nie zważając na kurację, lubił bardzo węgrzynem częstować. Dopuszcza wprawdzie skromne jego użycie woda krynicka, ale wara od zbytków. Aksakowicz utrzymywał, że to, in quo nati sumus, węgierskie, nigdy szkodzić nie może, w żadnym razie, nawet na śmiertelnej pościeli. Z tego powodu opowiadał zawsze dykteryjkę o nieboszczyku swym dziadku, który był opuszczony od lekarzy, zdesperowany, przyjął już sakramenta i miał konać, gdy mu przywiązany jego stary sługa przyniósł butelkę dwudziestoletniego tokaju, zaklął go, aby wypił kieliszek.
- I cóż powiecie - kończył Aksakowicz - wypił jeden, namówił się na drugi, zasnął, wypocił się, nazajutrz sztukę mięsa jadł i zdrów był, i dwanaście lat potem żył jeszcze. Jakby ręką odjęto chorobę!
Na mocy tych doświadczeń szanowny obywatel wierzył w węgrzyna i nie szczędził go. Nie można było nawet wiedzieć z pewnością, czy do Krynicy do wód przybył, czy w myśl skorzystania z sąsiedztwa Węgier, aby tam parę okseftów sobie zamówić dobrego, tłustego maślaczu.
Wieczorem do poczciwego Aksakowicza przychodził kto chciał, dom był przy głównej ulicy, naprzeciw restauracji prawie, niedaleko dr. Zieleniewskiego, w ognisku życia, więc póki świeciło w oknach, bez ceremonii zaglądał każdy. W obszernej salce, niewytwornie przybranej, ale przecież z firankami i storami, była kanapa, stół owalny duży, krzeseł pod dostatkiem, a u drzwi mniejszy stolik, na którym od rana do nocy zmieniały się butelki i kieliszki! Przy nich pudełko austriackich cygarów i papierosów "La ferma". Tu zbiegały się nowiny, naradzała młodzież, tu najpierw arkusze z podpisami na składki przychodziły, w tym progu zjawiali się naprzód ci przybysze wszelkiego rodzaju, ślepi koncertanci, głusi sztukmistrze, kulawi bohaterowie, o których sławie nikt nie wiedział, starający się wyzyskać turf krynicki dla ubogiej kieszeni. Aksakowicz nie dawał wiele, ale nie odepchnął nikogo. Nie cierpiał samotności, od której, jak mawiał, człek tetryczeje, rad był wszystkim; przy tym grał umiejętnie wisteczka. Zapomniałem dodać, że były dwa stoliki równie gotowe zawsze jak ten trzeci stojący u drzwi.
Jednego z następnych wieczorów grano właśnie, a grając gawędzono. Aksakowicz, starszej daty człowiek, fajkę palił z długiego cybucha. Naprzeciw niego siedział wyprostowany, szerokich ramion, martwej twarzy, nieco łysy, niezbyt młody, ale widocznie chcący się jeszcze liczyć do młodzieży, major baron Hotkiewicz. Miał on charakterystyczną postawę austriackiego wojskowego, jakby stworzoną do białego munduru i kapelusza z pióropuszem szmaragdowym. Mówił on źle wszystkimi językami tego świata, a miał ten defekt, że je wszystkie z sobą zwykł mięszać. W jakimkolwiek z nich mówić zamierzał, zawsze mu czegoś brakowało, co w drugim znajdował na podorędziu; posługiwał się więc po wojskowemu, czym napadł. Co na placu, to nieprzyjaciel. Stojąc dłuższy czas w Mediolanie i mając tam artystyczne stosunki w teatrze, nauczył się troszkę po włosku, niemiecki język stanowił chleb powszedni, z domu był wyniósł polski, dziś go znacznie zapomniał, rodzice jego mieszkali w Rusi galicyjskiej, i tego więc coś pochwycił. Po łacinie w szkołach go zmuszono nałykać sentencji i wyrażeń. Umiał też niezgorzej po węgiersku, nieźle po czesku i wcale przyzwoicie po francusku. Myśl spętana tylu różnymi kółkami, na które się nawijać była zmuszona, plątała się między nimi. Ale baron sobie radę dawał i w ten lub inny sposób dał się zawsze zrozumieć.
Trzecim przy stoliku wista był milczący, grzeczny, ale nudzący się grą siostrzan pani Hercegowińskiej, Porfiry Żemła, który dawał na siebie po każdej partii i robrze majorowi i gospodarzowi wygadywać, co chcieli, kłaniał się, uśmiechał, tarł po głowie, a wnet omyłki te same, o które go tylko co strofowano, popełniał. Nie miał żadnej do gry zdolności.
Przy drugim stoliku mieli grać, ale jeszcze nie byli siedli, koryfeusze złotej młodzieży. W tej chwili nawet stali kupką na cichej naradzie; młody pan Stanisław Greifer, krakowianin, doktor praw, który nie wiedział jeszcze, co z życiem i patentem zrobi. Tymczasem się bawił. Rodzice byli majętni, jemu uśmiechało się życie, stosunki miał arystokratyczne, zacząwszy od baronów i Krzeszowic, aż do najszczelniej zamkniętych pałacyków Sławkowskiej ulicy, przystojny, dobrze wychowany - czegoż się miał do roboty śpieszyć. Wedle teorii jego, stosunki w życiu były wszystkim, pracował na pozycję socjalną jak nieboszczyk Hieronim Patürot. Obok niego stał słynny sportsman, hr. Żelazowski, który wprawdzie swojego własnego stada ani nawet konia nie miał, ale cudzych znał pochodzenie i przymioty na palcach. Ambicją jego było zostać wyrocznią w sprawach turfu i nikomu się w tym nie dał wyprzedzić. Na każdych kursach z kartką na kapelusiku grał pierwszą rolę, starał się być bardzo widocznym, rządził się, chodził, wywoływał, z czego już poniekąd był znanym i sławnym. Ten nałóg królowania w stajniach dawał mu imponujący ton między ludźmi w salonie. Obchodził się z nimi jak z końmi, a może nawet łagodniej z ostatnimi, bo się ich więcej obawiał. Dwa czy trzy szczęśliwe pojedynki, tytuł, stosunki pokrewieństwa z lwowskim pałacem "Pod Kawkami" darzyły go niezmiernym aplombem. Mina też hr. Żelazowskiego straszliwie butna, wzrost, łysina majestatyczna z dala już zapowiadały znakomitość. Jakim się tu sposobem przyplątał pan Hamermann, obywatel z Poznańskiego, skromny człowiek, który był z profesji gospodarzem i jeśli nie mówił o owcach, rozprawiał o bydle i krzyżowaniu ras, a jeśli nie krzyżował, to traktaty całe o elektach i superelektach wykładał, nigdy prawie nie wychodząc z tych tematów ulubionych, chyba, by coś dorzucić o wzorowej administracji pruskiej - tego nie wiem. Dosyć, że stał z cygarem w ustach i pan Hamermann. Na ostatek chodził z wolna, zamyślony, ręce w tył, głowa zwieszona na piersi, pan Surwiński.
- Do składki na nasz piknik - mówił hr. Żelazowski - policzmyż się, ilu pewno rachować można. Bo to, panowie moi, skromnie, pięknie, Krynica niewiele wymaga, wieczorek w szopce, salka sama nie dopuszcza wielkiego występu, a pomimo to, pomimo to wstydu sobie robić nie możemy, więc kosztować będzie. Za salkę, jak ona jest, to jest, zapłacić coś trzeba, bufet obmyślić; herbata, ciastka, no, i bukiety dla dam konieczne, i butelczyna wina, i ordery do kotyliona, i to, i owo kosztować będzie. Liczmyż się, ilu nas.
Greifer liczył na palcach.
- Ale, ale - rzekł Żelazowski - cóż to jest za Pilawski? Kto? co? skąd? jeszcze się z nikim nie poznał, nikomu nie prezentował?
Usłyszawszy nazwisko, przypadł jak oparzony pan Karol Surwiński.
- Nie Pilawski, ale Piławski.
- Pila- czy Piła, ale któż i skąd? co? - dodał Żelazowski.
W strachu, ażeby kto inny na to pytanie odpowiadając, nie zabrał głosu, p. Surwiński wcisnął się do kółka.
- Za pozwoleniem - rzekł - o tym zdaje mi się, że tylko ja jeden coś powiedzieć mogę.
- Ano, to gadajże - zawołał sportsman.
Pan Karol uderzył się w piersi, uśmiechnął i rzekł poważnie, stłumionym głosem:
- To - to jest któryś z hrabiów P., incognito.
Wszyscy się rozśmieli i oczy zwrócili na p. Karola, który spoważniał.
- Znacie mnie, panowie - rzekł - że ja na wiatr mówić nie zwykłem; jeśli co twierdzę, to na pewnych podstawach. Otóż, powiadam panom, że mam poszlaki, sygnały, niemal pewność, iż ten pan Piławski... pseudonim, nie kim innym jest.
- Ale, co znowu! co znowu! - ofuknął hr. Żelazowski. - Przecież ja ich, ile jest, do jednego znam, osobiście znam.
- Ja także - skromniej dodał Greifer.
- Kochany hrabio - ironicznie dorzucił pan Karol - jak to można powiedzieć, "ja ich wszystkich znam"! Familia rozrodzona, są ze złotego, są ze srebrnego, są z czerwonego źródła i innych, są gałęzie i gałązki, są samozwańcy przez inne piszący się litery. Samych najprawdziwszych, od magnatów począwszy, do chudopachołków...
- Jakich chudopachołków? - wykrzyknął Żelazowski.
- A, bo są najprawdziwsi hetmanowicze, co pary koni nie mają - dodał dosadnie pan Karol. - Cóż to pan myślisz, że znasz lepiej ich genealogię ode mnie, com zęby zjadł?
- Na genealogii? - szepnął Greifer.
- Nie, na chlebie - rzekł pan Karol - alem stary.
- Jak to? ty przyznajesz się, żeś stary? - rozśmiał się od stolika Aksakowicz.
- Stosunkowo do hrabiego - poprawił się pan Karol.
- Dajmy już pokój; ale jakie masz dowody? - zapytał hrabia, uderzony tą pewnością, z jaką Surwiński przy swoim się upierał.
- Z dowodów spowiadać się nie chcę, gdy mi wiary nie dajecie i zaczynacie od opozycji - rzekł urażony Surwiński - przekonacie się może za późno, że miałem słuszność.
- No, dobrze, dobrze, ale cóż za tym idzie? - odezwał się Żelazowski. - Z nikim się nie poznał, trzyma się na uboczu. Juścić my pierwsi ku niemu wystąpić nie możemy, nie mamy powodu, nie wypada.
- Czyńcie, panowie, jak uważacie właściwym - odparł, ciągle obrażonym się czując, pan Karol.
- Bez kwestii - wtrącił Greifer - gdy ktoś z imieniem i pozycją w świecie przybywa w miejsce nowe, jeśli ród i zasługi dają mu pewne prawa, towarzystwo winno pewne też względy, lecz z drugiej strony, jeśli chce zachować incognito, jeśli pewności nie ma, jeśli widocznie stroni, jeśli nawet lekceważenia rodzaj okazuje...
- Ale dlaczegoż lekceważenia? - mruknął Karol.
- Ale juściż - rzekł żywo Żelazowski - boć to obowiązek człowieka należącego do pewnych sfer, ażeby przybywszy, zameldował się - swoim. Pan Surwiński począł coś nucić pod nosem i wysunął się z kółka.
- Rzeczywiście - szepnął Greifer - nie można przeczyć, iż wygląda arystokratycznie, znać, iż człowiek majętny, lecz znowu Surwińskiemu często się nie wiedzieć co śni.
- Śni się! śni się! - dokończył Żelazowski. - Nie chce on nas, chodzi sobie pojedynkiem, niech chodzi, nie potrzebuje towarzystwa, towarzystwo się też, myślę, bez niego obejść potrafi. Zatem... liczymy się.
- Za pozwoleniem - wyrwał się Hamermann - jest jakaś pani z Berlina, słyszę... nie wie kto z panów jej nazwiska? Ciekawym.
Surwiński poskoczył.
- Ja wiem, ja wiem... Pani Domska z córką Elwirą.
- Domska, Domska... chyba Dąbska, Dębska, Dębińska, Dębowska, ale Domska!! Nie, u nas żadnej takiej rodziny nie ma - rzekł Hamermann. - Dębskich znam, starszy ma niezłą owczarnię, ale za syna podupadła, baranów nie odmienia... Jam mu to prorokował, lepsze czy choćby równe, ale muszą być z innej owczarni, inaczej karłowacieją i zwodzą się - to rzecz naturalna.
Wszyscy się uśmiechali, Hamermann, wszedłszy z Dębskich na owce, już o pierwszych zupełnie był zapomniał.
- Osoba znać majętna - począł Surwiński, wkraczając w rozmowę - córka piękna niepospolicie. Osobliwa rzecz, my ich nie znamy, tego mniemanego Piławskiego i tej pani Domskiej, a oni między sobą... znajomość mają!! - Uśmiechnął się. - I to ma swe znaczenie! Czasem chcąc bliższe z kim zawrzeć stosuneczki, zjeżdża się umyślnie incognito w kątek zapadły, między obcych ludzi... Hm... Sapienti sat. Więcej nie mówię.
Wszyscy po sobie spojrzeli.
- Moi drodzy - ozwał się, w tej chwili robra skończywszy, Aksakowicz - co nas tam cudze sprawy obchodzą? kieliszek dobrego, wytrawnego węgrzyna nie byłby od rzeczy? hę?
- Ano - rzekł hrabia - zgoda.
Gospodarz poszedł nalewać co prędzej, i tak towarzystwo jakoś rozweselone o trosce chwilowo zapomniało. Piławski i Domska przestali ich zajmować, z wyjątkiem Surwińskiego, który smokcząc z kieliszka w milczeniu, domysły i kombinacje układał.
Następnych dni, o co w Krynicy nietrudno, deszcz regularnie przekrapiał z rana, około południa, wieczorami i nocą, mgły wilgotne, goście od Tatrów, snuły się nad rozdołami, obłoki okrywały wzgórza, a gdy się na małą chwilkę rozpogodziło i panie lub panowie już, już zabierali się do wycieczek, wiatr napędzał chmury i kapuśniak mniej więcej gęsty rozpoczynał na nowo. Taka pora, gdy trwa dni kilka, zdolną jest ludzi najwytrzymalszych doprowadzić do podrażnienia, odjąć im cierpliwość, skłócić z gospodarzem domu, poróżnić z ordynującym lekarzem, zwaśnić w łazienkach z posługującymi i z całym rozbratać światem. Skazani na samotność przyjezdni, wyczerpawszy łatwo się wyczerpującą bibliotekę i własne zapasy, nie mogąc spać we dnie, bo to rzecz zakazana, chodzą, sporzą i nudzą się okrutnie. Wprawdzie w tym roku niepospolitą rozrywkę sprawiały nadchodzące z dyliżansem dzienniki, które w progu rozchwytywano z gorączkową ciekawością, lecz te, nawet z ogłoszeniami zjedzone do kości, mało nasycały. Dowiedziawszy się o zwycięskich pochodach wojsk pruskich, trzeba było karmić się miejscowymi plotkami, aby jako tako wyżyć.
Przybycie pani Domskiej z córką i pana Gabriela Pilawskiego z owymi tłumokami stanowiło wśród tego głodu i nudów powszechnych przedmiot niewyczerpanych domysłów. Intrygowało to najmocniej, że pan Pilawski nie szukał wcale niczyjej znajomości, że chodził sobie po pokoju z cygarem, świszcząc, czytał książki, a czasem rysował, nie okazując najmniejszej ochoty zawiązania żadnych z miejscowym towarzystwem stosunków. Franek, który był i sam ciekawy, i przez drugich do szpiegostwa pobudzany, zaglądał pod różnymi pozorami do pokoju Anglika (jak go nazywano) i donosił, co robi. Gospodarz nawet był zaintrygowany, cóż dopiero inni.
- Siadł sobie na sofie - mówił Franek - i w książce coś rysuje.
Potem opowiadał, że siadł i czyta lub że chodzi i cygaro pali. Parę listów odebrał z Warszawy pan Pilawski, które nim się do niego dostały, uległy miejscowej kontroli koperty... Zastanawiano się bacznie nad pieczątką, nad lakiem, charakterem adresu i znakami, po których by można korespondenta odkryć. Listy były męskim charakterem pisane, na sposób kancelaryjno-handlowo-bankowy adresowane, a - co dziwna - na kopercie stał stempel: G. Pilawski. Varsovie. Ten stempel intrygował. Można się z niego było domyślać bowiem, że pan Pilawski stał na czele jakiegoś domu noszącego firmę jego. Jeden z tych listów wpadł w ręce pana Karola Surwińskiego i mocno go zafrasował zrazu, wywracał bowiem całą jego domysłów budowę. Lecz pan Karol, gdy przy czym stanął, nie ustępował łatwo, obrachował więc, iż stempel był umyślnie dla utrzymania incognito zrobiony.
- Stara sztuka - rzekł - stara sztuka!! ale wróbli na plewy nie biorą u nas. Znamy się na tym. Stempel nie kosztuje wiele, a może niewytrawnych pobałamucić!!
Rozśmiał się i poszedł.
Z drugiej strony pani Domska i jej córka, które widocznie też unikały bliższych znajomości, były przedmiotem domysłów i dociekań ze strony mężczyzn i kobiet.
Obradowano nad tym: czy je miano prosić na ów piknik, czy też nie. Pan Karol Surwiński, który znał zwyczaje, dowodził, iż przyzwoite osoby, nie wchodząc bliżej w ich biografie, u wód zawsze zapraszać należało, choćby nikomu nie były znajome. Pan Stanisław Greifer, który uczył się etykiety i formalności po najpierwszych domach, aksjomat ten podawał w wątpliwość; hr. Żelazowski trzymał się neutralnie. Hamermann ruszał ramionami, znajdując, że jak tylko kwestia nie tyczyła owiec i bydła, rozstrzygnięcie jej dość było obojętnym.
Około tych pozamykanych drzwi pani Domskiej i pana Pilawskiego snuli się i przesuwali ciekawi. Nareszcie Surwiński wpadł na domysł, iż panie musiały się przecież radzić doktora któregoś, a doktór po rozmowie i bliższej znajomości mógł wiedzieć coś więcej niż inni. Poszedł tedy pan Karol dotrzeć tego, kto był ordynującym i kogo się radziły te panie. Okazało się z pilnego śledztwa, iż ani dr Zieleniewski, ani z Krakowa przybyły młody lekarz ich nie odwiedzał, ale niedawno tu i chwilowo osiadły dr Werter, który jakiś czas praktykował w Krakowie, potem na prowincji, a teraz szczęścia u wód próbował. Dr Werter znowu nie był jednym z najdostępniejszych. Przychodził czasem na wista do Aksakowicza, ale wziąwszy cygaro w usta i karty w ręce, mruczał tylko - umhu!, w żadną dłuższą nie wdając się rozmowę. Surwiński rachował na to, że miał talent trybuszona, dobywania najhermetyczniej zamkniętych butelek. Manewrował tak, że dr. Wertera pochwycił, prosił go o radę, nagadał przed nim nawet na dr. Dietla, którego on nie lubił, poczęstował cygarem dobrym - i dopiero indagację rozpoczynał.
- Pan dobrodziej zna te damy?
- Poznałem je tu dopiero, gdy się zgłosiły do mnie.
- Osoby majętne, zdaje się, i dobrego towarzystwa?
- A! dobrego - a! majętne, majętne - rzekł dr Werter.
- I panna piękna.
- A! bardzo piękna.
Doktor cygaro palił, stał, ale mówić widocznie nie chciał.
- Jak się panu konsyliarzowi zdaje, to muszą być damy z Poznańskiego?
- Albo z Prus Zachodnich - dodał doktór.
- Obywatelki wiejskie.
Werter palił cygaro.
- Zapewne, że obywatelki.
- Dobrze wychowane.
- Bardzo, bardzo! panna znać muzykalna, bo mnie się pytała, czyby fortepianu nająć nie można. Cha! Cha! A tu pono jedyny w "Warszawskim Hotelu" na całą Krynicę.
Surwiński zdobytą wiadomością nadzwyczaj się ucieszył, ale na tym się skończyło. Co się tyczy Pilawskiego, ten pono sam był u dr Zieleniewskiego, on tylko z nim pomówił i pił wody. Surwiński z rozpaczy począł intrygować, aby mu w imieniu towarzystwa wolno było zrobić krok i zachęcić p. Pilawskiego do zbliżenia się.
- Jeśli ty sobie chcesz - rzekł hr. Żelazowski - to czyń kroki, jakie ci się podoba, officieusement, prywatnie, ale oficjalnie od nas - proszę żadnych.
- No, to prywatnie! prywatnie! - odparł pan Karol - już ja was nie skompromituję.
Drugiego dnia, w godzinie najniebezpieczniejszej dla pijących wody, gdy się po obiedzie chce zdrzemnąć i szuka się dystrakcji, deszcz lał w najlepsze, pan Karol ubrał się starannie i po długiej walce z sobą wszedł na górę. Klucz był w zamku, zapukał.
- Proszę! - ozwało się ze środka.
Uroczyście, a nie bez bicia serca wtoczył się Surwiński do tajemniczej komnaty zajmowanej przez wielkiego nieznajomego.
Ten chodził właśnie z cygarem w ręku po pokoju, stanął w pośrodku zdziwiony nieco, machinalnie na kieszeni palce położył, czekał. Mieszkanie, mimo skromnego urządzenia swego, wydawało się bardzo pańsko, dzięki przyborom, jakie gość przywiózł ze sobą. Owe sławne garniturowe tłumoki angielskie i torba stały w kątku, świecąc brązami. Na stole, nakrytym dywanikiem gobelinowym, wzorzystym, rozłożona była cała zbrojownia toaletowa, jak u ładnej pani. Szczotek ze sześć, flaszek z pięć, grzebienie, mydła, butle kolońskie oplatane, jednym słowem, jak się wyrażał pan Karol - rozpusta. Na drugim stoliku znowu, osłoniętym kapą kolorową, były książki i przybory do palenia. W kącie stały buty, które mogły iść na wystawę międzynarodową. Pan Karol miał czas zaledwie rzutem oka to objąć i skłoniwszy się gospodarzowi wdzięcznie, począł:
- Darujesz mi pan dobrodziej, że mu się sam zaprezentuję, ale u wód jest to przebaczonym... Mam kilka słów do powiedzenia, spodziewam się, że nie przeszkadzam.
- Nie, nie, bardzo proszę, niech pan siada - odezwał się Pilawski głosem dźwięcznym, rzeźwym i wesołym.
- Jestem obywatelem miasta Krakowa - rzekł pan Karol - posiadaczem nieruchomości, dawny żołnierz, mości dobrodzieju, Karol Surwiński, do usług.
- Gabriel Pilawski.
- Tak, wiem, wiem - uśmiechając się kończył napastnik - pan dobrodziej z Warszawy?
- Tak jest.
- Miło mi poznać.
- Bardzo mi przyjemnie - odparł kłaniając się gospodarz, którego mina zwiastować się zdawała obawę i przeczucie, że szło o jakąś składkę. Rękę trzymał ciągle na kieszeni.
- Przychodzę tu - mówił Surwiński - istotnie w bardzo delikatnej sprawie.
Lekki uśmieszek przebiegł przez usta p. Pilawskiego.
- Pan pozwoli mi się wytłomaczyć?
- Proszę, proszę!
- U wód, panie dobrodzieju, my tu mamy swoje zwyczaje, nawyknienia, trzeba się nieco zabawić - jest młodzież, są kobiety. Łączymy się tedy, znajomi czy nieznajomi, bez wielkich ceremonii i... to wieczorek, to pikniczek, rozumie pan?
- Rozumiem - odparł gospodarz - i bardzo to pojmuję.
Pan Karol, korzystając z dawniej udzielonego mu pozwolenia, przysiadł nieco, obawiając się, aby go zbyt rychło nie odprawiono, nim się dobrze wszystkiemu przypatrzy. Uprzejmy pan Pilawski podsunął mu cygaro, wcale nie okazywał się dzikim. Jednakże nie usiadł sam, stał, co poniekąd dawało do zrozumienia, iż zbyt długo zatrzymywać gościa nie życzył. Na stoliku leżała książka otwarta, po angielsku. Zapalając cygaro, Surwiński rzucił na nią okiem i z wielkim zdumieniem dostrzegł, że to była - anatomia opisowa ciała ludzkiego, gdy spodziewał się ujrzeć romans lub - co najwięcej - broszurę polityczną.
- Ci panowie - rzekł w duchu - miewają czasem osobliwsze fantazje z nudów.
- Do zabawy - mówił dalej, pilnie się wglądając - im więcej osób, tym przyjemniej. Widząc tu pana dobrodzieja jakoś odosobnionym, samotnym, a nasze towarzystwo pragnące się wesoło rozerwać, oto przyznam się, przyszedłem mu zaproponować, żeby się tu z młodzieżą bliżej zapoznać.
Pilawski, posłyszawszy to, jakąś dziwną zrobił minę, sposępniał i mruknął jakby zakłopotany:
- Widzi pan dobrodziej, ja dosyć lubię samotność, osób nie znam...
- Za pozwoleniem - żwawo począł pan Karol - ja znowu znam tu wszystkich i sumaryjnym rzutem oka na zgromadzoną tu trafunkowo społeczność mogę mu służyć. Nie wątpię, że pan (tylko co mu się nie wymknęło "hrabia", ale się utrzymał), pan dobrodziej nawykłeś do jak najświetniejszych towarzystw stolicy.
- Bynajmniej, bynajmniej! - odparł gorąco zagadniony.
P. Karol się uśmiechnął, dając ruchem ręki do zrozumienia, że temu wierzyć nie chce.
- Przecież hrabinę Za... pan zna?
- Tak, trochę - rzekł, spuszczając oczy, Pilawski.
- I pp. P. z Wilanowa, i pp. hr. K.?...
- Bardzo mało, z widzenia - pospieszył gospodarz.
- No - nie nalegam - dodał Surwiński - ale to pewna, iż z samej powierzchowności pańskiej znać człowieka nawykłego do pewnych sfer.
- Panie dobrodzieju! - zaprotestował Pilawski - jestem w wieku pracy i poważnego zajęcia, mało bywam w świecie.
Gość ręką kiwnął i mówił dalej:
- Otóż i tu pan znajdziesz towarzystwo wcale nie najgorsze. Naprzód, jeśliś pan uważał, słuszny i barczysty w popielatym ubraniu to hrabia Żelazowski, sławny koniarz... O! już jak na koniach się zna, to, powiadam panu, pierwszy koneser u nas, jeździł dla edukacji tej do Anglii.
Zdawało się, że gospodarz chciał przerwać, Surwiński mu nie dopuścił i ciągnął mowę nie przestając:
- Mamy tu bardzo godnego obywatela z Królestwa, pana Aksakowicza, pan go nie zna?
- Nie, nie mam szczęścia.
- Godny, majętny, gościnny, wylany człek. U niego się wieczorami na wisteczka i na dobre węgierskie wino zbieramy. Dalej? cóż dalej? A! doktór obojga praw, pan Stanisław Greifer z Krakowa, obywatel godny też, majętny, wychowany ślicznie. Gość miły "Pod Baranami" i w Krzeszowicach, i w Łańcucie - to dosyć powiedzieć.
Gospodarz, jakby zrezygnowany, milczał.
- Mamy jeszcze wielkiego agronoma, owczarza, człeka rozumnego i praktycznego, pana Hamermanna z Poznańskiego. Mamy z młodzieży bardzo dystyngowanego młodzieńca... tego blondyna z włosami długimi, pana Porfirego Żemłę; z poważniejszych osób - dzielnego majora huzarów zasłużbowego, barona Hotkiewicza. No, cóż pan chce, gronko niczego...
Spojrzawszy na twarz gospodarza, pan Surwiński dostrzegł na niej tylko zakłopotanie i znużenie. Rejestr ten znakomitości nie zdawał się na nim prawie żadnego czynić wrażenia.
- A, to arystokrata - rzekł w duchu - nasi hrabiowie i baronowie austriaccy znać mu nie smakują, bo to, prawda, dosyć zdyskredytowane.
- No, więc, może by się pan życzył poznać, wejść, zbliżyć, a ja miałbym sobie za największy obowiązek mu to... ułatwić.
Pośpiesznie teraz ozwał się Pilawski:
- Bardzo dziękuję, prawdziwie jestem mu z serca wdzięcznym, ale z równą otwartością wyznam panu...
- Co on to mnie wyzna! - nastawiając uszu i pochylając się zaciekawiony, rzekł (w duchu) Surwiński. - Co on mi tu wyzna?
- Wyznam mu, że jestem z natury trochę tetryk, odludek, samotnik, przy tym ja jestem sobie człowiek pracy, człowiek prosty...
- O! o! - począł się śmiać pan Karol - proszę, proszę! wiemy, że pan chce zachować incognito.
- Incognito! - powtórzył ruszając ramionami gospodarz - ale po cóż bym miał incognito jakieś chcieć przywdziewać, kiedy mnie nikt nie zna?
- O! o! a gdyby domyślono się, dowiedziano - rzekł ze śmieszkiem stłumionym triumfująco pan Karol.
Na te wyrazy nieznajomy porwał się z krzesła dziwnie poruszony, zmięszany, i taki jakiś blady przestrach odmalował się na jego twarzy, iż pan Karol utwierdził się najmocniej w przekonaniu, że w istocie odgadnąć go musiał.
- Czegóż by się miano domyślać! Ja nic nie kryję, proszę pana! - zawołał żywo. - Ja nic do ukrywania nie mam... nikogo nie... nikomu... tak... nikomu nie uwłacza...
Pan Karol widząc go tak strasznie zmięszanym, nie dosłyszawszy ostatnich wyrazów, bojąc się, aby zamiast stosunku poufalszego nie zasłużył na gniew, wstał szybko i ze złożonymi na piersiach rękami począł wyrażać się:
- Panie dobrodzieju, nie ma nic! nie wiemy nic! Ja jestem człowiek dyskretny! proszę wierzyć. U mnie jak kamień w wodę.
Pilawski się namarszczył.
- Tu nie ma żadnej tajemnicy! - zawołał.
- No! nie ma, nie ma - milczę i wierzę, nic nie wiem, proszę mi przebaczyć.
Oba usiedli, pan Karol zmięszany, a udając tym słodszego, im pewniejszy był, że trafił doskonale; gospodarz niespokojny, ocierając pot, który mu na czoło wystąpił.
- Zatem nic by nie przeszkadzało panu dobrodziejowi - dodał Surwiński - zbliżyć się, zapoznać.
Gospodarz milczał, jakby się namyślał. Pan Karol w duchu sobie mówił: "Zgadłem na pewno! Ale nie chce się dać poznać".
- Więc, jakże?
- O co właściwie idzie? - spytał po chwili Pilawski - ja sądzę, że nie tylko o moją nie znaczącą figurę.
- O! o! proszę pana! - przerwał Karol.
- Ale tak, nie znaczącą figurę, a prędzej o udział w kosztach zabawy, do których najchętniej się przyczynię - to mówiąc wstał, zwracając się ku szkatułeczce.
Nic w świecie bardziej przestraszyć nie mogło zacnego p. Karola; zbladł on teraz z kolei, przekonawszy się, iż go wzięto za kwestarza, twarz mu się przeciągnęła, oczy na wierzch wyszły, zabełkotał, słowa nie umiał wymówić. Przerażenie odmalowane w jego fizjognomii nie mogło być postrzeżonym przez p. Pilawskiego, gdyż właśnie w tej chwili, zwrócony, kluczyka dobierał.
Na ostatek, przyszedłszy do siebie, Surwiński pochwycił za rękę gospodarza.
- Na rany Chrystusowe! - zawołał - co pan sobie myślisz, że ja tu po składkę jaką przyszedłem? A to, słowo honoru...
- Nic przecie nadzwyczajnego by nie było.
- Ja! Ja za składkami chodzić?... Ale...
Tu ręce załamał.
- Ale dajże mi pan... wytłomaczyć się, myśmy się nie zrozumieli.
Gospodarz schował kluczyki do kieszeni i siadł, ale znudzony i markotny.
- My pragniemy kółko nasze rozszerzyć, ja... z dobrego serca przyszedłem, chcąc ziomka... nie mającego stosunków... zbliżyć.
- Dziękuję serdecznie - odparł Pilawski, podając mu rękę - umiem być wdzięczen, ale mam pewne powody... z charakteru... z nawyknienia, stronię od towarzystwa. Nie nawykłem...
- No, to dobrze, poszanujemy jego gusta! - odezwał się Surwiński. - Lecz proszę się nie gniewać.
- Owszem, wdzięczen tylko panu być mogę.
- Jestem człek stary - wstając powoli, dodał pan Karol - dawniej u nas ceremonii tyle nie było, ludzie niższych fortun, położeń towarzyskich, imion żyli z sobą, niechby to teraz u wód powróciło. Dlaczego stronić, czemu się odosobniać?
Gospodarz ruszył ramionami, mruczał coś tylko niewyraźnie. Surwiński na pierwszy raz uznał właściwym nie przeciągać rozmowy, ukłonił się bardzo grzecznie i ze zgasłym cygarem wyniósł. Znalazłszy się dopiero w korytarzu, jakoś się opamiętał. Niezupełnie był zadowolniony ze swej wyprawy, ale też i nie całkiem z niej niekontent; wprawdzie o mało go nie wzięto za kolektora składek, ale dużo się dowiedział i nabrał najmocniejszego przekonania, że jako Pilawski ukrywał się jakiś magnat pragnący zachować incognito. Nic by go tak nie cieszyło nad to, że odgadł, że się domyślił, że potarafił zaraz hieroglif tu wyczytać, zacierał ręce idąc i uśmiechał się do siebie.
- Chce koniecznie zachowywać incognito, no, to dobrze! Ale gdym go przypiekł, aż podskoczył! aż zbladł! Doskonała historia, a znajomość zrobiona. Nie wydam go, to pewno.
Na tym samym piętrze i niemal w tej samej chwili, gdy pan Karol probował indagować Pilawskiego, w pokojach zajmowanych przez panią Domskę z córką dwie kobiety w długim milczeniu siedziały, spoglądając na nieznośny deszcz, smagający szyby od kilku godzin.
- Przyznam się mamie - rzekła wstając Elwira - że jeśli tak cały czas słota trwać będzie, to, doprawdy, znudzimy się śmiertelnie. Ja wprawdzie obchodzę się bez towarzystwa, ale na ludzi choć popatrzeć jestem rada... a to... proszęż spojrzeć oknem, świerki, świerki, drzewa, łoza, gołe wzgórki i kilka wron podróżujących.
- Jak my! - szepnęła pani Domska uśmiechając się.
- Nie, wrony są daleko szczęśliwsze, bo mają instynkt i lecą, gdzie świeci słońce.
- Widzisz - odezwała się matka - a to ja ciebie pozbawiam moją chorobą słońca, rozrywki, towarzystwa.
- Słońca, dobrze, rozrywki ja mało potrzebuję, a towarzystwa nie łaknę. Mama wie - mówiła Elwira - że dla mnie najmilsza igła i książka, zieloność i kwiaty, a jeśli jest jeszcze fortepian, muzyka, nic mi już na świecie nie potrzeba.
- Tu ci jednak nudno - odezwała się matka.
- Dosyć, gdyby mamy nie było.
- Ja coś też chora i sama nudna, nie zabawię.
- Byłoby wszystko dobrze, gdyby się tylko Pan Bóg zlitował i dał pogodę i słońce, mogłybyśmy pójść trochę w okolicę.
- Tak, rozumiem, i spotkać tego pana.
- Kogo? - rumieniąc się i ruszając ramionami zapytała córka - a! że też mamie się zdaje.
- Nic mi się nie zdaje, jestem tego najzupełniej pewną, że ci się podobał.
- Ale, moja droga matko - odparła Elwira - przecież go ledwie przez kilka godzin widziałam w wagonie. Mówiliśmy mało, nie znamy go wcale, a tu... ledwie się z nami przywitał... przy tym, powiem mamie - dodała ciszej - on mi się wydaje, pomimo tego pospolitego nazwiska, człowiekiem tego świata i towarzystwa, do którego my - westchnęła - należeć już nie mamy prawa.
- Tak - rzekła smutnie matka - ażeby sobie oszczędzić przykrych zawodów, bolesnych może przejść, cierpienia, lepiej, lepiej... być bardzo ostrożną.
- Niechże mnie mama nie ma za jakąś płochą istotę, u której się głowa łatwo zapala - odezwała się Elwira.
- Ale przyznaj się, że podobał ci się.
Spojrzała na córkę.
- Nie przeczę, że zrobił na mnie wrażenie jakiegoś miłego i sympatycznego człowieka, rada bym była jego towarzystwu, przecież niech mama będzie spokojna, głowa mi się nie zawróci.
- Niech się ani głowa, ani serce nie zawraca - odpowiedziała matka z czułością - nam, moje dziecko, marzyć nie wolno, spodziewać się wcale niepodobna... ty wiesz...
Zamilkła, Elwira chodziła po pokoju.
- Wiem, rozumiem, nie mówmy o tym - podchwyciła córka - ja też nie roję, nie marzę, nie spodziewam się. Na życie patrzę trzeźwo, spokojnie, wiem z góry, że szczęścia od niego wyglądać nie mogę, to jest tego, co pospolicie szczęściem zowią. Dlatego potrafiłam sobie upodobania, zajęcia, całą przyszłość tak z góry urządzić, ażeby mi, wydziedziczonej, jeszcze bardzo źle nie było. Książki, fortepian, praca zupełnie mi starczą.
Matka miała łzy w oczach, Elwira zbliżyła się, by ją pocałować w rękę, ta chwyciła jej głowę i całus macierzyński położyła na czole.
- Nie mówmy o tym - zamknęła Elwira.
- Owszem, mówmy - przerwała Domska - to nas rozerwie wśród tego nieznośnego deszczu, pozwalam ci trochę bawić się twoim nieznajomym, którego wiesz nazwisko przecie. Nie jest ono tak zachwycające, wyglądał mi na paniczyka, na hrabiątko, ale - któż to może być?
- Myślę, że majętny obywatel ze wsi - rzekła Elwira żywo.
- Otóż nic nie wiem, sądzę - mówiła matka - sądzę z tych niepostrzeżonych prawie oznak jakichś, które charakteryzują ludzi, że on nie jest wieśniakiem. Ma fizjognomię miejską i pańską, pałacową.
- To być może, ale bardzo przyzwoicie pańską.
- Nie przeczę - dodała matka.
- Niezmiernie grzeczny, a nie zimny i nie odpychający, jak często ludzie grzeczni być umieją - mówiła Elwira - nauki ma dosyć, oczytany, umie kilka języków. Sam mówił, że kończył uniwersytet w Berlinie. Gdyby u wód w istocie było więcej swobody i zaraz z tego nie robiono plotek, tobym go choć na naszą nieszczególną hotelową herbatę prosić kazała.
- To nie wypada - odezwała się matka - najzacniejszy z ludzi nawet myślałby, że go ciągniemy.
- A! niechże Bóg broni! - załamując ręce zawołała Elwira - nie zaprosiemy go, kiedy tak, to pewno, powinien sam mieć odwagę przyjść przecież z wizytą.
Domawiała tych wyrazów panna Elwira, gdy do drzwi z lekka zapukano, obie panie nagle umilkły, młodsza pobladła nieco i nierychło odezwała się cicho:
- Prosimy.
Drzwi się otworzyły, pan Gabriel, w jasnych lila rękawiczkach, ubrany jakby nie do Krynicy, z kapeluszem w ręku, powoli wsunął się do pokoju. Dwie kobiety spojrzały po sobie; Elwira się zarumieniła, matka zmięszała, przywitanie z obu stron było zaambarasowane, przed krzesłem matki stał stół, fotel gotowy. Pani Domska wskazała gościowi miejsce, Elwira prędko usiadła z drugiej strony.
- W taki dzień słotny można i natrętowi przebaczyć - rzekł Pilawski - deszcz powinien być moją wymówką, panie pewnie nie porobiły sobie znajomości.
- I robić ich nie myślimy - wrzuciła Elwira.
- Ja także nie mam zamiaru - rzekł gość - ale z miłej tej znajomości pani, którą mi sam los nastręczył, pozwolę sobie korzystać; właściwie przyszedłem jednak z interesem także! Mówił mi służący, że pani sobie życzyła mieć fortepian. Starałem się dowiedzieć... w Krynicy jest pono jeden tylko, ten stoi w salonie "Warszawskiego Hotelu" i na godziny się tylko najmuje.
- Niestety! - rozśmiała się Elwira. - Z fortepianu najętego na godzinę korzystać bym nie mogła. Podobnaż na zawołanie od czwartej do piątej mieć usposobienie do gry? To by się stało męczarnią zamiast przyjemności.
- Czybym nie mógł służyć choć książkami? - spytał gość - mam z sobą trochę francuskich, niemieckich, a z polskich - Mickiewicza, Krasińskiego i kilka nowych rzeczy.
- Ależ pan je przywiózł dla siebie, a pozbawić go?...
- Ja też w tej chwili uczę się czegoś - rzekł uśmiechając się gość - a więc z książek tych niewiele korzystam. Przy tym - dorzucił - zdaje mi się, że mimo najmocniejszego postanowienia pozostania na boku i poza towarzystwem kąpielowym, może mi się to nie uda... Już dziś miałem kogoś, który przychodził na zwiady i usiłował mnie pociągnąć.
- A pan? - spytała Elwira.
- Heroicznie się oparłem temu - ze smutnym uśmiechem rzekł Pilawski. - Według mnie człowiek nieznany musi dla godności swej unikać wchodzenia w towarzystwo, w którym za nim nic nie mówi, nie świadczy.
- To prawda - odezwała się Domska - jest to zawsze przykrym być niewłaściwie ocenianym, czy za wysoko, czy za nisko.
- Zwłaszcza - rzekł Pilawski - iż w świecie do zupełnej oceny człowieka należą niezbędne dodatkowe różne przymioty, które by wyposażeniem nazwać można. Jak u nas na przykład...
- A! wszędzie - przerwała Elwira.
- A u nas także - mówił Pilawski - osobiste człowieka przymioty i wady kompensują się, podnoszą, ciemnieją lub wyświetlają od okoliczności dodatkowych - fortuny, imienia, stanu, klasy, stosunków. Tam gdzie te akcydensa są wątpliwe, i ocenienie człowieka zawsze niepewne, dwuznaczne...
Obie kobiety słuchały tego aforyzmu ze spuszczonymi oczyma, starsza z lekka westchnęła. Elwira podniosła wzrok prędzej, śmielej i odezwała się:
- To prawda wielka, mało jest ludzi, którzy by tych circonstances aggravantes lub attenuantes nie wzięli w rachubę.
- I bardzo ich o to obwiniać nie należy - odezwała się Domska. - Są to termometra, są to znaki przewodnie prowadzące do domyślania się wnętrza człowieka; wychowanie, otoczenie i majątek, stosunki tworzą nas, jakimi jesteśmy, nie dziw, że wniknąć chcąc w kogoś, szukamy oznak pewnych dla odgadnięcia.
- Tak - rzekł Pilawski - tylko znowu znaki te, dziś bardzo pewne, jutro być mogą fałszywe. Warunki wychowania, nabycia wiedzy i ogłady, wyrobienia charakteru zmieniają się z czasem, z atmosferą otaczającą i... mylimy się.
- Dziś właśnie najczęściej - dodała Elwira - bo i mężczyźni, i kobiety wcale inaczej niż dawniej kształcą się i wychowują.
Rozmowa przerwaną została na chwilę, a między prawie obcymi niezmiernie trudno rozpocząć na nowo, gdy raz wątła jej nić pęknie. Pilawski brał już za kapelusz, gdy przypadkowe może spojrzenie panny Elwiry, naprzód ku niemu, potem ku oknu, po którym spływały deszczu strumienie, wstrzymało go.
- Pan więc, jak my - odezwała się matka - skazujesz się dobrowolnie na samotność i nie będziesz pan znajomości szukał?
- Mocne mam postanowienie - rzekł Pilawski. - Samotność jest czasem, jak pewien rodzaj diety, potrzebną człowiekowi, zwłaszcza nawykłemu lub zmuszonemu do ocierania się ciągle i nadto o ludzi.
- Pan zwykle mieszkasz w mieście? - spytała trochę niedyskretnie Elwira.
- Tak jest, pani - krótko odparł Pilawski - mieszkam w Warszawie.
Być może, iż panna spodziewała się czegoś więcej, jakiegoś szczegółu i skazówki zajęć, położenia nieznajomego młodzieńca, lecz została zawiedzioną. Matka poczuła niewłaściwość zapytania i naprawiając ją dodała:
- My także zmuszone jesteśmy siedzieć i w mieście, i - co gorzej - w mieście obcym i niesympatycznym wcale.
Pan Gabriel popatrzał i nie pytał się o nic więcej.
Mówiono jeszcze chwilę o Warszawie, o Berlinie, o stolicach europejskich, które i tym paniom, i temu panu były bardzo dobrze znane. Pilawski wreszcie podniósł się i uznawszy, że na pierwsze odwiedziny siedział już może nawet trochę za długo - odszedł.
Drugiego dopiero dnia wieczorem chmury się rozbiegły, blade niebo, jakby burzą i słotą zmęczone, wyjrzało nareszcie i na dzień następny zapowiadała się niezawodna pogoda, która wszystkich stęsknionych więzieniem po samotnych izdebkach niezmiernie uradowała. Nawet pan Pilawski, który na przemian studiował anatomię opisową i czytał Thackeraya, rysował coś w albumie i palił cygara chodząc po pokoiku, rozweselił się, zobaczywszy słońce, zwiastujące pogodę upragnioną. Wieczór nadchodził, było już za późno odwiedzić panią Domską, chociaż wielką miał na to ochotę, postanowił więc już się rozebrać i do wczesnego przygotować spoczynku, gdy "puk", "puk" do drzwi dał się słyszeć i natychmiast prawie wsunął się pan Surwiński z grzecznym uśmieszkiem swoim.
- Przepraszam bardzo, dwa dni niewoli, panie dobrodzieju! a! przeklęte dni, nie przeżyte! Musiałeś się pan dobrodziej zanudzić! - zawołał od progu. - Przychodzę z propozycyjką...
Pilawski stał, czekając jaśniejszego wytłumaczenia.
- Pan w tym więzieniu możesz umrzeć, z dobrego serca przychodzę proponować, bez ceremonii, na wieczorek do Aksakowicza.
Gospodarz jeszcze się jakoś na odpowiedź nie zebrał.
- Jestem upoważniony prosić pana dobrodzieja, całe prawie towarzystwo męskie dziś tam będzie. Cóż to panu szkodzi, bez ceremonii, na chwileczkę.
- Wielcem panu wdzięczen - odezwał się Pilawski - ale kiedy już tak mię przynaglasz, muszę być otwartym.
Surwiński mocno uszy nastawił, miał więc zostać powiernikiem tajemniczego człowieka.
- Wchodząc choć na chwilę w towarzystwo, nie dosyć jest - rzekł pan Gabriel - przynieść nazwisko swoje, należy jawnie wykazać pozycję socjalną, stanowisko zajmowane w społeczeństwie, aby nie oszukować nikogo, otóż, szanowny panie, ja, jakkolwiek nic do tajenia nie mam, czego bym miał powody się wstydzić, z pewnych względów jednak... w tej chwili nierad bym... nie życzyłbym sobie.
- Ale, panie dobrodzieju - żywo podchwycił Surwiński, uderzając się w piersi - my to rozumiemy, my to doskonale pojmujemy, są okoliczności, są wypadki... Nie ma najmniejszej potrzeby... nikt od pana wymagać nie może i nie będzie.
Pan Gabriel się zawahał, znać było jakiś frasunek, lecz Karol naglił, nacierał, prosił - i po chwili rozmysłu, jakby powziął postanowienie jakieś heroiczne, pan Pilawski chwycił kapelusz, rękawiczki, laseczkę, pozamykał pudełka i odwracając się rzekł:
- Służę panu!
Surwiński od dawna nie był tak szczęśliwym, triumfującym... on więc - jemu danym było wprowadzić tę dostojną osobę, w której twarzy tak widocznie napiętnowane było znakomite pochodzenie, na łono tutejszego towarzystwa.
W pokoju pana Aksakowicza byli już niemal wszyscy zebrani, a kieliszki powoli krążyły, rozdawano karty do wista, rozmowa o deszczu i mgle nader szła ożywioną, gdy w progu ukazał się przodem Surwiński, wprost przerzynający się ku gospodarzowi z niewidzianym zuchwalstwem, a za nim szykowna i piękna postać pana Pilawskiego, na którą oczy się wszystkich zwróciły. Nikt go jeszcze mówiącym nie słyszał, ciekawość była pobudzoną do najwyższego stopnia, bo choć domysły szanownego pana Karola zdawały się niedorzecznymi, oddawano sprawiedliwość dystyngowanej powierzchowności pana Gabriela. Każdy wszakże pragnął posłyszeć go, ocenić wykształcenie i z mowy a obejścia wyciągnąć domysł jakiś o stanie i pochodzeniu przybysza. W chwili gdy został zaprezentowanym gospodarzowi i wszystkim potem przytomnym, obstąpiono go kołem, śledzono oczami, każdy zdawał się śpieszyć, by zrobić pretekst jakiś zawiązania z nim rozmowy. Przypadł jednak ten szczęśliwy los gospodarzowi, który, jak był człek zacny, tak w pisaniu i kunsztownym prowadzeniu rozmów niezbyt biegły. Prosty sługa boży, więcej czynił, niż mówił, i na stylizację wysilać się nie lubił. Chrząknął więc, popatrzał w jasną twarz przybyłego i odezwał się:
- Ależ się nam deszcz dał we znaki! No! co prażył, to prażył.
- Prawda - uśmiechając się rzekł gość.
- Pozwoli pan kieliszeczek wina? wytrawne! nie zaszkodzi! - dodał Aksakowicz.
Gabriel się skłonił. Wszyscy słuchali, ale nie było czego słuchać.
- Pan dobrodziej z Królestwa? - począł gospodarz.
- Tak jest.
- I ja także, z Płockiego.
Ukłonili się sobie.
- A! niechże go licho weźmie! - na stronie rzekł hr. Żelazowski - żeby też nie umieć rozmowy zawiązać i nic nie dobyć z człowieka.
Wtem major Hotkiewicz, który już miał karty w ręku, zawołał:
- Gospodarzu! Signor Aksakowicz. Dajesz mauvais exemple, so geht nicht... times is a money. Do dzieła, mości dobrodzieju! Qui si lavora, siadajmy.
Aksakowicz skłonił się i pobiegł do stolika, a pan Pilawski został z adiutantem swym nieodstępnym u boków, jakoś najbliżej hr. Żelazowskiego. Ten już miał najmocniejsze postanowienie dobyć z niego, jak się wyrażał, wnętrzności. Skazany na tę operację zdawał się wcale jej ani domyślać, ani lękać.
- No, co pan powiadasz o tej... wojnie! - rozpoczął, jadąc bardzo z daleka, sportsman. - Słyszane to są rzeczy! ta potęga militarna Prus, to niedołęstwo nasze, te następujące po sobie wypadki. Wszyscyśmy, znając naszego austriackiego żołnierza, jednego z najpierwszych w Europie, rokowali zwycięstwo, a tu...
- Rzeczy są bardzo dziwne w istocie - odezwał się Pilawski powoli - ale wyznaję, że niewiele się znam na wojennych sprawach. Słyszałem tylko to zdanie, które się dziś właśnie sprawdzić może, iż nie żołnierz, ale dowódcy i naczelnicy stanowią o wojny losie.
Żelazowski popatrzał mu bystro w oczy i zamilkł, czuł, że tamten miał słuszność, choć, jak powiadał skromnie, na tych sprawach się nie rozumiał.
- Pan wprost z Warszawy? - począł z innej beczki.
- Tak jest - rzekł Pilawski krótko.
- Pan zawsze mieszka tam?
- Prawie ciągle - odparł obojętnie badany - odbywam jednak dosyć często podróże.
Żelazowski, który raz w życiu tylko puścił się do Londynu na kursa dla studiowania koni i bardzo był dumny z tej wycieczki mniej pospolitej, spytał dosyć niezgrabnie:
- Był pan w Londynie?
- Bywam tam parę razy do roku.
- Parę razy? - powtórzył Żelazowski - to pan chyba ma tam interesa?
- Mam je w istocie.
Surwiński słuchał i notował. Nie wydało to mu się wcale dziwnym, że taki pan hrabia miał interesa w Anglii, teraz w ogólności, im kto jest większym panem, tym więcej i rozleglejsze musi mieć interesa. Panowie idą na wyścigi z bankierami. Potwierdziło więc to jeszcze domysły pana Karola, a Żelazowskiemu też dało wysoką opinię o człowieku. Hrabia był, poza turfem, bardzo pospolitym i niezręcznym, a w rozmowie nigdy nie umiał przejścia złagodzić, ozwał się więc dość nietrafnie:
- Lubi pan konie?
- Dosyć - rzekł uśmiechając się Gabriel.
- Bo to moja pasja - odparł hrabia.
Nastąpiło milczenie.
- Jak się panu nasz kraj podoba?
- Pod względem malowniczym - bardzo! - rzekł Pilawski.
- A z innych? - wtrącił Greifer.
- Poznać go nie miałem sposobności.
Znowu przerwa. Rozmawiać pragnący spoglądali po sobie. Jakoś nie szło. Oczyma badano pilnie przybysza i nie było nikogo, kto by mu nie oddał sprawiedliwości, iż z nich wszystkich najbardziej chic wyglądał. Ubrany był z wielką prostotą i smakiem wedle wszelkich prawideł mody, zazdrościli mu wszyscy. Zaproszono go do gry, wymówił się, że nie ma zwyczaju grywać, z kieliszkiem obchodził się nader obojętnie. Greifer, który znał wiele osób w Warszawie, wrzucił parę pytań o hrabinej z Wilanowa i o hrabi, o księciu, o panu tym i owym, badając, czy ich znał pan Pilawski; wszyscy oni byli mu choć z nazwisk i stosunków znani, o wszystkich wiedział, gdzie się obracali, kto wyjechał, kto był na wsi, ale nie chwalił się bliższymi stosunkami. Surwiński słuchał bacznie, a ubolewał w duchu, iż niedyskrecję popełniono. Zaczęto na ostatek mówić o zabawach, o pikniku projektowanym, o urządzeniu go, Pilawski tymczasem wpadł na dr. Wertera i rozpoczął z nim nudną rozmowę jakąś o historii naturalnej.
- To jakiś literat - rzekł Żelazowski po cichu.
- Co nie przeszkadza, żeby nie miał być wysokiego rodu - dorzucił uparty Surwiński - teraz wszyscy niemal książęta są historykami, archeologami, poetami lub artystami.
Dobra część wieczora upłynęła, wszyscy niemal z kolei ocierali się o przybyłego, każdy uznawał, że ma do czynienia z dobrze wychowanym i niepospolitym człowiekiem - ponad ten ogólnik nie wybrnął nikt.
- Il est diablement bontonné! - dokończył po cichu Żelazowski. - Diabli też go wiedzą, co za jeden.
Ku jedenastej towarzystwo się powoli wysuwać zaczęło, Surwiński, który na ofiarę swoją miał oko, widząc, że się Gabriel wymyka, wziął kapelusz, aby go przeprowadzić nieco.
- No i cóż pan mówi o naszym towarzystwie? - zapytał wychodząc na ulicą.
- Bardzo miłe i dystyngowane! - odparł Pilawski.
- No, ludzie i ludziska! - westchnął pan Karol - zwyczajnie u wód; zbierana drużyna, ale to poczciwe z kościami.
Nie było na to odpowiedzi, szli jeszcze chwilkę razem, potem pan Karol na dobranoc zdjął kapelusz, a p. Pilawski powrócił "Pod Różę".
Nazajutrz na deptaku opowiadano sobie o panu Pilawskim, którego nazwano "warszawiakiem". Zdanie powszechne było, iż młodzieniec jest dobrze wychowany i, jak się zdawało, majętny. Co się tyczy rodziny, nikt o żadnych Pilawskich nie wiedział. Na składkę dał obficie złotem.
- A kto go tam wie! - rzekł z cicha hr. Żelazowski - może to w istocie magnat jakiś incognito!
Gdy panu Surwińskiemu tak się szczęśliwie powodziło, z drugiej strony pracowała zacna pani Hercegowińska nad zjednaniem sobie bliższej znajomości z panią Domską, ale tu szło nierównie trudniej. Na przechadzkach używała wszelkich środków, przysiadała się na ławkach, znajdowała na najodludniejszych uliczkach. W kaplicy starała się swą pobożnością zwrócić uwagę i zakrystyjnymi znajomościami. Opiekowała się widocznie chłopcami służącymi do mszy, bukietami na ołtarzu, krzesełkami, to wszystko jednak nie zbliżyło ją do pani Domskiej, która nie zdawała się nawet widzieć kościelnego gospodarstwa, cała zatopiona w swej książce. Szczęściem dla wdowy poleconą jej została składka na dokończenie posągu Matki Boskiej, do którego pomysł dał był Grottger. Miała więc powód odwiedzić te panie, zajrzeć w ich mieszkanie, przekonać się z otaczających drobnostek, czym, kim by one być mogły, a wreszcie wejść w rozmowę i znajomość zużytkować później dla zbliżenia się. Na dnie powszednie wdowa ubierała się tak niepozornie; tłomaczyła to wielka pobożność, a jak ludzie mówili, wielkie skąpstwo. Na ten raz wszakże musiała wystąpić, aby jej za lada kogo nie wzięto. Nie wypadało też iść samej, a nikt tak dalece nie ofiarował się towarzyszyć, i musiała sobie zamówić siostrzeńca, który był uszczęśliwiony tym, gdyż z dala widziana panna Elwira potężne na nim uczyniła wrażenie. O naznaczonym dniu i godzinie Porfiry długie blond włosy ułożył z największym staraniem, ubrał się w wiedeński swój surdut (był to ulubiony jedynak), poświęcił nowe rękawiczki, wdział najkrochmalniejszy kołnierzyk i poszedł ofiarować rękę ciotce, która miała na sobie suknię czarną jedwabną, szal koronkowy dawny, ale wspaniały, złoty zegarek u paska i kapelusz ad hoc odnowiony. Wyglądała też wspaniale. Siostrzeńcowi zapowiedziała wdowa pod grozą gniewu, ażeby się do rozmowy nie mięszał, siedział skromnie i nie okazywał zbytniej, nieprzyzwoitej ciekawości. Godzina była dobraną tak i obrachowaną, ażeby te panie znajdować się musiały w domu. Pani Hercegowińska weszła majestatycznie, sznurując usta i miodowym głosem, którego tylko przy pierwszych znajomościach zwykła była używać, odezwała się:
- Panie mi darują, że się ośmielam. Jestem prezesowa Hercegowińska z Krakowa. Celem mych natrętnych odwiedzin jest pobożny uczynek, do którego my tu, fundatorki posągu N. Panny, wszystkie pobożne panie wzywamy, panie mi darują...
Pani Domska spojrzała na córkę, która pobiegła po woreczek.
- Przepraszam, że siądę chwileczkę - dodała wdowa - jestem słaba trochę, a dziś po tej słocie prawdziwy upał.
- Bardzo gorąco - odezwała się pani Domska.
- Jakże pani wody służą? - zagadnęła wdowa - prawda, że miejsce ciche, spokojne, miłe.
- A tak, tak jest - powiedziała gospodyni.
W tej chwili nadeszła Elwira z woreczkiem, który podała matce. Pośpiech ten nie był na rękę ciekawej, udała więc, że nie widzi nic, i śpiesznie rozpoczęła rozmowę:
- Panie tu, jak widzę i obserwuję, nie mają znajomości, to dosyć nudno.
- Moja matka - przerwała Elwira, którą Porfiry pożerał oczyma, pochyliwszy się aż na krześle i nieco nieprzyzwoicie otwarłszy usta - moja matka słabą jest i nie mogłaby, nawet mając je, korzystać ze znajomości. Ja zaś bardzo lubię samotność.
- Znamię to pięknej, chrześciajńskiej duszy - dodała wdowa - lecz i ludzie, zwłaszcza w młodości, potrzebni.
- Zwłaszcza - wmięszał się niezręcznie Porfiry, który chciał dowieść, iż gada - zwłaszcza że tu mamy towarzystwo bardzo, bardzo piękne! Pani hrabina Palczewska, pani baronowa Ormowska ze swymi kuzynkami i...
Ciotka, surowo sznurując usta, spojrzała nań i - zamilkł nagle, zarumieniony.
- Panie z daleka? - spytała wdowa.
- My z Berlina - odpowiedziała Domska.
- To jest z Poznańskiego - wytłomaczyła prezesowa.
- Nie, pani, mieszkamy w Berlinie.
- Tego ja nie pojmuję, jak można żyć w protestanckim mieście - podchwyciła wdowa.
- Ale my tam mamy kilka kościołów.
- Zawsze to atmosfera inna - westchnęła wdowa.
Porfiry się wyrwał niezbyt szczęśliwie:
- O! atmosfera w Berlinie! Atmosfera węglista, pełno kominów i dymu.
Nikt się nie roześmiał, ale ciotka surowo spojrzała, młodzieniec chrząknął i umilkł.
- Może, gdy mam tę przyjemność zbliżenia się - dodała, lekko poruszając się, ale nie wstając - jestem ciekawa indygatorka, mogłabym tu czym służyć i być pomocną, zainformować? Ja od trzech lat z ordynacji naszego zacnego doktora Dietla jeżdżę do Krynicy i jestem tu jak w domu, wiem, znam doskonale. Gdybym w czym paniom usłużyć mogła?
Domska skłoniła się grzecznie.
- Wdzięcznie pani za jej uprzejmość dziękuję - rzekła - ale my tak mało potrzebujemy.
To mówiąc i jakby dając do zrozumienia, że dłużej zatrzymywać jej nie chce, gospodyni podsunęła papierek, prezesowa była zmuszoną przyjąć go i nie mając już najmniejszego powodu pozostawania dłużej, podniosła się z krzesła. Za nią powstał Porfiry, chrząkając na próżno dla zwrócenia oczów panny Elwiry, i triumfalnie wyszli. W korytarzu pani Hercegowińska przekonała się, iż ofiara była wcale znaczna, ale pomimo to kwaśna zeszła ze wschodów. Niezadowolenie spadło na młodzieńca, który dostał burę.
- Że też ty zawsze nie do rzeczy odezwać się musisz.
- Proszę cioci prezesowej, w czym nie do rzeczy? Przecież musiałem zagadać, myśleliby, żem niemy, proszę cioci.
- A więc będą myśleć, żeś... - nie dokończyła prezesowa i spojrzawszy nań surowo, poszła przodem.
- Czy ciocia może każe sobie towarzyszyć? - spytał młodzian pragnący zmienić jedynaka na skromniejsze ubranie.
- Idź sobie do domu.
Pocałowawszy w rękę, którą mu niechętnie podano, nieszczęśliwy młodzian poszedł "Pod Wielbłąda".
W tych dniach towarzystwo krynickie niespodzianie pomnożyło się jeszcze o kilka osób. Najmilszą wszakże niespodzianką było przybycie hrabiny Emilii Palczewskiej, o której wspomniał był już pan Porfiry. Krynica nigdy jej się spodziewać nie mogła, była to bowiem jedna z tych pań słynnych z piękności i elegancji, które tylko wody nadreńskie zaszczycają swoją obecnością. Wdowa od lat kilku, dwudziestokilkoletnia, bogata, piękna, dowcipna, ożywiona, nawykła do rozkazywania, rządzenia, a namiętnie potrzebująca rozrywki hałaśliwej i coraz nowej - pani Palczewska przynosiła to z sobą, to czego właśnie brakowało dotąd - ruch, wesołość i życie. Wszyscy ją znali w Galicji i ona też znała wszystkich; kochali się w niej, kto ją tylko zobaczył - ona się z nich najotwarciej śmiała. Mówiła naprzód, że za mąż iść ani chce, ani myśli, a jeżeliby miała tę niedorzeczność popełnić jeszcze raz w życiu, dobierze sobie tego, kto się jej spodoba, do kogo się chyba namiętnie przywiązać potrafi. Wszystkie próby podobania się fantastycznej pani dotąd się zupełnie nie wiodły; żartowała sobie, pozwoliła palić ofiary, składać hołdy i nie odpychała adoratorów, ale nie ośmieliła żadnego. Dwór był zawsze wielki; kto nie chciał nawet iść za wozem triumfatorki zmuszała go, ale wszyscy starzy wielbiciele i nowozaciężni służyli tylko do zabawy. Pani Emilia potrzebowała się bawić. Dom był otwarty, na wielkiej stopie, wytwornie utrzymywany, stół doskonały, gosposia wesoła, towarzystwo zawsze nastrojone na ton pani domu, nikt się też od służby nie wymawiał. Dla przyzwoitości miała pani Palczewska przy sobie panienkę, sierotę milczącą, skromną, cichą, niezawodną, posłuszną, która zawsze siedziała w oknie z robotą, nalewała herbatę, smarowała chleb i nie mięszała się do rozmowy. Pomimo wesołości panującej w domu, nieszczęśliwą dosyć wydawała się ta sierota, twarz nawet miała pochmurną i byłaby jej może nie ścierpiała pani Emilia, gdyby cichość a powolność panny Salomei nie nadawała jej ceny. Równie potulnej ofiary trudno było wyszukać. Wspaniały kamerdyner, siwy, poważny mężczyzna, który od rana chodził we fraku, dwie garderobiane, kilku lokajów składali resztę dworu hrabiny. W Krynicy zajmowała domek osobny cały i ten zaledwie jej wystarczył. Przybywszy, natychmiast posłała po listę gości, kazała pannie Salomei spisać znajomych i ich adresa; znalazła Krynicę, do której zawitała po raz pierwszy, bardzo parafiańską - ziewnęła parę razy, wyjrzała oknem i zawołała:
- A! przeklęci Prusacy! niepodobna było jechać pod wojnę i niepodobna było siedzieć w domu... a tu... tu dopiero się znudzimy!
W pół godziny przyleciał, dowiedziawszy się o hrabinie, Stanisław Greifer, w trzy kwadranse Żelazowski. Obu im niezmiernie rada była, prosiła tegoż dnia na herbatę, kazała sobie kronikę miejscową opowiadać; zapowiedziała im, że pod karą gniewu powinni ją starać się bawić, bo inaczej umrze... napaplała i naśmiała się, rozdysponowała jednak swym zwyczajem wszystko jak najporządniej i wypędziła gości, postanowiwszy się ubierać, jak tylko panna Salomea oznajmi, że tłomoki rozpakowane.
Greifer i hr. Żelazowski wyszli uszczęśliwieni.
- Teraz to się Krynica ożywi! - rzekł pierwszy - bo nie znam kobiety na świecie, która by lepiej rozruszać umiała. Zdaje się, że umarłego by z grobu wyciągnęła, gdyby wiedziała, że ją zmartwychwstanie zabawi.
- Kobieta co się zowie! - odparł Żelazowski - tylko to bieda, że, ot, tak młode lata trwoni, a pociechy z niej nikomu nie ma... Człowiek uczciwy ożeniłby się i byłby szczęśliwy.
- No, ożenił się - to pewna, ożeniłby się każdy, kogo by zażądała - rzekł Greifer - ale czyby był szczęśliwy, to pytanie. To hic mulier...
- Piękna, rozumna i bogata! Czegoż ty jeszcze chcesz? - spytał hrabia.
- Nic, tylko żeby była dobrą.
- Złą nie jest przecież.
- To pewna, ale dobra tylko dla siebie, a to jej odejmuje cały wdzięk kobiecy, wkracza w atrybucje mężczyzny, jest egoistką.
- Jaki ty jesteś dowcipny, dalipan! - roześmiał się hrabia. - Pierwszy raz, gdy źrebięciu trzeba będzie dać nazwisko, będę się ciebie radził.
Greifer ruszył ramionami.
- Wiem, że może tego jednego nie potrafię. To wasza rzecz. Źrebię musi się nazywać po angielsku, a ja oprócz "Goddam" nic nie umiem.
Rozeszli się w swe strony panowie i po Krynicy gruchnęła zaraz wieść o przybyciu hrabiny Palczewskiej. Był to ważny wypadek. Ona jedna z tych wszystkich, co tu przybyli dotąd, mogła przyjmować, nie potrzebowała oszczędzać i niosła z sobą zamiast choroby - wesele. Następujący piknik obiecywał być bardzo świetnym, ale zarazem młodzież z przybyciem królowej dostrzegła, iż dla niej wszystkiego tego, co przygotowano dotąd, było za mało. Hrabina była przywykłą do czegoś lepszego, wytworniejszego, a nie rozumiała, co to jest niemożliwość. Jej zdawało się zawsze, iż czego ona chciała, co jej było miłe i potrzebne, to, bądź co bądź, musiało jakimkolwiek kosztem stawić się na zawołanie. Mężczyznom szczególniej nie przebaczała nawet tego wyrazu "niemożliwe".
- Gdybym ja była mężczyzną - mówiła - wykreśliłabym go z mojego słownika. Nie rozumiem niepodobieństwa. Wola powinna wszystko zwyciężyć.
W godzinę wiedziała już nie tylko o pikniku, ale o sali, w której miał się odbywać, i o niegodziwej w niej posadzce. Zawyrokowała zaraz:
- Zła? to ją odmienić!
- Tu, w Krynicy?
- No, to ją sprowadzić.
- Ale skąd?
- Skąd? choćby i z Wiednia, z Pesztu, z Paryża, a mnie co do tego?
Taką była we wszystkim pani Emilia.
Przyjazd jej poruszył, ożywił, zakłopotał panów i panie, czuli wszyscy jakby przybycie królowej, przed którą stanąć należało do popisu. Miała hr. Palczewska ten szczególny dar i niesłychaną pamięć, iż ją najmniejsza rzecz i najdrobniejszy człowieczek obchodził; o wszystkim i wszystkich wiedzieć musiała, zobaczyć, zbliżyć się. Ktokolwiek z nią sam nie zrobił znajomości, tego zmusiła do zapoznania się, idąc śmiało pierwsza przeciw niemu.
Wieczorem już nie tylko Greifer i hr. Żelazowski, ale wszyscy niemal wydatniejsi panowie znaleźli się na herbacie. Dom był jeszcze nie urządzony, sprzęty kuchenne zaledwie rozpakowane, lecz że kuchnia i furgon przybyły dniem wprzódy, herbata znalazła się podana wykwintnie i ze wszystkimi specjalikami, jakich tylko Krynica dostarczyć mogła. Wprawdzie w saloniku firanek jeszcze nie było, bo te, które zastała, znalazłszy obrzydliwymi, kazała natychmiast zrzucić, woląc żadne niż brzydkie, a nowych jeszcze nie sprowadzono, lecz mimo to wesoło było, szumno, ochoczo i, jak zwykle, wrzawliwie. Oprócz mężczyzn przybyła baronowa Ormowska, dawna dobra i serdeczna znajoma, można powiedzieć - przyjaciółka hrabiny. Zbliżyły je temperamenta, potrzeba rozrywki i wesołości jednakowa. Różnicę tylko stanowiło, iż hr. Palczewska była czasem złośliwą i gdy bardzo jej brakło zajęcia, gotowa była bawić się cudzym kosztem i choćby miała usnuć intryżkę; lecz gdyby ta, uchowaj Boże, na krzywdę czyjąś wyjść miała, wolała wówczas siebie poświęcić, niż narazić niewinnych. Lusia i Musia, baronowa, hrabina śmiały się już i trzepiotały od godziny, gdy goście schodzić się zaczęli.
Przyszedł i Surwiński, którego natychmiast pochwyciła gospodyni.
- A to dobrze, że pan tu jesteś! mianuję pana moim ministrem policji i plotek. Mów mi pan zaraz, kto jest, co robią, i, jeśli co tajemniczego już złapałeś, podawaj na stół na gorąco.
Pan Karol mimo uśmieszku stał się poważnym:
- Niech no się pani hrabina rozpatrzy...
- Słyszałam, żeś pan tu odkrył jakąś znakomitość incognito. Proszę mi ją co najprędzej pokazać, zaprezentować, a jak ja wezmę na konfesatę, dobędę z niego, no, zobaczysz.
- Ani wątpię, że przed takim spowiednikiem do wszystkich przyzna się grzechów... zobaczy go pani, chociaż - dziczek.
- Jak to - dziczek?
- Stroni, szczególniej od kobiet, nie bywa nigdzie, nie zaznajamia się i oprócz pani Domskiej...
- Jakiej pani Domskiej? - podchwyciła hrabina - co to jest pani Domska?
- Jakaś jejmość z córką z Berlina, zapewne z Wielkopolski - przemówiła baronowa. - Matka chora, córka, choć młoda i ładna, unikają widocznie ludzi.
- Jakże to wygląda? - zapytała hrabina.
- A, bardzo przyzwoicie - rzekła Ormowska - znać osoby majętne, no i dobrze wychowane, ale nie wszyscy są do ludzi i do towarzystwa stworzeni.
- O! moja baronowo - zaprotestowała gospodyni - proszę tego nie mówić! a do czegoż ludzie stworzeni? Sami żyć nie potrafią, z aniołami nie każdemu wolno, diabły już po ziemi nie wędrują. Wszyscy powinni żyć w towarzystwie i udzielać się mu. To darmo! O! to darmo! Ale - zwróciła się do pana Karola - cóż tedy ów tajemniczy wasz wielki człowiek? Co to może być?
- Jestem na drodze... to się odkryje - szepnął Karol.
- Ależ przecie się jakoś nazywa?
- Niby to ma nazwisko, ale on do niego, a ono do tego, co je nosi, niepodobne. Dość spojrzeć na niego, a można być pewnym, iż to nie może być żaden pan Piławski.
- Piławski, i powiadasz skąd? Z Warszawy? Ale bo pozwól, panie Surwiński, powiedzieć sobie, ja bym na waszym miejscu dawno do Warszawy napisała i miała już wiadomość o nim. Każdy ma znajomych, cóż łatwiejszego.
- Ja to już zrobiłem - rzekł cicho Karol - mam właśnie towarzysza szkolnego i wojskowego w jednym biurze, człeka, co doskonale zna towarzystwo całe, da mi wiedzieć. Proszę pani hrabiny, wygląda jak Antinous, twarz arystokratyczna, wychowany jak udzielny książę, mówi wszystkimi językami, spędził część życia w Anglii, rysuje, muzyk, literat; widać po nim, że bogaty - możeż to być jakiś nieznany Piławski?
- Ano, może - odparła gospodyni - ty, kochany panie Surwiński, znasz świat, jakim był przed laty trzydziestu. Dziś ludzie, okoliczności, wynalazki i różne innowacje do góry nogami go przewróciły. Naprzód, proszę cię, tyle bogatych Żydów się ochrzciło, a to są ludzie i majętni, i wychowani jak lordowie, no - i arystokracja przecież. Genealogiczne ich drzewo starsze pono od wszystkich naszych. Po wtóre, teraz maleńcy ludzie robią majątki jak na drożdżach, a do majątku dzieciom dają wychowanie.
- Wszystko to prawda - odezwał się Surwiński - ja może jestem stary i uparty, ale mnie się widzi, że zawsze rasa rasą. Nie mówię o Żydach, bo w tych też rasa widoczna, ale i owi dorobkiewicze, proszę pani, dorobili się wielu rzeczy, nawet dowcipu i wychowania, a nóg i rąk muszą czekać do czwartego pokolenia.
Hrabina się rozśmiała.
- Nie masz słuszności, bo ja bym ci po wsiach pokazała takie rączki i nóżki wypukłe.
- Po wsiach - potrząsł głową pan Karol - proszę pani, ale tego mi jakoś mówić nie wypada.
- Ja się domyślę - dokończyła pani Palczewska - daj już pokój, nie ma istoty upartszej nad doktrynera i teoretyka.
Pan Karol zamilkł. Goście się też schodzić zaczęli. Piękna gosposia zabawiała ich, witała, śmiała się, a że Pilawski był na stole, zagadywała niemal każdego o tego nieznajomego. Ruszali ramionami, nikt tak dalece nic odpowiedzieć nie umiał.
- No, a ja do trzeciego dnia - zawołała - poznam, wyspowiadam i co chcę, wiedzieć będę! Wy bo nic nie umiecie i niczego nie jesteście ciekawi, a wiedzcie, panowie, że kto nie umie być ciekawym, ten szczęśliwym być nie może. Ciekawość jest pierwszym stopniem do szczęścia, nie do piekła. Kto nie ciekawy, żyć nie wart.
Rozmowa ożywiona wielce ciągnęła się wieczór cały. Gdy nareszcie goście rozchodzić się zaczęli, a hrabina poszła się rozbierać, znużona, aby co prędzej paść na łóżko, wiedziała już o Krynicy więcej niż ci, co w niej byli od paru tygodni.
Nazajutrz w bardzo miluchnym i świeżym stroju porannym, z nieodstępną swą milczącą towarzyszką, panną Salomeą, hrabina wyszła do zdroju. Ranek był, jakby naumyślnie dla niej, piękny, ciepły, jasny, rezeda przed oknami doktora Zieleniewskiego rozlewała woń orzeźwiającą, muzyka grała drzemiąc jakąś skoczną polkę, w kaplicy dzwonek się odzywał na pierwszą mszę poranną, ze słońcem wracało na twarze jeśli nie wesele (bo wypadki wojenne zasępiały czoła), to przynajmniej jakaś do życia ochota. Wszyscy w wielkim komplecie stawili się wcześnie, jedni, aby hrabinę zobaczyć z daleka, drudzy, aby się zbliżyć do niej i przemówić. Otoczona ciągle trochę naprzykrzonym dworem, który się wprawdzie przemieniał, pani Palczewska nie zdawała się ani zmordowaną, ani zniecierpliwioną. Żywe jej oczki szukały w przechodzących nieznajomych twarzy i postaci, ażeby się zaraz o nie dowiedzieć i zapamiętać. Pamięć miała tak szczęśliwą, że raz widzianą twarz wraz z nazwiskiem, wszystkim, co do niej należało, choćby w lat kilka przypomniała, jakby ją dopiero wczoraj pierwszy raz zobaczyła. Dii minores nie bardzo ją obchodzili, ale co tylko z pozoru zdawało się należeć do lepszego towarzystwa, to wszystko znać i przyciągać do siebie musiała. Tego dnia jako cicerone funkcjonował przy niej pan Greifer i nieodstępnie szedł za nią. Odwracała się do niego, ilekroć potrzebowała informacji. Dwa razy już niecierpliwie trochę spytała o nieznajomego, który się dotąd nie ukazywał, gdy pan Karol przystąpił i oznajmił, iż korzystając z pięknego poranku, ów pan Pilawski wybrał się na chłopskim wózku do Żegiestowa dla zwiedzenia okolicy słynącej ze swej piękności. Namarszczyła brwi, tupiąc nóżką, pani Palczewska, zagryzła usta, nie odpowiedziała nic, ruszyła ramionami i szła dalej. Jakby chcąc wynagrodzić ten zawód, p. Surwiński ukazał z dala przesuwającą się panią Domską z córką. Obie szły odosobnione, ale z takim smakiem i świeżością, iż strój ich zaciekawił hrabinę, która manewrowała, aby się przybliżyć i lepiej tym paniom przypatrzeć. Egzamen ten dozwolił jej poufnie zawyrokować, iż panie należały do dobrego towarzystwa niezawodnie. Pozazdrościła nawet Elwirze zarzutki fantastycznej i z wielkim smakiem przybranej. Parę razy zachodziła im drogę, aby Elwirze się przypatrzeć, i przyznała, że jest piękną. Ranek ten zresztą zszedł na rozprawach o przyszłym pikniku i na roztrząsaniu nowin z placu wojny, które się przesadzonymi i nieprawdopodobnymi wydawały. Hrabina, odbywszy przechadzkę po pagórkach, zmęczona, zawiedziona, powróciła na śniadanie do domu z panną Salomeą. Nie taiła się przed nikim, iż Krynica wydawała się jej straszliwie primitive.
- Wiem, że mi to za złe mieć będziecie, iż swoje wody mi nie smakują - zawołała śmiejąc się do Ormowskej, którą spotkała prawie w progu i zabierała z sobą - ale ja, wyjeżdżając się rozerwać, chcę się zabawić, a nie zamęczyć, tu ani wygód, ani zabaw, dziko, pusto, smutno i... ale milczę.
Zaledwie zasiadły do śniadania, hrabina, która miała parę koni własnych, odezwała się:
- A gdybym kazała zaprząc i żebyśmy pojechały na obejrzenie okolicy, na przykład do Żegiestowa.
- A, proszę pani - zaśmiała się Lusia - czy pani myśli jechać powozem, rosłymi końmi do Żegiestowa?!
- Albo co? - odezwała się hrabina.
- Nic, tylko, że drogi nie ma - odparła Ormowska - jedzie się drożynami, ścieżkami, ponad urwiskami, po kamieniach, przez potoki, tak że często i wozem przerznąć się trudno, koczem ani myśleć.
- A! a! - łamiąc ręce zawołała hrabina - a przecież ludzie się tam dostają.
- Tak! ludzie, co się niczego nie boją i żadnych nie potrzebują wygódek; my zaś, nieszczęśliwe, popsute istoty, musimy pilnować szosy i wielkich gościńców. Szkoda, bo mówią, że Żegiestów bardzo ładny, i zwiedziłybyśmy kawałeczek Węgier, bo to nad samą granicą, a wracać można przez madziarskie kraje.
- Ja zawsze mówię, że kobietą być - najnudniejsza rzecz w świecie - westchnęła hrabina - moja baronowo - dodała - co wy tu z dniem robicie? Wstajecie tak rano, dzień bez końca! a w Krynicy po deptaku się kręcić od rana do wieczora niezabawnie; chcieć nawet plotkami żyć, to się we dwadzieścia cztery godzin wyczerpią, nauczcież mnie, jak sobie dajecie rady?
- Zgadzamy się z położeniem - poczęła baronowa - ja naprzód mam jeden wielki resurs, którego ty nie masz. Mam nawet, szczerze powiedziawszy, dwa: naprzód w słotę godzinami kładę pasjanse...
- Horreur! - przerwała wtrącając się Palczewska.
- Po wtóre - gderzę na Lusię lub Musię na przemiany.
- Gdybym gderać zaczęła - odezwała się hrabina - mając jedną Salomeę, i tak dosyć kwaśną - entre nous soit dit, zamęczyłabym ją prędko... ale powracam do zdania: jak dniem rozporządzacie?
- Ja jestem tego przekonania, że jak najmniej planów robić należy - rozśmiała się stara baronowa - jest i bez tego dosyć niewoli w życiu, ażeby jej sobie jeszcze samemu przyczyniać. Wstajemy rano, pijemy wodę, chodzimy, jemy obiad, chodzimy znowu, ziewamy, pijemy herbatę. Jeśli jest co, to mi Lusia i Musia czytają, a potem - spać, doktór się każe kłaść wcześnie.
- To jest rzecz okropna - dodała hrabina - iść razem z kurami do snu - parafiaństwo i nudziarstwo. Ja zaczynam żyć wieczorem.
- Ale u wód?
- Któż inaczej pije wody, jak dla zabawy? A potem - zawołała hrabina - woda krajowa, galicyjska, cela n'est pas sérieux. Smak wprawdzie ma atramentowy, ale pewna jestem, że doktór Zieleniewski kałamarze w niej płucze.
Śmieli się wszyscy, przeszło tak śniadanie, hrabina poszła się ubierać, a nad wieczór z Ormowską umówiły się iść na przechadzkę, gdzie tylko było można, choćby w lasy i po najsroższych, najeżonych kamieniach; baronowa, choć jej było ciężko, w wesołym towarzystwie wszystko znieść była gotową. Dzień tak pięknie dopisał, iż do wieczora chmurki na niebie nie postrzeżono, wybrały się więc pod wieczór przez wieś na drogę ku Muszynie. Ormowska, hrabina, panna Salomea, Lusia i Musia, a w straży bezpieczeństwa Greifer, który, nie mając co robić, myślał się zakochać w hrabinie, i hr. Żelazowski. Pan Karol, któremu nie dano znać, pracował w Krynicy samej nad nowymi jakimiś odkryciami.
Na drodze ku Muszynie i Żegiestowu przechadzka dosyć jest smutna zrazu, droga niewygodna, a niedaleko od wsi strumień zagradza pieszym dalszą wycieczkę, nie zawsze wprawdzie wezbrany, na teraz jednak, po deszczach, groźny. Panie szły powoli, hrabina co chwila szeptała:
- Jeżeli też to ładne, jeżeli to ładne!
Już miano zawracać, gdy chłopski wózek od strony Żegiestowa się ukazał. Na nim z cygarem w ustach, w podróżnym stroju, bardzo i nadto podobno eleganckim, siedział pan Pilawski. Jak na bohatera romansu, który po raz pierwszy zjawia się oczom ciekawej kobiety, przedstawiał się wcale niekorzystnie, bo i ubiór, i on od pyłu ucierpieli, i na wózku niewygodnym uczepiony nie wydawał się malowniczo. Hrabina, jak tylko jej podszepnięto, a raczej gdy się domyśliła, że to jest ów nieznajomy, żywo zawołała do Greifera:
- Rozkazuję panu, zaczep go, ściągnij i zrób tak, żeby poszedł z nami. Każę, proszę, nie słucham wymówki!
Greifer parę kroków naprzód pospieszył. Pilawski się wpatrywał w idące panie, gdy pan Stanisław, wyprzedziwszy je, bez namysłu do wozu przystąpił. Widział parę razy i mówił z Pilawskim, nie ryzykował więc wiele zaczepiając go. A potem u wód!!!
- Dobry wieczór panu, słyszeliśmy, żeś jeździł i wracasz z Żegiestowa?
- Tak jest - odezwał się Gabriel.
- A! zmiłujże się pan, bądź tak grzecznym, zsiądź i powiedz tym paniom, jak zła jest droga, bo mnie wierzyć nie chcą i hrabina gotowa się wybrać koczem, gdzie wóz ledwie się przeciśnie.
Nie drożąc się z sobą, pan Gabriel zeskoczył z wozu, zapłacił woźnicę i odprawił, a sam, otrzepując się nieco z pyłu, gotował się iść na rozkaz Greifera ku tym paniom.
Hrabina tymczasem, jak wojak na nieprzyjaciela, z którym ma walczyć, otworzyła oczy ciekawe, badając każdy ruch nieznajomego. Od razu powiedziała sobie: "Il est des notres". - Twarz zresztą wydała jej się bardzo sympatyczną i nim się zbliżył, szepnęła baronowej Ormowskiej do ucha:
- Bardzo ładny chłopiec.
Stara baronowa nieznacznie lornetowała go już także z ciekawością wielką, uśmiechnięta, i odparła:
- Trés comme il faut i bardzo wdzięczna twarz.
Greifer już go prowadził:
- Szczęściem dla mnie - odezwał się - nadarza się nam właśnie pan Pilawski, którego mam honor paniom zaprezentować. Wraca z Żegiestowa i świeżą jeszcze mając pamięć podróży, poświadczy, do jakiego stopnia ona jest niewygodną, powozem niemożliwą, a dla pań męczącą.
Pilawski kłaniał się i dodał zaraz:
- Mogę najzupełniej potwierdzić określenie pańskie i radzić przynajmniej, kto chce Żegiestów zwiedzić, wybrać się na cały dzień wózkami tutejszymi. Część drogi przejść piechotą, jechać powoli; kraj jest piękny, okolica wielce malownicza, sam Żegiestów ze swym parowem, z przechadzką, ze źródłem wielce oryginalny, lecz dla pań...
- Dla nas - podchwyciła żywo hrabina, patrząc w oczy Gabrielowi, jakby go od razu podbić chciała - dla nas, powinieneś pan wiedzieć, niebezpieczeństwo jest zachętą, trudności do przebycia pociągającymi, a kto skazany został na Krynicę kilkudniową i co dzień na Jaworzynę jeździć nie może, musi przecież szukać rozrywki.
- Zgadzam się na te prawdy - śmiejąc się rzekł Gabriel - ani radzę, ani odradzam, jestem prostym powołanym świadkiem i przynoszę zeznanie jak do sądu przysięgłych.
Hrabina popatrzyła nań z widoczną obawą, ażeby się rozmowa nie zerwała zbyt prędko.
- To nie dosyć - poczęła zaraz - czekaj pan, sąd ma prawo badać świadków.
- Słucham zatem.
- Jadąc powoli, idąc po trosze, bałamucąc po drodze, zabawiwszy nieco w Żegiestowie, możemyż powrócić tego samego dnia do Krynicy?
- W najgorszym razie, choćby się nieco opóźniło, byle pogoda, mamy księżyc, więc...
- Czekaj pan jeszcze - dodała hrabina - nie mam przyjemności znać pana, jestem zmuszona wśród drogi sama mu się zaprezentować i z góry zapowiedzieć, że jestem despotyczną i samowolną, potem już go nie zdziwi, że pierwszy raz widząc pana, z prawa, jakie kobietom służy, szczególniej na takiej pustyni, zamawiam sobie, żebyś w przypadku wycieczki do Żegiestowa, jako doświadczeńszy od tych panów, służył nam za przewodnika.
Pilawski popatrzał, roześmiał się dziwnie smutno, skłonił i rzekł.
- Spełnię ten rozkaz bardzo chętnie, lecz że przybory do drogi wymagać będą może czasu, rad bym wiedzieć wcześniej dzień.
- Przybory! przybory do pana należeć nie będą, te hr. Żelazowski i p. Greifer muszą ułatwić, zamówić, urządzić.
- Lękam się tylko, abym położonej we mnie ufności nie zawiódł - rzekł Gabriel - pani dałaś mi przykład szczerości zowiąc się despotyczną, pójdę za nim i przyznam się, że bywam roztargnionym.
- To nic nie szkodzi - zawołała hr. Palczewska - to bywa zabawnym, a pod te ciężkie wojenne czasy wszelka niewinna, nawet trochę winna rozrywka - pożądaną.
Greifer, który chciał być dowcipny tanim kosztem, wrzucił:
- O winną rozrywkę najłatwiej, bo jesteśmy na granicy Węgier i państwa tokaju.
- A! kalambur! zapłacisz waćpan sztrof drugi raz - śmiejąc się odparła hrabina, która rozmowę całą zachowała dla siebie.
Żelazowski naiwnie śmiał się z dwuznacznika, dziwiąc się, jak ten Greifer był zawsze dowcipny, baronowa Ormowska przypatrywała się Pilawskiemu bardzo, i szczerze powiedziawszy, panny, choć udawały, że nań niby nie zwracają uwagi, ciągle weń miały wlepione oczy. Cała strategia hrabiny wymierzona była na to, ażeby znaleźć jakąś drogę taką, żeby nieznacznie zasekwestrowanego Pilawskiego pociągnąć do drzwi swego domu, a tam go gwałtem wziąść na herbatę. Tajemny ten projekt trudny był do wykonania, gdyż droga wiodła około hotelu, w którym stał pan Gabriel, i z góry można było przewidzieć, że te panie pożegna. Chcąc spiskować z Greiferem o wynalezienie ścieżki poza wsią przez lasek nad Krynicą, trzeba było rozmowę rzucić, co było niebezpiecznym. Hrabina zręcznie schyliła się do baronowej i szepnęła:
- Zabaw go, pani, chwilę rozmową, aby nie uciekł, ja mam słówko do Greifera.
Posłuszna Ormowska słodkim swym głosem odezwała się:
- Pan dobrodziej z Królestwa?
- Z Warszawy.
- Nie zna pan tam moich krewnych P.?
- Znam z daleka, pani dobrodziejko - rzekł Pilawski - w towarzystwach bywam bardzo mało. Jestem młody, mam zajęcia, pracuję.
Ormowska miała już na ustach zapytać o rodzaj pracy, lecz zmiarkowała, że by to było niedyskrecją, podniosła oczy, popatrzyła nań.
- Jak się panu kraj nasz podoba? - dodała, zmieniając rozmowę.
- Bardzo piękny, śliczny - żywo odpowiedział Gabriel - lecz ja nawykłem od wielu lat zwiedzać to Anglię, to Belgię, to Niemcy i przyznam się pani, że widok tych stron zasmuca mnie! Jakiż to bogaty materiał leży tu odłogiem! Dlaczego nie ma dróg, przemysłu, handlu; zamiast chatek drewnianych - murowanych wiosek, zamiast nędzy - dobrobytu i oświaty?...
- Bo razem wszystko i raptem przyjść nie może - szepnęła Ormowska - ale i to przyjdzie.
- Niestety! tak późno!
W tej chwili hrabina, wydawszy rozkazy, powracała już i wcisnęła się do rozmowy, bo po naradzie z Żelazowskim i Greiferem stanęło, że poprobują jakiejś ścieżki gór, i już się nią idący przodem kierować zaczynali; Palczewska wtrąciła:
- O czym państwo mówicie?
Ormowska rozpoczęła objaśnienie, gdy na krzyżującej się drodze Pilawski stanął i ujął za kapelusz, aby pożegnać.
- Co to jest? - zapytała wesoło hrabina - pan chcesz nam uciekać? Przepraszam, kładę sekwester. U wód swoboda wielka, proszę do mnie na herbatę, ja się nudzę, rekwiruję pana i nie puszczam...
- Jestem tak po podróżnemu.
- Myśmy podróżni wszyscy, herbata będzie też podróżna.
Gabriel skłonił się i nie opierał, w istocie takiej uprzejmości obronić się było trudno i nieprzyzwoicie nawet tak się z sobą drożyć.
Ponieważ drożyna niezbyt była wygodną, a cel, dla którego obraną została, dopięty, Greifer zręcznie dosyć znalazł pretekst do zawrócenia ulicą. Hrabina śmiała się, bawiła, dowcipkowała i widocznie kokietowała zimnego jak Anglik młodzieńca, który uśmiechał się wprawdzie, odpowiadał zręcznie, ale ani ożywił, ani po młodzieńczemu nie okazał tego ognia, który zwykle oczy hrabiny zapalały.
W największym rozmowy gwarze przechodzili właśnie około hotelu "Pod Różą". W oknie siedziała panna Elwira Domska, Pilawski się jej ukłonił, ona żywo cofnęła się zaraz.
- Znasz pan te panie?
- Z widzenia i z podróży tylko, której część odbywałem razem koleją - rzekł Pilawski.
- Panna bardzo ładna? - dodała, wpatrując się w niego badawczo, hrabina.
- Bardzo ładna! - skłaniając głowę, ale bez żadnego wzruszenia widocznego powtórzył Pilawski.
- Kto są te panie?
- Doprawdy, nie wiem więcej nad to, co tu wiemy wszyscy - są z Berlina.
- A, jakżeż to pan nieciekawy! - zaczęła hrabina - żeby o tak ślicznej młodej pannie nie dowiedzieć się, nie dopytać.
- Nie mam ani do tego daru, ani ciekawości - odezwał się Pilawski - a nade wszystko znajduję, że dopytywanie, dobadywanie najczęściej sprowadza rozczarowanie; po cóż się z tym śpieszyć? Wolę sobie roić, zgadywać i choćby się łudzić.
To wyznanie zastanowiło panią Palczewską, zamilkła chwilę, westchnęła. Rozmowa przeszła na hr. Żelazowskiego i baronową; reszta osób śmiechem i półsłówkami dopomagała. Tak dostali się do domu hrabiny. Stary kamerdyner, znający doskonale obyczaje pani, był najpewniejszym, iż gości na herbatę z sobą przywiedzie. Wszystko więc było przygotowanym oprócz tego, co panna Salomea miała pod swoim zarządem, a wnijście na próg i rzut oka mógł przekonać Pilawskiego, iż się znajdował w domu zamożnym i wytwornym. Domyślał się tego zresztą. Greifer, który spod oka przypatrywał się mu pilnie, wydziwić się nie mógł chłodowi jego i panowaniu nad sobą.
- Ani znać na nim, żeby się z tej znajomości nawet ucieszył.
Nie wiemy, czy pan Gabriel dostrzegł, iż go badać chciano, czy to mu humor popsuło, czy inne jakie wrażenie, to pewno, że zamyślonym był, nader z dala się trzymał i chłodno. Gospodyni wysilała się na rozbudzenie go, na rozkrochmalenie, jak nazywała, lecz na próżno. Może pierwszy raz w życiu spotkała się z tak grzecznym, przyzwoitym, uprzejmym nawet chłodem, zamkniętym angielszczyzną. Co gorzej, pomimo zręcznie rzucanych pytań z różnych stron przez baronową, przez nią, przez Lusię i Musię posiłkująco, podjazdowo - o panu Pilawskim, jego stanowisku, zajęciu, stronie itp. nic się dowiedzieć nie potrafiono. O dziesiątej wypuszczono jeńca.
- No! - rzekła hrabina w duchu, stojąc przed toaletą i rozpuszczając długie włosy - wielu ich znałam różnych, tak wystygłego, ostrożnego, zbrojnego nie trafiło mnie się spotkać. W jego wieku to nienaturalne. Widzę z oczów, że to nie temperament, nie natura, ale sztuka. Ten człowiek jest zagadką; musiał albo cierpieć wiele, lub... nic nie wiem! przecież to pierwszy wieczór, nie dał się wziąć od razu, trzeba podkopy robić i oblegać wedle form wszelkich. A! więc poprowadzimy oblężenie!
- Moja dobrodziejko! baronowo kochana! - zawołała wpadając nazajutrz szanowna Hercegowińska do Ormowskiej, zdyszana, zaczerwieniona, przejęta - tylko pani mogę to powiedzieć, ale pod największym w świecie sekretem.
To mówiąc padła na kanapę, tchu jej zabrakło. Ormowska skinęła na panienki kręcące się w drugim końcu pokoju, które zaraz znikły.
- Cóż to pani jest? co pani jest? - zapytała.
- Nic, biegłam za prędko - mówiła zniżonym głosem Hercegowina - przy tym ogromne wrażenie... ogromne!
- Czy znowu bitwa jaka? - zapytała baronowa.
- A! nie, nie... zaraz powiem, to się tyczy naszego towarzystwa.
Baronowa czekała bardzo cierpliwie - przybyła wzdychała, ocierała czoło, tarła oczy, łamała ręce, słowem zdawała się chcieć ukoić, nim przyjdzie do wyznań.
- Nie - rzekła - wszystkiego w świecie, ale tegom się nigdy nie spodziewała. Zgroza mnie przejmuje, gdy myślę.
- Cóż to jest?
- Zaraz powiem, ale, na miłość Boga, o sekret proszę.
Ormowska ramionami ruszyła:
- Możesz nie mówić mi, jeśli nie wierzysz.
Hercegowina pochwyciła ją za obie ręce.
- Ja! pani! nie wierzę! - zawołała - o jakże mnie boleśnie dotknęłaś! Lecz pojmiesz, pani, i zrozumiesz, gdy jej powiem rzecz całą, dlaczego mi się wyrazy takie mimo woli z ust wyrywają; to coś okropnego, coś okropnego.
Zniżyła głos i oglądając się dokoła, poczęła, westchnąwszy głęboko.
- Proszę pani - ale nie wydawaj mnie, zaklinam - ja tu mam znajomego z Krakowa, Niemca. Chociaż Niemiec i z biura, proszę pani, ale bardzo dobry człowiek. Był urzędnikiem w Krakowie, potem już nie wiem, czy mu dano dymisję, czy... dosyć, że spotykam go tutaj - zowie się Mamroth - pani go musi spotykać nawet na przechadzce u wód, suchy, blady, mina urzędowa, do nikogo nie gada, chodzi po bokach, cywilne ubranie, surdut czarny, zawsze zapięty pod brodą. Ja z nim jestem bardzo dobrze i to wiem, że choć niby do wód przyjechał, choć niby on pije, ale to nie darmo. No, proszę pani, czas wojenny, bez tego nie może być, ja znam i familią, bo żonaty, znam się dawno. Tu przybywszy, kilka go razy zagadnęłam, odpowiedział mi ni to, ni owo. Strasznie zgryziony tą wojną. Wczoraj go spotykam, a ten mnie zaczyna wypytywać, czy ja byłam z kwestą u tej pani Domskiej, czy ja tam widziałam, jak, co mówiła itp. Zdziwiło mnie, dlaczego on się nią interesuje. Wystaw sobie, baronowo dobrodziejko, jakem go przyparła, tak mi chcąc i nie chcąc wyspowiadał się, że ta jejmość z Berlina, którą my tu mieliśmy za bogatą obywatelkę...
Przysunęła się do samego ucha pani Ormowskiej i szepnęła:
- Ona tu jest przysłaną z Berlina! rozumie pani - z Berlina!
To mówiąc załamała ręce.
- Ale już ją mają na oku.
- Moja droga prezesowo - spokojnie odrzekła baronowa - Bóg wie, co ci za androny napletli. Naprzód wątpię, żeby kogo posyłać, jak ty powiadasz, potrzebowano, po wtóre - z pewnością nie chorą kobietę by posłano, a gdyby i tak, toćby przecie tego rodzaju wysłaniec starał się właśnie jak najprędzej zrobić znajomości, wsunąć się w towarzystwo, od którego ona unika.
- To są fikcje! to są sztuki, kochana baronowo - z zapałem poczęła Hercegowina. - Mamroth jest człowiek bardzo bystry i na lekko nic nie mówi. Już coś być musi.
- Im się nie wiedzieć co śni - mruknęła Ormowska - potracili głowy!
- Pani to nigdy w nic złego byś wierzyć nie chciała - dodała wdowa.
- Ale, moja droga, to nie ma najmniejszego sensu - spokojnie zakończyła Ormowska.
W ten sposób osądzona Hercegowińska z zaciśniętymi ustami, gniewna, porwała się naprzód z kanapy i zaraz znowu przysiadła.
- No, to się przekonamy - rzekła - ja od tego dnia z dala od niej zupełnie będę. Przyznaję się, żem zrazu szukała znajomości, ale gdy to wiem! - dziękuję! bardzo dziękuję. Już ją mają na oku. Mamroth mi powiedział, że wszystkie listy rozpieczętowują, to nie może inaczej być - czas wojenny... a w jej listach są tak niezrozumiałe jakieś hieroglify, iż to samo potwierdza podejrzenie.
Ormowska ruszyła ramionami.
- Moja droga - rzekła - mówię ci, potracili głowy, to nie ma sensu, w oczach się im dwoi. Na twoim miejscu, ponieważ u niej byłaś i masz jakąś znajomość, poszłabym i ostrzegła, że jako przybyła z kraju w wojnie będącego z naszym, powinna się mieć na ostrożności.
- O! za nic w świecie! mięszać się do niczego nie chcę i nie będę - zakrzyczała wdowa. - Mamroth jest ze mną w przyjaźni, ale jakby się czego domyślił, on by mnie zgubić gotów.
Obie zamilkły. Ormowska smutnie jakoś głowę spuściła.
- Widziałaś ją z bliska - rzekła - ja często z córką spotykam ją u źródła na przechadzce, przypatrzyłam się fizjognomii - twarz to piękna, szlachetna, zacna. Ona i córka zdają się należeć do najlepszego towarzystwa. Powiadam ci, ten twój Mamroth głowę stracił albo ci nie wiedzieć co poplótł.
Tym razem Hercegowina wstała już doprawdy, poprawiła ubranie i, urażona nieco, poczęła się żegnać, jakby nagle ochłonąwszy.
- Ja tego pewno nikomu nie powiem - rzekła cicho - lecz pani się przekona. Ja znam Mamrotha, on nie darmo dał mi to do zrozumienia.
- Tyś mnie zaklinała - odezwała się wstając baronowa - ażebym milczała, ja cię o to samo proszę. Przede mną mogłaś to powiedzieć bez niebezpieczeństwa, przed innymi powtarzając stałabyś się przyczyną wielkich nieprzyjemności dla kobiety z pewnością największą - niewinnej.
Wdowa, która rachowała na wielkie wrażenie, wysunęła się widocznie niezadowolniona. Wprawdzie z obawy, aby ją nie prześladowano za zdradzenie tajemnicy stanu powierzonej przez domyślnego Mamrotha, milczała ściskając usta, lecz kręcąc się ciągle po domach, ilekroć mowa była o Domskiej, tak ruszała ramionami, kiwała głową, rzucała półsłowami, zaklinała się, iż mówić nie może, że się domyślano z jej urywanych, tajemniczych zeznań więcej i straszniejszych rzeczy, niżby otwarta potwarz przynieść z sobą mogła. Dziwnym trafem tegoż dnia nadjechała właśnie do Krynicy żona majętnego właściciela dóbr, który miał posiadłości w Galicji i Poznańskiem, pani Jaworkowska; osoba schorowana, przestraszona swoją słabością i chorująca też na imaginację, która co rok do jakichś wód jeździć musiała. Całe jej życie upływało na obawie, aby jej coś nie zaszkodziło, na pielęgnowaniu zdrowia. Zresztą najlepsza osoba w świecie, dobra żona i matka, miła w towarzystwie, z umysłem wykształconym, powszechnie była szanowaną i obudzała politowanie w kole przyjaciół. Słabego zdrowia i składu, delikatna, wycieńczała się dietami, lekarstwy, przestrachem, cierpiała, bo chciała cierpieć, lecz w towarzystwie ożywionym, gdy zapomnieć mogła o tej trosce na chwilę, zdawała się odzyskiwać siły, rumieniec, żywość. Na szczęście nie trwało to nigdy długo, pani Jaworkowska za najmniejszym przeciągiem, uczuciem chłodu lub gorąca wracała do obawy, do badania w sobie różnych symptomów i wywoływała je wyobraźnią. Tego roku wojna i ją sprowadziła do Krynicy. Córeczka dwunastoletnia, dziesięcioletni syn i guwernantka, która była razem boną samej pani, dwór jej składali. Nie znalazłszy innego pomieszczenia, musiała stanąć w dwóch pokojach "Pod Różą", obok pani Domskiej. W pierwszej chwili, gdy się wnosiła, a dzieci biegały jeszcze po korytarzu, wyszła matka za nimi, równie troskliwa o ich, jak o swoje zdrowie. Pani Domska wracała z przechadzki z córką i wchodziła na schody, gdy się z tym nowym gościem oko w oko spotkała. Pani Jaworkowska i ona spojrzały na siebie i stanęły jak wryte. Na obu twarzach malowało się zdziwienie i niedowierzanie. Wreszcie Domska chciała już iść, gdy usłyszawszy głos Jaworkowskiej, która na córkę zawołała, wykrzyknęła nagle:
- Maria! czyż to może być...
- Zuzia! Zuzia! - z kolei odezwała się, żywo przechodząc ku Domskiej Jaworkowska - tyś Zuzia!
I dwie kobiety płacząc rzuciły się sobie w objęcia.
- Traf osobliwszy! Co to za szczęście.
Zbiegły się dzieci:
- Patrz, Zuziu, to moje.
- Mario, to córka - ze łzami w oczach odezwała się wskazując Elwirę, Domska.
- Mieszkasz tu?
- Numer trzeci.
- Ja obok zajmuję mieszkanie.
- Chodź do mnie.
Po krótkiej tej urywanej rozmowie w korytarzu, ująwszy się za ręce, dwie przyjaciółki weszły razem do pani Domskiej. Nie zdziwi się nikt, iż się od razu poznać nie mogły, nie widziały się bowiem lat dwadzieścia z okładem. Towarzyszki na pensji, znały się jeszcze panienkami, spotkały matkami, a pani Domska wdową. Zrazu ściskały się i płakały tylko, Jaworkowska zapomniała trochę o chorobie, krzyżowało się pytań tysiące. Nie wiedziały bowiem o sobie nic prawie, od czasu jak się rozstały, rodziny ich mieszkały później w różnych częściach kraju, a tyle wypadków i osobistych wrażeń, spraw, trosk dowiedzieć się nawet nie dozwalały dwom przyjaciółkom. Płaciły sobie teraz uściskami, powtarzanymi co minuta, za to tak długie rozstanie.
Gdy dzieci się rozgospodarowywały w mieszkaniu i robiły już znajomości w okolicy, ciekawie rozglądając się po Krynicy, a Elwira krzątała się przyjęciem pani Jaworkowskiej zajęta, dwie panie nagadać się z sobą nie mogły. Zrazu były to pytania i wykrzykniki, bo nie znając swych losów, co chwila się coś niespodziewanego dowiadywały, lecz owa dumna, świeża Marynia, dziś obwiązana i stękająca, nie miała tak dalece co opowiadać o sobie. Poszła za mąż dość późno, bo przebierała długo, i aż trwoga dopiero zostania starą panną wydała ją za mąż za bardzo poczciwego safandułę, pana Jaworkowskiego, dużo starszego od niej, gospodarza, facjendarza i obywatela całą gębą, ze wszystkimi wadami i przymiotami tradycjonalnego obywatelstwa wiejskiego. Pan Jaworkowski dozwalał jej pieścić się i grymasić, kochał bardzo żonę i był najprzykładniejszym z mężów. A że oboje byli bardzo majętni i majątek przyrastał, życie więc nie miało żadnych innych wypadków nad fluksje, bóle głowy, migreny i reumatyzmy. Te ostatnie były udziałem samego czcigodnego Jaworkowskiego. Wiedli życie prawidłowe i prozaiczne, regularne, nudne i szczęśliwe. Z pierwszych zapytań rzuconych pani Domskiej Maria przekonała się, że los jej wcale był odmiennym. Nie chciała nawet biedna owa dawna Zuzia, a dzisiejsza pani Zuzanna, opowiadać o tym obszerniej przy córce, łzy zakręciły się jej w oczach, szepnęła tylko:
- Później.
Jakoż gdy wieczorem dzieci, wybiegawszy się, spać poszły, a Elwira z książką została w swoim pokoju, pani Domska poszła do mieszkania przyjaciółki na poufną rozmowę. Znalazła ją już w łóżku, otoczoną flaszkami i materacykami, które na wszelki wypadek zawsze jej towarzyszyły.
- Moja Zuziu - zawołała Jaworkowska - daję ci słowo, że i nie chcę, i nie mogę spać się kłaść tak prędko, zrobisz mi więc prawdziwą łaskę, jeśli usiądziesz przy moim łóżku i rozpowiesz mi o swoim życiu i o sobie. Jestem tym bardziej ciekawa, że przy córce mówić nie chciałaś, że musiałaś wycierpieć wiele, żeś owdowiała, że się domyślam z samej smutnej twarzy twojej jakiejś tragedii.
- Przynajmniej dramatu, moja droga - cicho westchnęła Domska - nie zbywało na nim w życiu moim, dla ciebie nie chcę mieć tajemnic. Opowiem ci wszystko. Boję się tylko jednej rzeczy. Każdy ból, z którego się człowiek długo wyspowiadać nie mógł, wybucha później gwałtownie przy pierwszej zręczności; gdy się rozgadam, rozpłaczę, nie będzie końca.
- Ale mów, mów, choćby całą noc przesiedzę, przesłucham - odezwała się Maria - jutro wody nie piję, zasnę dłużej. Bądź pewna, że mnie to nie zaszkodzi. Wyszłaś starszą ode mnie z pensji... i cóż? zaraz cię za mąż wydali?
- Posłuchaj - westchnęła Domska - w tamtych latach, gdyśmy się z sobą znały, młodość tak starczyła za wszystko, żeśmy się jedna drugiej ani spytały, w jakim położeniu rodzina. Nic prawie nie wiesz o mojej, prócz że byłam jedynaczką. Aż do mojego wyjścia z pensji myślałam, żeśmy bogaci. Matka moja nie żyła od lat kilku, ojciec, który mnie kochał, jak mógł i umiał, starał się, aby mi na niczym nie zbywało. W domu było dostatnio i na wielkiej stopie, życie wesołe i gwarne, a gości pełno. Dwie piękne wioski, pałacyk z parkiem, liczna służba, liberie, konie, ekwipaże - wszystko to złudzić mogło starszą i doświadczeńszą nade mnie istotę swym blaskiem i zapowiadać jej życie w przyszłości dostatnie, bez troski, w kole ludzi, do których się nawykło. Nie mogłam się naówczas ani domyślać, że majętność była ogromnie zadłużoną i że ojciec brnął coraz bardziej nieopatrznością swą w nowe długi, że ruina groziła co chwila. Oszukiwali go oficjaliści, przyjaciele, spikały się losy. Zdziwiłam się mocno, gdy raz ostatni powróciwszy z pensji, zastałam ojca smutniejszego, osamotnionego, chorego. Nazajutrz i dni następnych goście, których u nas wielu bywało zawsze, nie ukazali się. We dworze posępne twarze, Żydków ciągle pełno, narady z prawnikami i ciche jakieś i gorączkowe rozmowy. Nie śmiałam pytać ojca, przyjechałam z pełną głową i sercem marzeń o przyszłym gospodarstwie, o ogrodzie, zabawach i przejażdżkach, a jak zwykle, zastałam w domu najniespodziańszych, bo nieznanych trosk widmo, którego twarzy straszliwej tylko domniemywać się wolno mi było. Próbowałam pytać ojca; zobaczyłam łzy w jego oczach, pomięszanie jakieś, próbował mię złudzić i przekonywać, iż nic się nie zmieniło, że tylko on czuł się słabszym niż zwykle. Ogarnął mię przestrach tym większy. Z otaczających a przywiązanych do domu sług starych nic się dowiedzieć nie mogłam, nie chcieli martwić panienki. Łamałam głowę, co to być mogło, gdyż o upadku majątkowym nawet przeczucia nie miałam. Upłynęło tak parę tygodni, uderzyło mnie to, że gości teraz już prawie nie miewaliśmy, pustki zupełne. Parę osób przyjeżdżało do ojca i po naradach w jego gabinecie wysuwały się po cichu. Nareszcie jednego dnia ojciec do mnie przyszedł, pocałował w czoło i cichym głosem odezwał się nieśmiało:
- Jutro będziemy mieli gości... nie znasz ich, są to ludzie majętni, ojciec z synem. Ojciec jest trochę rubaszny i śmieszny, syn wychowany starannie. Przyjm ich grzecznie, będą zapewne na obiedzie, a że mamy z sobą interesa ciężkie, przeciągnąć się może i parę dni wizyta. Nie potrzebuję cię prosić - dodał mój ojciec wzdychając - ażebyś nawet w razie, gdyby ci towarzystwo ich nie było miłym, nie bardzo to okazywała. Idzie mi o to wielce dla nieszczęśliwego interesu, ażeby ich jak najlepiej przyjąć i ugościć.
Zapewniłam ojca, żem gotowa dla jego spokoju być jak najbardziej nadskakująca tym panom i że od dawna znudzoną byłam tą samotnością i goście mi byli bardzo pożądani. Około południa zatoczył się powóz wielki, wygodny, rosłymi czterema końmi zaprzężony, błyszczący od brązów i z liberią wygalonowaną, wyglądający niesmacznie, a z niego wysiadł niemłody, słusznego wzrostu, barczysty mężczyzna, który - co mnie mocno zdziwiło - nim wszedł do domu, bez ceremonii, ręce w kieszenie włożywszy, począł dwór, zabudowania i ogród lornetować. Za nim szedł syn, cieńszy i mniejszy, lecz zresztą do niego podobny. Ojciec pośpieszył na spotkanie pana radcy. Patrzałam przez okno, ciekawa, na przywitanie; ze strony ojca było niezmiernie grzeczne i nadskakujące. Radca jakoś mi się zdał względem gospodarza zbyt poufałym i lekceważącym. Nie wyszłam, aż do stołu. W salonie zastałam ich na żywej rozmowie przy jakiejś mapie i papierach; gdym weszła, przerwała się ona, zaprezentowany pan radca dosyć kwaśno podał mi rękę, poszliśmy do stołu..
Przy obiedzie posadzono mnie między ojcem a synem. Pierwszy z nich wcale ze mną rozmawiać nie okazywał ochoty, ledwie pod nosem coś dla przyzwoitości szepnął, rozsiadł się pompatycznie w krześle i przez szkiełka przyglądał się jakoś dziwnie jadalni i widokom z okien. Wypytywał ciągle ojca o budowle, o pola, o różne szczegóły gospodarskie. Tymczasem syn, zrazu milczący, zaczął po cichu rozmawiać ze mną. Od pierwszych kilku słów poznałam, że miał pretensją i prawo do lepszego wychowania niż ojciec. Zapoznaliśmy się łatwo, mówiąc o fraszkach, o książkach, o nowościach, o muzyce. Zdało mi się nawet, że rozmowę prowadził z pewnym zadowoleniem. Wśród niej ojciec posępne nań kilka razy rzucił wejrzenie, jakby chciał czy przestrzec o czymś, czy coś mu dać do zrozumienia, ale on na to nie zważał. Ojciec mój tak do tego odegrywał rolę wesołego, żem ja nawet uwierzyła w jego dobry humor i sama też z łatwym w młodości trzpiotostwem ożywiłam się wielce. Uważałam, że pan radca był jakby z tego niekontent i parę razy cisnął na mnie wzrokiem niemiłym, alem udała, iż nie rozumiem. Ojciec mi się całkiem nie podobał! Naówczas nie miałam go do czego przyrównać i nie rozumiałam tej postaci, jakiej podobnych nie widywałam na wsi; dziś mogę powiedzieć, iż to był typ bankiera, spekulanta, jednym słowem miejskiego dorobkiewicza. Wiejski, jak wiesz, wygląda wcale inaczej. Miałam urazę do niego nie za siebie, ale za ojca, którego nawykłam widzieć szanowanym powszechnie. Radca postępował sobie z nim z poufałością jakąś oburzającą. Ojciec to znosił łagodnie i uśmiechał się, biedny. Obiad tak przeszedł dla mnie dosyć prędko, a gdyśmy na czarną kawę powrócili do salonu - syn był już jakby dawnym, dobrym znajomym. Podobał mi się, miał w sobie coś łagodnego, dobrego, coś ludzkiego, co serca zyskuje. Ponieważ mówiliśmy o kwiatkach, wyprowadziłam go na ganek, aby mu moje pokazać; widziałam, jak za nami szły oczy zagniewane ojca; śmiałam się z tego w duszy. Było to bodźcem, bym syna jeszcze bardziej starała się przyciągnąć. Miałam w tym względzie instrukcję ojca wyraźną i tym śmielej postępowałam sobie. Po kawie ojciec mi szepnął nieznacznie, abym odeszła i nie przeszkadzała im w interesie aż do herbaty - byłam posłuszną. Z daleka tylko słyszałam, że ciągle bardzo żywo rozmawiano, a głos samego radcy chwilami dziwnie nieprzyzwoicie wybuchał.
Człowiek ten mi się wydał nieznośny, odrażający, musiałam i ja na nim toż samo uczynić wrażenie. Gdym przyszła na herbatę, dopiero ukazanie się moje przerwało niezmiernie głośną perorę jakąś pana radcy, który, leżąc raczej, niż siedząc w krzesełku, dowodził coś bardzo głośno. Zobaczywszy mnie, umilkł. Ja nie zważałam na niego, przyszedł do mnie syn, zaczęliśmy rozmowę przy stoliku. Mogłabym ci ją dziś powtórzyć jeszcze, tak mocno utkwiła mi w pamięci. Dzień to był, chociażem się tego nie domyślała, stanowiący o losie moim.
Pani Domska, mówiąc to, westchnęła.
- Ale któż się kiedy domyśla, spotykając po raz pierwszy w życiu obojętnych ludzi, że oni kiedyś w losach jego stanowczą mają odegrać rolę. Mówią o przeczuciach, jam ich nie doświadczyła. Byłam najpewniejszą, że tych gości widzę raz pierwszy, a, da Bóg, i ostatni. Po herbacie, do której mnóstwo różnych przypraw potrzebował nieznośny pan radca, rozsiadłszy się u stołu jakby w domu i przyrządzając sobie ten napój do smaku, wyszli oni z ojcem na cygaro do przyległego pokoju, a syn ze mną pozostał. Aż do wieczerzy rozmawialiśmy znowu z sobą i czas mi się nie wydał zbyt długim; pan August przyznał się przede mną, że interesów nie lubi, że kocha literaturę, sztukę, że rad by podróżować, ale go ojciec zaprzęga do pieniężnych różnych zajęć i spraw, nieznośnych dla niego.
- Niech pani tylko nie sądzi - dodał - że jestem próżniak, że rad bym się bawić - nie, to, co dla ludzi zowie się zabawą, mnie jest niepożądliwym. Lubię małe kółko wykształconych osób, cichą rozmowę, muzykę poważną i uroczystą, naturę, kwiaty, dom, wieś. A! i bardzo - podróże!
Tak mi się spowiadał śmiejąc, a ja przyznałam mu, że prawie bym na te same życia warunki zgodzić się mogła. Wieczerza była podobna do obiadu, z tą różnicą, żeśmy przy niej poufalsi z nim byli i lepiej znajomi i że ja instynktowo unikałam jakoś, aby się bardzo panu ojcu nie narażać. Pomimo, że ojciec zapowiadał pobyt dłuższy, wyjechali nazajutrz raniuteńko, bez pożegnania. Wypytywałam potem o nich i dowiedziałam się, że pan radca mieszkał w Berlinie, że prowadził jakieś wielkie interesa i handlował dobrami, że syn skończył tam uniwersytet, że byli ludzie bardzo majętni i nic więcej. Nie śmiałam badać ojca, jaki rodzaj interesu miał lub mógł mieć z nimi. W kilka dni potem niespodzianie zjawił się syn bez ojca, pana radcy. Siedzieli długo na jakichś naradach, pojechali w pole do drugiej wioski, wrócili dopiero wieczorem. Pan August był znudzony tym i ożywił się niezmiernie przy herbacie. Swobodniejszym też był daleko teraz niż pierwszym razem, jak się domyślałam, dlatego, że za nim niespokojny wzrok radcy nie biegał. Ponieważ tego dnia był u ojca prawnik z miasta przybyły i mieli coś z sobą do mówienia ciągle, w tym samym salonie bawiąc cały wieczór, zupełnieśmy byli swobodni, poznaliśmy się jeszcze bliżej, lepiej jeszcze. August się żywo zdawał mną zajmować i aniśmy się spostrzegli, gdy zegar wybił dwunastą. Śmiejąc się dodał, mówiąc mi "dobranoc", iż jutro tak rano nie wyjedzie, że choć się obawia być bardzo natrętnym, ale musi cały dzień zabawić. Zdaje mi się, żem mu odpowiedziała grzecznym komplementem, iż nigdy natrętnym być mi nie może.
Późno już ojciec niespodzianie przyszedł do mojego pokoju w lepszym, niż od dawna bywał, homorze. Zaczął mnie badać, jak mi się młody August podobał, odpowiedziałam z dziecięcą szczerością, że znajdowałam go miłym bardzo, ale równie otwarcie przyznałam się, iż radca był dla mnie opryskliwym i nieznośnym.
- A, temu ja się wcale dziwować nie będę - rozśmiał się ojciec - wszyscy się na to z tobą zgodzą. Co za szkoda, że taki miły i poczciwy syn dostał się takiemu papie.
Zabawił tedy pan August nazajutrz, a z powodu deszczu, uproszony przeze mnie, znaczną część dnia następnego. Dowiedziałam się, że grywa na fortepianie, zmusiłam go siąść ze mną na cztery ręce. Bawiliśmy się, śmieli jak dzieci. Ojciec mój patrzał na to z nie tajoną radością. Gdy się wreszcie żegnać przyszło, pan August gorący pocałunek kładąc na moim ręku wedle dawnego zwyczaju, cicho bardzo spytał mnie, czy nie będę się gniewała, jeśli kiedy na chwilę do nas wpadnie. Zdaje mi się, żem zarumieniona, aż nadto poznać mu dała, iż mi jego przybycie sprawi przyjemność.
Byłam młoda, trochę wsią znudzona, a August w istocie mógł sympatyczną swą naturą podobać się łatwo; głowa mi się zawróciła, serce bić zaczęło - marzyłam. Ale i dwa, i trzy tygodnie upłynęły, a pana Augusta widać nie było, jużem się gniewała na niego. Dałam mu to uczuć, gdy na chwilkę dla widzenia się z ojcem niby, ale zdaje mi się, bardziej ze mną, przyjechał. Byłam smutna, nadąsana, zimna, przebłagał mnie jednak łatwo tłumaczeniem, którym dowiódł, że będąc pod rozkazami dosyć despotycznego ojca, wprzódy przybyć nie mógł. Kilka godzin, które u nas zabawił, spędziliśmy na żywej rozmowie, powiedział mi otwarcie, że mu było tęskno za mną. Gdy wyjeżdżdał, spokojniejsza go żegnałam, wiedząc, że powróci. W przeciągu następnego miesiąca przybiegł parę razy. Za drugimi odwiedzinami miał dłuższą z ojcem rozmowę, a wieczorem jak piorun na mnie spadło oświadczenie się jego. Zmięszana, odwołałam się do woli rodzicielskiej, byłam nie przygotowaną, nie wiedziałam, co począć, nie chciałam odmówić. - August zamknął mi usta tym, że z ojcem moim już mówił i że ten, nie będąc przeciwnym, odwołuje się do mnie. Prosiłam go o czas do namysłu do jutra. Przerażona, chciałam zebrać myśli, skupić się w sobie, pomodlić - bałam się już tego szczęścia tak nagle przychodzącego, jak każdy lęka się stanowczej losu odmiany. Nawet w młodości wiemy, że ona rzadko wypada na lepsze. August, trochę zdziwiony, trochę strwożony, przystał na to odroczenie.
- Pozwól mi, pani - rzekł - ażebym się jej przed tym namysłem, który ma o losie moim stanowić, wyspowiadał szczerze. Nie chcę, byś mi później zarzucić mogła, że ją w błąd wprowadziłem milczeniem; kocham panią, jutro powiem, że to uczucie przetrwa trudności, które się z niego narodzą; lękam się tylko o panią, aby one dla niej nie były przykrymi. Widziałaś, pani, ojca mojego, jest to najzacniejszy z ludzi, poważam go i szanuję, winienem mu wszystko, lecz muszę wyznać, iż ciężko dobijając się w życiu stanowiska, które uzyskał, nabył pojęć, zasad, wyobrażeń często dla mnie i dla wielu niewytłumaczonych. Wszystko, co ma, winien jest mój ojciec sobie, a że walczył o to długo, przywiązuje zbytnio może wagę do rzeczywistości, do majątku, do korzyści, jakie z każdego kroku wyciągnąć może lub umie. Jest też trochę dumny swym szczęściem.
Nie potrzebował mi go pan August malować, bom ja to wszystko z wejrzenia na pana radcę odgadła. Dodał w końcu, iż ojciec zrazu przeciwnym być może z pewnych względów małżeństwu temu, ale on - zaklął się najuroczyściej - przemoże wszystko. Z rozmowy później mógł się już August przekonać, iż rozkazując mu czekać do dnia następnego, czyniłam to raczej z jakiejś skromności dziewiczej niż z serca. Po odejściu jego pobiegłam do ojca. Ojciec szedł do mnie, spotkaliśmy się, nie mówiąc słowa, rozpłakana rzuciłam mu się na piersi. Milcząc powiódł mnie z sobą do gabinetu, nierychło przyszliśmy - ja do wyznania, on do słowa. Płakał, ściskał mnie, rozpoczynał mowę i nie mógł dokończyć, nareszcie odezwał się, jakby zebrawszy na męstwo:
- Dziecko moje! serce mi się ściska, że w tym dniu stanowczym, mogę powiedzieć, szczęśliwym dla ciebie, mam ci szczerymi wyznaniami o tajonym długo położeniu naszym zatruć jasną chwilę. Ty nic nie wiesz, jam żebrak, ja bankrut jestem, ja straciłem wszystko. Gryzę się tym, taiłem przed tobą długo wyznanie, aby ci bólu oszczędzić. Bóg mnie wysłuchał, Opatrzność ratuje mnie przez ciebie. Jeżeli August ożeni się z tobą, ocaleje dla ciebie jeśli nie majątek, to choć przyszłość w tym kątku, który nazywał się moim, w którym żyli pradziad, dziad, ojciec... Jak przyszło to nieszczęście?... sam nie wiem, winą może moją, która mnie męczy jak wspomnienie zbrodni, winą może losów nieuniknionych, może złych ludzi, w których uczciwość wierzyłem zanadto. Zamążpójście za Augusta ratuje ciebie, ratuje mnie, po części honor mój nawet. Ale czy miłość poczciwego Augusta potrafi przełamać opór ojca? Za to ręczyć nie można. Radca sam się dorobił milionów, nawykł despotycznie obchodzić się ze wszystkimi i z dzieckiem - nasze poczciwe imię coś warte, to prawda, wejść by ono mogło w rachubę u kogo innego, lecz ten człowiek w nic oprócz grosza nie wierzy, o nic oprócz pieniędzy nie dba. Ma tylko dwoje dzieci, syna i córkę, dla syna milionowej przede wszystkim szukać będzie dziedziczki... przecierpisz wiele, a potem któż jeszcze wie, co cię czeka w życiu.
- Ale ja kocham Augusta! - zawołałam, rzucając się ojcu do nóg - dla niego, dla ciebie cierpieć potrafię. - Płakaliśmy oboje, rozmawialiśmy długo, dowiedziałam się szczegółów o rodzinie Augusta, bo ojciec nic nie chciał taić przede mną. W istocie przyszłość cała na sercu szanownego X. leżała, poza nim otaczały ją straszliwe groźby. Rodzina, wyjąwszy jego, była tak niemiłą, tak nie obiecującą rodzinnego życia, jak sam pan radca. Ojciec ich widział, znał, słyszał o nich wiele. Wróciwszy do mojego cichego pokoiku, który opuściłam z sercem tak swobodnym, z głową tak rozmarzoną, nie mogłam ani zasnąć, ani się nawet położyć. Wyszłam stąd dzieckiem - wróciłam na próg niewiastą, przed którą stała przyszłość pół jasna, na pół czarna, straszna. Skończyłam na łzach i modlitwie. Serce mi mówiło, że na niego rachować mogę, że kocha mnie szczerze. Nazajutrz podałam mu rękę.
- Masz ją - rzekłam - w dobrej i złej doli nie opuści cię ona nigdy, bądź mi opiekunem, bądź obrońcą, od dziś dopiero znam położenie moje. Wczoraj jeszcze sądziłam się równa tobie, panie Auguście, dziś wiem, że ci oprócz serca nic nie przynoszę. Ludzie posądzić mogą, żem o tę miłość starać się mogła, gdy przysięgam, iż o ubóstwie naszym wiem teraz dopiero z ust ojca. Broń mnie, oszczędzaj i rachuj, że nie znajdziesz we mnie istoty niewdzięcznej.
Po przyrzeczeniu i po długich dnia tego rozmowach August pojechał, obiecał pisać, ale nie obiecywał powrócić, dopóki ojca nie skłoni do zgody.
Upłynęło kilka tygodni, list był tylko jeden, i smutny, ojciec chodził posępny, jam płakała. Pod jakim pozorem wyjechał na dni kilka ojciec, nic mi o tym nie mówił, nie było go z tydzień może, a wrócił smutny i chory. Listy od Augusta przychodziły gorące, serdeczne, ale odraczające ciągle dobrą tę wieść, na którą czekałam. Dowiedziałam się znacznie dopiero później, jaką walkę mój August stoczyć musiał z ojcem, z matką, z siostrą i dalszymi krewnymi. Wytrwał wszakże i po kilku miesiącach, złamany jego pełnym poszanowania, ale energicznym postępowaniem, pan radca przybył sam z uroczystą prośbą o moją rękę. Nie, tych dni, moja Mario, opisywać ci nie będę. Cierpiałam dla Augusta z ochotą, lecz to, com wycierpiała, przeszło oczekiwania i obawy. Ludzie ci mścili się na mnie za syna. Miałam kielich żółci do wypicia przy ołtarzu, pocieszałam się tym tylko, że przecież ciągle z nimi nie będziemy, że dozwolą nam żyć samym sobie. Wedle układów z moim ojcem, majątek nasz przechodził cały na imię radcy, syn miał go trzymać tylko dzierżawą; ja, ponieważ nie miałam nic prócz ruchomości i wyprawy, nie otrzymałam też żadnego zapewnienia na majątku. O to anim się starała.
Ojciec miał przy nas pozostać. Owe dni świetnego wesela i zjazdu familii dokuczliwej, nieznośnej, bezdusznej przeszły nareszcie i zostaliśmy sami.
Odetchnęłam swobodniej całą piersią, lecz w parę dni zaledwie ojciec mój złamany tym, co doświadczył, czego nie mógł nie uczuć, zgryziony, zachorował niebezpiecznie. Choroba przeciągnęła się kilka tygodni, nie było na nią ratunku. Straciłam go. Zostaliśmy sami z Augustem. Dodać tu muszę, że rodzina mojego ojca, a najbliższa, usunęła się zupełnie od nas, naprzód z obawy, abyśmy od niej nie potrzebowali pomocy, potem nierada połączeniu z dorobkowiczem, którego imię nie najlepszej używało sławy. Lecz miałże syn odpowiadać za ojca grzechy?
Następny rok był najnieszczęśliwszy w mym życiu. Nie omyliłam się na Auguście, na jego sercu, na przywiązaniu do mnie. Starał mi się teraz oszczędzić nawet cienia przykrości. Wymógł na ojcu pozwolenie odbycia podróży, pojechaliśmy do Włoch. A! były to chwile szczęśliwe! a trwały tak krótko! tak krótko jak błyskawica! August począł kaszleć, objawiła się nagle choroba piersiowa, a w pół roku stała się groźną. Bóg mi dał córkę w chwili, gdy niewysłowiona trwoga napełniała już serce o życie najdroższego męża. Nie mogłam i nie chciałam uwierzyć niebezpieczeństwu; zdawało mi się, że Bóg, że los mój winien mi trochę jaśniejszych dni na tej ziemi. Najstraszniejsza rzeczywistość zmuszała do szukania ratunku; z chorym Augustem, małą dzieciną wyjechaliśmy do Hyéres. Na chwilę powietrze i klimat polepszyły stan mego drogiego, lecz pociecha była krótką. On sam czuł się ciągle lepiej, łudził się, uśmiechał, miał nadzieję... i z tą nadzieją, z uśmiechem na ustach zasnął. Zostałam sama, gorzej niż sierotą, bo na łasce rodziny, na której litość, wyrozumiałość, ludzkość bynajmniej rachować nie mogłam. Radca napisał do mnie list prawie grubiański, nakazując mi powracać natychmiast. Dowiedziałam się z niego, że mnie, mojemu obejściu z Augustem przypisywano zgon jego.
Tuląc do piersi sierotę, znękana, półżywa powróciłam do domu, który nie był już moim. Pierwszym ciosem bolesnym był rozkaz przeniesienia się do innego majątku, małego folwarczku z domem wilgotnym i niewygodnym, gdzie mi naznaczono mieszkanie. Obawa o dziecię, w którego piersiach lękałam się już spadkowego zarodu choroby, sprawiła, żem się oparła; wyjechałam do miasta. Radca sam pojechał za mną, aby w sposób jak najnielitościwszy, grubiański zapowiedzieć mi, iż na moje fantazje i wymysły dostarczać nie myśli. Wyrzucał mi na oczy ubóstwo, śmierć syna, naśmiewał się na marnotrawstwa mego ojca - słowem, zrobił mi przy kołysce sieroty, siedzącej w żałobie, spłakanej, półżywej, taką scenę, iż w końcu oburzona, rozgniewana, powiedziałam, że nic od niego i od nich nie chcę, ale też proszę, by ze mną wszelkie zerwali stosunki. Powinnam była wytrwać, dla córki się poświęcając, lecz w tej chwili opuściła mnie pamięć, przytomność, rozum. Człowiek ten naigrawał się z ojca mego, obrażał mnie najdotkliwiej, traktował mnie jak najniegodniejszą z kobiet. Musiałam mu drzwi pokazać. Osłupiał zrazu, zaśmiał się dziko i wyszedł. Uczułam błąd mój i wezwałam natychmiast prawnika, przyjaciela ojca mojego, na naradę. Położenie moje stało się nader przykrym. Nie chciałam nic od nich, pragnęłam odzyskać to tylko, co mi prawnie pozostało w ruchomościach po ojcu; powiedziałam sobie, że pracować będę, muszę, i że pracą tą wyżywię siebie, córkę i wychowam ją na kobietę zbrojną przeciwko losom, która by w każdym razie, sierota, sama jedna, mogła drogę sobie w świecie utorować bezpieczną. Po długich trudnościach i walkach, bo radca, obawiając się opinii, chciał mnie zmusić do jakiejś ugody, odzyskałam część moją w ruchomościach dosyć kosztownych pozornie, których przedaż wszakże mogła mi zaledwie dać narzędzie do pracy. Z sumki tej żyć nie było podobna, boby się w przeciągu dwóch lat wyczerpała; przy największej oszczędności procent nie starczył nawet na skromne mieszkanie. Nie wiedziałam, co pocznę. Tysiączne projekta przechodziły mi przez głowę, lecz każdy z nich w wykonaniu okazywał się niemożliwym. Z dala zdaje się tak prostym i łatwym zarobić pracą na życie, gdy się ma wolę silną! Lecz cóż to za zadanie, gdy przyjdzie myśl w czyn zamienić! - Pracy tej szukać potrzeba, należy mieć do niej nie tylko wolę i wytrwałość, ale jeszcze zręczność zastosowania, uzdolnienie. Wychowanie nasze, świetne pospolicie, daje nam wszystko, czego wymaga salon, nic z tego, co potrzebuje życie surowe. Umiałam muzykę, ale wobec prawdziwych muzyków okazywało się, żem tylko trochę grać umiała; toż samo było z innymi przedmiotami, których potrzebowałabym się była uczyć wprzódy sama, niżelibym je innym mogła wykładać. Nie mając zresztą stosunków, nie mogłam znaleźć dla siebie umieszczenia. Oprócz tego karmiłam sama dziecię, które nieustannego potrzebowało dozoru, bo było wątłe i delikatne. Służąca osobna do Elwirki nadto by mnie kosztowała, czyż zresztą ukochane dziecię na płatne sługi ręce powierzyć można? Rozpacz mnie ogarniała.
Lecz w życiu ludzkim, gdy komu przeznaczonym jest przez Opatrzność ratunek, przychodzi najczęściej niespodziany, przez ręce, od których go się nie wygląda, w chwili gdy wszelka nadzieja stracona. Stało się tak ze mną. Stara sługa mojej matki, która mnie nosiła na rękach, a teraz, wyszedłszy za mąż, mieszkała w Berlinie, której mąż był portierem hotelu, wypadkiem spotkała się ze mną na ulicy, gdym sama szła po lepsze mleko dla dziecka, bo mi pokarmu braknąć zaczynało i ten przy zmartwieniu i łzach widocznie szkodził Elwirce. Ja o niej, ona nie wiedziała o mnie, ani nawet o ostatnim nieszczęściu; przeraziła się, rozpłakała, dowiadując o wszystkim. Poczciwa kobieta poszła ze mną i do mnie, przesiedziałyśmy cały dzień ze sobą. Chciała mi co poradzić, w czymś dopomóc, nie umiała. Poszła z mężem naradzić się, wróciła nazajutrz, przyniosła projektów mnóstwo! Niestety! wszystkie one były dla mnie niedostępne. Lecz największym dobrodziejstwem było to, żem choć serce litościwe, choć przyjaciółkę znalazła. Nie byłam samą.
Jednego ranka siedziałyśmy tak u kolebki śpiącej dzieciny. Starej mojej Anusi nieustannie coś przychodziło do głowy, co mnie wyratować było powinno. Tego dnia odezwała się wreszcie:
- Widzi pani, w takim dopuście bożym żadnej poczciwej pracy wstydzić się nie ma czego.
- Ja się też nie wstydzę pracować, ale czymże, z igłą?
- Ale, gdzie tam - odparła Anna - najlepsza szwaczka to nie zarobi więcej na żaden sposób nad dwa złote na dzień. Roboty dla domów nie znajdzie, a kupcy tanio płacą, bo na biednym człowieku najwięcej zarabiają, ale ja mam myśl - dodała - bardzo dobrą myśl, i taką, że byłby z niej pożytek, tylko (nazywała mnie po staremu) Zuzia się na to nie zgodzi, bo Zuzia córka obywatelska.
Po najuroczystszych zapewnieniach, że się ani obrażę, ani sprzeciwiać nie będę, wyznała mi Anna, iż z porady męża i znajomych chciała mnie namówić na założenie magazynu mód i ubiorów. Zaręczała, że nawet ryzykując kapitalik mój, mogłabym być pewną, iżby się to sowicie opłaciło.
- Proszę pani - dodała - cóż by już lepiej pani mogła i umiała nad to? Nawykłyście się stroić, ubierać, macie gust, znacie się na tych rzeczach, toć przecie lepiej to potraficie jak jaka madama francuska. Zresztą, ja powiem Zuzi, na to nie potrzeba wiele, ja mówiłam z mężem, niech pani da połowę, my dostarczymy pół kapitału, a jeśli się pani wstydzi, niech magazyn będzie pod firmą moją.
W chwili gdy pani Domska tych wyrazów domawiała, Jaworkowska, która słuchała z niezmiernym zajęciem, załamała ręce tragicznie.
- Jak to? - zawołała - ona śmiała ci uczynić taką propozycję, magazyn mód założyć... a ty!!
- Co gorzej, moja Mario, żem ja tę propozycję przyjęła.
Nastąpiła chwila długiego milczenia, chora zwróciła się twarzą całą do dawnej przyjacółki. Znać ten dramat dni powszednich zaczynał ją coraz więcej zajmować, ale zarazem rozwiązanie tak prozaiczne, a tak dla obywatelskiej córki ciężkie i upokarzające, obudzało w niej uczucie, które w rysach Marii odmalowało się jakby odcieniem chłodu i obawy. Domska spuściła oczy, spodziewała się więc i lękała, że przyjaciółkę przyznaniem się do winy ostudzi dla siebie, a jednak raz rozpocząwszy opowiadanie, po krótkiej chwili namysłu ciągnęła je dalej.
- Przyjęłaś - i - i co? - zawołała Jaworkowska, wlepiając w nią oczy przestraszone.
- Posłuchaj już cierpliwie do końca... potrzeba było żyć mnie i dziecku; od tych ludzi, którzy dla mnie serca nie mieli, nic przyjąć nie mogłam, praca więc tylko mi zostawała, a z prac ta jedna, ta smutna, jeśli chcesz, modystki. Wspomnienie ojca, rodziny, dostatków, dziecinnych marzeń, pozycji społecznej ustąpiło miłości dla mojej Elwirki, uczuciu obrażonej dumy. Chciałam tym ludziom pokazać, że jakkolwiek słaba, uboga, opuszczona, potrafię o własnych siłach wyjść z upadku, którego byli przyczyną. Uściskałam Annę.
- Dobrze - odpowiedziałam - myśl złota, chwytam ją, ofiary twojego męża ani twojej nie przyjmuję, boby mnie ona paraliżowała, rodząc obawę, żeby wasz ubogi grosz w moich rękach nie przepadł. Pomóżcie mi tylko do najęcia sklepu i mieszkania, ułatwijcie otwarcie handlu, może znacie jaką uczciwą pomocnicę, która by mi w pierwszych chwilach dać mogła jakie skazówki, bom niedoświadczona! Co się tyczy firmy, położę moją, choćby dlatego, ażeby dokuczyć panu radcy tym, że jego ozłocone imię będzie świecić na szyldzie modniarki.
- Moja paniunciu - całując mnie po rękach zawołała Anna - jak tylko się zgadzacie, wszystko się znajdzie; mam Niemkę, starą pannę, która prowadziła lat dwadzieścia dom podobny. Jest właśnie bez zajęcia, a sama nic założyć nie może. Miejsce na magazyn wie mój mąż, na rogu ulicy, która Pod Lipy wychodzi, reszta się znajdzie.
Przez następne dni trwały gorączkowe przygotowania, przyszła panna Liza do mnie, poczęłyśmy rachować, rachować i okazało się, że mi na pierwsze zakładziny starczyło. Wprawdzie musiałam wszystko ważyć, bo wydatki były ogromne, począwszy od szaf, od zwierciadeł, od mebli aż do kosztownego materiału, w który magazyn opatrzony być musiał. Trochę mebli musiałam nająć, wiele rzeczy na zaręczenie Lizy dostałam na kredyt, przyjęłam dwie robotnice i jednego dnia ukazały się ogłoszenia w dziennikach, plakaty na murach, szyld skromny, ale piękny, czarny ze złotem, między oknami pierwszego piętra. Musiałam bowiem zająć piętro i przstroić je z jak największą wytwornością i smakiem. Chcąc pozyskać zamożną i dobrego tonu klientelę, trzeba się było stosownie do jej wymagań urządzić; przestrach mnie ogarniał czasem, patrząc na te przygotowania zbytkowne, na lokaja w liberii, którego wziąć było potrzeba, na salony i gabinety poprzystrajane po pańsku! Serce się ściskało, bom wszystko stawiała na jedną kartę, alem ufała jeśli nie własnej, gwiaździe niewinnego dziecięcia, dla któregom pracowała, i mojej gorliwej pracy.
Pierwszych dni ledwie się ktoś ukazał, było pusto, jam drżała, z wolna jednak z rekomendacji męża Anny, który miał zręczność jako portier polecać mnie przybywającym do hotelu, przez stosunki Lizy mojej zaczęli płynąć goście i zamówienia. Razem z nimi wpadł jednego dnia czerwonosiny z gniewu pan radca i z furią żądał rozmówienia się na osobności. Próżność jego była dotkniętą niesłychanie wywieszeniem nazwiska; drżał, prosząc mnie o rozmowę. Z dosyć zimną krwią przeszłam z nim do drugiego pokoju, alem nie usiadła nawet, dając do zrozumienia, iż długiej nie życzę sobie rozmowy.
- Waćpani - zawołał - chcesz mnie, widzę, zmusić do okupu, waćpani chcesz familię moją zhańbić i wydać na pośmiewisko. Żona mojego syna, człowieka milionowego - modniarką!
- Wolę być wyrobnicą niż niewolnicą! - odpowiedziałam - między nami, panie radco, interesa są skończone, do nazwiska mam prawo, nikt mi go odebrać nie może, a jeśli dla siebie i dziecięcia nie wstydzę się go wywiesić, dlaczegoż bym próżność państwa oszczędzać miała?
- Mościa pani - krzyknął radca - ja to rozumiem! ja wiem wszystko - mów pani warunki!
- Jakie warunki? do czego? - zapytałam.
- Pani mnie rozumiesz! ja cię wykupię z tej sromoty - rzekł bijąc nogą w podłogę - mów, pani, ile wymagasz?
- Nic nie wymagam od pana i nie chcę mieć z nim nic wspólnego - to jedyny warunek mój. Jestem kobietą, jestem sierotą, jestem biedną, lecz com raz wyrzekła, tego dotrzymam. Nie chcę nic od was, jesteśmy sobie obcy, bądź zdrów!
- Tak pozostać nie może - zawołał radca, chodząc żywo po pokoju - ja na ten skandal dozwolić nie mogę, użyję wszelkich sprężyn, wszelkich środków, mam wpływy, stosunki, nie pożałuję pieniędzy, ale tę nienawistną tablicę, na której waćpani wywiesiłaś moje nazwisko, zrzucę, obalę, zniszczę.
Im bardziej on się gniewał, tym mnie, szczęściem, przybywało jakiejś niepojętej krwi zimnej. Ukłoniłam mu się i chciałam odejść.
- Waćpani jesteś matką mego wnuka.
- Wnuczki - rzekłam - i bądź co bądź prawo ją przy matce zostawia, a ja ręczę, że ani ja, ani ona nic od was nie będziemy potrzebowały.
- Tak! ja ją sam wydziedziczę - unosząc się, krzyknął radca - ja, ja wydziedziczę.
- Ona się sama wydziedzicza ustami matki - odpowiedziałam. - Żegnam pana.
Radca chciał jeszcze sprobować.
- Ostatnie słowo - zawołał - daję pięć tysięcy talarów rocznie i zupełną swobodę; mieszkaj, pani, gdzie chcesz, rób, co chcesz, ale dziś jeszcze precz mi z tym szyldem.
- Panie radco - odpowiedziałam - żyłeś pan, urodziłeś się i znasz tylko ten świat, który wszystko czyni dla pieniędzy i za pieniądze, gdzie każdego kupić można; ja do tego koła nie należałam, nie rozumiem go i sprzedać się za pięć tysięcy talarów rocznie nie myślę.
- Sześć! siedem! dziesięć! - krzyknął radca i zamilkł nagle.
Ruszyłam ramionami i odeszłam. Dziwna rzecz: mówiłam z odwagą, na pozór prawie bez wzruszenia, a łzy stawały mi w oczach i serce biło, sama dziwiłam się sobie, wyrzucałam prawie, że krzywdzę dziecię, a nie mogłam, nie umiałam postąpić inaczej. Radca przyskoczył ku mnie z zaciśniętymi pięściami.
- Co pani myślisz sobie - rzekł stłumionym głosem, w którym gniew kipiał okrutny - że ja nie potrafię innymi środkami jej zmusić? Jam tu wszechmogący, ja mam wpływy, ja...
- Czyń pan, co chcesz, ja zrobię, com powinna.
Szczęściem, żem się w tej chwili mogła oprzeć o konsolę, gdyż mi się słabo zrobiło; nie widziałam już, jak wychodził radca, słyszałam tylko stukanie drzwiami i odgłos jego chodu na schodach, w oczach mi się ćmiło, ale Liza nadbiegła, domyślając się czegoś, z wodą kolońską i posadziwszy na kanapie, otrzeźwiła. Rozpłakałam się, rozchorowałam trochę, przeszło to przecie. Nie miałam w istocie czasu na stękanie i rozmyślania; popędliwość radcy, plotki ludzi rozszerzyły po mieście historię jego synowej. Radca był znanym na giełdzie, nawet na dworze i w ogóle w różnych sferach towarzyskich; wieść o tym, jak sobie z nim postąpiłam, zwróciła na mnie ciekawość i uwagę. Wszystkie panie chciały widzieć synową pana radcy... tak odważną, iż została modniarką. Karety, kocze, dorożki płynęły po całych dniach, klientki moje brały mnie na egzamen, wypytywały, zasiadały w salonie, unosiły się nad smakiem, z jakim był urządzony; dzięki radcy weszłam od razu w modę tak prędko, iż w drugim tygodniu musiałam potroić liczbę robotnic, rozszerzyć pracownię, dać Lizie, która kierowała wszystkim, pomocnicę, a sama nie miałam chwili spoczynku. Oprócz ciekawości, która zapewne przyczyniła się wiele do zjednania mi w początkach klienteli, zapracowałam na nią gustem, jakim może natura, wychowanie, świat, w którym żyłam, obdarzyły. Ten smak, Maryniu moja - dodała Domska - zagadką jest, mają go jedni, zbywa na nim całkiem drugim, w ogóle najpraktyczniejsze w świecie narody nie poszczycą się najwytworniejszym smakiem, płoche i lekkomyślne zachowują gust, nawet gdy go już nie mają czym zaspokoić. Francuzi niewiele się uczą, umieją w ogóle mało, ale wrodzony instynkt wskazuje im piękno. Najuboższa dziewczyna paryska ubiera się lada chusteczką tak malowniczo i wdzięcznie, jak najdroższymi przyborami niemiecka pani nie potrafi. Jednakże gust się nabywa i oceniają go wysoko ci, co go sami prawie są pozbawieni. Mój magazyn odznaczał się wielką prostotą i wytwornym smakiem; pierwsze wyroby, na których śmiało położyłam piętno mej własnej fantazji, nawet trochę wbrew Lizie, powszechnie się podobały. Nie potrzebowałam już polecenia, miałam robót i zamówień tak wiele, że obudzałam zazdrość, żem posługiwała się już innymi pomniejszymi damami, zostawiając sobie tylko kierownictwo. Z tego względu szło mi bardzo szczęśliwie, alem też miała wiele do przecierpienia. Byłam młodą naówczas, przystojną i wolną. Radca, który nic mi uczynić nie mógł, bo wprędce i ja miałam stosunki mogące mi dostarczyć środków obrony, ażeby siebie i swe postępowanie wytłomaczyć, użył najniegodziwszej broni - potwarzy. Osławił mnie jako kobietę najpłochszych obyczajów, zalotnicę, której rodzina wyprzeć się musiała. Nie miałam innej obrony nad postępowanie moje; ludzie widzieli życie, musiałam cierpieć, czekać i zwyciężyłam. Ale ci nie będę opisywać, ile miałam do przetrwania i jakie spotykały mnie sceny, spotkania, prześladowania, zasadzki. Niech Bóg policzy je mnie za zasługę, a ludziom, ich sprawcom, nie pamięta.
Widząc, że jestem celem potwarzy i plotek, życie całe zastosowałam do tego, ażeby nie dać najmniejszego pozoru, cienia nawet do posądzenia o płochość. Nie kosztowało mnie to; kochałam dziecię, a świat był dla mnie zamknięty. Praca pomagała mi wielce, na tej mi nie zbywało. Gdy nie było nikogo, musiałam z Lizą dozorować wykonania robót; około południa zwykle gości bywało już pełno, a zmieniali się tylko do wieczora, tak że ledwie miałam czas pobiec do dziecka i kołyski. Wieczorem dopiero mogłam swobodniej odetchnąć, spocząć, zagrać, pomyślić, wrócić wspomnieniami do młodości mojej. Nie oddalałam się nigdzie, wyrzekłam się nawet teatru, który dosyć lubiłam. Czasem wywiozłam dziecię na przechadzkę za miasto, do ogrodu gdzieś, to była cała moja przyjemność.
Pani Jaworkowska przerwała w tej chwili pani Domskiej:
- I długoż to trwało? - zapytała - ten okropny twój czyściec?
Domska się uśmiechnęła.
- Ale on trwa do dziś dnia, moja Maryniu - rzekła - miałam czas wychować Elwirę i sama zestarzeć, mam dom własny, mam znaczny kapitał, zostałam bogatą, jeśli człowiek się kiedy nazwać może bgatym, boć to wszystko chwila mu odbiera i ślepy los.
- I nie rzucasz tego nieszczęsnego rzemiosła - odezwała się Jaworkowska.
- Dotąd jeszczem tego nie uczyniła - mówiła pani Zuzanna. - Naprzód nawykłam do tego życia, nie jest mi źle, po wtóre co roku coś dokładam dla Elwiry, której Bóg dał tyle, ile by jej nie mógł dać pan radca.
- A cóż się stało z radcą?
- W kilka lat potem umarł. Nie mógł mi nic uczynić wprawdzie, bom mu się obronić potrafiła, lecz Elwirkę wydziedziczył i córce swej zapisał wszystko. Siostra Augusta, aby mi dokuczyć, przyjeżdżała kilka razy do magazynu, rachując na to, że się ze mną spotka i choć słowem mnie ukole; uszłam szczęśliwie zetknięcia z nią, grymasiła z Lizą. Wreszcie zapomnieli ludzie, przytępiły się namiętne niechęci, pamięć srogich gniewów zatarła się, dali mi pokój.
- Jednakże, proszęż cię - nieśmiało wtrąciła Jaworkowska, bawiąc się węzełkiem od chustki - musisz myśleć o losie Elwiry. Co jej z tego, choćby była bogatą, jeśli szczęścia nie zapewnisz?
- Szczęścia! - uśmiechnęła się Domska - masz słuszność, trzeba choć dla dzicięcia wierzyć w szczęście i o nie się starać. Spotykasz mię właśnie w tej stanowczej chwili życia, w której rozmyślam, co począć z sobą. Jestem już stara i słaba. W tym świecie, w którym żyjemy, Elwirze nikt się trafić nie może prócz cudzoziemca, a tych się ja boję. Trzeba więc będzie rozstać się z magazynem, odpocząć i nowe zawiązać stosunki. Myślałam o tym, rozmyślałam. Pomożeż to co, gdy za nami wszędzie i zawsze pójdzie piętnujące nas nazwisko: modystka i córka modystki. "A! to ta - powiedzą - której matka miała magazyn w Berlinie!" Elwira może czekać, może wybierać, a ja drżę nad przyszłością. Widzisz, że i tu całkiem usuwam się od towarzystwa, choć mnie nie znają, bo ani chcę przyznać się do mojej profesji, anibym umiała skłamać, anibym Elwirze chciała zatrzeć tych kilku chwil swobody.
Zamilkły. Pani Jaworkowska była widocznie tymi wyznaniami dawnej przyjaciółki zmięszaną, zakłopotaną, lecz i zaciekawioną zarazem. Godzina była dość spóźniona, a rozstać się z nią jeszcze się wahała, tyle rzeczy od niej pragnęła się dowiedzieć.
- Jakżeś wychowała Elwirę? - spytała.
- Jak ukochaną jedynaczkę, jak pieszczone dziecię, jak skarb mój cały - składając ręce zawołała Domska. - Widziałaś ją tylko z daleka, nie znasz jej jeszcze. Powiem ci, jak wszystkie podobno zwykły mówić matki. Nie dlatego, że to moja córka, ale to dziecię niepospolite, to natura wybrana. Wychowała się bez rówieśnic, bez rodziny, zawsze ze mną, przy mnie zawsze, na wykształcenie jej serca i umysłu wytężyłam wszystkie siły i kwiatek ten śliczny rozwijał mi się w oczach, płacąc barwami i wonią za całe życie samotności i tęsknoty. Powierzchowność ma piękną.
- A! śliczna, śliczna! - dodała Jaworkowska - żeby mi moja tak wypiękniała!
- Czym jednak to przy jej duszyczce i główce - dorzuciła matka. - Maluje, gra, czyta, a oprócz tego żadna kobieca praca nie jest jej obcą. Tak z niej doskonała kucharka, choć nigdy nie gotuje, jakiej drugiej nie znajdziesz; masz w niej krawca, masz gosposię, a oprócz tego artystkę. I nie sądź, żebym ją sztuki uczyła dla popisu, smutna to rzecz. Sztuka jest narzędziem do pozyskania łatwego i niewinnego szczęścia. Uposażyć nią dziecię, jest mu dać zapas wrażeń, pożywienie na całe życie. Sztuka otwiera światy nowe, rozszerza widnokrąg, uczy świata, a gdy Bóg dał choć odrobinę tego, co my zowiemy twórczą siłą, cóż to za zachwyty, gdy myśl potrafi rzucić na płótno lub wyśpiewać tonami.
Jaworkowska spojrzała na przyjaciółkę i uśmiechnęła się, ale znać było, że niewiele z tego zrozumiała i nie bardzo wierzyła. Chrapliwy zegar na dole wykukał godzinę drugą.
- A! na miłość Bożą! druga godzina; moja Zuziu, idźże ty spać, ja ciebie zamęczę, idź spocznij. Jutro, pojutrze będziemy szeroko rozprawiały o tym.
- Tylko - całując ją, rzekła cicho Domska - to, co powierzyłam tobie, zostaje między nami; mnie tu nikt nie zna, ty masz pewnie znajomych; jeśli cię spytają o nas, powiedz: dawna moja towarzyszka, mieszka w Berlinie. Nic więcej. Idzie mi o Elwirę. Powiem ci jutro, co się nam trafiło w drodze.
Ponieważ ranek był jakoś wilgotny, a pani Maria obawiała się fluksji i posądzała o reumatyzm, nie wyszła więc rychło. Domska powróciła od źródła i ze mszy, gdy przyjaciółka jej dopiero się wyjrzeć na świat odważyła. Była też po wieczornych owych wyznaniach bardzo jakoś posępna i zadumana. Wprawdzie kochały się serdecznie z tą Zuzią i ta Zuzia teraz miała kamienicę, a sama przyznawała się do tego, iż była bogatą, ale, ale, choćby na najwyższej stopie koniec końcem była marchande de modes! Nikt o tym w Krynicy jeszcze nie wiedział, a poznać po niej, że krajała i przymierzała suknie i kapelusze, nie było podobna, tak wyglądała poważnie, tak była ustrojona dostatnio i smakownie; lecz nużby się dowiedziano i pan Jaworkowski, szlachcic z antenatów, który wprawdzie wódkę, zboże i las sprzedawał, przecież handlarzem nie był, zasłyszał, iż jego żona w zażyłości była i stosunkach z jakąś modystką!!! Jakkolwiek bardzo dla niej powolny, miałby jej niezawodnie za złe. Z drugiej strony Domska była urodzoną wysoce, hochwohlgeboren, po ojcu, po matce, po całym szeregu dziadów i pradziadów. Unikać jej niepodobnym się zdawało; ściślej wiązać - niebezpiecznie.
Mimo najlepszego serca, mimo resztek przyjaźni dla Zuzi biedna Maria wolałaby była nie mieć tego kłopotu. Nie wiedziała, jak z tego wybrnąć. Idąc do źródła, choć słyszała głosy tych pań w pokoju, około którego drzwi musiała przechodzić, minęła je nie wstępując, nie powiadając "dzień dobry". Wpadła nawet na pomysł szczególny, iż znaleźć by się mógł powód jakiś dla przeniesienia się do Żegiestowa lub Szczawnicy. Wody wszystkie były podobne, a tu taka znajomość...
- Bo gdyby już była, czym by sobie chciała - mówiła w duchu przyjaciółka - ale modystką. Zawsze wyszła już z naszej sfery, nie należy do towarzystwa, a kto raz z niego wyjdzie, nie powraca...
Mocno zakłopotana, posunęła się tak aż do altany, dzieci pobiegły przodem i ogromny ich okrzyk oznajmił, że kogoś już znajomego spotkały. Była to hr. Palczewska, której towarzyszył nieodstępny Greifer, panna Salomea i pan Karol Surwiński. Dwie panie znały się bardzo z bliska, chociaż fluksja pani Jaworkowskiej nudziła hrabinę, a wieczne trzpiotanie się jej niecierpliwiło panią Marię.
- I ty tutaj! - zawołała Palczewska, ściskając ją - proszęż cię, co to może force majeuse! Gdzieżby to kiedy nas dwie się mogło spotkać u takich wód, gdzie trzeba po jednej uliczce chodzić razem z Żydami brodzkimi. Jakże ty się masz, moja droga?
- A! nic mi nie lepiej! - westchnęła chora.
- Gdzie stoisz?
- "Pod Różą".
- Więc w sąsiedztwie z tą tajemniczą panią Domską, której stroje obudzają tu admirację mężczyzn, a zazdrość nas, niewiast.
Jaworkowska zaczerwieniła się niezmiernie, myślała, czy co powiedzieć, czy zmilczeć, czy nie dosłyszeć. Nie dosłyszała wreszcie.
- O Domskich wiem już - rzekł pan Karol - wiem. Rodzina bardzo majętna. Ojciec pana Augusta, którego znali tu niektórzy starsi i ja spotykałem, był radcą handlowym, sprzedawał i kupował dobra, robił interesa na bursie. Tylko nie wiem, czy to ci sami Domscy, czy inni. August był żonaty z córką bardzo powszechnie szanowanego człowieka, dobrego rodu, ale nieszczęśliwego pod względem majątkowym, pana Zbąskiego. Młodo umarł. Co się z wdową po nim stało, nie wiem.
Hrabina słuchała z uwagą, gdyż zwykła była korzystać ze wszystkiego; biedna pani Jaworkowska milczała, rozmyślając, co pocznie. Nareszcie, oszczędzając sobie kłopotu na przyszłość, uznała właściwym powiedzieć obojętnie po cichu:
- Właśnie ta pani Domska jest Zbąska z domu, byłyśmy razem na pensji.
- A! - uderzając w dłonie, rozśmiała się hrabina - to doskonale, zaraz mnie z nią poznasz, bo spytać muszę, skąd jej córka ma ten burnus kaszmirowy! To moja admiracja!
Jaworkowska spłonęła cała, bardzo była nieszczęśliwą przez pięć minut, ale Greifer zagadał.
- No - zawołała Palczewska - ty, moja biedna, bardzo się tu bawić pewnie nie będziesz, coś zawsze niezdrowa, ale ja muszę. To moje powołanie. Zbieram ludzi, skupiam, rozruszać umiem, bo po cóż kwaśnieć mają? Poznasz mnie z Domską - c'est dit.
- Moja droga hrabino - szepnęła Maria - ona mi mówiła, że rada by uniknąć towarzystwa, chora.
- To się nie godzi! matka ma córkę ładną! Czy ją przeznacza do klasztoru? Cóż znowu? to dziwactwo! Ja jej to z głowy wybiję.
W tej chwili hrabina postrzegła z dala idącego Gabriela, a że ją niepospolicie od wczora intrygował, pożegnała co najprędzej Marię i skierowała się na ścieżkę, na której spodziewała się spotkać tajemniczego młodzieńca. Ten jednak, z dala ukłoniwszy się bardzo grzecznie, zawrócił w lasek ku górom i zniknął. Gonić za nim nie wypadało.
- Poczekaj! poczekaj! - szepnęła sobie w duchu hrabina. - Będziesz ty sam gonił za mną. Nie mogę na to pozwolić, aby mi się kto tak emancypował. Żeby był choć "dzień dobry" powiedział.
Nadąsała się trochę.
- Co się tyczy rodziny Pilawskich - odezwał się Karol Surwiński, dumny tym, iż Domskich mu się udało odkryć i odgadnąć - a co się tyczy Pilawskich, o tych nigdy nikt pono nie słyszał u nas. Pilewscy są, są i Pileccy na Litwie, o Piławskich, Pilawskich nie wiem. To pseudonim.
- Cóż to ci się śni - oburzyła się hrabina, będąca już w złym humorze - przecież paszportów pod pseudonimami nie dają.
- Przepraszam, osobom wysoko położonym...
- Marzyciel z ciebie; więc któż ma być? hrabia Chambord czy Wiktor Emanuel?
Surwiński się uśmiechnął:
- Że nie Pilawski, to pewna.
- Gdybym była na twoim miejscu - zawołała hrabina wesoło - wiesz, co bym zrobiła? Pojechałabym do Krakowa, siadła na kolej, udała się do Warszawy i stamtąd przywiozła słowo zagadki.
- To by już było zanadto - zaśmiał się pan Karol - a ja go tu spenetruję przecież i bez tych gwałtownych środków. Gdybym tylko pugilares, cygarnicę albo jaki sprzęcik pochwycił, znajdę herb, koronę i - odkryje się wszystko; zresztą pisałem - i umilkł.
- Zobaczysz, że ja cię uprzedzę i zawstydzę - zakończyła hrabina.
W górze na ścieżce, na którą padło jej oko, szukając podobno Gabriela, zobaczyła go wprawdzie, ale w towarzystwie dwóch pań. Poznała w nich Domską z córką. Jakoś ją to nieprzyjemnie dotknęło. Znała wprawdzie Pilawskiego dopiero od wczoraj, w ogóle dla mężczyzn była obojętna i żaden w niej szczególnego współczucia nie obudzał, czemuż jednak ten właśnie rodził jakieś zajęcie, intrygował ją, pociągał? Gniewała się na siebie. Nie była nawykła wcale do tej niewoli, jaką uczucie ciągnie za sobą; z dawniejszych lat znała i pamiętała je; zlękła się więc, pierwszy symptom odkrywszy w sercu, które już miała za uleczone z tej słabości.
Przykre dosyć wrażenie uczyniło to na pani Domskiej, gdy jej serdeczna przyjaciółka, widocznie jakoś nie bardzo do niej śpiesząc, około południa dopiero zajrzała, przywitała się chłodno, zabawiła krótko, z Elwirą nie poznała się bliżej i śpiesząc się niby do dzieci, wkrótce odeszła. Nadto wiele w życiu przecierpiawszy z powodu - położenia swego, nawykłą była do podobnych wypadków pani Zuzanna i nie zdziwiła się wielce, zasmuciła tylko. Miała tyle uczucia godności własnej, że nawet gdzie ją, jak tu, ciągnęło serce, nie narzucała się nikomu. Wprawdzie pani Jaworkowska nie zrzekła się stosunków i znajomości, ale między wczorajszym przywitaniem a dzisiejszą rozmową była różnica mocno się uczuć dająca. Domska więc postanowiła trzymać się na uboczu. Łza tylko zakręciła się jej w oku. Po wielu a wielu latach osamotnienia znaleźć dla serca kogoś ukochanego dawniej było pociechą wielką, obiecywała sobie z niej wiele i w tym ją zawód spotykał.
Drugą przyczyną smutku była macierzyńska o córkę troskliwość. Zaczynała się lękać, aby wzajemnie nie znany ów pan Pilawski i Elwira nie zajęli się sobą. Pan Gabriel jako sąsiad i jedyny znajomy bywał tu dosyć często, posługiwał chętnie paniom, a oka matki ujść nie mogło, że Elwira przyjmowała go coraz lepiej, mówiła z nim chętnie i długo, z widoczną przyjemnością; rumieniła się, gdy przychodził, wyglądała niespokojna, gdy się mogła spodziewać, słowem okazywała mu życzliwość wielką. Ze swej strony Pilawski był nadskakujący, grzeczny, zbliżał się do Elwiry z widoczną ku niej sympatią i zajmował nią coraz żywiej.
Jak wszystkim, tak zdawało się i pani Domskiej z tych cech zewnętrznych, z których sądzą zwykle ludzie o ludziach, gdy ich nie znają, że Pilawski należał do wyższych sfer towarzystwa, do tego, co się już arystokracją nazywa i trzyma w ciasnym kole swoim, niechętnie łącząc się z resztą śmiertelnych. Przewidywała więc, gdyby się dowiedział o położeniu Domskiej, tylko przykre dla Elwiry odczarowanie. Nie życzyła więc sobie zbyt bliskiej znajomości i stosunków, ale o tym nie śmiała jeszcze mówić z córką.
W Elwirze mięszały się dziwnie wszystkie wpływy i tradycje, jakie z sobą przynosi dwuznaczne położenie, pochodzenie szlacheckie, życie mieszczańskie, powołanie przemysłowe, ocieranie się o świat wytworny, wychowanie staranne, wykształcenie wyższe, a stanowisko podrzędne. Wszystko to razem czyniło ją może aż nadto dumną i pewną siebie. Elwira nie czuła się w niczym niższą od nikogo, a duchem wyższą od wielu spotykanych co dzień znakomitości. W istocie, patrząc na nią, można ją było wziąć za przebraną księżniczkę, tak obliczem, postawą, ruchem, mową była mimowolnie wielką panią. Ton ten wzrastał w niej, gdy się znajdowała w towarzystwie, które sobie też tony nadawać chciało, a (co było dowodem dobrego serca) znikał prawie w poufałym kółku, z dobrymi przyjaciółmi lub ludźmi skromnymi. Niepodobna jej było, odebrawszy wychowanie gruntowne, przy talentach i nauce, jaką miała, nie wiedzieć, że w społeczeństwie naszym po większej części polor zewnętrzny, pozór pewnego wykształcenia, maska cywilizacji pokrywa niezmierne ubóstwo. Gdy się przyszło podzielić myślą z rówiennicami, wrażeniem, sądem o książce, natrafiała co chwila na taką płytkość pojęć i brak pierwszych wiadomości, iż się rumienić musiała. Toż samo znajdowała w większej części mężczyzn. Z wielu spotkanych na świecie może jednym z najsympatyczniejszych dla niej był pan Gabriel, gdyż od pierwszych kilku słów przekonała się, że miał nie sam polor tylko, okrywający najczęściej ubóstwo ducha, ale gruntowną naukę i umysł otwarty. Z nim zrozumieć się jej było łatwo, posprzeczać nawet miło, gdyż stali na równi i spór prowadził do jakiegoś wyjaśnienia, gdy z innymi był on daremną szermierką, jakby dwóch osób mówiących językami różnymi. Oprócz tego węzła duchowego łączyła ich ta sympatia niewytłomaczona, która od pierwszego wejrzenia stanowi o całych przyszłych stosunkach. Postać człowieka jest zawsze wyrazem charakteru; na próżno by temu zaprzeczać; wyrozumować trudno, co ją czyni przyciągającą lub wstrętliwą, ale wrażeniu oprzeć się niepodobna. Elwirze podobał się pan Gabriel, panu Gabrielowi piękną, wspaniałą, uroczą wydała się Elwira. Matka, która to wszystko odgadła, czekała, aby córka pierwsza poczęła mówić o nim; zlękła się, gdy postrzegła, iż Elwira zdawała się unikać wspomnienia i wzmianki o nim. Należało więc matce pierwszej badać córkę i ostrożnie dotknąć pulsów serdecznych. Dnia tego właśnie niespokojnie jakoś chodziła panna Elwira po pokoju, przysłuchując się każdym krokom dającym się słyszeć w korytarzu, ale nie doczekała spodziewanego gościa po obiedzie, który nie ośmielił się po przechadzce jeszcze narzucać z odwiedzinami. Wieczorem, gdy i pani Jaworkowska nie nadeszła także, a obie panie zostały sam na sam, matka przysunęła się do Elwiry siedzącej w swym pokoiku na kanapie, ujęła ją za rękę i odezwała po cichu:
- Cóż ci to? zamyślona jakaś jesteś? nie boli cię głowa?
- A! nie, nie! nic mi nie jest, trochę brak muzyki, moich książek i wazoników, odrobinkę się nudzę, bo nie mam czym zająć.
- Jest to ofiara dla mnie, moja Elwirko, gdyby można fortepian dostać...
- A! nie, i nie warto nawet na krótki czas, zresztą czy się godzi tak pieścić?...
- Dziś moje dziecko w złym humorze - rozśmiała się Domska - może i to spowodowało, że ci rozmowy poobiedniej z panem Gabrielem zabrakło?
Popatrzyła na córkę, która spuściła oczy.
- Przyznaj mi się, że ci się podobał.
- Jak każdy przyzwoity młody człowiek.
- Troszkę więcej?
- Trochę może, ale nie bardzo.
- Otóż gdy jest już trochę, Elwirko, trzeba myśleć, ażeby to nie rosło, bo z tej odrobiny zwykle rodzi się nawyknienie, potrzeba serca i cierpienie najczęściej.
- A! niechże się mama nie lęka - uśmiechając się dodała Elwira - jestem ostrzeżoną, ostrożną i wcale tej odrobince dać rosnąć nie myślę.
- W każdym innym razie powiedziałabym - owszem; poznajmy go bliżej, któż wie, może to ten przeznaczony, którego los wykołysał dla ciebie. Ale tak, jak my dziś tu jesteśmy, bliższe stosunki do niczego nie prowadzą.
- O! ja to rozumiem doskonale - odezwała się Elwira - pan Pilawski zdaje się ze wszystkiego należeć do tego świata, z którego my wyszłyśmy, a który dziś dla nas jest zaparty. Bierze nas za to, czym nie jesteśmy, a na złudzeniu budować przyszłości nie można.
- Jest to właśnie, o czym ja cię przestrzec chciałam - odezwała się Domska - jedno z dwojga: albo mu całą opowiedzieć historię, albo się do niego nazbyt nie zbliżać.
- To najzabawniejsze - dodała Elwira - że pan Pilawski, którego ja, jak mi się zdawało, bardzo zręcznie starałam się trochę wybadać o jego położeniu w świecie, wymykał mi się za każdą razą tak zręcznie, iż ja też, oprócz domysłów, nic nie wiem o nim.
- On to właśnie może czyni z przeciwnych naszym pobudek - rzekła matka.
- Że nie jest dorobkiewiczem i lada czym, to pewna - rzekła ożywiając się Elwira. - Już to samo dowodzi, że wychowanie odebrał jak najstaranniejsze, podróżował wiele, a osoby znaczące, wybitne w kraju zdają się mu dobrze znane... przy tym samo obejście, ton, wszystko w nim zwiastuje, że do wyższych sfer należy.
- A, tym ci gorzej, jeśli tak jest, że ma ci się podobać - westchnęła matka.
Z lżejszym sercem wszakże wstała Domska po tej chwili rozmowy. Do późna w noc sądziła jeszcze, że przyjaciółka nadejdzie, nie chciała się rozbierać, oczekując na nią; pani Jaworkowska wszakże wcale się nie ukazała.
Gabriel, który nie śmiał narzucać się swoim sąsiadkom, powróciwszy wcześnie do domu, chodził długo po pokoju; próbował czytać, nie mógł jakoś zebrać myśli, siadł rysować, nie udawało mu się, na ostatek jakby z obowiązku zabrał się do anatomii opisowej i począł ją studiować, zmuszając się do tego widocznie. Już było dosyć późno, gdy najniespodzianiej zapukano do drzwi. Sądził, że służący przychodził; wszedł Greifer, który u niego jeszcze nie był. Zdziwiło go to mocno.
- Prawda, że z odwiedzinami wybrałem się nie w porę - rzekł, śmiejąc się od progu - daruj mi pan, jestem posłuszny wyższym rozkazom. Pięknej kobiecie oprzeć się niepodobna. Bardziej niż wiele innych pani hrabina wierzy w to, że ce que femme veut, Dieu le veut, i kazała mi pana przyprowadzić. Tak jest, a co do mnie - dodał Greifer - mogę panu tego tylko winszować i zazdrościć.
Gabriel odpowiedział coś półsłowem, pośpieszył podać cygaro gościowi i przeprosił go, że musi się nieco ogarnąć. Pan Stanisław ze swobodą człowieka nawykłego do towarzystwa męskiego rzucił się na sofkę. Oko jego błądziło po pokoiku, śledząc pilnie te drobnostki, po których posiadaniu poznaje się stan, gust i zamożność. Wszystko, co widział tu, dało mu jak najpochlebniejsze wyobrażenie o panu Pilawskim, a potwierdzało to wyborne, suche hawańskie cygaro, które zapalał właśnie.
- Winszuję panu - odezwał się od niechcenia - zazdroszczę łask pani hrabiny, ale muszę też uprzedzić, abyś sobie nazbyt z tego wygórowanych nie czynił wniosków na przyszłość. Hrabina śmiała jest, samowolna, despotyczna z mężczyznami, serca przecież nie ma, miewa tylko fantazje.
- A - roześmiał się Gabriel - wiem dobrze, iż o serce nie jest tak łatwo, i przeszedłem już wiek łatwych marzeń.
- Zresztą dziś, żem za panem gonił - dorzucił Greifer - powodem jest i - nie powinienem panu mówić tego - pewnego rodzaju niespodzianka, która go czeka.
- Mnie?
- Tak! tak! - śmiał się Greifer - ale mówić nie mogę, chodź pan.
Poszli więc. Noc była pogodna, księżyc oświetlał fantastycznie lasek i domki, cicho było i ładnie. Tylko okna domu hrabiny, zapuszczone firankami, gorzały wszystkie od rzęsistych świateł i w dwóch Aksakowicza paliło się przy skromnym wiściku. Tu od przybycia hrabinej znacznie mniej osób się schodziło, nad czym gospodarz ubolewał. Wszyscy młodsi mężczyźni byli na służbie u hrabiny. W salonie znaleźli prawie ścisk. Gospodyni nie wystrojona, bo u wód nikt się nie stroi, ale bardzo starannie ubrana, stała w pośrodku i świeciła jak gwiazda wieczorna oczyma i twarzyczką.
- Przyprowadzam dezertera - rzekł Greifer.
- Cóż pan możesz wieczorami sam jeden robić w domu? - zapytała hrabina. - To nie do pojęcia...
- Wydam z sekretu! - począł się śmiać pan Stanisław - wydam... uczy się anatomii!
- Anatomii! o zgrozo! - zawołała hrabina - jak to? czy pan jesteś doktorem!
- Niech mnie Bóg broni! - rzekł Pilawski.
- A do czegoż panu anatomia - oburzyła się Palczewska - to okropna rzecz, będzie mi się zdawało teraz, że pan oczyma mnie krajesz, i... a! fe! fe!
Nie dokończywszy, odwróciła się żywo, chwyciła za rękę stojącego za nią i dotąd niewidzialnego młodego mężczyznę i z lekka go popchnęła ku Pilawskiemu.
Ten spojrzał nań, zbladł nieco zrazu i żywo podając dłoń uśmiechniętemu gościowi, zawołał:
- Albert, ty tutaj?
- Jak widzisz!
- A! to istotnie niespodzianka, nie widzieliśmy się od uniwersytetu.
- Bo nie ma, jak jeździć do wód krajowych - rozśmiała się hrabina - zawsze się ktoś swój, stary znajomy, zapomniany przyjaciel, krewny, swat lub kum znajdzie. Siądźcież, panowie, a my wam do wynurzeń po tylu latach niewidzenia przeszkadzać nie będziemy. Cela vous est du.
Dwaj koledzy ujęli się za ręce.
- Kiedyś ty przyjechał? - zapytał Gabriel.
- Przed godziną - rzekł Albert. - Hrabina jest moją daleką krewną; otrząsłszy się z kurzu, przybiegłem do niej, bom wiedział, że u pani Emilii wszystkich od razu gości krynickich znajdę.
Spojrzeli sobie w oczy. Albert, obywatel z Księstwa Poznańskiego, rodzinę mający w Galicji, wśród rodowitych mieszkańców tego kraju odznaczał się typem zupełnie różnym, można powiedzieć, arystokratyczniejszym gustem, ale daleko skromniejszym. Ubiór, postawa, obejście było pańskie, ale nie występujące, nie popisujące się sobą. Małego wzrostu, krępy, z głową okrytą włosami kędzierzawymi, rozwichrzonymi do góry, wyglądał trochę dziwnie, ale dziarsko i krzepko. Oczki czarne, twarz okrągła, wąsik zakręcony do góry, szyja wyciągnięta czyniła go wraz z czubem nieco wyższym, niż był w istocie, nie mówiąc o tym, że buty nosił na bardzo wysokich korkach. W uniwersytecie był to uczeń dobry, pilny, nieco zawadiaka, pojętny, ale nie przywiązujący do nauki innego znaczenia nad praktyczną jej wartość. Uczył się wybornie, bawił gorączkowo, ale w gorączce tej zawsze była miara i przytomność. Dla umiejętności się nie rozpalał, w zabawie nie tracił głowy, długów nie miał, żył ze wszystkimi kolegami dobrze, lecz więcej niż z nimi obcował z wyższym towarzystwem, do którego miał pociąg niezmierny. Z Gabrielem znali się dosyć, spotykali często, sympatyzowali nawet, przyjaźń ta młoda jednakże nie przeszła poza rozmiary zwykłej akademickiej, nie zwierzali się sobie nigdy i teraz, gdy hrabina, dowiedziawszy się, iż Albert zna Pilawskiego, poczęła go badać o niego, kuzynek nie umiał jej o nim nic nadto powiedzieć, iż razem byli w Berlinie lat kilka, że Pilawski miał zamożnych rodziców i był chłopcem bardzo statecznym. Ale kto był, kto go rodził, co to była za familia, gdzie jej majątek, kim krewni, o tym Albert wcale nie wiedział.
- Jakże może być, żebyś żyjąc z kim, nie starał się dowiedzieć dokładnie o jego towarzyskim położeniu, o rodzinie, o domu.
- Kochana kuzynko - zaśmiał się Albert - naprzód na uniwersytecie wszyscy są równi i nikt o to nie dba; po wtóre nie miałem najmniejszej ciekawości dowiadywania się o to, czego się łatwo było domyśleć. Nazwisko szlacheckie, wychowanie także, a zamożność była widoczna. Znać rodziców ma bogatych, a nawet bardzo bogatych.
- Ale przecież musiał choć kiedykolwiek o nich wspomnieć?
- Ani słowa.
- Musiał mieć znajomych i ludzi, co znali rodzinę?
- Nie spotkałem się z nimi.
- Wszystko to ci się wybacza - zawołała, grożąc paluszkiem, hrabina - bo młodość i uniwersytet są to circonstances atténuantes, ale w Krynicy, gdzie taki jegomość może się zakochać, starać, bałamucić, może porobić stosunki, potrzeba dokładnej legitymacji, ta więc panu, szanowny kuzynie, powierzoną zostaje. Daję ci trzy dni czasu.
- A! - rozśmiał się Albert - na tej stopie, jak my jesteśmy, dosyć dwudziestu czterech godzin.
- Czekaj, nie kwap się - dodała Palczewska - daję trzy dni czasu, ale po trzech dniach dasz fant, to jest sprawisz podwieczorek w "Warszwskim Hotelu" dla całego towarzystwa.
- Na miłość Boga! - składając ręce, rzekł kuzyn - gdyby nie to, że jestem pewnym swego, mógłbym się przestraszyć. Czasy wojenne, ostatki guldenów pozabierano za podatki, waluta spadła, a ja bez grosza!
- Mogłabym ci pokredytować, ale - ale i ja stoję teraz jak finanse austriackie - pokazując białe ząbki, ozwała się gosposia - całe szczęście, żem nawykła nienaruszalnych kilka tysięcy guldenów mieć na wypadek, a pono teraz przyjdzie je poruszyć. Ale rób waćpan swoje.
Albert przywitał się z dawnym towarzyszem serdecznie bardzo, lecz z myślą judaszowską wyciągnięcia od niego co najprędzej potrzebnych informacji. Uściskali się.
- Gdzie mieszkasz? - zapytał Albert.
- W hotelu "Pod Różą".
- Ja zajechałem do jakiegoś wilgotnego domu "Pod Trzy Gwiazdy" - westchnął przybyły starannie - mam zatęchłe jakieś mieszkanie, ale á la guerre, comme á la guerre. Tylko bym jak najkrócej życzył sobie w domu siedzieć. Mamy tyle do mówienia, wychodząc stąd wpraszam się do ciebie na jakąś godzinę gawędy. Dobrze?
- Proszę, i owszem - szybko zawołał Pilawski - będę ci rad, bo stęskniony jestem do poufałej pogadanki.
Wstępna rozmowa skończyła się na tym, wtrącili się w nią inni, zagadała wszechwładna gospodyni, piknik znowu był na stole i drażliwe rozprawy pociągnęły niemal wszystkich gości do udziału w sejmiku. Pilawski słuchał, nie mięszając się wcale. Hrabina parę razy zmierzyła go oczyma, a widząc osamotnionym, wysunęła się z koła, przystąpiła do niego, zagadała i bardzo zręcznie wywiodła go na przechadzkę po saloniku. Reszta gości zapalała się niezmiernie, roztrząsając kwestie sporne piknikowe, i niewiele zważała na postępowanie gospodyni. Jeden tylko Greifer westchnął.
- Pan tańcujesz? - poczęła hrabina.
- Gdy muszę - rzekł Pilawski.
- Z ochoty?... nie masz pan więc nigdy ochoty poszaleć, zakręcić się, upoić, rozmarzyć.
Gabriel spojrzał na hrabinę.
- Tej ochoty nie mam; dziś to nie dziw - rzekł - ale co dziwniej, nigdy jej nie miałem i w mężczyźnie po latach dwudziestu ledwie ją pojmuję.
- Czybyś pan miał być nudziarzem i pedantem? Omyliłabym się więc na nim?
- Nie wiem, nudziarzem jestem może, ale temu winien temperament, nie wola - mówił Gabriel. Życie teraz nas, młodych, chwyta zawczasu w żelazne szpony. Dawniej dwudziestosześcio- i siedmioletni młodzian był jeszcze w opiece rodziców, dziś...
- A propos, pan masz rodziców jeszcze? - z niechcenia wrzuciła inkwizytorka.
- Straciłem ich już - wzdychając rzekł Gabriel.
- W których stronach mieszkali? - spytała hrabina żywo.
Pilawski na chwilę zamilkł, spojrzał na nią i rzekł:
- Mieszkali w Królestwie, ostatnimi czasy w Warszawie.
Dalej nie było sposobu badać, pani Palczewska zamilkła. Pilawski mówił, wracając do przedmiotu.
- Pedantem nie jestem, lecz w sercu, gdy nie ma wesela, trudno je udawać, a bez wesela się bawić to męczarnia.
- Miałżebyś pan już doznać prób losu w tak młodym wieku, żeś stracił najdroższy dar młodości!
- Oprócz straty rodziców los dosyć mnie oszczędzał, nie mogę się nań skarżyć - odpowiedział Pilawski - alem ja smutny, bo czasy niewesołe. Jedna praca dziś orzeźwia.
- Nad czym pan pracujesz?
- A! pani! najwięcej nad sobą! - spuszczając głowę i uśmiechając się odparł Gabriel.
Palczewska mocno była zniecierpliwiona tą niemożnością dowiedzenia się czegokolwiek od tajemniczego gościa. Zagryzła usta, przybrała minkę wesołą i udała bardzo zajętą być rozmową, która się toczyła przy stoliku. Tymczasem ktoś ją oderwał od Gabriela, wzywając do zawyrokowania o następstwie tańców i godzinie, w jakiej piknik pijących wody i zmuszonych wstawać o szóstej miał się zakończyć. Pilawski odszedł na stronę. Zabawiono jeszcze z godzinę w miłym towarzystwie hrabiny, której dom miał tę rzadką własność, iż mimo najlepszego tonu panowała w nim swoboda przyzwoita i każdy, niewiele w nim chwil spędziwszy, przestawał czuć się tu obcym. Albert wziął za kapelusz wreszcie, a Pilawski, który na to czekał, wskazał mu, że jest w gotowości. Wyszli razem, wyśliznąwszy się á l'anglaise. Według przyrzeczenia dawny towarzysz poszedł "Pod Różę" na cygaro. Wstąpił tylko "Pod Trzy Gwiazdy" po drodze, ażeby zmienić ciasny tużurek na wygodniejsze ubranie.
- Ano! - rzekł, wszedłszy do mieszkania Gabriela i wyciągając się wygodnie na kanapie pan Albert, który już był dokoła rzucił okiem i obejrzał się zręcznie. - Cóż tedy porabiasz w świecie? Gdzie mieszkasz i gospodarujesz? Czy urzędujesz, bawisz się? Widzę książki, zostałżeś na utrapienie całego żywota literatem?
- Nie, ale zardzewieć się lękam i dlatego, jak widzisz, czytam, uczę się - odparł Gabriel. - Nauka jest doskonałą zabawą.
- Jak to! anatomia na stole?! A! to doskonałe!
- Nie śmiej się, w życiu i ona przydać się może.
Albert ruszył ramionami.
- Ani gospodarzem, ani urzędnikiem, ani literatem nie jestem, po troszę spekulantem, podróżuję wiele, mieszkam w Warszwie. Oto wszystko, co ci o sobie powiedzieć mogę.
- A majątek? - zapytał znienacka Albert.
- Majątek mój - odparł z namysłem Pilawski - nie wymaga innych z mej strony starań nad dozór czujny z daleka.
Gdy to mówił Gabriel, zdawało się Albertowi, że każde z tych słów było pilnie wyważone. Śledztwo nie szło, dalsze badania na razie stawały się niedarowanym natręctwem. Albert pomyślał sobie, że przecież miał trzy dni czasu.
- Ale widzę z całego twego bytu i zasobu - rozśmiał się inkwirujący - że mimo tego naglądania tylko na majątek, masz się dobrze.
- O! to, co mam, dla mnie jest więcej, niż potrzeba - rozśmiał się Pilawski - ojciec mi zostawił tyle, iż mogę żyć bardzo dostatnio i swobodnie.
- I w jakich okolicach? - zapytał natrętniej gość.
- W Królestwie mam wszystko - obojętnie zbywając go, rzekł Pilawski i podał nowe cygaro. - Zapal to; widzę, że pierwsze nie dosyć ciągnie - wtrącił - przywiozłem cygara, które ci dam, z Londynu, i zaręczam za ich hawańskie pochodzenie. Skosztuj tylko.
- A! i to, które palę, wyborne! - rzekł Albert ponuro.
Rozmowa nie szła, nie było przedmiotu do niej. Zaczęli się wzajem rozpytywać o towarzyszów rozpierzchłych, co się z nimi stało. Mało o którym wiedzieli dokładniej. Albert ziewał:
- Jak ci się moja kuzynka podobała? - spytał.
- Bardzo, osoba pełna życia, młodości, dowcipu, prawdziwa iskra, od której nawet tak wilgotne towarzystwo, jak nasze tutejsze, zapalić się musi.
Zagadano jeszcze o tym i owym; Albert, piqué au jeu, rozpoczął z wolna pochód ku pożądanemu celowi.
- Masz dom piękny i ogród na wsi? - zapytał.
- Na wsi nie mam ani domu, ani ogrodu - rzekł Pilawski - ale dosyć ładny dom w mieście, gdzie też się urządziłem. Jest to jeden z tych rzadkich starych budynków stolicy, który ma kawałek ogrodu, drzew trochę i cienia.
- Masz stadninę, konie! boć konie lubić musisz!
- Nie choruję na koniarstwo - rzekł Gabriel - trzymam parę koni, ale byle zdrowe były i wyglądały przyzwoicie.
- Jest to przecie szlachetna pasyjka.
- Ipse dixisti, pasyjka, a ja wszelkich namiętności się wystrzegam i pomimo to mam dwie choroby.
- Aż dwie? jakie?
- Kupuję książki i lubię obrazy.
- Toś zgubiony! - zawołał Albert - najbogatsi na to dwoje zrujnować się mogą. Obrazy wolno tylko lubić Rotschildom, a książki profesorom i bibliotekarzom. Zresztą wiesz, że książka zawsze to szkielet życia i mumia myśli, ja wolę życie i myśl latającą po świecie.
- Wiesz o gustach przysłowie - milczę.
Albert zamilkł także, w tej chwili rekapitulował w pamięci, co mu się już zdobyć udało. Pilawski był majętny, bogaty, na wsi nie mieszkał, rodziców nie miał, nie gospodarował, miał dom w mieście, z ogrodem, biblioteką i zapewne z obrazami.
- Reszty - rzekł sobie - dojdę jutro.
Powiedzieli sobie dobranoc i rozeszli się.
Nie będziemy nadużywali cierpliwości czytelników naszych powtarzając im rozmowy dwóch dni następnych pomiędzy Albertem i Gabrielem. Obywatel dwu krajów, Poznańskiego i Galicji razem, obu ich mający przymioty i wady, człowiek rzeczywiście zręczny i praktyczny, mimo niepospolitego talentu, jaki przy tej okoliczności rozwinął, mimo zabiegów, rzucanych zręcznie pytań, śledzenia, podchwytywania, wyciągania, nie wydobył z bardzo spokojnego Pilawskiego ani słowa więcej nad to, co mu pierwszego wieczoru powiedział. Zdawało się nawet, iż Gabriel, mimo niezmiernej zręczności dawnego kolegi, miał się na ostrożności w odpowiedziach i jakby nieco urażony tą natarczywością, zbywał go coraz zimniej. Przyszło nawet do tego, że w ostatku odezwał się:
- Ależ mój drogi, jaki z ciebie inkwizytor nieznośny, chcesz chyba, żebym ci mój charakter tabularny, książki, metrykę i legitymację sprowadził z Warszawy. Jeśli na teraz jest to potrzebnym w Krynicy, aby być przypuszczonym do towarzystwa, przyznam ci się, że wolałbym wyrzec się go, niż ulec takiemu despotyzmowi.
Albert począł się tłomaczyć, przepraszać i w śmiech to obrócił; trzeciego dnia zdał sprawę kuzynce.
- Przy największej pobłażliwości mojej dla twej kieszeni - uśmiechając się, zawołała pani Emilia - nie będę taić przed tobą, żeś w moim przekonaniu na głowę pobity i że przegrałeś zakład najzupełniej. Ja pierwszego wieczoru tyle wiedziałam co ty. Cóż wiesz? coś się dowiedział? nic. Jakże, proszę cię, chodzisz do niego, przeglądasz na stoliku, widzisz papiery, ani herbu, ani koperty, ani denuncjującego świstka nie znalazłeś? Pozwól sobie powiedzieć, żeś się do funkcji, jaką ci powierzyć raczyłam, wcale nie zdał i urządzisz nam podwieczorek w "Warszawskim Hotelu".
Wyrokowi temu przytomnym był pan Karol Surwiński, który wścibił się, gdy mógł, wszędzie. Hrabina zresztą nie czyniła tajemnicy z całej sprawy. Stary kawaler ucieszony był niewymownie, iż go nie ubieżono.
- Niech pani hrabina będzie pewna, że ja mam słuszność; nie wiem wprawdzie nic, ale węch!!! Węchu mi nikt nie zaprzeczy. To jest incognito wielka figura. Z powodów familijnych, no, nie wiem, jak i co, ale to potomek wielkiego rodu. Niech pani dobrodziejka przypatrzy się jego nosowi. Co za nos! Takiego nosa nie ma nikt prócz uprzywilejowanych rodzin. Nasze nosy to są kartofle, proszę pani, to są guzy, to są naroście. Niech pani zobaczy, jaki to nos szlachetny, jakie nozdrzów rozdarcie, jaki garb wspaniały, jakie linie i proporcje.
Hrabina padła na kanapę, śmiejąc się do rozpuku, tak ją ten nos ucieszył. Baronowa Ormowska chciała za tę mowę o nosie pocałować Surwińskiego, od czego się skromnie wymówił. Lusia i Musia wybiegły do drugiego pokoju, tak się zanosiły. Surwiński, który powodu do śmiechu nie widział, był nieco dotknięty tym, że co on z największą serią wyrzekł, wzięto płocho i wyszydzono.
- Ależ panie Surwiński - począł Albert - całe życie człowiek incognito chodzić nie może. Znałem go w uniwersytecie Pilawskim.
- No to co? - podchwycił Surwiński - to co? właśnie potomkowie wielkich rodzin zrzucają ten ciężar idąc na uniwersytet, to imię, które by odstręczało od nich i utrudniało stosunki. Możeż być co logiczniejszego? To wiem z pewnością, że książę, jakże się nazywał, zapomniałem, ale mniejsza o to, dzieci wyprawiając do Bonn, tytułu im zakazał używać i prostymi baronami ich kreował na czas edukacji. Mógł więc i ten nasz nieznajomy być w uniwersytecie Pilawskim. C'est un nom de guerre, ale to nie jest jakiś tam Pilawski.
Wszyscy się śmieli, Surwiński gniewał prawie.
- Zresztą - rzekł - trzeba raz z tym skończyć, ja idę prosto do celu. Od niego państwo się nic nie dowiecie, bo widocznie mówić nie chce. Innego postanowiłem użyć sposobu. Towarzysz mój wojskowy, pułkownik Fiszer, mieszka w Warszawie, piszę do niego. Zna całe miasto. Zeznał p. Pilawski ten mniemany, iż w Warszawie mieszka; zobaczymy, przekonamy się. Że w tym tkwi tajemnica - dodał gorąco Surwiński - daję słowo i rękę.
- Czynisz go awanturnikiem - przerwała hrabina - gdzież dziś kto widział, aby ludzie po świecie pod cudzymi nazwiskami chodzili? do czego? na co?
- W wielkich familiach są sprawy, okoliczności, zawikłania, wymagania, których my, ludzie pospolici, wcale nie rozumiemy - dodał uparcie Surwiński. - Piszę do Fiszera i odpowiedź jego będę miał honor zakomunikować.
Surwiński wyszedł, ale po ucieczce jego długo jeszcze rozprawiano i cieszono się tym nosem.
Tymczasem nadszedł dzień pikniku, od tak dawna oczekiwanego. Młodzież usiłowała wystąpić tym bardziej, iż wymagania hrabiny były wielkie, starano się więc zadziwić nawet ją. Posłano po kucharzy, po cukry, po wina, po ciasta, gdzie tylko zasłyszano, iż je dostać było można. Salę starano się wykokietować, wystroić, wykadzić, wygładzić, a dowódcy tańców i generałowie kotylionów z przejęciem się obowiązkami swymi zabierali się do kierowania zabawą. W przeddzień już zaproszenia ostateczne gospodarze rozesłali.
Gdy nadeszła kolej na panią i pannę Domską, które widywano czasem z panią Jaworkowską mówiącą po słów kilka, a z Gabrielem na przechadzkach, komitet naprzód zasięgnął zdania i wiadomości przezacnej chorej. Pani Jaworkowska wolałaby była na ten raz mieć fluksję, reumatyzm i migrenę, niż znaleźć się w położeniu tak niesłychanie drażliwym i przykrym. Nie mogła zataić i brać na siebie odpowiedzialności za nieszczęśliwy tytuł przyjaciółki - marchande de modes. Z drugiej strony wyrzec ten potępiający wyrok na biedną kobietę nie miała serca; w razie przemilczenia, gdyby towarzystwo krynickie skądinąd później, wypadkiem doszło, kto była pani Domska!! A nużby w nieświadomości stanu rzeczy hr. Żelazowski zaprosił pannę Elwirę do tańca? Nużby hr. Palczewska siedziała na jednej kanapie z modniarką, nużby ją baronowa Ormowska potem zaprosiła do siebie, nużby, nużby...? Pani Jaworkowska truchlała, zastanawiając się nad następstwami! Utaić prawie nie było podobna! Powiedzieć otwarcie było zabić nieszczęśliwą Domską i jej córkę, które chociaż unikały rozumnie towarzystwa, ale nie doznawały przynajmniej od niego upokorzenia. W razie gdyby wyraz ten, piętnujący nieszczęśliwe kobiety, rozszedł się z ust do ust, nie pozostawało im, jak chyba wyjechać precz z Krynicy. Zresztą i pani Jaworkowska, której stosunki z tymi paniami poszlakowano, w razie spowiedzi zupełnej sama by się znalazła w nader przykrym położeniu, bo ją widywano poufale rozmawiającą, a w hotelu "Pod Różą" wiedziano, że te panie znały się bliżej i bywały u siebie. Pomimo więc wielkiego strachu, ażeby się prawda nie odkryła, zagadnięta pani Jaworkowska znalazła się z wielkim taktem i zręcznością.
- Panią Domską - rzekła znałam młodą panienką na pensji, gdzieśmy z sobą kolegowały. Wiem, że jest córką bardzo szanowanego obywatela, właściciela ziemskiego, który majątek wprawdzie stracił w końcu. Za kogo potem poszła, jaka jej sytuacja, nie wypadało mi pytać, bo...
- Ale jak tylko tak jest...
- Ja nie wiem, może być, że z powodu ruiny ojca jaki niewłaściwy związek zawarła, o tym nie wiem, istotnie nie wiem.
- Ale cóż to do kogo należy?
Skończyło się tedy na tym, że na pana Pilawskiego młodzież włożyła obowiązek zaproszenia tych pań. Gabriel z chęcią się podjął poselstwa, do którego także nastręczał się Surwiński. Plotka puszczona cichuteńko przez Hercegowinę, mimo że ją sobie z ust do ust podawano i że poparta była imieniem Mamrotha, którego urzędowe stanowisko znali wszyscy, nie czyniła wielkiego wrażenia. Nie dawano jej wiary, zbadawszy źródło, znano bowiem starą dewotkę z jej złośliwego języka. Pilawski, opatrzony w bilet i plenipotencję, korzystał z nich, aby o niezwykłej porze zastukać do drzwi pani Domskiej. Pomimo że się bronił jak mógł uczuciu rodzącemu się do Elwiry, było ono już na tym stopniu rozwiązania, że rozumowi z sobą mówić nie dawało; Pilawski bronił się słabo, a chodził do Domskich jak mógł najczęściej. Oczy panny Elwiry przyjmowały go bardzo dobrze, ale matka - i sama panna - nader zimno; nie tylko go nie starano się zachęcić i ośmielić, ale pani Domska czasami zdawała się chcieć mu dać do zrozumienia, iż niewłaściwe czynił kroki. Domska, jak wszyscy prawie w Krynicy, była przekonaną o Pilawskim, iż zajmował w obywatelstwie miejsce znaczące, miał rodzinę bogatą, stosunki świetne. Matka więc rada go była zawczasu oddalić od córki, będąc pewną, iż zbliżenie do niczego nie doprowadzi prócz zawodu i cierpienia a upokorzenia Elwiry. Że Pilawski tę oziębłość wcale znowu inaczej sobie tłomaczył, pojąć łatwo. Widział oznaki zamożności otaczające te panie i był pewien, że matka dla Elwiry szukać będzie człowieka z tytułem, z imieniem, ze stosunkami jej własnym odpowiednimi.
Zrażony tym nieco, pan Gabriel trzymał się na wodzy, nie posuwał ani na krok dalej, wyraźnie okazywał, iż panią Domską zrozumiał, a mimo to Elwiry oczy przyciągały, gdy się na chwilę spotkał z nimi na przechadzce i przemówił, dawał się opanować urokowi jej i zapomniał o najmocniejszych postanowieniach. Rad więc bardzo, że mu powierzono zaproszenie, pan Pilawski zapukał. Zastał Elwirę samą, gdyż matka, znużona, położyła się była, towarzyszyła jej tylko córeczka Jaworkowskiej, która, jak mogła najczęściej, przybiegała do Elwiry, zaprzyjaźniwszy się z nią bardzo. Grały w piłkę, gdy wszedł Gabriel. Elwira zawstydziła się dziecinnej zabawki, gość rozśmiał się, dziecko także, mające już pretensje słusznej panny przy obcych, schowało co najprędzej tę nieszczęśliwą piłkę.
- Nie tylko nie przeszkadzam - zawołał z progu Pilawski - ale jeśli przyjęty zostanę, pomogę.
Panienka schowała się do kątka.
- Przychodzę w poselstwie - odezwał się gość - przynoszę paniom w imieniu młodzieży na piknik jutrzejszy bilet zapraszający, a zlecono mi, ażebym ustnie poparł go jak najusilniejszą z mej strony prośbą, by panie zabawę tę obecnością swoją zaszczycić raczyły.
Elwira spuściła oczy, zawahała się.
- Chociaż prawie pewną jestem, że mama na pikniku być nie może, bo jest cierpiącą, a ja w żaden sposób i z nikim bez niej być bym nie mogła, jednakże ażeby się to nie wydawało samowolą z mej strony, pozwoli pan...
Z biletem w ręku wybiegła do drugiego pokoju. Dzieweczka pani Jaworkowskiej, zostawszy na chwilę gospodynią, wyprostowana, poważna, aby zatrzeć kompromitującej piłki wspomnienie, jęła się przechadzać, przekonywując ruchami i postawą pana Gabriela, że wcale już dzieckiem nie była. Przechodząc około zwierciadła, spoglądała w nie i dziwiła się, jak była uroczyście słuszną i stateczną osobą. Na chwilę nawet, nie wiedząc, jak zawiązać rozmowę, wzięła książkę ze stolika i poczęła ją przerzucać z wprawą czytelniczki nałogowej, oczy jednak ponad książką śledziły wrażenie, jakie dobrze odegrana rola czyniła na pięknym młodzieńcu. Scena ta nie trwała jednak długo z wielkim żalem artystki i widza, wprędce bowiem weszła panna Elwira z biletem w ręku.
- Byłam pewna, że mama nie może być na wieczorze - rzekła - doktór wyraźnie jej zakazał, ja nie pozwolę, a sama bez niej być nie mogę.
- Przecież z mamą, z moją mamą - wrzuciła śmiało Jaworkowska.
- Ale z nikim w świecie, gdy matka w łóżku i cierpiąca - przerwała Elwira - za nic w świecie!! Racz pan podziękować za pamięć o nas, przeprosić bardzo... i... już nic więcej.
Pilawski spojrzał smutny na Elwirę.
- Czy to jest nieodwołalne? - spytał. - Przyznam się pani, że lękam się, aby wina niepomyślnego poselstwa nie spadła na mnie. Młodzieży tańcującej mamy dosyć, panien jest niewiele.
- Ale ja prawie nie tańcuję - zawołała Elwira - moja przyjaciółka - wskazała na małą Jaworkowską - wyręczy mnie z ochotą i zapałem.
Dzieweczka się zarumieniła.
- Stanowczo więc? - spytał Gabriel.
- Nie będziemy, bo być nie możemy.
- Towarzystwo jest bardzo miłe, ożywione, najlepszego tonu - rzekł Pilawski - i - jeśli panie wstrzymuje obawa...
Elwira zarumieniła się strasznie.
- Nas? obawa? zmiłuj się pan, na myśl to nam nie przyszło.
Pomimo otrzymanej odprawy Gabriel, który czuł i wiedział, że panna Elwira swobodniejszą z nim daleko była pod niebytność matki, rad by był pobyt swój przedłużyć, rozmowę przeciągnąć, na nieszczęście nie znajdował powodu.
- Mam pani służyć jaką książką? - zapytał.
- O! Dixona jeszcze nie skończyłam, a Dumasem trochę się dławię, dziękuję panu.
- Jest rzecz dziwna - wtrącił Gabriel - że mimo niepospolitych talentów pisarzów ostatnich lat, żadna ich książka nie obchodzi, nie przyciąga, nie zajmuje tak, jak niedawne jeszcze dzieła tej epoki naszego wieku, która była jakby odrodzeniem ducha.
- Tej epoki ja nie pomnę - odparła Elwira - pan także zapewne nie żyłeś w niej lub nie czułeś, że żyjesz, ale porównując to, co około 1830 roku wyszło, z tym, co wychodzi 1866 - czuć, że tamto byli artyści, a to są rzemieślnicy po trosze. Technika została, natchnienie upadło. W tamtej chwili w coś wierzono, dziś my w nic, oprócz naszego smutku.
- To prawda - szepnął Pilawski - zmęczyli się wszyscy, wyżyli, odpoczywamy.
Gabriel widocznie szukał pozoru tylko do dłuższej rozmowy.
- Nie chce pani zamówić sobie godziny fortepianu w "Warszawskim Hotelu"?
- Dziękuję, mówiłam panu; muzyka w danej godzinie jest dla mnie niemożliwą.
- Ale tęsknota za fortepianem...
- Przeżyć ją potrzeba jak wszystkie tęsknoty.
Pilawski musiał, choć niechętnie, się pożegnać, podali sobie ręce, które się ledwie zetknęły, lecz oczy Elwiry, pełne wyrazu, smutne, mówiące, spotkały się z jego oczyma i powiedziały mu: do widzenia!
Zaledwie Pilawski odszedł, wbiegła niespokojna pani Jaworkowska, która Pana Boga nawet samego prosiła w duchu, by natchnął Domską, a dał jej myśl nieprzyjęcia biletu, odmówienia. Nie śmiała się tego spodziewać.
- Moja Elwiro - rzekła chwytając ją za ręce - no cóż? no co? był pan Pilawski z zaproszeniem? nieprawdaż?
- Tak jest.
- No i cóż? i cóż? proszę cię, jakżeś się zdecydowała?
- Wie mama - podchwyciła córka - ja za Elwirę mam tańcować, proszę się jej spytać samej.
- Odmówiłyście? jak to? - z nie tajoną radością zawołała przyjaciółka - dlaczego?
- Mama chora, a ja sama być nie chcę i w chwili, gdy ona cierpiąca, anibym mogła.
Przyjaciółka aż w czoło ją pocałowała.
- Rzeczywiście, lepiej nie mogłyście zrobić. Choroba, niedyspozycja - i po wszystkim. Ja także nie wiem, czy będę na pikniku, choć mi doktór ruch zaleca. Nie jestem zdrowa, pootwierają okna, będą przeciągi, gorąco. Nie, nie mogę, nie pójdę, albo tylko na chwilę, pour faire acte de présence.
- Ale ja muszę być - odezwała się dzieweczka - aby za Elwirę tańcować.
Na to nie było odpowiedzi, Jaworkowska poszła do pokoju przyjaciółki powinszować jej tego taktu, z jakim się znaleźć umiała. Łatwo się domyśleć, że choroba pani Domskiej była umyślna w istocie. Biedna kobieta czuła fałszywe położenie i korzystać nie chciała z tego, iż jej nie znano.
- Jaka ty jesteś rozumna i poczciwa! - zawołała Jaworkowska. - Jak to dobrze, że ty tam nie idziesz.
Spojrzała - Domska w oczach miała łzy.
Piknik, jakkolwiek pozbawiony kilku pań, na których współudział rachowano, pod berłem hrabiny Palczewskiej rozpoczął się bardzo wesoło i świetnie. Na kilka godzin przed nim zaręczały głośno chore i zdrowe tancerki, że nie mają ubrań, że wcale występować nie myślą, że u wód strój powinien być jak najskromniejszy itd., itd.; pomimo to jednak, gdy poczęły wchodzić na salkę oświetloną a giorno (chociaż stearyną), okazało się, że w tych ubraniach mogłyby były wystąpić w Krakowie "Pod Baranami" i we Lwowie "Pod Kawkami". W pierwszej tej chwili zapaśnice naprzód rozpatrywały się w sobie i uśmiechały z zadowolenia lub zazdrości, a gdy, choć nieosobliwa, zabrzmiała muzyka, serca młode zadrgały, młode nóżki tupnęły. Do tańca! do tańca! Hrabina Palczewska miewała różne fantazje, bywały lata, że nie tańcowała wcale, udając starą i znużoną, potem skakała zapalczywie choćby dnie i noce z rzędu. W Krynicy nie miała ochoty. Czy na to nie wpłynął objawiony głośno przez Pilawskiego wstręt do tańca? Nie jesteśmy pewni, ale złe języki już upatrywały pomiędzy dwojgiem zawiązek czulszych stosunków. Myliły się one, biorąc grzeczność Gabriela za zajęcie hrabiną, a może ciekawość pani za początki serdecznej skłonności. Szeptano sobie, iż na panią Emilię przyszedł nareszcie dzień przeznaczeń, wyroków stanowczy. Lusia i Musia, a nawet stara Ormowska dodawały, że nos pana Pilawskiego ją oczarował. Greifer, który miał nadzieję nadziei podobania się, zwrócił się, jakichś zasięgnąwszy tajemnych informacji, ku pannie Domskiej. Potrafił się wcisnąć do niej i nadzwyczaj był nadskakujący, obie panie wszakże odpowiedziały mu grzecznym a wyrazistym chłodem, który on sobie zwyciężyć postanowił. Jednym ze środków przez niego dobranych było, że od rana do wieczora, ilekroć spotykał i mówił z paniami, częstował je swymi stosunkami poufałymi z arystokracją. Wybór nie był nader trafny, lecz Greifer ten sposób uważał za panaceum powszechne i nigdy szkodzić nie mogące. Na ten raz było ono wszakże szkodliwym.
Nie bez przyczyny młodzież lubi bale i tańce. Nie mówiąc już o przyjemności skakania i popisu zręczności, siły, postawy, w tej wrzawie balowej pospolicie z największą łatwością rozmawiają z sobą ci, co gdzie indziej poufale, serdecznie zbliżyć się nie mogą. Zapał zabawy, upojenie dodaje odwagi i usta śmielej wymawiają wyrazy, których by w biały dzień, w chłodny czas, wyrzec się nie ośmieliły. Z tych zabaw wynoszą się owe na piersiach potem piastowane pamiątki, drogie rękawiczki podarte, zeschłe kwiatki bukietów, kawałki wstążek i wonne chusteczki niepoczciwie skradzione. Tak bywało dawniej i dziś jeszcze u niejednego siwego a zgarbionego jegomości chowają się pod kluczem owe zbytki przeszłości, z których przy inwentarzu pośmiertnym śmieją się krewni i kanceliści. Czy teraźniejsze pokolenie, praktyczniejsze nierównie od tych, co je poprzedziły, pójdzie za przykładem przodków - wątpimy. Inaczej się ono wychowywało, a ta część kobiety-ideału, ta miłość Mickiewicza i Schillerowska osiemnastoletnim aspiratorom do egzaminu maturitatis wydaje się śmieszną, później mowy być o niej nie może. W dwudziestym roku młodzieniec jest mężem stanu i pozytywistą, marzy o reformie społecznej, a niewieście nadawszy emancypację, traktuje ją jak dobrego kolegę, z którym nie potrzebuje robić ceremonii. Nie przesadzam wcale, jest tak, a czy na tym młodość zyskała, kobieta, człowiek, rozwiązywać nie będę. Wpadłem nawet w rozprawę tę niezupełnie potrzebnie, bom chciał tylko wytłomaczyć, w jaki sposób hrabina Palczewska, która dotąd nie miała zręczności bałamucić Gabriela, bal właśnie i najliczniejsze zgromadzenie wybrała ku swemu celowi. Wiedziała bardzo dobrze, iż wszyscy czymś innym zajęci wcale na nią uwagi zwracać nie będą. Wytłomaczyła się od tańca bólem głowy i bezsilnością jakąś. Gabriel nie tańcował też, tylko wybierany do figur, z musu. Pokrążywszy chwilę i szukając sobie miejsca, hrabina zbliżyła się sama do niego.
- Jak to dobrze, że pan nie tańcujesz! - rzekła - mam kogoś do rozmowy.
- A! najniezdolniejszego w świecie! - zaśmiał się Gabriel. - Wszyscy moi przyjaciele oddają mi tę sprawiedliwość, że nie umiem prowadzić rozmowy.
- Po cóż prowadzić? - przerwała Emilia - jeśli ona nie idzie sama, niańka nic nie poradzi. Probujmy, mnie się zdaje, że przy takiej obfitości przedmiotów...
- A! pani! czy się w to liczą i stroje dam? - spytał Pilawski. - W tych rzeczach nie jestem kompetentny, a wiem, że świętokradcą się zowie, kto śmie kobietę oskarżać, że się ubrać nie umie.
- Patrz pan nie na stroje. Spójrz na twarze, na uśmiechy, na przyciągania i odpychania objawiające się w tłumie, na wrażenia tańca, na... a, zmiłuj się pan, widoków zajmujących bez miary.
- Ale pani, zamiast tak zimno się im przypatrywać, powinna byś raczej napić się z tej czary.
-A! aż do mętów z niej piłam, fusy na dnie!
- Jak wszędzie.
- Nie wszędzie.
- Gdzież ich nie ma?
- Gdy powiem, nie uwierzysz mi pan, bo to, co powiem, jest do mnie niepodobne, a jednak będzie to wyraz najrzeczywistszy mej duszy.
Pilawski spojrzał zdziwiony, hrabina przybrała minkę poważną.
- Wszystko to są dzieciństwa, preludia życia, przegrywki do szczęścia lub niedoli. Raz kiedyś zacząć żyć trzeba serio. Jam dotąd grała preludia, chciałabym rozpocząć wielką sonatę moich przeznaczeń. Jestem wdową, ale mogę powiedzieć, że nie byłam prawie mężatką. Wydano mnie dzieckiem za mąż, parę lat tego związku pamiętne mi są tylko sukniami, które nosiłam, i brylantami, w które się ubierałam. Wdową wróciłam prawie do dziecinnych lat ze swobodą emancypowanej kobiety. Wolno mi było zaglądać we wszystkie kątki życia, bawiłam się, znudziłam. Dosyć tego.
- A zatem - rzekł Pilawski - pozostaje tylko...
- Ja panu powiem, je ne suis pas béguile, pozostaje mi zakochać się mocno i pójść za mąż, a potem być albo zawiedzioną i nieszczęśliwą, albo bardzo, bardzo szczęśliwą... Wszak mi się to należy?
Pilawski nic nie odpowiedział, spojrzała nań:
- Co pan na to?
- Przestraszony jestem, żeby kto oprócz mnie nie posłyszał tych wyrazów i nie wziął ich na serio, mógłby...
Pani Palczewska wzruszyła ramionami.
- Bez niebezpieczeństwa mogłabym je powiedzieć głośno. Niechby się starali wywołać moją miłość, ale powiedz mi pan, sąż to ludzie do kochania? Lalki, komedianci, przepraszam pana, czubate dudki, człowieka nie widzę.
To mówiąc zwróciła oczy na Gabriela, spojrzała nań straszliwie i zamilkła.
Pilawski, jakkolwiek młody, był niezmiernie oględny i wyraziste wyznanie hrabiny wziął za fantazję, za wyskok oryginalny - nic więcej. Była czarującą, ale razem straszną. Śmiałość jej, szczerość, energia czyniły ją uroczą, a mimo to przerażały. Wzrok był jakby potwierdzeniem słów, wywoływał odpowiedź.
- Pani - rzekł z wolna Pilawski - między ludźmi mało jest rzeczywistych ludzi, a najmniej tych, co by byli nimi logicznie życie całe. Chwilami słabniemy wszyscy. Szukając ideału, można go nigdy nie znaleźć.
- Mais je suis de bonne composition - odezwała się Palczewska - nie żądam od człowieka więcej nad to, by choć pięć minut był idealnym. Mało kto i to potrafi. Więcej powiem, udawać go nawet nie umieją i nie silą się. Patrz pan - dodała. - Każdy z tych panów, nie wyjmuję i panie ani chcę wyjątku dla siebie, ideał swój nosi wypisany na całej postaci, bo naturalnie każdy się sili pojęcie o nim na sobie urzeczywistnić. Gdybym się nie obawiała, abyś mnie pan poczytał za bardzo złośliwą, zrobiłabym przegląd całego koła naszego, aby panu pokazać, jak nędzne są ideały tych panów. Dajmy temu pokój. Bez pochlebstwa, pan przynajmniej wyglądasz na szanującego siebie i każącego się szanować człowieka, na istotę myślącą, poważną, a nie obawiającą się rozśmiać, żeby nie spadła z piedestału, ci zaś...
Pilawski ręce załamał.
- A! pani hrabino, na Boga, proszę sobie nie żartować ze mnie! Ja nie mam najmniejszej pretensji uchodzić za coś innego jak za bardzo pospolitą istotę, chodzącą po ziemi i podległą wszystkim ziemskim słabościom.
- Ja także! - zawołała hrabina. - Widzisz pan, że moją jedyną cnotą to, że nic nie udaję, że jestem taką, jaką mnie Bóg stworzył. I dlatego może ludzie, nawykli do szukania czegoś skrytego w każdym, we mnie domyślają się jeszcze więcej, niż widzą - zatem okropnych rzeczy. Przysięgam panu, że się mylą. Mam tę wadę tylko, że nie mając co z życiem zrobić, bawić się chcę, i tę dziką pretensję, że rada bym być szczęśliwą.
Pilawski był jak na mękach, słuchając tych zwierzeń; nie pochlebiał sobie, by one więcej jaki cel miały nad chwilową rozrywkę i zakłopotanie młokosa, ale mu było z tym jakoś dziwnie przykro, nie wiedział, co odpowiadać. Ochłonął wreszcie, mówiąc sobie: trzeba oddać szczerością za szczerość.
- O szczęściu - rzekł - tyle jest chodzących po świecie plotek, że nie wiedzieć, czemu wierzyć. Z porównania ich wszystkich wyciągnąć można tylko ten pewnik, że szczęście, acz rzadko, zjawia się, ale kwitnie krótko i podlega łatwo zniszczeniu.
- Choćby było krótkie, byle go skosztować! - odpowiedziała hrabina. - Od młodu nam nabijają nim głowę. A pan? wierzysz w nie?
- Nie myślę o nim - rzekł Pilawski - mam to przekonanie, że człowiek dopiero postrzega, że był szczęśliwym, gdy nim być przestaje.
- Zdaje mi się, żem to gdzieś czytała? - rozśmiała się hrabina.
- Nie zaręczam, czym się nie zapożyczył, choćby z greckiej antologii - rozśmiał się Gabriel. - Człowiek już teraz nic nowego wymyśleć nie może.
Wybrano hrabinę do figury, poszła, znudzona widocznie, dając szal do trzymania Pilawskiemu, co obudziło wiele zazdrości i szepty wywołało. Wróciła wkrótce, przeszedłszy po sali, i na nowo rozpoczęła rozmowę. Była ona prowadzona, jak część pierwsza, w tych ogólnikach o życiu i świecie, które nieznacznie najwięcej powiedzieć dozwalają, pozornie nic prawie nie mówiąc; Pilawski odpowiadał tylko, trzymał się na wodzy i widocznie nie dawał upoić ani wzrokiem, ani słowem, ani nadzwyczajną, publicznie mu okazywaną łaską, która by innemu głowę zawróciła. Hrabina to postrzegła.
- Ten człowiek musi być już zakochany - rzekła w duszy do siebie - ale choć trochę trudniej zdobyć twierdzę zajętą, nie myślę rozpaczać, żeby mi się to udać nie miało, mam za sobą bardzo wiele; jeśli się kocha w panience, to jako wdowa mam więcej swobody ruchów, słowa i broń, której tamta użyć nie może. Zobaczymy.
- Kochałeś się pan kiedy w życiu? - zapytała nagle, kończąc rozmowę.
- Ja? - rzekł drgnąwszy mimowolnie Gabriel - o, pani, to pytanie, które tylko spowiednikowi zadać wolno i na które się nawet spowiednikowi odpowiada czasem niezupełnie szczerze. Któż się nie kocha? Ja w Wenerze z Milo, w Madonnach Rafaela, w Mignon Goethego, w Beatrysie Dantejskiej.
- No i w garderobianej mamy? - przerwała śmiejąc się hrabina.
- Nie!
- To w kuzynce?
- Nie, bom nigdy jej nie miał.
- A w kimże?
- Jeśli potrzeba gorączki i nadziei, ażeby scharakteryzować to uczucie, nie kochałem się nigdy, marzyłem na różne temata - i to była moja miłość.
- Artysty - a jako człowiek miałeś pan choć namiętności?
To pytanie było już tak dziwnie zuchwałe, że Gabriel zdrętwiał i zamilkł. Hrabina ramionami ruszyła.
- Widzę, żeś się pan przeląkł. Prawda, aleś może nie zrozumiał mnie. Jesteś tak zimnym, doprawdy, że go zaczynam posądzać o komedię chłodu. Umyślniem tu żarzący węgiel rzuciła na lód, cóż pan na to?
- Będę otwartym - rzekł Gabriel - od namiętności broniły mnie uczucia. Marzyłem i nie miałem czasu szaleć.
- A marzenie nigdy nie przeszło w szaleństwo ani uczucie w namiętność?
- Dotąd - nie - odparł Pilawski. - Wynikało to po części zapewne z mego - tu się zająknął - z mego trochę ekscentrycznego położenia towarzyskiego, iż do życia nie jestem śmiały; patrzę, uczę się go - wystąpić nie mam ochoty.
Z niezmierną ciekawością kończyk tej nici Ariadny pochwyciła pani Palczewska.
- Wspomniałeś pan o nieco ekscentrycznym położeniu swoim; czy godzi się pytać o bliższe objaśnienie tej zagadki? - podniosła oczy hrabina i zobaczyła Gabriela bladym jak ściana, drżącym, zmięszanym, w postaci winowajcy, którego na ścięcie prowadzą. Uderzył ją ten zbolały wyraz twarzy, te usta na pół otwarte, z których słowo się dobyć nie mogło.
- Co panu jest? - zawołała przestraszona.
- Mnie? nic, gorąco w sali - cicho odezwał się Gabriel - przepraszam panią hrabinę, zupełnie nic! to już przechodzi, ale niech mi wolno będzie na zadane pytanie nie odpowiedzieć.
Na tym skończyła się rozmowa. Hrabina spuściła głowę, zamyśliła się, zrozumiała, iż w życiu tego człowieka było w istocie coś, czego zdradzić nie chciał, wyznać nie miał siły, ale cóż to być mogło? Zbrodnia? Ohydne wspomnienie? wina rodziców? Nie mogła w mętnych przypuszczeniach wpaść na żadną myśl jaśniejszą. Tymczasem piknik, coraz się ożywiając, rozpasując, można powiedzieć, szałem ogarniał tancerzy. Pani Palczewska jakby z rozpaczy rzuciła się w wir taneczny z całą gorączką sobie właściwą. Obejrzała się nierychło, szukając oczyma Pilawskiego. Nie było go, usłużny kuzyn doniósł, iż mu duszne zaszkodziło powietrze i poszedł do domu. W istocie Gabriel chodził po samotnej uliczce około źródła zamyślony, smutny, z zarzuconymi w tył rękami, marzenia tłumem zwijały mu się po bolącej głowie i wzdychał. Miał lat dwadzieścia kilka!!
Piknik sam z siebie był bardzo świetnym, ale miał i tę dobrą stronę, że nimby się na drugi zdobyto, obfitej dostarczył treści do rozmów, opowiadań i domysłów. Pomimo zajęcia tańcami uważali wszyscy bardzo dobrze długą i ożywioną rozmowę między hrabiną a panem Pilawskim. Postrzeżono, iż Pilawski po niej wysunął się wcześnie, a hrabina nagle jakoś rzuciła się do tańca, choć zrazu oświadczyła, iż tańcować wcale nie będzie. Pilniejsi badacze humorów, meteorologowie dusz ludzkich zauważyli nazajutrz, mimo wesołej zabawy, chmurkę niezwyczajną na czole hrabiny, która uparcie powiększała się do wieczora, nie znikła nazajutrz i pozostała, zagrażając jakąś na tym niebie pogodnym nadzwyczajną zmianą. Greifer badał, jakie będzie zachowanie się Pilawskiego, ale w nim najmniejszej nie znalazł jawnej różnicy.
Dobrych dni kilka zeszło na przygotowaniach do drugiego wydania pikniku, które miało być powiększone i poprawione przez autorów. Wodę wypijano ze źródła jak zwykle, deszcz przekrapiał co dzień, zabłacano się na nigdy prawie nie wysychającym deptaku, rzeczy szły trybem powszednim, gdy około południa jednej niedzieli zameldował się hrabinie z uroczystą jakąś miną pan Karol Surwiński. Pani Emilia siedziała nad książką dosyć znudzona. Gdy wszedł, złożyła ją z rezygnacją, spodziewając się, że gość będzie jeszcze od książki nudniejszym i zacznie od deszczu. P. Karol siadł. Na twarzy jego malowało się trochę niecierpliwości, hamowanej dla przyzwoitego znalezienia się. Zagaił, pytając o zdrowie, doniósł, że pani Jaworkowska cierpi na okrutną fluksję, że Ormowska pogniewała się na Lusię za niezręczne znalezienie się na pikniku, że pani Domska znowu od dwóch dni nie wychodzi, że ks. biskup Łętowski przyjechał, itp.
- Ale ja czuję, że pan mi masz coś innego do powiedzenia i wybierasz się, zbyt długo czytając przedmowę. Przystąp do rzeczy! - zawołała przenikliwa hrabina.
- Jakże się pani mogła tego domyśleć? - zapytał zdziwiony niezmiernie stary kawaler. - Chyba już pani co wie? Ale skąd i jak? bo słowo honoru daję, jednej pani Ormowskiej...
- Nic nie wiem, baronowej nie widziałam, czytam z twarzy waszej, panie Karolu.
- Z mojej twarzy? Proszę! proszę! - rzekł, ramionami ruszając, p. Karol - ale pani chyba jesteś jasnowidzącą!
- Trochę, czasem - rozśmiała się pani Palczewska - ale mów i nie cedź.
Surwiński przybrał twarz uroczystą, z wolna założył prawą rękę za surdut, dobywając coś z kieszeni, i począł obejrzawszy się:
- Nie lubię rzeczy robić przez połowę - rzekł - gdy postanowię co, dotrę zawsze do gruntu. Otóż w sprawie tajemniczego p. Pilawskiego, powiedziawszy sobie, że napiszę do Warszawy, napisałem.
Spojrzał na hrabinę, której oczy w istocie zapłonęły ciekawością, przysunęła się do niego i niecierpliwie wyciągnęła rękę.
- Dajże mi list, daj mi go.
- Za pozwoleniem hrabiny, ja go sam przeczytać będę miał honor - odparł z wolna Surwiński, szukając po kieszeniach zapomnianych okularów.
- Ale nudzisz, nudzisz - krzyknęła Palczewska.
- Przepraszam, inaczej być nie może, trzeba systematycznie, systematycznie rzecz prowadzić - dodał z flegmą Surwiński. - Fiszer, jak, zdaje mi się, miałem szczęście już mówić pani hrabinie, człowiek jest godny, zacny, szanowany powszechnie, a że od wielu lat zamieszkuje w stolicy i ma stosunki we wszystkich kołach, mógł więc dać mi informację najwiarogodniejszą, na której całkowicie polegać się godzi.
- Człowiecze, nie męczże mnie! - tupiąc i bijąc ręką o stół - wołała gospodyni - cóż pisze? co pisze?
- Przepraszam - rzekł urażony Karol, chowając list na powrót do kieszeni. - Nie mogę tak trzpiotowato, ni w pięć, ni w dziewięć, coś rzucić niezrozumiałego. Nadto panią hrabinę szanuję i wiem, co się jej ode mnie należy.
- Nie szanuj, a nie nudź! stary gaduło!
Surwiński wstał, zupełnie obrażony.
- Ale jeśli tak...
- No, milczę, siedź, gadaj, słucham i milczę, powiem ci tylko, żeś nieznośny, słucham.
Pan Karol usiadł, rozkładał okulary z wolna.
- Rzecz się tak miała - rzekł. - Wyłuszczyłem w mym liście powody, dla których pytanie tak dziwne i niewłaściwe zmuszony byłem zadać Fiszerowi. Napisałem mu, jak mój pan Pilawski wygląda, co robi, czego się domyślamy i jak mi wiele na tym zależy, ażebym wiedział, kto właściwie jest, co znaczy! Na to Fiszer, najzacniejsza w świecie dusza, odpisuje mi - czytać będę jego własne słowa - ipsissima verba.
Hrabina westchnęła, p. Karol z wolna począł rozsunąwszy list i obracając go do światła:
- "Kochany przyjacielu, towarzyszu broni". Widzi pani hrabina, żem się tym nie darmo chwalił, służyliśmy w jednym pułku.
Pani Palczewska już nie odpowiedziała ani słowa. P. Surwiński powtórzył:
- "Kochany przyjacielu, towarzyszu broni". Niech pani na styl nie uważa, zwyczajnie żołnierski - wtrącił jeszcze i po raz trzeci czytał - "Kochany przyjacielu i - z przyciskiem - towarzyszu broni, wielką przyjemność po tylu latach niewidzenia i milczenia sprawił mi twój list, ale że adresu właściwego położyć na nim nie mogłeś, boś o nim nie wiedział, a nas tu tego nazwiska starych wojskowych jest kilku, wędrowało tedy pismo twe od chaty do chaty, aż nareszcie się o mnie oparło. Wdzięczen ci jestem, że mi o swym zdrowiu dajesz wiadomość i jak ci się powodzi. Co do mnie - reumatyzmy starego gnębią, słuch tępieje, oczy odmawiają posługi, ale duch rzeźwy jeszcze i krzepki, a że się dawniej nie nadużywało sił, zostało ich na starość tyle, by tę zimę bez wielkiego postękiwania przebyć. Jeśli kiedy do Toeplitz pojadę, dam ci znać, abyśmy się gdzieś z sobą zjechać i pogwarzyć mogli". To wszystko wstęp jeszcze - rzekł nielitościwy Karol, spoglądając na hrabinę, która usta gryzła z gniewu tłumionego. - Teraz Fiszer przystępuje do rzeczy, proszę pilną zwrócić uwagę: "Zadałeś mi niepospolite pensum". Pani wie, co pensum znaczy, bo to łacina, chodziliśmy do szkół pijarskich, więc to nie wywietrzało.
Pani Palczewska kiwnęła głową.
- "Zadałeś mi niepospolite pensum - czytał dalej p. Karol - swoim pytaniem o jakiegoś ichmość pana obywatela Gabriela Pilawskiego z Warszawy. Moje stosunki, w miarę jak człowiek głuchnie i po troszkę ślepnie, musiały się ograniczyć znacznie, mało gdzie bywam, mało z kim przestaję i niewiele wiem. W Warszawie mnóstwo zawsze wyrasta nowych ludzi i imion, powiem ci naprzód, że żadnego Pilawskiego majętnego i dobrze wychowanego, należącego do wyższego towarzystwa tu nie znam. Ale że nie idzie za tym, by go nie było, poszedłem do głowy po rozum, jak by się o tym dowiedzieć". Widzi pani, co to za człowiek! - wykrzyknął Surwiński - i czy moje domysły, ale... idę dalej - i czytał znowu:
- "Poszedłem do głowy po rozum, jak by się o to dowiedzieć. Zdało mi się, że najlepiej uczynię, gdy przejrzę spisy członków resursy obywatelskiej i mieszczańskiej, bo co jest porządniejszego, to się w niej mieścić musi. Wybrałem się więc, mimo deszczu". Cóż to za człowiek! proszę hrabiny! - wtrącił Surwiński.
Hrabina trzymała się na wodzy, ale zaczynało jej cierpliwości braknąć; jak kotka na mysz białą, dłonią zasadziła się na list, by go wyrwać nieszczęsnemu czytelnikowi. Zmiarkowała jednak z zaciśniętych palców p. Karola, iż trzymał go tak, że dostałaby tylko kawałki, i zrezygnowana słuchała.
- "Wybrałem się więc mimo deszczu - ciągnął dalej Surwiński - i kazałem sobie podać spis członków w resursie starej. Obu jestem członkiem, nie licząc "Harmonii", do której, Boże odpuść, należę także". Co to jest ta "Harmonia"? Towarzystwo pewnie muzyczne - rzekł komentator - ale mniejsza o to. - "Na spisie w resursie starej jest dwóch Pileckich, jeden Piłkowski i jeden Pilśnicki, Pilawskiego żadnego. Idę więc do obywatelskiej, szukam. Tu Pilskich trzech, Piła jeden, Piłowalski i Pilnicki, Pilawskiego żadnego znowu". Ale, proszę pani, z jaką ten człowiek dokładnością chodził około powierzonego sobie interesu - rzekł z namaszczeniem Surwiński - tacy ludzie już się dziś nie rodzą.
- Grzyby! - szepnęła niewyraźnie Palczewska, której się na płacz zbierało.
- "W "Harmonii" - pisze dalej - same Pilner, Pilauery i jeden Pilowsky. Słowem, zawiedziony, powróciłem, a nazajutrz poszedłem na ratusz do księgi ludności. Tu Pilawskich i Piłowskich znalazłem do woli, ale z zasięgniętych wiadomości od osób kompetentnych zdaje mi się, iż mało który z nich umie czytać i pisać, a żaden do wyższego towarzystwa zaliczyć się nie może. Najbogatszy z nich, który miał piękną, jak mówią, kamienicę z ogrodem przy Długiej ulicy, umarł, a nie umiano mi powiedzieć, czy się w potomkach odrodził. Mogę ci więc zaręczyć, że tego rodzaju Pilawski, o jakim mówisz, w Warszawie nie istnieje i że..." Przepraszam hrabinę, ale tu Fiszer błędną poszedł drogą - protestuję.
Po zaprotestowaniu wyjąknął:
- "i że, i że twój Pilawski z Warszawy, wielkiego tonu, z tłomokami angielskimi..." Bom mu o tym wszystkim pisał - dodał Surwiński - "z tłomokami angielskimi - nie może być kim innym, tylko jakimś samozwańcem, awanturnikiem, kawalerem di bona fortuna, który na łatwowierność waszą galicyjską łapkę sobie zastawił i może, udając wielkiego pana, chce się bogato ożenić".
Złożył list z wolna, dodając:
- Gdybym był miał rozum i możność posłać mu fotografię, nie byłby nigdy tego przypuszczenia uczynił, bo dosyć spojrzeć na to szlachetne oblicze.
Hrabina nie odpowiedziała mu nic, zmierzyła go wzrokiem nadąsanym i rzuciwszy ręką, wstała z krzesła.
- Panie Surwiński - rzekła w końcu - jeśli kiedy odżyje rzeczpospolita babińska, kreuję cię nauczycielem lakonizmu. Jesteś nudziarz, jakiego świat nie widział, ale wytrzymałeś mnie sur la sellette jak nikt: trzy razy chciałam już list wyrwać z rąk i nadużyłeś cierpliwości niewieściej na to, by mi przez usta Fiszera powiedzieć, że nic nie wiesz. A! jesteś przedziwny.
- Jak to, nic nie wiem! ja nic nie wiem? - wołał, po napoleońsku zakładając ręce, Surwiński - ja nie wiem nic? Ja? I pani, której umysłu trafność podziwiam zawsze, powiedzieć mi możesz, że ja nic nie wiem? A, to mi się podoba! Już przecie jestem na triumfalnej drodze prawdy, wszystkie moje domysły się urzeczywistniają. Cóż to dowodzi, że takiego Pilawskiego nie ma tam? Oto to, że mój Pilawski jest incognito jakimś księciem lub hrabią. Quod erat demonstrandum, jak mawiali księża pijarowie, a co się dla pani tłomaczy - czego właśnie chciałem dowieść. - Ale koniec końcem cóż wiesz? co wiesz?
- Że to nie jest Pilawski! daję gardło.
- Więc któż?
- Tajemnica! Czas okaże!
Rękę podniósł do góry, hrabina przypomniała sobie rozmowę wieczorną na pikniku, wrażenie, jakie pytanie jej zrobiło, i rzekła sobie w duszy:
- Miałżeby raz w życiu Surwiński więcej domyślności od nas wszystkich??
Piknik drugi wypadł w czasie największej słoty, ale nadzwyczaj świetnie: powóz i konie z "Hotelu Warszawskiego" porozwoziły dopiero nade dniem gości do domu. Hrabina tańcowała tym razem tak, jak gdyby odtańcować pragnęła za połowę pierwszego. Pilawski stał w kącie z kapeluszem w ręku, w białych rękawiczkach. Wybrała go z dziesięć razy do różnych figur, ale słowa z niego żywszego dobyć nie mogła.
- Lodowata zagadka! - rzekła ku końcowi wieczora, zaprosiwszy go do siebie na herbatę. - Mój Boże! - dodała, z dala się nieznacznie przypatrując - a mimo tego zimna, ile życia i rozumu w tych oczach, ile szlachetności w postawie, jakie znalezienie się miłe, jaka uprzjmość dla wszystkich! I możesz być, abym do głębi tej duszy, tak szczelnie zamkniętej, dobyć się nie mogła? Nie zajrzała w nią i nie uleczyła, jeśli ją świat i życie za młodu zraniły??
Tegoż samego dnia przed piknikiem, na którym Domskich znowu nie było, Pilawski poszedł odwiedzić sąsiadki. Matka zawsze go jeszcze przyjmowała równie zimno i ceremonialnie, lecz wynagradzała to Elwira, okazując mu wiele grzeczności, sympatii i coraz poufalszą przyjaźń. Sama Domska nie miała już tak wielkiej obawy, bo się przekonała, iż Elwira postępuje z wielkim taktem, a młody człowiek wcale się tak natarczywie nie narzuca i nie zbliża, jak zrazu przewidywała.
- Czy pani tu dłużej zabawisz? - spytał po chwili Gabriel.
- Dlaczego pan się o to pytasz? - żywo podchwyciła, mierząc go oczyma, Elwira.
- Bo, bo rad bym panie tu jeszcze zastać, gdy powrócę - rzekł Pilawski.
- A dokądże i kiedy pan wyjeżdżasz?
- O wody niewiele mi idzie, przybyłem do Krynicy nie tyle dla kuracji, jak dla spokojnego wypoczynku; korzystam ze zbliżenia się do Tatrów, ażeby je zwiedzić.
- I długo potrwa ta wycieczka? - zapytała, przerzucając książkę, Elwira.
- Ja sądzę, że nie dłużej nad dni dziesiątek - rzekł Pilawski.
Elwira zwróciła się do matki, której oczy wzrok jej spotkał.
- Sądzę, że przynajmniej tyle tu jeszcze zabawimy - odezwała się matka, jakby mimo woli ulegając niemej prośbie Elwiry.
- I bardzo nam miło będzie doczekać tu pańskiego powrotu - dodała córka - bo nam opowiesz o Kościelisku, o Zakopanem, o Morskim Oku i o wszystkich cudach tatrzańskiej natury, której my, niestety! widzieć nie możemy.
- Zbiorę wszystkie moje wrażenia - uśmiechając się rzekł Pilawski - i przyniosę je na usługi pań.
- Sam pan jedziesz? - spytała Elwira.
- Dotąd towarzysza nie mam. Mój dawny kolega uniwersytecki, pan Albert, ma ochotę i waha się jeszcze, ja, bądź co bądź, jadę.
O projekcie tego wyjazdu wcale jeszcze nie wiedziała hrabina. Dopiero w czasie pikniku, walcując z kuzynkiem Albertem, który mimo małego wzrostu sławnym był tancerzem, odezwała się do niego:
- Na trzeci piknik zamawiam cię do pierwszego walca.
- Tak, jeżeli powrócimy.
- Ale dokądże i z jakim - my - jedziesz?
- Do Tatrów mnie ten nudziarz Pilawski ciągnie koniecznie. Już mi od dawna wstyd, żem jeszcze karku tu nie nadkręcił tak, jak na Mont Blanc. Trzeba raz to odbyć, bo wreszcie pod Tatrami mieszkając, wstyd przyznać, iż się tam nie było.
- A Pilawski kiedy jedzie?
- Pozajutrze.
Hrabina się zamyśliła, wśród kontredansa dała znak Pilawskiemu, ażeby się zbliżył.
- Piękny to z pana towarzysz na tym wygnaniu - odezwała się - bez pozwolenia, bez pytania, bez odpowiedzi wyruszasz sobie cichaczem.
- Któż to pani hrabinie powiedział?
- Skarżył mi się Albert na pański despotyzm, jeszcze i jego chcesz stąd wyciągnąć.
- Sam mi się ofiarował.
- A pan chcesz koniecznie jechać?
- Postanowiłem sobie zwiedzić Pienniny i Tatry. Wszyscy jedziem do Szwajcarii, wszyscy dobijamy się na Mont Blanc, a choćby na Flegiere, kto się wyżej boi, trzebaż poznać Karpaty także. Tyle mówią o ich piękności.
Hrabina ruszyła ramionami.
- Pomówimy o tym jutro. Długo to czasu zabierze?
- Sądzę, że nie więcej nad dni dziesięć.
Figura w kontredansie nie dozwoliła dalszej rozmowy. Nazajutrz Pilawski już był upakowany do drogi, konie najęte, Albert jeszcze się wahał. Zeszli się na herbacie u hrabiny, która przyjęła Pilawskiego jakoś nienaturalnie poważna i zamyślona.
- A cóż, jedziesz? - spytała Alberta.
- Doprawdy nie wiem - odparł praktyczny młodzieniec - z jednej strony należałoby, z drugiej okrutnie mi się nie chce. Wcale co innego jest zwiedzać góry szwajcarskie, tyrolskie, Alpy i Apeniny. Wszędzie są porządne hotele, jadło, przewodnicy, a chociaż o Tatrach wiadomości zbyt szczegółowych nie mam - dodał - mogę zaręczyć za to, że o chlebie razowym i mleku lub serwatce podróż odbywać potrzeba.
- I to się nazywa młodym! - zawołała hrabina, wstając żywo. - Lękać się o materac wygodny i sztukamięsa, a nie chcieć widzieć nic, nie zapalić się.
- Za pozwoleniem, przepraszam - rzekł Albert - ja się nigdy nie zapalam, masz tego pani najlepszy dowód, gdym się od jej pięknych oczów nie potrafił rozpłomienić.
- Komplementem mnie nie zbędziesz - ofuknęła hrabina i podstąpiła do Pilawskiego.
- Panie Gabrielu, weźmiesz nas pan z panną Salomeą do Tatrów?
Pilawski osłupiał.
- Jeżeli pani każe - przebąknął zmięszany - lecz dla pań to w istocie droga może być nie nazbyt przyjemna, a bardzo niewygodna.
- A! toż przecież raz w życiu i niewygody potrzeba spróbować - odezwała się hrabina.
- Jeśli hrabina jedzie, to i ja - rzekł Albert.
- Kiedy ruszamy? jutro?
- Jam się wybierał jutro.
- Służę panom - dokończyła hrabina, podając rękę Pilawskiemu - jedziemy. Gdzie dojdzie mój powóz i konie, mamy je, gdzie nie można powozem, dojedziemy na góralskich wózkach, gdzie one nie chodzą, pójdziemy piechotą.
Albert ramionami ruszył.
- Byle się to nie skończyło na zapaleniu płuc lub febrze - rzekł poważnie.
- Więc zostań i obwiń się w bawełnę - zaśmiała się hrabina - my jedziemy.
Stojący bliżej dosłyszeli, nie chcąc uszom swym wierzyć, że hrabina wybierała się od trzeciego pikniku, od towarzystwa całego otaczającego czcią i hołdami, na tatrzańskie łomy, i to tak nagle, tak niespodzianie, tak prawie nieprzyzwoicie, w towarzystwie czyim - pana Pilawskiego. Wszyscy otoczyli kołem panią Emilię, a szczególnie gospodarze pikniku, dla których strata hrabinej groziła, że się ów trzeci, a najwięcej dotąd obiecujący, nie uda.
- Pani! a czyż to się godzi!
- Pani chyba żartuje. Ale któż się tak późno do Tatrów wybiera, koniec lipca, lada chwila spaść mogą śniegi. Rok słotny!
Tak wołali otaczający, pani Palczewska ruszała ramionami, milczała, słuchała, a nareszcie wysłuchawszy, odparła zimno: - Jedziemy!!
Wiedzieli wszyscy, że się p. Gabriel także wybierał do Tatrów. Nagłe to postanowienie hrabinej, spowodowane wyraźnie jego wyjazdem, wiele dało do myślenia. Już dawniej krzywym nań spoglądano nieco okiem i wiele obudzał zazdrości we współzawodnikach; po tym wieczorze wszyscy wyszli obrażeni tym szczęściem. Ponieważ u Aksakowicza świeciło się jeszcze, zaszli do niego. Greifer nie krył się ze swym nieukontentowaniem i oburzeniem przeciwko intruzowi, hr. Żelazowski mu potakiwał, Hamermann także, słowem wszyscy aż do p. Porfirego i aż do Alberta, który jechać musiał, a klął fantazję kuzynki. Ta uraza do Pilawskiego wybuchnęła tu dopiero z całą siłą, żywiona wprzódy tajemnie. Aksakowicz, dr. Werner i Dormund grali w wista, gdy goście weszli tłumnie, gwarząc i hałaśliwie rozprawiając.
- Co wam tam takiego? - zapytał gospodarz - czego tak burczycie?
- Sam bądź sędzią - odparł Greifer. - Słyszaneż to rzeczy! ten Pilawski ze swą miną pańską i tajemniczą, ze swą pedanterią i angielską elegancją, komediant jakiś, wszystkie nam kobiety bałamuci. Nie dziwiłbym się starej Ormowskiej, bo tej dosyć ładnej twarzy, aby mieć u niej łaski, nie dziwię się innym, tłomaczę panny, które się za mąż chcą wydać, ale pani hrabina! pani hrabina!...
- Cóż się stało? - zapytał Aksakowicz.
- Jedzie z nim przed naszym piknikiem w Tatry! Wczoraj nie było projektu nawet, dziś dlatego, że on się wybiera, i ona rusza.
- No, no, ale bo mi raz powiedzcie - ozwał się poważnie hrabia Żelazowski - cóż to za ryba? co za ryba? nikt go ostatecznie nie zna. Albert z nim chodził na uniwersytet, ale nie wie nic, prócz że bogaty. Może Żyd? Któż go wie. Na honor, że to jest skandaliczne.
Albert się odwrócił.
- Że nie Żyd i że katolik, to wiem z pewnością - rzekł - ale więcej nic. Czy bogaty? Tak się zdaje przynajmniej.
- Ale któż? co? i skąd? nikt nigdy o żadnym Pilawskim nie słyszał, któż go rodzi? - dodał hr. Żelazowski.
- Już o to zresztą mniejsza - podchwycił Greifer, który genealogii zbyt głęboko sięgających nie lubił - ale cóż znowu w tym człowieku tak osobliwego, so hervorragendes, że się tak wysłowię. Przyzwoity, ale pospolity sobie, ani z powierzchowności, ani z dowcipu.
- Zachciałeś - zawołał Albert - nie znasz kobiet, im aby coś nowego a tajemniczego - najprędzej się zawsze podoba. Tak i z nim.
- Mnie on niecierpliwi - dodał hr. Żelazowski.
- Mnie też - rzekł Greifer - jest nieznośny z tą swą grzecznością i chłodem. Nigdy z niego nie dobędziesz otwartego słowa, zawsze zapięty na wszystkie guziki, tajemniczy, wyprostowany, zimny, sztywny, i gdyby człowiek chciał się do niego przyczepić - nie można.
- A nasze towarzystwo - rzekł Żelazowski - jakby mu nie smakowało. Uważacie, jak się ciągle trzyma z daleka, każe się prosić.
- Wiecie co - wtrącił Aksakowicz stojący z kartami w ręku i nierad, że mu wista przerwano - napijmy się po kieliszku i niech go tam licho nie bierze. Czasu nie trzeba tracić, my robra musimy skończyć.
Stało się po woli gospodarza, ponalewano kieliszki, wist ciągnął się dalej, lecz w kupce nie zajętych grą rozmowa o Pilawskim i cenzurowane ciągnęła się dalej. Nawet Albert go nie bronił.
- Mów ty sobie co chcesz - zakończył Greifer - to jakiś awanturnik. Tak się nie przyjeżdża do nieznajomego kąta, zasłaniając twarz, kryjąc z tym, czym się jest. Ja wam daję słowo, coś się krzywego okaże, ale za późno.
Hrabina miała wolę niezłomną; gdy raz wydała wyrok, musiało się spełnić, co postanowiła. Pomimo uwag woźnicy i kamerdynera, którzy o dwadzieścia cztery godziny folgi prosili, zapowiedziała, że wyjedzie nazajutrz, i wszystko musiało być gotowym. Albert, przeklinając Pilawskiego, zapakował się z najpotrzebniejszym do podróży i ciągnął za kuzynką. Na chwilę Greifer także miał myśl towarzyszenia im, lecz rozmyśliwszy się nieco - pozostał. Nie miał najmniejszej nadziei, ażeby u hrabiny odzyskał dawną, chwilową łaskę, w Krynicy zaś zostawała mu pani i panna Domska, a na którą okiem był rzucił i u której był już na zwiadach parę razy.
Spodziewał się, że go pani Jaworkowska tam poleci jak najlepiej, a był z ich domem w jak najlepszych stosunkach.
Przed wyjazdem około południa p. Gabriel poszedł raz jeszcze pożegnać pannę Elwirę, a nie znalazłszy jej w domu i dowiedziawszy się, że jest z matką w lasku nad źródłem, pobiegł tam, chcąc zyskać chwilę rozmowy. Powiodło mu się dosyć szczęśliwie, pani Domska siedziała opodal na ławce, córka chodziła sama w uliczce; zszedłszy się z nią, mógł sam na sam pomówić bez przeszkody.
- Daruj mi, pani, że aż tu gonię, aby jeszcze pożegnać i usłyszeć pocieszające dla mnie "do widzenia" i zapewnienie, że panie zastanę i zobaczę. Podróż moja nadspodziewanie inaczej się wcale złożyła, niż sądziłem, szczerze mówiąc, daleko mniej przyjemnie, niż ja ją zawcześnie układałem. Fantastyczna hrabina i jej kuzyn Albert naparli się jechać razem. Zamiast więc wyprawy do Tatrów, będzie to...
Spuścił głowę i nie dokończył.
- Ależ to pana cieszyć powinno - przerwała sucho jakoś Elwira - towarzystwo tak miłe, osoba tak wesoła i dowcipna.
Pilawski podniósł czoło, spojrzał i uśmiechnął się.
- Nie lubię - rzekł po cichu - kobiet ekscentrycznych. Boję się tak dowcipnych, nie rozumiem tak wesołych, słowem, powiem pani szczerze, to bóstwo nigdy moim nie będzie.
Twarz Elwiry wyjaśniła się widocznie, uśmiech przeleciał po ustach. Oczy Gabriela dopowiedziały coś więcej; zamilkli.
- A tak mi smutno, tak straszno stąd odjechać! - dodał zniżając głos Gabriel - muszę się przyznać, lękam się, bym jakim nieszczęśliwym trafem nie został wstrzymany, a panie znowu nie pospieszyły tam, gdzieś... w te oddalone strony, w których ja myślą nawet szukać ich nie potrafię.
- Przecież prędzej, później trzeba sobie powiedzieć - do niewidzenia! - rzekła Elwira nie patrząc.
- A! prawda! a jednak zdaje się to, daruj mi, pani, gdy się dla kogoś prawdziwą, gorącą powzięło sympatię, prawie niepodobnym. Nie mogę temu uwierzyć, ażebym ja pań nigdy nie widział więcej i żeby ta droga dla mnie znajomość była tylko darowaną krótką jasną chwilą życia, bez dalszego ciągu...
Elwira milczała, szli zbliżając się ku pani Domskiej, jakby oboje zgodnie przedłużyć chcieli pochód ten nadzwyczaj powolnie. Gabriel stanął parę razy, Elwira się zatrzymała pod pozorem, że jej się zdało, iż córeczkę pani Jaworkowskiej zobaczyła.
- Uczyń mi, pani, tę nadzieję raz jeszcze, że ja tu panie zastanę - odezwał się Gabriel błagająco - a w każdym razie i tę drugą jeszcze, że jeśli szczęśliwy los dozwoli mi kiedy odszukać panie na świecie, znajdę u nich, jak dawny znajomy, łaskawe, pobłażliwe przyjęcie.
- Bądź pan pewny - cicho szepnęła Elwira - że z Krynicy najmilszym dla mnie wspomnieniem będzie towarzystwo pana, lecz - zawahała się - jako szczerze życzliwa mu, pozwól, bym dodała: nie szukaj nas pan nigdy. Mam powody, dla których... nie chcę, byś nas znalazł. Pragnę w jego pamięci zostać taką nieokreśloną postacią, jaką tu byłam.
Wyrazy te niezrozumiałe zdziwiły p. Gabriela.
- A, pani - przerwał - gdziekolwiek bym panie znalazł i cokolwiek by mi przecierpieć przyszło dla tego szczęścia - na wszystko jestem gotowy. - Tu przerwał chwilę. - Niestety! - dodał cicho - ja to podobno w tak dziwnym znajduję się położeniu, wyjątkowym, że ono mi nikomu otwartej nie dozwala podać dłoni.
Z kolei Elwira była zdziwioną i nie mogła sobie tych słów wytłomaczyć.
- Lecz któż wie - dorzucił Pilawski - zmienić się mogą okoliczności, będę się starał o to, naówczas... pani... proszę wierzyć... szukać ich muszę i znajdę.
Pani Domska, z dala patrząc na tę rozmowę, zdawała się być niespokojną.
- Pozwól mi, pani otwartszym być jeszcze - wyciągając rękę ku dłoni Elwiry, zawołał Pilawski. - Jeśli w mym położeniu zajdzie zmiana, która by mi pozwalała bez obawy z podniesionym czołem szukać pani, czy mi tego za złe nie weźmiesz, czy mogę mieć nadzieję?
Elwira szybko wyrwała mu dłoń, krew oblała jej twarz.
- Ani słowa więcej, ani słowa! - rzekła pośpiesznie - jestem zmuszoną panu wyznać, co mnie kosztuje, że na życzliwość moją, na przyjaźń rachować pan możesz, ale w moim życiu i bycie są przeszkody, które usunięte być nie mogą, a skazują mnie, bym... - głos jej zacichł, dodała po przestanku - zawsze została... samą.
Chciała iść ku matce, Pilawski wstrzymał ją natarczywie, twarz jego promieniała.
- Pani, tylko słowo jedno, zachowaj mi tę życzliwość, resztę zrzuć na barki moje. Nie ma na świecie, czego by silna wola i szczere przywiązanie przemóc nie mogło, byle... bylem ja... mógł tak czysty stanąć przed panią, jak... jak pragnę.
Ostatnie wyrazy były znowu dziwnie zagadkowe dla Elwiry. Milcząc podała mu rękę.
- Zostawmy losom przyszłość, a teraźniejszość niech się nie truje przewidywaniem daremnym. Któż pewien przyszłości. Do widzenia czy do niewidzenia, będziemy sobie przyjaciółmi, panie Gabrielu.
Pani Domska niecierpliwie wołała ich oczami, Pilawski, który głowę i przytomność stracił, widząc, że Elwirze wśród tej rozmowy rękawiczka upadła, schylił się szybko, podniósł ją i nie zważając na matkę, udał, że oddaje, ale bardzo zręcznie schował do kieszonki na piersiach. Było to po studencku, lecz w tej chwili oboje się czuli tak młodymi. Elwira nie sprzeciwiała się. Pilawski podziękował wzrokiem. Zdawało mu się, że się tą pochwyconą rękawiczką zaręczył, że ona była znamieniem dusznej przysięgi. Razem zbliżyli się ku pani Domskiej, która z wymówką spoglądała dawno ku córce.
- Cóżeście państwo tam tak długo rozprawiali? - spytała.
- Opowiadałem pannie Elwirze - pośpieszył Pilawski - o moim nieszczęściu. Zamiast sam jechać do Tatrów, skazany jestem służyć za kuriera i przewodnika.
- Ale dla tak pięknej pani!
Gabriel ruszył lekko ramionami.
- Przychodzę panią dobrodziejkę pożegnać - dokończył - i prosić, abym tu jeszcze mógł przywitać. W takim razie może by mi wolno było, ponieważ wojna zapewne się przedłuży, służyć paniom za kuriera i przewodnika w podróży, co by mi tysiąc razy większym było szczęściem.
Pani Domska zesznurowała usta, skłoniła głową grzecznie, ale w duchu powiedziała sobie: "O, nic z tego, kochany panie, postaramy ci się uciec, abyś mi córki nie bałamucił".
- Co do naszej podróży - odezwała się cicho - jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie umiem, od tylu to okoliczności jest zależnym.
Pilawski się skłonił, spojrzał na Elwirę, która stojąc za matką i nie obawiając się być spostrzeżoną, dała mu głową znaki poufałego pożegnania, a że w ulicy pod górą słychać już było wrzawę towarzyszącą hrabinie wybierającej się w drogę i przeprowadzanej do Żegiestowa przez całą młodzież miejscową, musiał co prędzej pospieszyć.
W istocie hrabina na wysłanym paradnie wózku góralskim już siedząca, z nieodstępną panną Salomeą, rozsyłała cały dwór po pana Gabriela, nie pojmując tej niesubordynacji i nieprzybycia w terminie; konie i powóz szerszymi drogami wyprawiano do Lipnik, hrabina zaś i całe towarzystwo malowniczą ścieżyną na Muszynę, wpław przez Poprad ruszali do Żegiestowa. Dzień był prześliczny, młodzież, mimo boleści rozstania się z królową, bardzo wesoła. Posiadano na wózki i śmiejąc się, nawołując, ruszyli wszyscy kawalkadą długą ku Jędrzejowej. Krajobraz zaraz za Krynicą rozszerzył się, wzgórza okryte drzewami, wioski, strumienie czyniły go dosyć malowniczym. Na wózku hrabiny na przodzie siedział Albert tylko. Pilawskiemu udało się zająć osobno miejsce z dwoma towarzyszami i nie roztargnionemu rozmową, zamyślać się o tym, co nazywał swym szczęściem.
W Jędrzejowej około ubogiej chaty wiejskiego artysty Chudzika - (predestynowane nazwisko!) - stanęli wszyscy kupić coś u niego. Chudzik wyrabia różne drobne sprzęciki z drzewa dosyć zręcznie, samouczek ma wiele smaku, a że w istocie nie chodzi tu o nabycie, więc kupno u Chudzika jest razem jałmużną. Około ubogiej jego chaty zatrzymały się wózki i wszyscy zaopatrzyli się w drewniane noże i inne drobnostki. Stąd już kraj staje się coraz bardziej malowniczym około Muszyny, w której sterczą resztki obalonego zamczyska. Za nią zjawiają się piękne drzewa i piękne wzgórza, a bliżej Żegiestowa, gdy droga wpada w zarośla zielone i lasy, wzrok gdzieniegdzie z wyżyny spostrzega jakby kaskady drzew spadających w głębiny, piętrzących się ku górze, poprzecinanych parowami, pozwieszanych nad srebrną wstęgą Popradu, i mimowolny okrzyk uciechy z ust się wyrywa.
W tej ciszy lasów i gąszczy jakże uśmiechnięto, wesoło, jak ślicznie! Nie uważano nawet wśród rozmów i okrzyków towarzyszących przejażdżce, że czasem koła wozów ślizgały się prawie nad krajem urwisk, ciasną przesuwając drożyną. Na ostatek pokazał się schowany w parowie Żegiestów ze swymi skromnymi domkami, kapliczką, bokami poobrywanymi gór i gąszczami drzew otaczających. Hrabina wysiadła, by przejść pieszo, a całe towarzystwo za jej przykładem rzuciło wózki. Oczy jej szukały już Pilawskiego, do którego miała żal, że nie dosyć pilno spełniał obowiązki cicerona. Pilawski stawił się, by odebrać burę i przyrzec poprawę. U źródła pili wszyscy, potem staraniem Greifera urządzone wystąpiło skromne śniadanie z kurcząt złożone, potem spinano się po wzgórzach, poglądając ku Węgrom i ciesząc pięknymi widoki, a że tego dnia nocleg wypadł w Lubowli, musiano pośpieszać. Całe towarzystwo krynickie przeprowadziło jeszcze za żegiestowski parów panią Palczewską, która przyrzekła powrócić jak najprędzej. Zdrowie jej wypito jeszcze u wózków i konie wśród głośnego wiwatu ruszyły dalej.
Dwór hrabinej uszczuplony składał się z jej towarzyszki, starego kamerdynera, kuzyna Alberta i pana Gabriela, mieszczących się na trzech wózkach. Dwaj panowie, ażeby się nie dać znudzić podróżnej, z kolei przesiadali się do wózka. W Lipnikach czekał powóz, do którego też jeden z panów był przypuszczony, drugi pośpieszył wózkiem góralskim. Pomimo piękności drogi, widoków na odległe Tatry i poetycznego, lecz coraz majestatyczniejszego krajobrazu, hrabina była zmęczona i kwaśna. Albert milczący i ponury, Pilawski przybity i smutny. W Lubowli nocleg się okazał niewygodnym, niestety, a przy improwizowanej herbacie pani i panowie poziewali. Podróż się zwiastowała daleko mniej zabawną, aniżeli sobie obiecywano.
Ale nazajutrz wszyscy wstali orzeźwieni, a dalsza podróż do Czerwonego Klasztoru, widok Pienin, wzgórzów, wiosek, rozległych obrazów, oświetlonych słońcem poranku, owianych mgłą muślinową, szczęśliwie podziałał na umysły. Hrabina dowcipkowała, pytała, bawiła się i roztrzepała trochę. W Czerwonym Klasztorze, skąd po Dunajcu dostać się miano do Szczawnicy, aby nacieszyć się Pienin widokiem, konie pozostawały, Albert i Gabriel kazali przygotować łódki. W karczmie znalazła się kupka Cyganów, których tu ponad granicą węgierską pełno. Pilawski dobył albumu, aby pochwycić te typy, hrabina, dowiedziawszy się tu dopiero, że był po trosze artystą, zajęła się cała ustawianiem mu wzorów. Tak upłynęła godzina popasu, nim czółna pozbijano i Josek oznajmił, że wszystko do żeglugi było gotowym i że ma nadzieję szczęśliwego poprowadzenia gości aż do Szczawnicy. Od Czerwonego Klasztoru rzeka wsuwa się między Pieniny, zakręca wśród nich, płynie pod skały i górami okrytymi lasy, tworząc najpiękniejsze obrazy, którym oświetlenie nadaje czarujące wdzięki. Dunajec rwie spieniony, gniewny, niespokojny pomiędzy rafami i skały, łódki posuwają się żywo, przewoźnicy po imionach wskazują ostre szczyty. Hrabina, która po raz pierwszy w życiu odbywała na czółnie taką żeglugę, bawiła się nią jak dziecko, klaskała w dłonie i zaręczała, że nie żałuje wcale podjętego trudu. Już zmierzchało, gdy przebywszy piękne gór pasmo, ujrzeli wędrowcy Szczawnicę, oznajmującą się gośćmi od wód przechadzającymi się po brzegach. Albert, wyprawiony przodem, miał polecenie zamówienia noclegu, mieszkania i wieczerzy.
Pełno wszędzie znajdując znajomych, nie wytrzymał, żeby nie oznajmić o hrabinie, a szczawniccy goście, dowiedziawszy się o pani Emilii, wybiegli na jej spotkanie, z czego nie można powiedzieć, żeby radą nie była. Nie tyle hołdy może, co wrzawa i tłum ludzi jej smakował, nudziła się tak łatwo! Teraz zaś tym więcej potrzebowała rozrywki, iż czuła ból w sercu; Gabriel, którego wyciągnęła w tę podróż, aby się zbliżyć do niego bez przeszkody, widocznie roztargniony, inną jakąś myślą zaprzątnięty, jej unikał. Szczęściem Szczawnica była pełna dawnych dobrych znajomych, którzy w tym roku tak tu niespodzianie przybyli, jak pani Palczewska do Krynicy, nawykli będąc jeździć gdzieś do wód, a nie mając dokąd pojechać. Albert prowadził już z sobą cały tłum na brzeg ku spotkaniu pani Emilii, a między innymi i jedną figurę szczególną, osobliwą, wyjątkową, którą tu świeżo poznał. Był to Anglik, turysta, zbłąkany dla oryginalności w ten kąt dziki i zabierający się zwiedzić Tatry z pomocą sakiewki, języka angielskiego i francuszczyzny. Nie wyglądał on, jak ci wszyscy pospolicie na karykaturach rysowani John Bulle, długiego wzrostu, z ryżymi bokobrodami, których typ szczęśliwie pochwycony powtarza się od lat pięćdziesięciu. Powierzchowność miał bardzo miłą, poważną, ale zarazem swobodną i nie ulepioną na wzór tysiąca innych. Sir William Burney Ergin, jedyny syn bardzo znacznej i majętnej, jak mówiono, rodziny, kończył wychowanie, a raczej lata młodości nie zajęte, odbywając podróże po świecie. Członek Alpejskiego Klubu, zwiedzał szczególniej góry; europejskie i amerykańskie były mu wszystkie znane, wschód i zachód słońca obserwował ze wszystkich szczytów dostępnych i mianych dotąd za nieprzebyte. Kolej przyszła w tym roku na Tatry, jechał więc do Zakopanego nieulękniony. Wprawiony do trudów i niewczasów, do przygód i niewygód, zdrów, silny, wytrzymały, zręczny, sir William był oprócz tego bardzo miłym w towarzystwie. A że powierzchowność miał sympatyczną, twarz piękną i arystokratycznych rysów, że pieniędzy nie żałował i żył bardzo po pańsku, wszędzie gdzie się kolwiek ukazał, przyjmowano go jak lwa i wyrywano sobie.
- Kuzynka - rzekł po cichu Albert, wysadzając ją z czółna - jesteś prawdziwie szczęśliwa. Proszę zwrócić uwagę na tego młodego człowieka na prawo, jest to Anglik, turysta, ekscentryczny i bardzo zajmujący. Jedzie do Tatrów jak my. Dla hrabiny jakby przez Opatrzność zesłana doskonała zabawka.
Palczewska pochwyciła te słowa, nie dając znaku, że jej uszów doszły, rzuciła szybko okiem na Anglika i przywitawszy się ze znajomymi, otoczona orszakiem licznym, poszła zaraz na podwieczorek, który był na Miodziuszu przygotowany. Anglika jej zaprezentowano, podobał się z powierzchowności. Albert, który chciał być wolnym sam, a Pilawskiemu, posądzając go niesłusznie o staranie pozyskania względów hrabiny, zaszkodzić był rad, Anglika posadził koło kuzynki. Zdaje się, że hrabina znowu, starą metodą usiłując ostygłego Gabriela rozbudzić, powiedziała sobie, iż będzie z turystą zalotną, czarującą, niezwyciężoną. Nie potrzebowała się nawet wysilać na to, dość dla niej chcieć było.
Młody Anglik mówił nieźle po francusku, a towarzystwo polskie tym językiem dawniej władało jak macierzystym. Rozpoczęto przez grzeczność po francusku rozmowę. Hrabina pierwszy kwadrans poświęciła ukradkowemu badaniu fizjognomii, ale spoza angielskiego jakiegoś ułożenia jej niewile dobyć mogła. Sir William jadł z apetytem, poniekąd obrażającym w sąsiedztwie pani, która powinna była popsuć mu go i kazać o głodzie zapomnieć.
- Czyżby i ten miał być ostygły i wyziębły jak Pilawski? - spytała się w duchu. - Sprobujmy.
Zwróciła się natychmiast do niego:
- Widzisz pan, że będziesz pan pierwszym Anglikiem, który się odważył zawitać do tego zapadłego kąta dla zwiedzenia gór naszych - zaczęła.
- Nie sądzę - odparł William - dwóch podobno poprzedziło mnie przed laty, zresztą dlaczegóż by to miało być trudniejszym nad łańcuchy Alp, innych odległych krajów, mało znanych i zwiedzanych? Główną trudnością dla mnie język, ale się zawsze znajdzie przecie tłumacza, a w ostanim razie ludzie z ludźmi i ruchami porozumieć się mogą.
Hrabina się roześmiała.
- A! tak, ale tylko w elementarnych potrzebach - rzekła - i rozmowy na migi prowadzić trudno. Włosi najnamiętniej gestykulujący ze wszystkich narodów, jakie znam, dodają wszakże słów po trosze. U nas ruchy są prawie nie znane w rozmowie, chyba w wybuchach namiętności. Myśmy narodem północnym.
- Jak my - rzekł Anglik - ale potrzeba uczy wielu rzeczy. W podróżach człowiek nabywa instynkt turysty i radę sobie daje, jak może.
- I panowie macie tę cnotę, że wam nigdy nie braknie odwagi do niezwykłych rzeczy - dodała hrabina.
- Ja sądzę, że w mężczyźnie odwaga i zuchwalstwo nawet są cnotą, gdy cel uczciwy - rzekł Anglik.
- Przepraszam pana - zaśmiała się hrabina, która Williama brała widocznie w dzierżawę, nie dając nikomu wtrącić słowa do rozmowy - ale tu cel, zdaje mi się, jest - prosta ciekawość.
Anglik się uśmiechnął.
- Ciekawość uczy - rzekł - a walka z nieznanym, z niebezpieczeństwy krzepi człowieka. Taka podróż to gimnastyka ciała i ducha.
P. Palczewska uczuła się pobitą i kwaśną zrobiła minkę.
- My także jedziemy trochę do Tatrów - rzekła - wprawdzie z pewnością nie będziemy mieli odwagi drapać się na najwyższe szczyty i rywalizować z dzikimi kozami, ale zawsze coś zobaczyć musimy. Jeśli panu w czym służyć możemy, będziemy u siebie grali nieco rolę gospodarzy.
William skłonił się grzecznie.
- Ależ to prawdziwie szczęśliwa gwiazda poprowadziła mnie tu dla obejrzenia Pienin; na nich się wprawdzie zawiodłem, ale za to jestem stokroć zapłacony.
- A na Pieninach zawiodłeś się pan?
- Tak - odparł Anglik - bardzo to ładne, ale takich potoków i takich spiczastych szczytów, i takich ładnych lasów wiele po świecie. Wegetacja żywa, lecz niewiele urozmaicona, zresztą...
- Tatry panu to wynagrodzą! - dorzucił ktoś.
- Jestem pewny - rzekł Anglik - wielem słyszał o ich piękności.
Tak rozpoczęta popłynęła rozmowa, w którą hrabina dolała wiele dowcipu, napiętnowanego tą śmiałością w kobiecie rzadką, która charakterystyczną stronę jej temperamentu stanowiła. Sir William zrazu słuchał fajerwerku słów, jakby zdumiony i olśniony, potem się sam ożywił i nastroił do tego samego tonu i stał się bardzo miłym, począł opowiadać przygody swe w Ameryce, spotkania z Indianami, wycieczki do Brazylii i Meksyku, podróże po Abruzzach, wędrówki po Alpach. Słuchali go wszyscy z niezmiernym zajęciem, ale hrabina szczególniej utrzymywała rozmowę. Wieczór przeszedł niepostrzeżenie szybko, a rozstając się, uczyniono umowę, by do Zakopanego jechać razem. Anglik tak przyćmił Pilawskiego, iż szczęśliwy Gabriel mógł pozostać spokojny w swym kątku i bawić się myślami, które z Dunajcem nazad wracały ku Krynicy.
W Krynicy po wyjeździe hrabiny znacznie ucichło, młodzież nawet roztrząsała pilnie, czy warto było dawać piknik przed jej powrotem, przewidując, iż wyda się za mało ożywionym i stosunkowo niewesołym. Hrabina umiała wszędzie, gdzie była, przynieść z sobą ruch, uśmiech, wesele, ochotę do życia, promień młodości. Wieczory tylko u Aksakowicza zyskały na jej wyjeździe, bo się tam znowu liczniej zbierać zaczęto. I na tych schadzkach wszakże zgodnie wszyscy boleli nad odjazdem królowej. Przyznawali jej nieprzyjaciele nawet, że była duszą towarzystwa. Jeden może pan Stanisław Greifer, choć na pozór się z tym nie wydawał, rad był prawie odjazdowi p. Palczewskiej, nie dla niej samej, lecz że z sobą zabrała mu Pilawskiego, który stał na zawadzie. Z tych kilku słów, któreśmy o nim powiedzieli, wyrozumieć łatwo, iż pan Greifer jeździł szczególniej do wód, na celu mając bardzo bogate ożenienie, które by mu dało stosunki i postawiło na pewnej stopie. Tak dalece czuł potrzebę pozyskania tej podstawy do życia, iż gdyby pani baronowa Ormowska cokolwiek była młodszą, gotów był nawet o nią się starać. Myślał potem o hrabinie, tu może się nie powiodło. Tak coraz o jeden stopień zniżając wymagania swoje, doszedł do postanowienia, że gotów był się już ożenić jakkolwiek, byle bogato. Wyrozumował, że, bądź co bądź, fortuna daje pewniejszą rękojmię dla wyrobienia sobie pozycji niż koligacje i imię. Dawniej rodziny możne czuły się zawsze solidarnie związane ze wszystkimi członkami swymi, dziś ten węzeł, jeżeli nie pękł całkowicie, mocno przynajmniej jest nadwerężony.
Szukając po Krynicy, quem devoret, pan Stanisław rzucił okiem pełnym pożądliwości na pannę Elwirę. Na nieszczęście nie wiedziano nic o pani Domskiej i stosunkach jej majątkowych; zdawała się bogatą, ale pozory tak zawodzą!! Szczególny traf pomyślny zrządził, iż nadjechała pani Jaworkowska, a Greifer dostrzegł zaraz (choć ona unikała z tym popisu), że się te panie znały. Jak wszyscy ludzie na dorobku, Stanisław był niesłychanie giętki i zręczny. Państwa Jaworkowskich znał doskonale, oboje oni szacowali go, bo szlachcic domator widział na tym gościu "Spod Baranów", z Krzeszowic i Łańcuta, opowiadającym często o dostojnych gospodarzach, odblask państwa, które nawykł szanować. Greifer w tym domu uchodził za bardzo wpływowego człowieka. Znając panią Jaworkowską z dawna i wszystkie jej słabostki, Greifer obrachował, że przez nią dowie się najpewniej o Domskiej i jeśli zasiągnięte wiadomości będą pomyślne, przez nią tym paniom poleconym zostanie. Zacna matrona, będąc wiekuiście chorą, potrzebowała naprzód mieć kogoś, przed kim by się skarżyć mogła; po wtóre lubiła - ot tak sobie - żeby mieć na posługach przyzwoitego człowieka. Nie mając ani odrobiny zalotności, zajęta fluksją i dziećmi, przecież hołdy odbierała z przyjemnością i była za nie wdzięczną. Greifer czule naprzód przemówiwszy, pokochawszy bardzo dzieci i przyznawszy się pod sekretem, że w ogóle kocha się w dziatkach, a te są takie śliczne, że ich nie można nie zjadać, przywiązał się do pani Jaworkowskiej, niewiasty prostodusznej, którą lada pochlebstwem wziąć było łatwo. Wkradł się w wielkie łaski. Nosił parasole, prowadził chłopczyka na spacer, sprowadzał doktorów, godzinami siedział i słuchał opowiadania, jak fluksja narywa i jakie boleści znosi nieszczęśliwa męczennica. Rozmawiając tak o tym i owym, przyszedł Greifer do egotycznych wynurzeń, jak mu to życie kawalerskie obrzydło, jak by się pragnął już osiedlić, zagospodarować itp. Nieznacznie, wypytywany przez dobrą przyjaciółkę, zeznał jak na spowiedzi, iż mu się niesłychanie podobała panna Elwira i że gdyby znał lepiej położenie tych pań, ich stosunki, i czy mógłby mieć nadzieję być przyjętym, prosiłby może pani Jaworkowskiej o protekcję. Jako osoba chora i sobą zajęta, zacna pani Maria nie należała do tych namiętnych swach, które lubią żenić, pośredniczyć i kleić małżeństwo, wszakże czasem ją bawiło podać rękę zakochanemu, biednemu młodzieńcowi.
Usłyszawszy to wyznanie, zamyśliła się mocno.
- Daj mi pan słowo honoru, panie Stanisławie, że mnie pan nie zdradzisz, że o tym nie powiesz nikomu, ale co się zowie nikomu, a ja - odezwała się Jaworkowska - odkryję panu bardzo ciekawe rzeczy, które mogą pana naprowadzić na drogę, jeżeli zechcesz.
Pan Stanisław dał nie tylko słowo honoru, ale gotów był je poprzeć przysięgą, a pani Jaworkowska, przysunąwszy się z krzesełkiem po cichutku, opowiedziała mu w całej rozciągłości historię pani Domskiej, nie wyrzucając z niej tego, że miała domy, kapitały i magazyn, który w najgorszym razie, gdyby nawet sprzedać przyszło, jeszcze znaczną wartość przedstawiał. Greifer wysłuchał z uwagą niezmierną; chłodny, zamyślony, ucałował ręce dobrodziejki i oświadczył, że dla niego najmniejszą nie byłoby przeszkodą to, że p. Domska tak zaszczytnie pracą własną dobiła się majątku itd. Zaczęto tedy rozrachowywać, jak się do tego wziąć. P. Jaworkowska nie przeczyła, że o łaski panny starać się należało pilnie, ale dodała, że matki zaniedbywać nie można. P. Greifer od tego dnia co dzień z panią Jaworkowską przychodzić zaczął i składało się tak, że albo ona zabawiała matkę lub córkę, dozwalając p. Stanisławowi interes matrymonialny żywo popierać wedle okoliczności z jednej i drugiej strony. W prostocie ducha a wielkiej życzliwości swej dla tego poczciwego Greifera, Jaworkowska wydumała, ażeby pobożnie skłamać przed Domską i powiedzieć jej, że on, bywając w Berlinie, o położeniu jej doskonale wiedział, znał całą historię, ale pełen taktu, nikomu o tym ani wspomniał. Następnie wychwalała protektorka stosunki Greifera arystokratyczne, jego wziętość, nadzieję świetnej przyszłości podnosząc, i szepnęła, iż się formalnie do szaleństwa w Elwirze zakochał!! Pierwszy krok był zrobiony. P. Domska więc miała dla córki pretendenta, któremu żadnych przykrych wyznań czynić nie potrzebowała. W miarę jak przyjaciółka robiła interesa panu Stanisławowi, on sam natarczywie zabiegał około panny Elwiry. Tu mu nie szło zupełnie. W pierwszych dniach spodziewając się chłód i uprzedzenie zwyciężyć, następnych postrzegł, iż zadanie było nadzwyczaj trudne.
Wszystko czym miał oczarować pannę Elwirę, nie sprawiło innego skutku nad zawód i upokorzenie. Greifer, w salonie bardzo świetny młodzieniec, mający wszelkie pozory wykształconego człowieka, umiejący się doskonale sprzedać drogo, mógł niechybnie wywrzeć pewne wrażenie na panience nie tak poważnie i łatwo patrzącej na ludzi, nie tak głęboko sięgającej poza salonową fizjognomię aktora wielkiego świata. Najczęściej się trafiało, że panna Elwira, dawszy mu się zapędzić w rozmowę bałamutną o sztuce, literaturze, muzyce, ścigała go potem pytaniami i zmuszała w końcu do sromotnej z placu ucieczki. P. Elwira umiała daleko więcej od niego i nierównie gruntowniej. Nic jednak nie ma zarozumialszego nad nieuka. Greifer, porażki swe przypisując zawsze nieszczęściu, obiecywał sobie odwet na jutro. A gdy mu się w ogóle z panną nie wiodło, zwrócił się z podwójną gorliwością ku matce, która już dla niego dobrze była usposobioną. P. Jaworkowska pomagała z całego serca. Domskiej i to się szczególniej uśmiechało, że Greifer miał piękne stosunki i wstęp do najpierwszych domów i że z nim gra była otwarta, bez żadnych tajemnic. A chłopak tak przyzwoity, grzeczny, usłużny, tak matce nadskakujący! Pilnym okiem śledząc wrażenie, jakie czynił na Elwirze, czekała pani Domska, czy się ona nie odezwie, czy nie wspomni co, wreszcie jednego wieczora, gdy córka jej powiedziała "dobranoc", pocałowawszy w czoło, ujęła i zatrzymała za rękę.
- Elwirko moja, cóż ty mi nic nie masz do powiedzenia?
- Ja? mamie? jak to?
- Jam się spodziewała troszkę. Wyznaj mi, jak ci się p. Greifer podoba? Hę? Nie chcę taić: Jaworkowska go bardzo popiera, mnie dosyć się wydaje dobrze, a tobie?
Elwira pomilczała chwilę.
- Mama mnie w trudnym stawia położeniu, z góry zapowiadając, że go widzi tak dobrym okiem, a ja...
- Cóż możesz mieć przeciwko niemu?
- Nic w świecie, tylko że podobać mi się nie umiał, a na to nie ma sposobu. Na salonowego człowieka ma świetne przymioty, prezentuje się dobrze, może być nawet bardzo zacny i mieć za sobą wiele a wiele, mimo to - cóż ja poradzę, że go nie lubię.
- A dlaczegóż? powierzchowność?
- A, nie!
- Więc mów mi otwarcie.
Elwira ze spuszczoną głową przeszła się po pokoju, jak gdyby myśli zbierała.
- Czyni mi wrażenie istoty sztucznej, bardzo dobrze do swej roli wyrobionej, a z gruntu fałszywej i bez serca. Odegrać potrafi, co zechce, a czym jest w istocie, nie wiem. W świecie zaś tacy ludzie zagadkowi i łatwi do zastosowania się w potrzebie ku wszystkiemu i wszystkim są najniebezpieczniejsi.
Ruszyła ramionami stara Domska.
- Ale bo wy dziś jesteście istoty przemądrzałe, dziwaczące, pragnące od świata i ludzi nie wiedzieć czego. Nie rozumiem cię.
- Moja mamo - rzekła Elwira, całując ją w rękę - mamy z sobą umowę dawną, której artykuły przypomnieć muszę. Dałam słowo, że nie wyjdę za mąż bez zezwolenia mamy, a mam słowo, iż mnie mama przeciw mej woli zmuszać nie będzie.
- Któż cię zmuszać myśli?
- Ani namawiać nawet! - dodała Elwira.
- Przecież jako matka radę ci dać mogę, a jeśli chcesz wiedzieć wszystko, to ci powiem, co mi Jaworkowska na ucho szepnęła. On wie, kto my jesteśmy i że ja mam magazyn. Bywał w Berlinie, całą moją historię zna doskonale. Jeśli pomimo to stara się, kocha, spada mi wielki ciężar z głowy. Przy jego stosunkach wszystko się naprawić może. Magazyn zbędziemy, a ty powrócisz do swej sfery, dla której stworzoną jesteś i wychowaną.
Otarła łzę mimowolną pani Domska i spojrzała na córkę. Elwira stała przed nią, nie okazując, aby ją ta wiadomość poruszyła.
- W istocie oszczędziłoby to mamie chwilowej przykrości - rzekła - uspokoiłoby ją. Przemawia to za nim, że nie ma przesądu, ale się lękam, czy nie goni tylko za pieniędzmi. Zresztą, kochana mamo, zostawmy to czasowi. Ja, powtarzam, że nie tylko nie czuję dlań najmniejszej sympatii, ale mam pewien wstręt do niego. Zbyt jest słodki, potulny, grzeczny i nadskakujący.
Matka westchnęła, rozmowa się skończyła i panie rozeszły. Greifer, który przeczuwał i lękał się instynktowo rywala w Pilawskim, a z częstych o nim wspomnień panny i dawanych mu pochwał podejrzewał ją o skłonnostkę do niego, starał się tym pośpieszniej korzystać z jego niebytności. Z rozmów umiejętnie wyczerpnąć to potrafił od matki, iż o jego położeniu towarzyskim nic nie wiedziały. Począł tedy od obracania w śmiech domysłów pana Surwińskiego o arystokratycznym pochodzeniu, potem mówił o różnych wypadkach śmiałych oszukaństw i odegrywanych rolach fałszywych książąt i hrabiów przez awanturników. Trudności, jakie spotykał, rozgorączkowywały Greifera, gniewało go szczególniej to, że panna niczym się nie dała przełamać w zimnym oporze. Męcząc się nad wynalezieniem środków, wpadł w końcu pan Stanisław na najnieszczęśliwszy. Nie zbywało mu na imaginacji, a sumienie grzeszne podejmowało się wiele rzeczy uniewinnić. Z nim w różne nawykł był wchodzić kompromisa. Pomyślał więc sobie, że nikomu by to nie zaszkodziło, gdyby jaką historyjkę na tego Pilawskiego wykomponować. Naprzód, pozostałaby tajemnicą i służyłaby tylko do rozczarowania panny, a że Pilawski miał sobie wrócić pewnie, skąd przybył, historia ta wcale by go nie dotknęła. Szło o zręczne ułożenie powieści, którą jednego wieczora, chodząc po pokoju, osnuł sobie ze wszystkimi szczegółami Greifer. Jeśli panna ma jaką myśl, jaką skłonność, to ją niezawodnie odstręczy; trzeba tylko, mówił sobie w duchu, ażeby to miało fizjonomię rzeczy prawdziwej, aby w tym nie było czuć zmyślenia. Nad nadaniem tego charakteru prawdy swojemu utworowi pracował Greifer dłużej niż nad pomysłem samym. Drugiego dnia wszystko było gotowym.
Z doskonale odegranym poruszeniem, wzburzeniem, z ożywioną twarzą przyszedł autor do pani Jaworkowskiej. Jakkolwiek prostoduszna, kobiecina poznała w gościu stan jakiś niezwyczajny:
- Co to panu jest?
- A! nic! nic!
- Ale przecież.
- Nic zajmującego, doprawdy.
- Nie mogłażbym wiedzieć?
Greifer się zawahał.
- Widzi pani - rzekł - nie cierpię plotek, a tym bardziej takich, które komuś zaszkodzić mogą.
Nic nie ma niebezpieczniejszego nad podrażnienie kobiecej ciekawości.
Pani Jaworkowska chwyciła się go zaklinając, ażeby jej tylko o tym powiedział. Wymógł słowo, że oprócz pani Domskiej nikt wiedzieć nie będzie. Zaręczyła najuroczyściej.
- Widzi pani - dodał zaraz - z takimi rzeczami potrzeba być ostrożnie, grozi to zawsze co najmniej pojedynkiem, gdyby się przeze mnie rozgłosić miało. - Po tym wstępie, odebrawszy przyrzeczenie najuroczystsze, pan Stanisław rzekł po cichu: - Mam z Warszawy list i dokładną wiadomość o tym Pilawskim, którego tu za coś wielkiego mają.
- Zmiłuj się, jakąż?
- Człowiek niewiadomego pochodzenia, a z profesji szuler; ogrywa młodzież, awanturnik najgorszego w świecie prowadzenia. Po jarmarkach jeździ, znany z tego dobrze. W Warszawie nikt mu ręki nie podaje. Ale że tacy ludzie gładcy są i umieją rolę odegrywać, jaką zechcą, tu udaje bogacza i bałamuci uczonością. Prosty szuler. Drudzy mówią, że za lokaja gdzieś służył.
P. Jaworkowska załamała ręce i nie miała nic pilniejszego nad pospieszenie do Domskiej. Zastała ją z córką i słowo w słowo powtórzyła im, co słyszała.
Spojrzenie na Elwirę, której krew trysnęła na twarz, przestraszyło przyjaciółkę, lecz dowiodło zarazem, że lekarstwo przychodziło w porę. Domska zakryła oczy, córka nie odezwała się zrazu. Przyszły jej na myśl słowa Pilawskiego przy rozstaniu dwuznaczne, dziwne, które nie potwierdzały wprawdzie plotki, ale dozwalały sądzić, że coś w niej było usprawiedliwiającego tę potwarz, może sama do gry namiętność. Zarumieniwszy się, Elwira pobladła nieco, wysłuchała milcząc opowiadania, poszła do swojego pokoju i tam padła na sofkę prawie bezprzytomna. Charaktery takie jak Elwiry, pełne energii w sobie zamkniętej, odczuwają wszystko z tąż samą siłą, z jaką kochać i kierować sobą umieją. Na biednej zakochanej, marzącej o szczęściu, wiadomość ta piorunowe uczyniła wrażenie. Wieczorem, nie mówiąc nic matce ani z matką o bólu, jakiego doznała, Elwira uczuła się chorą, a nazajutrz potrzeba było wezwać lekarza. Słabość naturalnie przypisano zaziębieniu, słocie, wilgoci i wszystkim przyczynom, które z nią najmniejszego nie miały związku. Pani Domska, niespokojna, rozchorowała się sama, a więcej obawiając o córkę niż o siebie, zaprzysięgła, że jak tylko Elwira cokolwiek wyzdrowieje, wyjadą natychmiast z powrotem do domu. Zręczny potwarca oszukał się w swej rachubie, gdyż dom zamknięto zupełnie gościom i choć dwa razy na dzień przysyłał z biletami, dowiadując się o zdrowie, choć i pani Jaworkowska pragnęła mu wyrobić pozwolenie służenia, podziękowano tylko i drzwi pozostały zamknięte. Sprawa więc, zamiast się polepszyć, popsuła. Pan Stanisław na wszelki wypadek obiecywał sobie, jeśliby Domska wyjechała, jak skoro pokój będzie zawarty, ruszy za nią do Berlina.
Wśród gorączki, którą przez dwa dni cierpiała Elwira, jeden wyraz tylko wracał jej nieustannie na usta:
- To potwarz, kłamstwo, to być nie może. Greifer użył tego nikczemnego środka, aby się od współzawodnika, którego przeczuwał, uwolnić. Jestem pewna, widzę to, czuję...
Nieszczęsne tylko słowa przy pożegnaniu wymówione nadawały jakieś prawdopodobieństwo wymysłowi. Elwira trzeciego dnia wstała z łóżka, ale doktór parę dni jeszcze zatrzymać się kazał. Wszystko gotowe było do drogi.
W Nowotarskiej Dolinie wędrowcy do Tatr ujrzeli je po raz pierwszy w całym majestacie. Był to piękny wieczór letni, ale słońce zachodziło jaskrawo; nad łańcuchem zębatych szczytów plątały się jakby opary szare, sine i białe, odsłaniając je i zakrywając, niekiedy czerniały i stygły góry cieniem oblane, a obok wierzchy złociły się i rubinowym światłem gorzały. Była chwila, gdy gdzieś ku Węgrom wszystkie obłoki pognały, panorama gór odkryła się szeroko i szczyty gorzały, pałały, świeciły jak stosy ofiarne. Już na przeciwnej stronie słońce znikło, cały krajobraz utonął w szarych mrokach, a tatrzańskie czoła wciąż jeszcze jakby bengalskim ogniem kraśniały. Potem z rubinu tony przechodzić zaczęły w ametysty i siną powlokły się żałobą. Gdzieniegdzie, jak niedogasły węgiel, płonął wyższy wierzch ostry i w oczach nagle zagasał. Dosyć jednak mieli czasu podróżni, stanąwszy wśród doliny w milczeniu uroczystym jak modlitwa, przypatrzeć się temu jedynemu widokowi. Zdawało się, że góry na ich powitanie oblokły te szaty z purpury i złota i uśmiechnęły się im zapraszając. Anglik stał wpatrzony ciekawie, uważnie, długo, nieruchomy, w myśli zapewne porównywając krajobraz ten z widzianymi gdzie indziej Alpami w blaskach wieczora. Odwrócił się potem do hrabiny, która z załamanymi rękami siedziała, przejęta tym majestatem natury, i rzekł powoli:
- Splendid!
Dramat wieczora się skończył, sina zasłona zapadła, łańcuch gór okrył się znowu tumanami mgieł szarych, iluminacja zagasła.
- A cóż to za widok przepyszny! - zawołała w uniesieniu hrabina - powiedz pan, widziałżeś co na świecie równego; tak, ja sądzę, nasze tylko Tatry świecić umieją.
Anglik się uśmiechnął.
- Niestety, pani - odpowiedział - palą się podobnie i inne gór łańcuchy, gdy potem ma długi deszcz nastąpić. Nie znam warunków tutejszego klimatu, lecz prawie mógłbym zaręczyć, że jutro nas deszczyk powita i będzie naszej cierpliwości próbował.
P. Palczewska, która była pewną, że jej natura tak dobrze jak ludzie słuchać powinna, z oburzeniem ruszyła ramionami.
- To nie może być, kiedy ja jadę! - odpowiedziała dumnie. - Ja, jak Napoleonowie, wierzę w moją gwiazdę, a wiara może wiele.
- Wszystko nawet, prócz odwrócenia chmur i zaklęcia deszczu - dodał Anglik.
- Dlaczegoż by nie miała władzy nad żywiołami? - poczęła pani Emilia.
Rozmowa, doszedłszy do tego kresu, nie poszła dalej, lecz Anglik, który się zupełnie w przeciągu dwudziestu czterech godzin dał przyswoić i uległ urokowi hrabiny, pozostał z oczyma w nią wlepionymi.
- Pani jesteś stworzona na turystkę - dodał po długiej pauzie - a przyznaję, że nie wyobrażam sobie nic milszego w świecie nad podróż w jej towarzystwie. Miło jest patrzeć na tę świeżość wrażeń i widzieć tę nieprzełamaną wiarę i energię. Z panią pojechałbym choć do Chin.
- A pan nie byłeś w Chinach? - zapytała hrabina z uśmieszkiem.
- Nie, dotąd mi się wybrać jakoś było trudno, lecz nie rozpaczam, żebym tego marzenia nie doprowadził do skutku. Ten strupieszały i skarlały światek, który cywilizację zaczynał, gdy u nas jeszcze dzikie zwierzęta po lasach mieszkały, bardzo mnie pociąga.
- Porcelany, brązy i laki! to także great atraction! - rozśmiała się pani Emilia.
Tak żartując i dowcipkując, dojechali do Nowego Targu, który sir Williamowi wydał się podobny do jakiejś osady w Indiach Wschodnich. Najlepsza i jedyna gospoda zdziwiła go prostotą swoją; szczęściem hrabiny powóz i furgon był niewyczerpaną spiżarnią, a Anglik obchodził się łatwo suchym chlebem, jajkiem i kawałkiem czekolady. Jadł, gdy było można, z apetytem syna Wielkiej Brytanii, wychowanego na krwawych befsztykach, ale gdy nic dostać nie było można, nie narzekając, suchy chleb, rozmaczany w wodzie lub w mleku, spożywał jak najlepszą w świecie potrawę. Zresztą mieli na pociechę herbatę i rozmowę. Hrabina od spotkania z Anglikiem odzyskała swobodę i humor swój dawny; nowy ten przybysz odciągnął ją zupełnie od Pilawskiego, który niełaskę znosił z poddaniem się stoickim woli pięknej bogini. Hrabina szukała na jego twarzy niekiedy śladów złego humoru i znaleźć ich nie mogła, co ją nieco gniewało. Osądziła go więc jako zimny kamień, którego nic rozgrzać nie potrafi, nad czym wzdychała z początku, bo się jej szczerze bardzo podobał, lecz prawie równie miłym, a daleko oryginalniejszym był Anglik. Złapać sobie takiego Williama było zdobyczą znakomitą. Myśl ta bardzo się hrabinie uśmiechała, świeżo jednak doznawszy porażki, niewiele miała nadziei, ażeby wyspiarza oczarowała. Smutne myśli plątały jej się po głowie.
- Starzeję widocznie - mówiła w duchu - dawniej by mi się nikt nie oparł, gdybym w istocie tego pragnęła, teraz na próżno oczyma im błyszczę i dowcipem.
Rozpacz ta nie przeszkadzała pilno zabiegać około sir Williama, który nad wszelkie spodziewanie dawał się tak prostodusznie brać, że już na noclegu w Nowym Targu, na żądanie hrabiny, przyrzekł jej towarzyszyć do Krynicy, a nawet odwiedzić ją w jej castelu. Zyskując na czasie, pani Palczewska mogła mieć wielkie na przyszłość nadzieje; była to jedna z tych kobiet o niewyczerpanie różnych fizjognomiach, które zyskują na bliższym poznaniu i przywiązują, ukazując się z lepszej strony później niż z początku. Na pierwszy rzut oka wziąć ją było łatwo za płochą i lekkomyślną, głębiej się dopiero wpatrując, pod tą powierzchownością zalotną, fantastyczną odkryć było można charakter energiczny, prawy i serce najlepsze. Miała słabostki, ale wad nie miała, a ile razy zbłądziła, usiłowała to naprawić, choćby największym kosztem miłości własnej i ofiarą upokorzenia. Cóż temu była winną, że się tak okrutnie nudziła.
Anglik spadł prawdziwie z nieba i dla Alberta, który był całkiem swobodny, i dla Pilawskiego, który służbę pełnić przestał. Daleko doświadczeńszy w podróży sir William zajmował się wszystkim i tak naturalnie przyszedł do komenderowania obozem, jakby mu to dowództwo przeznaczonym było. Hrabina bawiła się nim, a słuchając go z zajęciem, podbudzała do nieskończonych opowiadań. Reszta towarzystwa albo słuchała w milczeniu, albo nawet rozchodziła się swobodnie, tak że hrabina, drzemiąca panna Salomea i Anglik najczęściej siedzieli sami. Z wypadków podróżnych przechodzono łatwo do ogólnych rozpraw o świecie, ludzkich sercach, uczuciach itp., a sir William i o tym musiał mówić z powagą i chłodem, choć nie bez dowcipu. P. Palczewska zgadzała się z nim na wiele zdań. Byli więc w najlepszej co się zowie przyjaźni.
Przesiedziano tak i w Nowym Targu dosyć długo przy ostygłej herbacie, a gdy się rozeszli, hrabina westchnęła rozbierając się:
- Szkoda mi będzie tego Anglika, gdzieś to w świat poleci i... wspomnienie tylko zostanie!
Rano wózki i powóz były gotowe... Anglik z uśmiechem przypadł oznajmić, że maleńki deszczyk kropić zaczynał, ale jest nadzieja, iż zbliżając się do Tatrów zmieni się na dobrą ulewę. Hrabina zaręczała za pogodę - ruszono. W istocie turysta zgadł, w Szaflarach już powiększył się w deszcz, a w Poroninie lało co się zowie. Tatrów wcale już widać nie było. Podtatrzański kraj ubogi, dosyć pusty, ze swymi drogami kamienistymi, strumieniami, chatami biednymi i wegetacją coraz mniej bujną, smutno wyglądał za zasłoną gęstej ulewy. Hrabina uznała się zwyciężoną, utrzymując wszakże, iż deszcz ten niedługo potrwa, a na jutro z Zakopanego przedsięwziąć będzie można wyprawę. Sir William głową potrząsnął, barometr jego kieszonkowy spadał, wszystkie znaki były na słotę.
- To gorzej - dodał - iż co deszczem spada w dolinach, na szczytach może spaść śniegiem i góry staną się jeśli nie niedostępnymi, to przynajmniej trudnymi do zdobycia.
Zakrzyczano go, że pesymista i że około dziesiątego sierpnia śnieg się tu nigdy prawie nie okazuje. Anglik zamilkł. Słota przeprowadziła do Zakopanego, gdzie dla mężczyzn zajęto jedną chatę, drugą dla hrabiny i jej dworu. Salon urządzony był przy apartamencie pani, która wieśniaczym wnętrzem tych izb, z miskami na półkach i obrazami na ścianach, nacieszyć się nie mogła. Przybywszy bardzo zawczasu, można się było i urządzić, i wypocząć, i skromny obiad obmyśleć, i nagadać do wieczora, bo deszcz ani obiecywał się zmniejszyć. W górach mgły i ulewy były okrutne, Giewont zakryty. Wezwani przewodnicy, doświadczony Wala i Sieczka, nie odbierali nadziei podróżnym o jutrzejszej pogodzie, ale też wcale jej przyrzekać nie śmieli.
W niedostatku przewodnika do Tatrów Anglik miał z sobą mnóstwo książek, kart i dzieł pomocniczych. Wszystko to przyniesiono dla zabawy. Pilawski dobył albumu i rysował. Albert nudził się i ziewał, wcale z tym nie kryjąc, hrabina z Williamem studiowała gorąco książki, plany i rozmowa szła im bez znużenia do późnej nocy, tak że kuzyn Albert musiał, niegrzecznie dobywając zegarka, ostrzec, iż czas by się położyć.
Na dworze słychać było jednostajny szmer strumieni deszczu spadającego po dachach. Nazajutrz rano pierwsze wejrzenie przebudzonych podróżnych było w małe okienko; ulewa zwiększyła się jeszcze, w podwórku chaty stało jeziorko, gościniec stał się strumieniem, gór nie widać było ani cienia, przewodnicy powiadali, że może się wyjaśnić, ale może się i nie wyjaśnić. Hrabina śmiała się z tego prześladowania losu. Anglik znosił go cierpliwie i nie bardzo się mógł skarżyć, mając tak miłe towarzystwo prawie dla siebie wyłącznie, gdyż hrabina jawnie zaniedbywała resztę towarzyszów dla cudzoziemca. W tłomoczku Williama znalazły się szachy podróżne: Albert i Gabriel, przypominając sobie czasy uniwersyteckie, siedli do gry. Wspaniały obiad, do którego utworzenia brakło wykwintniejszego materiału, składał się z misy kurcząt, misy grzybów, misy poziomek i kawy - był doskonały i zszedł wesoło. Ku wieczorowi deszcz zmienił się wprawdzie na bardzo drobny kapuśniaczek, ale tak gęsty, że o kilka kroków nie widać było świata. Sprowadzono Walę, aby prorokował na jutro: sparty na kiju stary góral z miną tajemniczą cieszył podróżnych, iż bardzo się jeszcze wyjaśnić może, wszakże zaręczyć za fantazję tatrzańskich obłoków niepodobna. Na noc ulewa zwiększyła się znowu. Hrabina śmiała się, ale niespokojnie dopytywała, na jak długo zapasy wystarczą. Musiała też myśleć, na jak długo cierpliwości stanie. Anglik się uśmiechał, było mu dobrze; całymi godzinami szeptał z piękną gosposią. Przyszło już do tego, że opowiadał jej swą młodość, życie, wychowanie i spowiadał się z najskrytszych uczuć.
Zaświtał ranek, mgły stały na górach, deszczyk rosił, zdało się wszakże, iż zajdzie jakaś zmiana, bo jednostajna opona szara na niebie i szczytach zaczęła ściągać się w kłęby, przybierać kształty jakieś, zwlekać rozrzucone szmaty, jak gdyby z wiatrem odlecieć miała. Giewont zamajaczał z dala i choć go zakrywały chmury, pokazywał się swymi ciemnymi reglami u spodu jako obietnica lepszych godzin.
Wala, ostrożny i polityk, nie chciał się zaręczeniem kompromitować, lecz zdawał się pewny, iż po obiedzie zaświeci upragnione słońce i choć przejażdżkę do Kościeliskiej Doliny odbyć będzie można. Wielka radość i pośpiech; zamówiono wózki, zgodzono przewodników, Anglik wyszedł na zwiady i wrócił z dobrą otuchą. Jakoż co chwila zaczynało być jaśniej w górach. Giewont, odsłonięty cały, dymił tylko szczytami, na dalszych, wedle przepowiedni Williama, dostrzec było można leżący całun śniegowy.
Naprędce podano śniadanie; pierwszy promyk słońca przebijający chmury wywołał okrzyk radośny: "Jedziemy!" Wózki już stały. Droga, która wczoraj płynęła strumieniem, była prawie oschła, potoki pozbiegały w doliny. Z wesołym usposobieniem siedli goście na niewygodne wózki górali i wyruszono ku Kościeliskom.
Któż nie zna choć z imienia tej ślicznej doliny, wjazdu do niej, gór, które ją otaczają, widoków na Polany, na Pylzny, fantastycznych głazów sterczących wśród ciemnej zieleni jodłowych lasów, i uroczej ciszy tego kąta, zasianego czerwonawymi kamieniami, po deszczu rozsiewającymi woń jakby rozkwitłych fiołków. Anglik nawet, wchodząc Bramką, przyznał, że dolina była bardzo piękna i miała swą radosną fizjonomię. Hrabina nazbierała kamieni, które chciała wieźć na pamiątkę. Towarzystwo całe, pieszo, po wodzie i błocie, zachwycające się widokami, które zachodzące słońce cudnie ozłacało, posunęło się aż za Pisaną i jak najdalej było można. Wózki zostawiono przy ruinach łowczej chaty i zajazdu. Anglik wszakże, oddając sprawiedliwość dolinie, łaknął szczytów, chciał się piąć wyżej i z góry poglądać na grzbiety Alp tutejszych. Przechadzka trwała prawie do mroku i wynagrodziła sowicie nudę oczekiwania. Następnego dnia wyprawa do Morskiego Oka całe towarzystwo jeszcze zajęła, lecz już wracając z niej, hrabina znajdowała, że ma dosyć Tatrów i że bardzo by do Krynicy powrócić sobie życzyła. William ofiarował się wprawdzie towarzyszyć chociażby jutro, prosił jednak, czyby mu parę dni nie dano urlopu dla widzenia czegoś więcej. Pilawski gotów był z nim pozostać.
- Zgodziłabym się na to z ochotą - odrzekła hrabina - lecz jakąż mam rękojmię, że mi pan słowa dotrzymasz? że zechcesz potem po złych drogach dobijać się do smętnej Krynicy?
- Moje słowo - rzekł Anglik - nigdym go w życiu nie złamał, słowo szlachcica angielskiego.
- A ponieważ pan Pilawski zostaje, wkłada się nań obowiązek odprowadzenia aresztanta na miejsce.
Albert jechał z kuzynką i nieskończenie był rad, że się tak małym kosztem obeszła podróż do Tatrów. Mógł bowiem mówić, że w nich był, a zbytecznie się nie zamęczył i dosyć wygodnie powracał. Praktyczny człek, był już nawet w lepszym humorze, gdyż biesiady w Zakopanem z kurcząt, jaj, grzybów i poziomek złożone zaczynały mu ciężyć. Wzdychał, jak powiadał, do cywilizowanego życia warunków; hrabina także, choć się nie przyznawała do tego i składała odwrót przyśpieszony na obawę śniegu w górach.
Gdy powóz pani Emilii ukazał się koło "Warszawskiego Hotelu" w popołudniowej godzinie przechadzki wśród snujących się gości, cała Krynica poruszyła się, zadrgała i wieść o powrocie zelektryzowała dosyć znudzonych pacjentów. W tryumfalnym pochodzie przeprowadzono ją do domku, do którego już z rana poprzedziła ją bryka i kamerdyner. Tu wszystko było gotowe, aż do bukietów na stole.
- A! - zawołała, padając na kanapę znużona - niewymownie jestem szczęśliwa, że nareszcie do portu przybiłam. Podróże są bardzo zajmujące, gdy je Dumas dowcipnie opisuje, deszcz nawet bawi, gdy on mu się dziwuje w Monaco, mówiąc, iż nigdy się nie spodziewał, aby w tak małym księstwie tak wielki deszcz mógł padać, ale odbywać podróż w kraju naszym i z naszymi gospodami, po naszych drogach, panowie, na to trzeba heroizmu lub angielskiej ekscentryczności. Drugi raz, mogę zaręczyć, że nie pojadę do Tatrów.
Greifer, który był wszedł powitać ją z innymi, nie widząc Pilawskiego, nie słysząc o nim, odważył się zapytać, co się z przewodnikiem stało.
- Cała historia - odpowiedziała hrabina. - Naprzód zawiodłam się na nim, bo był nudny i smutny, po wtóre spotkaliśmy w Szczawnicy bardzo zajmującego młodego turystę, Anglika. Pilawski z nim został; anatomizują razem Tatry i napawają się wonią fiołkowych kamieni, po czym oba tu wrócą. A propos! - zerwała się hrabina - gdzie są moje fiołki, panno Salomeo? Jeśli ich zapomniano, jutro jedziesz po nie. Zaprosiłam - dodała - Anglika do Krynicy. Anglik jest znakomitym egzemplarzem! Miły, uczony, towarzyski, młody, przystojny i tylko jeszcze w Chinach nie był; zresztą wszędzie, gdzie ludzie chodzą. Zdaje mi się, że nawet w Australii. Miarkujecie, panowie, że trzeba wystąpić, by Anglik stąd nie wyniósł nazbyt złej opinii o kraju.
- Czy szlachcic? - zapytał hrabia Żelazowski.
- Ojciec baronet, familia stara, znakomita, bogata.
- Czy sportsman? - dodał tenże.
- Ale któryż Anglik nim nie jest?
- Żeby był przyjechał na nasze wyścigi - mruknął hrabia - moglibyśmy się popisać przynajmniej końmi Dzieduszyckiego i Tarnowskich, a tak...
- A po cóż on tu? - szepnął Greifer, który znać przybyszowi i jego przewodnikowi niezbyt był rad.
- To mój gość - odparła hrabina - przyjeżdża do mnie.
Męskie towarzystwo, nie chcąc być natrętnym, rozeszło się wkrótce, ale też zaraz, zmęczona, nadeszła pospiesznie Ormowska z Lusią, Musią i Hercegowiną, która dla prędszego usłyszenia coś o podróży przyczepiła się do baronowej.
- Jakże ci się podróżowało? Kontenta jesteś? - zapytała Ormowska.
- Deszcz o mało mnie nie zalał, siedziałam, na próg nie mogąc wyjść, w chłopskiej chacie dwa dnie, zamoczyłam nogi, dostałam kataru i napytałam sobie adoratora po drodze.
- O to ci nietrudno! - rozśmiała się Ormowska.
- Ale jaki! jaki! - poczęła wesoło pani Palczewska - najprzód Anglik, inny gatunek człowieka, daleko zabawniejszy od naszych i wiele więcej umie od nich. Młody, przystojny, miły - zobaczycie.
- I przyjeżdża tu dla ciebie!
- Wyłącznie dla mnie - dodała hrabina. - Pilawskiego zostawiłam tam na straży, on go przywiezie.
Przy wymówieniu tego imienia Hercegowina wysunęła głowę, oczy otwarła szeroko, złośliwy uśmiech skrzywił jej usta, cała twarz zdawała się mówić hrabinie, że o tym panu coś wie... Odchrząknęła.
- A! ten Pilawski! - szepnęła.
- A cóż? co? - rzuciła hrabina. - Co Pilawski...
- Nic, nic.
- A! plotki, plotki - zagadała baronowa - ludzka złość. Nie wiedzieć skąd to wyszło, bałamuctwa!
- Przepraszam panią baronowę, bardzo przepraszam - zaczęła pobożna jejmość - wyszło to z poważnego źródła. Wiem, choć nie mogę wymienić, i wiadomość jest autentyczna.
- Jakaż? jaka? - ciekawie podchwyciła p. Palczewska.
- Bo widzi hrabina - poczęła szybko Hercegowina, ażeby się nie dać uprzedzić - ja od razu przeczuwałam, że coś podobnego się odkryje. Pan Surwiński dziwaczył, plótł trzy po trzy...
- A cóż wiecie o nim? co? mówże pani.
- Z najlepszego źródła z Warszawy wiadomo, tam go wszyscy znają... szuler z profesji... szuler... nic więcej... syn lokaja, który służył u Zamojskich...
Hrabina słuchała zrazu bardzo serio, potem nagle zaczęła się śmiać, ale śmiać tak okrutnie, że się na kanapie położyła, trzymając za boki.
Hercegowina zaczerwieniła się, obrażona.
- Cóż w tym śmiesznego? co śmiesznego? chyba to, że tu u nas wszyscy go jak gagatka psuli i pieścili, nie ujmując pani hrabinej, i mieli go za wielką figurę. A to szuler, a to szuler.
- Ale, moja prezesowo - wtrąciła Ormowska jakoś z wymówką - powtarzasz banialuki. Ja mam tę plotkę w podejrzeniu wielkim, że ją ktoś ukuł, aby mu w pewnym miejscu zaszkodzić, ale... dajmy już pokój.
- Ja milczę, milczę, a czas okaże! - dodała prezesowa.
- A ja nie mogę zmilczeć i domagam się od kochanej prezesowej tłumaczenia. Któż to mógł wymyśleć i dlaczego?
Ormowska, zagadnięta, oczyma dała znać hrabinie, że teraz mówić nie będzie, a później to jej wytłumaczy. Prezesowa, dotknięta opozycją, wstała zaraz i pożegnała hrabinę.
- Przy niej się mówić boję - rzekła pani Ormowska, gdy odeszła - dobra kobieta, pobożna, ale nie mając co robić, bawi się, lada plotki nosząc razem z modlitewkami. W tym wszystkim coś mi jest podejrzanego. - Nachyliła się do ucha hrabiny. - Pilawski pono bardzo był częstym gościem u pani Domskiej, bodaj czy tam się z córką nie zawiązał romansik, niech mnie pan Bóg przebaczy, jeśli go niesłusznie posądzam, ale Greifer, sam wprowadzony przez Jaworkowską, a podobno zimno przez pannę przyjmowany, musiał puścić tego bąka.
- To po prostu sensu nie ma - odezwała się hrabina - przypuszczam, że grywać może, ale z gry żyć! ogrywać! Ktokolwiek mu raz w oczy spojrzał, o to by go posądzić nie śmiał. Ja, gdy powróci, powiem mu otwarcie, bo go szacuję, choć nudziarza, a jeśli pan Stanisław przez płochość nowinkę tę rzucił, musi ją albo odwołać, lub...
- Hrabino... Emilko! droga moja - krzyknęła, rzucając się ku niej, Ormowska przerażona - na Boga cię zaklinam, nie mięszaj się do tego. Może być straszliwa awantura. Pilawski wygląda na drażliwego. Greifer nie ustąpi...
- Bardzo by mi było przykro dać powód do jakiegoś zajścia, ale, baronowo kochana, ja tego człowieka szanuję, jestem mu przyjaźną, mam o nim wyobrażenie najlepsze i spełnię obowiązek. Nie godzi się, by potwarz taką rzucono, spalmiono go niewinnie.
- A! po cóż ja ci to powiedziałam! - zawołała baronowa.
- Jutro bym się była dowiedziała tego od Jaworkowskiej, która pod sekretem śmiertelny by grzech zwierzyła - nie wytrzyma! - rozśmiała się Emilia. - Zresztą, bądź dobrej myśli, o ile w mej mocy, zapobiegnę, aby awantury nie było.
- Cóż się dzieje z Domską i Greiferem? - cicho szepnęła po chwili.
- Greifer się kocha!
- A!! - poczęła śmiać się pani Emilia - Greifer się kocha, ile razy mu tego potrzeba! Nie znam młodego człowieka, który by doskonalej umiał odegrać zakochanie, kochanie, zrozpaczenie i wystygnięcie. W tym jest skończonym artystą. Dwa razy patrzyłam na to produkowanie się i muszę wyznać, że jest mistrzowskie. Trzeba go widzieć, gdy stanowczy rzut oka zapala w nim uczucie, z którym walczy, które poskramia, które niby ukrywa tak, by się stało jak najwydatniejszym. Miłość jego jest w najnowszym stylu, bez staroświeckich westchnień, cała w wejrzeniach, cała w półsłowach. Potem rośnie coraz, staje się widoczniejszą dla świadków, a niezwyciężoną w nieszczęśliwym kochanku. Walczy z nią. Są dnie, w których znika, powraca niby zimny i rozpłomienia się na nowo. W rozmowie jego cieniowań pełno, sztuka niezrównana, nie mówi nic, a nie powie słowa, żeby w nie jak w bawełnę nie obwinął sentymentu. Potem następuje głęboki smutek, ale błyskami dowcipu dla niepoznaki przerzynany, potem zależy to już od artystki, z którą jest na scenie.
Lusia, Musia i pani Ormowska do łez się śmiały, słuchając hrabiny, która rzuciła rękawiczkę na stół kończąc i dodała:
- Fałszowana czekolada, fałszowane perfumy, fałszowane poudre de ris i w końcu miłość - jest to wiek, w którym się od fałszowanych rzeczy obronić niepodobna.
Drugiego dnia u źródła hrabina dała znak panu Stanisławowi, kołującemu po ścieżkach w oczekiwaniu Domskiej, która tego dnia wyjść miała, aby się do niej zbliżył.
- Cóż tu u was słychać? Piknik? (nie chciała od razu zagadnąć o to, co ją zajmowało najwięcej).
- Piknik bez pani? - wykrzyknął Greifer - dzień bez słońca, nie udał się, ziewali wszyscy i rozeszli się o dziesiątej.
- Któż był, a kto nie był?
- Pań mało, życia żadnego, stroje zaniedbane - słowem, odbył się tylko dla ceremonii.
- A Domska?
- Pani Domska prawie ciągle chora - odezwał się trochę zmięszany Greifer - córka się bawić nie lubi.
- Wprędce jadą? - zapytała hrabina.
- Zdaje mi się - tak; gotują się już do drogi.
- Pan tam często bywałeś?
- Czasami... Panna bardzo miła.
- I bardzo bogata! - z przyciskiem dorzuciła hrabina - o tym pan pewnie dobrze wiedzieć musisz?
- Ja? tak dalece... nie wiem.
- Przecież przez Jaworkowską.
- Tak, coś słyszałem, ale panna bardzo wykształcona i wychowanie świetne.
- Cóż po tym, kiedy tam pana pono Pilawski uprzedził - rozśmiała się hrabina, złośliwie spoglądając na niego, i natychmiast, nie dając mu ust otworzyć, rzekła: - Pilawskiego niepodobna nie ocenić, chyba kto smaku i instynktu był pozbawiony. Człowiek, jakich mało, wielce sympatyczny i...
- Wiem, że miał szczęście podobać się pani - rozśmiał się Greifer.
- Bardzo nawet, panie Greifer, bardzo... zawrócił mi był głowę - wprost poczęła hrabina - wcale się z tym nie kryję, ale trafiłam na serce zajęte.
Pan Stanisław zmilczał, zdawał się namyślać - zwrócił twarz ku hrabinie i wybąknął niewyraźnie:
- W moim przekonaniu wcale pospolity człowiek, wcale pospolity, ale szczęśliwy.
- Toś się na nim nie poznał - odparła Palczewska. - Słyszałam już, przybywszy tutaj, że puszczono tu o nim jakąś bezsensowną plotkę, rzecz ta się wyjaśni. Wprost potwarz i dosyć niezręczna; Albert go znał w uniwersytecie.
Greifer był jak na mękach.
- Ja tam - odezwał się, z trudnością dobywając wyrazów z siebie - ja tam o niczym nie wiem, ale nie sympatyzuję z nim, to trudno.
- Myślę, że to nawet niepodobna! - szepnęła Palczewska złośliwie.
- Jak to pani rozumie? - obrażony podchwycił Greifer.
- Temperamenta, charaktery, wychowanie, upodobania macie panowie różne. Pan stworzony jest do świata i salonu, on do cichego życia domowego i życia pracy. Trudno, żeby się on podobał lub pan jemu.
- Wcale się też o to nie starałem - z przymuszonym uśmiechem odezwał się młody człowiek - zresztą, jak to zwykle u wód bywa, rozjedziemy się i więcej nie spotkamy. Co się tycze tych, jak je pani zowie, plotek, ja o nich nic nie wiem... nic nie wiem.
- Bardzo mnie to cieszy... tak bezsensownego nic byś też pan nie powtórzył - zakończyła pani Palczewska, żegnając go skinieniem głowy.
Greifer jednak, choć odprawiony, niespokojny, nie miał ochoty odejść. Czuł potrzebę tłomaczenia się dłuższego, język mu świerzbiał.
- Na podobne gadaniny najlepiej nie zwracać uwagi, chociaż trudno ludzi obwiniać - rzekł z przymuszoną żartobliwością. - Pan Karol Surwiński koniecznie w nim chciał widzieć jakiegoś zamaskowanego magnata; nie dziw, że drudzy odkryli awanturnika. Po cóż się tak z sobą ukrywać i dla uczynienia zajmującym osłaniać tajemnicą?
Hrabina szła nie odpowiadając nic, Greifer dodał jeszcze:
- Na każdego z nas ludzie plotą, choć jesteśmy znani i tutejsi, cóż dziwnego, że i na obcego również.
Nie odebrawszy i na to żadnego słówka odpowiedzi, skłonił się wreszcie i powoli odszedł.
W tym pozornie tak spokojnym i wesołym towarzystwie, złożonym z ludzi sobie po większej części obcych i przypadkowo na krótki czas zgromadzonych, przymuszona wesołość okrywała nurtujące spodem prądy małych intryżek, zachodów i mrówczą krzątaninę tego gatunku ludzi, którzy nie mogą wytrzymać, żeby pod pretekstem własnego interesu lub moralności publicznej bliźnim nie szkodzili. Przezacny Surwiński pracował nad wyjaśnieniem prawdy, pani prezesowa nad odkryciem fałszu, Greifer nad sprawą własnej kieszeni, na ostatek hrabina musiała się rozerwać. A że los na pastwę im wszystkim wydał w tym roku pana Pilawskiego i Domską, padali, nieszczęśliwi, ofiarą. Szczęściem, mimo podejrzeń gorliwego czarno-żółtego Mamrotha, o których wspomniał Hercegowinie, bliższe badania okazały fałsz tego domysłu i ocaliły panią Domską od możliwej jakiej nieprzyjemności, w czasie wojennym mogącej mieć następstwa groźne. Mamroth, który lubił się gorliwie zajmować (dla dobra ogółu) śledzeniem indywiduów zdających mu się podejrzanymi, gdy raz powziął myśl, iż przybyła z Berlina osoba mogła mieć jakąś misję półurzędową, systematycznie wziął się do odkrycia prawdy. Napisał, dokąd należało, odebrał odpowiedź, posłał raport i... nierychło otrzymał zawiadomienie, iż omylił się grubo. Właściwe i kompetentne organa bezpieczeństwa publicznego oznajmiły mu, kto była pani Domska, i uspokoiły zupełnie.
Urzędnik ten nadto był sumiennym, ażeby powiedziawszy domysł nie usprawiedliwiony przyjaciółce prezesowej, nie miał go, po bliższym zbadaniu rzeczy, odwołać. Spotkawszy więc na przechadzce Hercegowinę, zawsze gotową do zajmującej i nauczającej z nim rozmowy, zatrzymał ją i odwiódłszy nieco w stronę, odezwał się:
- Pani prezesowej, jeśli się nie mylę, zwierzyłem się z mojego domysłu w przedmiocie damy pod nazwiskiem Domskiej tu przebywającej. Jestem pewien, że pani, dawszy mi słowo, iż wiadomość tę zatrzymasz przy sobie, zachowałaś ją tylko dla własnej informacji. Otóż dziś przychodzi mi, sumienie każe, oświadczyć pani, że się omyliłem - tak - omyliłem się.
- W jaki sposób? - spytała prezesowa ciekawie.
- Mam z najlepszego źródła pewną wiadomość, kto jest pani Domska, nie ma w niej nic niebezpiecznego.
- Ale któż ona jest? kto? proszę pana?
Mamroth się uśmiechnął, dobył papierka z kieszeni i z języka niemieckiego przetłomaczył następującą, kancelaryjnym sposobem wystylizowaną karteczkę: Pani Zuzanna z... Domska, córka zamożnego obywatela z Księstwa, lat 48, otyła, włosy siwiejące... właścicielka magazynu mód w Berlinie, na rogu ulicy Unter den Linden. Majątek znaczny, osoba w żadne obce swojemu powołaniu sprawy się nie mięszająca, oddana wychowaniu córki Elwiry.
Pani prezesowa, posłyszawszy o magazynie mód, załamała ręce i parsknęła śmiechem pełnym tego szlachetnego uczucia radości, gdy się uda dobremu sercu znaleźć na drodze kamień, którym cisnąć może na nie spodziewającego się pocisku bliźniego. Zadrgała z radości.
- Marchande de modes! Marchande de modes! - poczęła powtarzać, biorąc się za boki. - Otóż to nasi koneserowie salonowi! Wzięli ją też, jak ten dudek Surwiński Pilawskiego za grafa, za coś osobliwego, za wielką panią!... a to...
- Wielką panią ona jest - przerwał Mamroth - piszą mi, że bardzo bogata!
- Z igiełki i nożyczek! - ze wzgardą zawołała prezesowa.
- No i córka obywatelska.
- Ale modniarka, nic więcej jak modniarka! - zawołała Hercegowina radując się. - Wielka mi figura! A tak to chodzi poważnie jak jaka wojewodzina! A tak się to dmie, a tony sobie daje... Modniarka! Teraz zrozumieć łatwo, dlaczego pani i panna zawsze były tak postrojone... wszak ci to nic nie kosztuje, bo sobie z cudzych obrzynków poszyją fioki.
Mamroth patrzał zdziwiony i posępny.
- Nie rozgłaszaj pani tego - rzekł - nie ma potrzeby.
- Dlaczego? cóż to? tajemnica stanu? Czemu ludzie nie mają wiedzieć, kto jest ta jejmość?
- Ja panią o to proszę - dodał przyjaciel - i powiem pani to jedno, że jeśli się to rozgłosi, nigdy w życiu ode mnie nie posłyszysz słowa.
Prezesowa spoważniała nagle.
- To co innego! co innego; jeśli pan radca mi zakazujesz.
- Proszę.
- Ale dlaczego, dlaczego?
Urzędnik usta podniósł zaciśnięte w górę, popatrzał długo, brwi ścisnął i rzekł:
- Dlatego, że ja proszę.
Prośba była niemal rozkazem.
- No, jak to, nikomu?
- Nikomu.
- E! bo pan to nudny jesteś.
Tajemniczo dźwignął ramionami radca, schował kartkę do kieszeni, uchylił czapki i odszedł. Hercegowina postała chwilę, pomyślała i miała iść, gdy od dawna z dala stojący na straży siostrzeniec, p. Porfiry, zbliżył się z wolna z uśmieszkiem pełnym poszanowania przyszłego spadkobiercy.
Nie ma w świecie niewdzięczniejszej roli nad konkurenta do szkatułki, bo nikogo gorzej w ogóle nie przyjmują, nikt przykrzejszych nie obudza myśli, nikt na kwaśniejsze nie jest wystawiony humory, nikomu słodycz, uległość, cierpliwość nie opłacają się boleśniejszymi gderaniami nad takiego siostrzeńca. Są może szczęśliwe charaktery starych, umiejące tę niechęć ku przyszłym spadkobiercom pokryć i osłonić, ale ciocia prezesowa była z natury kwaśną, cóż dopiero, gdy jej taki nieznośny memento mori nawinął się na oczy. Nawet wesoła, warzyła się natychmiast jak śmietanka w upały. Tym razem też, widząc nadchodzącego, ściągnęła brwi.
- Chciałem cioci dzień dobry powiedzieć.
- A i ja też zbieram ci się coś powiedzieć także i myślę, że czas po temu, bardzo czas. - Podniosła groźne wejrzenie. - Powiedz ty mnie, po co ty tu siedzisz? co ty tu robisz? Już mi się przykrzy widzieć cię, gdziekolwiek się ruszę, na moich piętach. Czy to ja jestem małe dziecko, czy zgrzybiała baba, żebyście mnie tak nieodstępnie pilnowali?
- Ale uchowaj Boże - przerwał, mocno się czerwieniąc, Porfiry, wszakże ja nie przeszkadzam... ja tu jestem... tak sobie... tak sobie... dla własnych moich okoliczności.
- Jakież? po co? - zawołała ciotka - młody człowiek powinien coś robić, czymś się zająć; cóż ty robisz? Czas tracisz nadaremno, bąki zbijasz.
- Proszę cioci prezesowej - odezwał się nieco zmieszany Porfiry, który długo mówić nie lubił i nie bardzo był zdolny - proszę cioci prezesowej, ja, ja nawet mam cel mojej bytności w Krynicy, mój własny...
- Jaki? i dlaczegoż mi o nim nic nie mówisz? - egzaminowała ciotka.
- Bo cóż miałem mówić przedwcześnie, kiedy jeszcze nie mogłem nic rozpocząć?
- A cóż zamierzałeś rozpoczynać?
Porfiry spuścił oczy i westchnął.
- Proszę cioci prezesowej, żeby się nie gniewała, bo ja na to mam zezwolenie od mamy, gdyby się co trafiło, ja proszę cioci prezesowej, zamierzyłem zakochać się i ożenić...
Usłyszawszy to wyznanie, Hercegowina stanęła, wstrząsła się cała, ręce z różańcem splotła nagle, aż stawy w nich jękły, i tupiąc nogą spytała:
- Co? co? matka ci tym głowę nabija? Ty! tobie żenić się?
- A dlaczegóż by nie? - rzekł Porfiry. - W moim wieku ludzie bardzo się żenią i kochają.
- Młokos jakiś! a toś się spowiadać z tego powinien! - zawołała ciotka. - Nic nie masz, nie zapracowałeś w życiu grosza, kąta dla żony nie znajdziesz.
- A, proszę cioci prezesowej, ja bym sobie życzył taką wziąć, żeby ona mnie do swojego kąta zaprowadziła - odezwał się Porfiry - ja inaczej jak z osobą majętną żenić się nie myślę. Niech ciocia nie sądzi, żebym był płochym.
- A któraż cię też zechce? która? - przerwała surowa Hercegowina. - Ni z pierza, ni z mięsa...
Młodzieniec spuścił oczy. Do pierza się nie poczuwał tak dalece, ale był przekonany, iż z mięsem mógł się pochwalić. Jak go Bóg stworzył, to stworzył, ale pamiętał o sobie i starał się rumiano i krzepko wyglądać. Pracą się nie męczył, myśleniem nie nużył, jeść lubił, spać nie zaniedbywał. Ciocia była za surową, widział się skrzywdzonym i zamilkł. Prezesowa popatrzyła na tę konfuzję młodzieńca i ruszyła powtórnie ramionami.
- A cóż? może już i projekt gotowy?
Porfiry zamilczał.
- Mówże, cóż stoisz jak słup?
- Kiedy ciocia nie pochwala.
- Nie pytałeś się mnie w czas? a gadajże przynajmniej, co robisz? Jesteś gotów w jaką kaszę wleźć, bo to tu ewangeliczna uczta w tej Krynicy.
Jeszcze raz westchnął pokrzywdzony.
- Cóż ja mam mówić, kiedy ciocia prezesowa nie każe. Tak dalece się nie zaawansowałem, a jeślim się cokolwiek i zakochał, gotów jestem odstąpić.
- Kogo? co? zakochałeś się? w kim? mów mi natychmiast.
Siostrzeniec zdawał się mocno z sobą walczyć.
- Proszę cioci prezesowej - rzekł - nie ma jeszcze tak dalece nic. Na przechadzkach czasem mijałem po kilka razy i popatrzyłem, to z ławki naprzeciw przyglądałem się i wzdychałem, alem jeszcze i słowa do panny nie mówił.
- A gdzież ta panna? gotóweś jeszcze w Żydówce się zakochać!
- Ale, proszę cioci prezesowej, już nie jestem tak głupi, żebym, nie wiedząc w kim, puścił się. Ja chodziłem wprzódy do kancelarii i wiem, kto to jest.
- A powieszże mi nareszcie, jak się nazywa?
- Śliczna panna! proszę cioci, tak pięknej panny jeszcze nie spotkałem, prócz raz w teatrze we Lwowie, ale tamta była... osoba... niebezpieczna, ta zaś obywatelka i majętna...
- Nazywa się?
- Panna Elwira Domska.
Ciotka śmiać się szczerze zaczęła i nie połajała nawet.
- Jak na początkującego wybór wcale niezły - rzekła szydersko - tylko nie na twój to rozum, mój Porfirku.
- To jest prawda - szepnął siostrzeniec - że wedle tego, co uważałem, stara się tam pan Pilawski, który ma odzienie z Londynu, i pan Greifer, który się ubiera w Wiedniu, a nawet Greifer się tam wkręcił, ale kto to może wiedzieć, kto się podoba. Wszak i ja podobać się mogę.
Ciotka uderzyła się palcem w czoło za całą odpowiedź i parsknęła śmiechem.
- A daj temu pokój - rzekła - to nie dla ciebie; jak ci czas przyjdzie żenić się, wyszukać ci musimy żony i pomóc, sam rady nie dasz.
- Ja, proszę cioci prezesowej, nie myślę się awansować zbytecznie, a jeślibym, prawdę powiedziawszy - dodał rozumny kawaler - trochę się pokochał, toć mi serce nie uschnie. Ludzie się i po dwadzieścia razy kochają, a ja ani razu dotąd...
Bystro spojrzała nań prezesowa.
- Zmów koronkę do Przemienienia, powiadam ci, darmo się na pośmiewisko nie dawaj; jak ludzie zobaczą, wezmą cię na fundusz...
Zmilkł Porfiry, jakoś zmiękła, może naiwność dziecka tego litość w niej obudziła, uśmieszek błądził jej po ustach. Powoli zaczęła dalej iść ścieżyną, a siostrzeniec krok w krok za nią; w ostatku dała mu rękę do pocałowania i odprawiła go:
- Nie durz się darmo, lepiej byś do domu jechał i żniwa pilnował...
- Bardzo jeszcze nierozgarnięty i strasznie chłopiec niewinny - mówiła w duchu ciocia prezesowa. - Przypuśćmy, żeby tej dziewczynie, córce modniarki, przyszło do głowy go zbałamucić, wzięłaby go, jak chciała. Otóż skutek tych mięszanych towarzystw, gdzie się nigdy nie wie, kogo się spotyka. Każdy dziś ma prawo tak samo się jak my ubrać, tak samo żyć i tam bywać, gdzie i my. Dopilnujże się tutaj, ażeby poczciwi nie policzkowali; z tego wszystko złe, że dziś nikt na swym miejscu nie chce zostać... Pnie się każdy... Obraza Pana Boga...
I ciocia prezesowa, korzystając z chwili wolnego czasu, poczęła się modlić, bo miała czasem po kilka tysięcy Zdrowaś do odmówienia w krótkim terminie. Osoba była pracowita i pobożna.
Najgorzej wiodło się panu Stanisławowi Greiferowi, chociaż miał za sobą potęgę i protekcję pani Jaworkowskiej. Greifer, jakeśmy się dziś nauczyli mówić, przerachował się, zapędził i spostrzegł, że mógł być skompromitowanym bezużytecznie. Drzwi Domskiej były mu jeszcze zamknięte, chociaż pani Jaworkowska zapewniała, że u matki jest jak najlepiej położonym i że wkrótce nawet znowu przypuszczonym będzie do oblicza tych pań. Z dnia na dzień wszakże czekając na to, pan Stanisław doczekać się nie mógł, aby go przyjęto. Nie uszło to kołatanie baczności ludzi, którzy z niego po cichu żartować sobie zaczynali, a tego Greifer znieść nie mógł. Lubił on sobie z drugich szydzić trafnie, ale siebie dotykać nie pozwalał. Co chwila oczekiwany i zapowiedziany powrót Pilawskiego niepokoił go wielce. Przeczucie jakieś zwiastowało mu, że będzie miał przykrą do przejścia chwilę. Byłby może nawet pod pozorem jakimś wyjechał, gdyby się nie wstydził, nie lękał gadaniny, że z placu uszedł dla wstydu lub niebezpieczeństwa. Jeśli kiedy, to teraz należało mu nadrabiać fantazją i nie okazywać wcale, że zwątpił o sobie.
W parę dni potem gruchnęło rano po Krynicy, iż Anglik przybył i że go już widziano. Gospodarz hotelu rozpowiadał wszystkim, iż koniecznie jaj świeżych zażądał do śniadania. Pilawski przyjechał z nim razem. Byli w jak najlepszej komitywie i przyjaźni, wspólna podróż zbliżyła ich i uczyniła poufałymi. Sir William stanął w pokojach obok Pilawskiego, drzwi łączące dwa mieszkania kazał otworzyć i cały ranek zszedł im na żywej gawędzie. Ciekawi, którzy chcieli jej podsłuchać pode drzwiami, stracili czas i zachód, rozmawiali bowiem po angielsku, i gospodarz upewniał, że brzmienie tego języka do ciągłego dławienia się było podobnym. Pierwsze odwiedziny tych panów około drugiej godziny były do hrabiny Palczewskiej. Gospodarz, który wiedział, iż wyjść mają, i chciał się typowi angielskiemu przypatrzeć, opowiadał o wyspiarzu potem, iż miał piękną twarz, długą, zęby białe, trochę zająca przypominające, i wspaniałe bakenbardy.
- Takich panów, co imitują Anglików, u nas, panie, pełno - mówił po cichu - ale to zaraz znać, że Anglik prawdziwy.
Dumny był nieco z tego, iż w jego domu stał ten unikat, jakiemu równego drugiego nierychło miała widzieć Krynica.
Od gospody "Pod Różą" do domku pani Emilii na drodze niby przypadkowo spotkali osób kilka, które chciały widzieć Anglika, aby coś o nim móc powiedzieć. Hrabina, która już była o przyjeździe uwiadomioną, przyjęła sir Williama nader wesoło i wdzięcznie, dziękując mu za dotrzymanie słowa. Równie prawie przyjacielsko przywitała Pilawskiego, na samym wstępie oświadczając mu, iż się bez niego nudziła. William był w humorze rzadko się Anglikom trafiającym, młodym, wesołym, rozpogodzonym. Rozmowa naprzód padła na Tatry.
- Alp widziałem wiele i wspanialszych - rzekł Anglik - wszystkie mniej więcej otacza pustynia i ubóstwo; człowiekowi w sąsiedztwie tych olbrzymów osiedlić się i wyżyć trudno. Wszyscy górale są po trosze do siebie podobni. Lecz dla nas, Europejczyków - dodawał - Tatry są najoryginalniejsze, bo stoją do dziś dnia prawie takimi, jakimi je Pan Bóg stworzył. Stan natury nietknięty, nienaruszony, to je dla nas drogimi czyni. W Szwajcarii wszystko popsuła spekulacja, w Tatrach ludzie i ścieżki nie ogładzone i tym ciekawsze. Dziko, głucho, pusto, głodno, można by sądzić być poza granicami Europy i cywilizacji, a to właśnie Tatry szacownymi czyni, i to, że ich nikt nie zna.
Sir William, wychodząc z tego punktu widzenia, wszystko, co spotykał, znajdował wielce zajmującym, obiecywał nawet - tak był zakochany w tej terra incognita, której pragnął być Kolumbem - iż na rok przyszły na dłuższy tu czas przyjedzie, aby na niedostępne drapać się szczyty i opisać swą wycieczkę w roczniku Alpejskiego Klubu. Hrabina przyklasnęła temu zamiarowi. William był zgorszony, iż fotografii piękniejszych widoków nie znalazł, obiecywał więc z sobą na swój koszt wziąć fotografa, wydać album itp., itp.
Pilawski milczał, więcej potakując, niż przecząc. On także Tatry znajdował pięknymi i zamiast fotografa życzył im Calama.
Wśród tej rozmowy hrabina odwróciła się do niego i zapytała po polsku.
- Byłeś pan u sąsiadki?
- U kogo?
- U pani Domskiej! - ramionami ruszając dodała Palczewska. Pilawski zarumieniwszy się nieco, głową potrząsł.
- A to niegrzecznie - rzekła z uśmiechem - zostawże mi pan Anglika na pastwę, a sam idź; już ja wiem, że ci pilno.
Pilawski chciał się tłomaczyć, podług zwyczaju - tupnęła nóżką:
- Idź pan, idź, nie wstydź się, a po wizycie wracaj na obiad do mnie. Anglika ja zabawię.
Zawahawszy się nieco, Pilawski wziął za kapelusz i poszedł. Dzień był, co rzadko w Krynicy, pogodny; spiesząc do hotelu, spostrzegł tego dnia po raz pierwszy wyszłe na przechadzkę obie panie, którym z boku, jakby przyczepiony, towarzyszył Greifer. Jak tylko je zobaczył, skierował się natychmiast ku nim. Nim się zbliżył jeszcze, widział, jak pan Stanisław, który szedł po stronie panny, nie patrzącej na niego wcale, skłonił się żywo i ścieżką boczną, może dla uniknienia spotkania z nim, odszedł. Wzrok Elwiry zwrócił się z dala ku niemu. Gabriel prawie się przeląkł, widząc jej twarz zmienioną, bladą i wyrazem wewnętrznej boleści okrytą. Dojrzał też, iż matka, zobaczywszy go, z wyraźną intencją udawała, że nie widzi, i oczy w przeciwną skierowała stronę. Szły powoli ku cieniom i laskowi. Pilawski pospieszył je przywitać, dziwnym wzrokiem zmierzyła go Elwira, pani Domska oddała mu ukłon lekkim głowy skinieniem i znowu odwróciła się od niego. Nie spytano go nawet przez grzeczność o podróż, o zdrowie; obie panie osobliwszym sposobem były nieme i zakłopotane. Pilawski widział jawnie, iż tu coś zaszło, czego sobie wytłumaczyć nie mógł, coś jemu szkodliwego. Pobladł i zmięszał się.
Kilka kroków przeszli tak w milczeniu, w ostatku Pilawski się odezwał stłumionym głosem:
- Zapewne przeszkadzam, chciałem tylko przywitać, widząc, że i pan Greifer był natrętnym; to mnie ośmieliło. Może pani chce spocząć? - zwrócił się do matki.
Odpowiedziano mu coś niewyraźnie, ale oczy Elwiry w zastępstwie ust zdawały się zapowiadać, że potrzebują rozmowy poufnej - pociechy.
- Czy pani nie była chora? - zapytał Gabriel.
- W istocie - pośpieszyła za córkę odpowiedzieć matka. - Elwira i była, i jest chorą jeszcze, lekarz nakazał spoczynek. Miałyśmy już wyjeżdżać, tu powietrze nie służy.
Nie chcąc na ten raz narzucać się dłużej i widząc, że zamiast miłego przyjęcia, jakiego się spodziewał, spotykało go zimne i nienaturalnie milczące ze strony Elwiry; sądząc, że może w czym przeszkodził tym paniom, Pilawski ukłonił się i odszedł smutny, zadumany, przemyślając nad tym, jak i gdzie by mógł, nie zwracając oczów, pomówić z Elwirą. Czuł sercem, iż jakieś tłumaczenie, wyjaśnienie było potrzebnym. Mocno zaniepokojony, chwilę się wstrzymał rozmyślając, co z sobą pocznie; czy ma powrócić do hrabiny, czy pójść skupić ducha w samotności, aby wynaleźć środek widzenia się z Elwirą. Spojrzał na zegarek, było już prawie dwie godziny, jak wyszedł z Anglikiem, do obiadu u pani Palczewskiej dość jeszcze czasu... Skierował się więc ku hotelowi. Szedł ścieżką ze spuszczoną głową, gdy jakby przeczuciem podniósłszy ją nagle, ujrzał naprzeciw siebie kroczącego mężczyznę, który jak tylko go postrzegł, w górę podniósł kapelusz i uśmiechnął się z radością wielką. Natomiast Pilawski osłupiał, zbladł, załamał ręce i stanął jak wryty. Widocznym było, że to zjawisko niemiłe pomięszało mu wszystkie szyki.
A było w istocie oryginalne. Młody mężczyzna, wykrygowany, wyelegantowany, wyfryzowany, przypominał powierzchownością paryskiego fryzjera z modnego magazynu na bulwarach. Człowiek ten nie szedł, ale, rzekłbyś, tańcował idąc, tak stawiał kroki, z pamięcią o tym, ażeby wdzięcznie się wydawały. Układ jego cały nienaturalny był, wyłamany, ręce pozaokrąglane, głowa podniesiona z pewnym przechyleniem na bok, nadawać jej mającym melancholiczną fizjognomię wierzby płaczącej. Lśniły się na niej włosy utrefione, wypomadowane, rozdzielone starannie i ułożone z obu stron skroni z głębokim namysłem, by malowniczo wyglądały. Wąs, spiczasto zakończony dwoma sznureczkami, i bródka hiszpańska, długa, nader starannie wypielęgnowana, przy białej i bladej cerze odbijały jak na źle kolorowanym obrazku. Spod białego jak śnieg kołnierzyka niebieski, lazurowy krawat wyglądał, uciśnięty szpilką, na której zręczny złotnik związał w trofeum szpicrutę i dżokejską czapeczkę, podkowę i strzemię, godła sportu. O reszcie stroju, dobranego właściwie do tych premisów, mówić byłoby zbytecznym. Lakierki były z guziczkami i szyte białym jedwabiem, dalsze ubranie z lampasami, kamizelka otwarta wdzięcznie, a przy niej zwieszał się zegarek z łańcuchem, wedle wszelkiego podobieństwa ze złota talmi, niezmiernej grubości, dźwigającym pieczęć, medalion ogromny emaliowany i całą kolekcją ciekawości różnych, między innymi mikroskopijną armatę.
Nim się miał czas ów elegant odezwać do pana Pilawskiego, Gabriel zawołał głośno:
- Ale po cóżeś tu, u licha, mnie gonił i po co? po co?
- Przepraszam pryncypała - rzekł zmięszany nieco młodzieniec - były interesa naglące, ja nie mogłem ich brać na moją odpowiedzialność.
Pilawski przyskoczył doń żywo, schylił mu się do ucha, poszeptał coś kilka minut żywo i dodał:
- Rozumiesz mnie?
- Rozumiem - cicho szepnął elegant.
- Nie zapomnisz?
- Broń Boże!
- Idzie mi o to wielce - dorzucił Pilawski. - Nawet jeśli można, wolałbym, ażebyś, rozmówiwszy się ze mną, natychmiast powracał.
Twarz biednego przybylca przeciągnęła się.
- Proszę pryncypała - rzekł smutnie - kiedy już tyle się drogi zrobiło... Ja ręczę, że tam wszystko pójdzie jak należy, niechby mnie wolno było choć dzionek... dzioneczek...
- Ale ja ci tydzień daję, byle nie tu, nie tu. Jedź sobie do Szczawnicy, zabaw się! A tu gotoweś mi się wypaplać, gotów cię kto zobaczyć, ja będę w trwodze.
- Niechże mi pryncypał zawierzyć raczy; już kiedy się słowo rzeknie, to się dotrzyma. Człowiek siedzi i pracuje...
- Dam ci wakacje, dam! - zawołał Pilawski - tylko nie tu.
- Ja ich teraz sam nie wymagam, bo interesa są pilne, lecz kiedy już tyle się drogi uczyniło...
Pilawski ręką machnął. Elegant, który dotąd stał z kapeluszem w ręku, trzymając go nad głową, nakrył ją i począł iść za pryncypałem swoim z pewnym uszanowaniem, tak się obrachowując, aby mu pół kroku naprzód zawsze zostawić. Nieszczęśliwemu Pilawskiemu, którego twarz okryła się smutkiem, nawet sąsiedztwo tego młodzieńca zdawało się niezmiernym ciężarem i przykrością. Szedł jak na ścięcie, wiodąc go za sobą, niespokojnie rzucając oczyma dokoła, czy ich kto nie widzi. W istocie elegant był kompromitującym. Wypiętnowana na nim była ta elegancja z talmi złota, która do prawdziwej tak się ma, jak kolorowana litografia do obrazu Rafaela. Młodzieniec zdawał się tymczasem zadowolniony nadzwyczaj z siebie, przejęty błogo gustownością i pięknością swej postaci. Szedł, wyzywając oczów, by nań patrzały, serc niewieścich, by je podbijał. Kiedy niekiedy spoglądał sam to na wielki medalion wiszący u dewizek, to na lakierki stębnowane w figle różne, to na zielone, majowe, krzyczące rękawiczki glansowane, pozapinane tak, że ogromna ręka ledwie się w nich mieściła. Pilawski, wciąż idąc, powtarzał jeszcze:
- Ale po co było przyjeżdżać? po co?
- Proszę pryncypała, ja nie mogłem brać tego na moją odpowiedzialność.
Tak weszli do gospody "Pod Różą", Pilawski pospieszył z nim do swego pokoju, oglądając się jeszcze, czy ich kto na schodkach nie spotka, i zamknął się z nim na klucz na długą rozmowę.
Tymczasem postać tak wdzięczna i strojna nie mogła przejść od "Hotelu Warszawskiego" przez całą Krynicę nie zwracając ciekawych oczu. Lakierowane buty, zielone rękawiczki, lazurowy krawat, medalion ogromny, kapelusz jak lustro świecący, sam chód nawet i krygi powszechną obudziły uwagę. Ujrzał go pierwszy Greifer i zobaczywszy, że się witał z Pilawskim, z nim poszedł do hotelu i poufale rozmawiał, jako człowiek baczny, który ze wszystkiego umie korzystać, natychmiast pobiegł na zwiady. Niewinny ks. Brzoza, idący z brewiarzem, powiedział mu na pytanie, iż przypadkiem wie, iż ten młodzian przybył wczora w nocy, zajechał do "Warszawskiego Hotelu", pytał zaraz o Pilawskiego i ubrawszy się, do niego poszedł. Ks. Brzoza, sam stojąc w tymże domu, mimowolnie się o tym dowiedział. Greifer, czując, iż mu to się na coś przydać może, posunął się do dobrze znajomego gospodarza hotelu. A że ten zwykł był utyskiwać na pustki i brak gości, miał dobry asumpt do rozpoczęcia rozmowy. Utyskiwanie trwało.
- Wczoraj ci tu przecie ktoś zajechał.
- A co mi tam z niego! Zapowiedział, że nie dla wód, tylko za interesem do tego pana Pilawskiego. Zabawi może dwa dni i powraca. Co to za gość, kiedy jak po ogień, nie jak po wodę przyjechał.
- Cóż to za jeden? - zapytał p. Stanisław.
- Kto go wie? zapisał się Jerzykiewicz z Warszawy.
- No, ale stan, zajęcie? któż? co?
- Dał tylko sztrych w książce, któż go tam będzie pytał? Co mnie do tego, byle paszport miał. Wygląda, to prawda, na fryzjera, tylko że takich teraz elegantów co niemiara, którzy nie lepiej od niego się prezentują.
- Jerzykiewicz! - powtórzył parę razy Greifer. - Czy będzie u was jadał?
- Nie mówił, lecz jeśli na godzinę się nie stawi, czekać nie myślę.
- Jerzykiewicz! - powtórzył jeszcze dla wbicia w pamięć nazwiska Greifer. Zagadał potem o czym innym, pożegnał się i poszedł.
Łatwo było rozrachować, że przybyły za interesem do Pilawskiego znał jego i stosunki pana Gabriela najlepiej, cenna więc rzecz była dobyć coś z niego. Nie mniej baczny na każde poruszenie żywotne w Krynicy pan Karol Surwiński już go też widział, już doszedł, po co i dlaczego przybył, a równie - może więcej niż pierwszy - był interesownym wywiedzieć się dokładnie od tego, jak sobie wyobrażał, oficjalisty pańskiego, o panu. Oba więc czyhali na młodzieńca w lakierkach, obiecując sobie jeść z nim obiad w "Hotelu Warszawskim". Jerzykiewicz ani się domyślał nawet, iż nań spiski knuto.
Zamknięty na klucz z pryncypałem, zmęczył się rozmową z nim i jakimiś rachunkami aż do godziny późnej, tak im w "Hotelu Warszawskim" czas obiadowy przeszedł. Pilawski zapomniał też o stawieniu się na obiad do hrabiny i przysłano po niego, a że drzwi były zamknięte, musiano stukać i dobijać się. Gabriel, przestraszony, uchyliwszy drzwi, zapewnił kamerdynera, iż natychmiast przychodzi, papiery jakieś ze stołu zrzucił do kuferka, eleganta uwolnił, a sam pobiegł co prędzej do pani Emilii, bo zupa była rozdana i nie czekając nań, zajadano... Nie spytano go przez grzeczność, gdzie był i dlaczego się tak zabawił. Pilawski też, nie tłumacząc się, siadł. Rozmowa hrabiny z Anglikiem była niezmiernie ożywioną.
Tymczasem nieszczęśliwy ów elegant, którego zamiast wdzięczności pryncypała spotkała wymówka, po co przyjechał, zmęczony drogą, utrapiony piekącymi, ciasnymi lakierkami, głodny, wyszedł z hotelu "Pod Różą" nie myśląc o niczym, tylko ażeby coś przekąsić.
W "Warszawskim" dawno było po obiedzie. Greifer i Surwiński palili cygara w jadalni przechadzając się, obrus jeszcze był na stole i dwie solniczki osamotnione, jak wyspy na oceanie, poświadczały o zjedzonych przysmakach. Gdzieniegdzie walały się okruszyny chleba i czerwony vöslauer zostawił ślady starannego farbowania, jakiemu uległ w fabryce. Pan Jerzykiewicz wszedł, zmierzył okiem stół i westchnął, zanim nadbiegł uprzejmy gospodarz.
- Czy pan jadł?
- Nic, od rana nic w gębie nie miałem - smutnie odezwał się Jerzykiewicz.
- Zupą, sztuką mięsa i naleśnikami służyć mogę - rzekł właściciel hotelu. - A wino?
- Pół butelki czerwonego - bąknął nieśmiało elegant - i gdyby tak był kieliszek wódki?
- Żytniej, kontuszówki czy kminkowej? - przerwał z pewną dumą, wyliczając swe zapasy, gospodarz.
- Co z brzegu, to nieprzyjciel! - weselej bąknął Jerzykiewicz i usiadł na krześle.
Tu rozpoczęła się operacja zdejmowania obcisłych rękawiczek, spod których wyszły zmoczone i krwią nabiegłe ręce na światło dzienne. A że dzień był gorący, zielona barwa glansowanych rękawic umarmuryzowała piękne dłonie eleganta. Popatrzał na to melancholicznie i zdawał się godzić z przeznaczeniem.
W czasie tego epizodu Surwiński i Greifer z cygarami przechadzali się po obu stronach stołu, jeden od drzwi do komina, drugi od komina do drzwi. Surwińskiemu los pobłogosławił tak, iż z jego strony siadł Jerzykiewicz, miał więc nadzieję, że prędzej rozmowę zawiązać potrafi. Greifer rachował na swą zręczność i śmiałość, na obycie się ze światem "Pod Baranami", w Łańcucie i Krzeszowicach.
Chłopak en manches de chemise przyniósł naprzód wódkę, której spory kielich nalał sobie gość i wypił jak należy, z widocznym zadowoleniem. Potem solił chleb i jadł, głodny. Oglądał się na chodzących kiedy niekiedy, lecz nie okazując ochoty do rozmowy. I Surwiński, i Greifer myśleli, od czego by począć. Tylko pan Karol, czujący współzawodnika w panu Stanisławie, rachował:
- Jak ja pocznę, to ten się przyczepi, wmięsza i zbierać będzie owoce. Nie, zmilczę, niech on zacznie.
Greifer, śmielszy, stanął naprzeciw Jerzykiewicza, sparł się oburącz o stół, popatrzał i rzekł:
- Pan dobrodziej dla kuracji?
Jerzykiewicz mimo ust pełnych chleba z solą, co prędzej się uwinąwszy z nim, odparł grzecznie:
- O, nie, ja, tego, panie dobrodzieju, dla interesów pryncypała. - Ledwie wyrzekł tego nieszczęsnego "pryncypała", pożyczonego z handlowej nomenklatury niemieckiej, gdy sobie przypomniał, że powinien był milczeć. O mało się za język nie ukąsił.
- No, źle - rzekł w duchu - ale licha zjedzą, żeby ze mnie dobyli co więcej.
- Pan z Warszawy? - spytał Greifer.
Jerzykiewicz, pod świeżym wrażeniem potrzeby milczenia, chciał zmydlić. Nie było podobna, w książce stało, że z Warszawy jechał. Pomyślał: "No, toć przecie żadna tajemnica".
- A, tak! z Warszawy, z Warszawy - i dokończył w duchu: - więcej ani słowa!
Z boku stało krzesło, Surwiński na nim przysiadł się i popatrzywszy na Greifera z pewnym rodzajem politowania, począł:
- Prawda, iż z tych płaszczyzn mazowieckich do naszej pięknej Galicji przybywszy, musi się serce radować. Śliczny kraj, panie!
- Ale drogi, panie, kościołomne! - rzekł Jerzykiewicz. - Kamienie, korzenie, doły, dziury i na kości arcyniewygodnie.
- Wózki te góralskie trzęsą - dorzucił Greifer.
- O! trzęsą! ja, com do dróg prywatnych nie nawykł... - mówił Jerzykiewicz.
Ale w chwili, gdy już czynił to zeznanie, pomiarkował, że dopuścił się nieostrożności; po co było się do tego przyznawać? Urwał i zamilkł, wniesiono bowiem zupę bladą, wśród której wężowe zwitki makaronu w przyjemny gzygzak się składały. Dobywanie tych misternych zwojów niełatwe usprawiedliwiało chwilowe milczenie. Greifer tymczasem rozpatrywał się w człowieku.
- To jakiś naiwny chłopak! - rzekł - pociągnąć za sznurek - dobędzie się z niego, co trzeba.
Surwiński patrzał też, szukając w nim a priori, czy był plenipotentem, sekretarzem, kasjerem, archiwistą lub kontrolerem wielkiego nieznajomego.
- Pan nie musisz mieszkać na wsi, jeśliś do złych dróg nie nawykł - odezwał się Greifer - boć one po wioskach wszędzie takie jak u nas?
Pytanie było pułapką, Jerzykiewicz domyślił się tego, ale, jak żył, nie był nigdy w położeniu takim, by potrzebował się z czymś taić, i szło mu to ciężko. Jakże było nie odpowiedzieć, a odpowiadając, jak było się nie zdradzić.
- To jest, tego - odezwał się po namyśle - są szosy, panie dobrodzieju, są szosy.
Szczęśliwie mu się to bardzo udało, sam przynajmniej bardzo był zadowolniony - odpowiedział i nie powiedział nic.
- Dobra nad wielkim traktem - zapisał sobie Surwiński - oczywiście, o ile sobie przypominam... Międzyrzecczyzna... Zdradza się kawaler.
Greifer nie był kontent. Podano sztukamięsę, chrzan, ćwikłę i musztardę, Jerzykiewicz zatopił się w dobieraniu przyprawy. Po zupie czas był napić się vöslauera, a że dla prozopopei pił szklanką, gospodarz zaś zamiast pół butelki, dał całą, wychylił szklanicę dużą, nie zważając na to, iż wódka, już zupą rozgrzana, w głowie szumiała. Napój ten dodał Jerzykiewiczowi bystrości umysłu i rzekł w duchu:
- Chcą gadać? to dobrze, ale póki oni mnie będą brali na pytki, trudno mi się przyjdzie wykręcić, zażyję ich z mańki, sam pocznę.
Jakoż począł wychwalać piękności Krynicy, a że znać nie był wprawny do kreślenia krajobrazów, wprędce przekonał Greifera, iż nie należał do wybranych, którzy się po salonach obracać zwykli.
- Chłopak wyelegantowany jak perukarz na niedzielę, a osioł - rzekł Greifer - cóż on może za rolę odgrywać przy tym pryncypale?
Im więcej mówił pan Jerzykiewicz, tym się bardziej plątał. Sam Surwiński odkrył, że musiał to być oficjalista miejski, zapewne z głównej kancelarii, gdyż o wsi, lasach, polach itp. plótł androny. Greifer się niecierpliwił i powtarzał sobie: "Osioł!" Tak przeszła sztukamięsa i dojechano do naleśników z powidłami.
Surwiński dotrzymywał placu uparcie. Pan Stanisław zniecierpliwił się. Obaj patrzyli na siebie koso.
- Gdyby mi ten świeżo wypieczony salonowy filar nie przeszkadzał, dawno bym był w domu - mówił Surwiński.
- Żeby nie ten stary nudziarz, we cztery oczy zrobiłbym z nim, co chciał - wzdychał Greifer.
Jerzykiewicz zaś, po drugiej szklance wina, oddawał sobie sprawiedliwość.
- Jeśli się co chcieli ze mnie dowiedzieć, bardzo się oszukają - oho!
Pan Stanisław, znudzony, zapalił drugie cygaro, ukłonił się, trzasnął drzwiami i poszedł, Surwińskiemu oczy zajaśniały, przysunął się z krzesełkiem do Jerzykiewicza.
Miał on starą metodę jeszcze zbliżenia się do ludzi, prostą, ale skuteczną. Zadzwonił, chłopiec w kamizelce wszedł.
- Daj ty mi tu butelczynę starego węgrzyna i parę kieliszków - rzekł do niego.
- Parę kieliszków? - podumał Jerzykiewicz - cóż to on myśli.
Chwilę trwało uroczyste milczenie, obiad się kończył. Jerzykiewicz, nie postrzegłszy się, kwaskowatego vöslauera dopił do dna. Było mu jakoś dobrze na świecie, zapalił cygaro.
- Państwo tam w tej Warszawie dobrych cygar nie macie! - rzekł Surwiński - pozwolisz, szanowny panie, że mu będę służył suchym i co się zowie, smacznym.
Elegant przestraszył się nieco i począł kłaniać, ale jakże było cygara odmówić.
- Kieliszeczek węgierskiego? - zapytał stary.
- Ale, panie dobrodzieju, ja tego... ja tego... ja nie tego - bąka Jerzykiewicz. - Prawdziwie, żeby nie było zanadto, i cóż ja, nieznajomy... przecież nie zasłużyłem.
- Daj mi pan pokój - ozwał się pan Karol - ja stary, waćpan młody - ja tu w domu, waćpan podróżny... u wód taki zwyczaj, nie rób ceremonii.
Jerzykiewicz przyjął kieliszek, skosztował, po vöslauerze wino mu się wydało przedziwne.
- Co się zowie! - zawołał napiwszy się.
- Bo to tu Węgry tuż za pasem - odezwał się Surwiński. - Zabawisz tu pan długo?
- A! nie, choćbym chciał - muszę wracać.
- Do interesów! - dodał p. Karol.
- Ano tak, jest tego na głowie.
- U wielkich panów, w wielkich dobrach to tak zawsze - rzekł niby bardzo naturalnie p. Karol, chcąc podchwycić oficjalistę wielkiego pana. Spojrzał, a Jerzykiewicz, postawiwszy kieliszek, zaczął się śmiać i śmiał się, ale śmiał się, jakby najdowcipniejszy koncept usłyszał. P. Karol, myślą swoją przejęty, był pewien, iż śmiech pochodził z tego, że on tak doskonale odgadł, i sam też śmiać się z radości począł, a nieznacznie kieliszek Jerzykiewiczowi dolał. Staremu aż łzy z oczów popłynęły.
- Na Pilawskiego dosyć spojrzeć - dorzucił cicho p. Karol - pozna w nim każdy łatwo wielkiego pana i pana z antenatów.
- Hę? - podchwycił, już nie śmiejąc się, ale okrutnie zdziwiony Jerzykiewicz.
Surwiński był pewien, że go pochwycił.
- No, tak! tak! - rzekł poważnie - nie ma on się tu z czym taić, nie masz waćpan przede mną robić sekretu. Jam go wnet się domyślił.
- Ale dalipan - zawołał rozgrzany jakoś Jerzykiewicz - mnie tam nic do tego, wszelako... tego... Pan dobrodziej uprzejmym jesteś człowiekiem, nie chciałbym go zostawić w błędzie; nie powiem nic, bo mi gadać nie wolno, tylko tyle, że tak nie jest! tak nie jest!
- Daj już pokój! wiem, że ci gadać nie wolno, to dosyć - a ja, co wiem, to wiem!
Jerzykiewicz patrzał i znowu począł się śmiać. P. Karol śmiał się także, dolał kieliszek i tak zażyli, jak to po staroświecku mówiono, wczasu sobie, uśmiawszy się do woli.
- Ja od waćpana nie wymagam, ani żebyś mi jego nazwisko mówił, ani żebyś zakaz przestępował. Owszem, jeśli p. Pilawski chciał zostać incognito, miał pewnie swe powody ku temu, szanujmy je... Wielcy panowie mają wyższe konsyderacje.
Jerzykiewicz ręką machnął, kieliszek wywrócił i od stołu wstał, bo mu śmiech usiedzieć nie dozwalał. Na tym się też skończyło. Surwiński go uściskał, dopili do lagrów, pocałowali się, pożegnali i stary miał odchodzić, ale mu pewna uwaga przyszła, zawrócił.
- Słuchaj, asindziej - rzekł do ucha zdumionemu Jerzykiewiczowi. Uważałeś waćpan tego, co tu siedział, tu z początku obiadu? To ciekawiec, który by rad z asindzieja co wyciągnąć; będzie na niego polował, proszę cię, nie daj mu się.
Elegant zapewnił, że wcale się w rozmowę nie wda, i tak się nareszcie rozeszli.
Korzystając z wieczora, Jerzykiewicz z cygarem poszedł przechadzać się po lasku.
Po lasku właśnie chodziła bardzo piękna panna z małą dziewczynką. Była to Elwira z córką pani Jaworkowskiej i synkiem, która się ofiarowała dzieci przeprowadzić i zabawić, mając jakąś nadzieję, iż może gdzie przypadkiem spotka Gabriela. Czasem są ludzie, którym takie szczęście służy, że spotykają tych właśnie, których widzieć pragnęli. Stało się i tym razem, iż los poszczęścił - komu z nich dwojga, nie wiem. Minąwszy bardzo pociesznego Jerzykiewicza, który z cygarem w ustach paradował jakby na teatrze, i uśmiechnąwszy się z niego, biorąc go za kuglarza przybyłego do Krynicy, by pokazywać sztuki, panna Elwira postrzegła z daleka nadchodzącego Gabriela. Serce uderzyło, nie pomnąc na to, że się może skompromitować; nie zważając, iż elegant w zielonych rękawiczkach nie bardzo się był jeszcze oddalił, panna Domska pospieszyła wprost ku niemu. Po jej twarzy z dala poznać mógł, iż smutne jakieś wrażenie nie znikło z niej, zwiększyło się raczej niepokojem.
- Na miłość Boga - zawołał, przystępując żywo, Gabriel - co pani jest? byłaś pani chora! tak? Ale to nie choroba zmieniła jej rysy i oblokła je tym smutkiem... jeśli mam choć odrobinę łaski...
Elwira chciała mówić, ale mała Jaworkowska, w wielkich pretensjach, stawiła się tuż przy niej, nie odstępując na krok, z wytężonym wzrokiem i słuchem; rozmowa stawała się niepodobną. Oczyma wskazała Elwira na nią: szczęściem, tak się już tego dnia wszystko składało, że despotyczny braciszek przyszedł się od niej domagać, aby poszła z nim grać w wolanta, i owa słuszna panna, wyrzekłszy tylko po cichu - "Te nieznośne dzieci" - za panem bratem pójść musiała.
- Co pani jest? - powtórzył Gabriel.
- Co mi jest! - odezwała się smutnym głosem Elwira. - Powiem panu jednym słowem: na sercu mi ciężko! Leży na mim kamień, wieko grobowe, oddychać nie mogę. Byłam chora, jestem znękana, chciałabym stąd jak najrychlej wyjechać.
- Czy mogę w imię najszczerszej przyjaźni domagać się wyjaśnienia? - zapytał Gabriel.
- Winnam je panu - rzekła Domska - ale jest to dla mnie ciężkim, przykrym i lękam się go. Choćbyś pan miał najgorsze o mnie powziąść wyobrażenie, przyznam się, że to zmartwienie, którego doznałam, wynikło z pańskiej przyczyny.
- Z przyczyny mojej, mojej? - krzyknął przestraszony Pilawski - ale cóż ja uczyniłem, czy mogłem?...
- Posłuchaj pan - mówiła Elwira - będę miała męstwo wyspowiadać mu się ze wszystkiego. Nie wiem, czy może człowieka większe spotkać nieszczęście, jak gdy się zawiedzie na kimś, w kim szlachetną duszę uczuł, w kogo uwierzył. Nie będę taić, żeś mi się pan wydał takim właśnie uczciwym, zacnym, szczerym człowiekiem. Zachwiano we mnie wiarę w niego, zabolałam.
Stanęła i spojrzała nań. Gabriel stał blady jak ściana, tylko oczy mu się iskrzyły blaskiem jakiegoś szlachetnego oburzenia i gniewu.
- Któż, co mógł pani powiedzieć o mnie? - wyjąknął z trudnością Pilawski.
- Kto, tego panu nie wyznam, nie mogę - mówiła spokojniej Elwira - ale rzucono na was, spodziewam się, potwarz. Ja nie chcę ani wam jej powtarzać, ani was do tłumaczenia z życia pociągać; daj mi pan rękę i słowo, że nie masz sobie nic do wyrzucenia, co by jego charakter kalało, że... a, mój Boże, powiem wszystko... zrobiono pana... szulerem z profesji.
Gabriel spojrzał i rozśmiał się, ruszając ramionami.
- Przysięgam pani na Ewangelię i co jest najświętszego w świecie, żem w ręku kart nie trzymał, że nie gram nigdy.
Oczy Elwiry zabłysły radością.
- To po prostu jest jakaś niepojęta omyłka lub ohydna zła wola, to nie ma sensu.
- Byłam o tym przekonana - oddychając wolniej, odezwała się Domska - teraz skończone wszystko, nie pytam więcej.
Gabriel pochwycił jej rękę i przyłożył ją do ust przejęty, rozczulony.
- Bóg łaskaw - rzekł - spodziewałem się zmartwienia, ciosu, zesłał mi najwyższą pociechę, bo dowód współczucia od pani, której szacunek jest dla mnie najdroższym skarbem. A! niechże będą dzięki losowi, który dotknąwszy niesłusznie, tak płaci za ciosy!
Zamyślił się chwilę.
- W istocie - rzekł powoli - sam winienem wiele, oblokłem się tajemnicą, nikt nie wie nic o mnie, domyślają się rzeczy najgorszych. Pozwól jednak, pani, abym i dziś nawet pozostał dla niej nieznajomym; mam ważne powody. W mym życiu nie uczyniłem nic, czego bym się miał wstydzić, a pomimo to są rzeczy, z którymi taić się muszę, bo może by mnie od pani na wieki rozdzieliły. Nie żądaj, pani, wyjaśnienia tajemnicy, zniknie ona wprędce, odsłonię się cały i nie powstydzę.
- Ale czyż ja nawet wiedzieć nie mogę? - zapytała Elwira.
- Nie żądaj, pani - zakończył Pilawski - w tej chwili nie mogę - o! nie! nie!
Zamyślił się, zakrył dłonią twarz, oczy miał łez pełne.
- Wierzę panu i uszanuję jego milczenie - zakończyła Elwira.
- Pani jesteś aniołem! - zawołał Pilawski w uniesieniu. - Lecz my żyjemy na świecie, nie w sferach róży mistycznej Raju; w tym świecie imię, nazwisko, stan, zajęcie, przeszłość stanowią o losach człowieka. Podnoszą go, przybijają, dają mu lub odbierają stanowisko, prawo do bytu w pewnym towarzystwie, słowem, są to suknie, bez których na królewskie pokoje wnijść nie można. Nie powiem więcej...
- Nie! nie chcę! - powtórzyła Elwira - tylko powtórz mi pan, że sobie nic nie masz do wyrzucenia i że nikt panu zarzutu uczynić nie ma prawa.
- Żadnego, który by mnie w oczach ludzi zacnych i rozsądnych mógł potępić - rzekł Gabriel. - Co się tyczy śmiesznej plotki o moim szulerstwie, tą mogę wzgardzić, bo jest najniedorzeczniejszym wymysłem. Ale pozwól, pani, spytać, czy matka pani słyszała to?
- Tak jest, wie o tym.
- A pani litościwie raczyłaś mnie bronić?
- Broniłam, alem nie obroniła - rzekła Elwira - sercu matki dosyć podejrzenia. Teraz stanę odważniej w waszej obronie.
Mała Jaworkowska, uwolniwszy się od wolanta, biegła zająć stanowisko dorosłej panny, Gabriel ledwie miał czas odezwać się pospiesznie:
- Ufaj mi, pani! proszę, błagam.
- Bądź pan spokojny.
Podali sobie ręce. Pilawski odszedł kilka kroków i padł na ławkę. Siedział na niej, zadumany, od kilku minut, gdy go przywitanie zbudziło.
- Dobry wieczór panu dobrodziejowi... szanując incognito, tytułu nie daję! cha! cha! - Był to Surwiński, który się natychmiast przysiadł. - Miałem przyjemność tylko co zabrać znajomość z oficjalistą szanownego pana, który tu przybył znać z raportem.
Pilawski porwał się z twarzą zmienioną.
- Z moim oficjalistą? i ten... zapewne?
- Nie, nie, nie zdradził incognito, daję słowo - szepnął Surwiński - ten filut Greifer, nie lubię tego malimończyka, pfe! - to istny kugiel żydowski, chciał koniecznie coś z niego wyciągnąć, a co mu się nie udało.
Gabriel słuchał.
- A do czegóż się to zdało panu Greiferowi? - zapytał.
- Pan nie wiesz, nie daję mu tytułu - rzekł znowu Surwiński - szanując incognito.
- Ja nie mam żadnego.
- No, to dobrze, to dobrze... ale pan nie wiesz, iż masz we mnie przyjaciela, więc z tego tytułu mogę być szczerym i będę. Jakże pan dobrodziej nie chcesz tego widzieć, iż takim właśnie ludziom jak Greifer stoisz na ich drodze i chleb im odbierasz. Młody, przystojny, bogaty, hm, może i coś więcej, przyjeżdżasz, zawracasz głowy, odsadzasz Greifera od hrabiny, zajmujesz mu miejsce przy Domskiej, zaćmiewasz go swym blaskiem; naturalna rzecz, że sobie w nim czynisz nieprzyjaciela.
- Jak to, przy Domskiej? - przerwał Pilawski, którego to uderzyło - a cóż Greifer ma tam za stosunki?
- Ma, ma, zawiązał je przez panią Jaworkowską, która go proteguje dlatego, że on jej fluksję okłada kataplazmami pochlebstw i kondolencji. Wkręcił się do tego domu i rad by się stamtąd pana pozbył. To jeszcze dodam, że jeśli zajdzie jaka plotka, przeszkoda, coś niepomyślnego z tej strony, ręczę, że ją ten gagatek stworzy...
Pilawski wstał z ławki i uderzył w dłonie.
- Jestem w domu!
- Co takiego! - przerwał zdumiony Surwiński - czy już co spłatano?
- Tak jest - rzekł Pilawski - a mnie idzie o to, ażebym odkrył sprawcę i pomścił krzywdy.
Surwiński, wielki amator mszczenia krzywd, zatarł ręce.
- Pomściemy ją, jak Bóg Bogiem.
- Trzeba dowodu na sprawcę.
- Znajdziemy go - zawołał Surwiński - a jak tylko będzie szło o pif, paf - szach, mach, ja panu dobrodziejowi dam na sekundanta Hotkiewicza i poprowadzimy interes.
- Dowodu! dowodu! - zawołał Pilawski. - Dowodu, że on splótł potwarz na mnie.
- Cicho, powoli, a i ten się znajdzie... czekaj pan, ja w tym.
Z rozognioną twarzą Gabriel ścisnął dłoń Surwińskiego, który go w ramię pocałował i z rozrzewnienia więcej powiedzieć nie mógł nad wyrazy przerywane łkaniem:
- Mój mości dobrodzieju, mój panie...
Ochłonąwszy jednak nieco, przysiedli oba.
- Jakkolwiek przekonanie moralne może do tego prowadzić, że kalumnię rzucił Greifer, za mało tego, potrzeba dowodu.
- Gdybym tylko moralną miał pewność - szepnął Pilawski - powód do dania mu nauki znajdę.
- Ale beze mnie proszę nie czynić nic - zawołał Surwiński - beze mnie nic, ja tę rzecz poprowadzę... trzeba ostrożności i taktu, taktu...
Domawiał tych słów, gdy hrabina w towarzystwie sir Williama, który jej rękę podawał, hr. Żelazowskiego i kilku osób ukazała się na ścieżce. Surwiński ścisnął rękę Gabriela, szepnął raz jeszcze: "Beze mnie nic", i ścieżyną w dół zbiegł szybko, jakby miał lat dwadzieścia kilka.
Nasz nieznajomy był jednym z tych ludzi, którzy choć nawykli są i zmuszeni wiele w sobie ukrywać, nic całkowicie zataić nie umieją. W tych poczciwych naturach wzdrygających się na komedię życia, przez innych odgrywaną z taką krwią zimną i obłudą mistrzowską, odbija się wszystko na powierzchni, co w głębinę padnie. Na Pilawskim poznać było można rozmowę z Elwirą i spotkanie z Surwińskim, i niepokój o owego eleganta, niepotrzebnie przybyłego do Krynicy i po ścieżkach wszystkich popisującego się z zielonymi rękawiczkami. Hrabina przez przyjazne usposobienie, które w niej pozostało, choć miejsce w sercu zajął teraz William, poznała, domyśliła się zaraz, iż Pilawskiemu coś się trafiło. Na próżno wysilił się na uśmiech przy powitaniu; rzuciła na chwilę Anglika i bardzo zręcznie podstąpiła ku niemu.
- Pan jesteś zmięszany, co panu?
- Nic, pani.
- Pan mnie nie zwiedziesz, bo mu dobrze życzę, co to jest? przysięgnę, że plotka.
Gabriel zmilczał.
- Źle pan zrobisz, że nie jesteś szczerym ze mną. Miałbyś prawo taić się, gdybyś się we mnie zakochał, ale będąc tylko dobrym przyjacielem, powinieneś mi mówić wszystko.
- Nie ma nic tak ważnego, jam czasem dziecinnie drażliwy - odezwał się, zmuszając do uśmiechu znowu, Pilawski - a są doprawdy rzeczy, które uszu pani dotykać nie powinny.
- Myśmy się teraz i uszy nasze wyemancypowały - rozśmiała się hrabina, ruszając ramionami - możemy już słuchać wszystkiego, kiedy niektóre z nas słuchają medycyny. Kobiety-anioła, wychowanej jak pieszczony kwiatek, aby w kielich jego kropla rosy nie padła, aby pył nie siadł na jej listkach, aby rosła poezją, pieśnią, obłoczkiem złocistym, niewinnym barankiem, tej kobiety nie ma już na świecie. Na miejscu jej macie siostrę w pracy, nauce, w męstwie. Czy przy siostrze nie zatęsknicie za aniołami, ja nie wiem, ale anioły poleciały, skąd przyszły. Z nami więc nie ma co robić ceremonii, mów pan.
- Doprawdy, nie mam co powiedzieć! - wybuchnął Pilawski - jestem zły, ktoś tu na mnie poplótł rzeczy niestworzone; kipię, szukam i chciałbym się pomścić.
- Czekaj pan - zawołała hrabina - a strzelasz dobrze?
- Nie mogę się chwalić - rzekł Pilawski - lecz wątpię doprawdy, bym mógł chybić.
- Kulą z pistoletu...
- Czymkolwiek bądź i do czegokolwiek bądź.
- Nie zdaje mi się, żebyś mógł fanfaronować - zapytała hrabina. Odwróciła się do Williama.
- Masz pan pistolety podróżne? - zapytała.
- Mam, i wyborne - odparł Anglik.
- Może byśmy sobie zrobili zabawkę i poszli strzelać do celu.
- Wybornie! - rzekł William i ruszył, nie oglądając się, po broń i kule.
Hrabina tymczasem, nie mówiąc już nic z Pilawskim, spiesznym krokiem poprowadziła całe towarzystwo na łączkę za łazienkami, za którą był las, a położenie jej wzgórzyste zabezpieczało, by zbłąkane kule nie dostały się przechodniom. Anglik w bardzo prędkim czasie zdobył deskę, pochwycił pudełko i nadbiegł zdyszany, aby swą panią zabawić, co prędzej spełniając jej rozkazy. Hrabina mocno zdawała się sama przygotowaniem zajmować, Gabriel stał z boku. Ustawiono cel, nabito broń, całe towarzystwo zajęło półkolem miejsce widzów; wyczekano jeszcze chwilę, wysławszy ludzi, aby się upewnić, że lasek i okolica jest pusta, wreszcie Anglik stanął o kroków trzydzieści, strzelił razy cztery i nie chybił ani razu. Pani Emilia biła brawo z całych sił.
- No, a pan? - odwróciła się do Gabriela.
- Ten strzela lepiej ode mnie - odezwał się William - probowaliśmy się w Tatrach; ja mogę powiedzieć, że mam wzrok i rękę celną, ale ten - diabelską.
Pilawski się zarumienił.
- Dla niego tylko można wbić parę ćwieków w deskę - dodał Anglik - ręczę, że kule będzie na nie sadził jak paciorki na nitkę.
- To przesada - ozwała się hrabina.
- Sprobujemy - rozśmiał się William.
Pobiegli do deski. Był to kawałek tarcicy, oderwany od czegoś, z tkwiącym właśnie gwoździem u brzegu, który kamykiem wyprostowano. Gabriel wzbraniał się strzelać, ale hrabina prosiła, zachęcała, domagała się; wszyscy stali w oczekiwaniu. Wyszedł milczący, z dwoma pistoletami naraz; widać było w twarzy wytężenie wielkie wszystkich sił i zmysłów; padł strzał jeden i natychmiast drugi. Jeszcze obłoczek dymu wzlatywał nad trawą, gdy wszyscy się rzucili do deski, na gwoździu tkwiły dwie kule jedna na drugiej; dolna tylko była spłaszczona i w deskę zaryta.
P. Palczewska obróciła się do Gabriela.
- Powinszować panu! - rzekła - to coś cudownego! ale z pana nieprzyjaciel straszliwy.
- Gdyby do człowieka tak mierzyć można jak do deski - odparł skromnie Pilawski.
Biedna jaskółka padła jeszcze ofiarą tych popisów zręczności. Hrabia Żelazowski posępnie patrzał na nie.
- Niechże go licho porwie - powiedział sobie w duchu - piękna rzecz z nim mieć do czynienia.
Anglik poszedł swą drogocenną broń odnieść sam do hotelu, a pani Palczewska parę kroków odeszła z Pilawskim pod pozorem przypatrzenia się celowi jeszcze.
- Daj mi pan słowo, że ani zabijesz, ani skaleczysz ciężko i tylko maleńką sprawisz nauczkę - szepnęła - a dostaniesz wskazówkę o plotkarzu.
- Dowód! dowód!
- Niestety! nie ma go!
- A ja wskazówkę już mam - rzekł Pilawski.
Spojrzeli na siebie.
- Cóż myślisz?
- Nie wiem, zobaczymy.
Hrabina poprowadziła cały swój dwór na daleką przechadzkę.
Tegoż wieczora ludzie, którzy woleli wista niż towarzystwo hrabiny i dowcipną jej rozmowę, siedzieli za wcześnie przy stolikach, ale nie grali. Oprócz gospodarza, dr. Wertera, Porfirego był hr. Żelazowski, Hotkiewicz i Hammermann.
- Ale bo doprawdy, prawisz nam z tysiąca nocy, kochany hrabio, jakże to było, jak? - rzekł Aksakowicz.
- Sam byłem przytomny - począł Żelazowski, zapalając cygaro, w chwili gdy właśnie Greifer nadchodził, i nie przerywając opowiadania, kapelusz składał na stoliku. - Hrabina nasza ma fantazje popsutego dziecka, aby się tylko zabawić. Chciała się, widać, popisać z Anglikiem; zażądała deski, celu i strzelania z pistoletów o kroków trzydzieści kulą. Anglik poszedł po broń. Odmierzono dystans. Nakreślił cel, strzelał i do celu, do samego, powiadam państwu, trafiał. Widziałem strzały, celne były, ale przecież nie kula na kulę. Hrabina obraca się do tego Pilawskiego i zaprasza go, ten udaje niewiniątko... A cóż, Anglik idzie i dobywa z deski zakrzywiony gwóźdź, wyprostowali go... Pilawski stanął na kroków trzydzieści z dwoma pistoletami, wypalił i obie kule na gwoź-dziu o-sa-dził. Hę! Jak Boga kocham! Słowo daję... Ot, jak strzela!
- Kto? - zapytał Greifer - kto?
- Nie słyszysz? Pilawski - zawołał Aksakowicz.
- Nie mówiono ci o tym? toć się działo przed kilku godzinami, dziś wieczorem - począł Żelazowski. - Sam oczyma mymi na to patrzałem.
- Jak to? jak to? wsadził - przerwał Greifer - kule na gwóźdź?
- Dwie, jedna po drugiej!
- A! niechże go wszyscy diabli wezmą! - krzyknął gospodarz - lecz, panowie... Czas ucieka!!! - Do roboty!
- Przypadek! przypadek! - cicho bąknął przybyły Greifer, poprawiając kamizelki i odchrzękując jakoś dziwnie, jakby mu w gardle zaschło.
- Dwie kule jedna po drugiej - ofuknął Żelazowski - a, jeśli to przypadek...
- Sicuro! - zawołał baron Hotkiewicz - to nie jest żaden wypadek, lecz ars magna, kunszt, sztuka, wprawa; ja raz w życiu spotkałem takiego gracza, c'était un Espagnol, ma foi, który strzelał o zakłady studukatowe do szwalbek... i hat niemals verloren. Evero, jej Bohu, jak panów szanuję.
Greifer, wciąż poprawiając kamizelki, stał nad grającymi, nadrabiając fantazją, ale znać było w całej postaci i twarzy zmięszanie, którego szczęściem nikt nie dostrzegł.
- Już to trzeba przyznać - mruknął Żelazowski - że kto on tam jest, to jest, ten Pilawski, choć może nie tak wielka figura, jak się Surwińskiemu śni, niemniej wychowanie odebrał pańskie. Języki, muzykę, rysunek, no i to diabelskie strzelanie w takim stopniu nie każdy posiadać może.
Greifer ramionami ruszał ciągle.
- Surwiński po prostu monoman - rzekł - ja powiem tylko jedno, że kto się nie ma z czym taić, ten się nie tai.
- Daj no ty pokój - przerwał Żelazowski - i nie paplaj, bo z nim gra krótka, niezdrowa; może ci wpakować kawał ołowiu pod żebro jak nic.
- Ja go nie zaczepiam - odparł Greifer - ale co prawda, to prawda.
Wszyscy zamilkli.
- Ot, gralibyście - dodał gospodarz - i zapić tę sprawę. Strzela - niech sobie się zdrów popisuje - nikt mu nie broni.
Chwilę panowało milczenie, Greifer chodził zadumany, ale mu język świerzbiał.
- Czy kto z panów nie spotkał kawalera w zielonych rękawiczkach? - zapytał - nowo przybyłego do krynickich zdrojów? A! pocieszny pajac, a, zabawna figura! Jeśli przysłowie prawdziwe, jaki pan, taki kram... i wart Pac pałaca... z tego szczygiełka możemy wnosić o arystokratycznym pochodzeniu jego pryncypała. Jest to oficjalista pana Pilawskiego.
Pan Porfiry, który miał zadawać, podniósł głowę:
- A ja go, proszę pana, widziałem... Lakierki wyszywane i medalion u zegarka, bardzo wielki elegant.
Greifer się śmiał.
- Nieoszacowana karykatura!
- Trudno oficjalistów ubierać w liberię - dorzucił Żelazowski. - Ale przecie z tego jegomości łatwo by Surwiński dobył tajemnicy tego pana?
- I musiał tego dokazać, bo polował na niego - rzekł Greifer z uśmiechem, nic nie mówiąc o sobie. - To pewna, że się nie przyzna do odkrycia! - Ruszył ramionami.
- Ty bo, kochanie, masz ząb do niego! - szepnął hrabia Żelazowski - zwyczajnie do rywala.
- Jakiego rywala? nasze drogi pewno się w życiu nie spotkają.
Wist zajął wszystkich i więcej już mowy o tym nie było, lecz w Krynicy o cudownych strzałach rozeszły się osobliwsze wieści. Oficjalista w zielonych rękawiczkach nazajutrz na wózku góralskim wyjechał raniuteńko do Żegiestowa.
Pan Porfiry po ostatniej rozmowie z ciocią, zdając sobie sprawę z jej rezultatu, wywnioskował, że ciocia prezesowa, chociaż nie pochwalała w zupełności jego zakochania w pannie Elwirze, nie zabroniła mu wszakże oddawać się temu słodkiemu uczuciu. Mówił sobie nawet, że nie byłaby temu przeciwna, gdyby rzeczy dalej posunięte zostały. Ale jak tu je było posunąć dalej przy takim braku rutyny i doświadczenia. Nieszczęśliwy młodzieniec mógł się tylko pokierować wrodzonym instynktem i przykładem drugich. Jakkolwiek umysł to był śpiący jeszcze w pieluchach, z których trudno mu się było rozwinąć, bacznie jednak przestrzegał, jakimi drogami inni chodzili. I śledząc a rozmyślając, doszedł do tego pewnika, iż szczęśliwszy daleko od niego Greifer wsunął się do tego domu przez panią Jaworkowską. Nie mógł już dalej zajść we wnioskach swych nad to, że i jemu wypadało starać się o jej łaski i wyrobić sobie wnijście do przybytku za protekcją fluksji i dzieci. Miał on szczęście już dawniej być prezentowanym tej damie, która znała jego rodziców. Włożywszy więc wiedeński tużurek, poszedł z wizytą i oddał się na posługi dzieciom. Najłatwiej w ten sposób matkę za serce pochwycić. Trzeciego czy czwartego dnia był jakby domowym. Młoda panna Jaworkowska wyobrażała sobie, że ten słuszny kawaler w niej się zakochał, miała już bowiem pierwsze wiadomości o tym uczuciu z ust usłużnej garderobianej. Dwa razy chodził do apteki po laudanum i krople laurowe dla samej pani. Stosunki te tak go wreszcie ośmieliły, iż z pieca na łeb jednego poranku przyznał się na pół żartem, pół doprawdy p. Jaworkowskiej, iż się w Elwirze zakochał. Zaczęła się z niego śmiać; poprosił ją, aby go tam zaprezentowała. Ruszyła ramionami oświadczając, że chętnie to uczyni.
- Ale mój panie Porfiry - dodała - po co tobie głowę nabijać takimi rzeczami, które nie są dla ciebie. Tam już sto razy zręczniejszy Greifer tańcował na próżno i podobno tego Pilawskiego szulera nie wysadził.
- Jak to? to to jest szuler? - spytał przerażony Porfiry. - Szuler, a ja myślałem, że to porządny człowiek i magnat.
- Szuler z profesji. Greifer się o tym dowiedział z Warszawy - poczęła, zapomniawszy się, pani Jaworkowska. - Tylko ty o tym milcz, proszę... Greifer pierwszy się tego dowąchał. Szulerzy zazwyczaj grają takie role, żeby zwabić młodzież niedoświadczoną; to ma być awanturnik.
Porfiry zamilkł przestraszony.
Nazajutrz przez kwadrans miał szczęście siedzieć na krzesełku naprzeciw fotelu pani Domskiej, oczyma bombardował pannę i wyniósł się rozmiłowany do szaleństwa. Utkwiło mu to w głowie, jak można, żeby w uczciwym towarzystwie cierpiano szulera; chodził nękany tą myślą długo, a za pierwszym spotkaniem wielką ową wątpliwość poddał pod rozstrzygnięcie cioci prezesowej, która dowiedziała się najdokładniej, iż mu tej wiadomości udzieliła p. Jaworkowska, a ona ją miała od Greifera. Zbywszy siostrzeńca nauką moralną, ciocia prezesowa nie mogła z takimi dokumentami zachować milczenia. Poszła znowu do Ormowskiej, gdzie zastała hrabinę. Wejście jej przerwało rozmowę jakąś, której treści domyśleć się nie mogła.
- Ja przyszłam podobno baronowę pożegnać - odezwała się - chociaż wód wedle przepisu Dietla nie skończyłam, ale już chyba wyjadę.
- A to dlaczego? - spytała baronowa.
- Tak, bo tego roku towarzystwo takie, że tu wyżyć nie można.
- Dziękuję prezesowej! - rozśmiała się hrabina.
- A! to się do kobiet nie stosuje, a przynajmniej nie do wszystkich - kończyła ciocia prezesowa - ale mężczyźni...
- Którzy? - zapytała pani Palczewska.
- A chociażby ten awanturnik Pilawski - rzekła pobożna kobieta. - Ja tu mam siostrzeńca z sobą, boję się dla niego takiego towarzystwa, samego ocierania się o szulerów i oszustów.
- Na miłość Boga, co mówisz? - przerwała gwałtownie hrabina - ten człowiek bywał i bywa w moim domu!
- Boś waćpani zbyt dobra!
- Któż mógł rzucić tę potwarz na niego?
- Nie ma w tym sekretu. P. Jaworkowska powiada wszystkim, iż ma to od p. Stanisława Greifera, któremu czarno na białym pisano o tym z Warszawy. To wszyscy wiedzą. Przecież by Porfiry nie kłamał, bo on ma wstręt do wszelkiego fałszu.
- Pani mi to pozwala powtórzyć, komu należy? - zapytała zarumieniona hrabina.
- Przynajmniej nie bronię, nie bronię - rzekła pobożna pani.
Rozmowa się zwróciła, hrabina zamilkła, a wkrótce potem wyszła. Szybkim krokiem, gniewna, dążyła do domu, który zajmowała, gdy na drożynie pozdrowił ją Greifer.
Spojrzała nań z surowością sędziego.
- Bardzo dobrze, iż się spotykamy - ozwała się sucho - idę w tej chwili od Ormowskiej. Przyszła tam prezesowa Hercegowińska i publicznie oświadczyła, jako jej siostrzeniec słyszał z ust pani Jaworkowskiej, że pan opowiadałeś o liście otrzymanym z Warszawy, wystawiającym pana Pilawskiego jako awanturnika i szulera. Pilawski w domu moim bywał i bywa, nie mogę ścierpieć rzuconego nań obwinienia...
Greifer zbladł straszliwie.
- Ale proszę hrabiny, proszę hrabiny, ja, ja sobie nie przypominam...
Zmierzyła go od stóp do głów, nie odpowiedziała i odeszła. Nieszczęśliwy młodzieniec stał jak wryty. Znał on dobrze panią Palczewską, lecz mógłże się spodziewać, aby zacna Jaworkowska taką była paplą i puszczała w świat to, co tylko na prywatny użytek było przeznaczone? Widział przed sobą lufy pistoletów Pilawskiego, stracił głowę. Nie wiedząc dokąd, pobiegł do tej, która go tak niebacznie zdradziła.
- Pani dobrodziejko, co pani uczyniłaś? - krzyknął, ręce łamiąc na progu - pani powiedziałaś temu, z pozwoleniem, cielęciu, Porfiremu, że ja... że ode mnie dowiedziałaś się o panu Pilawskim... Ten się wypaplał... mnie grozi...
- Dajże spokój, co ci grozi? Pokażesz list i nic ci nie grozi, dajże pokój! Wszak list miałeś?
- Zgubiłem go - zawołał Greifer.
Jaworkowska stanęła przelękła.
- Czy pani poświadczy, żeś go widziała?
- Kiedym go nie widziała. Od kogóż był?
Greifer się za głowę pochwycił.
- Nie mogę zdradzić przyjaciela.
- No, to cóż ja na to poradzę! dajże mi pokój! To trudno, mówiłeś, co ci doniesiono; złożysz się tym, który pisał, nie masz go co oszczędzać! Jeśli zgrzeszył, niech pokutuje.
- Ale, na miłość Boga, pisano do mnie poufnie, jam poufnie powtarzał pani, przyjaciela zdradzić nie mogę, więc ja sam pokutować zań muszę.
- Pozwólże sobie powiedzieć - przerwała Jaworkowska - poufnie, a chciałeś sam, żebym to powtórzyła Domskiej. Może Domska się wygadała, jam w tym niewinna nic.
- Nie pani Domska, ale ten ciemięga długowłosy, Porfiry.
Jaworkowska ruszyła ramionami.
- Dajże mi ty pokój, bo mnie bólu głowy nabawisz; proszę, to trudno, ja na to, co się stało, nie poradzę. Puszczasz wiadomość w kurs, musisz jej bronić.
Greifer z niecierpliwością uderzył się w czoło i bez pożegnania odszedł. W tej chwili jeszcze miał zupełną swobodę prędkiego wyruszenia z Krynicy, nie był wyzwanym, mógł o niczym nie wiedzieć, ściśle biorąc, wolno mu było pod jakimś pozorem, choroby czyjejś, interesu, drapnąć... gdyby - gdyby Pilawski do celu nie strzelał, a hrabina spotkawszy go w drodze, nie rzuciła mu tych słów kilku. Okryłby się śmiesznością, gdyby nagle zniknął, a tego rodzaju grzechy u nas, jak małoduszność i tchórzostwo, nigdy w towarzystwie żadną skruchą zmytymi być nie mogą. Pozostawało mu więc napisać testament, pożegnać przyjaciół i jak się, sam do siebie mówiąc, wyraził - pójść na ciepłe piwo do Abrahama. Przejednanie, tłumaczenie, odwołanie było niepodobnym. Z posępną twarzą, powoli powlókł się pan Stanisław do mieszkania, czyniąc sobie wyrzuty, że postąpił bez taktu, niewłaściwie i dziecinnie. Miał i tę zgryzotę, że celu chybił, że popełniony grzech na nic mu się nie przydał. Goryczy kielich potrzeba było wypić do dna, świetna owa kariera, na którą tak mozolnie pracował, stosunki, przyjaźnie, zyskane prawo obywatelstwa w świecie tak pięknym, tak miłym, ginęło wszystko marnie; młodzieniec wielkich nadziei, jak kwiat w pączku, paść miał podcięty - i to jeszcze z takiej ręki, która nie nosiła może sygneta!!
Cały jeden dzień upłynął w oczekiwaniu i trwogach. Greifer udawał, że chodzi, jak zwykle, nie obawiając się niczego, znajomi coś szeptali, Pilawski się nie ukazywał. Wiedziano tylko, iż p. Karol Surwiński dwa razy był u niego. Towarzystwo, niezbyt życzliwe nieznajomemu przybyszowi, wytłumaczyło sobie chwilowe zniknięcie pana Pilawskiego zamkniętego w mieszkaniu niezbyt dla niego pochlebnie. Greifer, choć trwożył się zrazu, ku wieczorowi nabrał lepszej otuchy i uwierzył w to, że w istocie coś być musi, gdy Pilawski, wiedząc już o potwarzy, nie dopomina się o nią. Że o niej był uwiadomiony, o tym głośno mówiła hrabina.
Trzeciego dopiero dnia, gdy już pan Stanisław odzyskał straconą pewność siebie i zwykły humor, prawie pewien będąc, iż mu to ujdzie płazem, zaszły następne okoliczności: Major baron Hotkiewicz stał "Pod Trzema Gwiazdami" i właśnie cyrulik zajęty był brodą jego, gdy do drzwi zapukano. Stary żołnierz huknął głośno:
- Herein, entrez, favorisca.
W progu ukazał się p. Karol Surwiński i Gabriel Pilawski.
- A! pardon, excusez, przepraszam - zawołał major - ale broda skończona, tylko się ręcznikiem otrę i jestem na usługi, siadajcie. - To mówiąc, odprawiał cyrulika i przyszedł im podać rękę.
- My byśmy pana barona powinni przeprosić - odezwał się Pilawski - że o tak niezwykłej nachodzimy go porze, ale ośmielony przez p. Surwińskiego, ja tu przybyłem z prośbą.
- O! na usługi, jeśli w czym mogę, bitte, bitte - rzekł pospiesznie Hotkiewicz i siadł naprzeciw, okraczając krzesełko. Był to jego ulubiony sposób siedzenia; podał cygara.
- Pozwolisz mi pan baron moją sprawę opowiedzieć - mówił dalej Pilawski. - Puścił tu jawnie, niby z jakiegoś listu warszawskiego wyjętą, potwarz na mnie p. Stanisław Greifer, jakobym był szulerem i oszustem. Nie jest dla nikogo tajemnicą ten fakt, są świadkowie. Obrazy takiej honoru, przyznasz pan, panie majorze, ścierpieć nie mogę, muszę żądać od niego satysfakcji. Do pana dobrodzieja przychodzę, prosząc go o opiekę i pośrednictwo. Lecz nie będąc panu znanym, muszę się złożyć dowodem, iż na to zasługuję.
To mówiąc pan Pilawski dobył z kieszeni papier.
- Znasz pan baron pewnie hrabiego Za..., który powszechnie w Galicji jest znanym, chociaż na przemiany mieszka tu i w Królestwie; oto jest jego list na moje żądanie pisany, a że w tej chwili bawi w Iwoniczu, łatwo sprawdzić.
Baron ledwie okiem chciał na list rzucić.
- Ale dosyć na pana spojrzeć pour étre persuadé, que vous étes un galanthomme - odezwał się - bez żadnego listu i świadectwa służę.
Podali sobie ręce.
- Prosiłbym majora zażądać od p. Greifera albo wskazania winowajcy, lub odwołania kłamstwa, albo dania mi satysfakcji.
- Ist richtig! najsłuszniejsza rzecz, spuść się pan na mnie. Masz kogo drugiego? - zapytał baron.
- Ja służę, stary wojskowy także - rzekł Surwiński.
- Ubieram się w chwili jednej - dodał major - bin fertig... i andiamo z p. Karolem.
Hotkiewicz począł się ubierać spiesznie.
- Idź pan do domu, my panu damy wiedzieć.
Pilawski, powierzywszy sprawę w tak dobre i chętne ręce, spokojny ruszył do hotelu. W chwilę potem baron z Surwińskim byli u drzwi Greifera i nim do nich zapukali, usłyszeli go chodzącego po pustym pokoju i świstającego arię z "Normy" z jakąś furią opętaną. Zapukano.
- Proszę.
Na widok majora z Surwińskim, których miny surowe i zafrasowane coś niedobrego zwiastowały, Greiferowi głos zamarł w ustach, stanął jak wryty. Powitali się ukłonem. Z powitania tego znać było już deputowanych przychodzących w jakiejś ważnej sprawie. Pan Stanisław widocznie tracił animusz, milcząco posunął krzesła.
- Dziękuję - rzekł major - przychodzimy w dosyć przykrym interesie, ale trudno uczciwemu człowiekowi odmówić.
Surwiński się skłonił, z oczów mu błyskało szyderstwo.
- Co panowie każą? - odchrząkując rzekł Greifer.
- Sprawa niemiła... accidente... eine maliziöse Geschichte, jakaś to plotka poszła po Krynicy o panu Gabrielu Pilawskim, jakby on był awanturnikiem i szulerem. Tę wieść, si fabula vera, miałeś pan dobrodziej, das ist ein öffentliches Geheimnis, puścić z jakiegoś listu. Przychodzimy więc w imieniu pana Pilawskiego żądać albo imienia potwarcy, albo odwołania publicznego potwarzy, lub honorowej satysfakcji.
- Tak, satysfakcji honorowej - powtórzył Surwiński.
Greifer stał, ręce powkładawszy w kieszenie, dumał.
- Pozwoli pan baron - wycedził wreszcie - że ja imienia osoby, która w liście tę płochą i może fałszywą wieść puściła, wymienić nie mogę. Przyznaję, żem powtarzając nieuzasadnioną pogłoskę zawinił, ale przepraszać i odszczekiwać nie myślę. Wiem, że pan Pilawski strzela do gwoździ, zatem...
Zakrztusił się.
- A ja panu poufnie dodam - uśmiechając się, szepnął Surwiński - że na pałasze i szpady bije się jeszcze lepiej: to gracz.
Greifer, który już nie miał nic do stracenia, ruszył ramionam.
- Co mi tam!
- Plotkę trzeba by publicznie odwołać... - dodał baron.
- A jakiż dowód, że to plotka? któż go zna? kto za nim świadczy? - przerwał Greifer. - Wszak to może być prawda?
- Nie, bo ja bym tu do asindzieja nie przyszedł w tej sprawie - zawołał baron, głos podnosząc - erlauben Sie mal, das ist beleidigend für mich - pardon... Scusa signore.
I dobył z kieszeni list hr Za..., który Greiferowi ukazał.
Pan Stanisław rzucił naprzód okiem na podpis i pobladł, potem ramionami ruszył.
- Odwoływanie zawsze jest rzeczą trudną - rzekł - winien jestem...
- To nie dosyć, odwołanie swoją drogą - dorzucił pan Karol - a p. Pilawski od wymienienia imienia winowajcy, który list pisał, nie ustąpi...
- S'richtig i nie może ustąpić - potwierdził baron. - Co pan na to?
- Ja imienia osoby zdradzić nie mogę - wycedził Greifer.
- A zatem bić się musimy - rzekł baron.
- Zrób, duszko, testament - dodał p. Karol.
- Ha, no! - odezwał się chmurno p. Stanisław - w pojedynku nie zawsze ten wygrywa, kto najlepiej strzela i fechtuje się.
- A zatem, times is a money - przerwał baron - pojedynek nieunikniony, mówmy tylko o warunkach; kiedy sobie pan życzy?
Greifer stał niemy, ręką potarł czoło, powiódł oczyma po suficie; mimo wrażenia, jakiego doznawał, i zimnych potów, jakie nań biły, musiał fantazją nadrabiać.
- Kiedy się panom podoba.
Baron i Surwiński spojrzeli po sobie.
- Co prędzej, to lepiej - rzekł Surwiński.
- I ja tak sądzę - powtórzył Greifer.
- Jutro, jeśli deszczu nie będzie - zaproponował baron.
- Jutro.
- Gdzie?
- Gdzie się podoba.
- Na drodze do Żegiestowa za Muszyną.
- Bardzo dobrze.
- Godzina?
- Dziewiąta rano.
- Zgoda.
- Do pana należy wybór broni - rzekł baron.
Nastąpiło długie milczenie, p. Stanisław bił się na pałasze jako tako, strzelał mizernie, lecz przez rozpaczliwą brawurę, chcąc okazać, że się nie boi, sam nie wiedząc, jak i dlaczego, zawołał:
- Pistolety.
-- Va bene - pistolety - ruszając głową mruknął major - staniecie na pięćdziesiąt kroków i iść będziecie do barier, strzał do woli. Pojedynek do pierwszej krwi i rany. Zgoda?
Greifer ruszył ramionami.
- Wszystko mi jedno.
- Ze względu na okoliczności warunki stawię jak najpomyślniejsze dla pana - mówił Hotkiewicz - nie kryję tego, iż mimo nich mocno się lękam...
- Ja także, ja także - począł Surwiński - nieprzewidzianie celnie strzela.
- Zatem, bien vu, bien entendu - na palcach zbierając punkta główne, kończył baron. - Czas - jutro, godzina - dziewiąta rano, miejsce - drożyna pod laskiem za Muszyną, broń - pistolety, pięćdziesiąt kroków, strzał do woli, do pierwszej krwi.
Greifer głową tylko skinął i skłonił się, sekundanci wyszli pożegnawszy go, w tej chwili dopiero obejrzał się obłąkanym wzrokiem dokoła i padł na sofę, głowę chwyciwszy w obie dłonie.
- Stało się! - zawołał - wszystko skończone!
W roku 1846, kto pamięta Warszawę, przypomni też sobie może dosyć oryginalnego człowieka, który miał piękną kamienicę przy ulicy Długiej i dom w rynku Starego Miasta. Nosił się on ze staroświecka w kapocie, ale z pewną elegancją zawsze uszytej; w stroju reszta, acz niemodna, z pewnym smakiem była dobraną. Człek był dobrze niemłody, posiwiały, ale rumiany, czerstwy i pięknej twarzy, rysów szlachetnych. Mówiono, że miał lat przeszło sześćdziesiąt, przecież gdyby nie siwizna, nikt by mu nad czterdzieści nie dał. Ponieważ nosił zawsze kapotę szaraczkową i wszystko w tym skromnym kolorze dobrane, znano go pod poufałym imieniem Szaraczka. Wszakże przezwisko to w ustach tych, co je wymawiali, nie miało nic szyderskiego, nic uwłaczającego: Szaraczek był wielce lubianym i wyglądało na rodzaj pieszczoty. Pochodził z rodziny prastarej mieszczańskiej i życie miejskie, jego instytucje, stowarzyszenia, bractwa obchodziły go serdecznie. Należał do konfraterii literackiej, był opiekunem różnych zakładów, dla biednych świadczył wiele. Pomimo tej znanej dobroci i uczynności Szaraczek wyglądał surowo, chodził zamyślony, posępny, z dwoma wiekuistymi fałdami na czole, namarszczony, a mówił, jakby chciał łajać. A gderząc często się sam rozpłakał. Starsi ludzie pamiętali, że był za młodu żonatym, bardzo do żony przywiązanym, żył z nią jednak tylko parę lat, bo mu wkrótce zmarła, nie zostawiwszy potomstwa. Na Powązkach biedny wdowiec wystawił jej pomnik piękny i często doń jeszcze teraz nawet pielgrzymki odbywał. Pomimo że go prawie gwałtem swatano i żeniono, że na różne pokusy był wystawiony, żenić się już więcej nie myślał.
- Takiej drugiej mieć nie będę - mawiał - a przysięgałem ci jej nie do jej śmierci, ale do mojej, i zostanę wiernym. - Jakoż później już go nawet nie napastowano. Nie miał bliższej rodziny, nie bardzo to kogo obchodziło; mawiano tylko czasami po cichu: "Ciekawa też rzecz, co Szaraczek zrobi z majątkiem? Boć dom i kamienica, a bodaj i gruby kapitał przy nich; pewnie się to albo dobroczynności, albo szpitalom dostanie, bo komuż by?" Tymczasem Szaraczek i pieniądze bardzo szczęśliwie robił, i szczodrze szafował nimi na ubogich, i nikomu się nie spowiadał, co myśli na potem.
Wiedzieli ci, co go znali, że człowiek był opatrzny, stateczny i bez rozporządzenia nie umrze pewnie, a przekonani byli, iż rozporządzić majątkiem potrafi. Szacowano go grubo i bajeczne rzeczy prawiono o dostatkach, chociaż człek był skromnych obyczajów, a wcale ich dla siebie nie używał. Szaraczka ojciec jeszcze miał wielki skład sukna na Długiej ulicy i wielki warsztat krawiecki, z którego robota się rozchodziła po całym kraju. Znano ją szczególniej z sumienności, bo tam pewnie ani zgniłego i zleżałego towaru, ani tandetnego szwu nikt nie znalazł. Już za syna obok warsztatów, w których się przysposabiała robota gotowa w wielkiej ilości, wywożona na jarmarki, powstał zakład wytworniejszej krawieczyzny, który z zagranicznymi mógł iść o lepszą. Zaprowadzono tu wszelkie ulepszenia, jakie gdzie się ukazały; czeladź była dobrana, Szaraczek co roku sam jeździł za granicę i najprzedniejsze sukna, kazimirki, korty, baje zakupywał w Anglii, w Bernie, w Sedanie, tak że często odstępował z nich hurtownie mniejszym rzemieślnikom. Człek był porządny, stateczny i co się zowie - z głową. Znano go z niej równie, jak z najpoczciwszego serca. Choć niepozornie się odziewał i nikt by go nie posądził o jakieś wyższe wykształcenie, ale praktycznie go nabył, czuł jego potrzebę i pracował nad sobą, wcale z tego nie szukając chluby. Bywało, gdy z nafałdowanym czołem i rękami w kieszeniach kapoty stanie przy jakich naradach i rozmowie poważnej, a poczną eleganci i blagiery pleść androny niby mądre bardzo Szaraczek słucha, słucha, usta mu się krzywią, głową trzęsie, cierpi, cierpi, a jak się odezwie, zmusi do milczenia. Nie gniewał się nigdy, gderał prawie zawsze. W końcu młodzież, co chciała rozumną udawać, już się przy nim strzegła, bo ją w komysz zapędzał. Czasem metody sokratycznej z miną niewinną począł pytać, a jak jął ścigać owymi zapytaniami, z jednego w drugie wpadając, tak w ciasny kąt zagnał pyszałka, że musiał zamilknąć.
Szanowano go powszechnie, lecz się też i lękano, a paniczykowie słabo kuci unikali, jak mogli, bo był dla nich nielitościwym. W r. 1846 chociaż sklep, magazyny, warsztaty miał w kamienicy przy ulicy Długiej, sam Szaraczek mieszkał jeszcze zawsze na Starym Mieście, w domu, do którego był nawykł, i wynosić się z niego nie chciał, bo w nim parę lat z żoną przeżył szczęśliwych. Tu na pierwszym piętrze zajmował kilka pokoi jeszcze dawnymi sprzętami zastawionych, a niektóre z nich nie wiedzieć jak były stare i choć niewytworne, nosiły na sobie cechę epoki, gdy najmniejszą rzecz wykonywała ręka, nie machina; myśl, nie jakaś forma wyciskająca tysiączne wyroby. Dość jest przypatrzeć się lepiej zachowanym domom mieszczan Gdańska, Torunia, Elblągu, ażeby się przekonać, że bogatsi mieli zamiłowanie kunsztu i smakowali w rzeczach pięknych, a w owych wiekach rzeczy te robiły się na trwanie długie, gruntownie, mocno i z miłością jakąś a pieszczotą. Więc szafa taka rzeźbiona a wysadzana, do pisania stół, szkatułka, kiedy się kupowała, to ją dobrano jak pieścidełko, i szanowały ją pokolenia, a niełatwo się zbywano nawet kufrów po babce i zamczystych szafarni.
Szaraczek miał takich sprzętów dosyć, różnymi czasy przez ojca i dziada pozbieranych, a jakoś to mimo wojen ocalało. Na dole w tym samym domu mieścił się sklepik korzenny, też odwieczny, na drugim piętrze lokator, stary urzędnik, na trzecim, na dwoje podzielonym, dwie bardzo ubogie rodziny, którym Szaraczek dał przytułek, ojciec z dwoma córeczkami, wdowiec, rzemieślnik i wdowa z małym chłopaczkiem. Ta zajmowała jedną izdebinę z komórką, brała jakieś roboty do domu, ale się jej strasznie źle wiodło, wymizerowane było kobiecisko i gdy przyszło komorne płacić, chodziła zawsze z niecałym do właściciela domu, o folgę prosząc. Oddawała potem, jak mogła, kapaniną po troszę, lecz zawsze coś zalegało. Szaraczek był bardzo dla niej wyrozumiały; mówiono nawet, że jej czasem pożyczał jeszcze grosza, ale gdy się komu nie wiedzie, trudno biedę zwyciężyć. Im się człek uparciej z nią łamie, tym ona zajadlej dokucza. Pomimo pomocy Szaraczka wdowie szło źle bardzo, głównie z tego powodu, że zdrowia nie miała. Całymi dniami robić nic nie mogła; gdy do sił trochę przyszła, rwała się, dniem i nocą pracując, aby przechorowany czas nagrodzić, i znowu się nabawiała choroby. A że miała chłopaka jeszcze lat ze siedem lub osiem dochodzącego, którego bardzo kochała, często z nim razem zmuszona mrzeć głodem, płakała z rozpaczy, łzy też i oczy psuły, i zdrowie. Słowem, sąsiad szewc, który też miał dziewcząt dwie na głowie, a był wdowcem, ale któremu się daleko lepiej powodziło, chociaż poniedziałki obchodził i napiłym też bywał czasem, już dawno prorokował, że z tą Dudzikową będzie źle. Zwała się bowiem Dudzikowa, nikt tak dalece nie wiedział, co była za jedna, pewnie też po rzemieślniku wdowa. Nie żyła ona z nikim, nikt u niej nie bywał, a kto zajrzał, powiadał, że w izbie sprzętu prawie nie widzano, nawet łóżka brakło, siennik tylko leżał na podłodze. I chłopiec, i ona spokojni byli, a choć u szewca nieraz i w nocy czyste piekło powstawało, tak się kłócili, wrzeszczeli, śpiewali i swawoliły dziewczęta, nigdy się Dudzikowa nie poskarżyła, nigdy jej słowo z ust nie wyszło.
Sama sobie służyła, rzadko po robotę chodziła, chłopca biorąc z sobą, a dzieciak już był tak nauczony zawczasu, że się do innych dzieci nie garnął i siedział w tym zamknięciu, a nie słychać go było. Chłopak, jak matka, był mizerny strasznie, ale tak uderzająco piękny, iż mu się wszyscy dziwowali. Matka też znać była za młodszych i szczęśliwszych czasów piękną bardzo, dziś z tego ledwie ślad pozostał.
Jak to zwykle bywa po sąsiedztwach, szewcówny, służąca czeladź, nie mając co robić, podglądały, ciekawili się, szpiegowali, co się u Dudzikowej działo. Poświdrowano dziurki, żeby ich podpatrywać, ale co tam było zobaczyć, kobieta grubym jakimś szyciem od rana do nocy, czasem i przez noc była zajętą, dzieciak siedział naprzeciw niej, patrzał jej w oczy, posługiwał, pomagał, drzemał lub bawił się, rysując kawałkiem kredy po podłodze. Czym żyli, tego dojść było trudno, coś czasem miewali ciepłego, zresztą chleb i kartofle. Dziecko dostawało uschłą bułkę i trochę mleka, matka, jak utrzymywały szewcówny, razowym chlebem rozmaczanym w wodzie się żywiła. Stróż kamieniczny słyszał parę razy, że Szaraczek na Dudzikową krzyczał za to, iż jej tak źle było, przypisując winę jej samej - z jakiego powodu, nie wiadomo. Nawykli byli wszyscy do tego, że chorowywała często, więc później nie bardzo się tym troszczono, gdy na sienniku leżała, a chłopak skulony u jej nóg popłakiwał cicho. Dziecko, jakoś dzikie z natury, ani do zabawy, ani na łakocie zwabić się nie dawało.
Jednego dnia późnej i chłodnej jesieni stróż kamienicy wpadł do Szaraczka bardzo rano, gdy ten jeszcze, chodząc po izbie, pacierz mówił, z miną wielce wystraszoną i z pośpiechem niezwykłym, a że go stary nie zaraz postrzegł, począł chrząkać niecierpliwie. Nic to nie pomogło, bo dopiero skończywszy pacierza i przeżegnawszy się, Szaraczek się obrócił i gderliwie po swojemu zapytał:
- Czegóż ty tam chcesz?
Stróż zamiast odpowiedzi mocno darł włosy i ramionami dźwigał, podstąpił krok i po cichu odezwał się:
- Proszę jejmości, trzeci dzień dziś, jak Dudzikowa z domu nie wychodziła i ani jej, ani dziecka nie słychać. Szewc się boi, czy nie zaczadzieli albo się im co nie stało, bo cichusieńko w izbie, a drzwi, próbowałem, zaparte na zasuwkę wewnątrz.
- Trzeci dzień! - zawołał stary - i nie daliście mnie jeszcze wczoraj znać? trzeci dzień!
- Ale bo oni tam licho wie czym i po jakiemu żyją, a i to trzeba wiedzieć, że przed trzema dniami kobiecisko się już ledwie włóczyło. Widziałem ją wchodzącą na wschody, co kilka kroków stawała, głowę opierała na poręczy, dyszała i dopiero wytchnąwszy, szła dalej. Pół godziny się tak ciągnęła na górę.
- A czemużeś mi wczoraj nie dał znać, trutniu jakiś? - powtórzył Szaraczek - skaranie Boże.
I porwał się, jak stał, ze stróżem iść na górę. Gdy do drzwi zastukali, szewc i cała jego rodzina wyszła do sieni, potwierdzając, co stróż doniósł, iż u sąsiadki życia znaku już drugi dzień nie było, że przed trzema dniami słyszeli stękanie i jęki, potem płacz cichy dziecka, potem już nic.
Szaraczek na dobre począł się do drzwi dobijać, ale z wnętrza głos się żaden nie odezwał. Posłano zatem po ślusarza i drzwi po części wyłupawszy, otworzono. Bolesny widok przedstawił się oczom ciekawych. W izbie pustej na sienniku leżała kobieta, znać już od dawna skostniała, sina, umarła. Przy jej boku spało gorączkowym snem dziecko przytulone, ledwie już żywe od głodu. Znać posłuszne woli matki i nawyknieniu, o nic się do ludzi odezwać nie chciało i czekało przebudznia ze snu tego, z którego się już nie budzi. Szaraczek schylił się i naprzód dziecko omdlałe wziął na ręce. Chłopak, już nieprzytomny, oczów nie otworzywszy, zarzucił mu wychudłe rączyny na szyję; stary się rozpłakał. Natychmiast zniósł sierotkę do mieszkania i posłał po doktora, a sam, nie dając nic ruszyć w izbie, wrócił, ażeby być przytomny obejrzeniu pozostałości. Po Dudzikowej nie zostało w istocie nic; kilka wystygłych, wyszczerbionych garnuszków, trochę łachmanów biednych; ani papieru, ani świstka, ani żadnego dowodu, kim była. Znano ją jako wdowę od lat kilku pracującą na życie, domyślano się, że musiała być z miasta, zapisała się jako Dudzikowa i nikt ją o więcej nie pytał. Na palcu miała złotą ślubną obrączkę, którą, jako pamiątkę, zdjął stary dla dziecka, pogrzebem sam się zaraz zajął i zmęczona życiem istota poszła do grobu odpocząć.
Od pierwszej chwili, gdy sierotę wniósł do swego mieszkania Szaraczek i poczuł ręce te na swej szyi konwulsyjnie splecione, powiedział sobie w duszy:
- Sam Pan Bóg mi dał to dziecko, innym je daje ze szczęściem, mnie zesłał ze śmiercią. Nie ma ono nikogo na świecie i ja nikogo nie mam - moim będzie.
Odżywiono chłopaka powoli, ostrożnie, a gdy odzyskał przytomność i począł gwałtownie domagać się matki, której już na świecie nie było, musiano go uspokić tym, że matka sama go tu oddała i kazała mu pozostać, dopóki nie powróci. Nierychło bardzo chłopiec się dał ukoić, zabawić i skłonić, żeby coś innego robił; on zawsze w oknie siedział, matki wyglądając. Szaraczek, zostawszy w ten sposób ojcem, pierwszy raz w życiu zakłopotał się, jak to dziecko wychowa.
Zaniedbał nawet nieco swoje interesa, których pilnować był zwykł, nie spuszczając się na nikogo, rozmyślając, co z chłopcem robić. Uczuł wszakże, iż mu cel w życiu przybył, że mu się przyszłość jakoś otwarła jaśniejsza, że mógł odżyć w tym dziecięciu. Lecz jak w innych sprawach, tak w tej, nie radząc się nikogo prócz własnego instynktu i rozumu, postanowił rzeczy nie robić przez połowę, lecz wziąwszy raz sierotę, wziąść ją istotnie jako syna i przyszłego spadkobiercę. Chłopak mu się też podobał, żywy był, roztropny, pojętny i przywiązujący się.
Po dwóch czy trzech miesiącach, gdy długo samotny stary, wracając do domu, słyszał srebrny głos dziecięcy, widział go biegnącego przeciw sobie z otwartymi rękami i czuł tulącego się do piersi, był jak nigdy szczęśliwym i płakał z radości.
- Niech tam sobie familia robi, co chce, i psy na mnie wiesza, jeśli się jej podoba, ja tego chłopca adoptuję i koniec.
Posłał po adwokata, przyjaciela swojego, i zamknął się z nim na radę.
Słuchaj, panie Józefie - rzekł mu - zwołałem cię tu na radę, to prawda, ale com postanowił, temu się już nie sprzeciwiaj, bo ci otwarcie mówię, nie posłucham - to darmo. Naucz mnie tylko, jak to mam wykonać, co postanowiłem. Znasz historię Gabrysia, adoptuję go na syna.
Adwokat czmuchnął:
- A co powiedzą krewni?
- A im co do tego? Gdybym się był drugi raz ożenił? hę? miałbym syna; mam go z łaski Bożej i nie porzucę. Chcę go formalnie adoptować.
Adwokat radził się z tym wstrzymać, ażeby chłopak wyrósł i wychował się, i okazał, czy tego wart. Szaraczek się sprzeciwił.
- Natura poczciwa - rzekł - resztę od wychowania zawisło, to moja rzecz. Gdyby się popsuł, ja będę winien, nie on.
Z upartym niepodobna było się sprzeczać. Po raz pierwszy nawet przed dobrym przyjacielem z powodu tego interesu stary wyspowiadał się ze swojego stanu majątkowego, stawiając jako zasadę, iż powinien synowi wychowanie dać stosowne do majątku. Majątek, najniżej ceniąc obie nieruchomości, sklep, kapitały itp., wynosił niepospolitą sumę miliona dwóchkroć sto tysięcy złotych. Była ona owocem pracy ojca jeszcze, potem syna, a razem oszczędności obu.
- Chłopiec mój interes będzie prowadził dalej; nie chcę, aby go rzucał, nabywał dobra i przedzierzgał się na szlachcica, uchowaj Boże, ale chcę, żeby był tak wychowany, tak, mościpanie, wykształcony, tak rozumny, utalentowany, aby i książętom nie ustąpił. Ot, co mi się w głowie roi. Chcę z niego zrobić człowieka i do tańca, i do różańca. Będzie kupcem i rzemieślnikiem, ale takim, mospanie, jakiegoście jeszcze nie widzieli! Bo to, mospanie - zawołał Szaraczek - u nas taka moda, że komu Bóg da rozum i naukę, i polor, wnet dezertuje z obozu naszego i wciska się tam, gdzie go nie potrzebują, a jak ma trzos dobrze nabity, toć go przyjmą. Ja tego nie chcę, ja - tu stuknął pięścią o stół - ja im pokażę, iż można być światłym i wykształceniem im równym, a łokcia się i nożyc nie wstydzić.
Adwokat się śmiał, dowodząc na różne sposoby, że wykonać było niepodobna, co Szaraczek zamierzył, ale ten stał przy swoim. Aktem tedy urzędowym i formalnym owa sierota, bez pewnego nazwiska nawet, niewiadomego pochodzenia, uznaną została synem poczciwego starego, spadkobiercą mienia i imienia; krewni lament podnieśli ogromny, a że bardzo ich to dolegało, pomścili się potwarzą utrzymując, że ów sierotka wcale skądinąd, nie z poddasza pochodził. Obliczywszy się z fortuną, rozpoczął ojciec przybrany wychowanie zarówno praktyczne i rzemieślnicze, jak naukowe. Wziął najlepszych nauczycieli, nie żałował na nic, co tylko ułatwić mogło dziecku wychowanie, a że Gabryś był niesłychanie pojętny, miał Szaraczek godziny szczęśliwe prawdziwie, widząc jego postępy i rozwijanie się przechodzące nadzieje.
Nastąpiły szkoły, uniwersytet, podróż razem dla nauki i handlowych wiadomości. Szaraczek, czując, jak wiele forma znaczy i oswojenie się z towarzystwem, sam żądał, by Gabryś z pochodzeniem swym się nie wydawał, aby w czasie studiów uniwersyteckich mógł porobić znajomości, zawiązać stosunki i nabrać tej ogłady, której nic nie daje prócz życia. A że chłopak miał szczęśliwy instynkt i do tego wychowanie powiodło się tak dobrze, iż w istocie Gabryś wyglądał na panicza i oszukiwał nawet tych, którzy najlepszy węch mają na kontrabandy tego rodzaju. Zarazem jednak Szaraczek zobowiązał i wymógł na synu słowo, iż stanu, jaki raz przyjął, nie rzuci i nie ulegnie powszechnemu zwyczajowi przechodzenia ze sfery pracy do świata fantazji i próżniactwa. Dopóki żył, stary pilnował tego, aby Gabryś interesów nie zaniedbywał, a znalazł w nim pewien rodzaj dumy, która by tego nie dopuściła. Młody kupiec a rzemieślnik myślał tylko o podniesieniu swojego powołania, wcale zaś nie o wyparciu się jego.
Zdarzało się, że z samego interesu stykać się musiał ze światem, do którego zewnętrznie był podobnym i którego zamożność też posiadał; wynikały z tego sceny częstokroć zabawne bardzo. Jeden z najświetniejszych złotej młodzieży egzemplarzy, hrabia X., który między innymi fantazjami miał i upodobanie w dziwnych a wyszukanych strojach myśliwskich, do konia itp., zobaczywszy raz przywieziony z Anglii wzór jakiegoś ubrania bardzo wykwintnego i smakownego, zażądał koniecznie kupić ów oryginalny londyński. Nie mogli mu go bez zezwolenia głowy domu odstąpić pomocnicy w sklepie, a że hrabia się spieszył, niecierpliwił i chciał go mieć natychmiast, wskazano mu tylko mieszkanie Gabriela, aby, jeśli sobie tego życzy, sam z nim pomówił o tym. Niedługo się namyślając, hrabia udał się tam natychmiast. Młody kupiec urządzony miał apartament kawalerski na sposób angielski, z niezmiernym komfortem i smakiem. Nie było to mieszkanie dorobkiewicza, wyzłacane całe dla okazania dostatku, ale raczej artysty i człowieka rozmiłowanego w pięknie i sztuce, który rozumie, iż jednym z narzędzi łatwego szczęścia jest wdzięcznie usłane gniazdo, któremu Bóg je mieć dozwolił. Było tam więc wszystko, co znamionuje bogactwo, ale użyte rozumnie i smakownie; obrazy, statuetki, albumy, książki, pamiątki z podróży. Każdy sprzęt odznaczał się myślą jakąś, kształtem, wdziękiem i wyrobieniem artystycznym. Gdy hrabia X., zadzwoniwszy, wpuszczony został do salonu, w pierwszej chwili tak się niesłychanie zdziwił, iż pewny, że popełnił omyłkę i zaszedł do kogo innego, chciał się już wycofać. Później zdumienie jego przybrało tak niezwyczajną formę, iż kogo innego, nie cierpliwego i chłodnego Gabriela, byłoby obraziło może. Hrabia X. patrzał, zbliżał się, oglądał, wykiwał, oczy otwierał, ręce łamał, przyglądał się, posądzając, że w tym być musi jakieś oszukaństwo.
- Przepraszam pana - rzekł po kilku chwilach wstępu, w którym interes opowiedział - darujesz mi pan, czyj to obraz?
- To Ary Scheffer.
- Jak to, Ary Scheffer? Oryginalny?
- Kupiony na licytacji w Paryżu.
- Przez kogo?
- Przeze mnie.
- A to... wszak to... to coś przypomina Decampsa.
- To Decamps.
- Czy i to pan kupiłeś?
- Tak jest, panie hrabio.
- A ten krajobraz?
- To Achenbach, a to Lessing.
Hrabia osłupiał, wodził oczyma. Naprzeciw drzwi do drugiego pokoju wyglądała śliczna, rzeźbiona wytwornie szafa biblioteczna. Na trójnogu stała zaczęta akwarela. Na kominie była kopia "Venus z Milo", w kącie pijany "Faun herkulański", brązowy.
- Pan, jak widzę, musiałeś już porzucić - hrabia chciał być grzeczny - interesa i oddajesz się sztuce.
- Nie, panie hrabio, interesa są pracą, a sztuka wypoczynkiem.
Na stoliku "Revue des Deux Mondes", "Edinbourgh Revue" i "Times" zwróciły oczy gościa.
- Pan czyta po angielsku? - zawołał zdumiony.
- Nie mógłbym się obejść bez tego języka - rzekł uśmiechając się Gabriel - bywam parę razy do roku w Anglii, mam tam stosunki handlowe.
Dziwne uczucie smutku jakiegoś opanowało hrabiego X. pod koniec tych odwiedzin; był jakby zwyciężonym, a co gorzej, widział, że ten człowiek, który wykształceniem albo mu był równym, lub go może prześcignął, nie korzystał z tego, by się z nim mierzyć, zbliżyć, by wnijść w świat, do którego zdawał się dojrzałym.
Uzyskawszy żądany strój myśliwski, hrabia wyszedł odurzony i nie mówił o czym innym przez tydzień, tylko o tym, jakie to sobie teraz tony daje mieszczaństwo i rzemieślnicy, co to u nich za zbytki, jaki wykwint.
- I to tylko co nie widać, jak zbankrutuje! - dodał ruszając ramionami - dmie się, chce popisywać, a bądź co bądź nie starczy im na to.
Przytomny bankier K. spytał, o kim mowa, i bardzo grzecznie objaśnił hrabiego, iż fortuna firmy tej była tak solide, jak się wyraził, a prowadzenie interesów tak rozumne i szczęśliwe, że nie znał domu, który by większy miał kredyt, a mniej go potrzebował.
- Co pan hrabia myśli - dodał - bon an mal an, mają pewnie od kapitałów, kamienic i handlu jakie trzykroć sto tysięcy złotych czystego dochodu; nie każdy się tym pochwalić może.
Znany ten majątek Gabriela naturalnie ściągnął nań oczy, a że i osobistość była wielce powabna, radzono mu po przyjacielsku, aby się nie zakopywał w kontuarze i zmienił zawód; chciano go wprowadzić w towarzystwo. Oparł się temu rozumnie; nie chciał skupywać przyjęcia do grona, które by mu to za łaskę uważało, żadnym upokorzeniem i ofiarą. Mówiono, że dumny; był nim trochę może.
Stary Szaraczek miał to szczęście, że dożył do chwili, w której spokojny mógł wziąść emeryturę i zdać wszystko na przybranego syna. Nie obawiał się już o nic, bo widział, że ten go właśnie tak zrozumiał, jak on być pragnął. Z wolna stary się usuwał coraz na bok, zajmował mniej, niekiedy tylko wejrzał w książki, aby przekonać, jak to stało, w ostatku zasiedział się w swej kamieniczce, ociężał, nogi mu zaczęły brzęknąć. Stary przyjaciel doktór nie był o niego spokojnym, chciał go do jakichś wód wyprawić; Szaraczek się nie dał.
- Dajcie wy mnie pokój z tymi wodami; toście sobie wykombinowali na łudzenie łatwowiernych; żadna woda nie wróci siły, a wiele z nich odbierają. Gdy przyjdzie godzina, trzeba umieć umrzeć, nie wykręcać się od wypłaty długu. Człowiek nie na wiele światu przydatny, nie bardzo się z nim rozumie, osamotniony, zmęczony, niech tam sobie nogi puchną.
Gabriel pilnował starego, o ile on na to dozwolił, i tak wieczora jednego, drzemiąc w fotelu po łagodnej i przytomnej rozmowie, ścisnąwszy rękę syna, z uśmiechem na ustach, Szaraczek usnął na wieki.
Chociaż pojedynek, umówiony na dzień następny, trzymany był w tajemnicy na pozór i głośno o nim nie mówiono, wiedzieli przecież wszyscy. Być może, iż Greifer, który ze swego męstwa chluby szukał nieco, miał też na celu, szepcąc o tym, sprowadzić jakąś interwencję urzędową; to pewna, że wieczorem wiedziały o nim panie, panowie, trochę służby nawet. Lecz w tym roku wojennym, choćby nawet stróże porządku publicznego coś zasłyszeli, nie mieli jakoś ochoty wdawać się w interesa prywatne, gdy publiczne szły tak niepomyślnie. Pilawski po obiedzie zastukał do drzwi pani Domskiej. Znalazł ją na poufnych szeptach jakichś z Jaworkowską. Elwira przy oknie czytała książkę. Sąsiadka zerwała się z krzesła zaraz, ukłoniła i odeszła. Proszono siedzieć. Wejrzenie Domskiej było łagodniejsze niż zwykle, spoczęło ono na panu Gabrielu z pewnym rodzajem sympatii i ciekawości.
- Czy nie przeszkadzam? - odezwał się gość - chciałem... na wszelki wypadek... pożegnać panie, bo chociaż... być może, iż podróż się... przewlecze, jednakże być by mogło, że mi nagle wyjechać wypadnie.
Pani Domska nic nie odpowiedziała, a po chwilce rzekła z cicha:
- My też mamy wyjeżdżać wkrótce, jak tylko doktór Elwirze dozwoli.
Córka, jakby o pozwolenie pytając, spojrzała na matkę.
- My wiemy o wszystkim - rzekła.
- Przepraszam panią, ja nie wiem o niczym! - śmiejąc się, zaprotestował Gabriel.
- To jest nie chcesz, ażebyśmy wiedziały - przerwała Elwira - nawet o tym, że pan tak doskonale strzelasz?
- Ja strzelam nieźle do gwoździ, do tarcic, do jaskółek, do guzików, zresztą do niczego więcej - dokończył Pilawski - a w życiu moim widziałem wiele bardzo przykładów złych strzelców z większym szczęściem niż moje.
- Mnie się zdaje - szepnęła pani Domska - że my kobiety, trwożymy się na próżno; niepodobna, aby wiadomość, która do nas doszła, nie rozprzestrzeniała się szerzej i nie wywołała bardzo pożądanego zakazu.
- Chybaby go sobie ktoś inny, nie ja, życzył - rzekł Pilawski - bo ja milczę, nic nie wiem i sądzę nawet, że panie zostały jakąś fałszywą powieścią w błąd wprowadzone.
Zaczął zaraz mówić o pogodzie i słocie, co była najzwyczajniejszym przedmiotem w Krynicy, i nie dopuściwszy już rozmowie dotknąć nic drażliwego, nakarmiony wejrzeniem Elwiry smutnym i pełnym współczucia, wyszedł, natchniony lepszą jakąś nadzieją. Obiecał się jeszcze tego wieczora hrabinie, która też wiedziała dokładnie o wszystkim przez Surwińskiego i czekała na niego. Chociaż sir William, zdający się być na serio konkurentem, mocno ją zajmował, czuła przyjaźń i szacunek dla Pilawskiego i sprawa ta gorąco ją obchodziła. Czekała nań niecierpliwie, potrzebowała się rozmówić koniecznie. Greifer, jak się domyśleć łatwo, rozgniewany na hrabinę, której przypisywał całą sprawę, u niej się nie pokazał. Było wszakże kilka osób, był Albert, William, Ormowska z Lusią i Musią, hr. Żelazowski i zaproszony tego dnia przez szczególną grzeczność pan Porfiry.
Zaszczyt, który go niespodzianie spotkał, głębokie na nim czynił wrażenie. Natychmiast poszedł do cioci prezesowej oznajmić, iż był proszony na herbatę przez panią hrabinę, i spytać o radę, o której iść i co włożyć. Ciocia prezesowa ruszyła ramionami.
- Czy też ty zawsze niańki będziesz potrzebować! - zawołała - reguła ogólna, nie przychodź za wcześnie; spóźnić się można, to się lepiej uważa. U wód fraka nie potrzeba, ale ubrać się należy starannie. I to sobie miej za zasadę, gdy wchodzisz do domu nowego, w którym wystawionym być możesz na pokusy i duszne niebezpieczeństwo, ażebyś zawsze modlitewkę zmówił.
- Proszę cioci prezesowej, ja regularnie, dochodząc do progu, mówię: Pod twoją obronę.
Ciocia pochwaliła to skinieniem głowy.
Porfiry rozmyślał długo nad białą kamizelką, nad krawatem, nad doborem rękawiczek, które gumą przyprowadził do pierwotnego ich stanu, zastanawiał się nad kołnierzykiem i guziczkami i w końcu przybył tak śmieszny, iż hrabina tylko przez wielką delikatność w nos mu się nie rozśmiała.
Stał z kapeluszem w kącie, nie zdejmując rękawiczek, i jedna myśl mu chodziła tylko po głowie:
- Gdyby się hrabina też we mnie zakochała?!!
Do tego jednak nie przyszło, jakkolwiek Porfiry na męża dobrego miał wszelkie żądane kwalifikacje. Pan Porfiry był też w posiadaniu tajemnicy onego groźnego dnia jutrzejszego i widząc wchodzącego ze swobodną twarzą jednego z bohaterów, zwrócił na niego całą uwagę swoją, wielbiąc ten spokój, jaki w przededniu bitwy zdawał mu się niepojętym. Nawykły całe wieczory siedzieć przy wiście u Aksakowicza i być łajanym, a przyjmować to z uśmiechem wdzięcznym, Porfiry się nudził dobrze i byłby może zdrzemnął, gdyby dowcipna Lusia nie przysiadła się do niego, usiłując zeń dobyć nieco życia i głosu.
Hrabina podała rękę gościowi i nieznacznie odprowadziła go na stronę.
- Przede mną nie ma sekretu. Greifer paple, wszyscy już wiedzą, będzie wielkie szczęście - rzekła - jeśli się policja nie wmięsza.
- Przynajmniej nie z mojej winy.
- Tego mi pan mówić nie potrzebujesz - szybko wrzuciła hrabina. - Goreję z ciekawości, aby się dowiedzieć od pana, co z nim zrobić myślisz.
- Jak to, co zrobić? - zapytał Pilawski.
- Jużciż go nie zabijesz.
- Przynajmniej wcale sobie tego nie życzę - rzekł Gabriel.
- Postrzelisz go! gdzie? jak? proszę cię.
- Chciałbym tego pełnego nadziei młodzieńca, o ile możności, całym powrócić społeczeństwu, którego jest ozdobą - uśmiechając się rzekł zagadnięty - ale pani wie przysłowie - chłop strzela, Pan Bóg kule nosi. Co więcej, widziałem setne przykłady pojedynków, w których ci, co zabijali w lot jaskółki, padali ofiarą tych, co wcale strzelać nie umieli.
- Jesteś pan fatalistą? - spytała pani Emilia.
- Nie, wierzę w sprawiedliwość tylko, ale w taką, której my częstokroć zrozumieć nie możemy. Stanie się, co się ma stać.
- William będzie z panem, proszę o to - rzekła - weźmie konia i da mi znać pierwej, niż ktokolwiek się dowie. Jestem ciekawa, i niespokojna i... no, jestem kobietą, a pana szanuję, mam dla niego przyjaźń gorącą, wierz mi, chociaż bez wzajemności.
- A, pani, jestem okrutnie skrzywdzony - zawołał Pilawski - ale o przyjaźni i sercu, i szacunku, i uczuciach w ogóle mówić nie umiem. Jeśli pani ich nie czyta ze mnie - nie moja wina.
- A zatem do jutra, panie Gabrielu! a tymczasem baw się dobrze i wesoło.
Podano herbatę, towarzystwo, mimo wrażenia, jakie czynił ów ranek jutrzejszy, gwarzyło ochoczo. Lusia potrafiła nawet Porfirego wciągnąć w rozmowę, opowiadał jej o procesjach w Krakowie i różnych ciekawych uroczystościach kościelnych.
Gdy przyszło do pożegnania, wszystkie ręce z uczuciem wyciągnięto ku Pilawskiemu i choć nikt głośno nie ośmielił się nic powiedzieć, znać było, iż mu słano życzenia szczęścia, ściskając serdecznie dłoń, która jutro miała wyrokować o życiu i śmierci człowieka.
Nawet baronowa Ormowska, cicha wielbicielka p. Gabriela, podała mu rękę drżącą i szepnęła:
- Niech Bóg szczęści.
Nazajutrz deszczyk prószył; ktokolwiek sobie przypomni ten rok 1866, będzie też pamiętał i o tych nieustannych słotach, którymi się on w tych stronach odznaczył. Pomimo niepogody William, Pilawski, major Hotkiewicz, Surwiński, wszyscy wstali do dnia i wybrali się do Muszyny. Mogło się wyjaśnić do dziewiątej, a bądź co bądź trzeba było znajdować się na stanowisku. Na humor wszakże wpływa deszcz i mgła zawsze niekorzystnie; posępni ruszyli wszyscy.
W tym zajęciu powszechnym losami pojedynku nikt nie uważał, że pani Domska, od wczoraj zamówiwszy konie, załatwiwszy rachunki, pożegnawszy się z Jaworkowską, zaraz po wyruszeniu wózków tych panów wybrała się także w drogę, ale w stronę przeciwną, do domu. Ani ona, ani Elwira najmniejszej o tym nie uczyniły wzmianki Pilawskiemu, a było to skutkiem umowy między matką i córką, tajemnego ich porozumienia z sobą. Pani Domska nalegała na ten wyjazd już od dni kilku. Elwira go chciała odroczyć tylko dla doczekania się wiadomości o pojedynku; matka wreszcie prośbami, zaklęciami, łzami wymogła posłuszeństwo. Wnosząc z wrażenia, jakie na Elwirze uczyniła potwarz przez Greifera rzucona, widziała, że Pilawski nie jest jej obojętnym, lękała się, aby dłuższy pobyt, może niespodziany jaki obrót i losy tej walki nie wzmogły tego uczucia i nie wywołały jakich nierozważnych jego objawów, nastawała więc, prosiła, żądała, aby koniecznie dnia tego wyjechały. Elwira nie śmiała się opierać, najwięcej ją kosztowało to, że matka prosiła, aby o wyjeździe nie wspominała nikomu. Po długich z obu stron układach i prośbach, po serdecznych uściskach matka przyrzekła w nagrodę, iż nigdy i w żadnym razie o panu Stanisławie już, choćby do Berlina przybył zdrów i cały, mowy nie będzie, a za to otrzymała na wyjazd zezwolenie.
- Co on sobie o nas pomyśli? - pytała w duchu Elwira. - Bóg wie, ale jeśli umie czytać w twarzy i w sercu, to mnie poszuka i znajdzie.
Z trwogą tylko i drżeniem myślała Elwira, iż ten człowiek, którego sobie wystawiała arystokratą rodem i stosunkami, gdy je znajdzie na tym stanowisku, jakie zajmowały, zrazi się, odczaruje i uciecze. Wyjeżdżając więc, już Elwira miała nadzieję, iż matkę skłoni, po wszystkim, co doznały w Krynicy od Jaworkowskiej, i przez fałszywe swe położenie wobec towarzystwa, od którego stronić musiały, do zwinięcia tego nieszczęśliwego handlu, zdjęcia szyldu i usunięcia się, jeśli można, gdzieś na wieś, dla zatarcia pamięci nawet tego, czym były.
Usprawiedliwi to pragnienie Elwiry każdy znający społeczność naszą. Wiedziała ona, iż stan obecny będzie na przeszkodzie wszelkiemu związkowi, który by jej z innych względów mógł być pożądanym. Nie szło jej zresztą o nikogo, tylko o tego Gabriela, pierwszego w życiu spotkanego człowieka, z którym czuła, iż mogłaby być szczęśliwą. Gdy się kocha, sofizmata najdziwniejsze zdają się tak logiczne i naturalne!! Elwira rozumiała i tłomaczyła sobie przesąd urodzenia i kasty, bo się skutków jego lękała. O ile córka pragnęła zbliżyć upragniony związek i rachowała na Pilawskiego, o tyle matka niewytłumaczonym lękała go się sposobem. Dlaczego, nie wiedziała sama. Obawiała się rodziny, stosunków, przyszłych w życiu przykrości dla córki, chciała kogoś innego, z położeniem skromniejszym, z mniejszym majątkiem, kogoś, co by ofiary nie czynił z siebie. Obiecywała więc sobie, jak tylko do Berlina powrócą, rozerwać Elwirę, wywieźć, zająć i dać jej koniecznie o nim zapomnieć. Córka zaś myślała tylko, jak by mogła namówić matkę do zrzucenia tego jarzma, tych pęt, tej niewoli. Gotowały się obie w milczeniu do zwyciężenia przeszkód.
Powóz już był za Krynicą, gdy o niespodzianym wyjeździe dowiedziała się pobożna prezesowa.
- W tej chwili wyjechały! to nie jest bez znaczenia! O! to nie jest bez wielkiego znaczenia! - zawołała i co prędzej pobiegła z nowiną do Ormowskiej.
Deszcz kropił, chłodny wiaterek dął od Tatrów, wózki jechały do Muszyny, ale tu sekundanci, zszedłszy się pod parasolami na grobelce, zawyrokowali, że na słocie i w błocie strzelać się było niepodobna.
- To bardzo dobrze - dodał Surwiński - ale czekać na pogodę, na ciepło, na suszę, na wszystkie dogodności może potrwać długo, do nieskończoności; tego roku wątpię, żeby się wypogodziło. Austria może być rozkrajana jak kawon na kawałki i gdzie my się potem będziemy szukali?
Sekundant Greifera, który występując chciał już pokazać odwagę niepoślednią, aby o niej i po zgonie jego mówiono, hr. Żelazowski, dorzucił:
- Zgadzam się całkowicie ze zdaniem szanownego preopinanta, bo mój klient także nie życzyłby sobie czekać na rozprawę. Ma co być, niech będzie zaraz; co prędzej, to lepiej. Szop chruścianych pod dostatkiem się znajdzie w Muszynie, można nająć jedną pod pozorem strzelania do celu.
- I strzelać się po ciemku? Czy przy pochodniach? - zapytał żartobliwie Hotkiewicz. - S'geht nicht.
- E! słuchaj, majorze - dorzucił Żelazowski - jakby trochę mniej pewne były strzały, co to szkodzi - i tak Pilawski strzela diabelsko. Zdajmy trochę na losy.
- Ano, jeśli się ci panowie zgodzą strzelać w szopie, pójdziemy do Żyda do karczmy i rzecz skończona.
Pilawski pozostał był w domu zajezdnym, oczekując na decyzję, i palił spokojnie cygaro. Greifer w drugim chodził po izbie, jedząc miętowe cukierki. Sekundanci poszli.
- Słuchaj, panie Stanisławie - odezwał się Żelazowski wchodząc - szczęści ci się, deszcz leje, na podwórzu dziś nic niepodobna urządzić, żeby raz co prędzej skończyć, mówimy - strzelajcie się w szopie. Trochę będzie ciemno, Pilawski może nie dojrzy i ocalejesz.
- Jak sobie chcecie, co chcecie; gorsze oczekiwanie nade wszystko - rzekł podchodząc Greifer - jam się gotów strzelać i po ciemku.
- Więc jeśli Pilawski się zgodzi?
- Róbcie, co się wam podoba.
- Daj mi cygaro! - rzekł Żelazowski i wyszedł.
Pilawski był także tego zdania, że lepiej jest raz skończyć prędzej. Sekundanci poszli zamówić szopę. Żyd nie mógł dobrze zrozumieć, na co, musiano mu długo tłumaczyć, że będą o zakład strzelać do celu. Dla niepoznaki pożyczono tarcicę, zamówiono, aby nikt im nie przeszkadzał, i obiecano pięć reńskich. Żyd, mogący tak korzystnie pustą szopę wynająć, zgodził się na wszystko. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego ci panowie z Krynicy tak daleko szukać szopy przyjechali, mogąc ją na miejscu dostać.
Stajnia, po zwleczeniu różnych rupieci leżących na drodze, acz ciemna, okazała się dosyć dogodną. Była dłuższą, niż potrzeba nawet. Żydom, aby nie mieli ochoty zaglądać, zapowiedziano, że mogą się na kule narazić, i plac wkrótce został przygotowany.
Przez dwoje wrót przeciwnych weszli prawie razem Pilawski i Greifer; z dala skłonili się sobie, sekundanci nabijali pistolety, p. Stanisław był blady, lecz czuba zadzierał do góry raźno i chodził podrygując jakoś, jakby go ta sprawa nic a nic nie obchodziła. Pilawski, spokojny, stał w kątku zamyślony, odmierzono kroki, usunęli się świadkowie, dano znak. Pistolety się podniosły, oba przeciwnicy szli z wolna, Pilawski nie mierzył jeszcze, gdy Greifer gorączkowo pospieszył, wypalił i... lewa ręka Pilawskiego na wysokości serca została strzaskaną. Gabriel ścisnął pięść tylko, postąpił krok, zmierzył chwilę, mimo bólu, i w toż samo miejsce trafił Greifera. Potem rzucił pistolet i chwycił się za lewe ramię, z którego krew buchała obficie. Greifer padł i nie mógł się wstrzymać od krzyku bolesnego.
Wszystko to odbyło się tak nadzwyczaj prędko, że świadkowie ledwie na swych miejscach stanęli, już biec musieli na powrót. Pilawski, nie mówiąc słowa, wszedł do izby, siadł na ławie i czekał na doktora zamówionego, który miał natychmiast nadjechać. Nie spodziewano się wcale, aby ich aż dwóch mogli potrzebować, gdyż nikt Greifera o tak trafny strzał nie posądził; Pilawski, pomimo otrzymanej rany, jeszcze miał siłę posłać kulę w toż samo miejcse i zgruchotać też rękę przeciwnikowi.
Wypadek pojedynku zmięszał wszystkich, najmniej może Pilawskiego, który z pomocą Surwińskiego rękę obandażował, aby zbyt wielkiego upływu krwi nie dopuścić. Greifer, który był na śmierć przygotowany, zrazu ucieszył się tym, iż na ręce się skończyło, ale całe jego męstwo i moc ducha opuściła go po chwili; ogarnęła trwoga i prawie bliskim był mdłości.
- Strzela to, strzela - rzekł Żelazowski - niech go licho porwie, kiedy już postrzelony miał jeszcze siłę oddać wet za wet z taką dokładnością, iż może się nie trafiło nikomu podobnych dwóch ran, jak te, oglądać. Nie mają już sobie nic do wyrzucenia.
Pomimo bólu, Pilawski, około którego na chwilę się znalazł William, aby mu rękę ścisnąć, zapalił cygaro, ani syknął. Doktór nadjechał i ze zdumieniem znalazł obu rannych; spojrzawszy jednak na Pilawskiego, zmiarkował, że ten prędzej poczekać może, i pobiegł obandażować Greifera, który mdlał co chwila. Oba mieli kości strzaskane, cięższą wszakże była rana Pilawskiego, bo w niej dwie kości naruszone zostały. Obandażowawszy go naprędce, doktór pobiegł do Gabriela, który cierpiał więcej, a mniej się skarżył. Anglik natychmiast dosiadł konia i pocwałował do Krynicy. Konie hrabiny stały na wszelki wypadek w gotowości. Ona sama siedziała w oknie, szarpiąc chusteczkę niecierpliwie i nie mogąc słowa wyrzec, tak się czuła niespokojną! Baronowa Ormowska siedziała przy niej. Panny z Salomeą szeptały w drugim pokoju.
- Nie ma się co obawiać o naszego faworyta - odezwała się Ormowska - strzela doskonale, a Greifer, jak wszyscy utrzymują, wcale niewprawny. I temu się też nic złego nie stanie, bo Pilawski zacny człowiek.
- Moja droga baronowo - westchnęła hrabina - to jest osobliwsza rzecz, ja siebie poznać nie mogę. Ten pojedynek dopiero napełnił mnie prawdziwym strachem o siebie. Byłam najpewniejszą, że tego Pilawskiego sobie z głowy i serca wybiłam, że Anglika wolę, że... Otóż ci się przyznam, choć mi wstyd, czuję w tej chwili...
Zniżyła głos hrabina:
- Że gdybym go straciła, nie przeżyłabym tej straty.
- Cichoż! cicho! na Boga! - kładnąc palce na ustach i wskazując drugi pokój, w którym były panny, odparła Ormowska - nie mówże tego tak głośno, po cóż wszyscy o tym wiedzieć mają.
Hrabina oczy sobie zakryła chusteczką.
- Zła jestem na siebie, nie mogę tego sobie przebaczyć. Ja, com panowała zawsze nad sercem, proszę cię, a teraz... Upokarza mnie to. I tak jestem śmieszną - dodała - że się boję... boję się...
- Ale o cóż znowu?
- W tych pojedynkach nie wiedzieć komu szczęście służy - westchnęła Palczewska i załamała ręce. - Greifer źle strzela, ale przebiegły i zły, a tamten prawy i szlachetny. Na tej głupiej ziemi naszej, moja baronowo, prawie zawsze szczęście służy tym, co go nie są warci.
Spuściła oczy.
W tej chwili tętent dał się słyszeć pod oknem, hrabina oczy podniosła, zobaczyła Williama i nie czekając, by wszedł do pokoju, gwałtownie otwarła okno i wychyliła się wołając:
- Co się stało?
Anglik rękę tylko podniósł do góry i wskazał, że idzie. W progu, obłocony, jeszcze się otrzepywał od deszczu, a hrabina stała już nad nim.
- Kto ranny? Greifer? mów, na miłość Boga, kto ranny, wszak nie on?
- Obadwa - rzekł Anglik chłodno.
Palczewska uderzyła w ręce, padła na kanapkę, porwała się natychmiast.
- Jakaż rana?
- W rękę, kość strzaskana.
- A! mój Boże! - zawołały kobiety.
A tuż z drugiego pokoju nadbiegły panny, z garderoby sługi, z ulicy ciekawi i otoczyli kołem Anglika.
- Jakże Greifer mógł go ranić?!
- A tego to, przyznam się, że nie rozumiem - począł William powoli. - Strzelali się w szopie, bo na deszczu nie było podobna. Greifer wystrzelił pierwszy, trafił w rękę. Pilawski mimo bólu i krwi miał dosyć przytomności, żeby wycelować i oddać mu słowo w słowo taką samą ranę w lewą rękę. Pojedynek osobliwy.
- Powinien go był zabić! - w pierwszym przystępie gniewu zawołała hrabina - po co takie trutnie żyć mają, żeby poczciwych ludzi czernili i kaleczyli.
Wydawszy się tymi wyrazami z sympatią dla Pilawskiego, którą Anglik zdawał się obserwować z zajęciem, pani Emilia wybiegła do ludzi, aby natychmiast powóz szedł po chorego. Dla pośpiechu, nie dowierzając pannie Salomei, bez parasola wyszła na deszcz i dotarła sama aż do stajni. Wszyscy patrzali na to ze zdumieniem wielkim. Ormowska nie tyle była zgorszoną, jak raczej litowała się nad biedną hrabiną. Wróciła ona po chwili zmokła i ze łzami w oczach.
- Panie Williamie - rzekła poufale podając mu rękę - bądź tak dobrym, jedź po niego, pilnuj go, ja ci go polecam, ja go kocham jak brata.
- Na "brata" Anglik odpowiedział wejrzeniem pełnym wyrazu, dosyć tęsknym; hrabina nie spostrzegła go nawet.
- Daj mi wiedzieć - dorzuciła szybko - daj mi wiedzieć, jak tylko przybędzie, ja pójdę do niego; do Greifera niech sobie idzie, kto chce.
- Pójdzie Jaworkowska, gdy nie będzie wilgoci - szepnęła baronowa.
William już siadał do powozu, gdy prezesowa, która nie zastała w domu Ormowskiej, a pieczona była nowiną nie podzieloną jeszcze z nikim - wpadła z ogromnym parasolem nie mieszczącym się we drzwi.
- Jest utrapienie - cicho szepnęła Palczewska.
- Przepraszam, dzień dobry - rzekła prędko - byłam pewna, że tu kochaną baronowę dobrodziejkę znajdę, bo miałam coś do zakomunikowania bardzo, bardzo ciekawego. Ale niechże odetchnę.
Spojrzała po twarzach posępnych i nie domyśliła się nic jeszcze.
- Wszak to, proszę państwa, ta Domska z córunią - rozśmiała się - obrała sobie chwilę właśnie dziś do wyjazdu. Ci panowie na pojedynek, a ona do powozu i "fru" z Krynicy. Już jej nie ma, dalipan, pojechała. Widziałam sama.
- I cóż pani w tym znajduje złego, dziwnego czy... nie wiem już, jak się mam wyrazić - przerwała gospodyni.
- Jak to? pani ma za rzecz naturalną? Ale to skandaliczne! Toż to jest przyznanie się do tego wyraźne, że one były powodem pojedynku, który choćby się najszczęśliwiej skończył...
Hrabina westchnęła zniecierpliwiona, odwróciła się i ukradkiem łzę otarła. Hercegowina dopiero postrzegła, iż coś się już stać musiało.
- Cóż to ja widzę? co widzę? piękne oczki płaczą? Czyby już była jaka wiadomość? Czy Greifer zabity, boć przecie grubszy od gwoździa!
- A! po Greiferze by podobno nikt nie płakał - zawołała odwracając się hrabina - temu się należała nauka.
- A cóż? cóż się stało? - porwała się prezesowa. - Już panie wiecie! na miłość Bożą?
- Pilawski ranny - szepnęła Ormowska - i Greifer ranny. Oba jednakowo.
Prezesowa stanęła osłupiała.
- A te panie sobie pojechały! Ślicznie! A tu się za nie krew leje.
- Ale któż ci powiedział, że za nie? - oburzyła się hrabina.
- Chybabym oczów i uszów nie miała, żebym sama tego nie postrzegła; kokietowano obu, chcąc mieć do wyboru i na zapas, a skończyło się na ranach. Może śmiertelne i może będzie pogrzeb? - dodała.
Ormowska coś szeptać zaczęła, bo znudzona tą paplaniną gospodyni wybiegła do drugiego pokoju. Prezesowa ścigała ją oczyma.
- Proszę baronowej - szepnęła - jak to się hrabina niepotrzebnie kompromituje. No, przede mną to jeszcze nic, to nic, bo ja to przy sobie zatrzymam, lecz gdyby kto inny ją widział, zaraz by się domyślił, że jeden z dwóch ma miejsce w serduszku, a że tam podobno i angielski turysta siedzi, więc iluż się ich tam zmieścić może?
Ruszyła ramionami.
- Powiem baronowej - odezwała się cichutko po chwilce - że teraźniejszych kobiet nie rozumiem. Boć mamy słabości, to pewna, ale trzeba przynajmniej umieć je jako osłonić, dla oka, dla oka.
- Moja prezesowo - zamknęła rozmowę staruszka - daj już pokój, nie ma w tym nic tak złego przecież; że się uczciwego i miłego człowieka, niewinnie pokrzywdzonego, żałuje, w tym grzechu nie widzę. Hrabina ma dobre serce, nic więcej.
Prezesowa zagryzła usta. Czas jej już było iść, bo miała z czym. Wątpiła, ażeby o pojedynku już kto wiedział, chciała więc pierwsza tę nowinę zanieść mianowicie duchownym, z powodu, iż pojedynek każdy ekskomunice podpada. I mimo deszczu, pożegnawszy się co prędzej, wybiegła dzielić się najświeższymi wiadomościami.
Podróż pani Domskiej i Elwiry aż do Krakowa upłynęła w posępnym milczeniu. Obie nie miały ochoty do rozmowy, rozmyślały, co począć, jak sobie poradzą. Elwirę dręczył ukrywany niepokój o Pilawskiego i choć wiedziała, że obawy zbytniej o niego mieć nie była powinna, serce się trwożyło. Nie wiedziała nawet, kiedy i jak potrafi otrzymać o nim wiadomość.
- Mógłby napisać - mówiła w duchu - ale tej odwagi, tego trochę zuchwalstwa mieć nie będzie. Przebaczyłabym mu je chętnie! Ta cisza, to milczenie, to oczekiwanie...
Matka właśnie na ciszę, brak wiadomości i czas, co wspomnienia najgorętsze powoli zaciera, rachowała najwięcej. Mierząc się oczyma i sercami, jechały tak, spiesząc do celu podróży; matka w nadziei, iż ukończona wojna dozwoli wywieźć gdzieś Elwirę, Elwira, że potrafi skłonić matkę do zwinięcia zakładu i obrania innego życia, które by ślady pierwszego zatarło. Znajdowały się obie w tym stanie ducha, który nie dozwalał wzajemnie zwierzyć się swych myśli i po raz pierwszy jakimś chłodem wiał między sercami matki i dziecięcia. Podróż wydała się nieznośnie długą. W Krakowie zabawiły dzień jeden, a że jechały bardzo powoli, wiadomość zaś o pojedynku na skrzydłach poczty poprzedziła je na Wawel i już zużytkowaną została w jednym z dzienników, Elwira, przerzucając w hotelu gazety, znalazła w jednej z nich króciuchną wzmiankę, bez wymienienia miejsca i osób, o osobliwszym spotkaniu dwóch młodych ludzi, którzy się postrzelili w tak dziwny sposób itd. Redaktor dodawał ogóle uwagi o szkodliwości pojedynków, o kościelnych przeciw nim dekretach i o daremnie przelanej krwi tak dla kraju szacownej. Artykuł ten, właśnie dlatego, iż mówił o dwóch ranionych, nie zdawał się Elwirze stosować do wypadku tego. Była pewną, że Pilawski rannym być nie mógł. Rzuciła dziennik, mówiąc sobie, iż nie w jednej Krynicy mogli się pojedynkowicze znajdować, ale prędzej w Iwoniczu, Żegiestowie, Szczawnicy itp.
Serce nie drgnęło przeczuciem. Nie wspomniała o tym matce, aby nie ściągnąć na siebie burzy, że się zbyt losem Pilawskiego zajmuje.
Troskę o niego zmniejszyła obawa o matkę. Czy to, że wody niewłaściwie były zapisane, czy też pora nie była dobrą, czy też pani Domska nazbyt się niepokoiła przy kuracji, w drodze już czuła się słabą. Zatrzymała się w Warszawie, aby poradzić doktora, ale ten uznał, że w ogóle wody, które skutkują zrazu, wywołują czasem pozorne pogorszenie zdrowia, a później reakcja je przywraca. Domskie z tą pociechą ruszyły do Berlina, ale w drodze matka ciągle czuła się niedobrze, a przybywszy do domu, położyła się w łóżku. Berlin właśnie się wieścią tryumfów ożywiał i rósł już do przyszłej wielkości, wszystko to poruszało się, kipiało, żyło, gorączkowało, gdy nasze panie przybyły. Elwira po raz pierwszy, znalazłszy się znowu wśród tego otoczenia, w którym wzrosła, uczuła jakiś wstręt i obrzydzenie do życia, pod którego jarzmo wracała. Zwykle niewiele się ona zajmowała interesami, lecz mimowolnie przez matkę wiedziała o nich, dla matki się nimi kłopotała; teraz nawał pracy, zachodów i trudności ciążący na pani Domskiej wydał się jej nieznośnym.
Domska była coraz gorzej. Nazajutrz wezwano zwykłego lekarza, tego, który wody poradził; przyszedł i choć znalazł, że nic nie było groźnego, nagderał wielce. Stary Niemiec był poufałym domu przyjacielem, człowiekiem bardzo zacnym, geheimratem i uczonym naturalistą. Miał prawo do klientów swych odzywać się czasem nieco szorstko i prawa tego używał.
- Wody by były pomogły - rzekł - ale przy wodach trzeba spokoju, trzeba zapomnienia o świecie, o kłopotach, o domu; jejmość pewnie nadto siedziała myślą w Berlinie, może się jeszcze gryzła czym innym. Cóż dziwnego, że wody nie tak, jak powinny, skutkowały? Ale to przejdzie i będzie wszystko dobrze!
Elwirze dom, jej śliczne pokoiki, ulubiony fortepian, książki, wszystko wydało się jakoś nieznośne, niemiłe, niesmaczne, nie wyjmując Berlina. Nieustanne przychodzenie panien po radę, po pieniądze nudziło i niecierpliwiło.
W kilka dni po przybyciu pani Domska wstała wprawdzie, zajęła się swymi interesami, ale wieczorem położyła znowu i nazajutrz gorzej uczuła. Posłano po doktora, lekarz przepisał lekarstwo. Elwira nieznacznie wysunęła się za nim, postrzegłszy chmurkę na jego czole.
- Czyby mamy słabość była groźną? - spytała niespokojnie geheimrata.
- A! nie - rzekł trochę kwaśno lekarz - groźnego nic nie ma, ale potrzeba spokoju, wypoczynku, pilności.
- Kochany radco - chwytając go za rękę, cicho szepnęła Elwira - jesteś przyjacielem domu, bądźże moim sprzymierzeńcem w sprawie, która i zdrowie matce przywrócić może, i mnie by uszczęśliwiła. Rzuć przy mnie słowo, że należałoby spocząć; niech ten nieszczęsny magazyn sprzeda. Mamy dla nas bardzo dosyć, ja więcej nie pragnę, matka odżyje, a ja, ja dopiero żyć zacznę.
Geheimrat ruszył ramionami:
- Bardzo chętnie - rzekł - poprę myśl pani, chociaż, chociaż przyznam się, że nie godziłoby się korzystnego interesu w chwili, gdy on się jeszcze jak najpomyślniej rozwinąć obiecuje, porzucać; to - po polsku.
- Tak, może - szepnęła Elwira - ale myśmy do tego stworzone nie były.
Rozśmiał się stary i po niemiecku klapnął ręką po ramieniu panienkę parę razy.
- Ha! ha! Szlachecka krew się odzywa! Jawohl! A któż stworzony do tego czy do tamtego z patentem w kolebce! Nauczyłyście się, panie, pożytecznej pracy, należałoby w niej wytrwać. No i grosz z tego piękny płynie.
- Doprawdy, radco, mamy go dosyć, dosyć, a zdrowie matki więcej warte.
- Jawohl! - począł radca - jawohl! Zdrowie matki rzecz pierwsza; tylko... - przerwał. - Ano, jutro pogadamy.
I wyszedł, spoglądając na zegarek. Nazajutrz pani Domska była lepiej. Elwira jeszcze przed przyjęciem geheimrata rzuciła słówko o tym, że matka potrzebowała spokoju, iż lekarz był tego zdania, iż należałoby pozbyć się interesu i wypocząć.
- Dla nas mamy bardzo dosyć - dodała Elwira - moim zdaniem można by sprzedać magazyn, osiąść na wsi, a tam powietrze, spokój, życie ciche, wygodne.
- Dziecko moje - odezwała się Domska - kto lat kilkadziesiąt wrósł już w coś, temu się wyrwać trudno. Uczyniłabym to może dla ciebie, dla siebie nie, bo czuję, żeby mi tego brakło, co tobie ciąży.
Córka zaprotestowała gorąco, pani Domska zamilkła. Nadszedł konsyliarz i rozpytawszy chorą, zadumał się. Elwira poddała mu myśl wczorajszą.
- Tak jest, tak - potwierdził - zapewne, że oderwanie się od interesów mogłoby dla zdrowia być pomyślnym. Nie przeczę temu, ale w świecie się trafia różnie. Popieram zdanie panny Elwiry, a jednak nie mogę się wstrzymać, bym anegdotki o moim przyjacielu, finanzialracie, nie przytoczył.
Domska oczy na niego zwróciła.
- Mów twoją anegdotkę, szanowny doktorze - szepnęła cicho.
- Bardzo prosta, bo prawdziwa. Finanzialrat Werhuber miał lat sześćdziesiąt i pięć wieku, a trzydzieści i pięć służby. Przez ten czas nawykł był tak regularnie chodzić do biura ministerium swego, trawić w nim godzin kilka, wracać o pewnej porze do domu, iż to życie stało się dlań drugą naturą. Stary był wszakże, zażądał dymisji. "Będę sobie odpoczywał - mówił przyjaciołom - o! będę sobie odpoczywał". Dano mu dymisję, pensję i król w uznaniu zasług przyznał mu Order Korony drugiej klasy. Werhuber był szczęśliwy. Do biura pierwszego dnia zerwał się iść o swojej porze, a przypomniawszy sobie, iż nie jest do tego obowiązanym, rozśmiał się i pozostał w domu. Bawił się, patrząc na złote rybki na oknie, na pelargonie w wazonach, czytał "Spenerowską Gazetę", ziewał i jakoś czas przeszedł. Drugiego dnia poszedł na przechadzkę, dzień mu się wydał niesłychanie długi. Nigdy takim nie bywał. Dziwna rzecz, w kancelarii biegły godziny tak żywo, teraz lazły tak z wolna. W tydzień spotkałem Werhubera zmienionego niedobrze, poradziłem mu podróż, wody, nie chciał słuchać. Zachodził parę razy do ministerium, do znajomych, pomagał tam, pytał, wtrącał się, wyproszono go. W miesiąc był do niepoznania, a...
Doktór nie dokończył jakoś. Domska spojrzała, sposępniała Elwira.
- Człowiek potrzebuje pracy, aby mógł znieść życie - dodał geheimrat - a nawyknienie - drugą naturą. - Elwira znajdowała, że mimo obietnicy, lekarz jej niedobrze usłużył, i trochę się pogniewała na niego.
- Mama się w tej pracy nie urodziła, nie zrosła - dodała - los nam ją twardy narzucił, tęsknić tak bardzo nie widzę powodu.
Na tym się skończyło dnia tego. Domska wciąż jeszcze chorą była i chorą. Elwira, oszczędzając jej troski niepotrzebnej, pomimo że się, nawet leżąc w łóżku, domagała, aby jej listy przynoszono, postanowiła je zatrzymać, przeglądać i odpisywać, jakkolwiek to zajęcie wcale jej nie smakowało. W dziesięć dni po powrocie, przeglądając stos różnych korespondencji prawie wszystkich tyczących się magazynu, Elwira zdziwiona została listem, na którym postrzegła stempel Krynicy. Pochwyciła go zarumieniona, drżąca. Adres był do matki, poznała na nim rękę Jaworkowskiej. Nie miała prawa rozpieczętować, ale mogła przynieść go matce osobno i w ten sposób zmusić niejako do podzielenia się wiadomościami, które niechybnie zawierać musiał.
Pobiegła z nim do pani Domskiej.
- Jest list z Krynicy! - zawołała, podnosząc go do góry.
- Dajże mi go, daj, proszę - żywo, zrywając się z posłania, odpowiedziała matka - to od Jaworkowskiej, nie ma pewnie nic, ale miło mi go będzie przeczytać.
Spojrzała na córkę drżącą, ale pomimo rozbudzonej ciekawości list schowała pod poduszkę.
- Ja to sobie później przeczytam, nic pilnego - rzekła.
Trochę urażona wyszła zaraz Elwira, aż się jej matce żal zrobiło. Pomiarkowała, że lepiej jest nic nie taić, i odwołała ją nazad.
- Przeczytaj mi ten list - rzekła na pozór obojętnie.
Drżącą ręką rozerwała Elwira kopertę, pobiegła po liście oczyma i zbladła; oczy matki żadnego jej nie straciły ruchu i serce się ścisnęło. Pani Jaworkowska pisała, jak następuje:
- "Kochana Zuziu! Zażądałaś ode mnie wiadomości, więc pomimo mojego bicia humorów do głowy siadam ci donieść, że żyję i czekam wypogodzenia, aby do domu wyruszyć. Tego dnia, gdyście wyjechały, pan Pilawski strzelał się w Muszynie, ale w szopie, z panem Stanisławem. Miałam smutne przeczucie, które się ziściło. Greifer wprawdzie, pierwszy strzeliwszy, ranił go, ale ten nieznośny Pilawski oddał mu takim samym strzałem, iż doktorowie wydziwić się nie mogą, jak doskonale trafił w to samo miejsce i w tą samą kość, w którą już był ranny. Oba teraz leżą, podobno Pilawski niebezpieczniejszy; obie kości obrażone. Greifer prędzej przyjdzie do siebie, o Pilawskiego się lękają..."
Tu głosu zabrakło Elwirze i dwa łez strumienie się puściły.
- "O Pilawskiego się lękają - dodała cicho - aby mu ręki odjąć nie było potrzeba. Ten wypadek odsłonił jedną tajemnicę, której myśmy się i dawniej trochę domyślały. Hrabina Palczewska, która zdawała się tak mocno zajęta swoim Anglikiem, formalnie się dla Pilawskiego skompromitowała. Anglik siedzi, to prawda, ale hrabina całe dnie i wieczory razem z nim spędza u łóżka chorego, a pieści go, a dogadza, a płacze i rozpacza, że nam wszystkim za nią wstyd. Jużciż nawet gdyby dla niego czuła przywiązanie..."
Tu Elwirze głosu zabrakło, spuściła ręce z listem na kolana i czytać przestała. Matka wzięła list Jaworkowskiej i sama po cichu czytała dalej.
- "Gdyby dla niego czuła przywiązanie tak gwałtowne, powinna by umieć je dla przyzwoitości poskromić. Mówią, że i chory kawaler tą czułością pięknej wdowy wreszcie się dał wywieść ze swego chłodu i czuje się szczęśliwym. Są ludzie, co utrzymują, a to do niej podobne, iż mu się hrabina oświadczyła sama i że scena była nader czułą i tragiczną. Prezesowa utrzymuje, iż aż doktor hrabinie zakazał tych zbyt częstych i nadto długich odwiedzin, znajdując, że wrażeniami zbyt gorącymi zdrowiu chorego szkodziła. Mogą to być plotki prezesowej, ale stojąc w tym samym hotelu, mogę poświadczyć tylko, iż istotnie ona, jej służba, kuchnia dzień i noc tu gospodarują. Anglik go pilnuje także i zdaje się nie zrażony postępowaniem hrabiny, czule też do niej przywiązany. Słowem, powieść Dumasa, moja droga. Żałuję bardzo, że końca jej domyślając się tylko, doczytać nie będę mogła, bo muszę wyjeżdżać. Już też dosyć mam Krynicy i jej rozkoszy. Od kąpieli dostałam strasznej wysypki, od prezesowej plotek formalnej niestrawności, od widoków tego romansu hrabinej mam obrzydliwość emetykową. Żal mi biednej kobiety, to pewna, że zacna i poczciwa, ale głowa przewrócona, serce jakieś nienasycone i kapryśne, a pozory ją potępiają", itd.
Był jeszcze i przypisek następujący:
"W chwili gdy list miałam zamykać, dowiaduję się, że chory ma się gorzej: posłano po operatora do Krakowa, który osądzi, czy odjęcie ręki jest koniecznością. Nawet mi go żal, bo zawsze to kalectwo! Greifer już chodzi z ręką na temblaku. Policja im ma wytoczyć proces. Hrabina cała we łzach. Widziałam ją w kapliczce klęczącą, zapłakaną, trzymającą chustkę na oczach przez całą mszę i nie podnoszącą głowy. Anglik sam pojechał po doktora. Goście nasi się rozjeżdżają, chociaż deszcze ustały. Ja już muszę też do domu spieszyć, bo mi mąż pisze, że się beze mnie nudzi. Bardzo poczciwe człeczysko" itd.
List doczytawszy po cichu, pani Domska wcisnęła go pod poduszkę, Elwira upomnieć się o resztę nowin nie doczytanych nie śmiała. Miała ich też za dosyć, i bolesnych. Owa czułość hrabiny dla Pilawskiego nie tyle ją dotknęła, co niebezpieczeństwo, w którym zostawał; przywiązania jego była pewną, a nie mogła się dziwić, że ten, którego kochała, nie starając się nawet, mógł czyjeś pozyskać serce. Trudnoż mu było, choremu, opierać się czułym przyjacielskim staraniom hrabiny, które też, jak to zwykle bywa, z pomocą prezesowej i jej podobnych plotkarek mogły być fałszywe i złośliwie tłumaczone. To, co wyczytała, przeraziło ją; kalectwo naprzód, cierpienie, potem niebezpieczeństwo, które grozić mu mogło. Nie chcąc przed matką okazać boleści ściskającej serce i mimowolnie malującej się na twarzy, Elwira wyszła powoli do swego pokoju, co matkę zaniepokoiło więcej jeszcze. Zadzwoniła natychmiast na jedną z panien swoich i kazała córki poprosić. Po chwili dość długiej oczekiwania, Elwira przyszła z oczyma zapłakanymi, ale usiłując panować nad sobą. Domska zapomniała o wszystkim prócz cierpienia dziecięcia; niemiły jej ten Pilawski stał się jeszcze wstrętniejszym, gdyż z jego przyczyny Elwiry spokój i szczęście było zachwiane. Byłaby go wreszcie tolerowała już i przejednała się z nim może, byle córki usta znowu się uśmiechnęły, a czoło zaświeciło dawną pogodą.
- Dziecko moje, co ci jest, dlaczegoś wyszła? płakałaś? - zawołała Domska. - Mój Boże, po co się już z tym taić, tyś się do tego człowieka przywiązała. Przekonajże się z tego listu - dodała, wyciągając go spod poduszki i oddając córce - że on nie jest wart czystego serca twojego. To bałamut jakiś. Patrz, co Jaworkowska pisze o hrabinie, juściż to kobieta, nie mogłaby się tak kompromitować bez nadziei wzajemności. A ty nabiłaś sobie nim głowę i mój Boże, mój Boże! Co tu począć! - łzy potoczyły się jej z oczów.
Elwira przyklękła przy łóżku i chwyciła jej rękę.
- Mamo! mameczko! - zawołała - czego się martwisz? po co płaczesz! Znasz mnie, wstydu ci nie uczynię, a jeślim mimowolnie dała uczuciu zawładnąć sobą, wierz mi, nie wina moja. Potrafię się przemóc i zwyciężyć je. Płaczę, bo mi żal tego człowieka, jego młodości, a czuję, iż my może byłyśmy powodem tego nieszczęśliwego pojedynku, który on opłaci kalectwem. Ja jego pewną jestem! Cóż mi tam hrabina. Hrabina znajdzie innego i zapomni. On do mnie powróci, on mi jest i będzie wiernym!
Ostatnie słowa niewyraźnie, cicho wyjęknęła Elwira, matka zbladła i już nic nad to jedno słowo nie powiedziała.
- Proszę cię, uspokój się, uspokój się.
Ta rada byłaby jej samej mogła posłużyć; biedna Domska, już chora, zgryzłszy się córką, na wieczór zachorowała mocniej, tak iż posłać musiano po geheimrata, który wprawdzie ręczył, że nie było nic groźnego, ale zapisał zaraz lekarstwo i obiecał przyjść rano. Nazajutrz było na pozór lepiej, lecz osłabienie wielkie. Elwira zapomniała o wszystkim siedząc u łóżka matki.
List pani Jaworkowskiej, jakkolwiek trochę złośliwy, był wiernym opisem tego, co się w Krynicy działo. W istocie Pilawskiego rana była groźną i na chwilę myślano, że może rękę w ramieniu odjąć przyjdzie. Wyjechał William po operatora do Krakowa, hrabina, której przyjaźń (jak ją sama nazywała) dla Gabriela tym wypadkiem spotęgowaną została, prawie nie odchodziła z jego mieszkania i jak siostra miłosierdzia była ciągle na jego usługach. Na próżno chory wypraszał się od niej. P. Palczewska, despotyczna zawsze, nie dawała mu słowa powiedzieć, zamykała usta i gniewała się, jeśli się jej sprzeciwiał. Z wielką mocą ducha Pilawski znosił bolesne opatrywanie rany, z której ciągle jeszcze kości wyjmować było potrzeba.
Gdyby nie zmiana w twarzy i wymizerowanie, po humorze i łagodności poznać by nie było można tego, co przecierpiał. Greifer, nierównie szczęśliwszy, już wychodził z ręką na temblaku, grał rolę bohatera, był w humorze wybornym i zachodził nawet na wisteczka do Aksakowicza, gdzie się teraz wieczorami zbierano, zajmując szczególniej hrabiną, Williamem i Pilawskim. Sotsunek tych trzech osób dla ludzi pospolitych był jakoś całkiem niezrozumiały. Dziwiono się Anglikowi, który siedział i służył hrabinie, patrząc na jej czułości dla Gabriela, i tysiączne wnioski czyniono na przyszłość, a nawet zakłady. Jedni utrzymywali, że hrabina wyjdzie za Pilawskiego, drudzy, że za Anglika, inni, że za żadnego z nich, a bądź co bądź mieli o czym mówić, kogo ogadywać i zabawiali się wybornie. Pan Aksakowicz, któremu i paszport wychodził, i wód używanie się kończyło, wzdychając wybierał się na powrót do domu, iż nie dotrzyma do końca tej, jak ją nazywał, powieści.
Greifer po cichu mówił znajomym, z uśmieszkiem pokręcając wąsa, iż jak tylko lekarz mu pozwoli i wojna, natychmiast się uda do Berlina. Ruch wszakże był mu wzbroniony i jakiś czas posiedzieć jeszcze musiał. Kuzynek Albert, znudzony i trochę zniecierpliwiony na hrabinę, której postępowania nie pochwalał, przed wyjazdem miał z nią żywą rozmowę i rozstali się bardzo zimno. W istocie na panią Palczewską nie bez przyczyny wszyscy hałasowali, że się niesłychanie kompromitowała, a ile razy kto jej tę uwagę uczynił, gniewała się tylko, nie myśląc wcale o poprawie. Gdy raz jej to, całując ją i z wylaniem się, powtórzyła Ormowska, hrabina chwyciła ją za ręce i w oczach jej błysnęły łzy diamentowe.
- Niepoczciwi ludziska! - zawołała - więc ja dla ich języków, dla oszczerstw, z obawy o moją sławę nie mam spełnić tego, ku czemu ciągnie mnie serce, co dla mnie w tej godzinie życia szczęście stanowi? Tak jest, kochana baronowo, niech ludzie mówią, co chcą, ja go kocham! Mogę to wyznać przed całym światem, bo miłość moja jest czysta, poczciwa i bez przyszłości. Ja nie wiem, czy on mnie pokochać może, czy pokocha; ja czuję, że gdy wyzdrowieje, odleci i nie zobaczymy się więcej, ale kocham go i nie mogę ani chcę sercu się opierać. Miłość to poczciwa, choć gorąca. Niech ludzie plotą, najmniej mi o to idzie. Ta chwila szczęścia zapłaci mi sowicie za ich bezduszność. Ci, co nigdy nie kochali, co tego uczucia doznać nie mogą, znęcają się, widząc mnie, zgadując szczęśliwą; lituję się nad nimi.
- Ależ świat, ludzie, języki! - szepnęła baronowa.
- Pani żyłaś dosyć, ażeby świat, ludzi i paplaninę ich ocenić! Świat dziś na to kamieniami ciska, co jutro będzie ubóstwiać; ludzie, wzięci razem, niewarci są, by im poświęcić szczęście; paplanina ich jest dla mnie szumem wiatru.
- Ale, hrabino droga - mówiła Ormowska - po cóż ci uczuciu bez nadziei puszczać wodze i gotować sobie niedolę, cierpienie, zawód na przyszłość?
Załamawszy ręce, chodziła Palczewska po saloniku.
- Nie wiem, droga moja, czy ja jestem inną jak ludzie, czy oni wydają się innymi, niż są w istocie, gorszymi, niż ich Bóg stworzył. Dla mnie w kochaniu takim jest już szczęście, od przyszłości nic nie wymagam; któreż na ziemi jest trwałe? Ja z chwili słońca i godziny uczucia jestem rada, więcej nikt wymagać nie może.
- Ale on cię nie kocha, sama to mówisz.
Hrabina uśmiechnęła się.
- On mnie kocha i nie kocha. Musi mnie kochać jak siostrę miłosierdzia, jak dobrego towarzysza, a niepodobna, by serce w piersi mu nie uderzyło widząc, jak moje bije dla niego. Ja więcej nie wymagam. Nie mówmy o tym.
Nie przekonana żadnymi perswazjami, hrabina, zaledwie wbiegłszy do domu, zabierała, czego mogła potrzebować dla chorego, i powracała do niego. Często nawet smętną pannę Salomeę porzucała samą i nie troszcząc się o to, co ludzie powiedzą, siadywała, czytając choremu, posługując mu całymi dniami. Dla spoczynku najęła sobie pokój "Pod Różą" osobny, w którym, nie chcąc wracać do domu, usuwała się za nadejściem doktora lub gdy choremu nakazano spoczynek. Po wyjeździe Williama do Krakowa podwoiła jeszcze staranie i pilność. W istocie Gabriel był chory mocno, gorączka nie ustawała, rana wydawała się groźną, lekarz nie ręczył za nic. P. Palczewska pewną była swojego Anglika, który dla przyspieszenia przybycia doktora sam się wybrał, aby ani chwili nie stracić. Liczyła wszakże godziny i coraz była niespokojniejszą. Lekarze zajęci byli rannymi po lazaretach wojskowych, niełatwo więc znaleźć było i skłonić jednego z nich, ażeby się oddalił. Gorączka się zwiększała, a z nią łzy, niepokój, rozpacz prawie Palczewskiej. Gdy ostatniego dnia chory wieczorem zdawał się nie bardzo przytomnym, nie chcąc go na ręce obcych zostawiać, hrabina postanowiła obok w zajętym pokoiku przenocować z panną Salomeą, aby nie dać się zaniedbywać czuwającemu cyrulikowi. Noc tę spędziła prawie bezsennie, podsłuchując pode drzwiami, zrywając się, nieustannie wyglądajc Williama, który co minuta powinien był nadjechać. Nad rankiem dopiero pocztowy powóz przywiózł go z doktorem.
Natychmiast przystąpiono do opatrzenia, oczyszczenia i sondowania rany; hrabina z nieopisanym niepokojem modliła się w drugim pokoju. Kilka razy doszedł ją krzyk urwany i syknięcie. Nareszcie po bardzo długim oczekiwaniu Anglik wszedł z lekarzem, który, zawinięte rękawy surduta z bardzo zimną krwią ułożywszy, siadł ocierając pot z czoła.
- Mów pan, panie konsyliarzu, otwarcie.
- Mogę otwarcie mówić - odezwał się lekarz - bo w istocie prawie pewien jestem, że choremu nic się nie stanie, prócz że przecierpi wiele. Ranę musiałem rozciąć, kości powyjmować, oczyścić, a teraz przy starannym opatrywaniu mam wszelką nadzieję, iż się stan polepszy i odjęcie ręki stanie niepotrzebnym.
Palczewska rzuciła się ściskając dłoń operatora, który śniadanie byłby może wolał od najgorętszej wdzięczności. I to wreszcie podano. Hrabina, odzyskawszy swój dobry humor, podziękowała drugim uściskiem dłoni Anglikowi i poszła do domu odpocząć. Chory, który parę nocy nie spał, usnął. Od tego dnia począł się stan jego polepszać.
Cieszyła się tym hrabina, ale pociechę zatruwała myśl, że zaledwie cokolwiek zdrowszym się uczuje Gabriel, uciecze jej. Nie dziw, że przedłużała prawie kurację i starała się wmówić w Pilawskiego, w lekarza, we wszystkich, iż ją przeciągnąć należy.
Anglik, który mógłby był dawno wyruszyć do domu, siedział, dawszy słowo, iż hrabinę odwiedzi w jej castelu, oczekując na to, by ona doń powrócić mogła. Sir William był dosyć oryginalnym, chociaż powierzchowność jego nie zdradzała tego wcale. Chłodny, rozsądny, unikający wszystkiego, co by na ekscentryczność zakrawać mogło, w pojęciach o świecie i ludziach, sercach i uczuciach miał przynajmniej tak dziwne zwroty jak hrabina. Dlatego może dosyć się dobrze godzili z sobą. Nie zrażało go na przykład wcale to, że widział panią Emilię tak serdecznie wylaną dla Gabriela. Według niego dowodziło to dobrego gatunku serca, w którym dlań także kolej i godzina przyjść mogła.
- Wie pani - mówił bardzo otwarcie, trzymając wedle zwyczaju dwa palce w kamizelce, wyprostowany i wyciągnięty jak struna, z dziwną powagą, jakby starego pedagoga - wie pani, że w obecnej chwili, gdy to, co się miłością wszelką nazywało i zowie, zupełnie znika, gdyż teorie egoizmu górę biorą i od młodu wpajają się w nowe pokolenia, sam widok uczucia szczerego, rzeźwego, gorącego, jaką jest przyjaźń pani dla tego szczęśliwego Gabriela, ponętnym jest widokiem. Patrzę na to z uwielbieniem i dodam to, że gdybym wiedział, iż mnie pani tak pielęgnować będzie, poszedłbym rzucić rękawiczkę Greiferowi prosząc, aby mi też rękę przestrzelił.
Palczewska zaczęła się śmiać po raz pierwszy od dawna.
- Nie czyń pan tego - odezwała się - serce się wyczerpuje, potrzebuje wypoczynku i nie mogę ręczyć...
- Widzisz, pani - rzekł Anglik, całując ją w rękę - ja jestem wyrozumiały i niewymagający, ja troszeczką jej przyjaźni jestem szczęśliwy i mogę czekać, proszę mnie tylko nie odpędzać!
- Zmiłuj się! Gdybyś chciał uciec, nie puściłabym cię - zawołała pani Palczewska - przywykłam do was, jak do dobrego przyjaciela i brata, który mnie rozumie, z którym się porozumieć mogę spojrzeniem jednym, z którym mi dobrze. Nie, nie, według umowy jedziesz pan mnie odwiedzić i poprawić mi park mój, z którego nie jestem zadowolnioną. Gdybyśmy jeszcze tego dobrego przyjaciela naszego porwać z sobą mogli, ale on już się teraz wyrywa do domu!
Nim Pilawski mógł wstać i przechadzać się po pokoju, Greifer już wyjechał z Krynicy.
Zdrowie pani Domskiej, pomimo starań najczulszych córki, ponawianych narad lekarzy i zapewnień ich, iż nie grozi niebezpieczeństwo, coraz się jednak pogarszało. Oczy córki najlepiej to widziały i ocenić mogły. Smutek, apatia, potem niepokój i zniecierpliwienie na przemiany nią owładały. Były dnie, w których nie przemówiła słowa lub odpowiadała roztargniona, a po nich następowały groźniejsze jeszcze gorączkowe pytania, troski, zajmowanie się drobnostkami i przeczucia groźne we wszystkim. Elwira, zapomniawszy o sobie, ciągle była z nią, a pracowała nad sobą, tak by matka domyśleć się nawet nie mogła, co miała w duszy.
Jednego wieczora, po takim dniu milczenia i jakby osłupienia, Domska siadła na łóżku i chwyciwszy rękę córki, długo patrzała na nią, aż się we łzy rozpłynęła.
- Dziecko moje - zawołała - nie chciałabym cię przestraszać, ale czuję, że życie uchodzi, że mi go pozostało niewiele, że umrę prędko. Śmierć! to nic, ale cóż się stanie z tobą? Tyś sama jedna w świecie, ty nie masz nikogo! Krewni ojca mojego wyparli się nas dawno, rodzina twojego nas znać nie chce. Jak ja cię porzucę, komu cię powierzę? Tyś młoda, niedoświadczona... a, nie mogę myśleć o tym!
- Niech mama nie myśli - przerwała Elwira - ten niepokój pochodzi z choroby i z nią przejdzie; te przeczucia są także nerwowym osłabieniem, doktór zaręcza...
- A! ci doktorzy - odezwała się Domska - oni o tym sądzą, co zobaczyć mogą, a co ja czuję, tego nie widzi z nich żaden! Zmęczona jestem życiem, nie mam już do niego siły. Będę żyć czy nie, nam pomówić trzeba, ty mi musisz powiedzieć, na czyją cię oddam opikę. Wybór tak trudny!
Próżne były pytania, Elwira płakała i mówić nie chciała o niczym. Drugiego dnia, gdy nadszedł geheimrat, który był przyjaciel domu, skorzystała Domska z chwilowego oddalenia się córki.
- Kochany radco - rzekła - znasz moją historię i położenie, wiesz, żem sama na świecie. Śmierci, której zbliżanie się czuję, nie obawiam się wcale, powiedz mi otwarcie, na wiele czasu rachować mogę?
Geheimrat strzepnął rękami, oburzając się przeciwko tym, jak je nazwał, chorobliwym imaginacjom. Domska zmilczała.
- Nie mówmy więc o tym - dodała - ale znając położenie moje, na wszelki wypadek, radź mi, kogo mam córce wyznaczyć za opiekuna?
Doktór zmierzył oczyma chorą.
- Pani nie masz wcale powodu z tym się spieszyć, lecz jeśli się jej podoba za wcześnie coś ułożyć, radźmy; któż jest z rodziny?
- Nie ma nikogo, to wiecie.
- Z waszej?
- Ta się nas także wyparła.
- Szukajmy między przyjaciołmi.
W położeniu pani Domskiej i o tych było trudno. Żyła z niewielu bliższymi osobami, ściślejszych z nikim nie zawierając stosunków. W klasie średniej, do której należała teraz, trochę ją uważano za arystokratkę, szlachectwo dawne odgradzało ją od ludzi nowych, nie dowierzających zawsze tym, co do ich obozu przeszli z drugiego, zwanego nieprzyjacielskim.
Z dawnego świata, z którym zerwała, mało kto zbliżył się do niej, obawiając otrzeć się razem o towarzystwo, jakiego się wkoło niej domyślano. Mając córkę dorastającą, Domska musiała też być wielce oględną z przyjmowaniem w swym domu i zawiązywaniem bliższych znajomości. Średnia klasa jest prawie tak drażliwa jak dawna arystokracja: tam gdzie przed nią nie biją czołem i nie otwierają podwoi na rozcież, cofa się z obrażoną dumą. W domu pani Domskiej bywał pan geheimrat, stary nauczyciel muzyki, niegdyś dyrektor orkiestry i znakomity kompozytor, dwóch czy trzech profesorów łysych, którzy Elwirze lekcje dawali, kilku kupców bogatszych, mających córki w jej wieku, i ze szlachty jeden ubogi stary krewny po ojcu.
Był to jedyny człowiek, który już po otwarciu magazynu przez Domską sam proprio motu zjawił się u niej i odtąd, ile razy znajdował się w Berlinie, zawsze tu przesiadywał, okazując jej szczerą przyjaźń, na którą rachować było można..
Pan Szczęsny Żałobski był ciotecznym bratem ojca pani Domskiej. Za szczęśliwych czasów świetności tego domu nie pokazywał się tam prawie; zasłyszawszy o smutnej doli dalekiej krewnej, pospieszył do niej. Człowiek był tak dobry, że aż nadto. Jemu też i ludziom go otaczającym źle z tym było. Osiadły w Poznańskiem, na tych kresach, gdzie o byt i utrzymanie się przy ziemi i przy stanowisku ciężko walczyć przychodzi, nie wypoczywając ani godziny, pan Szczęsny, wbrew imieniowi swemu, był najnieszczęśliwszym z ludzi. Całe życie bił się z ruiną, która go, powoli zatapiając, w końcu pochłonąć miała. Pracował niezmordowanie, ale nieumiejętnie, trud jego szedł marnie. Spełniając wszelkie obowiązki obywatelskie, poświęcał się chętnie dla drugich, a sam zarzynał. Nie mając po owdowieniu ani dzieci, ani bliższej rodziny, mniej już dbał o to, co zostawi po sobie. Szło mu tylko, by nie przeszło w ręce obce. Zawsze niesłychanie zajęty, członek wszystkich stowarzyszeń, prezes wszelkich możliwych komitetów, delegowany zawsze tam, gdzie skóra boleć mogła i worek pokutować, ścigany przez konserwatystów jako zanadto postępowy, a przez liberalnych jako zbyt do tradycji i form przywiązujący się, z obu stron bity, przez obie zużytkowany, uważał to za tak naturalne, iż się nigdy nawet nie poskarżył. Obowiązki przede wszyskim, to było godło, które ciągle powtarzał, dodając po cichu: "niechaj boli, jako chce".
Umiejąc wiele więcej niż ci, co go otaczali i co się nim wysługiwali, uchodził za nieuka, trafne jego sądy i rady zawsze sobie ktoś przywłaszczył, podchwycił, ogłosił za swoje i rósł na nich, gdy poczciwy pan Szczęsny milczał. Sypał nawet często brawo mówcy, który jego ideę rozwijał triumfalnie, a gdy mu kto o tym wspomniał, powiadał:
- Albo to idzie o mnie? byle się poczciwa rzecz wykonała.
Z tych kilku rysów można powziąść wyobrażenie o panu Szczęsnym, który powierzchownością też nie odznaczał się. Chodził zwykle w stroju tak zaniedbanym, że go często z tego powodu u drzwi przyjaciół spotykały nieprzyjemne sceny. Śmiał się z tego serdecznie. Twarz dobra, pełna wyrazu łagodności i spokoju, nie uderzała rysami, wabiła pokorą i skromnością. Do tego wszystkiego łączył jeszcze wadę, czyniącą go najnieszczęśliwszym, był roztargniony, jak dziś nikomu być nie wolno. Nieustannie coś gubił, czegoś zapominał, za coś płacił i miał kłopoty, z których się wykupywać sowicie było potrzeba. Życie poświęceń i dystrakcji w końcu z dwóch odłużonych wiosek zepchnęło go na jedną, z tej jednej większej na jedną maleńką, a przewidzieć już było łatwo, że pożywszy, zejdzie na dzierżawę plebanii. Nie psuło mu to humoru wcale. Ostatni grosz oddawał na pomoc naukową i szkółki.
Jakkolwiek nieudolnym wydawał się Szczęsny pani Domskiej, znając jego cnotę i sumienie, rozum i trafność w cudzych sprawach, nie mogła wybrać kogo innego na opiekuna córce. Od roku go już nie widziała; zbytecznie zajęty, nie był ani razu w Berlinie. W tajemnicy przed córką, z pomocą starszej panny, w nocy napisała Domska, czując się gorzej, do Żałobskiego. List był w kilku słowach, z prośbą, ażeby przybyć raczył jak najprędzej. Dodała, że jest słabą i pomocy jego potrzebuje. Szczęsny w takim razie rzucał wszystko i choćby dla nieznajomego, stawił się zawsze. Nie wątpiła pani Domska, że i tym razem pospieszy.
Jakoż trzeciego dnia po wyprawieniu listu, ostrzeżony w nim, ażeby nie wydawał się z tym, że został wezwanym, zjawił się Szczęsny w progu, zmęczony całonocną podróżą, w dodatku z febrą, którą od kilku cierpiał tygodni i której paroksyzm rozpoczynający się nadawał mu przykro zmienioną fizjognomię.
Na przywitaniu Elwira, która nadbiegła zaraz, postrzegła żółtość jego twarzy.
- Cóż to dziaduniowi takiego?
- Mnie? a! to nic! od dwóch tygodni mam febrę, mała rzecz. Choroba, która inne odpędza i zdrowie daje. - Zatarł ręce. - Dziś właśnie mnie ziębi, nie uważam na to.
Śmiał się stary, ale zębami dzwonił. Podano herbatę, którą pił chciwie. Wejrzenie jednak na krewnę, choć tego nie okazywał po sobie, nastraszyło go. Po roku niewidzenia wydała mu się dziwnie a groźno zmienioną. Poleciwszy Elwirze jakieś zajęcie, Domska zatrzymała Szczęsnego na obiad, a gdy córka wyszła, chwyciła go za rękę.
- Poczciwy mój, dobry stryju - rzekła - spadnie ci ciężar na głowę nowy. Nie mam nikogo! nikogo! musisz przyjąć na siebie nad Elwirą opiekę.
- Co? jak? - przerwał Żałobski - dlaczego?
- Ze mną - cicho dodała matka - ze mną jest źle, między nami, stryju kochany, ja się czuję niedobrze.
Stary usiłował myśl tę odegnać, ale na próżno.
- Zawołałam cię, aby poprosić o tę usługę chrześcijańską dla sieroty. Nie mogę dopuścić, aby rodzina nieboszczyka męża miała się wmięszać w to. Tobie zostawię wszystko.
Żałobski rękami rzucał, ale w końcu się zgodził, a cała ta narada odbyła się tak po cichu i nieznacznie, iż Elwira wcale się nie domyśliła. Dwa dni przesiedział ze swą febrą, która już była codzienną, pan Szczęsny, uprowidował się w chininę i trzeciego musiał wyruszyć do domu dla posiedzenia spółki, na której wszyscy zyskiwali, on tylko jeden jakoś tracił. Takie już było jego przeznaczenie.
Nierównie spokojniejszą po wyjeździe p. Żałobskiego była już Domska, ale i to ją nie poratowało, siły uchodziły. Geheimrat składał chorobę na wody niezupełnie właściwie zadysponowane (na które się przecież sam zgodził), słotne lato i wrażenie tego niespokojnego czasu. Lekarstwa przepisywane nie pomagały; biedna kobieta, modląc się, płacząc, coraz częściej wzywając córki, aby się nią nacieszyć, powoli dogorywała.
Krynica stawała się z każdym dniem puściejszą, odjeżdżali nawet ci, którym się najmniej powracać chciało do domu. Aksakowicz, kupiwszy wina na Węgrzech, zwijał swój obóz z dnia na dzień, tylko dla wisteczka jeszcze wśród opakowanych tłumoków przeciągając pobyt już zbyteczny. Greifer zniknął, wyniósł się major Hotkiewicz i inni panowie oprócz pana Karola Surwińskiego, który dotrzymywał placu w nadziei, że się na koniec tajemnica wielkiego nieznajomego odkryje. W czasie leczenia jego był pewnym, że ktoś przecie nadjedzie z rodziny, że się incognito owe odsłoni i prawdziwa postać wypłynie na wierzch. Zawiódł się na tym, ale niemniej stał przy swoim, kiwał głową i szeptał tylko:
- Są zapewne ważne przyczyny!
Siedziała jeszcze pani Ormowska dla hrabiny. Prezesowa dla Ormowskiej pozornie, a w istocie dla plotek. William dla pani Emilii, pani Emilia dla Pilawskiego, który teraz miał się już co dzień lepiej. Była nadzieja, że z ręką na temblaku wyruszyć już będzie mógł bardzo prędko. Tymczasem właściciel hotelu nawet się pakował. Krynica powoli pustoszała i już można mieć było przedsmak tej ciszy i wyludnienia, jakie tu panują zimą. Wszystkie wody i stacje zdrowia, na które pewna tylko pora przypada, przynosząca im życie, mają ten byt przerywany, to usypianie i budzenie się, zmieniające je do niepoznania. Kto widział Niceę w lecie, a Wiesbaden zimą, gdy nawet ławki z ogrodów uciekają, może mieć wyobrażenie, czym jest taka Krynica po odjeździe gości. Zostają tu na zimowe, jesienne, wiosenne, dłuższe rekolekcje stróżowie do mostu i ofiary niedoli, które gdyby, jak bobaki, pozasypiać mogły, nim się nowi zjadą goście, byliby pewnie bardzo szczęśliwi.
Gospodarze prawie już nieradzi byli tym, co pobyt tu przeciągali; kazali im płacić za swój zły humor, a że wody zaopatrzone są w środki do życia obfitsze tylko latem, zaczynała się obawa, by chleba i mięsa nie zabrakło. Hrabina, która by w innym razie pierwsza jaskółką odleciała gdzie z tej ciszy, siedziała tylko dotrzymując placu choremu, który jeszcze nie wyjeżdżał dlatego, że mu ona nie pozwalała. Z dnia na dzień rada była przedłużyć to dziwne pożegnanie z marzeniem szczęścia; nie miała siły. Anglik był anielsko cierpliwy. Wolnych chwil używał na naukę języka, którego alfabetem się krztusił, a ortografią zdumiewał. Był już pewnym, że nie nauczy się nic, ale chciał choć zajrzeć w te przepaście tajemnicze. Prawdziwie nieszczęśliwą była panna Salomea, naprzód już z powołania jako demoiselle de compagnie; po wtóre jako stara (troszkę) panna; po trzecie przez kwaśny temperament, a ostatecznie z okrutnych nudów, bo hrabina ją zamęczała, a nie było się nawet komu poskarżyć.
Pierwszy silny chłód nastraszył wszyskich, a że Pilawski oprócz tego naglący list odebrał z Warszawy, zaczynano się wybierać. Ostatniego wieczora hrabina siedziała zadumana w fotelu z książką, którą tylko co czytać przestała. W drugim pokoju Anglik bawił przez grzeczność pannę Salomeę, z całych sił powstrzymującą się od ziewania. Surwiński grał w szachy z cyrulkiem w kątku. Cisza grobowa panowała w całej Krynicy.
Hrabina długo w milczenie spoglądała na Gabriela, który siedział ubrany, z ręką na temblaku, z tą twarzą spokojną i na pozór chłodną, której mu ani boleść skrzywić, ani radość rozpromienić nigdy nie umiała. Coś w temperamencie, coś w wychowaniu, może w położeniu samym było takiego, co mu pełniejszą piersią w życie się rzucić wzbraniało, co go czyniło bojaźliwym niemal i wstrzemięźliwym, co go na wodzach trzymało. Hrabina z wyrzutem jakimś patrzała nań, patrzała i nagle, jakby ze snu przebudzona, zawołała:
- Odezwijże się, ty straszny sfinksie milczący, odezwij się przecie, tak aby w słowach odezwało się życie, uderzyło serce... pan dla mnie jesteś zagadką!
- Ja nią jestem dla siebie także - odezwał się Gabriel - ale jedno pani jasno i dawno wyczytać byłaś powinna z mych oczów, wyrazów, z całej mojej istoty, że mam dla pani szacunek najwyższy, wdzięczność najgorętszą.
- Tak, i koniec! - przerwała hrabina - ale ufności nawet nie masz pan we mnie. Powiedzże mi, choćby przy rozstaniu, kto jesteś? skąd przychodzisz? do jakiego należysz świata? przecież może zasłużyłam choć na tyle.
- Przebacz mi, pani, milczenie moje - rzekł Gabriel - panią ono drażni, mnie nieszczęśliwym czyni, lecz gdybym milczał dlatego, aby nie być odepchniętym, aby dłużejj mieć prawo do jej współczucia?
- Cóż to jest? - przerwała nagle hrabina - nie rozumiem, miałżebyś pan istotnie co na sumieniu? co w przeszłości?
Żywo podniósł głowę Pilawski.
- A, pani - zawołał - nie rozumiesz mnie! Żyjemy przecież w świecie, w którym panują, jak za dobrych czasów, pewne podziały społeczne, pewne klasyfikacje, których piętna ani wychowanie, ani ukształcenie nie znosi.
- Jakie klasyfikacje? szlachty i nieszlachty? - rozśmiała się, ruszając ramionami, Palczewska.
- Chociażby - cicho odpowiedział Pilawski - pan Karol Surwiński nader nieszczęśliwie i nietrafnie, jak mi pani mówiłaś, domyślał się we mnie ukrytego Piławity! Niestety! z Piławitą nie mam nic wspólnego, nic z arystokracją, nic ze szlachtą, jestem dzieckiem ludu; ojca nie znałem, nie pamiętam prawie matki, należę do tej klasy społeczeństwa, której zadaniem pokorna i cicha praca.
- Ależ pan jesteś wychowanym jak książątko! - zawołała, wstając z krzesła, hrabina - pan jesteś bogatym...
- Winienem wychowanie przypadkowi, a majątek dobrodziejstwu, które mnie nim obdarzyło. Chciałaś, pani, racz więc posłuchać wyznania mojego, a przebaczyć, że nie przyszło wcześniej. Jest to grzech i wina, boć za fałszywym biletem nie powinienem był dostawać się tam, gdzie nie dla mnie miejsce.
Hrabina, która się była z siedzenia porwała, ognistym wejrzeniem zmierzyła Pilawskiego i siadła oparta na łokciu, brwi jej ciągnęły się, smutek osłonił twarz.
- Mów pan - odezwała się po cichu.
Gabriel począł powoli.
- O ile wiem od mojego przybranego ojca i sam sobie jak przez sen przypomnieć mogę, mieszkałem na poddaszu z biedną, ubogą kobietą, która była matką moją. Żyła z pracy i była chorą, duma jakaś czy rozbicie się o nieczułość ludzką sprawiły, że w końcu wolała umrzeć z głodu, niż kogokolwiek o pomoc prosić. Zmarła więc z choroby i niedostatku, a ja przy jej zwłokach, przytulony, miałem też zasnąć od głodu na wieki, nawykłym będąc jedną tylko matkę znać na świecie, gdy właściciel domu, wyłamawszy drzwi, wyratował mnie i od trupa oderwał. Tym człowiekiem, któremu winienem wszystko, był stary bezdzietny kupiec, mieszczanin i rzemieślnik warszawski. Na rękach omdlałego, zaniósł mnie do siebie i nie opuścił już więcej. Przyjął za syna, oddał po sobie pracą wieków zebrany majątek, a wychował mnie jak pańskie dziecię, umyślnie tylko, aby pokazać, iż nie będąc panem z rodu, można się nim stać przez wykształcenie. Jestem więc sztucznie stworzoną istotą, która osamotniona stoi w pośrodku żywego świata, nie wiedzieć dokąd się obrócić, a z kim żyć, do kogo przylgnąć sercem. Słowo zagadki jest w tym, że milionowy rzemieślnik, bo mego zawodu i powołania nie rzucę.
- Rzemieślnik! - - zawołała hrabina uderzając rękami - pan, pan mógłbyś być rzemieślnikiem?
- Jestem nim, pani, i wyprzeć się tego nie mogę - odpowiedział Pilawski - i oto dlaczego milczałem, oszukiwałem was, dlaczego byłbym wyśliznął się nie poznany, gdyby nie rozkaz pani.
- To nie może być! - powtórzyła Palczewska. - Mais c'est á en perdre la téte! A! nie, pan żartujesz!
- Niestety, pani, nie śmiałbym - mówił Gabriel, poglądając na nią. - A jeśli samo to imię takie na pani czyni wrażenie, jestem poniekąd usprawiedliwionym, żem się krył tak długo...
- Ale dopowiedzże mi pan już raz tę swoją całą historię - zawołała hrabina - przyznaję się, że tego nie rozumiem, żem się wszystkiego w świecie spodziewała, przecież nie tego, co jest.
- Przyznaj się, pani, że rychlej byś mi może pani przebaczyła trochę tego szulerstwa, o które mnie łaskawie obwinił pan Greifer, niż to rzemiosło!
- Pan mnie znowu nie rozumiesz - przerwała hrabina - wolę przecież uczciwego rzemieślnika niż awanturnika, ale cóż za rzemiosło? co? mów pan raz...
- Mój opiekun - począł Gabriel z uśmiechem sarkastycznym - mój opiekun miał wielki magazyn sukien i sukna. Był on po prostu tym, co we Francji zowią marchand tailleur, a ja po nim w spadku wziąłem rzemiosło i wszystko.
Hrabina rzuciła nań ukośne wejrzenie, pełne wyrazu jakiegoś niezrozumiałego, dziwnego, w głosie i w oczach jej zanć było więcej niż nieukontentowanie, coś na kształt gniewu za doznany zawód.
- Ale pan masz milionowy majątek?
- Mniejszy niż paryski Human - rzekł uśmiechając się Pilawski - choć dla mnie wystarczający bardzo, bo mi dozwala dogadzać nawet moim fantazjom, kupować obrazy, zbierać książki, a czasu mi moje rzemiosło nie zajmuje tyle, ażebym czytać i rysować nie mógł.
Hrabina ruszyła ramionami.
- To jest już jakieś demokratyczne dziwactwo, trzymać się bez żadnej potrzeby przy rzemiośle! - zawołała. - Pan sam mówisz, że czujesz, iż cię to z towarzystwa wyłącza.
- Ale przecież pani to uczuje, że piętno to, jakie na mnie włożyła praca, jest niestarte. Mogę zrzucić z siebie ciężar, jeśli się to tak nazwać podoba, namulony kark zostanie.
Hrabina poczęła się przechadzać po pokoju. Znać było po niej ostygnięcie nagłe i zły humor widoczny; Gabriel też posmutniał.
- Widzi pani hrabina - rzekł - jak słusznie, w pełnym poszanowania oddaleniu, trzymałem się zawsze á une distance respectueuse od państwa, dlaczegom się nie cisnął, ale uciekał. Wszak miałem słuszność!
P. Palczewska nic nie odpowiedziała, chodziła zadumana po pokoju, jakby walcząc z sobą.
- A! mój Boże! - zawołała - mój Boże, to grozi śmiesznością, to pańskie incognito i ta cała historia. Gdyby się raz dowiedziano, żeśmy... żem...
Nagle zamilkła, ruszała tylko ramionami i uśmiechała się do siebie. Pilawski patrzał i milczał a czekał.
- To wyznanie pańskie - odezwała się, stając nagle naprzeciw niego - któreś mi uczynić musiał, niechże zostanie między nami. Nie ma potrzeby objawiać tej dziwnej tajemnicy przed wszystkimi. Sądzę, że nawet poczciwego baroneta wiadomość ta napełniłaby zdumieniem i trwogą. Que voulez vous, żyjemy w świecie rzeczywistym, a nie socjalnych teorii i ideałów, musimy się rachować z tym, co nas otacza, bo my tego zwyciężyć nie potrafimy. Możesz pan być, jak jesteś, najmilszym, najwykształceńszym, najprzyzwoitszym z młodych ludzi; to nie przeszkadza, by pana towarzystwo nasze nie włączyło, dowiedziawszy się, że jesteś... krawcem!
Ostatnie słowo wymówiła po cichu, stanęła, tupnęła nóżką i dodała:
- Ale pan zmyślasz! pan sobie żartujesz ze mnie. Podobne historie w żywym świecie się nie trafiają.
- Nieczęsto, to pewna - odrzekł Pilawski - czasami jednak, jak pani widzi.
- Przepraszam, ale któż była matka? kto ojciec? może w tym tkwi jaka tajemnica?
- Gdyby nawet była - rzekł Gabriel - ciężar lat dwudziestu kilku ją przytłoczył. Matka moja była ubogą, o ojcu nic nie wiem, a imię nawet tak jest pospolite i nic nie mówiące, że z niego nic się domyśleć niepodobna i jak pani powiadasz, trzeba się z rzeczywistością przejednać i z nią tylko rachować.
- Lecz cóż za myśl dzika była tego człowieka, który pana wychować chciał na un homme de loisir, a przkuł do taczki.
- Nie zaręczyłbym - szepnął Pilawski - że stary, poczciwy Pilawski chciał właśnie przygotować może tę smutną scenę, jaką ja dziś odgrywać muszę.
Nastąpiło znowu długie milczenie. Hrabina żywo przechadzała się po pokoiku, niekiedy westchnienie wyrywało się z jej piersi, marszczyła brwi, tarła skronie, chwyciła flaszkę z wódką kolońską i oblała nią głowę. Nagle rzuciła się w fotel naprzeciwko Pilawskiego, spojrzała na siedzącego, zadumanego, ale spokojnego człowieka, wzdrygnęła się i zawołała:
- Takie to dziwadła wydaje wiek XIX! Ale pan jesteś u nas anomalią, czymś, co się w słoju do spirytusu nadało, nie do chodzenia po świcie żywych. Pan nie masz miejsca, pan będziesz najnieszczęśliwszym z ludzi, jeśli nie porzucisz tego niepotrzebnego, śmiesznego rzemiosła! Cóż panu pozostaje, albo towarzystwo czeladzi rzemieślniczej, albo zupełne osamotnienie, albo kradzione chwile jakieś wśród ludzi, którym, jak Surwińskiemu, wydasz się utajonym Piławitą.
- Ale ja to wszystko doskonale rozumiem - rzekł Pilawski - i zrezygnowany jestem los, jaki na mnie spadł, cierpliwie znosić do końca.
- Przecież się pan musisz żenić? więc z kim? z krawcówną? cha! cha! - rozśmiała się - a jeśli się zakochasz w panience o antenatach i herbach, co najmniej wymagać będzie, ażebyś obrzydliwie nożyce porzucił i o nich zapomniał.
- A tego ja właśnie uczynić nie mogę, i raz dlatego, żem ojcu przyrzekł wytrwać na stanowisku, po wtóre, że mam moją rzemieślniczą dumę i mówię sobie, że moja tarcza z nożycami otwartymi warta tyle, co pawęża z podkową jakąś i orłami. Człowiek nie jest panem swoich przeznaczeń, los mu je narzuca w kolebce, wartość zaś jego stanowi zwycięska z własnymi losami walka, dźwiganie ich i podołanie temu, co jest, a nie wybijanie się z placu i szranków, w których mu pozostać przeznaczono. Przyzna pani, że apostazja, nawet nożyc krawieckich, zawsze jest poniżającą. Człowiek winien tak czuć godność swoją, tak ją nosić wysoko, by nią uzacnił, czego tylko dotknie.
P. Palczewska ruszyła ramionami. Widać było, że teraz dopiero wychodziła jakby ze snu długiego, budziła się i usiłowała oprzytomnieć. Jedna chwila zmieniła ją zupełnie. Czułość, jaką okazywała Pilawskiemu, ostygła, widać było usposobienie jakieś nowe, prawie gniewne. Śmiała się szydersko z siebie, ruszała ramionami, nie wiedziała, co począć, jak się rozstać z tym człowiekiem, któremu rzucając ostatnie pytanie, spodziewała się w odpowiedzi może tragedio-dramatu, okropności jakichś, ale nie tak trywialnego rozwiązania. W głowie jej się to pomieścić nie mogło. Patrzała na Pilawskiego, który przed godziną wydawał się jej tak szlachetną istotą, tak idealnym młodzieńcem, a teraz...
- A! fe! krawczyk! krawczyk! - powtarzała w duchu. - Mais c'est du dernier ridicule.
Cóż z tym było przecież począć? Serce, które przed chwilą rwało się jeszcze do tego człowieka, pod wrażeniem rozczarowującego słowa odkrywało w nim teraz pewne znamiona prozaiczne, których zrazu nie widziało. Był jeszcze przystojnym, był dosyć wytresowanym, ale ta sztywność, ta wstrzemięźliwość i skromność jego zdradzały człowieka, który nie był urodzonym i nie należał do świata.
Godzina była spóźniona, nazajutrz miano się rozjeżdżać, na ranek były jeszcze różne piękne projekta, teraz wszystko zostało zachwiane. Hrabina myślała tylko o tym, jak by co rychlej uciec, nimby się niefortunna tajemnica wydała. Nie wiedząc, co mówić, co z sobą zrobić wstała i podała rękę Pilawskiemu.
- Do jutra - rzekła głosem cichym - nie spowiadajże się pan nikomu, to niepotrzebne. Dobranoc.
Zawołała na pannę Salomeę, która weszła razem z Anglikiem i Surwińskim. William i panna po wrażliwej nader twarzyczce hrabinej poznali i domyślili się jakiej doznanej przez nią przykrości. Była nie w swoim humorze, milcząca, skłopotana i zapomniała nawet troszczyć się jak zwykle o swojego chorego, którego milczącym żegnała tylko ukłonem. William czuł się w obowiązku odprowadzić p. Palczewską do drzwi jej i w pół godziny powrócił. Z Pilawskim byli od Tatrów na stopie dobrej przyjaźni. Anglik znajdował Gabriela tak miłym, tak dla siebie sympatycznym, iż z nim przyszedł do braterskiej niemal poufałości, o co u Anglika trudno. Miał on to poczucie przyzwoitości, iż się wcale o przeszłość przyjaciela, o jego stan i stosunki nie dopytywał. Wróciwszy po przeprowadzeniu hrabinej, Anglik przyszedł wprost do Pilawskiego.
- Cóż się stało hrabinie? - spytał - byliśmy w drugim pokoju, czy rozmawiałeś z nią? Miałżebyś jej co przykrego powiedzieć? Idąc do domu była pomięszaną, zniecierpliwioną, milczącą. Co to jest?
- Nie ma w tym winy mojej - rzekł Gabriel - nie mówmy o tym, sir William, najrozumniejsze kobiety i hrabiny są przecież w gruncie rzeczy kobietami i hrabinami.
- Aleście byli z sobą tak dobrze.
- Ja sądzę, że mi hr. Emilia zachowa to uczucie przyjaźni, jakim mnie zaszczycała - odezwał się Gabriel - ale chwilowo może być ze mnie niekontenta. Nie znalazła we mnie tego, kogo się spodziewała, jam sobie bardzo prosty człowiek - rzekł z westchnieniem Gabriel - a ona wyjątkową istotą. Ale na dziś dajmy temu pokój i idźmy spać, to będzie najlepiej.
Pomimo całego męstwa i rezygnacji Gabriela, wieczór ten przykre na nim uczynił wrażenie, niekoniecznie z egoistycznych pobudek, lecz przez rozczarowanie i obnażenie prawdy. Prawda była smutną: ludzie byli ludźmi tylko.
Cicha panna Salomea, chociaż niby spuszczała oczki i nic nie widziała, bo się jej zdawało, że do jej obowiązków należało nie patrzeć i nie widzieć, powracając z hrabiną wieczorem po tej rozmowie do domu, a widząc panią Palczewską w niezwykle złym humorze, przypisała to wyjazdowi pieszczonego faworyta. Rozstanie zawsze smutkiem poi. Hrabina potem, przyszedłszy do domu, tak długo znowu chodziła, nie rozbierając się, po pokoju, tak była dziwnie zadumaną, gniewną, zniecierpliwioną, tak się na wszystko rzucała i kaprysiła, że biedna panna Salomea, na którą to spadało, już sama nie wiedziała, czemu to przypisać miała, bo nie smutek, ale rozdrażnienie niezwyczajne opanowało piękną Emilię. Nie mogła sobie przebaczyć tego, że krawczyka wzięła za un des notres, że nie miała tego delikatnego poczucia odcieni, które teraz stały się dla niej widocznymi, że ją ten układny człowiek mógł tak oszukać i długo wywodzić w pole. Cały urok, jaki go otaczał, pękł w chwili jednej, sympatia zmieniła się w pewien rodzaj oburzenia.
- Ale bo proszę - wołała chodząc po pokoju - co za zuchwalstwo wcisnąć się w towarzystwo, stawić na równi avec la société i grać jakąś rolę tajemniczą!! Prawdą jest - dodała po chwilce - że nie on się wcisnął właściwie, ale myśmy go wciągnęli. Tak, ale ta ułudna powierzchowność, to wychowanie, ta układność! A, cóż się to teraz na świecie dzieje, on ne s'y reconnait plus!
W ciągu tego wieczora niejedna łza zwilżyła powiekę hrabiny; musiała z sobą walczyć długo, nim przyszła do uspokojenia się i równowagi ducha, nim zacząwszy od gniewu, skończyła na smutku i wymówkach lekkomyśności własnej. Długo nie mogąc zasnąć, śmiała się jeszcze i ruszała ramionami, i powtarzała:
- Tak się dać oszukać, tak się dać oszukać!
Najwięcej ją kłopotało, że zapowiedziała była na jutro śniadanie pożegnalne u siebie, na które zaprosiła wszystkich pozostałych znajomych, a czuła, że na twarzy jej będą musieli zmianę dostrzec i będą ją sobie najdziwniej tłumaczyć. Wstała raniej niż zwykle i chciała posyłać po Williama, aby się jemu zwierzyć i poradzić go, co ma począć, gdy zamiast niego wszedł ubrany już, z ręką na temblaku, z twarzą bladą Gabriel. I on także teraz pragnął się wyłamać z tego śniadania, aby sobą nie czynić hrabinie przykrości.
- Daruj mi pani - rzekł - moją ranną wizytę, ale jestem zmuszony z powodu poczty, która odchodzi zaraz, pozbawić się przyjemności dłuższego pozostania w Krynicy i korzystania z zaproszenia pani. Muszę natychmiast wyruszyć, a nie chciałem tego uczynić, dopóki bym jeszcze raz nie złożył jej dziękcznienia za tyle łaski, za opiekę w chorobie, za wszystkie dowody niezasłużonej dobroci.
Skłonił się nisko, z daleka, nie zbliżając umyślnie i trzymając w odległości, ale nie bez pewnej godności i dumy; hrabina patrzała nań chmurna, zarazem przejęta, poruszona, a na twarzy jej nie można było odkryć, co się w duszy działo. Skłoniła głową, pomięszana. (Panna Salomea patrzała przez szparę we drzwiach i po dawnych swobodnych rąk uściskach nie mogła pojąć, co między nimi zaszło. Domyślała się tylko, iż nieprzyzwoitym postępowaniem Pilawski hrabinę obrazić musiał). Hrabina zdawała się miotaną jakby dwoma sprzecznymi prądami, pragnieniem zgody i powrotu do dawnej czułości, i niewysłowionym wstrętem. Ostatni przemógł.
- Bardzo mi żal, niezmiernie mi przykro - rzekła - ale kiedy poczty wstrzymać nie można...
Na te słowa wszedł Anglik i domyślając się treści rozmowy, choć jej nie rozumiał, a nie wiedząc o wielkiej zmianie, jaka zaszła od wczora, wrzucił wesoło:
- Niech hrabina nie wierzy, jemu się nie wiem co stało, imaginacja jakaś. Sam konie zamówił na tę godzinę.
- Ale ja wstrzymywać nie chcę - mimo woli zawołała Palczewska, zagniewany wzrok rzucając na Anglika.
Skłoniła się z daleka, Pilawski z uśmiechem smutnym ścisnął Williama rękę i wyszedł spiesznie.
Hrabina się odwróciła żywo, aby ukryć zmianę twarzy. William stał i patrzał na nią zdumiony jak w tęczę. Byli sami. Anglik, długo pomilczawszy, odezwał się wreszcie:
- Niechże mi pani wytłomaczy, bo ja zrozumieć nie mogę, co się to stało. Rzecz jest dla mnie tym ciemniejszą, że w istocie, znając Gabriela, posądzić go nie mogę, ażeby pani uchybił, a znając hrabinę, przypuścić mi niepodobna, żeby wina była z jej strony.
- A! sir William - odwracając się twarzą osmutniałą, zawołała pani Emilia - wina nie jego i nie moja, wina losu. Nie chcę, byś pan fałszywe wyniósł pojęcia o mnie i o tym panu; wiem, że mi dochowasz tajemnicy, powiem ci prawdę.
Anglik czekał zdumiony.
- Pan Pilawski - cicho, przystępując doń bliżej, rzekła hrabina - ten człowiek - wskazała na drzwi - nieprawdaż? jest dobrze wychowanym, przyzwoitym, wykształconym, ma znaczny majątek, w towarzystwie najlepszym ujść może za kogoś, co do towarzystwa należeć ma prawo, ale ten jegomość c'est un marchand tailleur!!
Słowa te wymówiła cicho, najciszej, ale z przyciskiem takim, z oburzeniem, ze zgrozą, z takim wejrzeniem wywołującym pomstę nieba, jak gdyby nieszczęśliwy Pilawski popełnił najokropniejszą zbrodnię. Anglik stał ani zdziwiony, ani poruszony, jakby nie rozumiał, o co chodziło i co w tym było tak zdrożnego.
- Wystaw sobie - dodała pani Emilia - że dopiero wczoraj mogłam na nim to wyznanie wymęczyć.
William milczał chłodno jakoś, nie mogąc się przejąć oburzeniem pięknej pani.
- Tak, w istocie - rzekł wreszcie - nie rozumiem, dlaczego się z tym do dziś dnia ukrywał, boć to powołanie jak inne i nikomu ujmy nie czyni.
- Krawiec! krawiec! - zawołała łamiąc ręce Palczewska.
Williama i to nie wzruszyło.
- U nas, pani hrabino - rzekł - główną rzeczą jest wykształcenie człowieka i majątek. Gdy ma to dwoje, a! z czasem by nawet mógł zasiąść w parlamencie. Bez wykształcenia i bez majątku położenie byłoby wcale odmiennym. Ale z tym dwojgiem!
- Ale jakże śmiał wejść w towarzystwo? - dodała pani Palczewska.
- Jak skoro go znajdowano przyzwoitym i de bonne société, i u wód!
- Tak, u wód! u wód! to jedyne tłomaczenie niepojętej omyłki mojej, naszej, całego naszego kółka. Lecz, wyznasz, iż dłużej się to przeciągać nie mogło.
Anglik głową poruszył dziwnie.
- Daruj mi, pani, ale choćby był nie wiem kim, wolałbym go od Greifera i wielu innych. A ponieważ byliśmy w dobrych stosunkach, nie mogę go puścić bez cieplejszego pożegnania!
Skłonił głowę i wyszedł. Spóźnił się wszakże, bo poczta już była odeszła. Śniadanie było tym smutniejsze i kłopotliwsze dla hrabiny, że osoby przytomne, nie wiedząc wcale o przyczynie odjazdu Pilawskiego i złego humoru pani, myśląc, iż jej czynią przyjemność, ciągle coś miłego, pochlebnego wtrącały o Gabrielu, rozszerzając się z pochwałami nad nim i sławiąc jego cnoty. Hrabina potakiwać nie mogła, gryzła usta, spoglądała na Anglika, darła chusteczkę i przetrwawszy parę godzin na mękach, kazała się pakować do wyjazdu. William miał jej towarzyszyć do castelu, stało się wszakże, iż nazajutrz list jakiś odebrał z domu, który powrót jego przyspieszył. Tłumaczył się i uniewinniał, jak mógł i umiał przed hrabiną, ale jechać z nią nie było mu podobna. I nazajutrz rozbiegli się wszyscy, każdy w swoją stronę, może, aby się już nigdy w życiu i na świecie więcej nie spotkać. Hrabina nigdy w gorszym nie była humorze.
Dnia jednego potajemnie wezwano do łoża chorej pani Domskiej prawnika, w kilka dni potem księdza od Świętej Jadwigi. Elwira nie mogła o nim nie wiedzieć, strwożyła się, ale matka ją całując uspokoiła tym, że spełnienie obowiązku chrześcijańskiego nikomu nie szkodzi, a duszę uspokaja, że przypomniała go sobie nie dlatego, by się gorzej czuła, lecz by przez ducha ciało pokrzepić. Elwira wszakże łudzić się nie mogła, nawet twarz geheimrata zwiastowała złą wróżbę przyszłości, wreszcie każdy dzień zamiast polepszenia przynosił osłabienie nowe i jakiś symptom groźny. Geheimrat parę razy niby dla własnej spokojności zebrał konsylium, szeptano po cichu i nie uradzono nic, jak się zdaje, bo lekarstwa zostawały też same. Domska ciągle być pragnęła z córką i o ile jej sił stawało, mówiła z nią o interesach swych, o przyszłości, wskazywała, jak by postąpić należało w rozmaitych wypadkach, kilka razy z przyciskiem dodała, że najlepszą radą i opieką byłby zawsze poczciwy pan Szczęsny. Wchodziła nawet w domowe drobnostki.
Wkrótce po tych przygotowaniach, które ją wysilały, pogorszył się stan chorej znacznie, postęp choroby coraz był żywszy, nadeszła gorączka, zamknęły się usta, niebezpieczeństwa taić sobie nie było podobna, rosło ono z każdą chwilą; lekarz milczał smutny. Po ciężkim dniu ostatniej męczarni pani Domska, odzyskawszy na chwilę przed zgonem przytomność, pożegnawszy córkę, umarła.
Elwira została się osamotnioną, sierotą, samą jedną na szerokim świecie. Ubóstwo, to prawda, czyni takie sieroctwo ciężkim do dźwigania, lecz i znaczny majątek stanowi w podobnym położeniu niebezpieczeństwo mniej widoczne, choć rzeczywiste. Na lep majątku biegnie i chwyta się cała ćma tych ludzi, którzy samą tą żądzą już są napiętnowani. Opędzić się im trudno, poznać ich i ocenić częstokroć niepodobna.
Razem ze śmiercią matki zjawił się na usługi czcigodny p. Szczęsny Żałobski, Elwira w pierwszej chwili padła mu do nóg rozpłakana.
- Dziaduniu, oddaję się tobie jak dziecię, rozporządzaj mną, radź, broń, słuchać cię będę, nie opuszczaj mnie!
Stary się rozpłakał także, padł na kolana i założywszy palce poprzysiągł, iż jej nie opuści. Przyczyniło się to znacznie do uspokojenia Elwiry.
W testamencie znaleziono rozporządzenie tylko stanowiące pana Szczęsnego opiekunem sieroty pełnomocnym, nieodpowiedzialnym, jedynym. Cały majątek, z wyjątkiem małych legatów dla starych sług i przyjaciół, przekazanym był córce. Nie wskazywała pani Domska, jak sobie córka postąpić miała z nim, czy pozostać przy zajęciach dawnych, czy zakład zamknąć i życia rodzaj odmienić. W kilka dni po pogrzebie, gdy opiekun sam na sam był z pupilką, Elwira, pocałowawszy go w rękę, szepnęła po cichu:
- Co teraz będzie?
- A ja nie wiem, jak myślisz? - spytał Szczęsny.
- Mogę powiedzieć, czego bym sobie życzyła? - zapytała nieśmiało Elwira.
- Mów, owszem, proszę, możesz rozkazywać, masz prawo rozporządzać; ja tylko jestem stróżem, abyś szkody nie poniosła.
- Więc powiem dziadkowi - odezwała się śmielej Elwira - że jedynym moim pragnieniem jest pozbyć się tego zakładu, który dla mnie niemiłym jest i niewłaściwym. Ja nie rozumiem interesów, a to, co mam, aż nadto mi starczy. Kapitały życzyłabym sobie poodbierać, domy sprzedać i kupić majątek ziemski, zatem wrócić do tego, z czego wyszliśmy.
- Ja nie mam nic przeciwko temu - rzekł Szczęsny - a jeśli kapitałem twoim da się z rąk obcych wyrwać kawał ziemi, o, mój Boże! to będzie jeszcze dobrym uczynkiem!
- Więc dziadunio pozwala? Godzi się? - zawołała rozpromieniona Elwira. - A! jakiż jesteś dobry, jak dobry! - Zaczęła go ściskać i całować. - Zatem co ma być, niech się stanie co najrychlej. Dziaduś mi znajdzie wieś z dworem i starymi drzewami, ja się wyniosę i odetchnę. Żałoba moja stanie mi się lżejszą. Ja miasta tego nie cierpię, ja tu żyć nie mogę.
Szczęsny zerwał się zaraz z gorącą żądzą służenia Elwirze, pobiegł do ajentów, do prawnika, począł się krzątać i zabiegać. Na domy znalazł się kupiec natychmiast, nazajutrz było ich dwóch, rok 1866 już dawał przewidywać przyszły wzrost Berlina i ceny dawano bardzo wysokie. Za prawo założenia magazynu w tym miejscu i firmę zapłacono coś także, kapitały wszystkie niemal były w papierach procentujących i pewnych. Wszystko się składało jak najpomyślniej do tego stopnia, iż dzaduniowi nastręcznoo w Królestwie znaczną majętność z wolnej ręki do sprzedania, którą nabyć było najłatwiej, a cena jej nawet nie była tak przesadnie wygórowaną, jak zwykle bywa przez konkurencję niemiecką. W majętności tej, położonej niedaleko Trzemeszna, właściciele od dawna nie mieszkali, była opuszczoną nieco, ale miała wszystkie warunki majątku, z którego zrobić coś było można. Szczęsny, który dla siebie nic nigdy korzystnie pod względem majątkowym uczynić nie umiał, dla drugich miał rękę szczęśliwą. Opatrzony w listy, zaproponował Elwirze, aby z nim pojechała obejrzeć Studziennę. Tej tak jakoś było pilno i wyrwać się z miasta, i zatrzeć ślad zajęć tych, do których wstręt czuła od niejakiego czasu, że z zapałem i wdzięcznością zgodziła się jechać natychmiast. W Studziennej, jakeśmy mówili, dziedzice od dawna nie mieszkali; ten absenteizm nieszczęśliwy zmuszał ich do sprzedania dóbr rodziny, z którymi rozstawać się było boleśnie. Majątek potrzebował czynnej dłoni i oka, mógł być bardzo dobrym przy nich lub bez nich i kapitału - martwym. Dziadunio też, wedle planu swego, chciał go zaraz na lata długie z pewnymi obowiązkami dla dzierżawcy wypuścić, zostawiając tylko dwór i ogród dziedziczce.
Dwór wśród okolicy leśnej położony, stary, opuszczony nieco, jak wszystko, przed laty piętnastu był z wielkim smakiem wyrestaurowany i znać dziedzice chcieli z niego miłe gniazdko uczynić. Później nie stało jakoś cierpliwości ducha, coś rozproszyło rodzinę, jakiś jad padł na żywot spokojny i rozegnał po świecie wszystkich. Dziwnie się to jakoś przedstawiało ze starością, z restaurowaniem i opuszczeniem późniejszym. Niektóre części zostały, jak były przed dwóchset laty, inne były prawie nowe, na wielu zaś pośpieszne odnawiania przybrały smutną fizjognomię młodej ruiny. W parku, do którego zajęto część lasu, były prześliczne dęby, lipy i klony, w ogrodzie cieplarnie zaniedbane, na gankach i werandach pozarastało dzikie wino, pnąc się aż na dachy pogniłe. W wielu pokojach zaciekało. Mimo to było cicho, jakoś miło, wiejsko i Elwirze uderzyło serce do tej pustki, w której marzenia swe pomieścić mogła. O czymś podobnym śniła! Rzuciła się ze łzami dziadziowi na szyję, prosząc, aby jej to kupił koniecznie; zapewniała go, że woli mniej mieć, że się obejdzie oszczędniej, byle mogła mieszkać na wsi, u siebie, wśród tych drzew cudnych, kwiatów i ciszy.
- Ale moja dobrodziejko - odparł Szczęsny - trochę ci się głowa pali; piękne to jest, prawda, miłe, tylko jak tu sama jedna zasiądziesz, to na śmierć się zanudzisz.
Elwira wytłomaczyła Szczęsnemu, że weźmie sobie jakąś panią niemłodą do towarzystwa, że jej starczy książek, fortepianu, muzyki, modlitwy, że przecie się znajdzie jakieś sąsiedztwo, że będzie mogła wyjechać, gdy zechce, za granicę itd. Z innych względów nabycie było łatwe i dogodne, dzierżawca gotowy z kapitałem znacznym, dawny wojsokwy, dobrze dziaduniowi znajomy; pan Szczęsny nie wahał się dłużej dni kilku i targu dobił. Elwira przez ten czas pozostała na wsi w tej części domu, która najmniej ucierpiała. Miała z sobą służącą, na miejscu znalazła się stara ochmistrzyni. Całe dni spędzała na oglądaniu, na projektach. Dom, z wyjątkiem kilku portretów i sprzętów pamiątkowych, oddawano ze wszystkim, co miał w sobie. Elwira znajdowała pewien wdzięk w tych starzyznach, które lepsze pamiętały czasy. Za parkiem znajdowała się kapliczka, którą mało co odnowić należało, aby ślicznie wyglądała. Tak była szczęśliwą Elwira, iż sobie prawie wyrzucała, że nie dość opłakiwała matkę, której to wszystko zawdzięczała. Nabycie się dokonało, dwór objąć było można natychmiast, ze Szczęsnym targowała się tylko Elwira, ile będzie miała prawa użyć na restauracje i upiększenia. Stary wstrzymywał; chciała sypać rozrzutnie, chciała stworzyć raj z tego starego ogrodu. Do Berlina wszakże powrócić trzeba było, ażeby dobrać sobie towarzyszkę, rozporządzić przenosinami, pokupować, czego dom wiejski wymagał. Elwirze było tak pilno, tak pilno, iżby jednej chwili pragnęła polecieć na skrzydłach i do cichego kąta powrócić. Wszystko to, choć się sama może nie przyznawała przed sobą, czyniła w tej myśli i przekonaniu, iż Pilawski szukać jej będzie, że ją tu znajdzie na wsi dziedziczką majątku, a nie jakąś tam modniarką. Była bowiem przekonaną prawie tak jak Surwiński, iż pan Gabriel należał do możnej szlachty i że jej dawne położenie byłoby na przeszkodzie stało ich połączeniu. Jeszcze kilka tygodni tylko, a mogła zapomnieć o przeszłości i za sen bolesny ją uważać. Lecz powróciwszy do Berlina, na pół drogi przeprowadzona przez Szczęsnego, znalazła tu nadspodziewanie wiele do czynienia. Nie można było tak rychło pozbyć się rachunków, zdawania tego, co składało bogato zaopatrzony magazyn, interesów, korespondencji, bez znacznych strat. Musiała więc z rezygnacją pozostać jeszcze tutaj, ażeby się wszystko ułożyć dało.
W parę dni po przyjeździe, szukając sobie podeszłej towarzyszki do domu, trafiła Elwira na panią Ściańską, osobę niemłodą, dobrze wychowaną, wdowę po zamożnym niegdyś obywatelu, którą jej zachwalano wielce. Była ona rodem z Galicji i przy pierwszym poznaniu się, gdy rozmowa z powodu choroby nieboszczki zwróciła się na wody, Krynicę, na towarzystwo tam widziane, pani Ściańska dowiodła, że wszystkie osoby te, o których Elwira wspominała, znała dobrze lub wiele o nich słyszała. W ogóle pani ta, która nie lubiła opowiadać o sobie, w jaki sposób znajdowała się w położeniu zmuszającym ją szukać przytułku w cudzym domu, z przeszłości znać miała rzadką znajomość osób, rodzin, związków, szczególniej klas zamożniejszych w różnych prowincjach. Żadnego prawie nazwiska nie można było przy niej wymówić, nie wywołując jakiegoś komentarza i wiadomości o nim. Lecz gdy Elwira parę razy rzuciła pytanie, gdzie by te osoby spotykała, pani Ściańska, trochę zarumieniona, zbywała odpowiedziami nic nie mówiącymi. Osoba była niemłoda, znać dawniej piękna, ale przed czasem chorobą czy zmartwieniem przybita i zniszczona, żółta jej cera, gęste zmarszczki, włos miejscami posiwiały, pasami dziwnie się sprzeczały ze wzrokiem oczów czarnych, ognistych i przenikliwych. Zamknięta w sobie, mało mówiąca, zamyślona, ożywiała się tylko, gdy w rozmowie wspomniano osoby, które dawniej znała; naówczas jakby przeszłość ta, w której żyła, ją natchnęła, poruszała się, zapominała o teraźniejszości i odpowiadała z żywością wielką, póki rzeczywistość, wrażenie jakie obecne ust jej nie zamknęło.
Pani Ściańska przystała na wszystkie warunki, obiecała się zastosować do Elwiry zupełnie i jak najmniej jej zawadzać. Znać było, że gotowa była spokojny i wygodny przytułek jak największą powolnością i ofiarą opłacić. Gdy się po ugodzie sprowadziła do domu, Elwira poznała z łatwością po tym, co z sobą przwiozła, po szczątkach wytwornych a zniszczonych dawnej zamożności, przeszłość szczęśliwą i ubóstwo tajone, niezmierne. Z wielką wprawdzie sztuką umiała ona maskować tę złoconą nędzę, ale bystrzejsze oko natychmiast jej dostrzec mogło.
We dwa czy trzy dni po przybyciu, gdy Elwira spodziewała się, że się do niej zbliży, że z wolna poznawać ją lepiej zacznie, przekonała się ze smutkiem, iż głąb tej zranionej duszy na wieki był dla niej i wszystkich zamknięty. O sobie nigdy ani słóweczka, ubocznie nawet unikała wzmianki o tym, gdzie była, skąd wyszła, co ją do tego stanu przywiodło. Smutna, cicha, pokorna, siadała sobie w kątku z robotą, która jej ręce zajmowała, oczy wlepiała w swą kanwę lub pończochę i zdawała się ani widzieć, ani już słyszeć, co się dokoła niej działo. Budzić ją było potrzeba, gdy się o co pytano: odpowiadając, wracała jakby z innego świata, powoli oprzytomniając. Elwirze żal jej było zarazem i uczuła, że wygodnie z nią być może, osoba dobrze wychowana, w codziennym pożyciu nie raziła żadną z tych form dziwacznych, które w starszych są jeszcze przykrzejsze niż w młodzieży. Umiała się zastosować do każdego towarzystwa, do humoru, do smaków, byle tylko jej dozwolono zawsze być gościem, świadkiem, a nie wymagano zbliżenia sercem i duchem do obcego jej już świata.
- Ha - rzekła, poznawszy ją lepiej Elwira - może tak lepiej, jesteśmy z sobą, a nie ciążym sobie; gorszą by była osoba chcąca się wcisnąć wszędzie i we wszysko. Biedna kobieta, znać wycierpiała wiele, dziś chce dożyć tylko do końca w ciszy, bez głodu i w niezbyt odraźliwym towarzystwie.
Do wyboru na wieś pani Ściańska była Elwirze bardzo przydatna; widocznym było, iż długo mieszkała na wsi, i w dostatku; wiedziała, czego dom wymagał, smak miała wykształcony. Całe więc dnie biegano po różne sprawuneczki i sierotę rozrywało to staranie. Z prawdziwą radością powitała też zdjęcie szyldu i imienia matki i swego z ulicy; czuła, jakby wystąpiła ze służby i odzyskała swobodę. Czas upływał niezmiernie szybko. Jednego dnia, gdy Elwira, rachunkami zajęta, nikogo nie przyjmowała, a Ściańska siedziała z książką w salonie, ze swego pokoju posłyszała pani domu, że kogoś meldowano i nie przjęto. Znajomych miała mało, wiedziała, że gdyby nadjechał Szczęsny, nadszedł kto z dawnych matki przyjaciół, tego by pewnie wpuszczono. Nie ruszyła się więc do obiadu ze swojego pokoju, a gdy do stołu poszły, spytała Ściańskiej, kto był z gości.
Ta podniosła oczy czarne i leżący przy sobie bilet podała Elwirze. Na bilecie stało:
Monsieur Stanislas de Greifer
Docteur en droit
U góry majaczyło coś niewyraźnego, co z biedy za jakiś niby herb wziąć było można.
Elwira zarumieniła się i ruszyła ramionami.
- To pewnie z Krynicy znajomość - szepnęła towarzyszka.
- Zgadłaś pani - bez ogródki odpowiedziała Elwira - i nie należy ona do najprzyjemniejszych.
- Bardzo przyzwoity człowiek - rzekła Ściańska - i przyjmowany w najlepszych towarzystwach, do których jego rodzina wszakże nie należała nigdy. Ale u nas kto umie wnijść do salonu, puszczonym pewnie będzie.
- Zna pani może i jego rodzinę? - z uśmiechem dodała Elwira - bo pani, jak widzę, zna wszystkich.
Ściańska błysnęła okiem, zamilkła jak dla namysłu, potem z cicha dodała:
- Mało ich znam, ale słyszałam, słyszałam. W świecie jakoś, gdy się dłużej żyje, a ma trochę pamięci, mimo woli tyle się rzeczy chwyta. Sądzę, że Greifer pochodzi z krakowskich mieszczan, ale mają posiadłość ziemską, są jeśli nie bogaci, to dostatni; stosunki bardzo piękne. Matka podobno żyje, o ojcu, przyznaję się, nie wiem. Matka kobieta bardzo pospolita. Dobra, poczciwa, ale wiem, że ją nazywano Klucznicą.
Powiedziawszy to, pani Ściańska zamilkła nagle i jakby zamykając rozmowę, odezwała się:
- Zresztą któż tam bliżej wie ich domowe stosunki. Głównie pan Stanisław dopiero wszedł w lepsze towarzystwo, ojciec się jeszcze dorabiał niezależności.
Na tym skończyła się rozmowa chwilowo.
- Czy, gdyby przyszedł, pani zechce przyjąć Greifera, czy...
- Ja bo nie wiem, czy przyjdzie, i wątpię o tym - namyślając się rzekła Elwira. - Grzeczność kazała mu, będąc w Berlinie, bilet wyrzucić, zresztą...
- Ale gdyby przyszedł?
Elwira nie miała najmniejszej ochoty widzieć go, przyjmować i do domu wpuszczać, jedna tylko okoliczność przemawiała za tym. Greifer był człowiekiem, od którego mogła się dowiedzieć o Pilawskim. Mimo wiadomości groźnych o jego zdrowiu czuła, że żyje, a nie mogła przypuścić, by umarł. Greifer mógł jej coś powiedzieć o nim, mogła się choć dorozumieć czegoś z jego rozmowy. Zamyśliła się więc długo.
- Wie pani - rzekła zadumana - doprawdy nie wiem sama, jak sobie postąpić, nie mam wielkiej ochoty go przyjmować, a miałabym powody znowu żądać go widzieć. Waham się, sama nie wiem.
- Nie znając stosunków... - szepnęła Ściańska.
- Parę razy był w naszym domu, stosunki bardzo małej i krótkiej znajomości, lecz mógłby mi powiedzieć o osobach, które spotkałam w Krynicy, a które mnie więcej obchodzą. Czy pani go zna osobiście?
- Trochę, bardzo mało. Więcej ja jego niż on mnie - szepnęła Ściańska. - Czybyś pani życzyła może, abym ja go przyjęła i zapytała o co i o kogo?
- A! uczyniłabyś mi pani łaskę, o którą nie śmiem prosić - zakłopotana mówiła Elwira. - Widzisz, pani, zdaje mi się, że... że Greifer miał pojedynek z młodym człowiekiem, który bywał w naszym domu. Oba z niego wyszli rannymi, tamten podobno niebezpieczniej.
- Pani by chciała wiedzieć, co się z tamtym stało? - obojętnie zapytała Ściańska.
- Chciałabym wiedzieć, a nie życzę się pytać - dorzuciła Elwira rumieniąc się.
- W każdym razie mnie by to może łatwiej przyszło niż pani - rzekła Ściańska. - Ale czy wypada, abym ja go sama przyjmowała? Przepraszam, że się ośmielę uczynić uwagę, zdaje mi się, że najwłaściwiej by może było, abym ja przyjęła go w oczekiwaniu na przyjście pani, które mu przyrzeknę. Pani się spóźni, ja go trochę wybadam, a potem zbędzie się go kilką słowami; oznajmię mu, że mamy gdzie jechać lub coś podobnego.
Elwira ścisnęła wychudłą rączkę towarzyszki, która się smutnie uśmiechnęła i skłoniła.
- A! tak, tak, to będzie doskonałe, najlepiej. Pani mi uczynisz największą łaskę.
- Proszę pani, cóż za łaska, to spełnienie obowiązku. Po cóż bym tu była, gdybym pani w niczym dopomóc nie umiała.
Po tej rozmowie czekano trochę Greifera, rzeczy były ukartowane, ale nazajutrz się nie zjawił. Trzeciego dnia w godzinę wizyt oznajmiono o nim. Elwira się wysunęła. Kazano go prosić. Ubrany niezmiernie starannie, wyświeżony, z głową widocznie świeżo z rąk fryzjera wypuszczoną, wsunął się młodzieniec, nie bez wzruszenia przestępując próg tego domu, i znać twarz pani Ściańskiej jak głowa meduzy nań podziałała, bo ujrzawszy ją, aż cofnął się, prawie oczom nie wierząc. Ta stała w środku salonu z wielką powagą i zdawała się twarzą nakazywać przychodzącemu milczenie. Malowało się w jej rysach trochę trwogi jakiejś niezrozumiałej.
- A! cóż za niespodzianka - zawołał po chwili, wychodząc z podziwu, Greifer - pani tu?
- Tak jest, ja sama i proszę się temu nie dziwić - odezwała się stłumionym głosem Ściańska - wszak tak mało miałam przyjemności znać pana, a pan mnie też ledwie z nazwiska.
- O! nie, pani! - zaprotestował Greifer.
- Ale tak, tak jest - z przyciskiem rzekła kobieta wskazując krzesło. - Siadaj pan, dopóki panna Domska nie nadejdzie.
Greifer siadł, oczyma, jako kawaler na wydaniu, szukając zwierciadła, szło mu o włosy, czy się nie rozrzuciły; pomimo tego ruchu oczów i głowy znać było, że go siedząca naprzeciw kobieta niepokoiła i dziwiła.
- Słyszałam - odezwała się żywo Ściańska - żeś pan miał przypadek.
- Przypadek? nie, pojedynek, w którym byłem ranny.
- Pojedynek! a z kimże, z kim?
- Z pewnym wielkim nieznajomym z Warszawy - dodał Greifer szydersko - zagadkową figurą.
- Byłeś pan ranny?
- Mocno w rękę, szczęściem udało mi się wyjść z tego.
- A pański przeciwnik?
- Raniłem go też dosyć mocno.
- Wyzdrowiał? - żywo egzaminowała Ściańska.
Greifer nagle umilkł, popatrzał na stół, namyślać się zaczął.
- Niech się to pani śmiesznym nie wyda, co powiem... - rzekł - wyjechałem z Krynicy przed tym panem i doprawdy, o losie, jaki go spotkał, nie umiałbym dokładnie powiedzieć.
- Jak to, ale żyje?
- Nawet tego nie jestem pewny, bo był w wielkim, wielkim niebezpieczeństwie.
Teraz z kolei kobieta zamilkła. Greifer śmiało się przysunął ku niej z krzesełkiem nieco i począł cichuteńko:
- Pani dobrodziejko, widzę, że pani tu zastępujesz miejsce matki, że masz zaufanie i wpływy. Czy jako ziomkowie nie moglibyśmy się porozumieć?
Na twarz żółtą pani Ściańskiej pomarańczowy wystąpił rumieniec, oczy jej zapaliły się, ale wnet i czerwoność ta znikła, i powieki okryły źrenice.
- Ja się kocham w pannie Elwirze, ja... pani się domyśli.
- Ale ja się do niczego w tym domu nie mięszam.
- Proszę pani, jak ono jest, to jest - brutalsko dodał Greifer - ja też mógłbym być pani użytecznym lub, czego Boże uchowaj, szkodliwym.
Oczy podniosły się gniewem.
- Słowo pani daję - szeptał Greifer - umiałbym być bardzo wdzięcznym i milczałbym jak kamień...
Ściańska, słysząc to, zrazu porwała się z siedzenia, potem na nie padła, upokorzona, złamana, zabrakło jej głosu.
- Wierz mi pan - rzekła - że, że ja tu nic nie mogę i zupełnie jestem obcą.
- Ale pani tu jesteś, siłę uzyskać zależy od niej tylko i przypuścić niepodobna, aby osoba tak... tak wysoce wykształcona, tak doświadczona, jak pani, nie potrafiła dokazać, co zapragnie.
Pani Ściańska siedziała jak na mękach. Zamiast odpowiedzi rzuciła pytanie:
- Więc pan nie wie o losie swojego przeciwnika? To nie do pojęcia, boć przecie, mogąc mieć życie ludzkie na sumieniu, starać się było dowiedzieć...
- Na sumieniu? bynajmniej - odparł Greifer - gra była nierówna, bo tamten lepiej strzelał ode mnie. Raniłem go, to moje szczęście, cóż mnie zresztą obchodzi, co się z nim stało?
- Mów pan prawdę, to zawsze najlepiej. Cóż, czy umarł?
- Szczerze mówię, że nie wiem. Mógł umrzeć, to pewna, ale może i żyje. Nie chciałem i nie spieszyłem się dowiadywać.
- Bądź pan szczerym - sucho dodała kobieta.
- Szczerze mówię, niczego pewny nie jestem.
- Więc umarł - cicho szepnęła Ściańska.
Greifer udał zakłopotanego, ruszył ramionami, nie odpowiedział nic, dozwalał się domyślać. Rachował, że w ten sposób rzucając wątpliwości, mógł, na tamten świat usuwając współzawodnika, plac sobie oczyścić, bo kłamać wyraźnie nie chciał.
Umówionym było między Elwirą a Ściańską, że gdy rozmowę dokończy, da jej znać kaszlaniem, o co trudno nie było, bo biedna kobieta często bardzo miewała paroksyzmy podobne. Zakaszlała więc pani Ściańska. Greifer siedział, wpatrując się w nią zamyślony, kombinując, o ile i jak będzie mógł ze szczęśliwego trafu, który tu umieścił dobrze mu znaną osobę, skorzystać. Właśnie miał usta otworzyć, chcąc się układać znowu, gdy drzwi się uchyliły i Elwira, narzucając jeszcze szal na ramiona, jak gdyby wyjść spieszyła, ukazała się w progu. Greifer wstał szybko i zbliżył się na kilka kroków do niej, układając minę i postawę kondolencyjną.
- Bardzo przepraszam, żem wyjść nie mogła.
- Przybywszy do Berlina, nie mogłem się powstrzymać, bym pani nie złożył uszanowania - odezwali się prawie razem.
- Znajdujesz mnie pan w żałobie po najlepszej z matek - rzekła Elwira cicho.
Usiedli, pani Ściańska spuściła oczy na swoją robotę, milczenie trwało chwilkę. Rozmowa trudna wszczęła się od rzeczy trywialnych, a toczyła o obojętnych. Greifer był nadskakująco grzeczny, czuły i napastliwie cisnący się do bliższej znajomości. Elwira zimną i obojętną. Ile razy trochę poufalej, szczerzej poczynał pan Stanisław, sprowadzała rozmowę na coś zupełnie obcego i ogólnego. Na ostatek pani Ściańska, widząc, że się Elwira męczy, wstała i rzekła:
- Ale godzina, w której miałyśmy jechać...
- A! przepraszam, mimowolnie stałem się przeszkodą do spełnienia jakiegoś projektu, więc żegnam. Może będę mógł to sobie wynagrodzić.
Nie odpowiedziano mu nic, pożegnano zimno i wyszedł.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, Elwira gorączkowo, pospiesznie przybiegła do Ściańskiej.
- Cóżeś się pani dowiedziała?
Towarzyszka zagryzła usta, wahała się chwilę, pomiarkowała, że zwiastunką smutnej nowiny być nie powinna.
- A! pani - zawołała - nie mogłam nic na nieszczęście dobyć z niego. Powiada tylko, że był chory, ale co się stało, nie wie.
- Nie wie? to być nie może! - krzyknęła Elwira - to nie może być, powiadam pani!
To mówiąc chwyciła się za serce i padła na krzesło, ale wnet miarkując, że się z uczuciem zdradziła, wstała.
- Nie pojmuję, żeby mógł nie wiedzieć, nie chcieć się dowiedzieć, to nienaturalne.
- Ja to także znajduję, lecz powiedzieć nic nie chciał, chociażem go badała po kilkakroć.
- Cóż pani z tego wnioskuje? - gorąco poczęła Elwira. - Znasz, pani, ludzi lepiej ode mnie, to leży jak na dłoni, iż nie mógłby zostać w niewiadomości; dlaczego powiedzieć nie chce?
- Pani możesz lepiej to ode mnie odgadnąć - cicho odezwała się Ściańska - ja stosunków nie znam.
Elwira zaczęła się przechadzać po pokoju zadumana, niespokojna.
- Powiem pani otwarcie - rzekła stając i patrząc na Ściańską - myślę, iż wolałby może, aby umarł, więc... w głowie mi się mąci... pani mi nie chcesz powiedzieć zapewne, ja proszę o całą prawdę.
- Nie kryłabym, ale mi nie powiedział stanowczo, nie.
- Czyżby w ten sposób chciał mnie zmusić, abym go jeszcze raz przyjęła? - odezwała się energicznie, brwi marszcząc, Elwira. - To być może, lecz się omyli. Jestem ciekawą, a pomimo to widzieć go nie chcę i nie będę. Pani raczysz rozkazać, aby mu drzwi moje były na zawsze zamknięte.
Ściańska z błyskiem radości w wejrzeniu posłyszała te wyrazy.
- Tak najlepiej jest - rzekła cicho - niech mi pani tylko powie imię i nazwisko tego, o kogo jej idzie, napiszę do Galicji.
- On z Warszawy.
- A więc do Warszawy! i dowiemy się łatwo.
- Nie, nie - nie zważając na towarzyzskę, głośno poczęła Elwira - to być nie może. On nie umarł, Bóg nie może być niesprawiedliwym, nie mógłby ocalić tego - wskazała na drzwi ze wzgardą - a jemu kazać ginąć.
Ściańskiej usta skrzywiły się, jakby do ironicznego uśmiechu, udała, że nie słyszy, spuściła oczy na robotę, a po chwili, jakby unikając dalszych zwierzeń, rozpoczęła mówić o czymś obojętnym; Elwira zrozumiała to, wzięła książkę ze stołu i zamilkła.
W kilka dni po powrocie do Warszawy Pilawski, który po podróży uczuł się gorzej i z porady lekarza musiał jakiś czas w domu pozostać, usłyszał dzwonek u drzwi; służący oznajmił mu wcale niespodziewanie odwiedziny jednego przyjaciela, z którym widywali się bardzo rzadko. Tym przyjacielem a towarzyszem uniwersyteckim był mieszkający na wsi zwykle, w majątku swoim, hrabia Ernest Z. Wiek, podobieństwo charakterów, jedne upodobania, jednaki myślenia sposób zbliżyły ich do siebie jeszcze w Berlinie, gdy hr. Ernest nie wiedział o Pilawskim nic więcej nad to, że był chłopiec dobrze wychowany i majętny. Lecz że mieszkali w jednym kraju, Gabriel taić przed nim swego położenia ani chciał, ani mógł. Wystawił przyjaźń młodą na tę próbę, wyspowiadał mu się szczerze i po spowiedzi Ernest, śmiejąc się, uścisnął jego rękę. W tym kole, do którego należał, był hrabia wyjątkową istotą. Wprawdzie cała jego rodzina odznaczała się niezwykłymi w sferze, z której pochodziła, przymiotami serca i umysłu, ale Ernest w tej rodzinie był perłą i klejnotem. Wielka a głęboka nauka czystym płomieniem swym wypaliła, jeśli jakie były, resztki pojęć fałszywych i przyjętych w świecie przesądów. Ernest patrzał w świat zdrowo, nie łudząc się, oceniał ludzi z tego, czym byli rzeczywiście, i choć hrabia, kochał tego krawczyka, jak go żartem nazywał, gdyby brata, widywali się rzadko, ale byli z sobą serdecznie. Poufałość między nimi zrodziła się nie z pokuszeń o nią Gabriela, lecz nalegań poczciwych, serdecznych hrabiego. Od czasu, jak się znali, byli z sobą co dzień lepiej i żadna najlżejsza chmurka nie zaszła na ich stosunek braterski.
Gdy Ernest wpadł, biegnąc uściskać Gabriela, z rozpromienioną twarzą, Pilawski wskazał mu z dala rękę.
- Hrabio, ręki nie dotykaj - rzekł - jestem ranny.
Ernest, osłupiały, stanął.
- Ranny, i na polowaniu czy na kolei? Cóż ci się stało?
Uścisnęli się.
- Gdzie tam - rzekł Gabriel - w pojedynku.
- Ty? ty w pojedynku? z kim, gdzież na miłość Boga, mów.
Pilawski z zimną krwią całą swoją historię opowiadać mu zaczął. Przyjaciel się zżymał.
- Przepraszam cię - rzekł - źle zrobiłeś, źle, źle.
- Cóżem złego zrobił?
- Na twoim miejscu wcale bym się nie taił z sobą, z powołaniem, z niczym. Bądź pewny jednej rzeczy, że osoba, która, poznawszy cię, zrazi się tym, iż na chleb zarabiasz pracą taką, a nie inną, nie jest ciebie wartą. Pozwalam na to, że stęskniony za lepszym towarzystwem, mogłeś w pierwszej chwili grać kawałek komedii, ale w drugiej scenie trzeba ci było bardzo i dobitnie wyznać, żeś krawiec. I po wszystkim.
- Ale, kochany Erneście, jam się zakochał! ja, ja się obawiam.
- Jak to? tak zakochał, że gdyby twoja pani żądała od ciebie apostazji i zaparcia się stanu i powołania...
Pilawski spuścił oczy.
- Nie, nie, nie, dałem słowo staremu ojcu przybranemu i wytrwam! Muszę! Nie wymagaj tego ode mnie, dobrowolniem mu przyrzekł, dotrzymam.
- Więc po cóż taić się było?
- A! hrabio - cicho rzekł Pilawski - ażeby zyskać na czasie. Słaby byłem, kradłem trochę szczęścia. Te panie...
- Któż są te panie?
- Nie wiem właściwie, ale wydały mi się majętnymi Wielkopolankami, gdzieś z Księstwa. Szczególna rzecz. Chociaż starałem się dowiedzieć coś o nich więcej, nie mogłem. Znać było tylko, że są bardzo majętne i że to coś z uprzywilejowanego świata.
- Kochanie moje - przerwał hrabia - przysięgnę, że się mylisz. Najświętsze niewiasty, ale gdyby miały stosunki świetne, choćby najdalsze, wyspowiadałyby ci się z nich, to ludzka rzecz. Jeśli się nimi nie chwaliły, znać nie miały czym, przysięgam.
- Rzeczywiście, to uwaga bardzo trafna - zawołał Gabriel - ale któż one być mogą?
- Kto? - zaśmiał się hrabia - mój drogi, żyjemy w dziewiętnastym wieku. Pieniądze robią się za pomocą parowych machin, odwagi, oszczędności i szczęścia. Przystęp do miejsca, skąd się one sypią, niemal dla wszystkich otwarty. Nabywszy pieniądze, nabywa się polor, glans, wychowanie, szyk, wszystko, co do nabycia jest dziś i czego zapragniesz. I jakże ty chcesz odróżnić rodzinę dorobkiewiczów od naszych starych szlachty a panów?
- Ależ typ dorobkiewiczów!
- Wiek XIX, typy się naśladują, gdy kto ma wiele sprytu - rzekł hrabia. - Nic podobniejszego do zbogaconego przyzwoitego Żyda nad pana nadrujnowanego. Żydzi przybierają miny pańskie, a panowie dobrowolnie żydowskie. Bankierowie i ministrowie dają się sprzęgać do pary. Kobiety mają z natury większą jeszcze łatwość naśladowania tonu i obyczaju; dlaczegóż twoje Domskie, o których rodzinie nikt pono nigdy nie słyszał, mają koniecznie być trés nobles dames; mogą pochodzić z lędźwi jakiego dawnego proletariusza, który, przepraszam, był entreprenerem oczyszczania ze śmieci ulic Berlina.
- Gdyby tak było! ach! wierz mi, hrabio, byłbym, byłbym najszczęśliwszym!
- I zdaje mi się, że nim będziesz - dodał Ernest - bo znaczniejsze rodziny znamy.
- Znaczniejsze. Szlachty jak maku! - zawołał Pilawski - a gdy, wybacz, pognój złota padnie na rolę zasianą szlachcicem, w jednej chwili wyrasta pan z antenatami!
Ernest się rozśmiał.
- To prawda! - rzekł. - Szlachty miriady. Duńczewski ich nie spisał, Kapica nie dokompletował, wszystko to były wysadki na arystokrację, w złotej kołysce prędko wyrastającą. To ci się udało. Pomimo to ja oponuję przeciw domysłowi i z tego powodu, że szlachta siłę do wydźwigania się, pracy do odrobienia tego, co potraciła, postradała. Ginie jej tysiące, nie ma prawie przykładu, by od pni spróchniałych co puściło. Ale zbiliśmy się z drogi, wracajmy więc do przedmiotu - dodał hrabia - trzeba jechać do Berlina, szukać, dowiadywać się, śledzić, wnijść, nie kryjąc się z sobą, do domu ich, a jeśli wzdrygną się na rzemieślnika i kupca, no, to sobie wybić z głowy tę miłość, kochany Gabrielu.
- Z głowy wybiłbym ją łatwo - rzekł Pilawski ponuro - niestety siedzi ona w sercu, a stamtąd ją wyrugować trudno. Są z pewnością różne miłości rodzaje; te, co się palą w głowie słomianym ogniem, gwałtownie płoną i prędko gasną; w zacisznym sercu uczucie się chowa dłużej.
- I nie trzeba nigdy narzekać na ten dar Boży - odparł hrabia Ernest - nieszczęśliwi kochankowie politowanie wzbudzają. Szczęśliwy, kto się kochać może, chociażby całe życie miał wzdychać nadaremnie. Rzeczywiście biednym jest ten, kto nie może, nie umie i nie chce kochać. Temu życia nie zazdroszczę.
Po tych pierwszych wyznaniach długo jeszcze rozmawiali z sobą, a Pilawski opisał hr. Ernestowi swą scenę z tą piękną panią Palczewską, która mu przebaczyć nie mogła, że się tak na nim oszukała. Hr. Ernest znał ją nieco, śmiał się serdecznie i nie dziwił bynajmniej. Przesiedzieli tak z sobą cały dzień. Pilawski, gdyby nie rana i nie zakaz doktora, natychmiast chciał się wybrać na zwiady. Zwlekało się to jednak od dnia do dnia i przeciągnęło dosyć długo, na ostatek uparta ręka znowu jakoś wymagała spokoju i Pilawski niecierpliwił się tak bardzo niemożnością wyjechania, że dobry przyjaciel, hr. Ernest, jednego dnia odezwał się do niego:
- Jak się masz tak bardzo niepokoić, wiesz co, puść mnie, ja pojadę na zwiady. Dowiem ci się przynajmniej, co są te panie i jak tam słychać. Któż wie, może nie będziesz miał jechać po co? Może Greifer cię uprzedził? Naówczas lepiej, byś jej nie widział i nie odświeżał wrażenia, którego się pozbyć potrzeba.
- Myśl ta uśmiechałaby mi się bardzo - zawołał Pilawski - ale, ale... ale będę zazdrosny.
- O kogo? o mnie? - rozśmiał się Ernest - ja przecież nie dopuszczę się zdrady, bądź pewny.
Pilawski zamilkł, hr. Ernest nazajutrz przyszedł się z nim pożegnać, jechał do krewnych w Poznańskie i zaręczył, że pewnie nawet w Berlinie nie będzie.
Dobre serce hr. Ernesta chciało przynieść ulgę jakąś przyjacielowi. Ruszył, zawczasu układając, jak by się najzręczniej dowiedzieć o Domskich, a że domyślał się pochodzenia rodziny z Poznańskiego, wybrał się naprzód do krewnych w Poznańskie. Traf szczególny zrządził, że na wsi będąc u stryjecznego brata, znalazł się tu w chwili, gdy zwołany był do bliskiego miasteczka zjazd jakiś gospodarsko-spółkowy dla narady o wystawie, o kasach i o różnych interesach ogólnych prowincji. Brat, który był nieżonaty, pociągnął go z sobą. Posiedzenie zwołane było jak zwykle do najporządniejszego z domów zajezdnych, ale niewiele się osób znalazło, bo jakoś i strzyża owiec, i zasiewy wiosenne, i różne powszednie kłopoty przeszkadzały. Narady do skutku nie przyszły dla braku potrzebnej ilości członków, ale obiad się zjadło w wesołym kółku i pogawędziło. Wiernych powołaniu na zjazd znalazło się tylko osób kilka, b
b między tymi naturalnie dziadunio Szczęsny, który w spełnianiu tego rodzaju obowiązków nawet od dystrakcji był wolnym. Oburzał się on przeciwko absenteizmowi współobywateli i był tego zdania zaraz, żeby ich stawić pod pręgierz opinii publicznej. Szczęściem śmiechem to pokryto. Hrabia Ernest pierwszy raz w życiu widział Szczęsnego i bardzo mu się stary podobał. Przylgnęli do siebie.
- Mój mości dobrodzieju - mówił Szczęsny - to my, starzy, jeszcze na zawołanie wszędzie. Stary wszędzie, a ta młodzież nic sobie z najważniejszych kwestii nie robi; śmieją się jeszcze z gorliwości naszej.
- Widzi pan - odparł Ernest - młodzi mają dużo na sercach i głowie; jak postarzeją, to się poprawią.
- E! diabła tam - rzekł Szczęsny - nie mam nadziei.
Tak się zawiązała rozmowa. Ernest począł o różnych rodzinach, o nazwiskach, o ludziach nowych, i tak zręcznie, będąc pewnym, że stary cały świat znać musi, doszedł do zapytania o rodzinę Domskich. Stary się wstrząsnął cały.
- Domskich? jakich Domskich? - podchwycił gorąco - albożeś hrabia znał kogo tego nazwiska?
- Ja nie, ale dobry mój przyjaciel poznał właśnie przeszłego lata w Krynicy.
- Ano, no, matkę z córką, Elwirę! tę! - rozśmiał się Szczęsny. - Czy hrabiemu kto powiedział, że to przecie moja pupila i jakaś tam wnuczka.
Hrabia aż w ręce plasnął.
- Nie może być?
- Ale tak jest, tak jest! Lepszej o nich informacji nade mnie nikt dać nie może.
Ernest przysiadł przy starym, ale uznał potrzebnym obojętnego udawać.
- Ja, uchowaj Boże, ani mam prawa, ani ochoty żądać informacji, słyszałem tylko - rzekł - od przyjaciela mojego o pannie Elwirze, którą nadzwyczaj wychwalał.
- Ale bo słusznie - zawołał Szczęsny, który w pupili swej był zakochany - to ideał, mości dobrodzieju, panny skończonej, utalentowanej, pięknej, rozumnej, a w dodatku, co nigdy nie szkodzi, parękroć sto tysięcy talarów.
Ernest się przestraszył.
- Wiem najlepiej, co ma, bom inwentarz po matce, która właśnie zmarła, robić musiał, i oto kupiłem dla niej śliczny majątek Studziennę, i jeszcze się nam został kapitał.
Hr. Ernest już dłużej wypytywać nie miał ochoty i nie byłby się też dowiedział nic, bo Szczęsny, miarkując z pośpiechu pupili w nabyciu ziemskiego majątku, iż o przeszłości miejskiej wolałaby zapomnieć, obcemu aniby o niej napomknął. Owszem, sam stary dodał jeszcze, iż ojciec nieboszczki Domskiej był bardzo zamożnym i wziętym obywatelem, że rodzina blisko mu pokrewna należała do prastarych w Księstwie. O mężu pani Domskiej nie było słowa.
- Ale wiesz, hrabia, co - dodał stary po chwili - jeśli jesteś ciekawym, dla przyjaciela czy dla siebie, mojej pupili, ja jutro muszę jechać do Berlina, jedź ze mną. Poznasz mój klejnot i przyznasz mi, że takich panien ze świecą dziś szukać.
Hrabia zawahał się nieco, lecz po namyśle rzekł:
- Miałem ja być w Berlinie, a gdy mi się tak miły towarzysz drogi trafia, czemuż bym nie skorzystał.
Tak się nad wszelkie spodziewanie ułożyło wszystko daleko lepiej, niż Ernest mógł marzyć. Szło mu teraz wielce o to, by dobrze poznać opiekuna i pannę, i sposób ich myślenia, i idee. Staruszka polubił, przecież lękał się go dla żywych tradycji przeszłości, która u nas jeden tylko stan uznawała, oddzielając się od reszty. Nie podobało mu się, że panna była bogata; nie rachował na to wiele, lecz trzeba już było dotrzeć, przekonać się i wiedzieć, czy można mieć jeszcze jaką nadzieję. Staremu zwierzać się nie myślał. Pod pozorem innego interesu ruszyli tedy razem do Berlina, a w drodze, choć rozmowy o wszystkim po trosze toczyły się nieustannie, hr. Ernest niewiele się potrafił dowiedzieć. Opiekun tylko w zachwycających rysach malował pupilę. Parę razy zapytał, uśmiechając się, kto to był ten przyjaciel hrabiego, co się panną interesował. Ernest wszakże uznał właściwym nie wygadać się z nazwiskiem i z niczym, póki by bliżej nie poznał, co się święci. Szczęsny, jak tylko wylądowali w hotelu Meinhardta, ledwie się otrząsnąwszy z pyłu, pobiegł do Elwiry. Zastał ją niezwyczajnie poruszoną, zniecierpliwioną, kwaśną, dopytywał na próżno. Elwira nie przyznała mu się do niczego, tylko do bólu głowy. Dopiero później w rozmowie poskarżyła się na natręctwo pewnego młodego człowieka, który ją nudził nieustannymi biletami, chociaż go raz na zawsze przyjmować zakazała.
- Na te nudy, moja Elwirko, trzeba ci, jako pannie na wydaniu, być zrezygnowaną - rzekł dziadek - jesteś piękna, bogata i rozumna. Rzesze za tobą chodzić muszą. - Rozśmiał się stary: - Ot, i ja ci jednego kawalera ciekawego cię poznać, który od kogoś z Krynicy słyszał o tobie, przywiozłem. Pozwolisz mi go zaprezentować?
- Któż to taki? - zapytała ciekawie Elwira, której serce uderzyło.
- Hrabia Ernest.
- Ale skądże? Od kogo słyszał o mnie?
Szczęsny uważał za stosowne zmilczeć.
- Nie wiem, od kogo mianowicie, spytasz się go. Pozwolisz zaprezentować?
- Ja nie wiem, czy to właściwym będzie, abym ja, jeszcze w żałobie, otwierała dom, przyjmowała młodych ludzi.
- Za pozwoleniem - odezwał się dziadunio - żałoba do tego nie ma nic, boć tańcować u ciebie nie będą, a koniec końcem jesteś sama i nie możesz dlatego zostać zakonnicą; zresztą, od czegóż ja i moja powaga. Twój dom jest niby moim domem, więc czasem mi wolno kogoś dobrze znajomego przyprowadzić, chociaż, bądź spokojna, ja nie nadużyję opiekuńskich praw i nikogo ci narzucać nie będę.
Elwira pomyślała, że poczciwy dziaduś kłamie pobożnie, że ten hrabia pewnie o niej nigdy nie słyszał, ale Szczęsny go chce prowadzić. Trzeba przyznać, że w sercu Elwiry wspomnienie Gabriela żywe jeszcze mieszkało, a przecież ten tytuł i to imię arystokratyczne zabrzmiało w uchu jej jakoś miło i nie była od tego, by poznać hrabiego Ernesta. Dała więc pozwolenie, a dziadunio zatarł tłuste rączki z ukontentowania.
- Wiesz co, najlepiej tak będzie, ja go na herbatę przyprowadzę dziś.
- Jak kochany opiekun chce i uważa.
- Nic zdrożnego! nic! Ta ceremonialna pierwsza wizyta przedobiednia, to ceremonialne nudziarstwo, my to pominiemy, tak będzie lepiej.
Elwira nic nie miała przeciwko temu.
Uradował się bardzo hrabia Ernest, gdy mu Szczęsny oznajmił, że po niego o ósmej przyjedzie. Umowa między panną Elwirą i opiekunem odbyła się przy pani Ściańskiej, która w oknie siedząc, robiła sobie pończochę i wcale na nią nie zdawała się zważać. Jednak w godzinę jakoś po rozmowie prosiła o pozwolenie wyjścia na miasto i Pod Lipami spotkała się, zapewne przypadkiem, z panem Greiferem. Ten ukłonił się jej i spiesznie przystąpił.
- Jak to? - spytał dosyć groźnym jakimś tonem, mimo pozornej grzeczności - to ja już nigdy nie będę przyjętym, pani nawet tego mi wyrobić nie może.
- Ale ja jestem w tym domu obcą, proszę pana - odpowiedziała sucho kobieta - ja nic nie mogę, nic...
Greifer uśmiechnął się.
- Chcę dobrą pani dać radę - rzekł - bo, widzi pani, ja się kocham, a zakochani, gdy się ich do rozpaczy przywiedzie, mogą się chwycić rozpaczliwych środków.
- Które mu do niczego nie posłużą - dodała Ściańska.
- Choćby do nasycenia zemsty, która jest uczuciem brzydkim, ale ludzkim. Człowiek czasem rad by się mścić na całym świecie.
- Nawet na starych kobietach.
- Ależ, proszę pani, na honor! pani, gdybyś chciała, mogłabyś mi przecie, dając świadectwo dobre, wyjednać choć nadzieję.
- Panna jest samowolną.
- Aż do niegrzeczności! - zawołał Greifer - boć przecie nie skompromitowałaby się przyjmując mnie parę razy.
- Znać nie życzy sobie, abyś się pan łudził.
Greifer westchnął.
- Panna samowolna, ale ja jestem uparty. Więc jakże, nie będę nawet przypuszczony do widzenia jej oblicza?
P. Ściańska milczała, nagle z niecierpliwością pewną odezwała się cicho:
- Probuj pan szczęścia dziś wieczorem. Będziemy mieli gości na herbacie, jest opiekun i przywiózł z sobą hrabiego Ernesta z Warszawy.
Greifer się zachmurzył.
- Opiekun go przywiózł! - zawołał.
- Tak jest, będzie po raz pierwszy. Przyjdź pan wieczorem, służący nie będzie śmiał go odprawić! A! przecież pana tego uczyć nie trzeba, że na służących są sposoby.
Ledwie dokończywszy tych słów, pani Ściańska bez pożegnania poszła szybko dalej. Greifer stał długo w miejscu, drąc rękawiczkę i gryząc palce, potem z wolna pociągnął do domu, ale z miną niewesołą. Hrabia Ernest go przeraził; jak tu z takim współzawodnikiem walczyć było!
Na wieczór Elwira, mimo że serce jej i myśli były gdzieś daleko, postanowiła przecież wystąpić, aby hrabia o domu niezbyt miał złe wyobrażenie. Łatwo jej było o to przy zasobach, w jakie troskliwa matka zawczasu dom opatrzyła. Przepyszne srebra, szkło, porcelana, jeszcze nie popakowane dla wywiezienia do Studziennej, złudzić mogły pozorem domu na pańskiej utrzymywanego stopie. Elwira sama zadysponowała wszystko, o jednej tylko zapomniawszy rzeczy, o powtórzeniu zakazu przyjmowania Greifera. Śliczny salon, przepyszne piano Erarda, kwiaty, albumy, wspaniałe meble pozostałe z apartamentów, w których gości magazynu niegdyś przyjmowano, wszystko to składało się na wielce imponującą całość. Sama pani, choć w żałobie i żałobnie, ubrała się z wielkim staraniem, a którejże kobiecie nie jest do twarzy w czarnym, gdy się ubrać umie? Elwira była prześliczną, a tego wieczora majestatyczną się wydawała. Pani Ściańska ustroiła się także ze smakiem wielkim, tak że niezbyt świeże jej ubranie umiejętnym użyciem zamaskowane zostało.
O ósmej punkt, bo Szczęsny był regularnym, gdy szło nie o kogo więcej, i bojąc się roztargnienia, ze strachu gotów był przybyć wcześniej, zadzwoniono; hrabia Ernest wszedł z opiekunem. Panie były w salonie.
Pierwszy rzut oka na hrabiego bardzo o nim dobrze uprzedził, podobał się. Elwira zrobiła na nim wrażenie wielkie, miłe, lecz smutne razem, bo salon, otoczenie, zbytek, niestety, mówić się zdawały, że tu Pilawskiemu posunąć się ani myśleć. Prostą więc tylko zaspakajając ciekawość, siadł hr. Ernest, poczynając rozmowę o rzeczach obojętnych. Dziadunio bawił panią Ściańskę, gdy drzwi się otwarły i w białych rękawiczkach, z kapeluszem w ręku wsunął się Greifer. Zobaczywszy go, Elwira na chwilę zdumiona, gniewna, ruszyła się, jakby chciała go odprawić, ale zmiarkowawszy się, zarumieniona, skłoniła się chłodno i ręką wskazała mu krzesło, nie mówiąc słowa. Dla obcego świadka tego przyjęcia było ono tak dwuznacznym, iż się dziwić nie można, że hrabia, złapawszy rumieniec, milczenie, wywnioskował z tego, że p. Greifer dobrze bardzo widzianym być musi w domu i poufałym w nim gościem. P. Szczęsny zdziwił się także, nic o nim lub niewiele wiedząc (tyle, co mu z rana napomknięto), a znajdując go, jak sądził, na herbatę proszonym. Nie przypuszczał bowiem, aby się sam tak zuchwale narzucał.
- Ale to filut z tej Elwiry - rzekł w duchu - narzeka na natręta i sama go zaprasza. Coś tu jest! Kryje się przede mną...
Greifer wszedł tu już zuchwale, a postanowienie miał mocne iść i dalej przebojem. Skompromitowanie gospodyni było dlań przewidzianym środkiem zbliżenia się do niej. Wiedział o dwóchkroć sto tysiącach talarów, o Studziennej, o wszystkim, o czym starający się wiedzieć jest obowiązany, postanowił więc drugim przeszkadzać, a sam dotrwać choćby najdłużej i rękę otrzymać. Przybrał więc humor najlepszy i ton tak rażąco poufały i pewien siebie, że Elwira oniemiała. Zaprezentował się sam opiekunowi wesoło i raźnie jako dawny znajomy pani Domskiej i panny, zabrał głos i słowem jednym nie żenował się wcale. Pani Ściańska z trwogi nie śmiała oczów podnieść na niego, a pani domu, mimo gniewu, który ją zgrozą przejął, nie śmiała skarcić zuchwalca. Przysięgła sobie tylko, że sługę odprawi natychmiast.
Ernest patrzał, słuchał i smutniał.
- Pilawski tu nie ma po co jechać - rzekł w duchu - ten jegomość go wyprzedził.
Greifer, który z powołania wszystkie rodziny znaczniejsze i ich związki znał doskonale, farbując się tą wiedzą na człowieka wielkiego świata, natychmiast zapoznał się i z hrabią i począł go pytać natrętnie o familię, powinowatych, rozpowiadać o galicyjskich swych przyjaciołach, hrabiach i książętach, o Baranach, Krzeszowicach, Łańcucie itp.
Hrabia Ernest zbyt wielu znał podobnych panu Stanisławowi intruzów, aby się na tej paplaninie nie poznał. Zwykle łagodny i przystępny, dla tego rodzaju ludzi był nielitościwym; stał się więc dumnym i mimo nadskakiwań Greifera odprawił go bardzo chłodno. Greifer wywnioskował z tego, iż się pan hrabia myśli starać, i to go na chwilę zmięszało. Z tych wszystkich wrażeń, domysłów, omyłek, kwasów i strachów skutek był ten, że wieczór cały został zupełnie zepsuty. Elwira nawet, nie mogąca się uspokoić, gniewna, drżąca, nie była do siebie podobną i dla tego, który ją widział po raz pierwszy, wydać się musiała przynajmniej bardzo dziwnie. Nie mogła nawet długo ścierpieć tego, że w fałszywym świetle przedstawiała się hrabiemu, i korzystając z jakiejś zręczności, odezwała się po cichu do niego:
- Obawiam się, byś pan, co mnie dziś widzisz raz pierwszy, bardzo złego o biednej gospodyni domu nie powziął wyobrażenia. Nie jestem winną, że mnie dziś głowa boli, trochę z gniewu.
- Jak to? Śmiałby kto panią pogniewać? - grzecznie odezwał się hrabia.
- Niestety, śmiał oto ten pan wcisnąć się do mego domu, aby humor i wieczór popsuć. Jest to znajomość z wód, Krynicy, a w tych wodach robią się w ogóle nieznośne znajomości.
- Jak to? wszystkie pani podciąga pod to prawo? - zapytał patrząc na nią uważnie, Ernest.
Elwira mimowolnie zarumieniła się mocno.
- Prawie wszystkie - dodała - najsmutniejsza rzecz, że się zrazu nie wie nigdy, do kogo nas traf zbliży, a potem...
Nie dokończyła jakoś i poczęła mścić się na batystowej chusteczce za występek Greifera, który dziadunia bawił i kokietował, wysilając się na dowcip, erydycję, na frazesy i wykrzykniki. Starego wziąć było niezmiernie łatwo, był bowiem równie dobroduszny, jak roztargniony, a byle kto umiał chodzić koło niego, oszukał go łatwo. Szczęsny śmiał się, gadał i bardzo mu ten miły gość był na rękę. Tymczasem z gniewu na natręta Elwira, z projektem napojenia go żółcią, starała się znowu ująć i być jak najsłodszą, najuprzejmiejszą dla hrabiego, który się tym trochę zakłopotał. Gdy piękna kobieta chce, może, niestety, najrozumniejszemu człowiekowi głowę zawrócić. Hrabia był i zacny, i rozsądny, i niełatwo dający się bałamucić, przecież tego wieczora uczuł się jakby niezupełnie panem siebie. Śliczne te oczy, uśmiech, a nade wszystko rozumne słówka oczarowały go. Hrabia był dosyć muzykalnym, rozmowa się wszczęła o muzyce, zaproszono gospodynię do Erarda, gniew dał jej nadzwyczajną siłę i natchnienie. Zagrała jedną z fantazji Schumanna, jak tylko Clara Wieck grać je mogła, potem sonatę Schuberta, potem mazurka Chopina. Wśród tych świetnych popisów za intermezza służyły nie mniej błyskotliwe rozmowy. Ażeby nie mówić do Greifera, który na próżno zbliżał się kilka razy i wrzucał po słówku, nie odbierając nawet odpowiedzi na żadne, zajęła się hrabią wyłącznie. Była dla p. Stanisława niegrzeczną, on wszakże zdawał się nie uważać na to i trwał w najdoskonalszym humorze, bawił dziadunia, poświęcał mu się. W sercu tylko zemstą gorzał. Tak czas upłynął do herbaty; kamerdyner otworzył drzwi do rzęsisto oświetlonego salonu jadalnego, którego dębowy rzeźbiony kredens, pełen sreber, zastawa stołu, kwiaty czyniły go prawdziwie wspaniałym. Gospodyni udało się posadzić z obu stron przy sobie Szczęsnego i hrabiego, tak że Greifer nieco na drugi plan został usuniętym. Siadł przy pani Ściańskiej, zachowującej się w ogóle neutralnie w ciągu całego wieczora i nie podnoszącej prawie oczów. Z nią po cichu pan Stanisław usiłował zawiązać rozmowę, od której się zrazu milczeniem broniła. Dobrze dobrawszy chwilę, rzucił jej jednak do ucha:
- Z dzisiejszego wieczora ciężki mi ktoś zdać będzie musiał rachunek. Siedzę jak na żarzących węglach, ale dotrwam do końca, to mnie okrutnie bawi.
- Może to nie być jednak wcale zabawnym - szepnęła pani Ściańska.
- Nic już do stracenia nie mam - odparł Greifer.
Przy herbacie znowu Elwira tak kierowała rozmową, ażeby ją skupić i zawrzeć w kółku szczupłym między Szczęsnym i hrabią. Greifer się wtrącał, narzucał, odpowiadali mu inni, ale ani razu, ani słowem gospodyni, która półgłosem zaprosiła hrabiego i opiekuna na obiad jutro, tak by pan Stanisław mógł się domyśleć lub pochwycić coś i poczuć, że go wyłączono. W godzinę po herbacie Elwira skarżyć się zaczęła na ból głowy, a stary, niespokojny o jej zdrowie, chwycił za kapelusz, by ją pożegnać. Hrabia wychodził z nim, Greifer umyślnie się przyzostał. Elwira skłoniła mu się z daleka, aby go pozbyć się prędzej, nic to wszakże nie pomogło; z bardzo grzecznymi ukłony zbliżył się żywo.
- Jeślim był natrętnym, co sam czuję, i może niezbyt miłym gościem, proszę o przebaczenie. Są uczucia, które o wszelkiej przyzwoitości każą zapomnieć.
Elwira, nie odpowiadając nic, odwróciła się i wyszła z pokoju. Greifer stał, szukając oczyma pani Ściańskiej, ale i tej nie było; zagryzł usta i wysunął się. W przedpokoju mający mu na wschodach poświecić służący, ten sam, który go wpuścił, mrucząc szedł poprzedzając.
- Mam panu podziękować - zawołał grubiańsko, otwierając mu drzwi - z pańskiej łaski miejsce straciłem. Jeszcze się herbata nie skończyła, gdy mi pani przez panią Ściańską oznajmić kazała, abym sobie służby szukał.
Greifer wymknął się co najprędzej i wściekły pobiegł do domu.
Najobrzydliwszym z uczuć, a raczej namiętności, które zbliżają człowieka do zwierzęcia, jest zemsta. Ewangelia nawet, która nakazuje przebaczać nieprzyjaciołom i miłości obiecuje zwycięstwo, nie zdołała z niej świata oczyścić. Aż do dziś dnia tę szkaradną pomsty ideę znajdujemy uświęconą niejako prawem, obyczajem wrosłą w żywot powszedni. Mści się społeczność, mszczą kodeksy, domaga się pomsty wszystko, co nas otacza. Dotknięty człowiek, nim pomyślał, skąd nań cios padł, rozgorzeje zemsty uczuciem, choćby sam był winien cierpieniu. Z takim wzburzonym sercem, szukając po głowie sposobu wywarcia zemsty na nielitościwą Elwirę, wracał Greifer do domu. Było jeszcze dosyć wcześnie, miasto roiło się przechodniami, ogródki były pootwierane, kazał się zawieźć do jakiejś restauracji, a szukając zapomnienia doznanych upokorzeń w butelce, wypijał szampana sam z sobą, jakby chciał rozgorzeć więcej i podbudzić w sobie namiętności. Pod wpływem gniewu i napoju przyszła mu nareszcie myśl, która mu się wydała doskonała. Panna Elwira pisma jego nie znała, prócz tego wybornie umiał naśladować charaktery, mógł więc bezpiecznie nakreślić anonim i obrachować tak, aby go w czasie samego obiadu oddano. Dla zadania bolesnego ciosu Elwirze dosyć mu było donieść jej, że Pilawski... umarł. Mogła się domyśleć, skąd pochodziło doniesienie, ale o to nie troszczył się wcale: zaspokojenie zemsty szło przede wszystkim, nawet przed rachubą na przyszłość. Spiesznie więc powrócił do hotelu i następujący list przygotował jeszcze z wieczora:
"Niemiło jest być zwiastunką złej wieści (list miał niby pochodzić od kobiety, na wszelki wypadek), lecz zdaje mi się, że dopełniam obowiązku przyjaźni, donosząc teraz o smutnym wypadku, aby daremną nadzieją nie łudziła się pani dłużej. Świętej pamięci matka jej, gdyby żyła, byłaby mi wdzięczną za to, że przyspieszam nieuniknione rozwiązanie smutnego romansu, któremu ona była najmocniej przeciwną. Dowiedz się, pani, iż Gabriel Pilawski, którego wyzdrowieniem na próżno się łudzono, mimo najczulszych starań hrabinej Palczewskiej, ostatnie chwile jego otaczającej pełną poświęcenia opieką, po odbytej operacji odjęcia ręki umarł w Warszawie. Być może, iż do łez po nim przymiesza się trochę zgryzoty, bo nie bez winy pani jesteś i jej śliczne oczy. Niechże one po nim popłaczą, a obmyte spojrzą znowu wesoło w świat, szukając nowej ofiary".
List ten, odczytawszy parę razy, Greifer przepisał, zapieczętował pierścionkiem jakimś i postarał się przez szwajcara w hotelu, aby punkt o godzinie czwartej wręczony został w mieszkaniu panny Domskiej.
Wyobrażam sobie scenę przy obiedzie! Panna zemdleje może, list upadnie, hrabia go przeczyta lub się domyśli i ruszy z Bogiem, a ja zostanę. Ja pozostać mogę, mnie niepilno, zobaczymy.
Gdy hrabia Ernest wrócił do hotelu i zapragnął zdać sam sobie sprawę z wrażeń wieczora tego, znalazł się dziwnie jakoś niepewnym i zaniepokojonym. Panna Elwira podobała mu się bardzo, pojmował, że się w niej można było zakochać szalenie; wolałby był jednakże mniej świetny dom, nie tyle otaczającego blasku, a nawet nie taką energię w charakterze panny, stworzonej i czującej, że umiała panować temu, co ją okalało. Wolałby był nade wszystko nie spotkać tam tego na pozór tak spoufalonego adoratora i towarzyszki, której powierzchowność drażniła jak zagadka nieprzyjemna. Szło mu głównie o położenie Elwiry i świat, w którym żyła; to co dotąd widział, mało mu dawało nadziei, ażeby Pilawski mógł być przyjętym, wyspowiadawszy się, kim był i jakie zajmował stanowisko. Przezacny Szczęsny podobał się bardzo hrabiemu, był to bowiem człowiek sympatyczny i szlachetny, ale i w rozmowie z nim znajdował hrabia uprzedzenia wieku, stanu i sfery, w której się obracał, weszłe w życie, w krew, które Gabrielowi na przeszkodzie stać mogły. Piękność Elwiry, jej wykształcenie, swoboda i ton w towarzystwie zachwycały Ernesta, lecz mimowolnie myślał, jak by się ona pogodzić potrafiła z osamotnieniem, które ją otaczało, z życiem zamknętym lub ze skromnym kółkiem, w którym Pilawski obracać się musiał. Wychowana do świata, do ludzi, choć miała wszelkie przymioty, z którymi człowiek sam sobie wystarczyć może, wymagać miała prawo od losu coś więcej nad Pilawskiego skromną rolę, z której nigdy wyjść nie mógł. Nawet miliony wydźwignąć by go nie potrafiły, chybaby porzucił to, co mu je dało, a przedzierzgnął się na bankiera, na spekulanta, na handlarza pieniędzy, bo tym by już zyskał za gotówkę zupełne prawo obywatelstwa. Myślał, wzdychał, a oczy panny Elwiry biegały za nim i uśmiech jej nęcący migał mu wspomnieniem i bardzo był rad, że ją zobaczy nazajutrz, więcej się zbliży, pozna lepiej.
- Na pierwsze wrażenie - mówił w duchu - nigdy się spuszczać nie można; ten natręt nie dał mi spokojnej roli badacza podołać, byłem roztargniony, zobaczymy...
Nazajutrz dziadek Szczęsny przybył zabrać hrabiego o naznaczonej godzinie.
- A cóż? - spytał z uśmiechem - moja wnuczka? co mówicie?
- Prócz uwielbienia nic do powiedzenia nie mam.
- Kochany hrabio - dodał Szczęsny - takich kobiet dziś nie ma, to istota wyjątkowa. Widzieliście ją w salonie, lecz nie domyślacie się, co to za gosposia pracowita, jak ona wszystko umie i jak się niczym nie brzydzi. Komu się ten skarb dostanie, będzie szczęśliwy.
Hrabia milcząco pokiwał.
- Na pierwszy rzut - mówił z zapałem Szczęsny - śliczna laleczka salonowa, ale to najmniejszy z jej przymiotów. Jest grunt, serce, jest miłość pracy i choć artystka całą duszą, co rzadko, rzeczywistość i jej obowiązki rozumie doskonale.
Dziadek byłby mówił bez końca, bo się już zapalał, ale nielitościwy zegar wybił godzinę, ruszyli.
Elwira jak wczoraj, tak i tego dnia występowała. Chciała nie zawstydzić opiekuna, a hrabiowskie imię, tytuł, stosunki także podziałały na nią; chciała pokazać, że wykwintnego życia warunki zna i że ono nie jest dla niej rzeczą nową. Ułożyła nade wszystko ten obiad w taki sposób, ażeby występ nie był widoczny, aby w nim nie czuć było wysiłku żadnego, aby się wydawał powszednim, a był wykwintnym. W domu też nie było o to trudno, a w mieście to, co tak kłopotliwie zdobywa się na wsi, dostaje się z największą łatwością za pieniądze. Tych nie potrzebowała żałować Elwira. Obiad więc, przygotowany wedle przepisu starożytnego na niewielką liczbę osób, mógł być podpisanym choćby przez Cheveta jako odpowiedzialnego wydawcę.
Pani domu, nie zrzucając żałoby, wzięła ją na ten dzień białą z czarnymi wstążkami i było jej na inny sposób prześlicznie. Hrabia, spojrzawszy na nią teraz po dniu, jeszcze mniej dziwował się Gabrielowi, ale westchnął, mówiąc sobie w duchu:
- Dla Pilawskiego pragnąłbym innego rodzaju ideału, cichej, miłej, łagodnej, kochającej kobieciny, której by dom starczył i mężowska dłoń, i kątek malutki a spokojny.
Jakby dla zatarcia wczorajszych wrażeń Elwira starała się być miłą, wesołą, swobodną, bo się jej zdawało, że Greifer, jak chmura, na nią cień b rzucił. Pani Ściańska, odgrywając swą rolę zwykłym sposobem, starała się być jak najmniej widoczną i postrzeganą, szukała kątków, odpowiadała uśmiechami, ale oko jej śledziło każdy ruch, wejrzenie, a ucho każde słówko w powietrzu łapało.
Gdy przeszli do sali jadalnej, hrabia był już tak przyswojony, że zapomniał zupełnie, iż przyjechał dla Gabriela, i bawił się, a patrzał w oczy Elwiry na swój własny rachunek. Powiedział sobie nawet parę razy, opamiętawszy się na chwilę, że panna była niebezpieczna i że podobnych misji badawczych dla przyjaciół podejmować się nie godzi. Przyszła na myśl bajka Krasickiego i różne inne w świecie słyszane przygody. Nie postrzegł w Elwirze najmniejszej zalotności, ale ten jej brak właśnie był najniebezpieczniejszy, drażnił. Obiad rozpoczął się przy najlepszym humorze wszystkich i już doszedł do połowy, gdy w chwili oczekiwania na półmisek lokaj wszedł ze srebrną tacką i listem na niej, na którego kopercie stało: "pilno".
Elwira, mało odbierająca korespondencji, niezmiernie się zdziwiła, pochwyciła kopertę i nim ją rozpieczętowała, zapytała, kto przyniósł i czy na odpowiedź czeka. Służący objaśnił, że oddawcą był dienstmann, który natychmiast odszedł. Parę razy list obróciwszy w ręku, jakby coś przeczuwała, zdawała się wahać, czy go otworzyć.
- Któż widział listy przynosić przy obiedzie - odezwała się - a jeszcze taki jakiś podejrzany.
Namyśliła się i rzuciła go, nie otwierając, na tackę.
- Połóż go na stoliku, przeczytam potem.
Dziadunio i hrabia zaczęli prosić, aby nie robiła ceremonii, bo może być co pilnego.
- Ale co pilnego tak być może? doprawdy, nie rozumiem - obojętnie obracając go znowu w ręku, rzekła Elwira.
Nikt uwagi nie zwracał na panią Ściańską, która od przyniesienia tego listu pobladła, spuściła oczy na talerz i widocznie była pomięszaną. Domyśliła się znać, skąd mógł pochodzić, a nawet, że nic dobrego nie zawierał.
Opatrzywszy list, pieczątkę, przypatrzywszy się pisaniu, Elwira rozerwała kopertę, poczęła czytać; Szczęsny spostrzegł, że bladnieje, wyciągnęła rękę, słabym głosem wołając:
- Wody! wody! - i w chwili gdy Ściańska zerwała się z krzesła, biegnąc ku niej, hrabia, widząc ją mdlejącą, podtrzymać musiał, ażeby nie upadła.
- To infamia jakaś, to anonim! - krzyknął oburzony Szczęsny, którego oko padło na rzuconą na posadzkę kartkę.
Kilka kropel wody, uczucie samo, iż ta scena miała za świadków obcych, że oni ją nie wiedzieć jak tłumaczyć mogli, otrzeźwiły wprędce Elwirę. Powiodła oczyma osłupiałymi i potok łez popłynął.
- Przepraszam! przepraszam! - rzekła cichym głosem - coś tak niezwyczajnego, muszę wyjść, aby oprzytomnieć, wnet powracam.
- My idziemy! - zawołał Szczęsny i hrabia podnosząc się. - Ale niech mi wolno będzie jako opiekunowi...
- A! to nic, to nic! - szepnęła Elwira - tylko smutna, żałobna, niespodziewana wiadomość.
Rzuciła okiem na hrabiego.
- Niech panowie zostaną, proszę, lżej mi będzie, ja wrócę.
Zawahali się goście. Hrabia zrozumiał, co mu czynić wypada.
- Niech pan dobrodziej zostanie, ja muszę iść, obcy, byłbym zawsze natrętem.
- Hrabio, ale tak nie odjeżdżaj, proszę, zobaczymy się.
Ernest skłonił się i wyszedł co najprędzej. Dziadunio został, Elwira rzuciła się na kanapkę i płakać zaczęła.
- Moja droga, błagam, wytłumacz mi, może potrafię pocieszyć, poradzić.
- Nie, kochany mój opiekunie, dla przekonania cię, iż tajemnic nie mam, czytaj list. Intencja jego była niezawodnie złośliwa, łatwo mi się domyśleć, kto go pisał.
- A! - zawołała Ściańska przerywając Elwirze - więc o nim pani myśli, to być nie może!
- Tak jest, niechybnie - rzekła Elwira. - Ale cóż mnie obchodzi, kto przyniósł wiadomość, zawsze ona dla mnie równie bolesna.
- A o kimże to w liście mowa? - spytał Szczęsny - bo ja, choć opiekun, o niczym nie wiedziałem.
- Nie było w tym żadnej tajemnicy - spokojniej poczęła Elwira - poznałam nieszczęśliwego tego, którego Greifer zabił.
- Ten, co tu był wczoraj.
- Ten sam - kończyła Elwira - poznałam go w Krynicy, podobał się nie mnie, ale wszystkim. Był to młody człowiek, wykształcony, rozumny, miły, naturalny; żal mi go tym więcej, iż miałam w nim przyjaciela...
Szczęsny milczał.
- W istocie - rzekł zafrasowany - cóż tu począć, wszystko jest w ręku Opatrzności, śmierć zabiera ofiary. Uspokój się, kochana Elwiro, na to nie ma ratunku. Takie są losy człowieka. Niemniej muszę dołożyć, że kto ten list anonimem przysłał tak pospiesznie, nie czynił tego bez złego zamiaru i mam go za... za łajdaka! Tak! - powtórzył stary - mam go za łajdaka!
P. Ściańska poglądała na Elwirę i Szczęsnego, przysłuchując się ciekawie.
- Niech mu Pan Bóg przebaczy - rzekła cicho, płacząc, Elwira - dla mnie to cios bolesny.
Dziadek przechadzał się po sali, trzęsąc się z oburzenia.
- Gdybym wiedział, kto to zrobił, na pewno poszedłbym z dobrą trzciną wyłatać mu boki. I trzeba było, żeby właśnie w tę godzinę wystąpił. Co hrabia sobie pomyśli?! Co on pomyśli?
Stary aż ręce łamał.
Hrabia, napiwszy się czarnej kawy w pierwszej cukierni po drodze, zapalił cygaro i poszedł zamyślony na przechadzkę do Thiergartenu.
- Grzeczność nie dozwala wyjechać, nie pożegnawszy się z tą biedną panienką - mówił do siebie - ale niemniej nie mam już tu co robić. Jeśli się nie mylę, a mylić się nie mogę, Pilawski by próżno się łudził; musiał wziąć grzeczność za uczucie, boć panna miała kogoś innego w sercu. Intrygi jakieś, ten Galicjanin nieznośny, pełno jakichś tajemnic, dom nadto pański, panna Elwira wysoko patrzy, mojemu poczciwemu krawczykowi ani się tu myśleć posuwać. Ale... na pożegnanie pójdę.
Zamyślony, smutny powrócił do hotelu. Nazajutrz chciałby był wyjechać, lecz dzień jeszcze dać wypadało spocząć po tym pannie Elwirze, postanowił więc zostać. Wieczorem przyszedł Szczęsny, który według swoich kombinacji postanowił przed hrabią wytłumaczyć Elwirę, nie przyznając się wcale do prawdziwej historii. Miał bowiem niejaką nadzieję, że się hrabia zakocha, a wydanie za takiego pana, jak Ernest, któremu państwo nie przeszkadzało być najmilszym z ludzi, jak się wyraził Szczęsny, uważał za największy los, jaki Elwirę mógł spotkać.
- Przepraszam cię, kochany hrabio - zawołał, ściskając go za ręce - przepraszam za ten obiad niefortunny i za moją biedną wnuczkę. Bogu ducha winna, bo to historia nie jej, nie jej, ale jednej jej przyjaciółki, tak, przyjaciółki, którą kocha jak siostrę. Znam - dodał kłamiąc dość niezręcznie i łykając wyrazy jak człowiek, który sam dobrze nie wie, co ma powiedzieć - znam tę osobę, o którą idzie, bo to ona się wychowała z Elwirką. Otóż, mości dobrodzieju, wplątano biedną dziewczynę... w intrygę... a ta Elwira tak poczciwe ma serce... serce złote. Moja wnuczka, przepraszam hrabiego, nie mogła się jakoś powstrzymać od wzruszenia, a najwięcej ją obchodzi, ażebyś hrabia nie myślał, uchowaj Boże, iż to coś jej samej tyczącego się.
Hrabia zaprotestował, zapytał o zdrowie i czy pozajutro mógłby pożegnać pannę Elwirę, bo zamyśla wyjeżdżać.
- Pozajutro niezawodnie przyjdzie do siebie, rzecz się ta rozjaśni - rzekł Szczęsny. - Bardzo jej miło będzie widzieć hrabiego.
Po krótkiej rozmowie rozstali się serdecznie, ale stary odszedł zakłopotany, czując, że jego niezręczne kłamstwo niewiele zdołało naprawić.
Nazajutrz rano pani Ściańska pod pozorem mszy wyszła do miasta. Cały wieczór przesiedziała przy Elwirze, która płakała i czuła się chorą; nie śmiała ani pocieszać, ani wywoływać zwierzeń, lecz była milcząco troskliwa, a twarz jej chwilami przybierała wyraz zmęczenia, niepokoju, rozdrażnienia niewypowiedzianego. Nie położyła się spać prawie, dowiadując się o Elwirze kilka razy w nocy, a doczekawszy poranka, spiesznie ruszyła z domu. Znać z rozmowy z Greiferem musiała wiedzieć o jego adresie, poszła bowiem wprost do hotelu, w którym mieszkał, i kazała go szwajcarowi wywołać. Pan Stanisław wybiegł natychmiast, rad był się dowiedzieć o skutku swej zemsty. Pani Ściańska, nie chcąc rozpoczynać rozmowy ani w sieniach, ani w hotelu, prosiła go, aby szedł za nią. Kilka kroków zrobiwszy ulicą, zatrzymała się.
- Cóż się stało? - zapytał ciekawie Greifer.
- Panna Elwira jest chorą - rzekła głosem cichym Ściańska - a ja przychodzę to tylko powiedzieć panu, że jestem zdecydowaną na wszystkie zemsty jego następstwa, nawet na stratę ostatniego chleba kawałka, ale pomagać mu nie chcę i nie będę. Napisz pan drugi anonim, oskarżający mnie, odkryj jej całą przeszłość moją, którą opłakując, straciłam ochotę do życia, pójdę, pójdę choćby do szpitala, ale do tej intrygi pomagać miałabym sobie za zbrodnię. Żegnam pana.
To mówiąc spojrzała pogardliwie na Greifera i szybko poszła. Pan Stanisław pogonił za nią pierwszy.
- Ja pani - rzekł - o żadną pomoc nie proszę ani się myślę wdawać w denuncjacje, nie żądam nic od pani, chcę tylko wiedzieć, cóż się stało?
Ściańska odwróciła się z twarzą pełną oburzenia.
- Żeś ją waćpan nie zabił, to szczęście.
Greifer ramionami ruszył.
- E! co tam - zawołał - kobiety od takich rzeczy nie umierają. Cóż? zemdlała, otrzeźwili, wieczny odpoczynek i hrabia zastąpi miejsce wielkiego nieznajomego, jeżeli się nie zrazi awanturą! Cha! cha! Podejrzenie padło na mnie.
- Broniłam nawet niepotrzebnie waćpana - odezwała się Ściańska - niepotrzebnie, boś pan tego niewart, a obrona była próżną. Jakkolwiek charakter listu zmieniony, panna Elwira ma pamięć dobrą, a jakaś tam pani w Krynicy list jej pański dla pięknego stylu pokazywała... i z tąż samą pieczątką.
Greifer uderzył się w czoło.
- Zapomniałem na wieki! - krzyknął - a, to ten list do Jaworkowskiej!
Uśmiechnął się ironicznie sam do siebie.
- Bądźże, pani, spokojną, kiedy tak - dodał - mnie tu nie ma co robić. Zemściłem się i mam dosyć. Kobieta mnie nienawidzi, nie myślę walczyć z tym uczuciem. Nie daruje mi tej zemsty. Bądź, pani, zdrowa.
Ruszył ramionami i pogwizdując poszedł w inną stronę.
Drugiego dnia już Elwira miała siłę i moc nad sobą przygotować się na przyjęcie hrabiego; włożyła grubą żałobę w myśli, że jest podwójną. Obiecywała sobie nawet nosić ją całe życie. Całe życie! O! te ludzkie obietnice na wieki, gdy nikt siebie za lat kilka sam nie poznaje, jeśli się ściśle liczy z sumieniem i myślami!! Ale się ślubuje na życie i układa zawsze, jakby człowiek i uczucia jego były nieśmiertelnymi.
Hrabia przyszedł w przedpołudniowej godzinie, a troskliwy dziadek-opiekun jeszcze go poprzedził, aby wnuczce dopomóc do przyjęcia. Elwira była po raz trzeci znowu inaczej piękną, i może najpiękniejszą w tym obłoku smutku, który ją całą obwiewał. Na powiekach miała jeszcze ślady łez, a na ustach tęskny igrał uśmieszek.
- Dzięki Bogu - odezwał się Ernest - że panią widzę lepiej dziś i uspokojoną, odjeżdżam pewien przynajmniej, że ta chwila tak nieszczęśliwie związana z moim pobytem żadnych dalszych następstw mieć nie może.
- Powietrze wiejskie, zatrudnienie około domu w Studziennej, to będzie pono najlepsze lekarstwo - dodał dziadunio - nie mamy najmniejszego powodu przedłużać pobytu w Berlinie i w tych dniach ruszamy na wieś, a jeślibyś kiedy pan hrabia był w Księstwie, prosimy nie zapominać o Studziennej. Moja wnuczka będzie bardzo szczęśliwą.
Elwira ukłonem potwierdziła zaproszenie, przy rozstaniu podała rękę uprzejmie i kilka słowy żegnając hr. Ernesta, przeprosiła go jeszcze za niemiłą ową godzinę. Hrabia wyszedł smutny jej smutkiem, ale zarazem i tym, że Gabrielowi nie miał co przywieźć pocieszającego.
Pilawski już był zupełnie zdrów i pozostały mu tylko głuche bóle w ręku. Potrzebując się rozerwać, rzucił się do pracy, do interesów, do książek swoich i malowania. Czas pobytu hrabiego w Berlinie wydał mu się wiekiem, zdawało mu się, że powinien był prędzej powrócić. Co dzień posyłał się dowiadywać i co dzień przynosił służący wiadomość, że hrabiego jeszcze nie było. Przedłużona nad zamiar podróż niecierpliwiła Gabriela, lecz próżno chciał zapomnieć oczekiwania, z każdą chwilą rósł niepokój. Na ostatek jednego ranka hrabia z torebką jeszcze podróżną wszedł do jego pokoju i rzucił się na krzesło, prosząc o herbatę.
- Ano! tożem się przecie ciebie doczekał - zawołał ściskając go Gabriel - nim usta otworzysz, pozwól mi powiedzieć i prosić o jedno. Żadnej litości nade mną i żadnych ogródek, żadnych nadziei, jeśli ich sam nie masz. Przyjaciel powinien prawdę rąbać śmiało, to pierwszy przyjaźni obowiązek. Widziałeś ją, słyszałeś o niej?
- Słyszałem, dowiedziałem się, czego było potrzeba - odpowiedział hrabia - szczęśliwy traf nastręczył mi znajomość z jej krewnym i opiekunem, najzacniejszym w świecie człowiekiem. Ten mnie wprowadził do jej domu, byłem trzy razy.
- Opiekunem, i jak to... opiekunem? a matka? - zapytał Gabriel.
- Umarła!
- Matka umarła! Więc jakże została? z kim?
- Sama, jakaś ponura dame de compagnie, nikogo więcej. Dziadek codziennym gościem, najczulszy z dziaduniów...
- Lecz dom, ona, mów, mów...
- Daj mi odetchnąć - prosił hrabia - zbiorę myśli, nie wiem, od czego zacząć.
- Ale ona - wołał Gabriel - ona? podobała ci się?
- Bardzo! królowa, księżniczka, co chcesz - rzekł hrabia - lecz kto wie, mój Gabrielu, czy to jest żona dla ciebie. Panna ma familię bardzo wybitnie staroszlachecką, dwakroć sto tysięcy talarów posagu, dobra jakieś kupili teraz, dom na bardzo pańskiej stopie.
Pilawski powoli osunął się na fotel.
- Mów - rzekł - mów; trzeba mieć rozum, gwiazdy z nieba, kafli z pieca, szybki z okna dziecko nie powinno żądać. Z losem się moim pogodzę.
- To, co ja ci mam do powiedzenia - odezwał się hrabia powoli - jest rzeczą mojej własnej obserwacji. Wprawdzie wiodła nią przyjaźń, ale i ta bywa często ślepą. Zatem, co ja powiem, jeśli się nie zgadza z tym, co ty czujesz, możesz odrzucić.
- Mów! - powtórzył Gabriel - rozum mieć będę.
- Koniecznie też go potrzebujesz - dodał Ernest - panna piękna jak królowa, wychowana jak księżniczka, ton wielkiej pani, życie na stopie wytwornie arystokratycznej, stosunki, jeśli się nie mylę, bardzo starannie obmyślane. Jak około dziedziczki, będącej panią swej woli, kręci się rój różnych konkurentów.
- A! tegom się spodziewał!
- O oczy i o uszy mi się obiło coś, mniejsza o to, najnieznośniejsza dla niej figura, bo mi to sama oświadczyła, Galicjanin, typ nie pieczeniarza, ale liziłapy pańskiego, Greifer.
- Jest tam?
- Był przynajmniej - rzekł hrabia - nie chciano go przyjmować.
- Wiesz, że to mnie cieszy, przecież to ten sam, który mnie ranił w pojedynku.
Hrabia nazwiska czy nie dosłyszał, czy zapomniał, dość, że dopiero teraz się z nim opamiętał.
- Jak to? to ten sam?
- Niezawodnie - odparł Gabriel - a jeśli go tam niedobrze przyjmują, to znak, że może... - nie dokończył i spytał: - nie było o mnie rozmowy?
- Strzegłem się tego jak najpilniej - odezwał się hrabia - nie chciałem cienia posądzenia o to, że jestem twoim szpiegiem.
- A więc rezultat? - zapytał niecierpliwie Pilawski.
- Jest ten, mój drogi, że to może być ideał, że to jest postać poetyczna, wzór dla malarza, dla poety natchnienie, dla kogoś może szczęście, ale nie żona dla ciebie. Dostań sobie jej fotografię, każ oprawić w aksamitne ramy, patrz na nią, wzdychając po całych dniach, lecz nie posuwaj się dalej. Próby ci nawet nie życzę, rozczarowałaby cię, a lepsza niepewność i złudzenie niż zwątpienie. Jestem prawie, prawie pewien, że odkrycie tego, kim ty jesteś, odebrałoby ci wszelki urok w jej oczach, tak jak u hrabiny. W dziejach twojej młodości będzie ta karta wspomnienia założona rękawiczką i nic więcej.
Gabriel zbladł, podparł się na dłoni, zamilkł. Podniósł potem głowę, wyciągnął rękę i ścisnął hrabiego, dziękując mu milcząco.
- Były chwile - odezwał się - żem miał jakieś niedorzeczne nadzieje; teraz, teraz widzę, żem się łudził na próżno. Z tego, co mówisz, wnoszę, wierząc sercu i oku, iż tam już jechać nie mam po co. W sferach, w których ona żyje, może bym ofiarą porzucenia mojego stanu i pracy, wymógł zapomnienie, czym byłem, gdyby ona była ubogą, ale obywatelska córka, mająca dwakroć sto tysięcy talarów w posagu nie idzie za krawca, chociażby ten wychował się w Londynie i Paryżu i podobny był jak dwie krople wody do salonowego próżniaka. To darmo. Największą zawadą dla mnie są te nieszczęśliwe talary. Przyznaję się, że całą nadzieję pokładałem na zrujnowaniu. W Poznańskiem wszyscy są albo już zrujnowani, rujnujący się lub mający się zrujnować. Czasem jedno pokolenie trzyma się na nogach, dwa jeszcze, w trzecim już są rysy, a najdalej czwarte z dóbr przechodzi na jedną wioseczkę lub na proletariat szlachecki, najnieszczęśliwszy z proletariatów, bo pracować nie umie, na los się skarży, stawia na loterie, szuka synekury, nic nie robi i marnie ginie. Jakimże sposobem ci Domscy potrafili utrzymać się przy majątku? Kobieta, wdowa, bo wiem, że matka jej od dawna wdową została. Jakim cudem!
- Nawet po śmierci jej córka jeszcze majątek kupiła i w nim ma właśnie zamieszkać.
- A wprzódy gdzie mieszkały?
- Tego nie wiem, nie śmiałem pytać o majątkowe stosunki dziada, sam mi się tylko z tego, co wiem, wyspowiadał.
Pilawski poprzestał wkrótce badania. Hrabia też szczegółów wielu dotykać nie chciał i o wypadku przy stole nie wspomniał wcale. Cały dzień przesiedzieli z sobą.
- Co poczniesz? - zapytał Ernest rozstając się.
- Jutro wyjeżdżam do Londynu - rzekł Pilawski - mam znaczną partię sukna i kortów do wybierania, mnóstwo drobnostek, praca i podróż mnie rozerwą skutecznie.
- A zatem szczęśliwej drogi - dodał hrabia - ażeby zaś cię chętka nie wzięła zatrzymywać się w Berlinie, powiem ci, że panna z dziadem na wieś pozawczoraj wyjechać miała.
- O! to mi wszystko jedno, kilka godzin ledwie w Berlinie się zatrzymam i spieszę do Anglii.
Takie było najmocniejsze postanowienie pana Pilawskiego, który upakować kazał co najprędzej tłomoczek podróżny i nazajutrz już był na kolei. Złożyło się tak jednak, iż rachunek znaczny miał do załatwienia w Berlinie, gdzie najmniej dwadzieścia cztery godzin zatrzymać się musiał. Bankier, z którym miał do czynienia, był człowiekiem bardzo oryginalnym i dlatego może Gabriel wolał mieć z nim interes niż z kim innym. Dziad jego, Levison, jeszcze przyszedł do majątku znacznego wielką obrotnością, ojciec był już cywilizowanym i salonowym, i trochę literatem i artystą. Obracał się w owych czasach w tych kołach, w których Varnhagena, Humboldta i całe grono myślące i czujące gorąco sprawy swego czasu spotykać było można. Syna więc też wychował, nie zaniedbując bankierstwa i giełdy zarazem, na wielostronnie wykształconego członka społeczności. Dom Levisona, zupełnie od jego biura oddzielony, był bardzo miłym i skupiał w sobie, co najznakomitszego ma Berlin w dziennikarstwie, sztuce, między profesorami i literatami. Jak wszyscy ludzie rzeczywiście wyżsi, Levison nie miał ani upodobania w świecie eleganckim i arystokratycznym, błyszczącym tylko formą przyjemną, ani najmniejszej pretensji do blasku i popisów; życie prowadził skromne, oszczędne prawie, ale nie żałował na przyjemności duchowe, lubił obrazy, książki, kwiaty, nade wszystko sztukę. Podobieństwo charakterów i gustów zbliżyło ich z Gabrielem, polubili się wzajemnie. Ile razy Pilawski był w Berlinie, Levison gonił za nim, chwaląc mu się nowym Knausem, jakim rysunkiem Kaulbacha, szkicem Corneliusa, obrazkiem Lessinga lub Schnorra, krajobrazem Prellera, rozprawiali o literaturze i spędzali kilka godzin przyjemnych. Tym razem Pilawski przybiegł tylko do biura dla uregulowania swych interesów i wekslów na Londyn, ale w biurze zastał Levisona, który go zaprosił do gabinetu. Pierwszym słowem było:
- Dziś u mnie na obiedzie!
- Nie mogę, jadę do Londynu i spieszę.
- Jeśli interes wymaga, ani słowa, ale za pozwoleniem - rzekł Levison - czy idzie o godzinę? czy obrachowany czas? czy jest rzeczywista konieczność, czy gorączka? Jeżeli gorączka, to wstrzymam was umyślnie dlatego, aby miała czas przejść, bo nie ma nic niebezpieczniejszego nad robienie interesu w gorączce.
Po krótkiej rozmowie Gabriel przystał na obiad, po obiedzie miał wieczorem odjechać pociągiem. Przez cały dzień nie było co robić, wyszedł na przechadzkę do Thiergartenu. Pora była piękna, korzystali z niej i mieszkańcy Berlina, bo ulice ogrodu były przepełnione. Gabriel szedł z głową spuszczoną, nie bardzo patrząc na to, co go otaczało, gdy krzyk wyrwał go z zadumy. Podniósł oczy, o kilka kroków stała oparta o drzewo Elwira. Pilawski widzieć jej się wcale nie spodziewał, nie życzył sobie nawet, lecz zobaczywszy ją, zapomniał o postanowieniu, o radach hr. Ernesta, o wszystkim w świecie i z promieniejącymi oczyma posunął się ku drżącej jeszcze z wrażenia.
- Jak to? więc to pan, pan jesteś! pan... żyw! pan... nas doszła fałszywa wiadomość! O, jakże się cieszę, że fałszywa, że skłamana.
- Niestety - rzekł, zbliżając się, Gabriel z wyrazem smutnym - żyję, pani, i nie potrafiłem umrzeć w porę.
- Wystaw pan sobie moje zdumienie. Jakże dawno pan tu jesteś? co robisz? - żywo zawołała Elwira, której twarz rozpromieniała.
- Jestem tu zaledwie od kilku godzin - rzekł Gabriel - przejazdem do Londynu. Powiedziano mi, że pani jesteś już na wsi.
- Kto panu powiedział?
- Hrabia Ernest.
- Znasz go pan?
- To mój przyjaciel najlepszy, jedyny - mówił Pilawski.
Elwira zarumieniła się.
- A mnie o panu nie wsppomniał. I byłbyś pan tak pominął Berlin...
- Pani, anim nawet wiedział, gdzie mam jej szukać - tłumaczył się Pilawski - ale los choć raz w życiu mi poszczęścił.
- Ja jeszcze do siebie przyjść nie mogę - szepnęła Elwira.
W tej chwili dopiero przedstawiła go stojącej na uboczu pani Ściańskiej. Gabriel był w dziwnym położeniu, odżyło w nim wszystko, co sądził pogrzebionym i chciał mieć zapomnianym. Nie wiedział, co począć z sobą, Elwira tryumfująca, jakby nazajutrz po przerwanej rozmowie w Krynicy, ciągnęła ją dalej.
- Naprzód - rzekła - chcę wiedzieć, długo pan bawisz w Berlinie?
- Wieczorem miałem jechać dla interesów do Londynu - cicho odpowiedział Gabriel.
- Ale interesa te przecież nie są tak pilne?
Pilawski się zawahał.
- Interesa są interesami - rzekł - nie lubią one czekać, lecz...
- Lecz nie są przywiązane do godziny.
Pilawski zmilczał. W istocie mógł ułatwić je listownie, lecz walczył z sobą jeszcze. Z tego, co mu powiedział Ernest, nie mógł dobrej wyciągnąć wróżby, po cóż było na nowo sobie serce rozdzierać? Z drugiej strony, odkradziona chwila szczęścia, choćby ją opłacić przyszło, tak droga w życiu człowieka.
- Ja będę natrętną - wesoło potrąciła Elwira. - Co pan dziś robisz z sobą?
- Jestem na obiedzie u bankiera mojego, Levisona.
- Napiszesz pan list albo mu się wytłomaczysz, albo mu słowa nie dotrzymasz, lecz na obiedzie będziesz pan u mnie. Ja proszę. Miałyśmy na wieś wyjeżdżać, już zaczęłam się pakować, gdy list mojego opiekuna oznajmił mi, iż dom potrzebuje gruntownych reperacji tego rodzaju, które by mnie przeszkadzały, a ja im. Musiałam więc nająć na nowo mieszkanie w Berlinie - dodała Elwira - i ażeby mi wieś przypominało, najęłam tu willę w Thiergartenie. Dlatego mnie tu pan spotkałeś na przechadzce.
Wskazała ręką śliczny domek, jeszcze piękniejszym otoczony ogródkiem.
- Rób pan z bankierem, co chcesz, a przychodź na obiad do mnie, potem zobaczymy...
Pilawski upajał się dźwiękiem jej głosu, blaskiem oczów i dobrocią, jaką mu ukazywała, rozum więc, rachuby, zimna krew poszły kędyś daleko, młodość nieopatrzna odzyskała prawa swoje. Zapomniał o niebezpieczeństwie.
- Do Levisona jadę zaraz - odezwał się posłuszny - a godzina u pani obiadu?
- Czwarta. Zwykle jadamy wcześniej, dziś przez wzgląd na gościa i jego interesa opóźniam o godzinę.
To mówiąc wskazała mu domek ręką.
- Przypatrz się pan tylko dobrze willi, numerowi, fontannie, bluszczom, abyś w mnóstwie podobnych cacek innej nie wziął za moją. Na tabliczce marmurowej u bramy napisał jej właściciel chrzestne imię Villa dei Fiori.
Pilawski się skłonił, podali sobie ręce. Elwira na pierwszej ławce, jaką zobaczyła, padła odpocząć. Ona także potrzebowała zebrać myśli. Na wspomnienie bankiera Levisona, z którym też pani Domska miała interesa pieniężne, zadrżała; obawiała się, aby Pilawski imienia tego nie wymówił i nie dowiedział się, że Domska miała niegdyś magazyn mód, że była modystką. Dotąd bowiem Elwira miała Gabriela za panicza, a przyjacielski stosunek z hrabią Ernestem jeszcze ją bardziej w tym przekonaniu utwierdził. Nie mogła też sobie wytłomaczyć, dlaczego Pilawski, wiedząc o niej, natychmiast jej nie szukał i wolał jechać do Londynu za interesami, niż gonić szczęście, które mu się uśmiechało. Nie znajdowała go przecież ostygłym. Być mogło, iż Ernest rozczarował go fałszywym opowiadaniem o Greiferze.
- Niech będzie, co chce - dodała Elwira spiesząc do willi - teraz on moim będzie, wróciła mi więc szczęścia nadzieja!
Odwróciła się do pani Ściańskiej, która teraz zawiadywała w domu wszystkim.
- Kochana pani moja - rzekła z uśmiechem - mam gościa zmartwychwstałego, gościa, który mi jest najmilszym, proszę, przyjmijmy go tak, żebym się nie wstydziła.
- Ale, pani moja - pospiesznie zawołała towarzyszka - biegnę do domu i zrobię, co tylko można. Czyż się pani kiedy za przyjęcie u siebie wstydzić potrzebowała?
- Idę z panią - żywo, biegnąc, poczęła Elwira - urządzimy razem przyjęcie.
Furtka willi była o kilka kroków tylko, a w niej jak w ramach oprawny stał śmiejący się dziadunio z torbą podróżną w ręku.
- Otóż gość! - rzekł - a przyjmieszże mnie? Na dwa dni tylko, słowo daję... Za dni cztery mam sesję, na którą spieszyć muszę, a przybiegłem tylko moją pupilę zobaczyć, której jasna twarzyczka błogim uczuciem mnie napełnia.
- Dziaduniu! - krzyknęła, rzucając mu się na szyję, Elwira - nie dziw się, ale w tej chwili jestem prawie szczęśliwą. Ten, którego miałam za umarłego, o którego mi śmierci doniesiono...
Dziadunio puścił torbę z rąk i uderzył w dłonie pulchne:
- Żyje!
- Żyje! przed chwilą go spotkałam tu, przypadkiem. Nie wiedział, żeśmy tu jeszcze. Jechał do Londynu. Hrabia Ernest, jego przyjaciel, powiedział mu, żeśmy już na wsi.
- Gdzie tam, stęchlizna taka w domu, że trzeba bodaj wszystkie posadzki precz wyrzucić, bo dyle pogniły.
Elwira ręką machnęła w powietrzu.
- A! na ten raz się nie gniewam za opóźnienie.
- Za pozwoleniem - wstrzymując ją nieco, po odejściu Ściańskiej, począł stary - choć ty, kochana pupilko, więcej masz w pięcie niżeli ja w głowie, pozwól sobie dać dobrą radę, nie okazuj temu szczęśliwemu śmiertelnikowi, że on cię tak obchodzi.
- Nie mogę się powstrzymać! - westchnęła Elwira - stryj masz słuszność, pokazałam mu nadto może, iż mam dlań przyjaźń żywą, gorącą.
- Nadto gorącą - szepnął dziadunio - coś tu już wychodzącego poza szranki przyjaźni.
I począł się śmiać, widząc Elwirę zarumienioną.
- Z tegom nieskończenie rad, że mnie też tu losy przyniosły i że go poznam; będę spokojniejszy.
- Dziaduniu - całując go w rękę, cichutko rzekła Elwira - na miłość Bożą, gdyby co z rozmowy wypadło, ani słówka o magazynie, o naszej przeszłości; mogłoby go to zrazić. Później, gdy będę pewna, gdy dobiorę chwilę, powiem mu to sama, taić nie będę!
Westchnęła.
- Dość, rozumiem! - spuszczając głowę rzekł Szczęsny. - Cóż to, to wielki pan?
- Wnoszę, sądzę, bo nic nie wiem, ale przecież przyjaciel serdeczny hrabiego Ernesta; człowiek widocznie bardzo majętny, znać, że w stosunkach ze światem wielkim, kto wie, jak wysoko patrzy.
- A choćby też najwyżej, mości dobrodzieju! - przerwał Szczęsny - a choćby, mosanie, królewicz. Cóż to ci braknie? Ani urody, ani mienia, ani nawet krwi szlacheckiej! Domski, to tam mniejsza o niego, ale matka, ale dziad, pradziad, nati, possesionati, dygnitarzy koronnych znajdziesz w swojej genealogii - kasztelan jeden, strażnik koronny, podkanclerzy.
Elwira ucałowała go w ramię.
- Jednak o magazynie...
- Ani słowa, choć to nieboszce matce zaszczyt przynosi - rzekł stary - szlachectwo szlachectwem, a kto tak pracować umiał, ten wart więcej niż lada szerepetka szlachcic.
Panna Elwira pobiegła się ubierać i rozporządzać w domu, Szczęsny podniósł torbę z ziemi i poszedł do swojego pokoju.
Umówiwszy się z Levisonem o inną godzinę, Pilawski pospieszył do hotelu, aby być gotowym na czwartą. Długo jednak chodził i myślał, i walczył jeszcze z sobą, chcąc jakiś plan obmyśleć na przyszłość. W takim jednak stanie ducha próżno człowiek zawładnąć usiłuje sobą i wykreślić sobie drogę. Rady Ernesta przychodziły mu na pamięć, a serce się im sprzeciwiało.
- Byłoby szaleństwem - rzekł w duchu - nie spróbować przynajmniej, czy szczęście jest niepoścignione? Elwira ma trochę serca dla mnie; nie łudząc się, nie pochlebiając sobie, czuję to, widzę, któż wie? a jeśli...
Nie chciał się zapuszczać w dalsze domysły. Czwarta nie wybiła jeszcze, gdy, ubrany, rzucił się do fiakra i do Thiergartenu wieźć kazał. W ganku ocienionym zielonymi splotami bluszczów i wina zobaczył z daleka Elwirę w białej sukni, a przy niej przysadzistego dziadunia. Spotkali się w ogródku, gospodyni domu przedstawiła go opiekunowi, który milcząco zrazu, długo się w jego twarz wpatrywał, a potem uśmiechnął wesoło. Weszli do środka, rozmawiając o rzeczach obojętnych.
Elwira gdziekolwiek, choćby chwilowo, przebywała, starała się otoczyć nie zbytkiem, ale smakownym urządzeniem swojego gniazdka. Lubiła, co piękne i wdzięczne, i czuła wartość całą na pozór obojętnych przedmiotów, które przecież mogą być życia okrasą. Lubiła, aby wszystko około niej zlewało się w harmonijną całość, aby się uśmiechało. Willa więc była urządzoną tak wytwornie i z takim smakiem artystycznym, że po niej można już było poznać, domyśleć się gospodyni. Ganek przybrany w najpiękniejsze kwiaty, o które w Niemczech nietrudno, salon poważny z kilku ślicznymi obrazami, sprzęt wykwintny, a nie błyszczący, dobór przedmiotów zdradzały artystkę. Cała zresztą willa była z równym wyświeżona staraniem; Gabriel uczuł się w niej jakby w zaczarowanym gdzieś kątku niepowszedniego naszego świata. Ale ten kosztowny wykwint, który on też sam lubił, zasmucił go, Elwira była widocznie wielką panią, a on tylko zamożnym krawczykiem.
- Odkryję jej wszystko - myślał - to wypędzą mnie z raju, ale w nim słodką marzenia godzinę przeżyję...
Często tak człowiek wobec niebezpieczeństwa łudzi się dobrowolnie i rozpaczliwie zakrywa oczy, byle jeszcze zyskać godzinę.
- Odwlokę wyznanie do ostatka - dokończył - po co się mam spieszyć. Drugi raz już mnie nigdy nic podobnego nie spotka.
Dziadunio tymczasem siadł przy zamyślonym gościu i już się go bawić zabierał, a po swojemu chciał zbałamucić i skokietować, co mu łatwo przychodziło, jak wszystkim, co mają serce, bo ono mówi przez człowieka, a komu go brak, próżno by je chciał udawać.
- Kochanej Elwirze dziś się doskonale powiodło - rzekł - i to tak przypadkiem istnym trafem! Długoż pan z nami w Berlinie?
- Jechałem za interesem do Londynu - odpowiedział z prostotą wielką Gabriel - miałem się nawet spieszyć bardzo, ale gdym niespodzianie dostąpił tego szczęścia, że państwa tu spotykam, już dziś nic doprawdy nie wiem, co zrobię.
- To bardzo dobrze, zabaw pan tu, a interesa powierz komu - rzekł Szczęsny. - Na wieś gdy wyjedziemy, niełatwo tam panu będzie sięgnąć. A pan w których stronach mieszkasz? - dodał dziadek.
- Ja w Warszawie - cicho rzekł Pilawski.
- Moja wnuczka długo też siedziała z matką w mieście, ale zawsze miasto to nie nasz żywioł, myśmy do wsi stworzeni, wybieramy się więc przenosić.
Dziadunio już miał na ustach zapytać, gdzie położone były dobra pana Pilawskiego, czym by go w niemały kłopot był wprawił, ale się jakoś powstrzymał. Do rozmowy wmięszała się gospodyni, a tymczasem dano do stołu. Obiad, usługa dały znowu Gabrielowi wyobrażenie przerażające o pańskim domu. Dziadunio nie mówił o niczym, tylko o obywatelskich sprawach wiejskich, o szlacheckich interesach, robotach i kłopotach. Dla Pilawskiego więc położenie rodziny nie ulegało najmniejszej wątpliwości, a im więcej o nim myślał i rozpatrywał się w nim, tym mocniej przestraszał. Widząc chmurę na jego czole, Elwira starała się rozbawiać, ożywić i udało się jej tak dobrze, że powiedziawszy sobie: "Aprés nous le déluge!", Pilawski wcale o przyszłości postanowił nie myśleć i brnąć, póki honor pozwalał, póki aż go spytają, kto jesteś? skąd idziesz?
- Naówczas powiem całą prawdę - mówił sobie - a będzie, co ma być.
Złudzenia obustronne utrzymywały tu pozory bogactwa i pańskości, w Gabrielu zaś powierzchowność i stosunek z hrabią Ernestem, o którego Elwira dopytywała bardzo. Po obiedzie czas tak spłynął niepostrzeżenie, iż godzina herbaty nadeszła; Pilawski chciał odchodzić, wstrzymano go. Dziadunio bardzo rozumny zajął się niezmiernie żywą rozmową o stosunkach galicyjskich z panią Ściańską. Elwira z Pilawskim miała zupełną swobodę rozmówić się, mimo świadków, tak jakby ich nie było. Chodzili po saloniku, wysuwając się to do otwartego szeroko pokoju jadalnego, oświetlonego a giorno, to na ganek kwiecisty, pod którym kwitnąca natura rozlewała woń upajającą.
- Nie pytam pana, czy jedziesz jutro, czy powrócisz prędko - odezwała się Elwira - szczęśliwą jestem, że mi spadła z serca ta myśl śmierci i wiekuistego rozstania, zresztą - westchnęła - nie chcę ani spoglądać w przyszłość.
- Ja też miałbym ochotę wśród tak uroczej teraźniejszości wcale o jutrze nie myśleć - rzekł Gabriel - ale jutro jest nieubłagane.
- Dlaczego pan je zowiesz nieubłaganym?
- Pozwól mi się, pani, dziś nie tłomaczyć.
- Jedziesz pan jutro? kiedy? - dodała Elwira.
- Mogę jechać, mogę zostać.
- Nie jedź pan - prawie niedosłyszalnym szeptem odezwała się gospodyni - przynajmniej dopóki... dopóki jest pan Szczęsny.
- Zostanę z radością, z wdzięcznością - odparł Pilawski - ale miej pani litość nade mną. Niebezpiecznie jest do szczęścia się przyzwyczajać, ażeby potem do niego tęsknić. Staje się ono jakby tym krajem, za którym śmiertelna tęsknica, Haimweh, życie ukraca.
Elwira podniosła czoło białe, bała się mówić, aby powiedzieć, zanadto.
- Cóż na świecie wiecznego! - westchnęła.
A po chwili zwróciła się ku niemu.
- Teraz - rzekła - nie dziś może ani jutro, ale gdy się lepiej, swobodniej poznamy, to się szczerze, otwwarcie rozmówić potrafiemy? Pamiętam tajemnicze wyrazy jego w Krynicy. Wszak powody, które tam nie pozwalały być szczerym, już ustały, wszak może dziś będziemy mogli odkryć przed sobą wzajemnie wszystko.
- A! pani, nie spieszmy! - przerwał Gabriel - ja się boję!
- Pan?
- Tak, ja się lękam, pani mnie fałszywie sądzisz, słowem bym jednym ją rozczarował.
Zdziwiona spojrzała na niego Elwira i zamilkła.
- Co to może być? - rzekła w duchu.
Ale po chwili rozmowa znowu swobodnie i wesoło się wiązała. Nie postrzegli się, jak noc nadeszła, i Gabriel, rozmarzony, willę około dziesiątej opuścił.
Dziadunio pozostał. Elwirze ostatnie słowa utkwiły w pamięci. Powtarzała je sobie z przestrachem.
- Mój drogi opiekunie - rzekła po cichu - w tym człowieku jest jakaś zagadka, przesraszył mnie. Obawiam się dopytywać o nią, a jednak z tą niepewnością żyć nie można. Pilawski jest tu w stosunkach z bankierem Levisonem, którego znasz także. Kto wie, wypadałoby może zapytać go poufale o Pilawskiego. Nie ma wątpliwości, iż należy do naszego koła urodzeniem, majątkiem, wykształceniem, lecz dlaczegóż mi powtarza nieustannie, że się czuje niegodnym, dlaczego mówić mi o sobie i o rodzinie nie chce, odkłada? Tak samo było w Krynicy, tak i tu jest jeszcze. Drżę cała.
Szczęsny stał milczący.
- Pytać się? no, jużciż, kiedy zechcesz, zapytam - rzekł - ale będzie mi to badanie pokątne wstrętliwym. Czuję w nim uczciwego człowieka; jeśli jest co, to się przyznać musi.
Elwira się zawahała, dreszcz jakiś przebiegł po niej, drgnęła cała.
- Uczyń, jak chcesz, jak lepiej, to prawda! czekajmy, on nie skłamie. A jednak trawi mnie gorączka, jestem w niewysłowionej obawie. Dziś znowu rzucił mi jakieś groźne słowo.
Dziadek nic nie odpowiedział, rozeszli się tak zasmuceni znowu. Rano wszakże stary pod jakimś pozorem wybrał się do miasta. W nocy rozmyślał długo i postanowił, nie mówiąc nic wnuczce, pójść nazajutrz do Levisona. Pospieszył się tak, iż bankiera nie zastał, a że później miał być na giełdzie, a dopiero stamtąd wrócić do biura, trzeba było czekać do popołudnia.
Stary poszedł znajomych odwiedzić, kręcił się Pod Lipami, zaglądał do wystaw sklepowych, dobił się godziny i powrócił do bankiera. Zastał go nad papierami.
- Kochany panie Levison - rzekł - czy możesz mi dać...
- Co pan każe? wszystko.
- A! tylko pół godziny czasu na rozmowę?
Levison wybiegł do przedpokoju i zakazał przyjmować; wrócił, posadził na kanapie dziadunia, sam siadł naprzeciw w krzesełku i rzekł:
- Do usług!
- Znasz pan pana Gabriela Pilawskiego?
- Doskonale, szczycę się jego przyjaźnią.
- Mam, mam pewne powody - począł, spuszczając oczy, dziadunio - dla których rad bym o nim dokładniejszych zasięgnąć wiadomości.
- Nikt ich panu en parfaite connaissance de cause dać lepiej nie może nade mnie - rzekł bankier - znam jego, znam ojca, byłem z nimi w stosunkach. Firma solide, co się zowie.
Dziadunio wziął to wyrażenie za niewłaściwe użycie przenośni.
- To mnie bardzo cieszy - odezwał się wesoło - bardzo cieszy.
- Pan Gabriel, człowiek, jakich rzadko - mówił Levison - wychowany jak królewicz, utalentowany, rozumny, uczciwy, a jaki znawca sztuki! Co za smak artystyczny. Przy tym co to za powierzchowność miła, jakie obejście pańskie, a co za serce złote.
- Niechże cię uścisnę, kochany panie Levison - krzyknął dziadunio, podnosząc ręce do góry - zdjąłeś mi ogromny ciężar z serca.
- Bardzo się cieszę, jestem jego przyjacielem.
- A, a majątkowe jego stosunki? - ciszej, z obowiązku sumienia szepnął dziadunio, nastawiając ucha ciekawie.
- Liczą go, między nami mówiąc, pewnie bez przesady - rzekł bankier - na przeszło parękroć sto tysięcy talarów, ale człek młody, obrotny, w dorobku, zrobi niechybnie majątek kolosalny. Powiadam panu, firma co się zowie solide.
- A familia? - zapytał dziadunio.
- Nie ma zdaje się z familii nikogo - rzekł Levison. - Ojciec umarł, rodzeństwa, o ile wiem, nie ma.
- Wszystko więc jak najlepiej się układa - uśmiechnął się dziadunio.
- Ma wielką przyszłość - dodał bankier - pracowity, obrotny i o ile wiem, w tym rodzaju to dom pierwszy i jedyny w Warszawie, konkurencja niemożliwa.
- Jak to dom? co za dom? jaka konkurencja? - wyjąkał zdziwiony staruszek powstając.
- Ano, to Human warszawski! - wykrzyknął Levison - mógłby nawet w Paryżu iść z tamtym o lepsze.
- Hę? - spytał stary, który się nic nie domyślał, bo o Humanie jak żyw nie słyszał.
- Jeszcze ojciec firmę tak wysoko postawił, a pan Gabriel ją podniósł jeszcze.
- Fi... fi... firmę! - zawołał stary, oczy otwierając szeroko - ale jakaż to firma?
- Pierwszy krawiec i handel sukna na cały kraj.
Szczęsny osłupiał, kij mu wypadł z rąk, a on sam osunął się na kanapkę.
- Jak to? Czyż pan nie wiedziałeś o tym?
- Ja? O tym, że on krawiec!... krawiec - bąkał dziadunio - ani mi się nie śniło. Myśmy go mieli za obywatela.
Levis ruszył ramionami jakoś niecierpliwie.
- Cóż pan chce? każdy jest obywatelem kraju po swojemu, po swojemu! Ale człek bardzo godny.
Dziadunio nie odezwał się więcej, począł szukać kapelusza, obejrzał się i pożegnawszy z Levisonem, wymknął za drzwi. Na ulicę wyszedłszy, stał długo, nie wiedząc, co począć.
- A! niechże go wszyscy diabli wezmą! - szepnął po cichu. - Otóż mi śliczna rzecz. To mi śliczna rzecz. Zuzia była modystką, a córka by wyszła za krawca. Tego tylko brakowało. Ale to nie może być, protestuję, niepodobieństwo! Śmieszność! Nawet gdyby nożyce porzucił, to mu się w herbie zostaną. Śliczny interes! Krawiec. A niech go diabli biorą! I wkręcił się tak do domu, i milczał, i nic nie było wiadomo! A! rozumiem, że zagadkę z tego robił, bo mu rzemiosło przez gardło przejść nie mogło! Elwira - żona krawca! krawcowa! To wprost niepodobieństwo. Gdyby nawet była zakochana, będzie mieć tyle rozumu, że sobie to wybije z głowy. Jak jej to powiedzieć? Ona padnie i zemdleje. Jeszcze go wstrzymała i pewnie dziś przyjdzie, niechby był sobie po korty jechał do Londynu. Tak to człowiek nigdy nie wie, kiedy nań piorun spadnie.
I mrucząc powlókł się stary do willi, a doszedłszy do furtki, wkradł się po cichu i wsunąwszy do swego pokoiku, zafrasowany, sam na sam pozostał.
Z rana Pilawski nie przyszedł, dziadunio wszakże przewidywał go na wieczór i sam nie wiedział, co począć z Elwirą. Rad by był jej zdobytą wiadomość co najprędzej udzielić, a nie śmiał; dorozumiewał się, jak będzie bolesną. Poproszono go na obiad, panie były same. Elwira uśmiechnięta, wyszła do niego z kwiatkiem w ręku, wesoła, a zobaczywszy chmurną jak nigdy twarz, zatrwożyła się?
- Co to dziaduniowi?
- Nic, tylkom tak trochę niezdrów, zwyczajnie stary, zachciałaś - rzekł, zamykając w sobie smutek, pan Szczęsny.
- Nie był dziadek u Levisona?
Spojrzał na nią wielkimi oczyma i skłamał nader zręcznie.
- A! u Levisona! Zapomniałem! przepraszam, nic pilnego.
Elwirze o to tylko chodziło, aby ów smutek nie z biura Levisona pochodził. Troskliwie zajęła się dziaduniem wnosząc, że może by zgotować co trzeba.
- Ale nie, jako żywo, głowa mi cięży - bronił się stary - nie troszczcie się o mnie.
A w duchu powtarzał sobie:
- Jak ja jej to powiem i kiedy?
Siadając do stołu, przyszła mu myśl jowialna pojechać do Pilawskiego i z nim się we cztery oczy rozmówić. Zdawało mu się zrazu, iż to było najprostszym sposobem ukończenia z nim, jednak po chwili znowu przekonał się, iż bez poprzedniej rozmowy z Elwirą do niczego by to nie prowadziło. Był wprawdzie pewien, że wnuczka krawczyka przepędzi, lecz zawsze należało jej powiedzieć, kto on był. Na to się dziadunio zebrać w żaden sposób nie mógł i gniewał się na siebie. Elwira starała się go swą wesołością rozbawić, ale ta go drażniła jeszcze więcej. Obiad podawano powoli. P. Ściańska, której oka nic nie uszło, przypatrywała się staremu i przeczuwała, że coś ciężkiego miał na ramionach. W powietrzu czuć było nawałnicę. Przeszli do salonu, podano kawę czarną. Dziadek, który zwykle trzymał się prosto i był rzeźwy, dziś nogami powłóczył, zgarbił się, zgrzybiał nagle. Przy kawie dopiero nieco się rozgadał o przeszłości i z godzinę prawił, jak to dawniej inaczej bywało. Wzdychał, narzekał, a najwięcej fukał na ludzi, iż wszyscy ze swego stanu by wyjść chcieli i radzi by udawać innych, niżeli są. Na te kwaśne wykrzykniki dziadunia właśnie lokaj oznajmił pana Pilawskiego. Elwira kazała prosić, Ściańska spojrzała na dziadunia i odkryła od razu, iż jego zły humor był w jakimś związku z gościem. Mimo woli brwi mu się ściągnęły, warga dolna opadła i ukośne wejrzenie skierowało się ku drzwiom. Pilawski wszedł poważny, prawie smutny i nader skromny. Dziadunio wstał, by go przywitać, ale nosa ucierał tak zręcznie, że już ręki nie podał.
- Czemu bym jej nie miał dać - rzekł w sobie - takiemu krawcowi, co by ze swym rzemiosłem się nie tając, porządny mi surdut uszył, ale temu, co się kryjąc z kwalifikacją, wnuczkę mi bałamuci - niedoczekanie.
Rozmowa, jak wczora, zaczęła się wielce rozumna, kipiąca i szumiąca dowcipem. Dziadek w niej prawie nie miał udziału, ale słuchając jej, w głowie mu się mięszało. Krawiec bowiem gadał tak, jakby nigdy nożyc innych, oprócz tych, którymi papier krają, nie trzymał.
- Prawda - mówił sobie p. Szczęsny - że odebrał wychowanie znakomite i nie winien pewnie, iż się urodził synem krawca, że skromny i przyzwoity, ale niech go diabli porwą, krawiec! no! krawiec i kwita. Gdyby Elwirka wiedziała o tym, słowa by do niego nie potrafiła wyrzec, a tak z sobą emablują... Jestem pewny, że ta bestia wie już, iż sama Domska także z nożyczkami miała do czynienia i z igłą, a to go ośmiela. Niech go kroć, boć ma rację, ma rację. I jak mi się odetnie w ten sposób, gębę mi zamknie, nie ma co mówić.
Dziadunio aż wstał, krew mu biła do głowy, począł chodzić po salonie.
- Co tu robić! co tu robić!
Jak na złość Elwira była wesołą. Śmiała się, wyprowadzić potrafiła Pilawskiego z jego zadumy, zagrała na fortepianie, potem przepatrywano albumy. Dziadek się przysłuchiwał rozmowie. Jeden właśnie z tych zbiorów zawierał szkice nowożytnych malarzy do słynniejszych obrazów. Zaczęto rozprawiać o artystach. Pilawski, mówiąc o tym, nie umiał być zimnym. Wygadał się, ile oryginalnych ma u siebie i jakie.
- A! to pan masz tak cenny gabinet? - zapytała Elwira.
- Jest to jedyny zbytek, którego się dopuszczam - odpowiedział Pilawski.
- Patrzcie - szepnął dziadek - krawiec ma galerię obrazów, otóż to czasy! Gdy o tym mówi, kogóż by nie zbałamucił? Można sądzić, że udzielne książątko.
I strasznie zakwaszony chodził znowu, ręce w tył założywszy. Z rozmowy okazało się oprócz tego, że ma bibliotekę, że ma piękne i rzadkie kwiaty. Wszystko to do ostatniej niecierpliwości doprowadziło pana Szczęsnego. A że poufałość rosła niezmiernie między młodymi ludźmi i już tego wieczoru postęp był bardzo widoczny, Szczęsny powiedział sobie, że tu już nie ma co zwłóczyć i gordyjski węzeł nożycami krawieckimi przeciąć co najprędzej należy. Czekał tylko, aby po herbacie odszedł sobie pan Gabriel, i tegoż wieczora postanowił otwarcie rozmówić się z wnuczką. Pilawski widział zły humor starego i trwoga go ogarniała, ale spodziewał się i tak prędzej czy później katastrofy. Po herbacie Elwira grała drobne noveletty i fantazyjki Schumanna, jedną ze scen leśnych, potem kawałek Karnawału wiedeńskiego, przyszli na stół: Schumann, Chopin, Schubert, zabawiło to do późna. Szczęsny tylko chrząkał i pokaszliwał, aby im rzeczywistość przypomnieć. Pożegnał na ostatek chłodno odchodzącego, a sam spiesznie do salonu wrócił. Pani Ściańska, jakby przeczuwając coś, wyszła, chociaż nie dalej, jak w sąsiedztwo drzwi drugiego pokoju.
- Coś dziadunio mi dziś, gdy ja jestem tak wesoła, tak szczęśliwa, wcale nie dopisał.
Stary ruszył ramionami.
- Zachciałaś - rzekł - starzy mają swe widzimisia.
- Czyż Gabriel się nie podobał?
Stary poprawił dobitnie.
- Pan Pilawski?
- Tak - uśmiechając się powtórzyła wnuczka - pan Pilawski.
- Pan Pilawski na wejrzenie każdemu się podoba, to nie ulega wątpliwości - ozwał się dziadek - ale...
- Jest "ale"?
- Jest! - stanowczo rzekł dziadek.
Elwira zbladła, przystąpiła do niego. Stary był poważny, chłodny i myślał: "Muszę ją przygotować, bo gotowa mdleć".
- Naprzód - odezwał się - siądź, moja droga, spokojnie, pięknie, a potem z wolna się rozmówimy.
Nie domówił tych wyrazów, gdy Elwira pochwyciła go za obie ręce.
- Dziadku, serce, nie miej mnie za dziecko, nie złoć mi pigułki, nie zaprawiaj lekarstwa, mów otwarcie.
- Będę mówił, otwarcie, ale...
- Byłeś u Levisona?
- Byłem - rzekł stary - jeszcze z rana.
- Cóż powiada?
- Że go zna, że znał ojca jego, że człowiek zacny, uczciwy, dobrze wychowany, bardzo majętny i jego osobisty przyjaciel. - Dziadek ruszył ramionami. - Ale przyjaciel Levisona to jeszcze niewielka rzecz.
- I cóż może być przeciwko niemu! - łamiąc ręce zawołała Elwira - jeśli uczciwy, rozumny i majętny, co, na Boga! nie rozumiem, nie pojmuję! Czy zabił kogo?
- Nie, ale prawie, gorzej, niż by on kogo zabił, bo on sam zabity na wieki wieków.
- W jaki sposób? mówże, zlituj się.
P. Szczęsny tarł włosy, ruszał ramionami, zżymał się, stanowcze słowo owe przez usta mu przejść nie mogło. Obawiał się, wstrzymywał, dławił nim. Ilekroć spojrzał na tę królewską postać swej Elwiry, a predykat, krawiec, żenił się w jego wyobraźni z tym ideałem, tracił przytomność. Jak jej to powiedzieć? Milczał.
- Dziadku, na miłość Bożą, niech wiem, co mnie czeka - błagała Elwira - niech wiem, nic okropniejszego nad niepewność! Głowę tracę. Możeż być splamionym, niegodnym mnie?
- Jak ci to powiem, jest to... Jest to trywialnie tragiczne rozwiązanie - wyjąknął dziadek, ocierając pot z czoła - tragicznie trywialne...
Elwira bladła.
- Dziej się wola Boża - zawołał, spojrzawszy na nią, stary - twój Pilawski jest krawiec.
Wnuczka zrazu nie zrozumiała.
- Jak to krawiec? - spytała - co to ma znaczyć?
- Jest bogaty krawiec, krawiec! - powtórzył dziadek.
- Przyjaciel hrabiego Ernesta! - wykrzyknęła Elwira - to nie może być! Hrabia Ernest dla niego tu przyjeżdżał, sam mi dziś się do tego przyznał.
- Takich hrabiów teraz mnóstwo, co dla tonu całują się z krawcami. Czas mamy taki! ale niemniej jest to krawiec.
Spojrzał na Elwirę, która stała blada, milcząca, głowa jej z wolna, jak więdniejący kwiatek, schylała się na pierś, ręce się zeszły i konwulsyjnie ściągnęły; nie mówiąc słowa, poczęła przechadzać się po pokoju zadumana, przybita. Dziadek chciał jej dać samej ból ten przetrawić w sobie, nie odzywał się także. Na ostatek, nie mogąc się doczekać, by przemówiła, ozwał się już sam do niej.
- Cóż ty na to?
- Krawiec! - śmiejąc się dziko, dziwnie, ironicznie, zawołała Elwira - krawiec! Fatalność, przeznaczenie, szyderstwo doli nade mną.
- Czynię tylko tę uwagę - rzekł dziadek - że naprzód jeszcze ci nie zapomniano, iż jesteś córką modystki; pójdziesz za krawca, toś skazana żyć między naparstkami i nic więcej.
Elwira milczała chodząc.
- Cóż ty na to? - poczekawszy rzekł stary.
Ruszyła ramionami i powtórzyła z rodzajem bolesnej skargi:
- Krawiec...
A potem chodziła znowu.
Dziadek zmiarkował wreszcie, że stanowczą rolę on powinien był odegrać, że Elwira walczyła z sobą.
- Mnie się zdaje - rzekł, spoglądając na zegarek - że gdybyśmy nocnym pociągiem wyjechali gdziekolwiek bądź, wszystko jedno dokąd, byle ruszyć z Berlina, toby było najlepiej.
Wnuczka nie mówiła nic, milczenie było wymowne; upokorzona, z sercem ściśniętym, płakała.
- Powiem pani Ściańskiej, żeby maleńki kuferek upakowała; ona tu może zostać, a my się przejedziemy nad Ren czy do Ems na parę tygodni. Powietrze zdrowe.
Czekał odpowiedzi, ale jej nie otrzymał. Raz Elwira zerwała się z krzesła nagle, jakby idącego dziadunia wstrzymać chciała, i bezsilna opadła na krzesło, powtarzając raz jeszcze:
- Krawiec!
Dziadek zadysponował pakowanie, sam zaś poszedł po powóz. Ściańska przyniosła worek podróżny i burnus, pytając, co ma zabrać, ale ruszeniem ramion odpowiedziała jej tylko Elwira. Słychać było turkot powozu, który się zbliżał do furtki. W kwadrans później pani Ściańska chodziła po swoim pokoju i pozamykawszy drzwi wszystkie, zabierała się do snu, może nie bardzo nieszczęśliwa z tego, iż została sama panią domu.
Gabriel przeczuwał coś złego, a przynajmniej burzliwą scenę, wymówki, pojednanie, ale się nie spodziewał tak doraźnego sądu nad sobą; rozmarzony wyszedł z willi i powlókł się do domu, piastując w rękach daną mu różę stolistną, której zapach go upajał. Powróciwszy, z religijnym poszanowaniem włożył ją w szklankę, woń ta całą noc sny mu rajskie sprowadzała, w marzeniu chodził po ogródku z nią, ona opierała się na jego ręku, cicho szeptali o przyszłości. Gdy się z rana przebudził, cały był jeszcze upojony tymi snami i z niecierpliwością doczekawszy przyzwoitej godziny, pobiegł do Villi dei Fiori.
Biedni ludzie, co niegdyś szczęście znali, a potem ucierpieli wiele, dochodzą czasem do tego upadku serca, jeśli się tak wyrazić godzi, iż niemal się cieszą widokiem niedoli cudzej i losu podobnego swojemu. Pani Ściańska domyślała się przyjścia tego pana, słuchała całej sceny pode drzwiami i doznawała cierpkiego jakiegoś zadowolenia myśląc, iż będzie zwiastunką bólu, narzędziem Opatrzności. Stała w ogródku, na każdy szelest w ulicy gotowa sama zbliżyć się do furtki. Około godziny pierwszej Pilawski nadbiegł; nie znalazłszy odemkniętego wnijścia, zadzwonił. Pani Ściańska z książką w ręku powoli szła już uliczką, aby mu otworzyć. Gabriel miał jeszcze twarz uśmiechniętą nadziejami.
- Dzień dobry pani, a, przepraszam!
Ściańska z wolna otwarła i słodziuchno szepnęła:
- Ale nie ma w domu.
- W mieście są?
Wdowa uśmiechnęła się kwaskowato.
- Prawdziwie nie wiem, dokąd wyjechali w nocy, nagle...
Pilawski krzyknął i pobladł:
- W nocy, nagle, ale cóż się stało?
Ściańska z politowaniem nań patrząc milczała.
- Pani nie wie?
- Ja, nie wiem... to jest... nie powinnam wiedzieć.
- Czy wypadek jaki?
- Żadnego.
- Czy przyczyna... czy może to być w jakim związku ze mną, z moją bytnością? - zawołał Gabriel.
Ściańska bawiła się parasolikiem zafrasowana.
- Proszę pani, racz mi być litościwą, powiedz, jeśli się godzi, błagam.
Z wolna zwiędła twarz Ściańskiej podniosła się z tym obrachowanym ruchem dramatycznym, który dawniej, w innych wcale scenach, musiał być przez nią używanym, i szepnęła:
- Mocno boleję nad losem pana.
Skłoniła się poważnie i powoli odeszła.
Pilawski reszty się domyślił. W czasie burzy co chwila się spodziewa pioruna, jednak gdy uderzy, musi człowiek zadrżeć. Gabriel zrazu szedł jak pijany, uśmiechając się do siebie ironicznie i powtarzając tylko:
- To przedziwnie! tak być było powinno! ale bo jakże być mogło inaczej! Wybornie, wyśmienicie.
Tak się dobił do hotelu, upakować kazał i zamiast do Londynu, do Warszawy powrócił.
Przeczytawszy w kurierku doniesienie o przyjeździe jego, hrabia Ernest zrazu oczom wierzyć nie chciał, sądził, że to jaka omyłka, bo z Londynu tak rychło powrócić nie mógł. Przechodząc wszakże ulicą, wstąpił.
- Co ci się stało, jakim sposobem się tu znalazłeś? - zapytał w progu.
- Najnaturalniej w świecie - uśmiechając się rzekł Pilawski - posłuchaj...
Opowiedział mu rzecz całą.
- Pewny jestem, że mój przyjaciel Levison, którego już na wyjezdnym spytać o to nie miałem czasu, musiał wszystko wyśpiewać. Panna i dziadek opiekun znikli mi bez listu, bez pożegnania a smutne oblicze dame de compagnie mój los mi zwiastowało.
Pilawski śmiał się, ale w śmiechu tym żółć była i gorycz przejmująca. Ernest dłoń jego ścisnął milczący.
- Tak lepiej - rzekł - wszystko to wyjdzie ci na dobre. Został ból, ale uciekła nadzieja, a gdzie jej nie ma, tam i miłość długo nie może gościć.
- Powiedzcie raczej: gdzie jest politowanie nad słabością, miłość ustaje.
- Ale daj pokój - zawołał Ernest - panna miała rozum. Byłbyś nieszczęśliwym; albobyś się sprzeniewierzył swym postanowieniom, albobyś się męczył, patrząc na jej znudzenie, na cierpienie, na wyrywanie się z tej sfery, w której by wytrwać nie mogła. Powtarzam ci, stało się dobrze i powinieneś sobie tego winszować. Zażyłeś heroicznego lekarstwa i wyzdrowiejesz.
Działo się to w r. 1867... W roku 1869 w trybunie Florenckiej Galerii stał młody, przystojny mężczyzna, na którego ręku sparta była serdecznie uśmiechająca się młodziuchna kobiecina, bardzo miła blondynka z niebieskimi oczyma i wyrazem słodyczy a dobroci, który tylko nasze blondynki miewają. Słuchała ona z natężeniem wszystkich władz cichego szeptu, którym towarzysz starał się jej wytłomaczyć, uprzystępnić piękność Madonny Rafaela. Był to niemal cały wykład teorii sztuki, ujęty w niewielu uczuciem namaszczonych słowach. Kobieta poiła się może zarówno harmonijnym dźwiękiem kochanego głosu i myślami, które z nim płynęły.
- Czyś mnie zrozumiała, Anielko?...
- O! doskonale - szepnęła kobieta - ale mów, mów jeszcze, ja cię tak słuchać lubię, ty tak ślicznie mówisz o tych pięknych rzeczach, które ponad ziemię podnoszą. I powiedz mi, wytłomacz, jakim sposobem wśród tych ziemskich goryczy, zawodów, szału, niesmaków i niedoli wykwitają te myśli, wstają te ideały, rodzą się te cudne posągi, zjawiają te anioły Angelica i te pieśni wieszczów; skąd oni czerpią barwy, tony i natchnienia?
- Wszystko to, co tworzy sztuka - rzekł mężczyzna - wszystko, co nadziemskie, jest polotem, jest uniesieniem ku niebiosom, jest ich pragnieniem, objawieniem, obietnicą. Gdyby człowiek był marną błota grudką, skądże by w nim zrodzić się mogły te perły i brylanty? Jest w nas coś, co dźwiga, unosi i zaręcza, iż śnione na ziemi, wyśni się w niebiosach, mój aniele.
I cicho poczęli szeptać do siebie, uśmiechając się słodko, tak jak się w pierwszych dniach rozkwitnienia szczęśliwa miłość uśmiecha. Wtem mężczyzna spojrzał, drgnął i zamilkł. Drzwiami od korytarza wchodziła druga para, do naszej pierwszej wcale niepodobna. Mężczyzna młody ale podobniejszy do fryzjerskiej lalki niż do żywej istoty, i śliczna, wspaniałej postaci kobieta, dumnego wejrzenia, pańskiego oblicza i ruchu. Mężczyzna wprawdzie podawał jej rękę, ale miał przy niej minę lokaja, który na chwilę pozbył się pana i suknie jego włożył. Kobieta była bardzo piękna, na czole rozumnym, w oczach ognistych malowała się dusza o szerokich skrzydłach; ze smutku wejrzenia, z nadskakiwania towarzysza można było odgadnąć, że ten elegant wykrygowany już ją śmiertelnie znudził. Nie słuchała jego szczebiotania, nie przyjmowała usług; jak kulę u ręki ciągnęła go za sobą. Wchodząc oboje spostrzegli wprzódy niż Remouleura ową parę szczebiotek. Kobieta oblała się karmazynową krasą, mężczyzny twarz zżółkła; zatrzymali się nieco, jakby nie wiedząc, co począć. Pierwsza para podniosła oczy także, kobieta tylko przelotny rzuciła wzrok i odwróciła go do męża, mąż widocznie był zdziwiony, uśmiechnął się i spuścił oczy, żywo odzywając się do towarzyszki:
- Na dziś trybuny dosyć, wróćmy na korytarz do Matki Boskiej Angelica i tych muzyków aniołów; tak pięknych rzeczy za wiele naraz nie trzeba oglądać, by duszy nie przekarmić. Jutro pójdziemy dalej, ale powoli, powoli.
- O! powoli, powoli - szepnęła Aniela - ażeby ta podróż po światach marzeń sztuki jak najdłużej trwać mogła!
Gdy oni wysuwali się powoli, mężczyzna z drugiej pary szepnął do swej pani:
- Chwała Bogu, wyszli.
Kobieta potoczyła wzrokiem ku drzwiom, a w wejrzeniu tym był gniew, wymówka, ból i wzgarda niemal do towarzysza.
- Dosyćże - sucho śmiejąc się rzekł mężczyzna - losy nam ciągle spotykać się każą. Pan Pilawski, jak widzisz, ożenił się, ożenił.
- I żonę ma bardzo ładną! - dumnie dodała kobieta. - Zdaje mi się, że nas nie spostrzegli.
- To jest, miał rozum nas nie widzieć; to było co się zowie z taktem - rzekł mężczyzna.
- Pilawski miał zawsze wiele taktu! - dorzuciła kobieta.
- Wiem, wiem i wiele innych przymiotów, którymi nade mną biednym celował - z pewną wymówką począł mężczyzna.
- Ale bo też ani się was porównywać może - dodała kobieta spoglądając na pokornego małżonka. - Pilawski to natura artystyczna, a ty, mój dobry Stanisławie, jesteś naturą, naturą...
Słowo się nie znalazło i obeszło bez niego, pan Stanisław Greifer z pierwszego przymiotnika był tak zadowolniony, iż drugiego nie wymagał, nie dopominał się nawet o wyjaśnienie westchnienia stłumionego, które się z piersi pani jego wyrwało. Trybuna nie zatrzymała ich długo. Pan Stanisław znajdował, że to oglądanie nużyło niesłychanie, a nie bawiło wcale! Czy pani podzielała to zdanie, powiedzieć nie umiemy, nie zdawała się jednak uwzględniać życzeń męża.
Czytelnik domyślił się, iż w pierwszej parze szedł Pilawski z młodą żoną, a w drugiej panna Elwira z Domskich, baronowa Greifer, gdyż pan Stanisław o ten tytulik za protekcją jednego z delegatów się postarał. Delegacja, której zadaniem jest, jak się zdaje, wyrabiać koncesje na koleje, przywileje, na banki i tytuliki dla przyjaciół, spełniła z łatwością życzenia człowieka mającego takie zachowanie i stosunki arystokratyczne. Śmiano się z tego baronostwa po cichu, lecz przyjmowano piękną, utalentowaną, rozumną baronową w Łańcucie, Krzeszowicach, Pod Baranami, Pod Kawkami, słowem wszędzie, gdziekolwiek zapragnęła, z uwielbieniem i podziwem, że taki klejnot dostał się panu Stanisławowi, który teraz ze złotego młodzieńca wyszedł przy nim na tombakowego małżonka.
(skrót)
Powieść "Wielki nieznajomy" wyszła spod pióra J. I. Kraszewskiego w połowie r. 1871. Pierwodruk, który jest podstawą obecnego wydania, ukazał się w latach 1871-#1872 na łamach warszawskiego "Tygodnika Mód i Powieści". Jej wierne realia krynicko-zakopiańskie stanowią zapewne reminiscencję z odbytej pięć lat wcześniej przez autora wycieczki do Galicji.
W obecnej edycji starano się zachować możliwie wiernie obraz języka autora, zarówno w obrębie fleksji, słownictwa, słowotwórstwa, jak i fonetyki, o ile za obraz taki - przy braku rękopisu - uważać można tekst czasopiśmienny tej powieści. Zachowano więc w obecnym wydaniu dawną formę biernika żeńskiego w imionach pospolitych i własnych, z jednej strony z końcówką "ę": "Domskę", "Palczewskę", "Ściańskę", z drugiej strony z końcówką "ą": "komedią", "fizjognomią"; zachowano dalej wyrazy typu: "potrafiemy", "zaprosiemy"; "zadowolniona", "juści"; formy typu: "hrabinej"; zachowano oboczności w zakresie "o" i "u" w wyrazach typu: "tłomaczą"ll"tłumaczą", "tłomoki"ll"tłumokami", "turkos"ll"turkus". W obrębie pisowni nazwisk bohaterów powieści lub nazw geograficznych wprowadzono porządek, eliminując przepisania się autora, niekonsekwencje lub po prostu błędy drukarskie. I tak zachowano formę nazwiska "Greifer" - jako przeważającą - odrzucając formy: "Grejfer", "Grejfert" "Greifert"; zachowano formę: "Żelazowski" zamiast rzadszej "Zelazowski", "William" zamiast rzadszej "Wiliam", "Levison" zamiast rzadszej "Lewison"; formę "Żemła" zamiast "Zemła", "Ściańska" zamiast "Sciańska", "Żegiestów" zamiast "Zegiestów", "Zegestów"; "Lusia" zamiast obocznej "Lucia" (jako pendent do "Musia").
Poprawiono wszystkie nie budzące wątpliwości omyłki składacza i wyraźne zniekształcenia tekstu zakłócające jego sens.
Pisownię dostosowano do zasad obecnie obowiązujących; w zakresie interpunkcji wprowadzono niezbędne poprawki, wiążące się z logiczną budową zdań, pozostawiając bez zmian wszelkie znaki o charakterze emocjonalnym, mimo nieco przesadnego szafowania nimi przez autora. Pojawiające się w wielkiej ilości, bez rozróżnienia sytuacji, wielokropki uznano za zwykłą manierę ortograficzną i zastąpiono je innymi odpowiednimi znakami. Występujące po takich wielokropkach wielkie litery - bez uzasadnienia składniowego - poprawiono na małe litery, uznając i ten przejaw pisowni za konwencję związaną z duchem czasu.
a giorno (wł.) - jak w dzień (rzęsiste oświetlenie)
á l'anglaise (fr.) - po angielsku (tzn. wymknąć się bez pożegnania)
á la guerre comme á la guerre (fr.) - należy stosować się do okoliczności (dosł.: na wojnie jak na wojnie)
andiamo (wł.) - idziemy
a priori (łac.) - z góry, uprzedzając fakty
á une distance respectueuse (fr.) - w przyzwoitym oddaleniu, z daleka, na dystans
absenteizm (łac.) - stała lub dłuższa nieobecność na stanowisku
absorbcja (łac.) - wchłanianie, pochłanianie
accidente (wł.) (...) eine maliziöse Geschichte (niem.) - wypadek (...) złośliwa historia
Achenbach - Andreas Achenbach (1815-#1910), niemiecki malarz, autor realistycznych pejzaży, głównie marynistycznych
ad hoc (łac.) - doraźnie, bez specjalnego przygotowania
Angelico, Fra, właśc.: Guido di Pietro, zwany Fra Giovanni da Fiesole (1387-#1455), malarz przełomu gotyku i renesansu ze szkoły florenckiej. Malował często subtelne postaci aniołów i sceny zwiastowania Marii Panny
aplomb (fr.) - pewność siebie, tupet, tutaj prawdop. pomyłka. Chodzi o aplauz, uznanie, pochwały
Aprés nous le déluge! (fr.) - Wszystko jedno, co będzie potem! (dosł.: Po nas choćby potop!). Słowa przypisywane Ludwikowi XV
Ars magna (łac.) - sztuka wielka
Ary Scheffer (1795-#1858) - holenderski malarz i grafik działający we Francji, wzięty portrecista i autor scen historyczno-rodzajowych, związany z sentymentalizmem i romantyzmem
atrybucje (łac.) - istotna właściwość, zakres władzy
avec la société (fr.) - z towarzystwem
bien vu, bien entendu (fr.) - wszystko jasne, zrozumiałe (dosł.: dobrze zobaczone, usłyszane)
bin fertig (niem.) - jestem gotów
bitte (niem.) - proszę
bon an mal an (fr.) - średnio, przeciętnie (dosł.: dobry rok, zły rok)
bursa - tu: giełda
c'est dit (fr.) - postanowione
c'est un marchand tailleur (fr.) - to jest krawiec prowadzący dom mody
C'est un nom de guerre (fr.) - To przybrane nazwisko, przydomek
c'était un Espagnol, ma foi (fr.) - to był Hiszpan, słowo daję
Calame Aleksander (1810-#1864) - malarz i grafik szwajcarski, głównie pejzażysta, autor nastrojowo-romantycznych krajobrazów alpejskich
castel (łac.) - zamek, twierdza
cela n'est pas sérieux (fr.) - to niepoważne, tego nie należy brać serio
Cela vous est dü (fr.) - To się wam należy
ce que femme veut, Dieu le veut (fr.) - czego chce kobieta, tego i Bóg chce
chic (fr.) - szykownie, elegancko
circonstances aggravantes (...) atténuantes (fr.) - okoliczności obciążające (...) łagodzące
das ist ein öffentliches Geheimnis (niem.) - to jest publiczną tajemnicą
de bonne société (fr.) - (pochodzącego) z dobrego towarzystwa
de domo (łac.) - z domu
Decamps - Alexandre Decamps (1803-#1860), francuski malarz i grafik okresu romantyzmu, autor scen rodzajowych i pejzaży
delegacja - tu: członkowie zgromadzenia złożonego z przedstawicieli parlamentu austriackiego i węgierskiego, sprawującego kontrolę nad zagadnieniami wspólnymi dla obu części składowych dawnej monarchii austro-węgierskiej. W skład delegacji wchodzili również posłowie polscy
demoiselle de compagnie (fr.) - panna do towarzystwa
di bona fortuna (wł.) - tutaj: niebieski ptak, łowca posagów
dienstman (niem.) - posługacz
Dii minores (łac.) - przybliżone brzmienie przysłowia łacińskiego: dii minorum gentium, bogowie niżsi
docteur en droit (fr.) - doktor praw
Duńczewski Stanisław Józef (1701-#1767) - heraldyk, autor m.in. "Herbarza wielu domów Korony Polskiej" i "W. Ks. Litewskiego" (1757)
ein öffentliches Geheimnis (niem.) - publiczna tajemnica
ekskomunika (łac.) - kościelna klątwa, wyłączenie z grona wiernych
elekty (łac.) - barany należące do rasy poprawnej
emablują z sobą (właśc.: emablować kogoś) - tu: utrzymują towarzyskie stosunki, bawią się rozmową itd.
emetykowa (gr.) - wywołująca wymioty
en manches de chemise (fr.) - bez marynarki
en parfaite connaissance de cause (...) (fr.) - w tej sprawie doskonałych informacji o rzeczy (...)
entre nous soit dit (fr.) - mówiąc między nami
entreprener (fr.) - przedsiębiorca
érarda piano - pianino znanej, istniejącej do dziś firmy francuskiej założonej w Paryżu ok. r. 1780 przez Sébastiena érarda, kontynuowanej przez bratanka, Pierre érarda
erlauben Sie mal, das ist beleidigend für mich (niem.) - pardon (fr.) - Scusa signore (wł.) - za pozwoleniem, to jest dla mnie obraźliwe - przepraszam - proszę pana
Evero (wł.) - Zaiste, naprawdę
facjendarz (wł.) - handlowiec, kupiec (wg ówczesnej terminologii "spekulant")
Faun herkulański - przypuszczalnie tzw. Faun z Pompei, rzeźba z brązu, wykopalisko pompejańskie, przedstawiająca pijanego satyra, przechowywana w Museo Nazionale w Neapolu
finanzialrat właśc.: finanzrat (niem.) - radca skarbowy
force majeuse, właśc.: force majeure (fr.) - siła wyższa
garniturowa (torba) - wyprodukowana z tego samego materiału, co wierzchnie okrycie, stanowiąca z nim komplet
geheimrat (niem.) - tajny radca (wysoki stopień w dawnej hierarchii urzędniczej w Niemczech)
goddam (ang.) - przeklęty, cholerny, sakramencki
grandioso (wł.) - wspaniała, okazała
gratia status (łac.) - łaska wrodzona
great atraction (ang.) - wielka atrakcja, wielki powab
Haimweh, właśc.: Heimweh (niem.) - tęsknota za krajem, nostalgia
hat niemals verloren (niem.) - nigdy nie przegrał
Herein, entrez, favorisca - "Proszę wejść" w języku niemieckim, francuskim i włoskim
hic mulier (łac.) - kobieta energiczna, bezwzględna (dosł.: "ten" kobieta)
high life (ang.) - wytworne towarzystwo, elita towarzyska
homo novus (łac.) - tutaj: przybysz; ktoś spoza towarzystwa (dosł.: człowiek nowy)
horreur (fr.) - okropność, zgroza
Human Jean Georges (1780-#1842) - francuski polityk, przemysłowiec i finansista z okresu Restauracji, później monarchii króla Ludwika Filipa, wieloletni minister finansów
Humboldt Wilhelm (1767-#1835) - niemiecki filozof i humanista, twórca systemu lingwistyczno-filozoficznego, lub Alexander Humboldt (1769-#1859), brat poprzedniego, podróżnik, geograf i przyrodnik
humory - tu: płynne składniki organizmu ludzkiego, których obecność i ilość miała, wg przestarzałych mniemań, powodować dobre lub złe samopoczucie
Il est des notres (fr.) - Pochodzi z naszego kręgu (dosł.: jest z naszych)
Il est diablement bontonné! (fr.) - On jest diablo dobrze wychowany (bonto~nné - wyraz sztuczny od: bon ton, zasady towarzyskie)
in quo nati sumus (łac.) - gdzieśmy się urodzili
indygatorka właśc.: indagatorka (łac.) - tu: osoba wścibska, zarzucająca pytaniami (indagator - sędzia śledczy)
Ipse dixisti (łac.) - Sam powiedziałeś
ipsissima verba (łac.) - własne (jego) słowa
Ist richtig, właśc.: Es ist richtig (niem.) - Słusznie, racja
izba parów - Izba Lordów w Anglii
Jawohl (niem.) - Tak jest
jej Bohu! (ukr.) - na Boga!
je ne suis pas béguille (właśc.: bégeule - fr.) - nie jestem skromnisią
Kapica Milewski Ignacy (1740-#1817) - heraldyk. Jego notaty wydał Z. Gloger jako "Herbarz" (...)
Klara Wieck - utalentowana pianistka niemiecka doby romantycznej, córka znanego pianisty Friedricha Wiecka i żona kompozytora Roberta Schumanna
konfesata (łac.) - wyznanie, wyspowiadanie się
konsyderacje (łac.) - poważanie, szacunek, względy
krople laurowe - niegdyś używany środek przeciw podrażnieniu nerwowemu (produkt z liści laurowiśni lub z gorzkich migdałów)
lagry (niem.) - osad w winie na dnie flaszki lub beczki
laudanum (łac.) - środek uspokajający, przeciwbólowy z opium
Lessing Karl Friedrich (1808-#1880) - niemiecki malarz, autor obrazów o treści historycznej oraz pejzaży romantycznych, później realistycznych
Madonna Rafaela - Nie wiadomo, o który spośród kilku wersji "Madonny" włoskiego malarza i architekta renesansu, Rafaela Santi (1483-#1520), chodzi (Madonna Sykstyńska, Madonna della Sedia, Madonna del Granduca? itd.). We wszystkich podobiznach "Madonny" Rafael starał się o stworzenie idealnego typu postaci kobiecej
Mais c'est á en perdre la téte! (fr.) - Ależ od tego można stracić głowę!
Mais c.est á en perdre la téte! (fr.) - Ależ od tego można stracić głowę!
Mais c'est du dernier ridicule (fr.) - Ależ to ostateczna śmieszność
Mais je suis de bonne composition (fr.) - Lecz ze mną łatwo dojść do ładu
malimończyk, marymontczyk - panicz delikacik (z marymonckiej mąki)
marchande de modes (fr.) - modniarka
marchand tailleur (fr.) - krawiec prowadzący dom mody
maturitatis (łac.) - egzaminu dojrzałości
mauvais exemple (fr.) - zły przykład
memento mori (łac.) - tu: zmora przypominająca o śmierci (dosł.- "pamiętaj o śmierci!")
nati, possesionati, właśc.: nati et possesionati (łac.) - urodzeni (szlachta) i posiadający dobra ziemskie
naturaliści - badacze natury, przyrodnicy
Ni vu, ni connu (fr.) - Ktoś nie znany, nie widziany
"Norma" - opera Vincenzo Belliniego (1801-#1835), włoskiego kompozytora, który wprowadził do opery tzw. belcanto, czyli liryzm i śpiewność melodii w ariach
noveletty (wł.) - miniatury fortepianowe. Tytuł został wprowadzony po raz pierwszy jako programowy przez Roberta Schumanna (1810-#1856)
odstawny (major) - dymisjonowany, emerytowany
officieusement (fr.) - półurzędowo
okseft (niem.) - miara wina, ok. 200-#240 l; beczka zawierająca powyższą miarę
on ne s'y reconnait plus! (fr.) - nie sposób się połapać, nie można się poznać
pardon, excusez (fr.) - przepraszam, proszę wybaczyć
pensum (łac.) - zadanie do odrobienia
piqué au jeu (fr.) - podniecony grą
poudre de ris (fr.) - puder ryżowy
pour étre persuadé, que vous étes un galanthomme (fr.) - by być przekonanym, że pan jest człowiekiem honorowym
pour faire acte de présence (fr.) - dla sprezentowania się, dla przedstawienia się
predykat (łac.) - przydomek; tu: nosiciel nazwy zawodu
primitive (fr.) - prymitywna
proprio motu (łac.) - z własnego popędu
prozopopeja (gr.) - ożywienie
Que voulez-vous? (fr.) - Czegóż pan chce?
quem devoret (łac.) - fragment sentencji z Pisma Św. rozpowszechniony jako zwrot przysłowiowy; tamquam leo rugiens circuit, quaerens quem devoret - jak lew ryczący obiega szukając, kogo by pożarł
Qui si lavora (wł.) - Tu się pracuje
Quod erat demonstrandum (łac.) - Co zostało udowodnione
resurs (fr.) - środek, sposób
ruolzowa (łyżka) - posrebrzana lub pozłacana. Pojęcie pochodzi od nazwiska francuskiego chemika Ruolza (1808-#1887), który pierwszy wpadł na pomysł posrebrzania albo pozłacania metalu za pomocą elektrolizy
S'geht nicht (niem.) - zob.: so geht's (...) itd.
S'richtig, skróc.: Es ist richtig (niem.) - Słusznie, racja
sapienti sat (łac.) - mądrej głowie dość po słowie (dosł.: mądremu dość)
Sicuro! (wł.) - Z pewnością
si fabula vera (łac.) - jeżeli opowieść jest prawdziwa
signor (wł.) - pan
simplex servus Dei (łac.) - prosty sługa Boży
so geht's nicht (niem.) - tak nie uchodzi, tak się nie robi
so hervorragendes (niem.) - tak wybitnego, znakomitego
solide (fr.) - solidna
souffre-douleur (fr.) - popychadło
"Spenerowska Gazeta" - tzw. "Spenersche Zeitung", berlińska gazeta, założona w r. 1740, wychodząca pod tą nazwą do r. 1874. Zawierała również informacje z zakresu literatury, nauki i życia obyczajowego Berlina
suchoty - tu: suszenie, post o chlebie i wodzie
sur la selette (fr.) - trawestacja francuskiego powiedzenia: tenir quelqu'un sur la sellette - wyciągnąć kogoś na słówka; tutaj: poddać próbie cierpliwości
sztrof (niem.) - kara
szwalbka (niem. Schwalbe) - jaskółka
talmi, inaczej: talmigold lub: talmi złoto - stop miedzi, cynku, cyny i żelaza, pozłacany, imitujący autentyczną biżuterię
terra incognita (łac.) - ziemia nieznana
Thackeray William Makepeace (1811-#1863) - pisarz angielski, autor opowiadań i powieści obyczajowych o charakterze satyrycznym, odzwierciedlających stosunki w społeczeństwie angielskim po wojnach napoleońskich i w dobie wiktoriańskiej
times is a money (ang.) - czas to pieniądz
transito (wł.) - bez zatrzymywania się (podróż przez inny kraj bez zatrzymywania się dla formalności paszportowych lub innych)
trés comme il faut (fr.) - bardzo wytworny, bardzo na miejscu, jak należy
trés nobles dames (fr.) - bardzo arystokratyczne panie
turf (ang.) - tor wyścigowy w zawodach jeździeckich (aluzja do zysków i wygranych w zakładach)
un des notres (fr.) - ktoś z naszego kręgu
un homme de loisir (fr.) - człowieka wolnego, niezależnego
Va bene (wł.) - Dobrze, zgoda
Varnhagen (1785-#1858) - niemiecki polityk i dyplomata, literat i humanista zaprzyjaźniony z A. Humboldtem; od r. 1824 mieszkający stale w Berlinie; jest autorem biografii sławnych ludzi, rozpraw historycznoliterackich i opracowań poetów romantycznych
villa dei Fiori (wł.) - dosł.: "Willa Kwietna"
vöslauer - pośledni gatunek dawnego wina austriackiego
Wenus z Milo - posąg Afrodyty nieznanego rzeźbiarza z ok. 100 r. p.n.e. znaleziony w r. 1820 na wyspie Milos i przwieziony do Luwru
wolant (fr.) - gra w piłkę z przytwierdzonymi do niej piórkami. Piłkę podrzucało się rakietą
zachciałeś (-aś) (stpol.) - a jakże! a jużci!
zasłużbowy (major) - pozasłużbowy, emerytowany, dymisjonowany
-